Borges Jorge Luis Powszechna historia nikczemnosci

Jorge Luis Borges





Powszechna historia nikczemności























Tłum. - Andrzej Sobol-Jurczykowski, Stanisław Zembrzuski

Opracowanie – Tomasz Kaczanowski


1. POWSZECHNA HISTORIA NIKCZEMNOŚCI

I inscribe this book to S.D.: English, innumerable and an Angel. Also: I offer her that kernel of myself that I have saved, somehow - the central heart that deals not in words, traffics not with dreams and is untouched by time, by joy, by adversities.

PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL

W 1517 roku ojciec Bartłomiej de las Casas użalił się nad losem Indian, których wyniszczano w pracowitym piekle antylskich kopalni złota, i zaproponował cesarzowi Karolowi V przywóz Murzynów, aby ich wyniszczać w pracowitym piekle antylskich kopalni złota. Owej dziwnej odmianie filantropii zawdzięczamy niezliczoną ilość rzeczy: bluesy z Nowego Orleanu, mitologiczną wielkość Abrahama Lincolna, pięćset tysięcy zabitych w wojnie domowej między Stanami Południa i Północy, trzy miliardy trzysta tysięcy dolarów wydanych na renty i emerytury wojskowe, pojawienie się słowa "lincz" w słownikach języka, śniady wdzięk pani X, nieszczęsną rumbę Manisero, zgodne współżycie religii krzyża i węża w murzyńskiej republice Haiti, poezję kubańską, habanerę - matkę tanga, kongę i mambo.

Ponadto: karygodne i wspaniałe życie niegodziwego wybawiciela, Lazarusa Morella.

Miejsce

Ojciec Wód, Missisipi, najbardziej rozległa rzeka świata, była sceną godną tego niezrównanego łotra. (Rzekę odkrył Alvarez de Pineda, a pierwszym podróżnikiem na jej wodach był Hernando de Soto, były konkwistador Peru, który skracał był długie miesiące więzienia królowi Inków Atahualpie, ucząc go gry w szachy. Umarł i wody tej rzeki posłużyły mu za grób.)

Missisipi jest rzeką o szerokim łonie: w swej nieskończoności jest siostrą Parany, Urugwaju, Amazonki i Orinoka. Jest to rzeka-Mulat, ponad czterysta ton błota niesionego przez jej wody znieważa rokrocznie Zatokę Meksykańską. Tyle czcigodnego i prastarego świństwa zbudowało deltę, gdzie olbrzymie błotne cyprysy rosną na wydzielinach kontynentu w bezustannym rozkładzie i gdzie labirynty z błota, zdechłych ryb i sitowia rozszerzają granice swego cuchnącego królestwa. W dół rzeki, na wysokości Arkanzasu i Ohio, wlecze się piaszczysta nizina. Zamieszkuje ją żółtawe plemię nędznych ludzi, ze skłonnością do febry, spoglądających chciwie na kamień i żelazo; między nimi bowiem nie ma nic poza piaskiem i drzewem, i mętną wodą.

Ludzie

W początkach dziewiętnastego wieku (data, o którą nam chodzi) rozległe plantacje bawełny znajdujące się na obu brzegach były uprawiane przez Murzynów, pracujących od świtu do zachodu słońca. Spali w drewnianych chatach, na ubitej ziemi. Poza stosunkiem matka - dziecko, pokrewieństwa były umowne i mętne. Posiadali imiona, ale mogli obejść się bez nazwisk. Nie umieli czytać. Wzruszonym dyszkantem podśpiewywali w angielszczyźnie o powolnych samogłoskach. Pracowali w szeregach, ugięci pod batem nadzorcy. Uciekali, a mężczyźni o gęstych brodach wskakiwali na piękne konie i puszczali ich śladem ogromne wilczury.

Do mętnego osadu prymitywnych nadziei i afrykańskich lęków dołożyli słowa Pisma: byli więc chrześcijanami. Śpiewali głęboko i tłumnie: "Go down Moses." Missisipi służyła im za wspaniały obraz nędznych wód Jordanu.

Właścicielami owej spracowanej ziemi i owych Murzynów byli łapczywi i leniwi panowie o wspaniałych czuprynach, zamieszkiwali długie domostwa, budowane frontem do rzeki, z nieodzownym pseudogreckim portykiem z białej sosny. Dobry niewolnik kosztował ich do tysiąca dolarów i nie wytrzymywał długo. Poniektóry okazywał niewdzięczność; zapadał na byle jaką chorobę i umierał. Trzeba było z niepewnego elementu wyciągnąć jak największą korzyść. Dlatego też trzymali niewolników na polu od świtu do zachodu słońca i dlatego też wymagali od nich corocznych plonów bawełny, tytoniu lub cukru. Ziemia, miętoszona i męczona ową niecierpliwą gospodarką, wyczerpywała się po kilku latach, zagmatwana i błotnista pustynia wkraczała na teren plantacji. W opuszczonych folwarkach, na przedmieściach, wśród gęstych zarośli trzcin i wśród podłych, zabagnionych ziem, mieszkali tak zwani poor whites - biała hołota. Byli rybakami, koniokradami, myśliwymi nieokreślonych zwierząt. Żywili się niekiedy wyżebraną u Murzynów resztką kradzionej strawy i zachowywali w swoim poniżeniu jedyną dumę posiadania krwi bez plamki, bez cienia domieszki. Lazarus Morell był jednym z nich.

Człowiek

Dagerotypy Morella, reprodukowane niekiedy przez amerykańskie czasopisma, nie są autentyczne. Ten brak prawdziwych wizerunków człowieka tak pamiętanego i sławnego nie jest chyba przypadkiem. Można z całym prawdopodobieństwem przypuścić, że Morrel oparł się srebrzystej płytce głównie po to, by nie zostawiać niepotrzebnych śladów, dając jednocześnie pożywkę tajemnicy i legendzie... Wiemy skądinąd, że za młodu nie był specjalnie obdarzony przez naturę i że oczy ustawione zbyt blisko siebie oraz wąskie, jednowymiarowe usta nie zjednywały mu sympatii. Lata późniejsze nadały mu ten szczególny majestat towarzyszący szpakowatym włosom oraz śmiałym i bezkarnym zbrodniarzom. Był starym arystokratą z Południa, pomimo nędznego dzieciństwa i haniebnego życia. Pismo Święte nie było mu obce, a gdy zdarzało mu się wygłaszać kazanie, robił to ze szczególnym przekonaniem. "Widziałem Lazarusa Morella na ambonie - pisze właściciel domu gry z Baton Rouge, Luizjana - słuchałem jego budujących słów i widziałem, jak łzy napływały do jego oczu. Wiedziałem, że jest to bezbożnik, złodziej niewolników i morderca urągający Bogu, ale moje oczy także płakały."

Mamy też dobre świadectwo o tych wylewach świątobliwej czułości, które pozostawił nam sam Morell. "Otworzyłem Biblię na chybił trafił, znalazłem stosowny werset z listów świętego Pawła i mówiłem godzinę i dwadzieścia minut. Crenshaw i towarzysze też nie tracili czasu, uprowadzili bowiem wszystkie konie moich nabożnych słuchaczy. Sprzedaliśmy je w stanie Arkansas, z wyjątkiem jednego rączego gniadosza, którego zostawiłem dla siebie. Co prawda Crenshaw miał na niego chętkę, ale zdołałem go przekonać, że nie miałby z konia pożytku."

Metoda

Kradzież koni w jednym stanie i sprzedawanie w drugim było rzeczą uboczną w zbrodniczej karierze Morella, ale stanowiło pierwowzór metody, która obecnie zapewnia mu poczesne miejsce w Powszechnej historii nikczemności. Metoda ta jest jedyna w swoim rodzaju, nie tylko dzięki specyficznym okolicznością, które ją wyznaczyły, ale także dzięki nieodstępnej podłości, dzięki zgubnemu kupczeniu nadzieją, dzięki stopniowemu rozwojowi, który przywodzi na myśl stopniowe narastanie okropności w koszmarnym śnie. Al Capone i Bugs Moran obracają wielkimi kapitałami i usłużnymi kulomiotami w wielkim mieście, lecz interesy ich są prostackie. Walczą o monopol i to wszystko...

Jeśli chodzi o ludzi, Morell miał ich pod swoimi rozkazami około tysiąca. Wszyscy byli zaprzysiężeni. Dwustu wchodziło w skład Wysokiej Rady, która podejmowała decyzje, wykonywane przez pozostałych ośmiuset. Ryzyko spadało na podwładnych. W wypadku niesubordynacji oddawano ich w ręce oficjalnej sprawiedliwości lub też wrzucano do rzeki o bystrym nurcie i gęstej wodzie, z nieodłącznym kamieniem uwiązanym u nóg. Byli to często Mulaci. Ich zbrodnicza misja przedstawiała się, jak następuje:

Rozjeżdżali się - z pewną chwilową ostentacją pierścieni, dla wzbudzenia szacunku - po rozległych plantacjach Południa. Wybierali jakiegoś nieszczęsnego Murzyna i proponowali mu wolność. Mówili mu, by uciekł od swego pana, aby oni z kolei mogli sprzedać go na jakąś inną odległą plantację. Przyrzekali mu pewien procent od sprzedaży i pomoc w powtórnej ucieczce. Wówczas - powiadali - będzie przez nich doprowadzony do stanu, gdzie nie istniało niewolnictwo. Pieniądz i swoboda; brzęczące srebrne dolary i wolność na dodatek - trudno było znaleźć coś bardziej ponętnego. Niewolnik decydował się na ryzyko pierwszej ucieczki.

Naturalną drogą była rzeka. Łódź, ładownia rzecznego parowca, barka, ogromna tratwa z nadbudówką na rufie lub z napiętą płachtą z brezentu: miejsce nie miało znaczenia; ważna była świadomość, że jest się w ruchu, że jest się poza niebezpieczeństwem, na niezmordowanej rzece... Sprzedawali go na inną plantację. Uciekał po raz drugi, kryjąc się wśród gęstych trzcin lub na wysokich, zarośniętych brzegach. Wówczas zjawiali się jego straszni dobroczyńcy (których już zaczynał podejrzewać), mówili mu o jakichś nieokreślonych wydatkach związanych z ich procederem i oświadczali, że muszą sprzedać go po raz drugi i ostatni. Zapewniali, że przy następnym spotkaniu uzyska należną mu część pieniędzy z obu sprzedaży oraz wolność. Murzyn pozwalał sprzedać się, pracował przez pewien czas i przedsiębrał ostatnią ucieczkę, narażając się na pościg sfory drapieżnych psów i na krwawą karę. Powracał spocony, brocząc krwią, słaniając się z niewyspania i rozpaczy.

Ostateczna wolność.

Należy jeszcze rozważyć prawną stronę całego procederu. Ludzie Morella przytrzymywali Murzyna, dopóki właściciel nie ogłosił publicznie o ucieczce i nie wyznaczył nagrody dla "znalazcy". Każdy wówczas mógł zatrzymać takiego niewolnika, pozostając w zgodzie z prawem, późniejsza sprzedaż była więc nadużyciem zaufania, lecz nie była kradzieżą. Zwracanie się w podobnych wypadkach do oficjalnych organów sprawiedliwości było bezcelowe (i oznaczało tylko niepotrzebna wydatki), gdyż żadnych późniejszych odszkodowań z reguły nie płacono.

Wszystko to, razem wzięte, stanowiło rękojmię bezkarności, z jednym małym wyjątkiem: Murzyn mógł się wygadać. Murzyn, z samego oszołomienia wolnością lub choćby z czystej wdzięczności, mógł wszystko wypaplać. Parę szklanek wódki wypitych w burdelu w El Cairo, Illinois (gdzie sukinsyn, co miał szczęście urodzić się niewolnikiem przepuściłby dolary, które nie wiadomo z jakiej racji mieliby mu dać), i sekret przestawał istnieć. W owych latach ludność północnych stanów była agitowana przez abolicjonistów - zbieraninę niebezpiecznych wariatów, którzy kwestionowali prawo własności, walczyli o zniesieni niewolnictwa i nakłaniali Murzynów do ucieczki. Morell nie miał nic wspólnego z tego rodzaju anarchistami. Nie był przecież Jankesem, był białym z Południa, białym z dziada-pradziada, i miał nadzieję wycofać się z interesów, być panem, posiadać całe mile plantacji bawełny i pochylone szeregi własnych niewolników. Przy jego doświadczeniu nie było mowy o żadnym niepotrzebnym ryzyku.

Zbiegły niewolnik oczekiwał wolności. Wówczas mroczni Mulaci Morella przekazywali sobie rozkaz - często za pomocą niepostrzeżonego gestu - i uwalniali go od wzroku, słuchu, dotyku, od dnia, od nikczemności, od czasu, od dobroczyńców, od litości, od powietrza, od psów, od wszechświata, od nadziei, od potu i od jego własnego ciała. Strzał z pistoletu, ruch nożem od dołu albo cios w głowę, i żółwie oraz ryby rzeki Missisipi otrzymywały ostatnią wiadomość.

Katastrofa

Interes prowadzony przez zaufanych ludzi musiał rozwijać się pomyślnie W początkach 1834 roku około siedemdziesięciu niewolników zostało już "uwolnionych" przez Morella, a wielu innych sposobiło się, by pójść ich śladami. Obszar, na którym działano, powiększał się i przyjęcie nowych ludzi okazało się rzeczą konieczną. Pomiędzy nowo zaprzysiężonymi znalazł się młodzieniec z Arkansasu nazwiskiem Virgil Stewart, który swoim okrucieństwem szybko zwrócił na siebie uwagą. Młodzieniec ten był bratankiem właściciela plantacji, który postradał był wielu niewolników. W sierpniu 1834 roku Stewart złamał przysięgę, zdradzając Morella i innych. Dom Morella w Nowym Orleanie otoczyła policja. Morell - nie wiadomo, czy przez niedopatrzenie, czy też za dużą łapówkę - zdołał uciec.

Minęły trzy dni. Morell tymczasem ukrywał się w starym domu o wielu patiach obrośniętych bluszczem, na ulicy Toulouse. Zdaje się, że jadał niewiele, i spacerował boso po obszernych i ciemnych pokojach, paląc zamyślone cygara. Przez domowego niewolnika wysłał dwa listy do miasta Natchez i jeden do Red River. Czwartego dnia weszło do domu trzech mężczyzn, którzy prowadzili z nim rozmowę aż do świtu. Piątego dnia, w chwili, gdy zaczęło zmierzchać, Morell wstał, kazał przynieść sobie brzytwę i ostrożnie zgolił brodę. Ubrał się i wyszedł. Przeszedł w beztroskim spokoju przez północne przedmieście, a znalazłszy się w szczerym polu, pomnożył kroki, pospieszając wysokim brzegiem rzeki.

Miał plan, który wymagał niesłychanej odwagi. Zamierzał posłużyć się ostatnimi ludźmi, wśród których mógł znaleźć posłuch: usłużnymi niewolnikami z Południa. Byli świadkami ucieczek swoich towarzyszy i nie widzieli, by który z nich powrócił. Wierzyli więc, że tamci uzyskali wolność. Plan Morella polegał na wznieceniu w kilku stanach buntu niewolników, zdobyciu i splądrowaniu Nowego Orleanu i objęciu przez zbuntowane siły całego terytorium. Morell, rozbity i na skraju przepaści po niedawnej zdradzie, zamyślał dać odpowiedź na skalę kontynentu; odpowiedź, w której zbrodnia przechodziła własne granice, identyfikując się z wolnością i z historią. Skierował się w tym celu do Natchez, gdzie czuł się najsilniejszy. Zacytuję jego własny opis tej podróży.

"Cztery dni szedłem, zanim zdobyłem konia. Piątego dnia zatrzymałem się nad rzeczką, żeby odpocząć i nabrać wody na dalszą drogę. Siedziałem na pniu, spoglądając na pustą drogę, kiedy zobaczyłem zbliżającego się jeźdźca na karym koniu, który przedstawiał się wcale nieźle. Od razu postanowiłem zabrać konia. Wstałem, podniosłem mój piękny bębenkowy pistolet i kazałem mu zsiąść. Kiedy zsiadł, złapałem lejce w lewą ręką, wskazałem rzeczkę i powiedziałem, by szedł w tamtą stronę. Przeszedł ze sto jardów i zatrzymał się. Kazałem mu się rozebrać. Powiedział wtedy: "Jeżeli już chcesz mnie zabić, pozwól mi pomodlić się przed śmiercią." Odpowiedziałem, że nie mam czasu na słuchanie jego modłów. Upadł na kolana i wtedy wpakowałem mu kulę w kark. Jednym ciachnięciem rozprułem mu brzuch, wypatroszyłem i utopiłem w rzeczce. Potem przejrzałem kieszenie, znalazłem czterysta dolarów i trzydzieści siedem centów i sporą ilość papierów, których nie miałem czasu czytać. Miał długie, nowiusieńkie buty - były w sam raz dla mnie. Moje były bardzo zniszczone, więc zatopiłem je w rzeczce. W ten sposób zdobyłem konia, który był mi potrzebny, żeby dojechać do Natchez."

Przerwanie

Morell jako przywódca zbuntowanych Murzynów, którzy pragną go powiesić; Morell powieszony przez czarną armię, której pragnął przewodzić - z bólem muszę wyznać, iż historia Missisipi nie skorzystała z tych wspaniałych możliwości. Zresztą, na przekór wszelkiej sprawiedliwości poetyckiej (lub też poetyckiej symetrii), nawet rzeka, która była świadkiem jego zbrodni, nie stała się jego grobem. Drugiego stycznia 1835 roku Lazarus Morell umarł na zapalenie płuc w szpitalu w Natchez, gdzie figurował w rejestrze jako Silas Buckey. Rozpoznał go jeden z pacjentów na sali ogólnej. Drugiego i czwartego stycznia wybuchły sporadyczne bunty niewolników na niektórych plantacjach, zostały jednak stłumione bez większego rozlewu krwi.

NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO

Nadaję mu to nazwisko, pod tym bowiem nazwiskiem poznały go ulice i domy Talcahuano, Santiago de Chile i Valparaiso około roku 1850 i wydaje mi się, że powinien przybrać jeszcze raz to imię, właśnie teraz, gdy powraca w te strony Ameryki, choć już tylko w charakterze zjawy. W książce metrykalnej miasta Wapping figuruje jako Artur Orton i wpisany jest pod datą siódmego czerwca 1834 roku. Wiemy, że był synem rzeźnika, że jego dzieciństwo poznało mdłą nędzę, właściwą robotniczym dzielnicom Londynu, i że poczuł tak zwany zew morza. Nie ma w tym nic niezwykłego. Run away to sea - ucieczka w morze, stanowi tradycyjny angielski sposób wyłamania się spod ojcowskiej władzy i pewnego rodzaju bohaterskie wtajemniczenie. Nauki geograficzne patronują takim eskapadom, a zaleca je nawet Pismo Święte ("Którzy się pławią na morzu w okrętach, pracujący na wodach wielkich: ci widują sprawy Pańskie i dziwy jego na głębi." Psalm CVII). Orton uciekł od swego nędznego przedmieścia koloru brudnej róży i wypłynął okrętem na ocean, i przyjrzał się z rozczarowaniem Krzyżowi Południa i zbiegł ze statku w porcie Balparaiso. Był spokojnym, cichym kretynem. Według praw logiki mógłby (i powinien był) umrzeć z głodu, mimo to, swoją nieokreśloną pogodą ducha, jowialnością, wiecznym uśmiechem i bezgraniczną łagodnością, pozyskał sobie pewną rodzinę nazwiskiem Castro i przyjął to nazwisko za swoje. Z owego amerykańskiego fragmentu jego historii nie pozostał żaden ślad; wdzięczność jego nie malała jednak z biegiem czasu: w roku 1861 spotykamy go w Australii, wciąż pod tym samym nazwiskiem - Tom Castro. W Sydney poznał czarnego lokaja, niejakiego Bogle'a. Bogle nie był piękny, ale posiadał ten specyficzny spokój, monumentalność i solidność, właściwą dziełom architektury i Murzynom po pięćdziesiątce, nieco ociężałym i władczym. Posiadał także inną jeszcze cechę, której pewne dzieła z dziedziny etnografii odmawiają ludziom jego rasy: pomysłowość bliską geniuszowi. (Zetkniemy się z tym nieco później). Był to mężczyzna pełen przyzwoitości i skromności, z pradawnymi afrykańskimi żądzami stępionymi przez długie obcowanie z kalwinizmem Poza okresami, w których nawiedzał go bóg (zajmiemy się tym nieco później), był zupełnie normalny - z jednym małym wyjątkiem: cierpiał na wstydliwą i długotrwałą bojaźń, która zatrzymywała go na skrzyżowaniach ulic, zmuszając do niespokojnych spojrzeń na wschód i na zachód, na północ i na południe, w trwodze przed nagłym pojazdem, który mógłby położyć kres jego dniom.

Orton ujrzał go pewnego wieczora na pustym skrzyżowaniu ulic w Sydney, w chwili gdy wyzwalał w sobie decyzję przejścia na drugą stronę i stawienia czoła wyimaginowanej śmierci. Przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, po czym podał mu ramię i w zdziwieniu przeszli obaj nieszkodliwą jezdnię. Od owej chwili, należącej do dawno zmarłego wieczora, został ustanowiony protektorat niepewnego i monumentalnego Murzyna nad opasłym głuptasem z Wapping. We wrześniu 1865 roku przeczytali obaj w miejscowej gazecie rozpaczliwe ogłoszenie.

Ubóstwiany nieboszczyk

Pod koniec kwietnia 1854 roku (w tym samym czasie, kiedy Orton powodował wylewy chilijskiej gościnności, tak szerokiej jak chilijskie patia) zatonął na wodach Atlantyku parowiec "Mermaid", w drodze z Rio do Liverpoolu. Na liście zaginionych znalazł się Roger Charles Tichborne, oficer angielski wychowany we Francji, pierworodny syn jednej z najstarszych katolickich rodzin Anglii. Rzecz nie do wiary - śmierć młodego Anglika, mówiącego po angielsku z najczystszym francuskim akcentem, któremu zazdroszczono paryskiej elegancji, gracji i erudycji, stała się epokowym wydarzeniem w życiu Ortona, który nigdy na oczy go nie widział. Lady Tichborne, przerażona i zbolała matka Rogera, nie chciała uwierzyć w śmierć syna i dawała rozpaczliwe ogłoszenia do gazet o najszerszym zasięgu. Jedno z takich ogłoszeń wpadło w miękkie, żałobne ręce czarnego Bogle'a, w którego głowie narodził się genialny plan.

Dobre strony rażącej niezgodności

Tichborne był smukłym dżentelmenem, raczej skrytym, o ostrych rysach, smagłej twarzy, czarnych prostych włosach, żywych oczach i o nieznośnie pedantycznym sposobie mówienia; Orton był wylewnym prostakiem, miał ogromny brzuch, absolutnie rozmazane rysy twarzy, nieco piegowatą cerę, kędzierzawe brązowe włosy, nieskończenie zaspane oczy oraz nieobecny i mglisty sposób mówienie. Bogle odkrył, że obowiązkiem Ortona jest wsiąść na pierwszy statek płynący do Europy i spełnić nadzieję lady Tichborne, podając się za jej syna. Plan był szaleńczo naiwny. Dam prosty przykład. Gdyby w 1914 r. ktoś chciał dowieść, że jest cesarzem Niemiec, pierwszą rzeczą, którą by podrobił, byłyby podkręcone do góry wąsy, sparaliżowane ramię, władczy mars na czole, szary płaszcz, pikielhauba i pierś obwieszona orderami. Bogle miał umysł bardziej subtelny: przedstawiłby Kajzera bez wąsów, bez wojskowych rekwizytów, z lewą ręką cieszącą się jak najlepszym zdrowiem. Przenośnia nie jest zresztą potrzebna; wiemy z całą pewnością, iż nowy Tichborne prezentował się jako rozlazły szatyn, z uprzejmym uśmiechem idioty i z kompletną ignorancją w zakresie francuszczyzny. Bogle zdawał sobie sprawę, że dostarczenie doskonałego sobowtóra wytęsknionego Rogera Charlesa Tichborne'a było rzeczą niemożliwą. Wiedział także, iż wszelkie podobieństwa, które można było osiągnąć, posłużyłyby tylko dla uwydatnienia pewnych nieuniknionych rozbieżności. Zrezygnował więc z podobieństwa w ogóle. Zrozumiał, że ogromna niedorzeczność roszczenia będzie dowodem wykluczającym jakąkolwiek myśl o fałszerstwie, nikt bowiem nie zaniedbałby w sposób tak rażący najprostszych dowodów tożsamości. Nie wolno nam też zapominać o wszechmocnej współpracy czasu: czternaście lat na południowej półkuli i ciężki los mogą zmienić człowieka.

Istniała jeszcze jedna istotna przyczyna takiego postępowania: powtarzające się wciąż, niedorzeczne ogłoszenia lady Tichborne wskazywały na jej niezachwianą pewność, że Roger Charles żyje jeszcze, i na jej wolę rozpoznania swego syna.

Spotkanie

Tom Castro, uległy jak zawsze, napisał do lady Tichborne. Aby ugruntować swoją tożsamość, powołał się na wiarygodne świadectwo dwóch pieprzyków na lewej piersi i na zdarzenie z dzieciństwa - tak smutne, ale tym samym tak pamiętne - kiedy to został napadnięty przez rój pszczół. List był krótki i - podobnie jak jego autorzy - nie przejawiał specjalnych skrupułów ortograficznych. W okazałej samotności paryskiego hotelu wytworna dama czytała list raz i drugi ze łzami szczęścia, i w ciągu paru dni odnalazła w pamięci wspomnienia, o które prosił jej syn.

Szesnastego stycznia 1867 r. Roger Charles Tichborne wkraczał do tegoż hotelu. Pełen szacunku, w przyzwoitej odległości, podążał za nim jego służący, Ebenezer Bogle. Zimowy dzień był pełen słońca; znużone oczy lady Tichborne przesłonięte były łzami. Murzyn otworzył okna na oścież. Światło zastąpiło maskę: matka rozpoznała marnotrawnego syna i padli sobie w ramiona. Teraz, kiedy miała go naprawdę przy sobie, mogła już obejść się bez pamiętnika i bez listów, które przysłał jej z Brazylii: były to jedynie ukochane odblaski jego osoby, którymi karmiła swą samotność czternastu ponurych lat. Zwracała mu je z dumą: nie brakowało ani jednego.

Bogle uśmiechał się dyskretnie: dobroduszny upiór Rogera Charlesa zyskiwał pełną dokumentację.

Ad maiorem Dei gloriam

Radosne to rozpoznanie - które wypełnia jak gdyby pewną tradycję klasycznej tragedii - powinno uwieńczyć tę historię, zapewniając szczęście, lub co najmniej możliwość takiego szczęścia, trzem osobom: prawdziwej matce, apokryficznemu i łagodnemu synowi i konspiratorowi wynagrodzonemu opatrznościową apoteozą swojego kunsztu. Los (taka jest nazwa, którą nadajemy nieskończonemu i bezustannemu działaniu tysięcy splatających i rozplatających się spraw) rozwiązał to jednak w inny sposób. Lady Tichborne zmarła w roku 1870, a krewni wytoczyli proces przeciwko Ortonowi o uzurpację tożsamości. Obce były im łzy i samotność, nieobca natomiast chciwość, nigdy też nie uwierzyli w tego grubego półanalfabetę, który tak nie w porę objawił się w Australii w charakterze marnotrawnego syna. Orton miał poparcie niezliczonych wierzycieli, którzy rozstrzygnęli, że ma on pozostać Tichbornem aby mógł ich spłacić.

Mógł także liczyć na przyjaźń adwokata rodziny, Edwarda Hopkinsa, i antykwariusza, Franciszka J. Baigenta. To jednak nie wystarczało, Bogle pomyślał, że na to, by zwyciężyć w tej trudnej grze, trzeba zdobyć przychylność jakiegoś silnego nurtu opinii publicznej. Wziął cylinder i elegancki parasol i wyszedł w poszukiwaniu natchnienia na ulice Londynu. Było pod wieczór: Bogle włóczył się aż do chwili, gdy księżyc o barwie miodu podwoił się na czworokątnej wodzie miejskich fontann. Jego bóg nawiedził go. Bogle przywołał dorożkę i kazał zawieźć się do domu antykwariusza Baigenta. Antykwariusz wysłał długi list do "Times'a", w którym zapewniał, że domniemany Tichborne jest bezwstydnym oszustem. List podpisał ojciec Goudron z Zakonu Jezusa. Wiele innych listów, nie mniej katolickich, zostało wysłanych w ślad za pierwszym. Skutek był natychmiastowy, dobrzy ludzie odgadli, że Sir Roger Charles jest ofiarą nikczemnej zmowy jezuitów.

Wehikuł

Sto dziewięćdziesiąt dni trwał proces. Około stu świadków zeznało pod przysięgą, że oskarżony jest Tichbornem; pomiędzy nimi było czterech dawnych towarzyszy broni z szóstego regimentu dragonów. Zwolennicy jego mówili wciąż o bezsensowności zarzutów o uzurpację; dowodzili, że w przeciwnym wypadku domniemany uzurpator postarałby się upodobnić do młodzieńczych portretów Tichborne'a. Poza tym rozpoznała go lady Tichborne, a jest rzeczą oczywistą, że matka nie mogła się mylić. Wszystko było na dobrej drodze albo na dość dobrej drodze, kiedy przed sądem zjawiła się w charakterze świadka dawna kochanka Ortona. Bogle nie wzruszył się tym perfidnym zagraniem "rodzinki"; wziął cylinder i parasol i wyszedł na ulice Londynu, błagać o trzecie nawiedzenie. Czy nastąpiło, nie dowiemy się nigdy. Niedaleko Primrose Gill dosięgnął go koszmarny pojazd, który wciąż go ścigał z oddali lat. Bogle ujrzał, jak pędzi wprost na niego, krzyknął, ale nie znalazł ratunku. Rzuciło go gwałtownie o bruk. Rozbiegane kopyta roztrzaskały mu czaszkę.

Widmo

Tom Castro był widmem Tichborne'a. Było to widmo dość marne, ale mieścił się w nim duch Bogle'a. Gdy doniesiono mu, że Bogle zginął, widmo obróciło się wniwecz. Ciągnął dalej swoje kłamstwa, lecz bez przekonania, popadając w rażące sprzeczności. Łatwo było przewidzieć koniec.

Dwudziestego siódmego lutego 1874 roku Artur Orton (alias Tom Castro) został skazany na czternaście lat ciężkich robót. W więzieniu pozwalał się lubić; była to jego specjalność. Za nienaganne sprawowanie skrócono mu wyrok o cztery lata. Kiedy nie stało tej ostatecznej gościnności - gościnności więzienia - włóczył się po wioskach i miastach Zjednoczonego Królestwa organizując małe odczyty, w których głosił swą niewinność lub potwierdzał swą winę. Jego skromność i chęć podobania się były tak niezachwiane, że wiele razy zaczynał od własnej obrony, a kończył na przyznaniu się, służąc niezmiennie upodobaniom publiczności.

Zmarł drugiego kwietnia 1898 roku.

WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW

Kobieta-pirat może obudzić w nas wspomnienia raczej niewygodne, związane z wyblakłą operetką, w której subretki poprzebierane za baletowych piratów tańczą wśród tekturowych mórz. A jednak istniały kobiety parające się korsarstwem; kobiety obznajomione z rzemiosłem żeglarskim, z rządami nad rozbestwioną załogą i ze ściganiem i łupieniem statków o wysokich burtach.
   Jedną z nich była Mary Read, która oświadczyła pewnego razu, że piractwo nie jest dla byle kogo, i aby uprawiać je z godnością, trzeba być, tak jak ona, mężczyzną całą gębą. W nieokrzesanych początkach jej kariery, kiedy nie była jeszcze kapitanem, któryś z jej kochanków został znieważony przez głównego zabijakę na statku. Mary wyzwała go na pojedynek i walczyła na dwie ręce, według starego obyczaju wysp Morza Karaibskiego: w lewej przepastny pistolet, na którym nie zawsze można było polegać, w prawej zaś wierna i nieodzowna szabla. Pistolet zawiódł, lecz szabla spisała się, jak należy... Około 1720 roku niebezpieczną karierę Mary Read zakończyła hiszpańska szubienica w Santiago de la Vega, na Jamajce.

Drugą kobietą-piratem na tych samych wodach była Anne Bonney, olśniewająca Irlandka o wysokich piersiach i włosach barwy ognia, która nieraz ryzykowała życie przy abordażu statków. Była ona towarzyszem broni Mary Read i wreszcie - jej towarzyszem na szubienicy. Na owej imprezie także i jej kochankowi, kapitanowi Rackam, przypadła w udziale zaciskająca się pętla. Anne - wzgardliwa - rzuciła mu wówczas szorstkie napomnienie: "Gdybyś się bił jak mężczyzna, nie wieszaliby cię jak psa."

Znamy jeszcze inną kobietę-pirata, los był dla niej bardziej łaskawy, a lata jej życia dłuższe. Uprawiała swoje rzemiosło na wodach Azji, od północnych krańców Morza Żółtego aż po graniczne rzeki Annamu. Mówię o mężnej wdowie Cing.

Lata nauki

Około 1797 roku akcjonariusze licznych flotylli pirackich, działających na wspomnianym już morzu, ustanowili konsorcjum i powołali na stanowisko admirała niejakiego Cinga, człowieka sprawiedliwego i wypróbowanego. Cing zajął się tak gorliwie i przykładnie rozbojem przybrzeżnym, że przerażeni mieszkańcy poczęli wysyłać do cesarza błagalne dary obficie skropione łzami, z prośbą o pomoc. Ich żałosne błagania zostały wysłuchane, otrzymali rozkaz podpalenia swoich wiosek, zapomnienia o swym rybackim rzemiośle, przesiedlenia się w głąb kraju i wyuczenia się nie znanej im sztuki zwanej rolnictwem. Rozkaz został wykonany i zawiedzeni napastnicy znajdowali odtąd jedynie opustoszałe wybrzeża. Zostali tym samym zmuszeni do zajęcia się rabunkiem statków handlowych: forma łupiestwa bardziej jeszcze szkodliwa niż poprzednia, gdyż stwarzała poważne trudności w handlu morskim. Rząd cesarski nie zawahał się ani na chwilę i rozkazał dawnym rybakom porzucić pług i bawoły i powrócić do wioseł i sieci. Ci jednak - wierni dawnemu przerażeniu - zbuntowali się. Władze obrały więc inną drogę i admirał Cing został mianowany Wielkim Koniuszym Dworu. Cing był zdecydowany dać się przekupić. Akcjonariusze w czas się o tym zwiedzieli, a ich czcigodne oburzenie znalazło swój wyraz w talerzu zatrutych gąsienic, przyrządzonych z ryżem. Przysmak okazał się zgubny, dawny admirał, a świeżo upieczony Wielki Koniuszy, złożył ducha na ręce bóstw morskich. Wdowa, przemieniona pod wpływem podwójnej zdrady, zwołała piratów, objawiła im całą zagmatwaną rzeczywistość i wezwała do odrzucenia kłamliwej łaski cesarza, na równi z usługami niewdzięcznych akcjonariuszy o trucicielskich skłonnościach. Zaproponowała im łupiestwo na własną rękę i obranie nowego admirała. Wybór padł na nią. Była to kobieta o obfitym ciele, uśpionych oczach i szczerbatym uśmiechu. Jej poczernione, naoliwione włosy błyszczały mocniej niż oczy.

Pod jej spokojnymi rozkazami statki wyszły w morze.

Organizacja

Nastąpiło trzynaście lat metodycznie planowanej przygody. Na piracką flotę wdowy Cing składało się sześć flotylli; każda z nich posiadała flagę innego koloru: czerwoną, żółtą, zieloną, czarną i fioletową. Istniała wreszcie flaga węża, do której miał prawo statek flagowy. Kapitanowie nazywali się: Ptak i Kamień; Pogromca Porannej Wody; Klejnot Załogi; Fala o Wielu Rybach i Wysokie Słońce. Regulamin, ułożony osobiście przez wdowę Cing, odznacza się bezapelacyjną surowością, a jego styl, celny i lakoniczny, odrzuca zwiędłe kwiaty retoryki, które nadają oficjalnemu stylowi chińskiemu odcień śmieszności i majestatu, a którego kilka niepokojących fragmentów przytoczymy nieco później. Przepisuję poniżej kilka paragrafów regulaminu:

"Wszystkie rzeczy przeniesione ze statków nieprzyjacielskich złożone będą w specjalnym magazynie i zostaną tam wciągnięte do rejestru. Piąta część zdobyczy wniesionej przez każdego pirata zostanie mu później wręczona; reszta pozostanie na składzie Naruszenie niniejszego rozkazu równa się śmierci."

"Karą za opuszczenie stanowiska bez specjalnego zezwolenia będzie publiczne przedziurawienie uszu. Powtórne popełnienie takiego czynu karane będzie śmiercią."

"Stosunek z kobietami uprowadzonymi z lądu jest zabroniony na górnym pokładzie, dozwolony jest wyłącznie na pokładach dolnych, zawsze jednak za pozwoleniem dyżurnego oficera. Naruszenie niniejszego zakazu równa się śmierci."

Informacje udzielone przez jeńców głoszą, że strawa piratów składała się głównie z sucharów, specjalnie tuczonych szczurów i gotowanego ryżu. Wiadomo poza tym, że w dzień bitwy pijali alkohol z domieszką prochu Karty i szulerskie kości do gry, kielich, fan-t'an, wizjonerska fajka opium i lampka urozmaicały długie godziny. Dwie szable, którymi posługiwano się jednocześnie, były ulubioną bronią. Przed abordażem skrapiano policzki i ciało wywarem z czosnku - był to niezawodny talizman przeciw porażeniom ze strony ognistych ust.

Załoga żeglowała ze swymi żonami, kapitan zaś posiadał mały harem złożony z pięciu lub sześciu kobiet, które bywały zmieniane po każdym zwycięstwie.

Mówi Cia-c'ing, młody cesarz

W połowie 1809 rok ogłoszony został cesarski dekret, z którego pozwolę sobie przetłumaczyć pierwszą część i ostatnią. Zaznaczam, że wielu ludzi krytykowało jego styl:

"Ludzie nieszczęśni i szkodliwi; ludzie, którzy depczą chleb, ludzie, którzy nie słuchają głosu sierot i nawoływań poborców podatkowych; ludzie, którzy noszą na bieliźnie wizerunki feniksa i smoka; ludzie, którzy przeczą prawdzie drukowanych ksiąg; ludzie, którzy pozwalają, by ich łzy płynęły w kierunku Północy, tamują szczęście naszych rzek i zakłócają dawne bezpieczeństwo naszych mórz. Dniem i nocą, na nietrwałych i uszkodzonych statkach, stawiają czoło burzom. Zamiary ich nie grzeszą szlachetnością: nie są i nigdy nie byli prawdziwymi przyjaciółmi żeglarza. Nie tylko nie przyjdą mu z pomocą, lecz napadają nań z drapieżną podnietą i obdarzają go zniszczeniem, okaleczeniem lub śmiercią. Gwałcą więc istotne prawa Wszechświata; przeto rzeki wychodzą ze swego koryta, zatapiane są wsie i pola, dzieci zwracają się przeciw rodzicom i zakłócony jest porządek pory deszczowej i suchej..."

"Nakazuję ci zatem wymierzenie sprawiedliwości, Admirale Kuo Lang. Nie zapominaj, że łaska jest przynależna cesarzom i pychą ze strony podwładnego byłaby chęć posłużenia się nią. Bądź okrutny, bądź sprawiedliwy, bądź władczy, bądź zwycięski!"

Zdanie o uszkodzonych okrętach było, oczywiście, kłamstwem. Miało podnieść na duchu wyprawę Kuo Langa. W dziewięćdziesiąt dni później flota wdowy Cing spotkała się z siłami Państwa Środka. Prawie tysiąc okrętów walczyło od wschodu do zachodu słońca. Mieszany chór dzwonów, bębnów, wystrzałów armatnich, przekleństw, gongów i wróżb towarzyszył walce. Siły cesarza zostały rozbite. Ani wzbraniana łaska, ani zalecane okrucieństwo nie znalazły zastosowania. Kuo Lang dopełnił - pomijanego zazwyczaj przez naszych pokonanych dowódców - obrzędu samobójstwa.

Trwoga na brzegach Siciangu

Wówczas sześćset dżonek wojennych i czterdzieści tysięcy zwycięskich piratów dumnej wdowy Cing wpłynęło na rzekę Siciang, mnożąc pożary i straszne festyny, po których zwiększała się liczba sierot na prawym i na lewym brzegu rzeki. Wiele wsi zostało zrównanych z ziemią. W jednej tylko uprowadzono ponad tysiąc ludzi. Sto dwadzieścia kobiet, które schroniły się w mglistym gąszczu sitowia, zdradził niepohamowany płacz dziecka. Zostały później sprzedane w Makao. Daleki pogłos łez i żałoby, towarzyszący tym łotrostwo, dobiegł uszu Ci-c'inga, Syna Nieba. Niektórzy historycy twierdzą jednak, że głos ten wywarł na nim mniejsze wrażenie niż klęska jego wyprawy karnej. Faktem jest natomiast, że zorganizował on drugą wyprawę, bogatą w sztandary, w marynarzy, żołnierzy, ekwipunek i prowianty, we wróżbitów i astrologów. Dowództwo objął tym razem Ting Kuej. Obciążona ciżba statków wpłynęła na deltę Siciangu i odcięła od morza flotę piracką. Wdowa przygotowała się do walki. Wiedział, że będzie to bitwa trudna, bardzo trudna, prawie beznadziejna; dnie i noce grabieży i lenistwa osłabiły jej ludzi. Bitwa się nie zaczynała. Słońce bez pośpiechu wstawało i kładło się na drżącym sitowiu przybrzeżnym. Ludzie i miecze czuwali. Południa były ogromne, a wieczory - nieskończone.

Smok i lisica

Mimo to wyniosłe stada leniwych i lekkich smoków wypływały w powietrze ze statków cesarskiej floty i osiadały miękko na wodzie i na wrogich pokładach. Były to lotne konstrukcje z papieru i bambusa, podobne latawcom. Ich srebrzysta lub czerwona powierzchnia powtarzała wciąż te same znaki. Wdowa badała z niepokojem owe jednostajne meteory i odczytywała znaki. Była to rozwlekła i niejasna bajka o smoku, który zawsze osłaniał lisicę pomimo jej niewdzięczności i ciągłych przestępstw. Zwężał się księżyc na niebie, a smoki z papieru i bambusa co wieczór przynosiły tę samą historię, w prawie nie zmienionej wersji. Wdowa niepokoiła się i popadała w zamyślenie. Kiedy księżyc wypełnił się na niebie i w czerwonej wodzie, historia wyraźnie zmierzała ku końcowi. Nikt nie był w stanie przewidzieć, czy na lisicę spadnie bezgraniczne przebaczenie, czy bezgraniczna kara, ale wiadomo było, że zbliża się nieunikniony koniec. Wdowa zrozumiała. Rzuciła swoje dwie szable do wody, uklękła na łodzi i kazała się zawieźć do flagowego statku cesarskiej floty.

Był wieczór; niebo było pełne smoków - tym razem żółtych. Wdowa powtarzała szeptem jedno i to samo zdanie. "Lisica wraca pod skrzydło smoka" - powiedziała, wchodząc na pokład.

Apoteoza
   Kronikarze zanotowali, że lisica otrzymała przebaczenie i zajęła się w powolnych latach starości przemytem opium. Przestała nazywać się wdową; przyjęła imię, które brzmi w tłumaczeniu: Blask Prawdziwej Nauki.

"Od owego czasu - pisze kronikarz - okręty odzyskały spokój. Cztery morza i niezliczone rzeki stały się bezpiecznymi i szczęśliwymi drogami."

Wieśniacy mogli sprzedać miecze i kupić woły do pracy na polach. Złożono ofiary, wzniesiono modły na szczytach gór i weselono się podczas dnia, śpiewając za parawanem.



DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI, MONK EASTMAN

Ludzie naszej Ameryki

Rzuceni na tło niebieskich murów lub na tło nieba stopionego z horyzontem, dwaj apasze, zawinięci w poważną czerń, tańczą na damskim obcasie bardzo poważny taniec - taniec jednakowych noży, aż do chwili, kiedy z ucha wytryska czerwony goździk, bowiem nóż wszedł w człowieka, który zamyka swą poziomą śmiercią ten taniec bez muzyki. Mężczyzna, który pozostał na placu, pogodzony z losem, poprawia kapelusz na głowie i poświęca resztę lat na opowiadanie o owym tak czystym pojedynku. Oto cała historia naszej nikczemności, wraz ze szczegółami. Historia zabijaków nowojorskich jest bardziej zawrotna i bardziej toporna.

Ludzie tamtej Ameryki

Historia band nowojorskich (objawiona w roku 1928 przez Herberta Asbury w przyzwoitym tomie o czterystu stronach in octavo) ma w sobie coś z chaosu i okrucieństwa barbarzyńskich kosmogonii i zawiera wiele z ich gigantycznej bezradności: piwnice dawnych piwiarni przemienione na mieszkania dla Murzynów, rachityczny, trzypiętrowy Nowy Jork, bandy łotrów, jak Bagienne Anioły (Swamp Angels), które myszkowały w labiryncie kanałów kloacznych; albo Daybreak Boys (Chłopcy Poranka), do których należeli młodociani mordercy dziesięcio- i jedenastoletni, samotni i zuchwali Brzydale w Cylindrach (Plug Uglies), którzy narażali się na śmieszność sztywnymi, wywatowanymi wełną kominiarkami na głowie i wypuszczoną na wierzch koszulą, której szerokie fałdy rozwiewał podmiejski wiatr - ale z pałką w prawicy i z pistoletem; Zdechłe Króliki (Dead Rabbits) - łotry, którzy rozpoczynali bójki pod znamieniem zdechłego królika zatkniętego na kiju; ludzie tacy jak Johny Dolan alias Dandy - znany ze swojego natłuszczonego loka opadającego na czoło, z lasek z rączką w kształcie małpiej główki i z dowcipnego, miedzianego aparaciku, którym posługiwał się - nakładając go na duży palec - w celu wydłubania oczu przeciwnikowi; i tacy jak Kit Burns, który jednym ciachnięciem szczęk odgryzał łeb żywemu szczurowi; i tacy jak Blind Danny Lyons, jasnowłosy chłopiec o niezmiernych, martwych oczach, utrzymanek trzech ulicznic, które uprawiały swój proceder z dumą - bo dla niego; szeregi domów pod czerwoną latarnią, jak owe domy prowadzone przez siedem sióstr z New England, które przeznaczały na biednych dochód z wigilii Bożego Narodzenia; lokale, gdzie odbywały się walki wygłodniałych szczurów i psów; chińskie domy gry; kobiety - jak wielokrotna wdowa Red Norah, którą popisywali się i którą kochali wszyscy mężczyźni z bandy Gophers; jak Lizzie the Dove, która okryła się żałobą po egzekucji Danny'ego Lyonsa, zanim Gentle Maggie nie poderżnęła jej gardła w walce o miłość zabitego i ślepego mężczyzny; bunty - jak ów z roku 1863, który trwał cały tydzień i podczas którego podpalono sto budynków i mało brakowało, by bandy zawładnęły miastem; walki uliczne, w których człowiek gubił się jak na morzu, aż zostawał zadeptany na śmierć; złodzieje i truciciele koni, jak Yoske Nigger - składają się na tę chaotyczną historię. Jej najznakomitszy bohater to Edward Delaney alias William Delaney alias Joseph Marvin, alias Joseph Morris, alias Monk Eastman, przywódca tysiąca dwustu ludzi.

Bohater

Owe kolejne finty (żałosne jak maskarada, na której nie wiadomo, kto jest kim) pomijają jego prawdziwe nazwisko - jeżeli przypuścimy, że coś takiego w ogóle istnieje. Wiadomo jednak, że w urzędzie stanu cywilnego w Williamsburg (Brooklyn) zapisany jest jako Edward Osterman. Nazwisko zostało później zamerykanizownae i brzmiało: Eastman. Warto zanotować, choć może wydać się to nieco dziwne, że ów niespokojny bandyta pochodził z rodziny żydowskiej. Był synem właściciela koszernej restauracji, gdzie mężczyźni o rabinackich brodach mogą bez trwogi spożywać wykrwawione i po trzykroć czyste mięso cieląt, zarżniętych podług prawa. Mając dziewiętnaście lat - około 1892 roku - otworzył z pomocą ojca ptaszarnię. Podpatrywanie zwierząt, uchwycenie chwili, kiedy podejmują swoje małe decyzje, i przyglądanie się ich niezbadanej naiwności stanowiło namiętność, która nie opuściła go aż do śmierci. W późniejszych latach przepychu, kiedy pogardliwie odrzucał cygara piegowatych sachems z Tammany i kiedy zajeżdżał do najelegnatszych burdeli automobilem przypominającym bękarta gondoli, założył drugi sklep, który gościł sto rasowych kotów i ponad czterysta gołębi, nie przeznaczonych oczywiście na sprzedaż. Kochał każde zwierzę z osobna i miał w zwyczaju obchodzić pieszo swoją dzielnicę z jednym szczęśliwym kotem na ręku i z innymi, które ambitnie za nim podążały.

Był to człowiek pokraczny i monumentalny. Szyję miał krótką jak u byka, pierś niezwyciężoną, ręce wojownicze i długie, złamany nos; twarz - pomimo wypisanej bliznami biografii - była mniej ważna niż całe ciało, a nogi krzywe jak u jeźdźca lub marynarza. Mógł się obejść bez koszuli i bez marynarki; nigdy jednak - bez małego cylindra na olbrzymiej głowie. Pamięć o nim nie zanika. Prototyp umownego gangstera filmowego przedrzeźnia raczej Eastmana niż niezbyt męskiego, gąbczastego Al Capona. O Wolheimie mówią, że został zaangażowany w Hollywood z powodu podobieństwa do Monka Eastmana.

Około roku 1894 rozmnożyły się w Nowym Jorku dancingi. W jednym z nich Eastman czuwał nad porządkiem i spokojem. Głosi legenda, że przedsiębiorca początkowo nie chciał go przyjąć; wówczas Monk pokazał swoje umiejętności sprawiając rzetelne lanie dwóm olbrzymom nie kwapiącym się do odstąpienia mu swego zajęcia. Pracował tam do roku 1899, w pojedynkę, wzbudzając postrach i szacunek. Za każdym razem gdy uspokoił awanturnika, nacinał nożem karb na brutalnej pałce. Pewnego wieczora zwróciła jego uwagę błyszcząca łysina, która pochylała się nad kuflem piwa, i jednym uderzeniem pozbawił ją świadomości. "Brakowało mi jednego nacięcia do okrągłej pięćdziesiątki" - wykrzyknął.





Dojście do władzy

Począwszy od roku 1899 Eastman przestał zadowalać się sławą. Objawił ambicje polityczne i stał się szarą eminencją ważnego nowojorskiego okręgu wyborczego. Opłacały go domy pod czerwoną latarnią, właściciele melin, ulicznice i złodzieje, których nie brakowało w owym ponurym księstwie. Komitety polityczne korzystały z jego usług na równi z przedsiębiorcami prywatnymi. Oto jego honoraria: obcięcie ucha - 15 dolarów, przetrącenie nogi - 19, postrzelenie nogi - 25, rana nożowa - 25 i 100 dolarów za całą operację. Niekiedy, by nie tracić wprawy, Eastman osobiście przeprowadzał jakiś zabieg.

W zatargu granicznym (niejasnym i pełnym zadrażnień, podobnie jak zatargi, dla których trudno znaleźć odpowiedni paragraf prawa międzynarodowego) znalazł się naprzeciw Paula Kelly, słynnego szefa sąsiedniego gangu. Strzały i potyczki między patrolami obu band wytyczyły pewną granicę. Eastman przekroczył ją któregoś poranka i rzuciło się na niego pięciu drabów. Swoimi zawrotnymi rękami goryla, pomagając sobie pałką, rozłożył trzech; zdołano mu jednak wpakować dwie kule w brzuch i myśląc, że nie trzeba mu więcej, pozostawiono na ulicy. Eastman wziął w garść gorejącą ranę i przeszedł pijanymi krokami do szpitala. Życie, szalona gorączka i śmierć walczyły o niego przez kilka tygodni, lecz jego usta nie splamiły się zdradą i nie wydał nikogo. Kiedy wyszedł, na mieście zaczęła się wojna, która kwitła wśród ciągłej strzelaniny aż do dziewiętnastego sierpnia 1903 roku.

Bitwa pod Rivington

Około stu bohaterów, niewiele różniących się od fotografii, które więdną w archiwach policji; stu bohaterów przesiąkniętych dymem papierosów i alkoholem; stu bohaterów w słomianych kapeluszach o różnobarwnych wstążkach; stu bohaterów nadwerężonych - jedni mniej, drudzy bardziej - przez wstydliwe choroby, próchnicę zębów, zaburzenia funkcjonalne dróg oddechowych albo nerek; stu bohaterów tak nieistotnych i tak wspaniałych jak ci spod Troi albo Jeny rozegrało tę okrytą mrokiem bitwę w cieniu arkad kolei nadziemnej. Przyczynę stanowiła danina wymuszona przez gangsterów Kelly'ego od właściciela domu gry, który był kumem Monka Eastmana. Jeden z bandytów został zabity i strzelanina, która się rozpętała z tego powodu, przeistoczyła się w bitwę niezliczonych rewolwerów. Pod osłoną wysokich filarów mężczyźni o wygolonych policzkach strzelali w milczeniu, stanowiąc centrum przerażonego horyzontu taksówek, wypełnionych niecierpliwymi posiłkami z całą artylerią coltów w garściach. Cóż odczuwali aktorzy owego przedstawienia? Najpierw (wydaje mi się) nieokrzesaną pewność, że nierozmyślny trzask stu rewolwerów zniszczy ich w przeciągu kilku minut; później (wydaje mi się) nie mniej wątpliwą pewność, że jeśli pierwsze salwy nie położyły ich pokotem, są niezniszczalni. Wiadomo natomiast na pewno, że walczyli żarliwie, pod osłoną żelaza, cementu i nocy. Policja interweniowała dwa razy i dwa razy została przepędzona. Z pierwszym brzaskiem walka zamarła, jak gdyby była nocną nieprzyzwoitością lub zjawą. Pod wielkimi arkadami z betonu zostało siedmiu ciężko rannych, cztery trupy i martwy gołąb.

Gmach trzeszczy

Powiatowi politycy, dla których pracował Monk Eastman, dementowali każdą wiadomość o istnieniu podobnych band albo wyjaśniali, że są to jedynie towarzystwa rozrywkowe. Niedyskretna bitwa pod Rivington zaniepokoiła ich. Zaprosili szefów obu band, by zmusić ich do zawieszenia broni. Kelly (który znał się na rzeczy i wiedział, że żadne colty tak nie pomogą w zatuszowaniu sprawy przed policją jak właśnie politycy) przyjął propozycję z miejsca. Eastman (z całą pychą swojego zwierzęcego ciała) pragnął dalszego strzelania i walki. Z początku konsekwentnie odmawiał, aż zagrożono mu więzieniem. W końcu dwaj dostojni bandyci spotkali się w barze, każdy z cygarem w ustach, z prawicą na rewolwerze i z baczną chmurą popleczników wokół siebie. Powzięli bardzo amerykańską decyzję: postanowili powierzyć rozwiązanie kwestii własnym pięściom. Kelly był znakomitym bokserem. Pojedynek odbył się w starym baraku i był raczej śmieszny niż dramatyczny. Na stu czterdziestu obecnych tam widzów składali się apasze o przekrzywionych cylindrach i kobiety o nietrwałych, monumentalnych fryzurach. Ciągnęło się to dwie godziny i skończyło się zupełnym wyczerpaniem obu przeciwników. Nie minął tydzień i suche trzaski wystrzałów dały się słyszeć ponownie. Monk został aresztowany po raz nie wiadomo który. Jego protektorzy opuścili go z westchnieniem ulgi; sędzia przepowiedział mu dziewięć lat. Przepowiednia się spełniła.

Eastman przeciw Niemcom

Gdy zakłopotany Monk opuszczał Sing Sing, tysiąc dwustu bandytów, których miał ongiś pod swoimi rozkazami, znajdowało się w rozsypce. Nie potrafił ich skupić z powrotem wokół swojej osoby i zrezygnowany począł działać na własną rękę. Ósmego września 1917 roku wziął udział w burdzie ulicznej. Dziewiątego postanowił wziąć udział w innej burdzie i zaciągnął się do piechoty.
   Posiadamy dane o niektórych jego poczynaniach na wojnie. Wiemy, że był zagorzałym przeciwnikiem brania jeńców do niewoli i że pewnego razu (posługując się tylko kolbą karabinu) uniemożliwił ten pożałowania godny proceder. Wiemy, że zdołał uciec ze szpitala polowego, aby wrócić do okopów. Wiemy, że odznaczył się w bitwie pod Montfaucon. Znamy wyrażoną przez niego później opinię, iż dancingi na Bowery są straszniejsze od wojny europejskiej.

Tajemniczy, acz logiczny finał

Dwudziestego piątego grudnia 1920 roku świt zastał ciało Eastmana na jednej z głównych ulic Nowego Jorku. Dostał pięć kul. Szczęśliwy i nie znający śmierci kot, jak najbardziej pospolity, okrążał go z niejakim zakłopotaniem.



BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN

Krajobraz Arizony przede wszystkim; obraz ziemi Arizony i Nowego Meksyku; ziemi z dostojnym podkładem złota i srebra; ziemi zawrotnej i napowietrznej; monumentalnej mesety o lekkich barwach; ziemi o białym blasku szkieletu pozostawionego przez drapieżne ptaki.

W tym krajobrazie postać - Billy the Kid; jeździec przygwożdżony do konia; chłopak o twardych pistoletach, które ogłuszają pustynię; nadawca niewidzialnych kul, które zabijają na odległość, jak w bajce.

Pustynia z żyłami rud metalicznych, jałowa i połyskująca, i ten prawie dzieciak, który umierając w dwudziestym pierwszym roku życia winien był sprawiedliwości ludzkiej dwadzieścia jeden śmierci, "nie licząc Meksykanów".

Lata nauki

Około 1859 roku człowiek, który ku chwale i trwodze miał później nosić imię Billy the Kid, urodził się w ciasnej suterenie nowojorskiej. Powiadają, że wyszedł z umęczonego brzucha Irlandki; wychował się jednak między Murzynami. W tym chaosie specyficznego smrodu i kędzierzawych głów cieszył się owym pierwszeństwem, wynikającym z faktu posiadania piegów i rudych włosów. Wzrastał w pysze z powodu koloru swojej skóry, wymizerowany, nieokiełznany i nieokrzesany. W wieku dwunastu lat należał do szajki Swamp Angels (Bagiennych Aniołów) - niebiańskich duchów, które operowały w świecie kanałów ściekowych. W noce o zapachu wędzonej mgły wynurzali się z cuchnących labiryntów, podążali śladami jakiegoś niemieckiego matrosa, rozkładali go uderzeniem kamienia i obdzierali nawet z bielizny, by powrócić do swojego królestwa. Przewodził im szpakowaty Murzyn Gas Houser Jonas, znany także jako truciciel koni.

Czasem z poddasza garbatego domu w dzielnicy portowej wychylała się jakaś kobieta, wysypując tumany popiołu z kubła na głowę niebacznego przechodnia. Przechodzień machał rękami i zaczynał się dusić. W tejże samej chwili obskakiwały go Bagienne Anioły i wciągały przez okno do piwnicy, gdzie przetrząsano mu kieszenie i obdzierano z ubrania.

Takie były lata nauki Billy Harrigana, przyszłego Billy the Kida. Nie stronił od fikcji tanich teatrzyków; lubił chodzić na kowbojskie melodramaty (być może bez cienia przeczucia, że są to symbole i znaki jego własnego losu).

Go west!

Jeżeli przepełnione teatrzyki na Bowery (gdzie przy najmniejszym opóźnieniu publiczność krzyczała "Do góry tę szmatę!") wystawiały melodramaty o jeźdźcu i pistolecie bębenkowym, przyczyny były jasne: Ameryka chorowała wówczas na gorączkę Zachodu. Za zachodzącym słońcem kryło się złoto Kalifornii i Nevady. Za zachodzącym słońcem kryła się siekiera ścinająca ogromne cedry; babiloński pysk bizona; wysoki cylinder i liczne łoża Brighama Younga, obrzędy i gniew czerwonoskórego człowieka, przejrzyste powietrze pustyni, niezmierzony step i ten elementarny krajobraz, którego obecność przyspiesza bicie serca jak obecność morza. Zachód wzywał. W owych latach słychać było bezustanny, rytmiczny turkot; tysiące Amerykanów jechało na Zachód. W owej kontynentalnej procesji znalazł się około roku 1872 Bill Harrigan, w ucieczce przed prostokątem więziennej celi.

Zdmuchnięcie Meksykanina

Historia (która podobnie jak pewien reżyser filmowy lubuje się w nagłym przerywaniu akcji) przedstawia nam teraz obraz zuchwałej tawerny położonej na wszechmocnej pustyni jak na pełnym morzu. Czas: pewna żarliwa noc 1873 roku; dokładne miejsce akcji: Llano Estacado (Nowy Meksyk). Ziemia jest tutaj nieludzko płaska, lecz niebo pełne chmur, w które wdziera się burza albo księżyc; pełne przepaści, rozpadlin i szczytów. Na ziemi: biały szkielet krowy, wycie i oczy kojotów w ciemności, smukłe konie i wydłużony odblask światła tawerny. Wewnątrz, oparci łokciem o ladę, zmęczeni muskularni mężczyźni piją podniecający alkohol i pokazują wielkie srebrne monety z wizerunkiem węża i orła. Wielu z nich mówi językiem, w którym często powtarza się głoska "s", a który jest pewnie hiszpańskim, bowiem ludziom tym okazuje się pogardę. Bill Harrigan, rudy szczur podziemny, należy do tych pijących. Wykończył dwie szklanki trunku i ma właśnie prosić o następną, być może dlatego, że nie posiada przy sobie już ani centa. Przytłaczają go ci ludzie pustyni, są straszni, gwałtowni, szczęśliwi, nienawistnie obeznani z rozhukanym bydłem i z końmi. Nastaje nagle zupełna cisza, nie przestrzega jej tylko rozstrojony śpiew pijaka. Wszedł oto Meksykanin o olbrzymim cielsku, z twarzą starej Indianki, w ogromnym kapeluszu i z pistoletami. W twardej angielszczyźnie zwraca się do Jankesów per sukinsyny i życzy im dobrej zabawy przy wódce. Nikt nie podejmuje wyzwania. Bill zapytuje o świeżo przybyłego i objaśniają go, że ów "Dago" to - Belisario Villagran, rodem z Chihuahua. Zaraz potem słychać strzał. Kryjąc się za żywą palisadą wysokich mężczyzn, Bill strzela do intruza. Szklanka wypada z rąk Villagrana, a potem pada on sam. Nie trzeba mu drugiej kuli. Bill ciągnie dalej rozmowę. "Czyżby? - cedzi przez zęby - a ja jestem Bill Harrigan z Nowego Jorku." Gdzieś w kącie pijak ciągnie dalej swój śpiew; nikt zresztą nie zwraca na niego uwagi. Zbliża się apoteoza. Bill raczy podać rękę tym, którzy pragną jej uścisku, i przyjmuje pochlebstwa, wiwaty i whisky. Ktoś pozwala sobie zauważyć, że na rewolwerze Billa brak karbów, i proponuje zaznaczyć śmierć Villagrana. Billy the Kid przyjmuje nóż tego kogoś, ale powiada, że "nie warto zaznaczać Meksykanów". To jeszcze, zdaje się, nie wystarcza. Owej nocy Bill rozkłada swoją derkę przy trupie i śpi ostentacyjnie, aż do świtu.

Morderstwa tak sobie

W chwili owego szczęśliwego wystrzału (w wieku czternastu lat) rodzi się Billy the Kid bohater i umiera skryty i nieznany Bill Harrigan. Chłopaczek babrzący się w kloakach i rzucający kamieniami awansuje na zabijakę z pogranicza. Nauczył się jeździć, nauczył się siedzieć na koniu prosto, według zwyczaju jeźdźców z Wyoming lub Teksasu, bez przechylenia w tył, właściwego Kalifornii i Oregonowi. Nie upodobnił się nigdy do legendy, którą o nim tworzone, niewiele mu jednak brakowało. W kowboju zostało coś z apasza nowojorskiego; nienawiść, którą czuł niegdyś do Murzynów, wyładowywał na Meksykanach; mimo to swoje ostatnie słowa - niecenzuralne - powiedział po hiszpańsku. Wyuczył się niespokojnego rzemiosła koniokradów. Wyuczył się czegoś trudniejszego: dowodzenia ludźmi. Obie te rzeczy były mu pomocne przy kradzieży bydła na wielką skalę. Czasami pociągały go gitary i burdele Meksyku.

Z zatrważającą trzeźwością bezsennych nocy organizował tłumne orgie, trwające okrągłe cztery doby. Pod koniec zabawy, kiedy miał już dosyć, kulami płacił rachunek i odjeżdżał. Dopóki nie zawiódł go palec na cynglu, był najgroźniejszym (i być morze najbardziej niczyim i najbardziej samotnym) człowiekiem pogranicza. Garrett - jego przyjaciel, a zarazem szeryf, który go później zabił - powiedział mu kiedyś: "Ja uczyłem się strzelać polując na bizony." "Ja zaś strzelając do ludzi" - odparł miękko. Szczegóły są nam nie znane, wiemy jednak, że miał na swoim koncie dwadzieścia jeden śmierci, "nie licząc Meksykanów". Przez siedem ryzykanckich lat praktykował w tym luksusowym rzemiośle odwagi.

Późnym wieczorem, dwudziestego piątego lipca 1880 roku, Billy the Kid przejechał galopem na swoim kasztanku główną (i jedyną) ulicą Fortu Summer. Upał był nie do wytrzymania, nie zapalano więc lamp; komisarz Garret, siedzący w fotelu na biegunach u wylotu korytarza, wyjął rewolwer i strzelił trafiając w brzuch. Kasztanek popędził dalej; jeździec zwalił się na piaszczystą ulicę. Garret strzelił po raz drugi. Ludzi (wiedząc, że rannym jest Billy the Kid) pozamykali drzwi i okiennice. Agonia była długa i bluźniercza. Kiedy słońce sięgało zenitu, podeszli do niego i zabrali mu broń; człowiek był zabity. Zauważyli to dziwne podobieństwo do starego grata, właściwe wszystkim nieboszczykom.

Ogolono go i wciągnięto nań garnitur robiony na miarę i wystawiono go na postrach i na pośmiewisko w oknie najlepszego sklepu.

Mężczyźni na koniu lub w dwukołowej bryczce przybyli z najdalszych zakątków stanu. Trzeciego dnia był już tak zmieniony, że trzeba było użyć szminki i różu. Czwartego zaś dnia pochowano go z radością.





NIETAKTOWNY MISTRZ CEREMONII, KOTSUKE NO SUKE

Nikczemnik, którym obecnie się zajmiemy - nietaktowny mistrz ceremonii Kotsuke no Suke - jest owym nieszczęsnym funkcjonariuszem, który spowodował poniżenie i śmierć księcia z Wieży Ako i nie chciał umrzeć, jak przystoi samurajowi, gdy przyszła chwila należnej zemsty. Jest to człowiek, któremu wszyscy ludzie winni są wdzięczność, pobudził bowiem do życia bezcenne uczucia lojalności i był mroczną, choć nieodzowną przyczyną nieśmiertelnego przedsięwzięcia. Około stu powieści, monografii, prac doktorskich i oper upamiętniło ten czyn, nie mówiąc już o niezliczonych wizerunkach na porcelanie, na żyłkowatym lapis lazuli i na lace. Służy mu nawet obrotna i wszechstronna taśma filmowa, gdyż Doktrynalna Opowieść o Czterdziestu i Siedmiu Kapitanach - taka jest bowiem właściwa nazwa - stanowi niewyczerpane źródło inspiracji dla kinematografii japońskiej. Opracowana w najdrobniejszych szczegółach gloria, którą wyrażają owe dzieła, jest więcej niż usprawiedliwiona: jest po prostu niezaprzeczalna.

Piszę tę opowieść według relacji A. B. Mitforda, który odrzuca wszelkie dywagacje mające na celu stworzenie egzotycznej atmosfery i kieruje swą uwagę wyłączne na rozwój wydarzeń. Owa nieobecność "orientalizmu" pozwala przypuszczać, że jest to bezpośredni przekład z japońskiego.

Rozwiązana wstążka

O wiośnie - dawno już rozwianej - roku 1702 znakomity pan z Wieży Ako miał przyjąć i ugościć cesarskiego wysłannika. Dwa tysiące trzysta lat uprawiania kurtuazji (część ich jest zapewne mitologiczna) skomplikowały aż do udręki ceremoniał gościnności. Wysłannik reprezentował osobę cesarza, był jednak raczej aluzją lub symbolem niebiańskiej osoby: subtelności tej nie należało przeceniać ani też nie doceniać. Aby zapobiec częstokroć zgubnym omyłkom, zjawił się w charakterze mistrza ceremonii wysoki urzędnik Dworu, wyprzedzając o kilka tygodni właściwego wysłannika. Z dala od dworskich wygód i skazany na przymusowe letnisko, które musiało wydać mu się zesłaniem, Kira Kotsuke no Suke udzielał lekcji z wielką niechęcią. Jego ton profesorski sięgał niekiedy zniewagi. Uczeń zaś, pan z Wieży Ako, starał się nie zwracać uwagi na owe drwiny. Nie umiał znaleźć na nie odpowiedzi, dyscyplina zaś nie pozwalała mu na gniew. Pewnego poranka rozwiązała się wstążka ciżemki na stopie mistrza, a ten polecił mu ją zawiązać. Pan z Wieży wykonał polecenie pokornie, acz nie posiadając się z wewnętrznego oburzenia. Nietaktowny mistrz ceremonii powiedział mu, że tylko cham mógł zawiązać tak niechlujny węzeł. Pan z Wieży wyjął szpadę i machnął nią tylko raz. Mistrz uciekł z czołem ledwo przekreślonym cienką nitką krwi... W pewien czas później trybunał wojskowy ogłosił wyrok przeciw winnemu zranienia, skazując go na samobójstwo. Na głównym dziedzińcu zamku pana z Wieży Ako wzniesiona drewnianą platformę i pokryto ją czerwonym suknem, i na niej ukazał się skazaniec, i podano mu sztylet ze złota i kamieni, i przyznał się publicznie do winy, i dwoma rytualnymi cięciami otworzył sobie brzuch, i zmarł jak samuraj, a bardziej oddaleni widzowie nie ujrzeli krwi, sukno bowiem było czerwonego koloru. Siwy i uważny mężczyzna wyjął szpadę i ściął mu głowę, był to radca Kuranosuke, jego "chrzestny" ojciec.

Symulowany brak honoru

Zamek pana z Wieży Ako został skonfiskowany; jego kapitanowie rozproszeni; jego rodzina rozbita i zrujnowana; jego imię okryte hańbą. Powiadają, że w pierwszą noc po samobójstwie czterdziestu siedmiu jego kapitanów zebrało się na naradę na szczycie pobliskiej góry, gdzie zaplanowali z całą precyzją to, co stać się miało w rok później. Pogłoska wydaje się wątpliwa; pierwsze kroki został zapewne poczynione z nieodzownym opóźnieniem, a tajne zebrania nie odbywały się na trudno dostępnym szczycie górskim, lecz w leśnej kaplicy: niepozornym budyneczku z białego drzewa, z prostokątną skrzynką, która zawiera lustro jako jedyną ozdobę wnętrza. Łaknęli zemsty, a zemsta wydawała im się nieosiągalna.

Kira Kotsuke no Suke, znienawidzony mistrz ceremonii, zamienił swój dom w twierdzę, a jego palankin otaczała zawsze chmara łuczników i szermierzy. Zatrudnił nieprzekupnych, tajnych i dokładnych szpiegów. Nikt nie był śledzony z taką bacznością i trudem jak mniemany przywódca mścicieli, radca Kuranosuke. Radca spostrzegł to przypadkiem i na tym właśnie fakcie oparł plan zemsty.

Przeniósł się do Kioto, miasta bezkonkurencyjnego w całym cesarstwie, jeśli chodzi o barwne piękno jesieni. Począł odwiedzać domy gry, burdele i tawerny. Nie bacząc na swoje siwe włosy otoczył się ulicznicami, poetami, a nawet ludźmi gorszego jeszcze gatunku. Pewnego razu wyrzucono go z tawerny i przebył noc leżąc pod progiem i wymiotując.

Rozpoznał go pewien przechodzień rodem z Satsuma i pełen smutku i gniewu odezwał się w te słowa: "Azali nie jest to ów radca księcia z Wieży Ako; ów Kuranosuke, który panu swemu pomógł wyzbyć się życia i który, miast zemsty szukać, oddaje się lubieżnym rozkoszom i hańbi imię swoje? O, niegodziwcze, niegodnyś miana samuraja!"

I plunął mu w twarz i kopnąwszy go odszedł. Gdy szpiedzy donieśli mu o tym, Kotsuke no Suke poczuł wielką ulgę.

Były radca nie poprzestał na tym. Opuścił żonę i dzieci i zakupił kochankę w jednym z burdeli: potworna niegodziwość, która rozweseliła serce i rozwiała obawy nieprzyjaciela. Mistrz ceremonii oddalił przeszło połowę strażników.

Jednej ze strasznych nocy zimy roku 1703 czterdziestu siedmiu kapitanów spotkało się w opuszczonym ogrodzie w okolicy Yedo, nie opodal mostu i fabryki kart do gry. Szli niosąc sztandary księcia z Wieży Ako. Zanim przystąpili do ataku, powiadomili sąsiadów, by nie obawiali się uzbrojonej grypy, gdyż bojowe przedsięwzięcie będzie miało na celu jedynie wymierzenie sprawiedliwości.

Blizna

Pałac mistrza ceremonii zaatakowały dwie grupy. Radca dowodził pierwszą z nich: tą, która przypuściła atak na drzwi frontowe; na czele drugiej stał jego najstarszy syn, który nie miał jeszcze skończonych szesnastu lat i który zginął tejże samej nocy. Historia przekazała nam wiele obrazów owego koszmarnego snu na jawie: ryzykowne i wahadłowe zejście po sznurowych drabinach; głos bębna wzywający do ataku, zamieszanie wśród obrońców; łucznicy ukryci na tarasach; strzały adresowane do żywotnych organów człowieka; porcelanowe cacka zniesławione krwią; gorączka śmierci, która później staje się lodem; wyuzdanie i nieporządek towarzyszący walce. Dziewięciu kapitanów zginęło; obrońcy byli nie mniej waleczni i nie chcieli się poddać. Nieco po północy wszelki opór został złamany.

Kira Kotsuke no Suke, sromotna przyczyna cnej zemsty, nie ukazał się jednak. Przeszukali wszystkie kąty przetrząśniętego pałacu i tracili już nadzieję odnalezienia go, kiedy radca zauważył, że prześcieradła w łożu są jeszcze ciepłe. Wznowili poszukiwania i odkryli wąskie okno zasłonięte lustrem z brązu. W dole, na mrocznym podwóreczku, spoglądał na nich człowiek ubrany na biało. W jego prawej ręce drżała szpada. Gdy kilku kapitanów zeszło na podwórko, człowiek ów poddał się bez walki. Na jego czole widniała cienka kreska blizny: stary rysunek szpadą wykonany przez pana z Wieży Ako. Wówczas krwawi kapitanowie rzucili się do stóp niegodziwca i powiedzieli mu, iż są oficerami księcia z Wieży, który za jego przyczyną stracił imię i życie, i błagali go, by popełnił samobójstwo, jak przystało samurajowi.

Na próżno pozostawili mu tak godziwe wyjście z niezręcznej sytuacji. Służalcze serce mistrza nie dało się przekonać; mąż ów nie znał godności. Nad ranem musieli poderżnąć mu gardło.

Świadectwo

Kiedy zemsta została już spełniona (bez gniewu, bez wzruszenia i bez żałości), kapitanowie skierowali się ku świątyni, która zawierała relikwie ich pana.

Niosą w kubełku niewiarygodną głowę Kiry Kotsuke no Suke i trzymają przy niej na zmianę straż. Przechodzą wsie i prowincje w szczerym świetle dnia. Ludzie błogosławią ich i płaczą. Książe Sendai pragnie ugościć ich, lecz odpowiadają, że pan czeka na nich już od dwu lat. Przybywają nad ciemny grób i składają w ofierze głowę nieprzyjaciela.

Sąd Najwyższy ogłasza wyrok. Jest to wyrok, jakiego oczekiwali: przyznaje im przywilej samobójstwa. Korzystają z niego wszyscy kapitanowie, niektórzy w żarliwym spokoju, i spoczywają obok swojego pana. Dorośli i dzieci przychodzą modlić się nad grobem mężów tak wiernych i walecznych.

Człowiek rodem z Satsuma

Wśród pielgrzymów, którzy napływają ze wszech stron, jest młody mężczyzna, zakurzony i zmęczony, przybyły pewnie z daleka. Pada na kolana przed posągiem radcy Kuranoskue i mówi pełnym głosem: "Widziałem ciebie, gdy leżałeś u progu burdelu w Kioto, i nie przypuściłem, żeś dążył do pomszczenia swego pana, i pomyślałem, żeś jest żołnierzem bez wiary, i plunąłem ci w twarz. Przyszedłem, by dać ci satysfakcję." Powiedział to i popełnił harakiri.

Kapłan wzruszył się tak pięknym przykładem męstwa i kazał pochować go w tym samym miejscu, gdzie leżą zwłoki kapitanów.

Taki jest koniec historii czterdziestu siedmiu wiernych mężów - chociaż historia ta nie ma końca; my bowiem, którzy nie znamy być może wierności, lecz nigdy nie tracimy nadziei okazania jej w potrzebie, będziemy nadal czcić ich pamięć słowami.

ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU

Jeśli się nie mylę, istnieją cztery tylko oryginalne źródła wiadomości o Al Moqana, zakrytym Proroku (dokładniej: zamaskowanym) z Chorasanu; są to: a) fragmenty "Historii kalifów" zachowane u Baldhuriego, b) "Podręcznik giganta, czyli Księga doskonałości i poprawności" oficjalnego historyka dynastii Abbasydów, Ibn abi Tair Tarfura, c) stary rękopis arabski pod tytułem "Zniszczenie róży", zawierający krytykę nikczemnych, heretyckich poglądów wyłożonych w "Tajemnej róży" albo "Ukrytej róży", która była księgą kanoniczną Proroka, d) kilka monet bez wizerunku, znalezionych przez inżyniera Andruzowa podczas budowy kolei zakaspijskiej. Monety te zostały złożone w Gabinecie Numizmatycznym w Teheranie, są na nich perskie dystychy, które zawierają streszczenie lub odmienną wersję pewnych wersetów ze "Zniszczenia". Oryginalną "Różę" można uważać za zaginioną, gdyż rękopis, znaleziony w r. 1899 i opublikowany nierozważnie przez Morgenlandisches Archiv, został później uznany za apokryf przez Horna, a nieco później przez sir Percy Sykes'a.

Rozgłos, jakim imię Proroka cieszy się na Zachodzie, zawdzięczamy rozgadanemu poematowi Moore'a, pełnemu melancholii i tęsknych westchnień irlandzkiego konspiratora.

Szkarłatna purpura

W 120 roku Hidżry, a 736 Krzyża, człowiek imieniem Hakim, któremu inni ludzie owego czasu i owej przestrzeni mieli nadać później miano Zakrytego, urodził się w Turkiestanie. Ojczyzną jego było starożytne miasto Merw, z ogrodami, winnicami i łąkami spoglądającymi smętnie w kierunku pustyni. W południe dzień jest biały i olśniewający, czasem tylko zaciemniony chmurami pyłu, który dusi ludzi i osiada białą warstwą na czarnych gronach. Hakim wychował się w tym steranym mieście. Wiadomo nam, że brat jego ojca wyuczył go rzemiosła farbiarzy: sztuki, którą parają się fałszerze i ludzie bezbożni i zmienni i która spowodowała pierwsze ogniste wypowiedzi w początkach jego fenomenalnej kariery. "Twarz moja jest ze złota (powiada w słynnym fragmencie "Zniszczenia"), lecz był czas, kiedy gotowałem purpurę, a następnej nocy zanurzałem wełnę nieczesaną, a trzeciej nocy nasycałem wełnę przygotowaną i władcy wysp dziś jeszcze wodzą spory o tę krwawą tkaninę. Tak oto grzeszyłem za lat młodości mojej i przeinaczyłem prawdziwe barwy stworzonych rzeczy. Anioł mówił mi, że owce nie posiadają barwy tygrysa; Szatan mówił mi, że Wszechmocny pragnie, by ją posiadały, i posługiwał się moją wiedzą i moją purpurą. Teraz wiem, że zarówno Anioł, jak i Szatan mijali się z prawdą, albowiem barwa jest rzeczą godną odrazy."

W 146 roku Hidżry Hakim zniknął ze swego ojczystego miasta. Znaleziono zniszczone kotły i beczki, a także: miecz z Szirazu i zwierciadło z brązu.

Byk

Pod koniec miesiąca szaban roku 158 powietrze pustyni było bardzo przejrzyste i ludzie spoglądali na zachód, wyczekując miesiąca ramadanu, który zwiastuje post i umartwienie. Byli to niewolnicy, żebracy, wędrowni handlarze, złodzieje wielbłądów i pomniejsi złoczyńcy. Oczekiwali znaku, siedząc w milczeniu nie opodal bramy postoju dla karawan na drodze do Merwu. Urzekł ich zachód słońca, a barwa zachodu była barwą piasku.

W głębi zawrotnej pustyni (jej słońce powoduje gorączkę, a jej księżyc dreszcze) ujrzeli trzy nadchodzące sylwetki, które wydały im się bardzo wysokie. Wszystkie trzy miały kształty ludzkie, środkowa jednak miała głowę byka. Kiedy powstali i wyszli im naprzeciw, zobaczyli, że idący pośrodku człowiek ma na twarzy maskę, a jego towarzysze są ślepi.

Ktoś (jak w bajce z "Tysiąca i jednej nocy") zapytał o przyczynę owego dziwu. Oślepli - rzekł człowiek w masce - albowiem ujrzeli moją twarz.

Lampart

Kronikarz dynastii Abbasydów wspomina, że człowiek z pustyni, którego głos był nadzwyczaj słodki i miękki albo wydawał się taki w zestawieniu z okropną maską, powiedział im, że oczekują znaku miesiąca pokuty; on jednak przybywa, by głosić nowinę całego życia w pokucie i śmierci w przekleństwach. Powiedział im, że nazywa się Hakim syn Osmana i że w roku 146 ery Wywędrowania wstąpił do jego domu pewien mężczyzna, który po uprzednim umyciu rąk i modlitwie uciął mu głowę mieczem i zaniósł ją do nieba. Leżąc na prawej dłoni mężczyzny (a był nim anioł Gabriel) głowa jego znalazła się w obliczu Pana, który powierzył mu misję proroczą i nauczył go słów tak niepamiętnych, iż samo powtórzenie ich spaliłoby usta, i przydały mu blask nie do zniesienia dla oczu śmiertelnika. Dlatego właśnie był zmuszony nosić maskę. Kiedy wszyscy ludzie na ziemi wyznawać będą nowe prawo, oblicze zostanie odsłonięte i wszyscy będą mogli wielbić je bez obawy: tak jak wielbią je już teraz niebiescy aniołowie. Ogłosiwszy swą misję, Hakim polecił im wzniecić świętą wojnę - Dżihad - i przygotować się na śmierć w obronie swej wiary.
   Niewolnicy, żebracy, wędrowni handlarze, złodzieje wielbłądów i pomniejsi złoczyńcy odmówili mu swej wiary; ktoś krzyknął: "opętaniec", ktoś inny: "kłamca".

Jeden z obecnych przywiódł lamparta; był to egzemplarz tej smukłej i krwiożerczej rasy, którą górale perscy tresują na swój użytek. Lampart urwał się z łańcucha. Poza prorokiem w masce i jego dwoma towarzyszami, ludzie uciekli w popłochu. Kiedy wrócili, zwierzę było ociemniałe. Wobec lśniących i martwych oczu, ludzie oddali cześć Hakimowi i uznali jego nadprzyrodzoną moc.

Zakryty prorok

Nadworny dziejopis Abbysydów opowiada - bez zbytniego zapału - o postępach poczynionych przez Hakima w Chorasanie. Prowincja ta, wstrząśnięta do głębi żałosną karierą i śmiercią na krzyżu swego najpopularniejszego bohatera, przyjęła z niesłychanym zapałem doktrynę Jaśniejącego Oblicza i złożyła mu w daninie swą krew i swoje złoto. (Hakim już wówczas zamienił zwierzęcą maskę na poczwórną zasłonę z białego jedwabiu, naszytą drogocennymi kamieniami. Emblematyczną barwą rodu Banu Abbas była czerń; Hakim wybrał białą barwę - najbardziej sprzeczną i wieloznaczną - dla Ochronnej Zasłony, dla proporców i turbanów.) Kampania zaczęła się jak najlepiej. Po prawdzie, w "Księdze dokładności" sztandary kalifa zwyciężają zawsze i wszędzie, niemniej jednak najczęstszym skutkiem owych zwycięstw jest degradacja generałów i porzucanie twierdz nie do zdobycia: inteligentny czytelnik wie przeto, co o tym sądzić. Pod koniec miesiąca radżab roku 161 sławne miasto Niszapur otworzyło przed Zakrytym swoje żelazne wrota; w następnym roku Astarabad spełniło tę samą powinność. Działalność wojskowa Hakima (podobnie jak i innego, szczęśliwszego Proroka) ograniczała się do modlitwy o wysokich tonach, niesionej do stóp samego Bóstwa z grzbietu rudego wielbłąda w niespokojnym sercu bitew. Wokół niego świstały strzały, nie raniąc go jednak nigdy. Zdawał się szukać niebezpieczeństw: kiedy pewnej nocy kilku szkaradnych trędowatych zjawiło się nie opodal pałacu, rozkazał przywieść ich, złożył pocałunek na ich twarzach i podarował im pieniądze srebrne i złote.

Trud rządzenia przekazywał sześciu lub siedmiu najwierniejszym. Był zwolennikiem medytacji i spokoju: harem złożony ze stu czternastu oślepionych kobiet starał się zadośćuczynić potrzebom jego boskiego ciała.

Wstrętne zwierciadło

Jeżeli tylko słowa ich nie idą przeciw prawej wierze, islam toleruje objawionych powierników Boga; nawet gdy okazują się niedyskretni lub groźni. Prorok korzystałby zapewne z owej pobłażliwej tolerancji, gdyby nie jego poplecznicy, jego zwycięstwa i straszna złość kalifa - a był nim Muhammad al-Mahdi - które zmusiły go do herezji. Rozłam ten spowodował jego ruinę, zanim to jednak nastąpiło, zmuszony był określić zasady swojej personalnej religii, nie pozbawionej jednakże wpływów rozmaitych preislamicznych wierzeń.

U podstaw kosmogonii Hakima znajduje się widmowy, nienazwany bóg. Bóstwo to jest tak okazałe, iż nie posiada ani imienia, ani oblicza. Jest to Bóg niezmienności i bierności; jednakże obraz jego istoty rzuca dziewięć cieni, które zniżając się do czynu stworzyły i urządziły dla siebie niebo. Z owego pierwszego kręgu najwyższych demiurgów pochodzi drugi krąg twórców, którzy dali początek niższemu niebu; jest ono symetrycznym odzwierciedleniem pierwszego i oba pełne są potęgi, tronów i aniołów. Ów drugi krąg dał początek trzeciemu, niższemu kolegium władców i tak dalej, aż do dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego nieba. Pan najniższego nieba jest tym, który nami rządzi - jest on cieniem cieni jeszcze innych cieni - a posiadany przez niego ułamek boskości dąży do zera.

Ziemia, którą zamieszkujemy, jest omyłką; niestosowną parodią. Zwierciadło i ojcostwo są rzeczami wstrętnymi, gdyż ją pomnażają i umacniają. Zasadniczą cnotą jest obrzydzenie. Dwie drogi (prorok dawał pełną swobodę wyboru między jedną a drugą) prowadzą do tej najwyższej cnoty: wstrzemięźliwość i rozwiązłość - nadmierne rozkosze cielesne lub też absolutny ich brak.

Raj i piekło Hakima były nie mniej rozpaczliwe. "Tym, którzy przeczą słowu, którzy nie uznają Białej Zasłony i Oblicza, (powiada przekleństwo zachowane w "Ukrytej Róży") przyrzekam wspaniałe piekło, albowiem każdy z nich będzie władcą dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu ognistych królestw; a w każdym królestwie dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć ognistych gór, a na każdej górze dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć ognistych wież, a w każdej wieży dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć ognistych pięter, a na każdym piętrze dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć posłań z ognia; na każdym posłaniu leżeć będzie on, a wraz z nim dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć ognistych postaci, które posiadać będą jego twarz i jego głos i które torturować go będą przez wieczność." W innym miejscu potwierdza: "W życiu doświadczacie cierpień jednego ciała, po śmierci zaś cierpieć będziecie w niezliczonych ciałach naraz." Raj jest nieco mniej konkretny: "Jest tam ciągła noc i są baseny z kamienia, a szczęściem owego raju jest to osobliwe szczęście towarzyszące pożegnaniom, wyrzeczeniom i ludziom, którzy wierzą, że śpią."

Oblicze

W 163 roku ery Wywędrowania, a piątym Jaśniejącego Oblicza, Hakim został otoczony w mieście Sanam przez wojska Kalifa. Nie brakowało żywności ani męczenników wiary; oczekiwano ponadto niezawodnego wsparcia ze strony anielskich zastępów. W ten sposób schodził im czas, kiedy przerażająca wiadomość obiegła zamek. Powiadano, iż cudzołożna kobieta z haremu, w chwili gdy dusili ją eunuchowie, krzyczała, że prorokowi brak serdecznego palca u prawej ręki, a reszta palców nie posiada paznokci. Wiadomość ta przedostała się do wiernych. W pełnym słońcu, na najwyższym tarasie, Hakim modlił się do najbliższego boga o zwycięstwo lub widomy znak. Z głowami w służalczym pochyleniu - jak gdyby biegnąc przeciw deszczowi - dwóch kapitanów zdarło mu z twarzy naszytą kamieniami Zasłonę.

W pierwszej chwili wzdrygnęli się. Obiecane oblicze Apostoła, oblicze, które znalazło się przed bogiem, było rzeczywiście białe; białe białością plamistego trądu. Twarz była tak rozdęta i niesamowita, że zdała im się maską. Nie było na niej brwi; dolna powieka prawego oka zwisała na starczym policzku; ciężkie grona wrzodów narastały na ustach; nieludzki, wyżarty nos przydawał zwierzęcości całemu obliczu.

Głos Hakima podjął próbę ostatniego kłamstwa. "Wasz okropny grzech nie pozwala wam ujrzeć mojego blasku..." - zaczął mówić.

Nie słuchali i przebili go włóczniami



2. CZŁOWIEK Z PRZEDMIEŚCIA

(Dla Enrique Amorim)

I mnie pan będziesz mówić o nieboszczyku Franciszku Real? Znałem go, choć to nie była jego dzielnica, bo on działał na przedmieściu więcej na północ, tam gdzie jezioro Guadalupe i koszary. Widziałem go na oczy wszystkiego trzy razy, i to nawet jednej i tej samej nocy, ale to była noc, której nie zapomnę, bo jak tu zapomnieć, kiedy właśnie owej nocy przyszła do mojej chałupy Lujanera - przyszła, bo tak się jej spodobało - a Rosendo Juarez opuścił Arroyo, żeby więcej nie powrócić. Panu to jest faktycznie brak tego doświadczenia, żeby wiedzieć, co to za nazwisko, ale ja panu powiem: Rosendo Juarez, inaczej Zabijaka, to był najcięższy chłop w całej Villa Santa Rita. Chłopak, co umiał obchodzić się z nożem i był z ludzi pana Nicolasa Paredes, a ten znowu był jednym z zaufanych Morela. Bywało, przyjedzie do burdelu, na gniadoszu, wysztafirowany jak jaki książę i pełno srebrnych monet naszytych na uprzęży, a wszystkie chłopy i wszystkie psy do niego, panie, z szacunkiem, a i baby też; każdemu było wiadomo, że ma na sumieniu dwóch zadźganych ludzi, a nosił wysoki kapelusz z cieniutkim rondem, na wysmarowanej czuprynie; a i szczęście mu sprzyjało, jak to mówią. My chłopaki z Santa Rita tośmy go naśladowali we wszystkim, nauczyliśmy się nawet pluć tak jak on. Ale przyszła wreszcie taka nocka, kiedy okazało się naprawdę, kto to jest Rosendo Juarez. Dziwne, bo dziwne, ale historia tej pamiętnej nocy zaczęła się od dorożki. Od takiej nieprzyzwoitej dorożki z czerwonymi kołami, pełniusieńkiej ludzi, co jechała w podskokach po tych ulicach - a błoto tylko co obeschło - i tak między te czerwone domy i zachwaszczone ogródki, i dwóch w niej siedziało, na czarno, z gitarami, i dalej śpiewać i raban robić, a ten na koźle opędzał się tylko batem od psów bezpańskich, co karemu pod kopyta właziły, i jeden miał na sobie ponczo i siedział między nimi jak trusia, a to był właśnie ten słynny Koniokrad, a przyjechał, żeby się bić, a i zabić, jak dobrze pójdzie. Ciepła była nocka, jakby ją kto pobłogosławił: dorożka miała budę złożoną i tych dwóch z gitarami tam siedziało, jakby na jakim pochodzie, chociaż pusto było na ulicy. To był początek tego wszystkiego, co się potem stało, ale o tym tośmy się dowiedzieli później. Myśmy byli, ze wszystkimi chłopakami, od wczesnej godziny w tym lokalu u Julii; to był taki barak z cynkowej blachy pomiędzy szosą na Gaunę i rzeczką. Widać go było już z daleka przez to światło, które biło od bezwstydnej, czerwonej latarni, a hałas i muzyka od razu uświadamiały gościa, co to za interes. Julia, choć baba nieuczona, ale była bardzo zaradna i uważająca, tak że nie brakowało ani picia, ani kobit, jak się należy. Ale jak chodzi o Lujanerę - a to była kobita Rosenda - to żadna inna się do niej nie umywała. Teraz ona już dawno ziemię gryzie i czasem wydaje mi się, że całkiem o niej zapomniałem, ale widziałem ją na własne oczy i powiadam panu, trzeba ją było widzieć, kiedy miała te swoje młode lata. Jak ją kto zobaczył, to i o spaniu zapominał.

Wódka, zabawa, kobity, czasem jakie wyzwisko, które człowiekowi Rosendo w gębę rzucił, albo szturchnięcie, które przyjmowało się jak od starszego brata: rzecz w tym, że tak jakoś dobrze mi wtedy było. Podłapałem kobitę, jak się patrzy, wydawało mi się, że mi w tańcu myśli zgaduje... Tango robiło z nami, co tylko chciało, zgarniało nas do kupy, rozrzucało po kątach i znowu nas jakby zapraszało do tańca. Takeśmy się bawili jak we śnie, kiedy ni stąd, ni zowąd wydało mi się, że muzykanci jakby zaczęli głośniej grać. A to wcale nie muzykanci, tylko ci z gitarami na dorożce i ich granie tak się mieszało z naszym i było ich słychać coraz bliżej. A potem wiatr, który to przyniósł, skręcił w drugą stronę, i znowu tylko na te wygibasy w tańcu zacząłem uważać. Po długiej chwili zaczęli się dobijać do drzwi i jakiś głos - taki bardziej pański - coś tam krzyknął, jakby rozkaz. Zaraz zrobiło się cicho, mocne pchnięcie w drzwi i ten człowiek znalazł się w środku. Był podobny do swojego głosu.

Myśmy nie wiedzieli jeszcze, że to Franciszek Real, ale widać było, że to ktoś: facet wysoki, tęgi w barach, calutki na czarno, tylko szal, zdaje się, popielaty, przerzucony przez ramię. A twarz, pamiętam, miał kanciastą i taką trochę indiańską.

Uderzyły mnie te drzwi, kiedy je popchnięto. I z samego rozpędu skoczyłem do niego i zaiwaniłem go lewą w gębę, a prawą wyjąłem nóż, ostry jak brzytwa, który noszę zawsze w marynarce, w specjalnej kieszeni pod lewą pachą. Ale na nic się to nie zdało. Facet, żeby odzyskać równowagę, wyprostował ręce i odgarnął mnie na bok, jakby zawadę jaką z drogi osuwał. Zostałem za jego plecami, pochylony, i jeszcze rękę trzymałem pod marynarką, na niepotrzebnym nożu. Poszedł naprzód, jak gdyby nigdy nic. Szedł, wyższy niż wszyscy ci, których rozgarniał na boki, i jakby nikogo nie widział. Pierwsi - same chłystki, co gały tylko umieli wybałuszać - roztworzyli mu się jak wachlarz, szybciutko. Ale długo to nie potrwało. Tam dalej czekał już na niego Anglik i zanim tamten zdążył go odsunąć, przygotował się i trzasnął go kantem dłoni w rękę. Jak to zobaczyli, to zaraz wszyscy na niego. Lokal miał ładnych parę metrów i przepchali go tak prawie od końca do końca, jak jakie bydle; nic, tylko gwizd, spluwanie i szturchańce. Najpierw dali mu kilka razy pięścią; a potem, jak zobaczyli, że się nie broni, to walili go już otwartą dłonią albo szalem, dla draki. A swoją drogą, tak jakby go chcieli zostawić całego dla Rosenda, który nawet się nie poruszył, tylko stał oparty plecami o ścianę i na razie słowa nie powiedział. Dopalał szybko papierosa, jakby przeczuwał, co będzie. A Koniokrad przepchał się już przez tę całą hałastrę, co nabijała się z niego na potęgę. Wygwizdali go, opluli, obili, a on - nic; dopiero jak stanął przed Rosendem, puścił parę z gęby. Wpierw mu się przyjrzał, przetarł rękawem twarz i tak zaczął:

- Ja jestem Franciszek Real i przychodzę z północy. Ja jestem Franciszek Real, po przezwisku Koniokrad. Nie powiedziałem ani słowa, jak ci gówniarze rękę na mnie podnieśli, bo ja szukam mężczyzny, co portek od parady nie nosi. Powiadają, że w tych stronach jest taki jeden, co umie robić nożem i nie boi się nikogo, i nazywają go Zabijaka. Chciałbym go zobaczyć, żeby mnie, bidnemu sierocie, pokazał, co to jest mężczyzna.

Skończył gadkę i oczu z niego nie spuszcza. A już w prawej ręce majcher mu świeci, widać miał go zawczasu w rękawie. Wszyscy, którzy popychali, zrobili teraz duże koło i takeśmy na nich dwóch patrzyli, a cicho było, jakby kto makiem posiał. Nawet ślepy Mulat, co przygrywał na skrzypcach, gębę obrócił w naszą stronę.

Tak właśnie było, słyszę za sobą jakieś szuranie. Oglądam się, a to sześciu albo siedmiu ludzi stoi we drzwiach i to byli widocznie ludzie Koniokrada. Najstarszy, z gębą jakby wygarbowaną, ze szpakowatym wąsem i taki więcej wsiowy, postąpił parę kroków i onieśmieliło go tyle światła i tyle kobit, czy co, bo z wielkim namaszczeniem zdjął kapelusz A reszta w gotowości przy drzwiach patrzała tylko spode łba, czy wszystko odbywa się regularnie.

I co się stało Rosendowi, że nie zgniótł jeszcze tego pyszałka jak pluskwy? Milczał, jakby się zaciął, głowę tylko spuścił i tyle. A papieros - nie wiem, czy go wypluł, czy mu sam z gęby wypadł. Wreszcie coś tam bąknął, ale tak cicho, żeśmy go z drugiego końca nie dosłyszeli. Wyzwał go Franciszek Real po raz drugi, a on drugi raz odmówił. Wtedy najmłodszy z tych, co stali pode drzwiami, wziął i gwizdnął. Lujanera z nienawiścią zmierzyła go wzrokiem i przepchała się, z tym swoim warkoczem na plecach, przez całe tałatajstwo, prościutko do swojego chłopa; podeszła, sięgnęła mu ręką za pazuchę, wyciągnęła nóż i podała, mówiąc te słowa:

- Zdaje mi się, Rosendo, że będziesz go potrzebował.

Na wysokości głowy ciągnęło się podłużne okno, dla przewiewu, które wychodziło na rzekę. Rosendo złapał się za nóż oburącz, potem przesunął palcem po ostrzu, jakby go nie poznawał. I raptem uniósł się na palcach, przechylił w tył i nóż poleciał jak strzała przez to okno, do rzeczki. Mnie jakby kto zimną wodą oblał.

- Nie wybebeszę cię, boby mnie obrzydliwość wzięła - powiedział tamten i podniósł rękę, żeby go przez łeb zdzielić. Wtedy Lujanera uwiesiła mu się na szyi, popatrzyła tymi swoimi oczami i powiedziała z wściekłością:

- Zostaw go. I pomyśleć, żeśmy go mieli za mężczyznę.

Real przez chwilę nie wiedział, co robić, a potem objął ją, jakby na zawsze, i krzyknął muzykantom, żeby dalej ciągnęli swoje tanga i milongi, a nam wszystkim, żebyśmy wrócili do zabawy. Milonga poszła jak ogień, od końca do końca. Real tańczył z wielką powagą, przyciśnięty do kobity, bo już była jego. Jak przetańczyli do drzwi, to krzyknął:

- Dajcie, panowie, przejście, bo kobita mi na rękach usypia.

Powiedział i poszli, policzek przy policzku, jakby ciągle jeszcze tańczyli, jakby ich tango wymiotło za drzwi.

Dobrze nie wiem, ale chyba aż się zaczerwieniłem z tego wstydu. Zrobiłem parę kółek z jakąś dziewczyną i zostawiłem ją na środku salonu. Skłamałem, że to przez ten upał i ścisk, i przemknąłem się pod ścianą do wyjścia. Ładna była nocka. Zresztą jak dla kogo. Zaraz za rogiem stała dorożka, a gitary sterczały na tylnym siedzeniu, że wyglądało, jakby tam kto siedział. Głupio mi się zrobiło, jakby nas nie było stać nawet na to, żeby im gitarę zahaczyć. I pomyślałem sobie: co my właściwie jesteśmy warci? Wziąłem goździk, który miałem za uchem, i wrzuciłem go do kałuży, i tak się na niego zapatrzyłem, jakbym już chciał zapomnieć o wszystkim. Akurat wtedy ktoś dał mi łokciem w bok i od razu jakby mi się lepiej zrobiło. A to był Rosendo, uciekający chyłkiem z przedmieścia.

- Czego się pętasz pod nogami, gówniarzu - burknął i poszedł dalej. Może chciał na kimś złość obetrzeć, a może w ogóle nie myślał, co mówi. Poszedł brzegiem rzeczki, tam gdzie najciemniej; więcej go już nie zobaczyłem.

Zostałem sam i tak patrzę na ten kawałek świata, gdzie człowiek życie przeżył: tyle nieba, że aż się ma dość, ta rzeczka, co się w dole szarpie, jakby czemu poradzić nie mogła - parę koni, droga niebrukowana, piece, gdzie chleb pieką - i pomyślałem sobie, że człowiek wyrósł na tym gnoju i na tym błocie jak jaki chwast do niczego nie przydatny. Bo i cóż z takiego śmiecia mogło wyróść? Tylko tacy jak my; do gadania owszem, ale żeby tak do czego innego... Do przechwałek, do krzyku - i tyle. A potem pomyślałem, że nie, że im bardziej pieska dzielnica, to tym bardziej człowiek powinien mieć ten swój honor. Śmiecie? Powój akurat kwitnął i jak wiatr powiał, to pełno było tego zapachu. A muzykanci jakby powariowali, od ich grania wszystko wokół aż drgało. Śliczna była nocka. Tyle gwiazd, że się od nich we łbie mąciło - jedne na drugich. A ja się tak szarpałem ze sobą, że niby mnie to wszystko nic a nic nie obchodzi, ale nie mogłem ścierpieć ani tego, że Rosendo stchórzył, ani że tamten takiego chojraka odstawiał. A i kobitę nawet na tę noc sobie podłapał. Na tę i na wiele innych - pomyślałem - a może i na zawsze, bo Lujanera jak za kim poszła, to na amen. Kto wie, w którą oni stronę mogli pójść, ale daleko chyba nie zaszli. A może już robią swoje w jakim rowie.

Jak wróciłem, zabawa szła w najlepsze.

Wszedłem cichaczem i od razu wlazłem w największy ścisk. Zobaczyłem, że kilku naszych się ulotniło, a ci z północnej dzielnicy tańczyli razem z innymi. Popychania ani wyzwisk nie było; wszyscy niby to z szacunkiem, ale ostrożnie. Muzykanci grali, jakby im się spać chciało, a kobiety, co tańczyły z tymi obcymi, jakby wody w usta nabrały.

Ja wiedziałem, że się coś stanie, ale nie to, co przyszło.

Najpierw usłyszeliśmy na dworze kobitę i jej płacz, a zaraz potem głos, któryśmy już znali, choć teraz był spokojniejszy, zanadto spokojny, jakby nie z tego świata.

- Wchodź, mała - i potem znowu płacz. Potem znowu głos, niecierpliwy, jakby się nie mógł pohamować: - Ty suko przeklęta, otwieraj, kiedy ci mówię! Otwieraj! - otworzyły się te drzwi rozchybotane i weszła Lujanera, ale sama. Weszła jak przymuszona, jakby ją kto z tyłu batem poganiał.

- Upiór jaki ją przysłał czy co? - powiedział Anglik.

- Nieboszczyk, synu - powiedział Koniokrad. Gębę miał, jakby był pijany. Wszedł, a myśmy mu zrobili przejście jak przedtem, postąpił chwiejnie parę kroków, wysoki i nie patrząc na nikogo - i zwalił się na ziemię, od razu, jak słup. Jeden z tych, co z nim przyszli, obrócił go na plecy i podłożył mu ponczo pod głowę. Jak go poruszyli, to zobaczyliśmy krew. Miał szeroką ranę na piersi; na podłodze stała już kałuża krwi, a czerwona chustka, którą miał na szyi, nasiąkła tak mocno, że aż czarna się zrobiła. Tej chustki tom nie widział przedtem, bo ja szal zasłaniał.

Jedna z kobit przyniosła spalone szmaty i wódkę na pierwszy opatrunek. Widać było, że chłop już mówić nie będzie. Lujanera tak patrzała na niego jak suka bezpańska, tylko ręce jej zwisały po bokach. Wszyscyśmy czekali, co też ona powie, aż wreszcie popuściła cugli językowi. Powiedziała, że jak tylko wyszli z Koniokradem i poszli na łączkę, naszedł ich jakiś nieznajomy i wyzywa go jak szalony, i że jak się zaczęli bić na noże, to Koniokrad dostał tę ranę i ona przysięga, że nie wie, kto to był, ale że nie Rosendo. Kto by tam jej uwierzył?

A facet na podłodze już ledwie zipał. I pomyślałem sobie, że temu, co go tak urządził, to chyba ręka nie drgnęła. Ale chłop był twardy. Kiedy zastukał, to Julia akurat częstowała nas yerbą i tykwa przeszła dookoła i wróciła do moich rąk, jak on ducha wyzionął. "Twarz mi nakryjcie", poprosił cichutko, kiedy poczuł, że już z nim koniec. Tylko ambicja mu została i nie chciał, żebyśmy patrzyli, jak się będzie wykrzywiał w konaniu. Ktoś mu położył na twarz wysoki czarny kapelusz. I umarł pod tym kapeluszem, ani pisnął. Dopiero kiedy miechy przestały mu chodzić w górę i w dół, odważyli się zdjąć ten kapelusz. Wygląd miał sfatygowany, jak każdy nieboszczyk; to był jeden z najodważniejszych chłopów i nie tylko w swojej dzielnicy, bo także dalej na południe, u nas i jeszcze dalej, i jak zobaczyłem, że nie puszcza pary i nie rusza się już, to i cała złość mnie odeszła.

- Żeby umrzeć, nie trzeba nic więcej, tylko życia - wyraziła się jedna z kobit, a druga dodała:

- Tak się facet stawiał, a teraz to i od much się opędzić nie potrafi.

Wtedy ci jego towarzysze zaczęli szeptać między sobą i dwóch powiedziało głośno:

- Kobita go zabiła.

I jeden jej krzyknął w twarz, że to ona, i zaraz wszyscy ją otoczyli. Ja już zapomniałem, że powinienem być ostrożny, i podskoczyłem do nich jak ukłuty. Mało się nie wywaliłem jak długi z tego pośpiechu. Poczułem, że wszyscy na mnie patrzą. Powiedziałem, jakbym z nich kpił:

- Popatrzcie na tę kobitę. Gdzie by ona miała tę siłę i pewność ręki, żeby jemu nóż wsadzić pod żebro. - I rzuciłem im jeszcze, ważniak nad ważniaki: - Kto by to przypuszczał, że nieboszczyk, podobnież taki król w swojej dzielnicy, skończy tak marnie, i to w takim zabitym miejscu, gdzie się nic nie dzieje, chyba że kto obcy przyjdzie nas wyrwać z tej nudy i położy się jak ta szmata.

Nikt się nie odezwał, widać stchórzyli.

W tej ciszy usłyszeliśmy gdzieś daleko tętent końskich kopyt. To była policja. Kto mniej, kto więcej - żaden wolał się z nią nie spotykać i zaraz uradzili, że najlepiej przeciągnąć trupa do rzeczki. Pamięta pan to okno, przez które Rosendo nóż wyrzucił? Właśnie tamtędy przerzucili ciało. Kilku go podniosło, wyciągnęli mu wszystko co do grosza, ktoś mu nawet uciął palec z sygnetem. Złodziejską naturę trzeba mieć, żeby tak obrać biednego nieboszczyka, jak go już ktoś mocniejszy wykończył. Rozbujali go i ta woda, co wszystko zabiera, wzięła i jego. Już nie wiem, czy wypatroszyli go, żeby nie wypłynął, bo wolałem nie patrzeć. Ten z siwym wąsem nie spuszczał ze mnie oka. Lujanera skorzystała z zamieszania i znikła.

Kiedy gliny weszli się rozejrzeć, zabawa odchodziła jakby nigdy nic. Ten ślepy Mulat takie hajbanery wyciągał na skrzypcach, że dzisiaj już ani marzyć o czymś podobnym. Na dworze zaczęło się rozjaśniać. Słupy na wzgórku sterczały samotne i niepotrzebne, bo cienkich drutów jeszcze nie było widać.

Poszedłem sobie spokojnie do chałupy, do której miałem z jakie pięć minut drogi. Zobaczyłem w oknie światełko, które zaraz zgasło. Mówię panu: jakżem to tylko zobaczył, od razu przyśpieszyłem kroku. I wtedy, panie Borges, wyjąłem jeszcze raz ten krótki majcher, ostry jak brzytwa, co go zawsze nosiłem tutaj, w marynarce, pod lewą pachą, i obejrzałem go dokładnie ze wszystkich stron, i był jak nowy, czysty, nie było na nim ani śladu krwi.



3. ET CETERA (Dla Nestora Ibarra)

TEOLOG PO ŚMIERCI

Aniołowie donieśli mi, że gdy zmarł Melanchton*, został mu przydzielony na tamtym świecie dom pozornie taki sam, jaki miał on na ziemi. (Dzieje się tak prawie ze wszystkimi nowo przybyłymi do wieczności i dlatego sądzą oni, że nie umarli.) Sprzęty domowe były takie same: stół, biurko z szufladami, biblioteka. Gdy Melanchton obudził się w tym mieszkaniu, podjął swe literackie trudy, jakby nie był już nieboszczykiem, i pisał przez kilka dni na temat zbawienia dzięki wierze. Jak to było w jego zwyczaju, nie wspomniał ani jednym słowem o pobożności. Aniołowie zauważyli to pominięcie i wysłali różne osoby, aby go o nie zapytały. Melanchton rzekł im: "Wykazałem niezbicie, że dusza może obejść się bez pobożności i że aby dostać się do nieba, wystarczy wiara." Mówił im o tych sprawach przepełniony pychą i nie wiedział, że już nie żyje i że miejscem jego pobytu nie jest niebo. Gdy aniołowie usłyszeli tę mowę, opuścili go.

Po kilku tygodniach meble zaczęły rozpływać się jak widma, aż stały się niewidzialne, prócz fotela, kart papieru i kałamarza. Prócz tego ściany pomieszczenia poplamiły się wapnem, a podłoga żółtą farbą. Jego własne ubranie stało się bardziej pospolite. Pisał jednak w dalszym ciągu, ale ponieważ trwał przy negowaniu znaczenia pobożności, przeniesiono go do podrzędnej pracowni, gdzie znajdowali się inni, podobni mu teologowie. Był tam więziony przez kilka dni i zaczął wątpić w swą tezę, toteż zezwolono mu na powrót. Odzienie jego było z surowej skóry, ale usiłował wyobrazić sobie, że to, co działo się poprzednio, było zwykłą halucynacją, i w dalszym ciągu wychwalał wiarę, a krytykował pobożność. Pewnego wieczora poczuł chłód. Zaczął wtedy przemierzać dom i stwierdził, że pozostałe pokoje nie odpowiadają już pokojom jego mieszkania na ziemi. Jeden przepełniony był nieznanymi przyrządami; drugi tak się zmniejszył, że nie można było do niego wejść; inny nie zmienił się, ale jego okna i drzwi wychodziły na wielkie wydmy. Pokój w głębi pełen był osób, które wielbiły go i które mu powtarzały, że żaden teolog nie jest tak mądry jak on. Uwielbienie to sprawiło mu przyjemność, ale ponieważ niektóre z tych osób nie miały twarzy, a inne wydawały się martwe, poczuł do nich w końcu nieufność. Wówczas postanowił napisać pochwałę pobożności, ale stronice dziś zapisane okazywały się zatarte nazajutrz. Działo się tak, ponieważ układał je bez przekonania.

Przyjmował liczne wizyty niedawno zmarłych ludzi, ale wstyd mu było pokazywać się w tak brudnym pomieszczeniu. Aby przekonać ich, że jest w niebie, wszedł w porozumienie z pewnym czarownikiem z pokoju w głębi, który zwodził ich pozorami splendoru i świetności. Gdy tylko goście odchodzili zjawiała się ponownie nędza i wapno, a czasami nieco wcześniej.

Ostatnie wieści o Melanchtonie mówią, że mag i jeden z ludzi bez twarzy unieśli go na wydmy i że obecnie jest on służącym demonów.

(Z księgi "Arcana coelestia" Emanuela Swedenborga)

* Filip Scharzerd Melanchton (1497-1560) - teolog niemiecki, przyjaciel Lutra, zwolennik Reformy (przyp. tłum.)



SALA POSĄGÓW

W pierwszych dniach było w królestwie Andaluzyjczyków pewne miasto, w którym mieszkali ich królowie i które miało imię Lebtit lub Ceuta, lub Jaen. Była ogromna twierdza w tym mieście, której brama o dwóch skrzydłach była nie po to, a by przez nią wchodzić ani nawet wychodzić, ale po to, aby była zamknięta. Za każdym razem gdy jakiś król umierał i następny król dziedziczył jego wysoki tron, dodawał on własnoręcznie nowy nowy zamek do bramy, aż zebrały się dwadzieścia cztery zamki, każdy pochodzący od innego króla. Wówczas zdarzyło się, że pewien zły człowiek, który nie pochodził z królewskiego rodu, zdobył władzę i zamiast dołożyć jeden zamek, zażądał, aby poprzednie dwadzieścia cztery zostały otworzone, żeby mógł on zobaczyć, co kryje się w tym pałacu. Wezyr i emirowie błagali go, aby nie czynił podobnej rzeczy, i ukryli przed nim żelazny pęk kluczy, i powiedzieli mu, że łatwiej jest dołożyć jeden zamek niż wyłamać dwadzieścia cztery, ale on powtarzał z zadziwiająco chytrą przekorą: "Chcę obejrzeć zawartość tego pałacu." Wówczas zaofiarowali mu tyle bogactw, ile zdołali zgromadzić, w chrześcijańskich idolach, w srebrze i złocie, ale on nie chciał ustąpić i otworzył drzwi swą prawą ręką (która będzie wiecznie płonąć). Wewnątrz byli przedstawieni Arabowie w metalu i w drzewie, na swych rączych wielbłądach i źrebakach, w turbanach, które opadały falami na plecy, i z szablami zawieszonymi na pasach, i z prostymi lancami w prawicach. Wszystkie te postacie były wypukłe i rzucały cienie na podłogę, i ślepiec mógł je rozpoznać za pomocą samego dotyku, i przednie nogi koni nie dotykały ziemi, i nie przewracały się one, jakby stanęły dęba. Wielkie przerażenie wywołały w królu te wspaniałe figury, a jeszcze większe porządek i doskonała cisza, jakie były w nich przestrzegane, gdyż wszystkie patrzyły w jedną stronę, którą był zachód i nie słychać było żadnego głosu ani żadnej surmy. To było w pierwszej sali zamku. W drugiej znajdował się stół Sulejmana syna Dawida - niech obaj dostąpią zbawienia! - wycięty w jednym kamieniu szmaragdowym, którego kolorem, jak wiadomo, jest zieleń i którego ukryte właściwości są nie do opisania i rzeczywiste, gdyż uspokaja burze, utrzymuje czystość swego nosiciela, odpędza biegunkę i złe duchy, rozstrzyga pomyślnie procesy i stanowi wielką pomoc w połogu.

W trzeciej znaleźli dwie książki: jedna była czarna i uczyła właściwości metali, talizmanów i dni, jak również sporządzania trucizn i odtrutek; druga była biała i nie zdołano odczytać jej nauk, chociaż pismo było zrozumiałe. W czwartej znaleźli globus, na którym były królestwa, miasta, zamki i niebezpieczeństwa, każde ze swą prawdziwą nazwą i ścisłym kształtem.

W piątej znaleźli lustro o kolistej formie, dzieło Sulejmana syna Dawida - niechaj obaj dostąpią zbawienia! - którego cena była ogromna, gdyż było ono zrobione z różnych metali i ten, kto przeglądał się w jego powierzchni, widział twarze swych rodziców i swych dzieci, od pierwszego Adama, aż do tych, którzy usłyszą Trąbę. Szósta pełna była eliksiru, którego wystarczała jedna tylko szczypta, aby zamienić trzy tysiące uncji srebra w trzy tysiące uncji złota. Siódma wydała im się pusta i była tak długa, że najzręczniejszy spośród łuczników, wystrzeliwszy strzałę przy drzwiach, nie zdołałby dosięgnąć nią jej głębi. Na ostatniej ścianie zobaczyli wyrytą straszliwą inskrypcję. Król obejrzał ją i zrozumiał, i mówiła w ten sposób: "Jeśli jakaś ręka otworzy bramy tego zamku, wojownicy z krwi i kości, podobni do wojowników z metalu u wejścia, opanują królestwo."

Rzeczy te wydarzyły się w roku osiemdziesiątym i dziewiątym Hidżry. Zanim dobiegł on kresu, Tarik zawładnął fortecą i zrzucił owego króla, i sprzedał jago żony i dzieci, i spustoszył jego ziemie. W ten sposób zalali Arabowie królestwo Andaluzji, pełne figowców i nawodnionych łąk, w którym nie cierpi się pragnienia. Co się tyczy skarbów, fama głosi, że Tarik syn Zijada przekazał je swemu panu, kalifowi, który ukrył je w jakiejś piramidzie.

(Z "Księgi tysiąca i jednej nocy", noc 272)

-------

HISTORIA O DWÓCH, KTÓRZY ŚNILI

Historyk arabski al-Iszaki przekazuje takie zdarzenie: Opowiadają ludzie godni wiary (ale tylko Allach jest Wszechwiedzący i Potężny, i Miłosierny, i nie śpi), że był w Kairze pewien człowiek posiadający bogactwa, ale tak wielkoduszny i szczodry, że stracił je wszystkie prócz domu swego ojca i że był zmuszony pracować, aby zarobić na chleb. Pracował tak ciężko, że pewnego wieczoru zmorzył go sen pod figowcem jego ogrodu i ujrzał we śnie ociekającego wodą człowieka, który wyjął z ust złotą monetę i rzekł mu: "Twoje szczęście jest w Persji, w Isfahanie; idź je odnaleźć." Następnego ranka obudził się i podjął długą podróż, i wyszedł naprzeciw niebezpieczeństwom pustyń, okrętów, piratów, bałwochwalców, rzek, dzikich zwierząt i ludzi. Dotarł wreszcie do Isfahanu, ale w murach tego miasta zaskoczyła go noc i położył się spać na dziedzińcu meczetu. W pobliżu meczetu znajdował się dom i z rozkazu Boga Wszechmogącego banda złodziei przeszła koło meczetu i wtargnęła do domu, i ludzi, którzy spali, obudzili się od wrzawy złodziei i zaczęli wzywać pomocy. Sąsiedzi również krzyczeli, aż wreszcie kapitan straży tej dzielnicy przybył ze swymi ludźmi i rozbójnicy uciekli przez dach. Kapitan kazał przeszukać meczet i znaleziono w nim człowieka z Kairu, i wymierzono mu taką chłostę bambusowymi kijami, że był bliski śmierci. Po dwóch dniach odzyskał przytomność w więzieniu. Kapitan kazał go przyprowadzić i rzekł: "Kim jesteś i gdzie jest twoja ojczyzna?" Ten odpowiedział: "Pochodzę ze sławnego miasta Kairu i moje imię jest Muhammad al-Maghrebi." Kapitan spytał go: "Co przywiodło cię do Persji?" Zapytany postanowił mówić prawdę i powiedział: "Jakiś człowiek we śnie kazał mi przybyć do Isfahanu, gdyż tu miało znajdować się moje szczęście. Jestem już w Isfahanie i widzę, że tym szczęściem, jakie mi obiecano, musi być chłosta, którą tak szczodrze mi wymierzyłeś."
   Wobec takich słów kapitan roześmiał się tak, aż pokazał zęby mądrości, i rzekł w końcu: "Człowieku głupi i łatwowierny, trzy razy śnił mi się dom w Kairze, w głębi którego znajduje się ogród, i w ogrodzie zegar słoneczny, i za zegarem słonecznym figowiec, i za figowcem źródło, i pod źródłem skarb. Nie dałem najmniejszej wiary temu kłamstwu. Ty zaś, synu mulicy i demona, włóczyłeś się z miasta do miasta, powodowany tylko wiarą w twój sen. Żebym cię nie spotkał więcej w Isfahanie. Weź te monety i odjeżdżaj."

Człowiek wziął je i powrócił do ojczyzny. Spod źródła swego ogrodu (które było źródłem ze snu kapitana) wykopał skarb. W taki sposób Bóg pobłogosławił go, wynagrodził i wywyższył. Bóg jest Szczodry, Niepojęty.

(z "Księgi tysiąca i jednej nocy", noc 351)

-------

NIEDOSZŁY CZAROWNIK

Był w Santiago pewien dziekan, który usilnie pragnął nauczyć się sztuki magii. Usłyszał, że don Illan z Toledo znał ja lepiej niż ktokolwiek, i udał się do Toledo, aby go odszukać.

W dniu kiedy przybył, skierował się wprost do domu don Illana i zastał go czytającego w ustronnym pokoju. Ten przyjął go życzliwie i poprosił, aby nie wspominał o celu swej wizyty, zanim nie zjedzą obiadu. Wskazał mu chłodny pokój i powiedział, że cieszy się bardzo z tej wizyty. Po obiedzie dziekan przedstawił mu powód odwiedzin i poprosił, aby nauczył go wiedzy magicznej. Don Illan powiedział mu, że zgaduje, iż jest on dziekanem, człowiekiem o dobrej pozycji i o dobrej przyszłości, i że obawia się, iż później dziekan o nim zapomni. Dziekan uspokoił go i zapewnił, że nigdy nie zapomni tej łaski i że zawsze będzie na jego rozkazy. Gdy już załatwiono tę sprawę, don Illan wyjaśnił, że wiedzy magicznej można się nauczyć tylko w odosobnionym miejscu, i zawiódł go za rękę do przyległego pokoju, na którego podłodze znajdował się wielki żelazny pierścień. Przedtem powiedział służącej, żeby przygotowała kuropatwy na kolację, ale żeby nie wstawiała ich do pieca do czasu, aż jej to poleci. Podnieśli wspólnie pierścień i zeszli po schodach z dobrze obrobionego kamienia, aż w końcu dziekanowi wydało się, że tak długo schodzili, iż koryto rzeki Tag znajduje się już nad nimi. U stóp schodów była cela, za nią biblioteka, a dalej rodzaj gabinetu z magicznymi przyrządami. Zaczęli przeglądać księgi i w trakcie tego weszli dwaj ludzie z listem do dziekana, napisanym przez biskupa, jego wuja, w którym oznajmiał mu, że jest ciężko chory i żeby nie zwlekał, jeśli chce go zastać przy życiu. Dziekanowi bardzo nie na rękę były te wiadomości, po pierwsze ze względu na niemoc jego wuja, po drugie dlatego, że musiał przerwać studia. Zdecydował wreszcie napisać parę słów usprawiedliwienia i wysłał je biskupowi. Po trzech dniach przybyli ludzie w żałobie z następnymi listami do dziekana, z których wynikało, że biskup zmarł, że wybierano następcę i że pokładano nadzieję w łasce boskiej, iż on zostanie wybrany. Mówili także, żeby nie fatygował się na miejsce, jako że wydawało im się lepiej, aby wybrano go pod jego nieobecność.

Po dziesięciu dniach przybyli dwaj giermkowie, wspaniale ubrani, którzy rzucili się do jego stóp i całowali jego dłonie, i pozdrowili go jako biskupa. Kiedy don Illan ujrzał to, zwrócił się z wielką radością do nowego prałata i rzekł, że składa dzięki Panu, iż tak dobre wieści przybyły do jego domu. Następnie poprosił go o wakujący dziekanat dla jednego ze swych synów. Biskup powiadomił go, że przeznaczył dziekanat dla swego brata, ale że postanowił mieć go w swych łaskach i żeby jechali razem do Santiago.

Udali się we trzech do Santiago, gdzie przyjęto ich z honorami. Po sześciu miesiącach przybyli do biskupa wysłańcy Papieża, który ofiarowywał mu arcybiskupstwo Tuluzy, pozostawiając w jego rękach mianowanie następcy. Gdy don Illan dowiedział się o tym, przypomniał mu dawną obietnicę i poprosił go o ten tytuł dla swego syna. Arcybiskup powiadomił go, że przeznaczył biskupstwo dla swego stryja, brata swego ojca, ale że postanowił mieć go w swych łaskach i żeby pojechali razem do Tuluzy. Don Illan nie miał innego wyjścia jak zgodzić się.

Udali się we trzech do Tuluzy, gdzie przyjęto ich z honorami i mszami. Po dwóch latach przybyli do arcybiskupa wysłannicy Papieża, który ofiarowywał mu kapelusz kardynalski, pozostawiając w jego rękach mianowanie następcy. Gdy don Illan dowiedział się o tym, przypomniał mu dawną obietnicę i poprosił go o ten tytuł dla swego syna. Kardynał powiadomił go, że przeznaczył arcybiskupstwo dla swego wuja, brata swej matki, ale że postanowił mieć go w swych łaskach i żeby pojechali razem do Rzymu. Don Illan nie miał innego wyjścia jak zgodzić się. Udali się we trzech do Rzymu, gdzie przyjęto ich z honorami i mszami, i procesjami. Po czterech latach zmarł Papież i nasz kardynał został wybrany na tron papieski przez wszystkich pozostałych. Gdy don Illan dowiedział się o tym, ucałował stopy Jego Świątobliwości, przypomniał mu dawną obietnicę i poprosił go o kapelusz kardynalski dla swego syna. Papież zagroził mu więzieniem mówiąc, że wie dobrze, iż jest on tylko czarownikiem i że w Toledo był profesorem nauk magicznych. Nieszczęsny don Illan powiedział, że wróci do Hiszpanii, i poprosił go o coś do jedzenia na drogę. Papież nie spełnił tej prośby. Wówczas don Illan (którego twarz odmłodniała w dziwny sposób) powiedział głosem, który nie drżał:

- Będę więc musiał zjeść kuropatwy, które poleciłem przygotować na dzisiejszy wieczór.

Ukazała się służąca i don Illan rozkazał, aby je upiekła. Przy tych słowach Papież znalazł się w podziemnej celi w Toledo, jako jedynie dziekan Santiago, i tak zawstydzony swą niewdzięcznością, że nie wiedział, jak prosić o wybaczenie. Don Illan powiedział, że wystarcza mu ta prośba, odmówił mu poczęstunku kuropatwami i odprowadził go aż na ulicę, gdzie życzył mu szczęśliwej podróży i pożegnał go z wielką uprzejmością.

(Z "Księgi Patroniusza" infanta don Juana Manuela, który wzorował się na arabskiej książce: "Czterdzieści poranków i czterdzieści wieczorów")



ATRAMENTOWE ZWIERCIADŁO

Historia opowiada, że najokrutniejszym spośród gubernatorów Sudanu był Jakub Chorowity, który wydał kraj na łup nieprawości poborców egipskich i który umarł w jednej z komnat swego pałacu czternastego dnia księżyca Barmahat*, w 1842 roku. Niektórzy sugerują, że czarownik Abd ar-Rahman al-Masmudi (którego imię można przetłumaczyć Sługa Miłosiernego) zamordował go sztyletem czy też trucizną, ale śmierć naturalna jest bardziej prawdopodobna, jako że zwano go Chorowitym. W każdym razie kapitan Richard Francis Burton rozmawiał z tym czarownikiem w 1853 roku i opowiada, że przekazał mu on to, co przytaczam:

"To prawda, że cierpiałem niewolę w zamku Jakuba Chorowitego w wyniku spisku, który uknuł mój brat Ibrahim, przy nielojalnej i czczej pomocy wodzów murzyńskich z Kordofanu, którzy go zdradzili. Mój brat zginął pod mieczem, na krwawej skórze sprawiedliwości, ale ja rzuciłem się do znienawidzonych stóp Chorowitego i powiedziałem mu, że jestem czarownikiem i że jeżeli daruje mi życie, pokażę mu obrazy i zjawy jeszcze cudowniejsze niż Fanusi hijal (magiczna latarnia). Ciemięzca zażądał natychmiastowej próby. Poprosiłem o trzcinowe pióro, nożyczki, duży arkusz weneckiego papieru, róg pełen atramentu, piecyk, kilka ziaren kolendru i uncję będźwinu. Pociąłem arkusz na sześć pasów, zapisałem zaklęcia i inwokacje na pierwszych pięciu i na pozostałym następujące słowa, które figurują w chwalebnym Koranie: "Odjęliśmy twą zasłonę i widok twoich oczu jest przejmujący." Następnie narysowałem magiczny kwadrat na prawej dłoni Jakuba i poprosiłem go, aby zgiął ją tworząc zagłębienie, i wlałem w nią krąg atramentu. Zapytałem go, czy dostrzega wyraźnie swoje odbicie w kręgu, i odpowiedział, że tak. Powiedziałem, żeby nie podnosił oczu. Zapaliłem będźwin i kolender i spaliłem inwokacje w piecyku. Poprosiłem, aby wypowiedział imię postaci, którą pragnie oglądać. Pomyślał i powiedział, że dzikiego konia, najpiękniejszego, jaki pasie się na pastwiskach otaczających pustynię. Spojrzał i zobaczył zielone i spokojne pole, a później zbliżającego się konia, zwinnego jak lampart, z białą gwiazdą na czole. Zażądał ode mnie całego stada tak doskonałych koni jak ten pierwszy i ujrzał na horyzoncie szeroką chmurę pyłu, a potem stado. Zrozumiałem, że mojemu życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.

Gdy tylko pojawiało się światło dnia, dwaj żołnierze wchodzili do mego więzienia i prowadzili mnie do komnaty Chorowitego, gdzie czekały już na mnie kadzidło, piecyk i atrament. W ten sposób żądał, a ja ukazywałem mu kolejno wszystkie obrazy świata. Ten martwy człowiek, którego nienawidzę, miał w swym ręku to wszystko, co widzieli umarli i widzą żywi: miasta, klimaty i królestwa, na jakie dzieli się ziemia, skarby ukryte w jej wnętrzu, okręty, które przebywają morze, instrumenty muzyki, chirurgii i wojny, kobiety pełne wdzięku, gwiazdy stałe i planety, kolory, jakich używają niewierni, aby malować swe nienawistne obrazy, minerały i rośliny z sekretami i właściwościami, jakie w sobie kryją, srebrne anioły, których pokarmem jest oddawanie hołdu Panu, rozdawanie nagród w szkołach, posągi ptaków i królów, które znajdują się w sercu piramid, cień rzucany przez byka, który podtrzymuje ziemię, i przez rybę, która znajduje się pod bykiem, pustynie Boga Miłosiernego. Ujrzał rzeczy niemożliwe do opisania, jak ulice oświetlone gazem i jak wieloryb, który umiera, kiedy słyszy krzyk człowieka. Pewnego razu rozkazał, abym pokazał mu miasto, które zwie się Europa. Pokazałem mu najważniejszą z jego ulic i wydaje mi się, że właśnie w tej rwącej rzece ludzi, wszystkich ubranych na czarno i wielu w okularach, zobaczyłem po raz pierwszy Zamaskowanego.

Postać ta, czasami w stroju sudańskim, czasami w mundurze, ale zawsze z chustą na twarzy, zaczęła pojawiać się od tej chwili w wizjach. Była zawsze obecna i nie zgadywaliśmy, kto to taki. Obrazy atramentowego zwierciadła, na początku chwilowe i nieruchome, stały się teraz bardziej złożone; wykonywały niezwłocznie moje polecenia i tyran dostrzegał je wyraźnie. To prawda, że zazwyczaj wyczerpywało nas to. Okrutny charakter scen był innym źródłem zmęczenia. Były to wyłącznie kary, szubienice, okaleczenia, rozkosze kata i okrutnika.

W ten sposób doszliśmy do świtu czternastego dnia księżyca Barmahat. Atramentowy krąg został już przygotowany na dłoni, będźwin wrzucony do ognia, inwokacje spalone. Byliśmy sami. Chorowity powiedział, abym ukazał mu nieodwołalną i słuszną karę, gdyż jego serce, owego dnia, pragnęło ujrzeć jakąś śmierć. Ukazałem mu żołnierzy z werblami, rozpostartą cielęcą skórę, ludzi zadowolonych z widowiska, kata z mieczem sprawiedliwości. Zdziwił się, gdy go ujrzał, i rzekł: "To Abu Kir, ten, który zgładził twego brata Ibrahima, ten, który zamknie twe przeznaczenie, gdy zostanie mi dana umiejętność wywoływania tych obrazów bez twojej pomocy." Kazał, aby przyprowadzono skazańca. Gdy go przyprowadzono, zmienił się na twarzy, gdyż był to niepojęty człowiek o białej chuście. Rozkazał mi, aby zanim zostanie zabity, zdjęto mu maskę. Rzuciłem się do jego stóp i powiedziałem: "O królu czasu, o istoto i sumo wieku. Ten człowiek nie jest taki sam jak inni, gdyż nie znamy ani jego imienia, ani imienia jego rodziców, ani imienia miasta, które jest jego ojczyzną, toteż nie ośmielę się go dotknąć, aby nie popaść w grzech, z którego będę musiał zdać rachunek." Zaśmiał się Chorowity i na końcu poprzysiągł, że on weźmie winę na siebie, jeżeli jest w tym wina. Poprzysiągł to na miecz i na Koran. Wówczas rozkazałem, aby rozebrano skazańca i aby związano go na rozpostartej cielęcej skórze i aby zerwano mu maskę. Polecenia te wykonano. Przerażone oczy Jakuba mogły ujrzeć w końcu tę twarz - która była jego własną. Okrył się strachem i szaleństwem. Unieruchomiłem jego drżącą dłoń moją dłonią, która nie drżała, i kazałem mu patrzeć dalej na ceremonię jego śmierci. Był owładnięty przez zwierciadło: nawet nie próbował podnieść oczu czy wylać atramentu. Kiedy miecz spadł w wizji na zbrodniczą głowę, jęknął głosem, który nie wzbudził we mnie litości, i potoczył się na ziemię, martwy.

Niech chwała będzie Allachowi, który nie umiera i który trzyma w swym ręku dwa klucze: nieograniczonego wybaczenia i nieskończonej Kary."

* Barmahat (kopt.) - kwiecień (przyp. tłum.)



DUBLER MAHOMETA

Ponieważ w umyśle muzułmanów pojęcia Mahometa i religii są nierozerwalnie związane, rozkazał Pan, aby w niebie przewodził im zawsze duch, który spełnia rolę Mahometa. Ów wysłannik nie zawsze jest ten sam. Pewien mieszkaniec Saksonii, którego za życia wzięli do niewoli Algierczycy i który nawrócił się na islam, spełniał kiedyś tę funkcję. Ponieważ był poprzednio chrześcijaninem opowiadał im o Jezusie i powiedział, że nie był on synem Józefa, ale synem Boga, i okazało się koniecznym zastąpienie go. Miejsce pobytu tego zastępcy Mahometa wskazywane jest przez pochodnię, widoczną tylko dla muzułmanów.

Prawdziwy Mahomet, który ułożył Koran, nie jest już widzialny dla swych adeptów. Powiedziano mi, że na początku im przewodził, ale że zamierzał nad nimi zapanować i zesłano go na Południe. Pewna gmina muzułmańska została podburzona przez demony do uznania Mahometa za Boga. Aby uśmierzyć niepokój, sprowadzono Mahometa z piekieł i pokazano go. Wówczas go ujrzałem. Podobny był do duchów cielesnych, które nie posiadają percepcji wewnętrznej, i twarz jego była bardzo ciemna. Zdołał wymówić te słowa: "Ja jestem waszym Mahometem", i natychmiast rozpłynął się.

(Z "Vera Christiana Religio" - 1771 - Emanuela Swedenborga)

-------

SZLACHETNY PRZECIWNIK

Magnus Barfod, w 1102 roku, rozpoczął podbój generalny królestwa Irlandii: mówią, że w przeddzień swej śmierci otrzymał takie pozdrowienia od Muichertacha, króla na Dublinie:

Oby w twych wojskach walczyło złoto i burza, Magnusie Barfodzie.

Oby jutro na polach mego królestwa była szczęśliwa twoja bitwa.

Oby twe królewskie ręce tkały straszliwą tkaninę miecza.

Oby nie szczędziły ci chwały twe liczne bogi, oby nie szczędziły ci krwi.

Obyś był zwycięzcą o świcie, królu, który depczesz Irlandię.

Oby z twych wielu dni żaden nie błyszczał jak dzień jutrzejszy.

Gdyż dzień ten będzie ostatnim. Przysięgam ci to, królu Magnusie.

Gdyż zanim zblednie jego światło, zwyciężę cię i zetrę, Magnusie Barfodzie.

(Z "Anhang zur Heimskringla" - 1893 - H. Geringa)

O ŚCISŁOŚCI W NAUCE

...W owym cesarstwie Sztuka Kartografii osiągnęła taką Doskonałość, że Mapa jednej tylko Prowincji zajmowała całe Miasto, a Mapa cesarstwa całą Prowincję. Z czasem te Niezmierne Mapy okazały się już niezadowalające i Kolegia Kartografów sporządziły Mapę Cesarstwa, która posiadała Rozmiar Cesarstwa i pokrywała się z nim w każdym Punkcie. Mniej Oddane Studiom Kartografii Następne Pokolenia doszły do wniosku, że ta obszerna Mapa jest Nieużyteczna i nie bez Bezbożności oddały ją na Pastwę Słońca i Zim. Na Pustyni Zachodu zachowały się rozczłonkowane Ruiny Mapy, zamieszkałe przez Zwierzęta i przez Żebraków; w całym Kraju nie ma innej pozostałości po Dyscyplinach Geograficznych.

(Suarez Miranda, "Podróże Mężów Roztropnych", księga czwarta, rozdział XIV, Lerida, 1658)

---------------------------------

4. SPIS ŹRÓDEŁ

PRZERAŻAJĄCY WYBAWICIEL LAZARUS MORELL

"Life on the Mississippi", by Mark Twain, New York 1883

"Mark Twain's America", by Bernard Devoto, Boston 1932

NIEPRAWDOPODOBNY OSZUST TOM CASTRO

"The Encyclopaedia Brittanica", Eleventh Edition, Cambridge 1911

WDOWA CING, HERSZT PIRATÓW

"The History of Piracy", by Philip Gosse, London 1932

DOSTAWCA NIKCZEMNOŚCI, MONK EASTMAN

"The Gangs of New York", by Herbert Asbury, New York 1972

BEZINTERESOWNY MORDERCA BILL HARRIGAN

"A Century of Gunmen", by Frederic Watson, London 1931

"The Saga of Billy the Kid", by Walter Noble Burns, New York 1925

NIETAKTOWNY MISTRZ CEREMONII, KOTSUKE NO SUKE

"Tales of Old Japan", by A.B. Mitford, London 1912

ZAMASKOWANY FARBIARZ HAKIM Z MERWU

"A History of Persia", by Sir Percy Sykes, London 1915

"Die Vernichtung der Rose", Nach dem arabischen Urtext uebertragen von Alexander Schulz, Leipzig 1927



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Borges Jorge Luis Powszechna historia nikczemnosci(1)
Jorge Luis Borges Powszechna historia nikczemności
Borges Powszechna historia nikczemności
Borges Powszechna historia nikczemności
Borges J L Powszechna historia nikczemnosci
Borges Jorge Luis - Biblioteka Babel
Borges Jorge Luis - Biblioteka Babel
Borges Jorge Luis Złoto Tygrysów
Borges Jorge Luis Opowiadania ze zbioru Księga piasku
Borges, Jorge Luis Libro de los libros Literaturas antiguas
Borges Jorge Luis Kosc niezgody
Borges Jorge Luis Róża Paracelsa(1)
Borges, Jorge Luis Biografia de Tadeo Isidoro Cruz
Borges, Jorge Luis Dialogos con Borges
Borges Jorge Luis Roza Paracelsa
Borges, Jorge Luis Los dos reyes y los dos laberintos
Borges Jorge Luis Zamaskowany Farbiarz Hakim Z Merwu
Borges, Jorge Luis La espera
Borges, Jorge Luis Jorge Luis Borges Las ruinas circulares

więcej podobnych podstron