(Przełożyła: Zofia Chądzyńska)
Spis treści:
Ulrica...........................................................10
Kongres.......................................................14
There Are More Things................................28
Sekta Trzydziestu.........................................34
Noc darów....................................................37
Zwierciadło i maska.....................................41
Undr............................................................45
Utopia człowieka zmęczonego......................50
Fortel...........................................................56
Avelino Arredondo......................................61
Krążek.........................................................66
Tamten
Wydarzenie to miało miejsce w lutym 1969 roku w Cambridge, na północ od Bostonu. Nie zanotowałem go od razu, pierwszą mą myślą bowiem było o nim zapomnieć, by nie stracić rozumu. Teraz, w roku 1972, myślę, że jeżeli je opiszę, inni przeczytają to jako opowiadanie, a może wtedy, z upływem lat, stanie się nim i dla mnie.
Wiem, że było czymś potwornym, póki trwało, a również w czasie bezsennych nocy, jakie nastąpiły potem. To nie znaczy zresztą, by miało wzruszyć osobę trzecią.
Było około dziesiątej rano. Siedziałem na ławce nad brzegiem rzeki Charles. O jakieś pięćset metrów w prawo stał wysoki budynek, którego nazwy nigdy się nie dowiedziałem. Szara woda popychała wielkie kawały lodu. W sposób nieunikniony rzeka skojarzyła mi się z czasem. Tysiącletni obraz Heraklita. Spałem dobrze; moje wykłady poprzedniego dnia chyba zainteresowały słuchaczy. Dokoła nie było żywej duszy.
Nagle doznałem uczucia (zdaniem psychologów dowodzącego zmęczenia), że moment ten już raz przeżyłem. Na drugim końcu ławki ktoś usiadł. Byłbym wolał samotność, ale nie chciałem od razu wstawać, by nie wydać się niegrzecznym. Tamten zaczął pogwizdywać. Wtedy właśnie nastąpił pierwszy z wielu niepokojących epizodów tego ranka. To, co gwizdał, to, co usiłował gwizdać (nigdy nie miałem zbyt dobrego słuchu), było popularną kreolską balladą “La Tapera" Eliasa Regules. Sposób gwizdania przeniósł mnie na nie istniejące już patio i przywiódł wspomnienie Àlvara Meliana Lafinur, który od tak dawna nie żył. Potem pojawiły się pierwsze zwrotki. Nie był to głos Àlvara, ale usiłował być do niego podobny. Uświadomiłem to sobie ze zgrozą. Zbliżyłem się doń i zapytałem:
- Pan z Urugwaju czy z Argentyny?
- Jestem Argentyńczykiem, ale od czternastego roku mieszkam w Genewie - zabrzmiała odpowiedź.
Nastąpiła długa cisza. Zapytałem: — Na ulicy Malagnou pod siedemnastym, na wprost cerkwi?
Odpowiedział, że tak.
- W takim razie - powiedziałem zdecydowanie - pan się nazywa Jorge Luis Borges. Ja także jestem Jorge Luis Borges. Jest rok 1969 i znajdujemy się w Cambridge.
- Nie - odpowiedział moim własnym, tyle że dalekim głosem.
Po jakimś czasie powtórzył z naciskiem:
- Jestem w Genewie, na ławce, o parę kroków od Rodanu. Dziwne wydaje mi się jedno, że jesteśmy do siebie podobni, choć pan, z tą siwą głową, wygląda na o wiele starszego.
Odpowiedziałem:
- Mogę ci dowieść, że nie kłamię. Opowiem ci o sprawach, o jakich nie może wiedzieć nieznajomy. W domu jest srebrne naczynie do mate na nóżce udającej węża, które nasz pradziad przywiózł z Peru. Jest też srebrna miska, którą przytraczał do siodła. W twojej szafie stoją dwa rzędy książek. Trzy tomy bajek “Księgi tysiąca i jednej nocy" Lane'a ze stalorytem i notkami zamieszczonymi petitem pomiędzy rozdziałami, słownik łaciński Quicherata, “Germania" Tacyta po łacinie w wersji Gordona, “Don Kichot" wydany przez Garniera, “Tablas de sangre" Rivery Indarte, z dedykacją autora, “Sartor Resartus" Carlyle'a, biografia Amiela i schowana za innymi w tekturowej oprawie książka o obyczajach seksualnych ludów bałkańskich. Nie zapomniałem również pewnego popołudnia na pierwszym piętrze domu przy placu Dubourg.
- Dufour - poprawił.
- Zgoda. Dufour. Czy ci to wystarcza?
- Nie - odpowiedział. - Te dowody niczemu nie służą. Jeżeli śni mi się pan, to nic dziwnego, że wie pan to, co ja wiem. Wszystkie pańskie staranne wyliczania są daremne.
Zarzut był słuszny. Odparłem:
- Jeżeli ten ranek i to spotkanie są snem, każdy z nas z pewnością uważa, że to jego sen. Może przestaniemy śnić, może nie przestaniemy. Tymczasem naszym obowiązkiem jest przyjąć ten sen tak, jak przyjęliśmy wszechświat i to, że nas poczęto, że do patrzenia mamy oczy i że oddychamy.
- A jeżeli sen będzie trwał? - zapytał z niepokojem.
Aby uspokoić i jego, i siebie, powiedziałem z przekonaniem, jakiego z pewnością nie miałem:
- Mój sen trwa już siedemdziesiąt lat. W końcu, jeżeli o tym pomyśleć, nie ma człowieka, który by nie spotkał samego siebie. To właśnie zdarza się nam w tej chwili, z tą różnicą, że jest nas dwóch. Czy nie chcesz wiedzieć czegoś z mojej przeszłości, co w przyszłości oczekuje i ciebie?
Przytaknął bez słowa. Mimo że trochę zagubiony, mówiłem dalej:
- Matka jest zdrowa i czuje się dobrze, mieszka nadal w swym domu na rogu Charcas i Maipú w Buenos Aires, ale ojciec umarł trzydzieści lat temu. Umierał na serce. Dobił go paraliż połowy ciała: lewa ręka położona na prawej wyglądała jak ręka dziecka na ręce giganta. Niecierpliwie czekał śmierci, ale nigdy się nie skarżył. Nasza babka umarła w tym samym domu. Na parę dni przed końcem zawołała nas wszystkich i powiedziała: “Jestem bardzo starą kobietą, która umiera bardzo powoli. Niech nikt sobie nie zawraca głowy czymś tak zwykłym i codziennym". Twoja siostra Norah wyszła za mąż i ma dwóch synów. No, a co słychać u ciebie w domu?
- Dobrze. Tata ze swymi wiecznymi żarcikami na temat religii. Wczoraj wieczór powiedział, że Chrystus był jak gauczo, który nie chce się angażować, i dlatego używał przypowieści.
Zawahał się, a potem dodał:
- A pan?
— Nie znam liczby książek, jakie napiszesz, ale wiem, że będzie ich zbyt wiele. Będziesz pisał wiersze, które dadzą ci rozkosz nie dzieloną z nikim, i opowiadania fantastyczne. Będziesz wykładał, tak jak twój ojciec i jak tylu z naszej krwi.
Byłem zadowolony, że wcale nie pyta o powodzenie lub niepowodzenie książek. Zmieniłem ton i ciągnąłem dalej:
- Co dotyczy historii... Była inna wojna, między niemal tymi samymi przeciwnikami. Francja od razu skapitulowała. Anglia i Ameryka wygrały z niemieckim dyktatorem nazwiskiem Hitler cykliczną bitwę pod Waterloo. Buenos Aires około roku 1946 spłodziło nowego Rosasa, dość podobnego do naszego krewnego. Prowincja Córdoba uwolniła nas od niego w pięćdziesiątym piątym, tak jak uprzednio Entre Ríos. Teraz źle się dzieje. Rosja usiłuje wziąć we władanie tę planetę; Ameryka, uwikłana w przesąd o konieczności demokracji, nie może się zdecydować, czy zostać prawdziwym imperium. Z każdym dniem nasz kraj staje się bardziej prowincjonalny. Bardziej prowincjonalny i bardziej zadufany w sobie, jakby zamykał oczy. Nie zaskoczyłoby mnie, gdyby w szkołach naukę łaciny zastąpiono nauką guarani.
Zauważyłem, że zaledwie mnie słucha. Naturalny lęk przed niemożliwym, a jednak oczywistym paraliżował go. Ja, który nie byłem ojcem, poczułem dla tego biednego chłopaka bliższego mi, niż gdyby był moim rodzonym synem, przypływ miłości. Zobaczyłem, że trzyma w rękach książkę. Zapytałem o jej tytuł.
- To “Biesy" Fiodora Dostojewskiego - odpowiedział z pewną dumą.
- Już nie bardzo pamiętam. Jakie to jest?
Ledwie wypowiedziałem te słowa, już wiedziałem, że takie pytanie jest świętokradztwem.
- Mistrz rosyjski - odparł - głębiej niż ktokolwiek inny spenetrował labirynt słowiańskiej duszy.
Ten retoryczny wysiłek wydał mi się dowodem, że się uspokoił.
Zapytałem, czy zna inne książki mistrza.
Wymienił dwie czy trzy, między innymi “Sobowtóra".
Zapytałem, czy czytając je potrafił odróżnić postacie, podobnie jak i u Conrada, i czy ma zamiar przeczytać wszystkie jego dzieła.
- Raczej nie - odrzekł dość zaskoczony.
Zapytałem go, co pisze; odpowiedział, że przygotowuje tomik wierszy, który ma zamiar nazwać “Czerwone hymny". Myślał również o tytule “Czerwone rytmy".
- Czemu nie? - powiedziałem. - Masz znakomitych poprzedników. “Błękitny wiersz" Rubena Daria. “Szara piosenka" Verlaine'a.
Nie słuchając mnie wyjaśnił, że jego książka ma wyśpiewać braterstwo wszystkich ludzi. Poeta naszych czasów nie może odwracać się tyłem do swojej epoki.
Zamyśliłem się i zapytałem, czy rzeczywiście czuje się bratem wszystkich. Na przykład wszystkich pracowników zakładów pogrzebowych, wszystkich listonoszy, wszystkich nurków, wszystkich tych, co mieszkają po parzystej stronie ulicy, wszystkich zachrypniętych i tak dalej. Odpowiedział, że jego książka odnosi się do masy pariasów i uciśnionych.
- Twoja masa pariasów i uciśnionych - odparłem — nie jest niczym innym jak abstrakcją. Tylko jednostki istnieją, jeżeli w ogóle ktoś istnieje. “Człowiek wczorajszy nie jest człowiekiem dzisiejszym", zawyrokował pewien Grek. My dwaj, na tej ławce w Genewie czy też w Cambridge, zapewne możemy być tego dowodem.
Prócz surowych stronic Historii pamiętne wydarzenia obywają się bez pamiętnych zdań. Człowiek, który ma umrzeć, chce przypomnieć sobie jakiś wyryty w pamięci obraz z dzieciństwa; żołnierze przed pójściem do ataku mówią o błocie lub o kapralu. Nasza sytuacja była jedyna w swoim rodzaju i szczerze mówiąc nie byliśmy do niej przygotowani. My - oczywiście - mówiliśmy o literaturze; obawiam się zresztą, że nie powiedziałem nic więcej niż to, co zazwyczaj mówię dziennikarzom. Moje alter ego wierzyło w wymyślenie lub odkrycie nowych metafor; ja - w te, które odpowiadają wewnętrznym zbliżeniom, poczuciu bliskości, i w te, jakie nasza pamięć zaakceptowała. Starość ludzi i zmierzch, sny i życie, płynięcie czasu i wody. Wyłożyłem mu tę opinię, którą po latach zamieści w książce. Niemal mnie nie słuchał. Nagle rzucił: - Jeżeli pan jest mną, jak wytłumaczyć, że zapomniał pan o swoim spotkaniu z pewnym starszym panem, który w roku 1918 powiedział panu, że też jest Borgesem?
Nie pomyślałem o tej trudności. Odpowiedziałem bez przekonania:
- Może było to tak niezwykłe, że postarałem się o tym zapomnieć.
Zaryzykował nieśmiałe pytanie:
- Jak z pańską pamięcią?
Zrozumiałem, że dla chłopca, który nie ma dwudziestu lat, człowiek przeszło siedemdziesięcioletni jest niemal nieboszczykiem. Odpowiedziałem:
- Często bywa podobna do zapomnienia, ale zawsze jeszcze znajduje to, co powinna. Uczę się anglosaskiego i nie jestem w tym najgorszy.
Jak na sen nasza rozmowa trwała już zbyt długo. Nagle przyszło mi coś do głowy.
- Mogę ci natychmiast dowieść - powiedziałem - że ci się nie śnię. Posłuchaj tego wersetu, którego nigdy nie czytałeś, a który ja zapamiętałem.
Powoli zacząłem deklamować przesławne zdanie: L'hydre-univers tordant son corps écaillé d'astres...
Odczułem jego niemal przerażone zdumienie. Powtórzył zdanie szeptem, rozkoszując się każdym olśniewającym słowem.
- To prawda - wybełkotał - nigdy nie byłbym w stanie napisać czegoś podobnego.
Hugo nas zjednoczył.
Przedtem powtarzał z zapałem, teraz to sobie przypominam, ów krótki wiersz, w którym Walt Whitman wspomina wspólną noc nad morzem, kiedy to był naprawdę szczęśliwy.
- Jeśli Whitman to wyśpiewał - zauważyłem - to dlatego, że tego pragnął, a to nie nastąpiło. Poemat zyskuje, jeśli można się z niego domyślić, że jest wyrazem pragnienia, nie zaś kroniką faktu.
Popatrzył na mnie.
- Pan go nie zna! - wykrzyknął. - Whitman nie może kłamać!
Pół wieku nie mija bezkarnie. Po naszej rozmowie, ludzi wielorakich lektur i odmiennych gustów, poznałem, że nie możemy się zrozumieć. Byliśmy zbyt różni i zbyt podobni. Nie mogliśmy też oszukiwać się, to utrudnia dialog. Każdy z nas był karykaturalną kopią drugiego. Sytuacja była zbyt nienormalna, by mogła trwać dłużej. Radzić czy też dyskutować też nie miało sensu, bo jego nieuniknionym przeznaczeniem było stać się tym, czym ja jestem.
Niespodziewanie przypomniała mi się fantazja Coleridge'a. Ktoś śni, że wędruje przez raj, na dowód czego dostaje kwiat. Po obudzeniu trzyma ten kwiat w dłoni.
Pomyślałem o podobnej sztuczce.
- Posłuchaj - powiedziałem - czy masz jakieś pieniądze?
- Tak - odparł. - Mam dwadzieścia franków. Zaprosiłem dziś wieczór Simona Żychlińskiego do “Crocodile'a".
- Powiedz Simonowi, że poświęci się medycynie, że będzie praktykował jako lekarz w Carouge i zdziała wiele dobrego... a teraz daj mi trochę drobnych.
Wyjął trzy srebrne monety i garstkę miedziaków. Nie rozumiejąc, dał mi jedną ze srebrnych.
Podałem mu któryś z tych niebezpiecznych amerykańskich banknotów mających rozmaitą wartość przy jednakowej wielkości. Popatrzył nań zdumiony.
- To niemożliwe! - krzyknął. - Jest na nim data 1964.
(W wiele miesięcy później ktoś zwrócił mi uwagę, że na banknotach w ogóle nie ma dat).
- To jakiś cud - wybąkał. - A cuda napawają strachem. Tych, co byli świadkami zmartwychwstania Łazarza, ogarnęło przerażenie.
Nic się nie zmieniliśmy, pomyślałem. Zawsze odniesienia literackie.
Podarł banknot i schował monetę.
Ja postanowiłem rzucić swoją do rzeki. Srebrny łuk niknący w srebrnej rzece nadałby mojej historii jakiś obraz życia, ale los chciał inaczej.
Odpowiedziałem, że jeżeli coś nadnaturalnego zdarza się dwukrotnie, przestaje przerażać. Zaproponowałem, byśmy spotkali się nazajutrz na tej samej ławce, znajdującej się w dwóch różnych miejscach i w dwóch różnych epokach.
Zgodził się natychmiast i powiedział, nie patrząc na zegarek, że nie ma już wiele czasu. Obaj kłamaliśmy i każdy z nas wiedział, że jego rozmówca kłamie. Dodałem, że mają tu przyjść po mnie.
- Przyjść po pana? - zapytał.
- Tak. Kiedy dojdziesz do mojego wieku, stracisz niemal całkowicie wzrok. Będziesz widział żółtości, cienie, światła. Ale nie przejmuj się. Stopniowe tracenie wzroku nie jest tragiczne. Przypomina powolny letni zmierzch.
Pożegnaliśmy się, nie podając sobie rąk. Nazajutrz nie poszedłem. On też pewnie nie przyszedł.
Wiele myślałem nad tym spotkaniem, o którym nie opowiedziałem nikomu. Mam wrażenie, że znalazłem do niego klucz. Spotkanie było rzeczywiste, ale tamten rozmawiał ze mną we śnie i dlatego mógł o mnie zapomnieć; ja rozmawiałem z nim na jawie i wspomnienie to wciąż jeszcze mnie niepokoi.
Tamten śnił o mnie, choć niezupełnie o mnie. Śnił, teraz dopiero to rozumiem, o nie istniejącej dacie na dolarze.
Ulrica
Hann tekr svenhit Gram ok
leggr i methal theira bert
Völsunga Saga, 27
Moje opowiadanie będzie wierne rzeczywistości, a w każdym razie mojemu wspomnieniu rzeczywistości, co w końcu jest tym samym. Wypadki miały miejsce bardzo niedawno, ale wiem, że maniera literacka równa się manierze nadawania rysów przypadkowości i podkreślaniu emfazy. Chcę opowiedzieć o moim spotkaniu z Ulricą (nie znałem jej nazwiska i zapewne nie poznam go nigdy) w mieście York. Kronika ta obejmuje jedną noc i jeden ranek. Nic by mnie nie kosztowało nadmienić, że zobaczyłem ją pierwszy raz obok “Pięciu sióstr Yorku", owych słynnych czystych, pozbawionych wszelkich obrazów witraży, jakie uszanowali obrazoburcy Cromwella, ale faktem jest, że poznaliśmy się w saloniku “Northern Inn", gospody leżącej poza murami miasta. Było tam zaledwie parę osób, a ona siedziała tyłem do mnie. Ktoś poczęstował ją kieliszkiem, lecz odmówiła.
- Jestem feministką - powiedziała. - Nie chcę naśladować mężczyzn. Nie lubię ich tytoniu ani alkoholu.
Zdanie miało brzmieć dowcipnie i odgadłem, że nie po raz pierwszy je wygłasza. Potem dowiedziałem się, że wcale nie było dla niej charakterystyczne, ale to, co mówimy, nie zawsze do nas pasuje.
Opowiedziała, że spóźniła się do muzeum, ale wpuszczono ją, dowiedziawszy się, że jest Norweżką.
Ktoś z obecnych skomentował:
- Nie po raz pierwszy Norwegowie wchodzą do Yorku.
- To prawda - przytaknęła. - Anglia należała do nas i straciliśmy ją, jeżeli w ogóle można coś mieć i w ogóle można coś stracić.
Wtedy na nią popatrzyłem. Pewien werset Blake'a wspomina o dziewczynach z łagodnego srebra i szalonego złota, ale w Ulrice była mieszanina złota i łagodności. Była zręczna i wysoka, o drobnych rysach i szarych oczach. Większe wrażenie niż jej twarz zrobił na mnie wyraz spokojnej tajemniczości.
Uśmiechała się łatwo, a uśmiech wydawał się ją oddalać. Nosiła się czarno, co jest rzadkie na północy, gdzie starają się rozweselać to, co samo otoczenie przygasza. Mówiła poprawnie po angielsku, lekko akcentując literę “r". Nie jestem bystrym obserwatorem; to wszystko zauważyłem z czasem.
Przedstawiono nas sobie. Powiedziałem, że jestem profesorem na Uniwersytecie Los Andes w Bogocie, Kolumbijczykiem - wyjaśniłem.
Zapytała zamyślona:
- Co to znaczy być Kolumbijczykiem?
- Nie wiem - odpowiedziałem. - To akt wiary.
- To tak jak być Norweżką - przytaknęła.
Nie pamiętam żadnych innych słów, jakie padły tej nocy. Nazajutrz wcześnie rano zszedłem do sali jadalnej. Przez szyby zobaczyłem, że spadł śnieg; równina gubiła się w świetle poranka. Nie było nikogo więcej. Ulrica zaprosiła mnie do swego stołu. Powiedziała, że lubi samotne spacery.
Przypomniał mi się żart Schopenhauera i odpowiedziałem:
- Ja także. Możemy więc wyjść razem.
Oddaliliśmy się od domu, sunąc po świeżym śniegu. Na polach nie było żywej duszy. Zaproponowałem spacer do Thorgate, które leżało o parę mil w dół rzeki. Wiem, że już wtedy byłem w niej zakochany; nie zniósłbym nikogo innego u swego boku.
Usłyszałem dalekie wycie wilka. Nigdy nie słyszałem, jak wyje wilk, ale wiem, że to był wilk. Ulrica się nie przelękła.
Po chwili odezwała się, jakby myśląc głośno:
- Niewielkie i prymitywne miecze, jakie widziałam wczoraj w York Minster, wzruszyły mnie bardziej niż wielkie okręty w muzeum w Oslo.
Nasze drogi rozdzieliły się. Ulrica tegoż popołudnia wyjeżdżała do Londynu, ja - do Edynburga.
- Na Oxford Street - powiedziała - pójdę śladem De Quinceya, który szukał swej Anny zagubionej w londyńskim tłoku.
- De Quincey - odparłem - przestał jej szukać. Ja ciągle jej szukam.
- Może - powiedziała półgłosem - teraz ją znalazłeś.
Zrozumiałem, że rzecz nieoczekiwana przestała mi być wzbroniona, i ucałowałem jej usta i oczy. Odsunęła się ode mnie z łagodną stanowczością, a potem rzuciła:
- Będę twoją w gospodzie w Thorgate. Proszę, nie dotykaj mnie teraz. Tak będzie lepiej.
Dla człowieka samotnego w starszym wieku ofiarowana miłość jest darem, którego już się nie spodziewa. Cud ma prawo stawiać swoje warunki. Pomyślałem o swoich młodych latach w Popayán i o pewnej dziewczynie z Teksasu, jasnej i smukłej jak Ulrica, która odmówiła mi swojej miłości.
Nie popełniłem błędu zapytując, czy mnie kocha. Zrozumiałem, że nie jestem pierwszy i że nie będę ostatni. Ta przygoda, może jedyna dla mnie, będzie jedną z wielu dla prześlicznej i stanowczej uczennicy Ibsena.
Trzymając się za ręce, nadal rozmawialiśmy.
- Wszystko to jest jak sen - powiedziałem - a ja nigdy nie śnię.
- Jak ów król - odparła Ulrica - który nie śnił aż do chwili, gdy czarownik uśpił go w chlewie.
Potem dodała:
- Posłuchaj. Zaraz zaśpiewa ptak.
Po chwili usłyszeliśmy śpiew.
- W tych okolicach - powiedziałem - mówią, że ten, kto ma umrzeć, widzi przyszłość.
- A ja mam umrzeć - dodała.
Spojrzałem na nią zdumiony.
- Idźmy na przełaj przez las - zaproponowałem. - Będziemy prędzej w Thorgate.
- Las jest niebezpieczny - odparła.
Poszliśmy pustymi polami.
- Chciałbym, żeby ta chwila trwała zawsze - wyszeptałem.
- “Zawsze" jest słowem niedozwolonym dla ludzi - stwierdziła Ulrica i ażeby uniknąć patosu, poprosiła, bym jeszcze raz powtórzył swoje nazwisko, którego nie dosłyszała.
- Javier Otárola - powiedziałem.
Próbowała je wymówić, ale nie potrafiła. Podobnie i ja pomyliłem się, powtarzając jej imię: Ulrikke.
- Będę cię nazywała Zygfrydem - oznajmiła, uśmiechając się.
- Jeżeli ja jestem Zygfrydem, ty jesteś Brunhildą.
Zwolniła kroku.
- Znasz sagę? - zapytałem.
- No pewno - odparła. - Tragiczna historia, którą Niemcy zmarnowali w swych zapóźnionych “Nibelungach".
Nie chciałem dyskutować i odpowiedziałem:
- Brunhildo, idziesz tak powoli, jakbyś chciała, żeby między nami w łożu pojawił się miecz.
Nagle znaleźliśmy się przed gospodą. Nie zdziwiło mnie, że nazywała się tak jak tamta - “Northern Inn".
Ze szczytu schodów Ulrica krzyknęła:
- Słyszałeś wilka? Nie ma już wilków w Anglii. Spiesz się.
Kiedy wchodziłem na pięterko, zauważyłem, że ściany wyklejone są tapetą à la William Morris - głęboką czerwienią ze splatającymi się owocami i ptakami. Ulrica weszła pierwsza. Ciemny pokój był niski, mansardowy. Oczekiwane łoże odbijało się w lustrze, a ciemny mahoń przypominał mi zwierciadło z Pisma. Ulrica już się rozebrała. Zawołała mnie moim prawdziwym imieniem: Javier. Poczułem, że śnieżyca się wzmaga. Nie było już ani mebli, ani luster. Między nami nie było miecza. Czas sączył się niby piasek. W cieniu płynęła odwieczna miłość i po raz pierwszy i jedyny posiadłem obraz Ulriki.
Kongres
Ils s'acheminerent vers un château immense, au frontis-
pice duquel on lisait: “Je n'appartiens à personne
et j'appartiens à tout le monde. Vous y étiez avant que
d'y entrer, et vous y serez encore quand vous en sortirez".
Diderot, “Jacques Le Fataliste et son Maître"*
(1796)
Nazywam się Alejandro Ferri. W nazwisku mym pobrzmiewają wojownicze echa, ale nie skojarzenia z żelazem, symbolem chwały, ani wielki cień Macedończyka - zdanie pochodzi od autora “Marmurów", który zaszczycał mnie swoją przyjaźnią - nie przypomina w niczym szarego człowieczka, który kreśli te linijki na piętrze hoteliku przy ulicy Santiago del Estero, w południowej części miasta, pod żadnym względem nie przywodzącej już na pamięć jego dawnych dzielnic. Wkrótce skończę siedemdziesiąt ileś tam lat, nadal udzielam lekcji angielskiego garstce uczniów. Z powodu niezdecydowania, niedbalstwa czy z innych przyczyn nie ożeniłem się i teraz jestem sam. Nie doskwiera mi samotność; dość trudno jest znosić samego siebie i własne manie. Widzę, że się starzeję: nieomylną oznaką jest fakt, że nie interesują mnie ani nie zaskakują nowości, może dlatego że - jak stwierdzam - nie ma w nich nic specjalnie nowego, są to zawsze te same, skromne wariacje. Kiedy byłem młody, pociągały mnie zmierzchy, przedmieścia, nieszczęścia; teraz - poranki w centrum miasta i łagodny spokój. Już nie udaję Hamleta. Zapisałem się do partii konserwatywnej i do klubu szachowego, dokąd chodzę jako widz, i to nieraz roztargniony. Ciekawski może ekshumować z jakiegoś ciemnego kąta Biblioteki Narodowej przy ulicy Mexico egzemplarz mojego “Krótkiego studium analitycznego języka Johna Wilkinsa", dzieła, które należałoby wznowić, już choćby po to, żeby poprawić jego liczne błędy. Nowy dyrektor Biblioteki jest, jak mówią, literatem, który się poświęcił badaniom dawnych języków (jakby obecne nie były dość prymitywne) oraz demagogicznemu wychwalaniu wyimaginowanego Buenos Aires nożowników. Nigdy nie chciałem go poznać. Przybyłem do tego miasta w 1899 roku i jeden jedyny raz przypadek zetknął mnie z nożownikiem czy też z osobnikiem cieszącym się opinią nożownika. Jeżeli się nadarzy okazja, opiszę kiedyś ten epizod.
Już mówiłem, że jestem sam; parę dni temu sąsiad z hotelu, który słyszał, jak wspominam Fermina Egurena, powiedział mi, że zmarł on w Punta del Este.
Śmierć owego człowieka, który z pewnością nigdy nie był mym przyjacielem, w jakiś uporczywy sposób nie przestawała mnie zasmucać. Wiem, że zostałem sam jako jedyny już na świecie strażnik owego wydarzenia, Kongresu, którego wspomnienia nie będę mógł z nikim dzielić. Teraz jestem ostatnim członkiem Kongresu. To prawda, że każdy człowiek nim jest, że nie istnieje na planecie istota, która by nim nie była, ale ja jestem nim w inny sposób. Wiem, że nim jestem: to mnie odróżnia od mych niezliczonych kolegów, obecnych i przyszłych. Jest prawdą, że siódmego lutego 1904 roku przysięgliśmy na to, co najświętsze - czyż jest na świecie coś świętego lub coś, co by nie było święte? - nie wyjawiać historii Kongresu, ale jest równie pewne, że fakt, który wyjawiam teraz, łamiąc przysięgę, jest także częścią Kongresu. To oświadczenie jest niejasne, ale może rozpalić ciekawość moich ewentualnych czytelników.
W każdym wypadku zadanie, jakie sobie narzuciłem, nie jest łatwe. Nigdy nie trudniłem się, nawet w sposób epistolarny, gatunkiem narracyjnym, a poza tym - co z pewnością jest o wiele ważniejsze - historia, którą opowiadam, jest niewiarygodna. Pióro José Fernandeza Irali, niesłusznie zapomnianego poety, autora “Marmurów", było przeznaczone do tego dzieła, lecz dziś jest już za późno. Nie będę rozmyślnie przeinaczał faktów, ale przeczuwam, że lenistwo i niezręczność niejeden raz doprowadzą mnie do błędów.
Dokładne daty nie mają znaczenia. Przypomnijmy sobie, że przybyłem z Santa Fe, mojej rodzinnej prowincji, w 1899 roku. Nigdy już tam nie wróciłem; przyzwyczaiłem się do Buenos Aires, miasta, które mnie nie pociąga, tak jak można przyzwyczaić się do własnego ciała lub do nie przemijającego bólu. Bez większych emocji przewiduję, że niedługo umrę; wobec powyższego muszę opanować swój zwyczaj dygresji i trochę przyspieszyć tok opowiadania. Naszej osobowości - o ile takową posiadamy - nie zmieniają lata; ten sam impuls, który pewnej nocy skierował mnie do Kongresu Świata, zaprowadził mnie wcześniej do redakcji “Ultima Hora". Dla biednego chłopaka z prowincji dziennikarstwo wydaje się zawodem romantycznym, podobnie jak dla biednego chłopaka z miasta może wydawać się romantyczne życie gaucza lub parobka na cudzej ziemi. Nie zawstydza mnie, że chciałem zostać dziennikarzem, choć to rutynowe zajęcie wydaje mi się dziś banalne. Pamiętam, jak mój kolega Fernandez Irala powiedział, że dziennikarz pisze dla zapomnienia, podczas gdy chciałby pisać dla pamięci i czasu. Już wycyzelował (czasownik ten był wtedy w użyciu) kilka znakomitych sonetów, które później z małymi zmianami miały ukazać się na stronicach “Marmurów".
Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Kongresie. Może było to owego popołudnia, gdy kasjer wypłacił mi pierwszą gażę, ja zaś, aby uświęcić ów dowód, że Buenos Aires mnie przyjęło, zaprosiłem Iralę, byśmy razem poszli coś zjeść. Ten wymówił się jednak, twierdząc, że nie może opuścić Kongresu. Natychmiast zrozumiałem, że nie chodzi tu o pretensjonalną budowlę zwieńczoną kopułą na końcu szerokiej, zamieszkanej przez Hiszpanów alei, lecz o coś bardziej tajemniczego i ważniejszego. Ludzie mówili o Kongresie, niektórzy z jawną niechęcią, inni zniżając głos, jeszcze inni z przejęciem i ciekawością, a w gruncie rzeczy - myślę - nikt nie wiedział, o co chodzi. W parę tygodni później, którejś soboty, Irala zaproponował mi, bym mu towarzyszył. Załatwił już, jak twierdził, niezbędne formalności.
Było około dziewiątej czy też dziesiątej wieczór. W tramwaju powiedział mi, że zebrania wstępne odbywają się w soboty i że don Alejandro Glencoe, może z powodu mojego imienia, już wyraził zgodę. Weszliśmy do cukierni “Gas". Kongresmani, a było ich piętnastu lub dwudziestu, siedzieli wokół długiego stołu. Nie wiem, czy było jakieś podium, czy też podsuwa je tylko moja pamięć. Natychmiast rozpoznałem przewodniczącego, choć nigdy go dotąd nie widziałem. Don Alejandro, o godnym wyglądzie, był już człowiekiem w latach, miał wysokie czoło, szare oczy i miedzianą brodę przetykaną siwymi nitkami. Widywałem go zawsze w ciemnym tużurku, złożone ręce zwykł opierać na lasce. Był silny i wysoki. Na lewo od niego siedział człowiek o wiele młodszy, również rudowłosy; intensywność tej radości przywodziła na myśl ogień, kolor brody pana Glencoe i jesienne liście. Po prawej siedział młody chłopak o podłużnej twarzy i czole dziwnie niskim, ubrany jak dandys. Wszyscy zamówili kawę, niektórzy absynt. Moje zdziwienie spowodowała obecność kobiety, jedynej pośród grona mężczyzn. Przy drugim końcu stołu siedział dziesięcioletni chłopiec w stroju marynarskim, który jednak szybko zasnął. Był tam również protestancki pastor, dwóch typowych Żydów i jakiś Murzyn w jedwabnej chustce, w bardzo obcisłych spodniach, na wzór compadritos z ulicznych skrzyżowań. Przed chłopcem i Murzynem stały dwie filiżanki z czekoladą. Innych osób nie pamiętam, prócz pana Marcela del Mazo, człowieka o nader eleganckich manierach i pięknej wymowie, którego nigdy więcej nie zobaczyłem. Zachowałem zatartą fotografię jednego z zebrań, ale nie opublikuję jej, ubiory bowiem z owej epoki, fryzury i wąsy nadają tym postaciom groteskowy i niemal żałosny wygląd, który zafałszowałby całą scenerię. Wszelkie zgrupowania tworzą własne rytuały, własne słownictwo; wydawało się, że życzeniem Kongresu, który dla mnie miał zawsze w sobie coś ze snu, jest, by kongresmani bez pośpiechu odkrywali cel, ku jakiemu dążą, a także imiona i nazwiska kolegów; szybko zrozumiałem, że mym obowiązkiem jest niestawianie pytań, i nie zapytałem o nic Fernandeza Irali, który sam z siebie również nic mi nie powiedział. Nie opuściłem ani jednej soboty, ale minął miesiąc czy nawet dwa, zanim zrozumiałem. Od drugiego zebrania sąsiadem moim był Donald Wren, inżynier południowej linii kolejowej, który potem miał mi dawać lekcje angielskiego.
Don Alejandro odzywał się rzadko; inni nie zwracali się doń wprost, ale czułem, że mówią dla niego i że szukają jego aprobaty. Wystarczał powolny gest ręką, aby temat debat się zmienił. Powoli odkryłem, że rudzielec z lewej nosi dziwaczne nazwisko Twirl. Przypominam sobie jego kruchą sylwetkę, właściwość niektórych zbyt wysokich ludzi, sprawiających wrażenie, jakby wzrost przyprawiał ich o zawrót głowy, na skutek czego się garbią. Pamiętam, że lubił bawić się miedzianą busolą, którą co jakiś czas odstawiał na stół. Pod koniec 1914 roku zginął jako żołnierz piechoty w jakimś irlandzkim pułku. Po prawej siedział zawsze ów chłopak o niskim czole, Fer-min Eguren, siostrzeniec przewodniczącego. Nie wierzę w realistyczne metody, gatunek - jeżeli takie bywają - sztuczny; wolę od razu opowiedzieć to, co stopniowo zrozumiałem. Przedtem pragnę jednak przypomnieć czytelnikowi swoją ówczesną sytuację: byłem biednym chłopakiem z Casildy, chłopskim synem, który przybył do Buenos Aires i nagle się znalazł, tak to widziałem, w intymnym centrum miasta, a może nawet - świata. Pół wieku minęło i ciągle jeszcze czuję owo początkowe olśnienie, które z pewnością nie było ostatnie.
A oto fakty: opowiem je możliwie zwięźle. Don Alejandro Glencoe, przewodniczący, był właścicielem ziemskim z Urugwaju, z obszarów graniczących z Brazylią. Ojciec jego, pochodzący z Aberdeen, zapuścił korzenie na tym kontynencie w połowie zeszłego wieku. Przywiózł ze sobą setkę książek, jedynych, odważam się twierdzić, jakie don Alejandro przeczytał w ciągu swego życia. (Mówię o tych różnorodnych książkach, jakie miałem w ręku, jedna z nich bowiem leży u źródła mojej historii). Pierwszy Glencoe, umierając, pozostawił córkę i syna, który potem został naszym przewodniczącym. Córka wyszła za don Egurena i została matką Fermina. Don Alejandro pragnął w swoim czasie zostać deputowanym, ale przywódcy polityczni zamknęli przed nim drzwi kongresu urugwajskiego. Rozgniewał się i postanowił zorganizować inny Kongres, o szerszym zasięgu. Przypomniał sobie wyczytane na którejś z wulkanicznych stronic Carlyle'a przeznaczenie owego Anacharsisa Cloots, wyznawcy bogini mądrości, który na czele trzydziestu sześciu cudzoziemców przemawiał jako “orator rodzaju ludzkiego" przed zgromadzeniem w Paryżu. Za jego przykładem don Alejandro wymyślił projekt zorganizowania Kongresu Świata, który by reprezentował wszystkich ludzi i wszystkie narody. Jako miejsce zebrań wybrał cukiernię “Gas"; inauguracja, przewidziana cztery lata później, miała odbyć się w majątku don Alejandra. Jak wielu Urugwajczyków, nie będących zwolennikami Artigasa, kochał on Buenos Aires, ale zdecydował, że Kongres będzie się zbierał w jego ojczyźnie. Zastanawiające, że zasadnicze założenia miały się sprawdzić z niemal magiczną dokładnością.
Z początku mieliśmy diety nie do pogardzenia, ale zapał, z jakim Fernandez Irala, tak biedny jak i ja, zrezygnował ze swoich apanaży, porwał nas wszystkich i poszliśmy w jego ślady. Okazało się to zbawcze, jako że pomogło oddzielić plewy od ziarna; liczba kongresmanów zmniejszyła się, ale ci, co pozostali, byli wierni. Jedynym płatnym zajęciem była praca sekretarki, Nory Erfjord, która nie miała innych środków do życia i której robota była bardzo ciężka. Zorganizowanie jednostki obejmującej całą planetę to nie bagatelka. Listy i telegramy płynęły w tę i w tamtą stronę. Nadchodziły zgłoszenia z Peru, Danii, Hindustanu. Jakiś Boliwijczyk pisał, że jego ojczyzna pozbawiona jest dostępu do morza i że ten fatalny brak powinien być tematem jednej z pierwszych debat.
Twirl, człowiek o dużej inteligencji, zauważył, że Kongres nasuwa pewne filozoficzne problemy. Planowanie zebrania reprezentującego wszystkich ludzi to zadanie podobne do obliczania archetypów platońskich, zagadki, która przez wieki absorbowała myślicieli. Sugerował, by nie posuwać się za daleko, gdyż don Alejandro Glencoe mógłby podjąć się nie tylko reprezentacji właścicieli ziemskich i Urugwajczyków, ale również prekursorów i miedzianobrodych, i siedzących w fotelu. Nora Erfjord była Norweżką. Czy miała reprezentować sekretarki czy Norweżki, czy po prostu wszystkie piękne kobiety? Czy wystarczał jeden inżynier, by reprezentować wszystkich inżynierów, nawet tych z Nowej Zelandii?
Mam wrażenie, że wtedy właśnie włączył się Fermin.
- Ferri będzie reprezentował gringos - powiedział, wybuchając śmiechem.
Don Alejandro popatrzył na niego surowo i niespiesznie rzekł:
- Pan Ferri jest reprezentantem imigracji, której praca wspomaga nasz kraj.
Fermin Eguren zawsze mnie nie znosił. Był to człowiek nadzwyczaj z siebie dumny; pysznił się, że jest Urugwajczykiem, że przyciąga kobiety, że potrafi wybrać sobie drogiego krawca, że pochodzi z Basków, ludzi na marginesie historii, którzy trudnili się tylko jednym - dojeniem krów.
Incydent niesłychanie trywialny przypieczętował naszą wzajemną wrogość. Po sesji Eguren zaproponował, byśmy udali się na ulicę Junin. Nie pociągało mnie to zbytnio, ale zgodziłem się, nie chcąc wystawiać się na jego drwiny. Poszliśmy wraz z Fernandezem Iralą. Wychodząc z budynku, minęliśmy jakiegoś rosłego mężczyznę. Eguren, z lekka wstawiony, popchnął go. Tamten zagrodził nam przejście i powiedział:
- Kto zechce wyjść, nadzieje się na ten nóż.
Przypominam sobie błysk stali w ciemnościach sieni. Eguren, przerażony, rzucił się do tyłu. Ja też byłem w strachu, ale moja niechęć była silniejsza. Wsunąłem rękę pod pachę, jakbym chciał wyjąć broń, i stanowczym głosem rzuciłem:
- Rozstrzygniemy to na ulicy.
Nieznajomy już innym tonem odpowiedział:
- Proszę, to jest mężczyzna. Chciałem tylko wypróbować was, przyjacielu. - Teraz uśmiechał się życzliwie.
- Przyjaźń to już na pański rachunek - odparłem i wyszliśmy.
Człowiek z nożem wszedł do burdelu. Potem powiedziano mi, że nazywa się Tapia czy też Paredes i że ma opinię awanturnika. Gdy wyszliśmy na ulicę, Irala, który nie stracił kontenansu, poklepał mnie po plecach i oświadczył z emfazą:
- Wśród nas trzech znalazł się prawdziwy muszkieter. Twoje zdrowie, d'Artagnan!
Fermin Eguren nigdy mi nie darował, że byłem świadkiem jego słabości.
Czuję, że teraz, i to dopiero teraz, zaczyna się właściwa historia. Stronice już napisane odnotowały tylko warunki, jakie przypadek czy też przeznaczenie stworzyły, aby zaistniał niewiarygodny fakt, chyba jedyny w moim życiu. Don Alejandro Glencoe tkwił zawsze w samym środku sprawy, ale ze zdumieniem i niepokojem stopniowo pojmowaliśmy, że prawdziwym prezesem jest Twirl. Ten dziwaczny wąsacz schlebiał Glencoe, a nawet Ferminowi Egurenowi, choć w sposób tak przesadny, że mogło to wyglądać na kpiny; nie ośmieszało go to jednak i nie nadwerężało jego pozycji. Glencoe żył w blasku swojej fortuny. Twirl odgadł, że aby przekonać go do jakiegoś projektu, wystarczy wspomnieć, że jest on zbyt kosztowny. Z początku Kongres był, jak podejrzewam, tylko nieokreśloną nazwą; Twirl proponował ciągłe rozszerzanie go, na które don Alejandro zawsze przystawał. To było tak, jakbyśmy się znajdowali w środku rosnącego koła, które bez przerwy powiększa się i oddala. Oświadczył na przykład, że Kongres nie może się obejść bez podręcznej biblioteki; Nierenstein, który pracował w księgarni, zaczął nabywać atlasy Justusa Perthesa i rozmaite obszerne encyklopedie, począwszy od “Historia naturalis" Pliniusza i “Speculum" Wincentego z Beauvais aż do labiryntów (odczytuję to słowo głosem Fernandeza Irali) uczonych encyklopedystów francuskich i do encyklopedii brytyjskiej, Pierre'a Larousse'a, Brockhausa, Larsena oraz Montanera i Simona. Pamiętam, jak z szacunkiem gładziłem jedwabiste tomy pewnej encyklopedii chińskiej, której pięknie wyrobione litery wydawały mi się bardziej tajemnicze niż plamy na skórze lamparta. Jeszcze nie powiem, jaki koniec je czekał, ale z pewnością nad nim nie ubolewam.
Don Alejandro polubił Iralę i mnie, może dlatego, że tylko my dwaj nie usiłowaliśmy mu schlebiać. Zaprosił nas na parę dni do swego majątku Kaledonia, gdzie rozpoczęli już prace murarze.
Po długiej podróży w górę rzeki i po przeprawie promem stanęliśmy o świcie na drugim brzegu La Platy. Potem wiele nocy spędzaliśmy w oberżach, otwierając i zamykając zastawy przeprawialiśmy się przez ogrodzenia dla bydła w Cuchilla Negra. Jechaliśmy wolantem. Wieś wydała mi się jakaś większa i bardziej samotna niż ta, gdzie się urodziłem.
Dotąd zachowałem w pamięci oba obrazy jego majątku: ten wymyślony i ten, który wreszcie ujrzały moje oczy. Bezsensownie wyobraziłem sobie, niby we śnie, niemożliwe połączenie równiny Santa Fe z czymś w rodzaju Wieży Ciśnień. Kaledonia była wielkim domiskiem z wypalanej gliny pokrytym dwuspadową strzechą, połączonym z ceglaną przybudówką. Dom ten wydał mi się stworzony, by stawić czoło niepogodom i upływającemu czasowi. Szorstkie mury były bardzo grube, drzwi wąskie. Nikomu nie przyszło do głowy, by w pobliżu posadzić choćby jedno drzewo. Był wystawiony zarówno na pierwsze, jak i na ostatnie promienie słońca. Zabudowania były z kamienia, liczne bydło chude, o długich rogach, zmierzwione końskie ogony sięgały ziemi. Po raz pierwszy poczułem zapach świeżo zarzynanych zwierząt. Przyniesiono wory sucharów. W parę dni później dowiedziałem się, że zarządca nigdy w swym życiu nie miał w ustach świeżego chleba. Irala zapytał o ubikację; don Alejandro szerokim gestem wskazał na cały horyzont. Noc była księżycowa, wyszedłem się przejść i wpadłem na niego, pilnował go nandu.
Upał, który nie zmniejszył się z nastaniem nocy, był nie do zniesienia, wszyscy marzyli o odrobinie chłodu. Liczne niskie pokoje wydały mi się nie urządzone; nam wskazano izbę wychodzącą na południe, w której stały dwie prycze i komoda, a na niej srebrna miska i dzbanek. Zamiast podłogi było klepisko.
Następnego dnia natknąłem się w bibliotece na trzy tomy Carlyle'a i poszukałem stronic poświęconych znakomitemu mówcy, rzecznikowi rodzaju ludzkiego, nazwiskiem Anacharsis Cloots, który przywiódł mnie do owego ranka, do owej samotności. Po śniadaniu, niczym nie różniącym się od obiadu, don Alejandro pokazał nam, jak posuwają się roboty. Przejechaliśmy milę konno po pustkowiu. Irala, który nie był zbyt dobrym jeźdźcem, spadł z konia. Zarządca zauważył bez uśmiechu:
- Miastowy, a umie zsiadać.
Z daleka zobaczyliśmy budowlę. Chyba ze dwudziestu ludzi pracowało nad czymś w rodzaju rozczłonkowanego amfiteatru. Przypominam sobie jakieś rusztowania i stopnie, przez które widać było połacie nieba.
Parokrotnie usiłowałem nawiązać rozmowę z gauczami, ale nic z tego nie wyszło. Jakimś sposobem wyczuwali własną odmienność. Między sobą porozumiewali się gęgającą mieszaniną hispano-brazylijską. Bez wątpienia w ich żyłach płynęła krew indiańska i murzyńska. Byli krępi, silni. Ja wydawałem się w Kaledonii wysoki, co dotąd mi się nie zdarzało. Niemal wszyscy nosili chiripy*, niektórzy bufiaste spodnie. Mieli bardzo niewiele wspólnego z płaczliwymi postaciami z Hernandeza lub też Rafaela Obligado. Pod wpływem sobotnich pijatyk z łatwością stawali się napastliwi. Nie było między nimi kobiet, nigdy też nie usłyszałem dźwięku gitary.
Bardziej niż ci ludzie znad granicy zainteresowała mnie całkowita zmiana, jaka nastąpiła w don Alejandrze. W Buenos Aires był to łagodny i pełen umiaru dżentelmen, w Kaledonii - surowy szef klanu, tak jak jego przodkowie. W niedzielę rano czytywał Pismo Święte robotnikom, którzy nie rozumieli z niego ani słowa. Pewnej nocy zarządca, młody chłopak, który przejął tę funkcję po swoim ojcu, przyszedł nas zawiadomić, że tutejszy chłop i jeden z robotników podźgali się nożami. Don Alejandro podniósł się bez pośpiechu. Podszedł do tłumu gapiów, broń, którą zawsze nosił przy sobie, podał zarządcy, dość zalęknionemu - jak mi się wydało - i wszedł między stalowe klingi. Usłyszałem rozkaz:
- Rzućcie te noże, chłopcy. - Po czym równie spokojnym głosem dodał: - A teraz podajcie sobie ręce i pogódźcie się. Nie chcę tu żadnych awantur.
Obydwaj posłuchali go. Następnego dnia dowiedziałem się, że zwolnił zarządcę.
Czułem się osaczony przez samotność. Bałem się, że nigdy nie wrócę do Buenos Aires. Nie wiem, czy Fernandez Irala podzielał moje lęki, ale mówiliśmy dużo o Argentynie i o tym, co będziemy robili po powrocie. Tęskniłem nie do zwykłych rzeczy, tylko na przykład do dwóch lwów, strzegących bramy przy ulicy Jujuy niedaleko placu Once, lub do świateł pewnego sklepu, którego usytuowania nie byłem pewien. Zawsze byłem dobrym jeźdźcem, teraz nabrałem zwyczaju dalekich konnych przejażdżek. Pamiętam wciąż pewnego deresza, którego sam siodłałem, a który już z pewnością nie żyje. Możliwe, że jakiegoś popołudnia lub wieczoru znalazłem się w Brazylii, granicę bowiem wytyczały tylko rzadko rozstawione słupki.
Przestałem już liczyć dni, gdy któregoś wieczoru, podobnego do wszystkich innych, don Alejandro uprzedził nas:
- Trzeba się wcześnie położyć, bo jutro wyjazd o świcie.
Jadąc w dół rzeki, czułem się tak szczęśliwy, że mogłem z czułością myśleć o Kaledonii.
Wróciliśmy do naszych sobotnich zebrań. Na pierwszym z nich Twirl poprosił o głos. Za pomocą właściwych sobie kwiecistych zwrotów retorycznych stwierdził, że biblioteka Kongresu Świata nie może ograniczać się do książek pomocniczych i że klasyczne dzieła narodowe we wszystkich językach są rodzajem świadectwa, którego brak może się okazać fatalny w skutkach. Jego propozycja została natychmiast przyjęta. Fernández Irala i doktor Cruz, profesor łaciny, wzięli na siebie misję wybrania odpowiednich tekstów. Twirl omówił już sprawę z Nierensteinem. W owych czasach nie spotkałoby się Argentyńczyka, który by nie marzył o Paryżu niby o wyśnionej utopii. Najniecierpliwszy z nas był Fermin Eguren, a zaraz po nim Fernandez Irala, choć z całkowicie odmiennych powodów. Dla autora “Marmurów" Paryż to był Verlaine i Leconte de Lisle; dla Egurena rozpustne dzielnice ulicy Junín w lepszym wydaniu. Podejrzewałem, że dogadał się z Twirlem. Ów na najbliższym zebraniu poruszył kwestię języków, jakimi będą się porozumiewali kongresmani, a także konieczność wybrania delegatów, którzy by pojechali jako oficjalni wysłannicy do Paryża i Londynu. Aby się nie zdradzić, początkowo wysunął moją kandydaturę, dopiero potem, po lekkim wahaniu, zgłosił swego przyjaciela Egurena. Don Alejandro, jak zawsze, zgodził się.
Chyba pisałem już o tym, że w zamian za lekcje włoskiego Wren wprowadził mnie w nieogarnione tajniki angielskiego; ograniczył do minimum gramatykę i przysłowiowe “rozmówki" i od razu zabraliśmy się do poezji, której formy wymagają zwięzłości. Moim pierwszym zetknięciem z językiem, który potem miał wypełnić mi życie, było wspaniałe “Requiem" Stevensona; potem przyszły ballady, które Percy objawił dostojnemu osiemnastemu wiekowi. Na krótko przed wyjazdem do Londynu doznałem olśnienia Swinburne'em, który sprawił, iż - acz z poczuciem winy - zwątpiłem w aleksandryny Irali.
Przybyłem do Londynu w początkach stycznia 1902 roku; pamiętam wciąż pieszczotę śniegu, którego nigdy przedtem nie widziałem, a którego czar głęboko odczułem. Na szczęście udało mi się nie jechać razem z Egurenem. Zatrzymałem się w skromnym pensjonaciku na tyłach British Museum, całe dni spędzałem w bibliotece w poszukiwaniu mowy godnej Kongresu Świata. Nie zaniedbywałem języków uniwersalnych, zająłem się esperanto, które Lugones w “Lunario sentimental" określa jako “bezstronne, proste i oszczędne", oraz volapukiem, usiłującym wyczerpać wszystkie możliwości lingwistyczne, deklinując czasowniki i koniugując rzeczowniki. Brałem pod uwagę argumenty za i przeciw łacinie, do której nostalgia trwała nadal po wiekach. Zatrzymałem się nad analitycznym językiem Johna Wilkinsa, w którym określenie każdego słowa tkwi w literach, z jakich jest uformowane. Pod kopułą owej sali poznałem Beatriz.
Opisuję historię Kongresu Świata, nie zaś historię moją, Alejandra Ferri, lecz ta pierwsza obejmuje tę drugą, tak jak obejmuje wszystko inne. Beatriz była wysoka, smukła, o czystych rysach i rudych włosach, które mogły - choć nigdy tak się nie stało - przypomnieć mi włosy dwuznacznej postaci Twirla. Nie miała dwudziestu lat. Opuściła jakieś północne hrabstwo, by studiować literaturę na uniwersytecie. Pochodziła, tak jak i ja, ze skromnej rodziny. Naonczas w Buenos Aires pochodzenie włoskie nie było uważane za wykwintne; w Londynie odkryłem, że dla wielu ma w sobie coś romantycznego. Wkrótce staliśmy się kochankami; poprosiłem, by została moją żoną, lecz Beatriz Frost, podobnie jak Nora Erfjord, była gorliwą wyznawczynią wiary głoszonej przez Ibsena i nie chciała z nikim się wiązać. Z jej to ust narodziło się słowo, jakiego nie ośmieliłem się wymówić. O noce, o letnie wspólnie dzielone ciemności, o miłości płynąca w mroku niby tajemna rzeka, o chwilo szczęścia, w której każde jest obojgiem, o niewinności i czystości tego szczęścia, o jedności, w której zatracaliśmy się, aby potem zatracić się we śnie, o pierwsze zorze dnia, podczas których na nią patrzyłem.
Na wypalonej granicy Brazylii dokuczała mi nostalgia; inaczej czułem się w czerwonym labiryncie Londynu, który dał mi tak wiele. Pomimo pretekstów, jakie wymyślałem, by odsunąć wyjazd, musiałem wracać w końcu roku; wspólnie spędziliśmy Boże Narodzenie. Obiecałem jej, że don Alejandro pozwoli jej przystąpić do Kongresu, odpowiedziała mi niewiążąco, że chętnie pozna południową półkulę i że jakiś jej kuzyn, dentysta, osiedlił się w Tasmanii. Beatriz nie chciała odprowadzić mnie na statek. Pożegnania były według niej rodzajem bezsensownego uniesienia, celebrowaniem nieszczęścia, a ona była przeciwna wszelkiemu dramatyzmowi. Pożegnaliśmy się w bibliotece, w której poznaliśmy się poprzedniej zimy. Jestem człowiekiem tchórzliwym: nie zostawiłem jej swego adresu, gdyż chciałem oszczędzić sobie oczekiwania na listy.
Zauważyłem, że podróż powrotna zazwyczaj trwa krócej niż droga w pierwszą stronę, ale ten rejs przez Atlantyk, pełen wspomnień i niepokoju, wydał mi się niezwykle długi. Nic nie bolało mnie bardziej niż myśl, że jednocześnie z moim Beatriz będzie przeżywała własne życie, minuta po minucie, noc po nocy. Napisałem wielostronicowy list, który podarłem, gdy odpływaliśmy z Montevideo. Przybyłem do kraju we czwartek; Irala czekał na mnie w porcie. Wróciłem owego dnia do swego dawnego mieszkania przy ulicy Chile, a nazajutrz łaziliśmy i gadaliśmy. Chciałem odzyskać Buenos Aires. Z ulgą dowiedziałem się, że Fermin Eguren wciąż jeszcze przebywa w Paryżu; fakt, że wróciłem przed nim, mógł w jakiś sposób złagodzić moją długą nieobecność.
Irala był zniechęcony. Fermin wydawał w Europie krocie i nie stosował się do ponawianych wciąż wezwań, by wracać natychmiast. Było to do przewidzenia. Jeszcze bardziej zaniepokoiły mnie inne nowiny; nie licząc się z opozycją Irali i Cruza, Twirl, powołując się na Pliniusza Młodszego, wedle którego nie było książek tak złych, by nie zawierały w sobie czegoś dobrego, zaproponował nabycie z kolekcji “La Prensa" trzech tysięcy czterystu egzemplarzy rozmaitych wydań “Don Kichota", całej korespondencji Balmesa, rozpraw uniwersyteckich, rachunków, biuletynów i programów teatralnych. “Wszystko jest świadectwem" - oznajmił. Nierenstein poparł go; don Alejandro “po trzech burzliwych sobotach" zaaprobował ten wniosek. Nora Erfjord zrezygnowała ze swego stanowiska sekretarki; miejsce jej zajął nowy członek, Karliński, człowiek Twirla. Olbrzymie paki gromadzono teraz, bez katalogów i fiszek, w pokojach położonych w głębi oraz w piwnicach wielkiego domiska don Alejandra. W początkach lipca Irala spędził tydzień w Kaledonii; murarze porzucili pracę. Zapytany, zarządca odpowiedział, że tak im rozkazał szef i że w końcu zawsze jest na wszystko dosyć czasu.
W Londynie napisałem sprawozdanie, którego nie warto tu przytaczać. W piątek poszedłem przywitać się z don Alejandrem i wręczyć mu ów tekst. Towarzyszył mi Fernández Irala. Zmierzchało i do wnętrza domu napływał wiatr z pampy. Na wprost frontonu domu, od strony ulicy Alsina, stał wóz zaprzężony w trzy konie. Dotąd widzę ludzi zgiętych pod ciężarem pak, które składali na ostatnim patio. Komenderował nimi władczo Twirl. Jakby coś przeczuwając, znaleźli się tam również Nora Erfjord, Nierenstein, Cruz i Donald Wren oraz jeden czy dwóch kongresmanów. Nora uściskała mnie i ucałowała, a ten uścisk i ten pocałunek przywiodły mi na myśl inne. Dobrotliwy i wesoły Murzyn pocałował mnie w rękę.
W jednym z pokoi otwarta była kwadratowa klapa w podłodze prowadząca do sutereny, ceglane stopnie ginęły w mroku.
Nagle usłyszeliśmy kroki. Zanim go ujrzałem, wiedziałem, że to don Alejandro. Nie wszedł, ale raczej wbiegł. Miał zmieniony głos. Nie był to głos ani zrównoważonego dżentelmena, przewodniczącego naszym sobotnim zebraniom, ani głos feudała, właściciela majątku, który zmusza swych gauczów do przerwania bitki na noże i czytuje im Pismo Święte, bardziej jednak przypominał ten ostatni.
Nie patrząc na nikogo, rozkazał:
- Proszę wynieść to wszystko, co zostało złożone na dole. W suterenie nie może zostać ani jedna książka.
Wykonanie zadania trwało niemal godzinę. Na klepisku ostatniego patia ułożyliśmy bardzo wysoki stos. Chodziliśmy tam i na powrót, jedynym, który się nie poruszył, był don Alejandro.
Po czym padł rozkaz:
- A teraz proszę to podpalić.
Twirl był bardzo blady. Nierenstein wybełkotał:
- Kongres Świata nie może się obejść bez tych drogocennych naukowych pomocy, które tak troskliwie wybierałem.
- Kongres Świata? - powiedział don Alejandro. Roześmiał się gorzko, a nigdy przedtem nie słyszałem, żeby się śmiał.
W niszczeniu tkwi jakaś tajemnicza rozkosz; płomienie rozbłysły hucząc, ludzie zaś przytulili się do murów lub schronili po pokojach. Noc, popiół i zapach spalenizny pozostały na patio. Przypominam sobie jakieś zabłąkane kartki; ocalone - teraz bieliły się na ziemi. Nora Erfjord, która kochała don Alejandra miłością, jaką młode kobiety darzą starych mężczyzn, powiedziała, nie wiedząc właściwie, co mówi:
- Don Alejandro wie, co robi.
Irala, wierny literaturze, wypowiedział zdanie:
- Co ileś wieków biblioteka aleksandryjska musi spłonąć.
Potem doszło do nas niespodziewane oświadczenie:
- Cztery lata czekałem na zrozumienie tego, co wam w tej chwili mówię. Przedsięwzięcie, które podjęliśmy, jest tak ogromne, że obejmuje - teraz już to wiem - cały świat. To nie jest sprawa dla kilku agitatorów, którzy sami siebie otumaniają, w szopach jakiejś, hen daleko zagubionej estancji. Kongres Świata rozpoczął się w pierwszym momencie istnienia świata i będzie trwał, gdy my staniemy się już prochem. Nie ma takiego miejsca, którego by nie obejmował. Kongres to książki, któreśmy spalili. Kongres to Kaledończycy, którzy rozbili legiony Cezarów. Kongres to Hiob na swym gnoju i Chrystus na Krzyżu. Kongres to ten nic niewart chłopak, który trwoni mój majątek z ladacznicami.
Nie mogłem się powstrzymać i wykrzyknąłem:
- Don Alejandro, ja też jestem winny. Miałem już skończone sprawozdanie, które panu przywiozłem, ale nadal w Anglii wydawałem pańskie pieniądze przez miłość do kobiety.
Don Alejandro mówił dalej:
- Podejrzewałem to, Ferri. Kongres to moje byki. Kongres to byki, które sprzedałem, i mile ziemi, która nie należy już do mnie.
Rozległ się przerażony głos: był to głos Twirla.
- Nie powie nam pan chyba, że sprzedał pan Kaledonię?
Don Alejandro odpowiedział niespiesznie:
- Tak, sprzedałem ją. Nie pozostała mi ani jedna piędź ziemi, ale nie boli mnie moja ruina, bo teraz rozumiem. Może się więcej nie zobaczymy, lecz Kongres już nas nie potrzebuje, tej zaś ostatniej nocy wyjdziemy razem, by popatrzeć na Kongres.
Był pijany zwycięstwem. Jego pewność i wiara porwały nas. Nikt ani przez sekundę nie pomyślał, że zwariował.
Na placu wsiedliśmy do dorożki. Usiadłem na koźle obok woźnicy, a don Alejandro rozkazał:
- Objedziemy miasto, maestro. Niech pan nas wiezie, dokąd ma pan ochotę.
Murzyn na stopniach nie przestawał się uśmiechać. Nigdy się nie dowiem, czy cokolwiek zrozumiał.
Słowa są symbolami, które zakładają wspólną pamięć. To, co teraz notuję, jest owocem wyłącznie mojej pamięci. Ci, co dzielili ją ze mną - pomarli. Mistycy wywołują różę, pocałunek, ptaka będącego wszystkimi ptakami, słońce będące wszystkimi gwiazdami i słońcem, dzban wina, ogród albo akt płciowy. Nie mogę posłużyć się żadną z metafor, by opisać tę długą upojną noc, która opuściła nas zmęczonych i szczęśliwych, gdy wstały zorze. Niemal nie rozmawialiśmy, słychać było tylko skrzyp kół i stukot kopyt uderzających o kamienny bruk. Przed świtem, niedaleko wody cichej i ciemnej, którą może było Maldonado, a może Riachuelo, wysoki głos Nory Erfjord zaintonował balladę Patricka Spensa, a don Alejandro wtórował jej od czasu do czasu cicho i fałszywie. Angielskie słowa nie przyniosły mi obrazu Beatriz. Za moimi plecami Twirl wyszeptał:
- Chciałem zła, a przynoszę dobro.
Coś niecoś z tego, cośmy widzieli, wciąż istnieje - czerwonawy cmentarny mur Recolety, żółta ściana więzienia, dwóch mężczyzn tańczących z sobą na rogu ulicy, zakratowane patio wyłożone czarnymi i białymi kaflami niby szachownica, szlabany, mój dom, jakieś targowisko, niezgłębiona i wilgotna ciemność nocy - ale żadna z tych rzeczy ulotnych, które może były czymś innym, nie ma znaczenia. Ważne jest to, iż odczuliśmy, że nasz plan, z którego niejednokrotnie kpiliśmy, naprawdę sekretnie istnieje, że jest wszechświatem i nami. Nie mając nadziei, przez lata szukałem smaku owej nocy; czasem wydawało mi się, że odnajduję go w muzyce, w miłości, w niepewnej pamięci, ale nie wróciła nigdy prócz jednego ranka, gdy pojawiła mi się we śnie. Kiedy przysięgaliśmy, że nigdy nic nikomu o tym nie powiemy, była już sobota rano.
Nie zobaczyłem więcej żadnego z nich prócz Irali. Nigdy nie mówiliśmy o tym, co zaszło: każde nasze słowo byłoby profanacją. W 1914 roku don Alejandro Glencoe zmarł i został pochowany w Montevideo. Irala umarł na rok przed nim.
Raz jeden minęliśmy się z Nierensteinem na ulicy Lima; udaliśmy, że się nie widzimy.
There Are More Things
Pamięci Howarda P. Lovecrafta
Miałem właśnie składać ostatni egzamin na teksaskim uniwersytecie w Austin, kiedy dowiedziałem się, że mój stryj, Edwin Arnett, zmarł na zawał w zapadłym kącie na południu Argentyny. Odczułem to, co zazwyczaj odczuwamy, gdy ktoś umiera; rozpacz już zbędną, gdyż nic nas nie kosztowało być lepszym, niż jesteśmy. Człowiek zapomina, że sam jest umarłym, który rozmawia ze zmarłymi. Studiowałem filozofię; przypomniałem sobie, że to właśnie stryj, tam, w Czerwonym Domu pod Lomas, nie wymieniając żadnego nazwiska, objawił mi jej piękne zawiłości. Podana na deser pomarańcza stawała się instrumentem, za pomocą którego wprowadzał mnie w idealizm Berkeleya; szachownica służyła do wyjaśnienia paradoksów eleatów. Wiele lat później pożyczył mi traktat Hintona, który chce dowieść istnienia czwartego wymiaru przestrzennego, hipotezy, jaką można udowodnić za pomocą rozmaitych kombinacji kolorowych sześcianów. Nie zapomnę pryzm i piramid, jakie ustawialiśmy na podłodze jego gabinetu.
Mój stryj był inżynierem. Zanim przeszedł na emeryturę, pracował w kolejnictwie, postanowił osiąść w Turdera, która ofiarowywała mu niemal wiejską samotność i bliskie sąsiedztwo Buenos Aires. Nic łatwiejszego niż odgadnąć, że jego architektem miał być najbliższy przyjaciel, Alexander Muir. Ten sztywny mężczyzna wyznawał sztywną doktrynę Knoxa; mój stryj, na wzór wszystkich panów owej epoki, był wolnomyślicielem lub raczej agnostykiem, ale interesowała go teologia, tak jak interesowały go zabawne sześciany Hintona lub ład koszmarów sennych młodego Wellsa. Lubił psy; miał wielkiego owczarka, którego nazwał Samuel Johnson na pamiątkę Lichfield, swego odległego rodzinnego miasteczka.
Czerwony Dom stał na wzgórzu, otoczony od zachodu przez mokradła. Rosnące za żelaznym ogrodzeniem araukarie nie łagodziły jego masywnych zarysów. Zamiast tarasu miał dwuspadowy dach z czarnej dachówki i kwadratową zegarową wieżę, która wydała mi się przytłaczać mury, a także wąskie okna. Jako chłopiec przyjmowałem tę brzydotę, tak jak się przyjmuje nie pasujące do siebie rzeczy, które dlatego tylko, że współistnieją, noszą miano wszechświata.
Wróciłem do kraju w 1921 roku. Dla uniknięcia wszelkich rodzinnych sporów dom został sprzedany na licytacji. Kupił go cudzoziemiec nazwiskiem Max Preetorius, podwajając najwyższą ofiarowaną sumę. Kiedy akt został podpisany, przyjechał o zachodzie w towarzystwie dwóch pomocników, którzy wraz z nim wyrzucali na pustkowie nieopodal drogi, jaką dawniej pędzono bydło, wszystkie meble, wszystkie książki i wszystkie domowe sprzęty. (Ze smutkiem wspominałem tomy Hintona i wielki globus). Następnego dnia poszedł porozmawiać z Muirem i zaproponował mu pewne przeróbki, co tamten z oburzeniem odrzucił. Ostatecznie podjęło się robót jakieś stołeczne przedsiębiorstwo. Miejscowi stolarze odmówili ponownego meblowania domu; na warunki proponowane przez Preetoriusa przystał wreszcie niejaki Mariani z Glew. Przez dwa tygodnie pracował nocą przy zamkniętych drzwiach. Również nocą nowy właściciel wprowadził się do Czerwonego Domu. Okien już nie otwierano, lecz w ciemnościach widać było przebłyski światła. Pewnego dnia mleczarz natknął się na owczarka: leżał na bruku bez głowy i poćwiartowany. W zimie zrąbano araukarie. Nikt nigdy więcej nie widział Preetoriusa, który jakoby szybko opuścił kraj.
Jak można się domyślić, te wieści mnie zaintrygowały. Wiem, że moją zasadniczą cechą jest ciekawość, która nieraz doprowadzała mnie do związku z zupełnie obcą kobietą tylko po to, by sprawdzić, kim jest i jaka jest, do zażywania (zresztą bez specjalnych rezultatów) laudanum, do ekstrapolacji liczb nieskończonych lub do przedsięwzięcia straszliwej przygody, o której tu opowiem. Na skutek tego wszystkiego powziąłem fatalną decyzję przebadania całej sprawy.
Pierwszym posunięciem było zobaczenie się z Alexandrem Muirem. Pamiętałem go jako trzymającego się prosto, ciemnowłosego mężczyznę, szczupłego szczupłością, która nie wyklucza siły; lata przygarbiły go, krucza broda zaś poszarzała. Przyjął mnie w swym domu w Temperley, nader podobnym - co było do przewidzenia - do domu stryja, jako że oba odpowiadały solidnym zasadom dobrego poety i złego architekta, jakim był William Morris.
Rozmowa była powściągliwa; nie na darmo symbolem Szkocji jest oset. Niemniej jednak zrozumiałem, że mocna cejlońska herbata i spory półmisek drożdżowych bułeczek (które mój gospodarz przełamywał i smarował mi, jakbym był jeszcze dzieckiem) były w istocie wspaniałym kalwińskim festynem na cześć siostrzeńca przyjaciela. Teologiczne spory tych dwóch panów były w gruncie rzeczy niby długa partia szachów, wymagająca współpracy obu graczy.
Czas mijał, ale nie dotykaliśmy sprawy, o którą mi chodziło. Nastąpiło kłopotliwe milczenie, wreszcie Muir zagaił:
— Młodzieńcze (Young man) - powiedział - nie po to przyjechał pan do mnie, byśmy mówili o Edwinie czy też o Stanach Zjednoczonych, kraju, który w dodatku niezbyt mnie interesuje. To, co spędza panu sen z powiek, to sprzedaż Czerwonego Domu i ów niecodzienny kupiec. Mnie także. Szczerze mówiąc, nie podoba mi się ta cała historia. Opowiem panu tyle, ile wiem, niestety nie ma tego wiele.
Po chwili przerwy znowu zaczął mówić:
- Przed samą śmiercią Edwina burmistrz wezwał mnie do swego biura. Był w towarzystwie proboszcza. Zaproponowali mi zrobienie projektu katolickiej kaplicy, zaznaczając, że bardzo dobrze mi zapłacą. Z miejsca odmówiłem: jestem sługą bożym i nie mogę przykładać ręki do ołtarzy stawianych bożkom.
Tu przerwał.
- To wszystko? - ośmieliłem się zapytać.
- Nie. Z kolei ten gudłaj Preetorius chciał, bym zburzył moje dzieło i na jego miejsce wystawił coś monstrualnego. Ohyda umie przybierać rozmaite kształty.
Słowa te wymówił z powagą i podniósł się z miejsca.
Gdy byłem już na ulicy, podszedł do mnie Daniel Iberra. Znaliśmy się tak, jak znają się ludzie pochodzący z tego samego miasteczka. Zaproponował wspólny spacer. Nigdy nie interesowali mnie plotkarze i przygotowałem się na ponurą litanię sklepikarskich historyjek, ordynarnych i częściowo apokryficznych, ale zrobiłem dobrą minę do złej gry i zgodziłem się na jego propozycję. Był późny wieczór. Kiedy w pewnej chwili na wzgórzu wyłonił się Czerwony Dom, Iberra niespodziewanie zmienił kierunek. Zapytałem go o powód. Jego odpowiedź była inna, niż przewidywałem.
- Jestem prawą ręką don Felipe. Wiadomo, że nigdy nie byłem tchórzem. Pamiętasz pewnie tego chłopaka nazwiskiem Urgoiti, który specjalnie przyjechał z Merlo, żeby się ze mną zmierzyć, i pamiętasz, co się z nim stało. Więc teraz posłuchaj. Parę nocy temu wracałem z zabawy. O kilka sążni od ogrodu zobaczyłem coś. Koń stanął dęba i gdybym go nie przytrzymał i nie zmusił do skręcenia w boczną uliczkę, dziś nie opowiadałbym ci tego, co słyszysz. To, co zobaczyłem, nie da się opisać.
Rozdrażniony zaklął brzydko.
Owej nocy nie mogłem zasnąć. Nad ranem przyśnił mi się sztych w rodzaju grafik Piranesiego, którego nie znałem albo jeżeli widziałem, to zapomniałem o tym, przedstawiający labirynt. Był to kamienny amfiteatr otoczony cyprysami, sięgający wyżej niż ich wierzchołki. Nie miał drzwi ani okien, tylko nie kończący się szereg wąskich pionowych nacięć. Za pomocą lupy usiłowałem dojrzeć minotaura, wreszcie go spostrzegłem. Był to potwór nad potworami. Miał w sobie mniej z byka niż z bizona, leżące zaś na ziemi ciało ludzkie wydawało się spać i śnić. O czym śniło, o kim?
Następnego popołudnia znalazłem się na wprost Czerwonego Domu. Brama w ogrodzeniu była zamknięta, niektóre pręty pokrzywione. To, co niegdyś było ogrodem, stało się gęstwiną dzikich chaszczy. Na prawo był niezbyt głęboki rów o rozdeptanych brzegach.
Został mi już tylko jeden sposób, który odkładałem z dnia na dzień, nie tylko dlatego, że wydawał mi się nieskuteczny, ale też dlatego, że mógł przywieść mnie do tego, co nieuniknione, co ostateczne.
Bez specjalnej nadziei pojechałem do Glew. Stolarz Mariani był już niemłody; różowy, tęgi Włoch, kordialny i wulgarny zarazem. Sam jego widok wystarczył mi, by zrezygnować z fortelu, jaki sobie zaplanowałem. Podałem mu wizytówkę, którą z pompą przeliterował na głos, przy czym z szacunkiem zająknął się przy słowie “doktor". Powiedziałem, że interesują mnie meble, jakie robił do posiadłości mojego stryja w Turdera. Wtedy zaczął mówić bez końca. Nie będę próbował powtarzać wszystkich jego słów, połączonych z gestykulacją, w sumie wyjaśnił mi, że jego zadaniem jest spełnianie choćby najdziwniejszych życzeń klienta i dokładne wykonanie tego, co mu zostało polecone. Pogrzebał w szufladach i pokazał mi jakieś papiery, z których nic nie zrozumiałem, podpisane przez nieuchwytnego Preetoriusa. (Najprawdopodobniej wziął mnie za adwokata). Kiedyśmy się żegnali, zwierzył mi się, że za żadne skarby świata nie postawiłby więcej nogi w Turdera, a już na pewno nie w tym domu. Dodał, że klient ma zawsze rację, ale że jego skromnym zdaniem pan Preetorius jest obłąkany. Po czym zamilkł, jakby żałował tego, co powiedział. Nic więcej nie udało mi się z niego wyciągnąć.
Przewidywałem, że wiele z tego wszystkiego nie wyniknie, ale co innego jest przewidywać, a co innego ponieść porażkę.
Wielokrotnie mówiłem sobie, że jedyną tajemnicą jest czas, ten nie kończący się wątek z wczoraj, dziś, przyszłości, zawsze i nigdy. Te głębokie refleksje okazały się niepotrzebne; poświęcając popołudnia, studiowałem Schopenhauera albo Royce'a; całe noce krążyłem po bitych drogach wokół Czerwonego Domu. Czasem widziałem na piętrze światło dziwnie białe, kiedy indziej wydawało mi się, że słyszę jakieś jęki. Tak trwało do dziewiętnastego stycznia.
Był to jeden z tych argentyńskich dni, kiedy człowiek czuje się nie tylko zmaltretowany i zniszczony przez upał, lecz wręcz upodlony. Była może jedenasta w nocy, kiedy rozpętała się burza: najpierw południowy wiatr, a potem ulewa. Błądziłem, poszukując jakiegoś drzewa. W nagłym świetle błyskawicy zobaczyłem, że stoję o parę kroków od ogrodzenia. Nie wiem już, z lękiem czy też z nadzieją spróbowałem, czy brama jest otwarta. Niespodziewanie ustąpiła. Ruszyłem przed siebie gnany przez burzę. Niebo i ziemia sprzysięgły się przeciw mnie. Również drzwi domu były uchylone. Uderzenie deszczu chlasnęło mnie w twarz i wszedłem.
Wewnątrz usunięto posadzki, stąpałem więc po nierówno rosnących kępach trawy. Jakiś zapach słodkawy i mdlący przenikał cały dom. Na lewo czy też na prawo, sam już nie wiem, natknąłem się na kamienną balustradę. Pospiesznie wszedłem na górę. Niemal nie myśląc, przekręciłem kontakt.
Jadalnia i biblioteka z mych wspomnień były teraz, po zburzeniu ścianki działowej, jedną olbrzymią pustą izbą z jakąś resztką mebli. Nie będę usiłował ich opisać, bo nie jestem pewien, czy rzeczywiście je widziałem, mimo bezlitosnego białego światła. Chcę wyjaśnić, że aby coś zobaczyć, trzeba to zrozumieć. Fotel przewiduje ciało ludzkie, jego gesty, kształty, tak jak nożyczki - czynność krojenia. Cóż powiedzieć o lampie, o pojeździe? Dziki nie może zrozumieć Biblii misjonarza, pasażer inaczej postrzega olinowanie statku niż załoga. Gdybyśmy naprawdę zobaczyli wszechświat, może pomogłoby to nam ogarnąć go umysłem.
Ni jeden z bezsensownych kształtów, jakie udało mi się zobaczyć tej nocy, nie odpowiadał ciału ludzkiemu ani też żadnemu zastosowaniu, jakie bylibyśmy w stanie pojąć. Poczułem obrzydzenie i przerażenie. W jednym z kątów zauważyłem ustawioną prostopadle drabinę wiodącą na wyższe piętro. Pomiędzy nie więcej niż dziesięcioma żelaznymi szczeblami pozostawione były puste, nierówne przestrzenie. Ta drabina, postulująca wchodzenie za pomocą rąk i nóg, była zrozumiała i w jakiś sposób przyniosła mi ulgę. Zgasiłem światło i przez pewien czas czuwałem w ciemnościach. Nie słyszałem najlżejszego dźwięku, ale przenikała mnie świadomość obecności rzeczy niepojętych. Wreszcie się zdecydowałem.
Gdy już znalazłem się na górze, moja lękliwa ręka po raz drugi przekręciła kontakt. Koszmar, jaki zapowiadało niższe piętro, w całej okazałości kwitł na drugim. Było tam wiele przedmiotów, a może tylko kilka, lecz jednych w drugich. Teraz przypominam sobie coś w rodzaju długiego stołu operacyjnego, bardzo wysokiego, w kształcie litery U, z okrągłymi wyżłobieniami na końcach. Przyszło mi do głowy, że jest to łoże mieszkańca tego domu, którego potworna anatomia tak właśnie się przedstawia, niby anatomia zwierzęcia lub boga, nie bezpośrednio jednak, lecz poprzez swój cień. Z jakiejś przed laty czytanej, zapomnianej stronicy Lukiana przypłynęła ku mnie nazwa amfisbena, która sugerowała to, co widziały moje oczy, lecz w żadnym razie tego nie wyczerpywała. Przypominam sobie również lustra w kształcie litery V, ginące w panujących w górze ciemnościach.
Kim był mieszkaniec? Czego szukał na tej planecie nie mniej straszliwej dla niego niż dla nas? Z jakich tajemnych zakamarków astronomii czy też czasu, z jakiego dawnego, dziś nie do pojęcia, zmierzchu zjawił się na owym południowo-amerykańskim przedmieściu tej właśnie nocy?
Poczułem się intruzem wśród chaosu. Deszcz już ustał. Spojrzałem na zegarek i ze zdumieniem zobaczyłem, że dochodzi druga. Zostawiłem zapalone światło i ostrożnie zacząłem schodzić. Zejść tędy, którędy wszedłem, nie wydawało się niemożliwe. Zejść, zanim mieszkaniec powróci. Doszedłem do wniosku, że nie zamknął drzwi, bo nie wiedział, jak to się robi.
Moja noga dotykała przedostatniego szczebla drabiny, kiedy poczułem, że wchodzi po niej coś, co jest przytłaczające, powolne, mnogie. Ciekawość przemogła strach i nie zamknąłem oczu.
Sekta Trzydziestu
Oryginalny manuskrypt obejrzeć można w bibliotece uniwersyteckiej w Lejdzie; jest po łacinie, ale pewne hellenistyczne naleciałości usprawiedliwiają podejrzenie, że został przetłumaczony z greckiego. Według Leiseganga pochodzi z IV wieku ery chrześcijańskiej. Gibbon wspomina o nim przelotnie w jednej z not odnoszących się do XV rozdziału “Decline and Fall".
Oto co mówi anonimowy autor:
“...Sekta ta nigdy nie była liczna, a i teraz ma bardzo niewielu wyznawców. Zdziesiątkowani przez ogień i żelazo śpią na poboczach dróg albo w ruinach, jakie się ostały po wojnie, nie wolno im bowiem budować domów. Zazwyczaj chodzą nago. Fakty zarejestrowane przez moje pióro są ogólnie znane; moim celem jest pozostawienie pisemnego świadectwa temu, co udało mi się odkryć w związku z ich doktryną i zwyczajami. Długo dyskutowałem z ich mistrzami, ale nie zdołałem nawrócić ich na wiarę w Boga.
Pierwszą rzeczą, jaka zwróciła moją uwagę, była różnorodność ich wierzeń na temat tego, co dotyczy zmarłych. Najprostsi uważają, że duchy tych, którzy przestali żyć, same zajmują się grzebaniem własnych ciał; inni, mniej ortodoksyjni, są zdania, że polecenie Chrystusa: «Niechaj umarli grzebią swe umarło»*, potępia pompatyczną próżność naszych obrzędów pogrzebowych.
Rada, aby sprzedać, co się ma, i rozdać to biednym, jest gorliwie wypełniana przez wszystkich; pierwsi obdarowani oddają to, co dostali, następnym, ci z kolei następnym. Oto wystarczające wytłumaczenie ich ubóstwa i nagości, zbliżającej ich do stanu rajskiego. Z zapałem powtarzają słowa: «Wejrzyjcie na ptaki niebieskie, iż nie sieją ani żną, ani zbierają do gumien, a Ojciec wasz niebieski żywi je. Azażeście wy niedaleko ważniejsi niż one?» Tekst zakazuje im oszczędzania: «A jeśli trawę polną, która dziś jest, a jutro będzie w piec wrzucona, Bóg tak przyodziewa, jakoż daleko więcej was małej wiary? Nie troszczcież się tedy, mówiąc: Cóż będziem jeść albo co będziem pić?» Przykazanie: «Iż wszelki, który patrzy na niewiastę, aby jej pożądał, już ją scudzołożył w sercu swoim», jest nieomylnym nakazem czystości. Tymczasem wielu sekciarzy twierdzi, że skoro nie ma pod niebem ani jednego człowieka, który by nie popatrzył pożądliwie na kobietę, wszyscyśmy cudzołożyli. Jako że pragnienie czynu jest równie grzeszne jak sam czyn, sprawiedliwi mogą bez ryzyka oddawać się najstraszniejszej rozpuście.
Sekta unika kościołów; jej kapłani głoszą kazania na świeżym powietrzu, ze wzgórza, z jakiegoś murku, czasem ze stojącej na brzegu morza barki.
Nazwa sekty wywoływała rozmaite przypuszczenia. Jedno z nich mówi, że jest to liczba, do jakiej ograniczeni są wierni, liczba niewielka, lecz prorocza, sekta bowiem z powodu swej perwersyjnej doktryny skazana jest na zagładę. Inne wyprowadzają ją z wysokości arki, która miała trzydzieści łokci; inne, fałszujące astronomię, z liczby nocy będących sumą księżycowego miesiąca; inne ze chrztu Zbawiciela; jeszcze inne z wieku Adama, gdy powstał z czerwonej gliny. Wszystkie są równie fałszywe. Nie mniej kłamliwy jest katalog trzydziestu boskości lub tronów, z których jednym jest Abraksas wyobrażony z głową koguta, ramionami i torsem człowieka, a odwłokiem zwiniętego węża.
Bezcenny dar głoszenia Prawdy - chociaż ją znam - nie został mi dany. Niechaj inni, szczęśliwsi ode mnie, zbawiają sekciarzy słowem. Słowem lub ogniem. Lepiej jest zostać straconym niż zadać sobie samemu śmierć. Ograniczę się więc do wyłożenia straszliwej herezji.
Słowo stało się ciałem, aby być człowiekiem wśród ludzi, którzy ukrzyżują Go, a potem zostaną przez Niego zbawieni. Narodził się z żywota kobiety z ludu wybranego nie tylko po to, by głosić miłość, ale również by zostać męczennikiem.
Nie wolno, by te sprawy zostały zapomniane. Nie wystarczyła śmierć żywej istoty od żelaza czy od cykuty, aby wstrząsnąć wyobraźnią ludzką do końca naszych dni. Zrządzeniem Pana wydarzenia nabrały patosu. Oto co tłumaczy Ostatnią Wieczerzę, słowa Jezusa zapowiadające wydanie Go, wielokrotny znak dawany jednemu z uczniów; błogosławieństwo chleba i wina, zaparcie się Piotra, samotne czuwanie w Getsemani, sen dwunastu apostołów, ludzką modlitwę Syna Człowieczego, krwawy pot, miecze, zdradziecki pocałunek, Piłata umywającego ręce, biczowanie, szydzenie, cierniem koronowanie, purpurę i berło z trzciny, ocet i żółć, krzyż na wzgórzu, obietnicę daną dobremu łotrowi, trzęsienie ziemi i ciemności.
Boskie miłosierdzie, jakiemu zawdzięczam tyle łask, pozwoliło mi odkryć prawdziwą i tajemną przyczynę nazwy sekty. W Kariocie, gdzie najprawdopodobniej powstała, przetrwał klasztor zwany klasztorem trzydziestu srebrników. To była najwcześniejsza nazwa i ona daje nam klucz. W tragedii Krzyża - piszę to z należną czcią - byli aktorzy świadomi i nieświadomi, wszyscy nieodzowni, wszyscy nieuniknieni. Nieświadomi byli kapłani, którzy wręczyli srebrniki, nieświadomy był motłoch, który wybrał Barabasza, nieświadomy był prokurator Judei, nieświadomi byli Rzymianie, co wznieśli Krzyż, na którym On miał ponieść mękę, i wbili gwoździe, i rzucili kości o Jego szaty. Świadomych było tylko dwóch: Odkupiciel i Judasz. Ten ostatni rzucił trzydzieści sztuk srebra, będących ceną zbawienia dusz, i natychmiast się powiesił. Miał wówczas trzydzieści trzy lata, tak jak Syn Człowieczy. Sekta czci ich jednakowo, a innych rozgrzesza.
Nie ma winnego; nie ma ani jednego, który by świadomie, czy też nieświadomie, był wykonawcą planu, jaki nakreśliła Mądrość. Teraz wszyscy spoczywają w Chwale.
Ręka odmawia mi opisania drugiej potworności. Wtajemniczeni, skończywszy ów wiek, każą wyszydzić się i ukrzyżować na wzgórzu, aby iść śladem swoich mistrzów. To zbrodnicze pogwałcenie piątego przykazania musi zostać ukarane poprzez zastosowanie rygorów, jakich prawa ludzkie i boskie zawsze wymagały. Oby przekleństwa firmamentu, oby nienawiść aniołów..."
Zakończenia manuskryptu nie odnaleziono.
Noc darów
Historię tę usłyszeliśmy w starej kawiarni “Pod Orłem", na skrzyżowaniu Floridy i Piedad.
Rozmawiano o problemie poznania. Ktoś wspomniał platońską tezę twierdzącą, że wszystko widzieliśmy już w poprzednim świecie, tak że zawsze poznawanie jest rozpoznawaniem; zdaniem - chyba -mojego ojca Bacon napisał, że jeśli dowiadywać się, to znaczy przypominać sobie, w takim razie nie wiedzieć czegoś, znaczyłoby o tym zapomnieć. Inny rozmówca, jakiś stary pan, być może trochę zagubiony w tej metafizyce, zdecydował się zabrać głos. Powiedział wolno i z przekonaniem:
- Nie do końca pojmuję, czym są platońskie archetypy. Nikt nie pamięta, kiedy po raz pierwszy zobaczył żółć czy czerń ani gdy po raz pierwszy zachciało mu się zjeść jakiś owoc, może dlatego, że był wtedy za mały i nie wiedział, iż właśnie zapoczątkowuje bardzo długi szereg. Natomiast istnieją inne pierwsze doświadczenia, których się nie zapomina. Mógłbym wam opowiedzieć, co mi dała pewna kwietniowa noc 1874 roku, która wyryła się w mej pamięci.
Dawniej lato bywało jakieś dłuższe; sam nie wiem, dlaczego zatrzymaliśmy się tak długo w majątku naszych krewnych, Dornów, o parę mil od Lobos. W owym czasie jeden z parobków, Rufino, zaczął wprowadzać mnie w wiejskie obyczaje. Ukończyłem właśnie trzynaście lat, on był trochę starszy i uchodził za chłopaka pełnego animuszu; kiedy bawiliśmy się w “znaczenie sadzą", zawsze jego przeciwnik miał na twarzy czarny ślad. Któregoś piątku zaproponował mi, żebyśmy w sobotę wieczór poszli na zabawę do miasteczka. Rzecz jasna, zgodziłem się, choć nie bardzo wiedziałem, jakie nas tam czekają rozrywki. Uprzedziłem go, że nie umiem tańczyć, odparł, że łatwo się tego nauczyć. Po kolacji, około wpół do ósmej, wyszliśmy. Rufino wystroił się jak na święto i zabrał srebrny sztylecik, ja zaś nie wziąłem mojego kozika, bojąc się narazić na śmieszność. Niezadługo pojawiły się pierwsze domy. Znacie, panowie, Lobos? Zresztą to nie ma znaczenia; wszystkie prowincjonalne miasta są identyczne nawet w tym, że każde uważa się za coś zupełnie odmiennego od innych. Te same udeptane drogi, te same niskie domki, te same między nimi szczerby, jakby po to, by człowiek na koniu wydawał się wyższy. Zsiedliśmy z koni na wprost domu pomalowanego na niebiesko, czy też różowo, z szyldem “La Estrella". Do słupka przywiązanych już było parę koni w pięknej uprzęży. Spoza przymkniętych drzwi padało na ulicę światło. W głębi sieni ujrzałem długą izbę z drewnianymi ławami. Między nimi parę ciemnych, nie wiadomo dokąd prowadzących drzwi. Psiak o żółtej sierści przyjął nas radosnym szczekaniem. Wewnątrz było sporo ludzi, pośród których kręciło się kilka kobiet w kwiecistych sukniach. Gospodynią wydała mi się starsza niewiasta cała w czerni. Rufino powitał ją i powiedział:
- Przyprowadziłem przyjaciela, który jeszcze niewiele widział.
- Nauczy się, niech pan się nie martwi - odparła dama.
Zawstydziłem się. Ażeby odwrócić uwagę lub pokazać, że jestem jeszcze dzieckiem, siadłem na brzegu ławy i zacząłem bawić się z psem. Na kuchennym stole paliły się łojowe świece, osadzone w butelkach, pamiętam też blask żarzącego się w głębi piecyka. Na przeciwległej, pochlapanej wapnem ścianie wisiał obraz Matki Boskiej Miłosiernej.
Wśród żartów ktoś niezdarnie brzdąkał na gitarze. Z nieśmiałości nie odmówiłem kieliszka jałowcówki, która sparzyła mi usta. Wśród kobiet jedna wydała mi się inna niż reszta. Nazywali ją Branką. Zauważyłem w jej rysach coś indiańskiego, ale była piękna, oczy miała smutne, warkocz do pasa. Rufino, który zauważył, że na nią popatruję, zwrócił się do niej:
- Opowiedz o napadzie Indian, żeby nam odświeżyć pamięć.
Dziewczyna zaczęła mówić, jakby wokół nie było nikogo, a ja odczułem w jakiś dziwny sposób, że nie może myśleć o niczym innym, wydawało się, że to jedyne, co przydarzyło się w jej życiu. Opowiadała to tak:
- Byłam jeszcze mała, kiedy mnie przywieziono z Catamarki. Co ja tam wiedziałam o napadach. Na estancji ze strachu ani słowem o tym nie wspominano. Potajemnie dowiedziałam się, że Indianie spadają niby burza, że zabijają ludzi, porywają zwierzęta, kobiety zabierają ze sobą w głąb lądu i Bóg wie, co z nimi wyrabiają. Nie chciałam w to wierzyć. Mój brat Lucas, którego potem zadźgali, przysięgał mi, że to wszystko bujdy, ale kiedy coś jest prawdziwe, wystarczy to usłyszeć, aby zrozumieć, iż tak jest naprawdę. Rząd daje im alkohol i mate, żeby siedzieli w spokoju, ale oni mają bardzo chytrych czarowników, którzy nimi rządzą. Na rozkaz wodza napadają małe forciki, rozrzucone daleko jedne od drugich. Z samej ciekawości właściwie już chciałam, żeby nas napadli, i nieraz długo wypatrywałam ich od zachodu. Nie wiem, ile upłynęło czasu, ale zanim doszło do napadu, zdarzyły się przymrozki i lata upalne, i znakowanie bydła, i śmierć syna zarządcy. To było tak, jakby ich przywiał wiatr z pampy. Zobaczyłam w rowie kwitnący kwiat ostu i przyśnili mi się Indianie, a rano to się stało. Zwierzęta wyczuły to przed ludźmi, tak jak wyczuwają trzęsienie ziemi. Powiało jakimś niepokojem, a ptactwo zaczęło latać tam i na powrót. Pobiegliśmy spojrzeć w tę stronę, w którą ja zawsze patrzyłam.
- Kto was zawiadomił? - zapytał któryś ze słuchaczy.
Dziewczyna, jakby wciąż była myślami hen daleko, powtórzyła tylko ostatnie zdanie.
- Pobiegliśmy spojrzeć w tę stronę, w którą ja zawsze patrzyłam. Jakby ruszyła pustynia. Przez żelazne sztachety najpierw ujrzeliśmy tuman kurzu, a potem dopiero Indian. To był napad. Uderzali się rękami po ustach, wydając dziki krzyk. W Santa Irene było trochę długiej broni, dobrej najwyżej do tego, by ich ogłuszyć i jeszcze bardziej rozzłościć.
Branka mówiła to, jakby się z pamięci modliła, ale ja usłyszałem na ulicy Indian z pustyni i ich pokrzykiwania. Jedno pchnięcie i już byli na sali, jakby wgalopowali do niej na koniach we śnie. Byli to pijani mieszkańcy nadbrzeży. Teraz - we wspomnieniu - wydaje mi się, że byli bardzo wysokiego wzrostu. Ten, który stał na czele, dał łokciem kuksańca Rufinowi, znajdującemu się pod drzwiami. Tamten usunął się i go przepuścił. Starsza niewiasta, która dotąd nie ruszyła się ze swego miejsca, teraz wstała i zwracając się do nas, powiedziała:
- To Juan Moreira.
Tyle czasu upłynęło, że dziś już nie wiem, czy pamiętam człowieka z owej nocy, czy też tego, którego potem tylokrotnie miałem widywać w rzeźni. Widzę czuprynę i czarną brodę Podesty, ale jednocześnie przypominam sobie jakąś twarz blondyna, poznaczoną ospą. Psiak wyskoczył do nich, łasząc się. Moreira powalił go jednym cięciem. Padł na grzbiet i zdechł, przebierając w powietrzu łapami. Tu zaczyna się prawdziwa historia.
Bezszelestnie podszedłem do drzwi, które wychodziły na wąskie przejście i na schody. Na górze schowałem się w jakimś ciemnym pokoju. Poza niskim łóżkiem nie zapamiętałem żadnych mebli. Drżałem. Na dole krzyki nie ustawały, dobiegł mnie brzęk tłuczonego szkła. Usłyszałem lekkie kroki, na chwilę zajaśniała szpara w drzwiach i rozpoznałem głos Branki, wzywający mnie szeptem.
- Jestem tu po to, by służyć, ale tylko spokojnym ludziom. Przyjdź do mnie i nie bój się, nie zrobię ci krzywdy.
Zdjęła już szlafrok. Położyłem się obok niej, dłońmi poszukałem jej twarzy. Nie wiem, ile czasu minęło. Nie było żadnych słów, żadnego pocałunku. Rozplotłem jej warkocz i pieściłem najpierw jej włosy, a potem jej ciało. Nie widzieliśmy się więcej i nigdy nie dowiedziałem się jej prawdziwego imienia.
Ogłuszył nas strzał. Powiedziała wtedy:
- Możesz zejść innymi schodami.
Tak zrobiłem i znalazłem się na udeptanej ścieżce. Świecił księżyc. Sierżant policji z bagnetem na karabinie pilnował muru. Roześmiał się i powiedział:
- Jak widzę, wcześnie zaczynasz.
Coś mu odpowiedziałem, ale nie zwrócił na to uwagi. Na mur wdrapywał się jakiś człowiek. Jednym ruchem sierżant wbił bagnet w jego ciało. Człowiek stoczył się na ziemię i pozostał tak, leżąc na plecach, jęcząc i brocząc krwią. Przypomniał mi się pies. By dobić rannego, sierżant raz jeszcze zagłębił w nim bagnet. Z niejakim zadowoleniem w głosie powiedział:
- Tym razem ci się nie powiodło, Moreira.
Umundurowani ludzie otaczający dom zbiegli się z różnych stron, za nimi sąsiedzi. Andrés Chirino siłą musiał wyrywać bagnet z rany. Wszyscy pragnęli uścisnąć mu dłoń. Rufino roześmiał się:
- Temu wreszcie odechciało się wojować.
Chodziłem pomiędzy grupkami ludzi, opowiadając wszystkim to, co widziałem. Nagle poczułem się strasznie zmęczony, może miałem gorączkę. Wymknąłem się więc, odszukałem Rufina i ruszyliśmy w drogę powrotną. Wciąż jechaliśmy konno, gdy zobaczyliśmy blade światło świtu. Bardziej niż zmęczony czułem się oszołomiony falą tylu wydarzeń.
- Wielkim przypływem tej nocy - powiedział mój ojciec.
Tamten przytaknął.
- Rzeczywiście. W czasie paru krótkich godzin poznałem miłość i zobaczyłem śmierć. Wszystkim ludziom zostają ukazane wszystkie sprawy, a w każdym razie te, które dane im jest poznać, ale mnie te dwie najbardziej istotne rzeczy ukazały się w ciągu jednej nocy. Lata mijają, tylekroć opowiadałem tę historię, że nie wiem już, czy rzeczywiście ją pamiętam, czy tylko powtarzam słowa na nią się składające. Może to samo przydarzyło się Brance z opowieścią o napadzie Indian. Dziś to już wszystko jedno, czy to ja, czy też ktoś inny widział, jak zginął Moreira.
Zwierciadło i maska
Po bitwie pod Clontarf, w której Norweg został ukorzony, król wezwał poetę i rzecze:
- Najwspanialsze wyczyny tracą swój blask, jeżeli się ich nie przełoży na słowa. Chcę, byś wyśpiewał me zwycięstwo i mą chwałę. Będę Eneaszem, a ty mym Wergilim. Czy czujesz się na siłach stworzyć dzieło, które unieśmiertelni nas obu?
- Tak, królu - odparł poeta. - Jestem Ollanem. Przez dwanaście zim studiowałem sekrety wersyfikacji. Znam na pamięć trzysta sześćdziesiąt opowieści będących podstawą prawdziwej poezji, Cykle z Ulsteru i Munsteru tkwią w strunach mej harfy. Mam zatem prawo używać najstarszych słów naszego języka i najzawilszych metafor. Opanowałem tajemne pismo chroniące naszą sztukę przed niedyskretnymi oczami tłumu. Mogę wysławiać miłość, kradzież bydła, morskie wyprawy i wojny. Znam mitologiczne powiązania wszystkich domów królewskich Irlandii. Znam działanie ziół, zasady astrologii, matematykę i prawo kanoniczne. W publicznych sporach zwyciężałem rywali. Ćwiczyłem się w uprawianiu satyry, sprowadzającej choroby skórne do trądu włącznie. Jak tego dowiodłem w tej bitwie, umiem władać mieczem. Jednego nie potrafię: wywdzięczyć ci się za łaskę, jaką mnie obdarzasz.
Król, którego łatwo męczyły długie przemowy, zwłaszcza nie przez niego wygłaszane, odparł z ulgą:
- Wiem o tym aż nazbyt dobrze. Mówiono mi, że słowik już przestał śpiewać w Anglii. Kiedy przeminą deszcze i śniegi, a słowik powróci z południa, wyrecytujesz swój poemat ku mej chwale przed dworem i przed kolegium poetów. Daję ci na to pełny rok. Wygładzisz każde słowo i każdą literę. Jak wiesz, nagroda będzie godna mych królewskich obyczajów i twych nie przespanych nocy.
- Królu, największą nagrodą jest spoglądanie w twoje oblicze - odrzekł poeta, który był również dworakiem.
Złożył zwyczajowy pokłon i wycofał się, zaczynając już w myśli układać wiersz.
Gdy minął naznaczony czas, a był to czas epidemii i buntów, zaprezentował swój panegiryk. Wydeklamował go z powolną pewnością siebie, nie rzuciwszy nawet okiem na rękopis. Król kiwał głową z aprobatą. Wszyscy naśladowali ten gest, nawet ci, którzy cisnęli się w drzwiach i nie słyszeli z poematu ani słowa. Wreszcie król zabrał głos:
- Przyjmuję twe dzieło. Jest to nowe zwycięstwo. Każdemu słowu nadałeś jego właściwy sens, a każdemu rzeczownikowi określenie, jakie mu przydawali pierwsi poeci. W całym panegiryku nie ma ani jednego obrazu, którego by nie używali klasycy. Bitwa jest cudowną tkaniną z ludzi, ostrzem miecza jest zaś krew. Morze ma swego boga, a z chmur wróży się przyszłość. Zręcznie manewrowałeś rymami, aliteracją, asonansem, sylabami, retoryką, mądrymi kanonami metryki. Gdyby nawet zniknęła cała irlandzka literatura - omen absit - można by bez straty odbudować ją z twej klasycznej ody. Trzydziestu skrybów przepisze ją po dwanaście razy.
Nastała chwila ciszy, po czym ciągnął dalej:
- Całość jest udana, a przecież nic się nie stało. Puls nie bije szybciej, krew żwawiej nie płynie. Ręce nie chwyciły za łuk. Nikt nie zbladł. Nikt nie wydał wojowniczego okrzyku, nikt przeciw wikingom nie nadstawił piersi. Za rok, poeto, będziemy oklaskiwać nowy poemat. Jako wyraz naszego uznania przyjmij to srebrne zwierciadło.
- Składam dzięki, zrozumiałem - rzekł poeta.
Gwiazdy na niebie wędrowały nadal swą świetlistą drogą. I znowu w saskich lasach zaśpiewał słowik, a poeta wrócił ze swym dziełem, krótszym niż poprzednie. Nie wypowiedział go z pamięci, lecz odczytał z widoczną niepewnością, opuszczając niektóre akapity, jakby sam nie całkiem je rozumiał lub jakby nie chciał ich profanować. Były to dziwne stronice. Nie był to opis bitwy - to była bitwa. W jej wojennym chaosie szamotał się Bóg, który jest Trzema i Jednym, pogańskie bożki Irlandii i ci, co będą walczyli setki lat później, w początkach “Starszej Eddy". Forma była równie osobliwa. Rzeczownikiem w liczbie pojedynczej rządził czasownik w liczbie mnogiej. Przyimki nie były używane zgodnie ze zwyczajami. Szorstkość i słodycz przeplatały się. Metafory były zbyt śmiałe, w każdym razie takie się wydawały.
Król wymienił parę słów z ludźmi pióra, którzy go otaczali, i ozwał się tak oto:
- O twej pierwszej odzie mogłem powiedzieć, że była szczęśliwym podsumowaniem tego, co do dziś skomponowano w Irlandii. Ta przewyższa to, coś uprzednio napisał, przewyższa, a również unicestwia. Zdumiewa, zachwyca, olśniewa. Nie zasługują na nią głupcy, lecz małe grono mędrców. W szkatule z kości słoniowej spocznie jej jedyny egzemplarz. Od poety, którego pióro potrafiło coś takiego spłodzić, możemy oczekiwać jeszcze wspanialszego dzieła. - I dodał z uśmiechem: - Jesteśmy postaciami z baśni, a należy pamiętać, że w baśniach prym wiedzie liczba trzy.
Poeta ośmielił się wyszeptać:
- Trzy dary czarownika, triada, niepodważalna Trójca.
Król ciągnął dalej:
- Jako dowód naszego zadowolenia przyjmij tę oto złotą maskę.
- Składam dzięki i przyjmuję - rzekł poeta.
I upłynął kolejny rok. Pałacowe straże doniosły, że poeta nie niesie żadnego manuskryptu. Król popatrzył nań pełen zdumienia, bo był jakby odmieniony. Coś, co nie było czasem, naznaczyło i zmieniło jego rysy. Wydawało się, że oczy patrzą w dal, a może oślepły. Poeta poprosił króla o chwilę rozmowy. Niewolnicy opuścili pokój.
- Nie napisałeś poematu? - zapytał król.
- Owszem - smutno odparł poeta. - Oby Chrystus, nasz Pan, nie był mi na to zezwolił.
- Czy możesz go wygłosić?
- Nie śmiem.
- Daję ci odwagę, której ci brak - oznajmił król.
Poeta wygłosił poemat. Był to jeden wers.
Nie ośmielając się wypowiedzieć go na głos, poeta i król wyszeptali go, jakby był sekretną modlitwą lub też bluźnierstwem. Król nie był mniej zachwycony ani mniej poruszony niż poeta. Patrzyli na siebie, obaj bardzo bladzi.
- Kiedy byłem młody - rzekł król - pływałem ku zachodowi. Na pewnej wyspie widziałem srebrne charty, które zagryzały, złote dziki. Na innej żywiliśmy się zapachem magicznych jabłoni. Na jeszcze innej widziałem mury ognia. Na najdalszej ze wszystkich rzeka wysoka i pochyła jak nawa strzelała w niebo, a wodami jej płynęły ryby i łodzie. Oto cuda, ale nie można porównywać ich z twym poematem, który w jakiś sposób wszystkie je zawiera. Jakie czary sprawiły, że spłynął on na ciebie?
- Rankiem - rzekł poeta - zbudziłem się, powtarzając jakieś słowa, których z początku nie pojmowałem. Te słowa to był poemat. Poczułem, że popełniam grzech, może taki, jakiego Duch nie przebacza.
- Ten, który teraz dzielę z tobą - wyszeptał król. - Grzech poznania Piękności. Jest to łaska niedostępna ludziom. Musimy ją odpokutować. Dałem ci zwierciadło i złotą maskę, oto trzeci dar, który będzie ostatni.
I w prawą rękę wsunął mu sztylet.
Wiemy, że wyszedłszy z pałacu, poeta zadał sobie śmierć, a król jest żebrakiem, który przemierza drogi Irlandii, niegdyś będącej jego królestwem, i że nigdy nie powtórzył owego poematu.
Undr
Muszę uprzedzić moich czytelników, że przedstawionego niżej tekstu nadaremnie będą szukać w “Libellusie" (1615) Adama z Bremy, który, jak wiadomo, narodził się i zmarł w XI wieku. Lappenberg odkrył go w manuskrypcie znajdującym się w Bodleian Library w Oksfordzie i ze względu na wiele okolicznościowych szczegółów uznał za zapóźnioną interpolację, lecz opublikował w charakterze ciekawostki w swych “Analecta Germanica" (Lipsk 1894). Opinia dyletanta z Argentyny niewiele znaczy, niech czytelnicy sami to osądzą. Moja wersja hiszpańska nie jest dosłowna, lecz jest wiarygodna.
Pisze Adam z Bremy:
“...Ze wszystkich narodów graniczących z pustynią, a leżących po drugiej stronie zatoki, poza ziemiami prokreacji dzikiego konia, najbardziej godny wzmiankowania jest naród Umów. Niepewne lub zmyślone wieści pochodzące od kupców, niebezpieczne drogi i napady nomadów sprawiły, że nigdy nie dotarłem do ich terytorium. Niemniej jednak mam wrażenie, że ich rzadko trafiające się i daleko od siebie pobudowane osady leżą w dolnym biegu Wisły. W odróżnieniu od Szwedów Umowie wyznają prawdziwą wiarę w Chrystusa, nie zabarwioną arianizmem ani też krwawym kultem demonów, z których biorą początek królewskie domy Anglii i innych północnych narodów. Są wśród nich pasterze, wodniacy, czarownicy, płatnerze wykuwający miecze i wikliniarze plotący łyko. Bezlitosne wojny niemal nie pozwalają im na uprawianie ziemi. Płaskość terenu i napady rozmaitych plemion sprawiły, że są świetnymi jeźdźcami i łucznikami. W końcu człowiek zawsze upodabnia się do swego wroga. Ich włócznie dłuższe są niż nasze, bo są to włócznie jeźdźców, a nie piechurów.
Należy przypuszczać, że nie znają pióra, rogu napełnionego atramentem ani też pergaminu. Żłobią swe pismo tak, jak nasi przodkowie żłobili runy, które im objawił Odyn po tym, gdy - Odyn poświęcony Odynowi - przez dziewięć nocy zwisał z jesionu.
Do tych ogólnych informacji dodam mą rozmowę z Islandczykiem Ulfem Sigurdarsonem, człowiekiem poważnym i małomównym. Spotkaliśmy się w Uppsali nieopodal świątyni. Ogień z płonących drewien już zagasł, przez szczeliny w murze przenikał chłód i pierwsze blaski świtu. Na zewnątrz zapewne zostawiały na śniegu ślady swych łap szare wilki, pożerające mięso pogan przeznaczone dla trzech bogów. Nasza rozmowa rozpoczęła się po łacinie, jak to jest w zwyczaju wśród kleru, ale wkrótce przeszliśmy na język nordycki, którym mówią od dalekiej Thule aż po azjatyckie bazary.
Oto co mi powiedział:
- Pochodzę z rodu skaldów. Wystarczyła mi wieść, że poezja Urnów składa się z jednego słowa, aby przedsięwziąć poszukiwania i podróż, która miała zaprowadzić mnie do ich ziemi. Nie bez zmęczenia i wysiłku dotarłem po roku na miejsce. Była noc, zauważyłem, że mijający mnie ludzie spoglądają na mnie bacznie, nieraz dosięgnął mnie ciśnięty kamień. Ujrzałem blask kuźni i wszedłem.
Kowal zgodził się mnie przenocować. Nazywał się Orm. Mówił językiem podobnym do naszego. Zamieniliśmy parę słów. Z jego ust usłyszałem po raz pierwszy imię króla, które brzmiało Gunnlaug. Dowiedziałem się, że po ostatniej wojnie nieufnie odnosił się do cudzoziemców i miał zwyczaj ich krzyżować. Aby uniknąć tego losu, mniej odpowiedniego dla człowieka niż dla boga, postanowiłem napisać drapę, czyli hymn pochwalny, wysławiający zwycięstwa, sławę i miłosierdzie królewskie. Zaledwie nauczyłem się go na pamięć, kiedy przyszło po mnie dwóch ludzi. Nie chciałem oddać im miecza, ale pozwoliłem im się poprowadzić.
Mimo świtu widać było jeszcze gwiazdy. Szliśmy, mijając nędzne chaty po obu stronach drogi. Mówiono mi o piramidach. Na pierwszym placu zobaczyłem słup z żółtego drewna. Na jego szczycie zauważyłem czarną rybę. Orm, który poszedł z nami, powiedział mi, że ta ryba wyobraża Słowo. Na drugim placu zobaczyłem czerwony słup uwieńczony kołem. Orm powtórzył, że to też jest Słowo. Poprosiłem, by mi je powiedział. Odparł, że jest prostym rzemieślnikiem i że go nie zna.
Na trzecim i ostatnim placu zobaczyłem czarny słup z rysunkiem, którego nie potrafiłbym sobie przypomnieć. W głębi spostrzegłem prosty mur, jego krańców nie było widać. Potem okazało się, że tworzy koło, jest pokryty glinianym dachem, nie ma żadnych wewnętrznych drzwi i otacza całe miasto. Konie przywiązane do pali były niewielkiego wzrostu i miały długie grzywy. Kowala nie wpuszczono. Wewnątrz pełno było uzbrojonych mężczyzn, wszyscy stali. Gunnlaug, król, był chory i leżał z przymkniętymi oczami na podwyższeniu wysłanym wielbłądzimi skórami. Był to człowiek zniszczony, o żółtej cerze, niby święty, lecz zapomniany przedmiot; na jego piersiach widniały dawne, długie blizny. Jeden z żołnierzy utorował mi drogę, ktoś przyniósł harfę. Przyklęknąwszy, cicho zacząłem nucić drapę. Nie brakło tam figur retorycznych, aliteracji ani innych wymaganych przez ten gatunek akcentów. Nie wiem, czy król ją zrozumiał, ale dał mi srebrny pierścień, który mam do dziś. Pod poduszką dojrzałem ostrze sztyletu. Po prawej stronie króla stała szachownica o stu polach, z garścią rozrzuconych pionków.
Strażnik odepchnął mnie. Jakiś człowiek stanął na moim miejscu. Dotknął strun, jakby je stroił, i cicho powtórzył słowo, jakie chciałem usłyszeć, lecz nie dosłyszałem. Ktoś powiedział z szacunkiem: “Teraz to nic nie znaczy".
Zobaczyłem czyjeś łzy. Człowiek podnosił lub zniżał głos, niemal jednakowo brzmiące akordy były zaś monotonne, a raczej nie kończące się. Pragnąłbym, żeby ten śpiew trwał wiecznie i stał się moim życiem. Nagle ustał. Usłyszałem stuk harfy, gdy śpiewak, bez wątpienia całkowicie wyczerpany, upuścił ją na ziemię. Wychodziliśmy bezładnie. Byłem jednym z ostatnich. Ze zdumieniem ujrzałem, że zapada noc.
Przeszedłem parę kroków. Zatrzymałem się, gdy poczułem czyjąś rękę na moim ramieniu. Ktoś powiedział:
- Klejnot króla był twym talizmanem, ale musisz umrzeć, usłyszałeś bowiem Słowo. Ja, Bjarni Thorkelsson, uratuję cię. Pochodzę z rodu skaldów. W swym dytyrambie nazwałeś krew ostrzem miecza, bitwę zaś tkaniną z ludzi. Słyszałem te zwroty u ojca mego ojca. Obaj, i ty, i ja, jesteśmy poetami. Uratuję cię. Już nie szukamy określeń na to, co jest dla nas natchnieniem, i nazywamy to jednym słowem, którym jest Słowo.
Odpowiedziałem:
- Nie udało mi się go dosłyszeć. Błagam cię, powiedz mi je.
Przez chwilę się wahał, po czym odparł:
- Przysięgłem, że go nie wyjawię. Poza tym nikt nie może niczego nauczyć. Musisz je znaleźć sam. Spieszmy, twemu życiu grozi niebezpieczeństwo. Ukryjesz się w mym domu, gdzie nie odważą się ciebie szukać. Jeśli zawieje pomyślny wiatr, już jutro będziesz płynął na południe.
Tak zaczęła się przygoda, która trwała wiele zim. Nie opowiem wszystkiego, co mnie spotkało, ani nie będę się starał, by opisać logiczny porządek wszystkich wydarzeń. Byłem kolejno wioślarzem, handlarzem niewolników, niewolnikiem, drwalem, rabusiem napadającym karawany, śpiewakiem, różdżkarzem głębokich wód i metali. Przez rok znosiłem niewolę w kopalniach rtęci, od której traci się zęby. Wraz z ludźmi przybyłymi ze Szwecji broniłem Mikligarthru (Konstantynopola). Nad brzegami Morza Azowskiego pokochała mnie kobieta, której nie zapomnę; porzuciłem ją czy też ona mnie porzuciła, to obojętne. Byłem zdradzany i zdradzałem. Niejeden raz los kazał mi zabijać. Zostałem wyzwany przez greckiego żołnierza, który dał mi do wyboru dwa miecze. Jeden był o dłoń dłuższy od drugiego. Zrozumiałem, że chce mnie nastraszyć, i wybrałem krótszy. Zapytał dlaczego. Odpowiedziałem, że od mej dłoni do jego serca odległość jest zawsze ta sama. Na brzegach Morza Czarnego istnieje runiczne epitafium, które wyryłem dla mego towarzysza Leifa Arnarsona. Biłem się z Błękitnymi Ludźmi z Serkland, czyli z Saracenami. W miarę upływu czasu stawałem się po kolei różnymi ludźmi, ale ten zamęt był jak długi sen. Najważniejsze było Słowo. Czasami przestawałem w nie wierzyć. Powtarzałem sobie, że jest bezsensem rezygnować z przepięknej sztuki tworzenia przepięknych słów i że nie ma powodu szukać jednego jedynego, niemal złudnego. Było to płonne rozumowanie. Jakiś misjonarz zaproponował mi słowo Bóg, które odrzuciłem. Kiedyś o świcie na brzegu pewnej rzeki wpadającej do morza wydało mi się, że wreszcie doznaję olśnienia.
Wróciłem na ziemię Urnów i z trudem odnalazłem dom śpiewaka.
Wszedłem i wypowiedziałem swe imię. Była już noc. Thorkelsson, który leżał na ziemi, kazał mi zapalić gromnicę w świeczniku z brązu. Jego twarz była tak postarzała, że zrozumiałem, iż i ja jestem już stary. Jak to jest w zwyczaju, zapytałem go o króla. Odpowiedział:
- Już się nie nazywa Gunnlaug. Teraz ma inne imię. Opowiedz mi o swych podróżach.
Zrobiłem to, zachowując, o ile się dało, chronologię i szczegóły, jakie tu opuściłem. Zanim skończyłem, zapytał:
- Dużo śpiewałeś na tych ziemiach?
Pytanie zaskoczyło mnie.
- Na początku - odrzekłem - śpiewałem dla zarobku. Potem lęk, którego nie pojmuję, kazał mi porzucić śpiew i harfę.
- Dobrze - powiedział. - Mów dalej.
Posłuchałem jego rozkazu, potem nastała długa cisza.
- Co ci dała pierwsza kobieta, którą posiadłeś? - zapytał.
- Wszystko - odparłem.
- Mnie również życie dało wszystko. Wszystkim daje wszystko, lecz większość o tym nie wie. Mój głos jest zmęczony, a me palce słabe, ale słuchaj.
Wyszeptał słowo Undr, co znaczy cud.
Porwał mnie śpiew tego umierającego człowieka, ale w jego tonach i akordach rozpoznałem własne trudy, niewolnicę, która dała mi pierwszą miłość, ludzi, których zabiłem, chłodne świty, zorze nad wodami, wiosła. Chwyciłem harfę i zaśpiewałem inne słowo.
- Dobrze - powiedział tak cicho, że musiałem przysunąć się, by go dosłyszeć. - Zrozumiałeś mnie.
Utopia człowieka zmęczonego
Nazwał je “utopią", słowem greckim,
znaczącym “takie miejsce nie istnieje".
Quevedo
Nie ma jednakowych wzgórz, ale równina na całej ziemi jest taka sama. Szedłem po równinie. Zastanawiałem się, bez ciekawości zresztą, czy jestem w Oklahomie, czy w Teksasie, czy może w miejscu zwanym przez pisarzy pampą. Ani po lewej, ani po prawej żadnych ogrodzeń. Jak mi się to już zdarzało, z wolna powtórzyłem słowa Emilia Oribe:
W środku przeraźliwej, nie kończącej się równiny,
Tam niedaleko Brazylii,
które rosną i olbrzymieją.
Droga była nierówna. Zaczęło padać. Dwieście lub trzysta metrów dalej zauważyłem światło w jakimś domu; dom był niski, czworokątny, otoczony drzewami. Otworzył mi mężczyzna tak wysoki, że niemal się przeląkłem. Był w szarym ubraniu. Poczułem, że czeka na kogoś. W drzwiach nie było zamka.
Weszliśmy do podłużnego pomieszczenia o drewnianych ścianach. Z sufitu zwieszała się lampa, siejąca żółtawe światło. Stół nie wiedzieć dlaczego zadziwił mnie. Stała na nim klepsydra, pierwsza, z jaką się zetknąłem, dotychczas widywałem je tylko na stalorytach. Mężczyzna wskazał mi krzesło.
Usiłowałem przemawiać do niego rozmaitymi językami, ale nie udało nam się porozumieć. On z kolei spróbował mówić po łacinie. Zebrałem moje dawne szkolne umiejętności i przygotowałem się do rozmowy.
- Po ubraniu - powiedział - poznaję, że przybywasz z innego wieku. Różnorodność języków sprzyjała różnorodności narodów i wojnom, świat wrócił więc do łaciny. Niektórzy obawiają się, że przerodzi się ona znowu we francuski, prowansalski czy w jakiś bełkot, ale nie ma obawy. Zresztą ani to, co było, ani to, co będzie, mnie nie interesuje.
Nie odpowiedziałem, więc dodał:
- Jeśli nie lubisz patrzeć, jak ktoś inny je, może zechcesz mi towarzyszyć?
Zrozumiałem, że dostrzegł moje zmieszanie, przystałem więc na tę propozycję.
Poszliśmy korytarzem pełnym rozmaitych drzwi prowadzącym do niewielkiej kuchenki, w której wszystko było z metalu. Wróciliśmy niosąc kolację na tacy: kaczany kukurydzy, winne grona, jakiś nieznany owoc, którego zapach przypominał mi figi, i wielki dzban wody. Chyba nie było chleba. Rysy mego gospodarza były ostre i miał on coś dziwnego w oczach. Nie zapomnę tej twarzy surowej i bladej, której więcej nie zobaczę. Mówił bez gestykulacji.
Krępowała mnie konieczność posługiwania się łaciną, lecz w końcu rzekłem:
- Nie zdumiewa cię moje nagłe pojawienie?
- Nie - odparł. - Takie wizyty miewamy od wieku do wieku. Nie trwają długo. Najpóźniej jutro znajdziesz się u siebie.
Pewność w jego głosie mi wystarczyła. Uznałem, że należy się przedstawić:
- Jestem Eudoro Acevedo. Urodziłem się w 1897 roku w mieście Buenos Aires. Mam siedemdziesiąt lat. Jestem profesorem literatury angielskiej i amerykańskiej oraz pisarzem opowiadań fantastycznych.
- Pamiętam, że czytałem bez przykrości - odpowiedział - dwa opowiadania fantastyczne. Podróże kapitana Lemuela Guliwera, które wielu uważa za prawdziwe, i “Summę teologiczną". Ale nie mówmy o faktach. Nikogo nie obchodzą już fakty. Są tylko punktami wyjścia inwencji i rozumowania. W szkole uczą nas sztuki wątpienia i zapominania. Zapominania przede wszystkim tego, co osobiste i lokalne. Żyjemy w czasie przemijającym, staramy się jednak żyć sub specie aeternitatis. Z przeszłości pozostało nam zaledwie parę imion, lecz język skłania się ku ich zapomnieniu. Unikamy zbędnych uściśleń. Nie ma już chronologii ani historii. Nie ma również statystyki. Powiedziałeś, że masz na imię Eudoro; ja nie mogę ci powiedzieć, jak się nazywam, bo zwą mnie po prostu kimś.
- A jak się nazywał twój ojciec?
- Nie nazywał się.
Na jednej ze ścian zobaczyłem regał. Na chybił trafił wyjąłem książkę i otworzyłem ją; litery były wyraźne, lecz nie do rozszyfrowania, pisane ręcznie. Ich ostre linie przypominały mi pismo runiczne, którego jednakże używano zawsze tylko do epigrafów. Pomyślałem, że ludzie przyszłości nie tylko są wyżsi, ale i zręczniejsi. Instynktownie spojrzałem na długie i szczupłe palce mężczyzny.
Ten odezwał się:
- Teraz zobaczysz coś, czego nigdy nie widziałeś.
Ostrożnie podał mi tom “Utopii" Moore'a, wydrukowany w Bazylei w 1518 roku, w którym brak było wielu kartek i rycin.
Nie bez zarozumiałości odpowiedziałem:
- To książka drukowana. W domu mam ich przeszło dwa tysiące, choć nie są ani tak stare, ani tak drogocenne.
Przeczytałem głośno jej tytuł. Tamten roześmiał się.
- Nikt nie może przeczytać dwóch tysięcy książek. Żyję od czterech wieków i w tym czasie przeczytałem nie więcej niż pół tuzina. Zresztą nie jest ważne, by czytać, tylko by czytać wielokrotnie. Druk, obecnie zniesiony, był czymś bardzo złym dla ludzkości, jako że mnożył do zawrotu głowy niepotrzebne teksty.
- W moim czasie, w interesującym wczoraj - odparłem - panował przesąd, że między każdym wieczorem a rankiem dzieją się rzeczy, o których wstyd nie wiedzieć. Planeta była usiana zbiorowymi zjawami, jak Kanada, Brazylia, Kongo Szwajcarskie lub Wspólny Rynek. Niemal nikt nie znał wcześniejszej historii tych bytów platońskich, natomiast wszyscy znali najdrobniejsze szczegóły ostatniego kongresu pedagogicznego czy nieuchronnego zerwania stosunków między prezydentami i przesłań, jakie do siebie kierowali, zredagowanych przez sekretarzy sekretarzy z tą ostrożnością, jaka charakteryzuje tego rodzaju dokumenty.
Czytano to wszystko tylko po to, by od razu zapomnieć, gdyż po paru godzinach wypierane były przez inne sprawy, równie banalne. Ze wszystkich istniejących funkcji funkcja polityka była bez wątpienia najbardziej publiczna. Ambasador czy też minister był czymś w rodzaju kaleki, którego należało przewozić z miejsca na miejsce w dużych i hałaśliwych wehikułach, pod ochroną motocyklistów i grenadierów, osaczonego przez rozgorączkowanych fotografów. Można pomyśleć, że ucięto im nogi, jak lubiła mawiać moja matka. Obrazy i wydrukowane teksty były bardziej rzeczywiste niż fakty same w sobie. Tylko to, co wydrukowane, uważało się za prawdziwe. Esse estpercipi (być to być sfotografowanym), taka panowała zasada, sposób i cel naszego specyficznego pojmowania świata. W tym wczoraj, które stało się moim udziałem, ludzie byli naiwni; uważali, że jakiś towar jest dobry, bo tak z uporem twierdził ten, co go produkował. Kradzieże również były częste, chociaż każdy wiedział, że posiadanie pieniędzy nie daje ani więcej szczęścia, ani więcej spokoju.
- Pieniędzy... - powtórzył. - Teraz nikt nie doświadcza ubóstwa, co musiało być nieznośne, ani też bogactwa, które było najbardziej krępującym rodzajem wulgarności. Każdy wykonuje jakiś zawód.
- Jak rabini - rzekłem.
Chyba nie zrozumiał, bo ciągnął dalej:
- Nie ma również miast. Sądząc po ruinach Bahia Blanca, które obejrzałem z pustej ciekawości, strata jest niewielka. Jako że nie ma własności, nie ma też dziedziczenia. Kiedy człowiek dorasta, mając sto lat, gotów jest do przyjęcia siebie samego i swej samotności. Już począł syna.
- Syna? - zapytałem.
- Tak, jednego jedynego. Nie należy mnożyć rodzaju ludzkiego. Są tacy, którzy uważają, że człowiek jest organem boskości, odczuwającym, że wszechświat istnieje, ale nikt nie jest pewien, czy istnieje ta boskość. Mam wrażenie, że teraz się rozważa złe i dobre strony samobójstwa stopniowego lub jednoczesnego wszystkich ludzi na świecie. Ale wracajmy do naszych spraw.
Przytaknąłem.
- Po skończeniu stu lat jednostka może się obejść bez miłości i bez przyjaźni. Cierpienia i nie zamierzona śmierć już jej nie grożą. Zajmuje się jakąś sztuką, studiuje filozofię, matematykę lub też gra ze sobą w szachy. Kiedy chce, zabija się. Będąc panem swego życia, jest również panem swej śmierci.
- Czy to cytat? - zapytałem.
- Z pewnością, nie pozostaje nam nic więcej. Język jest zestawem cytatów.
- A wielka przygoda moich czasów, podróże międzyplanetarne? - zapytałem.
- Już od wieków zarzuciliśmy te przenosiny, które zresztą były, rzecz jasna, cudowne. Nigdy nie udało się nam umknąć przed Tu i Teraz. - Po czym dodał z uśmiechem: - W dodatku wszelkie podróże są międzyplanetarne. Skoczyć z planety na planetę to tyle, co pójść do stodoły naprzeciwko. Kiedy pan wszedł do tego pokoju, odbył pan właśnie międzyplanetarną podróż.
- Oczywiście - przytaknąłem. - Ale również mówiło się o substancjach chemicznych i gatunkach zoologicznych.
Mężczyzna siedział teraz do mnie tyłem i spoglądał przez szybę. Równina bieliła się cichym śniegiem i światłem księżyca.
Ośmieliłem się zapytać:
- A czy są jeszcze muzea i biblioteki?
- Nie. Chcemy zapomnieć o wczoraj, z jednym wyjątkiem: komponowania elegii. Nie ma rocznic ani czczenia pamięci, nie ma posągów zmarłych. Każdy na własny rachunek musi tworzyć sztukę, jakiej potrzebuje.
- Wobec tego każdy musi być własnym Bernardem Shaw, własnym Chrystusem i własnym Archimedesem.
Przytaknął bez słowa. Zapytałem:
- Co się stało z rządami?
- Zgodnie z tradycją powoli wyszły z użycia. Robili wybory, wypowiadali wojny, narzucali taryfy, konfiskowali fortuny, wydawali nakazy aresztowań i chcieli narzucać cenzurę, a nikt na planecie ich nie szanował. Prasa przestała publikować ich przemowy i podobizny. Politycy zostali zmuszeni do wzięcia się za uczciwe zawody, niektórzy stali się zabawnymi komikami lub dobrymi znachorami. Rzeczywistość była zresztą z pewnością bardziej skomplikowana niż to moje streszczenie.
Zmienił ton i dodał:
- Zbudowałem ten dom, który jest podobny do wszystkich innych. Zrobiłem te meble i te sprzęty. Pracowałem na roli, na której inni - nie znam ich twarzy - pracowali może lepiej niż ja. Mogę ci pokazać pewne rzeczy.
Przeszedłem za nim do sąsiedniego pokoju. Zapalił lampę, również zwisającą z sufitu. W kącie zobaczyłem harfę z paroma strunami. Na ścianach wisiały prostopadłe płótna, na których dominowały różne odcienie barwy żółtej. Nie wydawały się wytworem tej samej ręki.
- To moje dzieło - oświadczył.
Obejrzałem płótna i zatrzymałem się przed najmniejszym, które przedstawiało, a może sugerowało zachód słońca i zawierało w sobie coś z nieskończoności.
- Jeśli ci się podoba, możesz to sobie wziąć jako podarek od przyszłego przyjaciela - rzucił spokojnie.
Z wdzięcznością przyjąłem podarunek, lecz inne płótna w jakiś sposób mnie niepokoiły. Nie powiem, żeby były puste, ale takie odnosiło się wrażenie.
- Namalowane są farbami, jakich twe starodawne oczy nie mogą dojrzeć.
Delikatne palce potrąciły struny harfy, zaledwie dosłyszałem jakiś dźwięk.
Wtedy dało się słyszeć pukanie.
Wysoka kobieta i trzech czy też czterech mężczyzn weszło do domu. Można by rzec, że byli rodzeństwem lub też że upodobnił ich czas. Mój gospodarz zaczął zrazu rozmawiać z kobietą.
- Wiedziałem, że zjawisz się tej nocy. Widziałaś Nilsa?
- Parę razy. Ciągle maluje.
- Miejmy nadzieję, że z większym powodzeniem niż jego ojciec.
Rękopisy, obrazy, meble, sprzęty, niczego nie pozostawiliśmy w domu. Kobieta pracowała na równi z mężczyznami. Zawstydziłem się swojej słabości, która nie pozwalała mi prawdziwie im pomóc. Nikt nie zaryglował drzwi, gdy już wyszliśmy objuczeni. Zauważyłem, że dach domu jest dwuspadowy.
Po piętnastu minutach marszu skręciliśmy na lewo. W głębi dostrzegłem coś w rodzaju wieży zwieńczonej kopułą.
- To krematorium - powiedział któryś z nich. - Wewnątrz jest komora śmierci. Podobno to wynalazek pewnego filantropa o nazwisku, jeśli się nie mylę, Adolf Hitler.
Dozorca, którego wzrost mnie nie zaskoczył, otworzył nam kratę.
Mój gospodarz szepnął parę słów. Przed wejściem do środka zrobił ręką gest pożegnania.
- Znów będzie padał śnieg - powiedziała kobieta.
W mym gabinecie przy ulicy Mexico mam płótno, które ktoś namaluje za tysiące lat materiałami rozrzuconymi dzisiaj po całej planecie.
Fortel
Historia, którą opowiem, to historia dwóch ludzi czy też może raczej historia wydarzenia, w którym wzięło udział dwóch ludzi. Samo wydarzenie ani oryginalne, ani niezwykłe ma zresztą mniejsze znaczenie niźli osobowość bohaterów. Obaj zgrzeszyli przez pychę, ale w sposób całkowicie odmienny i z odmiennym rezultatem. Fakt (właściwie niemal anegdota) miał miejsce niedawno w jednym z amerykańskich stanów. Moim zdaniem nie mógł zdarzyć się nigdzie indziej.
W końcu 1961 roku na teksaskim uniwersytecie w Austin miałem okazję długo rozmawiać z jednym z protagonistów wydarzenia, które chcę opowiedzieć, doktorem Ezrą Winthropem. Jest on profesorem staroangielskiego (sam nie uznaje określenia “anglosaski", twierdząc, że ta nazwa kojarzy się z elementem dwuczęściowym). Przypominam sobie, że nie zaprzeczywszy mi ani razu, poprawił wiele moich błędów i zbyt śmiałych konkluzji. Mówiono mi, że w czasie egzaminów woli nie formułować żadnych pytań i zaprasza studenta do wypowiadania się na dowolny temat, pozwalając mu wybrać jakieś określone zagadnienie. Winthrop pochodzi z Bostonu, ze starej purytańskiej rodziny i wiele go kosztowało nagięcie się do zwyczajów i przesądów Południa. Tęsknił za śniegiem, zauważyłem jednak, że ludzie Północy umieją chronić się przed zimnem, tak jak my przed upałem. Obraz jego, trochę już zamglony, ukazuje mi wysokiego mężczyznę o siwiejących włosach, nie tyle zręcznego, ile mocnego. Lepiej przypominam sobie jego kolegę, Herberta Locke'a. Ofiarował mi on egzemplarz swej książki “Toward a History of the Kenning", w której twierdzi, że Sasi wyzwolili się z tych cokolwiek mechanicznych metafor (“droga wieloryba" zamiast “morza", “sokół bitwy" zamiast “orła"), podczas gdy poeci skandynawscy przeplatali je i łączyli aż do utraty sensu. Wspomniałem Herberta Locke'a, albowiem gra pewną rolę w mym opowiadaniu.
Teraz dochodzę do głównego bohatera, Islandczyka Erica Einarssona. Nigdy go nie spotkałem. Przyjechał do Teksasu w 1969 roku, podczas gdy byłem w Cambridge, ale listy wspólnego przyjaciela Ramona Martineza Lopeza sprawiły, iż miałem uczucie, że znam go doskonale. Wiem, że był gwałtowny, energiczny, chłodny w obyciu; w kraju ludzi wysokich mógł uchodzić za wysokiego. Z powodu rudych włosów, jak to było do przewidzenia, studenci ochrzcili go Czerwonym Erikiem. Był on zdania, że nie najlepszy slang w ustach cudzoziemca zmienia go w intruza, wobec czego nigdy nie używał skrótu O.K. Dobry badacz języków nordyckich, angielskiego, łaciny i - choć się do tego nie przyznawał - niemieckiego, bez trudu wyrobił sobie markę na amerykańskich uniwersytetach. Jego pierwszą pracą była monografia na temat czterech artykułów De Quinceya poświęconych wpływowi duńskiego na krainę jezior Westmoreland. Po niej napisał drugą na temat chłopskiego dialektu w Yorkshire. Obie te publikacje zostały dobrze przyjęte, lecz Einarsson był zdania, że jego kariera wymaga czegoś bardziej spektakularnego. W 1970 roku w Yale opublikował obszerne wydanie krytyczne ballady o bitwie pod Maldon. Erudycja, jaką wykazał w przypisach, nie pozostawiała nic do życzenia, lecz pewne hipotezy zawarte we wstępie wzbudziły dyskusję w najbardziej elitarnych kręgach akademickich. Einarsson twierdził na przykład, że rodzaj ballady przypomina - jakkolwiek nie bezpośrednio -heroiczny styl fragmentów “Finnsburha", nie zaś opanowaną retorykę “Beowulfa", i że sposób, w jaki miejscami są w niej wplatane wzruszające szczegóły, jest interesującą zapowiedzią metod podziwianych, słusznie zresztą, w sagach islandzkich. Wniósł również pewne poprawki w tekście Elphinstona. Od razu w 1969 roku został mianowany profesorem uniwersytetu w Teksasie.
Jak wiadomo, na amerykańskich uniwersytetach dość często odbywają się kongresy germanistów. Doktor Winthrop miał szczęście być delegatem na poprzednim kongresie w East Lansing. Dziekan jego wydziału, który zresztą szykował się do roku wolnego od wykładów, poprosił go, by zastanowił się nad kandydatem na następne spotkanie, w Wisconsin. W rzeczywistości było ich tylko dwóch: Herbert Locke lub Eric Einarsson.
Podobnie jak Carlyle, Winthrop wyrzekł się purytańskiej wiary swych przodków, pozostał jednak wierny ich zasadom etycznym. Nie odmówił swej rady, jego obowiązek był zresztą oczywisty. Herbert Locke od 1954 roku nie skąpił mu swej pomocy przy opracowywaniu wyczerpującego wydania eposu “Beowulf”, które w pewnych określonych wypadkach miało zastąpić edycję Klaebera, teraz zajęty był kończeniem czegoś bardzo przydatnego dla germanistyki: słownika angielsko-anglosaskiego, który miał oszczędzić czytelnikom niepotrzebnego nieraz szperania po słownikach etymologicznych. Einarsson był o wiele młodszy. Jego pewność siebie ściągnęła nań ogólną niechęć, nie wyłączając niechęci Winthropa. Wydanie krytyczne “Finnsburha" niemało przyczyniło się do zwrócenia ogólnej uwagi na jego nazwisko. Miał zacięcie polemiczne, na kongresie mógł odegrać większą rolę niż milczący i nieśmiały Locke. Nad tym wszystkim zastanawiał się właśnie Winthrop, kiedy stało się to, co się stało.
W “Yale Monthly" ukazał się obszerny artykuł na temat studiów nad literaturą i językiem anglosaskim. Pod ostatnią linijką widniały nie pozostawiające wątpliwości inicjały E.E., a jakby jeszcze tego było mało, słowa University of Texas. Artykuł, napisany prawidłową angielszczyzną cudzoziemca, nie pozwalał sobie na najmniejsze uszczypliwości, był jednak utrzymany w tonie agresywnym. Autor stwierdzał, że rozpoczynanie studiów tego języka od eposu “Beowulf", dzieła starej daty, napisanego stylem retorycznym i wergiliańskim, jest nie mniej dowolne niż zaczynanie ich od zawiłych wierszy Miltona. Doradzał odwrócenie porządku chronologicznego: zaczęcie od “Grobu" z XI wieku, w którym pobrzękuje aktualny język, a potem cofanie się do początków. Co do “Beowulfa", wystarczy przedstawić jakiś fragment tego nudnawego eposu o trzech tysiącach wersów, na przykład rytuały pogrzebowe Scylda, powracającego do morza, z którego wyszedł. Nazwisko Winthropa nie było ani razu wzmiankowane, lecz ten ostatni poczuł się osobiście dotknięty. Niewymienienie go nie miało znaczenia: ważne było, że podważono jego metody pedagogiczne.
Do powzięcia decyzji pozostawało niewiele już czasu. Chcąc być sprawiedliwym, Winthrop nie mógł pozwolić, by artykuł Einarssona, ogólnie już znany i komentowany, miał wpłynąć na jego decyzję. Wybór był trudny. Któregoś ranka zjawił się w dziekanacie; tegoż popołudnia Einarssonowi zlecono oficjalnie misję wyjazdu do Wisconsin.
W wilię dnia 19 marca, kiedy to miał nastąpić wyjazd, Einarsson zjawił się w gabinecie Ezry Winthropa. Przyszedł pożegnać się i podziękować. Okno wychodzące na skośną, obsadzoną drzewami ulicę było obudowane półkami pełnymi książek. Einarsson od razu dostrzegł pierwsze wydanie “Eddy Islandorum" w pergaminie. Winthrop powiedział, że wie, iż Einarsson dobrze wywiąże się z nałożonego nań zadania, i że nie ma za co dziękować. Jeśli się nie mylę, ich rozmowa trwała długo.
- Porozmawiajmy szczerze - powiedział Einarsson. - Absolutnie wszyscy na naszym uniwersytecie wiedzą, że jeżeli nasz dziekan, Lee Rosenthal, zaszczycił mnie misją reprezentowania nas, zrobił to na skutek pańskich sugestii. Nie chcę pana oszukiwać. To prawda, że jestem dobrym germanistą, językiem mojego dzieciństwa jest język sag i mam lepszą wymowę niż moi koledzy z Wielkiej Brytanii. Moi studenci wymawiają cyning, a nie cunning, wiedzą również, że pod żadnym pozorem na wykładach nie wolno im palić ani pojawiać się w hipisowskich strojach. Teraz co do mojego zawiedzionego rywala: byłoby w najgorszym guście, gdybym zabrał się do krytykowania go; na temat kenningów wykazuje on nie tylko źródłową, ale również dokładną znajomość prac Meissnera i Marquardta. Pomińmy jednak te drobiazgi. Jestem panu, doktorze, winien osobiste wyjaśnienie. Opuściłem mój kraj pod koniec 1967 roku. Jeżeli ktoś decyduje się na wyjazd w dalekie strony, niedwuznacznie narzuca sobie obowiązek, że się tam wybije. Moje dwie początkowe czysto filologiczne publikacje miały na celu tylko wykazanie moich umiejętności. Rzecz jasna, że nie było to dosyć. Zawsze interesowała mnie ballada o Maldon, którą z niewielkimi potknięciami mogę deklamować z pamięci. Udało mi się skłonić władze Yale do wydania mojej pracy krytycznej na ten temat; jak pan wie, ballada opiewa skandynawskie zwycięstwo, ale teza, że miała wpłynąć na późniejsze sagi islandzkie, jest moim zdaniem absurdalna i nie do przyjęcia. Wspomniałem o tym, tylko by schlebić angielskim czytelnikom.
Teraz przechodzę do sprawy zasadniczej, do mojej polemicznej noty w “Yale Monthly". Jak pan wie, usprawiedliwia ona lub chce usprawiedliwić mój system nauczania, umyślnie wyolbrzymiając minusy pańskiego, który w zamian za narzucenie studentom owych trzech tysięcy zawiłych wersów opowiadających jakąś niejasną historię, ofiarowuje im bogaty słownik, który - o ile nie przerwą tego, co robią - pozwoli im później korzystać z całego corpus literatury anglosaskiej. Prawdziwym celem mego artykułu był wyjazd do Wisconsin. Pan, mój drogi, wie tak jak i ja, że kongresy nie są same w sobie wiele warte i powodują zbędne koszta, ale dobrze jest mieć je w swoim życiorysie.
Winthrop popatrzył na niego zaskoczony. Był inteligentny, ale skłonny do brania wszystkiego zbyt serio, wszystkiego - tak kongresów, jak i wszechświata, w końcu również mogącego być kosmicznym żartem. Einarsson ciągnął dalej:
- Może przypomina pan sobie naszą pierwszą rozmowę. Przyjechałem z Nowego Jorku, była to niedziela, stołówka uniwersytecka była zamknięta i poszliśmy na lunch do “Nighthawk". Dowiedziałem się wówczas wielu rzeczy. Jako prawdziwy Europejczyk zawsze uważałem wojnę domową za krucjatę przeciw zwolennikom niewolnictwa. Pan dowodził, że Południe było w swoim prawie, chcąc odłączyć się od Unii i zachować własne instytucje. Aby nadać większą wagę swej opinii, zaznaczył pan, że pochodzi z Północy i że ktoś z pańskich przodków walczył w szeregach Henry'ego Hallecka. Wychwalał pan również odwagę konfederatów. W odróżnieniu od innych mam dobrego nosa do ludzi. Ów ranek wystarczył mi. Zrozumiałem, drogi kolego, że trawi pana specyficzne amerykańskie pragnienie bezstronności. Przede wszystkim pragnie pan być fair. Właśnie dlatego, że jest pan człowiekiem Północy, usiłuje pan zrozumieć i usprawiedliwić racje Południa. Kiedy dowiedziałem się, że mój wyjazd do Wisconsin zależy od pańskiej opinii, postanowiłem wykorzystać swoje odkrycie. Zrozumiałem, że zaatakowanie metody, jaką posługuje się pan w swych wykładach, jest najskuteczniejszym sposobem, aby zapewnić sobie pański głos. Natychmiast napisałem swój artykuł. Obyczaje miesięcznika zmusiły mnie do użycia inicjałów, ale zrobiłem co mogłem, by nie pozostawić najmniejszych wątpliwości co do tożsamości autora. Niezależnie od tego rozgłosiłem wszystko między kolegami.
Nastąpiła długa cisza, którą w końcu przerwał Winthrop.
- Teraz rozumiem - powiedział. - Jestem starym przyjacielem Herberta i doceniam jego pracę. Pan bezpośrednio czy też pośrednio mnie zaatakował. Odmówienie panu mego głosu mogło równać się represji. Porównałem więc wasze zasługi, a rezultat pan zna. - Potem dodał, jakby myśląc głośno: - Może chcąc nie okazać się małostkowym, uległem próżności. Jak pan widzi, pański fortel nie zawiódł.
- Fortel jest odpowiednim słowem - odparł Einarsson - ale nie żałuję tego, co zrobiłem. Uczynię co w mej mocy dla dobra naszego uniwersytetu. Poza tym zdecydowałem, że pojadę do Wisconsin.
- Mój pierwszy wiking - powiedział Winthrop, patrząc mu prosto w oczy.
- Jeszcze jeden romantyczny przesąd. Nie wystarczy być Skandynawem, by być potomkiem wikingów. Moi rodzice byli dobrymi pasterzami Kościoła ewangelickiego; w początkach dziesiątego wieku moi przodkowie byli może dobrymi kapłanami Tho-ra. O ile wiem, w mojej rodzinie w ogóle nie zdarzali się ludzie morza.
- W mojej było wielu - odparł Winthrop. - Mimo wszystko nie różnimy się tak bardzo. Łączy nas wspólny grzech: próżność. Pan mnie odwiedził, by się poszczycić swym pomysłowym fortelem, ja poparłem pana, by się poszczycić mą prawością.
- I jeszcze coś nas łączy - odpowiedział Einarsson. - Narodowość. Jestem obywatelem amerykańskim. Moje miejsce jest tu, nie w dalekiej Thule. Pan pewnie uważa, że paszport nie zmienia charakteru człowieka.
Podali sobie ręce, po czym się rozstali.
Avelino Arredondo
Zdarzyło się to w Montevideo w 1897 roku.
W każdą sobotę grupa przyjaciół spotykała się w “Café del Globo" wokół tego samego, stojącego na uboczu stolika, jak robią ludzie przyzwoici i skromni, którzy nie chcą pokazywać swoich mieszkań czy też uciekają od swego otoczenia. Wszyscy byli mieszkańcami Montevideo i z początku niełatwo im było zaprzyjaźnić się z Arredondo, który pochodził z głębi kraju i ani się nie zwierzał, ani nie zadawał pytań. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat, był chudy, ciemnoskóry, raczej niski i chyba tępawy. Jego twarz mogła wydawać się bez wyrazu, gdyby nie oczy jednocześnie senne i pełne energii. Pracował w pasmanterii na ulicy Buenos Aires, a w wolnych chwilach studiował prawo. Kiedy inni piętnowali szalejącą w kraju wojnę, którą według powszechnej opinii prezydent z nikczemnych przyczyn przeciągał, Arredondo milczał. Milczał i wtedy, kiedy zarzucano mu skąpstwo.
Niezadługo po bitwie pod Cerros Blancos Arredondo oznajmił kolegom, że znika na jakiś czas, bo musi pojechać do Mercedes. Wiadomość nie zaniepokoiła nikogo. Ktoś powiedział, by miał się na baczności przed tym nicponiem Apariciem Saravią; Arredondo odparł z uśmiechem, że nie boi się białych. Tamten, który zapisał się do partii, nic już nie odpowiedział.
Trudniej mu przyszło rozstanie z jego dziewczyną, Klarą. Zrobił to używając tych samych słów. Uprzedził ją, by nie czekała na listy, bo będzie bardzo zajęty. Klara, która też nie miała zwyczaju pisania, zgodziła się na taki układ. Bardzo się kochali.
Arredondo mieszkał pod miastem. Usługiwała mu Mulatka o tym samym nazwisku co on, gdyż jej przodkowie byli niewolnikami rodziny Arredonda w czasie Wielkiej Wojny. Należała do osób, którym można było w pełni zaufać; nakazał jej, by każdemu, kto będzie o niego pytał, mówiła, że jest na wsi. Właśnie odebrał w sklepie ostatnią pensję.
Przeniósł się do pokoju w głębi, wychodzącego na ziemne patio. Posunięcie to nie było konieczne, ale pomagało mu w wyobcowaniu się, którego pragnął. Wróciwszy do zarzuconego zwyczaju drzemania podczas sjesty, z wąskiego żelaznego łóżka spoglądał ze smutkiem na puste półki biblioteczne. Sprzedał wszystkie swe książki, z propedeutyką prawa włącznie. Pozostała mu tylko Biblia, której nigdy naprawdę nie poznał i nie przeczytał do końca.
Przeglądał ją strona po stronie, czasami z zainteresowaniem, czasami znudzony, i narzucał sobie obowiązek uczenia się na pamięć niektórych rozdziałów Księgi Wyjścia i zakończenia Eklezjastesa. Nie usiłował zrozumieć tego, co czytał. Był wolnomyślicielem, ale co wieczór odmawiał “Ojcze nasz", bo tak obiecał matce, wyruszając do Montevideo. Niedotrzymanie tej synowskiej obietnicy mogło mu przynieść nieszczęście.
Wiedział, że musi doczekać do poranka dwudziestego piątego sierpnia. Znał dokładnie liczbę dni dzielących go od tej daty. Po tym terminie czas ustanie lub, wyrażając się ściśle, nic, co stanie się potem, nie będzie miało znaczenia. Oczekiwał tej daty, jak się czeka na chwilę szczęścia i wyzwolenia. Zatrzymał zegarek, by ciągle na niego nie spoglądać, ale co noc słysząc dwanaście ciemnych uderzeń, zrywał kartkę z kalendarza, myśląc: o jeden dzień mniej.
Z początku chciał nabrać jakichś przyzwyczajeń: pić mate, palić mocne papierosy, które by sam sobie skręcał, czytać i powtarzać na głos pewną liczbę stronic, rozmawiać z Klementyną, kiedy na tacy przynosiła mu posiłek, powtarzać i przed zdmuchnięciem świec ulepszać pewne przemówienie. Rozmowa z Klementyną, kobietą bardzo już starą, nie była łatwa, pamięć jej bowiem ograniczała się do wsi i codziennych wiejskich zajęć.
Miał też do dyspozycji szachownicę; rozgrywał na niej chaotyczne partie, których nigdy nie kończył. Brakło w tych szachach wieży, zastępował ją zwykle nabojem lub dwudziestocentówką.
Aby jakoś zapełnić czas, co rano sprzątał swój pokój za pomocą ścierki i miotły oraz zabijał pająki. Mulatce nie podobało się, iż zniża się do zajęć należących do niej, których w dodatku nie umie wykonywać.
Wolałby budzić się, kiedy słońce stało już wysoko na niebie, ale przyzwyczajenie wstawania o świcie było silniejsze niż jego postanowienia. Bardzo tęsknił do przyjaciół, choć bez goryczy myślał o tym, że oni nie tęsknią za nim z powodu jego nieprzezwyciężonej rezerwy. Pewnego popołudnia jeden z przyjaciół przyszedł zapytać, co się z nim dzieje, ale Mulatka go nie znała i odprawiła go. Arredondo nigdy nie miał się dowiedzieć, kto to był. Wiele go kosztowało, jako zapalonego czytelnika gazet, zrezygnowanie z tych muzeów nieważnych drobiazgów. Nie był człowiekiem skłonnym do medytacji lub wahań.
Jego dni i noce były jednostajne, mimo to najtrudniejsze były niedziele.
W połowie lipca pomyślał, że popełnił błąd, dzieląc czas, który i tak w jakiś sposób nami rządzi. Pozwolił wtedy błądzić swym marzeniom po rozległych ziemiach Urugwaju, dziś zlanych krwią, myśląc o falistych polach Santa Irene, gdzie bawił się latawcem, o kucu, który dzisiaj zapewne już nie żył, o kurzu, jaki unosił się po przejściu stada prowadzonego przez pasterzy, o sfatygowanym dyliżansie przyjeżdżającym co miesiąc z Fray Bentos ze swym ładunkiem błyskotek i tandety, o zatoce La Agraciada, gdzie wylądowało Trzydziestu Trzech bohaterów narodowych, o Hervidero, o szczytach, lasach i rzekach, o Cerro, na które się wdrapywał, docierając aż do latarni morskiej na szczycie, przekonany, że na brzegu La Platy nie ma drugiego, które mogłoby się z nim równać. Kiedyś ze wzgórza w zatoce przeniósł się myślą do wzgórza w herbie Montevideo i zasnął.
Co noc wiatr od morza przynosił chłód ułatwiający sen. Nie zaznał bezsenności.
Bardzo kochał swoją dziewczynę, ale powiedział sobie, że mężczyzna nie powinien myśleć o kobietach, zwłaszcza wtedy, gdy odczuwa ich brak. Wieś przyzwyczaiła go do czystości. Co do tamtej sprawy... Usiłował jak najmniej myśleć o człowieku, którego nienawidził.
Deszcz bębniący o dach tarasu dotrzymywał mu towarzystwa.
Dla więźnia lub ślepca czas płynie niby woda po łagodnej pochyłości. Mniej więcej w połowie okresu swego odosobnienia Arredondo zdołał niejeden raz poczuć się jakby w czasie poza czasem. Na pierwszym patio była studnia, w głębi której siedziała ropucha; nigdy nie przyszło mu do głowy, że tym, czego by pragnął, jest czas ropuchy, czas graniczący z wiecznością. Kiedy termin już się zbliżał, zaczął się znowu niecierpliwić. Pewnej nocy nie wytrzymał i wyszedł na ulicę. Wszystko wydało mu się inne, jakby większe. Na rogu zobaczył światło i wszedł do szynku. Aby usprawiedliwić swą obecność, zamówił kieliszek gorzkiej cana. Żołnierze rozparci przy drewnianym szynkwasie rozmawiali. Jeden z nich powiedział:
- Wiecie, że jest surowo zakazane podawanie jakichkolwiek wiadomości o walkach. Wczoraj wieczór zdarzyło się nam coś, co was zabawi. Wraz z jednym chłopakiem z koszar przechadzaliśmy się przed gmachem redakcji “La Razón". Na ulicy usłyszeliśmy dochodzące ze środka słowa, sprzeczne z tym zakazem. Weszliśmy, nie tracąc czasu. Ciemno tam było jak w grobie, więc po omacku puściliśmy serię w kierunku mówiącego. Kiedy wreszcie zamilkł, zaczęliśmy go szukać, żeby go wyciągnąć nogami do przodu, i wtedy przekonaliśmy się, że to maszyna, takie coś, co się nazywa fonograf, że to samo gadało.
Wszyscy się roześmieli.
Arredondo słuchał ich gadaniny w milczeniu. Jeden z żołnierzy zapytał go:
- Jak ci się podoba ten dowcip, chłopie?
Arredondo nie odpowiedział, wtedy chłopak w mundurze zwrócił się do niego, przysuwając blisko twarz:
- Natychmiast krzyknij: “Niech żyje prezydent Juan Idiarte Borda!"
Arredondo posłuchał rozkazu. Wśród kpiących okrzyków doszedł do drzwi. Już był na ulicy, kiedy usłyszał ostatnią obelgę:
- Strach się nie boi ani nie obraża.
Zachował się jak tchórz, ale wiedział, że nim nie jest. Spokojnie wrócił do domu.
Dwudziestego piątego sierpnia Avelino Arredondo zbudził się po dziewiątej. Najpierw pomyślał o Klarze, dopiero później o dacie. Powiedział do siebie z ulgą:
- Koniec męki oczekiwania. Oto nadszedł dzień.
Ogolił się bez pośpiechu i w lustrze ujrzał swą zwykłą twarz. Wybrał czerwony krawat i ubrał się w to, co miał najlepszego. Obiad zjadł późno. Szare niebo groziło deszczem - zawsze wyobrażał sobie, że to będzie promienny dzień. Poczuł ściśnięcie serca na myśl, że na zawsze opuszcza wilgotną izdebkę. W sieni natknął się na Mulatkę i oddał jej ostatnie pieniądze, jakie mu jeszcze pozostały. Na metalowej żaluzji mydlarni zobaczył kolorowe trapezy i pomyślał sobie, że zapomniał o nich już przeszło dwa miesiące temu. Ruszył w stronę ulicy Sarandi. Był to dzień świąteczny i na ulicach nie było wielu ludzi.
Nie wybiła trzecia, kiedy doszedł do placu Matriz. Właśnie skończyło się “Te Deum" i grupki mężczyzn, wojskowych i księży, powoli schodziły po stopniach kościoła. Na pierwszy rzut oka cylindry, czasem trzymane w rękach, mundury, galony, broń, sutanny mogły dać złudzenie, że jest ich wielu. W rzeczywistości nie było więcej niż jakieś trzydzieści osób. Arredondo nie czuł strachu, lecz coś w rodzaju szacunku. Zapytał, który z nich jest prezydentem. Odpowiedziano mu:
- Ten obok arcybiskupa w mitrze i z pastorałem.
Wyjął rewolwer i wystrzelił.
Idiarte Borda zrobił parę kroków, padł na wznak i powiedział wyraźnie:
- Umieram.
Arredondo oddał się do dyspozycji władz. Jakoby potem zadeklarował:
- Należę do partii czerwonych, co stwierdzam z dumą. Zabiłem prezydenta, który zdradził i zgnoił naszą partię. Zerwałem z przyjaciółmi i z dziewczyną, żeby ich w to nie wplątywać. Nie czytywałem gazet, by nikt nie mógł powiedzieć, że zostałem namówiony. Ten akt sprawiedliwości jest mój i tylko mój. A teraz mnie sądźcie.
Tak to mniej więcej wyglądało, aczkolwiek w sposób mniej prosty; wolno mi jednak wyobrażać sobie, że właśnie tak.
Krążek
Jestem drwalem. Nazwisko nie ma znaczenia. Chata, w której się urodziłem i w której niezadługo umrę, stoi na skraju lasu. O tym lesie mówią, że ciągnie się aż do morza otaczającego całą ziemię, po którym krążą drewniane domki, takie jak mój. Bo ja wiem? Nigdy go nie widziałem. Nie widziałem też drugiego krańca lasu. Kiedy byliśmy mali, mój starszy brat kazał mi przysiąc, że we dwóch wyrąbiemy cały las do ostatniego drzewa. Mój brat umarł, a ja szukam i będę szukał czegoś całkiem innego. Na zachodzie płynie rzeczka, w której można łowić ryby ręką. W lesie są wilki, ale nie boję się ich, a moja siekierka nigdy mnie nie zawiodła. Nigdy nie liczyłem też swoich lat, choć wiem, że mam ich dużo. Moje oczy już nie widzą. We wsi, dokąd zresztą nie chodzę, żeby nie zabłądzić, uważają mnie za sknerę. Ale do czego mógł w życiu dojść drwal?
Drzwi domu przyciskam kamieniem, żeby się tam nie dostał śnieg. Pewnego popołudnia usłyszałem ciężkie kroki, a potem stukanie. Otworzyłem i wszedł jakiś obcy człowiek. Był wysoki, stary, owinięty w zniszczony koc. Na twarzy miał bliznę. Lata dodały mu więcej chudości, niż odebrały sił, lecz zauważyłem, że chodzi o lasce. Zamieniliśmy parę słów, których nie pamiętam. Wreszcie rzekł:
- Nie mam domu i sypiam, gdzie popadnie. Przeszedłem całe królestwo anglosaskie.
Te słowa pasowały do jego wieku. Mój ojciec zawsze mówił o królestwie anglosaskim, teraz ludzie mówią o Anglii.
Miałem chleb i rybę. W czasie posiłku milczeliśmy. Zaczęło padać. Z paru skór zrobiłem mu posłanie na klepisku, na którym umarł mój brat. Kiedy zapadła noc, zasnęliśmy.
Wyszliśmy z domu o świtaniu. Deszcz ustał, a na ziemi leżał świeży śnieg. Upadła mu laska, którą mi kazał podnieść.
- Dlaczego mam cię słuchać? - zapytałem.
- Bo jestem królem - odparł.
Pomyślałem, że to wariat. Podniosłem laskę i podałem mu ją.
Przemówił już innym głosem:
- Jestem królem Secgenów. Wielekroć wiodłem ich poprzez ciężkie bitwy do zwycięstwa, lecz w chwili dopełnienia się przeznaczenia straciłem moje królestwo. Moje imię jest Isern, a pochodzę z rodu Odyna.
- Nie czczę Odyna - rzekłem. - Czczę Chrystusa.
Ciągnął dalej, jakby mnie nie usłyszał:
- Przemierzam drogi wygnania, ale wciąż jestem królem, bo mam krążek. Chcesz go zobaczyć?
Otworzył kościstą dłoń. Nie było w niej nic. Wtedy zdałem sobie sprawę, że przez cały czas miał zaciśniętą pięść. Wbijając we mnie wzrok, powiedział:
- Możesz go dotknąć.
Nie bez nieufności dotknąłem czubkami palców jego dłoni. Poczułem coś zimnego i dojrzałem błysk. Jego dłoń nagle się zamknęła. Nie powiedziałem nic. Tamten ciągnął dalej, cierpliwie, jakby mówił do dziecka:
- To jest krążek Odyna. Ma tylko jedną stronę. Na całym świecie nie ma drugiej rzeczy, która by miała tylko jedną stronę. Póki będzie w mojej ręce, będę królem.
- Jest ze złota? - zapytałem.
- Nie wiem. To krążek Odyna i ma tylko jedną stronę.
Wtedy poczułem żądzę, by posiąść ten krążek. Gdyby był mój, mógłbym go sprzedać, wymienić na sztabkę złota, być królem.
Powiedziałem do włóczęgi, którego do dziś nienawidzę:
- W chacie mam ukrytą szkatułkę pełną monet. Są ze złota i lśnią jak siekierka. Jeżeli dasz mi krążek, oddam szkatułkę.
Odrzekł z uporem:
- Nie chcę.
- A więc - powiedziałem - idź swoją drogą.
Odwrócił się do mnie tyłem. Wystarczyło uderzenie siekiery w kark, by zachwiał się i padł, lecz padając, otworzył pięść i zobaczyłem w powietrzu złoty błysk. Dobrze zaznaczyłem miejsce siekierką i zaciągnąłem trupa aż do wezbranego strumienia. Tam go cisnąłem.
Po powrocie do domu szukałem krążka. Nie znalazłem go. Od lat bez przerwy go szukam.
Księga piasku
...thy rope of sands...
George Herbert (1593-1633)
Linia składa się z nieskończonej liczby punktów; płaszczyzna z nieskończonej liczby linii; objętość z nieskończonej liczby płaszczyzn; nadobjętość z nieskończonej liczby objętości... Nie, zdecydowanie to more geometrico nie jest najlepszym sposobem zaczęcia mojej opowieści. Teraz stało się zwyczajem twierdzenie, że każde opowiadanie fantastyczne jest prawdziwe; moje jednak jest prawdziwe.
Mieszkam sam, na czwartym piętrze przy ulicy Belgrano. Parę miesięcy temu, o zmroku, ktoś zapukał do moich drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem nieznajomego. Był to wysoki mężczyzna o niewyraźnych rysach. Może zresztą taki mi się wydał z powodu mej krótkowzroczności. Wyglądał ubogo, lecz schludnie. Był w szarym ubraniu, a w ręku miał walizkę, też szarą. Od razu domyśliłem się, że to cudzoziemiec. Z początku sądziłem, że jest stary; potem spostrzegłem, iż zmyliły mnie jego przerzedzone włosy, tak jasne, że niemal białe, jakie często miewają Skandynawowie. W czasie naszej rozmowy, która nie trwała nawet godziny, dowiedziałem się, że pochodzi z Orkadów.
Wskazałem mu krzesło. Milczał chwilę, zanim zaczął mówić. Wiało od niego melancholią, tak jak teraz chyba wieje nią ode mnie.
- Sprzedaję biblie - powiedział.
Nie bez pedanterii odpowiedziałem:
- W tym domu jest parę biblii angielskich, z pierwszą Johna Wiclifa włącznie. Posiadam również biblie Cipriano de Valera oraz Lutra, która literacko jest najsłabsza, i łaciński egzemplarz Wulgaty. Jak pan sam widzi, biblie nie są mi specjalnie potrzebne.
Po chwili ciszy odparł:
- Sprzedaję nie tylko biblie. Mogę panu pokazać świętą księgę, jaką nabyłem w zapadłym kącie Bikaniru. Może ona pana zainteresuje.
Otworzył walizkę i położył ją na stole. Był to tom in octavo, oprawny w materiał. Niewątpliwie przeszedł przez wiele rąk. Kiedy go oglądałem, zaskoczył mnie jego niezwykły ciężar. Na grzbiecie był napis Holy Writ, a pod spodem Bombay.
- Dziewiętnasty wiek, prawda? - zapytałem.
- Nie wiem, nigdy tego nie wiedziałem - brzmiała odpowiedź.
Otworzyłem księgę na chybił trafił. Litery były nie znane. Strony, które wydawały się zniszczone, a ich typografia marna, były drukowane w dwóch kolumnach, tak jak biblie. Tekst był gęsty, ułożony wersetami. W górnym rogu każdej strony widniały arabskie cyfry. Zastanowiło mnie, że strona parzysta nosiła (powiedzmy) numer 40 514, nieparzysta zaś, idąca zaraz po niej, numer 999. Odwróciłem ją: na jej odwrocie znalazłem numer ośmiocyfrowy. Była też tam mała rycina, z rodzaju tych, jakie znajdują się w encyklopediach: kotwiczka, narysowana piórkiem, niby niezdarną ręką dziecka.
Wtedy właśnie nieznajomy powiedział:
- Niech pan dobrze się jej przypatrzy. Nie zobaczy jej pan nigdy więcej.
Coś jakby groźba zabrzmiało w tym zapewnieniu, ale nie w głosie.
Zapamiętałem miejsce i zamknąłem tom. Natychmiast go otwarłem. Nadaremnie strona po stronie szukałem rysunku kotwicy. Aby pokryć zmieszanie, powiedziałem:
- Jest to wersja Pisma w którymś z języków hindustańskich, nieprawdaż?
- Nie - odpowiedział. Potem zniżył głos, jakby chciał powierzyć mi jakiś sekret: - Nabyłem ten egzemplarz w miasteczku na równinie w zamian za Biblię i parę rupii. Ten, co go posiadał, nie umiał czytać. Podejrzewam, że Księgę Ksiąg uważał za amulet. Należał do bardzo niskiej kasty: nie można było nadepnąć na jego cień bez zarażenia się. Powiedział mi, że jego książka nazywa się Księgą Piasku, albowiem ani ta księga, ani piasek nie mają początku ni końca.
Poprosił, bym poszukał pierwszej strony.
Oparłem lewą rękę na okładce i otworzyłem księgę dwoma niemal ściśniętymi palcami: dużym i wskazującym. Wszystko nadaremnie: między okładką a ręką zawsze znajdowało się parę stron, jakby kiełkowały z książki.
- A teraz niech pan poszuka ostatniej.
I to również mi się nie udało; zaledwie, nie swoim głosem, zdołałem wyjąkać:
- Nie może to być.
Sprzedawca biblii ściszonym tonem powiedział:
- Nie może być, ale jest. Liczba stronic w tej książce jest dokładnie nieskończona. Żadna nie jest pierwsza. Żadna nie jest ostatnia. Nie wiem, czemu są tak, a nie inaczej ponumerowane. Może dlatego, by wykazać, że określenie nieskończoności wymyka się jakimkolwiek liczbom. - Po czym, jakby myśląc głośno, dodał: - Jeżeli przestrzeń jest nieskończona, jesteśmy w jakimkolwiek punkcie przestrzeni. Jeżeli czas jest nieskończony, jesteśmy w jakimkolwiek punkcie czasu.
Jego rozważania rozdrażniły mnie, więc powiedziałem:
- Pan jest zapewne wierzący?
- Tak, jestem prezbiterianinem. Moje sumienie jest spokojne. Jestem pewien, że nie oszukałem tamtego człowieka, dając mu Słowo Boże w zamian za tę diabelską księgę.
Zapewniłem go, że nie powinien robić sobie żadnych wyrzutów, i zapytałem, czy znalazł się w tych stronach przypadkiem. Odparł, że za parę dni chce wracać do ojczyzny. Wtedy właśnie dowiedziałem się, że jest Szkotem z Orkadów. Powiedziałem, że ja osobiście bardzo kocham Szkocję poprzez miłość do Stevensona i Hume'a.
- I zapewne do Robbie Burnsa - uzupełnił.
W czasie rozmowy przeglądałem nieskończoną księgę. Z udaną obojętnością zapytałem:
- Chce pan zaoferować ten ciekawy egzemplarz British Museum?
- Nie. Proponuję go panu - odparł i wymienił wysoką cenę.
Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że taka suma przekracza moje możliwości, i zamyśliłem się. Po paru minutach miałem gotowy plan.
- Proponuję panu pewną transakcję - rzekłem. - Pan dostał ten tom za parę rupii oraz Pismo Święte; ofiarowuję zań panu moją miesięczną emeryturę, którą właśnie podjąłem, i odziedziczoną po mych rodzicach Biblię Wiclifa wydrukowaną gotykiem.
- A black letter Wiclif! - wymruczał.
Poszedłem do sypialni i przyniosłem pieniądze oraz Biblię. Przerzucił parę kartek i obejrzał okładkę z zapałem bibliofila.
- W porządku - powiedział.
Byłem zdziwiony, że się nie targuje. Potem dopiero miałem zrozumieć, iż przyszedł do mnie już zdecydowany, by sprzedać księgę. Schował pieniądze, nie licząc.
Mówiliśmy o Indiach, o Orkadach, o norweskich jarls, którzy tymi wyspami rządzili. Kiedy wyszedł, była już noc.
Nie zobaczyłem go więcej i nie poznałem jego nazwiska.
Miałem zamiar wstawić Księgę Piasku w puste miejsce po Wiclifie, ale w końcu zdecydowałem schować ją za niekompletną edycję “Księgi tysiąca i jednej nocy".
Postawiłem ją tam i nie mogłem zasnąć. O trzeciej czy czwartej nad ranem zapaliłem światło. Wziąłem tę niezwykłą księgę i zacząłem ją przeglądać. Na jednej ze stron zobaczyłem rysunek maski. W rogu miała nie wiem już jaką cyfrę podniesioną do dziesiątej potęgi.
Nikomu nie pokazałem mej zdobyczy. Do szczęścia jej posiadania dołączył się lęk, by mi jej nie ukradziono, a potem nieufność, że może jednak nie okaże się nieskończona. Te dwie obawy pogłębiły moją dawną mizantropię. Miałem jeszcze garść przyjaciół - przestałem ich widywać. Stałem się więźniem księgi i niemal zaprzestałem wychodzenia na ulicę. Za pomocą lupy przebadałem jej zniszczony grzbiet i okładki i odrzuciłem przypuszczenie jakichkolwiek sztuczek. Sprawdziłem, że małe ryciny oddalone są od siebie o dwa tysiące stron. Zapisałem je w notatniku alfabetycznym, który dość szybko się wypełnił. Nigdy się nie powtórzyły. Nocą, w czasie krótkich chwil, kiedy udawało mi się zasnąć, śniłem o księdze.
Lato miało się ku końcowi, kiedy zrozumiałem, że jest to księga monstrualna. Na nic się nie zdały rozważania, że nie mniej potworny jestem ja sam, kiedy oglądam ją oczami, dotykam dziesięcioma zakończonymi paznokciami palcami. Poczułem, że jest ona jakimś koszmarem, czymś nieczystym, co bezcześci i przenika rzeczywistość.
Pomyślałem o ogniu, ale zląkłem się, że spalenie nieskończonej księgi będzie również nieskończone i zadusi dymem całą planetę.
Pamiętam, że czytałem, iż najlepiej schować liść pomiędzy liśćmi. Przed pójściem na emeryturę pracowałem w Bibliotece Narodowej, w której znajduje się dziewięćset tysięcy tomów: wiem, że na prawo z holu kręcone schodki giną w mrokach suteren, gdzie złożone są czasopisma i mapy. Skorzystałem z nieuwagi pracowników, by zgubić Księgę Piasku na jednym z pełnych wilgoci regałów. Postarałem się nie zauważyć, na jakiej wysokości ani w jakiej odległości od drzwi ją umieszczam.
Trochę mi ulżyło, ale nadal nie chcę nawet przechodzić ulicą México.
Epilog
Pisanie prologu do nie czytanych jeszcze opowiadań jest zadaniem właściwie niemożliwym, jako że wymaga analizy wątków, których nie należy zdradzać. Z tych względów wolę napisać epilog.
Opowiadanie początkowe podejmuje stary temat sobowtóra, który tylekroć kusił zawsze szczęśliwe pióro Stevensona. W Anglii nosi on nazwę fecht lub bardziej literacko wraith of the living. W Niemczech - Doppelgänger. Podejrzewam, że najdawniejszą formą było alter ego. Ta zjawa poczęła się zapewne od odbić w zwierciadłach metalu czy wody lub po prostu od pamięci, która z każdego z nas robi aktora i widza zarazem. Moim obowiązkiem było sprawić, by rozmówcy byli dostatecznie różni i dostatecznie podobni, by być jednym i tym samym. Czy warto wspominać, że pomysł tej historii przyszedł mi do głowy nad brzegami rzeki Charles w Nowej Anglii, której zimny bieg przywiódł mi na myśl dalekie wody Rodanu?
Miłość jest bardzo często tematem mych wierszy; inaczej jest z prozą, gdzie występuje raz jeden: w “Ulrice". Czytelnicy zauważą jej formalne zbliżenie do “Tamtego".
“Kongres" jest najdłuższym opowiadaniem z tego tomu, o założeniu tak szerokim, że w końcu łączącym się z kosmosem i z sumą wszystkich dni. Niejasny początek pragnie przypomnieć temat fikcji Kafki; koniec - wznieść się, z pewnością daremnie, do ekstazy Chestertona lub Johna Bunyana. Nigdy nie zasłużyłem na podobne olśnienie, ale udało mi się je wyśnić. Moim zwyczajem wplotłem w to opowiadanie szczegóły autobiograficzne.
Przeznaczenie, które - jak głosi fama - jest niezbadane, nie dawało mi spokoju, dopóki nie przejrzałem pośmiertnego opowiadania Lovecrafta, pisarza, którego zresztą zawsze uważałem za nieświadomego parodystę Poego. W końcu uległem; pożałowania godny owoc tej kapitulacji nosi tytuł “There Are More Things".
“Sekta Trzydziestu" opisuje bez żadnego dokumentalnego zaplecza historię domniemanej herezji.
“Noc darów" jest może najprostszym opowiadaniem w tym tomie, najgwałtowniejszym i najbardziej egzaltowanym.
“Biblioteka Babel"* (1941) wyobraża nie kończącą się liczbę książek; “Undr" oraz “Zwierciadło i maska" - odwieczne dzieła składające się z jednego wyrazu.
“Utopia człowieka zmęczonego" jest moim zdaniem opowieścią najuczciwszą, a zarazem najbardziej melancholijną z całej serii.
Zawsze mnie zaskakiwała obsesja etyczna u Amerykanów z Północy; “Fortel" chce odzwierciedlić ten rys.
Mimo Johna Feltona, Charlotty Corday, znanej opinii Rivery Indarte (“Jest rzeczą świętą zamordować Rosasa") i urugwajskiego hymnu narodowego (“Tak, tyrani, Brutusa sztylet wziąć") nie zgadzam się z morderstwem politycznym. Cokolwiek by było, czytelnicy samotnej zbrodni Arredonda zechcą dowiedzieć się jej zakończenia. Luis Melidn Lafinur prosił o jego uniewinnienie, lecz sędziowie Carlos Fein i Cristóbal Salvanac skazali go na miesiąc odosobnienia i na pięć lat więzienia. Dziś jedna z ulic Montevideo nosi jego imię.
Dwa różne i niepojęte przedmioty są tematem ostatnich opowiadań. “Krążek" to koło Euklidesa, które zakłada możliwość istnienia jednej strony; “Księga piasku"- tom o niezliczonej liczbie stron.
Mam nadzieję, że pospieszne notki, które właśnie skończyłem dyktować, nie wyczerpują tej książki i że jej fantazje będą puszczały pędy w gościnnej wyobraźni tych, którzy ją właśnie zamykają.
J. L. B.
Buenos Aires, 3 lutego 1975
* “Skierowali się do... ogromnego zamku, nad którego bramą znajdował się napis: «Należę do nikogo i do wszystkich. Byliście tu, nimeście weszli, i będziecie jeszcze, skoro wyjdziecie»" - Denis Diderot, “Kubuś Fatalista i jego pan", tłum. Tadeusz Żeleński-Boy. (Przyp. red.)
* Tuniki noszone przez Indian Araukanas i gauczów. (Przyp. tłum.)
* Wszystkie cytaty z Nowego Testamentu (Ewangelia św. Mateusza) w dum. Jakuba Wujka. (Przyp. red.)
* Opowiadanie z tomiku “Fikcje". (Przyp. tłum.)