KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
Jorge Luis Borges
Księga piasku
OPOWIADANIA
(Przełożyła: Zofia Chądzyńska)
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
2
Spis treści:
Tamten..........................................................3
Ulrica...........................................................10
Kongres.......................................................14
There Are More Things................................28
Sekta Trzydziestu.........................................34
Noc darów....................................................37
Zwierciadło i maska.....................................41
Undr............................................................45
Utopia człowieka zmęczonego......................50
Fortel...........................................................56
Avelino Arredondo......................................61
Krążek.........................................................66
Księga piasku..............................................68
Epilog.........................................................72
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
3
Tamten
Wydarzenie to miało miejsce w lutym 1969 roku w Cambridge, na północ od
Bostonu. Nie zanotowałem go od razu, pierwszą mą myślą bowiem było o nim
zapomnieć, by nie stracić rozumu. Teraz, w roku 1972, myślę, że jeżeli je opiszę, inni
przeczytają to jako opowiadanie, a może wtedy, z upływem lat, stanie się nim i dla
mnie.
Wiem, że było czymś potwornym, póki trwało, a również w czasie bezsennych
nocy, jakie nastąpiły potem. To nie znaczy zresztą, by miało wzruszyć osobę trzecią.
Było około dziesiątej rano. Siedziałem na ławce nad brzegiem rzeki Charles. O
jakieś pięćset metrów w prawo stał wysoki budynek, którego nazwy nigdy się nie
dowiedziałem. Szara woda popychała wielkie kawały lodu. W sposób nieunikniony
rzeka skojarzyła mi się z czasem. Tysiącletni obraz Heraklita. Spałem dobrze; moje
wykłady poprzedniego dnia chyba zainteresowały słuchaczy. Dokoła nie było żywej
duszy.
Nagle doznałem uczucia (zdaniem psychologów dowodzącego zmęczenia), że
moment ten już raz przeżyłem. Na drugim końcu ławki ktoś usiadł. Byłbym wolał
samotność, ale nie chciałem od razu wstawać, by nie wydać się niegrzecznym. Tamten
zaczął pogwizdywać. Wtedy właśnie nastąpił pierwszy z wielu niepokojących
epizodów tego ranka. To, co gwizdał, to, co usiłował gwizdać (nigdy nie miałem zbyt
dobrego słuchu), było popularną kreolską balladą “La Tapera" Eliasa Regules. Sposób
gwizdania przeniósł mnie na nie istniejące już patio i przywiódł wspomnienie Àlvara
Meliana Lafinur, który od tak dawna nie żył. Potem pojawiły się pierwsze zwrotki. Nie
był to głos Àlvara, ale usiłował być do niego podobny. Uświadomiłem to sobie ze
zgrozą. Zbliżyłem się doń i zapytałem:
- Pan z Urugwaju czy z Argentyny?
- Jestem Argentyńczykiem, ale od czternastego roku mieszkam w Genewie -
zabrzmiała odpowiedź.
Nastąpiła długa cisza. Zapytałem: — Na ulicy Malagnou pod siedemnastym, na
wprost cerkwi?
Odpowiedział, że tak.
- W takim razie - powiedziałem zdecydowanie - pan się nazywa Jorge Luis
Borges. Ja także jestem Jorge Luis Borges. Jest rok 1969 i znajdujemy się w
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
4
Cambridge.
- Nie - odpowiedział moim własnym, tyle że dalekim głosem.
Po jakimś czasie powtórzył z naciskiem:
- Jestem w Genewie, na ławce, o parę kroków od Rodanu. Dziwne wydaje mi
się jedno, że jesteśmy do siebie podobni, choć pan, z tą siwą głową, wygląda na o wiele
starszego.
Odpowiedziałem:
- Mogę ci dowieść, że nie kłamię. Opowiem ci o sprawach, o jakich nie może
wiedzieć nieznajomy. W domu jest srebrne naczynie do mate na nóżce udającej węża,
które nasz pradziad przywiózł z Peru. Jest też srebrna miska, którą przytraczał do
siodła. W twojej szafie stoją dwa rzędy książek. Trzy tomy bajek “Księgi tysiąca i
jednej nocy" Lane'a ze stalorytem i notkami zamieszczonymi petitem pomiędzy roz-
działami, słownik łaciński Quicherata, “Germania" Tacyta po łacinie w wersji
Gordona, “Don Kichot" wydany przez Garniera, “Tablas de sangre" Rivery Indarte, z
dedykacją autora, “Sartor Resartus" Carlyle'a, biografia Amiela i schowana za innymi
w tekturowej oprawie książka o obyczajach seksualnych ludów bałkańskich. Nie
zapomniałem również pewnego popołudnia na pierwszym piętrze domu przy placu
Dubourg.
- Dufour - poprawił.
- Zgoda. Dufour. Czy ci to wystarcza?
- Nie - odpowiedział. - Te dowody niczemu nie służą. Jeżeli śni mi się pan, to
nic dziwnego, że wie pan to, co ja wiem. Wszystkie pańskie staranne wyliczania są
daremne.
Zarzut był słuszny. Odparłem:
- Jeżeli ten ranek i to spotkanie są snem, każdy z nas z pewnością uważa, że to
jego sen. Może przestaniemy śnić, może nie przestaniemy. Tymczasem naszym
obowiązkiem jest przyjąć ten sen tak, jak przyjęliśmy wszechświat i to, że nas poczęto,
że do patrzenia mamy oczy i że oddychamy.
- A jeżeli sen będzie trwał? - zapytał z niepokojem.
Aby uspokoić i jego, i siebie, powiedziałem z przekonaniem, jakiego z
pewnością nie miałem:
- Mój sen trwa już siedemdziesiąt lat. W końcu, jeżeli o tym pomyśleć, nie ma
człowieka, który by nie spotkał samego siebie. To właśnie zdarza się nam w tej chwili,
z tą różnicą, że jest nas dwóch. Czy nie chcesz wiedzieć czegoś z mojej przeszłości, co
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
5
w przyszłości oczekuje i ciebie?
Przytaknął bez słowa. Mimo że trochę zagubiony, mówiłem dalej:
- Matka jest zdrowa i czuje się dobrze, mieszka nadal w swym domu na rogu
Charcas i Maipú w Buenos Aires, ale ojciec umarł trzydzieści lat temu. Umierał na
serce. Dobił go paraliż połowy ciała: lewa ręka położona na prawej wyglądała jak ręka
dziecka na ręce giganta. Niecierpliwie czekał śmierci, ale nigdy się nie skarżył. Nasza
babka umarła w tym samym domu. Na parę dni przed końcem zawołała nas
wszystkich i powiedziała: “Jestem bardzo starą kobietą, która umiera bardzo powoli.
Niech nikt sobie nie zawraca głowy czymś tak zwykłym i codziennym". Twoja siostra
Norah wyszła za mąż i ma dwóch synów. No, a co słychać u ciebie w domu?
- Dobrze. Tata ze swymi wiecznymi żarcikami na temat religii. Wczoraj wieczór
powiedział, że Chrystus był jak gauczo, który nie chce się angażować, i dlatego używał
przypowieści.
Zawahał się, a potem dodał:
- A pan?
— Nie znam liczby książek, jakie napiszesz, ale wiem, że będzie ich zbyt wiele.
Będziesz pisał wiersze, które dadzą ci rozkosz nie dzieloną z nikim, i opowiadania
fantastyczne. Będziesz wykładał, tak jak twój ojciec i jak tylu z naszej krwi.
Byłem zadowolony, że wcale nie pyta o powodzenie lub niepowodzenie książek.
Zmieniłem ton i ciągnąłem dalej:
- Co dotyczy historii... Była inna wojna, między niemal tymi samymi
przeciwnikami. Francja od razu skapitulowała. Anglia i Ameryka wygrały z nie-
mieckim dyktatorem nazwiskiem Hitler cykliczną bitwę pod Waterloo. Buenos Aires
około roku 1946 spłodziło nowego Rosasa, dość podobnego do naszego krewnego.
Prowincja Córdoba uwolniła nas od niego w pięćdziesiątym piątym, tak jak uprzednio
Entre Ríos. Teraz źle się dzieje. Rosja usiłuje wziąć we władanie tę planetę; Ameryka,
uwikłana w przesąd o konieczności demokracji, nie może się zdecydować, czy zostać
prawdziwym imperium. Z każdym dniem nasz kraj staje się bardziej prowincjonalny.
Bardziej prowincjonalny i bardziej zadufany w sobie, jakby zamykał oczy. Nie
zaskoczyłoby mnie, gdyby w szkołach naukę łaciny zastąpiono nauką guarani.
Zauważyłem, że zaledwie mnie słucha. Naturalny lęk przed niemożliwym, a
jednak oczywistym paraliżował go. Ja, który nie byłem ojcem, poczułem dla tego
biednego chłopaka bliższego mi, niż gdyby był moim rodzonym synem, przypływ
miłości. Zobaczyłem, że trzyma w rękach książkę. Zapytałem o jej tytuł.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
6
- To “Biesy" Fiodora Dostojewskiego - odpowiedział z pewną dumą.
- Już nie bardzo pamiętam. Jakie to jest?
Ledwie wypowiedziałem te słowa, już wiedziałem, że takie pytanie jest
świętokradztwem.
- Mistrz rosyjski - odparł - głębiej niż ktokolwiek inny spenetrował labirynt
słowiańskiej duszy.
Ten retoryczny wysiłek wydał mi się dowodem, że się uspokoił.
Zapytałem, czy zna inne książki mistrza.
Wymienił dwie czy trzy, między innymi “Sobowtóra".
Zapytałem, czy czytając je potrafił odróżnić postacie, podobnie jak i u Conrada,
i czy ma zamiar przeczytać wszystkie jego dzieła.
- Raczej nie - odrzekł dość zaskoczony.
Zapytałem go, co pisze; odpowiedział, że przygotowuje tomik wierszy, który ma
zamiar nazwać “Czerwone hymny". Myślał również o tytule “Czerwone rytmy".
- Czemu nie? - powiedziałem. - Masz znakomitych poprzedników. “Błękitny
wiersz" Rubena Daria. “Szara piosenka" Verlaine'a.
Nie słuchając mnie wyjaśnił, że jego książka ma wyśpiewać braterstwo
wszystkich ludzi. Poeta naszych czasów nie może odwracać się tyłem do swojej epoki.
Zamyśliłem się i zapytałem, czy rzeczywiście czuje się bratem wszystkich. Na
przykład wszystkich pracowników zakładów pogrzebowych, wszystkich listonoszy,
wszystkich nurków, wszystkich tych, co mieszkają po parzystej stronie ulicy,
wszystkich zachrypniętych i tak dalej. Odpowiedział, że jego książka odnosi się do
masy pariasów i uciśnionych.
- Twoja masa pariasów i uciśnionych - odparłem — nie jest niczym innym jak
abstrakcją. Tylko jednostki istnieją, jeżeli w ogóle ktoś istnieje. “Człowiek wczorajszy
nie jest człowiekiem dzisiejszym", zawyrokował pewien Grek. My dwaj, na tej ławce w
Genewie czy też w Cambridge, zapewne możemy być tego dowodem.
Prócz surowych stronic Historii pamiętne wydarzenia obywają się bez
pamiętnych zdań. Człowiek, który ma umrzeć, chce przypomnieć sobie jakiś wyryty w
pamięci obraz z dzieciństwa; żołnierze przed pójściem do ataku mówią o błocie lub o
kapralu. Nasza sytuacja była jedyna w swoim rodzaju i szczerze mówiąc nie byliśmy
do niej przygotowani. My - oczywiście - mówiliśmy o literaturze; obawiam się zresztą,
że nie powiedziałem nic więcej niż to, co zazwyczaj mówię dziennikarzom. Moje alter
ego wierzyło w wymyślenie lub odkrycie nowych metafor; ja - w te, które odpowiadają
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
7
wewnętrznym zbliżeniom, poczuciu bliskości, i w te, jakie nasza pamięć
zaakceptowała. Starość ludzi i zmierzch, sny i życie, płynięcie czasu i wody. Wyłoży-
łem mu tę opinię, którą po latach zamieści w książce. Niemal mnie nie słuchał. Nagle
rzucił: - Jeżeli pan jest mną, jak wytłumaczyć, że zapomniał pan o swoim spotkaniu z
pewnym starszym panem, który w roku 1918 powiedział panu, że też jest Borgesem?
Nie pomyślałem o tej trudności. Odpowiedziałem bez przekonania:
- Może było to tak niezwykłe, że postarałem się o tym zapomnieć.
Zaryzykował nieśmiałe pytanie:
- Jak z pańską pamięcią?
Zrozumiałem, że dla chłopca, który nie ma dwudziestu lat, człowiek przeszło
siedemdziesięcioletni jest niemal nieboszczykiem. Odpowiedziałem:
- Często bywa podobna do zapomnienia, ale zawsze jeszcze znajduje to, co
powinna. Uczę się anglosaskiego i nie jestem w tym najgorszy.
Jak na sen nasza rozmowa trwała już zbyt długo. Nagle przyszło mi coś do
głowy.
- Mogę ci natychmiast dowieść - powiedziałem - że ci się nie śnię. Posłuchaj
tego wersetu, którego nigdy nie czytałeś, a który ja zapamiętałem.
Powoli zacząłem deklamować przesławne zdanie: L'hydre-univers tordant son
corps écaillé d'astres...
Odczułem jego niemal przerażone zdumienie. Powtórzył zdanie szeptem,
rozkoszując się każdym olśniewającym słowem.
- To prawda - wybełkotał - nigdy nie byłbym w stanie napisać czegoś
podobnego.
Hugo nas zjednoczył.
Przedtem powtarzał z zapałem, teraz to sobie przypominam, ów krótki wiersz,
w którym Walt Whitman wspomina wspólną noc nad morzem, kiedy to był naprawdę
szczęśliwy.
- Jeśli Whitman to wyśpiewał - zauważyłem - to dlatego, że tego pragnął, a to
nie nastąpiło. Poemat zyskuje, jeśli można się z niego domyślić, że jest wyrazem
pragnienia, nie zaś kroniką faktu.
Popatrzył na mnie.
- Pan go nie zna! - wykrzyknął. - Whitman nie może kłamać!
Pół wieku nie mija bezkarnie. Po naszej rozmowie, ludzi wielorakich lektur i
odmiennych gustów, poznałem, że nie możemy się zrozumieć. Byliśmy zbyt różni i
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
8
zbyt podobni. Nie mogliśmy też oszukiwać się, to utrudnia dialog. Każdy z nas był
karykaturalną kopią drugiego. Sytuacja była zbyt nienormalna, by mogła trwać dłużej.
Radzić czy też dyskutować też nie miało sensu, bo jego nieuniknionym
przeznaczeniem było stać się tym, czym ja jestem.
Niespodziewanie przypomniała mi się fantazja Coleridge'a. Ktoś śni, że
wędruje przez raj, na dowód czego dostaje kwiat. Po obudzeniu trzyma ten kwiat w
dłoni.
Pomyślałem o podobnej sztuczce.
- Posłuchaj - powiedziałem - czy masz jakieś pieniądze?
- Tak - odparł. - Mam dwadzieścia franków. Zaprosiłem dziś wieczór Simona
Żychlińskiego do “Crocodile'a".
- Powiedz Simonowi, że poświęci się medycynie, że będzie praktykował jako
lekarz w Carouge i zdziała wiele dobrego... a teraz daj mi trochę drobnych.
Wyjął trzy srebrne monety i garstkę miedziaków. Nie rozumiejąc, dał mi jedną
ze srebrnych.
Podałem mu któryś z tych niebezpiecznych amerykańskich banknotów
mających rozmaitą wartość przy jednakowej wielkości. Popatrzył nań zdumiony.
- To niemożliwe! - krzyknął. - Jest na nim data 1964.
(W wiele miesięcy później ktoś zwrócił mi uwagę, że na banknotach w ogóle nie
ma dat).
- To jakiś cud - wybąkał. - A cuda napawają strachem. Tych, co byli świadkami
zmartwychwstania Łazarza, ogarnęło przerażenie.
Nic się nie zmieniliśmy, pomyślałem. Zawsze odniesienia literackie.
Podarł banknot i schował monetę.
Ja postanowiłem rzucić swoją do rzeki. Srebrny łuk niknący w srebrnej rzece
nadałby mojej historii jakiś obraz życia, ale los chciał inaczej.
Odpowiedziałem, że jeżeli coś nadnaturalnego zdarza się dwukrotnie, przestaje
przerażać. Zaproponowałem, byśmy spotkali się nazajutrz na tej samej ławce,
znajdującej się w dwóch różnych miejscach i w dwóch różnych epokach.
Zgodził się natychmiast i powiedział, nie patrząc na zegarek, że nie ma już
wiele czasu. Obaj kłamaliśmy i każdy z nas wiedział, że jego rozmówca kłamie.
Dodałem, że mają tu przyjść po mnie.
- Przyjść po pana? - zapytał.
- Tak. Kiedy dojdziesz do mojego wieku, stracisz niemal całkowicie wzrok.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
9
Będziesz widział żółtości, cienie, światła. Ale nie przejmuj się. Stopniowe tracenie
wzroku nie jest tragiczne. Przypomina powolny letni zmierzch.
Pożegnaliśmy się, nie podając sobie rąk. Nazajutrz nie poszedłem. On też
pewnie nie przyszedł.
Wiele myślałem nad tym spotkaniem, o którym nie opowiedziałem nikomu.
Mam wrażenie, że znalazłem do niego klucz. Spotkanie było rzeczywiste, ale tamten
rozmawiał ze mną we śnie i dlatego mógł o mnie zapomnieć; ja rozmawiałem z nim
na jawie i wspomnienie to wciąż jeszcze mnie niepokoi.
Tamten śnił o mnie, choć niezupełnie o mnie. Śnił, teraz dopiero to rozumiem,
o nie istniejącej dacie na dolarze.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
10
Ulrica
Hann tekr svenhit Gram ok
leggr i methal theira bert
Völsunga Saga, 27
Moje opowiadanie będzie wierne rzeczywistości, a w każdym razie mojemu
wspomnieniu rzeczywistości, co w końcu jest tym samym. Wypadki miały miejsce
bardzo niedawno, ale wiem, że maniera literacka równa się manierze nadawania
rysów przypadkowości i podkreślaniu emfazy. Chcę opowiedzieć o moim spotkaniu z
Ulricą (nie znałem jej nazwiska i zapewne nie poznam go nigdy) w mieście York.
Kronika ta obejmuje jedną noc i jeden ranek. Nic by mnie nie kosztowało nadmienić,
że zobaczyłem ją pierwszy raz obok “Pięciu sióstr Yorku", owych słynnych czystych,
pozbawionych wszelkich obrazów witraży, jakie uszanowali obrazoburcy Cromwella,
ale faktem jest, że poznaliśmy się w saloniku “Northern Inn", gospody leżącej poza
murami miasta. Było tam zaledwie parę osób, a ona siedziała tyłem do mnie. Ktoś
poczęstował ją kieliszkiem, lecz odmówiła.
- Jestem feministką - powiedziała. - Nie chcę naśladować mężczyzn. Nie lubię
ich tytoniu ani alkoholu.
Zdanie miało brzmieć dowcipnie i odgadłem, że nie po raz pierwszy je
wygłasza. Potem dowiedziałem się, że wcale nie było dla niej charakterystyczne, ale
to, co mówimy, nie zawsze do nas pasuje.
Opowiedziała, że spóźniła się do muzeum, ale wpuszczono ją, dowiedziawszy
się, że jest Norweżką.
Ktoś z obecnych skomentował:
- Nie po raz pierwszy Norwegowie wchodzą do Yorku.
- To prawda - przytaknęła. - Anglia należała do nas i straciliśmy ją, jeżeli w
ogóle można coś mieć i w ogóle można coś stracić.
Wtedy na nią popatrzyłem. Pewien werset Blake'a wspomina o dziewczynach z
łagodnego srebra i szalonego złota, ale w Ulrice była mieszanina złota i łagodności.
Była zręczna i wysoka, o drobnych rysach i szarych oczach. Większe wrażenie niż jej
twarz zrobił na mnie wyraz spokojnej tajemniczości.
Uśmiechała się łatwo, a uśmiech wydawał się ją oddalać. Nosiła się czarno, co
jest rzadkie na północy, gdzie starają się rozweselać to, co samo otoczenie przygasza.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
11
Mówiła poprawnie po angielsku, lekko akcentując literę “r". Nie jestem bystrym
obserwatorem; to wszystko zauważyłem z czasem.
Przedstawiono nas sobie. Powiedziałem, że jestem profesorem na
Uniwersytecie Los Andes w Bogocie, Kolumbijczykiem - wyjaśniłem.
Zapytała zamyślona:
- Co to znaczy być Kolumbijczykiem?
- Nie wiem - odpowiedziałem. - To akt wiary.
- To tak jak być Norweżką - przytaknęła.
Nie pamiętam żadnych innych słów, jakie padły tej nocy. Nazajutrz wcześnie
rano zszedłem do sali jadalnej. Przez szyby zobaczyłem, że spadł śnieg; równina
gubiła się w świetle poranka. Nie było nikogo więcej. Ulrica zaprosiła mnie do swego
stołu. Powiedziała, że lubi samotne spacery.
Przypomniał mi się żart Schopenhauera i odpowiedziałem:
- Ja także. Możemy więc wyjść razem.
Oddaliliśmy się od domu, sunąc po świeżym śniegu. Na polach nie było żywej
duszy. Zaproponowałem spacer do Thorgate, które leżało o parę mil w dół rzeki.
Wiem, że już wtedy byłem w niej zakochany; nie zniósłbym nikogo innego u swego
boku.
Usłyszałem dalekie wycie wilka. Nigdy nie słyszałem, jak wyje wilk, ale wiem,
że to był wilk. Ulrica się nie przelękła.
Po chwili odezwała się, jakby myśląc głośno:
- Niewielkie i prymitywne miecze, jakie widziałam wczoraj w York Minster,
wzruszyły mnie bardziej niż wielkie okręty w muzeum w Oslo.
Nasze drogi rozdzieliły się. Ulrica tegoż popołudnia wyjeżdżała do Londynu, ja
- do Edynburga.
- Na Oxford Street - powiedziała - pójdę śladem De Quinceya, który szukał swej
Anny zagubionej w londyńskim tłoku.
- De Quincey - odparłem - przestał jej szukać. Ja ciągle jej szukam.
- Może - powiedziała półgłosem - teraz ją znalazłeś.
Zrozumiałem, że rzecz nieoczekiwana przestała mi być wzbroniona, i
ucałowałem jej usta i oczy. Odsunęła się ode mnie z łagodną stanowczością, a potem
rzuciła:
- Będę twoją w gospodzie w Thorgate. Proszę, nie dotykaj mnie teraz. Tak
będzie lepiej.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
12
Dla człowieka samotnego w starszym wieku ofiarowana miłość jest darem,
którego już się nie spodziewa. Cud ma prawo stawiać swoje warunki. Pomyślałem o
swoich młodych latach w Popayán i o pewnej dziewczynie z Teksasu, jasnej i smukłej
jak Ulrica, która odmówiła mi swojej miłości.
Nie popełniłem błędu zapytując, czy mnie kocha. Zrozumiałem, że nie jestem
pierwszy i że nie będę ostatni. Ta przygoda, może jedyna dla mnie, będzie jedną z
wielu dla prześlicznej i stanowczej uczennicy Ibsena.
Trzymając się za ręce, nadal rozmawialiśmy.
- Wszystko to jest jak sen - powiedziałem - a ja nigdy nie śnię.
- Jak ów król - odparła Ulrica - który nie śnił aż do chwili, gdy czarownik uśpił
go w chlewie.
Potem dodała:
- Posłuchaj. Zaraz zaśpiewa ptak.
Po chwili usłyszeliśmy śpiew.
- W tych okolicach - powiedziałem - mówią, że ten, kto ma umrzeć, widzi
przyszłość.
- A ja mam umrzeć - dodała.
Spojrzałem na nią zdumiony.
- Idźmy na przełaj przez las - zaproponowałem. - Będziemy prędzej w
Thorgate.
- Las jest niebezpieczny - odparła.
Poszliśmy pustymi polami.
- Chciałbym, żeby ta chwila trwała zawsze - wyszeptałem.
- “Zawsze" jest słowem niedozwolonym dla ludzi - stwierdziła Ulrica i ażeby
uniknąć patosu, poprosiła, bym jeszcze raz powtórzył swoje nazwisko, którego nie
dosłyszała.
- Javier Otárola - powiedziałem.
Próbowała je wymówić, ale nie potrafiła. Podobnie i ja pomyliłem się,
powtarzając jej imię: Ulrikke.
- Będę cię nazywała Zygfrydem - oznajmiła, uśmiechając się.
- Jeżeli ja jestem Zygfrydem, ty jesteś Brunhildą.
Zwolniła kroku.
- Znasz sagę? - zapytałem.
- No pewno - odparła. - Tragiczna historia, którą Niemcy zmarnowali w swych
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
13
zapóźnionych “Nibelungach".
Nie chciałem dyskutować i odpowiedziałem:
- Brunhildo, idziesz tak powoli, jakbyś chciała, żeby między nami w łożu
pojawił się miecz.
Nagle znaleźliśmy się przed gospodą. Nie zdziwiło mnie, że nazywała się tak jak
tamta - “Northern Inn".
Ze szczytu schodów Ulrica krzyknęła:
- Słyszałeś wilka? Nie ma już wilków w Anglii. Spiesz się.
Kiedy wchodziłem na pięterko, zauważyłem, że ściany wyklejone są tapetą à la
William Morris - głęboką czerwienią ze splatającymi się owocami i ptakami. Ulrica
weszła pierwsza. Ciemny pokój był niski, mansardowy. Oczekiwane łoże odbijało się w
lustrze, a ciemny mahoń przypominał mi zwierciadło z Pisma. Ulrica już się rozebrała.
Zawołała mnie moim prawdziwym imieniem: Javier. Poczułem, że śnieżyca się
wzmaga. Nie było już ani mebli, ani luster. Między nami nie było miecza. Czas sączył
się niby piasek. W cieniu płynęła odwieczna miłość i po raz pierwszy i jedyny
posiadłem obraz Ulriki.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
14
Kongres
Ils s'acheminerent vers un château immense, au frontis-
pice duquel on lisait: “Je n'appartiens à personne
et j'appartiens à tout le monde. Vous y étiez avant que
d'y entrer, et vous y serez encore quand vous en sortirez".
Diderot, “Jacques Le Fataliste et son Maître"
*
(1796)
Nazywam się Alejandro Ferri. W nazwisku mym pobrzmiewają wojownicze
echa, ale nie skojarzenia z żelazem, symbolem chwały, ani wielki cień Macedończyka -
zdanie pochodzi od autora “Marmurów", który zaszczycał mnie swoją przyjaźnią - nie
przypomina w niczym szarego człowieczka, który kreśli te linijki na piętrze hoteliku
przy ulicy Santiago del Estero, w południowej części miasta, pod żadnym względem
nie przywodzącej już na pamięć jego dawnych dzielnic. Wkrótce skończę
siedemdziesiąt ileś tam lat, nadal udzielam lekcji angielskiego garstce uczniów. Z
powodu niezdecydowania, niedbalstwa czy z innych przyczyn nie ożeniłem się i teraz
jestem sam. Nie doskwiera mi samotność; dość trudno jest znosić samego siebie i
własne manie. Widzę, że się starzeję: nieomylną oznaką jest fakt, że nie interesują
mnie ani nie zaskakują nowości, może dlatego że - jak stwierdzam - nie ma w nich nic
specjalnie nowego, są to zawsze te same, skromne wariacje. Kiedy byłem młody,
pociągały mnie zmierzchy, przedmieścia, nieszczęścia; teraz - poranki w centrum
miasta i łagodny spokój. Już nie udaję Hamleta. Zapisałem się do partii
konserwatywnej i do klubu szachowego, dokąd chodzę jako widz, i to nieraz
roztargniony. Ciekawski może ekshumować z jakiegoś ciemnego kąta Biblioteki
Narodowej przy ulicy Mexico egzemplarz mojego “Krótkiego studium analitycznego
języka Johna Wilkinsa", dzieła, które należałoby wznowić, już choćby po to, żeby
poprawić jego liczne błędy. Nowy dyrektor Biblioteki jest, jak mówią, literatem, który
się poświęcił badaniom dawnych języków (jakby obecne nie były dość prymitywne)
oraz demagogicznemu wychwalaniu wyimaginowanego Buenos Aires nożowników.
Nigdy nie chciałem go poznać. Przybyłem do tego miasta w 1899 roku i jeden jedyny
*
“Skierowali się do... ogromnego zamku, nad którego bramą znajdował się napis: «Należę do nikogo i
do wszystkich. Byliście tu, nimeście weszli, i będziecie jeszcze, skoro wyjdziecie»" - Denis Diderot,
“Kubuś Fatalista i jego pan", tłum. Tadeusz Żeleński-Boy. (Przyp. red.)
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
15
raz przypadek zetknął mnie z nożownikiem czy też z osobnikiem cieszącym się opinią
nożownika. Jeżeli się nadarzy okazja, opiszę kiedyś ten epizod.
Już mówiłem, że jestem sam; parę dni temu sąsiad z hotelu, który słyszał, jak
wspominam Fermina Egurena, powiedział mi, że zmarł on w Punta del Este.
Śmierć owego człowieka, który z pewnością nigdy nie był mym przyjacielem, w
jakiś uporczywy sposób nie przestawała mnie zasmucać. Wiem, że zostałem sam jako
jedyny już na świecie strażnik owego wydarzenia, Kongresu, którego wspomnienia nie
będę mógł z nikim dzielić. Teraz jestem ostatnim członkiem Kongresu. To prawda, że
każdy człowiek nim jest, że nie istnieje na planecie istota, która by nim nie była, ale ja
jestem nim w inny sposób. Wiem, że nim jestem: to mnie odróżnia od mych niezliczo-
nych kolegów, obecnych i przyszłych. Jest prawdą, że siódmego lutego 1904 roku
przysięgliśmy na to, co najświętsze - czyż jest na świecie coś świętego lub coś, co by
nie było święte? - nie wyjawiać historii Kongresu, ale jest równie pewne, że fakt, który
wyjawiam teraz, łamiąc przysięgę, jest także częścią Kongresu. To oświadczenie jest
niejasne, ale może rozpalić ciekawość moich ewentualnych czytelników.
W każdym wypadku zadanie, jakie sobie narzuciłem, nie jest łatwe. Nigdy nie
trudniłem się, nawet w sposób epistolarny, gatunkiem narracyjnym, a poza tym - co z
pewnością jest o wiele ważniejsze - historia, którą opowiadam, jest niewiarygodna.
Pióro José Fernandeza Irali, niesłusznie zapomnianego poety, autora “Marmurów",
było przeznaczone do tego dzieła, lecz dziś jest już za późno. Nie będę rozmyślnie
przeinaczał faktów, ale przeczuwam, że lenistwo i niezręczność niejeden raz
doprowadzą mnie do błędów.
Dokładne daty nie mają znaczenia. Przypomnijmy sobie, że przybyłem z Santa
Fe, mojej rodzinnej prowincji, w 1899 roku. Nigdy już tam nie wróciłem;
przyzwyczaiłem się do Buenos Aires, miasta, które mnie nie pociąga, tak jak można
przyzwyczaić się do własnego ciała lub do nie przemijającego bólu. Bez większych
emocji przewiduję, że niedługo umrę; wobec powyższego muszę opanować swój zwy-
czaj dygresji i trochę przyspieszyć tok opowiadania. Naszej osobowości - o ile takową
posiadamy - nie zmieniają lata; ten sam impuls, który pewnej nocy skierował mnie do
Kongresu Świata, zaprowadził mnie wcześniej do redakcji “Ultima Hora". Dla bied-
nego chłopaka z prowincji dziennikarstwo wydaje się zawodem romantycznym,
podobnie jak dla biednego chłopaka z miasta może wydawać się romantyczne życie
gaucza lub parobka na cudzej ziemi. Nie zawstydza mnie, że chciałem zostać
dziennikarzem, choć to rutynowe zajęcie wydaje mi się dziś banalne. Pamiętam, jak
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
16
mój kolega Fernandez Irala powiedział, że dziennikarz pisze dla zapomnienia, pod-
czas gdy chciałby pisać dla pamięci i czasu. Już wycyzelował (czasownik ten był wtedy
w użyciu) kilka znakomitych sonetów, które później z małymi zmianami miały ukazać
się na stronicach “Marmurów".
Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Kongresie.
Może było to owego popołudnia, gdy kasjer wypłacił mi pierwszą gażę, ja zaś, aby
uświęcić ów dowód, że Buenos Aires mnie przyjęło, zaprosiłem Iralę, byśmy razem
poszli coś zjeść. Ten wymówił się jednak, twierdząc, że nie może opuścić Kongresu.
Natychmiast zrozumiałem, że nie chodzi tu o pretensjonalną budowlę zwieńczoną
kopułą na końcu szerokiej, zamieszkanej przez Hiszpanów alei, lecz o coś bardziej
tajemniczego i ważniejszego. Ludzie mówili o Kongresie, niektórzy z jawną niechęcią,
inni zniżając głos, jeszcze inni z przejęciem i ciekawością, a w gruncie rzeczy - myślę -
nikt nie wiedział, o co chodzi. W parę tygodni później, którejś soboty, Irala
zaproponował mi, bym mu towarzyszył. Załatwił już, jak twierdził, niezbędne
formalności.
Było około dziewiątej czy też dziesiątej wieczór. W tramwaju powiedział mi, że
zebrania wstępne odbywają się w soboty i że don Alejandro Glencoe, może z powodu
mojego imienia, już wyraził zgodę. Weszliśmy do cukierni “Gas". Kongresmani, a było
ich piętnastu lub dwudziestu, siedzieli wokół długiego stołu. Nie wiem, czy było jakieś
podium, czy też podsuwa je tylko moja pamięć. Natychmiast rozpoznałem
przewodniczącego, choć nigdy go dotąd nie widziałem. Don Alejandro, o godnym
wyglądzie, był już człowiekiem w latach, miał wysokie czoło, szare oczy i miedzianą
brodę przetykaną siwymi nitkami. Widywałem go zawsze w ciemnym tużurku,
złożone ręce zwykł opierać na lasce. Był silny i wysoki. Na lewo od niego siedział
człowiek o wiele młodszy, również rudowłosy; intensywność tej radości przywodziła
na myśl ogień, kolor brody pana Glencoe i jesienne liście. Po prawej siedział młody
chłopak o podłużnej twarzy i czole dziwnie niskim, ubrany jak dandys. Wszyscy
zamówili kawę, niektórzy absynt. Moje zdziwienie spowodowała obecność kobiety,
jedynej pośród grona mężczyzn. Przy drugim końcu stołu siedział dziesięcioletni
chłopiec w stroju marynarskim, który jednak szybko zasnął. Był tam również
protestancki pastor, dwóch typowych Żydów i jakiś Murzyn w jedwabnej chustce, w
bardzo obcisłych spodniach, na wzór compadritos z ulicznych skrzyżowań. Przed
chłopcem i Murzynem stały dwie filiżanki z czekoladą. Innych osób nie pamiętam,
prócz pana Marcela del Mazo, człowieka o nader eleganckich manierach i pięknej
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
17
wymowie, którego nigdy więcej nie zobaczyłem. Zachowałem zatartą fotografię
jednego z zebrań, ale nie opublikuję jej, ubiory bowiem z owej epoki, fryzury i wąsy
nadają tym postaciom groteskowy i niemal żałosny wygląd, który zafałszowałby całą
scenerię. Wszelkie zgrupowania tworzą własne rytuały, własne słownictwo; wydawało
się, że życzeniem Kongresu, który dla mnie miał zawsze w sobie coś ze snu, jest, by
kongresmani bez pośpiechu odkrywali cel, ku jakiemu dążą, a także imiona i nazwiska
kolegów; szybko zrozumiałem, że mym obowiązkiem jest niestawianie pytań, i nie
zapytałem o nic Fernandeza Irali, który sam z siebie również nic mi nie powiedział.
Nie opuściłem ani jednej soboty, ale minął miesiąc czy nawet dwa, zanim
zrozumiałem. Od drugiego zebrania sąsiadem moim był Donald Wren, inżynier
południowej linii kolejowej, który potem miał mi dawać lekcje angielskiego.
Don Alejandro odzywał się rzadko; inni nie zwracali się doń wprost, ale
czułem, że mówią dla niego i że szukają jego aprobaty. Wystarczał powolny gest ręką,
aby temat debat się zmienił. Powoli odkryłem, że rudzielec z lewej nosi dziwaczne
nazwisko Twirl. Przypominam sobie jego kruchą sylwetkę, właściwość niektórych zbyt
wysokich ludzi, sprawiających wrażenie, jakby wzrost przyprawiał ich o zawrót głowy,
na skutek czego się garbią. Pamiętam, że lubił bawić się miedzianą busolą, którą co
jakiś czas odstawiał na stół. Pod koniec 1914 roku zginął jako żołnierz piechoty w
jakimś irlandzkim pułku. Po prawej siedział zawsze ów chłopak o niskim czole, Fer-
min Eguren, siostrzeniec przewodniczącego. Nie wierzę w realistyczne metody,
gatunek - jeżeli takie bywają - sztuczny; wolę od razu opowiedzieć to, co stopniowo
zrozumiałem. Przedtem pragnę jednak przypomnieć czytelnikowi swoją ówczesną
sytuację: byłem biednym chłopakiem z Casildy, chłopskim synem, który przybył do
Buenos Aires i nagle się znalazł, tak to widziałem, w intymnym centrum miasta, a
może nawet - świata. Pół wieku minęło i ciągle jeszcze czuję owo początkowe
olśnienie, które z pewnością nie było ostatnie.
A oto fakty: opowiem je możliwie zwięźle. Don Alejandro Glencoe,
przewodniczący, był właścicielem ziemskim z Urugwaju, z obszarów graniczących z
Brazylią. Ojciec jego, pochodzący z Aberdeen, zapuścił korzenie na tym kontynencie w
połowie zeszłego wieku. Przywiózł ze sobą setkę książek, jedynych, odważam się
twierdzić, jakie don Alejandro przeczytał w ciągu swego życia. (Mówię o tych róż-
norodnych książkach, jakie miałem w ręku, jedna z nich bowiem leży u źródła mojej
historii). Pierwszy Glencoe, umierając, pozostawił córkę i syna, który potem został
naszym przewodniczącym. Córka wyszła za don Egurena i została matką Fermina.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
18
Don Alejandro pragnął w swoim czasie zostać deputowanym, ale przywódcy
polityczni zamknęli przed nim drzwi kongresu urugwajskiego. Rozgniewał się i po-
stanowił zorganizować inny Kongres, o szerszym zasięgu. Przypomniał sobie
wyczytane na którejś z wulkanicznych stronic Carlyle'a przeznaczenie owego
Anacharsisa Cloots, wyznawcy bogini mądrości, który na czele trzydziestu sześciu
cudzoziemców przemawiał jako “orator rodzaju ludzkiego" przed zgromadzeniem w
Paryżu. Za jego przykładem don Alejandro wymyślił projekt zorganizowania Kongre-
su Świata, który by reprezentował wszystkich ludzi i wszystkie narody. Jako miejsce
zebrań wybrał cukiernię “Gas"; inauguracja, przewidziana cztery lata później, miała
odbyć się w majątku don Alejandra. Jak wielu Urugwajczyków, nie będących
zwolennikami Artigasa, kochał on Buenos Aires, ale zdecydował, że Kongres będzie
się zbierał w jego ojczyźnie. Zastanawiające, że zasadnicze założenia miały się spraw-
dzić z niemal magiczną dokładnością.
Z początku mieliśmy diety nie do pogardzenia, ale zapał, z jakim Fernandez
Irala, tak biedny jak i ja, zrezygnował ze swoich apanaży, porwał nas wszystkich i
poszliśmy w jego ślady. Okazało się to zbawcze, jako że pomogło oddzielić plewy od
ziarna; liczba kongresmanów zmniejszyła się, ale ci, co pozostali, byli wierni.
Jedynym płatnym zajęciem była praca sekretarki, Nory Erfjord, która nie miała
innych środków do życia i której robota była bardzo ciężka. Zorganizowanie jednostki
obejmującej całą planetę to nie bagatelka. Listy i telegramy płynęły w tę i w tamtą
stronę. Nadchodziły zgłoszenia z Peru, Danii, Hindustanu. Jakiś Boliwijczyk pisał, że
jego ojczyzna pozbawiona jest dostępu do morza i że ten fatalny brak powinien być
tematem jednej z pierwszych debat.
Twirl, człowiek o dużej inteligencji, zauważył, że Kongres nasuwa pewne
filozoficzne problemy. Planowanie zebrania reprezentującego wszystkich ludzi to
zadanie podobne do obliczania archetypów platońskich, zagadki, która przez wieki
absorbowała myślicieli. Sugerował, by nie posuwać się za daleko, gdyż don Alejandro
Glencoe mógłby podjąć się nie tylko reprezentacji właścicieli ziemskich i
Urugwajczyków, ale również prekursorów i miedzianobrodych, i siedzących w fotelu.
Nora Erfjord była Norweżką. Czy miała reprezentować sekretarki czy Norweżki, czy
po prostu wszystkie piękne kobiety? Czy wystarczał jeden inżynier, by reprezentować
wszystkich inżynierów, nawet tych z Nowej Zelandii?
Mam wrażenie, że wtedy właśnie włączył się Fermin.
- Ferri będzie reprezentował gringos - powiedział, wybuchając śmiechem.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
19
Don Alejandro popatrzył na niego surowo i niespiesznie rzekł:
- Pan Ferri jest reprezentantem imigracji, której praca wspomaga nasz kraj.
Fermin Eguren zawsze mnie nie znosił. Był to człowiek nadzwyczaj z siebie
dumny; pysznił się, że jest Urugwajczykiem, że przyciąga kobiety, że potrafi wybrać
sobie drogiego krawca, że pochodzi z Basków, ludzi na marginesie historii, którzy
trudnili się tylko jednym - dojeniem krów.
Incydent niesłychanie trywialny przypieczętował naszą wzajemną wrogość. Po
sesji Eguren zaproponował, byśmy udali się na ulicę Junin. Nie pociągało mnie to
zbytnio, ale zgodziłem się, nie chcąc wystawiać się na jego drwiny. Poszliśmy wraz z
Fernandezem Iralą. Wychodząc z budynku, minęliśmy jakiegoś rosłego mężczyznę.
Eguren, z lekka wstawiony, popchnął go. Tamten zagrodził nam przejście i
powiedział:
- Kto zechce wyjść, nadzieje się na ten nóż.
Przypominam sobie błysk stali w ciemnościach sieni. Eguren, przerażony,
rzucił się do tyłu. Ja też byłem w strachu, ale moja niechęć była silniejsza. Wsunąłem
rękę pod pachę, jakbym chciał wyjąć broń, i stanowczym głosem rzuciłem:
- Rozstrzygniemy to na ulicy.
Nieznajomy już innym tonem odpowiedział:
- Proszę, to jest mężczyzna. Chciałem tylko wypróbować was, przyjacielu. -
Teraz uśmiechał się życzliwie.
- Przyjaźń to już na pański rachunek - odparłem i wyszliśmy.
Człowiek z nożem wszedł do burdelu. Potem powiedziano mi, że nazywa się
Tapia czy też Paredes i że ma opinię awanturnika. Gdy wyszliśmy na ulicę, Irala, który
nie stracił kontenansu, poklepał mnie po plecach i oświadczył z emfazą:
- Wśród nas trzech znalazł się prawdziwy muszkieter. Twoje zdrowie,
d'Artagnan!
Fermin Eguren nigdy mi nie darował, że byłem świadkiem jego słabości.
Czuję, że teraz, i to dopiero teraz, zaczyna się właściwa historia. Stronice już
napisane odnotowały tylko warunki, jakie przypadek czy też przeznaczenie stworzyły,
aby zaistniał niewiarygodny fakt, chyba jedyny w moim życiu. Don Alejandro Glencoe
tkwił zawsze w samym środku sprawy, ale ze zdumieniem i niepokojem stopniowo
pojmowaliśmy, że prawdziwym prezesem jest Twirl. Ten dziwaczny wąsacz schlebiał
Glencoe, a nawet Ferminowi Egurenowi, choć w sposób tak przesadny, że mogło to
wyglądać na kpiny; nie ośmieszało go to jednak i nie nadwerężało jego pozycji.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
20
Glencoe żył w blasku swojej fortuny. Twirl odgadł, że aby przekonać go do jakiegoś
projektu, wystarczy wspomnieć, że jest on zbyt kosztowny. Z początku Kongres był,
jak podejrzewam, tylko nieokreśloną nazwą; Twirl proponował ciągłe rozszerzanie go,
na które don Alejandro zawsze przystawał. To było tak, jakbyśmy się znajdowali w
środku rosnącego koła, które bez przerwy powiększa się i oddala. Oświadczył na
przykład, że Kongres nie może się obejść bez podręcznej biblioteki; Nierenstein, który
pracował w księgarni, zaczął nabywać atlasy Justusa Perthesa i rozmaite obszerne
encyklopedie, począwszy od “Historia naturalis" Pliniusza i “Speculum" Wincentego z
Beauvais aż do labiryntów (odczytuję to słowo głosem Fernandeza Irali) uczonych
encyklopedystów francuskich i do encyklopedii brytyjskiej, Pierre'a Larousse'a,
Brockhausa, Larsena oraz Montanera i Simona. Pamiętam, jak z szacunkiem
gładziłem jedwabiste tomy pewnej encyklopedii chińskiej, której pięknie wyrobione
litery wydawały mi się bardziej tajemnicze niż plamy na skórze lamparta. Jeszcze nie
powiem, jaki koniec je czekał, ale z pewnością nad nim nie ubolewam.
Don Alejandro polubił Iralę i mnie, może dlatego, że tylko my dwaj nie
usiłowaliśmy mu schlebiać. Zaprosił nas na parę dni do swego majątku Kaledonia,
gdzie rozpoczęli już prace murarze.
Po długiej podróży w górę rzeki i po przeprawie promem stanęliśmy o świcie
na drugim brzegu La Platy. Potem wiele nocy spędzaliśmy w oberżach, otwierając i
zamykając zastawy przeprawialiśmy się przez ogrodzenia dla bydła w Cuchilla Negra.
Jechaliśmy wolantem. Wieś wydała mi się jakaś większa i bardziej samotna niż ta,
gdzie się urodziłem.
Dotąd zachowałem w pamięci oba obrazy jego majątku: ten wymyślony i ten,
który wreszcie ujrzały moje oczy. Bezsensownie wyobraziłem sobie, niby we śnie,
niemożliwe połączenie równiny Santa Fe z czymś w rodzaju Wieży Ciśnień. Kaledonia
była wielkim domiskiem z wypalanej gliny pokrytym dwuspadową strzechą,
połączonym z ceglaną przybudówką. Dom ten wydał mi się stworzony, by stawić czoło
niepogodom i upływającemu czasowi. Szorstkie mury były bardzo grube, drzwi
wąskie. Nikomu nie przyszło do głowy, by w pobliżu posadzić choćby jedno drzewo.
Był wystawiony zarówno na pierwsze, jak i na ostatnie promienie słońca.
Zabudowania były z kamienia, liczne bydło chude, o długich rogach, zmierzwione
końskie ogony sięgały ziemi. Po raz pierwszy poczułem zapach świeżo zarzynanych
zwierząt. Przyniesiono wory sucharów. W parę dni później dowiedziałem się, że
zarządca nigdy w swym życiu nie miał w ustach świeżego chleba. Irala zapytał o
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
21
ubikację; don Alejandro szerokim gestem wskazał na cały horyzont. Noc była
księżycowa, wyszedłem się przejść i wpadłem na niego, pilnował go nandu.
Upał, który nie zmniejszył się z nastaniem nocy, był nie do zniesienia, wszyscy
marzyli o odrobinie chłodu. Liczne niskie pokoje wydały mi się nie urządzone; nam
wskazano izbę wychodzącą na południe, w której stały dwie prycze i komoda, a na niej
srebrna miska i dzbanek. Zamiast podłogi było klepisko.
Następnego dnia natknąłem się w bibliotece na trzy tomy Carlyle'a i
poszukałem stronic poświęconych znakomitemu mówcy, rzecznikowi rodzaju ludz-
kiego, nazwiskiem Anacharsis Cloots, który przywiódł mnie do owego ranka, do owej
samotności. Po śniadaniu, niczym nie różniącym się od obiadu, don Alejandro
pokazał nam, jak posuwają się roboty. Przejechaliśmy milę konno po pustkowiu.
Irala, który nie był zbyt dobrym jeźdźcem, spadł z konia. Zarządca zauważył bez
uśmiechu:
- Miastowy, a umie zsiadać.
Z daleka zobaczyliśmy budowlę. Chyba ze dwudziestu ludzi pracowało nad
czymś w rodzaju rozczłonkowanego amfiteatru. Przypominam sobie jakieś
rusztowania i stopnie, przez które widać było połacie nieba.
Parokrotnie usiłowałem nawiązać rozmowę z gauczami, ale nic z tego nie
wyszło. Jakimś sposobem wyczuwali własną odmienność. Między sobą porozumiewali
się gęgającą mieszaniną hispano-brazylijską. Bez wątpienia w ich żyłach płynęła krew
indiańska i murzyńska. Byli krępi, silni. Ja wydawałem się w Kaledonii wysoki, co
dotąd mi się nie zdarzało. Niemal wszyscy nosili chiripy
*
, niektórzy bufiaste spodnie.
Mieli bardzo niewiele wspólnego z płaczliwymi postaciami z Hernandeza lub też
Rafaela Obligado. Pod wpływem sobotnich pijatyk z łatwością stawali się napastliwi.
Nie było między nimi kobiet, nigdy też nie usłyszałem dźwięku gitary.
Bardziej niż ci ludzie znad granicy zainteresowała mnie całkowita zmiana, jaka
nastąpiła w don Alejandrze. W Buenos Aires był to łagodny i pełen umiaru
dżentelmen, w Kaledonii - surowy szef klanu, tak jak jego przodkowie. W niedzielę
rano czytywał Pismo Święte robotnikom, którzy nie rozumieli z niego ani słowa.
Pewnej nocy zarządca, młody chłopak, który przejął tę funkcję po swoim ojcu,
przyszedł nas zawiadomić, że tutejszy chłop i jeden z robotników podźgali się nożami.
Don Alejandro podniósł się bez pośpiechu. Podszedł do tłumu gapiów, broń, którą
zawsze nosił przy sobie, podał zarządcy, dość zalęknionemu - jak mi się wydało - i
*
Tuniki noszone przez Indian Araukanas i gauczów. (Przyp. tłum.)
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
22
wszedł między stalowe klingi. Usłyszałem rozkaz:
- Rzućcie te noże, chłopcy. - Po czym równie spokojnym głosem dodał: - A
teraz podajcie sobie ręce i pogódźcie się. Nie chcę tu żadnych awantur.
Obydwaj posłuchali go. Następnego dnia dowiedziałem się, że zwolnił
zarządcę.
Czułem się osaczony przez samotność. Bałem się, że nigdy nie wrócę do Buenos
Aires. Nie wiem, czy Fernandez Irala podzielał moje lęki, ale mówiliśmy dużo o
Argentynie i o tym, co będziemy robili po powrocie. Tęskniłem nie do zwykłych
rzeczy, tylko na przykład do dwóch lwów, strzegących bramy przy ulicy Jujuy
niedaleko placu Once, lub do świateł pewnego sklepu, którego usytuowania nie byłem
pewien. Zawsze byłem dobrym jeźdźcem, teraz nabrałem zwyczaju dalekich konnych
przejażdżek. Pamiętam wciąż pewnego deresza, którego sam siodłałem, a który już z
pewnością nie żyje. Możliwe, że jakiegoś popołudnia lub wieczoru znalazłem się w
Brazylii, granicę bowiem wytyczały tylko rzadko rozstawione słupki.
Przestałem już liczyć dni, gdy któregoś wieczoru, podobnego do wszystkich
innych, don Alejandro uprzedził nas:
- Trzeba się wcześnie położyć, bo jutro wyjazd o świcie.
Jadąc w dół rzeki, czułem się tak szczęśliwy, że mogłem z czułością myśleć o
Kaledonii.
Wróciliśmy do naszych sobotnich zebrań. Na pierwszym z nich Twirl poprosił
o głos. Za pomocą właściwych sobie kwiecistych zwrotów retorycznych stwierdził, że
biblioteka Kongresu Świata nie może ograniczać się do książek pomocniczych i że
klasyczne dzieła narodowe we wszystkich językach są rodzajem świadectwa, którego
brak może się okazać fatalny w skutkach. Jego propozycja została natychmiast
przyjęta. Fernández Irala i doktor Cruz, profesor łaciny, wzięli na siebie misję
wybrania odpowiednich tekstów. Twirl omówił już sprawę z Nierensteinem. W owych
czasach nie spotkałoby się Argentyńczyka, który by nie marzył o Paryżu niby o
wyśnionej utopii. Najniecierpliwszy z nas był Fermin Eguren, a zaraz po nim
Fernandez Irala, choć z całkowicie odmiennych powodów. Dla autora “Marmurów"
Paryż to był Verlaine i Leconte de Lisle; dla Egurena rozpustne dzielnice ulicy Junín
w lepszym wydaniu. Podejrzewałem, że dogadał się z Twirlem. Ów na najbliższym
zebraniu poruszył kwestię języków, jakimi będą się porozumiewali kongresmani, a
także konieczność wybrania delegatów, którzy by pojechali jako oficjalni wysłannicy
do Paryża i Londynu. Aby się nie zdradzić, początkowo wysunął moją kandydaturę,
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
23
dopiero potem, po lekkim wahaniu, zgłosił swego przyjaciela Egurena. Don
Alejandro, jak zawsze, zgodził się.
Chyba pisałem już o tym, że w zamian za lekcje włoskiego Wren wprowadził
mnie w nieogarnione tajniki angielskiego; ograniczył do minimum gramatykę i
przysłowiowe “rozmówki" i od razu zabraliśmy się do poezji, której formy wymagają
zwięzłości. Moim pierwszym zetknięciem z językiem, który potem miał wypełnić mi
życie, było wspaniałe “Requiem" Stevensona; potem przyszły ballady, które Percy
objawił dostojnemu osiemnastemu wiekowi. Na krótko przed wyjazdem do Londynu
doznałem olśnienia Swinburne'em, który sprawił, iż - acz z poczuciem winy -
zwątpiłem w aleksandryny Irali.
Przybyłem do Londynu w początkach stycznia 1902 roku; pamiętam wciąż
pieszczotę śniegu, którego nigdy przedtem nie widziałem, a którego czar głęboko
odczułem. Na szczęście udało mi się nie jechać razem z Egurenem. Zatrzymałem się w
skromnym pensjonaciku na tyłach British Museum, całe dni spędzałem w bibliotece w
poszukiwaniu mowy godnej Kongresu Świata. Nie zaniedbywałem języków uni-
wersalnych, zająłem się esperanto, które Lugones w “Lunario sentimental" określa
jako “bezstronne, proste i oszczędne", oraz volapukiem, usiłującym wyczerpać
wszystkie możliwości lingwistyczne, deklinując czasowniki i koniugując rzeczowniki.
Brałem pod uwagę argumenty za i przeciw łacinie, do której nostalgia trwała nadal po
wiekach. Zatrzymałem się nad analitycznym językiem Johna Wilkinsa, w którym
określenie każdego słowa tkwi w literach, z jakich jest uformowane. Pod kopułą owej
sali poznałem Beatriz.
Opisuję historię Kongresu Świata, nie zaś historię moją, Alejandra Ferri, lecz ta
pierwsza obejmuje tę drugą, tak jak obejmuje wszystko inne. Beatriz była wysoka,
smukła, o czystych rysach i rudych włosach, które mogły - choć nigdy tak się nie stało
- przypomnieć mi włosy dwuznacznej postaci Twirla. Nie miała dwudziestu lat.
Opuściła jakieś północne hrabstwo, by studiować literaturę na uniwersytecie.
Pochodziła, tak jak i ja, ze skromnej rodziny. Naonczas w Buenos Aires pochodzenie
włoskie nie było uważane za wykwintne; w Londynie odkryłem, że dla wielu ma w
sobie coś romantycznego. Wkrótce staliśmy się kochankami; poprosiłem, by została
moją żoną, lecz Beatriz Frost, podobnie jak Nora Erfjord, była gorliwą wyznawczynią
wiary głoszonej przez Ibsena i nie chciała z nikim się wiązać. Z jej to ust narodziło się
słowo, jakiego nie ośmieliłem się wymówić. O noce, o letnie wspólnie dzielone ciem-
ności, o miłości płynąca w mroku niby tajemna rzeka, o chwilo szczęścia, w której
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
24
każde jest obojgiem, o niewinności i czystości tego szczęścia, o jedności, w której
zatracaliśmy się, aby potem zatracić się we śnie, o pierwsze zorze dnia, podczas
których na nią patrzyłem.
Na wypalonej granicy Brazylii dokuczała mi nostalgia; inaczej czułem się w
czerwonym labiryncie Londynu, który dał mi tak wiele. Pomimo pretekstów, jakie
wymyślałem, by odsunąć wyjazd, musiałem wracać w końcu roku; wspólnie
spędziliśmy Boże Narodzenie. Obiecałem jej, że don Alejandro pozwoli jej przystąpić
do Kongresu, odpowiedziała mi niewiążąco, że chętnie pozna południową półkulę i że
jakiś jej kuzyn, dentysta, osiedlił się w Tasmanii. Beatriz nie chciała odprowadzić
mnie na statek. Pożegnania były według niej rodzajem bezsensownego uniesienia,
celebrowaniem nieszczęścia, a ona była przeciwna wszelkiemu dramatyzmowi.
Pożegnaliśmy się w bibliotece, w której poznaliśmy się poprzedniej zimy. Jestem
człowiekiem tchórzliwym: nie zostawiłem jej swego adresu, gdyż chciałem oszczędzić
sobie oczekiwania na listy.
Zauważyłem, że podróż powrotna zazwyczaj trwa krócej niż droga w pierwszą
stronę, ale ten rejs przez Atlantyk, pełen wspomnień i niepokoju, wydał mi się
niezwykle długi. Nic nie bolało mnie bardziej niż myśl, że jednocześnie z moim
Beatriz będzie przeżywała własne życie, minuta po minucie, noc po nocy. Napisałem
wielostronicowy list, który podarłem, gdy odpływaliśmy z Montevideo. Przybyłem do
kraju we czwartek; Irala czekał na mnie w porcie. Wróciłem owego dnia do swego
dawnego mieszkania przy ulicy Chile, a nazajutrz łaziliśmy i gadaliśmy. Chciałem
odzyskać Buenos Aires. Z ulgą dowiedziałem się, że Fermin Eguren wciąż jeszcze
przebywa w Paryżu; fakt, że wróciłem przed nim, mógł w jakiś sposób złagodzić moją
długą nieobecność.
Irala był zniechęcony. Fermin wydawał w Europie krocie i nie stosował się do
ponawianych wciąż wezwań, by wracać natychmiast. Było to do przewidzenia. Jeszcze
bardziej zaniepokoiły mnie inne nowiny; nie licząc się z opozycją Irali i Cruza, Twirl,
powołując się na Pliniusza Młodszego, wedle którego nie było książek tak złych, by nie
zawierały w sobie czegoś dobrego, zaproponował nabycie z kolekcji “La Prensa" trzech
tysięcy czterystu egzemplarzy rozmaitych wydań “Don Kichota", całej korespondencji
Balmesa, rozpraw uniwersyteckich, rachunków, biuletynów i programów teatralnych.
“Wszystko jest świadectwem" - oznajmił. Nierenstein poparł go; don Alejandro “po
trzech burzliwych sobotach" zaaprobował ten wniosek. Nora Erfjord zrezygnowała ze
swego stanowiska sekretarki; miejsce jej zajął nowy członek, Karliński, człowiek
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
25
Twirla. Olbrzymie paki gromadzono teraz, bez katalogów i fiszek, w pokojach poło-
żonych w głębi oraz w piwnicach wielkiego domiska don Alejandra. W początkach
lipca Irala spędził tydzień w Kaledonii; murarze porzucili pracę. Zapytany, zarządca
odpowiedział, że tak im rozkazał szef i że w końcu zawsze jest na wszystko dosyć
czasu.
W Londynie napisałem sprawozdanie, którego nie warto tu przytaczać. W
piątek poszedłem przywitać się z don Alejandrem i wręczyć mu ów tekst. Towarzyszył
mi Fernández Irala. Zmierzchało i do wnętrza domu napływał wiatr z pampy. Na
wprost frontonu domu, od strony ulicy Alsina, stał wóz zaprzężony w trzy konie.
Dotąd widzę ludzi zgiętych pod ciężarem pak, które składali na ostatnim patio.
Komenderował nimi władczo Twirl. Jakby coś przeczuwając, znaleźli się tam również
Nora Erfjord, Nierenstein, Cruz i Donald Wren oraz jeden czy dwóch kongresmanów.
Nora uściskała mnie i ucałowała, a ten uścisk i ten pocałunek przywiodły mi na myśl
inne. Dobrotliwy i wesoły Murzyn pocałował mnie w rękę.
W jednym z pokoi otwarta była kwadratowa klapa w podłodze prowadząca do
sutereny, ceglane stopnie ginęły w mroku.
Nagle usłyszeliśmy kroki. Zanim go ujrzałem, wiedziałem, że to don Alejandro.
Nie wszedł, ale raczej wbiegł. Miał zmieniony głos. Nie był to głos ani
zrównoważonego dżentelmena, przewodniczącego naszym sobotnim zebraniom, ani
głos feudała, właściciela majątku, który zmusza swych gauczów do przerwania bitki
na noże i czytuje im Pismo Święte, bardziej jednak przypominał ten ostatni.
Nie patrząc na nikogo, rozkazał:
- Proszę wynieść to wszystko, co zostało złożone na dole. W suterenie nie może
zostać ani jedna książka.
Wykonanie zadania trwało niemal godzinę. Na klepisku ostatniego patia
ułożyliśmy bardzo wysoki stos. Chodziliśmy tam i na powrót, jedynym, który się nie
poruszył, był don Alejandro.
Po czym padł rozkaz:
- A teraz proszę to podpalić.
Twirl był bardzo blady. Nierenstein wybełkotał:
- Kongres Świata nie może się obejść bez tych drogocennych naukowych
pomocy, które tak troskliwie wybierałem.
- Kongres Świata? - powiedział don Alejandro. Roześmiał się gorzko, a nigdy
przedtem nie słyszałem, żeby się śmiał.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
26
W niszczeniu tkwi jakaś tajemnicza rozkosz; płomienie rozbłysły hucząc, ludzie
zaś przytulili się do murów lub schronili po pokojach. Noc, popiół i zapach spalenizny
pozostały na patio. Przypominam sobie jakieś zabłąkane kartki; ocalone - teraz bieliły
się na ziemi. Nora Erfjord, która kochała don Alejandra miłością, jaką młode kobiety
darzą starych mężczyzn, powiedziała, nie wiedząc właściwie, co mówi:
- Don Alejandro wie, co robi.
Irala, wierny literaturze, wypowiedział zdanie:
- Co ileś wieków biblioteka aleksandryjska musi spłonąć.
Potem doszło do nas niespodziewane oświadczenie:
- Cztery lata czekałem na zrozumienie tego, co wam w tej chwili mówię.
Przedsięwzięcie, które podjęliśmy, jest tak ogromne, że obejmuje - teraz już to wiem -
cały świat. To nie jest sprawa dla kilku agitatorów, którzy sami siebie otumaniają, w
szopach jakiejś, hen daleko zagubionej estancji. Kongres Świata rozpoczął się w
pierwszym momencie istnienia świata i będzie trwał, gdy my staniemy się już pro-
chem. Nie ma takiego miejsca, którego by nie obejmował. Kongres to książki,
któreśmy spalili. Kongres to Kaledończycy, którzy rozbili legiony Cezarów. Kongres to
Hiob na swym gnoju i Chrystus na Krzyżu. Kongres to ten nic niewart chłopak, który
trwoni mój majątek z ladacznicami.
Nie mogłem się powstrzymać i wykrzyknąłem:
- Don Alejandro, ja też jestem winny. Miałem już skończone sprawozdanie,
które panu przywiozłem, ale nadal w Anglii wydawałem pańskie pieniądze przez
miłość do kobiety.
Don Alejandro mówił dalej:
- Podejrzewałem to, Ferri. Kongres to moje byki. Kongres to byki, które
sprzedałem, i mile ziemi, która nie należy już do mnie.
Rozległ się przerażony głos: był to głos Twirla.
- Nie powie nam pan chyba, że sprzedał pan Kaledonię?
Don Alejandro odpowiedział niespiesznie:
- Tak, sprzedałem ją. Nie pozostała mi ani jedna piędź ziemi, ale nie boli mnie
moja ruina, bo teraz rozumiem. Może się więcej nie zobaczymy, lecz Kongres już nas
nie potrzebuje, tej zaś ostatniej nocy wyjdziemy razem, by popatrzeć na Kongres.
Był pijany zwycięstwem. Jego pewność i wiara porwały nas. Nikt ani przez
sekundę nie pomyślał, że zwariował.
Na placu wsiedliśmy do dorożki. Usiadłem na koźle obok woźnicy, a don
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
27
Alejandro rozkazał:
- Objedziemy miasto, maestro. Niech pan nas wiezie, dokąd ma pan ochotę.
Murzyn na stopniach nie przestawał się uśmiechać. Nigdy się nie dowiem, czy
cokolwiek zrozumiał.
Słowa są symbolami, które zakładają wspólną pamięć. To, co teraz notuję, jest
owocem wyłącznie mojej pamięci. Ci, co dzielili ją ze mną - pomarli. Mistycy
wywołują różę, pocałunek, ptaka będącego wszystkimi ptakami, słońce będące
wszystkimi gwiazdami i słońcem, dzban wina, ogród albo akt płciowy. Nie mogę
posłużyć się żadną z metafor, by opisać tę długą upojną noc, która opuściła nas
zmęczonych i szczęśliwych, gdy wstały zorze. Niemal nie rozmawialiśmy, słychać było
tylko skrzyp kół i stukot kopyt uderzających o kamienny bruk. Przed świtem, nie-
daleko wody cichej i ciemnej, którą może było Maldonado, a może Riachuelo, wysoki
głos Nory Erfjord zaintonował balladę Patricka Spensa, a don Alejandro wtórował jej
od czasu do czasu cicho i fałszywie. Angielskie słowa nie przyniosły mi obrazu Beatriz.
Za moimi plecami Twirl wyszeptał:
- Chciałem zła, a przynoszę dobro.
Coś niecoś z tego, cośmy widzieli, wciąż istnieje - czerwonawy cmentarny mur
Recolety, żółta ściana więzienia, dwóch mężczyzn tańczących z sobą na rogu ulicy,
zakratowane patio wyłożone czarnymi i białymi kaflami niby szachownica, szlabany,
mój dom, jakieś targowisko, niezgłębiona i wilgotna ciemność nocy - ale żadna z tych
rzeczy ulotnych, które może były czymś innym, nie ma znaczenia. Ważne jest to, iż
odczuliśmy, że nasz plan, z którego niejednokrotnie kpiliśmy, naprawdę sekretnie
istnieje, że jest wszechświatem i nami. Nie mając nadziei, przez lata szukałem smaku
owej nocy; czasem wydawało mi się, że odnajduję go w muzyce, w miłości, w
niepewnej pamięci, ale nie wróciła nigdy prócz jednego ranka, gdy pojawiła mi się we
śnie. Kiedy przysięgaliśmy, że nigdy nic nikomu o tym nie powiemy, była już sobota
rano.
Nie zobaczyłem więcej żadnego z nich prócz Irali. Nigdy nie mówiliśmy o tym,
co zaszło: każde nasze słowo byłoby profanacją. W 1914 roku don Alejandro Glencoe
zmarł i został pochowany w Montevideo. Irala umarł na rok przed nim.
Raz jeden minęliśmy się z Nierensteinem na ulicy Lima; udaliśmy, że się nie
widzimy.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
28
There Are More Things
Pamięci Howarda P. Lovecrafta
Miałem właśnie składać ostatni egzamin na teksaskim uniwersytecie w Austin,
kiedy dowiedziałem się, że mój stryj, Edwin Arnett, zmarł na zawał w zapadłym kącie
na południu Argentyny. Odczułem to, co zazwyczaj odczuwamy, gdy ktoś umiera;
rozpacz już zbędną, gdyż nic nas nie kosztowało być lepszym, niż jesteśmy. Człowiek
zapomina, że sam jest umarłym, który rozmawia ze zmarłymi. Studiowałem filozofię;
przypomniałem sobie, że to właśnie stryj, tam, w Czerwonym Domu pod Lomas, nie
wymieniając żadnego nazwiska, objawił mi jej piękne zawiłości. Podana na deser
pomarańcza stawała się instrumentem, za pomocą którego wprowadzał mnie w
idealizm Berkeleya; szachownica służyła do wyjaśnienia paradoksów eleatów. Wiele
lat później pożyczył mi traktat Hintona, który chce dowieść istnienia czwartego
wymiaru przestrzennego, hipotezy, jaką można udowodnić za pomocą rozmaitych
kombinacji kolorowych sześcianów. Nie zapomnę pryzm i piramid, jakie ustawialiśmy
na podłodze jego gabinetu.
Mój stryj był inżynierem. Zanim przeszedł na emeryturę, pracował w
kolejnictwie, postanowił osiąść w Turdera, która ofiarowywała mu niemal wiejską
samotność i bliskie sąsiedztwo Buenos Aires. Nic łatwiejszego niż odgadnąć, że jego
architektem miał być najbliższy przyjaciel, Alexander Muir. Ten sztywny mężczyzna
wyznawał sztywną doktrynę Knoxa; mój stryj, na wzór wszystkich panów owej epoki,
był wolnomyślicielem lub raczej agnostykiem, ale interesowała go teologia, tak jak
interesowały go zabawne sześciany Hintona lub ład koszmarów sennych młodego
Wellsa. Lubił psy; miał wielkiego owczarka, którego nazwał Samuel Johnson na
pamiątkę Lichfield, swego odległego rodzinnego miasteczka.
Czerwony Dom stał na wzgórzu, otoczony od zachodu przez mokradła. Rosnące
za żelaznym ogrodzeniem araukarie nie łagodziły jego masywnych zarysów. Zamiast
tarasu miał dwuspadowy dach z czarnej dachówki i kwadratową zegarową wieżę,
która wydała mi się przytłaczać mury, a także wąskie okna. Jako chłopiec
przyjmowałem tę brzydotę, tak jak się przyjmuje nie pasujące do siebie rzeczy, które
dlatego tylko, że współistnieją, noszą miano wszechświata.
Wróciłem do kraju w 1921 roku. Dla uniknięcia wszelkich rodzinnych sporów
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
29
dom został sprzedany na licytacji. Kupił go cudzoziemiec nazwiskiem Max Preetorius,
podwajając najwyższą ofiarowaną sumę. Kiedy akt został podpisany, przyjechał o
zachodzie w towarzystwie dwóch pomocników, którzy wraz z nim wyrzucali na
pustkowie nieopodal drogi, jaką dawniej pędzono bydło, wszystkie meble, wszystkie
książki i wszystkie domowe sprzęty. (Ze smutkiem wspominałem tomy Hintona i
wielki globus). Następnego dnia poszedł porozmawiać z Muirem i zaproponował mu
pewne przeróbki, co tamten z oburzeniem odrzucił. Ostatecznie podjęło się robót
jakieś stołeczne przedsiębiorstwo. Miejscowi stolarze odmówili ponownego
meblowania domu; na warunki proponowane przez Preetoriusa przystał wreszcie
niejaki Mariani z Glew. Przez dwa tygodnie pracował nocą przy zamkniętych
drzwiach. Również nocą nowy właściciel wprowadził się do Czerwonego Domu. Okien
już nie otwierano, lecz w ciemnościach widać było przebłyski światła. Pewnego dnia
mleczarz natknął się na owczarka: leżał na bruku bez głowy i poćwiartowany. W zimie
zrąbano araukarie. Nikt nigdy więcej nie widział Preetoriusa, który jakoby szybko
opuścił kraj.
Jak można się domyślić, te wieści mnie zaintrygowały. Wiem, że moją
zasadniczą cechą jest ciekawość, która nieraz doprowadzała mnie do związku z
zupełnie obcą kobietą tylko po to, by sprawdzić, kim jest i jaka jest, do zażywania
(zresztą bez specjalnych rezultatów) laudanum, do ekstrapolacji liczb nieskończonych
lub do przedsięwzięcia straszliwej przygody, o której tu opowiem. Na skutek tego
wszystkiego powziąłem fatalną decyzję przebadania całej sprawy.
Pierwszym posunięciem było zobaczenie się z Alexandrem Muirem.
Pamiętałem go jako trzymającego się prosto, ciemnowłosego mężczyznę, szczupłego
szczupłością, która nie wyklucza siły; lata przygarbiły go, krucza broda zaś poszarzała.
Przyjął mnie w swym domu w Temperley, nader podobnym - co było do przewidzenia
- do domu stryja, jako że oba odpowiadały solidnym zasadom dobrego poety i złego
architekta, jakim był William Morris.
Rozmowa była powściągliwa; nie na darmo symbolem Szkocji jest oset.
Niemniej jednak zrozumiałem, że mocna cejlońska herbata i spory półmisek
drożdżowych bułeczek (które mój gospodarz przełamywał i smarował mi, jakbym był
jeszcze dzieckiem) były w istocie wspaniałym kalwińskim festynem na cześć
siostrzeńca przyjaciela. Teologiczne spory tych dwóch panów były w gruncie rzeczy
niby długa partia szachów, wymagająca współpracy obu graczy.
Czas mijał, ale nie dotykaliśmy sprawy, o którą mi chodziło. Nastąpiło
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
30
kłopotliwe milczenie, wreszcie Muir zagaił:
— Młodzieńcze (Young man) - powiedział - nie po to przyjechał pan do mnie,
byśmy mówili o Edwinie czy też o Stanach Zjednoczonych, kraju, który w dodatku
niezbyt mnie interesuje. To, co spędza panu sen z powiek, to sprzedaż Czerwonego
Domu i ów niecodzienny kupiec. Mnie także. Szczerze mówiąc, nie podoba mi się ta
cała historia. Opowiem panu tyle, ile wiem, niestety nie ma tego wiele.
Po chwili przerwy znowu zaczął mówić:
- Przed samą śmiercią Edwina burmistrz wezwał mnie do swego biura. Był w
towarzystwie proboszcza. Zaproponowali mi zrobienie projektu katolickiej kaplicy,
zaznaczając, że bardzo dobrze mi zapłacą. Z miejsca odmówiłem: jestem sługą bożym
i nie mogę przykładać ręki do ołtarzy stawianych bożkom.
Tu przerwał.
- To wszystko? - ośmieliłem się zapytać.
- Nie. Z kolei ten gudłaj Preetorius chciał, bym zburzył moje dzieło i na jego
miejsce wystawił coś monstrualnego. Ohyda umie przybierać rozmaite kształty.
Słowa te wymówił z powagą i podniósł się z miejsca.
Gdy byłem już na ulicy, podszedł do mnie Daniel Iberra. Znaliśmy się tak, jak
znają się ludzie pochodzący z tego samego miasteczka. Zaproponował wspólny spacer.
Nigdy nie interesowali mnie plotkarze i przygotowałem się na ponurą litanię
sklepikarskich historyjek, ordynarnych i częściowo apokryficznych, ale zrobiłem
dobrą minę do złej gry i zgodziłem się na jego propozycję. Był późny wieczór. Kiedy w
pewnej chwili na wzgórzu wyłonił się Czerwony Dom, Iberra niespodziewanie zmienił
kierunek. Zapytałem go o powód. Jego odpowiedź była inna, niż przewidywałem.
- Jestem prawą ręką don Felipe. Wiadomo, że nigdy nie byłem tchórzem.
Pamiętasz pewnie tego chłopaka nazwiskiem Urgoiti, który specjalnie przyjechał z
Merlo, żeby się ze mną zmierzyć, i pamiętasz, co się z nim stało. Więc teraz posłuchaj.
Parę nocy temu wracałem z zabawy. O kilka sążni od ogrodu zobaczyłem coś. Koń
stanął dęba i gdybym go nie przytrzymał i nie zmusił do skręcenia w boczną uliczkę,
dziś nie opowiadałbym ci tego, co słyszysz. To, co zobaczyłem, nie da się opisać.
Rozdrażniony zaklął brzydko.
Owej nocy nie mogłem zasnąć. Nad ranem przyśnił mi się sztych w rodzaju
grafik Piranesiego, którego nie znałem albo jeżeli widziałem, to zapomniałem o tym,
przedstawiający labirynt. Był to kamienny amfiteatr otoczony cyprysami, sięgający
wyżej niż ich wierzchołki. Nie miał drzwi ani okien, tylko nie kończący się szereg
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
31
wąskich pionowych nacięć. Za pomocą lupy usiłowałem dojrzeć minotaura, wreszcie
go spostrzegłem. Był to potwór nad potworami. Miał w sobie mniej z byka niż z
bizona, leżące zaś na ziemi ciało ludzkie wydawało się spać i śnić. O czym śniło, o
kim?
Następnego popołudnia znalazłem się na wprost Czerwonego Domu. Brama w
ogrodzeniu była zamknięta, niektóre pręty pokrzywione. To, co niegdyś było
ogrodem, stało się gęstwiną dzikich chaszczy. Na prawo był niezbyt głęboki rów o
rozdeptanych brzegach.
Został mi już tylko jeden sposób, który odkładałem z dnia na dzień, nie tylko
dlatego, że wydawał mi się nieskuteczny, ale też dlatego, że mógł przywieść mnie do
tego, co nieuniknione, co ostateczne.
Bez specjalnej nadziei pojechałem do Glew. Stolarz Mariani był już niemłody;
różowy, tęgi Włoch, kordialny i wulgarny zarazem. Sam jego widok wystarczył mi, by
zrezygnować z fortelu, jaki sobie zaplanowałem. Podałem mu wizytówkę, którą z
pompą przeliterował na głos, przy czym z szacunkiem zająknął się przy słowie
“doktor". Powiedziałem, że interesują mnie meble, jakie robił do posiadłości mojego
stryja w Turdera. Wtedy zaczął mówić bez końca. Nie będę próbował powtarzać
wszystkich jego słów, połączonych z gestykulacją, w sumie wyjaśnił mi, że jego
zadaniem jest spełnianie choćby najdziwniejszych życzeń klienta i dokładne
wykonanie tego, co mu zostało polecone. Pogrzebał w szufladach i pokazał mi jakieś
papiery, z których nic nie zrozumiałem, podpisane przez nieuchwytnego Preetoriusa.
(Najprawdopodobniej wziął mnie za adwokata). Kiedyśmy się żegnali, zwierzył mi się,
że za żadne skarby świata nie postawiłby więcej nogi w Turdera, a już na pewno nie w
tym domu. Dodał, że klient ma zawsze rację, ale że jego skromnym zdaniem pan
Preetorius jest obłąkany. Po czym zamilkł, jakby żałował tego, co powiedział. Nic
więcej nie udało mi się z niego wyciągnąć.
Przewidywałem, że wiele z tego wszystkiego nie wyniknie, ale co innego jest
przewidywać, a co innego ponieść porażkę.
Wielokrotnie mówiłem sobie, że jedyną tajemnicą jest czas, ten nie kończący
się wątek z wczoraj, dziś, przyszłości, zawsze i nigdy. Te głębokie refleksje okazały się
niepotrzebne; poświęcając popołudnia, studiowałem Schopenhauera albo Royce'a;
całe noce krążyłem po bitych drogach wokół Czerwonego Domu. Czasem widziałem
na piętrze światło dziwnie białe, kiedy indziej wydawało mi się, że słyszę jakieś jęki.
Tak trwało do dziewiętnastego stycznia.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
32
Był to jeden z tych argentyńskich dni, kiedy człowiek czuje się nie tylko
zmaltretowany i zniszczony przez upał, lecz wręcz upodlony. Była może jedenasta w
nocy, kiedy rozpętała się burza: najpierw południowy wiatr, a potem ulewa.
Błądziłem, poszukując jakiegoś drzewa. W nagłym świetle błyskawicy zobaczyłem, że
stoję o parę kroków od ogrodzenia. Nie wiem już, z lękiem czy też z nadzieją
spróbowałem, czy brama jest otwarta. Niespodziewanie ustąpiła. Ruszyłem przed
siebie gnany przez burzę. Niebo i ziemia sprzysięgły się przeciw mnie. Również drzwi
domu były uchylone. Uderzenie deszczu chlasnęło mnie w twarz i wszedłem.
Wewnątrz usunięto posadzki, stąpałem więc po nierówno rosnących kępach
trawy. Jakiś zapach słodkawy i mdlący przenikał cały dom. Na lewo czy też na prawo,
sam już nie wiem, natknąłem się na kamienną balustradę. Pospiesznie wszedłem na
górę. Niemal nie myśląc, przekręciłem kontakt.
Jadalnia i biblioteka z mych wspomnień były teraz, po zburzeniu ścianki
działowej, jedną olbrzymią pustą izbą z jakąś resztką mebli. Nie będę usiłował ich
opisać, bo nie jestem pewien, czy rzeczywiście je widziałem, mimo bezlitosnego
białego światła. Chcę wyjaśnić, że aby coś zobaczyć, trzeba to zrozumieć. Fotel
przewiduje ciało ludzkie, jego gesty, kształty, tak jak nożyczki - czynność krojenia. Cóż
powiedzieć o lampie, o pojeździe? Dziki nie może zrozumieć Biblii misjonarza,
pasażer inaczej postrzega olinowanie statku niż załoga. Gdybyśmy naprawdę
zobaczyli wszechświat, może pomogłoby to nam ogarnąć go umysłem.
Ni jeden z bezsensownych kształtów, jakie udało mi się zobaczyć tej nocy, nie
odpowiadał ciału ludzkiemu ani też żadnemu zastosowaniu, jakie bylibyśmy w stanie
pojąć. Poczułem obrzydzenie i przerażenie. W jednym z kątów zauważyłem ustawioną
prostopadle drabinę wiodącą na wyższe piętro. Pomiędzy nie więcej niż dziesięcioma
żelaznymi szczeblami pozostawione były puste, nierówne przestrzenie. Ta drabina,
postulująca wchodzenie za pomocą rąk i nóg, była zrozumiała i w jakiś sposób
przyniosła mi ulgę. Zgasiłem światło i przez pewien czas czuwałem w ciemnościach.
Nie słyszałem najlżejszego dźwięku, ale przenikała mnie świadomość obecności rzeczy
niepojętych. Wreszcie się zdecydowałem.
Gdy już znalazłem się na górze, moja lękliwa ręka po raz drugi przekręciła
kontakt. Koszmar, jaki zapowiadało niższe piętro, w całej okazałości kwitł na drugim.
Było tam wiele przedmiotów, a może tylko kilka, lecz jednych w drugich. Teraz
przypominam sobie coś w rodzaju długiego stołu operacyjnego, bardzo wysokiego, w
kształcie litery U, z okrągłymi wyżłobieniami na końcach. Przyszło mi do głowy, że
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
33
jest to łoże mieszkańca tego domu, którego potworna anatomia tak właśnie się
przedstawia, niby anatomia zwierzęcia lub boga, nie bezpośrednio jednak, lecz
poprzez swój cień. Z jakiejś przed laty czytanej, zapomnianej stronicy Lukiana
przypłynęła ku mnie nazwa amfisbena, która sugerowała to, co widziały moje oczy,
lecz w żadnym razie tego nie wyczerpywała. Przypominam sobie również lustra w
kształcie litery V, ginące w panujących w górze ciemnościach.
Kim był mieszkaniec? Czego szukał na tej planecie nie mniej straszliwej dla
niego niż dla nas? Z jakich tajemnych zakamarków astronomii czy też czasu, z jakiego
dawnego, dziś nie do pojęcia, zmierzchu zjawił się na owym południowo-
amerykańskim przedmieściu tej właśnie nocy?
Poczułem się intruzem wśród chaosu. Deszcz już ustał. Spojrzałem na zegarek i
ze zdumieniem zobaczyłem, że dochodzi druga. Zostawiłem zapalone światło i
ostrożnie zacząłem schodzić. Zejść tędy, którędy wszedłem, nie wydawało się
niemożliwe. Zejść, zanim mieszkaniec powróci. Doszedłem do wniosku, że nie
zamknął drzwi, bo nie wiedział, jak to się robi.
Moja noga dotykała przedostatniego szczebla drabiny, kiedy poczułem, że
wchodzi po niej coś, co jest przytłaczające, powolne, mnogie. Ciekawość przemogła
strach i nie zamknąłem oczu.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
34
Sekta Trzydziestu
Oryginalny manuskrypt obejrzeć można w bibliotece uniwersyteckiej w
Lejdzie; jest po łacinie, ale pewne hellenistyczne naleciałości usprawiedliwiają
podejrzenie, że został przetłumaczony z greckiego. Według Leiseganga pochodzi z IV
wieku ery chrześcijańskiej. Gibbon wspomina o nim przelotnie w jednej z not
odnoszących się do XV rozdziału “Decline and Fall".
Oto co mówi anonimowy autor:
“...Sekta ta nigdy nie była liczna, a i teraz ma bardzo niewielu wyznawców.
Zdziesiątkowani przez ogień i żelazo śpią na poboczach dróg albo w ruinach, jakie się
ostały po wojnie, nie wolno im bowiem budować domów. Zazwyczaj chodzą nago.
Fakty zarejestrowane przez moje pióro są ogólnie znane; moim celem jest
pozostawienie pisemnego świadectwa temu, co udało mi się odkryć w związku z ich
doktryną i zwyczajami. Długo dyskutowałem z ich mistrzami, ale nie zdołałem
nawrócić ich na wiarę w Boga.
Pierwszą rzeczą, jaka zwróciła moją uwagę, była różnorodność ich wierzeń na
temat tego, co dotyczy zmarłych. Najprostsi uważają, że duchy tych, którzy przestali
żyć, same zajmują się grzebaniem własnych ciał; inni, mniej ortodoksyjni, są zdania,
że polecenie Chrystusa: «Niechaj umarli grzebią swe umarło»
*
, potępia pompatyczną
próżność naszych obrzędów pogrzebowych.
Rada, aby sprzedać, co się ma, i rozdać to biednym, jest gorliwie wypełniana
przez wszystkich; pierwsi obdarowani oddają to, co dostali, następnym, ci z kolei
następnym. Oto wystarczające wytłumaczenie ich ubóstwa i nagości, zbliżającej ich do
stanu rajskiego. Z zapałem powtarzają słowa: «Wejrzyjcie na ptaki niebieskie, iż nie
sieją ani żną, ani zbierają do gumien, a Ojciec wasz niebieski żywi je. Azażeście wy
niedaleko ważniejsi niż one?» Tekst zakazuje im oszczędzania: «A jeśli trawę polną,
która dziś jest, a jutro będzie w piec wrzucona, Bóg tak przyodziewa, jakoż daleko
więcej was małej wiary? Nie troszczcież się tedy, mówiąc: Cóż będziem jeść albo co
będziem pić?» Przykazanie: «Iż wszelki, który patrzy na niewiastę, aby jej pożądał, już
ją scudzołożył w sercu swoim», jest nieomylnym nakazem czystości. Tymczasem
*
Wszystkie cytaty z Nowego Testamentu (Ewangelia św. Mateusza) w dum. Jakuba Wujka. (Przyp.
red.)
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
35
wielu sekciarzy twierdzi, że skoro nie ma pod niebem ani jednego człowieka, który by
nie popatrzył pożądliwie na kobietę, wszyscyśmy cudzołożyli. Jako że pragnienie
czynu jest równie grzeszne jak sam czyn, sprawiedliwi mogą bez ryzyka oddawać się
najstraszniejszej rozpuście.
Sekta unika kościołów; jej kapłani głoszą kazania na świeżym powietrzu, ze
wzgórza, z jakiegoś murku, czasem ze stojącej na brzegu morza barki.
Nazwa sekty wywoływała rozmaite przypuszczenia. Jedno z nich mówi, że jest
to liczba, do jakiej ograniczeni są wierni, liczba niewielka, lecz prorocza, sekta
bowiem z powodu swej perwersyjnej doktryny skazana jest na zagładę. Inne
wyprowadzają ją z wysokości arki, która miała trzydzieści łokci; inne, fałszujące
astronomię, z liczby nocy będących sumą księżycowego miesiąca; inne ze chrztu
Zbawiciela; jeszcze inne z wieku Adama, gdy powstał z czerwonej gliny. Wszystkie są
równie fałszywe. Nie mniej kłamliwy jest katalog trzydziestu boskości lub tronów, z
których jednym jest Abraksas wyobrażony z głową koguta, ramionami i torsem
człowieka, a odwłokiem zwiniętego węża.
Bezcenny dar głoszenia Prawdy - chociaż ją znam - nie został mi dany. Niechaj
inni, szczęśliwsi ode mnie, zbawiają sekciarzy słowem. Słowem lub ogniem. Lepiej
jest zostać straconym niż zadać sobie samemu śmierć. Ograniczę się więc do
wyłożenia straszliwej herezji.
Słowo stało się ciałem, aby być człowiekiem wśród ludzi, którzy ukrzyżują Go, a
potem zostaną przez Niego zbawieni. Narodził się z żywota kobiety z ludu wybranego
nie tylko po to, by głosić miłość, ale również by zostać męczennikiem.
Nie wolno, by te sprawy zostały zapomniane. Nie wystarczyła śmierć żywej
istoty od żelaza czy od cykuty, aby wstrząsnąć wyobraźnią ludzką do końca naszych
dni. Zrządzeniem Pana wydarzenia nabrały patosu. Oto co tłumaczy Ostatnią
Wieczerzę, słowa Jezusa zapowiadające wydanie Go, wielokrotny znak dawany
jednemu z uczniów; błogosławieństwo chleba i wina, zaparcie się Piotra, samotne
czuwanie w Getsemani, sen dwunastu apostołów, ludzką modlitwę Syna
Człowieczego, krwawy pot, miecze, zdradziecki pocałunek, Piłata umywającego ręce,
biczowanie, szydzenie, cierniem koronowanie, purpurę i berło z trzciny, ocet i żółć,
krzyż na wzgórzu, obietnicę daną dobremu łotrowi, trzęsienie ziemi i ciemności.
Boskie miłosierdzie, jakiemu zawdzięczam tyle łask, pozwoliło mi odkryć
prawdziwą i tajemną przyczynę nazwy sekty. W Kariocie, gdzie najprawdopodobniej
powstała, przetrwał klasztor zwany klasztorem trzydziestu srebrników. To była
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
36
najwcześniejsza nazwa i ona daje nam klucz. W tragedii Krzyża - piszę to z należną
czcią - byli aktorzy świadomi i nieświadomi, wszyscy nieodzowni, wszyscy
nieuniknieni. Nieświadomi byli kapłani, którzy wręczyli srebrniki, nieświadomy był
motłoch, który wybrał Barabasza, nieświadomy był prokurator Judei, nieświadomi
byli Rzymianie, co wznieśli Krzyż, na którym On miał ponieść mękę, i wbili gwoździe,
i rzucili kości o Jego szaty. Świadomych było tylko dwóch: Odkupiciel i Judasz. Ten
ostatni rzucił trzydzieści sztuk srebra, będących ceną zbawienia dusz, i natychmiast
się powiesił. Miał wówczas trzydzieści trzy lata, tak jak Syn Człowieczy. Sekta czci ich
jednakowo, a innych rozgrzesza.
Nie ma winnego; nie ma ani jednego, który by świadomie, czy też
nieświadomie, był wykonawcą planu, jaki nakreśliła Mądrość. Teraz wszyscy spoczy-
wają w Chwale.
Ręka odmawia mi opisania drugiej potworności. Wtajemniczeni, skończywszy
ów wiek, każą wyszydzić się i ukrzyżować na wzgórzu, aby iść śladem swoich
mistrzów. To zbrodnicze pogwałcenie piątego przykazania musi zostać ukarane
poprzez zastosowanie rygorów, jakich prawa ludzkie i boskie zawsze wymagały. Oby
przekleństwa firmamentu, oby nienawiść aniołów..."
Zakończenia manuskryptu nie odnaleziono.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
37
Noc darów
Historię tę usłyszeliśmy w starej kawiarni “Pod Orłem", na skrzyżowaniu
Floridy i Piedad.
Rozmawiano o problemie poznania. Ktoś wspomniał platońską tezę
twierdzącą, że wszystko widzieliśmy już w poprzednim świecie, tak że zawsze pozna-
wanie jest rozpoznawaniem; zdaniem - chyba -mojego ojca Bacon napisał, że jeśli
dowiadywać się, to znaczy przypominać sobie, w takim razie nie wiedzieć czegoś,
znaczyłoby o tym zapomnieć. Inny rozmówca, jakiś stary pan, być może trochę
zagubiony w tej metafizyce, zdecydował się zabrać głos. Powiedział wolno i z
przekonaniem:
- Nie do końca pojmuję, czym są platońskie archetypy. Nikt nie pamięta, kiedy
po raz pierwszy zobaczył żółć czy czerń ani gdy po raz pierwszy zachciało mu się zjeść
jakiś owoc, może dlatego, że był wtedy za mały i nie wiedział, iż właśnie
zapoczątkowuje bardzo długi szereg. Natomiast istnieją inne pierwsze doświadczenia,
których się nie zapomina. Mógłbym wam opowiedzieć, co mi dała pewna kwietniowa
noc 1874 roku, która wyryła się w mej pamięci.
Dawniej lato bywało jakieś dłuższe; sam nie wiem, dlaczego zatrzymaliśmy się
tak długo w majątku naszych krewnych, Dornów, o parę mil od Lobos. W owym czasie
jeden z parobków, Rufino, zaczął wprowadzać mnie w wiejskie obyczaje. Ukończyłem
właśnie trzynaście lat, on był trochę starszy i uchodził za chłopaka pełnego animuszu;
kiedy bawiliśmy się w “znaczenie sadzą", zawsze jego przeciwnik miał na twarzy
czarny ślad. Któregoś piątku zaproponował mi, żebyśmy w sobotę wieczór poszli na
zabawę do miasteczka. Rzecz jasna, zgodziłem się, choć nie bardzo wiedziałem, jakie
nas tam czekają rozrywki. Uprzedziłem go, że nie umiem tańczyć, odparł, że łatwo się
tego nauczyć. Po kolacji, około wpół do ósmej, wyszliśmy. Rufino wystroił się jak na
święto i zabrał srebrny sztylecik, ja zaś nie wziąłem mojego kozika, bojąc się narazić
na śmieszność. Niezadługo pojawiły się pierwsze domy. Znacie, panowie, Lobos?
Zresztą to nie ma znaczenia; wszystkie prowincjonalne miasta są identyczne nawet w
tym, że każde uważa się za coś zupełnie odmiennego od innych. Te same udeptane
drogi, te same niskie domki, te same między nimi szczerby, jakby po to, by człowiek
na koniu wydawał się wyższy. Zsiedliśmy z koni na wprost domu pomalowanego na
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
38
niebiesko, czy też różowo, z szyldem “La Estrella". Do słupka przywiązanych już było
parę koni w pięknej uprzęży. Spoza przymkniętych drzwi padało na ulicę światło. W
głębi sieni ujrzałem długą izbę z drewnianymi ławami. Między nimi parę ciemnych,
nie wiadomo dokąd prowadzących drzwi. Psiak o żółtej sierści przyjął nas radosnym
szczekaniem. Wewnątrz było sporo ludzi, pośród których kręciło się kilka kobiet w
kwiecistych sukniach. Gospodynią wydała mi się starsza niewiasta cała w czerni.
Rufino powitał ją i powiedział:
- Przyprowadziłem przyjaciela, który jeszcze niewiele widział.
- Nauczy się, niech pan się nie martwi - odparła dama.
Zawstydziłem się. Ażeby odwrócić uwagę lub pokazać, że jestem jeszcze
dzieckiem, siadłem na brzegu ławy i zacząłem bawić się z psem. Na kuchennym stole
paliły się łojowe świece, osadzone w butelkach, pamiętam też blask żarzącego się w
głębi piecyka. Na przeciwległej, pochlapanej wapnem ścianie wisiał obraz Matki
Boskiej Miłosiernej.
Wśród żartów ktoś niezdarnie brzdąkał na gitarze. Z nieśmiałości nie
odmówiłem kieliszka jałowcówki, która sparzyła mi usta. Wśród kobiet jedna wydała
mi się inna niż reszta. Nazywali ją Branką. Zauważyłem w jej rysach coś indiańskiego,
ale była piękna, oczy miała smutne, warkocz do pasa. Rufino, który zauważył, że na
nią popatruję, zwrócił się do niej:
- Opowiedz o napadzie Indian, żeby nam odświeżyć pamięć.
Dziewczyna zaczęła mówić, jakby wokół nie było nikogo, a ja odczułem w jakiś
dziwny sposób, że nie może myśleć o niczym innym, wydawało się, że to jedyne, co
przydarzyło się w jej życiu. Opowiadała to tak:
- Byłam jeszcze mała, kiedy mnie przywieziono z Catamarki. Co ja tam
wiedziałam o napadach. Na estancji ze strachu ani słowem o tym nie wspominano.
Potajemnie dowiedziałam się, że Indianie spadają niby burza, że zabijają ludzi,
porywają zwierzęta, kobiety zabierają ze sobą w głąb lądu i Bóg wie, co z nimi wy-
rabiają. Nie chciałam w to wierzyć. Mój brat Lucas, którego potem zadźgali, przysięgał
mi, że to wszystko bujdy, ale kiedy coś jest prawdziwe, wystarczy to usłyszeć, aby
zrozumieć, iż tak jest naprawdę. Rząd daje im alkohol i mate, żeby siedzieli w
spokoju, ale oni mają bardzo chytrych czarowników, którzy nimi rządzą. Na rozkaz
wodza napadają małe forciki, rozrzucone daleko jedne od drugich. Z samej ciekawości
właściwie już chciałam, żeby nas napadli, i nieraz długo wypatrywałam ich od
zachodu. Nie wiem, ile upłynęło czasu, ale zanim doszło do napadu, zdarzyły się
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
39
przymrozki i lata upalne, i znakowanie bydła, i śmierć syna zarządcy. To było tak,
jakby ich przywiał wiatr z pampy. Zobaczyłam w rowie kwitnący kwiat ostu i przyśnili
mi się Indianie, a rano to się stało. Zwierzęta wyczuły to przed ludźmi, tak jak
wyczuwają trzęsienie ziemi. Powiało jakimś niepokojem, a ptactwo zaczęło latać tam i
na powrót. Pobiegliśmy spojrzeć w tę stronę, w którą ja zawsze patrzyłam.
- Kto was zawiadomił? - zapytał któryś ze słuchaczy.
Dziewczyna, jakby wciąż była myślami hen daleko, powtórzyła tylko ostatnie
zdanie.
- Pobiegliśmy spojrzeć w tę stronę, w którą ja zawsze patrzyłam. Jakby ruszyła
pustynia. Przez żelazne sztachety najpierw ujrzeliśmy tuman kurzu, a potem dopiero
Indian. To był napad. Uderzali się rękami po ustach, wydając dziki krzyk. W Santa
Irene było trochę długiej broni, dobrej najwyżej do tego, by ich ogłuszyć i jeszcze
bardziej rozzłościć.
Branka mówiła to, jakby się z pamięci modliła, ale ja usłyszałem na ulicy
Indian z pustyni i ich pokrzykiwania. Jedno pchnięcie i już byli na sali, jakby
wgalopowali do niej na koniach we śnie. Byli to pijani mieszkańcy nadbrzeży. Teraz -
we wspomnieniu - wydaje mi się, że byli bardzo wysokiego wzrostu. Ten, który stał na
czele, dał łokciem kuksańca Rufinowi, znajdującemu się pod drzwiami. Tamten usu-
nął się i go przepuścił. Starsza niewiasta, która dotąd nie ruszyła się ze swego miejsca,
teraz wstała i zwracając się do nas, powiedziała:
- To Juan Moreira.
Tyle czasu upłynęło, że dziś już nie wiem, czy pamiętam człowieka z owej nocy,
czy też tego, którego potem tylokrotnie miałem widywać w rzeźni. Widzę czuprynę i
czarną brodę Podesty, ale jednocześnie przypominam sobie jakąś twarz blondyna,
poznaczoną ospą. Psiak wyskoczył do nich, łasząc się. Moreira powalił go jednym
cięciem. Padł na grzbiet i zdechł, przebierając w powietrzu łapami. Tu zaczyna się
prawdziwa historia.
Bezszelestnie podszedłem do drzwi, które wychodziły na wąskie przejście i na
schody. Na górze schowałem się w jakimś ciemnym pokoju. Poza niskim łóżkiem nie
zapamiętałem żadnych mebli. Drżałem. Na dole krzyki nie ustawały, dobiegł mnie
brzęk tłuczonego szkła. Usłyszałem lekkie kroki, na chwilę zajaśniała szpara w
drzwiach i rozpoznałem głos Branki, wzywający mnie szeptem.
- Jestem tu po to, by służyć, ale tylko spokojnym ludziom. Przyjdź do mnie i
nie bój się, nie zrobię ci krzywdy.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
40
Zdjęła już szlafrok. Położyłem się obok niej, dłońmi poszukałem jej twarzy. Nie
wiem, ile czasu minęło. Nie było żadnych słów, żadnego pocałunku. Rozplotłem jej
warkocz i pieściłem najpierw jej włosy, a potem jej ciało. Nie widzieliśmy się więcej i
nigdy nie dowiedziałem się jej prawdziwego imienia.
Ogłuszył nas strzał. Powiedziała wtedy:
- Możesz zejść innymi schodami.
Tak zrobiłem i znalazłem się na udeptanej ścieżce. Świecił księżyc. Sierżant
policji z bagnetem na karabinie pilnował muru. Roześmiał się i powiedział:
- Jak widzę, wcześnie zaczynasz.
Coś mu odpowiedziałem, ale nie zwrócił na to uwagi. Na mur wdrapywał się
jakiś człowiek. Jednym ruchem sierżant wbił bagnet w jego ciało. Człowiek stoczył się
na ziemię i pozostał tak, leżąc na plecach, jęcząc i brocząc krwią. Przypomniał mi się
pies. By dobić rannego, sierżant raz jeszcze zagłębił w nim bagnet. Z niejakim
zadowoleniem w głosie powiedział:
- Tym razem ci się nie powiodło, Moreira.
Umundurowani ludzie otaczający dom zbiegli się z różnych stron, za nimi
sąsiedzi. Andrés Chirino siłą musiał wyrywać bagnet z rany. Wszyscy pragnęli
uścisnąć mu dłoń. Rufino roześmiał się:
- Temu wreszcie odechciało się wojować.
Chodziłem pomiędzy grupkami ludzi, opowiadając wszystkim to, co widziałem.
Nagle poczułem się strasznie zmęczony, może miałem gorączkę. Wymknąłem się
więc, odszukałem Rufina i ruszyliśmy w drogę powrotną. Wciąż jechaliśmy konno,
gdy zobaczyliśmy blade światło świtu. Bardziej niż zmęczony czułem się oszołomiony
falą tylu wydarzeń.
- Wielkim przypływem tej nocy - powiedział mój ojciec.
Tamten przytaknął.
- Rzeczywiście. W czasie paru krótkich godzin poznałem miłość i zobaczyłem
śmierć. Wszystkim ludziom zostają ukazane wszystkie sprawy, a w każdym razie te,
które dane im jest poznać, ale mnie te dwie najbardziej istotne rzeczy ukazały się w
ciągu jednej nocy. Lata mijają, tylekroć opowiadałem tę historię, że nie wiem już, czy
rzeczywiście ją pamiętam, czy tylko powtarzam słowa na nią się składające. Może to
samo przydarzyło się Brance z opowieścią o napadzie Indian. Dziś to już wszystko
jedno, czy to ja, czy też ktoś inny widział, jak zginął Moreira.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
41
Zwierciadło i maska
Po bitwie pod Clontarf, w której Norweg został ukorzony, król wezwał poetę i
rzecze:
- Najwspanialsze wyczyny tracą swój blask, jeżeli się ich nie przełoży na słowa.
Chcę, byś wyśpiewał me zwycięstwo i mą chwałę. Będę Eneaszem, a ty mym
Wergilim. Czy czujesz się na siłach stworzyć dzieło, które unieśmiertelni nas obu?
- Tak, królu - odparł poeta. - Jestem Ollanem. Przez dwanaście zim
studiowałem sekrety wersyfikacji. Znam na pamięć trzysta sześćdziesiąt opowieści
będących podstawą prawdziwej poezji, Cykle z Ulsteru i Munsteru tkwią w strunach
mej harfy. Mam zatem prawo używać najstarszych słów naszego języka i
najzawilszych metafor. Opanowałem tajemne pismo chroniące naszą sztukę przed
niedyskretnymi oczami tłumu. Mogę wysławiać miłość, kradzież bydła, morskie
wyprawy i wojny. Znam mitologiczne powiązania wszystkich domów królewskich
Irlandii. Znam działanie ziół, zasady astrologii, matematykę i prawo kanoniczne. W
publicznych sporach zwyciężałem rywali. Ćwiczyłem się w uprawianiu satyry,
sprowadzającej choroby skórne do trądu włącznie. Jak tego dowiodłem w tej bitwie,
umiem władać mieczem. Jednego nie potrafię: wywdzięczyć ci się za łaskę, jaką mnie
obdarzasz.
Król, którego łatwo męczyły długie przemowy, zwłaszcza nie przez niego
wygłaszane, odparł z ulgą:
- Wiem o tym aż nazbyt dobrze. Mówiono mi, że słowik już przestał śpiewać w
Anglii. Kiedy przeminą deszcze i śniegi, a słowik powróci z południa, wyrecytujesz
swój poemat ku mej chwale przed dworem i przed kolegium poetów. Daję ci na to
pełny rok. Wygładzisz każde słowo i każdą literę. Jak wiesz, nagroda będzie godna
mych królewskich obyczajów i twych nie przespanych nocy.
- Królu, największą nagrodą jest spoglądanie w twoje oblicze - odrzekł poeta,
który był również dworakiem.
Złożył zwyczajowy pokłon i wycofał się, zaczynając już w myśli układać wiersz.
Gdy minął naznaczony czas, a był to czas epidemii i buntów, zaprezentował
swój panegiryk. Wydeklamował go z powolną pewnością siebie, nie rzuciwszy nawet
okiem na rękopis. Król kiwał głową z aprobatą. Wszyscy naśladowali ten gest, nawet
ci, którzy cisnęli się w drzwiach i nie słyszeli z poematu ani słowa. Wreszcie król
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
42
zabrał głos:
- Przyjmuję twe dzieło. Jest to nowe zwycięstwo. Każdemu słowu nadałeś jego
właściwy sens, a każdemu rzeczownikowi określenie, jakie mu przydawali pierwsi
poeci. W całym panegiryku nie ma ani jednego obrazu, którego by nie używali klasycy.
Bitwa jest cudowną tkaniną z ludzi, ostrzem miecza jest zaś krew. Morze ma swego
boga, a z chmur wróży się przyszłość. Zręcznie manewrowałeś rymami, aliteracją,
asonansem, sylabami, retoryką, mądrymi kanonami metryki. Gdyby nawet zniknęła
cała irlandzka literatura - omen absit - można by bez straty odbudować ją z twej
klasycznej ody. Trzydziestu skrybów przepisze ją po dwanaście razy.
Nastała chwila ciszy, po czym ciągnął dalej:
- Całość jest udana, a przecież nic się nie stało. Puls nie bije szybciej, krew
żwawiej nie płynie. Ręce nie chwyciły za łuk. Nikt nie zbladł. Nikt nie wydał
wojowniczego okrzyku, nikt przeciw wikingom nie nadstawił piersi. Za rok, poeto,
będziemy oklaskiwać nowy poemat. Jako wyraz naszego uznania przyjmij to srebrne
zwierciadło.
- Składam dzięki, zrozumiałem - rzekł poeta.
Gwiazdy na niebie wędrowały nadal swą świetlistą drogą. I znowu w saskich
lasach zaśpiewał słowik, a poeta wrócił ze swym dziełem, krótszym niż poprzednie.
Nie wypowiedział go z pamięci, lecz odczytał z widoczną niepewnością, opuszczając
niektóre akapity, jakby sam nie całkiem je rozumiał lub jakby nie chciał ich
profanować. Były to dziwne stronice. Nie był to opis bitwy - to była bitwa. W jej wo-
jennym chaosie szamotał się Bóg, który jest Trzema i Jednym, pogańskie bożki
Irlandii i ci, co będą walczyli setki lat później, w początkach “Starszej Eddy". Forma
była równie osobliwa. Rzeczownikiem w liczbie pojedynczej rządził czasownik w
liczbie mnogiej. Przyimki nie były używane zgodnie ze zwyczajami. Szorstkość i
słodycz przeplatały się. Metafory były zbyt śmiałe, w każdym razie takie się wydawały.
Król wymienił parę słów z ludźmi pióra, którzy go otaczali, i ozwał się tak oto:
- O twej pierwszej odzie mogłem powiedzieć, że była szczęśliwym
podsumowaniem tego, co do dziś skomponowano w Irlandii. Ta przewyższa to, coś
uprzednio napisał, przewyższa, a również unicestwia. Zdumiewa, zachwyca, olśniewa.
Nie zasługują na nią głupcy, lecz małe grono mędrców. W szkatule z kości słoniowej
spocznie jej jedyny egzemplarz. Od poety, którego pióro potrafiło coś takiego spłodzić,
możemy oczekiwać jeszcze wspanialszego dzieła. - I dodał z uśmiechem: - Jesteśmy
postaciami z baśni, a należy pamiętać, że w baśniach prym wiedzie liczba trzy.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
43
Poeta ośmielił się wyszeptać:
- Trzy dary czarownika, triada, niepodważalna Trójca.
Król ciągnął dalej:
- Jako dowód naszego zadowolenia przyjmij tę oto złotą maskę.
- Składam dzięki i przyjmuję - rzekł poeta.
I upłynął kolejny rok. Pałacowe straże doniosły, że poeta nie niesie żadnego
manuskryptu. Król popatrzył nań pełen zdumienia, bo był jakby odmieniony. Coś, co
nie było czasem, naznaczyło i zmieniło jego rysy. Wydawało się, że oczy patrzą w dal, a
może oślepły. Poeta poprosił króla o chwilę rozmowy. Niewolnicy opuścili pokój.
- Nie napisałeś poematu? - zapytał król.
- Owszem - smutno odparł poeta. - Oby Chrystus, nasz Pan, nie był mi na to
zezwolił.
- Czy możesz go wygłosić?
- Nie śmiem.
- Daję ci odwagę, której ci brak - oznajmił król.
Poeta wygłosił poemat. Był to jeden wers.
Nie ośmielając się wypowiedzieć go na głos, poeta i król wyszeptali go, jakby
był sekretną modlitwą lub też bluźnierstwem. Król nie był mniej zachwycony ani
mniej poruszony niż poeta. Patrzyli na siebie, obaj bardzo bladzi.
- Kiedy byłem młody - rzekł król - pływałem ku zachodowi. Na pewnej wyspie
widziałem srebrne charty, które zagryzały, złote dziki. Na innej żywiliśmy się
zapachem magicznych jabłoni. Na jeszcze innej widziałem mury ognia. Na najdalszej
ze wszystkich rzeka wysoka i pochyła jak nawa strzelała w niebo, a wodami jej płynęły
ryby i łodzie. Oto cuda, ale nie można porównywać ich z twym poematem, który w
jakiś sposób wszystkie je zawiera. Jakie czary sprawiły, że spłynął on na ciebie?
- Rankiem - rzekł poeta - zbudziłem się, powtarzając jakieś słowa, których z
początku nie pojmowałem. Te słowa to był poemat. Poczułem, że popełniam grzech,
może taki, jakiego Duch nie przebacza.
- Ten, który teraz dzielę z tobą - wyszeptał król. - Grzech poznania Piękności.
Jest to łaska niedostępna ludziom. Musimy ją odpokutować. Dałem ci zwierciadło i
złotą maskę, oto trzeci dar, który będzie ostatni.
I w prawą rękę wsunął mu sztylet.
Wiemy, że wyszedłszy z pałacu, poeta zadał sobie śmierć, a król jest żebrakiem,
który przemierza drogi Irlandii, niegdyś będącej jego królestwem, i że nigdy nie
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
44
powtórzył owego poematu.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
45
Undr
Muszę uprzedzić moich czytelników, że przedstawionego niżej tekstu
nadaremnie będą szukać w “Libellusie" (1615) Adama z Bremy, który, jak wiadomo,
narodził się i zmarł w XI wieku. Lappenberg odkrył go w manuskrypcie znajdującym
się w Bodleian Library w Oksfordzie i ze względu na wiele okolicznościowych
szczegółów uznał za zapóźnioną interpolację, lecz opublikował w charakterze
ciekawostki w swych “Analecta Germanica" (Lipsk 1894). Opinia dyletanta z
Argentyny niewiele znaczy, niech czytelnicy sami to osądzą. Moja wersja hiszpańska
nie jest dosłowna, lecz jest wiarygodna.
Pisze Adam z Bremy:
“...Ze wszystkich narodów graniczących z pustynią, a leżących po drugiej
stronie zatoki, poza ziemiami prokreacji dzikiego konia, najbardziej godny
wzmiankowania jest naród Umów. Niepewne lub zmyślone wieści pochodzące od
kupców, niebezpieczne drogi i napady nomadów sprawiły, że nigdy nie dotarłem do
ich terytorium. Niemniej jednak mam wrażenie, że ich rzadko trafiające się i daleko
od siebie pobudowane osady leżą w dolnym biegu Wisły. W odróżnieniu od Szwedów
Umowie wyznają prawdziwą wiarę w Chrystusa, nie zabarwioną arianizmem ani też
krwawym kultem demonów, z których biorą początek królewskie domy Anglii i
innych północnych narodów. Są wśród nich pasterze, wodniacy, czarownicy,
płatnerze wykuwający miecze i wikliniarze plotący łyko. Bezlitosne wojny niemal nie
pozwalają im na uprawianie ziemi. Płaskość terenu i napady rozmaitych plemion
sprawiły, że są świetnymi jeźdźcami i łucznikami. W końcu człowiek zawsze
upodabnia się do swego wroga. Ich włócznie dłuższe są niż nasze, bo są to włócznie
jeźdźców, a nie piechurów.
Należy przypuszczać, że nie znają pióra, rogu napełnionego atramentem ani też
pergaminu. Żłobią swe pismo tak, jak nasi przodkowie żłobili runy, które im objawił
Odyn po tym, gdy - Odyn poświęcony Odynowi - przez dziewięć nocy zwisał z jesionu.
Do tych ogólnych informacji dodam mą rozmowę z Islandczykiem Ulfem
Sigurdarsonem, człowiekiem poważnym i małomównym. Spotkaliśmy się w Uppsali
nieopodal świątyni. Ogień z płonących drewien już zagasł, przez szczeliny w murze
przenikał chłód i pierwsze blaski świtu. Na zewnątrz zapewne zostawiały na śniegu
ślady swych łap szare wilki, pożerające mięso pogan przeznaczone dla trzech bogów.
Nasza rozmowa rozpoczęła się po łacinie, jak to jest w zwyczaju wśród kleru, ale
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
46
wkrótce przeszliśmy na język nordycki, którym mówią od dalekiej Thule aż po
azjatyckie bazary.
Oto co mi powiedział:
- Pochodzę z rodu skaldów. Wystarczyła mi wieść, że poezja Urnów składa się z
jednego słowa, aby przedsięwziąć poszukiwania i podróż, która miała zaprowadzić
mnie do ich ziemi. Nie bez zmęczenia i wysiłku dotarłem po roku na miejsce. Była
noc, zauważyłem, że mijający mnie ludzie spoglądają na mnie bacznie, nieraz
dosięgnął mnie ciśnięty kamień. Ujrzałem blask kuźni i wszedłem.
Kowal zgodził się mnie przenocować. Nazywał się Orm. Mówił językiem
podobnym do naszego. Zamieniliśmy parę słów. Z jego ust usłyszałem po raz pierwszy
imię króla, które brzmiało Gunnlaug. Dowiedziałem się, że po ostatniej wojnie
nieufnie odnosił się do cudzoziemców i miał zwyczaj ich krzyżować. Aby uniknąć tego
losu, mniej odpowiedniego dla człowieka niż dla boga, postanowiłem napisać drapę,
czyli hymn pochwalny, wysławiający zwycięstwa, sławę i miłosierdzie królewskie.
Zaledwie nauczyłem się go na pamięć, kiedy przyszło po mnie dwóch ludzi. Nie
chciałem oddać im miecza, ale pozwoliłem im się poprowadzić.
Mimo świtu widać było jeszcze gwiazdy. Szliśmy, mijając nędzne chaty po obu
stronach drogi. Mówiono mi o piramidach. Na pierwszym placu zobaczyłem słup z
żółtego drewna. Na jego szczycie zauważyłem czarną rybę. Orm, który poszedł z nami,
powiedział mi, że ta ryba wyobraża Słowo. Na drugim placu zobaczyłem czerwony
słup uwieńczony kołem. Orm powtórzył, że to też jest Słowo. Poprosiłem, by mi je
powiedział. Odparł, że jest prostym rzemieślnikiem i że go nie zna.
Na trzecim i ostatnim placu zobaczyłem czarny słup z rysunkiem, którego nie
potrafiłbym sobie przypomnieć. W głębi spostrzegłem prosty mur, jego krańców nie
było widać. Potem okazało się, że tworzy koło, jest pokryty glinianym dachem, nie ma
żadnych wewnętrznych drzwi i otacza całe miasto. Konie przywiązane do pali były
niewielkiego wzrostu i miały długie grzywy. Kowala nie wpuszczono. Wewnątrz pełno
było uzbrojonych mężczyzn, wszyscy stali. Gunnlaug, król, był chory i leżał z
przymkniętymi oczami na podwyższeniu wysłanym wielbłądzimi skórami. Był to
człowiek zniszczony, o żółtej cerze, niby święty, lecz zapomniany przedmiot; na jego
piersiach widniały dawne, długie blizny. Jeden z żołnierzy utorował mi drogę, ktoś
przyniósł harfę. Przyklęknąwszy, cicho zacząłem nucić drapę. Nie brakło tam figur
retorycznych, aliteracji ani innych wymaganych przez ten gatunek akcentów. Nie
wiem, czy król ją zrozumiał, ale dał mi srebrny pierścień, który mam do dziś. Pod
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
47
poduszką dojrzałem ostrze sztyletu. Po prawej stronie króla stała szachownica o stu
polach, z garścią rozrzuconych pionków.
Strażnik odepchnął mnie. Jakiś człowiek stanął na moim miejscu. Dotknął
strun, jakby je stroił, i cicho powtórzył słowo, jakie chciałem usłyszeć, lecz nie
dosłyszałem. Ktoś powiedział z szacunkiem: “Teraz to nic nie znaczy".
Zobaczyłem czyjeś łzy. Człowiek podnosił lub zniżał głos, niemal jednakowo
brzmiące akordy były zaś monotonne, a raczej nie kończące się. Pragnąłbym, żeby ten
śpiew trwał wiecznie i stał się moim życiem. Nagle ustał. Usłyszałem stuk harfy, gdy
śpiewak, bez wątpienia całkowicie wyczerpany, upuścił ją na ziemię. Wychodziliśmy
bezładnie. Byłem jednym z ostatnich. Ze zdumieniem ujrzałem, że zapada noc.
Przeszedłem parę kroków. Zatrzymałem się, gdy poczułem czyjąś rękę na
moim ramieniu. Ktoś powiedział:
- Klejnot króla był twym talizmanem, ale musisz umrzeć, usłyszałeś bowiem
Słowo. Ja, Bjarni Thorkelsson, uratuję cię. Pochodzę z rodu skaldów. W swym
dytyrambie nazwałeś krew ostrzem miecza, bitwę zaś tkaniną z ludzi. Słyszałem te
zwroty u ojca mego ojca. Obaj, i ty, i ja, jesteśmy poetami. Uratuję cię. Już nie
szukamy określeń na to, co jest dla nas natchnieniem, i nazywamy to jednym słowem,
którym jest Słowo.
Odpowiedziałem:
- Nie udało mi się go dosłyszeć. Błagam cię, powiedz mi je.
Przez chwilę się wahał, po czym odparł:
- Przysięgłem, że go nie wyjawię. Poza tym nikt nie może niczego nauczyć.
Musisz je znaleźć sam. Spieszmy, twemu życiu grozi niebezpieczeństwo. Ukryjesz się
w mym domu, gdzie nie odważą się ciebie szukać. Jeśli zawieje pomyślny wiatr, już
jutro będziesz płynął na południe.
Tak zaczęła się przygoda, która trwała wiele zim. Nie opowiem wszystkiego, co
mnie spotkało, ani nie będę się starał, by opisać logiczny porządek wszystkich
wydarzeń. Byłem kolejno wioślarzem, handlarzem niewolników, niewolnikiem,
drwalem, rabusiem napadającym karawany, śpiewakiem, różdżkarzem głębokich wód
i metali. Przez rok znosiłem niewolę w kopalniach rtęci, od której traci się zęby. Wraz
z ludźmi przybyłymi ze Szwecji broniłem Mikligarthru (Konstantynopola). Nad
brzegami Morza Azowskiego pokochała mnie kobieta, której nie zapomnę; porzuciłem
ją czy też ona mnie porzuciła, to obojętne. Byłem zdradzany i zdradzałem. Niejeden
raz los kazał mi zabijać. Zostałem wyzwany przez greckiego żołnierza, który dał mi do
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
48
wyboru dwa miecze. Jeden był o dłoń dłuższy od drugiego. Zrozumiałem, że chce
mnie nastraszyć, i wybrałem krótszy. Zapytał dlaczego. Odpowiedziałem, że od mej
dłoni do jego serca odległość jest zawsze ta sama. Na brzegach Morza Czarnego
istnieje runiczne epitafium, które wyryłem dla mego towarzysza Leifa Arnarsona. Bi-
łem się z Błękitnymi Ludźmi z Serkland, czyli z Saracenami. W miarę upływu czasu
stawałem się po kolei różnymi ludźmi, ale ten zamęt był jak długi sen. Najważniejsze
było Słowo. Czasami przestawałem w nie wierzyć. Powtarzałem sobie, że jest
bezsensem rezygnować z przepięknej sztuki tworzenia przepięknych słów i że nie ma
powodu szukać jednego jedynego, niemal złudnego. Było to płonne rozumowanie.
Jakiś misjonarz zaproponował mi słowo Bóg, które odrzuciłem. Kiedyś o świcie na
brzegu pewnej rzeki wpadającej do morza wydało mi się, że wreszcie doznaję
olśnienia.
Wróciłem na ziemię Urnów i z trudem odnalazłem dom śpiewaka.
Wszedłem i wypowiedziałem swe imię. Była już noc. Thorkelsson, który leżał
na ziemi, kazał mi zapalić gromnicę w świeczniku z brązu. Jego twarz była tak
postarzała, że zrozumiałem, iż i ja jestem już stary. Jak to jest w zwyczaju, zapytałem
go o króla. Odpowiedział:
- Już się nie nazywa Gunnlaug. Teraz ma inne imię. Opowiedz mi o swych
podróżach.
Zrobiłem to, zachowując, o ile się dało, chronologię i szczegóły, jakie tu
opuściłem. Zanim skończyłem, zapytał:
- Dużo śpiewałeś na tych ziemiach?
Pytanie zaskoczyło mnie.
- Na początku - odrzekłem - śpiewałem dla zarobku. Potem lęk, którego nie
pojmuję, kazał mi porzucić śpiew i harfę.
- Dobrze - powiedział. - Mów dalej.
Posłuchałem jego rozkazu, potem nastała długa cisza.
- Co ci dała pierwsza kobieta, którą posiadłeś? - zapytał.
- Wszystko - odparłem.
- Mnie również życie dało wszystko. Wszystkim daje wszystko, lecz większość o
tym nie wie. Mój głos jest zmęczony, a me palce słabe, ale słuchaj.
Wyszeptał słowo Undr, co znaczy cud.
Porwał mnie śpiew tego umierającego człowieka, ale w jego tonach i akordach
rozpoznałem własne trudy, niewolnicę, która dała mi pierwszą miłość, ludzi, których
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
49
zabiłem, chłodne świty, zorze nad wodami, wiosła. Chwyciłem harfę i zaśpiewałem
inne słowo.
- Dobrze - powiedział tak cicho, że musiałem przysunąć się, by go dosłyszeć. -
Zrozumiałeś mnie.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
50
Utopia człowieka zmęczonego
Nazwał je “utopią", słowem greckim,
znaczącym “takie miejsce nie istnieje".
Quevedo
Nie ma jednakowych wzgórz, ale równina na całej ziemi jest taka sama.
Szedłem po równinie. Zastanawiałem się, bez ciekawości zresztą, czy jestem w
Oklahomie, czy w Teksasie, czy może w miejscu zwanym przez pisarzy pampą. Ani po
lewej, ani po prawej żadnych ogrodzeń. Jak mi się to już zdarzało, z wolna
powtórzyłem słowa Emilia Oribe:
W środku przeraźliwej, nie kończącej się równiny,
Tam niedaleko Brazylii,
które rosną i olbrzymieją.
Droga była nierówna. Zaczęło padać. Dwieście lub trzysta metrów dalej
zauważyłem światło w jakimś domu; dom był niski, czworokątny, otoczony drzewami.
Otworzył mi mężczyzna tak wysoki, że niemal się przeląkłem. Był w szarym ubraniu.
Poczułem, że czeka na kogoś. W drzwiach nie było zamka.
Weszliśmy do podłużnego pomieszczenia o drewnianych ścianach. Z sufitu
zwieszała się lampa, siejąca żółtawe światło. Stół nie wiedzieć dlaczego zadziwił mnie.
Stała na nim klepsydra, pierwsza, z jaką się zetknąłem, dotychczas widywałem je tylko
na stalorytach. Mężczyzna wskazał mi krzesło.
Usiłowałem przemawiać do niego rozmaitymi językami, ale nie udało nam się
porozumieć. On z kolei spróbował mówić po łacinie. Zebrałem moje dawne szkolne
umiejętności i przygotowałem się do rozmowy.
- Po ubraniu - powiedział - poznaję, że przybywasz z innego wieku.
Różnorodność języków sprzyjała różnorodności narodów i wojnom, świat wrócił więc
do łaciny. Niektórzy obawiają się, że przerodzi się ona znowu we francuski,
prowansalski czy w jakiś bełkot, ale nie ma obawy. Zresztą ani to, co było, ani to, co
będzie, mnie nie interesuje.
Nie odpowiedziałem, więc dodał:
- Jeśli nie lubisz patrzeć, jak ktoś inny je, może zechcesz mi towarzyszyć?
Zrozumiałem, że dostrzegł moje zmieszanie, przystałem więc na tę propozycję.
Poszliśmy korytarzem pełnym rozmaitych drzwi prowadzącym do niewielkiej
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
51
kuchenki, w której wszystko było z metalu. Wróciliśmy niosąc kolację na tacy:
kaczany kukurydzy, winne grona, jakiś nieznany owoc, którego zapach przypominał
mi figi, i wielki dzban wody. Chyba nie było chleba. Rysy mego gospodarza były ostre i
miał on coś dziwnego w oczach. Nie zapomnę tej twarzy surowej i bladej, której więcej
nie zobaczę. Mówił bez gestykulacji.
Krępowała mnie konieczność posługiwania się łaciną, lecz w końcu rzekłem:
- Nie zdumiewa cię moje nagłe pojawienie?
- Nie - odparł. - Takie wizyty miewamy od wieku do wieku. Nie trwają długo.
Najpóźniej jutro znajdziesz się u siebie.
Pewność w jego głosie mi wystarczyła. Uznałem, że należy się przedstawić:
- Jestem Eudoro Acevedo. Urodziłem się w 1897 roku w mieście Buenos Aires.
Mam siedemdziesiąt lat. Jestem profesorem literatury angielskiej i amerykańskiej
oraz pisarzem opowiadań fantastycznych.
- Pamiętam, że czytałem bez przykrości - odpowiedział - dwa opowiadania
fantastyczne. Podróże kapitana Lemuela Guliwera, które wielu uważa za prawdziwe, i
“Summę teologiczną". Ale nie mówmy o faktach. Nikogo nie obchodzą już fakty. Są
tylko punktami wyjścia inwencji i rozumowania. W szkole uczą nas sztuki
wątpienia i zapominania. Zapominania przede wszystkim tego, co osobiste i lo-
kalne. Żyjemy w czasie przemijającym, staramy się jednak żyć sub specie aeternitatis.
Z przeszłości pozostało nam zaledwie parę imion, lecz język skłania się ku ich
zapomnieniu. Unikamy zbędnych uściśleń. Nie ma już chronologii ani historii. Nie ma
również statystyki. Powiedziałeś, że masz na imię Eudoro; ja nie mogę ci powiedzieć,
jak się nazywam, bo zwą mnie po prostu kimś.
- A jak się nazywał twój ojciec?
- Nie nazywał się.
Na jednej ze ścian zobaczyłem regał. Na chybił trafił wyjąłem książkę i
otworzyłem ją; litery były wyraźne, lecz nie do rozszyfrowania, pisane ręcznie. Ich
ostre linie przypominały mi pismo runiczne, którego jednakże używano zawsze tylko
do epigrafów. Pomyślałem, że ludzie przyszłości nie tylko są wyżsi, ale i zręczniejsi.
Instynktownie spojrzałem na długie i szczupłe palce mężczyzny.
Ten odezwał się:
- Teraz zobaczysz coś, czego nigdy nie widziałeś.
Ostrożnie podał mi tom “Utopii" Moore'a, wydrukowany w Bazylei w 1518
roku, w którym brak było wielu kartek i rycin.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
52
Nie bez zarozumiałości odpowiedziałem:
- To książka drukowana. W domu mam ich przeszło dwa tysiące, choć nie są
ani tak stare, ani tak drogocenne.
Przeczytałem głośno jej tytuł. Tamten roześmiał się.
- Nikt nie może przeczytać dwóch tysięcy książek. Żyję od czterech wieków i w
tym czasie przeczytałem nie więcej niż pół tuzina. Zresztą nie jest ważne, by czytać,
tylko by czytać wielokrotnie. Druk, obecnie zniesiony, był czymś bardzo złym dla
ludzkości, jako że mnożył do zawrotu głowy niepotrzebne teksty.
- W moim czasie, w interesującym wczoraj - odparłem - panował przesąd, że
między każdym wieczorem a rankiem dzieją się rzeczy, o których wstyd nie wiedzieć.
Planeta była usiana zbiorowymi zjawami, jak Kanada, Brazylia, Kongo Szwajcarskie
lub Wspólny Rynek. Niemal nikt nie znał wcześniejszej historii tych bytów
platońskich, natomiast wszyscy znali najdrobniejsze szczegóły ostatniego kongresu
pedagogicznego czy nieuchronnego zerwania stosunków między prezydentami i
przesłań, jakie do siebie kierowali, zredagowanych przez sekretarzy sekretarzy z tą
ostrożnością, jaka charakteryzuje tego rodzaju dokumenty.
Czytano to wszystko tylko po to, by od razu zapomnieć, gdyż po paru
godzinach wypierane były przez inne sprawy, równie banalne. Ze wszystkich istnieją-
cych funkcji funkcja polityka była bez wątpienia najbardziej publiczna. Ambasador
czy też minister był czymś w rodzaju kaleki, którego należało przewozić z miejsca na
miejsce w dużych i hałaśliwych wehikułach, pod ochroną motocyklistów i
grenadierów, osaczonego przez rozgorączkowanych fotografów. Można pomyśleć, że
ucięto im nogi, jak lubiła mawiać moja matka. Obrazy i wydrukowane teksty były
bardziej rzeczywiste niż fakty same w sobie. Tylko to, co wydrukowane, uważało się za
prawdziwe. Esse estpercipi (być to być sfotografowanym), taka panowała zasada,
sposób i cel naszego specyficznego pojmowania świata. W tym wczoraj, które stało się
moim udziałem, ludzie byli naiwni; uważali, że jakiś towar jest dobry, bo tak z
uporem twierdził ten, co go produkował. Kradzieże również były częste, chociaż każdy
wiedział, że posiadanie pieniędzy nie daje ani więcej szczęścia, ani więcej spokoju.
- Pieniędzy... - powtórzył. - Teraz nikt nie doświadcza ubóstwa, co musiało być
nieznośne, ani też bogactwa, które było najbardziej krępującym rodzajem
wulgarności. Każdy wykonuje jakiś zawód.
- Jak rabini - rzekłem.
Chyba nie zrozumiał, bo ciągnął dalej:
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
53
- Nie ma również miast. Sądząc po ruinach Bahia Blanca, które obejrzałem z
pustej ciekawości, strata jest niewielka. Jako że nie ma własności, nie ma też
dziedziczenia. Kiedy człowiek dorasta, mając sto lat, gotów jest do przyjęcia siebie
samego i swej samotności. Już począł syna.
- Syna? - zapytałem.
- Tak, jednego jedynego. Nie należy mnożyć rodzaju ludzkiego. Są tacy, którzy
uważają, że człowiek jest organem boskości, odczuwającym, że wszechświat istnieje,
ale nikt nie jest pewien, czy istnieje ta boskość. Mam wrażenie, że teraz się rozważa
złe i dobre strony samobójstwa stopniowego lub jednoczesnego wszystkich ludzi na
świecie. Ale wracajmy do naszych spraw.
Przytaknąłem.
- Po skończeniu stu lat jednostka może się obejść bez miłości i bez przyjaźni.
Cierpienia i nie zamierzona śmierć już jej nie grożą. Zajmuje się jakąś sztuką, studiuje
filozofię, matematykę lub też gra ze sobą w szachy. Kiedy chce, zabija się. Będąc
panem swego życia, jest również panem swej śmierci.
- Czy to cytat? - zapytałem.
- Z pewnością, nie pozostaje nam nic więcej. Język jest zestawem cytatów.
- A wielka przygoda moich czasów, podróże międzyplanetarne? - zapytałem.
- Już od wieków zarzuciliśmy te przenosiny, które zresztą były, rzecz jasna,
cudowne. Nigdy nie udało się nam umknąć przed Tu i Teraz. - Po czym dodał z
uśmiechem: - W dodatku wszelkie podróże są międzyplanetarne. Skoczyć z planety na
planetę to tyle, co pójść do stodoły naprzeciwko. Kiedy pan wszedł do tego pokoju,
odbył pan właśnie międzyplanetarną podróż.
- Oczywiście - przytaknąłem. - Ale również mówiło się o substancjach
chemicznych i gatunkach zoologicznych.
Mężczyzna siedział teraz do mnie tyłem i spoglądał przez szybę. Równina
bieliła się cichym śniegiem i światłem księżyca.
Ośmieliłem się zapytać:
- A czy są jeszcze muzea i biblioteki?
- Nie. Chcemy zapomnieć o wczoraj, z jednym wyjątkiem: komponowania
elegii. Nie ma rocznic ani czczenia pamięci, nie ma posągów zmarłych. Każdy na wła-
sny rachunek musi tworzyć sztukę, jakiej potrzebuje.
- Wobec tego każdy musi być własnym Bernardem Shaw, własnym Chrystusem
i własnym Archimedesem.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
54
Przytaknął bez słowa. Zapytałem:
- Co się stało z rządami?
- Zgodnie z tradycją powoli wyszły z użycia. Robili wybory, wypowiadali wojny,
narzucali taryfy, konfiskowali fortuny, wydawali nakazy aresztowań i chcieli narzucać
cenzurę, a nikt na planecie ich nie szanował. Prasa przestała publikować ich
przemowy i podobizny. Politycy zostali zmuszeni do wzięcia się za uczciwe zawody,
niektórzy stali się zabawnymi komikami lub dobrymi znachorami. Rzeczywistość była
zresztą z pewnością bardziej skomplikowana niż to moje streszczenie.
Zmienił ton i dodał:
- Zbudowałem ten dom, który jest podobny do wszystkich innych. Zrobiłem te
meble i te sprzęty. Pracowałem na roli, na której inni - nie znam ich twarzy -
pracowali może lepiej niż ja. Mogę ci pokazać pewne rzeczy.
Przeszedłem za nim do sąsiedniego pokoju. Zapalił lampę, również zwisającą z
sufitu. W kącie zobaczyłem harfę z paroma strunami. Na ścianach wisiały prostopadłe
płótna, na których dominowały różne odcienie barwy żółtej. Nie wydawały się
wytworem tej samej ręki.
- To moje dzieło - oświadczył.
Obejrzałem płótna i zatrzymałem się przed najmniejszym, które przedstawiało,
a może sugerowało zachód słońca i zawierało w sobie coś z nieskończoności.
- Jeśli ci się podoba, możesz to sobie wziąć jako podarek od przyszłego
przyjaciela - rzucił spokojnie.
Z wdzięcznością przyjąłem podarunek, lecz inne płótna w jakiś sposób mnie
niepokoiły. Nie powiem, żeby były puste, ale takie odnosiło się wrażenie.
- Namalowane są farbami, jakich twe starodawne oczy nie mogą dojrzeć.
Delikatne palce potrąciły struny harfy, zaledwie dosłyszałem jakiś dźwięk.
Wtedy dało się słyszeć pukanie.
Wysoka kobieta i trzech czy też czterech mężczyzn weszło do domu. Można by
rzec, że byli rodzeństwem lub też że upodobnił ich czas. Mój gospodarz zaczął zrazu
rozmawiać z kobietą.
- Wiedziałem, że zjawisz się tej nocy. Widziałaś Nilsa?
- Parę razy. Ciągle maluje.
- Miejmy nadzieję, że z większym powodzeniem niż jego ojciec.
Rękopisy, obrazy, meble, sprzęty, niczego nie pozostawiliśmy w domu. Kobieta
pracowała na równi z mężczyznami. Zawstydziłem się swojej słabości, która nie
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
55
pozwalała mi prawdziwie im pomóc. Nikt nie zaryglował drzwi, gdy już wyszliśmy
objuczeni. Zauważyłem, że dach domu jest dwuspadowy.
Po piętnastu minutach marszu skręciliśmy na lewo. W głębi dostrzegłem coś w
rodzaju wieży zwieńczonej kopułą.
- To krematorium - powiedział któryś z nich. - Wewnątrz jest komora śmierci.
Podobno to wynalazek pewnego filantropa o nazwisku, jeśli się nie mylę, Adolf Hitler.
Dozorca, którego wzrost mnie nie zaskoczył, otworzył nam kratę.
Mój gospodarz szepnął parę słów. Przed wejściem do środka zrobił ręką gest
pożegnania.
- Znów będzie padał śnieg - powiedziała kobieta.
W mym gabinecie przy ulicy Mexico mam płótno, które ktoś namaluje za
tysiące lat materiałami rozrzuconymi dzisiaj po całej planecie.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
56
Fortel
Historia, którą opowiem, to historia dwóch ludzi czy też może raczej historia
wydarzenia, w którym wzięło udział dwóch ludzi. Samo wydarzenie ani oryginalne,
ani niezwykłe ma zresztą mniejsze znaczenie niźli osobowość bohaterów. Obaj
zgrzeszyli przez pychę, ale w sposób całkowicie odmienny i z odmiennym rezultatem.
Fakt (właściwie niemal anegdota) miał miejsce niedawno w jednym z amerykańskich
stanów. Moim zdaniem nie mógł zdarzyć się nigdzie indziej.
W końcu 1961 roku na teksaskim uniwersytecie w Austin miałem okazję długo
rozmawiać z jednym z protagonistów wydarzenia, które chcę opowiedzieć, doktorem
Ezrą Winthropem. Jest on profesorem staroangielskiego (sam nie uznaje określenia
“anglosaski", twierdząc, że ta nazwa kojarzy się z elementem dwuczęściowym).
Przypominam sobie, że nie zaprzeczywszy mi ani razu, poprawił wiele moich błędów i
zbyt śmiałych konkluzji. Mówiono mi, że w czasie egzaminów woli nie formułować
żadnych pytań i zaprasza studenta do wypowiadania się na dowolny temat,
pozwalając mu wybrać jakieś określone zagadnienie. Winthrop pochodzi z Bostonu,
ze starej purytańskiej rodziny i wiele go kosztowało nagięcie się do zwyczajów i
przesądów Południa. Tęsknił za śniegiem, zauważyłem jednak, że ludzie Północy
umieją chronić się przed zimnem, tak jak my przed upałem. Obraz jego, trochę już
zamglony, ukazuje mi wysokiego mężczyznę o siwiejących włosach, nie tyle zręcznego,
ile mocnego. Lepiej przypominam sobie jego kolegę, Herberta Locke'a. Ofiarował mi
on egzemplarz swej książki “Toward a History of the Kenning", w której twierdzi, że
Sasi wyzwolili się z tych cokolwiek mechanicznych metafor (“droga wieloryba"
zamiast “morza", “sokół bitwy" zamiast “orła"), podczas gdy poeci skandynawscy
przeplatali je i łączyli aż do utraty sensu. Wspomniałem Herberta Locke'a, albowiem
gra pewną rolę w mym opowiadaniu.
Teraz dochodzę do głównego bohatera, Islandczyka Erica Einarssona. Nigdy go
nie spotkałem. Przyjechał do Teksasu w 1969 roku, podczas gdy byłem w Cambridge,
ale listy wspólnego przyjaciela Ramona Martineza Lopeza sprawiły, iż miałem
uczucie, że znam go doskonale. Wiem, że był gwałtowny, energiczny, chłodny w
obyciu; w kraju ludzi wysokich mógł uchodzić za wysokiego. Z powodu rudych
włosów, jak to było do przewidzenia, studenci ochrzcili go Czerwonym Erikiem. Był
on zdania, że nie najlepszy slang w ustach cudzoziemca zmienia go w intruza, wobec
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
57
czego nigdy nie używał skrótu O.K. Dobry badacz języków nordyckich, angielskiego,
łaciny i - choć się do tego nie przyznawał - niemieckiego, bez trudu wyrobił sobie
markę na amerykańskich uniwersytetach. Jego pierwszą pracą była monografia na
temat czterech artykułów De Quinceya poświęconych wpływowi duńskiego na krainę
jezior Westmoreland. Po niej napisał drugą na temat chłopskiego dialektu w
Yorkshire. Obie te publikacje zostały dobrze przyjęte, lecz Einarsson był zdania, że je-
go kariera wymaga czegoś bardziej spektakularnego. W 1970 roku w Yale opublikował
obszerne wydanie krytyczne ballady o bitwie pod Maldon. Erudycja, jaką wykazał w
przypisach, nie pozostawiała nic do życzenia, lecz pewne hipotezy zawarte we wstępie
wzbudziły dyskusję w najbardziej elitarnych kręgach akademickich. Einarsson
twierdził na przykład, że rodzaj ballady przypomina - jakkolwiek nie bezpośrednio -
heroiczny styl fragmentów “Finnsburha", nie zaś opanowaną retorykę “Beowulfa", i że
sposób, w jaki miejscami są w niej wplatane wzruszające szczegóły, jest interesującą
zapowiedzią metod podziwianych, słusznie zresztą, w sagach islandzkich. Wniósł
również pewne poprawki w tekście Elphinstona. Od razu w 1969 roku został
mianowany profesorem uniwersytetu w Teksasie.
Jak wiadomo, na amerykańskich uniwersytetach dość często odbywają się
kongresy germanistów. Doktor Winthrop miał szczęście być delegatem na
poprzednim kongresie w East Lansing. Dziekan jego wydziału, który zresztą szykował
się do roku wolnego od wykładów, poprosił go, by zastanowił się nad kandydatem na
następne spotkanie, w Wisconsin. W rzeczywistości było ich tylko dwóch: Herbert
Locke lub Eric Einarsson.
Podobnie jak Carlyle, Winthrop wyrzekł się purytańskiej wiary swych
przodków, pozostał jednak wierny ich zasadom etycznym. Nie odmówił swej rady,
jego obowiązek był zresztą oczywisty. Herbert Locke od 1954 roku nie skąpił mu swej
pomocy przy opracowywaniu wyczerpującego wydania eposu “Beowulf”, które w
pewnych określonych wypadkach miało zastąpić edycję Klaebera, teraz zajęty był
kończeniem czegoś bardzo przydatnego dla germanistyki: słownika angielsko-
anglosaskiego, który miał oszczędzić czytelnikom niepotrzebnego nieraz szperania po
słownikach etymologicznych. Einarsson był o wiele młodszy. Jego pewność siebie
ściągnęła nań ogólną niechęć, nie wyłączając niechęci Winthropa. Wydanie krytyczne
“Finnsburha" niemało przyczyniło się do zwrócenia ogólnej uwagi na jego nazwisko.
Miał zacięcie polemiczne, na kongresie mógł odegrać większą rolę niż milczący i
nieśmiały Locke. Nad tym wszystkim zastanawiał się właśnie Winthrop, kiedy stało
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
58
się to, co się stało.
W “Yale Monthly" ukazał się obszerny artykuł na temat studiów nad literaturą i
językiem anglosaskim. Pod ostatnią linijką widniały nie pozostawiające wątpliwości
inicjały E.E., a jakby jeszcze tego było mało, słowa University of Texas. Artykuł,
napisany prawidłową angielszczyzną cudzoziemca, nie pozwalał sobie na najmniejsze
uszczypliwości, był jednak utrzymany w tonie agresywnym. Autor stwierdzał, że
rozpoczynanie studiów tego języka od eposu “Beowulf", dzieła starej daty, napisanego
stylem retorycznym i wergiliańskim, jest nie mniej dowolne niż zaczynanie ich od
zawiłych wierszy Miltona. Doradzał odwrócenie porządku chronologicznego: zaczęcie
od “Grobu" z XI wieku, w którym pobrzękuje aktualny język, a potem cofanie się do
początków. Co do “Beowulfa", wystarczy przedstawić jakiś fragment tego nudnawego
eposu o trzech tysiącach wersów, na przykład rytuały pogrzebowe Scylda,
powracającego do morza, z którego wyszedł. Nazwisko Winthropa nie było ani razu
wzmiankowane, lecz ten ostatni poczuł się osobiście dotknięty. Niewymienienie go
nie miało znaczenia: ważne było, że podważono jego metody pedagogiczne.
Do powzięcia decyzji pozostawało niewiele już czasu. Chcąc być
sprawiedliwym, Winthrop nie mógł pozwolić, by artykuł Einarssona, ogólnie już
znany i komentowany, miał wpłynąć na jego decyzję. Wybór był trudny. Któregoś
ranka zjawił się w dziekanacie; tegoż popołudnia Einarssonowi zlecono oficjalnie
misję wyjazdu do Wisconsin.
W wilię dnia 19 marca, kiedy to miał nastąpić wyjazd, Einarsson zjawił się w
gabinecie Ezry Winthropa. Przyszedł pożegnać się i podziękować. Okno wychodzące
na skośną, obsadzoną drzewami ulicę było obudowane półkami pełnymi książek.
Einarsson od razu dostrzegł pierwsze wydanie “Eddy Islandorum" w pergaminie.
Winthrop powiedział, że wie, iż Einarsson dobrze wywiąże się z nałożonego nań
zadania, i że nie ma za co dziękować. Jeśli się nie mylę, ich rozmowa trwała długo.
- Porozmawiajmy szczerze - powiedział Einarsson. - Absolutnie wszyscy na
naszym uniwersytecie wiedzą, że jeżeli nasz dziekan, Lee Rosenthal, zaszczycił mnie
misją reprezentowania nas, zrobił to na skutek pańskich sugestii. Nie chcę pana
oszukiwać. To prawda, że jestem dobrym germanistą, językiem mojego dzieciństwa
jest język sag i mam lepszą wymowę niż moi koledzy z Wielkiej Brytanii. Moi studenci
wymawiają cyning, a nie cunning, wiedzą również, że pod żadnym pozorem na
wykładach nie wolno im palić ani pojawiać się w hipisowskich strojach. Teraz co do
mojego zawiedzionego rywala: byłoby w najgorszym guście, gdybym zabrał się do kry-
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
59
tykowania go; na temat kenningów wykazuje on nie tylko źródłową, ale również
dokładną znajomość prac Meissnera i Marquardta. Pomińmy jednak te drobiazgi.
Jestem panu, doktorze, winien osobiste wyjaśnienie. Opuściłem mój kraj pod koniec
1967 roku. Jeżeli ktoś decyduje się na wyjazd w dalekie strony, niedwuznacznie
narzuca sobie obowiązek, że się tam wybije. Moje dwie początkowe czysto filologiczne
publikacje miały na celu tylko wykazanie moich umiejętności. Rzecz jasna, że nie było
to dosyć. Zawsze interesowała mnie ballada o Maldon, którą z niewielkimi
potknięciami mogę deklamować z pamięci. Udało mi się skłonić władze Yale do
wydania mojej pracy krytycznej na ten temat; jak pan wie, ballada opiewa
skandynawskie zwycięstwo, ale teza, że miała wpłynąć na późniejsze sagi islandzkie,
jest moim zdaniem absurdalna i nie do przyjęcia. Wspomniałem o tym, tylko by
schlebić angielskim czytelnikom.
Teraz przechodzę do sprawy zasadniczej, do mojej polemicznej noty w “Yale
Monthly". Jak pan wie, usprawiedliwia ona lub chce usprawiedliwić mój system
nauczania, umyślnie wyolbrzymiając minusy pańskiego, który w zamian za
narzucenie studentom owych trzech tysięcy zawiłych wersów opowiadających jakąś
niejasną historię, ofiarowuje im bogaty słownik, który - o ile nie przerwą tego, co
robią - pozwoli im później korzystać z całego corpus literatury anglosaskiej.
Prawdziwym celem mego artykułu był wyjazd do Wisconsin. Pan, mój drogi, wie tak
jak i ja, że kongresy nie są same w sobie wiele warte i powodują zbędne koszta, ale
dobrze jest mieć je w swoim życiorysie.
Winthrop popatrzył na niego zaskoczony. Był inteligentny, ale skłonny do
brania wszystkiego zbyt serio, wszystkiego - tak kongresów, jak i wszechświata, w
końcu również mogącego być kosmicznym żartem. Einarsson ciągnął dalej:
- Może przypomina pan sobie naszą pierwszą rozmowę. Przyjechałem z
Nowego Jorku, była to niedziela, stołówka uniwersytecka była zamknięta i poszliśmy
na lunch do “Nighthawk". Dowiedziałem się wówczas wielu rzeczy. Jako prawdziwy
Europejczyk zawsze uważałem wojnę domową za krucjatę przeciw zwolennikom
niewolnictwa. Pan dowodził, że Południe było w swoim prawie, chcąc odłączyć się od
Unii i zachować własne instytucje. Aby nadać większą wagę swej opinii, zaznaczył
pan, że pochodzi z Północy i że ktoś z pańskich przodków walczył w szeregach
Henry'ego Hallecka. Wychwalał pan również odwagę konfederatów. W odróżnieniu
od innych mam dobrego nosa do ludzi. Ów ranek wystarczył mi. Zrozumiałem, drogi
kolego, że trawi pana specyficzne amerykańskie pragnienie bezstronności. Przede
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
60
wszystkim pragnie pan być fair. Właśnie dlatego, że jest pan człowiekiem Północy,
usiłuje pan zrozumieć i usprawiedliwić racje Południa. Kiedy dowiedziałem się, że
mój wyjazd do Wisconsin zależy od pańskiej opinii, postanowiłem wykorzystać swoje
odkrycie. Zrozumiałem, że zaatakowanie metody, jaką posługuje się pan w swych
wykładach, jest najskuteczniejszym sposobem, aby zapewnić sobie pański głos.
Natychmiast napisałem swój artykuł. Obyczaje miesięcznika zmusiły mnie do użycia
inicjałów, ale zrobiłem co mogłem, by nie pozostawić najmniejszych wątpliwości co
do tożsamości autora. Niezależnie od tego rozgłosiłem wszystko między kolegami.
Nastąpiła długa cisza, którą w końcu przerwał Winthrop.
- Teraz rozumiem - powiedział. - Jestem starym przyjacielem Herberta i
doceniam jego pracę. Pan bezpośrednio czy też pośrednio mnie zaatakował.
Odmówienie panu mego głosu mogło równać się represji. Porównałem więc wasze
zasługi, a rezultat pan zna. - Potem dodał, jakby myśląc głośno: - Może chcąc nie
okazać się małostkowym, uległem próżności. Jak pan widzi, pański fortel nie zawiódł.
- Fortel jest odpowiednim słowem - odparł Einarsson - ale nie żałuję tego, co
zrobiłem. Uczynię co w mej mocy dla dobra naszego uniwersytetu. Poza tym
zdecydowałem, że pojadę do Wisconsin.
- Mój pierwszy wiking - powiedział Winthrop, patrząc mu prosto w oczy.
- Jeszcze jeden romantyczny przesąd. Nie wystarczy być Skandynawem, by być
potomkiem wikingów. Moi rodzice byli dobrymi pasterzami Kościoła ewangelickiego;
w początkach dziesiątego wieku moi przodkowie byli może dobrymi kapłanami Tho-
ra. O ile wiem, w mojej rodzinie w ogóle nie zdarzali się ludzie morza.
- W mojej było wielu - odparł Winthrop. - Mimo wszystko nie różnimy się tak
bardzo. Łączy nas wspólny grzech: próżność. Pan mnie odwiedził, by się poszczycić
swym pomysłowym fortelem, ja poparłem pana, by się poszczycić mą prawością.
- I jeszcze coś nas łączy - odpowiedział Einarsson. - Narodowość. Jestem
obywatelem amerykańskim. Moje miejsce jest tu, nie w dalekiej Thule. Pan pewnie
uważa, że paszport nie zmienia charakteru człowieka.
Podali sobie ręce, po czym się rozstali.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
61
Avelino Arredondo
Zdarzyło się to w Montevideo w 1897 roku.
W każdą sobotę grupa przyjaciół spotykała się w “Café del Globo" wokół tego
samego, stojącego na uboczu stolika, jak robią ludzie przyzwoici i skromni, którzy nie
chcą pokazywać swoich mieszkań czy też uciekają od swego otoczenia. Wszyscy byli
mieszkańcami Montevideo i z początku niełatwo im było zaprzyjaźnić się z
Arredondo, który pochodził z głębi kraju i ani się nie zwierzał, ani nie zadawał pytań.
Miał niewiele ponad dwadzieścia lat, był chudy, ciemnoskóry, raczej niski i chyba
tępawy. Jego twarz mogła wydawać się bez wyrazu, gdyby nie oczy jednocześnie senne
i pełne energii. Pracował w pasmanterii na ulicy Buenos Aires, a w wolnych chwilach
studiował prawo. Kiedy inni piętnowali szalejącą w kraju wojnę, którą według
powszechnej opinii prezydent z nikczemnych przyczyn przeciągał, Arredondo milczał.
Milczał i wtedy, kiedy zarzucano mu skąpstwo.
Niezadługo po bitwie pod Cerros Blancos Arredondo oznajmił kolegom, że
znika na jakiś czas, bo musi pojechać do Mercedes. Wiadomość nie zaniepokoiła
nikogo. Ktoś powiedział, by miał się na baczności przed tym nicponiem Apariciem
Saravią; Arredondo odparł z uśmiechem, że nie boi się białych. Tamten, który zapisał
się do partii, nic już nie odpowiedział.
Trudniej mu przyszło rozstanie z jego dziewczyną, Klarą. Zrobił to używając
tych samych słów. Uprzedził ją, by nie czekała na listy, bo będzie bardzo zajęty. Klara,
która też nie miała zwyczaju pisania, zgodziła się na taki układ. Bardzo się kochali.
Arredondo mieszkał pod miastem. Usługiwała mu Mulatka o tym samym
nazwisku co on, gdyż jej przodkowie byli niewolnikami rodziny Arredonda w czasie
Wielkiej Wojny. Należała do osób, którym można było w pełni zaufać; nakazał jej, by
każdemu, kto będzie o niego pytał, mówiła, że jest na wsi. Właśnie odebrał w sklepie
ostatnią pensję.
Przeniósł się do pokoju w głębi, wychodzącego na ziemne patio. Posunięcie to
nie było konieczne, ale pomagało mu w wyobcowaniu się, którego pragnął. Wróciwszy
do zarzuconego zwyczaju drzemania podczas sjesty, z wąskiego żelaznego łóżka spo-
glądał ze smutkiem na puste półki biblioteczne. Sprzedał wszystkie swe książki, z
propedeutyką prawa włącznie. Pozostała mu tylko Biblia, której nigdy naprawdę nie
poznał i nie przeczytał do końca.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
62
Przeglądał ją strona po stronie, czasami z zainteresowaniem, czasami
znudzony, i narzucał sobie obowiązek uczenia się na pamięć niektórych rozdziałów
Księgi Wyjścia i zakończenia Eklezjastesa. Nie usiłował zrozumieć tego, co czytał. Był
wolnomyślicielem, ale co wieczór odmawiał “Ojcze nasz", bo tak obiecał matce,
wyruszając do Montevideo. Niedotrzymanie tej synowskiej obietnicy mogło mu przy-
nieść nieszczęście.
Wiedział, że musi doczekać do poranka dwudziestego piątego sierpnia. Znał
dokładnie liczbę dni dzielących go od tej daty. Po tym terminie czas ustanie lub,
wyrażając się ściśle, nic, co stanie się potem, nie będzie miało znaczenia. Oczekiwał tej
daty, jak się czeka na chwilę szczęścia i wyzwolenia. Zatrzymał zegarek, by ciągle na
niego nie spoglądać, ale co noc słysząc dwanaście ciemnych uderzeń, zrywał kartkę z
kalendarza, myśląc: o jeden dzień mniej.
Z początku chciał nabrać jakichś przyzwyczajeń: pić mate, palić mocne
papierosy, które by sam sobie skręcał, czytać i powtarzać na głos pewną liczbę stronic,
rozmawiać z Klementyną, kiedy na tacy przynosiła mu posiłek, powtarzać i przed
zdmuchnięciem świec ulepszać pewne przemówienie. Rozmowa z Klementyną,
kobietą bardzo już starą, nie była łatwa, pamięć jej bowiem ograniczała się do wsi i co-
dziennych wiejskich zajęć.
Miał też do dyspozycji szachownicę; rozgrywał na niej chaotyczne partie,
których nigdy nie kończył. Brakło w tych szachach wieży, zastępował ją zwykle
nabojem lub dwudziestocentówką.
Aby jakoś zapełnić czas, co rano sprzątał swój pokój za pomocą ścierki i miotły
oraz zabijał pająki. Mulatce nie podobało się, iż zniża się do zajęć należących do niej,
których w dodatku nie umie wykonywać.
Wolałby budzić się, kiedy słońce stało już wysoko na niebie, ale
przyzwyczajenie wstawania o świcie było silniejsze niż jego postanowienia. Bardzo
tęsknił do przyjaciół, choć bez goryczy myślał o tym, że oni nie tęsknią za nim z
powodu jego nieprzezwyciężonej rezerwy. Pewnego popołudnia jeden z przyjaciół
przyszedł zapytać, co się z nim dzieje, ale Mulatka go nie znała i odprawiła go.
Arredondo nigdy nie miał się dowiedzieć, kto to był. Wiele go kosztowało, jako
zapalonego czytelnika gazet, zrezygnowanie z tych muzeów nieważnych drobiazgów.
Nie był człowiekiem skłonnym do medytacji lub wahań.
Jego dni i noce były jednostajne, mimo to najtrudniejsze były niedziele.
W połowie lipca pomyślał, że popełnił błąd, dzieląc czas, który i tak w jakiś
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
63
sposób nami rządzi. Pozwolił wtedy błądzić swym marzeniom po rozległych ziemiach
Urugwaju, dziś zlanych krwią, myśląc o falistych polach Santa Irene, gdzie bawił się
latawcem, o kucu, który dzisiaj zapewne już nie żył, o kurzu, jaki unosił się po
przejściu stada prowadzonego przez pasterzy, o sfatygowanym dyliżansie
przyjeżdżającym co miesiąc z Fray Bentos ze swym ładunkiem błyskotek i tandety, o
zatoce La Agraciada, gdzie wylądowało Trzydziestu Trzech bohaterów narodowych, o
Hervidero, o szczytach, lasach i rzekach, o Cerro, na które się wdrapywał, docierając
aż do latarni morskiej na szczycie, przekonany, że na brzegu La Platy nie ma drugiego,
które mogłoby się z nim równać. Kiedyś ze wzgórza w zatoce przeniósł się myślą do
wzgórza w herbie Montevideo i zasnął.
Co noc wiatr od morza przynosił chłód ułatwiający sen. Nie zaznał bezsenności.
Bardzo kochał swoją dziewczynę, ale powiedział sobie, że mężczyzna nie
powinien myśleć o kobietach, zwłaszcza wtedy, gdy odczuwa ich brak. Wieś
przyzwyczaiła go do czystości. Co do tamtej sprawy... Usiłował jak najmniej myśleć o
człowieku, którego nienawidził.
Deszcz bębniący o dach tarasu dotrzymywał mu towarzystwa.
Dla więźnia lub ślepca czas płynie niby woda po łagodnej pochyłości. Mniej
więcej w połowie okresu swego odosobnienia Arredondo zdołał niejeden raz poczuć
się jakby w czasie poza czasem. Na pierwszym patio była studnia, w głębi której
siedziała ropucha; nigdy nie przyszło mu do głowy, że tym, czego by pragnął, jest czas
ropuchy, czas graniczący z wiecznością. Kiedy termin już się zbliżał, zaczął się znowu
niecierpliwić. Pewnej nocy nie wytrzymał i wyszedł na ulicę. Wszystko wydało mu się
inne, jakby większe. Na rogu zobaczył światło i wszedł do szynku. Aby usprawiedliwić
swą obecność, zamówił kieliszek gorzkiej cana. Żołnierze rozparci przy drewnianym
szynkwasie rozmawiali. Jeden z nich powiedział:
- Wiecie, że jest surowo zakazane podawanie jakichkolwiek wiadomości o
walkach. Wczoraj wieczór zdarzyło się nam coś, co was zabawi. Wraz z jednym
chłopakiem z koszar przechadzaliśmy się przed gmachem redakcji “La Razón". Na
ulicy usłyszeliśmy dochodzące ze środka słowa, sprzeczne z tym zakazem. Weszliśmy,
nie tracąc czasu. Ciemno tam było jak w grobie, więc po omacku puściliśmy serię w
kierunku mówiącego. Kiedy wreszcie zamilkł, zaczęliśmy go szukać, żeby go
wyciągnąć nogami do przodu, i wtedy przekonaliśmy się, że to maszyna, takie coś, co
się nazywa fonograf, że to samo gadało.
Wszyscy się roześmieli.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
64
Arredondo słuchał ich gadaniny w milczeniu. Jeden z żołnierzy zapytał go:
- Jak ci się podoba ten dowcip, chłopie?
Arredondo nie odpowiedział, wtedy chłopak w mundurze zwrócił się do niego,
przysuwając blisko twarz:
- Natychmiast krzyknij: “Niech żyje prezydent Juan Idiarte Borda!"
Arredondo posłuchał rozkazu. Wśród kpiących okrzyków doszedł do drzwi. Już
był na ulicy, kiedy usłyszał ostatnią obelgę:
- Strach się nie boi ani nie obraża.
Zachował się jak tchórz, ale wiedział, że nim nie jest. Spokojnie wrócił do
domu.
Dwudziestego piątego sierpnia Avelino Arredondo zbudził się po dziewiątej.
Najpierw pomyślał o Klarze, dopiero później o dacie. Powiedział do siebie z ulgą:
- Koniec męki oczekiwania. Oto nadszedł dzień.
Ogolił się bez pośpiechu i w lustrze ujrzał swą zwykłą twarz. Wybrał czerwony
krawat i ubrał się w to, co miał najlepszego. Obiad zjadł późno. Szare niebo groziło
deszczem - zawsze wyobrażał sobie, że to będzie promienny dzień. Poczuł ściśnięcie
serca na myśl, że na zawsze opuszcza wilgotną izdebkę. W sieni natknął się na
Mulatkę i oddał jej ostatnie pieniądze, jakie mu jeszcze pozostały. Na metalowej
żaluzji mydlarni zobaczył kolorowe trapezy i pomyślał sobie, że zapomniał o nich już
przeszło dwa miesiące temu. Ruszył w stronę ulicy Sarandi. Był to dzień świąteczny i
na ulicach nie było wielu ludzi.
Nie wybiła trzecia, kiedy doszedł do placu Matriz. Właśnie skończyło się “Te
Deum" i grupki mężczyzn, wojskowych i księży, powoli schodziły po stopniach
kościoła. Na pierwszy rzut oka cylindry, czasem trzymane w rękach, mundury, galony,
broń, sutanny mogły dać złudzenie, że jest ich wielu. W rzeczywistości nie było więcej
niż jakieś trzydzieści osób. Arredondo nie czuł strachu, lecz coś w rodzaju szacunku.
Zapytał, który z nich jest prezydentem. Odpowiedziano mu:
- Ten obok arcybiskupa w mitrze i z pastorałem.
Wyjął rewolwer i wystrzelił.
Idiarte Borda zrobił parę kroków, padł na wznak i powiedział wyraźnie:
- Umieram.
Arredondo oddał się do dyspozycji władz. Jakoby potem zadeklarował:
- Należę do partii czerwonych, co stwierdzam z dumą. Zabiłem prezydenta,
który zdradził i zgnoił naszą partię. Zerwałem z przyjaciółmi i z dziewczyną, żeby ich
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
65
w to nie wplątywać. Nie czytywałem gazet, by nikt nie mógł powiedzieć, że zostałem
namówiony. Ten akt sprawiedliwości jest mój i tylko mój. A teraz mnie sądźcie.
Tak to mniej więcej wyglądało, aczkolwiek w sposób mniej prosty; wolno mi
jednak wyobrażać sobie, że właśnie tak.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
66
Krążek
Jestem drwalem. Nazwisko nie ma znaczenia. Chata, w której się urodziłem i w
której niezadługo umrę, stoi na skraju lasu. O tym lesie mówią, że ciągnie się aż do
morza otaczającego całą ziemię, po którym krążą drewniane domki, takie jak mój. Bo
ja wiem? Nigdy go nie widziałem. Nie widziałem też drugiego krańca lasu. Kiedy
byliśmy mali, mój starszy brat kazał mi przysiąc, że we dwóch wyrąbiemy cały las do
ostatniego drzewa. Mój brat umarł, a ja szukam i będę szukał czegoś całkiem innego.
Na zachodzie płynie rzeczka, w której można łowić ryby ręką. W lesie są wilki, ale nie
boję się ich, a moja siekierka nigdy mnie nie zawiodła. Nigdy nie liczyłem też swoich
lat, choć wiem, że mam ich dużo. Moje oczy już nie widzą. We wsi, dokąd zresztą nie
chodzę, żeby nie zabłądzić, uważają mnie za sknerę. Ale do czego mógł w życiu dojść
drwal?
Drzwi domu przyciskam kamieniem, żeby się tam nie dostał śnieg. Pewnego
popołudnia usłyszałem ciężkie kroki, a potem stukanie. Otworzyłem i wszedł jakiś
obcy człowiek. Był wysoki, stary, owinięty w zniszczony koc. Na twarzy miał bliznę.
Lata dodały mu więcej chudości, niż odebrały sił, lecz zauważyłem, że chodzi o lasce.
Zamieniliśmy parę słów, których nie pamiętam. Wreszcie rzekł:
- Nie mam domu i sypiam, gdzie popadnie. Przeszedłem całe królestwo
anglosaskie.
Te słowa pasowały do jego wieku. Mój ojciec zawsze mówił o królestwie
anglosaskim, teraz ludzie mówią o Anglii.
Miałem chleb i rybę. W czasie posiłku milczeliśmy. Zaczęło padać. Z paru skór
zrobiłem mu posłanie na klepisku, na którym umarł mój brat. Kiedy zapadła noc,
zasnęliśmy.
Wyszliśmy z domu o świtaniu. Deszcz ustał, a na ziemi leżał świeży śnieg.
Upadła mu laska, którą mi kazał podnieść.
- Dlaczego mam cię słuchać? - zapytałem.
- Bo jestem królem - odparł.
Pomyślałem, że to wariat. Podniosłem laskę i podałem mu ją.
Przemówił już innym głosem:
- Jestem królem Secgenów. Wielekroć wiodłem ich poprzez ciężkie bitwy do
zwycięstwa, lecz w chwili dopełnienia się przeznaczenia straciłem moje królestwo.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
67
Moje imię jest Isern, a pochodzę z rodu Odyna.
- Nie czczę Odyna - rzekłem. - Czczę Chrystusa.
Ciągnął dalej, jakby mnie nie usłyszał:
- Przemierzam drogi wygnania, ale wciąż jestem królem, bo mam krążek.
Chcesz go zobaczyć?
Otworzył kościstą dłoń. Nie było w niej nic. Wtedy zdałem sobie sprawę, że
przez cały czas miał zaciśniętą pięść. Wbijając we mnie wzrok, powiedział:
- Możesz go dotknąć.
Nie bez nieufności dotknąłem czubkami palców jego dłoni. Poczułem coś
zimnego i dojrzałem błysk. Jego dłoń nagle się zamknęła. Nie powiedziałem nic.
Tamten ciągnął dalej, cierpliwie, jakby mówił do dziecka:
- To jest krążek Odyna. Ma tylko jedną stronę. Na całym świecie nie ma drugiej
rzeczy, która by miała tylko jedną stronę. Póki będzie w mojej ręce, będę królem.
- Jest ze złota? - zapytałem.
- Nie wiem. To krążek Odyna i ma tylko jedną stronę.
Wtedy poczułem żądzę, by posiąść ten krążek. Gdyby był mój, mógłbym go
sprzedać, wymienić na sztabkę złota, być królem.
Powiedziałem do włóczęgi, którego do dziś nienawidzę:
- W chacie mam ukrytą szkatułkę pełną monet. Są ze złota i lśnią jak siekierka.
Jeżeli dasz mi krążek, oddam szkatułkę.
Odrzekł z uporem:
- Nie chcę.
- A więc - powiedziałem - idź swoją drogą.
Odwrócił się do mnie tyłem. Wystarczyło uderzenie siekiery w kark, by
zachwiał się i padł, lecz padając, otworzył pięść i zobaczyłem w powietrzu złoty błysk.
Dobrze zaznaczyłem miejsce siekierką i zaciągnąłem trupa aż do wezbranego
strumienia. Tam go cisnąłem.
Po powrocie do domu szukałem krążka. Nie znalazłem go. Od lat bez przerwy
go szukam.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
68
Księga piasku
...thy rope of sands...
George Herbert (1593-1633)
Linia składa się z nieskończonej liczby punktów; płaszczyzna z nieskończonej
liczby linii; objętość z nieskończonej liczby płaszczyzn; nadobjętość z nieskończonej
liczby objętości... Nie, zdecydowanie to more geometrico nie jest najlepszym
sposobem zaczęcia mojej opowieści. Teraz stało się zwyczajem twierdzenie, że każde
opowiadanie fantastyczne jest prawdziwe; moje jednak
JEST
prawdziwe.
Mieszkam sam, na czwartym piętrze przy ulicy Belgrano. Parę miesięcy temu,
o zmroku, ktoś zapukał do moich drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem nieznajomego. Był
to wysoki mężczyzna o niewyraźnych rysach. Może zresztą taki mi się wydał z powodu
mej krótkowzroczności. Wyglądał ubogo, lecz schludnie. Był w szarym ubraniu, a w
ręku miał walizkę, też szarą. Od razu domyśliłem się, że to cudzoziemiec. Z początku
sądziłem, że jest stary; potem spostrzegłem, iż zmyliły mnie jego przerzedzone włosy,
tak jasne, że niemal białe, jakie często miewają Skandynawowie. W czasie naszej
rozmowy, która nie trwała nawet godziny, dowiedziałem się, że pochodzi z Orkadów.
Wskazałem mu krzesło. Milczał chwilę, zanim zaczął mówić. Wiało od niego
melancholią, tak jak teraz chyba wieje nią ode mnie.
- Sprzedaję biblie - powiedział.
Nie bez pedanterii odpowiedziałem:
- W tym domu jest parę biblii angielskich, z pierwszą Johna Wiclifa włącznie.
Posiadam również biblie Cipriano de Valera oraz Lutra, która literacko jest
najsłabsza, i łaciński egzemplarz Wulgaty. Jak pan sam widzi, biblie nie są mi
specjalnie potrzebne.
Po chwili ciszy odparł:
- Sprzedaję nie tylko biblie. Mogę panu pokazać świętą księgę, jaką nabyłem w
zapadłym kącie Bikaniru. Może ona pana zainteresuje.
Otworzył walizkę i położył ją na stole. Był to tom in octavo, oprawny w
materiał. Niewątpliwie przeszedł przez wiele rąk. Kiedy go oglądałem, zaskoczył mnie
jego niezwykły ciężar. Na grzbiecie był napis Holy Writ, a pod spodem Bombay.
- Dziewiętnasty wiek, prawda? - zapytałem.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
69
- Nie wiem, nigdy tego nie wiedziałem - brzmiała odpowiedź.
Otworzyłem księgę na chybił trafił. Litery były nie znane. Strony, które
wydawały się zniszczone, a ich typografia marna, były drukowane w dwóch
kolumnach, tak jak biblie. Tekst był gęsty, ułożony wersetami. W górnym rogu każdej
strony widniały arabskie cyfry. Zastanowiło mnie, że strona parzysta nosiła
(powiedzmy) numer 40 514, nieparzysta zaś, idąca zaraz po niej, numer 999.
Odwróciłem ją: na jej odwrocie znalazłem numer ośmiocyfrowy. Była też tam mała
rycina, z rodzaju tych, jakie znajdują się w encyklopediach: kotwiczka, narysowana
piórkiem, niby niezdarną ręką dziecka.
Wtedy właśnie nieznajomy powiedział:
- Niech pan dobrze się jej przypatrzy. Nie zobaczy jej pan nigdy więcej.
Coś jakby groźba zabrzmiało w tym zapewnieniu, ale nie w głosie.
Zapamiętałem miejsce i zamknąłem tom. Natychmiast go otwarłem.
Nadaremnie strona po stronie szukałem rysunku kotwicy. Aby pokryć zmieszanie,
powiedziałem:
- Jest to wersja Pisma w którymś z języków hindustańskich, nieprawdaż?
- Nie - odpowiedział. Potem zniżył głos, jakby chciał powierzyć mi jakiś sekret:
- Nabyłem ten egzemplarz w miasteczku na równinie w zamian za Biblię i parę rupii.
Ten, co go posiadał, nie umiał czytać. Podejrzewam, że Księgę Ksiąg uważał za amu-
let. Należał do bardzo niskiej kasty: nie można było nadepnąć na jego cień bez
zarażenia się. Powiedział mi, że jego książka nazywa się Księgą Piasku, albowiem ani
ta księga, ani piasek nie mają początku ni końca.
Poprosił, bym poszukał pierwszej strony.
Oparłem lewą rękę na okładce i otworzyłem księgę dwoma niemal ściśniętymi
palcami: dużym i wskazującym. Wszystko nadaremnie: między okładką a ręką zawsze
znajdowało się parę stron, jakby kiełkowały z książki.
- A teraz niech pan poszuka ostatniej.
I to również mi się nie udało; zaledwie, nie swoim głosem, zdołałem wyjąkać:
- Nie może to być.
Sprzedawca biblii ściszonym tonem powiedział:
- Nie może być, ale jest. Liczba stronic w tej książce jest dokładnie
nieskończona. Żadna nie jest pierwsza. Żadna nie jest ostatnia. Nie wiem, czemu są
tak, a nie inaczej ponumerowane. Może dlatego, by wykazać, że określenie
nieskończoności wymyka się jakimkolwiek liczbom. - Po czym, jakby myśląc głośno,
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
70
dodał: - Jeżeli przestrzeń jest nieskończona, jesteśmy w jakimkolwiek punkcie
przestrzeni. Jeżeli czas jest nieskończony, jesteśmy w jakimkolwiek punkcie czasu.
Jego rozważania rozdrażniły mnie, więc powiedziałem:
- Pan jest zapewne wierzący?
- Tak, jestem prezbiterianinem. Moje sumienie jest spokojne. Jestem pewien,
że nie oszukałem tamtego człowieka, dając mu Słowo Boże w zamian za tę diabelską
księgę.
Zapewniłem go, że nie powinien robić sobie żadnych wyrzutów, i zapytałem,
czy znalazł się w tych stronach przypadkiem. Odparł, że za parę dni chce wracać do
ojczyzny. Wtedy właśnie dowiedziałem się, że jest Szkotem z Orkadów. Powiedziałem,
że ja osobiście bardzo kocham Szkocję poprzez miłość do Stevensona i Hume'a.
- I zapewne do Robbie Burnsa - uzupełnił.
W czasie rozmowy przeglądałem nieskończoną księgę. Z udaną obojętnością
zapytałem:
- Chce pan zaoferować ten ciekawy egzemplarz British Museum?
- Nie. Proponuję go panu - odparł i wymienił wysoką cenę.
Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że taka suma przekracza moje możliwości,
i zamyśliłem się. Po paru minutach miałem gotowy plan.
- Proponuję panu pewną transakcję - rzekłem. - Pan dostał ten tom za parę
rupii oraz Pismo Święte; ofiarowuję zań panu moją miesięczną emeryturę, którą
właśnie podjąłem, i odziedziczoną po mych rodzicach Biblię Wiclifa wydrukowaną
gotykiem.
- A black letter Wiclif! - wymruczał.
Poszedłem do sypialni i przyniosłem pieniądze oraz Biblię. Przerzucił parę
kartek i obejrzał okładkę z zapałem bibliofila.
- W porządku - powiedział.
Byłem zdziwiony, że się nie targuje. Potem dopiero miałem zrozumieć, iż
przyszedł do mnie już zdecydowany, by sprzedać księgę. Schował pieniądze, nie licząc.
Mówiliśmy o Indiach, o Orkadach, o norweskich jarls, którzy tymi wyspami
rządzili. Kiedy wyszedł, była już noc.
Nie zobaczyłem go więcej i nie poznałem jego nazwiska.
Miałem zamiar wstawić Księgę Piasku w puste miejsce po Wiclifie, ale w końcu
zdecydowałem schować ją za niekompletną edycję “Księgi tysiąca i jednej nocy".
Postawiłem ją tam i nie mogłem zasnąć. O trzeciej czy czwartej nad ranem
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
71
zapaliłem światło. Wziąłem tę niezwykłą księgę i zacząłem ją przeglądać. Na jednej ze
stron zobaczyłem rysunek maski. W rogu miała nie wiem już jaką cyfrę podniesioną
do dziesiątej potęgi.
Nikomu nie pokazałem mej zdobyczy. Do szczęścia jej posiadania dołączył się
lęk, by mi jej nie ukradziono, a potem nieufność, że może jednak nie okaże się
nieskończona. Te dwie obawy pogłębiły moją dawną mizantropię. Miałem jeszcze
garść przyjaciół - przestałem ich widywać. Stałem się więźniem księgi i niemal
zaprzestałem wychodzenia na ulicę. Za pomocą lupy przebadałem jej zniszczony
grzbiet i okładki i odrzuciłem przypuszczenie jakichkolwiek sztuczek. Sprawdziłem, że
małe ryciny oddalone są od siebie o dwa tysiące stron. Zapisałem je w notatniku
alfabetycznym, który dość szybko się wypełnił. Nigdy się nie powtórzyły. Nocą, w
czasie krótkich chwil, kiedy udawało mi się zasnąć, śniłem o księdze.
Lato miało się ku końcowi, kiedy zrozumiałem, że jest to księga monstrualna.
Na nic się nie zdały rozważania, że nie mniej potworny jestem ja sam, kiedy oglądam
ją oczami, dotykam dziesięcioma zakończonymi paznokciami palcami. Poczułem, że
jest ona jakimś koszmarem, czymś nieczystym, co bezcześci i przenika rzeczywistość.
Pomyślałem o ogniu, ale zląkłem się, że spalenie nieskończonej księgi będzie
również nieskończone i zadusi dymem całą planetę.
Pamiętam, że czytałem, iż najlepiej schować liść pomiędzy liśćmi. Przed
pójściem na emeryturę pracowałem w Bibliotece Narodowej, w której znajduje się
dziewięćset tysięcy tomów: wiem, że na prawo z holu kręcone schodki giną w
mrokach suteren, gdzie złożone są czasopisma i mapy. Skorzystałem z nieuwagi
pracowników, by zgubić Księgę Piasku na jednym z pełnych wilgoci regałów.
Postarałem się nie zauważyć, na jakiej wysokości ani w jakiej odległości od drzwi ją
umieszczam.
Trochę mi ulżyło, ale nadal nie chcę nawet przechodzić ulicą México.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
72
Epilog
Pisanie prologu do nie czytanych jeszcze opowiadań jest zadaniem właściwie
niemożliwym, jako że wymaga analizy wątków, których nie należy zdradzać. Z tych
względów wolę napisać epilog.
Opowiadanie początkowe podejmuje stary temat sobowtóra, który tylekroć
kusił zawsze szczęśliwe pióro Stevensona. W Anglii nosi on nazwę fecht lub bardziej
literacko wraith of the living. W Niemczech - Doppelgänger. Podejrzewam, że
najdawniejszą formą było alter ego. Ta zjawa poczęła się zapewne od odbić w
zwierciadłach metalu czy wody lub po prostu od pamięci, która z każdego z nas robi
aktora i widza zarazem. Moim obowiązkiem było sprawić, by rozmówcy byli
dostatecznie różni i dostatecznie podobni, by być jednym i tym samym. Czy warto
wspominać, że pomysł tej historii przyszedł mi do głowy nad brzegami rzeki Charles
w Nowej Anglii, której zimny bieg przywiódł mi na myśl dalekie wody Rodanu?
Miłość jest bardzo często tematem mych wierszy; inaczej jest z prozą, gdzie
występuje raz jeden: w “Ulrice". Czytelnicy zauważą jej formalne zbliżenie do “Tam-
tego".
“Kongres" jest najdłuższym opowiadaniem z tego tomu, o założeniu tak
szerokim, że w końcu łączącym się z kosmosem i z sumą wszystkich dni. Niejasny
początek pragnie przypomnieć temat fikcji Kafki; koniec - wznieść się, z pewnością
daremnie, do ekstazy Chestertona lub Johna Bunyana. Nigdy nie zasłużyłem na
podobne olśnienie, ale udało mi się je wyśnić. Moim zwyczajem wplotłem w to
opowiadanie szczegóły autobiograficzne.
Przeznaczenie, które - jak głosi fama - jest niezbadane, nie dawało mi
spokoju, dopóki nie przejrzałem pośmiertnego opowiadania Lovecrafta, pisarza,
którego zresztą zawsze uważałem za nieświadomego parodystę Poego. W końcu
uległem; pożałowania godny owoc tej kapitulacji nosi tytuł “There Are More
Things".
“Sekta Trzydziestu" opisuje bez żadnego dokumentalnego zaplecza historię
domniemanej herezji.
“Noc darów" jest może najprostszym opowiadaniem w tym tomie,
najgwałtowniejszym i najbardziej egzaltowanym.
KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl
73
“Biblioteka Babel"
*
(1941) wyobraża nie kończącą się liczbę książek; “Undr"
oraz “Zwierciadło i maska" - odwieczne dzieła składające się z jednego wyrazu.
“Utopia człowieka zmęczonego" jest moim zdaniem opowieścią najuczciwszą,
a zarazem najbardziej melancholijną z całej serii.
Zawsze mnie zaskakiwała obsesja etyczna u Amerykanów z Północy; “Fortel"
chce odzwierciedlić ten rys.
Mimo Johna Feltona, Charlotty Corday, znanej opinii Rivery Indarte (“Jest
rzeczą świętą zamordować Rosasa") i urugwajskiego hymnu narodowego (“Tak,
tyrani, Brutusa sztylet wziąć") nie zgadzam się z morderstwem politycznym.
Cokolwiek by było, czytelnicy samotnej zbrodni Arredonda zechcą dowiedzieć się jej
zakończenia. Luis Melidn Lafinur prosił o jego uniewinnienie, lecz sędziowie Carlos
Fein i Cristóbal Salvanac skazali go na miesiąc odosobnienia i na pięć lat więzienia.
Dziś jedna z ulic Montevideo nosi jego imię.
Dwa różne i niepojęte przedmioty są tematem ostatnich opowiadań. “Krążek"
to koło Euklidesa, które zakłada możliwość istnienia jednej strony; “Księga piasku"-
tom o niezliczonej liczbie stron.
Mam nadzieję, że pospieszne notki, które właśnie skończyłem dyktować, nie
wyczerpują tej książki i że jej fantazje będą puszczały pędy w gościnnej wyobraźni
tych, którzy ją właśnie zamykają.
J. L. B.
Buenos Aires, 3 lutego 1975
*
Opowiadanie z tomiku “Fikcje". (Przyp. tłum.)