Borges Jorge Luis Księga piasku

background image

Jorge Luis Borges

Księga piasku

OPOWIADANIA

(Przełożyła: Zofia Chądzyńska)

background image

Spis treści:

Tamten..........................................................3

Ulrica...........................................................10
Kongres.......................................................14

There Are More Things................................28
Sekta Trzydziestu.........................................34

Noc darów....................................................37

Zwierciadło i maska.................

....................41

Undr............................................................45

Utopia człowieka zmęczonego......................50

Fortel...........................................................56

Avelino Arredondo......................................61

Krążek.........................................................66

Księga piasku..............................................68

Epilog.........................................................72

2

background image

Tamten

Wydarzenie to miało miejsce w lutym 1969 roku w Cambridge, na północ od Bostonu.

Nie zanotowałem go od razu, pierwszą mą myślą bowiem było o nim zapomnieć, by nie

stracić rozumu. Teraz, w roku 1972, myślę, że jeżeli je opiszę, inni przeczytają to jako

opowiadanie, a może wtedy, z upływem lat, stanie się nim i dla mnie.

Wiem, że było czymś potwornym, póki trwało, a również w czasie bezsennych nocy,

jakie nastąpiły potem. To nie znaczy zresztą, by miało wzruszyć osobę trzecią.

Było około dziesiątej rano. Siedziałem na ławce nad brzegiem rzeki Charles. O jakieś

pięćset metrów w prawo stał wysoki budynek, którego nazwy nigdy się nie dowiedziałem.

Szara woda popychała wielkie kawały lodu. W sposób nieunikniony rzeka skojarzyła mi się z

czasem. Tysiącletni obraz Heraklita. Spałem dobrze; moje wykłady poprzedniego dnia chyba

zainteresowały słuchaczy. Dokoła nie było żywej duszy.

Nagle doznałem uczucia (zdaniem psychologów dowodzącego zmęczenia), że

moment ten już raz przeżyłem. Na drugim końcu ławki ktoś usiadł. Byłbym wolał samotność,

ale nie chciałem od razu wstawać, by nie wydać się niegrzecznym. Tamten zaczął

pogwizdywać. Wtedy właśnie nastąpił pierwszy z wielu niepokojących epizodów tego ranka.

To, co gwizdał, to, co usiłował gwizdać (nigdy nie miałem zbyt dobrego słuchu), było

popularną kreolską balladą “La Tapera" Eliasa Regules. Sposób gwizdania

przeniósł mnie na

nie istniejące już patio i przywiódł wspomnienie Àlvara Meliana Lafinur, który od tak dawna

nie żył. Potem pojawiły się pierwsze zwrotki. Nie był to głos Àlvara, ale usiłował być do

niego podobny. Uświadomiłem to sobie ze zgrozą. Zbliżyłem się doń i zapytałem:

- Pan z Urugwaju czy z Argentyny?

- Jestem Argentyńczykiem, ale od czternastego roku mieszkam w Genewie -

zabrzmiała odpowiedź.

Nastąpiła długa cisza. Zapytałem: — Na ulicy Malagnou pod siedemnastym, na

wprost cerkwi?

Odpowiedział, że tak.

- W takim razie - powiedziałem zdecydowanie - pan się nazywa Jorge Luis Borges. Ja

także jestem Jorge Luis Borges. Jest rok 1969 i znajdujemy się w Cambridge.

- Nie - odpowiedział moim własnym, tyle że dalekim głosem.

Po jakimś czasie powtórzył z

naciskiem:

- Jestem w Genewie, na ławce, o parę kroków od Rodanu. Dziwne wydaje mi się

3

background image

jedno, że jesteśmy do siebie podobni, choć pan, z tą siwą głową, wygląda na o wiele

starszego.

Odpowiedziałem:

- Mogę ci dowieść, że nie kłamię. Opowiem ci o sprawach, o jakich nie może

wiedzieć nieznajomy. W domu jest srebrne naczynie do mate na nóżce udającej węża, które

nasz pradziad przywiózł z Peru. Jest też srebrna miska, którą przytraczał do siodła. W twojej

szafie stoją dwa rzędy książek. Trzy tomy bajek “Księgi tysiąca i jednej nocy" Lane'a ze

stalorytem i notkami zamieszczonymi petitem pomiędzy rozdziałami, słownik łaciński

Quicherata, “Germania" Tacyta po łacinie w wersji Gordona, “Don Kichot" wydany przez

Garniera, “Tablas de sangre" Rivery Indarte, z ded

ykacją autora, “Sartor Resartus" Carlyle'a,

biografia Amiela i schowana za innymi w tekturowej oprawie książka o obyczajach

seksualnych ludów bałkańskich. Nie zapomniałem również pewnego popołudnia na

pierwszym piętrze domu przy placu Dubourg.

- Dufour - poprawił.

- Zgoda. Dufour. Czy ci to wystarcza?

- Nie - odpowiedział. - Te dowody niczemu nie służą. Jeżeli śni mi się pan, to nic

dziwnego, że wie pan to, co ja wiem. Wszystkie pańskie staranne wyliczania są daremne.

Zarzut był słuszny. Odparłem:

- Jeżeli ten ranek i to spotkanie są snem, każdy z nas z pewnością uważa, że to jego

sen. Może przestaniemy śnić, może nie przestaniemy. Tymczasem naszym obowiązkiem jest

przyjąć ten sen tak, jak przyjęliśmy wszechświat i to, że nas poczęto, że do patrzenia ma

my

oczy i że oddychamy.

- A jeżeli sen będzie trwał? - zapytał z niepokojem.

Aby uspokoić i jego, i siebie, powiedziałem z przekonaniem, jakiego z pewnością nie

miałem:

- Mój sen trwa już siedemdziesiąt lat. W końcu, jeżeli o tym pomyśleć, nie ma

człowieka, który by nie spotkał samego siebie. To właśnie zdarza się nam w tej chwili, z tą

różnicą, że jest nas dwóch. Czy nie chcesz wiedzieć czegoś z mojej przeszłości, co w przy-

szłości oczekuje i ciebie?

Przytaknął bez słowa. Mimo że trochę zagubiony, mówiłem

dalej:

- Matka jest zdrowa i czuje się dobrze, mieszka nadal w swym domu na rogu Charcas i

Maipú w Buenos Aires, ale ojciec umarł trzydzieści lat temu. Umierał na serce. Dobił go

paraliż połowy ciała: lewa ręka położona na prawej wyglądała jak ręka dziecka na ręce

giganta. Niecierpliwie czekał śmierci, ale nigdy się nie skarżył. Nasza babka umarła w tym

4

background image

samym domu. Na parę dni przed końcem zawołała nas wszystkich i powiedziała: “Jestem

bardzo starą kobietą, która umiera bardzo powoli. Niech nikt sobie

nie zawraca głowy czymś

tak zwykłym i codziennym". Twoja siostra Norah wyszła za mąż i ma dwóch synów. No, a co

słychać u ciebie w domu?

- Dobrze. Tata ze swymi wiecznymi żarcikami na temat religii. Wczoraj wieczór

powiedział, że Chrystus był jak gauczo, który nie chce się angażować, i dlatego używał

przypowieści.

Zawahał się, a potem dodał:

- A pan?

— Nie znam liczby książek, jakie napiszesz, ale wiem, że będzie ich zbyt wiele.

Będziesz pisał wiersze, które dadzą ci rozkosz nie dzieloną z nikim, i opowiadania

fantastyczne. Będziesz wykładał, tak jak twój ojciec i jak tylu z naszej krwi.

Byłem zadowolony, że wcale nie pyta o powodzenie lub niepowodzenie książek.

Zmieniłem ton i ciągnąłem dalej:

- Co dotyczy historii... Była inna wojna, między niemal tymi samymi przeciwnikami.

Francja od razu skapitulowała. Anglia i Ameryka wygrały z niemieckim dyktatorem

nazwiskiem Hitler cykliczną bitwę pod Waterloo. Buenos Aires około roku 1946 spłodziło

nowego Rosasa, dość podobnego do naszego krewnego. Prowincja

Córdoba uwolniła nas od

niego w pięćdziesiątym piątym, tak jak uprzednio Entre Ríos. Teraz źle się dzieje. Rosja

usiłuje wziąć we władanie tę planetę; Ameryka, uwikłana w przesąd o konieczności

demokracji, nie może się zdecydować, czy zostać prawdziwym im

perium. Z każdym dniem

nasz kraj staje się bardziej prowincjonalny. Bardziej prowincjonalny i bardziej zadufany w

sobie, jakby zamykał oczy. Nie zaskoczyłoby mnie, gdyby w szkołach naukę łaciny

zastąpiono nauką guarani.

Zauważyłem, że zaledwie mnie słucha. Naturalny lęk przed niemożliwym, a jednak

oczywistym paraliżował go. Ja, który nie byłem ojcem, poczułem dla tego biednego chłopaka

bliższego mi, niż gdyby był moim rodzonym synem, przypływ miłości. Zobaczyłem, że

trzyma w rękach książkę. Zapytałem

o jej tytuł.

- To “Biesy" Fiodora Dostojewskiego - odpowiedział z pewną dumą.

- Już nie bardzo pamiętam. Jakie to jest?

Ledwie wypowiedziałem te słowa, już wiedziałem, że takie pytanie jest

świętokradztwem.

- Mistrz rosyjski - odparł - głębiej niż ktokolwiek inny spenetrował labirynt

słowiańskiej duszy.

5

background image

Ten retoryczny wysiłek wydał mi się dowodem, że się uspokoił.

Zapytałem, czy zna inne książki mistrza.

Wymienił dwie czy trzy, między innymi “Sobowtóra".

Zapytałem, czy czytając je potrafił odróżnić postacie, podobnie jak i u Conrada, i czy

ma zamiar przeczytać wszystkie jego dzieła.

- Raczej nie - odrzekł dość zaskoczony.

Zapytałem go, co pisze; odpowiedział, że przygotowuje tomik wierszy, który ma

zamiar nazwać “Czerwone hymny". Myślał również o tytule

“Czerwone rytmy".

- Czemu nie? - powiedziałem. - Masz znakomitych poprzedników. “Błękitny wiersz"

Rubena Daria. “Szara piosenka" Verlaine'a.

Nie słuchając mnie wyjaśnił, że jego książka ma wyśpiewać braterstwo wszystkich

ludzi. Poeta naszych czasów nie może odwracać się tyłem do swojej epoki.

Zamyśliłem się i zapytałem, czy rzeczywiście czuje się bratem wszystkich. Na

przykład wszystkich pracowników zakładów pogrzebowych, wszystkich listonoszy,

wszystkich nurków, wszystkich tych, co mieszkają po parzystej stronie ulicy, wszystkich za-

chrypniętych i tak dalej. Odpowiedział, że jego książka odnosi się do masy pariasów i

uciśnionych.

- Twoja masa pariasów i uciśnionych - odparłem — nie jest niczym innym jak

abstrakcją. Tylko jednostki istnieją, jeżeli w ogóle ktoś istnieje. “Człowiek wczorajszy nie jest

człowiekiem dzisiejszym", zawyrokował pewien Grek. My dwaj, na tej ławce w Genewie czy

też w Cambridge, zapewne możemy być tego dowodem.

Prócz surowych stronic Historii pamiętne wydarzenia obywają się bez pamiętnych

zdań. Człowiek, który ma umrzeć, chce przypomnieć sobie jakiś wyryty w pamięci obraz z

dzieciństwa; żołnierze przed pójściem do ataku mówią o błocie lub o kapralu. Nasza sytuacja

była jedyna w swoim rodzaju i szczerze mówiąc nie byliśmy do

niej przygotowani. My -

oczywiście - mówiliśmy o literaturze; obawiam się zresztą, że nie powiedziałem nic więcej

niż to, co zazwyczaj mówię dziennikarzom. Moje

alter ego wierzyło w wymyślenie lub

odkrycie nowych metafor; ja - w te, które odpowiadają wewnętrznym zbliżeniom, poczuciu

bliskości, i w te, jakie nasza pamięć zaakceptowała. Starość ludzi i zmierzch, sny i życie,

płynięcie czasu i wody. Wyłożyłem mu tę opinię, którą po latach zamieści w książce. Niemal

mnie nie słuchał. Nagle rzucił: - Jeżeli

pan jest mną, jak wytłumaczyć, że zapomniał pan o

swoim spotkaniu z pewnym starszym panem, który w roku 1918 powiedział panu, że też jest

Borgesem?

Nie pomyślałem o tej trudności. Odpowiedziałem bez przekonania:

6

background image

- Może było to tak niezwykłe, że postarałem się o tym zapomnieć.

Zaryzykował nieśmiałe pytanie:

- Jak z pańską pamięcią?

Zrozumiałem, że dla chłopca, który nie ma dwudziestu lat, człowiek przeszło

siedemdziesięcioletni jest niemal nieboszczykiem. Odpowiedziałem:

- Często bywa podobna do zapomnienia, ale zawsze jeszcze znajduje to, co powinna.

Uczę się anglosaskiego i nie jestem w tym najgorszy.

Jak na sen nasza rozmowa trwała już zbyt długo. Nagle przyszło mi coś do głowy.

- Mogę ci natychmiast dowieść - powiedziałem - że ci się nie śnię. Posłuchaj tego

wersetu, którego nigdy nie czytałeś, a który ja zapamiętałem.

Powoli zacząłem deklamować przesławne zdanie:

L'hydre-univers tordant son

corps écaillé d'astres...

Odczułem jego niemal przerażone zdumienie. Powtórzył zdanie szeptem, rozkoszując

się każdym olśniewającym słowem.

- To prawda - wybełkotał - nigdy nie byłbym w stanie napisać czegoś podobnego.

Hugo nas zjednoczył.

Przedtem powtarzał z zapałem, teraz to sobie przypominam, ów krótki wiersz, w

którym Walt Whitman wspomina wspólną noc nad morzem, kiedy to był naprawdę

szczęśliwy.

- Jeśli Whitman to wyśpiewał - zauważyłem - to dlatego, że tego pragnął, a to nie

nastąpiło. Poemat zyskuje, jeśli można się z niego domyślić, że jest wyrazem pragnienia, nie

zaś kroniką faktu.

Popatrzył na mnie.

- Pan go nie zna! - wykrzyknął. - Whitman nie może kłamać!

Pół wieku nie mija bezkarnie. Po naszej rozmowie, ludzi wielorakich lektur i

odmiennych gustów, poznałem, że nie możemy się zrozumieć. Byliśmy zbyt różni i zbyt

podobni. Nie mogliśmy też oszukiwać się, to utrudnia dialog. Każdy z nas był karykaturalną

kopią drugiego. Sytuacja była zbyt nienormalna, by mogła trwać dłużej. Radzić czy też

dyskutować też nie miało sensu, bo jego nieuniknionym przeznaczeniem było stać się tym,

czym ja jestem.

Niespodziewanie przypomniała mi się fantazja Coleridge'a. Ktoś śni, że wędruje

przez raj, na dowód czego dostaje kwiat. Po obudzeniu trzyma ten kwiat w dłoni.

Pomyślałem o podobnej sztuczce.

- Posłuchaj - powiedziałem - czy masz jakieś pieniądze?

7

background image

- Tak - odparł. - Mam dwadzieścia franków. Zaprosiłem dziś wieczór Simona

Żychlińskiego do “Crocodile'a".

- Powiedz Simonowi, że poświęci się medycynie, że będzie praktykował jako lekarz w

Carouge i zdziała wiele dobrego... a teraz daj mi trochę drobnych.

Wyjął trzy srebrne monety i garstkę miedziaków. Nie rozumiejąc, dał mi jedną ze

srebrnych.

Podałem mu któryś z tych niebezpiecznych amerykańskich banknotów mających

rozmaitą wartość przy jednakowej wielkości. Popatrzył nań zdumiony.

- To niemożliwe! - krzyknął. - Jest

na nim data 1964.

(W wiele miesięcy później ktoś zwrócił mi uwagę, że na banknotach w ogóle nie ma

dat).

- To jakiś cud - wybąkał. - A cuda napawają strachem. Tych, co byli świadkami

zmartwychwstania Łazarza, ogarnęło przerażenie.

Nic się nie zmieniliśmy, pomyślałem. Zawsze odniesienia literackie.

Podarł banknot i schował monetę.

Ja postanowiłem rzucić swoją do rzeki. Srebrny łuk niknący w srebrnej rzece nadałby

mojej historii jakiś obraz życia, ale los chciał inaczej.

Odpowiedziałem, że jeżeli coś nadnaturalnego zdarza się dwukrotnie, przestaje

przerażać. Zaproponowałem, byśmy spotkali się nazajutrz na tej samej ławce, znajdującej się

w dwóch różnych miejscach i w dwóch różnych epokach.

Zgodził się natychmiast i powiedział, nie patrząc na zegarek, że nie ma już wiele

czasu. Obaj kłamaliśmy i każdy z nas wiedział, że jego rozmówca kłamie. Dodałem, że mają

tu przyjść po mnie.

- Przyjść po pana? - zapytał.

- Tak. Kiedy dojdziesz do mojego wieku, stracisz niemal całkowicie wzrok. Będziesz

widział żółtości, cienie, światła. Ale nie przejmuj się. Stopniowe tracenie wzroku nie jest

tragiczne. Przypomina powolny letni zmierzch.

Pożegnaliśmy się, nie podając sobie rąk. Nazajutrz nie poszedłem. On też pewnie nie

przyszedł.

Wiele myślałem nad tym spotkaniem, o którym nie opowiedziałem nikomu. Mam

wrażenie, że znalazłem do niego klucz. Spotkanie było rzeczywiste, ale tamten rozmawiał ze

mną we śnie i dlatego mógł o mnie zapomnieć; ja rozmawiałem z nim na jawie i

wspomnienie to wciąż jeszcze mnie niepokoi.

Tamten śnił o mnie, choć niezupełnie o mnie. Śnił, teraz dopiero to rozumiem, o nie

8

background image

istniejącej dacie na dolarze.

9

background image

Ulrica

Hann tekr svenhit Gram ok

leggr i methal theira bert

Völsunga Saga, 27

Moje opowiadanie będzie wierne rzeczywistości, a w każdym razie mojemu

wspomnieniu rzeczywistości, co w końcu jest tym samym. Wypadki miały miejsce bardzo

niedawno, ale wiem, że maniera literacka równa się manierze nadawania rysów przy-

padkowości i podkreślaniu emfazy. Chcę opowiedzieć o moim spotkaniu z Ulricą (n

ie znałem

jej nazwiska i zapewne nie poznam go nigdy) w mieście York. Kronika ta obejmuje jedną noc

i jeden ranek. Nic by mnie nie kosztowało nadmienić, że zobaczyłem ją pierwszy raz obok

“Pięciu sióstr Yorku", owych słynnych czystych, pozbawionych wszel

kich obrazów witraży,

jakie uszanowali obrazoburcy Cromwella, ale faktem jest, że poznaliśmy się w saloniku

“Northern Inn", gospody leżącej poza murami miasta. Było tam zaledwie parę osób, a ona

siedziała tyłem do mnie. Ktoś poczęstował ją kieliszkiem, lec

z odmówiła.

- Jestem feministką - powiedziała. - Nie chcę naśladować mężczyzn. Nie lubię ich

tytoniu ani alkoholu.

Zdanie miało brzmieć dowcipnie i odgadłem, że nie po raz pierwszy je wygłasza.

Potem dowiedziałem się, że wcale nie było dla niej charakterys

tyczne, ale to, co mówimy,

nie zawsze do nas pasuje.

Opowiedziała, że spóźniła się do muzeum, ale wpuszczono ją, dowiedziawszy się, że

jest Norweżką.

Ktoś z obecnych skomentował:

- Nie po raz pierwszy Norwegowie wchodzą do Yorku.

- To prawda - przytaknęła. - Anglia należała do nas i straciliśmy ją, jeżeli w ogóle

można coś mieć i w ogóle można coś stracić.

Wtedy na nią popatrzyłem. Pewien werset Blake'a wspomina o dziewczynach z

łagodnego srebra i szalonego złota, ale w Ulrice była mieszanina złota i łagodności. Była

zręczna i wysoka, o drobnych rysach i szarych oczach. Większe wrażenie niż jej twarz zrobił

na mnie wyraz spokojnej tajemniczości.

Uśmiechała się łatwo, a uśmiech wydawał się ją oddalać. Nosiła się czarno, co jest

rzadkie na północy, gdzie starają się rozweselać to, co samo otoczenie przygasza. Mówiła

10

background image

poprawnie po angielsku, lekko akcentując literę “r". Nie jestem bystrym obserwatorem; to

wszystko zauważyłem z czasem.

Przedstawiono nas sobie. Powiedziałem, że jestem profesorem na Uniwersytecie Los

Andes w Bogocie, Kolumbijczykiem - wyjaśniłem.

Zapytała zamyślona:

- Co to znaczy być Kolumbijczykiem?

- Nie wiem - odpowiedziałem. - To akt wiary.

- To tak jak być Norweżką - przytaknęła.

Nie pamiętam żadnych innych słów, jakie padły tej nocy. Nazajutrz wcześnie rano

zszedłem do sali jadalnej. Przez szyby zobaczyłem, że spadł śnieg; równina gubiła się w

świetle poranka. Nie było nikogo więcej. Ulrica zaprosiła mnie do swego stołu. Powiedziała,

że lubi samotne spacery.

Przypomniał mi się żart Schopenhauera i odpowiedziałem:

- Ja także. Możemy więc wyjść razem.

Oddaliliśmy się od domu, sunąc po świeżym śniegu. Na polach nie było żywej duszy.

Zaproponowałem spacer do Thorgate, które leżało o parę mil w dół rzeki. Wiem, że już wtedy

byłem w niej zakochany; nie zniósłbym nikogo innego u swego boku.

Usłyszałem dalekie wycie wilka. Nigdy nie słyszałem, jak wyje wilk, ale wiem, że to

był wilk. Ulrica się nie przelękła.

Po chwili odezwała się, jakby myśląc głośno:

- Niewielkie i prymitywne miecze, jakie widziałam wczoraj w York Minster,

wzruszyły mnie bardziej niż wielkie okręty w muzeum w Oslo.

Nasze drogi rozdzieliły się. Ulrica tegoż popołudnia wyjeżdżała do Londynu, ja - do

Edynburga.

- Na Oxford Street - powiedziała - pójdę śladem De Quinceya, który szukał swej Anny

zagubionej w londyńskim tłoku.

- De Quincey - odparłem - przestał jej szukać. Ja ciągle jej szukam.

- Może - powiedziała półgłosem - teraz ją znalazłeś.

Zrozumiałem, że rzecz nieoczekiwana przestała mi być wzbroniona, i ucałowałem jej

usta i oczy. Odsunęła się ode mnie z łagodną stanowczością, a potem rzuciła:

- Będę twoją w gospodzie w Thorgate. Proszę, nie dotykaj mnie teraz. Tak będzie

lepiej.

Dla człowieka samotnego w starszym wieku ofiarowana miłość jest darem, którego

już się nie spodziewa. Cud ma prawo stawiać swoje warunki. Pomyślałem o swoich młodych

11

background image

latach w Popayán i o pewnej dziewczynie z Teksasu, jasnej i smukłej jak Ulrica, która

odmówiła mi swojej miłości.

Nie popełniłem błędu zapytując, czy mnie kocha. Zrozumiałem, że nie jestem

pierwszy i że nie będę ostatni. Ta przygoda, może jedyna dla mnie, będzie jedną z wielu dla

prześlicznej i stanowczej uczennicy Ibsena.

Trzymając się za ręce, nadal rozmawialiśmy.

- Wszystko to jest jak sen - powiedziałem - a ja nigdy nie śnię.

- Jak ów król - odparła Ulrica - który nie śnił aż do chwili, gdy czarownik uśpił go w

chlewie.

Potem dodała:

- Posłuchaj. Zaraz zaśpiewa ptak.

Po chwili usłyszeliśmy śpiew.

- W tych okolicach - powiedziałem - mówią, że ten, kto ma umrzeć, widzi przyszłość

.

- A ja mam umrzeć - dodała.

Spojrzałem na nią zdumiony.

- Idźmy na przełaj przez las - zaproponowałem. - Będziemy prędzej w Thorgate.

- Las jest niebezpieczny - odparła.

Poszliśmy pustymi polami.

- Chciałbym, żeby ta chwila trwała zawsze - wyszeptałem.

- “Zawsze" jest słowem niedozwolonym dla ludzi - stwierdziła Ulrica i ażeby uniknąć

patosu, poprosiła, bym jeszcze raz powtórzył swoje nazwisko, którego nie dosłyszała.

- Javier Otárola - powiedziałem.

Próbowała je wymówić, ale nie potrafiła. Podobnie i ja pomyliłem się, powtarzając jej

imię: Ulrikke.

- Będę cię nazywała Zygfrydem - oznajmiła, uśmiechając się.

- Jeżeli ja jestem Zygfrydem, ty jesteś Brunhildą.

Zwolniła kroku.

- Znasz sagę? - zapytałem.

- No pewno - odparła. - Tragiczna historia, którą Niemcy zmarnowali w swych

zapóźnionych “Nibelungach".

Nie chciałem dyskutować i odpowiedziałem:

- Brunhildo, idziesz tak powoli, jakbyś chciała, żeby między nami w łożu pojawił się

miecz.

Nagle znaleźliśmy się przed gospodą. Nie zdziwiło mnie, że nazywała się tak jak

12

background image

tamta - “Northern Inn".

Ze szczytu schodów Ulrica krzyknęła:

- Słyszałeś wilka? Nie ma już wilków w Anglii. Spiesz się.

Kiedy wchodziłem na pięterko, zauważyłem, że ściany wyklejone są tapetą

à la

William Morris - głęboką czerwienią ze splatającymi się owocami i ptakami. Ulrica weszła

pierwsza. Ciemny pokój był niski, mansardowy. Oczekiwane łoże odbijało się w lustrze, a

ciemny mahoń przypominał mi zwierciadło z Pisma. Ulrica już się rozebrała. Zawołała mnie

moim prawdziwym imieniem: Javier.

Poczułem, że śnieżyca się wzmaga. Nie było już ani

mebli, ani luster. Między nami nie było miecza. Czas sączył się niby piasek. W cieniu płynęła

odwieczna miłość i po raz pierwszy i jedyny posiadłem obraz Ulriki.

13

background image

Kongres

Ils s'acheminerent vers un château immense, au frontis-

pice duquel on lisait: “Je n'appartiens à personne

et j'appartiens à tout le monde. Vous y étiez avant que

d'y entrer, et vous y serez encore quand vous en sortirez".

Diderot, “Jacques Le Fataliste et son Maître"

*

(1796)

Nazywam się Alejandro Ferri. W nazwisku mym pobrzmiewają wojownicze echa, ale

nie skojarzenia z żelazem, symbolem chwały, ani wielki cień Macedończyka - zdanie

pochodzi od autora “Marmurów", który zaszczycał mnie swoją przyjaźnią - nie przypomina w

niczym szareg

o człowieczka, który kreśli te linijki na piętrze hoteliku przy ulicy Santiago del

Estero, w południowej części miasta, pod żadnym względem nie przywodzącej już na pamięć

jego dawnych dzielnic. Wkrótce skończę siedemdziesiąt ileś tam lat, nadal udzielam l

ekcji

angielskiego garstce uczniów. Z powodu niezdecydowania, niedbalstwa czy z innych

przyczyn nie ożeniłem się i teraz jestem sam. Nie doskwiera mi samotność; dość trudno jest

znosić samego siebie i własne manie. Widzę, że się starzeję: nieomylną ozna

ką jest fakt, że

nie interesują mnie ani nie zaskakują nowości, może dlatego że - jak stwierdzam - nie ma w

nich nic specjalnie nowego, są to zawsze te same, skromne wariacje. Kiedy byłem młody,

pociągały mnie zmierzchy, przedmieścia, nieszczęścia; teraz

- poranki w centrum miasta i

łagodny spokój. Już nie udaję Hamleta. Zapisałem się do partii konserwatywnej i do klubu

szachowego, dokąd chodzę jako widz, i to nieraz roztargniony. Ciekawski może ekshumować

z jakiegoś ciemnego kąta Biblioteki Narodowej pr

zy ulicy Mexico egzemplarz mojego

“Krótkiego studium analitycznego języka Johna Wilkinsa", dzieła, które należałoby wznowić,

już choćby po to, żeby poprawić jego liczne błędy. Nowy dyrektor Biblioteki jest, jak mówią,

literatem, który się poświęcił bad

aniom dawnych języków (jakby obecne nie były dość

prymitywne) oraz demagogicznemu wychwalaniu wyimaginowanego Buenos Aires

nożowników. Nigdy nie chciałem go poznać. Przybyłem do tego miasta w 1899 roku i jeden

jedyny raz przypadek zetknął mnie z nożownik

iem czy też z osobnikiem cieszącym się opinią

nożownika. Jeżeli się nadarzy okazja, opiszę kiedyś ten epizod.

* “Skierowali się do... ogromnego zamku, nad którego bramą znajdował się napis: «Należę do nikogo i do
wszystkich. Byliście tu, nimeście weszli, i będziecie jeszcze, skoro wyjdziecie»" - Denis Diderot, “Kubuś
Fatalista i jego pan", tłum. Tadeusz Żeleński-Boy. (Przyp. red.)

14

background image

Już mówiłem, że jestem sam; parę dni temu sąsiad z hotelu, który słyszał, jak

wspominam Fermina Egurena, powiedział mi, że zmarł on w Punta del Es

te.

Śmierć owego człowieka, który z pewnością nigdy nie był mym przyjacielem, w jakiś

uporczywy sposób nie przestawała mnie zasmucać. Wiem, że zostałem sam jako jedyny już

na świecie strażnik owego wydarzenia, Kongresu, którego wspomnienia nie będę mógł z

nikim dzielić. Teraz jestem ostatnim członkiem Kongresu. To prawda, że każdy człowiek nim

jest, że nie istnieje na planecie istota, która by nim nie była, ale ja jestem nim w inny sposób.

Wiem, że nim jestem: to mnie odróżnia od mych niezliczonych kole

gów, obecnych i

przyszłych. Jest prawdą, że siódmego lutego 1904 roku przysięgliśmy na to, co najświętsze -

czyż jest na świecie coś świętego lub coś, co by nie było święte? - nie wyjawiać historii

Kongresu, ale jest równie pewne, że fakt, który wyjawiam

teraz, łamiąc przysięgę, jest także

częścią Kongresu. To oświadczenie jest niejasne, ale może rozpalić ciekawość moich

ewentualnych czytelników.

W każdym wypadku zadanie, jakie sobie narzuciłem, nie jest łatwe. Nigdy nie

trudniłem się, nawet w sposób epistolarny, gatunkiem narracyjnym, a poza tym - co z

pewnością jest o wiele ważniejsze - historia, którą opowiadam, jest niewiarygodna. Pióro José

Fernandeza Irali, niesłusznie zapomnianego poety, autora “Marmurów", było przeznaczone

do tego dzieła, lecz dz

iś jest już za późno. Nie będę rozmyślnie przeinaczał faktów, ale

przeczuwam, że lenistwo i niezręczność niejeden raz doprowadzą mnie do błędów.

Dokładne daty nie mają znaczenia. Przypomnijmy sobie, że przybyłem z Santa Fe,

mojej rodzinnej prowincji, w 1899 roku. Nigdy już tam nie wróciłem; przyzwyczaiłem się do

Buenos Aires, miasta, które mnie nie pociąga, tak jak można przyzwyczaić się do własnego

ciała lub do nie przemijającego bólu. Bez większych emocji przewiduję, że niedługo umrę;

wobec powyższeg

o muszę opanować swój zwyczaj dygresji i trochę przyspieszyć tok

opowiadania. Naszej osobowości - o ile takową posiadamy - nie zmieniają lata; ten sam

impuls, który pewnej nocy skierował mnie do Kongresu Świata, zaprowadził mnie wcześniej

do redakcji “Ul

tima Hora". Dla biednego chłopaka z prowincji dziennikarstwo wydaje się

zawodem romantycznym, podobnie jak dla biednego chłopaka z miasta może wydawać się

romantyczne życie gaucza lub parobka na cudzej ziemi. Nie zawstydza mnie, że chciałem

zostać dzie

nnikarzem, choć to rutynowe zajęcie wydaje mi się dziś banalne. Pamiętam, jak

mój kolega Fernandez Irala powiedział, że dziennikarz pisze dla zapomnienia, podczas gdy

chciałby pisać dla pamięci i czasu. Już wycyzelował (czasownik ten był wtedy w użyciu)

kilka znakomitych sonetów, które później z małymi zmianami miały ukazać się na stronicach

“Marmurów".

15

background image

Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Kongresie. Może

było to owego popołudnia, gdy kasjer wypłacił mi pierwszą gażę, ja zaś, aby uświęcić ów

dowód, że Buenos Aires mnie przyjęło, zaprosiłem Iralę, byśmy razem poszli coś zjeść. Ten

wymówił się jednak, twierdząc, że nie może opuścić Kongresu. Natychmiast zrozumiałem, że

nie chodzi tu o pretensjonalną budowlę zwieńczoną kopułą

na końcu szerokiej, zamieszkanej

przez Hiszpanów alei, lecz o coś bardziej tajemniczego i ważniejszego. Ludzie mówili o

Kongresie, niektórzy z jawną niechęcią, inni zniżając głos, jeszcze inni z przejęciem i cie-

kawością, a w gruncie rzeczy - myślę - nikt

nie wiedział, o co chodzi. W parę tygodni później,

którejś soboty, Irala zaproponował mi, bym mu towarzyszył. Załatwił już, jak twierdził,

niezbędne formalności.

Było około dziewiątej czy też dziesiątej wieczór. W tramwaju powiedział mi, że

zebrania wstępne odbywają się w soboty i że don Alejandro Glencoe, może z powodu mojego

imienia, już wyraził zgodę. Weszliśmy do cukierni “Gas". Kongresmani, a było ich piętnastu

lub dwudziestu, siedzieli wokół długiego stołu. Nie wiem, czy było jakieś podium, czy t

podsuwa je tylko moja pamięć. Natychmiast rozpoznałem przewodniczącego, choć nigdy go

dotąd nie widziałem. Don Alejandro, o godnym wyglądzie, był już człowiekiem w latach,

miał wysokie czoło, szare oczy i miedzianą brodę przetykaną siwymi nitkami. Wi

dywałem go

zawsze w ciemnym tużurku, złożone ręce zwykł opierać na lasce. Był silny i wysoki. Na lewo

od niego siedział człowiek o wiele młodszy, również rudowłosy; intensywność tej radości

przywodziła na myśl ogień, kolor brody pana Glencoe i jesienne

liście. Po prawej siedział

młody chłopak o podłużnej twarzy i czole dziwnie niskim, ubrany jak dandys. Wszyscy

zamówili kawę, niektórzy absynt. Moje zdziwienie spowodowała obecność kobiety, jedynej

pośród grona mężczyzn. Przy drugim końcu stołu siedział d

ziesięcioletni chłopiec w stroju

marynarskim, który jednak szybko zasnął. Był tam również protestancki pastor, dwóch

typowych Żydów i jakiś Murzyn w jedwabnej chustce, w bardzo obcisłych spodniach, na

wzór

compadritos z ulicznych skrzyżowań. Przed chłopcem i Murzynem stały dwie filiżanki

z czekoladą. Innych osób nie pamiętam, prócz pana Marcela del Mazo, człowieka o nader

eleganckich manierach i pięknej wymowie, którego nigdy więcej nie zobaczyłem.

Zachowałem zatartą fotografię jednego z zebrań, ale nie

opublikuję jej, ubiory bowiem z owej

epoki, fryzury i wąsy nadają tym postaciom groteskowy i niemal żałosny wygląd, który

zafałszowałby całą scenerię. Wszelkie zgrupowania tworzą własne rytuały, własne

słownictwo; wydawało się, że życzeniem Kongresu, kt

óry dla mnie miał zawsze w sobie coś

ze snu, jest, by kongresmani bez pośpiechu odkrywali cel, ku jakiemu dążą, a także imiona i

nazwiska kolegów; szybko zrozumiałem, że mym obowiązkiem jest niestawianie pytań, i nie

16

background image

zapytałem o nic Fernandeza Irali, któr

y sam z siebie również nic mi nie powiedział. Nie

opuściłem ani jednej soboty, ale minął miesiąc czy nawet dwa, zanim zrozumiałem. Od

drugiego zebrania sąsiadem moim był Donald Wren, inżynier południowej linii kolejowej,

który potem miał mi dawać lekcje an

gielskiego.

Don Alejandro odzywał się rzadko; inni nie zwracali się doń wprost, ale czułem, że

mówią dla niego i że szukają jego aprobaty. Wystarczał powolny gest ręką, aby temat debat

się zmienił. Powoli odkryłem, że rudzielec z lewej nosi dziwaczne nazwisko Twirl.

Przypominam sobie jego kruchą sylwetkę, właściwość niektórych zbyt wysokich ludzi,

sprawiających wrażenie, jakby wzrost przyprawiał ich o zawrót głowy, na skutek czego się

garbią. Pamiętam, że lubił bawić się miedzianą busolą, którą co jakiś

czas odstawiał na stół.

Pod koniec 1914 roku zginął jako żołnierz piechoty w jakimś irlandzkim pułku. Po prawej

siedział zawsze ów chłopak o niskim czole, Fer-min Eguren, siostrzeniec przewodniczącego.

Nie wierzę w realistyczne metody, gatunek - jeżeli

takie bywają - sztuczny; wolę od razu

opowiedzieć to, co stopniowo zrozumiałem. Przedtem pragnę jednak przypomnieć

czytelnikowi swoją ówczesną sytuację: byłem biednym chłopakiem z Casildy, chłopskim sy-

nem, który przybył do Buenos Aires i nagle się znalazł, tak to widziałem, w intymnym

centrum miasta, a może nawet - świata. Pół wieku minęło i ciągle jeszcze czuję owo

początkowe olśnienie, które z pewnością nie było ostatnie.

A oto fakty: opowiem je możliwie zwięźle. Don Alejandro Glencoe, przewodniczący,

był właścicielem ziemskim z Urugwaju, z obszarów graniczących z Brazylią. Ojciec jego,

pochodzący z Aberdeen, zapuścił korzenie na tym kontynencie w połowie zeszłego wieku.

Przywiózł ze sobą setkę książek, jedynych, odważam się twierdzić, jakie don Ale

jandro

przeczytał w ciągu swego życia. (Mówię o tych różnorodnych książkach, jakie miałem w

ręku, jedna z nich bowiem leży u źródła mojej historii). Pierwszy Glencoe, umierając,

pozostawił córkę i syna, który potem został naszym przewodniczącym. Córka wy

szła za don

Egurena i została matką Fermina. Don Alejandro pragnął w swoim czasie zostać

deputowanym, ale przywódcy polityczni zamknęli przed nim drzwi kongresu urugwajskiego.

Rozgniewał się i postanowił zorganizować inny Kongres, o szerszym zasięgu. Prz

ypomniał

sobie wyczytane na którejś z wulkanicznych stronic Carlyle'a przeznaczenie owego

Anacharsisa Cloots, wyznawcy bogini mądrości, który na czele trzydziestu sześciu

cudzoziemców przemawiał jako “orator rodzaju ludzkiego" przed zgromadzeniem w Par

yżu.

Za jego przykładem don Alejandro wymyślił projekt zorganizowania Kongresu Świata, który

by reprezentował wszystkich ludzi i wszystkie narody. Jako miejsce zebrań wybrał cukiernię

“Gas"; inauguracja, przewidziana cztery lata później, miała odbyć się

w majątku don

17

background image

Alejandra. Jak wielu Urugwajczyków, nie będących zwolennikami Artigasa, kochał on

Buenos Aires, ale zdecydował, że Kongres będzie się zbierał w jego ojczyźnie. Zasta-

nawiające, że zasadnicze założenia miały się sprawdzić z niemal magiczną d

okładnością.

Z początku mieliśmy diety nie do pogardzenia, ale zapał, z jakim Fernandez Irala, tak

biedny jak i ja, zrezygnował ze swoich apanaży, porwał nas wszystkich i poszliśmy w jego

ślady. Okazało się to zbawcze, jako że pomogło oddzielić plewy od ziarna; liczba

kongresmanów zmniejszyła się, ale ci, co pozostali, byli wierni. Jedynym płatnym zajęciem

była praca sekretarki, Nory Erfjord, która nie miała innych środków do życia i której robota

była bardzo ciężka. Zorganizowanie jednostki obejmujące

j całą planetę to nie bagatelka. Listy

i telegramy płynęły w tę i w tamtą stronę. Nadchodziły zgłoszenia z Peru, Danii, Hindustanu.

Jakiś Boliwijczyk pisał, że jego ojczyzna pozbawiona jest dostępu do morza i że ten fatalny

brak powinien być tematem jed

nej z pierwszych debat.

Twirl, człowiek o dużej inteligencji, zauważył, że Kongres nasuwa pewne filozoficzne

problemy. Planowanie zebrania reprezentującego wszystkich ludzi to zadanie podobne do

obliczania archetypów platońskich, zagadki, która przez wieki absorbowała myślicieli.

Sugerował, by nie posuwać się za daleko, gdyż don Alejandro Glencoe mógłby podjąć się nie

tylko reprezentacji właścicieli ziemskich i Urugwajczyków, ale również prekursorów i

miedzianobrodych, i siedzących w fotelu. Nora Erfjor

d była Norweżką. Czy miała

reprezentować sekretarki czy Norweżki, czy po prostu wszystkie piękne kobiety? Czy

wystarczał jeden inżynier, by reprezentować wszystkich inżynierów, nawet tych z Nowej

Zelandii?

Mam wrażenie, że wtedy właśnie włączył się Fermin.

- Ferri będzie reprezentował gringos - powiedział, wybuchając śmiechem.

Don Alejandro popatrzył na niego surowo i niespiesznie rzekł:

- Pan Ferri jest reprezentantem imigracji, której praca wspomaga nasz kraj.

Fermin Eguren zawsze mnie nie znosił. Był to człowiek nadzwyczaj z siebie dumny;

pysznił się, że jest Urugwajczykiem, że przyciąga kobiety, że potrafi wybrać sobie drogiego

krawca, że pochodzi z Basków, ludzi na marginesie historii, którzy trudnili się tylko jednym -

dojeniem krów.

Incydent niesłychanie trywialny przypieczętował naszą wzajemną wrogość. Po sesji

Eguren zaproponował, byśmy udali się na ulicę Junin. Nie pociągało mnie to zbytnio, ale

zgodziłem się, nie chcąc wystawiać się na jego drwiny. Poszliśmy wraz z Fernandezem Iralą.

Wychodząc z budynku, minęliśmy jakiegoś rosłego mężczyznę. Eguren, z lekka wstawiony,

popchnął go. Tamten zagrodził nam przejście i powiedział:

18

background image

- Kto zechce wyjść, nadzieje się na ten nóż.

Przypominam sobie błysk stali w ciemnościach sieni. Eguren, przerażony, rzucił się

do tyłu. Ja też byłem w strachu, ale moja niechęć była silniejsza. Wsunąłem rękę pod pachę,

jakbym chciał wyjąć broń, i stanowczym głosem rzuciłem:

- Rozstrzygniemy to na ulicy.

Nieznajomy już innym tonem odpowiedział:

- Proszę, to jest mężczyzna. Chciałem tylko wypróbować was, przyjacielu. - Teraz

uśmiechał się życzliwie.

- Przyjaźń to już na pański rachunek - odparłem i wyszliśmy.

Człowiek z nożem wszedł do burdelu. Potem powiedziano mi, że nazywa się Tapia

czy też Paredes i że ma opinię awanturnika. Gdy wyszliśmy na ulicę, Irala, który nie stracił

kontenansu, poklepał mnie po plecach i oświadczył z emfazą:

- Wśród nas trzech znalazł się prawdziwy muszkieter. Twoje zdrowie, d'Artagnan!

Fermin Eguren nigdy mi nie darował, że byłem świadkiem jego słabości.

Czuję, że teraz, i to dopiero teraz, zaczyna się właściwa historia. Stronice już napisane

odnotowały tylko warunki, jakie przypadek czy też przeznaczenie stworzyły, aby zaistniał

niewiarygodny fakt, chyba jedyny w moim życiu. Don Alejandro Glencoe tkwił zawsze w

samym środku sprawy, ale ze zdumieniem i niepokojem stopniowo pojmowaliśmy, że

prawdziwym prezesem jest Twirl. Ten dziwaczny wąsacz schlebiał Glencoe, a nawet

Ferminowi Egurenowi, choć w sposób tak przesadny, że mogło to wyglądać na

kpiny; nie

ośmieszało go to jednak i nie nadwerężało jego pozycji. Glencoe żył w blasku swojej fortuny.

Twirl odgadł, że aby przekonać go do jakiegoś projektu, wystarczy wspomnieć, że jest on

zbyt kosztowny. Z początku Kongres był, jak podejrzewam, tylk

o nieokreśloną nazwą; Twirl

proponował ciągłe rozszerzanie go, na które don Alejandro zawsze przystawał. To było tak,

jakbyśmy się znajdowali w środku rosnącego koła, które bez przerwy powiększa się i oddala.

Oświadczył na przykład, że Kongres nie może

się obejść bez podręcznej biblioteki;

Nierenstein, który pracował w księgarni, zaczął nabywać atlasy Justusa Perthesa i rozmaite

obszerne encyklopedie, począwszy od “Historia naturalis" Pliniusza i “Speculum"

Wincentego z Beauvais aż do labiryntów (odczyt

uję to słowo głosem Fernandeza Irali) uczo-

nych encyklopedystów francuskich i do encyklopedii brytyjskiej, Pierre'a Larousse'a,

Brockhausa, Larsena oraz Montanera i Simona. Pamiętam, jak z szacunkiem gładziłem

jedwabiste tomy pewnej encyklopedii chińskie

j, której pięknie wyrobione litery wydawały mi

się bardziej tajemnicze niż plamy na skórze lamparta. Jeszcze nie powiem, jaki koniec je

czekał, ale z pewnością nad nim nie ubolewam.

19

background image

Don Alejandro polubił Iralę i mnie, może dlatego, że tylko my dwaj nie usiłowaliśmy

mu schlebiać. Zaprosił nas na parę dni do swego majątku Kaledonia, gdzie rozpoczęli już

prace murarze.

Po długiej podróży w górę rzeki i po przeprawie promem stanęliśmy o świcie na

drugim brzegu La Platy. Potem wiele nocy spędzaliśmy w oberżach, otwierając i zamykając

zastawy przeprawialiśmy się przez ogrodzenia dla bydła w Cuchilla Negra. Jechaliśmy

wolantem. Wieś wydała mi się jakaś większa i bardziej samotna niż ta, gdzie się urodziłem.

Dotąd zachowałem w pamięci oba obrazy jego majątku: ten wymyślony i ten, który

wreszcie ujrzały moje oczy. Bezsensownie wyobraziłem sobie, niby we śnie, niemożliwe

połączenie równiny Santa Fe z czymś w rodzaju Wieży Ciśnień. Kaledonia była wielkim

domiskiem z wypalanej gliny pokrytym dwuspadową strzechą, połą

czonym z ceglaną

przybudówką. Dom ten wydał mi się stworzony, by stawić czoło niepogodom i upływającemu

czasowi. Szorstkie mury były bardzo grube, drzwi wąskie. Nikomu nie przyszło do głowy, by

w pobliżu posadzić choćby jedno drzewo. Był wystawiony zaró

wno na pierwsze, jak i na

ostatnie promienie słońca. Zabudowania były z kamienia, liczne bydło chude, o długich

rogach, zmierzwione końskie ogony sięgały ziemi. Po raz pierwszy poczułem zapach świeżo

zarzynanych zwierząt. Przyniesiono wory sucharów. W parę dni później dowiedziałem się, że

zarządca nigdy w swym życiu nie miał w ustach świeżego chleba. Irala zapytał o ubikację;

don Alejandro szerokim gestem wskazał na cały horyzont. Noc była księżycowa, wyszedłem

się przejść i wpadłem na niego, pilnował go

nandu.

Upał, który nie zmniejszył się z nastaniem nocy, był nie do zniesienia, wszyscy

marzyli o odrobinie chłodu. Liczne niskie pokoje wydały mi się nie urządzone; nam

wskazano izbę wychodzącą na południe, w której stały dwie prycze i komoda, a na niej srebr-

na miska i dzbanek. Zamiast podłogi było klepisko.

Następnego dnia natknąłem się w bibliotece na trzy tomy Carlyle'a i poszukałem

stronic poświęconych znakomitemu mówcy, rzecznikowi rodzaju ludzkiego, nazwiskiem

Anacharsis Cloots, który przywiódł mnie do owego ranka, do owej samotności. Po śniadaniu,

niczym nie różniącym się od obiadu, don Alejandro pokazał nam, jak posuwają się roboty.

Przejechaliśmy milę konno po pustkowiu. Irala, który nie był zbyt dobrym jeźdźcem, spadł z

konia. Zarządca zauważył bez uśmiechu:

- Miastowy, a umie zsiadać.

Z daleka zobaczyliśmy budowlę. Chyba ze dwudziestu ludzi pracowało nad czymś w

rodzaju rozczłonkowanego amfiteatru. Przypominam sobie jakieś rusztowania i stopnie, przez

które widać było połacie nieba.

20

background image

Parokrotnie usiłowałem nawiązać rozmowę z gauczami, ale nic z tego nie wyszło.

Jakimś sposobem wyczuwali własną odmienność. Między sobą porozumiewali się gęgającą

mieszaniną hispano-brazylijską. Bez wątpienia w ich żyłach płynęła krew indiańska i

murzyńska. By

li krępi, silni. Ja wydawałem się w Kaledonii wysoki, co dotąd mi się nie

zdarzało. Niemal wszyscy nosili chiripy

*

, niektórzy bufiaste spodnie. Mieli bardzo niewiele

wspólnego z płaczliwymi postaciami z Hernandeza lub też Rafaela Obligado. Pod wpływem

sobotnich pijatyk z łatwością stawali się napastliwi. Nie było między nimi kobiet, nigdy też

nie usłyszałem dźwięku gitary.

Bardziej niż ci ludzie znad granicy zainteresowała mnie całkowita zmiana, jaka

nastąpiła w don Alejandrze. W Buenos Aires był to łagodny i pełen umiaru dżentelmen, w

Kaledonii - surowy szef klanu, tak jak jego przodkowie. W niedzielę rano czytywał Pismo

Święte robotnikom, którzy nie rozumieli z niego ani słowa. Pewnej nocy zarządca, młody

chłopak, który przejął tę funkcję po swoim oj

cu, przyszedł nas zawiadomić, że tutejszy chłop

i jeden z robotników podźgali się nożami. Don Alejandro podniósł się bez pośpiechu.

Podszedł do tłumu gapiów, broń, którą zawsze nosił przy sobie, podał zarządcy, dość

zalęknionemu - jak mi się wydało - i wsz

edł między stalowe klingi. Usłyszałem rozkaz:

- Rzućcie te noże, chłopcy. - Po czym równie spokojnym głosem dodał: - A teraz

podajcie sobie ręce i pogódźcie się. Nie chcę tu żadnych awantur.

Obydwaj posłuchali go. Następnego dnia dowiedziałem się, że zwolnił zarządcę.

Czułem się osaczony przez samotność. Bałem się, że nigdy nie wrócę do Buenos

Aires. Nie wiem, czy Fernandez Irala podzielał moje lęki, ale mówiliśmy dużo o Argentynie i

o tym, co będziemy robili po powrocie. Tęskniłem nie do zwykłych rzeczy, tylko na przykład

do dwóch lwów, strzegących bramy przy ulicy Jujuy niedaleko placu Once, lub do świateł

pewnego sklepu, którego usytuowania nie byłem pewien. Zawsze byłem dobrym jeźdźcem,

teraz nabrałem zwyczaju dalekich konnych przejażdżek. Pamiętam wciąż pewnego deresza,

którego sam siodłałem, a który już z pewnością nie żyje. Możliwe, że jakiegoś popołudnia lub

wieczoru znalazłem się w Brazylii, granicę bowiem wytyczały tylko rzadko rozstawione

słupki.

Przestałem już liczyć dni, gdy któregoś wieczoru, podobnego do wszystkich innych,

don Alejandro uprzedził nas:

- Trzeba się wcześnie położyć, bo jutro wyjazd o świcie.

Jadąc w dół rzeki, czułem się tak szczęśliwy, że mogłem z czułością myśleć o

Kaledonii.

* Tuniki noszone przez Indian Araukanas i gauczów. (Przyp. tłum.)

21

background image

Wróciliśmy do naszych sobotnich zebrań. Na pierwszym z nich Twirl poprosił o głos.

Za pomocą właściwych sobie kwiecistych zwrotów retorycznych stwierdził, że biblioteka

Kongresu Świata nie może ograniczać się do książek pomocniczych i że klasyczne dzieła

narodowe we wszystkich językach są rodzajem św

iadectwa, którego brak może się okazać

fatalny w skutkach. Jego propozycja została natychmiast przyjęta. Fernández Irala i doktor

Cruz, profesor łaciny, wzięli na siebie misję wybrania odpowiednich tekstów. Twirl omówił

już sprawę z Nierensteinem. W owyc

h czasach nie spotkałoby się Argentyńczyka, który by

nie marzył o Paryżu niby o wyśnionej utopii. Najniecierpliwszy z nas był Fermin Eguren, a

zaraz po nim Fernandez Irala, choć z całkowicie odmiennych powodów. Dla autora

“Marmurów" Paryż to był Verlaine

i Leconte de Lisle; dla Egurena rozpustne dzielnice ulicy

Junín w lepszym wydaniu. Podejrzewałem, że dogadał się z Twirlem. Ów na najbliższym

zebraniu poruszył kwestię języków, jakimi będą się porozumiewali kongresmani, a także

konieczność wybrania deleg

atów, którzy by pojechali jako oficjalni wysłannicy do Paryża i

Londynu. Aby się nie zdradzić, początkowo wysunął moją kandydaturę, dopiero potem, po

lekkim wahaniu, zgłosił swego przyjaciela Egurena. Don Alejandro, jak zawsze, zgodził się.

Chyba pisałem już o tym, że w zamian za lekcje włoskiego Wren wprowadził mnie w

nieogarnione tajniki angielskiego; ograniczył do minimum gramatykę i przysłowiowe

“rozmówki" i od razu zabraliśmy się do poezji, której formy wymagają zwięzłości. Moim

pierwszym zetknięc

iem z językiem, który potem miał wypełnić mi życie, było wspaniałe “Re-

quiem" Stevensona; potem przyszły ballady, które Percy objawił dostojnemu osiemnastemu

wiekowi. Na krótko przed wyjazdem do Londynu doznałem olśnienia Swinburne'em, który

sprawił, iż -

acz z poczuciem winy - zwątpiłem w aleksandryny Irali.

Przybyłem do Londynu w początkach stycznia 1902 roku; pamiętam wciąż pieszczotę

śniegu, którego nigdy przedtem nie widziałem, a którego czar głęboko odczułem. Na

szczęście udało mi się nie jechać razem z Egurenem. Zatrzymałem się w skromnym

pensjonaciku na tyłach British Museum, całe dni spędzałem w bibliotece w poszukiwaniu

mowy godnej Kongresu Świata. Nie zaniedbywałem języków uniwersalnych, zająłem się

esperanto, które Lugones w “Lunario sentime

ntal" określa jako “bezstronne, proste i

oszczędne", oraz volapukiem, usiłującym wyczerpać wszystkie możliwości lingwistyczne,

deklinując czasowniki i koniugując rzeczowniki. Brałem pod uwagę argumenty za i przeciw

łacinie, do której nostalgia trwała nad

al po wiekach. Zatrzymałem się nad analitycznym

językiem Johna Wilkinsa, w którym określenie każdego słowa tkwi w literach, z jakich jest

uformowane. Pod kopułą owej sali poznałem Beatriz.

Opisuję historię Kongresu Świata, nie zaś historię moją, Alejandra Ferri, lecz ta

22

background image

pierwsza obejmuje tę drugą, tak jak obejmuje wszystko inne. Beatriz była wysoka, smukła, o

czystych rysach i rudych włosach, które mogły - choć nigdy tak się nie stało - przypomnieć

mi włosy dwuznacznej postaci Twirla. Nie miała dwudzie

stu lat. Opuściła jakieś północne

hrabstwo, by studiować literaturę na uniwersytecie. Pochodziła, tak jak i ja, ze skromnej

rodziny. Naonczas w Buenos Aires pochodzenie włoskie nie było uważane za wykwintne; w

Londynie odkryłem, że dla wielu ma w sobie c

oś romantycznego. Wkrótce staliśmy się

kochankami; poprosiłem, by została moją żoną, lecz Beatriz Frost, podobnie jak Nora Erfjord,

była gorliwą wyznawczynią wiary głoszonej przez Ibsena i nie chciała z nikim się wiązać. Z

jej to ust narodziło się słowo,

jakiego nie ośmieliłem się wymówić. O noce, o letnie wspólnie

dzielone ciemności, o miłości płynąca w mroku niby tajemna rzeka, o chwilo szczęścia, w

której każde jest obojgiem, o niewinności i czystości tego szczęścia, o jedności, w której

zatracaliśmy

się, aby potem zatracić się we śnie, o pierwsze zorze dnia, podczas których na

nią patrzyłem.

Na wypalonej granicy Brazylii dokuczała mi nostalgia; inaczej czułem się w

czerwonym labiryncie Londynu, który dał mi tak wiele. Pomimo pretekstów, jakie

wymyślałem, by odsunąć wyjazd, musiałem wracać w końcu roku; wspólnie spędziliśmy Bo-

że Narodzenie. Obiecałem jej, że don Alejandro pozwoli jej przystąpić do Kongresu,

odpowiedziała mi niewiążąco, że chętnie pozna południową półkulę i że jakiś jej kuzyn,

dentys

ta, osiedlił się w Tasmanii. Beatriz nie chciała odprowadzić mnie na statek. Pożegnania

były według niej rodzajem bezsensownego uniesienia, celebrowaniem nieszczęścia, a ona

była przeciwna wszelkiemu dramatyzmowi. Pożegnaliśmy się w bibliotece, w której

poznaliśmy się poprzedniej zimy. Jestem człowiekiem tchórzliwym: nie zostawiłem jej swego

adresu, gdyż chciałem oszczędzić sobie oczekiwania na listy.

Zauważyłem, że podróż powrotna zazwyczaj trwa krócej niż droga w pierwszą stronę,

ale ten rejs przez Atlantyk, pełen wspomnień i niepokoju, wydał mi się niezwykle długi. Nic

nie bolało mnie bardziej niż myśl, że jednocześnie z moim Beatriz będzie przeżywała własne

życie, minuta po minucie, noc po nocy. Napisałem wielostronicowy list, który podarłem, gdy

o

dpływaliśmy z Montevideo. Przybyłem do kraju we czwartek; Irala czekał na mnie w porcie.

Wróciłem owego dnia do swego dawnego mieszkania przy ulicy Chile, a nazajutrz łaziliśmy i

gadaliśmy. Chciałem odzyskać Buenos Aires. Z ulgą dowiedziałem się, że Fer

min Eguren

wciąż jeszcze przebywa w Paryżu; fakt, że wróciłem przed nim, mógł w jakiś sposób

złagodzić moją długą nieobecność.

Irala był zniechęcony. Fermin wydawał w Europie krocie i nie stosował się do

ponawianych wciąż wezwań, by wracać natychmiast. Było to do przewidzenia. Jeszcze

23

background image

bardziej zaniepokoiły mnie inne nowiny; nie licząc się z opozycją Irali i Cruza, Twirl,

powołując się na Pliniusza Młodszego, wedle którego nie było książek tak złych, by nie

zawierały w sobie czegoś dobrego, zaproponował

nabycie z kolekcji “La Prensa" trzech

tysięcy czterystu egzemplarzy rozmaitych wydań “Don Kichota", całej korespondencji

Balmesa, rozpraw uniwersyteckich, rachunków, biuletynów i programów teatralnych.

“Wszystko jest świadectwem" - oznajmił. Nierenstein

poparł go; don Alejandro “po trzech

burzliwych sobotach" zaaprobował ten wniosek. Nora Erfjord zrezygnowała ze swego

stanowiska sekretarki; miejsce jej zajął nowy członek, Karliński, człowiek Twirla. Olbrzymie

paki gromadzono teraz, bez katalogów i fisze

k, w pokojach położonych w głębi oraz w

piwnicach wielkiego domiska don Alejandra. W początkach lipca Irala spędził tydzień w

Kaledonii; murarze porzucili pracę. Zapytany, zarządca odpowiedział, że tak im rozkazał szef

i że w końcu zawsze jest na wszyst

ko dosyć czasu.

W Londynie napisałem sprawozdanie, którego nie warto tu przytaczać. W piątek

poszedłem przywitać się z don Alejandrem i wręczyć mu ów tekst. Towarzyszył mi

Fernández Irala. Zmierzchało i do wnętrza domu napływał wiatr z pampy. Na wprost frontonu

domu, od strony ulicy Alsina, stał wóz zaprzężony w trzy konie. Dotąd widzę ludzi zgiętych

pod ciężarem pak, które składali na ostatnim patio. Komenderował nimi władczo Twirl. Jakby

coś przeczuwając, znaleźli się tam również Nora Erfjord, Nieren

stein, Cruz i Donald Wren

oraz jeden czy dwóch kongresmanów. Nora uściskała mnie i ucałowała, a ten uścisk i ten

pocałunek przywiodły mi na myśl inne. Dobrotliwy i wesoły Murzyn pocałował mnie w rękę.

W jednym z pokoi otwarta była kwadratowa klapa w podłodze prowadząca do

sutereny, ceglane stopnie ginęły w mroku.

Nagle usłyszeliśmy kroki. Zanim go ujrzałem, wiedziałem, że to don Alejandro. Nie

wszedł, ale raczej wbiegł. Miał zmieniony głos. Nie był to głos ani zrównoważonego

dżentelmena, przewodniczącego naszym sobotnim zebraniom, ani głos feudała, właściciela

majątku, który zmusza swych gauczów do przerwania bitki na noże i czytuje im Pismo

Święte, bardziej jednak przypominał ten ostatni.

Nie patrząc na nikogo, rozkazał:

- Proszę wynieść to wszystko, co zostało złożone na dole. W suterenie nie może zostać

ani jedna książka.

Wykonanie zadania trwało niemal godzinę. Na klepisku ostatniego patia ułożyliśmy

bardzo wysoki stos. Chodziliśmy tam i na powrót, jedynym, który się nie poruszył, był don

Alejandro.

Po czym padł rozkaz:

24

background image

- A teraz proszę to podpalić.

Twirl był bardzo blady. Nierenstein wybełkotał:

- Kongres Świata nie może się obejść bez tych drogocennych naukowych pomocy,

które tak troskliwie wybierałem.

- Kongres Świata? - powiedział don Alejandro. Roześmiał się gorzko, a nigdy

przedtem nie słyszałem, żeby się śmiał.

W niszczeniu tkwi jakaś tajemnicza rozkosz; płomienie rozbłysły hucząc, ludzie zaś

przytulili się do murów lub schronili po pokojach. Noc, popiół i zapach spalenizny pozostały

na patio. Przypominam sobie jakieś zabłąkane kartki; ocalone - teraz bieliły się na ziemi.

Nora Erfjord, która kochała don Alejandra miłością, jaką młode kobiety darzą starych

mężczyzn, powiedziała, nie wiedząc właściwie, co mówi:

- Don Alejandro wie, co robi.

Irala, wierny literaturze, wypowiedział zdanie:

- Co ileś wieków biblioteka aleksandryjska musi spłonąć.

Potem doszło do nas niespodziewane oświadczenie:

- Cztery lata czekałem na zrozumienie tego, co wam w tej chwili mówię.

Przedsięwzięcie, które podjęliśmy, jest tak ogromne, że obejmuje - teraz już to wiem - cały

świat. To nie jest sprawa dla kilku agitatorów, którzy sami siebie otumaniają, w szopach ja-

kiejś, hen daleko zagubionej estancji. Kongres Świata rozpoczął się w pierwszym momencie

istnienia świat

a i będzie trwał, gdy my staniemy się już prochem. Nie ma takiego miejsca,

którego by nie obejmował. Kongres to książki, któreśmy spalili. Kongres to Kaledończycy,

którzy rozbili legiony Cezarów. Kongres to Hiob na swym gnoju i Chrystus na Krzyżu.

Kong

res to ten nic niewart chłopak, który trwoni mój majątek z ladacznicami.

Nie mogłem się powstrzymać i wykrzyknąłem:

- Don Alejandro, ja też jestem winny. Miałem już skończone sprawozdanie, które

panu przywiozłem, ale nadal w Anglii wydawałem pańskie pieniądze przez miłość do

kobiety.

Don Alejandro mówił dalej:

- Podejrzewałem to, Ferri. Kongres to moje byki. Kongres to byki, które sprzedałem, i

mile ziemi, która nie należy już do mnie.

Rozległ się przerażony głos: był to głos Twirla.

- Nie powie nam pan chyba, że sprzedał pan Kaledonię?

Don Alejandro odpowiedział niespiesznie:

- Tak, sprzedałem ją. Nie pozostała mi ani jedna piędź ziemi, ale nie boli mnie moja

25

background image

ruina, bo teraz rozumiem. Może się więcej nie zobaczymy, lecz Kongres już nas nie

potrzebuje, tej zaś ostatniej nocy wyjdziemy razem, by popatrzeć na Kongres.

Był pijany zwycięstwem. Jego pewność i wiara porwały nas. Nikt ani przez sekundę

nie pomyślał, że zwariował.

Na placu wsiedliśmy do dorożki. Usiadłem na koźle obok woźnicy, a don Alejandro

rozkazał:

- Objedziemy miasto, maestro. Niech pan nas wiezie, dokąd ma pan ochotę.

Murzyn na stopniach nie przestawał się uśmiechać. Nigdy się nie dowiem, czy

cokolwiek zrozumiał.

Słowa są symbolami, które zakładają wspólną pamięć. To, co teraz notuję, jest

owocem wyłącznie mojej pamięci. Ci, co dzielili ją ze mną - pomarli. Mistycy wywołują różę,

pocałunek, ptaka będącego wszystkimi ptakami, słońce będące wszystkimi gwiazdami i

słońcem, dzban wina, ogród albo akt płciowy. Nie mogę posłużyć się żadną z me

tafor, by

opisać tę długą upojną noc, która opuściła nas zmęczonych i szczęśliwych, gdy wstały zorze.

Niemal nie rozmawialiśmy, słychać było tylko skrzyp kół i stukot kopyt uderzających o

kamienny bruk. Przed świtem, niedaleko wody cichej i ciemnej, którą może było Maldonado,

a może Riachuelo, wysoki głos Nory Erfjord zaintonował balladę Patricka Spensa, a don

Alejandro wtórował jej od czasu do czasu cicho i fałszywie. Angielskie słowa nie przyniosły

mi obrazu Beatriz. Za moimi plecami Twirl wyszeptał:

- Chciałem zła, a przynoszę dobro.

Coś niecoś z tego, cośmy widzieli, wciąż istnieje - czerwonawy cmentarny mur

Recolety, żółta ściana więzienia, dwóch mężczyzn tańczących z sobą na rogu ulicy,

zakratowane patio wyłożone czarnymi i białymi kaflami niby szachownica, szlabany, mój

dom, jakieś targowisko, niezgłębiona i wilgotna ciemność nocy - ale żadna z tych rzeczy

ulotnych, które może były czymś innym, nie ma znaczenia. Ważne jest to, iż odczuliśmy, że

nasz plan, z którego niejednokrotnie kpiliśmy, naprawdę sekretnie istnieje, że jest

wszechświatem i nami. Nie mając nadziei, przez lata szukałem smaku owej nocy; czasem

wydawało mi się, że odnajduję go w muzyce, w miłości, w niepewnej pamięci, ale nie wróciła

nigdy prócz jednego ranka, gdy pojawiła mi się w

e śnie. Kiedy przysięgaliśmy, że nigdy nic

nikomu o tym nie powiemy, była już sobota rano.

Nie zobaczyłem więcej żadnego z nich prócz Irali. Nigdy nie mówiliśmy o tym, co

zaszło: każde nasze słowo byłoby profanacją. W 1914 roku don Alejandro Glencoe zmarł i

został pochowany w Montevideo. Irala umarł na rok przed nim.

Raz jeden minęliśmy się z Nierensteinem na ulicy Lima; udaliśmy, że się nie widzimy.

26

background image

There Are More Things

Pamięci Howarda P. Lovecrafta

Miałem właśnie składać ostatni egzamin na teksaskim uniwersytecie w Austin, kiedy

dowiedziałem się, że mój stryj, Edwin Arnett, zmarł na zawał w zapadłym kącie na południu

Argentyny. Odczułem to, co zazwyczaj odczuwamy, gdy ktoś umiera; rozpacz już zbędną,

gdyż nic nas nie kosztowało być lepszym, niż jes

teśmy. Człowiek zapomina, że sam jest

umarłym, który rozmawia ze zmarłymi. Studiowałem filozofię; przypomniałem sobie, że to

właśnie stryj, tam, w Czerwonym Domu pod Lomas, nie wymieniając żadnego nazwiska,

objawił mi jej piękne zawiłości. Podana na dese

r pomarańcza stawała się instrumentem, za

pomocą którego wprowadzał mnie w idealizm Berkeleya; szachownica służyła do wy-

jaśnienia paradoksów eleatów. Wiele lat później pożyczył mi traktat Hintona, który chce

dowieść istnienia czwartego wymiaru przestrz

ennego, hipotezy, jaką można udowodnić za

pomocą rozmaitych kombinacji kolorowych sześcianów. Nie zapomnę pryzm i piramid, jakie

ustawialiśmy na podłodze jego gabinetu.

Mój stryj był inżynierem. Zanim przeszedł na emeryturę, pracował w kolejnictwie,

postanowił osiąść w Turdera, która ofiarowywała mu niemal wiejską samotność i bliskie

sąsiedztwo Buenos Aires. Nic łatwiejszego niż odgadnąć, że jego architektem miał być

najbliższy przyjaciel, Alexander Muir. Ten sztywny mężczyzna wyznawał sztywną doktrynę

Knoxa; mój stryj, na wzór wszystkich panów owej epoki, był wolnomyślicielem lub raczej

agnostykiem, ale interesowała go teologia, tak jak interesowały go zabawne sześciany

Hintona lub ład koszmarów sennych młodego Wellsa. Lubił psy; miał wielkiego owczar

ka,

którego nazwał Samuel Johnson na pamiątkę Lichfield, swego odległego rodzinnego

miasteczka.

Czerwony Dom stał na wzgórzu, otoczony od zachodu przez mokradła. Rosnące za

żelaznym ogrodzeniem araukarie nie łagodziły jego masywnych zarysów. Zamiast tarasu miał

dwuspadowy dach z czarnej dachówki i kwadratową zegarową wieżę, która wydała mi się

przytłaczać mury, a także wąskie okna. Jako chłopiec przyjmowałem tę brzydotę, tak jak się

przyjmuje nie pasujące do siebie rzeczy, które dlatego tylko, że współistnieją, noszą miano

wszechświata.

Wróciłem do kraju w 1921 roku. Dla uniknięcia wszelkich rodzinnych sporów dom

został sprzedany na licytacji. Kupił go cudzoziemiec nazwiskiem Max Preetorius, podwajając

27

background image

najwyższą ofiarowaną sumę. Kiedy akt został podpisany, przyjechał o zachodzie w

towarzystwie dwóch pomocników, którzy wraz z nim wyrzucali na pustkowie nieopodal

drogi, jaką dawniej pędzono bydło, wszystkie meble, wszystkie książki i wszystkie domowe

sprzęty. (Ze smutkiem wspominałem tomy Hintona i wielki

globus). Następnego dnia poszedł

porozmawiać z Muirem i zaproponował mu pewne przeróbki, co tamten z oburzeniem

odrzucił. Ostatecznie podjęło się robót jakieś stołeczne przedsiębiorstwo. Miejscowi stolarze

odmówili ponownego meblowania domu; na warunk

i proponowane przez Preetoriusa przystał

wreszcie niejaki Mariani z Glew. Przez dwa tygodnie pracował nocą przy zamkniętych

drzwiach. Również nocą nowy właściciel wprowadził się do Czerwonego Domu. Okien już

nie otwierano, lecz w ciemnościach widać było

przebłyski światła. Pewnego dnia mleczarz

natknął się na owczarka: leżał na bruku bez głowy i poćwiartowany. W zimie zrąbano

araukarie. Nikt nigdy więcej nie widział Preetoriusa, który jakoby szybko opuścił kraj.

Jak można się domyślić, te wieści mnie zaintrygowały. Wiem, że moją zasadniczą

cechą jest ciekawość, która nieraz doprowadzała mnie do związku z zupełnie obcą kobietą

tylko po to, by sprawdzić, kim jest i jaka jest, do zażywania (zresztą bez specjalnych

rezultatów) laudanum, do ekstrapolacji l

iczb nieskończonych lub do przedsięwzięcia

straszliwej przygody, o której tu opowiem. Na skutek tego wszystkiego powziąłem fatalną

decyzję przebadania całej sprawy.

Pierwszym posunięciem było zobaczenie się z Alexandrem Muirem. Pamiętałem go

jako trzymającego się prosto, ciemnowłosego mężczyznę, szczupłego szczupłością, która nie

wyklucza siły; lata przygarbiły go, krucza broda zaś poszarzała. Przyjął mnie w swym domu

w Temperley, nader podobnym - co było do przewidzenia - do domu stryja, jako że oba

odpow

iadały solidnym zasadom dobrego poety i złego architekta, jakim był William Morris.

Rozmowa była powściągliwa; nie na darmo symbolem Szkocji jest oset. Niemniej

jednak zrozumiałem, że mocna cejlońska herbata i spory półmisek drożdżowych bułeczek

(które mój gospodarz przełamywał i smarował mi, jakbym był jeszcze dzieckiem) były w

istocie wspaniałym kalwińskim festynem na cześć siostrzeńca przyjaciela. Teologiczne spory

tych dwóch panów były w gruncie rzeczy niby długa partia szachów, wymagająca współpra

cy

obu graczy.

Czas mijał, ale nie dotykaliśmy sprawy, o którą mi chodziło. Nastąpiło kłopotliwe

milczenie, wreszcie Muir zagaił:

— Młodzieńcze

(Young man) - powiedział - nie po to przyjechał pan do mnie,

byśmy mówili o Edwinie czy też o Stanach Zjednoczonych, kraju, który w dodatku niezbyt

mnie interesuje. To, co spędza panu sen z powiek, to sprzedaż Czerwonego Domu i ów

28

background image

niecodzienny kupiec. Mnie także. Szczerze mówiąc, nie podoba mi się ta cała historia.

Opowiem panu tyle, ile wiem, niestety nie ma tego

wiele.

Po chwili przerwy znowu zaczął mówić:

- Przed samą śmiercią Edwina burmistrz wezwał mnie do swego biura. Był w

towarzystwie proboszcza. Zaproponowali mi zrobienie projektu katolickiej kaplicy,

zaznaczając, że bardzo dobrze mi zapłacą. Z miejsca odmówiłem: jestem sługą bożym i nie

mogę przykładać ręki do ołtarzy stawianych bożkom.

Tu przerwał.

- To wszystko? - ośmieliłem się zapytać.

- Nie. Z kolei ten gudłaj Preetorius chciał, bym zburzył moje dzieło i na jego miejsce

wystawił coś monstrualnego. Ohyda umie przybierać rozmaite kształty.

Słowa te wymówił z powagą i podniósł się z miejsca.

Gdy byłem już na ulicy, podszedł do mnie Daniel Iberra. Znaliśmy się tak, jak znają

się ludzie pochodzący z tego samego miasteczka. Zaproponował wspólny spacer. Nigdy nie

interesowali mnie plotkarze i przygotowałem się na ponurą litanię sklepikarskich historyjek,

ordynarnych i częściowo apokryficznych, ale zrobiłem dobrą minę do złej gry i zgodziłem się

na jego propozycję. Był późny wieczór. Kiedy w pewnej chwil

i na wzgórzu wyłonił się Czer-

wony Dom, Iberra niespodziewanie zmienił kierunek. Zapytałem go o powód. Jego

odpowiedź była inna, niż przewidywałem.

- Jestem prawą ręką don Felipe. Wiadomo, że nigdy nie byłem tchórzem. Pamiętasz

pewnie tego chłopaka nazwiskiem Urgoiti, który specjalnie przyjechał z Merlo, żeby się ze

mną zmierzyć, i pamiętasz, co się z nim stało. Więc teraz posłuchaj. Parę nocy temu

wracałem z zabawy. O kilka sążni od ogrodu zobaczyłem coś. Koń stanął dęba i gdybym go

nie przytrzymał i

nie zmusił do skręcenia w boczną uliczkę, dziś nie opowiadałbym ci tego,

co słyszysz. To, co zobaczyłem, nie da się opisać.

Rozdrażniony zaklął brzydko.

Owej nocy nie mogłem zasnąć. Nad ranem przyśnił mi się sztych w rodzaju grafik

Piranesiego, którego nie znałem albo jeżeli widziałem, to zapomniałem o tym,

przedstawiający labirynt. Był to kamienny amfiteatr otoczony cyprysami, sięgający wyżej niż

ich wierzchołki. Nie miał drzwi ani okien, tylko nie kończący się szereg wąskich pionowych

nacięć. Za pomocą lupy usiłowałem dojrzeć minotaura, wreszcie go spostrzegłem. Był to

potwór nad potworami. Miał w sobie mniej z byka niż z bizona, leżące zaś na ziemi ciało

ludzkie wydawało się spać i śnić. O czym śniło, o kim?

Następnego popołudnia znalazłem się na wprost Czerwonego Domu. Brama w

29

background image

ogrodzeniu była zamknięta, niektóre pręty pokrzywione. To, co niegdyś było ogrodem, stało

się gęstwiną dzikich chaszczy. Na prawo był niezbyt głęboki rów o rozdeptanych brzegach.

Został mi już tylko jeden sposób, który odkładałem z dnia na dzień, nie tylko dlatego,

że wydawał mi się nieskuteczny, ale też dlatego, że mógł przywieść mnie do tego, co

nieuniknione, co ostateczne.

Bez specjalnej nadziei pojechałem do Glew. Stolarz Mariani był już niemłody;

różowy, tęgi Włoch, kordialny i wulgarny zarazem. Sam jego widok wystarczył mi, by

zrezygnować z fortelu, jaki sobie zaplanowałem. Podałem mu wizytówkę, którą z pompą

przeliterował na głos, przy czym z szacunkiem zająknął się przy słowie “doktor".

Powiedziałem, że interesują m

nie meble, jakie robił do posiadłości mojego stryja w Turdera.

Wtedy zaczął mówić bez końca. Nie będę próbował powtarzać wszystkich jego słów,

połączonych z gestykulacją, w sumie wyjaśnił mi, że jego zadaniem jest spełnianie choćby

najdziwniejszych życz

eń klienta i dokładne wykonanie tego, co mu zostało polecone.

Pogrzebał w szufladach i pokazał mi jakieś papiery, z których nic nie zrozumiałem, podpisane

przez nieuchwytnego Preetoriusa. (Najprawdopodobniej wziął mnie za adwokata). Kiedyśmy

się żegnali

, zwierzył mi się, że za żadne skarby świata nie postawiłby więcej nogi w Turdera,

a już na pewno nie w tym domu. Dodał, że klient ma zawsze rację, ale że jego skromnym

zdaniem pan Preetorius jest obłąkany. Po czym zamilkł, jakby żałował tego, co powied

ział.

Nic więcej nie udało mi się z niego wyciągnąć.

Przewidywałem, że wiele z tego wszystkiego nie wyniknie, ale co innego jest

przewidywać, a co innego ponieść porażkę.

Wielokrotnie mówiłem sobie, że jedyną tajemnicą jest czas, ten nie kończący się

wątek z wczoraj, dziś, przyszłości, zawsze i nigdy. Te głębokie refleksje okazały się

niepotrzebne; poświęcając popołudnia, studiowałem Schopenhauera albo Royce'a; całe noce

krążyłem po bitych drogach wokół Czerwonego Domu. Czasem widziałem na piętrze światło

dziwnie białe, kiedy indziej wydawało mi się, że słyszę jakieś jęki. Tak trwało do

dziewiętnastego stycznia.

Był to jeden z tych argentyńskich dni, kiedy człowiek czuje się nie tylko

zmaltretowany i zniszczony przez upał, lecz wręcz upodlony. Była może jedenasta w nocy,

kiedy rozpętała się burza: najpierw południowy wiatr, a potem ulewa. Błądziłem, poszukując

jakiegoś drzewa. W nagłym świetle błyskawicy zobaczyłem, że stoję o parę kroków od

ogrodzenia. Nie wiem już, z lękiem czy też z nadzieją spróbow

ałem, czy brama jest otwarta.

Niespodziewanie ustąpiła. Ruszyłem przed siebie gnany przez burzę. Niebo i ziemia

sprzysięgły się przeciw mnie. Również drzwi domu były uchylone. Uderzenie deszczu

30

background image

chlasnęło mnie w twarz i wszedłem.

Wewnątrz usunięto posadzki, stąpałem więc po nierówno rosnących kępach trawy.

Jakiś zapach słodkawy i mdlący przenikał cały dom. Na lewo czy też na prawo, sam już nie

wiem, natknąłem się na kamienną balustradę. Pospiesznie wszedłem na górę. Niemal nie

myśląc, przekręciłem kontakt.

Jadalnia i biblioteka z mych wspomnień były teraz, po zburzeniu ścianki działowej,

jedną olbrzymią pustą izbą z jakąś resztką mebli. Nie będę usiłował ich opisać, bo nie jestem

pewien, czy rzeczywiście je widziałem, mimo bezlitosnego białego światła. Chcę

wyjaśnić, że

aby coś zobaczyć, trzeba to zrozumieć. Fotel przewiduje ciało ludzkie, jego gesty, kształty,

tak jak nożyczki - czynność krojenia. Cóż powiedzieć o lampie, o pojeździe? Dziki nie może

zrozumieć Biblii misjonarza, pasażer inaczej postrzega ol

inowanie statku niż załoga.

Gdybyśmy naprawdę zobaczyli wszechświat, może pomogłoby to nam ogarnąć go umysłem.

Ni jeden z bezsensownych kształtów, jakie udało mi się zobaczyć tej nocy, nie

odpowiadał ciału ludzkiemu ani też żadnemu zastosowaniu, jakie bylibyśmy w stanie pojąć.

Poczułem obrzydzenie i przerażenie. W jednym z kątów zauważyłem ustawioną prostopadle

drabinę wiodącą na wyższe piętro. Pomiędzy nie więcej niż dziesięcioma żelaznymi szczebla-

mi pozostawione były puste, nierówne przestrzenie. Ta

drabina, postulująca wchodzenie za

pomocą rąk i nóg, była zrozumiała i w jakiś sposób przyniosła mi ulgę. Zgasiłem światło i

przez pewien czas czuwałem w ciemnościach. Nie słyszałem najlżejszego dźwięku, ale

przenikała mnie świadomość obecności rzeczy n

iepojętych. Wreszcie się zdecydowałem.

Gdy już znalazłem się na górze, moja lękliwa ręka po raz drugi przekręciła kontakt.

Koszmar, jaki zapowiadało niższe piętro, w całej okazałości kwitł na drugim. Było tam wiele

przedmiotów, a może tylko kilka, lecz jednych w drugich. Teraz przypominam sobie coś w

rodzaju długiego stołu operacyjnego, bardzo wysokiego, w kształcie litery U, z okrągłymi

wyżłobieniami na końcach. Przyszło mi do głowy, że jest to łoże mieszkańca tego domu,

którego potworna anatomia tak

właśnie się przedstawia, niby anatomia zwierzęcia lub boga,

nie bezpośrednio jednak, lecz poprzez swój cień. Z jakiejś przed laty czytanej, zapomnianej

stronicy Lukiana przypłynęła ku mnie nazwa

amfisbena, która sugerowała to, co widziały

moje oczy, lecz w żadnym razie tego nie wyczerpywała. Przypominam sobie również lustra w

kształcie litery

V, ginące w panujących w górze ciemnościach.

Kim był mieszkaniec? Czego szukał na tej planecie nie mniej straszliwej dla niego niż

dla nas? Z jakich tajemnych zakamarków astronomii czy też czasu, z jakiego dawnego, dziś

nie do pojęcia, zmierzchu zjawił się na owym południowo-amerykańskim przedmieściu tej

właśnie nocy?

31

background image

Poczułem się intruzem wśród chaosu. Deszcz już ustał. Spojrzałem na zegarek i ze

zdumieniem zobaczyłem, że dochodzi druga. Zostawiłem zapalone światło i ostrożnie

zacząłem schodzić. Zejść tędy, którędy wszedłem, nie wydawało się niemożliwe. Zejść,

zanim mieszkaniec powróci. Doszedłem do wniosku, że nie zamknął drzwi, bo nie wiedział,

jak to się robi

.

Moja noga dotykała przedostatniego szczebla drabiny, kiedy poczułem, że wchodzi po

niej coś, co jest przytłaczające, powolne, mnogie. Ciekawość przemogła strach i nie

zamknąłem oczu.

32

background image

Sekta Trzydziestu

Oryginalny manuskrypt obejrzeć można w bibliotece uniwersyteckiej w Lejdzie; jest

po łacinie, ale pewne hellenistyczne naleciałości usprawiedliwiają podejrzenie, że został

przetłumaczony z greckiego. Według Leiseganga pochodzi z

IV wieku ery chrześcijańskiej.

Gibbon wspomina o nim przelotnie w jednej z not odnoszących się do

XV rozdziału “Decline

and Fall".

Oto co mówi anonimowy autor:

“...Sekta ta nigdy nie była liczna, a i teraz ma bardzo niewielu wyznawców.

Zdziesiątkowani przez ogień i żelazo śpią na poboczach dróg albo w ruinach, jakie się ostały

po wojnie, nie wolno im bowiem budować domów. Zazwyczaj chodzą nago. Fakty zarejestro-

wane przez moje pióro są ogólnie znane; moim celem jest pozostawienie pisemnego

świadectwa temu, co udało mi się odkryć w związku z ich doktryną i zwyczajami. Długo

dyskutowałem z ich mistrzami, ale nie zdołałem nawrócić ich na wiarę w Boga.

Pierwszą rzeczą, jaka zwróciła moją uwagę, była różnorodność ich wierzeń na temat

tego, co dotyczy zmarłych. Najprostsi uważają, że duchy tych, którzy przestali żyć, same

zajmują się grzebaniem własnych ciał; inni, mniej ortodoksyjni, są zdania, że polecenie

Chrystusa: «Niechaj umarli grzebią swe umarł

*

, potępia pompatyczną próżność naszych

obrzędów pogrzebowych.

Rada, aby sprzedać, co się ma, i rozdać to biednym, jest gorliwie wypełniana przez

wszystkich; pierwsi obdarowani oddają to, co dostali, następnym, ci z kolei następnym. Oto

wystarczające wytłumaczenie ich ubóstwa i nagości, zbliżającej ich do stanu rajskiego. Z

zapałem powtarzają słowa: «Wejrzyjcie na ptaki niebiesk

ie, iż nie sieją ani żną, ani zbierają

do gumien, a Ojciec wasz niebieski żywi je. Azażeście wy niedaleko ważniejsi niż one?»

Tekst zakazuje im oszczędzania: «A jeśli trawę polną, która dziś jest, a jutro będzie w piec

wrzucona, Bóg tak przyodziewa, jakoż

daleko więcej was małej wiary? Nie troszczcież się

tedy, mówiąc: Cóż będziem jeść albo co będziem pić?» Przykazanie: «Iż wszelki, który patrzy

na niewiastę, aby jej pożądał, już ją scudzołożył w sercu swoim», jest nieomylnym nakazem

czystości. Tymczasem

wielu sekciarzy twierdzi, że skoro nie ma pod niebem ani jednego

człowieka, który by nie popatrzył pożądliwie na kobietę, wszyscyśmy cudzołożyli. Jako że

pragnienie czynu jest równie grzeszne jak sam czyn, sprawiedliwi mogą bez ryzyka oddawać

* Wszystkie cytaty z Nowego Testamentu (Ewangelia św. Mateusza) w dum. Jakuba Wujka. (Przyp. red.)

33

background image

się najstr

aszniejszej rozpuście.

Sekta unika kościołów; jej kapłani głoszą kazania na świeżym powietrzu, ze wzgórza,

z jakiegoś murku, czasem ze stojącej na brzegu morza barki.

Nazwa sekty wywoływała rozmaite przypuszczenia. Jedno z nich mówi, że jest to

liczba, do jakiej ograniczeni są wierni, liczba niewielka, lecz prorocza, sekta bowiem z

powodu swej perwersyjnej doktryny skazana jest na zagładę. Inne wyprowadzają ją z

wysokości arki, która miała trzydzieści łokci; inne, fałszujące astronomię, z liczby nocy

dących sumą księżycowego miesiąca; inne ze chrztu Zbawiciela; jeszcze inne z wieku

Adama, gdy powstał z czerwonej gliny. Wszystkie są równie fałszywe. Nie mniej kłamliwy

jest katalog trzydziestu boskości lub tronów, z których jednym jest Abraksas wyobraż

ony z

głową koguta, ramionami i torsem człowieka, a odwłokiem zwiniętego węża.

Bezcenny dar głoszenia Prawdy - chociaż ją znam - nie został mi dany. Niechaj inni,

szczęśliwsi ode mnie, zbawiają sekciarzy słowem. Słowem lub ogniem. Lepiej jest zostać

straconym niż zadać sobie samemu śmierć. Ograniczę się więc do wyłożenia straszliwej

herezji.

Słowo stało się ciałem, aby być człowiekiem wśród ludzi, którzy ukrzyżują Go, a

potem zostaną przez Niego zbawieni. Narodził się z żywota kobiety z ludu wybranego nie

tylko po to, by głosić miłość, ale również by zostać męczennikiem.

Nie wolno, by te sprawy zostały zapomniane. Nie wystarczyła śmierć żywej istoty od

żelaza czy od cykuty, aby wstrząsnąć wyobraźnią ludzką do końca naszych dni. Zrządzeniem

Pana wydarzenia nabrały patosu. Oto co tłumaczy Ostatnią Wieczerzę, słowa Jezusa

zapowiadające wydanie Go, wielokrotny znak dawany jednemu z uczniów; błogosławieństwo

chleba i wina, zaparcie się Piotra, samotne czuwanie w Getsemani, sen dwunastu apostołów,

ludzką mod

litwę Syna Człowieczego, krwawy pot, miecze, zdradziecki pocałunek, Piłata

umywającego ręce, biczowanie, szydzenie, cierniem koronowanie, purpurę i berło z trzciny,

ocet i żółć, krzyż na wzgórzu, obietnicę daną dobremu łotrowi, trzęsienie ziemi i ciemnoś

ci.

Boskie miłosierdzie, jakiemu zawdzięczam tyle łask, pozwoliło mi odkryć prawdziwą

i tajemną przyczynę nazwy sekty. W Kariocie, gdzie najprawdopodobniej powstała, przetrwał

klasztor zwany klasztorem trzydziestu srebrników. To była najwcześniejsza nazwa i ona daje

nam klucz. W tragedii Krzyża - piszę to z należną czcią - byli aktorzy świadomi i

nieświadomi, wszyscy nieodzowni, wszyscy nieuniknieni. Nieświadomi byli kapłani, którzy

wręczyli srebrniki, nieświadomy był motłoch, który wybrał Barabasza, ni

eświadomy był

prokurator Judei, nieświadomi byli Rzymianie, co wznieśli Krzyż, na którym On miał ponieść

mękę, i wbili gwoździe, i rzucili kości o Jego szaty. Świadomych było tylko dwóch:

34

background image

Odkupiciel i Judasz. Ten ostatni rzucił trzydzieści sztuk srebra,

będących ceną zbawienia

dusz, i natychmiast się powiesił. Miał wówczas trzydzieści trzy lata, tak jak Syn Człowieczy.

Sekta czci ich jednakowo, a innych rozgrzesza.

Nie ma winnego; nie ma ani jednego, który by świadomie, czy też nieświadomie, był

wykonawcą planu, jaki nakreśliła Mądrość. Teraz wszyscy spoczywają w Chwale.

Ręka odmawia mi opisania drugiej potworności. Wtajemniczeni, skończywszy ów

wiek, każą wyszydzić się i ukrzyżować na wzgórzu, aby iść śladem swoich mistrzów. To

zbrodnicze pogwałcenie piątego przykazania musi zostać ukarane poprzez zastosowanie

rygorów, jakich prawa ludzkie i boskie zawsze wymagały. Oby przekleństwa firmamentu,

oby nienawiść aniołów..."

Zakończenia manuskryptu nie odnaleziono.

35

background image

Noc darów

Historię tę usłyszeliśmy w starej kawiarni “Pod Orłem", na skrzyżowaniu Floridy i

Piedad.

Rozmawiano o problemie poznania. Ktoś wspomniał platońską tezę twierdzącą, że

wszystko widzieliśmy już w poprzednim świecie, tak że zawsze poznawanie jest

rozpoznawaniem; zdaniem - chyba -mojego ojca Bacon napisał, że jeśli dowiadywać się, to

znaczy przypominać sobie, w takim razie nie wiedzieć czegoś, znaczyłoby o tym zapomnieć.

Inny rozmówca, jakiś stary pan, być może trochę zagubiony w tej metafizyce, zdecydował się

zabrać głos. Powiedzi

ał wolno i z przekonaniem:

- Nie do końca pojmuję, czym są platońskie archetypy. Nikt nie pamięta, kiedy po raz

pierwszy zobaczył żółć czy czerń ani gdy po raz pierwszy zachciało mu się zjeść jakiś owoc,

może dlatego, że był wtedy za mały i nie wiedział, iż właśnie zapoczątkowuje bardzo długi

szereg. Natomiast istnieją inne pierwsze doświadczenia, których się nie zapomina. Mógłbym

wam opowiedzieć, co mi dała pewna kwietniowa noc 1874 roku, która wyryła się w mej

pamięci.

Dawniej lato bywało jakieś dłuższe; sam nie wiem, dlaczego zatrzymaliśmy się tak

długo w majątku naszych krewnych, Dornów, o parę mil od Lobos. W owym czasie jeden z

parobków, Rufino, zaczął wprowadzać mnie w wiejskie obyczaje. Ukończyłem właśnie

trzynaście lat, on był trochę starszy i

uchodził za chłopaka pełnego animuszu; kiedy

bawiliśmy się w “znaczenie sadzą", zawsze jego przeciwnik miał na twarzy czarny ślad.

Któregoś piątku zaproponował mi, żebyśmy w sobotę wieczór poszli na zabawę do

miasteczka. Rzecz jasna, zgodziłem się, choć n

ie bardzo wiedziałem, jakie nas tam czekają

rozrywki. Uprzedziłem go, że nie umiem tańczyć, odparł, że łatwo się tego nauczyć. Po

kolacji, około wpół do ósmej, wyszliśmy. Rufino wystroił się jak na święto i zabrał srebrny

sztylecik, ja zaś nie wziąłem moje

go kozika, bojąc się narazić na śmieszność. Niezadługo

pojawiły się pierwsze domy. Znacie, panowie, Lobos? Zresztą to nie ma znaczenia; wszystkie

prowincjonalne miasta są identyczne nawet w tym, że każde uważa się za coś zupełnie

odmiennego od innych. T

e same udeptane drogi, te same niskie domki, te same między nimi

szczerby, jakby po to, by człowiek na koniu wydawał się wyższy. Zsiedliśmy z koni na

wprost domu pomalowanego na niebiesko, czy też różowo, z szyldem “La Estrella". Do

słupka przywiązanych j

uż było parę koni w pięknej uprzęży. Spoza przymkniętych drzwi

36

background image

padało na ulicę światło. W głębi sieni ujrzałem długą izbę z drewnianymi ławami. Między

nimi parę ciemnych, nie wiadomo dokąd prowadzących drzwi. Psiak o żółtej sierści przyjął

nas radosnym

szczekaniem. Wewnątrz było sporo ludzi, pośród których kręciło się kilka

kobiet w kwiecistych sukniach. Gospodynią wydała mi się starsza niewiasta cała w czerni.

Rufino powitał ją i powiedział:

- Przyprowadziłem przyjaciela, który jeszcze niewiele widział.

- Nauczy się, niech pan się nie martwi - odparła dama.

Zawstydziłem się. Ażeby odwrócić uwagę lub pokazać, że jestem jeszcze dzieckiem,

siadłem na brzegu ławy i zacząłem bawić się z psem. Na kuchennym stole paliły się łojowe

świece, osadzone w butelkach, pamiętam też blask żarzącego się w głębi piecyka. Na

przeciwległej, pochlapanej wapnem ścianie wisiał obraz Matki Boskiej Miłosiernej.

Wśród żartów ktoś niezdarnie brzdąkał na gitarze. Z nieśmiałości nie odmówiłem

kieliszka jałowcówki, która sparzyła mi usta. Wśród kobiet jedna wydała mi się inna niż

reszta. Nazywali ją Branką. Zauważyłem w jej rysach coś indiańskiego, ale była piękna, oczy

miała smutne, warkocz do pasa. Rufino, który zauważył, że na nią popatruję, zwrócił się do

niej:

- Opowiedz o napadzie Indian, żeby nam odświeżyć pamięć.

Dziewczyna zaczęła mówić, jakby wokół nie było nikogo, a ja odczułem w jakiś

dziwny sposób, że nie może myśleć o niczym innym, wydawało się, że to jedyne, co

przydarzyło się w jej życiu. Opowiadała to tak:

- Byłam jeszcze mała, kiedy mnie przywieziono z Catamarki. Co ja tam wiedziałam o

napadach. Na estancji ze strachu ani słowem o tym nie wspominano. Potajemnie

dowiedziałam się, że Indianie spadają niby burza, że zabijają ludzi, porywają zwierzęta,

kobiety za

bierają ze sobą w głąb lądu i Bóg wie, co z nimi wyrabiają. Nie chciałam w to

wierzyć. Mój brat Lucas, którego potem zadźgali, przysięgał mi, że to wszystko bujdy, ale

kiedy coś jest prawdziwe, wystarczy to usłyszeć, aby zrozumieć, iż tak jest naprawdę.

Rząd

daje im alkohol i mate, żeby siedzieli w spokoju, ale oni mają bardzo chytrych czarowników,

którzy nimi rządzą. Na rozkaz wodza napadają małe forciki, rozrzucone daleko jedne od

drugich. Z samej ciekawości właściwie już chciałam, żeby nas napadli, i

nieraz długo

wypatrywałam ich od zachodu. Nie wiem, ile upłynęło czasu, ale zanim doszło do napadu,

zdarzyły się przymrozki i lata upalne, i znakowanie bydła, i śmierć syna zarządcy. To było

tak, jakby ich przywiał wiatr z pampy. Zobaczyłam w rowie kwitnący kwiat ostu i przyśnili

mi się Indianie, a rano to się stało. Zwierzęta wyczuły to przed ludźmi, tak jak wyczuwają

trzęsienie ziemi. Powiało jakimś niepokojem, a ptactwo zaczęło latać tam i na powrót.

37

background image

Pobiegliśmy spojrzeć w tę stronę, w którą ja zawsz

e patrzyłam.

- Kto was zawiadomił? - zapytał któryś ze słuchaczy.

Dziewczyna, jakby wciąż była myślami hen daleko, powtórzyła tylko ostatnie zdanie.

- Pobiegliśmy spojrzeć w tę stronę, w którą ja zawsze patrzyłam. Jakby ruszyła

pustynia. Przez żelazne sztachety najpierw ujrzeliśmy tuman kurzu, a potem dopiero Indian.

To był napad. Uderzali się rękami po ustach, wydając dziki krzyk. W Santa Irene było trochę

długiej broni, dobrej najwyżej do tego, by ich ogłuszyć i jeszcze bardziej rozzłościć.

Branka mówiła to, jakby się z pamięci modliła, ale ja usłyszałem na ulicy Indian z

pustyni i ich pokrzykiwania. Jedno pchnięcie i już byli na sali, jakby wgalopowali do niej na

koniach we śnie. Byli to pijani mieszkańcy nadbrzeży. Teraz - we wspomnieniu - wydaje m

i

się, że byli bardzo wysokiego wzrostu. Ten, który stał na czele, dał łokciem kuksańca

Rufinowi, znajdującemu się pod drzwiami. Tamten usunął się i go przepuścił. Starsza

niewiasta, która dotąd nie ruszyła się ze swego miejsca, teraz wstała i zwracając

się do nas,

powiedziała:

- To Juan Moreira.

Tyle czasu upłynęło, że dziś już nie wiem, czy pamiętam człowieka z owej nocy, czy

też tego, którego potem tylokrotnie miałem widywać w rzeźni. Widzę czuprynę i czarną brodę

Podesty, ale jednocześnie przypominam sobie jakąś twarz blondyna, poznaczoną ospą. Psiak

wyskoczył do nich, łasząc się. Moreira powalił go jednym cięciem. Padł na grzbiet i zdechł,

przebierając w powietrzu łapami. Tu zaczyna się prawdziwa historia.

Bezszelestnie podszedłem do drzwi, które wychodziły na wąskie przejście i na schody.

Na górze schowałem się w jakimś ciemnym pokoju. Poza niskim łóżkiem nie zapamiętałem

żadnych mebli. Drżałem. Na dole krzyki nie ustawały, dobiegł mnie brzęk tłuczonego szkła.

Usłyszałem lekkie kroki, na chwilę zajaśniała szpara w drzwiach i rozpoznałem głos Branki,

wzywający mnie szeptem.

- Jestem tu po to, by służyć, ale tylko spokojnym ludziom. Przyjdź do mnie i nie bój

się, nie zrobię ci krzywdy.

Zdjęła już szlafrok. Położyłem się obok niej, dłońmi poszukałem jej twarzy. Nie

wiem, ile czasu minęło. Nie było żadnych słów, żadnego pocałunku. Rozplotłem jej warkocz i

pieściłem najpierw jej włosy, a potem jej ciało. Nie widzieliśmy się więcej i nigdy nie

dowiedziałem się jej prawdziwego imienia.

Ogłuszył nas strzał. Powiedziała wtedy:

- Możesz zejść innymi schodami.

Tak zrobiłem i znalazłem się na udeptanej ścieżce. Świecił księżyc. Sierżant policji z

38

background image

bagnetem na karabinie pilnował muru. Roześmiał się i powiedział:

- Jak widzę, wcześnie zaczynasz.

Coś mu odpowiedziałem, ale nie zwrócił na to uwagi. Na mur wdrapywał się jakiś

człowiek. Jednym ruchem sierżant wbił bagnet w jego ciało. Człowiek stoczył się na ziemię i

pozostał tak, leżąc na plecach, jęcząc i brocząc krwią. Przypomniał mi się pies. By dobić

ran

nego, sierżant raz jeszcze zagłębił w nim bagnet. Z niejakim zadowoleniem w głosie

powiedział:

- Tym razem ci się nie powiodło, Moreira.

Umundurowani ludzie otaczający dom zbiegli się z różnych stron, za nimi sąsiedzi.

Andrés Chirino siłą musiał wyrywać bagnet z rany. Wszyscy pragnęli uścisnąć mu dłoń.

Rufino roześmiał się:

- Temu wreszcie odechciało się wojować.

Chodziłem pomiędzy grupkami ludzi, opowiadając wszystkim to, co widziałem. Nagle

poczułem się strasznie zmęczony, może miałem gorączkę. Wymknąłem się więc, odszukałem

Rufina i ruszyliśmy w drogę powrotną. Wciąż jechaliśmy konno, gdy zobaczyliśmy blade

światło świtu. Bardziej niż zmęczony czułem się oszołomiony falą tylu wydarzeń.

- Wielkim przypływem tej nocy - powiedział mój ojciec.

Tamten przytaknął.

- Rzeczywiście. W czasie paru krótkich godzin poznałem miłość i zobaczyłem śmierć.

Wszystkim ludziom zostają ukazane wszystkie sprawy, a w każdym razie te, które dane im

jest poznać, ale mnie te dwie najbardziej istotne rzeczy ukazały się w ciągu jednej nocy. Lata

mijają, tylekroć opowiadałem tę historię, że nie wiem już, czy rzeczywiście ją pamiętam, czy

tylko powtarzam słowa na nią się składające. Może to samo przydarzyło się Brance z

opowieścią o napadzie Indian. Dziś to już wszystko jedno

, czy to ja, czy też ktoś inny widział,

jak zginął Moreira.

39

background image

Zwierciadło i maska

Po bitwie pod Clontarf, w której Norweg został ukorzony, król wezwał poetę i rzecze:

- Najwspanialsze wyczyny tracą swój blask, jeżeli się ich nie przełoży na słowa. Chcę,

byś wyśpiewał me zwycięstwo i mą chwałę. Będę Eneaszem, a ty mym Wergilim. Czy

czujesz się na siłach stworzyć dzieło, które unieśmiertelni nas obu?

- Tak, królu - odparł poeta. - Jestem Ollanem. Przez dwanaście zim studiowałem

sekrety wersyfikacji. Znam na pamięć trzysta sześćdziesiąt opowieści będących podstawą

prawdziwej poezji, Cykle z Ulsteru i Munsteru tkwią w strunach mej harfy. Mam zatem

prawo używać najstarszych słów naszego języka i najzawilszych metafor. Opanowałem

tajemne pismo chroniące naszą

sztukę przed niedyskretnymi oczami tłumu. Mogę wysławiać

miłość, kradzież bydła, morskie wyprawy i wojny. Znam mitologiczne powiązania wszystkich

domów królewskich Irlandii. Znam działanie ziół, zasady astrologii, matematykę i prawo

kanoniczne. W publicz

nych sporach zwyciężałem rywali. Ćwiczyłem się w uprawianiu

satyry, sprowadzającej choroby skórne do trądu włącznie. Jak tego dowiodłem w tej bitwie,

umiem władać mieczem. Jednego nie potrafię: wywdzięczyć ci się za łaskę, jaką mnie

obdarzasz.

Król, którego łatwo męczyły długie przemowy, zwłaszcza nie przez niego

wygłaszane, odparł z ulgą:

- Wiem o tym aż nazbyt dobrze. Mówiono mi, że słowik już przestał śpiewać w

Anglii. Kiedy przeminą deszcze i śniegi, a słowik powróci z południa, wyrecytujesz swój

poemat ku mej chwale przed dworem i przed kolegium poetów. Daję ci na to pełny rok.

Wygładzisz każde słowo i każdą literę. Jak wiesz, nagroda będzie godna mych królewskich

obyczajów i twych nie przespanych nocy.

- Królu, największą nagrodą jest spoglądanie w twoje oblicze - odrzekł poeta, który

był również dworakiem.

Złożył zwyczajowy pokłon i wycofał się, zaczynając już w myśli układać wiersz.

Gdy minął naznaczony czas, a był to czas epidemii i buntów, zaprezentował swój

panegiryk. Wydeklamował go z powolną pewnością siebie, nie rzuciwszy nawet okiem na

rękopis. Król kiwał głową z aprobatą. Wszyscy naśladowali ten gest, nawet ci, którzy cisnęli

się w drzwiach i nie słyszeli z poematu ani słowa. Wreszcie król zabrał głos:

- Przyjmuję twe dzieło. Jest to nowe zwycięstwo. Każdemu słowu nadałeś jego

właściwy sens, a każdemu rzeczownikowi określenie, jakie mu przydawali pierwsi poeci. W

40

background image

całym panegiryku nie ma ani jednego obrazu, którego by nie używali klasycy. Bitwa jest

cudowną tkaniną z ludzi, ostrzem mie

cza jest zaś krew. Morze ma swego boga, a z chmur

wróży się przyszłość. Zręcznie manewrowałeś rymami, aliteracją, asonansem, sylabami,

retoryką, mądrymi kanonami metryki. Gdyby nawet zniknęła cała irlandzka literatura -

omen

absit - można by bez straty odbudować ją z twej klasycznej ody. Trzydziestu skrybów

przepisze ją po dwanaście razy.

Nastała chwila ciszy, po czym ciągnął dalej:

- Całość jest udana, a przecież nic się nie stało. Puls nie bije szybciej, krew żwawiej

nie płynie. Ręce nie chwyciły za łuk. Nikt nie zbladł. Nikt nie wydał wojowniczego okrzyku,

nikt przeciw wikingom nie nadstawił piersi. Za rok, poeto, będziemy oklaskiwać nowy

poemat. Jako wyraz naszego uznania przyjmij to srebrne zwierciadło.

- Składam dzięki, zrozumiałem - rzekł poeta.

Gwiazdy na niebie wędrowały nadal swą świetlistą drogą. I znowu w saskich lasach

zaśpiewał słowik, a poeta wrócił ze swym dziełem, krótszym niż poprzednie. Nie

wypowiedział go z pamięci, lecz odczytał z widoczną niepewnością, opuszczając niektóre

akapity,

jakby sam nie całkiem je rozumiał lub jakby nie chciał ich profanować. Były to

dziwne stronice. Nie był to opis bitwy - to była bitwa. W jej wojennym chaosie szamotał się

Bóg, który jest Trzema i Jednym, pogańskie bożki Irlandii i ci, co będą walczyli

setki lat

później, w początkach “Starszej Eddy". Forma była równie osobliwa. Rzeczownikiem w licz-

bie pojedynczej rządził czasownik w liczbie mnogiej. Przyimki nie były używane zgodnie ze

zwyczajami. Szorstkość i słodycz przeplatały się. Metafory były zbyt

śmiałe, w każdym razie

takie się wydawały.

Król wymienił parę słów z ludźmi pióra, którzy go otaczali, i ozwał się tak oto:

- O twej pierwszej odzie mogłem powiedzieć, że była szczęśliwym podsumowaniem

tego, co do dziś skomponowano w Irlandii. Ta przewyższa to, coś uprzednio napisał,

przewyższa, a również unicestwia. Zdumiewa, zachwyca, olśniewa. Nie zasługują na nią

głupcy, lecz małe grono mędrców. W szkatule z kości słoniowej spocznie jej jedyny

egzemplarz. Od poety, którego pióro potrafiło coś takiego s

płodzić, możemy oczekiwać

jeszcze wspanialszego dzieła. - I dodał z uśmiechem: - Jesteśmy postaciami z baśni, a należy

pamiętać, że w baśniach prym wiedzie liczba trzy.

Poeta ośmielił się wyszeptać:

- Trzy dary czarownika, triada, niepodważalna Trójca.

Król ciągnął dalej:

- Jako dowód naszego zadowolenia przyjmij tę oto złotą maskę.

41

background image

- Składam dzięki i przyjmuję - rzekł poeta.

I upłynął kolejny rok. Pałacowe straże doniosły, że poeta nie niesie żadnego

manuskryptu. Król popatrzył nań pełen zdumienia, bo był jakby odmieniony. Coś, co nie było

czasem, naznaczyło i zmieniło jego rysy. Wydawało się, że oczy patrzą w dal, a może oślepły.

Poeta poprosił króla o chwilę rozmowy. Niewolnicy opuścili pokój.

- Nie napisałeś poematu? - zapytał król.

- Owszem - smutno odparł poeta. - Oby Chrystus, nasz Pan, nie był mi na to

zezwolił.

- Czy możesz go wygłosić?

- Nie śmiem.

- Daję ci odwagę, której ci brak - oznajmił król.

Poeta wygłosił poemat. Był to jeden wers.

Nie ośmielając się wypowiedzieć go na głos, poeta i król wyszeptali go, jakby był

sekretną modlitwą lub też bluźnierstwem. Król nie był mniej zachwycony ani mniej

poruszony niż poeta. Patrzyli na siebie, obaj bardzo bladzi.

- Kiedy byłem młody - rzekł król - pływałem ku zachodowi. Na pewnej wyspie

widziałem srebrne charty, które zagryzały, złote dziki. Na innej żywiliśmy się zapachem

magicznych jabłoni. Na jeszcze innej widziałem mury ognia. Na najdalszej ze wszystkich rze-

ka wysoka i pochyła jak nawa strzelała w niebo, a wodami jej płynęły ryby i łodzie. Oto cud

a,

ale nie można porównywać ich z twym poematem, który w jakiś sposób wszystkie je zawiera.

Jakie czary sprawiły, że spłynął on na ciebie?

- Rankiem - rzekł poeta - zbudziłem się, powtarzając jakieś słowa, których z początku

nie pojmowałem. Te słowa to był poemat. Poczułem, że popełniam grzech, może taki,

jakiego Duch nie przebacza.

- Ten, który teraz dzielę z tobą - wyszeptał król. - Grzech poznania Piękności. Jest to

łaska niedostępna ludziom. Musimy ją odpokutować. Dałem ci zwierciadło i złotą maskę, oto

trzeci dar, który będzie ostatni.

I w prawą rękę wsunął mu sztylet.

Wiemy, że wyszedłszy z pałacu, poeta zadał sobie śmierć, a król jest żebrakiem, który

przemierza drogi Irlandii, niegdyś będącej jego królestwem, i że nigdy nie powtórzył owego

po

ematu.

42

background image

Undr

Muszę uprzedzić moich czytelników, że przedstawionego niżej tekstu nadaremnie

będą szukać w “Libellusie" (1615) Adama z Bremy, który, jak wiadomo, narodził się i zmarł

w

XI wieku. Lappenberg odkrył go w manuskrypcie znajdującym się w Bodleian Library w

Oksfordzie i ze względu na wiele okolicznościowych szczegółów uznał za zapóźnioną

interpolację, lecz opublikował w charakterze ciekawostki w swych “Analecta

Germanica" (Lipsk 1894). Opinia dyletanta z Argentyny niewiele znaczy, niech czytelni

cy

sami to osądzą. Moja wersja hiszpańska nie jest dosłowna, lecz jest wiarygodna.

Pisze Adam z Bremy:

“...Ze wszystkich narodów graniczących z pustynią, a leżących po drugiej stronie

zatoki, poza ziemiami prokreacji dzikiego konia, najbardziej godny wzmiankowania jest

naród Umów. Niepewne lub zmyślone wieści pochodzące od kupców, niebezpieczne drogi i

napady nomadów sprawiły, że nigdy nie dotarłem do ich terytorium. Niemniej jednak mam

wrażenie, że ich rzadko trafiające się i daleko od siebie pobudowa

ne osady leżą w dolnym

biegu Wisły. W odróżnieniu od Szwedów Umowie wyznają prawdziwą wiarę w Chrystusa,

nie zabarwioną arianizmem ani też krwawym kultem demonów, z których biorą początek

królewskie domy Anglii i innych północnych narodów. Są wśród nich

pasterze, wodniacy,

czarownicy, płatnerze wykuwający miecze i wikliniarze plotący łyko. Bezlitosne wojny

niemal nie pozwalają im na uprawianie ziemi. Płaskość terenu i napady rozmaitych plemion

sprawiły, że są świetnymi jeźdźcami i łucznikami. W końcu

człowiek zawsze upodabnia się

do swego wroga. Ich włócznie dłuższe są niż nasze, bo są to włócznie jeźdźców, a nie

piechurów.

Należy przypuszczać, że nie znają pióra, rogu napełnionego atramentem ani też

pergaminu. Żłobią swe pismo tak, jak nasi przodkowie żłobili runy, które im objawił Odyn po

tym, gdy - Odyn poświęcony Odynowi - przez dziewięć nocy zwisał z jesionu.

Do tych ogólnych informacji dodam mą rozmowę z Islandczykiem Ulfem

Sigurdarsonem, człowiekiem poważnym i małomównym. Spotkaliśmy się w Uppsali

nieopodal świątyni. Ogień z płonących drewien już zagasł, przez szczeliny w murze przenikał

chłód i pierwsze blaski świtu. Na zewnątrz zapewne zostawiały na śniegu ślady swych łap

szare wilki, pożerające mięso pogan przeznaczone dla trzech bogów.

Nasza rozmowa

rozpoczęła się po łacinie, jak to jest w zwyczaju wśród kleru, ale wkrótce przeszliśmy na

język nordycki, którym mówią od dalekiej Thule aż po azjatyckie bazary.

Oto co mi powiedział:

43

background image

- Pochodzę z rodu skaldów. Wystarczyła mi wieść, że poezja Urnów składa się z

jednego słowa, aby przedsięwziąć poszukiwania i podróż, która miała zaprowadzić mnie do

ich ziemi. Nie bez zmęczenia i wysiłku dotarłem po roku na miejsce. Była noc, zauważyłem,

że mijający mnie ludzie spoglądają na mnie bacznie, ni

eraz dosięgnął mnie ciśnięty kamień.

Ujrzałem blask kuźni i wszedłem.

Kowal zgodził się mnie przenocować. Nazywał się Orm. Mówił językiem podobnym

do naszego. Zamieniliśmy parę słów. Z jego ust usłyszałem po raz pierwszy imię króla, które

brzmiało Gunnlaug. Dowiedziałem się, że po ostatniej wojnie nieufnie odnosił się do

cudzoziemców i miał zwyczaj ich krzyżować. Aby uniknąć tego losu, mniej odpowiedniego

dla człowieka niż dla boga, postanowiłem napisać drapę, czyli hymn pochwalny,

wysławiający zwycięstw

a, sławę i miłosierdzie królewskie. Zaledwie nauczyłem się go na

pamięć, kiedy przyszło po mnie dwóch ludzi. Nie chciałem oddać im miecza, ale pozwoliłem

im się poprowadzić.

Mimo świtu widać było jeszcze gwiazdy. Szliśmy, mijając nędzne chaty po obu

stronach drogi. Mówiono mi o piramidach. Na pierwszym placu zobaczyłem słup z żółtego

drewna. Na jego szczycie zauważyłem czarną rybę. Orm, który poszedł z nami, powiedział

mi, że ta ryba wyobraża Słowo. Na drugim placu zobaczyłem czerwony słup uwieńczony

kołem. Orm powtórzył, że to też jest Słowo. Poprosiłem, by mi je powiedział. Odparł, że jest

prostym rzemieślnikiem i że go nie zna.

Na trzecim i ostatnim placu zobaczyłem czarny słup z rysunkiem, którego nie

potrafiłbym sobie przypomnieć. W głębi spostrzegłem prosty mur, jego krańców nie było

widać. Potem okazało się, że tworzy koło, jest pokryty glinianym dachem, nie ma żadnych

wewnętrznych drzwi i otacza całe miasto. Konie przywiązane do pali były niewielkiego

wzrostu i miały długie grzywy. Kowala n

ie wpuszczono. Wewnątrz pełno było uzbrojonych

mężczyzn, wszyscy stali. Gunnlaug, król, był chory i leżał z przymkniętymi oczami na

podwyższeniu wysłanym wielbłądzimi skórami. Był to człowiek zniszczony, o żółtej cerze,

niby święty, lecz zapomniany prz

edmiot; na jego piersiach widniały dawne, długie blizny.

Jeden z żołnierzy utorował mi drogę, ktoś przyniósł harfę. Przyklęknąwszy, cicho zacząłem

nucić drapę. Nie brakło tam figur retorycznych, aliteracji ani innych wymaganych przez ten

gatunek akcentów

. Nie wiem, czy król ją zrozumiał, ale dał mi srebrny pierścień, który mam

do dziś. Pod poduszką dojrzałem ostrze sztyletu. Po prawej stronie króla stała szachownica o

stu polach, z garścią rozrzuconych pionków.

Strażnik odepchnął mnie. Jakiś człowiek stanął na moim miejscu. Dotknął strun, jakby

je stroił, i cicho powtórzył słowo, jakie chciałem usłyszeć, lecz nie dosłyszałem. Ktoś

44

background image

powiedział z szacunkiem: “Teraz to nic nie znaczy".

Zobaczyłem czyjeś łzy. Człowiek podnosił lub zniżał głos, niemal jednakowo

brzmiące akordy były zaś monotonne, a raczej nie kończące się. Pragnąłbym, żeby ten śpiew

trwał wiecznie i stał się moim życiem. Nagle ustał. Usłyszałem stuk harfy, gdy śpiewak, bez

wątpienia całkowicie wyczerpany, upuścił ją na ziemię. Wychodziliśmy bezładnie. Byłem

jednym z ostatnich. Ze zdumieniem ujrzałem, że zapada noc.

Przeszedłem parę kroków. Zatrzymałem się, gdy poczułem czyjąś rękę na moim

ramieniu. Ktoś powiedział:

- Klejnot króla był twym talizmanem, ale musisz umrzeć, usłyszałeś bowiem Słowo.

Ja, Bjarni Thorkelsson, uratuję cię. Pochodzę z rodu skaldów. W swym dytyrambie nazwałeś

krew ostrzem miecza, bitwę zaś tkaniną z ludzi. Słyszałem te zwroty u ojca mego ojca. Obaj, i

ty, i ja, jesteśmy poetami. Uratuję cię. Już nie szukamy określeń na to

, co jest dla nas

natchnieniem, i nazywamy to jednym słowem, którym jest Słowo.

Odpowiedziałem:

- Nie udało mi się go dosłyszeć. Błagam cię, powiedz mi je.

Przez chwilę się wahał, po czym odparł:

- Przysięgłem, że go nie wyjawię. Poza tym nikt nie może niczego nauczyć. Musisz je

znaleźć sam. Spieszmy, twemu życiu grozi niebezpieczeństwo. Ukryjesz się w mym domu,

gdzie nie odważą się ciebie szukać. Jeśli zawieje pomyślny wiatr, już jutro będziesz płynął na

południe.

Tak zaczęła się przygoda, która trwała wiele zim. Nie opowiem wszystkiego, co mnie

spotkało, ani nie będę się starał, by opisać logiczny porządek wszystkich wydarzeń. Byłem

kolejno wioślarzem, handlarzem niewolników, niewolnikiem, drwalem, rabusiem

napadającym karawany, śpiewakiem, różdżkarze

m głębokich wód i metali. Przez rok

znosiłem niewolę w kopalniach rtęci, od której traci się zęby. Wraz z ludźmi przybyłymi ze

Szwecji broniłem Mikligarthru (Konstantynopola). Nad brzegami Morza Azowskiego

pokochała mnie kobieta, której nie zapomnę; porzuc

iłem ją czy też ona mnie porzuciła, to

obojętne. Byłem zdradzany i zdradzałem. Niejeden raz los kazał mi zabijać. Zostałem

wyzwany przez greckiego żołnierza, który dał mi do wyboru dwa miecze. Jeden był o dłoń

dłuższy od drugiego. Zrozumiałem, że chce mn

ie nastraszyć, i wybrałem krótszy. Zapytał

dlaczego. Odpowiedziałem, że od mej dłoni do jego serca odległość jest zawsze ta sama. Na

brzegach Morza Czarnego istnieje runiczne epitafium, które wyryłem dla mego towarzysza

Leifa Arnarsona. Biłem się z Błękit

nymi Ludźmi z Serkland, czyli z Saracenami. W miarę

upływu czasu stawałem się po kolei różnymi ludźmi, ale ten zamęt był jak długi sen.

45

background image

Najważniejsze było Słowo. Czasami przestawałem w nie wierzyć. Powtarzałem sobie, że jest

bezsensem rezygnować z przepięk

nej sztuki tworzenia przepięknych słów i że nie ma powodu

szukać jednego jedynego, niemal złudnego. Było to płonne rozumowanie. Jakiś misjonarz

zaproponował mi słowo Bóg, które odrzuciłem. Kiedyś o świcie na brzegu pewnej rzeki

wpadającej do morza wydało

mi się, że wreszcie doznaję olśnienia.

Wróciłem na ziemię Urnów i z trudem odnalazłem dom śpiewaka.

Wszedłem i wypowiedziałem swe imię. Była już noc. Thorkelsson, który leżał na

ziemi, kazał mi zapalić gromnicę w świeczniku z brązu. Jego twarz była tak postarzała, że

zrozumiałem, iż i ja jestem już stary. Jak to jest w zwyczaju, zapytałem go o króla.

Odpowiedział:

- Już się nie nazywa Gunnlaug. Teraz ma inne imię. Opowiedz mi o swych podróżach.

Zrobiłem to, zachowując, o ile się dało, chronologię i szczegóły, jakie tu opuściłem.

Zanim skończyłem, zapytał:

- Dużo śpiewałeś na tych ziemiach?

Pytanie zaskoczyło mnie.

- Na początku - odrzekłem - śpiewałem dla zarobku. Potem lęk, którego nie pojmuję,

kazał mi porzucić śpiew i harfę.

- Dobrze - powiedział

. - Mów dalej.

Posłuchałem jego rozkazu, potem nastała długa cisza.

- Co ci dała pierwsza kobieta, którą posiadłeś? - zapytał.

- Wszystko - odparłem.

- Mnie również życie dało wszystko. Wszystkim daje wszystko, lecz większość o tym

nie wie. Mój głos jest zmęczony, a me palce słabe, ale słuchaj.

Wyszeptał słowo

Undr, co znaczy cud.

Porwał mnie śpiew tego umierającego człowieka, ale w jego tonach i akordach

rozpoznałem własne trudy, niewolnicę, która dała mi pierwszą miłość, ludzi, których zabiłem,

chłodne świty, zorze nad wodami, wiosła. Chwyciłem harfę i zaśpiewałem inne słowo.

- Dobrze - powiedział tak cicho, że musiałem przysunąć się, by go dosłyszeć. -

Zrozumiałeś mnie.

46

background image

Utopia człowieka zmęczonego

Nazwał je “utopią", słowem greckim,

znaczącym “takie m

iejsce nie istnieje".

Quevedo

Nie ma jednakowych wzgórz, ale równina na całej ziemi jest taka sama. Szedłem po

równinie. Zastanawiałem się, bez ciekawości zresztą, czy jestem w Oklahomie, czy w

Teksasie, czy może w miejscu zwanym przez pisarzy pampą. Ani po lewej, ani po prawej

żadnych ogrodzeń. Jak mi się to już zdarzało, z wolna powtórzyłem słowa Emilia Oribe:

W środku przeraźliwej, nie kończącej się równiny,

Tam niedaleko Brazylii,

które rosną i olbrzymieją.

Droga była nierówna. Zaczęło padać. Dwieście lub trzysta metrów dalej zauważyłem

światło w jakimś domu; dom był niski, czworokątny, otoczony drzewami. Otworzył mi

mężczyzna tak wysoki, że niemal się przeląkłem. Był w szarym ubraniu. Poczułem, że czeka

na kogoś. W drzwiach nie było zamka.

Weszliśmy do podłużnego pomieszczenia o drewnianych ścianach. Z sufitu zwieszała

się lampa, siejąca żółtawe światło. Stół nie wiedzieć dlaczego zadziwił mnie. Stała na nim

klepsydra, pierwsza, z jaką się zetknąłem, dotychczas widywałem je tylko na stalorytach.

Mężczyzna wskazał mi krzesło.

Usiłowałem przemawiać do niego rozmaitymi językami, ale nie udało nam się

porozumieć. On z kolei spróbował mówić po łacinie. Zebrałem moje dawne szkolne

umiejętności i przygotowałem się do rozmowy.

- Po ubraniu - powiedział - poznaję, że przybywasz z innego wieku. Różnorodność

języków sprzyjała różnorodności narodów i wojnom, świat wrócił więc do łaciny. Niektórzy

obawiają się, że przerodzi się ona znowu we francuski, prowansalski czy w jakiś bełkot, ale

nie ma obawy. Zre

sztą ani to, co było, ani to, co będzie, mnie nie interesuje.

Nie odpowiedziałem, więc dodał:

- Jeśli nie lubisz patrzeć, jak ktoś inny je, może zechcesz mi towarzyszyć?

Zrozumiałem, że dostrzegł moje zmieszanie, przystałem więc na tę propozycję.

Poszliśmy korytarzem pełnym rozmaitych drzwi prowadzącym do niewielkiej

kuchenki, w której wszystko było z metalu. Wróciliśmy niosąc kolację na tacy: kaczany

47

background image

kukurydzy, winne grona, jakiś nieznany owoc, którego zapach przypominał mi figi, i wielki

dzban wody. Chyb

a nie było chleba. Rysy mego gospodarza były ostre i miał on coś

dziwnego w oczach. Nie zapomnę tej twarzy surowej i bladej, której więcej nie zobaczę.

Mówił bez gestykulacji.

Krępowała mnie konieczność posługiwania się łaciną, lecz w końcu rzekłem:

- Nie zdumiewa cię moje nagłe pojawienie?

- Nie - odparł. - Takie wizyty miewamy od wieku do wieku. Nie trwają długo.

Najpóźniej jutro znajdziesz się u siebie.

Pewność w jego głosie mi wystarczyła. Uznałem, że należy się przedstawić:

- Jestem Eudoro Acevedo. Urodziłem się w 1897 roku w mieście Buenos Aires.

Mam siedemdziesiąt lat. Jestem profesorem literatury angielskiej i amerykańskiej oraz

pisarzem opowiadań fantastycznych.

- Pamiętam, że czytałem bez przykrości - odpowiedział - dwa opowiadania

fantastyczne. Podróże kapitana Lemuela Guliwera, które wielu uważa za prawdziwe, i

“Summę teologiczną". Ale nie mówmy o faktach. Nikogo nie obchodzą już fakty. Są tylko

punktami wyjścia inwencji i rozumowania. W szkole uczą nas sztuki wątpienia i

zapomi

nania. Zapominania przede wszystkim tego, co osobiste i lokalne. Żyjemy w czasie

przemijającym, staramy się jednak żyć

sub specie aeternitatis. Z przeszłości pozostało nam

zaledwie parę imion, lecz język skłania się ku ich zapomnieniu. Unikamy zbędnych uściśleń.

Nie ma już chronologii ani historii. Nie ma również statystyki. Powiedziałeś, że masz na imię

Eudoro; ja nie mogę ci powiedzieć, jak się nazywam, bo zwą mnie po prostu kimś.

- A jak się nazywał twój ojciec?

- Nie nazywał się.

Na jednej ze ścian zobaczyłem regał. Na chybił trafił wyjąłem książkę i otworzyłem

ją; litery były wyraźne, lecz nie do rozszyfrowania, pisane ręcznie. Ich ostre linie

przypominały mi pismo runiczne, którego jednakże używano zawsze tylko do epigrafów. Po-

myślałem, że ludzie pr

zyszłości nie tylko są wyżsi, ale i zręczniejsi. Instynktownie spojrzałem

na długie i szczupłe palce mężczyzny.

Ten odezwał się:

- Teraz zobaczysz coś, czego nigdy nie widziałeś.

Ostrożnie podał mi tom “Utopii" Moore'a, wydrukowany w Bazylei w 1518 roku, w

którym brak było wielu kartek i rycin.

Nie bez zarozumiałości odpowiedziałem:

- To książka drukowana. W domu mam ich przeszło dwa tysiące, choć nie są ani tak

48

background image

stare, ani tak drogocenne.

Przeczytałem głośno jej tytuł. Tamten roześmiał się.

- Nikt nie może przeczytać dwóch tysięcy książek. Żyję od czterech wieków i w tym

czasie przeczytałem nie więcej niż pół tuzina. Zresztą nie jest ważne, by czytać, tylko by

czytać wielokrotnie. Druk, obecnie zniesiony, był czymś bardzo złym dla ludzkości, jako że

mnożył do zawrotu głowy niepotrzebne teksty.

- W moim czasie, w interesującym wczoraj - odparłem - panował przesąd, że między

każdym wieczorem a rankiem dzieją się rzeczy, o których wstyd nie wiedzieć. Planeta była

usiana zbiorowymi zjawami, jak Kanada, Brazylia, Kongo Szwajcarskie lub Wspólny Rynek.

Niemal nikt nie znał wcześniejszej historii tych bytów platońskich, natomiast wszyscy znali

najdrobniejsze szczegóły ostatniego kongresu pedagogicznego czy nieuchronnego zerwania

stosunków między prezydentami i

przesłań, jakie do siebie kierowali, zredagowanych przez

sekretarzy sekretarzy z tą ostrożnością, jaka charakteryzuje tego rodzaju dokumenty.

Czytano to wszystko tylko po to, by od razu zapomnieć, gdyż po paru godzinach

wypierane były przez inne sprawy, równie banalne. Ze wszystkich istniejących funkcji

funkcja polityka była bez wątpienia najbardziej publiczna. Ambasador czy też minister był

czymś w rodzaju kaleki, którego należało przewozić z miejsca na miejsce w dużych i

hałaśliwych wehikułach, pod

ochroną motocyklistów i grenadierów, osaczonego przez

rozgorączkowanych fotografów. Można pomyśleć, że ucięto im nogi, jak lubiła mawiać moja

matka. Obrazy i wydrukowane teksty były bardziej rzeczywiste niż fakty same w sobie. Tylko

to, co wydrukowane,

uważało się za prawdziwe. Esse estpercipi (być to być

sfotografowanym), taka panowała zasada, sposób i cel naszego specyficznego pojmowania

świata. W tym wczoraj, które stało się moim udziałem, ludzie byli naiwni; uważali, że jakiś

towar jest dobry, bo tak z uporem twierdził ten, co go produkował. Kradzieże również były

częste, chociaż każdy wiedział, że posiadanie pieniędzy nie daje ani więcej szczęścia, ani

więcej spokoju.

- Pieniędzy... - powtórzył. - Teraz nikt nie doświadcza ubóstwa, co musiało być

nieznośne, ani też bogactwa, które było najbardziej krępującym rodzajem wulgarności. Każdy

wykonuje jakiś zawód.

- Jak rabini - rzekłem.

Chyba nie zrozumiał, bo ciągnął dalej:

- Nie ma również miast. Sądząc po ruinach Bahia Blanca, które obejrzałem z pustej

ciekawości, strata jest niewielka. Jako że nie ma własności, nie ma też dziedziczenia. Kiedy

człowiek dorasta, mając sto lat, gotów jest do przyjęcia siebie samego i swej samotności. Już

49

background image

począł syna.

- Syna? - zapytałem.

- Tak, jednego jedynego. Nie należy mnożyć rodzaju ludzkiego. Są tacy, którzy

uważają, że człowiek jest organem boskości, odczuwającym, że wszechświat istnieje, ale nikt

nie jest pewien, czy istnieje ta boskość. Mam wrażenie, że teraz się rozważa złe i dobre strony

samobójstwa stopn

iowego lub jednoczesnego wszystkich ludzi na świecie. Ale wracajmy do

naszych spraw.

Przytaknąłem.

- Po skończeniu stu lat jednostka może się obejść bez miłości i bez przyjaźni.

Cierpienia i nie zamierzona śmierć już jej nie grożą. Zajmuje się jakąś sztuką, studiuje

filozofię, matematykę lub też gra ze sobą w szachy. Kiedy chce, zabija się. Będąc panem

swego życia, jest również panem swej śmierci.

- Czy to cytat? - zapytałem.

- Z pewnością, nie pozostaje nam nic więcej. Język jest zestawem cytatów.

- A wielka przygoda moich czasów, podróże międzyplanetarne? - zapytałem.

- Już od wieków zarzuciliśmy te przenosiny, które zresztą były, rzecz jasna, cudowne.

Nigdy nie udało się nam umknąć przed Tu i Teraz. - Po czym dodał z uśmiechem: - W

dodatku wszelkie podróże są międzyplanetarne. Skoczyć z planety na planetę to tyle, co pójść

do stodoły naprzeciwko. Kiedy pan wszedł do tego pokoju, odbył pan właśnie między-

planetarną podróż.

- Oczywiście - przytaknąłem. - Ale również mówiło się o substancjach chemicz

nych i

gatunkach zoologicznych.

Mężczyzna siedział teraz do mnie tyłem i spoglądał przez szybę. Równina bieliła się

cichym śniegiem i światłem księżyca.

Ośmieliłem się zapytać:

- A czy są jeszcze muzea i biblioteki?

- Nie. Chcemy zapomnieć o wczoraj, z jednym wyjątkiem: komponowania elegii. Nie

ma rocznic ani czczenia pamięci, nie ma posągów zmarłych. Każdy na własny rachunek musi

tworzyć sztukę, jakiej potrzebuje.

- Wobec tego każdy musi być własnym Bernardem Shaw, własnym Chrystusem i

własnym Archime

desem.

Przytaknął bez słowa. Zapytałem:

- Co się stało z rządami?

- Zgodnie z tradycją powoli wyszły z użycia. Robili wybory, wypowiadali wojny,

50

background image

narzucali taryfy, konfiskowali fortuny, wydawali nakazy aresztowań i chcieli narzucać

cenzurę, a nikt na planecie ich nie szanował. Prasa przestała publikować ich przemowy i

podobizny. Politycy zostali zmuszeni do wzięcia się za uczciwe zawody, niektórzy stali się

zabawnymi komikami lub dobrymi znachorami. Rzeczywistość była zresztą z pewnością

bardziej skompliko

wana niż to moje streszczenie.

Zmienił ton i dodał:

- Zbudowałem ten dom, który jest podobny do wszystkich innych. Zrobiłem te meble i

te sprzęty. Pracowałem na roli, na której inni - nie znam ich twarzy - pracowali może lepiej

niż ja. Mogę ci pokazać pewn

e rzeczy.

Przeszedłem za nim do sąsiedniego pokoju. Zapalił lampę, również zwisającą z sufitu.

W kącie zobaczyłem harfę z paroma strunami. Na ścianach wisiały prostopadłe płótna, na

których dominowały różne odcienie barwy żółtej. Nie wydawały się wytworem tej samej ręki.

- To moje dzieło - oświadczył.

Obejrzałem płótna i zatrzymałem się przed najmniejszym, które przedstawiało, a może

sugerowało zachód słońca i zawierało w sobie coś z nieskończoności.

- Jeśli ci się podoba, możesz to sobie wziąć jako podarek od przyszłego przyjaciela -

rzucił spokojnie.

Z wdzięcznością przyjąłem podarunek, lecz inne płótna w jakiś sposób mnie

niepokoiły. Nie powiem, żeby były puste, ale takie odnosiło się wrażenie.

- Namalowane są farbami, jakich twe starodawne oczy nie mogą dojrzeć.

Delikatne palce potrąciły struny harfy, zaledwie dosłyszałem jakiś dźwięk.

Wtedy dało się słyszeć pukanie.

Wysoka kobieta i trzech czy też czterech mężczyzn weszło do domu. Można by rzec,

że byli rodzeństwem lub też że upodobnił ich czas. Mój gospodarz zaczął zrazu rozmawiać z

kobietą.

- Wiedziałem, że zjawisz się tej nocy. Widziałaś Nilsa?

- Parę razy. Ciągle maluje.

- Miejmy nadzieję, że z większym powodzeniem niż jego ojciec.

Rękopisy, obrazy, meble, sprzęty, niczego nie pozostawiliśmy w domu. Kobieta

pracowała na równi z mężczyznami. Zawstydziłem się swojej słabości, która nie pozwalała

mi prawdziwie im pomóc. Nikt nie zaryglował drzwi, gdy już wyszliśmy objuczeni. Zauwa-

żyłem, że dach domu jest dwuspadowy.

Po piętnastu minutach marszu skręciliśmy na lewo. W głębi dostrzegłem coś w

rodzaju wieży zwieńczonej kopułą.

51

background image

- To krematorium - powiedział któryś z nich. - Wewnątrz jest komora śmierci.

Podobno to wynalazek pewnego filantropa o nazwisku, jeśli się nie mylę, Adolf Hitler.

Dozorca, którego wzrost mnie nie zaskoczył, otworzył nam kratę.

Mój gospodarz szepnął parę słów. Przed wejściem do środka zrobił ręką gest

pożegnania.

- Znów będzie padał śnieg - powiedziała kobieta.

W mym gabinecie przy ulicy Mexico mam płótno, które ktoś namaluje za tysiące lat

materiałami rozrzuconymi dzisiaj po całej planecie.

52

background image

Fortel

Historia, którą opowiem, to historia dwóch ludzi czy też może raczej historia

wydarzenia, w którym wzięło udział dwóch ludzi. Samo wydarzenie ani oryginalne, ani

niezwykłe ma zresztą mniejsze znaczenie niźli osobowość bohaterów. Obaj zgrzeszyli przez

pychę, ale w sposób całkowicie odmienny i z odmiennym rezultatem. Fakt (właściwie niemal

anegdota) miał miejsce niedawno w jednym z amerykańskich stanów. Moim zdaniem nie

mógł zdarzyć się nigdzie indziej.

W końcu 1961 roku na teksaskim uniwersytecie w Austin miałem okazję długo

rozmawiać z jednym z protagonistów wydarzenia, które chcę opowiedzieć, doktorem Ezrą

Winthropem. Jest on profesorem staroangielskiego (sam nie uznaje określenia “anglosaski",

twierdząc, że ta nazwa kojarzy się z elementem dwuczęściowym). Przypominam sobie, że nie

zaprzeczywszy mi ani razu, poprawił wiele moich błędów i zbyt śmiałych konkluzji.

Mówiono mi, że w czasie egzaminów woli nie formułować ż

adnych pytań i zaprasza studenta

do wypowiadania się na dowolny temat, pozwalając mu wybrać jakieś określone zagadnienie.

Winthrop pochodzi z Bostonu, ze starej purytańskiej rodziny i wiele go kosztowało nagięcie

się do zwyczajów i przesądów Południa. Tę

sknił za śniegiem, zauważyłem jednak, że ludzie

Północy umieją chronić się przed zimnem, tak jak my przed upałem. Obraz jego, trochę już

zamglony, ukazuje mi wysokiego mężczyznę o siwiejących włosach, nie tyle zręcznego, ile

mocnego. Lepiej przypominam

sobie jego kolegę, Herberta Locke'a. Ofiarował mi on egzem-

plarz swej książki “Toward a History of the Kenning", w której twierdzi, że Sasi wyzwolili

się z tych cokolwiek mechanicznych metafor (“droga wieloryba" zamiast “morza", “sokół

bitwy" zamiast “orł

a"), podczas gdy poeci skandynawscy przeplatali je i łączyli aż do utraty

sensu. Wspomniałem Herberta Locke'a, albowiem gra pewną rolę w mym opowiadaniu.

Teraz dochodzę do głównego bohatera, Islandczyka Erica Einarssona. Nigdy go nie

spotkałem. Przyjechał do Teksasu w 1969 roku, podczas gdy byłem w Cambridge, ale listy

wspólnego przyjaciela Ramona Martineza Lopeza sprawiły, iż miałem uczucie, że znam go

doskonale. Wiem, że był gwałtowny, energiczny, chłodny w obyciu; w kraju ludzi wysokich

mógł uchodzić

za wysokiego. Z powodu rudych włosów, jak to było do przewidzenia,

studenci ochrzcili go Czerwonym Erikiem. Był on zdania, że nie najlepszy slang w ustach

cudzoziemca zmienia go w intruza, wobec czego nigdy nie używał skrótu O.K. Dobry badacz

języków nor

dyckich, angielskiego, łaciny i - choć się do tego nie przyznawał - niemieckiego,

bez trudu wyrobił sobie markę na amerykańskich uniwersytetach. Jego pierwszą pracą była

53

background image

monografia na temat czterech artykułów De Quinceya poświęconych wpływowi duńskiego

na

krainę jezior Westmoreland. Po niej napisał drugą na temat chłopskiego dialektu w Yorkshire.

Obie te publikacje zostały dobrze przyjęte, lecz Einarsson był zdania, że jego kariera wymaga

czegoś bardziej spektakularnego. W 1970 roku w Yale opublikował

obszerne wydanie

krytyczne ballady o bitwie pod Maldon. Erudycja, jaką wykazał w przypisach, nie

pozostawiała nic do życzenia, lecz pewne hipotezy zawarte we wstępie wzbudziły dyskusję w

najbardziej elitarnych kręgach akademickich. Einarsson twierdził

na przykład, że rodzaj

ballady przypomina - jakkolwiek nie bezpośrednio -heroiczny styl fragmentów “Finnsburha",

nie zaś opanowaną retorykę “Beowulfa", i że sposób, w jaki miejscami są w niej wplatane

wzruszające szczegóły, jest interesującą zapowiedzią m

etod podziwianych, słusznie zresztą,

w sagach islandzkich. Wniósł również pewne poprawki w tekście Elphinstona. Od razu w

1969 roku został mianowany profesorem uniwersytetu w Teksasie.

Jak wiadomo, na amerykańskich uniwersytetach dość często odbywają się kongresy

germanistów. Doktor Winthrop miał szczęście być delegatem na poprzednim kongresie w

East Lansing. Dziekan jego wydziału, który zresztą szykował się do roku wolnego od

wykładów, poprosił go, by zastanowił się nad kandydatem na następne spotkanie

, w

Wisconsin. W rzeczywistości było ich tylko dwóch: Herbert Locke lub Eric Einarsson.

Podobnie jak Carlyle, Winthrop wyrzekł się purytańskiej wiary swych przodków,

pozostał jednak wierny ich zasadom etycznym. Nie odmówił swej rady, jego obowiązek był

zresztą oczywisty. Herbert Locke od 1954 roku nie skąpił mu swej pomocy przy

opracowywaniu wyczerpującego wydania eposu “Beowulf”, które w pewnych określonych

wypadkach miało zastąpić edycję Klaebera, teraz zajęty był kończeniem czegoś bardzo

przydatnego dl

a germanistyki: słownika angielsko-anglosaskiego, który miał oszczędzić

czytelnikom niepotrzebnego nieraz szperania po słownikach etymologicznych. Einarsson był

o wiele młodszy. Jego pewność siebie ściągnęła nań ogólną niechęć, nie wyłączając niechęci

Win

thropa. Wydanie krytyczne “Finnsburha" niemało przyczyniło się do zwrócenia ogólnej

uwagi na jego nazwisko. Miał zacięcie polemiczne, na kongresie mógł odegrać większą rolę

niż milczący i nieśmiały Locke. Nad tym wszystkim zastanawiał się właśnie Winthr

op, kiedy

stało się to, co się stało.

W “Yale Monthly" ukazał się obszerny artykuł na temat studiów nad literaturą i

językiem anglosaskim. Pod ostatnią linijką widniały nie pozostawiające wątpliwości inicjały

E.E., a jakby jeszcze tego było mało, słowa

University of Texas. Artykuł, napisany

prawidłową angielszczyzną cudzoziemca, nie pozwalał sobie na najmniejsze uszczypliwości,

był jednak utrzymany w tonie agresywnym. Autor stwierdzał, że rozpoczynanie studiów tego

54

background image

języka od eposu “Beowulf", dzieła starej daty, napisanego stylem retorycznym i

wergiliańskim, jest nie mniej dowolne niż zaczynanie ich od zawiłych wierszy Miltona.

Doradzał odwrócenie porządku chronologicznego: zaczęcie od “Grobu" z

XI wieku, w

którym pobrzękuje aktualny język, a potem cofanie się do początków. Co do “Beowulfa",

wystarczy przedstawić jakiś fragment tego nudnawego eposu o trzech tysiącach wersów, na

przykład rytuały pogrzebowe Scylda, powracającego do morza, z którego wyszedł. Nazwisko

Winthropa nie było ani razu wzmiankow

ane, lecz ten ostatni poczuł się osobiście dotknięty.

Niewymienienie go nie miało znaczenia: ważne było, że podważono jego metody

pedagogiczne.

Do powzięcia decyzji pozostawało niewiele już czasu. Chcąc być sprawiedliwym,

Winthrop nie mógł pozwolić, by artykuł Einarssona, ogólnie już znany i komentowany, miał

wpłynąć na jego decyzję. Wybór był trudny. Któregoś ranka zjawił się w dziekanacie; tegoż

popołudnia Einarssonowi zlecono oficjalnie misję wyjazdu do Wisconsin.

W wilię dnia 19 marca, kiedy to miał nastąpić wyjazd, Einarsson zjawił się w

gabinecie Ezry Winthropa. Przyszedł pożegnać się i podziękować. Okno wychodzące na

skośną, obsadzoną drzewami ulicę było obudowane półkami pełnymi książek. Einarsson od

razu dostrzegł pierwsze wydanie “Eddy Island

orum" w pergaminie. Winthrop powiedział, że

wie, iż Einarsson dobrze wywiąże się z nałożonego nań zadania, i że nie ma za co dziękować.

Jeśli się nie mylę, ich rozmowa trwała długo.

- Porozmawiajmy szczerze - powiedział Einarsson. - Absolutnie wszyscy na naszym

uniwersytecie wiedzą, że jeżeli nasz dziekan, Lee Rosenthal, zaszczycił mnie misją

reprezentowania nas, zrobił to na skutek pańskich sugestii. Nie chcę pana oszukiwać. To

prawda, że jestem dobrym germanistą, językiem mojego dzieciństwa jest język

sag i mam

lepszą wymowę niż moi koledzy z Wielkiej Brytanii. Moi studenci wymawiają

cyning, a nie

cunning, wiedzą również, że pod żadnym pozorem na wykładach nie wolno im palić ani

pojawiać się w hipisowskich strojach. Teraz co do mojego zawiedzionego rywala: byłoby w

najgorszym guście, gdybym zabrał się do krytykowania go; na temat kenningów wykazuje on

nie tylko źródłową, ale również dokładną znajomość prac Meissnera i Marquardta. Pomińmy

jednak te drobiazgi. Jestem panu, doktorze, winien osobiste wyjaśnienie. Opuściłem mój kraj

pod koniec 1967 roku. Jeżeli ktoś decyduje się na wyjazd w dalekie strony, niedwuznacznie

narzuca sobie obowiązek, że się tam wybije. Moje dwie początkowe czysto filologiczne

publikacje miały na celu tylko wykazanie moich umi

ejętności. Rzecz jasna, że nie było to

dosyć. Zawsze interesowała mnie ballada o Maldon, którą z niewielkimi potknięciami mogę

deklamować z pamięci. Udało mi się skłonić władze Yale do wydania mojej pracy krytycznej

55

background image

na ten temat; jak pan wie, ballada o

piewa skandynawskie zwycięstwo, ale teza, że miała

wpłynąć na późniejsze sagi islandzkie, jest moim zdaniem absurdalna i nie do przyjęcia.

Wspomniałem o tym, tylko by schlebić angielskim czytelnikom.

Teraz przechodzę do sprawy zasadniczej, do mojej polemicznej noty w “Yale

Monthly". Jak pan wie, usprawiedliwia ona lub chce usprawiedliwić mój system nauczania,

umyślnie wyolbrzymiając minusy pańskiego, który w zamian za narzucenie studentom owych

trzech tysięcy zawiłych wersów opowiadających jakąś niejasną

historię, ofiarowuje im bogaty

słownik, który - o ile nie przerwą tego, co robią - pozwoli im później korzystać z całego

corpus literatury anglosaskiej. Prawdziwym celem mego artykułu był wyjazd do Wisconsin.

Pan, mój drogi, wie tak jak i ja, że kongresy nie są same w sobie wiele warte i powodują

zbędne koszta, ale dobrze jest mieć je w swoim życiorysie.

Winthrop popatrzył na niego zaskoczony. Był inteligentny, ale skłonny do brania

wszystkiego zbyt serio, wszystkiego - tak kongresów, jak i wszechświata, w końcu również

mogącego być kosmicznym żartem. Einarsson ciągnął dalej:

- Może przypomina pan sobie naszą pierwszą rozmowę. Przyjechałem z Nowego

Jorku, była to niedziela, stołówka uniwersytecka była zamknięta i poszliśmy na lunch do

“Nighthawk". Dowiedziałem się wówczas wielu rzeczy. Jako prawdziwy Europejczyk zawsze

uważałem wojnę domową za krucjatę przeciw zwolennikom niewolnictwa. Pan dowodził, że

Południe było w swoim prawie, chcąc odłączyć się od Unii i zachować własne instytucje. Aby

nadać większą wagę swej opinii, zaznaczył pan, że pochodzi z Północy i że ktoś z pańskich

przodków walczył w szeregach Henry'ego Hallecka. Wychwalał pan również odwagę

konfederatów. W odróżnieniu od innych mam dobrego nosa do ludzi. Ów ranek wystarczył

mi. Zrozu

miałem, drogi kolego, że trawi pana specyficzne amerykańskie pragnienie

bezstronności. Przede wszystkim pragnie pan być

fair. Właśnie dlatego, że jest pan

człowiekiem Północy, usiłuje pan zrozumieć i usprawiedliwić racje Południa. Kiedy

dowiedziałem się, że mój wyjazd do Wisconsin zależy od pańskiej opinii, postanowiłem

wykorzystać swoje odkrycie. Zrozumiałem, że zaatakowanie metody, jaką posługuje się pan

w swych wykładach, jest najskuteczniejszym sposobem, aby zapewnić sobie pański głos.

Natychmiast na

pisałem swój artykuł. Obyczaje miesięcznika zmusiły mnie do użycia inicja-

łów, ale zrobiłem co mogłem, by nie pozostawić najmniejszych wątpliwości co do tożsamości

autora. Niezależnie od tego rozgłosiłem wszystko między kolegami.

Nastąpiła długa cisza, którą w końcu przerwał Winthrop.

- Teraz rozumiem - powiedział. - Jestem starym przyjacielem Herberta i doceniam

jego pracę. Pan bezpośrednio czy też pośrednio mnie zaatakował. Odmówienie panu mego

56

background image

głosu mogło równać się represji. Porównałem więc wasze zasługi, a rezultat pan zna. - Potem

dodał, jakby myśląc głośno: - Może chcąc nie okazać się małostkowym, uległem próżności.

Jak pan widzi, pański fortel nie zawiódł.

- Fortel jest odpowiednim słowem - odparł Einarsson - ale nie żałuję tego, co

zrobiłem. Uczynię co w mej mocy dla dobra naszego uniwersytetu. Poza tym zdecydowałem,

że pojadę do Wisconsin.

- Mój pierwszy wiking - powiedział Winthrop, patrząc mu prosto w oczy.

- Jeszcze jeden romantyczny przesąd. Nie wystarczy być Skandynawem, by być

potomkiem wikingów. Moi rodzice byli dobrymi pasterzami Kościoła ewangelickiego; w

początkach dziesiątego wieku moi przodkowie byli może dobrymi kapłanami Tho-ra. O ile

wiem, w mojej rodzinie w ogóle nie zdarzali się ludzie morza.

- W mojej było wielu - odparł Winthrop. - Mimo wszystko nie różnimy się tak bardzo.

Łączy nas wspólny grzech: próżność. Pan mnie odwiedził, by się poszczycić swym

pomysłowym fortelem, ja poparłem pana, by się poszczycić mą prawością.

- I jeszcze coś nas łączy - odpowiedział Einarsson. - Narodowość. Jestem obywatelem

amerykańskim. Moje miejsce jest tu, nie w dalekiej Thule. Pan pewnie uważa, że paszport nie

zmienia charakteru człowieka.

Podali sobie ręce, po czym się rozstali.

57

background image

Avelino Arredondo

Zdarzyło się to w Montevideo w 1897 ro

ku.

W każdą sobotę grupa przyjaciół spotykała się w “Café del Globo" wokół tego

samego, stojącego na uboczu stolika, jak robią ludzie przyzwoici i skromni, którzy nie chcą

pokazywać swoich mieszkań czy też uciekają od swego otoczenia. Wszyscy byli miesz-

kańcami Montevideo i z początku niełatwo im było zaprzyjaźnić się z Arredondo, który

pochodził z głębi kraju i ani się nie zwierzał, ani nie zadawał pytań. Miał niewiele ponad

dwadzieścia lat, był chudy, ciemnoskóry, raczej niski i chyba tępawy. Jego tw

arz mogła

wydawać się bez wyrazu, gdyby nie oczy jednocześnie senne i pełne energii. Pracował w

pasmanterii na ulicy Buenos Aires, a w wolnych chwilach studiował prawo. Kiedy inni

piętnowali szalejącą w kraju wojnę, którą według powszechnej opinii prezyd

ent z

nikczemnych przyczyn przeciągał, Arredondo milczał. Milczał i wtedy, kiedy zarzucano mu

skąpstwo.

Niezadługo po bitwie pod Cerros Blancos Arredondo oznajmił kolegom, że znika na

jakiś czas, bo musi pojechać do Mercedes. Wiadomość nie zaniepokoiła nikogo. Ktoś

powiedział, by miał się na baczności przed tym nicponiem Apariciem Saravią; Arredondo

odparł z uśmiechem, że nie boi się białych. Tamten, który zapisał się do partii, nic już nie od-

powiedział.

Trudniej mu przyszło rozstanie z jego dziewczyną, Klarą. Zrobił to używając tych

samych słów. Uprzedził ją, by nie czekała na listy, bo będzie bardzo zajęty. Klara, która też

nie miała zwyczaju pisania, zgodziła się na taki układ. Bardzo się kochali.

Arredondo mieszkał pod miastem. Usługiwała mu Mulatka o tym samym nazwisku co

on, gdyż jej przodkowie byli niewolnikami rodziny Arredonda w czasie Wielkiej Wojny.

Należała do osób, którym można było w pełni zaufać; nakazał jej, by każdemu, kto będzie o

niego pytał, mówiła, że jest na wsi. Właśnie odebrał

w sklepie ostatnią pensję.

Przeniósł się do pokoju w głębi, wychodzącego na ziemne patio. Posunięcie to nie

było konieczne, ale pomagało mu w wyobcowaniu się, którego pragnął. Wróciwszy do

zarzuconego zwyczaju drzemania podczas sjesty, z wąskiego żelaznego łóżka spoglądał ze

smutkiem na puste półki biblioteczne. Sprzedał wszystkie swe książki, z propedeutyką prawa

włącznie. Pozostała mu tylko Biblia, której nigdy naprawdę nie poznał i nie przeczytał do

końca.

Przeglądał ją strona po stronie, czasami z zainteresowaniem, czasami znudzony, i

58

background image

narzucał sobie obowiązek uczenia się na pamięć niektórych rozdziałów Księgi Wyjścia i

zakończenia Eklezjastesa. Nie usiłował zrozumieć tego, co czytał. Był wolnomyślicielem, ale

co wieczór odmawiał “Ojcze nasz", bo t

ak obiecał matce, wyruszając do Montevideo. Niedo-

trzymanie tej synowskiej obietnicy mogło mu przynieść nieszczęście.

Wiedział, że musi doczekać do poranka dwudziestego piątego sierpnia. Znał dokładnie

liczbę dni dzielących go od tej daty. Po tym terminie czas ustanie lub, wyrażając się ściśle,

nic, co stanie się potem, nie będzie miało znaczenia. Oczekiwał tej daty, jak się czeka na

chwilę szczęścia i wyzwolenia. Zatrzymał zegarek, by ciągle na niego nie spoglądać, ale co

noc słysząc dwanaście ciemnych

uderzeń, zrywał kartkę z kalendarza, myśląc: o jeden dzień

mniej.

Z początku chciał nabrać jakichś przyzwyczajeń: pić mate, palić mocne papierosy,

które by sam sobie skręcał, czytać i powtarzać na głos pewną liczbę stronic, rozmawiać z

Klementyną, kiedy na tacy przynosiła mu posiłek, powtarzać i przed zdmuchnięciem świec

ulepszać pewne przemówienie. Rozmowa z Klementyną, kobietą bardzo już starą, nie była

łatwa, pamięć jej bowiem ograniczała się do wsi i codziennych wiejskich zajęć.

Miał też do dyspozycji szachownicę; rozgrywał na niej chaotyczne partie, których

nigdy nie kończył. Brakło w tych szachach wieży, zastępował ją zwykle nabojem lub

dwudziestocentówką.

Aby jakoś zapełnić czas, co rano sprzątał swój pokój za pomocą ścierki i miotły oraz

zabijał pająki. Mulatce nie podobało się, iż zniża się do zajęć należących do niej, których w

dodatku nie umie wykonywać.

Wolałby budzić się, kiedy słońce stało już wysoko na niebie, ale przyzwyczajenie

wstawania o świcie było silniejsze niż jego postanowienia. Bardzo tęsknił do przyjaciół, choć

bez goryczy myślał o tym, że oni nie tęsknią za nim z powodu jego nieprzezwyciężonej

rezerwy. Pewnego popołudnia jeden z przyjaciół przyszedł zapytać, co się z nim dzieje, ale

Mulatka go nie znała i odprawiła go. Arredo

ndo nigdy nie miał się dowiedzieć, kto to był.

Wiele go kosztowało, jako zapalonego czytelnika gazet, zrezygnowanie z tych muzeów

nieważnych drobiazgów. Nie był człowiekiem skłonnym do medytacji lub wahań.

Jego dni i noce były jednostajne, mimo to najtrudniejsze były niedziele.

W połowie lipca pomyślał, że popełnił błąd, dzieląc czas, który i tak w jakiś sposób

nami rządzi. Pozwolił wtedy błądzić swym marzeniom po rozległych ziemiach Urugwaju,

dziś zlanych krwią, myśląc o falistych polach Santa Irene, gdzie bawił się latawcem, o kucu,

który dzisiaj zapewne już nie żył, o kurzu, jaki unosił się po przejściu stada prowadzonego

przez pasterzy, o sfatygowanym dyliżansie przyjeżdżającym co miesiąc z Fray Bentos ze

59

background image

swym ładunkiem błyskotek i tandety, o zatoc

e La Agraciada, gdzie wylądowało Trzydziestu

Trzech bohaterów narodowych, o Hervidero, o szczytach, lasach i rzekach, o Cerro, na które

się wdrapywał, docierając aż do latarni morskiej na szczycie, przekonany, że na brzegu La

Platy nie ma drugiego, któr

e mogłoby się z nim równać. Kiedyś ze wzgórza w zatoce

przeniósł się myślą do wzgórza w herbie Montevideo i zasnął.

Co noc wiatr od morza przynosił chłód ułatwiający sen. Nie zaznał bezsenności.

Bardzo kochał swoją dziewczynę, ale powiedział sobie, że mężczyzna nie powinien

myśleć o kobietach, zwłaszcza wtedy, gdy odczuwa ich brak. Wieś przyzwyczaiła go do

czystości. Co do tamtej sprawy... Usiłował jak najmniej myśleć o człowieku, którego

nienawidził.

Deszcz bębniący o dach tarasu dotrzymywał mu towarzys

twa.

Dla więźnia lub ślepca czas płynie niby woda po łagodnej pochyłości. Mniej więcej w

połowie okresu swego odosobnienia Arredondo zdołał niejeden raz poczuć się jakby w czasie

poza czasem. Na pierwszym patio była studnia, w głębi której siedziała ropucha; nigdy nie

przyszło mu do głowy, że tym, czego by pragnął, jest czas ropuchy, czas graniczący z

wiecznością. Kiedy termin już się zbliżał, zaczął się znowu niecierpliwić. Pewnej nocy nie

wytrzymał i wyszedł na ulicę. Wszystko wydało mu się inne, jakb

y większe. Na rogu

zobaczył światło i wszedł do szynku. Aby usprawiedliwić swą obecność, zamówił kieliszek

gorzkiej

cana. Żołnierze rozparci przy drewnianym szynkwasie rozmawiali. Jeden z nich

powiedział:

- Wiecie, że jest surowo zakazane podawanie jakichkolwiek wiadomości o walkach.

Wczoraj wieczór zdarzyło się nam coś, co was zabawi. Wraz z jednym chłopakiem z koszar

przechadzaliśmy się przed gmachem redakcji “La Razón". Na ulicy usłyszeliśmy dochodzące

ze środka słowa, sprzeczne z tym zakazem. Weszliśmy, nie tracąc czasu. Ciemno tam było jak

w grobie, więc po omacku puściliśmy serię w kierunku mówiącego. Kiedy wreszcie zamilkł,

zaczęliśmy go szukać, żeby go wyciągnąć nogami do przodu, i wtedy przekonaliśmy się, że to

maszyna, takie coś, co się nazywa

fonograf, że to samo gadało.

Wszyscy się roześmieli.

Arredondo słuchał ich gadaniny w milczeniu. Jeden z żołnierzy zapytał go:

- Jak ci się podoba ten dowcip, chłopie?

Arredondo nie odpowiedział, wtedy chłopak w mundurze zwrócił się do niego,

przysuwając

blisko twarz:

- Natychmiast krzyknij: “Niech żyje prezydent Juan Idiarte Borda!"

Arredondo posłuchał rozkazu. Wśród kpiących okrzyków doszedł do drzwi. Już był na

60

background image

ulicy, kiedy usłyszał ostatnią obelgę:

- Strach się nie boi ani nie obraża.

Zachował się jak tchórz, ale wiedział, że nim nie jest. Spokojnie wrócił do domu.

Dwudziestego piątego sierpnia Avelino Arredondo zbudził się po dziewiątej. Najpierw

pomyślał o Klarze, dopiero później o dacie. Powiedział do siebie z ulgą:

- Koniec męki oczekiwania. Oto nadszedł dzień.

Ogolił się bez pośpiechu i w lustrze ujrzał swą zwykłą twarz. Wybrał czerwony

krawat i ubrał się w to, co miał najlepszego. Obiad zjadł późno. Szare niebo groziło deszczem

- zawsze wyobrażał sobie, że to będzie promienny dzień. Poczuł ściśnięcie serca na myśl, że

na zawsze opuszcza wilgotną izdebkę. W sieni natknął się na Mulatkę i oddał jej ostatnie

pieniądze, jakie mu jeszcze pozostały. Na metalowej żaluzji mydlarni zobaczył kolorowe tra-

pezy i pomyślał sobie, że zapomniał o nich już p

rzeszło dwa miesiące temu. Ruszył w stronę

ulicy Sarandi. Był to dzień świąteczny i na ulicach nie było wielu ludzi.

Nie wybiła trzecia, kiedy doszedł do placu Matriz. Właśnie skończyło się “Te Deum" i

grupki mężczyzn, wojskowych i księży, powoli schodziły po stopniach kościoła. Na pierwszy

rzut oka cylindry, czasem trzymane w rękach, mundury, galony, broń, sutanny mogły dać

złudzenie, że jest ich wielu. W rzeczywistości nie było więcej niż jakieś trzydzieści osób.

Arredondo nie czuł strachu, lecz coś w

rodzaju szacunku. Zapytał, który z nich jest

prezydentem. Odpowiedziano mu:

- Ten obok arcybiskupa w mitrze i z pastorałem.

Wyjął rewolwer i wystrzelił.

Idiarte Borda zrobił parę kroków, padł na wznak i powiedział wyraźnie:

- Umieram.

Arredondo oddał się do dyspozycji władz. Jakoby potem zadeklarował:

- Należę do partii czerwonych, co stwierdzam z dumą. Zabiłem prezydenta, który

zdradził i zgnoił naszą partię. Zerwałem z przyjaciółmi i z dziewczyną, żeby ich w to nie

wplątywać. Nie czytywałem gazet, by nikt nie mógł powiedzieć, że zostałem namówiony.

Ten akt sprawiedliwości jest mój i tylko mój. A teraz mnie sądźcie.

Tak to mniej więcej wyglądało, aczkolwiek w sposób mniej prosty; wolno mi jednak

wyobrażać sobie, że właśnie tak.

61

background image

Krążek

Jestem drwalem. Nazwisko nie ma znaczenia. Chata, w której się urodziłem i w

której niezadługo umrę, stoi na skraju lasu. O tym lesie mówią, że ciągnie się aż do morza

otaczającego całą ziemię, po którym krążą drewniane domki, takie jak mój. Bo ja wiem?

Nigdy go nie w

idziałem. Nie widziałem też drugiego krańca lasu. Kiedy byliśmy mali, mój

starszy brat kazał mi przysiąc, że we dwóch wyrąbiemy cały las do ostatniego drzewa. Mój

brat umarł, a ja szukam i będę szukał czegoś całkiem innego. Na zachodzie płynie rzeczka, w

której można łowić ryby ręką. W lesie są wilki, ale nie boję się ich, a moja siekierka nigdy

mnie nie zawiodła. Nigdy nie liczyłem też swoich lat, choć wiem, że mam ich dużo. Moje

oczy już nie widzą. We wsi, dokąd zresztą nie chodzę, żeby nie zabłądzić,

uważają mnie za

sknerę. Ale do czego mógł w życiu dojść drwal?

Drzwi domu przyciskam kamieniem, żeby się tam nie dostał śnieg. Pewnego

popołudnia usłyszałem ciężkie kroki, a potem stukanie. Otworzyłem i wszedł jakiś obcy

człowiek. Był wysoki, stary, owinięty w zniszczony koc. Na twarzy miał bliznę. Lata dodały

mu więcej chudości, niż odebrały sił, lecz zauważyłem, że chodzi o lasce. Zamieniliśmy parę

słów, których nie pamiętam. Wreszcie rzekł:

- Nie mam domu i sypiam, gdzie popadnie. Przeszedłem całe król

estwo anglosaskie.

Te słowa pasowały do jego wieku. Mój ojciec zawsze mówił o królestwie

anglosaskim, teraz ludzie mówią o Anglii.

Miałem chleb i rybę. W czasie posiłku milczeliśmy. Zaczęło padać. Z paru skór

zrobiłem mu posłanie na klepisku, na którym umarł mój brat. Kiedy zapadła noc, zasnęliśmy.

Wyszliśmy z domu o świtaniu. Deszcz ustał, a na ziemi leżał świeży śnieg. Upadła mu

laska, którą mi kazał podnieść.

- Dlaczego mam cię słuchać? - zapytałem.

- Bo jestem królem - odparł.

Pomyślałem, że to wariat. Podniosłem laskę i podałem mu ją.

Przemówił już innym głosem:

- Jestem królem Secgenów. Wielekroć wiodłem ich poprzez ciężkie bitwy do

zwycięstwa, lecz w chwili dopełnienia się przeznaczenia straciłem moje królestwo. Moje imię

jest Isern, a pochodzę z

rodu Odyna.

- Nie czczę Odyna - rzekłem. - Czczę Chrystusa.

Ciągnął dalej, jakby mnie nie usłyszał:

62

background image

- Przemierzam drogi wygnania, ale wciąż jestem królem, bo mam krążek. Chcesz go

zobaczyć?

Otworzył kościstą dłoń. Nie było w niej nic. Wtedy zdałem sobie sprawę, że przez

cały czas miał zaciśniętą pięść. Wbijając we mnie wzrok, powiedział:

- Możesz go dotknąć.

Nie bez nieufności dotknąłem czubkami palców jego dłoni. Poczułem coś zimnego i

dojrzałem błysk. Jego dłoń nagle się zamknęła. Nie powiedziałem nic. Tamten ciągnął dalej,

cierpliwie, jakby mówił do dziecka:

- To jest krążek Odyna. Ma tylko jedną stronę. Na całym świecie nie ma drugiej

rzeczy, która by miała tylko jedną stronę. Póki będzie w mojej ręce, będę królem.

- Jest ze złota? - zapytałem.

- Nie wiem. To krążek Odyna i ma tylko jedną stronę.

Wtedy poczułem żądzę, by posiąść ten krążek. Gdyby był mój, mógłbym go sprzedać,

wymienić na sztabkę złota, być królem.

Powiedziałem do włóczęgi, którego do dziś nienawidzę:

- W chacie mam ukrytą szkatułkę pełną monet. Są ze złota i lśnią jak siekierka. Jeżeli

dasz mi krążek, oddam szkatułkę.

Odrzekł z uporem:

- Nie chcę.

- A więc - powiedziałem - idź swoją drogą.

Odwrócił się do mnie tyłem. Wystarczyło uderzenie siekiery w kark, by zachwiał się i

padł, lecz padając, otworzył pięść i zobaczyłem w powietrzu złoty błysk. Dobrze zaznaczyłem

miejsce siekierką i zaciągnąłem trupa aż do wezbranego strumienia. Tam go cisnąłem.

Po powrocie do domu szukałem krążka. Nie znalazłem go. Od lat bez przerwy go

szukam.

63

background image

Księga piasku

...thy rope of sands...

George Herbert (1593-1633)

Linia składa się z nieskończonej liczby punktów; płaszczyzna z nieskończonej liczby

linii; objętość z nieskończonej liczby płaszczyzn; nadobjętość z nieskończonej liczby

objętości... Nie,

zdecydowanie to more geometrico nie jest najlepszym sposobem zaczęcia

mojej opowieści. Teraz stało się zwyczajem twierdzenie, że każde opowiadanie fantastyczne

jest prawdziwe; moje jednak

JEST

prawdziwe.

Mieszkam sam, na czwartym piętrze przy ulicy Belgrano. Parę miesięcy temu, o

zmroku, ktoś zapukał do moich drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem nieznajomego. Był to

wysoki mężczyzna o niewyraźnych rysach. Może zresztą taki mi się wydał z powodu mej

krótkowzroczności. Wyglądał ubogo, lecz schludnie. Był w szar

ym ubraniu, a w ręku miał

walizkę, też szarą. Od razu domyśliłem się, że to cudzoziemiec. Z początku sądziłem, że jest

stary; potem spostrzegłem, iż zmyliły mnie jego przerzedzone włosy, tak jasne, że niemal

białe, jakie często miewają Skandynawowie. W cz

asie naszej rozmowy, która nie trwała

nawet godziny, dowiedziałem się, że pochodzi z Orkadów.

Wskazałem mu krzesło. Milczał chwilę, zanim zaczął mówić. Wiało od niego

melancholią, tak jak teraz chyba wieje nią ode mnie.

- Sprzedaję biblie - powiedział.

Nie bez pedanterii odpowiedziałem:

- W tym domu jest parę biblii angielskich, z pierwszą Johna Wiclifa włącznie.

Posiadam również biblie Cipriano de Valera oraz Lutra, która literacko jest najsłabsza, i

łaciński egzemplarz Wulgaty. Jak pan sam widzi, biblie nie są mi specjalnie potrzebne.

Po chwili ciszy odparł:

- Sprzedaję nie tylko biblie. Mogę panu pokazać świętą księgę, jaką nabyłem w

zapadłym kącie Bikaniru. Może ona pana zainteresuje.

Otworzył walizkę i położył ją na stole. Był to tom

in octavo, oprawny w materiał.

Niewątpliwie przeszedł przez wiele rąk. Kiedy go oglądałem, zaskoczył mnie jego niezwykły

ciężar. Na grzbiecie był napis

Holy Writ, a pod spodem Bombay.

- Dziewiętnasty wiek, prawda? - zapytałem.

- Nie wiem, nigdy tego nie wiedziałem - brzmiała odpowiedź.

64

background image

Otworzyłem księgę na chybił trafił. Litery były nie znane. Strony, które wydawały się

zniszczone, a ich typografia marna, były drukowane w dwóch kolumnach, tak jak biblie.

Tekst był gęsty, ułożony wersetami. W górnym rogu każdej strony widniały arabskie cyfry.

Zastanowiło mnie, że strona parzysta nosiła (powiedzmy) numer 40 514, nieparzysta zaś,

idąca zaraz po niej, numer 999. Odwróciłem ją: na jej odwrocie znalazłem numer

ośmiocyfrowy. Była też tam mała rycina, z rodzaju tych, jakie zna

jdują się w encyklopediach:

kotwiczka, narysowana piórkiem, niby niezdarną ręką dziecka.

Wtedy właśnie nieznajomy powiedział:

- Niech pan dobrze się jej przypatrzy. Nie zobaczy jej pan nigdy więcej.

Coś jakby groźba zabrzmiało w tym zapewnieniu, ale nie w głosie.

Zapamiętałem miejsce i zamknąłem tom. Natychmiast go otwarłem. Nadaremnie

strona po stronie szukałem rysunku kotwicy. Aby pokryć zmieszanie, powiedziałem:

- Jest to wersja Pisma w którymś z języków hindustańskich, nieprawdaż?

- Nie - odpowiedział. Potem zniżył głos, jakby chciał powierzyć mi jakiś sekret: -

Nabyłem ten egzemplarz w miasteczku na równinie w zamian za Biblię i parę rupii. Ten, co

go posiadał, nie umiał czytać. Podejrzewam, że Księgę Ksiąg uważał za amulet. Należał do

bardzo ni

skiej kasty: nie można było nadepnąć na jego cień bez zarażenia się. Powiedział mi,

że jego książka nazywa się Księgą Piasku, albowiem ani ta księga, ani piasek nie mają

początku ni końca.

Poprosił, bym poszukał pierwszej strony.

Oparłem lewą rękę na okładce i otworzyłem księgę dwoma niemal ściśniętymi

palcami: dużym i wskazującym. Wszystko nadaremnie: między okładką a ręką zawsze

znajdowało się parę stron, jakby kiełkowały z książki.

- A teraz niech pan poszuka ostatniej.

I to również mi się nie udało; zaledwie, nie swoim głosem, zdołałem wyjąkać:

- Nie może to być.

Sprzedawca biblii ściszonym tonem powiedział:

- Nie może być, ale jest. Liczba stronic w tej książce jest dokładnie nieskończona.

Żadna nie jest pierwsza. Żadna nie jest ostatnia. Nie wiem, czemu są tak, a nie inaczej

ponumerowane. Może dlatego, by wykazać, że określenie nieskończoności wymyka się ja-

kimkolwiek liczbom. - Po czym, jakby myśląc głośno, dodał: - Jeżeli przestrzeń jest

nieskończona, jesteśmy w jakimkolwiek punkcie przestrze

ni. Jeżeli czas jest nieskończony,

jesteśmy w jakimkolwiek punkcie czasu.

Jego rozważania rozdrażniły mnie, więc powiedziałem:

65

background image

- Pan jest zapewne wierzący?

- Tak, jestem prezbiterianinem. Moje sumienie jest spokojne. Jestem pewien, że nie

oszukałem tamtego człowieka, dając mu Słowo Boże w zamian za tę diabelską księgę.

Zapewniłem go, że nie powinien robić sobie żadnych wyrzutów, i zapytałem, czy

znalazł się w tych stronach przypadkiem. Odparł, że za parę dni chce wracać do ojczyzny.

Wtedy właśnie dowiedziałem się, że jest Szkotem z Orkadów. Powiedziałem, że ja osobiście

bardzo kocham Szkocję poprzez miłość do Stevensona i Hume'a.

- I zapewne do Robbie Burnsa - uzupełnił.

W czasie rozmowy przeglądałem nieskończoną księgę. Z udaną obojętnością

zapytałem:

- Chce pan zaoferować ten ciekawy egzemplarz British Museum?

- Nie. Proponuję go panu - odparł i wymienił wysoką cenę.

Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że taka suma przekracza moje możliwości, i

zamyśliłem się. Po paru minutach miałem gotowy plan.

- Proponuję panu pewną transakcję - rzekłem. - Pan dostał ten tom za parę rupii oraz

Pismo Święte; ofiarowuję zań panu moją miesięczną emeryturę, którą właśnie podjąłem, i

odziedziczoną po mych rodzicach Biblię Wiclifa wydrukowaną gotykiem.

- A black letter Wiclif! - wymruczał.

Poszedłem do sypialni i przyniosłem pieniądze

oraz Biblię. Przerzucił parę kartek i

obejrzał okładkę z zapałem bibliofila.

- W porządku - powiedział.

Byłem zdziwiony, że się nie targuje. Potem dopiero miałem zrozumieć, iż przyszedł

do mnie już zdecydowany, by sprzedać księgę. Schował pieniądze, nie licząc.

Mówiliśmy o Indiach, o Orkadach, o norweskich jarls, którzy tymi wyspami rządzili.

Kiedy wyszedł, była już noc.

Nie zobaczyłem go więcej i nie poznałem jego nazwiska.

Miałem zamiar wstawić Księgę Piasku w puste miejsce po Wiclifie, ale w końcu

zdecydowałem schować ją za niekompletną edycję “Księgi tysiąca i jednej nocy".

Postawiłem ją tam i nie mogłem zasnąć. O trzeciej czy czwartej nad ranem zapaliłem

światło. Wziąłem tę niezwykłą księgę i zacząłem ją przeglądać. Na jednej ze stron

zobaczyłem rysunek maski. W rogu miała nie wiem już jaką cyfrę podniesioną do dziesiątej

potęgi.

Nikomu nie pokazałem mej zdobyczy. Do szczęścia jej posiadania dołączył się lęk, by

mi jej nie ukradziono, a potem nieufność, że może jednak nie okaże się nieskończona. Te

66

background image

dwie obawy pogłębiły moją dawną mizantropię. Miałem jeszcze garść przyjaciół - przestałem

ich widywać. Stałem się więźniem księgi i niemal zaprzestałem wychodzenia na ulicę. Za

pomocą lupy pr

zebadałem jej zniszczony grzbiet i okładki i odrzuciłem przypuszczenie

jakichkolwiek sztuczek. Sprawdziłem, że małe ryciny oddalone są od siebie o dwa tysiące

stron. Zapisałem je w notatniku alfabetycznym, który dość szybko się wypełnił. Nigdy się nie

pow

tórzyły. Nocą, w czasie krótkich chwil, kiedy udawało mi się zasnąć, śniłem o księdze.

Lato miało się ku końcowi, kiedy zrozumiałem, że jest to księga monstrualna. Na nic

się nie zdały rozważania, że nie mniej potworny jestem ja sam, kiedy oglądam ją oczami,

dotykam dziesięcioma zakończonymi paznokciami palcami. Poczułem, że jest ona jakimś

koszmarem, czymś nieczystym, co bezcześci i przenika rzeczywistość.

Pomyślałem o ogniu, ale zląkłem się, że spalenie nieskończonej księgi będzie również

nieskończone i zadusi dymem całą planetę.

Pamiętam, że czytałem, iż najlepiej schować liść pomiędzy liśćmi. Przed pójściem na

emeryturę pracowałem w Bibliotece Narodowej, w której znajduje się dziewięćset tysięcy

tomów: wiem, że na prawo z holu kręcone schodki giną w m

rokach suteren, gdzie złożone

są czasopisma i mapy. Skorzystałem z nieuwagi pracowników, by zgubić Księgę Piasku na

jednym z pełnych wilgoci regałów. Postarałem się nie zauważyć, na jakiej wysokości ani w

jakiej odległości od drzwi ją umieszczam.

Trochę mi ulżyło, ale nadal nie chcę nawet przechodzić ulicą M

éxico.

67

background image

Epilog

Pisanie prologu do nie czytanych jeszcze opowiadań jest zadaniem właściwie

niemożliwym, jako że wymaga analizy wątków, których nie należy zdradzać. Z tych względów

wolę napisać epilog.

Opowiadanie początkowe podejmuje stary temat sobowtóra, który ty

lekroć kusił

zawsze szczęśliwe pióro Stevensona. W Anglii nosi on nazwę

fecht lub bardziej literacko

wraith of the living. W Niemczech - Doppelgänger. Podejrzewam, że najdawniejszą

formą był

o alter ego. Ta zjawa poczęła się zapewne od odbić w zwierciadłach metalu czy

wody lub po prostu od pamięci, która z każdego z nas robi aktora i widza zarazem. Moim

obowiązkiem było sprawić, by rozmówcy byli dostatecznie różni i dostatecznie podobni, by

być jednym i tym samym. Czy warto wspominać, że pomysł tej historii przyszedł mi do głowy

nad brzegami rzeki Charles w Nowej Anglii, której zimny bieg przywiódł mi na myśl dalekie

wody Rodanu?

Miłość jest bardzo często tematem mych wierszy; inaczej jest z prozą, gdzie występuje

raz jeden: w “Ulri

ce". Czytelnicy zauważą jej formalne zbliżenie do “Tamtego".

“Kongres" jest najdłuższym opowiadaniem z tego tomu, o założeniu tak szerokim, że w

końcu łączącym się z kosmosem i z sumą wszystkich dn

i. Niejasny początek pragnie

przypomnieć temat fikcji Kafki; koniec -

wznieść się, z pewnością daremnie, do ekstazy

Chester

tona lub Johna Bunyana. Nigdy nie zasłużyłem na podobne olśnienie, ale udało

mi się je wyśnić. Moim zwyczajem wplotłem w to opowiadanie szczegóły autobiograficzne.

Przeznaczenie, które - jak głosi fama - jest niezbadane, nie dawało mi spokoju,

dopóki nie przejrzałem pośmiertnego opowiadania Lovecrafta, pisarza, którego zresztą

zawsze uważałem za nieświadomego parodystę Poego. W końcu uległem; pożałowania godny

owoc tej kapitulacji nosi tytuł

“There Are More Things".

“Sekta Trzydziestu" opisuje bez żadnego dokumentalnego zaplecza historię

domniemanej herezji.

“Noc darów" jest może najprostszym opowiadaniem w tym tomie, najgwałtowniejszym

i najba

rdziej egzaltowanym.

“Biblioteka Babel"

*

(1941) wyobraża nie kończącą się liczbę książek; “Undr" oraz

“Zwierciadło i maska"

- odwieczne dzieła składające się z jednego wyrazu.

“Utopia człowieka zmęczonego" jest moim zdaniem opowieścią najuczciwszą, a

* Opowiadanie z tomiku “Fikcje". (Przyp. tłum.)

68

background image

zarazem najbardziej melancholijną z całej serii.

Zawsze mnie zaskakiwała obsesja etyczna u Amerykanów z Północy; “Fortel" chce

odzwierciedlić ten rys.

Mimo Johna Feltona, Charlotty Corday, znanej opinii Rivery Indarte (“Jest

rzeczą świętą zamordować Rosasa") i urugwajskiego hymnu narodowego (“Tak, tyrani,

Brutusa sztylet wziąć") nie zgadzam się z morderstwem politycznym. Cokolwiek by było,

czytelnicy samotnej zbrodni Arredonda zechcą dowiedzieć się jej zakończenia. Luis Melidn

Lafinur prosił o jego uniewinnienie, lecz sędzio

wie Carlos Fein i Cristóbal Salvanac

skazali go na miesiąc odosobnienia i na pięć lat więzienia. Dziś jedna z ulic Montevideo nosi

jego imię.

Dwa różne i niepojęte przedmioty są tematem ostatnich opowiadań. “Krążek" to koło

Euklidesa, które zakłada możliwość istnienia jednej strony; “Księga piasku"

- tom o

niezliczonej liczbie stron.

Mam nadzieję, że pospieszne notki, które właśnie skończyłem dyktować, nie

wyczerpują tej książki i że jej fantazje będą puszczały pędy w gościnnej wyobraźni tych,

którzy ją właśnie zamykają.

J. L. B.

Buenos Aires, 3 lutego 1975

69


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Borges Jorge Luis Ksiega piasku
Borges Jorge Luis Ksiega istot zmyslonych
Borges Jorge Luis Opowiadania ze zbioru Księga piasku
Borges Jorge Luis - Biblioteka Babel
Borges Jorge Luis - Biblioteka Babel
Borges Jorge Luis Powszechna historia nikczemnosci
Borges, Jorge Luis Libro de los libros Literaturas antiguas
Borges Jorge Luis Kosc niezgody
Borges Jorge Luis Róża Paracelsa(1)
Borges, Jorge Luis Biografia de Tadeo Isidoro Cruz
Borges, Jorge Luis Dialogos con Borges
Borges Jorge Luis Roza Paracelsa
Borges, Jorge Luis Los dos reyes y los dos laberintos
Borges Jorge Luis Zamaskowany Farbiarz Hakim Z Merwu
Borges, Jorge Luis La espera

więcej podobnych podstron