Jorge Luis Borges
Księga piasku
OPOWIADANIA
(Przełożyła: Zofia Chądzyńska)
Spis treści:
Tamten..........................................................3
Ulrica...........................................................10
Kongres.......................................................14
There Are More Things................................28
Sekta Trzydziestu.........................................34
Noc darów....................................................37
Zwierciadło i maska.................
....................41
Undr............................................................45
Utopia człowieka zmęczonego......................50
Fortel...........................................................56
Avelino Arredondo......................................61
Krążek.........................................................66
Księga piasku..............................................68
Epilog.........................................................72
2
Tamten
Wydarzenie to miało miejsce w lutym 1969 roku w Cambridge, na północ od Bostonu.
Nie zanotowałem go od razu, pierwszą mą myślą bowiem było o nim zapomnieć, by nie
stracić rozumu. Teraz, w roku 1972, myślę, że jeżeli je opiszę, inni przeczytają to jako
opowiadanie, a może wtedy, z upływem lat, stanie się nim i dla mnie.
Wiem, że było czymś potwornym, póki trwało, a również w czasie bezsennych nocy,
jakie nastąpiły potem. To nie znaczy zresztą, by miało wzruszyć osobę trzecią.
Było około dziesiątej rano. Siedziałem na ławce nad brzegiem rzeki Charles. O jakieś
pięćset metrów w prawo stał wysoki budynek, którego nazwy nigdy się nie dowiedziałem.
Szara woda popychała wielkie kawały lodu. W sposób nieunikniony rzeka skojarzyła mi się z
czasem. Tysiącletni obraz Heraklita. Spałem dobrze; moje wykłady poprzedniego dnia chyba
zainteresowały słuchaczy. Dokoła nie było żywej duszy.
Nagle doznałem uczucia (zdaniem psychologów dowodzącego zmęczenia), że
moment ten już raz przeżyłem. Na drugim końcu ławki ktoś usiadł. Byłbym wolał samotność,
ale nie chciałem od razu wstawać, by nie wydać się niegrzecznym. Tamten zaczął
pogwizdywać. Wtedy właśnie nastąpił pierwszy z wielu niepokojących epizodów tego ranka.
To, co gwizdał, to, co usiłował gwizdać (nigdy nie miałem zbyt dobrego słuchu), było
popularną kreolską balladą “La Tapera" Eliasa Regules. Sposób gwizdania
przeniósł mnie na
nie istniejące już patio i przywiódł wspomnienie Àlvara Meliana Lafinur, który od tak dawna
nie żył. Potem pojawiły się pierwsze zwrotki. Nie był to głos Àlvara, ale usiłował być do
niego podobny. Uświadomiłem to sobie ze zgrozą. Zbliżyłem się doń i zapytałem:
- Pan z Urugwaju czy z Argentyny?
- Jestem Argentyńczykiem, ale od czternastego roku mieszkam w Genewie -
zabrzmiała odpowiedź.
Nastąpiła długa cisza. Zapytałem: — Na ulicy Malagnou pod siedemnastym, na
wprost cerkwi?
Odpowiedział, że tak.
- W takim razie - powiedziałem zdecydowanie - pan się nazywa Jorge Luis Borges. Ja
także jestem Jorge Luis Borges. Jest rok 1969 i znajdujemy się w Cambridge.
- Nie - odpowiedział moim własnym, tyle że dalekim głosem.
Po jakimś czasie powtórzył z
naciskiem:
- Jestem w Genewie, na ławce, o parę kroków od Rodanu. Dziwne wydaje mi się
3
jedno, że jesteśmy do siebie podobni, choć pan, z tą siwą głową, wygląda na o wiele
starszego.
Odpowiedziałem:
- Mogę ci dowieść, że nie kłamię. Opowiem ci o sprawach, o jakich nie może
wiedzieć nieznajomy. W domu jest srebrne naczynie do mate na nóżce udającej węża, które
nasz pradziad przywiózł z Peru. Jest też srebrna miska, którą przytraczał do siodła. W twojej
szafie stoją dwa rzędy książek. Trzy tomy bajek “Księgi tysiąca i jednej nocy" Lane'a ze
stalorytem i notkami zamieszczonymi petitem pomiędzy rozdziałami, słownik łaciński
Quicherata, “Germania" Tacyta po łacinie w wersji Gordona, “Don Kichot" wydany przez
Garniera, “Tablas de sangre" Rivery Indarte, z ded
ykacją autora, “Sartor Resartus" Carlyle'a,
biografia Amiela i schowana za innymi w tekturowej oprawie książka o obyczajach
seksualnych ludów bałkańskich. Nie zapomniałem również pewnego popołudnia na
pierwszym piętrze domu przy placu Dubourg.
- Dufour - poprawił.
- Zgoda. Dufour. Czy ci to wystarcza?
- Nie - odpowiedział. - Te dowody niczemu nie służą. Jeżeli śni mi się pan, to nic
dziwnego, że wie pan to, co ja wiem. Wszystkie pańskie staranne wyliczania są daremne.
Zarzut był słuszny. Odparłem:
- Jeżeli ten ranek i to spotkanie są snem, każdy z nas z pewnością uważa, że to jego
sen. Może przestaniemy śnić, może nie przestaniemy. Tymczasem naszym obowiązkiem jest
przyjąć ten sen tak, jak przyjęliśmy wszechświat i to, że nas poczęto, że do patrzenia ma
my
oczy i że oddychamy.
- A jeżeli sen będzie trwał? - zapytał z niepokojem.
Aby uspokoić i jego, i siebie, powiedziałem z przekonaniem, jakiego z pewnością nie
miałem:
- Mój sen trwa już siedemdziesiąt lat. W końcu, jeżeli o tym pomyśleć, nie ma
człowieka, który by nie spotkał samego siebie. To właśnie zdarza się nam w tej chwili, z tą
różnicą, że jest nas dwóch. Czy nie chcesz wiedzieć czegoś z mojej przeszłości, co w przy-
szłości oczekuje i ciebie?
Przytaknął bez słowa. Mimo że trochę zagubiony, mówiłem
dalej:
- Matka jest zdrowa i czuje się dobrze, mieszka nadal w swym domu na rogu Charcas i
Maipú w Buenos Aires, ale ojciec umarł trzydzieści lat temu. Umierał na serce. Dobił go
paraliż połowy ciała: lewa ręka położona na prawej wyglądała jak ręka dziecka na ręce
giganta. Niecierpliwie czekał śmierci, ale nigdy się nie skarżył. Nasza babka umarła w tym
4
samym domu. Na parę dni przed końcem zawołała nas wszystkich i powiedziała: “Jestem
bardzo starą kobietą, która umiera bardzo powoli. Niech nikt sobie
nie zawraca głowy czymś
tak zwykłym i codziennym". Twoja siostra Norah wyszła za mąż i ma dwóch synów. No, a co
słychać u ciebie w domu?
- Dobrze. Tata ze swymi wiecznymi żarcikami na temat religii. Wczoraj wieczór
powiedział, że Chrystus był jak gauczo, który nie chce się angażować, i dlatego używał
przypowieści.
Zawahał się, a potem dodał:
- A pan?
— Nie znam liczby książek, jakie napiszesz, ale wiem, że będzie ich zbyt wiele.
Będziesz pisał wiersze, które dadzą ci rozkosz nie dzieloną z nikim, i opowiadania
fantastyczne. Będziesz wykładał, tak jak twój ojciec i jak tylu z naszej krwi.
Byłem zadowolony, że wcale nie pyta o powodzenie lub niepowodzenie książek.
Zmieniłem ton i ciągnąłem dalej:
- Co dotyczy historii... Była inna wojna, między niemal tymi samymi przeciwnikami.
Francja od razu skapitulowała. Anglia i Ameryka wygrały z niemieckim dyktatorem
nazwiskiem Hitler cykliczną bitwę pod Waterloo. Buenos Aires około roku 1946 spłodziło
nowego Rosasa, dość podobnego do naszego krewnego. Prowincja
Córdoba uwolniła nas od
niego w pięćdziesiątym piątym, tak jak uprzednio Entre Ríos. Teraz źle się dzieje. Rosja
usiłuje wziąć we władanie tę planetę; Ameryka, uwikłana w przesąd o konieczności
demokracji, nie może się zdecydować, czy zostać prawdziwym im
perium. Z każdym dniem
nasz kraj staje się bardziej prowincjonalny. Bardziej prowincjonalny i bardziej zadufany w
sobie, jakby zamykał oczy. Nie zaskoczyłoby mnie, gdyby w szkołach naukę łaciny
zastąpiono nauką guarani.
Zauważyłem, że zaledwie mnie słucha. Naturalny lęk przed niemożliwym, a jednak
oczywistym paraliżował go. Ja, który nie byłem ojcem, poczułem dla tego biednego chłopaka
bliższego mi, niż gdyby był moim rodzonym synem, przypływ miłości. Zobaczyłem, że
trzyma w rękach książkę. Zapytałem
o jej tytuł.
- To “Biesy" Fiodora Dostojewskiego - odpowiedział z pewną dumą.
- Już nie bardzo pamiętam. Jakie to jest?
Ledwie wypowiedziałem te słowa, już wiedziałem, że takie pytanie jest
świętokradztwem.
- Mistrz rosyjski - odparł - głębiej niż ktokolwiek inny spenetrował labirynt
słowiańskiej duszy.
5
Ten retoryczny wysiłek wydał mi się dowodem, że się uspokoił.
Zapytałem, czy zna inne książki mistrza.
Wymienił dwie czy trzy, między innymi “Sobowtóra".
Zapytałem, czy czytając je potrafił odróżnić postacie, podobnie jak i u Conrada, i czy
ma zamiar przeczytać wszystkie jego dzieła.
- Raczej nie - odrzekł dość zaskoczony.
Zapytałem go, co pisze; odpowiedział, że przygotowuje tomik wierszy, który ma
zamiar nazwać “Czerwone hymny". Myślał również o tytule
“Czerwone rytmy".
- Czemu nie? - powiedziałem. - Masz znakomitych poprzedników. “Błękitny wiersz"
Rubena Daria. “Szara piosenka" Verlaine'a.
Nie słuchając mnie wyjaśnił, że jego książka ma wyśpiewać braterstwo wszystkich
ludzi. Poeta naszych czasów nie może odwracać się tyłem do swojej epoki.
Zamyśliłem się i zapytałem, czy rzeczywiście czuje się bratem wszystkich. Na
przykład wszystkich pracowników zakładów pogrzebowych, wszystkich listonoszy,
wszystkich nurków, wszystkich tych, co mieszkają po parzystej stronie ulicy, wszystkich za-
chrypniętych i tak dalej. Odpowiedział, że jego książka odnosi się do masy pariasów i
uciśnionych.
- Twoja masa pariasów i uciśnionych - odparłem — nie jest niczym innym jak
abstrakcją. Tylko jednostki istnieją, jeżeli w ogóle ktoś istnieje. “Człowiek wczorajszy nie jest
człowiekiem dzisiejszym", zawyrokował pewien Grek. My dwaj, na tej ławce w Genewie czy
też w Cambridge, zapewne możemy być tego dowodem.
Prócz surowych stronic Historii pamiętne wydarzenia obywają się bez pamiętnych
zdań. Człowiek, który ma umrzeć, chce przypomnieć sobie jakiś wyryty w pamięci obraz z
dzieciństwa; żołnierze przed pójściem do ataku mówią o błocie lub o kapralu. Nasza sytuacja
była jedyna w swoim rodzaju i szczerze mówiąc nie byliśmy do
niej przygotowani. My -
oczywiście - mówiliśmy o literaturze; obawiam się zresztą, że nie powiedziałem nic więcej
niż to, co zazwyczaj mówię dziennikarzom. Moje
alter ego wierzyło w wymyślenie lub
odkrycie nowych metafor; ja - w te, które odpowiadają wewnętrznym zbliżeniom, poczuciu
bliskości, i w te, jakie nasza pamięć zaakceptowała. Starość ludzi i zmierzch, sny i życie,
płynięcie czasu i wody. Wyłożyłem mu tę opinię, którą po latach zamieści w książce. Niemal
mnie nie słuchał. Nagle rzucił: - Jeżeli
pan jest mną, jak wytłumaczyć, że zapomniał pan o
swoim spotkaniu z pewnym starszym panem, który w roku 1918 powiedział panu, że też jest
Borgesem?
Nie pomyślałem o tej trudności. Odpowiedziałem bez przekonania:
6
- Może było to tak niezwykłe, że postarałem się o tym zapomnieć.
Zaryzykował nieśmiałe pytanie:
- Jak z pańską pamięcią?
Zrozumiałem, że dla chłopca, który nie ma dwudziestu lat, człowiek przeszło
siedemdziesięcioletni jest niemal nieboszczykiem. Odpowiedziałem:
- Często bywa podobna do zapomnienia, ale zawsze jeszcze znajduje to, co powinna.
Uczę się anglosaskiego i nie jestem w tym najgorszy.
Jak na sen nasza rozmowa trwała już zbyt długo. Nagle przyszło mi coś do głowy.
- Mogę ci natychmiast dowieść - powiedziałem - że ci się nie śnię. Posłuchaj tego
wersetu, którego nigdy nie czytałeś, a który ja zapamiętałem.
Powoli zacząłem deklamować przesławne zdanie:
L'hydre-univers tordant son
corps écaillé d'astres...
Odczułem jego niemal przerażone zdumienie. Powtórzył zdanie szeptem, rozkoszując
się każdym olśniewającym słowem.
- To prawda - wybełkotał - nigdy nie byłbym w stanie napisać czegoś podobnego.
Hugo nas zjednoczył.
Przedtem powtarzał z zapałem, teraz to sobie przypominam, ów krótki wiersz, w
którym Walt Whitman wspomina wspólną noc nad morzem, kiedy to był naprawdę
szczęśliwy.
- Jeśli Whitman to wyśpiewał - zauważyłem - to dlatego, że tego pragnął, a to nie
nastąpiło. Poemat zyskuje, jeśli można się z niego domyślić, że jest wyrazem pragnienia, nie
zaś kroniką faktu.
Popatrzył na mnie.
- Pan go nie zna! - wykrzyknął. - Whitman nie może kłamać!
Pół wieku nie mija bezkarnie. Po naszej rozmowie, ludzi wielorakich lektur i
odmiennych gustów, poznałem, że nie możemy się zrozumieć. Byliśmy zbyt różni i zbyt
podobni. Nie mogliśmy też oszukiwać się, to utrudnia dialog. Każdy z nas był karykaturalną
kopią drugiego. Sytuacja była zbyt nienormalna, by mogła trwać dłużej. Radzić czy też
dyskutować też nie miało sensu, bo jego nieuniknionym przeznaczeniem było stać się tym,
czym ja jestem.
Niespodziewanie przypomniała mi się fantazja Coleridge'a. Ktoś śni, że wędruje
przez raj, na dowód czego dostaje kwiat. Po obudzeniu trzyma ten kwiat w dłoni.
Pomyślałem o podobnej sztuczce.
- Posłuchaj - powiedziałem - czy masz jakieś pieniądze?
7
- Tak - odparł. - Mam dwadzieścia franków. Zaprosiłem dziś wieczór Simona
Żychlińskiego do “Crocodile'a".
- Powiedz Simonowi, że poświęci się medycynie, że będzie praktykował jako lekarz w
Carouge i zdziała wiele dobrego... a teraz daj mi trochę drobnych.
Wyjął trzy srebrne monety i garstkę miedziaków. Nie rozumiejąc, dał mi jedną ze
srebrnych.
Podałem mu któryś z tych niebezpiecznych amerykańskich banknotów mających
rozmaitą wartość przy jednakowej wielkości. Popatrzył nań zdumiony.
- To niemożliwe! - krzyknął. - Jest
na nim data 1964.
(W wiele miesięcy później ktoś zwrócił mi uwagę, że na banknotach w ogóle nie ma
dat).
- To jakiś cud - wybąkał. - A cuda napawają strachem. Tych, co byli świadkami
zmartwychwstania Łazarza, ogarnęło przerażenie.
Nic się nie zmieniliśmy, pomyślałem. Zawsze odniesienia literackie.
Podarł banknot i schował monetę.
Ja postanowiłem rzucić swoją do rzeki. Srebrny łuk niknący w srebrnej rzece nadałby
mojej historii jakiś obraz życia, ale los chciał inaczej.
Odpowiedziałem, że jeżeli coś nadnaturalnego zdarza się dwukrotnie, przestaje
przerażać. Zaproponowałem, byśmy spotkali się nazajutrz na tej samej ławce, znajdującej się
w dwóch różnych miejscach i w dwóch różnych epokach.
Zgodził się natychmiast i powiedział, nie patrząc na zegarek, że nie ma już wiele
czasu. Obaj kłamaliśmy i każdy z nas wiedział, że jego rozmówca kłamie. Dodałem, że mają
tu przyjść po mnie.
- Przyjść po pana? - zapytał.
- Tak. Kiedy dojdziesz do mojego wieku, stracisz niemal całkowicie wzrok. Będziesz
widział żółtości, cienie, światła. Ale nie przejmuj się. Stopniowe tracenie wzroku nie jest
tragiczne. Przypomina powolny letni zmierzch.
Pożegnaliśmy się, nie podając sobie rąk. Nazajutrz nie poszedłem. On też pewnie nie
przyszedł.
Wiele myślałem nad tym spotkaniem, o którym nie opowiedziałem nikomu. Mam
wrażenie, że znalazłem do niego klucz. Spotkanie było rzeczywiste, ale tamten rozmawiał ze
mną we śnie i dlatego mógł o mnie zapomnieć; ja rozmawiałem z nim na jawie i
wspomnienie to wciąż jeszcze mnie niepokoi.
Tamten śnił o mnie, choć niezupełnie o mnie. Śnił, teraz dopiero to rozumiem, o nie
8
istniejącej dacie na dolarze.
9
Ulrica
Hann tekr svenhit Gram ok
leggr i methal theira bert
Völsunga Saga, 27
Moje opowiadanie będzie wierne rzeczywistości, a w każdym razie mojemu
wspomnieniu rzeczywistości, co w końcu jest tym samym. Wypadki miały miejsce bardzo
niedawno, ale wiem, że maniera literacka równa się manierze nadawania rysów przy-
padkowości i podkreślaniu emfazy. Chcę opowiedzieć o moim spotkaniu z Ulricą (n
ie znałem
jej nazwiska i zapewne nie poznam go nigdy) w mieście York. Kronika ta obejmuje jedną noc
i jeden ranek. Nic by mnie nie kosztowało nadmienić, że zobaczyłem ją pierwszy raz obok
“Pięciu sióstr Yorku", owych słynnych czystych, pozbawionych wszel
kich obrazów witraży,
jakie uszanowali obrazoburcy Cromwella, ale faktem jest, że poznaliśmy się w saloniku
“Northern Inn", gospody leżącej poza murami miasta. Było tam zaledwie parę osób, a ona
siedziała tyłem do mnie. Ktoś poczęstował ją kieliszkiem, lec
z odmówiła.
- Jestem feministką - powiedziała. - Nie chcę naśladować mężczyzn. Nie lubię ich
tytoniu ani alkoholu.
Zdanie miało brzmieć dowcipnie i odgadłem, że nie po raz pierwszy je wygłasza.
Potem dowiedziałem się, że wcale nie było dla niej charakterys
tyczne, ale to, co mówimy,
nie zawsze do nas pasuje.
Opowiedziała, że spóźniła się do muzeum, ale wpuszczono ją, dowiedziawszy się, że
jest Norweżką.
Ktoś z obecnych skomentował:
- Nie po raz pierwszy Norwegowie wchodzą do Yorku.
- To prawda - przytaknęła. - Anglia należała do nas i straciliśmy ją, jeżeli w ogóle
można coś mieć i w ogóle można coś stracić.
Wtedy na nią popatrzyłem. Pewien werset Blake'a wspomina o dziewczynach z
łagodnego srebra i szalonego złota, ale w Ulrice była mieszanina złota i łagodności. Była
zręczna i wysoka, o drobnych rysach i szarych oczach. Większe wrażenie niż jej twarz zrobił
na mnie wyraz spokojnej tajemniczości.
Uśmiechała się łatwo, a uśmiech wydawał się ją oddalać. Nosiła się czarno, co jest
rzadkie na północy, gdzie starają się rozweselać to, co samo otoczenie przygasza. Mówiła
10
poprawnie po angielsku, lekko akcentując literę “r". Nie jestem bystrym obserwatorem; to
wszystko zauważyłem z czasem.
Przedstawiono nas sobie. Powiedziałem, że jestem profesorem na Uniwersytecie Los
Andes w Bogocie, Kolumbijczykiem - wyjaśniłem.
Zapytała zamyślona:
- Co to znaczy być Kolumbijczykiem?
- Nie wiem - odpowiedziałem. - To akt wiary.
- To tak jak być Norweżką - przytaknęła.
Nie pamiętam żadnych innych słów, jakie padły tej nocy. Nazajutrz wcześnie rano
zszedłem do sali jadalnej. Przez szyby zobaczyłem, że spadł śnieg; równina gubiła się w
świetle poranka. Nie było nikogo więcej. Ulrica zaprosiła mnie do swego stołu. Powiedziała,
że lubi samotne spacery.
Przypomniał mi się żart Schopenhauera i odpowiedziałem:
- Ja także. Możemy więc wyjść razem.
Oddaliliśmy się od domu, sunąc po świeżym śniegu. Na polach nie było żywej duszy.
Zaproponowałem spacer do Thorgate, które leżało o parę mil w dół rzeki. Wiem, że już wtedy
byłem w niej zakochany; nie zniósłbym nikogo innego u swego boku.
Usłyszałem dalekie wycie wilka. Nigdy nie słyszałem, jak wyje wilk, ale wiem, że to
był wilk. Ulrica się nie przelękła.
Po chwili odezwała się, jakby myśląc głośno:
- Niewielkie i prymitywne miecze, jakie widziałam wczoraj w York Minster,
wzruszyły mnie bardziej niż wielkie okręty w muzeum w Oslo.
Nasze drogi rozdzieliły się. Ulrica tegoż popołudnia wyjeżdżała do Londynu, ja - do
Edynburga.
- Na Oxford Street - powiedziała - pójdę śladem De Quinceya, który szukał swej Anny
zagubionej w londyńskim tłoku.
- De Quincey - odparłem - przestał jej szukać. Ja ciągle jej szukam.
- Może - powiedziała półgłosem - teraz ją znalazłeś.
Zrozumiałem, że rzecz nieoczekiwana przestała mi być wzbroniona, i ucałowałem jej
usta i oczy. Odsunęła się ode mnie z łagodną stanowczością, a potem rzuciła:
- Będę twoją w gospodzie w Thorgate. Proszę, nie dotykaj mnie teraz. Tak będzie
lepiej.
Dla człowieka samotnego w starszym wieku ofiarowana miłość jest darem, którego
już się nie spodziewa. Cud ma prawo stawiać swoje warunki. Pomyślałem o swoich młodych
11
latach w Popayán i o pewnej dziewczynie z Teksasu, jasnej i smukłej jak Ulrica, która
odmówiła mi swojej miłości.
Nie popełniłem błędu zapytując, czy mnie kocha. Zrozumiałem, że nie jestem
pierwszy i że nie będę ostatni. Ta przygoda, może jedyna dla mnie, będzie jedną z wielu dla
prześlicznej i stanowczej uczennicy Ibsena.
Trzymając się za ręce, nadal rozmawialiśmy.
- Wszystko to jest jak sen - powiedziałem - a ja nigdy nie śnię.
- Jak ów król - odparła Ulrica - który nie śnił aż do chwili, gdy czarownik uśpił go w
chlewie.
Potem dodała:
- Posłuchaj. Zaraz zaśpiewa ptak.
Po chwili usłyszeliśmy śpiew.
- W tych okolicach - powiedziałem - mówią, że ten, kto ma umrzeć, widzi przyszłość
.
- A ja mam umrzeć - dodała.
Spojrzałem na nią zdumiony.
- Idźmy na przełaj przez las - zaproponowałem. - Będziemy prędzej w Thorgate.
- Las jest niebezpieczny - odparła.
Poszliśmy pustymi polami.
- Chciałbym, żeby ta chwila trwała zawsze - wyszeptałem.
- “Zawsze" jest słowem niedozwolonym dla ludzi - stwierdziła Ulrica i ażeby uniknąć
patosu, poprosiła, bym jeszcze raz powtórzył swoje nazwisko, którego nie dosłyszała.
- Javier Otárola - powiedziałem.
Próbowała je wymówić, ale nie potrafiła. Podobnie i ja pomyliłem się, powtarzając jej
imię: Ulrikke.
- Będę cię nazywała Zygfrydem - oznajmiła, uśmiechając się.
- Jeżeli ja jestem Zygfrydem, ty jesteś Brunhildą.
Zwolniła kroku.
- Znasz sagę? - zapytałem.
- No pewno - odparła. - Tragiczna historia, którą Niemcy zmarnowali w swych
zapóźnionych “Nibelungach".
Nie chciałem dyskutować i odpowiedziałem:
- Brunhildo, idziesz tak powoli, jakbyś chciała, żeby między nami w łożu pojawił się
miecz.
Nagle znaleźliśmy się przed gospodą. Nie zdziwiło mnie, że nazywała się tak jak
12
tamta - “Northern Inn".
Ze szczytu schodów Ulrica krzyknęła:
- Słyszałeś wilka? Nie ma już wilków w Anglii. Spiesz się.
Kiedy wchodziłem na pięterko, zauważyłem, że ściany wyklejone są tapetą
à la
William Morris - głęboką czerwienią ze splatającymi się owocami i ptakami. Ulrica weszła
pierwsza. Ciemny pokój był niski, mansardowy. Oczekiwane łoże odbijało się w lustrze, a
ciemny mahoń przypominał mi zwierciadło z Pisma. Ulrica już się rozebrała. Zawołała mnie
moim prawdziwym imieniem: Javier.
Poczułem, że śnieżyca się wzmaga. Nie było już ani
mebli, ani luster. Między nami nie było miecza. Czas sączył się niby piasek. W cieniu płynęła
odwieczna miłość i po raz pierwszy i jedyny posiadłem obraz Ulriki.
13
Kongres
Ils s'acheminerent vers un château immense, au frontis-
pice duquel on lisait: “Je n'appartiens à personne
et j'appartiens à tout le monde. Vous y étiez avant que
d'y entrer, et vous y serez encore quand vous en sortirez".
Diderot, “Jacques Le Fataliste et son Maître"
(1796)
Nazywam się Alejandro Ferri. W nazwisku mym pobrzmiewają wojownicze echa, ale
nie skojarzenia z żelazem, symbolem chwały, ani wielki cień Macedończyka - zdanie
pochodzi od autora “Marmurów", który zaszczycał mnie swoją przyjaźnią - nie przypomina w
niczym szareg
o człowieczka, który kreśli te linijki na piętrze hoteliku przy ulicy Santiago del
Estero, w południowej części miasta, pod żadnym względem nie przywodzącej już na pamięć
jego dawnych dzielnic. Wkrótce skończę siedemdziesiąt ileś tam lat, nadal udzielam l
ekcji
angielskiego garstce uczniów. Z powodu niezdecydowania, niedbalstwa czy z innych
przyczyn nie ożeniłem się i teraz jestem sam. Nie doskwiera mi samotność; dość trudno jest
znosić samego siebie i własne manie. Widzę, że się starzeję: nieomylną ozna
ką jest fakt, że
nie interesują mnie ani nie zaskakują nowości, może dlatego że - jak stwierdzam - nie ma w
nich nic specjalnie nowego, są to zawsze te same, skromne wariacje. Kiedy byłem młody,
pociągały mnie zmierzchy, przedmieścia, nieszczęścia; teraz
- poranki w centrum miasta i
łagodny spokój. Już nie udaję Hamleta. Zapisałem się do partii konserwatywnej i do klubu
szachowego, dokąd chodzę jako widz, i to nieraz roztargniony. Ciekawski może ekshumować
z jakiegoś ciemnego kąta Biblioteki Narodowej pr
zy ulicy Mexico egzemplarz mojego
“Krótkiego studium analitycznego języka Johna Wilkinsa", dzieła, które należałoby wznowić,
już choćby po to, żeby poprawić jego liczne błędy. Nowy dyrektor Biblioteki jest, jak mówią,
literatem, który się poświęcił bad
aniom dawnych języków (jakby obecne nie były dość
prymitywne) oraz demagogicznemu wychwalaniu wyimaginowanego Buenos Aires
nożowników. Nigdy nie chciałem go poznać. Przybyłem do tego miasta w 1899 roku i jeden
jedyny raz przypadek zetknął mnie z nożownik
iem czy też z osobnikiem cieszącym się opinią
nożownika. Jeżeli się nadarzy okazja, opiszę kiedyś ten epizod.
* “Skierowali się do... ogromnego zamku, nad którego bramą znajdował się napis: «Należę do nikogo i do
wszystkich. Byliście tu, nimeście weszli, i będziecie jeszcze, skoro wyjdziecie»" - Denis Diderot, “Kubuś
Fatalista i jego pan", tłum. Tadeusz Żeleński-Boy. (Przyp. red.)
14
Już mówiłem, że jestem sam; parę dni temu sąsiad z hotelu, który słyszał, jak
wspominam Fermina Egurena, powiedział mi, że zmarł on w Punta del Es
te.
Śmierć owego człowieka, który z pewnością nigdy nie był mym przyjacielem, w jakiś
uporczywy sposób nie przestawała mnie zasmucać. Wiem, że zostałem sam jako jedyny już
na świecie strażnik owego wydarzenia, Kongresu, którego wspomnienia nie będę mógł z
nikim dzielić. Teraz jestem ostatnim członkiem Kongresu. To prawda, że każdy człowiek nim
jest, że nie istnieje na planecie istota, która by nim nie była, ale ja jestem nim w inny sposób.
Wiem, że nim jestem: to mnie odróżnia od mych niezliczonych kole
gów, obecnych i
przyszłych. Jest prawdą, że siódmego lutego 1904 roku przysięgliśmy na to, co najświętsze -
czyż jest na świecie coś świętego lub coś, co by nie było święte? - nie wyjawiać historii
Kongresu, ale jest równie pewne, że fakt, który wyjawiam
teraz, łamiąc przysięgę, jest także
częścią Kongresu. To oświadczenie jest niejasne, ale może rozpalić ciekawość moich
ewentualnych czytelników.
W każdym wypadku zadanie, jakie sobie narzuciłem, nie jest łatwe. Nigdy nie
trudniłem się, nawet w sposób epistolarny, gatunkiem narracyjnym, a poza tym - co z
pewnością jest o wiele ważniejsze - historia, którą opowiadam, jest niewiarygodna. Pióro José
Fernandeza Irali, niesłusznie zapomnianego poety, autora “Marmurów", było przeznaczone
do tego dzieła, lecz dz
iś jest już za późno. Nie będę rozmyślnie przeinaczał faktów, ale
przeczuwam, że lenistwo i niezręczność niejeden raz doprowadzą mnie do błędów.
Dokładne daty nie mają znaczenia. Przypomnijmy sobie, że przybyłem z Santa Fe,
mojej rodzinnej prowincji, w 1899 roku. Nigdy już tam nie wróciłem; przyzwyczaiłem się do
Buenos Aires, miasta, które mnie nie pociąga, tak jak można przyzwyczaić się do własnego
ciała lub do nie przemijającego bólu. Bez większych emocji przewiduję, że niedługo umrę;
wobec powyższeg
o muszę opanować swój zwyczaj dygresji i trochę przyspieszyć tok
opowiadania. Naszej osobowości - o ile takową posiadamy - nie zmieniają lata; ten sam
impuls, który pewnej nocy skierował mnie do Kongresu Świata, zaprowadził mnie wcześniej
do redakcji “Ul
tima Hora". Dla biednego chłopaka z prowincji dziennikarstwo wydaje się
zawodem romantycznym, podobnie jak dla biednego chłopaka z miasta może wydawać się
romantyczne życie gaucza lub parobka na cudzej ziemi. Nie zawstydza mnie, że chciałem
zostać dzie
nnikarzem, choć to rutynowe zajęcie wydaje mi się dziś banalne. Pamiętam, jak
mój kolega Fernandez Irala powiedział, że dziennikarz pisze dla zapomnienia, podczas gdy
chciałby pisać dla pamięci i czasu. Już wycyzelował (czasownik ten był wtedy w użyciu)
kilka znakomitych sonetów, które później z małymi zmianami miały ukazać się na stronicach
“Marmurów".
15
Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Kongresie. Może
było to owego popołudnia, gdy kasjer wypłacił mi pierwszą gażę, ja zaś, aby uświęcić ów
dowód, że Buenos Aires mnie przyjęło, zaprosiłem Iralę, byśmy razem poszli coś zjeść. Ten
wymówił się jednak, twierdząc, że nie może opuścić Kongresu. Natychmiast zrozumiałem, że
nie chodzi tu o pretensjonalną budowlę zwieńczoną kopułą
na końcu szerokiej, zamieszkanej
przez Hiszpanów alei, lecz o coś bardziej tajemniczego i ważniejszego. Ludzie mówili o
Kongresie, niektórzy z jawną niechęcią, inni zniżając głos, jeszcze inni z przejęciem i cie-
kawością, a w gruncie rzeczy - myślę - nikt
nie wiedział, o co chodzi. W parę tygodni później,
którejś soboty, Irala zaproponował mi, bym mu towarzyszył. Załatwił już, jak twierdził,
niezbędne formalności.
Było około dziewiątej czy też dziesiątej wieczór. W tramwaju powiedział mi, że
zebrania wstępne odbywają się w soboty i że don Alejandro Glencoe, może z powodu mojego
imienia, już wyraził zgodę. Weszliśmy do cukierni “Gas". Kongresmani, a było ich piętnastu
lub dwudziestu, siedzieli wokół długiego stołu. Nie wiem, czy było jakieś podium, czy t
eż
podsuwa je tylko moja pamięć. Natychmiast rozpoznałem przewodniczącego, choć nigdy go
dotąd nie widziałem. Don Alejandro, o godnym wyglądzie, był już człowiekiem w latach,
miał wysokie czoło, szare oczy i miedzianą brodę przetykaną siwymi nitkami. Wi
dywałem go
zawsze w ciemnym tużurku, złożone ręce zwykł opierać na lasce. Był silny i wysoki. Na lewo
od niego siedział człowiek o wiele młodszy, również rudowłosy; intensywność tej radości
przywodziła na myśl ogień, kolor brody pana Glencoe i jesienne
liście. Po prawej siedział
młody chłopak o podłużnej twarzy i czole dziwnie niskim, ubrany jak dandys. Wszyscy
zamówili kawę, niektórzy absynt. Moje zdziwienie spowodowała obecność kobiety, jedynej
pośród grona mężczyzn. Przy drugim końcu stołu siedział d
ziesięcioletni chłopiec w stroju
marynarskim, który jednak szybko zasnął. Był tam również protestancki pastor, dwóch
typowych Żydów i jakiś Murzyn w jedwabnej chustce, w bardzo obcisłych spodniach, na
wzór
compadritos z ulicznych skrzyżowań. Przed chłopcem i Murzynem stały dwie filiżanki
z czekoladą. Innych osób nie pamiętam, prócz pana Marcela del Mazo, człowieka o nader
eleganckich manierach i pięknej wymowie, którego nigdy więcej nie zobaczyłem.
Zachowałem zatartą fotografię jednego z zebrań, ale nie
opublikuję jej, ubiory bowiem z owej
epoki, fryzury i wąsy nadają tym postaciom groteskowy i niemal żałosny wygląd, który
zafałszowałby całą scenerię. Wszelkie zgrupowania tworzą własne rytuały, własne
słownictwo; wydawało się, że życzeniem Kongresu, kt
óry dla mnie miał zawsze w sobie coś
ze snu, jest, by kongresmani bez pośpiechu odkrywali cel, ku jakiemu dążą, a także imiona i
nazwiska kolegów; szybko zrozumiałem, że mym obowiązkiem jest niestawianie pytań, i nie
16
zapytałem o nic Fernandeza Irali, któr
y sam z siebie również nic mi nie powiedział. Nie
opuściłem ani jednej soboty, ale minął miesiąc czy nawet dwa, zanim zrozumiałem. Od
drugiego zebrania sąsiadem moim był Donald Wren, inżynier południowej linii kolejowej,
który potem miał mi dawać lekcje an
gielskiego.
Don Alejandro odzywał się rzadko; inni nie zwracali się doń wprost, ale czułem, że
mówią dla niego i że szukają jego aprobaty. Wystarczał powolny gest ręką, aby temat debat
się zmienił. Powoli odkryłem, że rudzielec z lewej nosi dziwaczne nazwisko Twirl.
Przypominam sobie jego kruchą sylwetkę, właściwość niektórych zbyt wysokich ludzi,
sprawiających wrażenie, jakby wzrost przyprawiał ich o zawrót głowy, na skutek czego się
garbią. Pamiętam, że lubił bawić się miedzianą busolą, którą co jakiś
czas odstawiał na stół.
Pod koniec 1914 roku zginął jako żołnierz piechoty w jakimś irlandzkim pułku. Po prawej
siedział zawsze ów chłopak o niskim czole, Fer-min Eguren, siostrzeniec przewodniczącego.
Nie wierzę w realistyczne metody, gatunek - jeżeli
takie bywają - sztuczny; wolę od razu
opowiedzieć to, co stopniowo zrozumiałem. Przedtem pragnę jednak przypomnieć
czytelnikowi swoją ówczesną sytuację: byłem biednym chłopakiem z Casildy, chłopskim sy-
nem, który przybył do Buenos Aires i nagle się znalazł, tak to widziałem, w intymnym
centrum miasta, a może nawet - świata. Pół wieku minęło i ciągle jeszcze czuję owo
początkowe olśnienie, które z pewnością nie było ostatnie.
A oto fakty: opowiem je możliwie zwięźle. Don Alejandro Glencoe, przewodniczący,
był właścicielem ziemskim z Urugwaju, z obszarów graniczących z Brazylią. Ojciec jego,
pochodzący z Aberdeen, zapuścił korzenie na tym kontynencie w połowie zeszłego wieku.
Przywiózł ze sobą setkę książek, jedynych, odważam się twierdzić, jakie don Ale
jandro
przeczytał w ciągu swego życia. (Mówię o tych różnorodnych książkach, jakie miałem w
ręku, jedna z nich bowiem leży u źródła mojej historii). Pierwszy Glencoe, umierając,
pozostawił córkę i syna, który potem został naszym przewodniczącym. Córka wy
szła za don
Egurena i została matką Fermina. Don Alejandro pragnął w swoim czasie zostać
deputowanym, ale przywódcy polityczni zamknęli przed nim drzwi kongresu urugwajskiego.
Rozgniewał się i postanowił zorganizować inny Kongres, o szerszym zasięgu. Prz
ypomniał
sobie wyczytane na którejś z wulkanicznych stronic Carlyle'a przeznaczenie owego
Anacharsisa Cloots, wyznawcy bogini mądrości, który na czele trzydziestu sześciu
cudzoziemców przemawiał jako “orator rodzaju ludzkiego" przed zgromadzeniem w Par
yżu.
Za jego przykładem don Alejandro wymyślił projekt zorganizowania Kongresu Świata, który
by reprezentował wszystkich ludzi i wszystkie narody. Jako miejsce zebrań wybrał cukiernię
“Gas"; inauguracja, przewidziana cztery lata później, miała odbyć się
w majątku don
17
Alejandra. Jak wielu Urugwajczyków, nie będących zwolennikami Artigasa, kochał on
Buenos Aires, ale zdecydował, że Kongres będzie się zbierał w jego ojczyźnie. Zasta-
nawiające, że zasadnicze założenia miały się sprawdzić z niemal magiczną d
okładnością.
Z początku mieliśmy diety nie do pogardzenia, ale zapał, z jakim Fernandez Irala, tak
biedny jak i ja, zrezygnował ze swoich apanaży, porwał nas wszystkich i poszliśmy w jego
ślady. Okazało się to zbawcze, jako że pomogło oddzielić plewy od ziarna; liczba
kongresmanów zmniejszyła się, ale ci, co pozostali, byli wierni. Jedynym płatnym zajęciem
była praca sekretarki, Nory Erfjord, która nie miała innych środków do życia i której robota
była bardzo ciężka. Zorganizowanie jednostki obejmujące
j całą planetę to nie bagatelka. Listy
i telegramy płynęły w tę i w tamtą stronę. Nadchodziły zgłoszenia z Peru, Danii, Hindustanu.
Jakiś Boliwijczyk pisał, że jego ojczyzna pozbawiona jest dostępu do morza i że ten fatalny
brak powinien być tematem jed
nej z pierwszych debat.
Twirl, człowiek o dużej inteligencji, zauważył, że Kongres nasuwa pewne filozoficzne
problemy. Planowanie zebrania reprezentującego wszystkich ludzi to zadanie podobne do
obliczania archetypów platońskich, zagadki, która przez wieki absorbowała myślicieli.
Sugerował, by nie posuwać się za daleko, gdyż don Alejandro Glencoe mógłby podjąć się nie
tylko reprezentacji właścicieli ziemskich i Urugwajczyków, ale również prekursorów i
miedzianobrodych, i siedzących w fotelu. Nora Erfjor
d była Norweżką. Czy miała
reprezentować sekretarki czy Norweżki, czy po prostu wszystkie piękne kobiety? Czy
wystarczał jeden inżynier, by reprezentować wszystkich inżynierów, nawet tych z Nowej
Zelandii?
Mam wrażenie, że wtedy właśnie włączył się Fermin.
- Ferri będzie reprezentował gringos - powiedział, wybuchając śmiechem.
Don Alejandro popatrzył na niego surowo i niespiesznie rzekł:
- Pan Ferri jest reprezentantem imigracji, której praca wspomaga nasz kraj.
Fermin Eguren zawsze mnie nie znosił. Był to człowiek nadzwyczaj z siebie dumny;
pysznił się, że jest Urugwajczykiem, że przyciąga kobiety, że potrafi wybrać sobie drogiego
krawca, że pochodzi z Basków, ludzi na marginesie historii, którzy trudnili się tylko jednym -
dojeniem krów.
Incydent niesłychanie trywialny przypieczętował naszą wzajemną wrogość. Po sesji
Eguren zaproponował, byśmy udali się na ulicę Junin. Nie pociągało mnie to zbytnio, ale
zgodziłem się, nie chcąc wystawiać się na jego drwiny. Poszliśmy wraz z Fernandezem Iralą.
Wychodząc z budynku, minęliśmy jakiegoś rosłego mężczyznę. Eguren, z lekka wstawiony,
popchnął go. Tamten zagrodził nam przejście i powiedział:
18
- Kto zechce wyjść, nadzieje się na ten nóż.
Przypominam sobie błysk stali w ciemnościach sieni. Eguren, przerażony, rzucił się
do tyłu. Ja też byłem w strachu, ale moja niechęć była silniejsza. Wsunąłem rękę pod pachę,
jakbym chciał wyjąć broń, i stanowczym głosem rzuciłem:
- Rozstrzygniemy to na ulicy.
Nieznajomy już innym tonem odpowiedział:
- Proszę, to jest mężczyzna. Chciałem tylko wypróbować was, przyjacielu. - Teraz
uśmiechał się życzliwie.
- Przyjaźń to już na pański rachunek - odparłem i wyszliśmy.
Człowiek z nożem wszedł do burdelu. Potem powiedziano mi, że nazywa się Tapia
czy też Paredes i że ma opinię awanturnika. Gdy wyszliśmy na ulicę, Irala, który nie stracił
kontenansu, poklepał mnie po plecach i oświadczył z emfazą:
- Wśród nas trzech znalazł się prawdziwy muszkieter. Twoje zdrowie, d'Artagnan!
Fermin Eguren nigdy mi nie darował, że byłem świadkiem jego słabości.
Czuję, że teraz, i to dopiero teraz, zaczyna się właściwa historia. Stronice już napisane
odnotowały tylko warunki, jakie przypadek czy też przeznaczenie stworzyły, aby zaistniał
niewiarygodny fakt, chyba jedyny w moim życiu. Don Alejandro Glencoe tkwił zawsze w
samym środku sprawy, ale ze zdumieniem i niepokojem stopniowo pojmowaliśmy, że
prawdziwym prezesem jest Twirl. Ten dziwaczny wąsacz schlebiał Glencoe, a nawet
Ferminowi Egurenowi, choć w sposób tak przesadny, że mogło to wyglądać na
kpiny; nie
ośmieszało go to jednak i nie nadwerężało jego pozycji. Glencoe żył w blasku swojej fortuny.
Twirl odgadł, że aby przekonać go do jakiegoś projektu, wystarczy wspomnieć, że jest on
zbyt kosztowny. Z początku Kongres był, jak podejrzewam, tylk
o nieokreśloną nazwą; Twirl
proponował ciągłe rozszerzanie go, na które don Alejandro zawsze przystawał. To było tak,
jakbyśmy się znajdowali w środku rosnącego koła, które bez przerwy powiększa się i oddala.
Oświadczył na przykład, że Kongres nie może
się obejść bez podręcznej biblioteki;
Nierenstein, który pracował w księgarni, zaczął nabywać atlasy Justusa Perthesa i rozmaite
obszerne encyklopedie, począwszy od “Historia naturalis" Pliniusza i “Speculum"
Wincentego z Beauvais aż do labiryntów (odczyt
uję to słowo głosem Fernandeza Irali) uczo-
nych encyklopedystów francuskich i do encyklopedii brytyjskiej, Pierre'a Larousse'a,
Brockhausa, Larsena oraz Montanera i Simona. Pamiętam, jak z szacunkiem gładziłem
jedwabiste tomy pewnej encyklopedii chińskie
j, której pięknie wyrobione litery wydawały mi
się bardziej tajemnicze niż plamy na skórze lamparta. Jeszcze nie powiem, jaki koniec je
czekał, ale z pewnością nad nim nie ubolewam.
19
Don Alejandro polubił Iralę i mnie, może dlatego, że tylko my dwaj nie usiłowaliśmy
mu schlebiać. Zaprosił nas na parę dni do swego majątku Kaledonia, gdzie rozpoczęli już
prace murarze.
Po długiej podróży w górę rzeki i po przeprawie promem stanęliśmy o świcie na
drugim brzegu La Platy. Potem wiele nocy spędzaliśmy w oberżach, otwierając i zamykając
zastawy przeprawialiśmy się przez ogrodzenia dla bydła w Cuchilla Negra. Jechaliśmy
wolantem. Wieś wydała mi się jakaś większa i bardziej samotna niż ta, gdzie się urodziłem.
Dotąd zachowałem w pamięci oba obrazy jego majątku: ten wymyślony i ten, który
wreszcie ujrzały moje oczy. Bezsensownie wyobraziłem sobie, niby we śnie, niemożliwe
połączenie równiny Santa Fe z czymś w rodzaju Wieży Ciśnień. Kaledonia była wielkim
domiskiem z wypalanej gliny pokrytym dwuspadową strzechą, połą
czonym z ceglaną
przybudówką. Dom ten wydał mi się stworzony, by stawić czoło niepogodom i upływającemu
czasowi. Szorstkie mury były bardzo grube, drzwi wąskie. Nikomu nie przyszło do głowy, by
w pobliżu posadzić choćby jedno drzewo. Był wystawiony zaró
wno na pierwsze, jak i na
ostatnie promienie słońca. Zabudowania były z kamienia, liczne bydło chude, o długich
rogach, zmierzwione końskie ogony sięgały ziemi. Po raz pierwszy poczułem zapach świeżo
zarzynanych zwierząt. Przyniesiono wory sucharów. W parę dni później dowiedziałem się, że
zarządca nigdy w swym życiu nie miał w ustach świeżego chleba. Irala zapytał o ubikację;
don Alejandro szerokim gestem wskazał na cały horyzont. Noc była księżycowa, wyszedłem
się przejść i wpadłem na niego, pilnował go
nandu.
Upał, który nie zmniejszył się z nastaniem nocy, był nie do zniesienia, wszyscy
marzyli o odrobinie chłodu. Liczne niskie pokoje wydały mi się nie urządzone; nam
wskazano izbę wychodzącą na południe, w której stały dwie prycze i komoda, a na niej srebr-
na miska i dzbanek. Zamiast podłogi było klepisko.
Następnego dnia natknąłem się w bibliotece na trzy tomy Carlyle'a i poszukałem
stronic poświęconych znakomitemu mówcy, rzecznikowi rodzaju ludzkiego, nazwiskiem
Anacharsis Cloots, który przywiódł mnie do owego ranka, do owej samotności. Po śniadaniu,
niczym nie różniącym się od obiadu, don Alejandro pokazał nam, jak posuwają się roboty.
Przejechaliśmy milę konno po pustkowiu. Irala, który nie był zbyt dobrym jeźdźcem, spadł z
konia. Zarządca zauważył bez uśmiechu:
- Miastowy, a umie zsiadać.
Z daleka zobaczyliśmy budowlę. Chyba ze dwudziestu ludzi pracowało nad czymś w
rodzaju rozczłonkowanego amfiteatru. Przypominam sobie jakieś rusztowania i stopnie, przez
które widać było połacie nieba.
20
Parokrotnie usiłowałem nawiązać rozmowę z gauczami, ale nic z tego nie wyszło.
Jakimś sposobem wyczuwali własną odmienność. Między sobą porozumiewali się gęgającą
mieszaniną hispano-brazylijską. Bez wątpienia w ich żyłach płynęła krew indiańska i
murzyńska. By
li krępi, silni. Ja wydawałem się w Kaledonii wysoki, co dotąd mi się nie
zdarzało. Niemal wszyscy nosili chiripy
, niektórzy bufiaste spodnie. Mieli bardzo niewiele
wspólnego z płaczliwymi postaciami z Hernandeza lub też Rafaela Obligado. Pod wpływem
sobotnich pijatyk z łatwością stawali się napastliwi. Nie było między nimi kobiet, nigdy też
nie usłyszałem dźwięku gitary.
Bardziej niż ci ludzie znad granicy zainteresowała mnie całkowita zmiana, jaka
nastąpiła w don Alejandrze. W Buenos Aires był to łagodny i pełen umiaru dżentelmen, w
Kaledonii - surowy szef klanu, tak jak jego przodkowie. W niedzielę rano czytywał Pismo
Święte robotnikom, którzy nie rozumieli z niego ani słowa. Pewnej nocy zarządca, młody
chłopak, który przejął tę funkcję po swoim oj
cu, przyszedł nas zawiadomić, że tutejszy chłop
i jeden z robotników podźgali się nożami. Don Alejandro podniósł się bez pośpiechu.
Podszedł do tłumu gapiów, broń, którą zawsze nosił przy sobie, podał zarządcy, dość
zalęknionemu - jak mi się wydało - i wsz
edł między stalowe klingi. Usłyszałem rozkaz:
- Rzućcie te noże, chłopcy. - Po czym równie spokojnym głosem dodał: - A teraz
podajcie sobie ręce i pogódźcie się. Nie chcę tu żadnych awantur.
Obydwaj posłuchali go. Następnego dnia dowiedziałem się, że zwolnił zarządcę.
Czułem się osaczony przez samotność. Bałem się, że nigdy nie wrócę do Buenos
Aires. Nie wiem, czy Fernandez Irala podzielał moje lęki, ale mówiliśmy dużo o Argentynie i
o tym, co będziemy robili po powrocie. Tęskniłem nie do zwykłych rzeczy, tylko na przykład
do dwóch lwów, strzegących bramy przy ulicy Jujuy niedaleko placu Once, lub do świateł
pewnego sklepu, którego usytuowania nie byłem pewien. Zawsze byłem dobrym jeźdźcem,
teraz nabrałem zwyczaju dalekich konnych przejażdżek. Pamiętam wciąż pewnego deresza,
którego sam siodłałem, a który już z pewnością nie żyje. Możliwe, że jakiegoś popołudnia lub
wieczoru znalazłem się w Brazylii, granicę bowiem wytyczały tylko rzadko rozstawione
słupki.
Przestałem już liczyć dni, gdy któregoś wieczoru, podobnego do wszystkich innych,
don Alejandro uprzedził nas:
- Trzeba się wcześnie położyć, bo jutro wyjazd o świcie.
Jadąc w dół rzeki, czułem się tak szczęśliwy, że mogłem z czułością myśleć o
Kaledonii.
* Tuniki noszone przez Indian Araukanas i gauczów. (Przyp. tłum.)
21
Wróciliśmy do naszych sobotnich zebrań. Na pierwszym z nich Twirl poprosił o głos.
Za pomocą właściwych sobie kwiecistych zwrotów retorycznych stwierdził, że biblioteka
Kongresu Świata nie może ograniczać się do książek pomocniczych i że klasyczne dzieła
narodowe we wszystkich językach są rodzajem św
iadectwa, którego brak może się okazać
fatalny w skutkach. Jego propozycja została natychmiast przyjęta. Fernández Irala i doktor
Cruz, profesor łaciny, wzięli na siebie misję wybrania odpowiednich tekstów. Twirl omówił
już sprawę z Nierensteinem. W owyc
h czasach nie spotkałoby się Argentyńczyka, który by
nie marzył o Paryżu niby o wyśnionej utopii. Najniecierpliwszy z nas był Fermin Eguren, a
zaraz po nim Fernandez Irala, choć z całkowicie odmiennych powodów. Dla autora
“Marmurów" Paryż to był Verlaine
i Leconte de Lisle; dla Egurena rozpustne dzielnice ulicy
Junín w lepszym wydaniu. Podejrzewałem, że dogadał się z Twirlem. Ów na najbliższym
zebraniu poruszył kwestię języków, jakimi będą się porozumiewali kongresmani, a także
konieczność wybrania deleg
atów, którzy by pojechali jako oficjalni wysłannicy do Paryża i
Londynu. Aby się nie zdradzić, początkowo wysunął moją kandydaturę, dopiero potem, po
lekkim wahaniu, zgłosił swego przyjaciela Egurena. Don Alejandro, jak zawsze, zgodził się.
Chyba pisałem już o tym, że w zamian za lekcje włoskiego Wren wprowadził mnie w
nieogarnione tajniki angielskiego; ograniczył do minimum gramatykę i przysłowiowe
“rozmówki" i od razu zabraliśmy się do poezji, której formy wymagają zwięzłości. Moim
pierwszym zetknięc
iem z językiem, który potem miał wypełnić mi życie, było wspaniałe “Re-
quiem" Stevensona; potem przyszły ballady, które Percy objawił dostojnemu osiemnastemu
wiekowi. Na krótko przed wyjazdem do Londynu doznałem olśnienia Swinburne'em, który
sprawił, iż -
acz z poczuciem winy - zwątpiłem w aleksandryny Irali.
Przybyłem do Londynu w początkach stycznia 1902 roku; pamiętam wciąż pieszczotę
śniegu, którego nigdy przedtem nie widziałem, a którego czar głęboko odczułem. Na
szczęście udało mi się nie jechać razem z Egurenem. Zatrzymałem się w skromnym
pensjonaciku na tyłach British Museum, całe dni spędzałem w bibliotece w poszukiwaniu
mowy godnej Kongresu Świata. Nie zaniedbywałem języków uniwersalnych, zająłem się
esperanto, które Lugones w “Lunario sentime
ntal" określa jako “bezstronne, proste i
oszczędne", oraz volapukiem, usiłującym wyczerpać wszystkie możliwości lingwistyczne,
deklinując czasowniki i koniugując rzeczowniki. Brałem pod uwagę argumenty za i przeciw
łacinie, do której nostalgia trwała nad
al po wiekach. Zatrzymałem się nad analitycznym
językiem Johna Wilkinsa, w którym określenie każdego słowa tkwi w literach, z jakich jest
uformowane. Pod kopułą owej sali poznałem Beatriz.
Opisuję historię Kongresu Świata, nie zaś historię moją, Alejandra Ferri, lecz ta
22
pierwsza obejmuje tę drugą, tak jak obejmuje wszystko inne. Beatriz była wysoka, smukła, o
czystych rysach i rudych włosach, które mogły - choć nigdy tak się nie stało - przypomnieć
mi włosy dwuznacznej postaci Twirla. Nie miała dwudzie
stu lat. Opuściła jakieś północne
hrabstwo, by studiować literaturę na uniwersytecie. Pochodziła, tak jak i ja, ze skromnej
rodziny. Naonczas w Buenos Aires pochodzenie włoskie nie było uważane za wykwintne; w
Londynie odkryłem, że dla wielu ma w sobie c
oś romantycznego. Wkrótce staliśmy się
kochankami; poprosiłem, by została moją żoną, lecz Beatriz Frost, podobnie jak Nora Erfjord,
była gorliwą wyznawczynią wiary głoszonej przez Ibsena i nie chciała z nikim się wiązać. Z
jej to ust narodziło się słowo,
jakiego nie ośmieliłem się wymówić. O noce, o letnie wspólnie
dzielone ciemności, o miłości płynąca w mroku niby tajemna rzeka, o chwilo szczęścia, w
której każde jest obojgiem, o niewinności i czystości tego szczęścia, o jedności, w której
zatracaliśmy
się, aby potem zatracić się we śnie, o pierwsze zorze dnia, podczas których na
nią patrzyłem.
Na wypalonej granicy Brazylii dokuczała mi nostalgia; inaczej czułem się w
czerwonym labiryncie Londynu, który dał mi tak wiele. Pomimo pretekstów, jakie
wymyślałem, by odsunąć wyjazd, musiałem wracać w końcu roku; wspólnie spędziliśmy Bo-
że Narodzenie. Obiecałem jej, że don Alejandro pozwoli jej przystąpić do Kongresu,
odpowiedziała mi niewiążąco, że chętnie pozna południową półkulę i że jakiś jej kuzyn,
dentys
ta, osiedlił się w Tasmanii. Beatriz nie chciała odprowadzić mnie na statek. Pożegnania
były według niej rodzajem bezsensownego uniesienia, celebrowaniem nieszczęścia, a ona
była przeciwna wszelkiemu dramatyzmowi. Pożegnaliśmy się w bibliotece, w której
poznaliśmy się poprzedniej zimy. Jestem człowiekiem tchórzliwym: nie zostawiłem jej swego
adresu, gdyż chciałem oszczędzić sobie oczekiwania na listy.
Zauważyłem, że podróż powrotna zazwyczaj trwa krócej niż droga w pierwszą stronę,
ale ten rejs przez Atlantyk, pełen wspomnień i niepokoju, wydał mi się niezwykle długi. Nic
nie bolało mnie bardziej niż myśl, że jednocześnie z moim Beatriz będzie przeżywała własne
życie, minuta po minucie, noc po nocy. Napisałem wielostronicowy list, który podarłem, gdy
o
dpływaliśmy z Montevideo. Przybyłem do kraju we czwartek; Irala czekał na mnie w porcie.
Wróciłem owego dnia do swego dawnego mieszkania przy ulicy Chile, a nazajutrz łaziliśmy i
gadaliśmy. Chciałem odzyskać Buenos Aires. Z ulgą dowiedziałem się, że Fer
min Eguren
wciąż jeszcze przebywa w Paryżu; fakt, że wróciłem przed nim, mógł w jakiś sposób
złagodzić moją długą nieobecność.
Irala był zniechęcony. Fermin wydawał w Europie krocie i nie stosował się do
ponawianych wciąż wezwań, by wracać natychmiast. Było to do przewidzenia. Jeszcze
23
bardziej zaniepokoiły mnie inne nowiny; nie licząc się z opozycją Irali i Cruza, Twirl,
powołując się na Pliniusza Młodszego, wedle którego nie było książek tak złych, by nie
zawierały w sobie czegoś dobrego, zaproponował
nabycie z kolekcji “La Prensa" trzech
tysięcy czterystu egzemplarzy rozmaitych wydań “Don Kichota", całej korespondencji
Balmesa, rozpraw uniwersyteckich, rachunków, biuletynów i programów teatralnych.
“Wszystko jest świadectwem" - oznajmił. Nierenstein
poparł go; don Alejandro “po trzech
burzliwych sobotach" zaaprobował ten wniosek. Nora Erfjord zrezygnowała ze swego
stanowiska sekretarki; miejsce jej zajął nowy członek, Karliński, człowiek Twirla. Olbrzymie
paki gromadzono teraz, bez katalogów i fisze
k, w pokojach położonych w głębi oraz w
piwnicach wielkiego domiska don Alejandra. W początkach lipca Irala spędził tydzień w
Kaledonii; murarze porzucili pracę. Zapytany, zarządca odpowiedział, że tak im rozkazał szef
i że w końcu zawsze jest na wszyst
ko dosyć czasu.
W Londynie napisałem sprawozdanie, którego nie warto tu przytaczać. W piątek
poszedłem przywitać się z don Alejandrem i wręczyć mu ów tekst. Towarzyszył mi
Fernández Irala. Zmierzchało i do wnętrza domu napływał wiatr z pampy. Na wprost frontonu
domu, od strony ulicy Alsina, stał wóz zaprzężony w trzy konie. Dotąd widzę ludzi zgiętych
pod ciężarem pak, które składali na ostatnim patio. Komenderował nimi władczo Twirl. Jakby
coś przeczuwając, znaleźli się tam również Nora Erfjord, Nieren
stein, Cruz i Donald Wren
oraz jeden czy dwóch kongresmanów. Nora uściskała mnie i ucałowała, a ten uścisk i ten
pocałunek przywiodły mi na myśl inne. Dobrotliwy i wesoły Murzyn pocałował mnie w rękę.
W jednym z pokoi otwarta była kwadratowa klapa w podłodze prowadząca do
sutereny, ceglane stopnie ginęły w mroku.
Nagle usłyszeliśmy kroki. Zanim go ujrzałem, wiedziałem, że to don Alejandro. Nie
wszedł, ale raczej wbiegł. Miał zmieniony głos. Nie był to głos ani zrównoważonego
dżentelmena, przewodniczącego naszym sobotnim zebraniom, ani głos feudała, właściciela
majątku, który zmusza swych gauczów do przerwania bitki na noże i czytuje im Pismo
Święte, bardziej jednak przypominał ten ostatni.
Nie patrząc na nikogo, rozkazał:
- Proszę wynieść to wszystko, co zostało złożone na dole. W suterenie nie może zostać
ani jedna książka.
Wykonanie zadania trwało niemal godzinę. Na klepisku ostatniego patia ułożyliśmy
bardzo wysoki stos. Chodziliśmy tam i na powrót, jedynym, który się nie poruszył, był don
Alejandro.
Po czym padł rozkaz:
24
- A teraz proszę to podpalić.
Twirl był bardzo blady. Nierenstein wybełkotał:
- Kongres Świata nie może się obejść bez tych drogocennych naukowych pomocy,
które tak troskliwie wybierałem.
- Kongres Świata? - powiedział don Alejandro. Roześmiał się gorzko, a nigdy
przedtem nie słyszałem, żeby się śmiał.
W niszczeniu tkwi jakaś tajemnicza rozkosz; płomienie rozbłysły hucząc, ludzie zaś
przytulili się do murów lub schronili po pokojach. Noc, popiół i zapach spalenizny pozostały
na patio. Przypominam sobie jakieś zabłąkane kartki; ocalone - teraz bieliły się na ziemi.
Nora Erfjord, która kochała don Alejandra miłością, jaką młode kobiety darzą starych
mężczyzn, powiedziała, nie wiedząc właściwie, co mówi:
- Don Alejandro wie, co robi.
Irala, wierny literaturze, wypowiedział zdanie:
- Co ileś wieków biblioteka aleksandryjska musi spłonąć.
Potem doszło do nas niespodziewane oświadczenie:
- Cztery lata czekałem na zrozumienie tego, co wam w tej chwili mówię.
Przedsięwzięcie, które podjęliśmy, jest tak ogromne, że obejmuje - teraz już to wiem - cały
świat. To nie jest sprawa dla kilku agitatorów, którzy sami siebie otumaniają, w szopach ja-
kiejś, hen daleko zagubionej estancji. Kongres Świata rozpoczął się w pierwszym momencie
istnienia świat
a i będzie trwał, gdy my staniemy się już prochem. Nie ma takiego miejsca,
którego by nie obejmował. Kongres to książki, któreśmy spalili. Kongres to Kaledończycy,
którzy rozbili legiony Cezarów. Kongres to Hiob na swym gnoju i Chrystus na Krzyżu.
Kong
res to ten nic niewart chłopak, który trwoni mój majątek z ladacznicami.
Nie mogłem się powstrzymać i wykrzyknąłem:
- Don Alejandro, ja też jestem winny. Miałem już skończone sprawozdanie, które
panu przywiozłem, ale nadal w Anglii wydawałem pańskie pieniądze przez miłość do
kobiety.
Don Alejandro mówił dalej:
- Podejrzewałem to, Ferri. Kongres to moje byki. Kongres to byki, które sprzedałem, i
mile ziemi, która nie należy już do mnie.
Rozległ się przerażony głos: był to głos Twirla.
- Nie powie nam pan chyba, że sprzedał pan Kaledonię?
Don Alejandro odpowiedział niespiesznie:
- Tak, sprzedałem ją. Nie pozostała mi ani jedna piędź ziemi, ale nie boli mnie moja
25
ruina, bo teraz rozumiem. Może się więcej nie zobaczymy, lecz Kongres już nas nie
potrzebuje, tej zaś ostatniej nocy wyjdziemy razem, by popatrzeć na Kongres.
Był pijany zwycięstwem. Jego pewność i wiara porwały nas. Nikt ani przez sekundę
nie pomyślał, że zwariował.
Na placu wsiedliśmy do dorożki. Usiadłem na koźle obok woźnicy, a don Alejandro
rozkazał:
- Objedziemy miasto, maestro. Niech pan nas wiezie, dokąd ma pan ochotę.
Murzyn na stopniach nie przestawał się uśmiechać. Nigdy się nie dowiem, czy
cokolwiek zrozumiał.
Słowa są symbolami, które zakładają wspólną pamięć. To, co teraz notuję, jest
owocem wyłącznie mojej pamięci. Ci, co dzielili ją ze mną - pomarli. Mistycy wywołują różę,
pocałunek, ptaka będącego wszystkimi ptakami, słońce będące wszystkimi gwiazdami i
słońcem, dzban wina, ogród albo akt płciowy. Nie mogę posłużyć się żadną z me
tafor, by
opisać tę długą upojną noc, która opuściła nas zmęczonych i szczęśliwych, gdy wstały zorze.
Niemal nie rozmawialiśmy, słychać było tylko skrzyp kół i stukot kopyt uderzających o
kamienny bruk. Przed świtem, niedaleko wody cichej i ciemnej, którą może było Maldonado,
a może Riachuelo, wysoki głos Nory Erfjord zaintonował balladę Patricka Spensa, a don
Alejandro wtórował jej od czasu do czasu cicho i fałszywie. Angielskie słowa nie przyniosły
mi obrazu Beatriz. Za moimi plecami Twirl wyszeptał:
- Chciałem zła, a przynoszę dobro.
Coś niecoś z tego, cośmy widzieli, wciąż istnieje - czerwonawy cmentarny mur
Recolety, żółta ściana więzienia, dwóch mężczyzn tańczących z sobą na rogu ulicy,
zakratowane patio wyłożone czarnymi i białymi kaflami niby szachownica, szlabany, mój
dom, jakieś targowisko, niezgłębiona i wilgotna ciemność nocy - ale żadna z tych rzeczy
ulotnych, które może były czymś innym, nie ma znaczenia. Ważne jest to, iż odczuliśmy, że
nasz plan, z którego niejednokrotnie kpiliśmy, naprawdę sekretnie istnieje, że jest
wszechświatem i nami. Nie mając nadziei, przez lata szukałem smaku owej nocy; czasem
wydawało mi się, że odnajduję go w muzyce, w miłości, w niepewnej pamięci, ale nie wróciła
nigdy prócz jednego ranka, gdy pojawiła mi się w
e śnie. Kiedy przysięgaliśmy, że nigdy nic
nikomu o tym nie powiemy, była już sobota rano.
Nie zobaczyłem więcej żadnego z nich prócz Irali. Nigdy nie mówiliśmy o tym, co
zaszło: każde nasze słowo byłoby profanacją. W 1914 roku don Alejandro Glencoe zmarł i
został pochowany w Montevideo. Irala umarł na rok przed nim.
Raz jeden minęliśmy się z Nierensteinem na ulicy Lima; udaliśmy, że się nie widzimy.
26
There Are More Things
Pamięci Howarda P. Lovecrafta
Miałem właśnie składać ostatni egzamin na teksaskim uniwersytecie w Austin, kiedy
dowiedziałem się, że mój stryj, Edwin Arnett, zmarł na zawał w zapadłym kącie na południu
Argentyny. Odczułem to, co zazwyczaj odczuwamy, gdy ktoś umiera; rozpacz już zbędną,
gdyż nic nas nie kosztowało być lepszym, niż jes
teśmy. Człowiek zapomina, że sam jest
umarłym, który rozmawia ze zmarłymi. Studiowałem filozofię; przypomniałem sobie, że to
właśnie stryj, tam, w Czerwonym Domu pod Lomas, nie wymieniając żadnego nazwiska,
objawił mi jej piękne zawiłości. Podana na dese
r pomarańcza stawała się instrumentem, za
pomocą którego wprowadzał mnie w idealizm Berkeleya; szachownica służyła do wy-
jaśnienia paradoksów eleatów. Wiele lat później pożyczył mi traktat Hintona, który chce
dowieść istnienia czwartego wymiaru przestrz
ennego, hipotezy, jaką można udowodnić za
pomocą rozmaitych kombinacji kolorowych sześcianów. Nie zapomnę pryzm i piramid, jakie
ustawialiśmy na podłodze jego gabinetu.
Mój stryj był inżynierem. Zanim przeszedł na emeryturę, pracował w kolejnictwie,
postanowił osiąść w Turdera, która ofiarowywała mu niemal wiejską samotność i bliskie
sąsiedztwo Buenos Aires. Nic łatwiejszego niż odgadnąć, że jego architektem miał być
najbliższy przyjaciel, Alexander Muir. Ten sztywny mężczyzna wyznawał sztywną doktrynę
Knoxa; mój stryj, na wzór wszystkich panów owej epoki, był wolnomyślicielem lub raczej
agnostykiem, ale interesowała go teologia, tak jak interesowały go zabawne sześciany
Hintona lub ład koszmarów sennych młodego Wellsa. Lubił psy; miał wielkiego owczar
ka,
którego nazwał Samuel Johnson na pamiątkę Lichfield, swego odległego rodzinnego
miasteczka.
Czerwony Dom stał na wzgórzu, otoczony od zachodu przez mokradła. Rosnące za
żelaznym ogrodzeniem araukarie nie łagodziły jego masywnych zarysów. Zamiast tarasu miał
dwuspadowy dach z czarnej dachówki i kwadratową zegarową wieżę, która wydała mi się
przytłaczać mury, a także wąskie okna. Jako chłopiec przyjmowałem tę brzydotę, tak jak się
przyjmuje nie pasujące do siebie rzeczy, które dlatego tylko, że współistnieją, noszą miano
wszechświata.
Wróciłem do kraju w 1921 roku. Dla uniknięcia wszelkich rodzinnych sporów dom
został sprzedany na licytacji. Kupił go cudzoziemiec nazwiskiem Max Preetorius, podwajając
27
najwyższą ofiarowaną sumę. Kiedy akt został podpisany, przyjechał o zachodzie w
towarzystwie dwóch pomocników, którzy wraz z nim wyrzucali na pustkowie nieopodal
drogi, jaką dawniej pędzono bydło, wszystkie meble, wszystkie książki i wszystkie domowe
sprzęty. (Ze smutkiem wspominałem tomy Hintona i wielki
globus). Następnego dnia poszedł
porozmawiać z Muirem i zaproponował mu pewne przeróbki, co tamten z oburzeniem
odrzucił. Ostatecznie podjęło się robót jakieś stołeczne przedsiębiorstwo. Miejscowi stolarze
odmówili ponownego meblowania domu; na warunk
i proponowane przez Preetoriusa przystał
wreszcie niejaki Mariani z Glew. Przez dwa tygodnie pracował nocą przy zamkniętych
drzwiach. Również nocą nowy właściciel wprowadził się do Czerwonego Domu. Okien już
nie otwierano, lecz w ciemnościach widać było
przebłyski światła. Pewnego dnia mleczarz
natknął się na owczarka: leżał na bruku bez głowy i poćwiartowany. W zimie zrąbano
araukarie. Nikt nigdy więcej nie widział Preetoriusa, który jakoby szybko opuścił kraj.
Jak można się domyślić, te wieści mnie zaintrygowały. Wiem, że moją zasadniczą
cechą jest ciekawość, która nieraz doprowadzała mnie do związku z zupełnie obcą kobietą
tylko po to, by sprawdzić, kim jest i jaka jest, do zażywania (zresztą bez specjalnych
rezultatów) laudanum, do ekstrapolacji l
iczb nieskończonych lub do przedsięwzięcia
straszliwej przygody, o której tu opowiem. Na skutek tego wszystkiego powziąłem fatalną
decyzję przebadania całej sprawy.
Pierwszym posunięciem było zobaczenie się z Alexandrem Muirem. Pamiętałem go
jako trzymającego się prosto, ciemnowłosego mężczyznę, szczupłego szczupłością, która nie
wyklucza siły; lata przygarbiły go, krucza broda zaś poszarzała. Przyjął mnie w swym domu
w Temperley, nader podobnym - co było do przewidzenia - do domu stryja, jako że oba
odpow
iadały solidnym zasadom dobrego poety i złego architekta, jakim był William Morris.
Rozmowa była powściągliwa; nie na darmo symbolem Szkocji jest oset. Niemniej
jednak zrozumiałem, że mocna cejlońska herbata i spory półmisek drożdżowych bułeczek
(które mój gospodarz przełamywał i smarował mi, jakbym był jeszcze dzieckiem) były w
istocie wspaniałym kalwińskim festynem na cześć siostrzeńca przyjaciela. Teologiczne spory
tych dwóch panów były w gruncie rzeczy niby długa partia szachów, wymagająca współpra
cy
obu graczy.
Czas mijał, ale nie dotykaliśmy sprawy, o którą mi chodziło. Nastąpiło kłopotliwe
milczenie, wreszcie Muir zagaił:
— Młodzieńcze
(Young man) - powiedział - nie po to przyjechał pan do mnie,
byśmy mówili o Edwinie czy też o Stanach Zjednoczonych, kraju, który w dodatku niezbyt
mnie interesuje. To, co spędza panu sen z powiek, to sprzedaż Czerwonego Domu i ów
28
niecodzienny kupiec. Mnie także. Szczerze mówiąc, nie podoba mi się ta cała historia.
Opowiem panu tyle, ile wiem, niestety nie ma tego
wiele.
Po chwili przerwy znowu zaczął mówić:
- Przed samą śmiercią Edwina burmistrz wezwał mnie do swego biura. Był w
towarzystwie proboszcza. Zaproponowali mi zrobienie projektu katolickiej kaplicy,
zaznaczając, że bardzo dobrze mi zapłacą. Z miejsca odmówiłem: jestem sługą bożym i nie
mogę przykładać ręki do ołtarzy stawianych bożkom.
Tu przerwał.
- To wszystko? - ośmieliłem się zapytać.
- Nie. Z kolei ten gudłaj Preetorius chciał, bym zburzył moje dzieło i na jego miejsce
wystawił coś monstrualnego. Ohyda umie przybierać rozmaite kształty.
Słowa te wymówił z powagą i podniósł się z miejsca.
Gdy byłem już na ulicy, podszedł do mnie Daniel Iberra. Znaliśmy się tak, jak znają
się ludzie pochodzący z tego samego miasteczka. Zaproponował wspólny spacer. Nigdy nie
interesowali mnie plotkarze i przygotowałem się na ponurą litanię sklepikarskich historyjek,
ordynarnych i częściowo apokryficznych, ale zrobiłem dobrą minę do złej gry i zgodziłem się
na jego propozycję. Był późny wieczór. Kiedy w pewnej chwil
i na wzgórzu wyłonił się Czer-
wony Dom, Iberra niespodziewanie zmienił kierunek. Zapytałem go o powód. Jego
odpowiedź była inna, niż przewidywałem.
- Jestem prawą ręką don Felipe. Wiadomo, że nigdy nie byłem tchórzem. Pamiętasz
pewnie tego chłopaka nazwiskiem Urgoiti, który specjalnie przyjechał z Merlo, żeby się ze
mną zmierzyć, i pamiętasz, co się z nim stało. Więc teraz posłuchaj. Parę nocy temu
wracałem z zabawy. O kilka sążni od ogrodu zobaczyłem coś. Koń stanął dęba i gdybym go
nie przytrzymał i
nie zmusił do skręcenia w boczną uliczkę, dziś nie opowiadałbym ci tego,
co słyszysz. To, co zobaczyłem, nie da się opisać.
Rozdrażniony zaklął brzydko.
Owej nocy nie mogłem zasnąć. Nad ranem przyśnił mi się sztych w rodzaju grafik
Piranesiego, którego nie znałem albo jeżeli widziałem, to zapomniałem o tym,
przedstawiający labirynt. Był to kamienny amfiteatr otoczony cyprysami, sięgający wyżej niż
ich wierzchołki. Nie miał drzwi ani okien, tylko nie kończący się szereg wąskich pionowych
nacięć. Za pomocą lupy usiłowałem dojrzeć minotaura, wreszcie go spostrzegłem. Był to
potwór nad potworami. Miał w sobie mniej z byka niż z bizona, leżące zaś na ziemi ciało
ludzkie wydawało się spać i śnić. O czym śniło, o kim?
Następnego popołudnia znalazłem się na wprost Czerwonego Domu. Brama w
29
ogrodzeniu była zamknięta, niektóre pręty pokrzywione. To, co niegdyś było ogrodem, stało
się gęstwiną dzikich chaszczy. Na prawo był niezbyt głęboki rów o rozdeptanych brzegach.
Został mi już tylko jeden sposób, który odkładałem z dnia na dzień, nie tylko dlatego,
że wydawał mi się nieskuteczny, ale też dlatego, że mógł przywieść mnie do tego, co
nieuniknione, co ostateczne.
Bez specjalnej nadziei pojechałem do Glew. Stolarz Mariani był już niemłody;
różowy, tęgi Włoch, kordialny i wulgarny zarazem. Sam jego widok wystarczył mi, by
zrezygnować z fortelu, jaki sobie zaplanowałem. Podałem mu wizytówkę, którą z pompą
przeliterował na głos, przy czym z szacunkiem zająknął się przy słowie “doktor".
Powiedziałem, że interesują m
nie meble, jakie robił do posiadłości mojego stryja w Turdera.
Wtedy zaczął mówić bez końca. Nie będę próbował powtarzać wszystkich jego słów,
połączonych z gestykulacją, w sumie wyjaśnił mi, że jego zadaniem jest spełnianie choćby
najdziwniejszych życz
eń klienta i dokładne wykonanie tego, co mu zostało polecone.
Pogrzebał w szufladach i pokazał mi jakieś papiery, z których nic nie zrozumiałem, podpisane
przez nieuchwytnego Preetoriusa. (Najprawdopodobniej wziął mnie za adwokata). Kiedyśmy
się żegnali
, zwierzył mi się, że za żadne skarby świata nie postawiłby więcej nogi w Turdera,
a już na pewno nie w tym domu. Dodał, że klient ma zawsze rację, ale że jego skromnym
zdaniem pan Preetorius jest obłąkany. Po czym zamilkł, jakby żałował tego, co powied
ział.
Nic więcej nie udało mi się z niego wyciągnąć.
Przewidywałem, że wiele z tego wszystkiego nie wyniknie, ale co innego jest
przewidywać, a co innego ponieść porażkę.
Wielokrotnie mówiłem sobie, że jedyną tajemnicą jest czas, ten nie kończący się
wątek z wczoraj, dziś, przyszłości, zawsze i nigdy. Te głębokie refleksje okazały się
niepotrzebne; poświęcając popołudnia, studiowałem Schopenhauera albo Royce'a; całe noce
krążyłem po bitych drogach wokół Czerwonego Domu. Czasem widziałem na piętrze światło
dziwnie białe, kiedy indziej wydawało mi się, że słyszę jakieś jęki. Tak trwało do
dziewiętnastego stycznia.
Był to jeden z tych argentyńskich dni, kiedy człowiek czuje się nie tylko
zmaltretowany i zniszczony przez upał, lecz wręcz upodlony. Była może jedenasta w nocy,
kiedy rozpętała się burza: najpierw południowy wiatr, a potem ulewa. Błądziłem, poszukując
jakiegoś drzewa. W nagłym świetle błyskawicy zobaczyłem, że stoję o parę kroków od
ogrodzenia. Nie wiem już, z lękiem czy też z nadzieją spróbow
ałem, czy brama jest otwarta.
Niespodziewanie ustąpiła. Ruszyłem przed siebie gnany przez burzę. Niebo i ziemia
sprzysięgły się przeciw mnie. Również drzwi domu były uchylone. Uderzenie deszczu
30
chlasnęło mnie w twarz i wszedłem.
Wewnątrz usunięto posadzki, stąpałem więc po nierówno rosnących kępach trawy.
Jakiś zapach słodkawy i mdlący przenikał cały dom. Na lewo czy też na prawo, sam już nie
wiem, natknąłem się na kamienną balustradę. Pospiesznie wszedłem na górę. Niemal nie
myśląc, przekręciłem kontakt.
Jadalnia i biblioteka z mych wspomnień były teraz, po zburzeniu ścianki działowej,
jedną olbrzymią pustą izbą z jakąś resztką mebli. Nie będę usiłował ich opisać, bo nie jestem
pewien, czy rzeczywiście je widziałem, mimo bezlitosnego białego światła. Chcę
wyjaśnić, że
aby coś zobaczyć, trzeba to zrozumieć. Fotel przewiduje ciało ludzkie, jego gesty, kształty,
tak jak nożyczki - czynność krojenia. Cóż powiedzieć o lampie, o pojeździe? Dziki nie może
zrozumieć Biblii misjonarza, pasażer inaczej postrzega ol
inowanie statku niż załoga.
Gdybyśmy naprawdę zobaczyli wszechświat, może pomogłoby to nam ogarnąć go umysłem.
Ni jeden z bezsensownych kształtów, jakie udało mi się zobaczyć tej nocy, nie
odpowiadał ciału ludzkiemu ani też żadnemu zastosowaniu, jakie bylibyśmy w stanie pojąć.
Poczułem obrzydzenie i przerażenie. W jednym z kątów zauważyłem ustawioną prostopadle
drabinę wiodącą na wyższe piętro. Pomiędzy nie więcej niż dziesięcioma żelaznymi szczebla-
mi pozostawione były puste, nierówne przestrzenie. Ta
drabina, postulująca wchodzenie za
pomocą rąk i nóg, była zrozumiała i w jakiś sposób przyniosła mi ulgę. Zgasiłem światło i
przez pewien czas czuwałem w ciemnościach. Nie słyszałem najlżejszego dźwięku, ale
przenikała mnie świadomość obecności rzeczy n
iepojętych. Wreszcie się zdecydowałem.
Gdy już znalazłem się na górze, moja lękliwa ręka po raz drugi przekręciła kontakt.
Koszmar, jaki zapowiadało niższe piętro, w całej okazałości kwitł na drugim. Było tam wiele
przedmiotów, a może tylko kilka, lecz jednych w drugich. Teraz przypominam sobie coś w
rodzaju długiego stołu operacyjnego, bardzo wysokiego, w kształcie litery U, z okrągłymi
wyżłobieniami na końcach. Przyszło mi do głowy, że jest to łoże mieszkańca tego domu,
którego potworna anatomia tak
właśnie się przedstawia, niby anatomia zwierzęcia lub boga,
nie bezpośrednio jednak, lecz poprzez swój cień. Z jakiejś przed laty czytanej, zapomnianej
stronicy Lukiana przypłynęła ku mnie nazwa
amfisbena, która sugerowała to, co widziały
moje oczy, lecz w żadnym razie tego nie wyczerpywała. Przypominam sobie również lustra w
kształcie litery
V, ginące w panujących w górze ciemnościach.
Kim był mieszkaniec? Czego szukał na tej planecie nie mniej straszliwej dla niego niż
dla nas? Z jakich tajemnych zakamarków astronomii czy też czasu, z jakiego dawnego, dziś
nie do pojęcia, zmierzchu zjawił się na owym południowo-amerykańskim przedmieściu tej
właśnie nocy?
31
Poczułem się intruzem wśród chaosu. Deszcz już ustał. Spojrzałem na zegarek i ze
zdumieniem zobaczyłem, że dochodzi druga. Zostawiłem zapalone światło i ostrożnie
zacząłem schodzić. Zejść tędy, którędy wszedłem, nie wydawało się niemożliwe. Zejść,
zanim mieszkaniec powróci. Doszedłem do wniosku, że nie zamknął drzwi, bo nie wiedział,
jak to się robi
.
Moja noga dotykała przedostatniego szczebla drabiny, kiedy poczułem, że wchodzi po
niej coś, co jest przytłaczające, powolne, mnogie. Ciekawość przemogła strach i nie
zamknąłem oczu.
32
Sekta Trzydziestu
Oryginalny manuskrypt obejrzeć można w bibliotece uniwersyteckiej w Lejdzie; jest
po łacinie, ale pewne hellenistyczne naleciałości usprawiedliwiają podejrzenie, że został
przetłumaczony z greckiego. Według Leiseganga pochodzi z
IV wieku ery chrześcijańskiej.
Gibbon wspomina o nim przelotnie w jednej z not odnoszących się do
XV rozdziału “Decline
and Fall".
Oto co mówi anonimowy autor:
“...Sekta ta nigdy nie była liczna, a i teraz ma bardzo niewielu wyznawców.
Zdziesiątkowani przez ogień i żelazo śpią na poboczach dróg albo w ruinach, jakie się ostały
po wojnie, nie wolno im bowiem budować domów. Zazwyczaj chodzą nago. Fakty zarejestro-
wane przez moje pióro są ogólnie znane; moim celem jest pozostawienie pisemnego
świadectwa temu, co udało mi się odkryć w związku z ich doktryną i zwyczajami. Długo
dyskutowałem z ich mistrzami, ale nie zdołałem nawrócić ich na wiarę w Boga.
Pierwszą rzeczą, jaka zwróciła moją uwagę, była różnorodność ich wierzeń na temat
tego, co dotyczy zmarłych. Najprostsi uważają, że duchy tych, którzy przestali żyć, same
zajmują się grzebaniem własnych ciał; inni, mniej ortodoksyjni, są zdania, że polecenie
Chrystusa: «Niechaj umarli grzebią swe umarło»
, potępia pompatyczną próżność naszych
obrzędów pogrzebowych.
Rada, aby sprzedać, co się ma, i rozdać to biednym, jest gorliwie wypełniana przez
wszystkich; pierwsi obdarowani oddają to, co dostali, następnym, ci z kolei następnym. Oto
wystarczające wytłumaczenie ich ubóstwa i nagości, zbliżającej ich do stanu rajskiego. Z
zapałem powtarzają słowa: «Wejrzyjcie na ptaki niebiesk
ie, iż nie sieją ani żną, ani zbierają
do gumien, a Ojciec wasz niebieski żywi je. Azażeście wy niedaleko ważniejsi niż one?»
Tekst zakazuje im oszczędzania: «A jeśli trawę polną, która dziś jest, a jutro będzie w piec
wrzucona, Bóg tak przyodziewa, jakoż
daleko więcej was małej wiary? Nie troszczcież się
tedy, mówiąc: Cóż będziem jeść albo co będziem pić?» Przykazanie: «Iż wszelki, który patrzy
na niewiastę, aby jej pożądał, już ją scudzołożył w sercu swoim», jest nieomylnym nakazem
czystości. Tymczasem
wielu sekciarzy twierdzi, że skoro nie ma pod niebem ani jednego
człowieka, który by nie popatrzył pożądliwie na kobietę, wszyscyśmy cudzołożyli. Jako że
pragnienie czynu jest równie grzeszne jak sam czyn, sprawiedliwi mogą bez ryzyka oddawać
* Wszystkie cytaty z Nowego Testamentu (Ewangelia św. Mateusza) w dum. Jakuba Wujka. (Przyp. red.)
33
się najstr
aszniejszej rozpuście.
Sekta unika kościołów; jej kapłani głoszą kazania na świeżym powietrzu, ze wzgórza,
z jakiegoś murku, czasem ze stojącej na brzegu morza barki.
Nazwa sekty wywoływała rozmaite przypuszczenia. Jedno z nich mówi, że jest to
liczba, do jakiej ograniczeni są wierni, liczba niewielka, lecz prorocza, sekta bowiem z
powodu swej perwersyjnej doktryny skazana jest na zagładę. Inne wyprowadzają ją z
wysokości arki, która miała trzydzieści łokci; inne, fałszujące astronomię, z liczby nocy
bę
dących sumą księżycowego miesiąca; inne ze chrztu Zbawiciela; jeszcze inne z wieku
Adama, gdy powstał z czerwonej gliny. Wszystkie są równie fałszywe. Nie mniej kłamliwy
jest katalog trzydziestu boskości lub tronów, z których jednym jest Abraksas wyobraż
ony z
głową koguta, ramionami i torsem człowieka, a odwłokiem zwiniętego węża.
Bezcenny dar głoszenia Prawdy - chociaż ją znam - nie został mi dany. Niechaj inni,
szczęśliwsi ode mnie, zbawiają sekciarzy słowem. Słowem lub ogniem. Lepiej jest zostać
straconym niż zadać sobie samemu śmierć. Ograniczę się więc do wyłożenia straszliwej
herezji.
Słowo stało się ciałem, aby być człowiekiem wśród ludzi, którzy ukrzyżują Go, a
potem zostaną przez Niego zbawieni. Narodził się z żywota kobiety z ludu wybranego nie
tylko po to, by głosić miłość, ale również by zostać męczennikiem.
Nie wolno, by te sprawy zostały zapomniane. Nie wystarczyła śmierć żywej istoty od
żelaza czy od cykuty, aby wstrząsnąć wyobraźnią ludzką do końca naszych dni. Zrządzeniem
Pana wydarzenia nabrały patosu. Oto co tłumaczy Ostatnią Wieczerzę, słowa Jezusa
zapowiadające wydanie Go, wielokrotny znak dawany jednemu z uczniów; błogosławieństwo
chleba i wina, zaparcie się Piotra, samotne czuwanie w Getsemani, sen dwunastu apostołów,
ludzką mod
litwę Syna Człowieczego, krwawy pot, miecze, zdradziecki pocałunek, Piłata
umywającego ręce, biczowanie, szydzenie, cierniem koronowanie, purpurę i berło z trzciny,
ocet i żółć, krzyż na wzgórzu, obietnicę daną dobremu łotrowi, trzęsienie ziemi i ciemnoś
ci.
Boskie miłosierdzie, jakiemu zawdzięczam tyle łask, pozwoliło mi odkryć prawdziwą
i tajemną przyczynę nazwy sekty. W Kariocie, gdzie najprawdopodobniej powstała, przetrwał
klasztor zwany klasztorem trzydziestu srebrników. To była najwcześniejsza nazwa i ona daje
nam klucz. W tragedii Krzyża - piszę to z należną czcią - byli aktorzy świadomi i
nieświadomi, wszyscy nieodzowni, wszyscy nieuniknieni. Nieświadomi byli kapłani, którzy
wręczyli srebrniki, nieświadomy był motłoch, który wybrał Barabasza, ni
eświadomy był
prokurator Judei, nieświadomi byli Rzymianie, co wznieśli Krzyż, na którym On miał ponieść
mękę, i wbili gwoździe, i rzucili kości o Jego szaty. Świadomych było tylko dwóch:
34
Odkupiciel i Judasz. Ten ostatni rzucił trzydzieści sztuk srebra,
będących ceną zbawienia
dusz, i natychmiast się powiesił. Miał wówczas trzydzieści trzy lata, tak jak Syn Człowieczy.
Sekta czci ich jednakowo, a innych rozgrzesza.
Nie ma winnego; nie ma ani jednego, który by świadomie, czy też nieświadomie, był
wykonawcą planu, jaki nakreśliła Mądrość. Teraz wszyscy spoczywają w Chwale.
Ręka odmawia mi opisania drugiej potworności. Wtajemniczeni, skończywszy ów
wiek, każą wyszydzić się i ukrzyżować na wzgórzu, aby iść śladem swoich mistrzów. To
zbrodnicze pogwałcenie piątego przykazania musi zostać ukarane poprzez zastosowanie
rygorów, jakich prawa ludzkie i boskie zawsze wymagały. Oby przekleństwa firmamentu,
oby nienawiść aniołów..."
Zakończenia manuskryptu nie odnaleziono.
35
Noc darów
Historię tę usłyszeliśmy w starej kawiarni “Pod Orłem", na skrzyżowaniu Floridy i
Piedad.
Rozmawiano o problemie poznania. Ktoś wspomniał platońską tezę twierdzącą, że
wszystko widzieliśmy już w poprzednim świecie, tak że zawsze poznawanie jest
rozpoznawaniem; zdaniem - chyba -mojego ojca Bacon napisał, że jeśli dowiadywać się, to
znaczy przypominać sobie, w takim razie nie wiedzieć czegoś, znaczyłoby o tym zapomnieć.
Inny rozmówca, jakiś stary pan, być może trochę zagubiony w tej metafizyce, zdecydował się
zabrać głos. Powiedzi
ał wolno i z przekonaniem:
- Nie do końca pojmuję, czym są platońskie archetypy. Nikt nie pamięta, kiedy po raz
pierwszy zobaczył żółć czy czerń ani gdy po raz pierwszy zachciało mu się zjeść jakiś owoc,
może dlatego, że był wtedy za mały i nie wiedział, iż właśnie zapoczątkowuje bardzo długi
szereg. Natomiast istnieją inne pierwsze doświadczenia, których się nie zapomina. Mógłbym
wam opowiedzieć, co mi dała pewna kwietniowa noc 1874 roku, która wyryła się w mej
pamięci.
Dawniej lato bywało jakieś dłuższe; sam nie wiem, dlaczego zatrzymaliśmy się tak
długo w majątku naszych krewnych, Dornów, o parę mil od Lobos. W owym czasie jeden z
parobków, Rufino, zaczął wprowadzać mnie w wiejskie obyczaje. Ukończyłem właśnie
trzynaście lat, on był trochę starszy i
uchodził za chłopaka pełnego animuszu; kiedy
bawiliśmy się w “znaczenie sadzą", zawsze jego przeciwnik miał na twarzy czarny ślad.
Któregoś piątku zaproponował mi, żebyśmy w sobotę wieczór poszli na zabawę do
miasteczka. Rzecz jasna, zgodziłem się, choć n
ie bardzo wiedziałem, jakie nas tam czekają
rozrywki. Uprzedziłem go, że nie umiem tańczyć, odparł, że łatwo się tego nauczyć. Po
kolacji, około wpół do ósmej, wyszliśmy. Rufino wystroił się jak na święto i zabrał srebrny
sztylecik, ja zaś nie wziąłem moje
go kozika, bojąc się narazić na śmieszność. Niezadługo
pojawiły się pierwsze domy. Znacie, panowie, Lobos? Zresztą to nie ma znaczenia; wszystkie
prowincjonalne miasta są identyczne nawet w tym, że każde uważa się za coś zupełnie
odmiennego od innych. T
e same udeptane drogi, te same niskie domki, te same między nimi
szczerby, jakby po to, by człowiek na koniu wydawał się wyższy. Zsiedliśmy z koni na
wprost domu pomalowanego na niebiesko, czy też różowo, z szyldem “La Estrella". Do
słupka przywiązanych j
uż było parę koni w pięknej uprzęży. Spoza przymkniętych drzwi
36
padało na ulicę światło. W głębi sieni ujrzałem długą izbę z drewnianymi ławami. Między
nimi parę ciemnych, nie wiadomo dokąd prowadzących drzwi. Psiak o żółtej sierści przyjął
nas radosnym
szczekaniem. Wewnątrz było sporo ludzi, pośród których kręciło się kilka
kobiet w kwiecistych sukniach. Gospodynią wydała mi się starsza niewiasta cała w czerni.
Rufino powitał ją i powiedział:
- Przyprowadziłem przyjaciela, który jeszcze niewiele widział.
- Nauczy się, niech pan się nie martwi - odparła dama.
Zawstydziłem się. Ażeby odwrócić uwagę lub pokazać, że jestem jeszcze dzieckiem,
siadłem na brzegu ławy i zacząłem bawić się z psem. Na kuchennym stole paliły się łojowe
świece, osadzone w butelkach, pamiętam też blask żarzącego się w głębi piecyka. Na
przeciwległej, pochlapanej wapnem ścianie wisiał obraz Matki Boskiej Miłosiernej.
Wśród żartów ktoś niezdarnie brzdąkał na gitarze. Z nieśmiałości nie odmówiłem
kieliszka jałowcówki, która sparzyła mi usta. Wśród kobiet jedna wydała mi się inna niż
reszta. Nazywali ją Branką. Zauważyłem w jej rysach coś indiańskiego, ale była piękna, oczy
miała smutne, warkocz do pasa. Rufino, który zauważył, że na nią popatruję, zwrócił się do
niej:
- Opowiedz o napadzie Indian, żeby nam odświeżyć pamięć.
Dziewczyna zaczęła mówić, jakby wokół nie było nikogo, a ja odczułem w jakiś
dziwny sposób, że nie może myśleć o niczym innym, wydawało się, że to jedyne, co
przydarzyło się w jej życiu. Opowiadała to tak:
- Byłam jeszcze mała, kiedy mnie przywieziono z Catamarki. Co ja tam wiedziałam o
napadach. Na estancji ze strachu ani słowem o tym nie wspominano. Potajemnie
dowiedziałam się, że Indianie spadają niby burza, że zabijają ludzi, porywają zwierzęta,
kobiety za
bierają ze sobą w głąb lądu i Bóg wie, co z nimi wyrabiają. Nie chciałam w to
wierzyć. Mój brat Lucas, którego potem zadźgali, przysięgał mi, że to wszystko bujdy, ale
kiedy coś jest prawdziwe, wystarczy to usłyszeć, aby zrozumieć, iż tak jest naprawdę.
Rząd
daje im alkohol i mate, żeby siedzieli w spokoju, ale oni mają bardzo chytrych czarowników,
którzy nimi rządzą. Na rozkaz wodza napadają małe forciki, rozrzucone daleko jedne od
drugich. Z samej ciekawości właściwie już chciałam, żeby nas napadli, i
nieraz długo
wypatrywałam ich od zachodu. Nie wiem, ile upłynęło czasu, ale zanim doszło do napadu,
zdarzyły się przymrozki i lata upalne, i znakowanie bydła, i śmierć syna zarządcy. To było
tak, jakby ich przywiał wiatr z pampy. Zobaczyłam w rowie kwitnący kwiat ostu i przyśnili
mi się Indianie, a rano to się stało. Zwierzęta wyczuły to przed ludźmi, tak jak wyczuwają
trzęsienie ziemi. Powiało jakimś niepokojem, a ptactwo zaczęło latać tam i na powrót.
37
Pobiegliśmy spojrzeć w tę stronę, w którą ja zawsz
e patrzyłam.
- Kto was zawiadomił? - zapytał któryś ze słuchaczy.
Dziewczyna, jakby wciąż była myślami hen daleko, powtórzyła tylko ostatnie zdanie.
- Pobiegliśmy spojrzeć w tę stronę, w którą ja zawsze patrzyłam. Jakby ruszyła
pustynia. Przez żelazne sztachety najpierw ujrzeliśmy tuman kurzu, a potem dopiero Indian.
To był napad. Uderzali się rękami po ustach, wydając dziki krzyk. W Santa Irene było trochę
długiej broni, dobrej najwyżej do tego, by ich ogłuszyć i jeszcze bardziej rozzłościć.
Branka mówiła to, jakby się z pamięci modliła, ale ja usłyszałem na ulicy Indian z
pustyni i ich pokrzykiwania. Jedno pchnięcie i już byli na sali, jakby wgalopowali do niej na
koniach we śnie. Byli to pijani mieszkańcy nadbrzeży. Teraz - we wspomnieniu - wydaje m
i
się, że byli bardzo wysokiego wzrostu. Ten, który stał na czele, dał łokciem kuksańca
Rufinowi, znajdującemu się pod drzwiami. Tamten usunął się i go przepuścił. Starsza
niewiasta, która dotąd nie ruszyła się ze swego miejsca, teraz wstała i zwracając
się do nas,
powiedziała:
- To Juan Moreira.
Tyle czasu upłynęło, że dziś już nie wiem, czy pamiętam człowieka z owej nocy, czy
też tego, którego potem tylokrotnie miałem widywać w rzeźni. Widzę czuprynę i czarną brodę
Podesty, ale jednocześnie przypominam sobie jakąś twarz blondyna, poznaczoną ospą. Psiak
wyskoczył do nich, łasząc się. Moreira powalił go jednym cięciem. Padł na grzbiet i zdechł,
przebierając w powietrzu łapami. Tu zaczyna się prawdziwa historia.
Bezszelestnie podszedłem do drzwi, które wychodziły na wąskie przejście i na schody.
Na górze schowałem się w jakimś ciemnym pokoju. Poza niskim łóżkiem nie zapamiętałem
żadnych mebli. Drżałem. Na dole krzyki nie ustawały, dobiegł mnie brzęk tłuczonego szkła.
Usłyszałem lekkie kroki, na chwilę zajaśniała szpara w drzwiach i rozpoznałem głos Branki,
wzywający mnie szeptem.
- Jestem tu po to, by służyć, ale tylko spokojnym ludziom. Przyjdź do mnie i nie bój
się, nie zrobię ci krzywdy.
Zdjęła już szlafrok. Położyłem się obok niej, dłońmi poszukałem jej twarzy. Nie
wiem, ile czasu minęło. Nie było żadnych słów, żadnego pocałunku. Rozplotłem jej warkocz i
pieściłem najpierw jej włosy, a potem jej ciało. Nie widzieliśmy się więcej i nigdy nie
dowiedziałem się jej prawdziwego imienia.
Ogłuszył nas strzał. Powiedziała wtedy:
- Możesz zejść innymi schodami.
Tak zrobiłem i znalazłem się na udeptanej ścieżce. Świecił księżyc. Sierżant policji z
38
bagnetem na karabinie pilnował muru. Roześmiał się i powiedział:
- Jak widzę, wcześnie zaczynasz.
Coś mu odpowiedziałem, ale nie zwrócił na to uwagi. Na mur wdrapywał się jakiś
człowiek. Jednym ruchem sierżant wbił bagnet w jego ciało. Człowiek stoczył się na ziemię i
pozostał tak, leżąc na plecach, jęcząc i brocząc krwią. Przypomniał mi się pies. By dobić
ran
nego, sierżant raz jeszcze zagłębił w nim bagnet. Z niejakim zadowoleniem w głosie
powiedział:
- Tym razem ci się nie powiodło, Moreira.
Umundurowani ludzie otaczający dom zbiegli się z różnych stron, za nimi sąsiedzi.
Andrés Chirino siłą musiał wyrywać bagnet z rany. Wszyscy pragnęli uścisnąć mu dłoń.
Rufino roześmiał się:
- Temu wreszcie odechciało się wojować.
Chodziłem pomiędzy grupkami ludzi, opowiadając wszystkim to, co widziałem. Nagle
poczułem się strasznie zmęczony, może miałem gorączkę. Wymknąłem się więc, odszukałem
Rufina i ruszyliśmy w drogę powrotną. Wciąż jechaliśmy konno, gdy zobaczyliśmy blade
światło świtu. Bardziej niż zmęczony czułem się oszołomiony falą tylu wydarzeń.
- Wielkim przypływem tej nocy - powiedział mój ojciec.
Tamten przytaknął.
- Rzeczywiście. W czasie paru krótkich godzin poznałem miłość i zobaczyłem śmierć.
Wszystkim ludziom zostają ukazane wszystkie sprawy, a w każdym razie te, które dane im
jest poznać, ale mnie te dwie najbardziej istotne rzeczy ukazały się w ciągu jednej nocy. Lata
mijają, tylekroć opowiadałem tę historię, że nie wiem już, czy rzeczywiście ją pamiętam, czy
tylko powtarzam słowa na nią się składające. Może to samo przydarzyło się Brance z
opowieścią o napadzie Indian. Dziś to już wszystko jedno
, czy to ja, czy też ktoś inny widział,
jak zginął Moreira.
39
Zwierciadło i maska
Po bitwie pod Clontarf, w której Norweg został ukorzony, król wezwał poetę i rzecze:
- Najwspanialsze wyczyny tracą swój blask, jeżeli się ich nie przełoży na słowa. Chcę,
byś wyśpiewał me zwycięstwo i mą chwałę. Będę Eneaszem, a ty mym Wergilim. Czy
czujesz się na siłach stworzyć dzieło, które unieśmiertelni nas obu?
- Tak, królu - odparł poeta. - Jestem Ollanem. Przez dwanaście zim studiowałem
sekrety wersyfikacji. Znam na pamięć trzysta sześćdziesiąt opowieści będących podstawą
prawdziwej poezji, Cykle z Ulsteru i Munsteru tkwią w strunach mej harfy. Mam zatem
prawo używać najstarszych słów naszego języka i najzawilszych metafor. Opanowałem
tajemne pismo chroniące naszą
sztukę przed niedyskretnymi oczami tłumu. Mogę wysławiać
miłość, kradzież bydła, morskie wyprawy i wojny. Znam mitologiczne powiązania wszystkich
domów królewskich Irlandii. Znam działanie ziół, zasady astrologii, matematykę i prawo
kanoniczne. W publicz
nych sporach zwyciężałem rywali. Ćwiczyłem się w uprawianiu
satyry, sprowadzającej choroby skórne do trądu włącznie. Jak tego dowiodłem w tej bitwie,
umiem władać mieczem. Jednego nie potrafię: wywdzięczyć ci się za łaskę, jaką mnie
obdarzasz.
Król, którego łatwo męczyły długie przemowy, zwłaszcza nie przez niego
wygłaszane, odparł z ulgą:
- Wiem o tym aż nazbyt dobrze. Mówiono mi, że słowik już przestał śpiewać w
Anglii. Kiedy przeminą deszcze i śniegi, a słowik powróci z południa, wyrecytujesz swój
poemat ku mej chwale przed dworem i przed kolegium poetów. Daję ci na to pełny rok.
Wygładzisz każde słowo i każdą literę. Jak wiesz, nagroda będzie godna mych królewskich
obyczajów i twych nie przespanych nocy.
- Królu, największą nagrodą jest spoglądanie w twoje oblicze - odrzekł poeta, który
był również dworakiem.
Złożył zwyczajowy pokłon i wycofał się, zaczynając już w myśli układać wiersz.
Gdy minął naznaczony czas, a był to czas epidemii i buntów, zaprezentował swój
panegiryk. Wydeklamował go z powolną pewnością siebie, nie rzuciwszy nawet okiem na
rękopis. Król kiwał głową z aprobatą. Wszyscy naśladowali ten gest, nawet ci, którzy cisnęli
się w drzwiach i nie słyszeli z poematu ani słowa. Wreszcie król zabrał głos:
- Przyjmuję twe dzieło. Jest to nowe zwycięstwo. Każdemu słowu nadałeś jego
właściwy sens, a każdemu rzeczownikowi określenie, jakie mu przydawali pierwsi poeci. W
40
całym panegiryku nie ma ani jednego obrazu, którego by nie używali klasycy. Bitwa jest
cudowną tkaniną z ludzi, ostrzem mie
cza jest zaś krew. Morze ma swego boga, a z chmur
wróży się przyszłość. Zręcznie manewrowałeś rymami, aliteracją, asonansem, sylabami,
retoryką, mądrymi kanonami metryki. Gdyby nawet zniknęła cała irlandzka literatura -
omen
absit - można by bez straty odbudować ją z twej klasycznej ody. Trzydziestu skrybów
przepisze ją po dwanaście razy.
Nastała chwila ciszy, po czym ciągnął dalej:
- Całość jest udana, a przecież nic się nie stało. Puls nie bije szybciej, krew żwawiej
nie płynie. Ręce nie chwyciły za łuk. Nikt nie zbladł. Nikt nie wydał wojowniczego okrzyku,
nikt przeciw wikingom nie nadstawił piersi. Za rok, poeto, będziemy oklaskiwać nowy
poemat. Jako wyraz naszego uznania przyjmij to srebrne zwierciadło.
- Składam dzięki, zrozumiałem - rzekł poeta.
Gwiazdy na niebie wędrowały nadal swą świetlistą drogą. I znowu w saskich lasach
zaśpiewał słowik, a poeta wrócił ze swym dziełem, krótszym niż poprzednie. Nie
wypowiedział go z pamięci, lecz odczytał z widoczną niepewnością, opuszczając niektóre
akapity,
jakby sam nie całkiem je rozumiał lub jakby nie chciał ich profanować. Były to
dziwne stronice. Nie był to opis bitwy - to była bitwa. W jej wojennym chaosie szamotał się
Bóg, który jest Trzema i Jednym, pogańskie bożki Irlandii i ci, co będą walczyli
setki lat
później, w początkach “Starszej Eddy". Forma była równie osobliwa. Rzeczownikiem w licz-
bie pojedynczej rządził czasownik w liczbie mnogiej. Przyimki nie były używane zgodnie ze
zwyczajami. Szorstkość i słodycz przeplatały się. Metafory były zbyt
śmiałe, w każdym razie
takie się wydawały.
Król wymienił parę słów z ludźmi pióra, którzy go otaczali, i ozwał się tak oto:
- O twej pierwszej odzie mogłem powiedzieć, że była szczęśliwym podsumowaniem
tego, co do dziś skomponowano w Irlandii. Ta przewyższa to, coś uprzednio napisał,
przewyższa, a również unicestwia. Zdumiewa, zachwyca, olśniewa. Nie zasługują na nią
głupcy, lecz małe grono mędrców. W szkatule z kości słoniowej spocznie jej jedyny
egzemplarz. Od poety, którego pióro potrafiło coś takiego s
płodzić, możemy oczekiwać
jeszcze wspanialszego dzieła. - I dodał z uśmiechem: - Jesteśmy postaciami z baśni, a należy
pamiętać, że w baśniach prym wiedzie liczba trzy.
Poeta ośmielił się wyszeptać:
- Trzy dary czarownika, triada, niepodważalna Trójca.
Król ciągnął dalej:
- Jako dowód naszego zadowolenia przyjmij tę oto złotą maskę.
41
- Składam dzięki i przyjmuję - rzekł poeta.
I upłynął kolejny rok. Pałacowe straże doniosły, że poeta nie niesie żadnego
manuskryptu. Król popatrzył nań pełen zdumienia, bo był jakby odmieniony. Coś, co nie było
czasem, naznaczyło i zmieniło jego rysy. Wydawało się, że oczy patrzą w dal, a może oślepły.
Poeta poprosił króla o chwilę rozmowy. Niewolnicy opuścili pokój.
- Nie napisałeś poematu? - zapytał król.
- Owszem - smutno odparł poeta. - Oby Chrystus, nasz Pan, nie był mi na to
zezwolił.
- Czy możesz go wygłosić?
- Nie śmiem.
- Daję ci odwagę, której ci brak - oznajmił król.
Poeta wygłosił poemat. Był to jeden wers.
Nie ośmielając się wypowiedzieć go na głos, poeta i król wyszeptali go, jakby był
sekretną modlitwą lub też bluźnierstwem. Król nie był mniej zachwycony ani mniej
poruszony niż poeta. Patrzyli na siebie, obaj bardzo bladzi.
- Kiedy byłem młody - rzekł król - pływałem ku zachodowi. Na pewnej wyspie
widziałem srebrne charty, które zagryzały, złote dziki. Na innej żywiliśmy się zapachem
magicznych jabłoni. Na jeszcze innej widziałem mury ognia. Na najdalszej ze wszystkich rze-
ka wysoka i pochyła jak nawa strzelała w niebo, a wodami jej płynęły ryby i łodzie. Oto cud
a,
ale nie można porównywać ich z twym poematem, który w jakiś sposób wszystkie je zawiera.
Jakie czary sprawiły, że spłynął on na ciebie?
- Rankiem - rzekł poeta - zbudziłem się, powtarzając jakieś słowa, których z początku
nie pojmowałem. Te słowa to był poemat. Poczułem, że popełniam grzech, może taki,
jakiego Duch nie przebacza.
- Ten, który teraz dzielę z tobą - wyszeptał król. - Grzech poznania Piękności. Jest to
łaska niedostępna ludziom. Musimy ją odpokutować. Dałem ci zwierciadło i złotą maskę, oto
trzeci dar, który będzie ostatni.
I w prawą rękę wsunął mu sztylet.
Wiemy, że wyszedłszy z pałacu, poeta zadał sobie śmierć, a król jest żebrakiem, który
przemierza drogi Irlandii, niegdyś będącej jego królestwem, i że nigdy nie powtórzył owego
po
ematu.
42
Undr
Muszę uprzedzić moich czytelników, że przedstawionego niżej tekstu nadaremnie
będą szukać w “Libellusie" (1615) Adama z Bremy, który, jak wiadomo, narodził się i zmarł
w
XI wieku. Lappenberg odkrył go w manuskrypcie znajdującym się w Bodleian Library w
Oksfordzie i ze względu na wiele okolicznościowych szczegółów uznał za zapóźnioną
interpolację, lecz opublikował w charakterze ciekawostki w swych “Analecta
Germanica" (Lipsk 1894). Opinia dyletanta z Argentyny niewiele znaczy, niech czytelni
cy
sami to osądzą. Moja wersja hiszpańska nie jest dosłowna, lecz jest wiarygodna.
Pisze Adam z Bremy:
“...Ze wszystkich narodów graniczących z pustynią, a leżących po drugiej stronie
zatoki, poza ziemiami prokreacji dzikiego konia, najbardziej godny wzmiankowania jest
naród Umów. Niepewne lub zmyślone wieści pochodzące od kupców, niebezpieczne drogi i
napady nomadów sprawiły, że nigdy nie dotarłem do ich terytorium. Niemniej jednak mam
wrażenie, że ich rzadko trafiające się i daleko od siebie pobudowa
ne osady leżą w dolnym
biegu Wisły. W odróżnieniu od Szwedów Umowie wyznają prawdziwą wiarę w Chrystusa,
nie zabarwioną arianizmem ani też krwawym kultem demonów, z których biorą początek
królewskie domy Anglii i innych północnych narodów. Są wśród nich
pasterze, wodniacy,
czarownicy, płatnerze wykuwający miecze i wikliniarze plotący łyko. Bezlitosne wojny
niemal nie pozwalają im na uprawianie ziemi. Płaskość terenu i napady rozmaitych plemion
sprawiły, że są świetnymi jeźdźcami i łucznikami. W końcu
człowiek zawsze upodabnia się
do swego wroga. Ich włócznie dłuższe są niż nasze, bo są to włócznie jeźdźców, a nie
piechurów.
Należy przypuszczać, że nie znają pióra, rogu napełnionego atramentem ani też
pergaminu. Żłobią swe pismo tak, jak nasi przodkowie żłobili runy, które im objawił Odyn po
tym, gdy - Odyn poświęcony Odynowi - przez dziewięć nocy zwisał z jesionu.
Do tych ogólnych informacji dodam mą rozmowę z Islandczykiem Ulfem
Sigurdarsonem, człowiekiem poważnym i małomównym. Spotkaliśmy się w Uppsali
nieopodal świątyni. Ogień z płonących drewien już zagasł, przez szczeliny w murze przenikał
chłód i pierwsze blaski świtu. Na zewnątrz zapewne zostawiały na śniegu ślady swych łap
szare wilki, pożerające mięso pogan przeznaczone dla trzech bogów.
Nasza rozmowa
rozpoczęła się po łacinie, jak to jest w zwyczaju wśród kleru, ale wkrótce przeszliśmy na
język nordycki, którym mówią od dalekiej Thule aż po azjatyckie bazary.
Oto co mi powiedział:
43
- Pochodzę z rodu skaldów. Wystarczyła mi wieść, że poezja Urnów składa się z
jednego słowa, aby przedsięwziąć poszukiwania i podróż, która miała zaprowadzić mnie do
ich ziemi. Nie bez zmęczenia i wysiłku dotarłem po roku na miejsce. Była noc, zauważyłem,
że mijający mnie ludzie spoglądają na mnie bacznie, ni
eraz dosięgnął mnie ciśnięty kamień.
Ujrzałem blask kuźni i wszedłem.
Kowal zgodził się mnie przenocować. Nazywał się Orm. Mówił językiem podobnym
do naszego. Zamieniliśmy parę słów. Z jego ust usłyszałem po raz pierwszy imię króla, które
brzmiało Gunnlaug. Dowiedziałem się, że po ostatniej wojnie nieufnie odnosił się do
cudzoziemców i miał zwyczaj ich krzyżować. Aby uniknąć tego losu, mniej odpowiedniego
dla człowieka niż dla boga, postanowiłem napisać drapę, czyli hymn pochwalny,
wysławiający zwycięstw
a, sławę i miłosierdzie królewskie. Zaledwie nauczyłem się go na
pamięć, kiedy przyszło po mnie dwóch ludzi. Nie chciałem oddać im miecza, ale pozwoliłem
im się poprowadzić.
Mimo świtu widać było jeszcze gwiazdy. Szliśmy, mijając nędzne chaty po obu
stronach drogi. Mówiono mi o piramidach. Na pierwszym placu zobaczyłem słup z żółtego
drewna. Na jego szczycie zauważyłem czarną rybę. Orm, który poszedł z nami, powiedział
mi, że ta ryba wyobraża Słowo. Na drugim placu zobaczyłem czerwony słup uwieńczony
kołem. Orm powtórzył, że to też jest Słowo. Poprosiłem, by mi je powiedział. Odparł, że jest
prostym rzemieślnikiem i że go nie zna.
Na trzecim i ostatnim placu zobaczyłem czarny słup z rysunkiem, którego nie
potrafiłbym sobie przypomnieć. W głębi spostrzegłem prosty mur, jego krańców nie było
widać. Potem okazało się, że tworzy koło, jest pokryty glinianym dachem, nie ma żadnych
wewnętrznych drzwi i otacza całe miasto. Konie przywiązane do pali były niewielkiego
wzrostu i miały długie grzywy. Kowala n
ie wpuszczono. Wewnątrz pełno było uzbrojonych
mężczyzn, wszyscy stali. Gunnlaug, król, był chory i leżał z przymkniętymi oczami na
podwyższeniu wysłanym wielbłądzimi skórami. Był to człowiek zniszczony, o żółtej cerze,
niby święty, lecz zapomniany prz
edmiot; na jego piersiach widniały dawne, długie blizny.
Jeden z żołnierzy utorował mi drogę, ktoś przyniósł harfę. Przyklęknąwszy, cicho zacząłem
nucić drapę. Nie brakło tam figur retorycznych, aliteracji ani innych wymaganych przez ten
gatunek akcentów
. Nie wiem, czy król ją zrozumiał, ale dał mi srebrny pierścień, który mam
do dziś. Pod poduszką dojrzałem ostrze sztyletu. Po prawej stronie króla stała szachownica o
stu polach, z garścią rozrzuconych pionków.
Strażnik odepchnął mnie. Jakiś człowiek stanął na moim miejscu. Dotknął strun, jakby
je stroił, i cicho powtórzył słowo, jakie chciałem usłyszeć, lecz nie dosłyszałem. Ktoś
44
powiedział z szacunkiem: “Teraz to nic nie znaczy".
Zobaczyłem czyjeś łzy. Człowiek podnosił lub zniżał głos, niemal jednakowo
brzmiące akordy były zaś monotonne, a raczej nie kończące się. Pragnąłbym, żeby ten śpiew
trwał wiecznie i stał się moim życiem. Nagle ustał. Usłyszałem stuk harfy, gdy śpiewak, bez
wątpienia całkowicie wyczerpany, upuścił ją na ziemię. Wychodziliśmy bezładnie. Byłem
jednym z ostatnich. Ze zdumieniem ujrzałem, że zapada noc.
Przeszedłem parę kroków. Zatrzymałem się, gdy poczułem czyjąś rękę na moim
ramieniu. Ktoś powiedział:
- Klejnot króla był twym talizmanem, ale musisz umrzeć, usłyszałeś bowiem Słowo.
Ja, Bjarni Thorkelsson, uratuję cię. Pochodzę z rodu skaldów. W swym dytyrambie nazwałeś
krew ostrzem miecza, bitwę zaś tkaniną z ludzi. Słyszałem te zwroty u ojca mego ojca. Obaj, i
ty, i ja, jesteśmy poetami. Uratuję cię. Już nie szukamy określeń na to
, co jest dla nas
natchnieniem, i nazywamy to jednym słowem, którym jest Słowo.
Odpowiedziałem:
- Nie udało mi się go dosłyszeć. Błagam cię, powiedz mi je.
Przez chwilę się wahał, po czym odparł:
- Przysięgłem, że go nie wyjawię. Poza tym nikt nie może niczego nauczyć. Musisz je
znaleźć sam. Spieszmy, twemu życiu grozi niebezpieczeństwo. Ukryjesz się w mym domu,
gdzie nie odważą się ciebie szukać. Jeśli zawieje pomyślny wiatr, już jutro będziesz płynął na
południe.
Tak zaczęła się przygoda, która trwała wiele zim. Nie opowiem wszystkiego, co mnie
spotkało, ani nie będę się starał, by opisać logiczny porządek wszystkich wydarzeń. Byłem
kolejno wioślarzem, handlarzem niewolników, niewolnikiem, drwalem, rabusiem
napadającym karawany, śpiewakiem, różdżkarze
m głębokich wód i metali. Przez rok
znosiłem niewolę w kopalniach rtęci, od której traci się zęby. Wraz z ludźmi przybyłymi ze
Szwecji broniłem Mikligarthru (Konstantynopola). Nad brzegami Morza Azowskiego
pokochała mnie kobieta, której nie zapomnę; porzuc
iłem ją czy też ona mnie porzuciła, to
obojętne. Byłem zdradzany i zdradzałem. Niejeden raz los kazał mi zabijać. Zostałem
wyzwany przez greckiego żołnierza, który dał mi do wyboru dwa miecze. Jeden był o dłoń
dłuższy od drugiego. Zrozumiałem, że chce mn
ie nastraszyć, i wybrałem krótszy. Zapytał
dlaczego. Odpowiedziałem, że od mej dłoni do jego serca odległość jest zawsze ta sama. Na
brzegach Morza Czarnego istnieje runiczne epitafium, które wyryłem dla mego towarzysza
Leifa Arnarsona. Biłem się z Błękit
nymi Ludźmi z Serkland, czyli z Saracenami. W miarę
upływu czasu stawałem się po kolei różnymi ludźmi, ale ten zamęt był jak długi sen.
45
Najważniejsze było Słowo. Czasami przestawałem w nie wierzyć. Powtarzałem sobie, że jest
bezsensem rezygnować z przepięk
nej sztuki tworzenia przepięknych słów i że nie ma powodu
szukać jednego jedynego, niemal złudnego. Było to płonne rozumowanie. Jakiś misjonarz
zaproponował mi słowo Bóg, które odrzuciłem. Kiedyś o świcie na brzegu pewnej rzeki
wpadającej do morza wydało
mi się, że wreszcie doznaję olśnienia.
Wróciłem na ziemię Urnów i z trudem odnalazłem dom śpiewaka.
Wszedłem i wypowiedziałem swe imię. Była już noc. Thorkelsson, który leżał na
ziemi, kazał mi zapalić gromnicę w świeczniku z brązu. Jego twarz była tak postarzała, że
zrozumiałem, iż i ja jestem już stary. Jak to jest w zwyczaju, zapytałem go o króla.
Odpowiedział:
- Już się nie nazywa Gunnlaug. Teraz ma inne imię. Opowiedz mi o swych podróżach.
Zrobiłem to, zachowując, o ile się dało, chronologię i szczegóły, jakie tu opuściłem.
Zanim skończyłem, zapytał:
- Dużo śpiewałeś na tych ziemiach?
Pytanie zaskoczyło mnie.
- Na początku - odrzekłem - śpiewałem dla zarobku. Potem lęk, którego nie pojmuję,
kazał mi porzucić śpiew i harfę.
- Dobrze - powiedział
. - Mów dalej.
Posłuchałem jego rozkazu, potem nastała długa cisza.
- Co ci dała pierwsza kobieta, którą posiadłeś? - zapytał.
- Wszystko - odparłem.
- Mnie również życie dało wszystko. Wszystkim daje wszystko, lecz większość o tym
nie wie. Mój głos jest zmęczony, a me palce słabe, ale słuchaj.
Wyszeptał słowo
Undr, co znaczy cud.
Porwał mnie śpiew tego umierającego człowieka, ale w jego tonach i akordach
rozpoznałem własne trudy, niewolnicę, która dała mi pierwszą miłość, ludzi, których zabiłem,
chłodne świty, zorze nad wodami, wiosła. Chwyciłem harfę i zaśpiewałem inne słowo.
- Dobrze - powiedział tak cicho, że musiałem przysunąć się, by go dosłyszeć. -
Zrozumiałeś mnie.
46
Utopia człowieka zmęczonego
Nazwał je “utopią", słowem greckim,
znaczącym “takie m
iejsce nie istnieje".
Quevedo
Nie ma jednakowych wzgórz, ale równina na całej ziemi jest taka sama. Szedłem po
równinie. Zastanawiałem się, bez ciekawości zresztą, czy jestem w Oklahomie, czy w
Teksasie, czy może w miejscu zwanym przez pisarzy pampą. Ani po lewej, ani po prawej
żadnych ogrodzeń. Jak mi się to już zdarzało, z wolna powtórzyłem słowa Emilia Oribe:
W środku przeraźliwej, nie kończącej się równiny,
Tam niedaleko Brazylii,
które rosną i olbrzymieją.
Droga była nierówna. Zaczęło padać. Dwieście lub trzysta metrów dalej zauważyłem
światło w jakimś domu; dom był niski, czworokątny, otoczony drzewami. Otworzył mi
mężczyzna tak wysoki, że niemal się przeląkłem. Był w szarym ubraniu. Poczułem, że czeka
na kogoś. W drzwiach nie było zamka.
Weszliśmy do podłużnego pomieszczenia o drewnianych ścianach. Z sufitu zwieszała
się lampa, siejąca żółtawe światło. Stół nie wiedzieć dlaczego zadziwił mnie. Stała na nim
klepsydra, pierwsza, z jaką się zetknąłem, dotychczas widywałem je tylko na stalorytach.
Mężczyzna wskazał mi krzesło.
Usiłowałem przemawiać do niego rozmaitymi językami, ale nie udało nam się
porozumieć. On z kolei spróbował mówić po łacinie. Zebrałem moje dawne szkolne
umiejętności i przygotowałem się do rozmowy.
- Po ubraniu - powiedział - poznaję, że przybywasz z innego wieku. Różnorodność
języków sprzyjała różnorodności narodów i wojnom, świat wrócił więc do łaciny. Niektórzy
obawiają się, że przerodzi się ona znowu we francuski, prowansalski czy w jakiś bełkot, ale
nie ma obawy. Zre
sztą ani to, co było, ani to, co będzie, mnie nie interesuje.
Nie odpowiedziałem, więc dodał:
- Jeśli nie lubisz patrzeć, jak ktoś inny je, może zechcesz mi towarzyszyć?
Zrozumiałem, że dostrzegł moje zmieszanie, przystałem więc na tę propozycję.
Poszliśmy korytarzem pełnym rozmaitych drzwi prowadzącym do niewielkiej
kuchenki, w której wszystko było z metalu. Wróciliśmy niosąc kolację na tacy: kaczany
47
kukurydzy, winne grona, jakiś nieznany owoc, którego zapach przypominał mi figi, i wielki
dzban wody. Chyb
a nie było chleba. Rysy mego gospodarza były ostre i miał on coś
dziwnego w oczach. Nie zapomnę tej twarzy surowej i bladej, której więcej nie zobaczę.
Mówił bez gestykulacji.
Krępowała mnie konieczność posługiwania się łaciną, lecz w końcu rzekłem:
- Nie zdumiewa cię moje nagłe pojawienie?
- Nie - odparł. - Takie wizyty miewamy od wieku do wieku. Nie trwają długo.
Najpóźniej jutro znajdziesz się u siebie.
Pewność w jego głosie mi wystarczyła. Uznałem, że należy się przedstawić:
- Jestem Eudoro Acevedo. Urodziłem się w 1897 roku w mieście Buenos Aires.
Mam siedemdziesiąt lat. Jestem profesorem literatury angielskiej i amerykańskiej oraz
pisarzem opowiadań fantastycznych.
- Pamiętam, że czytałem bez przykrości - odpowiedział - dwa opowiadania
fantastyczne. Podróże kapitana Lemuela Guliwera, które wielu uważa za prawdziwe, i
“Summę teologiczną". Ale nie mówmy o faktach. Nikogo nie obchodzą już fakty. Są tylko
punktami wyjścia inwencji i rozumowania. W szkole uczą nas sztuki wątpienia i
zapomi
nania. Zapominania przede wszystkim tego, co osobiste i lokalne. Żyjemy w czasie
przemijającym, staramy się jednak żyć
sub specie aeternitatis. Z przeszłości pozostało nam
zaledwie parę imion, lecz język skłania się ku ich zapomnieniu. Unikamy zbędnych uściśleń.
Nie ma już chronologii ani historii. Nie ma również statystyki. Powiedziałeś, że masz na imię
Eudoro; ja nie mogę ci powiedzieć, jak się nazywam, bo zwą mnie po prostu kimś.
- A jak się nazywał twój ojciec?
- Nie nazywał się.
Na jednej ze ścian zobaczyłem regał. Na chybił trafił wyjąłem książkę i otworzyłem
ją; litery były wyraźne, lecz nie do rozszyfrowania, pisane ręcznie. Ich ostre linie
przypominały mi pismo runiczne, którego jednakże używano zawsze tylko do epigrafów. Po-
myślałem, że ludzie pr
zyszłości nie tylko są wyżsi, ale i zręczniejsi. Instynktownie spojrzałem
na długie i szczupłe palce mężczyzny.
Ten odezwał się:
- Teraz zobaczysz coś, czego nigdy nie widziałeś.
Ostrożnie podał mi tom “Utopii" Moore'a, wydrukowany w Bazylei w 1518 roku, w
którym brak było wielu kartek i rycin.
Nie bez zarozumiałości odpowiedziałem:
- To książka drukowana. W domu mam ich przeszło dwa tysiące, choć nie są ani tak
48
stare, ani tak drogocenne.
Przeczytałem głośno jej tytuł. Tamten roześmiał się.
- Nikt nie może przeczytać dwóch tysięcy książek. Żyję od czterech wieków i w tym
czasie przeczytałem nie więcej niż pół tuzina. Zresztą nie jest ważne, by czytać, tylko by
czytać wielokrotnie. Druk, obecnie zniesiony, był czymś bardzo złym dla ludzkości, jako że
mnożył do zawrotu głowy niepotrzebne teksty.
- W moim czasie, w interesującym wczoraj - odparłem - panował przesąd, że między
każdym wieczorem a rankiem dzieją się rzeczy, o których wstyd nie wiedzieć. Planeta była
usiana zbiorowymi zjawami, jak Kanada, Brazylia, Kongo Szwajcarskie lub Wspólny Rynek.
Niemal nikt nie znał wcześniejszej historii tych bytów platońskich, natomiast wszyscy znali
najdrobniejsze szczegóły ostatniego kongresu pedagogicznego czy nieuchronnego zerwania
stosunków między prezydentami i
przesłań, jakie do siebie kierowali, zredagowanych przez
sekretarzy sekretarzy z tą ostrożnością, jaka charakteryzuje tego rodzaju dokumenty.
Czytano to wszystko tylko po to, by od razu zapomnieć, gdyż po paru godzinach
wypierane były przez inne sprawy, równie banalne. Ze wszystkich istniejących funkcji
funkcja polityka była bez wątpienia najbardziej publiczna. Ambasador czy też minister był
czymś w rodzaju kaleki, którego należało przewozić z miejsca na miejsce w dużych i
hałaśliwych wehikułach, pod
ochroną motocyklistów i grenadierów, osaczonego przez
rozgorączkowanych fotografów. Można pomyśleć, że ucięto im nogi, jak lubiła mawiać moja
matka. Obrazy i wydrukowane teksty były bardziej rzeczywiste niż fakty same w sobie. Tylko
to, co wydrukowane,
uważało się za prawdziwe. Esse estpercipi (być to być
sfotografowanym), taka panowała zasada, sposób i cel naszego specyficznego pojmowania
świata. W tym wczoraj, które stało się moim udziałem, ludzie byli naiwni; uważali, że jakiś
towar jest dobry, bo tak z uporem twierdził ten, co go produkował. Kradzieże również były
częste, chociaż każdy wiedział, że posiadanie pieniędzy nie daje ani więcej szczęścia, ani
więcej spokoju.
- Pieniędzy... - powtórzył. - Teraz nikt nie doświadcza ubóstwa, co musiało być
nieznośne, ani też bogactwa, które było najbardziej krępującym rodzajem wulgarności. Każdy
wykonuje jakiś zawód.
- Jak rabini - rzekłem.
Chyba nie zrozumiał, bo ciągnął dalej:
- Nie ma również miast. Sądząc po ruinach Bahia Blanca, które obejrzałem z pustej
ciekawości, strata jest niewielka. Jako że nie ma własności, nie ma też dziedziczenia. Kiedy
człowiek dorasta, mając sto lat, gotów jest do przyjęcia siebie samego i swej samotności. Już
49
począł syna.
- Syna? - zapytałem.
- Tak, jednego jedynego. Nie należy mnożyć rodzaju ludzkiego. Są tacy, którzy
uważają, że człowiek jest organem boskości, odczuwającym, że wszechświat istnieje, ale nikt
nie jest pewien, czy istnieje ta boskość. Mam wrażenie, że teraz się rozważa złe i dobre strony
samobójstwa stopn
iowego lub jednoczesnego wszystkich ludzi na świecie. Ale wracajmy do
naszych spraw.
Przytaknąłem.
- Po skończeniu stu lat jednostka może się obejść bez miłości i bez przyjaźni.
Cierpienia i nie zamierzona śmierć już jej nie grożą. Zajmuje się jakąś sztuką, studiuje
filozofię, matematykę lub też gra ze sobą w szachy. Kiedy chce, zabija się. Będąc panem
swego życia, jest również panem swej śmierci.
- Czy to cytat? - zapytałem.
- Z pewnością, nie pozostaje nam nic więcej. Język jest zestawem cytatów.
- A wielka przygoda moich czasów, podróże międzyplanetarne? - zapytałem.
- Już od wieków zarzuciliśmy te przenosiny, które zresztą były, rzecz jasna, cudowne.
Nigdy nie udało się nam umknąć przed Tu i Teraz. - Po czym dodał z uśmiechem: - W
dodatku wszelkie podróże są międzyplanetarne. Skoczyć z planety na planetę to tyle, co pójść
do stodoły naprzeciwko. Kiedy pan wszedł do tego pokoju, odbył pan właśnie między-
planetarną podróż.
- Oczywiście - przytaknąłem. - Ale również mówiło się o substancjach chemicz
nych i
gatunkach zoologicznych.
Mężczyzna siedział teraz do mnie tyłem i spoglądał przez szybę. Równina bieliła się
cichym śniegiem i światłem księżyca.
Ośmieliłem się zapytać:
- A czy są jeszcze muzea i biblioteki?
- Nie. Chcemy zapomnieć o wczoraj, z jednym wyjątkiem: komponowania elegii. Nie
ma rocznic ani czczenia pamięci, nie ma posągów zmarłych. Każdy na własny rachunek musi
tworzyć sztukę, jakiej potrzebuje.
- Wobec tego każdy musi być własnym Bernardem Shaw, własnym Chrystusem i
własnym Archime
desem.
Przytaknął bez słowa. Zapytałem:
- Co się stało z rządami?
- Zgodnie z tradycją powoli wyszły z użycia. Robili wybory, wypowiadali wojny,
50
narzucali taryfy, konfiskowali fortuny, wydawali nakazy aresztowań i chcieli narzucać
cenzurę, a nikt na planecie ich nie szanował. Prasa przestała publikować ich przemowy i
podobizny. Politycy zostali zmuszeni do wzięcia się za uczciwe zawody, niektórzy stali się
zabawnymi komikami lub dobrymi znachorami. Rzeczywistość była zresztą z pewnością
bardziej skompliko
wana niż to moje streszczenie.
Zmienił ton i dodał:
- Zbudowałem ten dom, który jest podobny do wszystkich innych. Zrobiłem te meble i
te sprzęty. Pracowałem na roli, na której inni - nie znam ich twarzy - pracowali może lepiej
niż ja. Mogę ci pokazać pewn
e rzeczy.
Przeszedłem za nim do sąsiedniego pokoju. Zapalił lampę, również zwisającą z sufitu.
W kącie zobaczyłem harfę z paroma strunami. Na ścianach wisiały prostopadłe płótna, na
których dominowały różne odcienie barwy żółtej. Nie wydawały się wytworem tej samej ręki.
- To moje dzieło - oświadczył.
Obejrzałem płótna i zatrzymałem się przed najmniejszym, które przedstawiało, a może
sugerowało zachód słońca i zawierało w sobie coś z nieskończoności.
- Jeśli ci się podoba, możesz to sobie wziąć jako podarek od przyszłego przyjaciela -
rzucił spokojnie.
Z wdzięcznością przyjąłem podarunek, lecz inne płótna w jakiś sposób mnie
niepokoiły. Nie powiem, żeby były puste, ale takie odnosiło się wrażenie.
- Namalowane są farbami, jakich twe starodawne oczy nie mogą dojrzeć.
Delikatne palce potrąciły struny harfy, zaledwie dosłyszałem jakiś dźwięk.
Wtedy dało się słyszeć pukanie.
Wysoka kobieta i trzech czy też czterech mężczyzn weszło do domu. Można by rzec,
że byli rodzeństwem lub też że upodobnił ich czas. Mój gospodarz zaczął zrazu rozmawiać z
kobietą.
- Wiedziałem, że zjawisz się tej nocy. Widziałaś Nilsa?
- Parę razy. Ciągle maluje.
- Miejmy nadzieję, że z większym powodzeniem niż jego ojciec.
Rękopisy, obrazy, meble, sprzęty, niczego nie pozostawiliśmy w domu. Kobieta
pracowała na równi z mężczyznami. Zawstydziłem się swojej słabości, która nie pozwalała
mi prawdziwie im pomóc. Nikt nie zaryglował drzwi, gdy już wyszliśmy objuczeni. Zauwa-
żyłem, że dach domu jest dwuspadowy.
Po piętnastu minutach marszu skręciliśmy na lewo. W głębi dostrzegłem coś w
rodzaju wieży zwieńczonej kopułą.
51
- To krematorium - powiedział któryś z nich. - Wewnątrz jest komora śmierci.
Podobno to wynalazek pewnego filantropa o nazwisku, jeśli się nie mylę, Adolf Hitler.
Dozorca, którego wzrost mnie nie zaskoczył, otworzył nam kratę.
Mój gospodarz szepnął parę słów. Przed wejściem do środka zrobił ręką gest
pożegnania.
- Znów będzie padał śnieg - powiedziała kobieta.
W mym gabinecie przy ulicy Mexico mam płótno, które ktoś namaluje za tysiące lat
materiałami rozrzuconymi dzisiaj po całej planecie.
52
Fortel
Historia, którą opowiem, to historia dwóch ludzi czy też może raczej historia
wydarzenia, w którym wzięło udział dwóch ludzi. Samo wydarzenie ani oryginalne, ani
niezwykłe ma zresztą mniejsze znaczenie niźli osobowość bohaterów. Obaj zgrzeszyli przez
pychę, ale w sposób całkowicie odmienny i z odmiennym rezultatem. Fakt (właściwie niemal
anegdota) miał miejsce niedawno w jednym z amerykańskich stanów. Moim zdaniem nie
mógł zdarzyć się nigdzie indziej.
W końcu 1961 roku na teksaskim uniwersytecie w Austin miałem okazję długo
rozmawiać z jednym z protagonistów wydarzenia, które chcę opowiedzieć, doktorem Ezrą
Winthropem. Jest on profesorem staroangielskiego (sam nie uznaje określenia “anglosaski",
twierdząc, że ta nazwa kojarzy się z elementem dwuczęściowym). Przypominam sobie, że nie
zaprzeczywszy mi ani razu, poprawił wiele moich błędów i zbyt śmiałych konkluzji.
Mówiono mi, że w czasie egzaminów woli nie formułować ż
adnych pytań i zaprasza studenta
do wypowiadania się na dowolny temat, pozwalając mu wybrać jakieś określone zagadnienie.
Winthrop pochodzi z Bostonu, ze starej purytańskiej rodziny i wiele go kosztowało nagięcie
się do zwyczajów i przesądów Południa. Tę
sknił za śniegiem, zauważyłem jednak, że ludzie
Północy umieją chronić się przed zimnem, tak jak my przed upałem. Obraz jego, trochę już
zamglony, ukazuje mi wysokiego mężczyznę o siwiejących włosach, nie tyle zręcznego, ile
mocnego. Lepiej przypominam
sobie jego kolegę, Herberta Locke'a. Ofiarował mi on egzem-
plarz swej książki “Toward a History of the Kenning", w której twierdzi, że Sasi wyzwolili
się z tych cokolwiek mechanicznych metafor (“droga wieloryba" zamiast “morza", “sokół
bitwy" zamiast “orł
a"), podczas gdy poeci skandynawscy przeplatali je i łączyli aż do utraty
sensu. Wspomniałem Herberta Locke'a, albowiem gra pewną rolę w mym opowiadaniu.
Teraz dochodzę do głównego bohatera, Islandczyka Erica Einarssona. Nigdy go nie
spotkałem. Przyjechał do Teksasu w 1969 roku, podczas gdy byłem w Cambridge, ale listy
wspólnego przyjaciela Ramona Martineza Lopeza sprawiły, iż miałem uczucie, że znam go
doskonale. Wiem, że był gwałtowny, energiczny, chłodny w obyciu; w kraju ludzi wysokich
mógł uchodzić
za wysokiego. Z powodu rudych włosów, jak to było do przewidzenia,
studenci ochrzcili go Czerwonym Erikiem. Był on zdania, że nie najlepszy slang w ustach
cudzoziemca zmienia go w intruza, wobec czego nigdy nie używał skrótu O.K. Dobry badacz
języków nor
dyckich, angielskiego, łaciny i - choć się do tego nie przyznawał - niemieckiego,
bez trudu wyrobił sobie markę na amerykańskich uniwersytetach. Jego pierwszą pracą była
53
monografia na temat czterech artykułów De Quinceya poświęconych wpływowi duńskiego
na
krainę jezior Westmoreland. Po niej napisał drugą na temat chłopskiego dialektu w Yorkshire.
Obie te publikacje zostały dobrze przyjęte, lecz Einarsson był zdania, że jego kariera wymaga
czegoś bardziej spektakularnego. W 1970 roku w Yale opublikował
obszerne wydanie
krytyczne ballady o bitwie pod Maldon. Erudycja, jaką wykazał w przypisach, nie
pozostawiała nic do życzenia, lecz pewne hipotezy zawarte we wstępie wzbudziły dyskusję w
najbardziej elitarnych kręgach akademickich. Einarsson twierdził
na przykład, że rodzaj
ballady przypomina - jakkolwiek nie bezpośrednio -heroiczny styl fragmentów “Finnsburha",
nie zaś opanowaną retorykę “Beowulfa", i że sposób, w jaki miejscami są w niej wplatane
wzruszające szczegóły, jest interesującą zapowiedzią m
etod podziwianych, słusznie zresztą,
w sagach islandzkich. Wniósł również pewne poprawki w tekście Elphinstona. Od razu w
1969 roku został mianowany profesorem uniwersytetu w Teksasie.
Jak wiadomo, na amerykańskich uniwersytetach dość często odbywają się kongresy
germanistów. Doktor Winthrop miał szczęście być delegatem na poprzednim kongresie w
East Lansing. Dziekan jego wydziału, który zresztą szykował się do roku wolnego od
wykładów, poprosił go, by zastanowił się nad kandydatem na następne spotkanie
, w
Wisconsin. W rzeczywistości było ich tylko dwóch: Herbert Locke lub Eric Einarsson.
Podobnie jak Carlyle, Winthrop wyrzekł się purytańskiej wiary swych przodków,
pozostał jednak wierny ich zasadom etycznym. Nie odmówił swej rady, jego obowiązek był
zresztą oczywisty. Herbert Locke od 1954 roku nie skąpił mu swej pomocy przy
opracowywaniu wyczerpującego wydania eposu “Beowulf”, które w pewnych określonych
wypadkach miało zastąpić edycję Klaebera, teraz zajęty był kończeniem czegoś bardzo
przydatnego dl
a germanistyki: słownika angielsko-anglosaskiego, który miał oszczędzić
czytelnikom niepotrzebnego nieraz szperania po słownikach etymologicznych. Einarsson był
o wiele młodszy. Jego pewność siebie ściągnęła nań ogólną niechęć, nie wyłączając niechęci
Win
thropa. Wydanie krytyczne “Finnsburha" niemało przyczyniło się do zwrócenia ogólnej
uwagi na jego nazwisko. Miał zacięcie polemiczne, na kongresie mógł odegrać większą rolę
niż milczący i nieśmiały Locke. Nad tym wszystkim zastanawiał się właśnie Winthr
op, kiedy
stało się to, co się stało.
W “Yale Monthly" ukazał się obszerny artykuł na temat studiów nad literaturą i
językiem anglosaskim. Pod ostatnią linijką widniały nie pozostawiające wątpliwości inicjały
E.E., a jakby jeszcze tego było mało, słowa
University of Texas. Artykuł, napisany
prawidłową angielszczyzną cudzoziemca, nie pozwalał sobie na najmniejsze uszczypliwości,
był jednak utrzymany w tonie agresywnym. Autor stwierdzał, że rozpoczynanie studiów tego
54
języka od eposu “Beowulf", dzieła starej daty, napisanego stylem retorycznym i
wergiliańskim, jest nie mniej dowolne niż zaczynanie ich od zawiłych wierszy Miltona.
Doradzał odwrócenie porządku chronologicznego: zaczęcie od “Grobu" z
XI wieku, w
którym pobrzękuje aktualny język, a potem cofanie się do początków. Co do “Beowulfa",
wystarczy przedstawić jakiś fragment tego nudnawego eposu o trzech tysiącach wersów, na
przykład rytuały pogrzebowe Scylda, powracającego do morza, z którego wyszedł. Nazwisko
Winthropa nie było ani razu wzmiankow
ane, lecz ten ostatni poczuł się osobiście dotknięty.
Niewymienienie go nie miało znaczenia: ważne było, że podważono jego metody
pedagogiczne.
Do powzięcia decyzji pozostawało niewiele już czasu. Chcąc być sprawiedliwym,
Winthrop nie mógł pozwolić, by artykuł Einarssona, ogólnie już znany i komentowany, miał
wpłynąć na jego decyzję. Wybór był trudny. Któregoś ranka zjawił się w dziekanacie; tegoż
popołudnia Einarssonowi zlecono oficjalnie misję wyjazdu do Wisconsin.
W wilię dnia 19 marca, kiedy to miał nastąpić wyjazd, Einarsson zjawił się w
gabinecie Ezry Winthropa. Przyszedł pożegnać się i podziękować. Okno wychodzące na
skośną, obsadzoną drzewami ulicę było obudowane półkami pełnymi książek. Einarsson od
razu dostrzegł pierwsze wydanie “Eddy Island
orum" w pergaminie. Winthrop powiedział, że
wie, iż Einarsson dobrze wywiąże się z nałożonego nań zadania, i że nie ma za co dziękować.
Jeśli się nie mylę, ich rozmowa trwała długo.
- Porozmawiajmy szczerze - powiedział Einarsson. - Absolutnie wszyscy na naszym
uniwersytecie wiedzą, że jeżeli nasz dziekan, Lee Rosenthal, zaszczycił mnie misją
reprezentowania nas, zrobił to na skutek pańskich sugestii. Nie chcę pana oszukiwać. To
prawda, że jestem dobrym germanistą, językiem mojego dzieciństwa jest język
sag i mam
lepszą wymowę niż moi koledzy z Wielkiej Brytanii. Moi studenci wymawiają
cyning, a nie
cunning, wiedzą również, że pod żadnym pozorem na wykładach nie wolno im palić ani
pojawiać się w hipisowskich strojach. Teraz co do mojego zawiedzionego rywala: byłoby w
najgorszym guście, gdybym zabrał się do krytykowania go; na temat kenningów wykazuje on
nie tylko źródłową, ale również dokładną znajomość prac Meissnera i Marquardta. Pomińmy
jednak te drobiazgi. Jestem panu, doktorze, winien osobiste wyjaśnienie. Opuściłem mój kraj
pod koniec 1967 roku. Jeżeli ktoś decyduje się na wyjazd w dalekie strony, niedwuznacznie
narzuca sobie obowiązek, że się tam wybije. Moje dwie początkowe czysto filologiczne
publikacje miały na celu tylko wykazanie moich umi
ejętności. Rzecz jasna, że nie było to
dosyć. Zawsze interesowała mnie ballada o Maldon, którą z niewielkimi potknięciami mogę
deklamować z pamięci. Udało mi się skłonić władze Yale do wydania mojej pracy krytycznej
55
na ten temat; jak pan wie, ballada o
piewa skandynawskie zwycięstwo, ale teza, że miała
wpłynąć na późniejsze sagi islandzkie, jest moim zdaniem absurdalna i nie do przyjęcia.
Wspomniałem o tym, tylko by schlebić angielskim czytelnikom.
Teraz przechodzę do sprawy zasadniczej, do mojej polemicznej noty w “Yale
Monthly". Jak pan wie, usprawiedliwia ona lub chce usprawiedliwić mój system nauczania,
umyślnie wyolbrzymiając minusy pańskiego, który w zamian za narzucenie studentom owych
trzech tysięcy zawiłych wersów opowiadających jakąś niejasną
historię, ofiarowuje im bogaty
słownik, który - o ile nie przerwą tego, co robią - pozwoli im później korzystać z całego
corpus literatury anglosaskiej. Prawdziwym celem mego artykułu był wyjazd do Wisconsin.
Pan, mój drogi, wie tak jak i ja, że kongresy nie są same w sobie wiele warte i powodują
zbędne koszta, ale dobrze jest mieć je w swoim życiorysie.
Winthrop popatrzył na niego zaskoczony. Był inteligentny, ale skłonny do brania
wszystkiego zbyt serio, wszystkiego - tak kongresów, jak i wszechświata, w końcu również
mogącego być kosmicznym żartem. Einarsson ciągnął dalej:
- Może przypomina pan sobie naszą pierwszą rozmowę. Przyjechałem z Nowego
Jorku, była to niedziela, stołówka uniwersytecka była zamknięta i poszliśmy na lunch do
“Nighthawk". Dowiedziałem się wówczas wielu rzeczy. Jako prawdziwy Europejczyk zawsze
uważałem wojnę domową za krucjatę przeciw zwolennikom niewolnictwa. Pan dowodził, że
Południe było w swoim prawie, chcąc odłączyć się od Unii i zachować własne instytucje. Aby
nadać większą wagę swej opinii, zaznaczył pan, że pochodzi z Północy i że ktoś z pańskich
przodków walczył w szeregach Henry'ego Hallecka. Wychwalał pan również odwagę
konfederatów. W odróżnieniu od innych mam dobrego nosa do ludzi. Ów ranek wystarczył
mi. Zrozu
miałem, drogi kolego, że trawi pana specyficzne amerykańskie pragnienie
bezstronności. Przede wszystkim pragnie pan być
fair. Właśnie dlatego, że jest pan
człowiekiem Północy, usiłuje pan zrozumieć i usprawiedliwić racje Południa. Kiedy
dowiedziałem się, że mój wyjazd do Wisconsin zależy od pańskiej opinii, postanowiłem
wykorzystać swoje odkrycie. Zrozumiałem, że zaatakowanie metody, jaką posługuje się pan
w swych wykładach, jest najskuteczniejszym sposobem, aby zapewnić sobie pański głos.
Natychmiast na
pisałem swój artykuł. Obyczaje miesięcznika zmusiły mnie do użycia inicja-
łów, ale zrobiłem co mogłem, by nie pozostawić najmniejszych wątpliwości co do tożsamości
autora. Niezależnie od tego rozgłosiłem wszystko między kolegami.
Nastąpiła długa cisza, którą w końcu przerwał Winthrop.
- Teraz rozumiem - powiedział. - Jestem starym przyjacielem Herberta i doceniam
jego pracę. Pan bezpośrednio czy też pośrednio mnie zaatakował. Odmówienie panu mego
56
głosu mogło równać się represji. Porównałem więc wasze zasługi, a rezultat pan zna. - Potem
dodał, jakby myśląc głośno: - Może chcąc nie okazać się małostkowym, uległem próżności.
Jak pan widzi, pański fortel nie zawiódł.
- Fortel jest odpowiednim słowem - odparł Einarsson - ale nie żałuję tego, co
zrobiłem. Uczynię co w mej mocy dla dobra naszego uniwersytetu. Poza tym zdecydowałem,
że pojadę do Wisconsin.
- Mój pierwszy wiking - powiedział Winthrop, patrząc mu prosto w oczy.
- Jeszcze jeden romantyczny przesąd. Nie wystarczy być Skandynawem, by być
potomkiem wikingów. Moi rodzice byli dobrymi pasterzami Kościoła ewangelickiego; w
początkach dziesiątego wieku moi przodkowie byli może dobrymi kapłanami Tho-ra. O ile
wiem, w mojej rodzinie w ogóle nie zdarzali się ludzie morza.
- W mojej było wielu - odparł Winthrop. - Mimo wszystko nie różnimy się tak bardzo.
Łączy nas wspólny grzech: próżność. Pan mnie odwiedził, by się poszczycić swym
pomysłowym fortelem, ja poparłem pana, by się poszczycić mą prawością.
- I jeszcze coś nas łączy - odpowiedział Einarsson. - Narodowość. Jestem obywatelem
amerykańskim. Moje miejsce jest tu, nie w dalekiej Thule. Pan pewnie uważa, że paszport nie
zmienia charakteru człowieka.
Podali sobie ręce, po czym się rozstali.
57
Avelino Arredondo
Zdarzyło się to w Montevideo w 1897 ro
ku.
W każdą sobotę grupa przyjaciół spotykała się w “Café del Globo" wokół tego
samego, stojącego na uboczu stolika, jak robią ludzie przyzwoici i skromni, którzy nie chcą
pokazywać swoich mieszkań czy też uciekają od swego otoczenia. Wszyscy byli miesz-
kańcami Montevideo i z początku niełatwo im było zaprzyjaźnić się z Arredondo, który
pochodził z głębi kraju i ani się nie zwierzał, ani nie zadawał pytań. Miał niewiele ponad
dwadzieścia lat, był chudy, ciemnoskóry, raczej niski i chyba tępawy. Jego tw
arz mogła
wydawać się bez wyrazu, gdyby nie oczy jednocześnie senne i pełne energii. Pracował w
pasmanterii na ulicy Buenos Aires, a w wolnych chwilach studiował prawo. Kiedy inni
piętnowali szalejącą w kraju wojnę, którą według powszechnej opinii prezyd
ent z
nikczemnych przyczyn przeciągał, Arredondo milczał. Milczał i wtedy, kiedy zarzucano mu
skąpstwo.
Niezadługo po bitwie pod Cerros Blancos Arredondo oznajmił kolegom, że znika na
jakiś czas, bo musi pojechać do Mercedes. Wiadomość nie zaniepokoiła nikogo. Ktoś
powiedział, by miał się na baczności przed tym nicponiem Apariciem Saravią; Arredondo
odparł z uśmiechem, że nie boi się białych. Tamten, który zapisał się do partii, nic już nie od-
powiedział.
Trudniej mu przyszło rozstanie z jego dziewczyną, Klarą. Zrobił to używając tych
samych słów. Uprzedził ją, by nie czekała na listy, bo będzie bardzo zajęty. Klara, która też
nie miała zwyczaju pisania, zgodziła się na taki układ. Bardzo się kochali.
Arredondo mieszkał pod miastem. Usługiwała mu Mulatka o tym samym nazwisku co
on, gdyż jej przodkowie byli niewolnikami rodziny Arredonda w czasie Wielkiej Wojny.
Należała do osób, którym można było w pełni zaufać; nakazał jej, by każdemu, kto będzie o
niego pytał, mówiła, że jest na wsi. Właśnie odebrał
w sklepie ostatnią pensję.
Przeniósł się do pokoju w głębi, wychodzącego na ziemne patio. Posunięcie to nie
było konieczne, ale pomagało mu w wyobcowaniu się, którego pragnął. Wróciwszy do
zarzuconego zwyczaju drzemania podczas sjesty, z wąskiego żelaznego łóżka spoglądał ze
smutkiem na puste półki biblioteczne. Sprzedał wszystkie swe książki, z propedeutyką prawa
włącznie. Pozostała mu tylko Biblia, której nigdy naprawdę nie poznał i nie przeczytał do
końca.
Przeglądał ją strona po stronie, czasami z zainteresowaniem, czasami znudzony, i
58
narzucał sobie obowiązek uczenia się na pamięć niektórych rozdziałów Księgi Wyjścia i
zakończenia Eklezjastesa. Nie usiłował zrozumieć tego, co czytał. Był wolnomyślicielem, ale
co wieczór odmawiał “Ojcze nasz", bo t
ak obiecał matce, wyruszając do Montevideo. Niedo-
trzymanie tej synowskiej obietnicy mogło mu przynieść nieszczęście.
Wiedział, że musi doczekać do poranka dwudziestego piątego sierpnia. Znał dokładnie
liczbę dni dzielących go od tej daty. Po tym terminie czas ustanie lub, wyrażając się ściśle,
nic, co stanie się potem, nie będzie miało znaczenia. Oczekiwał tej daty, jak się czeka na
chwilę szczęścia i wyzwolenia. Zatrzymał zegarek, by ciągle na niego nie spoglądać, ale co
noc słysząc dwanaście ciemnych
uderzeń, zrywał kartkę z kalendarza, myśląc: o jeden dzień
mniej.
Z początku chciał nabrać jakichś przyzwyczajeń: pić mate, palić mocne papierosy,
które by sam sobie skręcał, czytać i powtarzać na głos pewną liczbę stronic, rozmawiać z
Klementyną, kiedy na tacy przynosiła mu posiłek, powtarzać i przed zdmuchnięciem świec
ulepszać pewne przemówienie. Rozmowa z Klementyną, kobietą bardzo już starą, nie była
łatwa, pamięć jej bowiem ograniczała się do wsi i codziennych wiejskich zajęć.
Miał też do dyspozycji szachownicę; rozgrywał na niej chaotyczne partie, których
nigdy nie kończył. Brakło w tych szachach wieży, zastępował ją zwykle nabojem lub
dwudziestocentówką.
Aby jakoś zapełnić czas, co rano sprzątał swój pokój za pomocą ścierki i miotły oraz
zabijał pająki. Mulatce nie podobało się, iż zniża się do zajęć należących do niej, których w
dodatku nie umie wykonywać.
Wolałby budzić się, kiedy słońce stało już wysoko na niebie, ale przyzwyczajenie
wstawania o świcie było silniejsze niż jego postanowienia. Bardzo tęsknił do przyjaciół, choć
bez goryczy myślał o tym, że oni nie tęsknią za nim z powodu jego nieprzezwyciężonej
rezerwy. Pewnego popołudnia jeden z przyjaciół przyszedł zapytać, co się z nim dzieje, ale
Mulatka go nie znała i odprawiła go. Arredo
ndo nigdy nie miał się dowiedzieć, kto to był.
Wiele go kosztowało, jako zapalonego czytelnika gazet, zrezygnowanie z tych muzeów
nieważnych drobiazgów. Nie był człowiekiem skłonnym do medytacji lub wahań.
Jego dni i noce były jednostajne, mimo to najtrudniejsze były niedziele.
W połowie lipca pomyślał, że popełnił błąd, dzieląc czas, który i tak w jakiś sposób
nami rządzi. Pozwolił wtedy błądzić swym marzeniom po rozległych ziemiach Urugwaju,
dziś zlanych krwią, myśląc o falistych polach Santa Irene, gdzie bawił się latawcem, o kucu,
który dzisiaj zapewne już nie żył, o kurzu, jaki unosił się po przejściu stada prowadzonego
przez pasterzy, o sfatygowanym dyliżansie przyjeżdżającym co miesiąc z Fray Bentos ze
59
swym ładunkiem błyskotek i tandety, o zatoc
e La Agraciada, gdzie wylądowało Trzydziestu
Trzech bohaterów narodowych, o Hervidero, o szczytach, lasach i rzekach, o Cerro, na które
się wdrapywał, docierając aż do latarni morskiej na szczycie, przekonany, że na brzegu La
Platy nie ma drugiego, któr
e mogłoby się z nim równać. Kiedyś ze wzgórza w zatoce
przeniósł się myślą do wzgórza w herbie Montevideo i zasnął.
Co noc wiatr od morza przynosił chłód ułatwiający sen. Nie zaznał bezsenności.
Bardzo kochał swoją dziewczynę, ale powiedział sobie, że mężczyzna nie powinien
myśleć o kobietach, zwłaszcza wtedy, gdy odczuwa ich brak. Wieś przyzwyczaiła go do
czystości. Co do tamtej sprawy... Usiłował jak najmniej myśleć o człowieku, którego
nienawidził.
Deszcz bębniący o dach tarasu dotrzymywał mu towarzys
twa.
Dla więźnia lub ślepca czas płynie niby woda po łagodnej pochyłości. Mniej więcej w
połowie okresu swego odosobnienia Arredondo zdołał niejeden raz poczuć się jakby w czasie
poza czasem. Na pierwszym patio była studnia, w głębi której siedziała ropucha; nigdy nie
przyszło mu do głowy, że tym, czego by pragnął, jest czas ropuchy, czas graniczący z
wiecznością. Kiedy termin już się zbliżał, zaczął się znowu niecierpliwić. Pewnej nocy nie
wytrzymał i wyszedł na ulicę. Wszystko wydało mu się inne, jakb
y większe. Na rogu
zobaczył światło i wszedł do szynku. Aby usprawiedliwić swą obecność, zamówił kieliszek
gorzkiej
cana. Żołnierze rozparci przy drewnianym szynkwasie rozmawiali. Jeden z nich
powiedział:
- Wiecie, że jest surowo zakazane podawanie jakichkolwiek wiadomości o walkach.
Wczoraj wieczór zdarzyło się nam coś, co was zabawi. Wraz z jednym chłopakiem z koszar
przechadzaliśmy się przed gmachem redakcji “La Razón". Na ulicy usłyszeliśmy dochodzące
ze środka słowa, sprzeczne z tym zakazem. Weszliśmy, nie tracąc czasu. Ciemno tam było jak
w grobie, więc po omacku puściliśmy serię w kierunku mówiącego. Kiedy wreszcie zamilkł,
zaczęliśmy go szukać, żeby go wyciągnąć nogami do przodu, i wtedy przekonaliśmy się, że to
maszyna, takie coś, co się nazywa
fonograf, że to samo gadało.
Wszyscy się roześmieli.
Arredondo słuchał ich gadaniny w milczeniu. Jeden z żołnierzy zapytał go:
- Jak ci się podoba ten dowcip, chłopie?
Arredondo nie odpowiedział, wtedy chłopak w mundurze zwrócił się do niego,
przysuwając
blisko twarz:
- Natychmiast krzyknij: “Niech żyje prezydent Juan Idiarte Borda!"
Arredondo posłuchał rozkazu. Wśród kpiących okrzyków doszedł do drzwi. Już był na
60
ulicy, kiedy usłyszał ostatnią obelgę:
- Strach się nie boi ani nie obraża.
Zachował się jak tchórz, ale wiedział, że nim nie jest. Spokojnie wrócił do domu.
Dwudziestego piątego sierpnia Avelino Arredondo zbudził się po dziewiątej. Najpierw
pomyślał o Klarze, dopiero później o dacie. Powiedział do siebie z ulgą:
- Koniec męki oczekiwania. Oto nadszedł dzień.
Ogolił się bez pośpiechu i w lustrze ujrzał swą zwykłą twarz. Wybrał czerwony
krawat i ubrał się w to, co miał najlepszego. Obiad zjadł późno. Szare niebo groziło deszczem
- zawsze wyobrażał sobie, że to będzie promienny dzień. Poczuł ściśnięcie serca na myśl, że
na zawsze opuszcza wilgotną izdebkę. W sieni natknął się na Mulatkę i oddał jej ostatnie
pieniądze, jakie mu jeszcze pozostały. Na metalowej żaluzji mydlarni zobaczył kolorowe tra-
pezy i pomyślał sobie, że zapomniał o nich już p
rzeszło dwa miesiące temu. Ruszył w stronę
ulicy Sarandi. Był to dzień świąteczny i na ulicach nie było wielu ludzi.
Nie wybiła trzecia, kiedy doszedł do placu Matriz. Właśnie skończyło się “Te Deum" i
grupki mężczyzn, wojskowych i księży, powoli schodziły po stopniach kościoła. Na pierwszy
rzut oka cylindry, czasem trzymane w rękach, mundury, galony, broń, sutanny mogły dać
złudzenie, że jest ich wielu. W rzeczywistości nie było więcej niż jakieś trzydzieści osób.
Arredondo nie czuł strachu, lecz coś w
rodzaju szacunku. Zapytał, który z nich jest
prezydentem. Odpowiedziano mu:
- Ten obok arcybiskupa w mitrze i z pastorałem.
Wyjął rewolwer i wystrzelił.
Idiarte Borda zrobił parę kroków, padł na wznak i powiedział wyraźnie:
- Umieram.
Arredondo oddał się do dyspozycji władz. Jakoby potem zadeklarował:
- Należę do partii czerwonych, co stwierdzam z dumą. Zabiłem prezydenta, który
zdradził i zgnoił naszą partię. Zerwałem z przyjaciółmi i z dziewczyną, żeby ich w to nie
wplątywać. Nie czytywałem gazet, by nikt nie mógł powiedzieć, że zostałem namówiony.
Ten akt sprawiedliwości jest mój i tylko mój. A teraz mnie sądźcie.
Tak to mniej więcej wyglądało, aczkolwiek w sposób mniej prosty; wolno mi jednak
wyobrażać sobie, że właśnie tak.
61
Krążek
Jestem drwalem. Nazwisko nie ma znaczenia. Chata, w której się urodziłem i w
której niezadługo umrę, stoi na skraju lasu. O tym lesie mówią, że ciągnie się aż do morza
otaczającego całą ziemię, po którym krążą drewniane domki, takie jak mój. Bo ja wiem?
Nigdy go nie w
idziałem. Nie widziałem też drugiego krańca lasu. Kiedy byliśmy mali, mój
starszy brat kazał mi przysiąc, że we dwóch wyrąbiemy cały las do ostatniego drzewa. Mój
brat umarł, a ja szukam i będę szukał czegoś całkiem innego. Na zachodzie płynie rzeczka, w
której można łowić ryby ręką. W lesie są wilki, ale nie boję się ich, a moja siekierka nigdy
mnie nie zawiodła. Nigdy nie liczyłem też swoich lat, choć wiem, że mam ich dużo. Moje
oczy już nie widzą. We wsi, dokąd zresztą nie chodzę, żeby nie zabłądzić,
uważają mnie za
sknerę. Ale do czego mógł w życiu dojść drwal?
Drzwi domu przyciskam kamieniem, żeby się tam nie dostał śnieg. Pewnego
popołudnia usłyszałem ciężkie kroki, a potem stukanie. Otworzyłem i wszedł jakiś obcy
człowiek. Był wysoki, stary, owinięty w zniszczony koc. Na twarzy miał bliznę. Lata dodały
mu więcej chudości, niż odebrały sił, lecz zauważyłem, że chodzi o lasce. Zamieniliśmy parę
słów, których nie pamiętam. Wreszcie rzekł:
- Nie mam domu i sypiam, gdzie popadnie. Przeszedłem całe król
estwo anglosaskie.
Te słowa pasowały do jego wieku. Mój ojciec zawsze mówił o królestwie
anglosaskim, teraz ludzie mówią o Anglii.
Miałem chleb i rybę. W czasie posiłku milczeliśmy. Zaczęło padać. Z paru skór
zrobiłem mu posłanie na klepisku, na którym umarł mój brat. Kiedy zapadła noc, zasnęliśmy.
Wyszliśmy z domu o świtaniu. Deszcz ustał, a na ziemi leżał świeży śnieg. Upadła mu
laska, którą mi kazał podnieść.
- Dlaczego mam cię słuchać? - zapytałem.
- Bo jestem królem - odparł.
Pomyślałem, że to wariat. Podniosłem laskę i podałem mu ją.
Przemówił już innym głosem:
- Jestem królem Secgenów. Wielekroć wiodłem ich poprzez ciężkie bitwy do
zwycięstwa, lecz w chwili dopełnienia się przeznaczenia straciłem moje królestwo. Moje imię
jest Isern, a pochodzę z
rodu Odyna.
- Nie czczę Odyna - rzekłem. - Czczę Chrystusa.
Ciągnął dalej, jakby mnie nie usłyszał:
62
- Przemierzam drogi wygnania, ale wciąż jestem królem, bo mam krążek. Chcesz go
zobaczyć?
Otworzył kościstą dłoń. Nie było w niej nic. Wtedy zdałem sobie sprawę, że przez
cały czas miał zaciśniętą pięść. Wbijając we mnie wzrok, powiedział:
- Możesz go dotknąć.
Nie bez nieufności dotknąłem czubkami palców jego dłoni. Poczułem coś zimnego i
dojrzałem błysk. Jego dłoń nagle się zamknęła. Nie powiedziałem nic. Tamten ciągnął dalej,
cierpliwie, jakby mówił do dziecka:
- To jest krążek Odyna. Ma tylko jedną stronę. Na całym świecie nie ma drugiej
rzeczy, która by miała tylko jedną stronę. Póki będzie w mojej ręce, będę królem.
- Jest ze złota? - zapytałem.
- Nie wiem. To krążek Odyna i ma tylko jedną stronę.
Wtedy poczułem żądzę, by posiąść ten krążek. Gdyby był mój, mógłbym go sprzedać,
wymienić na sztabkę złota, być królem.
Powiedziałem do włóczęgi, którego do dziś nienawidzę:
- W chacie mam ukrytą szkatułkę pełną monet. Są ze złota i lśnią jak siekierka. Jeżeli
dasz mi krążek, oddam szkatułkę.
Odrzekł z uporem:
- Nie chcę.
- A więc - powiedziałem - idź swoją drogą.
Odwrócił się do mnie tyłem. Wystarczyło uderzenie siekiery w kark, by zachwiał się i
padł, lecz padając, otworzył pięść i zobaczyłem w powietrzu złoty błysk. Dobrze zaznaczyłem
miejsce siekierką i zaciągnąłem trupa aż do wezbranego strumienia. Tam go cisnąłem.
Po powrocie do domu szukałem krążka. Nie znalazłem go. Od lat bez przerwy go
szukam.
63
Księga piasku
...thy rope of sands...
George Herbert (1593-1633)
Linia składa się z nieskończonej liczby punktów; płaszczyzna z nieskończonej liczby
linii; objętość z nieskończonej liczby płaszczyzn; nadobjętość z nieskończonej liczby
objętości... Nie,
zdecydowanie to more geometrico nie jest najlepszym sposobem zaczęcia
mojej opowieści. Teraz stało się zwyczajem twierdzenie, że każde opowiadanie fantastyczne
jest prawdziwe; moje jednak
JEST
prawdziwe.
Mieszkam sam, na czwartym piętrze przy ulicy Belgrano. Parę miesięcy temu, o
zmroku, ktoś zapukał do moich drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem nieznajomego. Był to
wysoki mężczyzna o niewyraźnych rysach. Może zresztą taki mi się wydał z powodu mej
krótkowzroczności. Wyglądał ubogo, lecz schludnie. Był w szar
ym ubraniu, a w ręku miał
walizkę, też szarą. Od razu domyśliłem się, że to cudzoziemiec. Z początku sądziłem, że jest
stary; potem spostrzegłem, iż zmyliły mnie jego przerzedzone włosy, tak jasne, że niemal
białe, jakie często miewają Skandynawowie. W cz
asie naszej rozmowy, która nie trwała
nawet godziny, dowiedziałem się, że pochodzi z Orkadów.
Wskazałem mu krzesło. Milczał chwilę, zanim zaczął mówić. Wiało od niego
melancholią, tak jak teraz chyba wieje nią ode mnie.
- Sprzedaję biblie - powiedział.
Nie bez pedanterii odpowiedziałem:
- W tym domu jest parę biblii angielskich, z pierwszą Johna Wiclifa włącznie.
Posiadam również biblie Cipriano de Valera oraz Lutra, która literacko jest najsłabsza, i
łaciński egzemplarz Wulgaty. Jak pan sam widzi, biblie nie są mi specjalnie potrzebne.
Po chwili ciszy odparł:
- Sprzedaję nie tylko biblie. Mogę panu pokazać świętą księgę, jaką nabyłem w
zapadłym kącie Bikaniru. Może ona pana zainteresuje.
Otworzył walizkę i położył ją na stole. Był to tom
in octavo, oprawny w materiał.
Niewątpliwie przeszedł przez wiele rąk. Kiedy go oglądałem, zaskoczył mnie jego niezwykły
ciężar. Na grzbiecie był napis
Holy Writ, a pod spodem Bombay.
- Dziewiętnasty wiek, prawda? - zapytałem.
- Nie wiem, nigdy tego nie wiedziałem - brzmiała odpowiedź.
64
Otworzyłem księgę na chybił trafił. Litery były nie znane. Strony, które wydawały się
zniszczone, a ich typografia marna, były drukowane w dwóch kolumnach, tak jak biblie.
Tekst był gęsty, ułożony wersetami. W górnym rogu każdej strony widniały arabskie cyfry.
Zastanowiło mnie, że strona parzysta nosiła (powiedzmy) numer 40 514, nieparzysta zaś,
idąca zaraz po niej, numer 999. Odwróciłem ją: na jej odwrocie znalazłem numer
ośmiocyfrowy. Była też tam mała rycina, z rodzaju tych, jakie zna
jdują się w encyklopediach:
kotwiczka, narysowana piórkiem, niby niezdarną ręką dziecka.
Wtedy właśnie nieznajomy powiedział:
- Niech pan dobrze się jej przypatrzy. Nie zobaczy jej pan nigdy więcej.
Coś jakby groźba zabrzmiało w tym zapewnieniu, ale nie w głosie.
Zapamiętałem miejsce i zamknąłem tom. Natychmiast go otwarłem. Nadaremnie
strona po stronie szukałem rysunku kotwicy. Aby pokryć zmieszanie, powiedziałem:
- Jest to wersja Pisma w którymś z języków hindustańskich, nieprawdaż?
- Nie - odpowiedział. Potem zniżył głos, jakby chciał powierzyć mi jakiś sekret: -
Nabyłem ten egzemplarz w miasteczku na równinie w zamian za Biblię i parę rupii. Ten, co
go posiadał, nie umiał czytać. Podejrzewam, że Księgę Ksiąg uważał za amulet. Należał do
bardzo ni
skiej kasty: nie można było nadepnąć na jego cień bez zarażenia się. Powiedział mi,
że jego książka nazywa się Księgą Piasku, albowiem ani ta księga, ani piasek nie mają
początku ni końca.
Poprosił, bym poszukał pierwszej strony.
Oparłem lewą rękę na okładce i otworzyłem księgę dwoma niemal ściśniętymi
palcami: dużym i wskazującym. Wszystko nadaremnie: między okładką a ręką zawsze
znajdowało się parę stron, jakby kiełkowały z książki.
- A teraz niech pan poszuka ostatniej.
I to również mi się nie udało; zaledwie, nie swoim głosem, zdołałem wyjąkać:
- Nie może to być.
Sprzedawca biblii ściszonym tonem powiedział:
- Nie może być, ale jest. Liczba stronic w tej książce jest dokładnie nieskończona.
Żadna nie jest pierwsza. Żadna nie jest ostatnia. Nie wiem, czemu są tak, a nie inaczej
ponumerowane. Może dlatego, by wykazać, że określenie nieskończoności wymyka się ja-
kimkolwiek liczbom. - Po czym, jakby myśląc głośno, dodał: - Jeżeli przestrzeń jest
nieskończona, jesteśmy w jakimkolwiek punkcie przestrze
ni. Jeżeli czas jest nieskończony,
jesteśmy w jakimkolwiek punkcie czasu.
Jego rozważania rozdrażniły mnie, więc powiedziałem:
65
- Pan jest zapewne wierzący?
- Tak, jestem prezbiterianinem. Moje sumienie jest spokojne. Jestem pewien, że nie
oszukałem tamtego człowieka, dając mu Słowo Boże w zamian za tę diabelską księgę.
Zapewniłem go, że nie powinien robić sobie żadnych wyrzutów, i zapytałem, czy
znalazł się w tych stronach przypadkiem. Odparł, że za parę dni chce wracać do ojczyzny.
Wtedy właśnie dowiedziałem się, że jest Szkotem z Orkadów. Powiedziałem, że ja osobiście
bardzo kocham Szkocję poprzez miłość do Stevensona i Hume'a.
- I zapewne do Robbie Burnsa - uzupełnił.
W czasie rozmowy przeglądałem nieskończoną księgę. Z udaną obojętnością
zapytałem:
- Chce pan zaoferować ten ciekawy egzemplarz British Museum?
- Nie. Proponuję go panu - odparł i wymienił wysoką cenę.
Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że taka suma przekracza moje możliwości, i
zamyśliłem się. Po paru minutach miałem gotowy plan.
- Proponuję panu pewną transakcję - rzekłem. - Pan dostał ten tom za parę rupii oraz
Pismo Święte; ofiarowuję zań panu moją miesięczną emeryturę, którą właśnie podjąłem, i
odziedziczoną po mych rodzicach Biblię Wiclifa wydrukowaną gotykiem.
- A black letter Wiclif! - wymruczał.
Poszedłem do sypialni i przyniosłem pieniądze
oraz Biblię. Przerzucił parę kartek i
obejrzał okładkę z zapałem bibliofila.
- W porządku - powiedział.
Byłem zdziwiony, że się nie targuje. Potem dopiero miałem zrozumieć, iż przyszedł
do mnie już zdecydowany, by sprzedać księgę. Schował pieniądze, nie licząc.
Mówiliśmy o Indiach, o Orkadach, o norweskich jarls, którzy tymi wyspami rządzili.
Kiedy wyszedł, była już noc.
Nie zobaczyłem go więcej i nie poznałem jego nazwiska.
Miałem zamiar wstawić Księgę Piasku w puste miejsce po Wiclifie, ale w końcu
zdecydowałem schować ją za niekompletną edycję “Księgi tysiąca i jednej nocy".
Postawiłem ją tam i nie mogłem zasnąć. O trzeciej czy czwartej nad ranem zapaliłem
światło. Wziąłem tę niezwykłą księgę i zacząłem ją przeglądać. Na jednej ze stron
zobaczyłem rysunek maski. W rogu miała nie wiem już jaką cyfrę podniesioną do dziesiątej
potęgi.
Nikomu nie pokazałem mej zdobyczy. Do szczęścia jej posiadania dołączył się lęk, by
mi jej nie ukradziono, a potem nieufność, że może jednak nie okaże się nieskończona. Te
66
dwie obawy pogłębiły moją dawną mizantropię. Miałem jeszcze garść przyjaciół - przestałem
ich widywać. Stałem się więźniem księgi i niemal zaprzestałem wychodzenia na ulicę. Za
pomocą lupy pr
zebadałem jej zniszczony grzbiet i okładki i odrzuciłem przypuszczenie
jakichkolwiek sztuczek. Sprawdziłem, że małe ryciny oddalone są od siebie o dwa tysiące
stron. Zapisałem je w notatniku alfabetycznym, który dość szybko się wypełnił. Nigdy się nie
pow
tórzyły. Nocą, w czasie krótkich chwil, kiedy udawało mi się zasnąć, śniłem o księdze.
Lato miało się ku końcowi, kiedy zrozumiałem, że jest to księga monstrualna. Na nic
się nie zdały rozważania, że nie mniej potworny jestem ja sam, kiedy oglądam ją oczami,
dotykam dziesięcioma zakończonymi paznokciami palcami. Poczułem, że jest ona jakimś
koszmarem, czymś nieczystym, co bezcześci i przenika rzeczywistość.
Pomyślałem o ogniu, ale zląkłem się, że spalenie nieskończonej księgi będzie również
nieskończone i zadusi dymem całą planetę.
Pamiętam, że czytałem, iż najlepiej schować liść pomiędzy liśćmi. Przed pójściem na
emeryturę pracowałem w Bibliotece Narodowej, w której znajduje się dziewięćset tysięcy
tomów: wiem, że na prawo z holu kręcone schodki giną w m
rokach suteren, gdzie złożone
są czasopisma i mapy. Skorzystałem z nieuwagi pracowników, by zgubić Księgę Piasku na
jednym z pełnych wilgoci regałów. Postarałem się nie zauważyć, na jakiej wysokości ani w
jakiej odległości od drzwi ją umieszczam.
Trochę mi ulżyło, ale nadal nie chcę nawet przechodzić ulicą M
éxico.
67
Epilog
Pisanie prologu do nie czytanych jeszcze opowiadań jest zadaniem właściwie
niemożliwym, jako że wymaga analizy wątków, których nie należy zdradzać. Z tych względów
wolę napisać epilog.
Opowiadanie początkowe podejmuje stary temat sobowtóra, który ty
lekroć kusił
zawsze szczęśliwe pióro Stevensona. W Anglii nosi on nazwę
fecht lub bardziej literacko
wraith of the living. W Niemczech - Doppelgänger. Podejrzewam, że najdawniejszą
formą był
o alter ego. Ta zjawa poczęła się zapewne od odbić w zwierciadłach metalu czy
wody lub po prostu od pamięci, która z każdego z nas robi aktora i widza zarazem. Moim
obowiązkiem było sprawić, by rozmówcy byli dostatecznie różni i dostatecznie podobni, by
być jednym i tym samym. Czy warto wspominać, że pomysł tej historii przyszedł mi do głowy
nad brzegami rzeki Charles w Nowej Anglii, której zimny bieg przywiódł mi na myśl dalekie
wody Rodanu?
Miłość jest bardzo często tematem mych wierszy; inaczej jest z prozą, gdzie występuje
raz jeden: w “Ulri
ce". Czytelnicy zauważą jej formalne zbliżenie do “Tamtego".
“Kongres" jest najdłuższym opowiadaniem z tego tomu, o założeniu tak szerokim, że w
końcu łączącym się z kosmosem i z sumą wszystkich dn
i. Niejasny początek pragnie
przypomnieć temat fikcji Kafki; koniec -
wznieść się, z pewnością daremnie, do ekstazy
Chester
tona lub Johna Bunyana. Nigdy nie zasłużyłem na podobne olśnienie, ale udało
mi się je wyśnić. Moim zwyczajem wplotłem w to opowiadanie szczegóły autobiograficzne.
Przeznaczenie, które - jak głosi fama - jest niezbadane, nie dawało mi spokoju,
dopóki nie przejrzałem pośmiertnego opowiadania Lovecrafta, pisarza, którego zresztą
zawsze uważałem za nieświadomego parodystę Poego. W końcu uległem; pożałowania godny
owoc tej kapitulacji nosi tytuł
“There Are More Things".
“Sekta Trzydziestu" opisuje bez żadnego dokumentalnego zaplecza historię
domniemanej herezji.
“Noc darów" jest może najprostszym opowiadaniem w tym tomie, najgwałtowniejszym
i najba
rdziej egzaltowanym.
“Biblioteka Babel"
(1941) wyobraża nie kończącą się liczbę książek; “Undr" oraz
“Zwierciadło i maska"
- odwieczne dzieła składające się z jednego wyrazu.
“Utopia człowieka zmęczonego" jest moim zdaniem opowieścią najuczciwszą, a
* Opowiadanie z tomiku “Fikcje". (Przyp. tłum.)
68
zarazem najbardziej melancholijną z całej serii.
Zawsze mnie zaskakiwała obsesja etyczna u Amerykanów z Północy; “Fortel" chce
odzwierciedlić ten rys.
Mimo Johna Feltona, Charlotty Corday, znanej opinii Rivery Indarte (“Jest
rzeczą świętą zamordować Rosasa") i urugwajskiego hymnu narodowego (“Tak, tyrani,
Brutusa sztylet wziąć") nie zgadzam się z morderstwem politycznym. Cokolwiek by było,
czytelnicy samotnej zbrodni Arredonda zechcą dowiedzieć się jej zakończenia. Luis Melidn
Lafinur prosił o jego uniewinnienie, lecz sędzio
wie Carlos Fein i Cristóbal Salvanac
skazali go na miesiąc odosobnienia i na pięć lat więzienia. Dziś jedna z ulic Montevideo nosi
jego imię.
Dwa różne i niepojęte przedmioty są tematem ostatnich opowiadań. “Krążek" to koło
Euklidesa, które zakłada możliwość istnienia jednej strony; “Księga piasku"
- tom o
niezliczonej liczbie stron.
Mam nadzieję, że pospieszne notki, które właśnie skończyłem dyktować, nie
wyczerpują tej książki i że jej fantazje będą puszczały pędy w gościnnej wyobraźni tych,
którzy ją właśnie zamykają.
J. L. B.
Buenos Aires, 3 lutego 1975
69