Jorge Luis Borges
Księga piasku
OPOWIADANIA
(Przełożyła: Zofia Chądzyńska)
Spis treści:
Tamten..........................................................3
Ulrica...........................................................10
Kongres.......................................................14
There Are More Things................................28
Sekta Trzydziestu.........................................34
Noc darów....................................................37
Zwierciadło i maska.....................................41
Undr............................................................45
Utopia człowieka zmęczonego......................50
Fortel...........................................................56
Avelino Arredondo......................................61
Krążek.........................................................66
Księga piasku..............................................68
Epilog.........................................................72
Tamten
Wydarzenie to miało miejsce w lutym 1969 roku w Cambridge, na północ od
Bostonu. Nie zanotowałem go od razu, pierwszą mą myślą bowiem było o nim
zapomnieć, by nie stracić rozumu. Teraz, w roku 1972, myślę, że jeżeli je opiszę, inni
przeczytają to jako opowiadanie, a może wtedy, z upływem lat, stanie się nim i dla
mnie.
Wiem, że było czymś potwornym, póki trwało, a również w czasie
bezsennych nocy, jakie nastąpiły potem. To nie znaczy zresztą, by miało wzruszyć
osobę trzecią.
Było około dziesiątej rano. Siedziałem na ławce nad brzegiem rzeki Charles.
O jakieś pięćset metrów w prawo stał wysoki budynek, którego nazwy nigdy się nie
dowiedziałem. Szara woda popychała wielkie kawały lodu. W sposób nieunikniony
rzeka skojarzyła mi się z czasem. Tysiącletni obraz Heraklita. Spałem dobrze; moje
wykłady poprzedniego dnia chyba zainteresowały słuchaczy. Dokoła nie było żywej
duszy.
Nagle doznałem uczucia (zdaniem psychologów dowodzącego zmęczenia), że
moment ten już raz przeżyłem. Na drugim końcu ławki ktoś usiadł. Byłbym wolał
samotność, ale nie chciałem od razu wstawać, by nie wydać się niegrzecznym.
Tamten zaczął pogwizdywać. Wtedy właśnie nastąpił pierwszy z wielu niepokojących
epizodów tego ranka. To, co gwizdał, to, co usiłował gwizdać (nigdy nie miałem zbyt
dobrego słuchu), było popularną kreolską balladą “La Tapera" Eliasa Regules.
Sposób gwizdania przeniósł mnie na nie istniejące już patio i przywiódł wspomnienie
Àlvara Meliana Lafinur, który od tak dawna nie żył. Potem pojawiły się pierwsze
zwrotki. Nie był to głos Àlvara, ale usiłował być do niego podobny. Uświadomiłem to
sobie ze zgrozą. Zbliżyłem się doń i zapytałem:
- Pan z Urugwaju czy z Argentyny?
- Jestem Argentyńczykiem, ale od czternastego roku mieszkam w Genewie -
zabrzmiała odpowiedź.
Nastąpiła długa cisza. Zapytałem: — Na ulicy Malagnou pod siedemnastym,
na wprost cerkwi?
Odpowiedział, że tak.
- W takim razie - powiedziałem zdecydowanie - pan się nazywa Jorge Luis
Borges. Ja także jestem Jorge Luis Borges. Jest rok 1969 i znajdujemy się w
Cambridge.
- Nie - odpowiedział moim własnym, tyle że dalekim głosem.
Po jakimś czasie powtórzył z naciskiem:
- Jestem w Genewie, na ławce, o parę kroków od Rodanu. Dziwne wydaje mi
się jedno, że jesteśmy do siebie podobni, choć pan, z tą siwą głową, wygląda na o
wiele starszego.
Odpowiedziałem:
- Mogę ci dowieść, że nie kłamię. Opowiem ci o sprawach, o jakich nie może
wiedzieć nieznajomy. W domu jest srebrne naczynie do mate na nóżce udającej węża,
które nasz pradziad przywiózł z Peru. Jest też srebrna miska, którą przytraczał do
siodła. W twojej szafie stoją dwa rzędy książek. Trzy tomy bajek “Księgi tysiąca i
jednej nocy" Lane'a ze stalorytem i notkami zamieszczonymi petitem pomiędzy roz-
działami, słownik łaciński Quicherata, “Germania" Tacyta po łacinie w wersji
Gordona, “Don Kichot" wydany przez Garniera, “Tablas de sangre" Rivery Indarte, z
dedykacją autora, “Sartor Resartus" Carlyle'a, biografia Amiela i schowana za innymi
w tekturowej oprawie książka o obyczajach seksualnych ludów bałkańskich. Nie
zapomniałem również pewnego popołudnia na pierwszym piętrze domu przy placu
Dubourg.
- Dufour - poprawił.
- Zgoda. Dufour. Czy ci to wystarcza?
- Nie - odpowiedział. - Te dowody niczemu nie służą. Jeżeli śni mi się pan, to
nic dziwnego, że wie pan to, co ja wiem. Wszystkie pańskie staranne wyliczania są
daremne.
Zarzut był słuszny. Odparłem:
- Jeżeli ten ranek i to spotkanie są snem, każdy z nas z pewnością uważa, że to
jego sen. Może przestaniemy śnić, może nie przestaniemy. Tymczasem naszym
obowiązkiem jest przyjąć ten sen tak, jak przyjęliśmy wszechświat i to, że nas
poczęto, że do patrzenia mamy oczy i że oddychamy.
- A jeżeli sen będzie trwał? - zapytał z niepokojem.
Aby uspokoić i jego, i siebie, powiedziałem z przekonaniem, jakiego z
pewnością nie miałem:
- Mój sen trwa już siedemdziesiąt lat. W końcu, jeżeli o tym pomyśleć, nie ma
człowieka, który by nie spotkał samego siebie. To właśnie zdarza się nam w tej
chwili, z tą różnicą, że jest nas dwóch. Czy nie chcesz wiedzieć czegoś z mojej
przeszłości, co w przyszłości oczekuje i ciebie?
Przytaknął bez słowa. Mimo że trochę zagubiony, mówiłem dalej:
- Matka jest zdrowa i czuje się dobrze, mieszka nadal w swym domu na rogu
Charcas i Maipú w Buenos Aires, ale ojciec umarł trzydzieści lat temu. Umierał na
serce. Dobił go paraliż połowy ciała: lewa ręka położona na prawej wyglądała jak
ręka dziecka na ręce giganta. Niecierpliwie czekał śmierci, ale nigdy się nie skarżył.
Nasza babka umarła w tym samym domu. Na parę dni przed końcem zawołała nas
wszystkich i powiedziała: “Jestem bardzo starą kobietą, która umiera bardzo powoli.
Niech nikt sobie nie zawraca głowy czymś tak zwykłym i codziennym". Twoja siostra
Norah wyszła za mąż i ma dwóch synów. No, a co słychać u ciebie w domu?
- Dobrze. Tata ze swymi wiecznymi żarcikami na temat religii. Wczoraj
wieczór powiedział, że Chrystus był jak gauczo, który nie chce się angażować, i
dlatego używał przypowieści.
Zawahał się, a potem dodał:
- A pan?
— Nie znam liczby książek, jakie napiszesz, ale wiem, że będzie ich zbyt
wiele. Będziesz pisał wiersze, które dadzą ci rozkosz nie dzieloną z nikim, i opo-
wiadania fantastyczne. Będziesz wykładał, tak jak twój ojciec i jak tylu z naszej krwi.
Byłem zadowolony, że wcale nie pyta o powodzenie lub niepowodzenie
książek. Zmieniłem ton i ciągnąłem dalej:
- Co dotyczy historii... Była inna wojna, między niemal tymi samymi
przeciwnikami. Francja od razu skapitulowała. Anglia i Ameryka wygrały z nie-
mieckim dyktatorem nazwiskiem Hitler cykliczną bitwę pod Waterloo. Buenos Aires
około roku 1946 spłodziło nowego Rosasa, dość podobnego do naszego krewnego.
Prowincja Córdoba uwolniła nas od niego w pięćdziesiątym piątym, tak jak uprzednio
Entre Ríos. Teraz źle się dzieje. Rosja usiłuje wziąć we władanie tę planetę;
Ameryka, uwikłana w przesąd o konieczności demokracji, nie może się zdecydować,
czy zostać prawdziwym imperium. Z każdym dniem nasz kraj staje się bardziej
prowincjonalny. Bardziej prowincjonalny i bardziej zadufany w sobie, jakby zamykał
oczy. Nie zaskoczyłoby mnie, gdyby w szkołach naukę łaciny zastąpiono nauką
guarani.
Zauważyłem, że zaledwie mnie słucha. Naturalny lęk przed niemożliwym, a
jednak oczywistym paraliżował go. Ja, który nie byłem ojcem, poczułem dla tego
biednego chłopaka bliższego mi, niż gdyby był moim rodzonym synem, przypływ
miłości. Zobaczyłem, że trzyma w rękach książkę. Zapytałem o jej tytuł.
- To “Biesy" Fiodora Dostojewskiego - odpowiedział z pewną dumą.
- Już nie bardzo pamiętam. Jakie to jest?
Ledwie wypowiedziałem te słowa, już wiedziałem, że takie pytanie jest
ś
więtokradztwem.
- Mistrz rosyjski - odparł - głębiej niż ktokolwiek inny spenetrował labirynt
słowiańskiej duszy.
Ten retoryczny wysiłek wydał mi się dowodem, że się uspokoił.
Zapytałem, czy zna inne książki mistrza.
Wymienił dwie czy trzy, między innymi “Sobowtóra".
Zapytałem, czy czytając je potrafił odróżnić postacie, podobnie jak i u
Conrada, i czy ma zamiar przeczytać wszystkie jego dzieła.
- Raczej nie - odrzekł dość zaskoczony.
Zapytałem go, co pisze; odpowiedział, że przygotowuje tomik wierszy, który
ma zamiar nazwać “Czerwone hymny". Myślał również o tytule “Czerwone rytmy".
- Czemu nie? - powiedziałem. - Masz znakomitych poprzedników. “Błękitny
wiersz" Rubena Daria. “Szara piosenka" Verlaine'a.
Nie słuchając mnie wyjaśnił, że jego książka ma wyśpiewać braterstwo
wszystkich ludzi. Poeta naszych czasów nie może odwracać się tyłem do swojej
epoki.
Zamyśliłem się i zapytałem, czy rzeczywiście czuje się bratem wszystkich. Na
przykład wszystkich pracowników zakładów pogrzebowych, wszystkich listonoszy,
wszystkich nurków, wszystkich tych, co mieszkają po parzystej stronie ulicy,
wszystkich zachrypniętych i tak dalej. Odpowiedział, że jego książka odnosi się do
masy pariasów i uciśnionych.
- Twoja masa pariasów i uciśnionych - odparłem — nie jest niczym innym jak
abstrakcją. Tylko jednostki istnieją, jeżeli w ogóle ktoś istnieje. “Człowiek
wczorajszy nie jest człowiekiem dzisiejszym", zawyrokował pewien Grek. My dwaj,
na tej ławce w Genewie czy też w Cambridge, zapewne możemy być tego dowodem.
Prócz surowych stronic Historii pamiętne wydarzenia obywają się bez
pamiętnych zdań. Człowiek, który ma umrzeć, chce przypomnieć sobie jakiś wyryty
w pamięci obraz z dzieciństwa; żołnierze przed pójściem do ataku mówią o błocie lub
o kapralu. Nasza sytuacja była jedyna w swoim rodzaju i szczerze mówiąc nie byli-
ś
my do niej przygotowani. My - oczywiście - mówiliśmy o literaturze; obawiam się
zresztą, że nie powiedziałem nic więcej niż to, co zazwyczaj mówię dziennikarzom.
Moje alter ego wierzyło w wymyślenie lub odkrycie nowych metafor; ja - w te, które
odpowiadają wewnętrznym zbliżeniom, poczuciu bliskości, i w te, jakie nasza pamięć
zaakceptowała. Starość ludzi i zmierzch, sny i życie, płynięcie czasu i wody. Wyłoży-
łem mu tę opinię, którą po latach zamieści w książce. Niemal mnie nie słuchał. Nagle
rzucił: - Jeżeli pan jest mną, jak wytłumaczyć, że zapomniał pan o swoim spotkaniu z
pewnym starszym panem, który w roku 1918 powiedział panu, że też jest Borgesem?
Nie pomyślałem o tej trudności. Odpowiedziałem bez przekonania:
- Może było to tak niezwykłe, że postarałem się o tym zapomnieć.
Zaryzykował nieśmiałe pytanie:
- Jak z pańską pamięcią?
Zrozumiałem, że dla chłopca, który nie ma dwudziestu lat, człowiek przeszło
siedemdziesięcioletni jest niemal nieboszczykiem. Odpowiedziałem:
- Często bywa podobna do zapomnienia, ale zawsze jeszcze znajduje to, co
powinna. Uczę się anglosaskiego i nie jestem w tym najgorszy.
Jak na sen nasza rozmowa trwała już zbyt długo. Nagle przyszło mi coś do
głowy.
- Mogę ci natychmiast dowieść - powiedziałem - że ci się nie śnię. Posłuchaj
tego wersetu, którego nigdy nie czytałeś, a który ja zapamiętałem.
Powoli zacząłem deklamować przesławne zdanie: L'hydre-univers tordant
son corps écaillé d'astres...
Odczułem jego niemal przerażone zdumienie. Powtórzył zdanie szeptem,
rozkoszując się każdym olśniewającym słowem.
- To prawda - wybełkotał - nigdy nie byłbym w stanie napisać czegoś
podobnego.
Hugo nas zjednoczył.
Przedtem powtarzał z zapałem, teraz to sobie przypominam, ów krótki wiersz,
w którym Walt Whitman wspomina wspólną noc nad morzem, kiedy to był naprawdę
szczęśliwy.
- Jeśli Whitman to wyśpiewał - zauważyłem - to dlatego, że tego pragnął, a to
nie nastąpiło. Poemat zyskuje, jeśli można się z niego domyślić, że jest wyrazem
pragnienia, nie zaś kroniką faktu.
Popatrzył na mnie.
- Pan go nie zna! - wykrzyknął. - Whitman nie może kłamać!
Pół wieku nie mija bezkarnie. Po naszej rozmowie, ludzi wielorakich lektur i
odmiennych gustów, poznałem, że nie możemy się zrozumieć. Byliśmy zbyt różni i
zbyt podobni. Nie mogliśmy też oszukiwać się, to utrudnia dialog. Każdy z nas był
karykaturalną kopią drugiego. Sytuacja była zbyt nienormalna, by mogła trwać
dłużej. Radzić czy też dyskutować też nie miało sensu, bo jego nieuniknionym
przeznaczeniem było stać się tym, czym ja jestem.
Niespodziewanie przypomniała mi się fantazja Coleridge'a. Ktoś śni, że
wędruje przez raj, na dowód czego dostaje kwiat. Po obudzeniu trzyma ten kwiat w
dłoni.
Pomyślałem o podobnej sztuczce.
- Posłuchaj - powiedziałem - czy masz jakieś pieniądze?
- Tak - odparł. - Mam dwadzieścia franków. Zaprosiłem dziś wieczór Simona
Ż
ychlińskiego do “Crocodile'a".
- Powiedz Simonowi, że poświęci się medycynie, że będzie praktykował jako
lekarz w Carouge i zdziała wiele dobrego... a teraz daj mi trochę drobnych.
Wyjął trzy srebrne monety i garstkę miedziaków. Nie rozumiejąc, dał mi
jedną ze srebrnych.
Podałem mu któryś z tych niebezpiecznych amerykańskich banknotów
mających rozmaitą wartość przy jednakowej wielkości. Popatrzył nań zdumiony.
- To niemożliwe! - krzyknął. - Jest na nim data 1964.
(W wiele miesięcy później ktoś zwrócił mi uwagę, że na banknotach w ogóle
nie ma dat).
- To jakiś cud - wybąkał. - A cuda napawają strachem. Tych, co byli
ś
wiadkami zmartwychwstania Łazarza, ogarnęło przerażenie.
Nic się nie zmieniliśmy, pomyślałem. Zawsze odniesienia literackie.
Podarł banknot i schował monetę.
Ja postanowiłem rzucić swoją do rzeki. Srebrny łuk niknący w srebrnej rzece
nadałby mojej historii jakiś obraz życia, ale los chciał inaczej.
Odpowiedziałem, że jeżeli coś nadnaturalnego zdarza się dwukrotnie,
przestaje przerażać. Zaproponowałem, byśmy spotkali się nazajutrz na tej samej
ławce, znajdującej się w dwóch różnych miejscach i w dwóch różnych epokach.
Zgodził się natychmiast i powiedział, nie patrząc na zegarek, że nie ma już
wiele czasu. Obaj kłamaliśmy i każdy z nas wiedział, że jego rozmówca kłamie.
Dodałem, że mają tu przyjść po mnie.
- Przyjść po pana? - zapytał.
- Tak. Kiedy dojdziesz do mojego wieku, stracisz niemal całkowicie wzrok.
Będziesz widział żółtości, cienie, światła. Ale nie przejmuj się. Stopniowe tracenie
wzroku nie jest tragiczne. Przypomina powolny letni zmierzch.
Pożegnaliśmy się, nie podając sobie rąk. Nazajutrz nie poszedłem. On też
pewnie nie przyszedł.
Wiele myślałem nad tym spotkaniem, o którym nie opowiedziałem nikomu.
Mam wrażenie, że znalazłem do niego klucz. Spotkanie było rzeczywiste, ale tamten
rozmawiał ze mną we śnie i dlatego mógł o mnie zapomnieć; ja rozmawiałem z nim
na jawie i wspomnienie to wciąż jeszcze mnie niepokoi.
Tamten śnił o mnie, choć niezupełnie o mnie. Śnił, teraz dopiero to
rozumiem, o nie istniejącej dacie na dolarze.
Ulrica
Hann tekr svenhit Gram ok
leggr i methal theira bert
Völsunga Saga, 27
Moje opowiadanie będzie wierne rzeczywistości, a w każdym razie mojemu
wspomnieniu rzeczywistości, co w końcu jest tym samym. Wypadki miały miejsce
bardzo niedawno, ale wiem, że maniera literacka równa się manierze nadawania
rysów przypadkowości i podkreślaniu emfazy. Chcę opowiedzieć o moim spotkaniu z
Ulricą (nie znałem jej nazwiska i zapewne nie poznam go nigdy) w mieście York.
Kronika ta obejmuje jedną noc i jeden ranek. Nic by mnie nie kosztowało nadmienić,
ż
e zobaczyłem ją pierwszy raz obok “Pięciu sióstr Yorku", owych słynnych czystych,
pozbawionych wszelkich obrazów witraży, jakie uszanowali obrazoburcy Cromwella,
ale faktem jest, że poznaliśmy się w saloniku “Northern Inn", gospody leżącej poza
murami miasta. Było tam zaledwie parę osób, a ona siedziała tyłem do mnie. Ktoś
poczęstował ją kieliszkiem, lecz odmówiła.
- Jestem feministką - powiedziała. - Nie chcę naśladować mężczyzn. Nie lubię
ich tytoniu ani alkoholu.
Zdanie miało brzmieć dowcipnie i odgadłem, że nie po raz pierwszy je
wygłasza. Potem dowiedziałem się, że wcale nie było dla niej charakterystyczne, ale
to, co mówimy, nie zawsze do nas pasuje.
Opowiedziała, że spóźniła się do muzeum, ale wpuszczono ją, dowiedziawszy
się, że jest Norweżką.
Ktoś z obecnych skomentował:
- Nie po raz pierwszy Norwegowie wchodzą do Yorku.
- To prawda - przytaknęła. - Anglia należała do nas i straciliśmy ją, jeżeli w
ogóle można coś mieć i w ogóle można coś stracić.
Wtedy na nią popatrzyłem. Pewien werset Blake'a wspomina o dziewczynach
z łagodnego srebra i szalonego złota, ale w Ulrice była mieszanina złota i łagodności.
Była zręczna i wysoka, o drobnych rysach i szarych oczach. Większe wrażenie niż jej
twarz zrobił na mnie wyraz spokojnej tajemniczości.
Uśmiechała się łatwo, a uśmiech wydawał się ją oddalać. Nosiła się czarno, co
jest rzadkie na północy, gdzie starają się rozweselać to, co samo otoczenie przygasza.
Mówiła poprawnie po angielsku, lekko akcentując literę “r". Nie jestem bystrym
obserwatorem; to wszystko zauważyłem z czasem.
Przedstawiono nas sobie. Powiedziałem, że jestem profesorem na
Uniwersytecie Los Andes w Bogocie, Kolumbijczykiem - wyjaśniłem.
Zapytała zamyślona:
- Co to znaczy być Kolumbijczykiem?
- Nie wiem - odpowiedziałem. - To akt wiary.
- To tak jak być Norweżką - przytaknęła.
Nie pamiętam żadnych innych słów, jakie padły tej nocy. Nazajutrz wcześnie
rano zszedłem do sali jadalnej. Przez szyby zobaczyłem, że spadł śnieg; równina
gubiła się w świetle poranka. Nie było nikogo więcej. Ulrica zaprosiła mnie do swego
stołu. Powiedziała, że lubi samotne spacery.
Przypomniał mi się żart Schopenhauera i odpowiedziałem:
- Ja także. Możemy więc wyjść razem.
Oddaliliśmy się od domu, sunąc po świeżym śniegu. Na polach nie było żywej
duszy. Zaproponowałem spacer do Thorgate, które leżało o parę mil w dół rzeki.
Wiem, że już wtedy byłem w niej zakochany; nie zniósłbym nikogo innego u swego
boku.
Usłyszałem dalekie wycie wilka. Nigdy nie słyszałem, jak wyje wilk, ale
wiem, że to był wilk. Ulrica się nie przelękła.
Po chwili odezwała się, jakby myśląc głośno:
- Niewielkie i prymitywne miecze, jakie widziałam wczoraj w York
Minster, wzruszyły mnie bardziej niż wielkie okręty w muzeum w Oslo.
Nasze drogi rozdzieliły się. Ulrica tegoż popołudnia wyjeżdżała do Londynu,
ja - do Edynburga.
- Na Oxford Street - powiedziała - pójdę śladem De Quinceya, który szukał
swej Anny zagubionej w londyńskim tłoku.
- De Quincey - odparłem - przestał jej szukać. Ja ciągle jej szukam.
- Może - powiedziała półgłosem - teraz ją znalazłeś.
Zrozumiałem, że rzecz nieoczekiwana przestała mi być wzbroniona, i
ucałowałem jej usta i oczy. Odsunęła się ode mnie z łagodną stanowczością, a potem
rzuciła:
- Będę twoją w gospodzie w Thorgate. Proszę, nie dotykaj mnie teraz. Tak
będzie lepiej.
Dla człowieka samotnego w starszym wieku ofiarowana miłość jest darem,
którego już się nie spodziewa. Cud ma prawo stawiać swoje warunki. Pomyślałem o
swoich młodych latach w Popayán i o pewnej dziewczynie z Teksasu, jasnej i smukłej
jak Ulrica, która odmówiła mi swojej miłości.
Nie popełniłem błędu zapytując, czy mnie kocha. Zrozumiałem, że nie jestem
pierwszy i że nie będę ostatni. Ta przygoda, może jedyna dla mnie, będzie jedną z
wielu dla prześlicznej i stanowczej uczennicy Ibsena.
Trzymając się za ręce, nadal rozmawialiśmy.
- Wszystko to jest jak sen - powiedziałem - a ja nigdy nie śnię.
- Jak ów król - odparła Ulrica - który nie śnił aż do chwili, gdy czarownik
uśpił go w chlewie.
Potem dodała:
- Posłuchaj. Zaraz zaśpiewa ptak.
Po chwili usłyszeliśmy śpiew.
- W tych okolicach - powiedziałem - mówią, że ten, kto ma umrzeć, widzi
przyszłość.
- A ja mam umrzeć - dodała.
Spojrzałem na nią zdumiony.
- Idźmy na przełaj przez las - zaproponowałem. - Będziemy prędzej w
Thorgate.
- Las jest niebezpieczny - odparła.
Poszliśmy pustymi polami.
- Chciałbym, żeby ta chwila trwała zawsze - wyszeptałem.
- “Zawsze" jest słowem niedozwolonym dla ludzi - stwierdziła Ulrica i ażeby
uniknąć patosu, poprosiła, bym jeszcze raz powtórzył swoje nazwisko, którego nie
dosłyszała.
- Javier Otárola - powiedziałem.
Próbowała je wymówić, ale nie potrafiła. Podobnie i ja pomyliłem się,
powtarzając jej imię: Ulrikke.
- Będę cię nazywała Zygfrydem - oznajmiła, uśmiechając się.
- Jeżeli ja jestem Zygfrydem, ty jesteś Brunhildą.
Zwolniła kroku.
- Znasz sagę? - zapytałem.
- No pewno - odparła. - Tragiczna historia, którą Niemcy zmarnowali w
swych zapóźnionych “Nibelungach".
Nie chciałem dyskutować i odpowiedziałem:
- Brunhildo, idziesz tak powoli, jakbyś chciała, żeby między nami w łożu
pojawił się miecz.
Nagle znaleźliśmy się przed gospodą. Nie zdziwiło mnie, że nazywała się tak
jak tamta - “Northern Inn".
Ze szczytu schodów Ulrica krzyknęła:
- Słyszałeś wilka? Nie ma już wilków w Anglii. Spiesz się.
Kiedy wchodziłem na pięterko, zauważyłem, że ściany wyklejone są tapetą à
la William Morris - głęboką czerwienią ze splatającymi się owocami i ptakami.
Ulrica weszła pierwsza. Ciemny pokój był niski, mansardowy. Oczekiwane łoże
odbijało się w lustrze, a ciemny mahoń przypominał mi zwierciadło z Pisma. Ulrica
już się rozebrała. Zawołała mnie moim prawdziwym imieniem: Javier. Poczułem, że
ś
nieżyca się wzmaga. Nie było już ani mebli, ani luster. Między nami nie było
miecza. Czas sączył się niby piasek. W cieniu płynęła odwieczna miłość i po raz
pierwszy i jedyny posiadłem obraz Ulriki.
Kongres
Ils s'acheminerent vers un château immense, au frontis-
pice duquel on lisait: “Je n'appartiens à personne
et j'appartiens à tout le monde. Vous y étiez avant que
d'y entrer, et vous y serez encore quand vous en sortirez".
Diderot, “Jacques Le Fataliste et son Maître"
*
(1796)
Nazywam się Alejandro Ferri. W nazwisku mym pobrzmiewają wojownicze
echa, ale nie skojarzenia z żelazem, symbolem chwały, ani wielki cień Macedończyka
- zdanie pochodzi od autora “Marmurów", który zaszczycał mnie swoją przyjaźnią -
nie przypomina w niczym szarego człowieczka, który kreśli te linijki na piętrze
hoteliku przy ulicy Santiago del Estero, w południowej części miasta, pod żadnym
względem nie przywodzącej już na pamięć jego dawnych dzielnic. Wkrótce skończę
siedemdziesiąt ileś tam lat, nadal udzielam lekcji angielskiego garstce uczniów. Z
powodu niezdecydowania, niedbalstwa czy z innych przyczyn nie ożeniłem się i teraz
jestem sam. Nie doskwiera mi samotność; dość trudno jest znosić samego siebie i
własne manie. Widzę, że się starzeję: nieomylną oznaką jest fakt, że nie interesują
mnie ani nie zaskakują nowości, może dlatego że - jak stwierdzam - nie ma w nich
nic specjalnie nowego, są to zawsze te same, skromne wariacje. Kiedy byłem młody,
pociągały mnie zmierzchy, przedmieścia, nieszczęścia; teraz - poranki w centrum
miasta i łagodny spokój. Już nie udaję Hamleta. Zapisałem się do partii
konserwatywnej i do klubu szachowego, dokąd chodzę jako widz, i to nieraz
roztargniony. Ciekawski może ekshumować z jakiegoś ciemnego kąta Biblioteki
Narodowej przy ulicy Mexico egzemplarz mojego “Krótkiego studium analitycznego
języka Johna Wilkinsa", dzieła, które należałoby wznowić, już choćby po to, żeby
poprawić jego liczne błędy. Nowy dyrektor Biblioteki jest, jak mówią, literatem,
który się poświęcił badaniom dawnych języków (jakby obecne nie były dość
prymitywne) oraz demagogicznemu wychwalaniu wyimaginowanego Buenos Aires
nożowników. Nigdy nie chciałem go poznać. Przybyłem do tego miasta w 1899 roku i
jeden jedyny raz przypadek zetknął mnie z nożownikiem czy też z osobnikiem
cieszącym się opinią nożownika. Jeżeli się nadarzy okazja, opiszę kiedyś ten epizod.
Już mówiłem, że jestem sam; parę dni temu sąsiad z hotelu, który słyszał, jak
wspominam Fermina Egurena, powiedział mi, że zmarł on w Punta del Este.
Ś
mierć owego człowieka, który z pewnością nigdy nie był mym przyjacielem,
w jakiś uporczywy sposób nie przestawała mnie zasmucać. Wiem, że zostałem sam
jako jedyny już na świecie strażnik owego wydarzenia, Kongresu, którego
wspomnienia nie będę mógł z nikim dzielić. Teraz jestem ostatnim członkiem
Kongresu. To prawda, że każdy człowiek nim jest, że nie istnieje na planecie istota,
która by nim nie była, ale ja jestem nim w inny sposób. Wiem, że nim jestem: to mnie
odróżnia od mych niezliczonych kolegów, obecnych i przyszłych. Jest prawdą, że
siódmego lutego 1904 roku przysięgliśmy na to, co najświętsze - czyż jest na świecie
coś świętego lub coś, co by nie było święte? - nie wyjawiać historii Kongresu, ale jest
równie pewne, że fakt, który wyjawiam teraz, łamiąc przysięgę, jest także częścią
Kongresu. To oświadczenie jest niejasne, ale może rozpalić ciekawość moich
ewentualnych czytelników.
W każdym wypadku zadanie, jakie sobie narzuciłem, nie jest łatwe. Nigdy nie
trudniłem się, nawet w sposób epistolarny, gatunkiem narracyjnym, a poza tym - co z
pewnością jest o wiele ważniejsze - historia, którą opowiadam, jest niewiarygodna.
Pióro José Fernandeza Irali, niesłusznie zapomnianego poety, autora “Marmurów",
było przeznaczone do tego dzieła, lecz dziś jest już za późno. Nie będę rozmyślnie
przeinaczał faktów, ale przeczuwam, że lenistwo i niezręczność niejeden raz
doprowadzą mnie do błędów.
Dokładne daty nie mają znaczenia. Przypomnijmy sobie, że przybyłem z
Santa Fe, mojej rodzinnej prowincji, w 1899 roku. Nigdy już tam nie wróciłem;
przyzwyczaiłem się do Buenos Aires, miasta, które mnie nie pociąga, tak jak można
przyzwyczaić się do własnego ciała lub do nie przemijającego bólu. Bez większych
emocji przewiduję, że niedługo umrę; wobec powyższego muszę opanować swój
zwyczaj dygresji i trochę przyspieszyć tok opowiadania. Naszej osobowości - o ile
takową posiadamy - nie zmieniają lata; ten sam impuls, który pewnej nocy skierował
mnie do Kongresu Świata, zaprowadził mnie wcześniej do redakcji “Ultima Hora".
Dla biednego chłopaka z prowincji dziennikarstwo wydaje się zawodem
romantycznym, podobnie jak dla biednego chłopaka z miasta może wydawać się
romantyczne życie gaucza lub parobka na cudzej ziemi. Nie zawstydza mnie, że
chciałem zostać dziennikarzem, choć to rutynowe zajęcie wydaje mi się dziś banalne.
Pamiętam, jak mój kolega Fernandez Irala powiedział, że dziennikarz pisze dla
zapomnienia, podczas gdy chciałby pisać dla pamięci i czasu. Już wycyzelował
(czasownik ten był wtedy w użyciu) kilka znakomitych sonetów, które później z
małymi zmianami miały ukazać się na stronicach “Marmurów".
Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Kongresie.
Może było to owego popołudnia, gdy kasjer wypłacił mi pierwszą gażę, ja zaś, aby
uświęcić ów dowód, że Buenos Aires mnie przyjęło, zaprosiłem Iralę, byśmy razem
poszli coś zjeść. Ten wymówił się jednak, twierdząc, że nie może opuścić Kongresu.
Natychmiast zrozumiałem, że nie chodzi tu o pretensjonalną budowlę zwieńczoną
kopułą na końcu szerokiej, zamieszkanej przez Hiszpanów alei, lecz o coś bardziej
tajemniczego i ważniejszego. Ludzie mówili o Kongresie, niektórzy z jawną niechę-
cią, inni zniżając głos, jeszcze inni z przejęciem i ciekawością, a w gruncie rzeczy -
myślę - nikt nie wiedział, o co chodzi. W parę tygodni później, którejś soboty, Irala
zaproponował mi, bym mu towarzyszył. Załatwił już, jak twierdził, niezbędne
formalności.
Było około dziewiątej czy też dziesiątej wieczór. W tramwaju powiedział mi,
ż
e zebrania wstępne odbywają się w soboty i że don Alejandro Glencoe, może z
powodu mojego imienia, już wyraził zgodę. Weszliśmy do cukierni “Gas".
Kongresmani, a było ich piętnastu lub dwudziestu, siedzieli wokół długiego stołu. Nie
wiem, czy było jakieś podium, czy też podsuwa je tylko moja pamięć. Natychmiast
rozpoznałem przewodniczącego, choć nigdy go dotąd nie widziałem. Don Alejandro,
o godnym wyglądzie, był już człowiekiem w latach, miał wysokie czoło, szare oczy i
miedzianą brodę przetykaną siwymi nitkami. Widywałem go zawsze w ciemnym
tużurku, złożone ręce zwykł opierać na lasce. Był silny i wysoki. Na lewo od niego
siedział człowiek o wiele młodszy, również rudowłosy; intensywność tej radości
przywodziła na myśl ogień, kolor brody pana Glencoe i jesienne liście. Po prawej
siedział młody chłopak o podłużnej twarzy i czole dziwnie niskim, ubrany jak dandys.
Wszyscy zamówili kawę, niektórzy absynt. Moje zdziwienie spowodowała obecność
kobiety, jedynej pośród grona mężczyzn. Przy drugim końcu stołu siedział
dziesięcioletni chłopiec w stroju marynarskim, który jednak szybko zasnął. Był tam
również protestancki pastor, dwóch typowych Żydów i jakiś Murzyn w jedwabnej
chustce, w bardzo obcisłych spodniach, na wzór compadritos z ulicznych
skrzyżowań. Przed chłopcem i Murzynem stały dwie filiżanki z czekoladą. Innych
osób nie pamiętam, prócz pana Marcela del Mazo, człowieka o nader eleganckich
manierach i pięknej wymowie, którego nigdy więcej nie zobaczyłem. Zachowałem
zatartą fotografię jednego z zebrań, ale nie opublikuję jej, ubiory bowiem z owej
epoki, fryzury i wąsy nadają tym postaciom groteskowy i niemal żałosny wygląd,
który zafałszowałby całą scenerię. Wszelkie zgrupowania tworzą własne rytuały,
własne słownictwo; wydawało się, że życzeniem Kongresu, który dla mnie miał
zawsze w sobie coś ze snu, jest, by kongresmani bez pośpiechu odkrywali cel, ku
jakiemu dążą, a także imiona i nazwiska kolegów; szybko zrozumiałem, że mym
obowiązkiem jest niestawianie pytań, i nie zapytałem o nic Fernandeza Irali, który
sam z siebie również nic mi nie powiedział. Nie opuściłem ani jednej soboty, ale
minął miesiąc czy nawet dwa, zanim zrozumiałem. Od drugiego zebrania sąsiadem
moim był Donald Wren, inżynier południowej linii kolejowej, który potem miał mi
dawać lekcje angielskiego.
Don Alejandro odzywał się rzadko; inni nie zwracali się doń wprost, ale
czułem, że mówią dla niego i że szukają jego aprobaty. Wystarczał powolny gest
ręką, aby temat debat się zmienił. Powoli odkryłem, że rudzielec z lewej nosi
dziwaczne nazwisko Twirl. Przypominam sobie jego kruchą sylwetkę, właściwość
niektórych zbyt wysokich ludzi, sprawiających wrażenie, jakby wzrost przyprawiał
ich o zawrót głowy, na skutek czego się garbią. Pamiętam, że lubił bawić się
miedzianą busolą, którą co jakiś czas odstawiał na stół. Pod koniec 1914 roku zginął
jako żołnierz piechoty w jakimś irlandzkim pułku. Po prawej siedział zawsze ów
chłopak o niskim czole, Fer-min Eguren, siostrzeniec przewodniczącego. Nie wierzę
w realistyczne metody, gatunek - jeżeli takie bywają - sztuczny; wolę od razu
opowiedzieć to, co stopniowo zrozumiałem. Przedtem pragnę jednak przypomnieć
czytelnikowi swoją ówczesną sytuację: byłem biednym chłopakiem z Casildy,
chłopskim synem, który przybył do Buenos Aires i nagle się znalazł, tak to
widziałem, w intymnym centrum miasta, a może nawet - świata. Pół wieku minęło i
ciągle jeszcze czuję owo początkowe olśnienie, które z pewnością nie było ostatnie.
A oto fakty: opowiem je możliwie zwięźle. Don Alejandro Glencoe,
przewodniczący, był właścicielem ziemskim z Urugwaju, z obszarów graniczących z
Brazylią. Ojciec jego, pochodzący z Aberdeen, zapuścił korzenie na tym kontynencie
w połowie zeszłego wieku. Przywiózł ze sobą setkę książek, jedynych, odważam się
twierdzić, jakie don Alejandro przeczytał w ciągu swego życia. (Mówię o tych róż-
norodnych książkach, jakie miałem w ręku, jedna z nich bowiem leży u źródła mojej
historii). Pierwszy Glencoe, umierając, pozostawił córkę i syna, który potem został
naszym przewodniczącym. Córka wyszła za don Egurena i została matką Fermina.
Don Alejandro pragnął w swoim czasie zostać deputowanym, ale przywódcy
polityczni zamknęli przed nim drzwi kongresu urugwajskiego. Rozgniewał się i po-
stanowił zorganizować inny Kongres, o szerszym zasięgu. Przypomniał sobie
wyczytane na którejś z wulkanicznych stronic Carlyle'a przeznaczenie owego
Anacharsisa Cloots, wyznawcy bogini mądrości, który na czele trzydziestu sześciu
cudzoziemców przemawiał jako “orator rodzaju ludzkiego" przed zgromadzeniem w
Paryżu. Za jego przykładem don Alejandro wymyślił projekt zorganizowania Kongre-
su Świata, który by reprezentował wszystkich ludzi i wszystkie narody. Jako miejsce
zebrań wybrał cukiernię “Gas"; inauguracja, przewidziana cztery lata później, miała
odbyć się w majątku don Alejandra. Jak wielu Urugwajczyków, nie będących
zwolennikami Artigasa, kochał on Buenos Aires, ale zdecydował, że Kongres będzie
się zbierał w jego ojczyźnie. Zastanawiające, że zasadnicze założenia miały się
sprawdzić z niemal magiczną dokładnością.
Z początku mieliśmy diety nie do pogardzenia, ale zapał, z jakim Fernandez
Irala, tak biedny jak i ja, zrezygnował ze swoich apanaży, porwał nas wszystkich i
poszliśmy w jego ślady. Okazało się to zbawcze, jako że pomogło oddzielić plewy od
ziarna; liczba kongresmanów zmniejszyła się, ale ci, co pozostali, byli wierni.
Jedynym płatnym zajęciem była praca sekretarki, Nory Erfjord, która nie miała
innych środków do życia i której robota była bardzo ciężka. Zorganizowanie
jednostki obejmującej całą planetę to nie bagatelka. Listy i telegramy płynęły w tę i w
tamtą stronę. Nadchodziły zgłoszenia z Peru, Danii, Hindustanu. Jakiś Boliwijczyk
pisał, że jego ojczyzna pozbawiona jest dostępu do morza i że ten fatalny brak
powinien być tematem jednej z pierwszych debat.
Twirl, człowiek o dużej inteligencji, zauważył, że Kongres nasuwa pewne
filozoficzne problemy. Planowanie zebrania reprezentującego wszystkich ludzi to
zadanie podobne do obliczania archetypów platońskich, zagadki, która przez wieki
absorbowała myślicieli. Sugerował, by nie posuwać się za daleko, gdyż don
Alejandro Glencoe mógłby podjąć się nie tylko reprezentacji właścicieli ziemskich i
Urugwajczyków, ale również prekursorów i miedzianobrodych, i siedzących w fotelu.
Nora Erfjord była Norweżką. Czy miała reprezentować sekretarki czy Norweżki, czy
po prostu wszystkie piękne kobiety? Czy wystarczał jeden inżynier, by reprezentować
wszystkich inżynierów, nawet tych z Nowej Zelandii?
Mam wrażenie, że wtedy właśnie włączył się Fermin.
- Ferri będzie reprezentował gringos - powiedział, wybuchając śmiechem.
Don Alejandro popatrzył na niego surowo i niespiesznie rzekł:
- Pan Ferri jest reprezentantem imigracji, której praca wspomaga nasz
kraj.
Fermin Eguren zawsze mnie nie znosił. Był to człowiek nadzwyczaj z siebie
dumny; pysznił się, że jest Urugwajczykiem, że przyciąga kobiety, że potrafi wybrać
sobie drogiego krawca, że pochodzi z Basków, ludzi na marginesie historii, którzy
trudnili się tylko jednym - dojeniem krów.
Incydent niesłychanie trywialny przypieczętował naszą wzajemną wrogość.
Po sesji Eguren zaproponował, byśmy udali się na ulicę Junin. Nie pociągało mnie to
zbytnio, ale zgodziłem się, nie chcąc wystawiać się na jego drwiny. Poszliśmy wraz z
Fernandezem Iralą. Wychodząc z budynku, minęliśmy jakiegoś rosłego mężczyznę.
Eguren, z lekka wstawiony, popchnął go. Tamten zagrodził nam przejście i
powiedział:
- Kto zechce wyjść, nadzieje się na ten nóż.
Przypominam sobie błysk stali w ciemnościach sieni. Eguren, przerażony,
rzucił się do tyłu. Ja też byłem w strachu, ale moja niechęć była silniejsza. Wsunąłem
rękę pod pachę, jakbym chciał wyjąć broń, i stanowczym głosem rzuciłem:
- Rozstrzygniemy to na ulicy.
Nieznajomy już innym tonem odpowiedział:
- Proszę, to jest mężczyzna. Chciałem tylko wypróbować was, przyjacielu. -
Teraz uśmiechał się życzliwie.
- Przyjaźń to już na pański rachunek - odparłem i wyszliśmy.
Człowiek z nożem wszedł do burdelu. Potem powiedziano mi, że nazywa się
Tapia czy też Paredes i że ma opinię awanturnika. Gdy wyszliśmy na ulicę, Irala,
który nie stracił kontenansu, poklepał mnie po plecach i oświadczył z emfazą:
- Wśród nas trzech znalazł się prawdziwy muszkieter. Twoje zdrowie,
d'Artagnan!
Fermin Eguren nigdy mi nie darował, że byłem świadkiem jego słabości.
Czuję, że teraz, i to dopiero teraz, zaczyna się właściwa historia. Stronice już
napisane odnotowały tylko warunki, jakie przypadek czy też przeznaczenie
stworzyły, aby zaistniał niewiarygodny fakt, chyba jedyny w moim życiu. Don
Alejandro Glencoe tkwił zawsze w samym środku sprawy, ale ze zdumieniem i
niepokojem stopniowo pojmowaliśmy, że prawdziwym prezesem jest Twirl. Ten
dziwaczny wąsacz schlebiał Glencoe, a nawet Ferminowi Egurenowi, choć w sposób
tak przesadny, że mogło to wyglądać na kpiny; nie ośmieszało go to jednak i nie
nadwerężało jego pozycji. Glencoe żył w blasku swojej fortuny. Twirl odgadł, że aby
przekonać go do jakiegoś projektu, wystarczy wspomnieć, że jest on zbyt kosztowny.
Z początku Kongres był, jak podejrzewam, tylko nieokreśloną nazwą; Twirl
proponował ciągłe rozszerzanie go, na które don Alejandro zawsze przystawał. To
było tak, jakbyśmy się znajdowali w środku rosnącego koła, które bez przerwy
powiększa się i oddala. Oświadczył na przykład, że Kongres nie może się obejść bez
podręcznej biblioteki; Nierenstein, który pracował w księgarni, zaczął nabywać atlasy
Justusa Perthesa i rozmaite obszerne encyklopedie, począwszy od “Historia
naturalis" Pliniusza i “Speculum" Wincentego z Beauvais aż do labiryntów
(odczytuję to słowo głosem Fernandeza Irali) uczonych encyklopedystów francuskich
i do encyklopedii brytyjskiej, Pierre'a Larousse'a, Brockhausa, Larsena oraz
Montanera i Simona. Pamiętam, jak z szacunkiem gładziłem jedwabiste tomy pewnej
encyklopedii chińskiej, której pięknie wyrobione litery wydawały mi się bardziej
tajemnicze niż plamy na skórze lamparta. Jeszcze nie powiem, jaki koniec je czekał,
ale z pewnością nad nim nie ubolewam.
Don Alejandro polubił Iralę i mnie, może dlatego, że tylko my dwaj nie
usiłowaliśmy mu schlebiać. Zaprosił nas na parę dni do swego majątku Kaledonia,
gdzie rozpoczęli już prace murarze.
Po długiej podróży w górę rzeki i po przeprawie promem stanęliśmy o świcie
na drugim brzegu La Platy. Potem wiele nocy spędzaliśmy w oberżach, otwierając i
zamykając zastawy przeprawialiśmy się przez ogrodzenia dla bydła w Cuchilla
Negra. Jechaliśmy wolantem. Wieś wydała mi się jakaś większa i bardziej samotna
niż ta, gdzie się urodziłem.
Dotąd zachowałem w pamięci oba obrazy jego majątku: ten wymyślony i ten,
który wreszcie ujrzały moje oczy. Bezsensownie wyobraziłem sobie, niby we śnie,
niemożliwe połączenie równiny Santa Fe z czymś w rodzaju Wieży Ciśnień.
Kaledonia była wielkim domiskiem z wypalanej gliny pokrytym dwuspadową
strzechą, połączonym z ceglaną przybudówką. Dom ten wydał mi się stworzony, by
stawić czoło niepogodom i upływającemu czasowi. Szorstkie mury były bardzo
grube, drzwi wąskie. Nikomu nie przyszło do głowy, by w pobliżu posadzić choćby
jedno drzewo. Był wystawiony zarówno na pierwsze, jak i na ostatnie promienie
słońca. Zabudowania były z kamienia, liczne bydło chude, o długich rogach,
zmierzwione końskie ogony sięgały ziemi. Po raz pierwszy poczułem zapach świeżo
zarzynanych zwierząt. Przyniesiono wory sucharów. W parę dni później
dowiedziałem się, że zarządca nigdy w swym życiu nie miał w ustach świeżego
chleba. Irala zapytał o ubikację; don Alejandro szerokim gestem wskazał na cały
horyzont. Noc była księżycowa, wyszedłem się przejść i wpadłem na niego, pilnował
go nandu.
Upał, który nie zmniejszył się z nastaniem nocy, był nie do zniesienia,
wszyscy marzyli o odrobinie chłodu. Liczne niskie pokoje wydały mi się nie urzą-
dzone; nam wskazano izbę wychodzącą na południe, w której stały dwie prycze i
komoda, a na niej srebrna miska i dzbanek. Zamiast podłogi było klepisko.
Następnego dnia natknąłem się w bibliotece na trzy tomy Carlyle'a i
poszukałem stronic poświęconych znakomitemu mówcy, rzecznikowi rodzaju ludz-
kiego, nazwiskiem Anacharsis Cloots, który przywiódł mnie do owego ranka, do owej
samotności. Po śniadaniu, niczym nie różniącym się od obiadu, don Alejandro
pokazał nam, jak posuwają się roboty. Przejechaliśmy milę konno po pustkowiu.
Irala, który nie był zbyt dobrym jeźdźcem, spadł z konia. Zarządca zauważył bez
uśmiechu:
- Miastowy, a umie zsiadać.
Z daleka zobaczyliśmy budowlę. Chyba ze dwudziestu ludzi pracowało nad
czymś w rodzaju rozczłonkowanego amfiteatru. Przypominam sobie jakieś
rusztowania i stopnie, przez które widać było połacie nieba.
Parokrotnie usiłowałem nawiązać rozmowę z gauczami, ale nic z tego nie
wyszło. Jakimś sposobem wyczuwali własną odmienność. Między sobą porozu-
miewali się gęgającą mieszaniną hispano-brazylijską. Bez wątpienia w ich żyłach
płynęła krew indiańska i murzyńska. Byli krępi, silni. Ja wydawałem się w Kaledonii
wysoki, co dotąd mi się nie zdarzało. Niemal wszyscy nosili chiripy
*
, niektórzy
bufiaste spodnie. Mieli bardzo niewiele wspólnego z płaczliwymi postaciami z
Hernandeza lub też Rafaela Obligado. Pod wpływem sobotnich pijatyk z łatwością
stawali się napastliwi. Nie było między nimi kobiet, nigdy też nie usłyszałem dźwięku
gitary.
Bardziej niż ci ludzie znad granicy zainteresowała mnie całkowita zmiana,
jaka nastąpiła w don Alejandrze. W Buenos Aires był to łagodny i pełen umiaru
dżentelmen, w Kaledonii - surowy szef klanu, tak jak jego przodkowie. W niedzielę
rano czytywał Pismo Święte robotnikom, którzy nie rozumieli z niego ani słowa.
Pewnej nocy zarządca, młody chłopak, który przejął tę funkcję po swoim ojcu,
przyszedł nas zawiadomić, że tutejszy chłop i jeden z robotników podźgali się
nożami. Don Alejandro podniósł się bez pośpiechu. Podszedł do tłumu gapiów, broń,
którą zawsze nosił przy sobie, podał zarządcy, dość zalęknionemu - jak mi się wydało
- i wszedł między stalowe klingi. Usłyszałem rozkaz:
- Rzućcie te noże, chłopcy. - Po czym równie spokojnym głosem dodał: - A
teraz podajcie sobie ręce i pogódźcie się. Nie chcę tu żadnych awantur.
Obydwaj posłuchali go. Następnego dnia dowiedziałem się, że zwolnił
zarządcę.
Czułem się osaczony przez samotność. Bałem się, że nigdy nie wrócę do
Buenos Aires. Nie wiem, czy Fernandez Irala podzielał moje lęki, ale mówiliśmy
dużo o Argentynie i o tym, co będziemy robili po powrocie. Tęskniłem nie do
zwykłych rzeczy, tylko na przykład do dwóch lwów, strzegących bramy przy ulicy
Jujuy niedaleko placu Once, lub do świateł pewnego sklepu, którego usytuowania nie
byłem pewien. Zawsze byłem dobrym jeźdźcem, teraz nabrałem zwyczaju dalekich
konnych przejażdżek. Pamiętam wciąż pewnego deresza, którego sam siodłałem, a
który już z pewnością nie żyje. Możliwe, że jakiegoś popołudnia lub wieczoru
znalazłem się w Brazylii, granicę bowiem wytyczały tylko rzadko rozstawione słupki.
Przestałem już liczyć dni, gdy któregoś wieczoru, podobnego do wszystkich
innych, don Alejandro uprzedził nas:
- Trzeba się wcześnie położyć, bo jutro wyjazd o świcie.
Jadąc w dół rzeki, czułem się tak szczęśliwy, że mogłem z czułością myśleć o
Kaledonii.
Wróciliśmy do naszych sobotnich zebrań. Na pierwszym z nich Twirl poprosił
o głos. Za pomocą właściwych sobie kwiecistych zwrotów retorycznych stwierdził, że
biblioteka Kongresu Świata nie może ograniczać się do książek pomocniczych i że
klasyczne dzieła narodowe we wszystkich językach są rodzajem świadectwa, którego
brak może się okazać fatalny w skutkach. Jego propozycja została natychmiast
przyjęta. Fernández Irala i doktor Cruz, profesor łaciny, wzięli na siebie misję
wybrania odpowiednich tekstów. Twirl omówił już sprawę z Nierensteinem. W
owych czasach nie spotkałoby się Argentyńczyka, który by nie marzył o Paryżu niby
o wyśnionej utopii. Najniecierpliwszy z nas był Fermin Eguren, a zaraz po nim
Fernandez Irala, choć z całkowicie odmiennych powodów. Dla autora “Marmurów"
Paryż to był Verlaine i Leconte de Lisle; dla Egurena rozpustne dzielnice ulicy Junín
w lepszym wydaniu. Podejrzewałem, że dogadał się z Twirlem. Ów na najbliższym
zebraniu poruszył kwestię języków, jakimi będą się porozumiewali kongresmani, a
także konieczność wybrania delegatów, którzy by pojechali jako oficjalni wysłannicy
do Paryża i Londynu. Aby się nie zdradzić, początkowo wysunął moją kandydaturę,
dopiero potem, po lekkim wahaniu, zgłosił swego przyjaciela Egurena. Don
Alejandro, jak zawsze, zgodził się.
Chyba pisałem już o tym, że w zamian za lekcje włoskiego Wren wprowadził
mnie w nieogarnione tajniki angielskiego; ograniczył do minimum gramatykę i
przysłowiowe “rozmówki" i od razu zabraliśmy się do poezji, której formy wymagają
zwięzłości. Moim pierwszym zetknięciem z językiem, który potem miał wypełnić mi
ż
ycie, było wspaniałe “Requiem" Stevensona; potem przyszły ballady, które Percy
objawił dostojnemu osiemnastemu wiekowi. Na krótko przed wyjazdem do Londynu
doznałem olśnienia Swinburne'em, który sprawił, iż - acz z poczuciem winy -
zwątpiłem w aleksandryny Irali.
Przybyłem do Londynu w początkach stycznia 1902 roku; pamiętam wciąż
pieszczotę śniegu, którego nigdy przedtem nie widziałem, a którego czar głęboko
odczułem. Na szczęście udało mi się nie jechać razem z Egurenem. Zatrzymałem się
w skromnym pensjonaciku na tyłach British Museum, całe dni spędzałem w
bibliotece w poszukiwaniu mowy godnej Kongresu Świata. Nie zaniedbywałem
języków uniwersalnych, zająłem się esperanto, które Lugones w “Lunario
sentimental" określa jako “bezstronne, proste i oszczędne", oraz volapukiem,
usiłującym wyczerpać wszystkie możliwości lingwistyczne, deklinując czasowniki i
koniugując rzeczowniki. Brałem pod uwagę argumenty za i przeciw łacinie, do której
nostalgia trwała nadal po wiekach. Zatrzymałem się nad analitycznym językiem
Johna Wilkinsa, w którym określenie każdego słowa tkwi w literach, z jakich jest
uformowane. Pod kopułą owej sali poznałem Beatriz.
Opisuję historię Kongresu Świata, nie zaś historię moją, Alejandra Ferri, lecz
ta pierwsza obejmuje tę drugą, tak jak obejmuje wszystko inne. Beatriz była wysoka,
smukła, o czystych rysach i rudych włosach, które mogły - choć nigdy tak się nie
stało - przypomnieć mi włosy dwuznacznej postaci Twirla. Nie miała dwudziestu lat.
Opuściła jakieś północne hrabstwo, by studiować literaturę na uniwersytecie.
Pochodziła, tak jak i ja, ze skromnej rodziny. Naonczas w Buenos Aires pochodzenie
włoskie nie było uważane za wykwintne; w Londynie odkryłem, że dla wielu ma w
sobie coś romantycznego. Wkrótce staliśmy się kochankami; poprosiłem, by została
moją żoną, lecz Beatriz Frost, podobnie jak Nora Erfjord, była gorliwą wyznawczynią
wiary głoszonej przez Ibsena i nie chciała z nikim się wiązać. Z jej to ust narodziło
się słowo, jakiego nie ośmieliłem się wymówić. O noce, o letnie wspólnie dzielone
ciemności, o miłości płynąca w mroku niby tajemna rzeka, o chwilo szczęścia, w
której każde jest obojgiem, o niewinności i czystości tego szczęścia, o jedności, w
której zatracaliśmy się, aby potem zatracić się we śnie, o pierwsze zorze dnia,
podczas których na nią patrzyłem.
Na wypalonej granicy Brazylii dokuczała mi nostalgia; inaczej czułem się w
czerwonym labiryncie Londynu, który dał mi tak wiele. Pomimo pretekstów, jakie
wymyślałem, by odsunąć wyjazd, musiałem wracać w końcu roku; wspólnie
spędziliśmy Boże Narodzenie. Obiecałem jej, że don Alejandro pozwoli jej przystąpić
do Kongresu, odpowiedziała mi niewiążąco, że chętnie pozna południową półkulę i
ż
e jakiś jej kuzyn, dentysta, osiedlił się w Tasmanii. Beatriz nie chciała odprowadzić
mnie na statek. Pożegnania były według niej rodzajem bezsensownego uniesienia,
celebrowaniem nieszczęścia, a ona była przeciwna wszelkiemu dramatyzmowi.
Pożegnaliśmy się w bibliotece, w której poznaliśmy się poprzedniej zimy. Jestem
człowiekiem tchórzliwym: nie zostawiłem jej swego adresu, gdyż chciałem oszczę-
dzić sobie oczekiwania na listy.
Zauważyłem, że podróż powrotna zazwyczaj trwa krócej niż droga w
pierwszą stronę, ale ten rejs przez Atlantyk, pełen wspomnień i niepokoju, wydał mi
się niezwykle długi. Nic nie bolało mnie bardziej niż myśl, że jednocześnie z moim
Beatriz będzie przeżywała własne życie, minuta po minucie, noc po nocy. Napisałem
wielostronicowy list, który podarłem, gdy odpływaliśmy z Montevideo. Przybyłem
do kraju we czwartek; Irala czekał na mnie w porcie. Wróciłem owego dnia do swego
dawnego mieszkania przy ulicy Chile, a nazajutrz łaziliśmy i gadaliśmy. Chciałem
odzyskać Buenos Aires. Z ulgą dowiedziałem się, że Fermin Eguren wciąż jeszcze
przebywa w Paryżu; fakt, że wróciłem przed nim, mógł w jakiś sposób złagodzić
moją długą nieobecność.
Irala był zniechęcony. Fermin wydawał w Europie krocie i nie stosował się do
ponawianych wciąż wezwań, by wracać natychmiast. Było to do przewidzenia.
Jeszcze bardziej zaniepokoiły mnie inne nowiny; nie licząc się z opozycją Irali i
Cruza, Twirl, powołując się na Pliniusza Młodszego, wedle którego nie było książek
tak złych, by nie zawierały w sobie czegoś dobrego, zaproponował nabycie z kolekcji
“La Prensa" trzech tysięcy czterystu egzemplarzy rozmaitych wydań “Don Kichota",
całej korespondencji Balmesa, rozpraw uniwersyteckich, rachunków, biuletynów i
programów teatralnych. “Wszystko jest świadectwem" - oznajmił. Nierenstein poparł
go; don Alejandro “po trzech burzliwych sobotach" zaaprobował ten wniosek. Nora
Erfjord zrezygnowała ze swego stanowiska sekretarki; miejsce jej zajął nowy
członek, Karliński, człowiek Twirla. Olbrzymie paki gromadzono teraz, bez
katalogów i fiszek, w pokojach położonych w głębi oraz w piwnicach wielkiego
domiska don Alejandra. W początkach lipca Irala spędził tydzień w Kaledonii;
murarze porzucili pracę. Zapytany, zarządca odpowiedział, że tak im rozkazał szef i
ż
e w końcu zawsze jest na wszystko dosyć czasu.
W Londynie napisałem sprawozdanie, którego nie warto tu przytaczać. W
piątek poszedłem przywitać się z don Alejandrem i wręczyć mu ów tekst. To-
warzyszył mi Fernández Irala. Zmierzchało i do wnętrza domu napływał wiatr z
pampy. Na wprost frontonu domu, od strony ulicy Alsina, stał wóz zaprzężony w trzy
konie. Dotąd widzę ludzi zgiętych pod ciężarem pak, które składali na ostatnim patio.
Komenderował nimi władczo Twirl. Jakby coś przeczuwając, znaleźli się tam
również Nora Erfjord, Nierenstein, Cruz i Donald Wren oraz jeden czy dwóch
kongresmanów. Nora uściskała mnie i ucałowała, a ten uścisk i ten pocałunek
przywiodły mi na myśl inne. Dobrotliwy i wesoły Murzyn pocałował mnie w rękę.
W jednym z pokoi otwarta była kwadratowa klapa w podłodze prowadząca do
sutereny, ceglane stopnie ginęły w mroku.
Nagle usłyszeliśmy kroki. Zanim go ujrzałem, wiedziałem, że to don
Alejandro. Nie wszedł, ale raczej wbiegł. Miał zmieniony głos. Nie był to głos ani
zrównoważonego dżentelmena, przewodniczącego naszym sobotnim zebraniom, ani
głos feudała, właściciela majątku, który zmusza swych gauczów do przerwania bitki
na noże i czytuje im Pismo Święte, bardziej jednak przypominał ten ostatni.
Nie patrząc na nikogo, rozkazał:
- Proszę wynieść to wszystko, co zostało złożone na dole. W suterenie nie
może zostać ani jedna książka.
Wykonanie zadania trwało niemal godzinę. Na klepisku ostatniego patia
ułożyliśmy bardzo wysoki stos. Chodziliśmy tam i na powrót, jedynym, który się nie
poruszył, był don Alejandro.
Po czym padł rozkaz:
- A teraz proszę to podpalić.
Twirl był bardzo blady. Nierenstein wybełkotał:
- Kongres Świata nie może się obejść bez tych drogocennych naukowych
pomocy, które tak troskliwie wybierałem.
- Kongres Świata? - powiedział don Alejandro. Roześmiał się gorzko, a nigdy
przedtem nie słyszałem, żeby się śmiał.
W niszczeniu tkwi jakaś tajemnicza rozkosz; płomienie rozbłysły hucząc,
ludzie zaś przytulili się do murów lub schronili po pokojach. Noc, popiół i zapach
spalenizny pozostały na patio. Przypominam sobie jakieś zabłąkane kartki; ocalone -
teraz bieliły się na ziemi. Nora Erfjord, która kochała don Alejandra miłością, jaką
młode kobiety darzą starych mężczyzn, powiedziała, nie wiedząc właściwie, co
mówi:
- Don Alejandro wie, co robi.
Irala, wierny literaturze, wypowiedział zdanie:
- Co ileś wieków biblioteka aleksandryjska musi spłonąć.
Potem doszło do nas niespodziewane oświadczenie:
- Cztery lata czekałem na zrozumienie tego, co wam w tej chwili mówię.
Przedsięwzięcie, które podjęliśmy, jest tak ogromne, że obejmuje - teraz już to wiem -
cały świat. To nie jest sprawa dla kilku agitatorów, którzy sami siebie otumaniają, w
szopach jakiejś, hen daleko zagubionej estancji. Kongres Świata rozpoczął się w
pierwszym momencie istnienia świata i będzie trwał, gdy my staniemy się już pro-
chem. Nie ma takiego miejsca, którego by nie obejmował. Kongres to książki,
któreśmy spalili. Kongres to Kaledończycy, którzy rozbili legiony Cezarów. Kongres
to Hiob na swym gnoju i Chrystus na Krzyżu. Kongres to ten nic niewart chłopak,
który trwoni mój majątek z ladacznicami.
Nie mogłem się powstrzymać i wykrzyknąłem:
- Don Alejandro, ja też jestem winny. Miałem już skończone sprawozdanie,
które panu przywiozłem, ale nadal w Anglii wydawałem pańskie pieniądze przez
miłość do kobiety.
Don Alejandro mówił dalej:
- Podejrzewałem to, Ferri. Kongres to moje byki. Kongres to byki, które
sprzedałem, i mile ziemi, która nie należy już do mnie.
Rozległ się przerażony głos: był to głos Twirla.
- Nie powie nam pan chyba, że sprzedał pan Kaledonię?
Don Alejandro odpowiedział niespiesznie:
- Tak, sprzedałem ją. Nie pozostała mi ani jedna piędź ziemi, ale nie boli mnie
moja ruina, bo teraz rozumiem. Może się więcej nie zobaczymy, lecz Kongres już nas
nie potrzebuje, tej zaś ostatniej nocy wyjdziemy razem, by popatrzeć na Kongres.
Był pijany zwycięstwem. Jego pewność i wiara porwały nas. Nikt ani przez
sekundę nie pomyślał, że zwariował.
Na placu wsiedliśmy do dorożki. Usiadłem na koźle obok woźnicy, a don
Alejandro rozkazał:
- Objedziemy miasto, maestro. Niech pan nas wiezie, dokąd ma pan ochotę.
Murzyn na stopniach nie przestawał się uśmiechać. Nigdy się nie dowiem, czy
cokolwiek zrozumiał.
Słowa są symbolami, które zakładają wspólną pamięć. To, co teraz notuję, jest
owocem wyłącznie mojej pamięci. Ci, co dzielili ją ze mną - pomarli. Mistycy
wywołują różę, pocałunek, ptaka będącego wszystkimi ptakami, słońce będące
wszystkimi gwiazdami i słońcem, dzban wina, ogród albo akt płciowy. Nie mogę
posłużyć się żadną z metafor, by opisać tę długą upojną noc, która opuściła nas
zmęczonych i szczęśliwych, gdy wstały zorze. Niemal nie rozmawialiśmy, słychać
było tylko skrzyp kół i stukot kopyt uderzających o kamienny bruk. Przed świtem,
niedaleko wody cichej i ciemnej, którą może było Maldonado, a może Riachuelo,
wysoki głos Nory Erfjord zaintonował balladę Patricka Spensa, a don Alejandro
wtórował jej od czasu do czasu cicho i fałszywie. Angielskie słowa nie przyniosły mi
obrazu Beatriz. Za moimi plecami Twirl wyszeptał:
- Chciałem zła, a przynoszę dobro.
Coś niecoś z tego, cośmy widzieli, wciąż istnieje - czerwonawy cmentarny
mur Recolety, żółta ściana więzienia, dwóch mężczyzn tańczących z sobą na rogu
ulicy, zakratowane patio wyłożone czarnymi i białymi kaflami niby szachownica,
szlabany, mój dom, jakieś targowisko, niezgłębiona i wilgotna ciemność nocy - ale
ż
adna z tych rzeczy ulotnych, które może były czymś innym, nie ma znaczenia.
Ważne jest to, iż odczuliśmy, że nasz plan, z którego niejednokrotnie kpiliśmy,
naprawdę sekretnie istnieje, że jest wszechświatem i nami. Nie mając nadziei, przez
lata szukałem smaku owej nocy; czasem wydawało mi się, że odnajduję go w mu-
zyce, w miłości, w niepewnej pamięci, ale nie wróciła nigdy prócz jednego ranka, gdy
pojawiła mi się we śnie. Kiedy przysięgaliśmy, że nigdy nic nikomu o tym nie
powiemy, była już sobota rano.
Nie zobaczyłem więcej żadnego z nich prócz Irali. Nigdy nie mówiliśmy o
tym, co zaszło: każde nasze słowo byłoby profanacją. W 1914 roku don Alejandro
Glencoe zmarł i został pochowany w Montevideo. Irala umarł na rok przed nim.
Raz jeden minęliśmy się z Nierensteinem na ulicy Lima; udaliśmy, że się nie
widzimy.
There Are More Things
Pamięci Howarda P. Lovecrafta
Miałem właśnie składać ostatni egzamin na teksaskim uniwersytecie w
Austin, kiedy dowiedziałem się, że mój stryj, Edwin Arnett, zmarł na zawał w za-
padłym kącie na południu Argentyny. Odczułem to, co zazwyczaj odczuwamy, gdy
ktoś umiera; rozpacz już zbędną, gdyż nic nas nie kosztowało być lepszym, niż
jesteśmy. Człowiek zapomina, że sam jest umarłym, który rozmawia ze zmarłymi.
Studiowałem filozofię; przypomniałem sobie, że to właśnie stryj, tam, w Czerwonym
Domu pod Lomas, nie wymieniając żadnego nazwiska, objawił mi jej piękne za-
wiłości. Podana na deser pomarańcza stawała się instrumentem, za pomocą którego
wprowadzał mnie w idealizm Berkeleya; szachownica służyła do wyjaśnienia
paradoksów eleatów. Wiele lat później pożyczył mi traktat Hintona, który chce
dowieść istnienia czwartego wymiaru przestrzennego, hipotezy, jaką można
udowodnić za pomocą rozmaitych kombinacji kolorowych sześcianów. Nie zapomnę
pryzm i piramid, jakie ustawialiśmy na podłodze jego gabinetu.
Mój stryj był inżynierem. Zanim przeszedł na emeryturę, pracował w
kolejnictwie, postanowił osiąść w Turdera, która ofiarowywała mu niemal wiejską
samotność i bliskie sąsiedztwo Buenos Aires. Nic łatwiejszego niż odgadnąć, że jego
architektem miał być najbliższy przyjaciel, Alexander Muir. Ten sztywny mężczyzna
wyznawał sztywną doktrynę Knoxa; mój stryj, na wzór wszystkich panów owej
epoki, był wolnomyślicielem lub raczej agnostykiem, ale interesowała go teologia,
tak jak interesowały go zabawne sześciany Hintona lub ład koszmarów sennych
młodego Wellsa. Lubił psy; miał wielkiego owczarka, którego nazwał Samuel
Johnson na pamiątkę Lichfield, swego odległego rodzinnego miasteczka.
Czerwony Dom stał na wzgórzu, otoczony od zachodu przez mokradła.
Rosnące za żelaznym ogrodzeniem araukarie nie łagodziły jego masywnych zarysów.
Zamiast tarasu miał dwuspadowy dach z czarnej dachówki i kwadratową zegarową
wieżę, która wydała mi się przytłaczać mury, a także wąskie okna. Jako chłopiec
przyjmowałem tę brzydotę, tak jak się przyjmuje nie pasujące do siebie rzeczy, które
dlatego tylko, że współistnieją, noszą miano wszechświata.
Wróciłem do kraju w 1921 roku. Dla uniknięcia wszelkich rodzinnych sporów
dom został sprzedany na licytacji. Kupił go cudzoziemiec nazwiskiem Max
Preetorius, podwajając najwyższą ofiarowaną sumę. Kiedy akt został podpisany,
przyjechał o zachodzie w towarzystwie dwóch pomocników, którzy wraz z nim
wyrzucali na pustkowie nieopodal drogi, jaką dawniej pędzono bydło, wszystkie
meble, wszystkie książki i wszystkie domowe sprzęty. (Ze smutkiem wspominałem
tomy Hintona i wielki globus). Następnego dnia poszedł porozmawiać z Muirem i za-
proponował mu pewne przeróbki, co tamten z oburzeniem odrzucił. Ostatecznie
podjęło się robót jakieś stołeczne przedsiębiorstwo. Miejscowi stolarze odmówili
ponownego meblowania domu; na warunki proponowane przez Preetoriusa przystał
wreszcie niejaki Mariani z Glew. Przez dwa tygodnie pracował nocą przy
zamkniętych drzwiach. Również nocą nowy właściciel wprowadził się do
Czerwonego Domu. Okien już nie otwierano, lecz w ciemnościach widać było
przebłyski światła. Pewnego dnia mleczarz natknął się na owczarka: leżał na bruku
bez głowy i poćwiartowany. W zimie zrąbano araukarie. Nikt nigdy więcej nie
widział Preetoriusa, który jakoby szybko opuścił kraj.
Jak można się domyślić, te wieści mnie zaintrygowały. Wiem, że moją
zasadniczą cechą jest ciekawość, która nieraz doprowadzała mnie do związku z
zupełnie obcą kobietą tylko po to, by sprawdzić, kim jest i jaka jest, do zażywania
(zresztą bez specjalnych rezultatów) laudanum, do ekstrapolacji liczb nieskończonych
lub do przedsięwzięcia straszliwej przygody, o której tu opowiem. Na skutek tego
wszystkiego powziąłem fatalną decyzję przebadania całej sprawy.
Pierwszym posunięciem było zobaczenie się z Alexandrem Muirem.
Pamiętałem go jako trzymającego się prosto, ciemnowłosego mężczyznę, szczupłego
szczupłością, która nie wyklucza siły; lata przygarbiły go, krucza broda zaś
poszarzała. Przyjął mnie w swym domu w Temperley, nader podobnym - co było do
przewidzenia - do domu stryja, jako że oba odpowiadały solidnym zasadom dobrego
poety i złego architekta, jakim był William Morris.
Rozmowa była powściągliwa; nie na darmo symbolem Szkocji jest oset.
Niemniej jednak zrozumiałem, że mocna cejlońska herbata i spory półmisek
drożdżowych bułeczek (które mój gospodarz przełamywał i smarował mi, jakbym był
jeszcze dzieckiem) były w istocie wspaniałym kalwińskim festynem na cześć
siostrzeńca przyjaciela. Teologiczne spory tych dwóch panów były w gruncie rzeczy
niby długa partia szachów, wymagająca współpracy obu graczy.
Czas mijał, ale nie dotykaliśmy sprawy, o którą mi chodziło. Nastąpiło
kłopotliwe milczenie, wreszcie Muir zagaił:
— Młodzieńcze (Young man) - powiedział - nie po to przyjechał pan do
mnie, byśmy mówili o Edwinie czy też o Stanach Zjednoczonych, kraju, który w
dodatku niezbyt mnie interesuje. To, co spędza panu sen z powiek, to sprzedaż
Czerwonego Domu i ów niecodzienny kupiec. Mnie także. Szczerze mówiąc, nie
podoba mi się ta cała historia. Opowiem panu tyle, ile wiem, niestety nie ma tego
wiele.
Po chwili przerwy znowu zaczął mówić:
- Przed samą śmiercią Edwina burmistrz wezwał mnie do swego biura. Był w
towarzystwie proboszcza. Zaproponowali mi zrobienie projektu katolickiej kaplicy,
zaznaczając, że bardzo dobrze mi zapłacą. Z miejsca odmówiłem: jestem sługą bożym
i nie mogę przykładać ręki do ołtarzy stawianych bożkom.
Tu przerwał.
- To wszystko? - ośmieliłem się zapytać.
- Nie. Z kolei ten gudłaj Preetorius chciał, bym zburzył moje dzieło i na jego
miejsce wystawił coś monstrualnego. Ohyda umie przybierać rozmaite kształty.
Słowa te wymówił z powagą i podniósł się z miejsca.
Gdy byłem już na ulicy, podszedł do mnie Daniel Iberra. Znaliśmy się tak, jak
znają się ludzie pochodzący z tego samego miasteczka. Zaproponował wspólny
spacer. Nigdy nie interesowali mnie plotkarze i przygotowałem się na ponurą litanię
sklepikarskich historyjek, ordynarnych i częściowo apokryficznych, ale zrobiłem
dobrą minę do złej gry i zgodziłem się na jego propozycję. Był późny wieczór. Kiedy
w pewnej chwili na wzgórzu wyłonił się Czerwony Dom, Iberra niespodziewanie
zmienił kierunek. Zapytałem go o powód. Jego odpowiedź była inna, niż
przewidywałem.
- Jestem prawą ręką don Felipe. Wiadomo, że nigdy nie byłem tchórzem.
Pamiętasz pewnie tego chłopaka nazwiskiem Urgoiti, który specjalnie przyjechał z
Merlo, żeby się ze mną zmierzyć, i pamiętasz, co się z nim stało. Więc teraz
posłuchaj. Parę nocy temu wracałem z zabawy. O kilka sążni od ogrodu zobaczyłem
coś. Koń stanął dęba i gdybym go nie przytrzymał i nie zmusił do skręcenia w boczną
uliczkę, dziś nie opowiadałbym ci tego, co słyszysz. To, co zobaczyłem, nie da się
opisać.
Rozdrażniony zaklął brzydko.
Owej nocy nie mogłem zasnąć. Nad ranem przyśnił mi się sztych w rodzaju
grafik Piranesiego, którego nie znałem albo jeżeli widziałem, to zapomniałem o tym,
przedstawiający labirynt. Był to kamienny amfiteatr otoczony cyprysami, sięgający
wyżej niż ich wierzchołki. Nie miał drzwi ani okien, tylko nie kończący się szereg
wąskich pionowych nacięć. Za pomocą lupy usiłowałem dojrzeć minotaura, wreszcie
go spostrzegłem. Był to potwór nad potworami. Miał w sobie mniej z byka niż z
bizona, leżące zaś na ziemi ciało ludzkie wydawało się spać i śnić. O czym śniło, o
kim?
Następnego popołudnia znalazłem się na wprost Czerwonego Domu. Brama w
ogrodzeniu była zamknięta, niektóre pręty pokrzywione. To, co niegdyś było
ogrodem, stało się gęstwiną dzikich chaszczy. Na prawo był niezbyt głęboki rów o
rozdeptanych brzegach.
Został mi już tylko jeden sposób, który odkładałem z dnia na dzień, nie tylko
dlatego, że wydawał mi się nieskuteczny, ale też dlatego, że mógł przywieść mnie do
tego, co nieuniknione, co ostateczne.
Bez specjalnej nadziei pojechałem do Glew. Stolarz Mariani był już niemłody;
różowy, tęgi Włoch, kordialny i wulgarny zarazem. Sam jego widok wystarczył mi,
by zrezygnować z fortelu, jaki sobie zaplanowałem. Podałem mu wizytówkę, którą z
pompą przeliterował na głos, przy czym z szacunkiem zająknął się przy słowie
“doktor". Powiedziałem, że interesują mnie meble, jakie robił do posiadłości mojego
stryja w Turdera. Wtedy zaczął mówić bez końca. Nie będę próbował powtarzać
wszystkich jego słów, połączonych z gestykulacją, w sumie wyjaśnił mi, że jego
zadaniem jest spełnianie choćby najdziwniejszych życzeń klienta i dokładne
wykonanie tego, co mu zostało polecone. Pogrzebał w szufladach i pokazał mi jakieś
papiery, z których nic nie zrozumiałem, podpisane przez nieuchwytnego Preetoriusa.
(Najprawdopodobniej wziął mnie za adwokata). Kiedyśmy się żegnali, zwierzył mi
się, że za żadne skarby świata nie postawiłby więcej nogi w Turdera, a już na pewno
nie w tym domu. Dodał, że klient ma zawsze rację, ale że jego skromnym zdaniem
pan Preetorius jest obłąkany. Po czym zamilkł, jakby żałował tego, co powiedział.
Nic więcej nie udało mi się z niego wyciągnąć.
Przewidywałem, że wiele z tego wszystkiego nie wyniknie, ale co innego jest
przewidywać, a co innego ponieść porażkę.
Wielokrotnie mówiłem sobie, że jedyną tajemnicą jest czas, ten nie kończący
się wątek z wczoraj, dziś, przyszłości, zawsze i nigdy. Te głębokie refleksje okazały
się niepotrzebne; poświęcając popołudnia, studiowałem Schopenhauera albo Royce'a;
całe noce krążyłem po bitych drogach wokół Czerwonego Domu. Czasem widziałem
na piętrze światło dziwnie białe, kiedy indziej wydawało mi się, że słyszę jakieś jęki.
Tak trwało do dziewiętnastego stycznia.
Był to jeden z tych argentyńskich dni, kiedy człowiek czuje się nie tylko
zmaltretowany i zniszczony przez upał, lecz wręcz upodlony. Była może jedenasta w
nocy, kiedy rozpętała się burza: najpierw południowy wiatr, a potem ulewa.
Błądziłem, poszukując jakiegoś drzewa. W nagłym świetle błyskawicy zobaczyłem,
ż
e stoję o parę kroków od ogrodzenia. Nie wiem już, z lękiem czy też z nadzieją
spróbowałem, czy brama jest otwarta. Niespodziewanie ustąpiła. Ruszyłem przed
siebie gnany przez burzę. Niebo i ziemia sprzysięgły się przeciw mnie. Również
drzwi domu były uchylone. Uderzenie deszczu chlasnęło mnie w twarz i wszedłem.
Wewnątrz usunięto posadzki, stąpałem więc po nierówno rosnących kępach
trawy. Jakiś zapach słodkawy i mdlący przenikał cały dom. Na lewo czy też na
prawo, sam już nie wiem, natknąłem się na kamienną balustradę. Pospiesznie
wszedłem na górę. Niemal nie myśląc, przekręciłem kontakt.
Jadalnia i biblioteka z mych wspomnień były teraz, po zburzeniu ścianki
działowej, jedną olbrzymią pustą izbą z jakąś resztką mebli. Nie będę usiłował ich
opisać, bo nie jestem pewien, czy rzeczywiście je widziałem, mimo bezlitosnego
białego światła. Chcę wyjaśnić, że aby coś zobaczyć, trzeba to zrozumieć. Fotel
przewiduje ciało ludzkie, jego gesty, kształty, tak jak nożyczki - czynność krojenia.
Cóż powiedzieć o lampie, o pojeździe? Dziki nie może zrozumieć Biblii misjonarza,
pasażer inaczej postrzega olinowanie statku niż załoga. Gdybyśmy naprawdę
zobaczyli wszechświat, może pomogłoby to nam ogarnąć go umysłem.
Ni jeden z bezsensownych kształtów, jakie udało mi się zobaczyć tej nocy, nie
odpowiadał ciału ludzkiemu ani też żadnemu zastosowaniu, jakie bylibyśmy w stanie
pojąć. Poczułem obrzydzenie i przerażenie. W jednym z kątów zauważyłem
ustawioną prostopadle drabinę wiodącą na wyższe piętro. Pomiędzy nie więcej niż
dziesięcioma żelaznymi szczeblami pozostawione były puste, nierówne przestrzenie.
Ta drabina, postulująca wchodzenie za pomocą rąk i nóg, była zrozumiała i w jakiś
sposób przyniosła mi ulgę. Zgasiłem światło i przez pewien czas czuwałem w
ciemnościach. Nie słyszałem najlżejszego dźwięku, ale przenikała mnie świadomość
obecności rzeczy niepojętych. Wreszcie się zdecydowałem.
Gdy już znalazłem się na górze, moja lękliwa ręka po raz drugi przekręciła
kontakt. Koszmar, jaki zapowiadało niższe piętro, w całej okazałości kwitł na drugim.
Było tam wiele przedmiotów, a może tylko kilka, lecz jednych w drugich. Teraz
przypominam sobie coś w rodzaju długiego stołu operacyjnego, bardzo wysokiego, w
kształcie litery U, z okrągłymi wyżłobieniami na końcach. Przyszło mi do głowy, że
jest to łoże mieszkańca tego domu, którego potworna anatomia tak właśnie się
przedstawia, niby anatomia zwierzęcia lub boga, nie bezpośrednio jednak, lecz
poprzez swój cień. Z jakiejś przed laty czytanej, zapomnianej stronicy Lukiana
przypłynęła ku mnie nazwa amfisbena, która sugerowała to, co widziały moje oczy,
lecz w żadnym razie tego nie wyczerpywała. Przypominam sobie również lustra w
kształcie litery V, ginące w panujących w górze ciemnościach.
Kim był mieszkaniec? Czego szukał na tej planecie nie mniej straszliwej dla
niego niż dla nas? Z jakich tajemnych zakamarków astronomii czy też czasu, z
jakiego dawnego, dziś nie do pojęcia, zmierzchu zjawił się na owym południowo-
amerykańskim przedmieściu tej właśnie nocy?
Poczułem się intruzem wśród chaosu. Deszcz już ustał. Spojrzałem na zegarek
i ze zdumieniem zobaczyłem, że dochodzi druga. Zostawiłem zapalone światło i
ostrożnie zacząłem schodzić. Zejść tędy, którędy wszedłem, nie wydawało się
niemożliwe. Zejść, zanim mieszkaniec powróci. Doszedłem do wniosku, że nie
zamknął drzwi, bo nie wiedział, jak to się robi.
Moja noga dotykała przedostatniego szczebla drabiny, kiedy poczułem, że
wchodzi po niej coś, co jest przytłaczające, powolne, mnogie. Ciekawość przemogła
strach i nie zamknąłem oczu.
Sekta Trzydziestu
Oryginalny manuskrypt obejrzeć można w bibliotece uniwersyteckiej w
Lejdzie; jest po łacinie, ale pewne hellenistyczne naleciałości usprawiedliwiają
podejrzenie, że został przetłumaczony z greckiego. Według Leiseganga pochodzi z IV
wieku ery chrześcijańskiej. Gibbon wspomina o nim przelotnie w jednej z not
odnoszących się do XV rozdziału “Decline and Fall".
Oto co mówi anonimowy autor:
“...Sekta ta nigdy nie była liczna, a i teraz ma bardzo niewielu wyznawców.
Zdziesiątkowani przez ogień i żelazo śpią na poboczach dróg albo w ruinach, jakie się
ostały po wojnie, nie wolno im bowiem budować domów. Zazwyczaj chodzą nago.
Fakty zarejestrowane przez moje pióro są ogólnie znane; moim celem jest
pozostawienie pisemnego świadectwa temu, co udało mi się odkryć w związku z ich
doktryną i zwyczajami. Długo dyskutowałem z ich mistrzami, ale nie zdołałem
nawrócić ich na wiarę w Boga.
Pierwszą rzeczą, jaka zwróciła moją uwagę, była różnorodność ich wierzeń na
temat tego, co dotyczy zmarłych. Najprostsi uważają, że duchy tych, którzy przestali
ż
yć, same zajmują się grzebaniem własnych ciał; inni, mniej ortodoksyjni, są zdania,
ż
e polecenie Chrystusa: «Niechaj umarli grzebią swe umarło»
*
, potępia pompatyczną
próżność naszych obrzędów pogrzebowych.
Rada, aby sprzedać, co się ma, i rozdać to biednym, jest gorliwie wypełniana
przez wszystkich; pierwsi obdarowani oddają to, co dostali, następnym, ci z kolei
następnym. Oto wystarczające wytłumaczenie ich ubóstwa i nagości, zbliżającej ich
do stanu rajskiego. Z zapałem powtarzają słowa: «Wejrzyjcie na ptaki niebieskie, iż
nie sieją ani żną, ani zbierają do gumien, a Ojciec wasz niebieski żywi je. Azażeście
wy niedaleko ważniejsi niż one?» Tekst zakazuje im oszczędzania: «A jeśli trawę
polną, która dziś jest, a jutro będzie w piec wrzucona, Bóg tak przyodziewa, jakoż
daleko więcej was małej wiary? Nie troszczcież się tedy, mówiąc: Cóż będziem jeść
albo co będziem pić?» Przykazanie: «Iż wszelki, który patrzy na niewiastę, aby jej
pożądał, już ją scudzołożył w sercu swoim», jest nieomylnym nakazem czystości.
Tymczasem wielu sekciarzy twierdzi, że skoro nie ma pod niebem ani jednego
człowieka, który by nie popatrzył pożądliwie na kobietę, wszyscyśmy cudzołożyli.
Jako że pragnienie czynu jest równie grzeszne jak sam czyn, sprawiedliwi mogą bez
ryzyka oddawać się najstraszniejszej rozpuście.
Sekta unika kościołów; jej kapłani głoszą kazania na świeżym powietrzu, ze
wzgórza, z jakiegoś murku, czasem ze stojącej na brzegu morza barki.
Nazwa sekty wywoływała rozmaite przypuszczenia. Jedno z nich mówi, że
jest to liczba, do jakiej ograniczeni są wierni, liczba niewielka, lecz prorocza, sekta
bowiem z powodu swej perwersyjnej doktryny skazana jest na zagładę. Inne
wyprowadzają ją z wysokości arki, która miała trzydzieści łokci; inne, fałszujące
astronomię, z liczby nocy będących sumą księżycowego miesiąca; inne ze chrztu
Zbawiciela; jeszcze inne z wieku Adama, gdy powstał z czerwonej gliny. Wszystkie
są równie fałszywe. Nie mniej kłamliwy jest katalog trzydziestu boskości lub tronów,
z których jednym jest Abraksas wyobrażony z głową koguta, ramionami i torsem
człowieka, a odwłokiem zwiniętego węża.
Bezcenny dar głoszenia Prawdy - chociaż ją znam - nie został mi dany.
Niechaj inni, szczęśliwsi ode mnie, zbawiają sekciarzy słowem. Słowem lub ogniem.
Lepiej jest zostać straconym niż zadać sobie samemu śmierć. Ograniczę się więc do
wyłożenia straszliwej herezji.
Słowo stało się ciałem, aby być człowiekiem wśród ludzi, którzy ukrzyżują
Go, a potem zostaną przez Niego zbawieni. Narodził się z żywota kobiety z ludu
wybranego nie tylko po to, by głosić miłość, ale również by zostać męczennikiem.
Nie wolno, by te sprawy zostały zapomniane. Nie wystarczyła śmierć żywej
istoty od żelaza czy od cykuty, aby wstrząsnąć wyobraźnią ludzką do końca naszych
dni. Zrządzeniem Pana wydarzenia nabrały patosu. Oto co tłumaczy Ostatnią
Wieczerzę, słowa Jezusa zapowiadające wydanie Go, wielokrotny znak dawany
jednemu z uczniów; błogosławieństwo chleba i wina, zaparcie się Piotra, samotne
czuwanie w Getsemani, sen dwunastu apostołów, ludzką modlitwę Syna
Człowieczego, krwawy pot, miecze, zdradziecki pocałunek, Piłata umywającego ręce,
biczowanie, szydzenie, cierniem koronowanie, purpurę i berło z trzciny, ocet i żółć,
krzyż na wzgórzu, obietnicę daną dobremu łotrowi, trzęsienie ziemi i ciemności.
Boskie miłosierdzie, jakiemu zawdzięczam tyle łask, pozwoliło mi odkryć
prawdziwą i tajemną przyczynę nazwy sekty. W Kariocie, gdzie najprawdopodobniej
powstała, przetrwał klasztor zwany klasztorem trzydziestu srebrników. To była
najwcześniejsza nazwa i ona daje nam klucz. W tragedii Krzyża - piszę to z należną
czcią - byli aktorzy świadomi i nieświadomi, wszyscy nieodzowni, wszyscy
nieuniknieni. Nieświadomi byli kapłani, którzy wręczyli srebrniki, nieświadomy był
motłoch, który wybrał Barabasza, nieświadomy był prokurator Judei, nieświadomi
byli Rzymianie, co wznieśli Krzyż, na którym On miał ponieść mękę, i wbili
gwoździe, i rzucili kości o Jego szaty. Świadomych było tylko dwóch: Odkupiciel i
Judasz. Ten ostatni rzucił trzydzieści sztuk srebra, będących ceną zbawienia dusz, i
natychmiast się powiesił. Miał wówczas trzydzieści trzy lata, tak jak Syn Człowieczy.
Sekta czci ich jednakowo, a innych rozgrzesza.
Nie ma winnego; nie ma ani jednego, który by świadomie, czy też
nieświadomie, był wykonawcą planu, jaki nakreśliła Mądrość. Teraz wszyscy spoczy-
wają w Chwale.
Ręka odmawia mi opisania drugiej potworności. Wtajemniczeni, skończywszy
ów wiek, każą wyszydzić się i ukrzyżować na wzgórzu, aby iść śladem swoich
mistrzów. To zbrodnicze pogwałcenie piątego przykazania musi zostać ukarane
poprzez zastosowanie rygorów, jakich prawa ludzkie i boskie zawsze wymagały. Oby
przekleństwa firmamentu, oby nienawiść aniołów..."
Zakończenia manuskryptu nie odnaleziono.
Noc darów
Historię tę usłyszeliśmy w starej kawiarni “Pod Orłem", na skrzyżowaniu
Floridy i Piedad.
Rozmawiano o problemie poznania. Ktoś wspomniał platońską tezę
twierdzącą, że wszystko widzieliśmy już w poprzednim świecie, tak że zawsze pozna-
wanie jest rozpoznawaniem; zdaniem - chyba -mojego ojca Bacon napisał, że jeśli
dowiadywać się, to znaczy przypominać sobie, w takim razie nie wiedzieć czegoś,
znaczyłoby o tym zapomnieć. Inny rozmówca, jakiś stary pan, być może trochę
zagubiony w tej metafizyce, zdecydował się zabrać głos. Powiedział wolno i z
przekonaniem:
- Nie do końca pojmuję, czym są platońskie archetypy. Nikt nie pamięta,
kiedy po raz pierwszy zobaczył żółć czy czerń ani gdy po raz pierwszy zachciało mu
się zjeść jakiś owoc, może dlatego, że był wtedy za mały i nie wiedział, iż właśnie
zapoczątkowuje bardzo długi szereg. Natomiast istnieją inne pierwsze doświadczenia,
których się nie zapomina. Mógłbym wam opowiedzieć, co mi dała pewna kwietniowa
noc 1874 roku, która wyryła się w mej pamięci.
Dawniej lato bywało jakieś dłuższe; sam nie wiem, dlaczego zatrzymaliśmy
się tak długo w majątku naszych krewnych, Dornów, o parę mil od Lobos. W owym
czasie jeden z parobków, Rufino, zaczął wprowadzać mnie w wiejskie obyczaje.
Ukończyłem właśnie trzynaście lat, on był trochę starszy i uchodził za chłopaka
pełnego animuszu; kiedy bawiliśmy się w “znaczenie sadzą", zawsze jego przeciwnik
miał na twarzy czarny ślad. Któregoś piątku zaproponował mi, żebyśmy w sobotę
wieczór poszli na zabawę do miasteczka. Rzecz jasna, zgodziłem się, choć nie bardzo
wiedziałem, jakie nas tam czekają rozrywki. Uprzedziłem go, że nie umiem tańczyć,
odparł, że łatwo się tego nauczyć. Po kolacji, około wpół do ósmej, wyszliśmy.
Rufino wystroił się jak na święto i zabrał srebrny sztylecik, ja zaś nie wziąłem
mojego kozika, bojąc się narazić na śmieszność. Niezadługo pojawiły się pierwsze
domy. Znacie, panowie, Lobos? Zresztą to nie ma znaczenia; wszystkie prowin-
cjonalne miasta są identyczne nawet w tym, że każde uważa się za coś zupełnie
odmiennego od innych. Te same udeptane drogi, te same niskie domki, te same
między nimi szczerby, jakby po to, by człowiek na koniu wydawał się wyższy.
Zsiedliśmy z koni na wprost domu pomalowanego na niebiesko, czy też różowo, z
szyldem “La Estrella". Do słupka przywiązanych już było parę koni w pięknej
uprzęży. Spoza przymkniętych drzwi padało na ulicę światło. W głębi sieni ujrzałem
długą izbę z drewnianymi ławami. Między nimi parę ciemnych, nie wiadomo dokąd
prowadzących drzwi. Psiak o żółtej sierści przyjął nas radosnym szczekaniem.
Wewnątrz było sporo ludzi, pośród których kręciło się kilka kobiet w kwiecistych
sukniach. Gospodynią wydała mi się starsza niewiasta cała w czerni. Rufino powitał
ją i powiedział:
- Przyprowadziłem przyjaciela, który jeszcze niewiele widział.
- Nauczy się, niech pan się nie martwi - odparła dama.
Zawstydziłem się. Ażeby odwrócić uwagę lub pokazać, że jestem jeszcze
dzieckiem, siadłem na brzegu ławy i zacząłem bawić się z psem. Na kuchennym stole
paliły się łojowe świece, osadzone w butelkach, pamiętam też blask żarzącego się w
głębi piecyka. Na przeciwległej, pochlapanej wapnem ścianie wisiał obraz Matki
Boskiej Miłosiernej.
Wśród żartów ktoś niezdarnie brzdąkał na gitarze. Z nieśmiałości nie
odmówiłem kieliszka jałowcówki, która sparzyła mi usta. Wśród kobiet jedna wydała
mi się inna niż reszta. Nazywali ją Branką. Zauważyłem w jej rysach coś
indiańskiego, ale była piękna, oczy miała smutne, warkocz do pasa. Rufino, który
zauważył, że na nią popatruję, zwrócił się do niej:
- Opowiedz o napadzie Indian, żeby nam odświeżyć pamięć.
Dziewczyna zaczęła mówić, jakby wokół nie było nikogo, a ja odczułem w
jakiś dziwny sposób, że nie może myśleć o niczym innym, wydawało się, że to
jedyne, co przydarzyło się w jej życiu. Opowiadała to tak:
- Byłam jeszcze mała, kiedy mnie przywieziono z Catamarki. Co ja tam
wiedziałam o napadach. Na estancji ze strachu ani słowem o tym nie wspominano.
Potajemnie dowiedziałam się, że Indianie spadają niby burza, że zabijają ludzi,
porywają zwierzęta, kobiety zabierają ze sobą w głąb lądu i Bóg wie, co z nimi wy-
rabiają. Nie chciałam w to wierzyć. Mój brat Lucas, którego potem zadźgali,
przysięgał mi, że to wszystko bujdy, ale kiedy coś jest prawdziwe, wystarczy to usły-
szeć, aby zrozumieć, iż tak jest naprawdę. Rząd daje im alkohol i mate, żeby siedzieli
w spokoju, ale oni mają bardzo chytrych czarowników, którzy nimi rządzą. Na rozkaz
wodza napadają małe forciki, rozrzucone daleko jedne od drugich. Z samej
ciekawości właściwie już chciałam, żeby nas napadli, i nieraz długo wypatrywałam
ich od zachodu. Nie wiem, ile upłynęło czasu, ale zanim doszło do napadu, zdarzyły
się przymrozki i lata upalne, i znakowanie bydła, i śmierć syna zarządcy. To było tak,
jakby ich przywiał wiatr z pampy. Zobaczyłam w rowie kwitnący kwiat ostu i
przyśnili mi się Indianie, a rano to się stało. Zwierzęta wyczuły to przed ludźmi, tak
jak wyczuwają trzęsienie ziemi. Powiało jakimś niepokojem, a ptactwo zaczęło latać
tam i na powrót. Pobiegliśmy spojrzeć w tę stronę, w którą ja zawsze patrzyłam.
- Kto was zawiadomił? - zapytał któryś ze słuchaczy.
Dziewczyna, jakby wciąż była myślami hen daleko, powtórzyła tylko ostatnie
zdanie.
- Pobiegliśmy spojrzeć w tę stronę, w którą ja zawsze patrzyłam. Jakby
ruszyła pustynia. Przez żelazne sztachety najpierw ujrzeliśmy tuman kurzu, a potem
dopiero Indian. To był napad. Uderzali się rękami po ustach, wydając dziki krzyk. W
Santa Irene było trochę długiej broni, dobrej najwyżej do tego, by ich ogłuszyć i
jeszcze bardziej rozzłościć.
Branka mówiła to, jakby się z pamięci modliła, ale ja usłyszałem na ulicy
Indian z pustyni i ich pokrzykiwania. Jedno pchnięcie i już byli na sali, jakby
wgalopowali do niej na koniach we śnie. Byli to pijani mieszkańcy nadbrzeży. Teraz -
we wspomnieniu - wydaje mi się, że byli bardzo wysokiego wzrostu. Ten, który stał
na czele, dał łokciem kuksańca Rufinowi, znajdującemu się pod drzwiami. Tamten
usunął się i go przepuścił. Starsza niewiasta, która dotąd nie ruszyła się ze swego
miejsca, teraz wstała i zwracając się do nas, powiedziała:
- To Juan Moreira.
Tyle czasu upłynęło, że dziś już nie wiem, czy pamiętam człowieka z owej
nocy, czy też tego, którego potem tylokrotnie miałem widywać w rzeźni. Widzę
czuprynę i czarną brodę Podesty, ale jednocześnie przypominam sobie jakąś twarz
blondyna, poznaczoną ospą. Psiak wyskoczył do nich, łasząc się. Moreira powalił go
jednym cięciem. Padł na grzbiet i zdechł, przebierając w powietrzu łapami. Tu za-
czyna się prawdziwa historia.
Bezszelestnie podszedłem do drzwi, które wychodziły na wąskie przejście i na
schody. Na górze schowałem się w jakimś ciemnym pokoju. Poza niskim łóżkiem nie
zapamiętałem żadnych mebli. Drżałem. Na dole krzyki nie ustawały, dobiegł mnie
brzęk tłuczonego szkła. Usłyszałem lekkie kroki, na chwilę zajaśniała szpara w
drzwiach i rozpoznałem głos Branki, wzywający mnie szeptem.
- Jestem tu po to, by służyć, ale tylko spokojnym ludziom. Przyjdź do mnie i
nie bój się, nie zrobię ci krzywdy.
Zdjęła już szlafrok. Położyłem się obok niej, dłońmi poszukałem jej twarzy.
Nie wiem, ile czasu minęło. Nie było żadnych słów, żadnego pocałunku. Rozplotłem
jej warkocz i pieściłem najpierw jej włosy, a potem jej ciało. Nie widzieliśmy się
więcej i nigdy nie dowiedziałem się jej prawdziwego imienia.
Ogłuszył nas strzał. Powiedziała wtedy:
- Możesz zejść innymi schodami.
Tak zrobiłem i znalazłem się na udeptanej ścieżce. Świecił księżyc. Sierżant
policji z bagnetem na karabinie pilnował muru. Roześmiał się i powiedział:
- Jak widzę, wcześnie zaczynasz.
Coś mu odpowiedziałem, ale nie zwrócił na to uwagi. Na mur wdrapywał się
jakiś człowiek. Jednym ruchem sierżant wbił bagnet w jego ciało. Człowiek stoczył
się na ziemię i pozostał tak, leżąc na plecach, jęcząc i brocząc krwią. Przypomniał mi
się pies. By dobić rannego, sierżant raz jeszcze zagłębił w nim bagnet. Z niejakim
zadowoleniem w głosie powiedział:
- Tym razem ci się nie powiodło, Moreira.
Umundurowani ludzie otaczający dom zbiegli się z różnych stron, za nimi
sąsiedzi. Andrés Chirino siłą musiał wyrywać bagnet z rany. Wszyscy pragnęli
uścisnąć mu dłoń. Rufino roześmiał się:
- Temu wreszcie odechciało się wojować.
Chodziłem pomiędzy grupkami ludzi, opowiadając wszystkim to, co
widziałem. Nagle poczułem się strasznie zmęczony, może miałem gorączkę. Wy-
mknąłem się więc, odszukałem Rufina i ruszyliśmy w drogę powrotną. Wciąż
jechaliśmy konno, gdy zobaczyliśmy blade światło świtu. Bardziej niż zmęczony
czułem się oszołomiony falą tylu wydarzeń.
- Wielkim przypływem tej nocy - powiedział mój ojciec.
Tamten przytaknął.
- Rzeczywiście. W czasie paru krótkich godzin poznałem miłość i zobaczyłem
ś
mierć. Wszystkim ludziom zostają ukazane wszystkie sprawy, a w każdym razie te,
które dane im jest poznać, ale mnie te dwie najbardziej istotne rzeczy ukazały się w
ciągu jednej nocy. Lata mijają, tylekroć opowiadałem tę historię, że nie wiem już, czy
rzeczywiście ją pamiętam, czy tylko powtarzam słowa na nią się składające. Może to
samo przydarzyło się Brance z opowieścią o napadzie Indian. Dziś to już wszystko
jedno, czy to ja, czy też ktoś inny widział, jak zginął Moreira.
Zwierciadło i maska
Po bitwie pod Clontarf, w której Norweg został ukorzony, król wezwał poetę i
rzecze:
- Najwspanialsze wyczyny tracą swój blask, jeżeli się ich nie przełoży na
słowa. Chcę, byś wyśpiewał me zwycięstwo i mą chwałę. Będę Eneaszem, a ty mym
Wergilim. Czy czujesz się na siłach stworzyć dzieło, które unieśmiertelni nas obu?
- Tak, królu - odparł poeta. - Jestem Ollanem. Przez dwanaście zim
studiowałem sekrety wersyfikacji. Znam na pamięć trzysta sześćdziesiąt opowieści
będących podstawą prawdziwej poezji, Cykle z Ulsteru i Munsteru tkwią w strunach
mej harfy. Mam zatem prawo używać najstarszych słów naszego języka i
najzawilszych metafor. Opanowałem tajemne pismo chroniące naszą sztukę przed
niedyskretnymi oczami tłumu. Mogę wysławiać miłość, kradzież bydła, morskie
wyprawy i wojny. Znam mitologiczne powiązania wszystkich domów królewskich
Irlandii. Znam działanie ziół, zasady astrologii, matematykę i prawo kanoniczne. W
publicznych sporach zwyciężałem rywali. Ćwiczyłem się w uprawianiu satyry,
sprowadzającej choroby skórne do trądu włącznie. Jak tego dowiodłem w tej bitwie,
umiem władać mieczem. Jednego nie potrafię: wywdzięczyć ci się za łaskę, jaką mnie
obdarzasz.
Król, którego łatwo męczyły długie przemowy, zwłaszcza nie przez niego
wygłaszane, odparł z ulgą:
- Wiem o tym aż nazbyt dobrze. Mówiono mi, że słowik już przestał śpiewać
w Anglii. Kiedy przeminą deszcze i śniegi, a słowik powróci z południa,
wyrecytujesz swój poemat ku mej chwale przed dworem i przed kolegium poetów.
Daję ci na to pełny rok. Wygładzisz każde słowo i każdą literę. Jak wiesz, nagroda
będzie godna mych królewskich obyczajów i twych nie przespanych nocy.
- Królu, największą nagrodą jest spoglądanie w twoje oblicze - odrzekł poeta,
który był również dworakiem.
Złożył zwyczajowy pokłon i wycofał się, zaczynając już w myśli układać
wiersz.
Gdy minął naznaczony czas, a był to czas epidemii i buntów, zaprezentował
swój panegiryk. Wydeklamował go z powolną pewnością siebie, nie rzuciwszy nawet
okiem na rękopis. Król kiwał głową z aprobatą. Wszyscy naśladowali ten gest, nawet
ci, którzy cisnęli się w drzwiach i nie słyszeli z poematu ani słowa. Wreszcie król
zabrał głos:
- Przyjmuję twe dzieło. Jest to nowe zwycięstwo. Każdemu słowu nadałeś
jego właściwy sens, a każdemu rzeczownikowi określenie, jakie mu przydawali
pierwsi poeci. W całym panegiryku nie ma ani jednego obrazu, którego by nie
używali klasycy. Bitwa jest cudowną tkaniną z ludzi, ostrzem miecza jest zaś krew.
Morze ma swego boga, a z chmur wróży się przyszłość. Zręcznie manewrowałeś
rymami, aliteracją, asonansem, sylabami, retoryką, mądrymi kanonami metryki.
Gdyby nawet zniknęła cała irlandzka literatura - omen absit - można by bez straty
odbudować ją z twej klasycznej ody. Trzydziestu skrybów przepisze ją po dwanaście
razy.
Nastała chwila ciszy, po czym ciągnął dalej:
- Całość jest udana, a przecież nic się nie stało. Puls nie bije szybciej, krew
ż
wawiej nie płynie. Ręce nie chwyciły za łuk. Nikt nie zbladł. Nikt nie wydał
wojowniczego okrzyku, nikt przeciw wikingom nie nadstawił piersi. Za rok, poeto,
będziemy oklaskiwać nowy poemat. Jako wyraz naszego uznania przyjmij to srebrne
zwierciadło.
- Składam dzięki, zrozumiałem - rzekł poeta.
Gwiazdy na niebie wędrowały nadal swą świetlistą drogą. I znowu w saskich
lasach zaśpiewał słowik, a poeta wrócił ze swym dziełem, krótszym niż poprzednie.
Nie wypowiedział go z pamięci, lecz odczytał z widoczną niepewnością, opuszczając
niektóre akapity, jakby sam nie całkiem je rozumiał lub jakby nie chciał ich
profanować. Były to dziwne stronice. Nie był to opis bitwy - to była bitwa. W jej wo-
jennym chaosie szamotał się Bóg, który jest Trzema i Jednym, pogańskie bożki
Irlandii i ci, co będą walczyli setki lat później, w początkach “Starszej Eddy". Forma
była równie osobliwa. Rzeczownikiem w liczbie pojedynczej rządził czasownik w
liczbie mnogiej. Przyimki nie były używane zgodnie ze zwyczajami. Szorstkość i
słodycz przeplatały się. Metafory były zbyt śmiałe, w każdym razie takie się
wydawały.
Król wymienił parę słów z ludźmi pióra, którzy go otaczali, i ozwał się tak
oto:
- O twej pierwszej odzie mogłem powiedzieć, że była szczęśliwym
podsumowaniem tego, co do dziś skomponowano w Irlandii. Ta przewyższa to, coś
uprzednio napisał, przewyższa, a również unicestwia. Zdumiewa, zachwyca,
olśniewa. Nie zasługują na nią głupcy, lecz małe grono mędrców. W szkatule z kości
słoniowej spocznie jej jedyny egzemplarz. Od poety, którego pióro potrafiło coś
takiego spłodzić, możemy oczekiwać jeszcze wspanialszego dzieła. - I dodał z
uśmiechem: - Jesteśmy postaciami z baśni, a należy pamiętać, że w baśniach prym
wiedzie liczba trzy.
Poeta ośmielił się wyszeptać:
- Trzy dary czarownika, triada, niepodważalna Trójca.
Król ciągnął dalej:
- Jako dowód naszego zadowolenia przyjmij tę oto złotą maskę.
- Składam dzięki i przyjmuję - rzekł poeta.
I upłynął kolejny rok. Pałacowe straże doniosły, że poeta nie niesie żadnego
manuskryptu. Król popatrzył nań pełen zdumienia, bo był jakby odmieniony. Coś, co
nie było czasem, naznaczyło i zmieniło jego rysy. Wydawało się, że oczy patrzą w
dal, a może oślepły. Poeta poprosił króla o chwilę rozmowy. Niewolnicy opuścili
pokój.
- Nie napisałeś poematu? - zapytał król.
- Owszem - smutno odparł poeta. - Oby Chrystus, nasz Pan, nie był mi na to
zezwolił.
- Czy możesz go wygłosić?
- Nie śmiem.
- Daję ci odwagę, której ci brak - oznajmił król.
Poeta wygłosił poemat. Był to jeden wers.
Nie ośmielając się wypowiedzieć go na głos, poeta i król wyszeptali go, jakby
był sekretną modlitwą lub też bluźnierstwem. Król nie był mniej zachwycony ani
mniej poruszony niż poeta. Patrzyli na siebie, obaj bardzo bladzi.
- Kiedy byłem młody - rzekł król - pływałem ku zachodowi. Na pewnej
wyspie widziałem srebrne charty, które zagryzały, złote dziki. Na innej żywiliśmy się
zapachem magicznych jabłoni. Na jeszcze innej widziałem mury ognia. Na najdalszej
ze wszystkich rzeka wysoka i pochyła jak nawa strzelała w niebo, a wodami jej
płynęły ryby i łodzie. Oto cuda, ale nie można porównywać ich z twym poematem,
który w jakiś sposób wszystkie je zawiera. Jakie czary sprawiły, że spłynął on na
ciebie?
- Rankiem - rzekł poeta - zbudziłem się, powtarzając jakieś słowa, których z
początku nie pojmowałem. Te słowa to był poemat. Poczułem, że popełniam grzech,
może taki, jakiego Duch nie przebacza.
- Ten, który teraz dzielę z tobą - wyszeptał król. - Grzech poznania Piękności.
Jest to łaska niedostępna ludziom. Musimy ją odpokutować. Dałem ci zwierciadło i
złotą maskę, oto trzeci dar, który będzie ostatni.
I w prawą rękę wsunął mu sztylet.
Wiemy, że wyszedłszy z pałacu, poeta zadał sobie śmierć, a król jest
ż
ebrakiem, który przemierza drogi Irlandii, niegdyś będącej jego królestwem, i że
nigdy nie powtórzył owego poematu.
Undr
Muszę uprzedzić moich czytelników, że przedstawionego niżej tekstu
nadaremnie będą szukać w “Libellusie" (1615) Adama z Bremy, który, jak wiadomo,
narodził się i zmarł w XI wieku. Lappenberg odkrył go w manuskrypcie znajdującym
się w Bodleian Library w Oksfordzie i ze względu na wiele okolicznościowych
szczegółów uznał za zapóźnioną interpolację, lecz opublikował w charakterze
ciekawostki w swych “Analecta Germanica" (Lipsk 1894). Opinia dyletanta z
Argentyny niewiele znaczy, niech czytelnicy sami to osądzą. Moja wersja hiszpańska
nie jest dosłowna, lecz jest wiarygodna.
Pisze Adam z Bremy:
“...Ze wszystkich narodów graniczących z pustynią, a leżących po drugiej
stronie zatoki, poza ziemiami prokreacji dzikiego konia, najbardziej godny
wzmiankowania jest naród Umów. Niepewne lub zmyślone wieści pochodzące od
kupców, niebezpieczne drogi i napady nomadów sprawiły, że nigdy nie dotarłem do
ich terytorium. Niemniej jednak mam wrażenie, że ich rzadko trafiające się i daleko
od siebie pobudowane osady leżą w dolnym biegu Wisły. W odróżnieniu od
Szwedów Umowie wyznają prawdziwą wiarę w Chrystusa, nie zabarwioną
arianizmem ani też krwawym kultem demonów, z których biorą początek królewskie
domy Anglii i innych północnych narodów. Są wśród nich pasterze, wodniacy,
czarownicy, płatnerze wykuwający miecze i wikliniarze plotący łyko. Bezlitosne
wojny niemal nie pozwalają im na uprawianie ziemi. Płaskość terenu i napady
rozmaitych plemion sprawiły, że są świetnymi jeźdźcami i łucznikami. W końcu
człowiek zawsze upodabnia się do swego wroga. Ich włócznie dłuższe są niż nasze,
bo są to włócznie jeźdźców, a nie piechurów.
Należy przypuszczać, że nie znają pióra, rogu napełnionego atramentem ani
też pergaminu. Żłobią swe pismo tak, jak nasi przodkowie żłobili runy, które im
objawił Odyn po tym, gdy - Odyn poświęcony Odynowi - przez dziewięć nocy
zwisał z jesionu.
Do tych ogólnych informacji dodam mą rozmowę z Islandczykiem Ulfem
Sigurdarsonem, człowiekiem poważnym i małomównym. Spotkaliśmy się w Uppsali
nieopodal świątyni. Ogień z płonących drewien już zagasł, przez szczeliny w murze
przenikał chłód i pierwsze blaski świtu. Na zewnątrz zapewne zostawiały na śniegu
ś
lady swych łap szare wilki, pożerające mięso pogan przeznaczone dla trzech bogów.
Nasza rozmowa rozpoczęła się po łacinie, jak to jest w zwyczaju wśród kleru, ale
wkrótce przeszliśmy na język nordycki, którym mówią od dalekiej Thule aż po
azjatyckie bazary.
Oto co mi powiedział:
- Pochodzę z rodu skaldów. Wystarczyła mi wieść, że poezja Urnów składa
się z jednego słowa, aby przedsięwziąć poszukiwania i podróż, która miała
zaprowadzić mnie do ich ziemi. Nie bez zmęczenia i wysiłku dotarłem po roku na
miejsce. Była noc, zauważyłem, że mijający mnie ludzie spoglądają na mnie bacznie,
nieraz dosięgnął mnie ciśnięty kamień. Ujrzałem blask kuźni i wszedłem.
Kowal zgodził się mnie przenocować. Nazywał się Orm. Mówił językiem
podobnym do naszego. Zamieniliśmy parę słów. Z jego ust usłyszałem po raz
pierwszy imię króla, które brzmiało Gunnlaug. Dowiedziałem się, że po ostatniej
wojnie nieufnie odnosił się do cudzoziemców i miał zwyczaj ich krzyżować. Aby
uniknąć tego losu, mniej odpowiedniego dla człowieka niż dla boga, postanowiłem
napisać drapę, czyli hymn pochwalny, wysławiający zwycięstwa, sławę i miłosierdzie
królewskie. Zaledwie nauczyłem się go na pamięć, kiedy przyszło po mnie dwóch
ludzi. Nie chciałem oddać im miecza, ale pozwoliłem im się poprowadzić.
Mimo świtu widać było jeszcze gwiazdy. Szliśmy, mijając nędzne chaty po
obu stronach drogi. Mówiono mi o piramidach. Na pierwszym placu zobaczyłem słup
z żółtego drewna. Na jego szczycie zauważyłem czarną rybę. Orm, który poszedł z
nami, powiedział mi, że ta ryba wyobraża Słowo. Na drugim placu zobaczyłem
czerwony słup uwieńczony kołem. Orm powtórzył, że to też jest Słowo. Poprosiłem,
by mi je powiedział. Odparł, że jest prostym rzemieślnikiem i że go nie zna.
Na trzecim i ostatnim placu zobaczyłem czarny słup z rysunkiem, którego nie
potrafiłbym sobie przypomnieć. W głębi spostrzegłem prosty mur, jego krańców nie
było widać. Potem okazało się, że tworzy koło, jest pokryty glinianym dachem, nie
ma żadnych wewnętrznych drzwi i otacza całe miasto. Konie przywiązane do pali
były niewielkiego wzrostu i miały długie grzywy. Kowala nie wpuszczono. Wewnątrz
pełno było uzbrojonych mężczyzn, wszyscy stali. Gunnlaug, król, był chory i leżał z
przymkniętymi oczami na podwyższeniu wysłanym wielbłądzimi skórami. Był to
człowiek zniszczony, o żółtej cerze, niby święty, lecz zapomniany przedmiot; na jego
piersiach widniały dawne, długie blizny. Jeden z żołnierzy utorował mi drogę, ktoś
przyniósł harfę. Przyklęknąwszy, cicho zacząłem nucić drapę. Nie brakło tam figur
retorycznych, aliteracji ani innych wymaganych przez ten gatunek akcentów. Nie
wiem, czy król ją zrozumiał, ale dał mi srebrny pierścień, który mam do dziś. Pod
poduszką dojrzałem ostrze sztyletu. Po prawej stronie króla stała szachownica o stu
polach, z garścią rozrzuconych pionków.
Strażnik odepchnął mnie. Jakiś człowiek stanął na moim miejscu. Dotknął
strun, jakby je stroił, i cicho powtórzył słowo, jakie chciałem usłyszeć, lecz nie
dosłyszałem. Ktoś powiedział z szacunkiem: “Teraz to nic nie znaczy".
Zobaczyłem czyjeś łzy. Człowiek podnosił lub zniżał głos, niemal jednakowo
brzmiące akordy były zaś monotonne, a raczej nie kończące się. Pragnąłbym, żeby
ten śpiew trwał wiecznie i stał się moim życiem. Nagle ustał. Usłyszałem stuk harfy,
gdy śpiewak, bez wątpienia całkowicie wyczerpany, upuścił ją na ziemię.
Wychodziliśmy bezładnie. Byłem jednym z ostatnich. Ze zdumieniem ujrzałem, że
zapada noc.
Przeszedłem parę kroków. Zatrzymałem się, gdy poczułem czyjąś rękę na
moim ramieniu. Ktoś powiedział:
- Klejnot króla był twym talizmanem, ale musisz umrzeć, usłyszałeś bowiem
Słowo. Ja, Bjarni Thorkelsson, uratuję cię. Pochodzę z rodu skaldów. W swym
dytyrambie nazwałeś krew ostrzem miecza, bitwę zaś tkaniną z ludzi. Słyszałem te
zwroty u ojca mego ojca. Obaj, i ty, i ja, jesteśmy poetami. Uratuję cię. Już nie
szukamy określeń na to, co jest dla nas natchnieniem, i nazywamy to jednym słowem,
którym jest Słowo.
Odpowiedziałem:
- Nie udało mi się go dosłyszeć. Błagam cię, powiedz mi je.
Przez chwilę się wahał, po czym odparł:
- Przysięgłem, że go nie wyjawię. Poza tym nikt nie może niczego nauczyć.
Musisz je znaleźć sam. Spieszmy, twemu życiu grozi niebezpieczeństwo. Ukryjesz
się w mym domu, gdzie nie odważą się ciebie szukać. Jeśli zawieje pomyślny wiatr,
już jutro będziesz płynął na południe.
Tak zaczęła się przygoda, która trwała wiele zim. Nie opowiem wszystkiego,
co mnie spotkało, ani nie będę się starał, by opisać logiczny porządek wszystkich
wydarzeń. Byłem kolejno wioślarzem, handlarzem niewolników, niewolnikiem,
drwalem, rabusiem napadającym karawany, śpiewakiem, różdżkarzem głębokich wód
i metali. Przez rok znosiłem niewolę w kopalniach rtęci, od której traci się zęby. Wraz
z ludźmi przybyłymi ze Szwecji broniłem Mikligarthru (Konstantynopola). Nad
brzegami Morza Azowskiego pokochała mnie kobieta, której nie zapomnę;
porzuciłem ją czy też ona mnie porzuciła, to obojętne. Byłem zdradzany i
zdradzałem. Niejeden raz los kazał mi zabijać. Zostałem wyzwany przez greckiego
ż
ołnierza, który dał mi do wyboru dwa miecze. Jeden był o dłoń dłuższy od drugiego.
Zrozumiałem, że chce mnie nastraszyć, i wybrałem krótszy. Zapytał dlaczego.
Odpowiedziałem, że od mej dłoni do jego serca odległość jest zawsze ta sama. Na
brzegach Morza Czarnego istnieje runiczne epitafium, które wyryłem dla mego
towarzysza Leifa Arnarsona. Biłem się z Błękitnymi Ludźmi z Serkland, czyli z
Saracenami. W miarę upływu czasu stawałem się po kolei różnymi ludźmi, ale ten
zamęt był jak długi sen. Najważniejsze było Słowo. Czasami przestawałem w nie
wierzyć. Powtarzałem sobie, że jest bezsensem rezygnować z przepięknej sztuki
tworzenia przepięknych słów i że nie ma powodu szukać jednego jedynego, niemal
złudnego. Było to płonne rozumowanie. Jakiś misjonarz zaproponował mi słowo Bóg,
które odrzuciłem. Kiedyś o świcie na brzegu pewnej rzeki wpadającej do morza
wydało mi się, że wreszcie doznaję olśnienia.
Wróciłem na ziemię Urnów i z trudem odnalazłem dom śpiewaka.
Wszedłem i wypowiedziałem swe imię. Była już noc. Thorkelsson, który leżał
na ziemi, kazał mi zapalić gromnicę w świeczniku z brązu. Jego twarz była tak
postarzała, że zrozumiałem, iż i ja jestem już stary. Jak to jest w zwyczaju, zapytałem
go o króla. Odpowiedział:
- Już się nie nazywa Gunnlaug. Teraz ma inne imię. Opowiedz mi o swych
podróżach.
Zrobiłem to, zachowując, o ile się dało, chronologię i szczegóły, jakie tu
opuściłem. Zanim skończyłem, zapytał:
- Dużo śpiewałeś na tych ziemiach?
Pytanie zaskoczyło mnie.
- Na początku - odrzekłem - śpiewałem dla zarobku. Potem lęk, którego nie
pojmuję, kazał mi porzucić śpiew i harfę.
- Dobrze - powiedział. - Mów dalej.
Posłuchałem jego rozkazu, potem nastała długa cisza.
- Co ci dała pierwsza kobieta, którą posiadłeś? - zapytał.
- Wszystko - odparłem.
- Mnie również życie dało wszystko. Wszystkim daje wszystko, lecz
większość o tym nie wie. Mój głos jest zmęczony, a me palce słabe, ale słuchaj.
Wyszeptał słowo Undr, co znaczy cud.
Porwał mnie śpiew tego umierającego człowieka, ale w jego tonach i akordach
rozpoznałem własne trudy, niewolnicę, która dała mi pierwszą miłość, ludzi, których
zabiłem, chłodne świty, zorze nad wodami, wiosła. Chwyciłem harfę i zaśpiewałem
inne słowo.
- Dobrze - powiedział tak cicho, że musiałem przysunąć się, by go dosłyszeć. -
Zrozumiałeś mnie.
Utopia człowieka zmęczonego
Nazwał je “utopią", słowem greckim,
znaczącym “takie miejsce nie istnieje".
Quevedo
Nie ma jednakowych wzgórz, ale równina na całej ziemi jest taka sama.
Szedłem po równinie. Zastanawiałem się, bez ciekawości zresztą, czy jestem w
Oklahomie, czy w Teksasie, czy może w miejscu zwanym przez pisarzy pampą. Ani
po lewej, ani po prawej żadnych ogrodzeń. Jak mi się to już zdarzało, z wolna
powtórzyłem słowa Emilia Oribe:
W środku przeraźliwej, nie kończącej się równiny,
Tam niedaleko Brazylii,
które rosną i olbrzymieją.
Droga była nierówna. Zaczęło padać. Dwieście lub trzysta metrów dalej
zauważyłem światło w jakimś domu; dom był niski, czworokątny, otoczony
drzewami. Otworzył mi mężczyzna tak wysoki, że niemal się przeląkłem. Był w
szarym ubraniu. Poczułem, że czeka na kogoś. W drzwiach nie było zamka.
Weszliśmy do podłużnego pomieszczenia o drewnianych ścianach. Z sufitu
zwieszała się lampa, siejąca żółtawe światło. Stół nie wiedzieć dlaczego zadziwił
mnie. Stała na nim klepsydra, pierwsza, z jaką się zetknąłem, dotychczas widywałem
je tylko na stalorytach. Mężczyzna wskazał mi krzesło.
Usiłowałem przemawiać do niego rozmaitymi językami, ale nie udało nam się
porozumieć. On z kolei spróbował mówić po łacinie. Zebrałem moje dawne szkolne
umiejętności i przygotowałem się do rozmowy.
- Po ubraniu - powiedział - poznaję, że przybywasz z innego wieku.
Różnorodność języków sprzyjała różnorodności narodów i wojnom, świat wrócił
więc do łaciny. Niektórzy obawiają się, że przerodzi się ona znowu we francuski,
prowansalski czy w jakiś bełkot, ale nie ma obawy. Zresztą ani to, co było, ani to, co
będzie, mnie nie interesuje.
Nie odpowiedziałem, więc dodał:
- Jeśli nie lubisz patrzeć, jak ktoś inny je, może zechcesz mi towarzyszyć?
Zrozumiałem, że dostrzegł moje zmieszanie, przystałem więc na tę
propozycję.
Poszliśmy korytarzem pełnym rozmaitych drzwi prowadzącym do niewielkiej
kuchenki, w której wszystko było z metalu. Wróciliśmy niosąc kolację na tacy:
kaczany kukurydzy, winne grona, jakiś nieznany owoc, którego zapach przypominał
mi figi, i wielki dzban wody. Chyba nie było chleba. Rysy mego gospodarza były
ostre i miał on coś dziwnego w oczach. Nie zapomnę tej twarzy surowej i bladej,
której więcej nie zobaczę. Mówił bez gestykulacji.
Krępowała mnie konieczność posługiwania się łaciną, lecz w końcu rzekłem:
- Nie zdumiewa cię moje nagłe pojawienie?
- Nie - odparł. - Takie wizyty miewamy od wieku do wieku. Nie trwają długo.
Najpóźniej jutro znajdziesz się u siebie.
Pewność w jego głosie mi wystarczyła. Uznałem, że należy się przedstawić:
- Jestem Eudoro Acevedo. Urodziłem się w 1897 roku w mieście Buenos
Aires. Mam siedemdziesiąt lat. Jestem profesorem literatury angielskiej i amerykań-
skiej oraz pisarzem opowiadań fantastycznych.
- Pamiętam, że czytałem bez przykrości - odpowiedział - dwa opowiadania
fantastyczne. Podróże kapitana Lemuela Guliwera, które wielu uważa za prawdziwe, i
“Summę teologiczną". Ale nie mówmy o faktach. Nikogo nie obchodzą już fakty. Są
tylko punktami wyjścia inwencji i rozumowania. W szkole uczą nas sztuki
wątpienia i zapominania. Zapominania przede wszystkim tego, co osobiste i lo-
kalne. Żyjemy w czasie przemijającym, staramy się jednak żyć sub specie
aeternitatis. Z przeszłości pozostało nam zaledwie parę imion, lecz język skłania się
ku ich zapomnieniu. Unikamy zbędnych uściśleń. Nie ma już chronologii ani historii.
Nie ma również statystyki. Powiedziałeś, że masz na imię Eudoro; ja nie mogę ci
powiedzieć, jak się nazywam, bo zwą mnie po prostu kimś.
- A jak się nazywał twój ojciec?
- Nie nazywał się.
Na jednej ze ścian zobaczyłem regał. Na chybił trafił wyjąłem książkę i
otworzyłem ją; litery były wyraźne, lecz nie do rozszyfrowania, pisane ręcznie. Ich
ostre linie przypominały mi pismo runiczne, którego jednakże używano zawsze tylko
do epigrafów. Pomyślałem, że ludzie przyszłości nie tylko są wyżsi, ale i zręczniejsi.
Instynktownie spojrzałem na długie i szczupłe palce mężczyzny.
Ten odezwał się:
- Teraz zobaczysz coś, czego nigdy nie widziałeś.
Ostrożnie podał mi tom “Utopii" Moore'a, wydrukowany w Bazylei w 1518
roku, w którym brak było wielu kartek i rycin.
Nie bez zarozumiałości odpowiedziałem:
- To książka drukowana. W domu mam ich przeszło dwa tysiące, choć nie są
ani tak stare, ani tak drogocenne.
Przeczytałem głośno jej tytuł. Tamten roześmiał się.
- Nikt nie może przeczytać dwóch tysięcy książek. Żyję od czterech wieków i
w tym czasie przeczytałem nie więcej niż pół tuzina. Zresztą nie jest ważne, by
czytać, tylko by czytać wielokrotnie. Druk, obecnie zniesiony, był czymś bardzo złym
dla ludzkości, jako że mnożył do zawrotu głowy niepotrzebne teksty.
- W moim czasie, w interesującym wczoraj - odparłem - panował przesąd, że
między każdym wieczorem a rankiem dzieją się rzeczy, o których wstyd nie wiedzieć.
Planeta była usiana zbiorowymi zjawami, jak Kanada, Brazylia, Kongo Szwajcarskie
lub Wspólny Rynek. Niemal nikt nie znał wcześniejszej historii tych bytów
platońskich, natomiast wszyscy znali najdrobniejsze szczegóły ostatniego kongresu
pedagogicznego czy nieuchronnego zerwania stosunków między prezydentami i
przesłań, jakie do siebie kierowali, zredagowanych przez sekretarzy sekretarzy z tą
ostrożnością, jaka charakteryzuje tego rodzaju dokumenty.
Czytano to wszystko tylko po to, by od razu zapomnieć, gdyż po paru
godzinach wypierane były przez inne sprawy, równie banalne. Ze wszystkich istnieją-
cych funkcji funkcja polityka była bez wątpienia najbardziej publiczna. Ambasador
czy też minister był czymś w rodzaju kaleki, którego należało przewozić z miejsca na
miejsce w dużych i hałaśliwych wehikułach, pod ochroną motocyklistów i
grenadierów, osaczonego przez rozgorączkowanych fotografów. Można pomyśleć, że
ucięto im nogi, jak lubiła mawiać moja matka. Obrazy i wydrukowane teksty były
bardziej rzeczywiste niż fakty same w sobie. Tylko to, co wydrukowane, uważało się
za prawdziwe. Esse estpercipi (być to być sfotografowanym), taka panowała zasada,
sposób i cel naszego specyficznego pojmowania świata. W tym wczoraj, które stało
się moim udziałem, ludzie byli naiwni; uważali, że jakiś towar jest dobry, bo tak z
uporem twierdził ten, co go produkował. Kradzieże również były częste, chociaż
każdy wiedział, że posiadanie pieniędzy nie daje ani więcej szczęścia, ani więcej
spokoju.
- Pieniędzy... - powtórzył. - Teraz nikt nie doświadcza ubóstwa, co musiało
być nieznośne, ani też bogactwa, które było najbardziej krępującym rodzajem
wulgarności. Każdy wykonuje jakiś zawód.
- Jak rabini - rzekłem.
Chyba nie zrozumiał, bo ciągnął dalej:
- Nie ma również miast. Sądząc po ruinach Bahia Blanca, które obejrzałem z
pustej ciekawości, strata jest niewielka. Jako że nie ma własności, nie ma też
dziedziczenia. Kiedy człowiek dorasta, mając sto lat, gotów jest do przyjęcia siebie
samego i swej samotności. Już począł syna.
- Syna? - zapytałem.
- Tak, jednego jedynego. Nie należy mnożyć rodzaju ludzkiego. Są tacy,
którzy uważają, że człowiek jest organem boskości, odczuwającym, że wszechświat
istnieje, ale nikt nie jest pewien, czy istnieje ta boskość. Mam wrażenie, że teraz się
rozważa złe i dobre strony samobójstwa stopniowego lub jednoczesnego wszystkich
ludzi na świecie. Ale wracajmy do naszych spraw.
Przytaknąłem.
- Po skończeniu stu lat jednostka może się obejść bez miłości i bez przyjaźni.
Cierpienia i nie zamierzona śmierć już jej nie grożą. Zajmuje się jakąś sztuką,
studiuje filozofię, matematykę lub też gra ze sobą w szachy. Kiedy chce, zabija się.
Będąc panem swego życia, jest również panem swej śmierci.
- Czy to cytat? - zapytałem.
- Z pewnością, nie pozostaje nam nic więcej. Język jest zestawem cytatów.
- A wielka przygoda moich czasów, podróże międzyplanetarne? - zapytałem.
- Już od wieków zarzuciliśmy te przenosiny, które zresztą były, rzecz jasna,
cudowne. Nigdy nie udało się nam umknąć przed Tu i Teraz. - Po czym dodał z
uśmiechem: - W dodatku wszelkie podróże są międzyplanetarne. Skoczyć z planety
na planetę to tyle, co pójść do stodoły naprzeciwko. Kiedy pan wszedł do tego
pokoju, odbył pan właśnie międzyplanetarną podróż.
- Oczywiście - przytaknąłem. - Ale również mówiło się o substancjach
chemicznych i gatunkach zoologicznych.
Mężczyzna siedział teraz do mnie tyłem i spoglądał przez szybę. Równina
bieliła się cichym śniegiem i światłem księżyca.
Ośmieliłem się zapytać:
- A czy są jeszcze muzea i biblioteki?
- Nie. Chcemy zapomnieć o wczoraj, z jednym wyjątkiem: komponowania
elegii. Nie ma rocznic ani czczenia pamięci, nie ma posągów zmarłych. Każdy na
własny rachunek musi tworzyć sztukę, jakiej potrzebuje.
- Wobec tego każdy musi być własnym Bernardem Shaw, własnym
Chrystusem i własnym Archimedesem.
Przytaknął bez słowa. Zapytałem:
- Co się stało z rządami?
- Zgodnie z tradycją powoli wyszły z użycia. Robili wybory, wypowiadali
wojny, narzucali taryfy, konfiskowali fortuny, wydawali nakazy aresztowań i chcieli
narzucać cenzurę, a nikt na planecie ich nie szanował. Prasa przestała publikować ich
przemowy i podobizny. Politycy zostali zmuszeni do wzięcia się za uczciwe zawody,
niektórzy stali się zabawnymi komikami lub dobrymi znachorami. Rzeczywistość
była zresztą z pewnością bardziej skomplikowana niż to moje streszczenie.
Zmienił ton i dodał:
- Zbudowałem ten dom, który jest podobny do wszystkich innych. Zrobiłem te
meble i te sprzęty. Pracowałem na roli, na której inni - nie znam ich twarzy -
pracowali może lepiej niż ja. Mogę ci pokazać pewne rzeczy.
Przeszedłem za nim do sąsiedniego pokoju. Zapalił lampę, również zwisającą
z sufitu. W kącie zobaczyłem harfę z paroma strunami. Na ścianach wisiały
prostopadłe płótna, na których dominowały różne odcienie barwy żółtej. Nie
wydawały się wytworem tej samej ręki.
- To moje dzieło - oświadczył.
Obejrzałem płótna i zatrzymałem się przed najmniejszym, które
przedstawiało, a może sugerowało zachód słońca i zawierało w sobie coś z
nieskończoności.
- Jeśli ci się podoba, możesz to sobie wziąć jako podarek od przyszłego
przyjaciela - rzucił spokojnie.
Z wdzięcznością przyjąłem podarunek, lecz inne płótna w jakiś sposób mnie
niepokoiły. Nie powiem, żeby były puste, ale takie odnosiło się wrażenie.
- Namalowane są farbami, jakich twe starodawne oczy nie mogą dojrzeć.
Delikatne palce potrąciły struny harfy, zaledwie dosłyszałem jakiś dźwięk.
Wtedy dało się słyszeć pukanie.
Wysoka kobieta i trzech czy też czterech mężczyzn weszło do domu. Można
by rzec, że byli rodzeństwem lub też że upodobnił ich czas. Mój gospodarz zaczął
zrazu rozmawiać z kobietą.
- Wiedziałem, że zjawisz się tej nocy. Widziałaś Nilsa?
- Parę razy. Ciągle maluje.
- Miejmy nadzieję, że z większym powodzeniem niż jego ojciec.
Rękopisy, obrazy, meble, sprzęty, niczego nie pozostawiliśmy w domu.
Kobieta pracowała na równi z mężczyznami. Zawstydziłem się swojej słabości, która
nie pozwalała mi prawdziwie im pomóc. Nikt nie zaryglował drzwi, gdy już
wyszliśmy objuczeni. Zauważyłem, że dach domu jest dwuspadowy.
Po piętnastu minutach marszu skręciliśmy na lewo. W głębi dostrzegłem coś
w rodzaju wieży zwieńczonej kopułą.
- To krematorium - powiedział któryś z nich. - Wewnątrz jest komora śmierci.
Podobno to wynalazek pewnego filantropa o nazwisku, jeśli się nie mylę, Adolf
Hitler.
Dozorca, którego wzrost mnie nie zaskoczył, otworzył nam kratę.
Mój gospodarz szepnął parę słów. Przed wejściem do środka zrobił ręką gest
pożegnania.
- Znów będzie padał śnieg - powiedziała kobieta.
W mym gabinecie przy ulicy Mexico mam płótno, które ktoś namaluje za
tysiące lat materiałami rozrzuconymi dzisiaj po całej planecie.
Fortel
Historia, którą opowiem, to historia dwóch ludzi czy też może raczej historia
wydarzenia, w którym wzięło udział dwóch ludzi. Samo wydarzenie ani oryginalne,
ani niezwykłe ma zresztą mniejsze znaczenie niźli osobowość bohaterów. Obaj
zgrzeszyli przez pychę, ale w sposób całkowicie odmienny i z odmiennym
rezultatem. Fakt (właściwie niemal anegdota) miał miejsce niedawno w jednym z
amerykańskich stanów. Moim zdaniem nie mógł zdarzyć się nigdzie indziej.
W końcu 1961 roku na teksaskim uniwersytecie w Austin miałem okazję
długo rozmawiać z jednym z protagonistów wydarzenia, które chcę opowiedzieć,
doktorem Ezrą Winthropem. Jest on profesorem staroangielskiego (sam nie uznaje
określenia “anglosaski", twierdząc, że ta nazwa kojarzy się z elementem
dwuczęściowym). Przypominam sobie, że nie zaprzeczywszy mi ani razu, poprawił
wiele moich błędów i zbyt śmiałych konkluzji. Mówiono mi, że w czasie egzaminów
woli nie formułować żadnych pytań i zaprasza studenta do wypowiadania się na
dowolny temat, pozwalając mu wybrać jakieś określone zagadnienie. Winthrop
pochodzi z Bostonu, ze starej purytańskiej rodziny i wiele go kosztowało nagięcie się
do zwyczajów i przesądów Południa. Tęsknił za śniegiem, zauważyłem jednak, że
ludzie Północy umieją chronić się przed zimnem, tak jak my przed upałem. Obraz
jego, trochę już zamglony, ukazuje mi wysokiego mężczyznę o siwiejących włosach,
nie tyle zręcznego, ile mocnego. Lepiej przypominam sobie jego kolegę, Herberta
Locke'a. Ofiarował mi on egzemplarz swej książki “Toward a History of the
Kenning", w której twierdzi, że Sasi wyzwolili się z tych cokolwiek mechanicznych
metafor (“droga wieloryba" zamiast “morza", “sokół bitwy" zamiast “orła"), podczas
gdy poeci skandynawscy przeplatali je i łączyli aż do utraty sensu. Wspomniałem
Herberta Locke'a, albowiem gra pewną rolę w mym opowiadaniu.
Teraz dochodzę do głównego bohatera, Islandczyka Erica Einarssona. Nigdy
go nie spotkałem. Przyjechał do Teksasu w 1969 roku, podczas gdy byłem w
Cambridge, ale listy wspólnego przyjaciela Ramona Martineza Lopeza sprawiły, iż
miałem uczucie, że znam go doskonale. Wiem, że był gwałtowny, energiczny,
chłodny w obyciu; w kraju ludzi wysokich mógł uchodzić za wysokiego. Z powodu
rudych włosów, jak to było do przewidzenia, studenci ochrzcili go Czerwonym
Erikiem. Był on zdania, że nie najlepszy slang w ustach cudzoziemca zmienia go w
intruza, wobec czego nigdy nie używał skrótu O.K. Dobry badacz języków
nordyckich, angielskiego, łaciny i - choć się do tego nie przyznawał - niemieckiego,
bez trudu wyrobił sobie markę na amerykańskich uniwersytetach. Jego pierwszą
pracą była monografia na temat czterech artykułów De Quinceya poświęconych
wpływowi duńskiego na krainę jezior Westmoreland. Po niej napisał drugą na temat
chłopskiego dialektu w Yorkshire. Obie te publikacje zostały dobrze przyjęte, lecz
Einarsson był zdania, że jego kariera wymaga czegoś bardziej spektakularnego. W
1970 roku w Yale opublikował obszerne wydanie krytyczne ballady o bitwie pod
Maldon. Erudycja, jaką wykazał w przypisach, nie pozostawiała nic do życzenia, lecz
pewne hipotezy zawarte we wstępie wzbudziły dyskusję w najbardziej elitarnych
kręgach akademickich. Einarsson twierdził na przykład, że rodzaj ballady
przypomina - jakkolwiek nie bezpośrednio -heroiczny styl fragmentów “Finnsburha",
nie zaś opanowaną retorykę “Beowulfa", i że sposób, w jaki miejscami są w niej
wplatane wzruszające szczegóły, jest interesującą zapowiedzią metod podziwianych,
słusznie zresztą, w sagach islandzkich. Wniósł również pewne poprawki w tekście
Elphinstona. Od razu w 1969 roku został mianowany profesorem uniwersytetu w
Teksasie.
Jak wiadomo, na amerykańskich uniwersytetach dość często odbywają się
kongresy germanistów. Doktor Winthrop miał szczęście być delegatem na
poprzednim kongresie w East Lansing. Dziekan jego wydziału, który zresztą
szykował się do roku wolnego od wykładów, poprosił go, by zastanowił się nad
kandydatem na następne spotkanie, w Wisconsin. W rzeczywistości było ich tylko
dwóch: Herbert Locke lub Eric Einarsson.
Podobnie jak Carlyle, Winthrop wyrzekł się purytańskiej wiary swych
przodków, pozostał jednak wierny ich zasadom etycznym. Nie odmówił swej rady,
jego obowiązek był zresztą oczywisty. Herbert Locke od 1954 roku nie skąpił mu
swej pomocy przy opracowywaniu wyczerpującego wydania eposu “Beowulf”, które
w pewnych określonych wypadkach miało zastąpić edycję Klaebera, teraz zajęty był
kończeniem czegoś bardzo przydatnego dla germanistyki: słownika angielsko-
anglosaskiego, który miał oszczędzić czytelnikom niepotrzebnego nieraz szperania po
słownikach etymologicznych. Einarsson był o wiele młodszy. Jego pewność siebie
ś
ciągnęła nań ogólną niechęć, nie wyłączając niechęci Winthropa. Wydanie
krytyczne “Finnsburha" niemało przyczyniło się do zwrócenia ogólnej uwagi na jego
nazwisko. Miał zacięcie polemiczne, na kongresie mógł odegrać większą rolę niż
milczący i nieśmiały Locke. Nad tym wszystkim zastanawiał się właśnie Winthrop,
kiedy stało się to, co się stało.
W “Yale Monthly" ukazał się obszerny artykuł na temat studiów nad literaturą
i językiem anglosaskim. Pod ostatnią linijką widniały nie pozostawiające wątpliwości
inicjały E.E., a jakby jeszcze tego było mało, słowa University of Texas. Artykuł,
napisany prawidłową angielszczyzną cudzoziemca, nie pozwalał sobie na najmniejsze
uszczypliwości, był jednak utrzymany w tonie agresywnym. Autor stwierdzał, że
rozpoczynanie studiów tego języka od eposu “Beowulf", dzieła starej daty,
napisanego stylem retorycznym i wergiliańskim, jest nie mniej dowolne niż za-
czynanie ich od zawiłych wierszy Miltona. Doradzał odwrócenie porządku
chronologicznego: zaczęcie od “Grobu" z XI wieku, w którym pobrzękuje aktualny
język, a potem cofanie się do początków. Co do “Beowulfa", wystarczy przedstawić
jakiś fragment tego nudnawego eposu o trzech tysiącach wersów, na przykład rytuały
pogrzebowe Scylda, powracającego do morza, z którego wyszedł. Nazwisko Winthro-
pa nie było ani razu wzmiankowane, lecz ten ostatni poczuł się osobiście dotknięty.
Niewymienienie go nie miało znaczenia: ważne było, że podważono jego metody
pedagogiczne.
Do powzięcia decyzji pozostawało niewiele już czasu. Chcąc być
sprawiedliwym, Winthrop nie mógł pozwolić, by artykuł Einarssona, ogólnie już
znany i komentowany, miał wpłynąć na jego decyzję. Wybór był trudny. Któregoś
ranka zjawił się w dziekanacie; tegoż popołudnia Einarssonowi zlecono oficjalnie
misję wyjazdu do Wisconsin.
W wilię dnia 19 marca, kiedy to miał nastąpić wyjazd, Einarsson zjawił się w
gabinecie Ezry Winthropa. Przyszedł pożegnać się i podziękować. Okno wychodzące
na skośną, obsadzoną drzewami ulicę było obudowane półkami pełnymi książek.
Einarsson od razu dostrzegł pierwsze wydanie “Eddy Islandorum" w pergaminie.
Winthrop powiedział, że wie, iż Einarsson dobrze wywiąże się z nałożonego nań
zadania, i że nie ma za co dziękować. Jeśli się nie mylę, ich rozmowa trwała długo.
- Porozmawiajmy szczerze - powiedział Einarsson. - Absolutnie wszyscy na
naszym uniwersytecie wiedzą, że jeżeli nasz dziekan, Lee Rosenthal, zaszczycił mnie
misją reprezentowania nas, zrobił to na skutek pańskich sugestii. Nie chcę pana
oszukiwać. To prawda, że jestem dobrym germanistą, językiem mojego dzieciństwa
jest język sag i mam lepszą wymowę niż moi koledzy z Wielkiej Brytanii. Moi
studenci wymawiają cyning, a nie cunning, wiedzą również, że pod żadnym
pozorem na wykładach nie wolno im palić ani pojawiać się w hipisowskich strojach.
Teraz co do mojego zawiedzionego rywala: byłoby w najgorszym guście, gdybym
zabrał się do krytykowania go; na temat kenningów wykazuje on nie tylko źródłową,
ale również dokładną znajomość prac Meissnera i Marquardta. Pomińmy jednak te
drobiazgi. Jestem panu, doktorze, winien osobiste wyjaśnienie. Opuściłem mój kraj
pod koniec 1967 roku. Jeżeli ktoś decyduje się na wyjazd w dalekie strony,
niedwuznacznie narzuca sobie obowiązek, że się tam wybije. Moje dwie początkowe
czysto filologiczne publikacje miały na celu tylko wykazanie moich umiejętności.
Rzecz jasna, że nie było to dosyć. Zawsze interesowała mnie ballada o Maldon, którą
z niewielkimi potknięciami mogę deklamować z pamięci. Udało mi się skłonić
władze Yale do wydania mojej pracy krytycznej na ten temat; jak pan wie, ballada
opiewa skandynawskie zwycięstwo, ale teza, że miała wpłynąć na późniejsze sagi
islandzkie, jest moim zdaniem absurdalna i nie do przyjęcia. Wspomniałem o tym,
tylko by schlebić angielskim czytelnikom.
Teraz przechodzę do sprawy zasadniczej, do mojej polemicznej noty w “Yale
Monthly". Jak pan wie, usprawiedliwia ona lub chce usprawiedliwić mój system
nauczania, umyślnie wyolbrzymiając minusy pańskiego, który w zamian za
narzucenie studentom owych trzech tysięcy zawiłych wersów opowiadających jakąś
niejasną historię, ofiarowuje im bogaty słownik, który - o ile nie przerwą tego, co
robią - pozwoli im później korzystać z całego corpus literatury anglosaskiej.
Prawdziwym celem mego artykułu był wyjazd do Wisconsin. Pan, mój drogi, wie tak
jak i ja, że kongresy nie są same w sobie wiele warte i powodują zbędne koszta, ale
dobrze jest mieć je w swoim życiorysie.
Winthrop popatrzył na niego zaskoczony. Był inteligentny, ale skłonny do
brania wszystkiego zbyt serio, wszystkiego - tak kongresów, jak i wszechświata, w
końcu również mogącego być kosmicznym żartem. Einarsson ciągnął dalej:
- Może przypomina pan sobie naszą pierwszą rozmowę. Przyjechałem z
Nowego Jorku, była to niedziela, stołówka uniwersytecka była zamknięta i poszliśmy
na lunch do “Nighthawk". Dowiedziałem się wówczas wielu rzeczy. Jako prawdziwy
Europejczyk zawsze uważałem wojnę domową za krucjatę przeciw zwolennikom
niewolnictwa. Pan dowodził, że Południe było w swoim prawie, chcąc odłączyć się
od Unii i zachować własne instytucje. Aby nadać większą wagę swej opinii,
zaznaczył pan, że pochodzi z Północy i że ktoś z pańskich przodków walczył w
szeregach Henry'ego Hallecka. Wychwalał pan również odwagę konfederatów. W
odróżnieniu od innych mam dobrego nosa do ludzi. Ów ranek wystarczył mi.
Zrozumiałem, drogi kolego, że trawi pana specyficzne amerykańskie pragnienie
bezstronności. Przede wszystkim pragnie pan być fair. Właśnie dlatego, że jest pan
człowiekiem Północy, usiłuje pan zrozumieć i usprawiedliwić racje Południa. Kiedy
dowiedziałem się, że mój wyjazd do Wisconsin zależy od pańskiej opinii,
postanowiłem wykorzystać swoje odkrycie. Zrozumiałem, że zaatakowanie metody,
jaką posługuje się pan w swych wykładach, jest najskuteczniejszym sposobem, aby
zapewnić sobie pański głos. Natychmiast napisałem swój artykuł. Obyczaje
miesięcznika zmusiły mnie do użycia inicjałów, ale zrobiłem co mogłem, by nie
pozostawić najmniejszych wątpliwości co do tożsamości autora. Niezależnie od tego
rozgłosiłem wszystko między kolegami.
Nastąpiła długa cisza, którą w końcu przerwał Winthrop.
- Teraz rozumiem - powiedział. - Jestem starym przyjacielem Herberta i
doceniam jego pracę. Pan bezpośrednio czy też pośrednio mnie zaatakował.
Odmówienie panu mego głosu mogło równać się represji. Porównałem więc wasze
zasługi, a rezultat pan zna. - Potem dodał, jakby myśląc głośno: - Może chcąc nie
okazać się małostkowym, uległem próżności. Jak pan widzi, pański fortel nie
zawiódł.
- Fortel jest odpowiednim słowem - odparł Einarsson - ale nie żałuję tego, co
zrobiłem. Uczynię co w mej mocy dla dobra naszego uniwersytetu. Poza tym
zdecydowałem, że pojadę do Wisconsin.
- Mój pierwszy wiking - powiedział Winthrop, patrząc mu prosto w oczy.
- Jeszcze jeden romantyczny przesąd. Nie wystarczy być Skandynawem, by
być potomkiem wikingów. Moi rodzice byli dobrymi pasterzami Kościoła
ewangelickiego; w początkach dziesiątego wieku moi przodkowie byli może dobrymi
kapłanami Tho-ra. O ile wiem, w mojej rodzinie w ogóle nie zdarzali się ludzie
morza.
- W mojej było wielu - odparł Winthrop. - Mimo wszystko nie różnimy się tak
bardzo. Łączy nas wspólny grzech: próżność. Pan mnie odwiedził, by się poszczycić
swym pomysłowym fortelem, ja poparłem pana, by się poszczycić mą prawością.
- I jeszcze coś nas łączy - odpowiedział Einarsson. - Narodowość. Jestem
obywatelem amerykańskim. Moje miejsce jest tu, nie w dalekiej Thule. Pan pewnie
uważa, że paszport nie zmienia charakteru człowieka.
Podali sobie ręce, po czym się rozstali.
Avelino Arredondo
Zdarzyło się to w Montevideo w 1897 roku.
W każdą sobotę grupa przyjaciół spotykała się w “Café del Globo" wokół tego
samego, stojącego na uboczu stolika, jak robią ludzie przyzwoici i skromni, którzy
nie chcą pokazywać swoich mieszkań czy też uciekają od swego otoczenia. Wszyscy
byli mieszkańcami Montevideo i z początku niełatwo im było zaprzyjaźnić się z
Arredondo, który pochodził z głębi kraju i ani się nie zwierzał, ani nie zadawał pytań.
Miał niewiele ponad dwadzieścia lat, był chudy, ciemnoskóry, raczej niski i chyba
tępawy. Jego twarz mogła wydawać się bez wyrazu, gdyby nie oczy jednocześnie
senne i pełne energii. Pracował w pasmanterii na ulicy Buenos Aires, a w wolnych
chwilach studiował prawo. Kiedy inni piętnowali szalejącą w kraju wojnę, którą
według powszechnej opinii prezydent z nikczemnych przyczyn przeciągał,
Arredondo milczał. Milczał i wtedy, kiedy zarzucano mu skąpstwo.
Niezadługo po bitwie pod Cerros Blancos Arredondo oznajmił kolegom, że
znika na jakiś czas, bo musi pojechać do Mercedes. Wiadomość nie zaniepokoiła
nikogo. Ktoś powiedział, by miał się na baczności przed tym nicponiem Apariciem
Saravią; Arredondo odparł z uśmiechem, że nie boi się białych. Tamten, który zapisał
się do partii, nic już nie odpowiedział.
Trudniej mu przyszło rozstanie z jego dziewczyną, Klarą. Zrobił to używając
tych samych słów. Uprzedził ją, by nie czekała na listy, bo będzie bardzo zajęty.
Klara, która też nie miała zwyczaju pisania, zgodziła się na taki układ. Bardzo się
kochali.
Arredondo mieszkał pod miastem. Usługiwała mu Mulatka o tym samym
nazwisku co on, gdyż jej przodkowie byli niewolnikami rodziny Arredonda w czasie
Wielkiej Wojny. Należała do osób, którym można było w pełni zaufać; nakazał jej, by
każdemu, kto będzie o niego pytał, mówiła, że jest na wsi. Właśnie odebrał w sklepie
ostatnią pensję.
Przeniósł się do pokoju w głębi, wychodzącego na ziemne patio. Posunięcie to
nie było konieczne, ale pomagało mu w wyobcowaniu się, którego pragnął.
Wróciwszy do zarzuconego zwyczaju drzemania podczas sjesty, z wąskiego
ż
elaznego łóżka spoglądał ze smutkiem na puste półki biblioteczne. Sprzedał
wszystkie swe książki, z propedeutyką prawa włącznie. Pozostała mu tylko Biblia,
której nigdy naprawdę nie poznał i nie przeczytał do końca.
Przeglądał ją strona po stronie, czasami z zainteresowaniem, czasami
znudzony, i narzucał sobie obowiązek uczenia się na pamięć niektórych rozdziałów
Księgi Wyjścia i zakończenia Eklezjastesa. Nie usiłował zrozumieć tego, co czytał.
Był wolnomyślicielem, ale co wieczór odmawiał “Ojcze nasz", bo tak obiecał matce,
wyruszając do Montevideo. Niedotrzymanie tej synowskiej obietnicy mogło mu przy-
nieść nieszczęście.
Wiedział, że musi doczekać do poranka dwudziestego piątego sierpnia. Znał
dokładnie liczbę dni dzielących go od tej daty. Po tym terminie czas ustanie lub,
wyrażając się ściśle, nic, co stanie się potem, nie będzie miało znaczenia. Oczekiwał
tej daty, jak się czeka na chwilę szczęścia i wyzwolenia. Zatrzymał zegarek, by ciągle
na niego nie spoglądać, ale co noc słysząc dwanaście ciemnych uderzeń, zrywał
kartkę z kalendarza, myśląc: o jeden dzień mniej.
Z początku chciał nabrać jakichś przyzwyczajeń: pić mate, palić mocne
papierosy, które by sam sobie skręcał, czytać i powtarzać na głos pewną liczbę
stronic, rozmawiać z Klementyną, kiedy na tacy przynosiła mu posiłek, powtarzać i
przed zdmuchnięciem świec ulepszać pewne przemówienie. Rozmowa z Klementyną,
kobietą bardzo już starą, nie była łatwa, pamięć jej bowiem ograniczała się do wsi i
codziennych wiejskich zajęć.
Miał też do dyspozycji szachownicę; rozgrywał na niej chaotyczne partie,
których nigdy nie kończył. Brakło w tych szachach wieży, zastępował ją zwykle
nabojem lub dwudziestocentówką.
Aby jakoś zapełnić czas, co rano sprzątał swój pokój za pomocą ścierki i
miotły oraz zabijał pająki. Mulatce nie podobało się, iż zniża się do zajęć należących
do niej, których w dodatku nie umie wykonywać.
Wolałby budzić się, kiedy słońce stało już wysoko na niebie, ale
przyzwyczajenie wstawania o świcie było silniejsze niż jego postanowienia. Bardzo
tęsknił do przyjaciół, choć bez goryczy myślał o tym, że oni nie tęsknią za nim z
powodu jego nieprzezwyciężonej rezerwy. Pewnego popołudnia jeden z przyjaciół
przyszedł zapytać, co się z nim dzieje, ale Mulatka go nie znała i odprawiła go.
Arredondo nigdy nie miał się dowiedzieć, kto to był. Wiele go kosztowało, jako
zapalonego czytelnika gazet, zrezygnowanie z tych muzeów nieważnych drobiazgów.
Nie był człowiekiem skłonnym do medytacji lub wahań.
Jego dni i noce były jednostajne, mimo to najtrudniejsze były niedziele.
W połowie lipca pomyślał, że popełnił błąd, dzieląc czas, który i tak w jakiś
sposób nami rządzi. Pozwolił wtedy błądzić swym marzeniom po rozległych ziemiach
Urugwaju, dziś zlanych krwią, myśląc o falistych polach Santa Irene, gdzie bawił się
latawcem, o kucu, który dzisiaj zapewne już nie żył, o kurzu, jaki unosił się po
przejściu stada prowadzonego przez pasterzy, o sfatygowanym dyliżansie
przyjeżdżającym co miesiąc z Fray Bentos ze swym ładunkiem błyskotek i tandety, o
zatoce La Agraciada, gdzie wylądowało Trzydziestu Trzech bohaterów narodowych,
o Hervidero, o szczytach, lasach i rzekach, o Cerro, na które się wdrapywał,
docierając aż do latarni morskiej na szczycie, przekonany, że na brzegu La Platy nie
ma drugiego, które mogłoby się z nim równać. Kiedyś ze wzgórza w zatoce przeniósł
się myślą do wzgórza w herbie Montevideo i zasnął.
Co noc wiatr od morza przynosił chłód ułatwiający sen. Nie zaznał
bezsenności.
Bardzo kochał swoją dziewczynę, ale powiedział sobie, że mężczyzna nie
powinien myśleć o kobietach, zwłaszcza wtedy, gdy odczuwa ich brak. Wieś
przyzwyczaiła go do czystości. Co do tamtej sprawy... Usiłował jak najmniej myśleć
o człowieku, którego nienawidził.
Deszcz bębniący o dach tarasu dotrzymywał mu towarzystwa.
Dla więźnia lub ślepca czas płynie niby woda po łagodnej pochyłości. Mniej
więcej w połowie okresu swego odosobnienia Arredondo zdołał niejeden raz poczuć
się jakby w czasie poza czasem. Na pierwszym patio była studnia, w głębi której
siedziała ropucha; nigdy nie przyszło mu do głowy, że tym, czego by pragnął, jest
czas ropuchy, czas graniczący z wiecznością. Kiedy termin już się zbliżał, zaczął się
znowu niecierpliwić. Pewnej nocy nie wytrzymał i wyszedł na ulicę. Wszystko
wydało mu się inne, jakby większe. Na rogu zobaczył światło i wszedł do szynku.
Aby usprawiedliwić swą obecność, zamówił kieliszek gorzkiej cana. Żołnierze
rozparci przy drewnianym szynkwasie rozmawiali. Jeden z nich powiedział:
- Wiecie, że jest surowo zakazane podawanie jakichkolwiek wiadomości o
walkach. Wczoraj wieczór zdarzyło się nam coś, co was zabawi. Wraz z jednym
chłopakiem z koszar przechadzaliśmy się przed gmachem redakcji “La Razón". Na
ulicy usłyszeliśmy dochodzące ze środka słowa, sprzeczne z tym zakazem.
Weszliśmy, nie tracąc czasu. Ciemno tam było jak w grobie, więc po omacku
puściliśmy serię w kierunku mówiącego. Kiedy wreszcie zamilkł, zaczęliśmy go
szukać, żeby go wyciągnąć nogami do przodu, i wtedy przekonaliśmy się, że to
maszyna, takie coś, co się nazywa fonograf, że to samo gadało.
Wszyscy się roześmieli.
Arredondo słuchał ich gadaniny w milczeniu. Jeden z żołnierzy zapytał go:
- Jak ci się podoba ten dowcip, chłopie?
Arredondo nie odpowiedział, wtedy chłopak w mundurze zwrócił się do
niego, przysuwając blisko twarz:
- Natychmiast krzyknij: “Niech żyje prezydent Juan Idiarte Borda!"
Arredondo posłuchał rozkazu. Wśród kpiących okrzyków doszedł do drzwi.
Już był na ulicy, kiedy usłyszał ostatnią obelgę:
- Strach się nie boi ani nie obraża.
Zachował się jak tchórz, ale wiedział, że nim nie jest. Spokojnie wrócił do
domu.
Dwudziestego piątego sierpnia Avelino Arredondo zbudził się po dziewiątej.
Najpierw pomyślał o Klarze, dopiero później o dacie. Powiedział do siebie z ulgą:
- Koniec męki oczekiwania. Oto nadszedł dzień.
Ogolił się bez pośpiechu i w lustrze ujrzał swą zwykłą twarz. Wybrał
czerwony krawat i ubrał się w to, co miał najlepszego. Obiad zjadł późno. Szare niebo
groziło deszczem - zawsze wyobrażał sobie, że to będzie promienny dzień. Poczuł
ś
ciśnięcie serca na myśl, że na zawsze opuszcza wilgotną izdebkę. W sieni natknął się
na Mulatkę i oddał jej ostatnie pieniądze, jakie mu jeszcze pozostały. Na metalowej
ż
aluzji mydlarni zobaczył kolorowe trapezy i pomyślał sobie, że zapomniał o nich już
przeszło dwa miesiące temu. Ruszył w stronę ulicy Sarandi. Był to dzień świąteczny i
na ulicach nie było wielu ludzi.
Nie wybiła trzecia, kiedy doszedł do placu Matriz. Właśnie skończyło się “Te
Deum" i grupki mężczyzn, wojskowych i księży, powoli schodziły po stopniach
kościoła. Na pierwszy rzut oka cylindry, czasem trzymane w rękach, mundury,
galony, broń, sutanny mogły dać złudzenie, że jest ich wielu. W rzeczywistości nie
było więcej niż jakieś trzydzieści osób. Arredondo nie czuł strachu, lecz coś w
rodzaju szacunku. Zapytał, który z nich jest prezydentem. Odpowiedziano mu:
- Ten obok arcybiskupa w mitrze i z pastorałem.
Wyjął rewolwer i wystrzelił.
Idiarte Borda zrobił parę kroków, padł na wznak i powiedział wyraźnie:
- Umieram.
Arredondo oddał się do dyspozycji władz. Jakoby potem zadeklarował:
- Należę do partii czerwonych, co stwierdzam z dumą. Zabiłem prezydenta,
który zdradził i zgnoił naszą partię. Zerwałem z przyjaciółmi i z dziewczyną, żeby ich
w to nie wplątywać. Nie czytywałem gazet, by nikt nie mógł powiedzieć, że zostałem
namówiony. Ten akt sprawiedliwości jest mój i tylko mój. A teraz mnie sądźcie.
Tak to mniej więcej wyglądało, aczkolwiek w sposób mniej prosty; wolno mi
jednak wyobrażać sobie, że właśnie tak.
Krążek
Jestem drwalem. Nazwisko nie ma znaczenia. Chata, w której się urodziłem
i w której niezadługo umrę, stoi na skraju lasu. O tym lesie mówią, że ciągnie się aż
do morza otaczającego całą ziemię, po którym krążą drewniane domki, takie jak mój.
Bo ja wiem? Nigdy go nie widziałem. Nie widziałem też drugiego krańca lasu. Kiedy
byliśmy mali, mój starszy brat kazał mi przysiąc, że we dwóch wyrąbiemy cały las do
ostatniego drzewa. Mój brat umarł, a ja szukam i będę szukał czegoś całkiem innego.
Na zachodzie płynie rzeczka, w której można łowić ryby ręką. W lesie są wilki, ale
nie boję się ich, a moja siekierka nigdy mnie nie zawiodła. Nigdy nie liczyłem też
swoich lat, choć wiem, że mam ich dużo. Moje oczy już nie widzą. We wsi, dokąd
zresztą nie chodzę, żeby nie zabłądzić, uważają mnie za sknerę. Ale do czego mógł w
ż
yciu dojść drwal?
Drzwi domu przyciskam kamieniem, żeby się tam nie dostał śnieg. Pewnego
popołudnia usłyszałem ciężkie kroki, a potem stukanie. Otworzyłem i wszedł jakiś
obcy człowiek. Był wysoki, stary, owinięty w zniszczony koc. Na twarzy miał bliznę.
Lata dodały mu więcej chudości, niż odebrały sił, lecz zauważyłem, że chodzi o lasce.
Zamieniliśmy parę słów, których nie pamiętam. Wreszcie rzekł:
- Nie mam domu i sypiam, gdzie popadnie. Przeszedłem całe królestwo
anglosaskie.
Te słowa pasowały do jego wieku. Mój ojciec zawsze mówił o królestwie
anglosaskim, teraz ludzie mówią o Anglii.
Miałem chleb i rybę. W czasie posiłku milczeliśmy. Zaczęło padać. Z paru
skór zrobiłem mu posłanie na klepisku, na którym umarł mój brat. Kiedy zapadła noc,
zasnęliśmy.
Wyszliśmy z domu o świtaniu. Deszcz ustał, a na ziemi leżał świeży śnieg.
Upadła mu laska, którą mi kazał podnieść.
- Dlaczego mam cię słuchać? - zapytałem.
- Bo jestem królem - odparł.
Pomyślałem, że to wariat. Podniosłem laskę i podałem mu ją.
Przemówił już innym głosem:
- Jestem królem Secgenów. Wielekroć wiodłem ich poprzez ciężkie bitwy do
zwycięstwa, lecz w chwili dopełnienia się przeznaczenia straciłem moje królestwo.
Moje imię jest Isern, a pochodzę z rodu Odyna.
- Nie czczę Odyna - rzekłem. - Czczę Chrystusa.
Ciągnął dalej, jakby mnie nie usłyszał:
- Przemierzam drogi wygnania, ale wciąż jestem królem, bo mam krążek.
Chcesz go zobaczyć?
Otworzył kościstą dłoń. Nie było w niej nic. Wtedy zdałem sobie sprawę, że
przez cały czas miał zaciśniętą pięść. Wbijając we mnie wzrok, powiedział:
- Możesz go dotknąć.
Nie bez nieufności dotknąłem czubkami palców jego dłoni. Poczułem coś
zimnego i dojrzałem błysk. Jego dłoń nagle się zamknęła. Nie powiedziałem nic.
Tamten ciągnął dalej, cierpliwie, jakby mówił do dziecka:
- To jest krążek Odyna. Ma tylko jedną stronę. Na całym świecie nie ma
drugiej rzeczy, która by miała tylko jedną stronę. Póki będzie w mojej ręce, będę
królem.
- Jest ze złota? - zapytałem.
- Nie wiem. To krążek Odyna i ma tylko jedną stronę.
Wtedy poczułem żądzę, by posiąść ten krążek. Gdyby był mój, mógłbym go
sprzedać, wymienić na sztabkę złota, być królem.
Powiedziałem do włóczęgi, którego do dziś nienawidzę:
- W chacie mam ukrytą szkatułkę pełną monet. Są ze złota i lśnią jak
siekierka. Jeżeli dasz mi krążek, oddam szkatułkę.
Odrzekł z uporem:
- Nie chcę.
- A więc - powiedziałem - idź swoją drogą.
Odwrócił się do mnie tyłem. Wystarczyło uderzenie siekiery w kark, by
zachwiał się i padł, lecz padając, otworzył pięść i zobaczyłem w powietrzu złoty
błysk. Dobrze zaznaczyłem miejsce siekierką i zaciągnąłem trupa aż do wezbranego
strumienia. Tam go cisnąłem.
Po powrocie do domu szukałem krążka. Nie znalazłem go. Od lat bez przerwy
go szukam.
Księga piasku
...thy rope of sands...
George Herbert (1593-1633)
Linia składa się z nieskończonej liczby punktów; płaszczyzna z nieskończonej
liczby linii; objętość z nieskończonej liczby płaszczyzn; nadobjętość z nieskończonej
liczby objętości... Nie, zdecydowanie to more geometrico nie jest najlepszym
sposobem zaczęcia mojej opowieści. Teraz stało się zwyczajem twierdzenie, że każde
opowiadanie fantastyczne jest prawdziwe; moje jednak jest prawdziwe.
Mieszkam sam, na czwartym piętrze przy ulicy Belgrano. Parę miesięcy temu,
o zmroku, ktoś zapukał do moich drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem nieznajomego.
Był to wysoki mężczyzna o niewyraźnych rysach. Może zresztą taki mi się wydał z
powodu mej krótkowzroczności. Wyglądał ubogo, lecz schludnie. Był w szarym
ubraniu, a w ręku miał walizkę, też szarą. Od razu domyśliłem się, że to
cudzoziemiec. Z początku sądziłem, że jest stary; potem spostrzegłem, iż zmyliły
mnie jego przerzedzone włosy, tak jasne, że niemal białe, jakie często miewają
Skandynawowie. W czasie naszej rozmowy, która nie trwała nawet godziny,
dowiedziałem się, że pochodzi z Orkadów.
Wskazałem mu krzesło. Milczał chwilę, zanim zaczął mówić. Wiało od niego
melancholią, tak jak teraz chyba wieje nią ode mnie.
- Sprzedaję biblie - powiedział.
Nie bez pedanterii odpowiedziałem:
- W tym domu jest parę biblii angielskich, z pierwszą Johna Wiclifa włącznie.
Posiadam również biblie Cipriano de Valera oraz Lutra, która literacko jest
najsłabsza, i łaciński egzemplarz Wulgaty. Jak pan sam widzi, biblie nie są mi
specjalnie potrzebne.
Po chwili ciszy odparł:
- Sprzedaję nie tylko biblie. Mogę panu pokazać świętą księgę, jaką nabyłem
w zapadłym kącie Bikaniru. Może ona pana zainteresuje.
Otworzył walizkę i położył ją na stole. Był to tom in octavo, oprawny w
materiał. Niewątpliwie przeszedł przez wiele rąk. Kiedy go oglądałem, zaskoczył
mnie jego niezwykły ciężar. Na grzbiecie był napis Holy Writ, a pod spodem
Bombay.
- Dziewiętnasty wiek, prawda? - zapytałem.
- Nie wiem, nigdy tego nie wiedziałem - brzmiała odpowiedź.
Otworzyłem księgę na chybił trafił. Litery były nie znane. Strony, które
wydawały się zniszczone, a ich typografia marna, były drukowane w dwóch
kolumnach, tak jak biblie. Tekst był gęsty, ułożony wersetami. W górnym rogu
każdej strony widniały arabskie cyfry. Zastanowiło mnie, że strona parzysta nosiła
(powiedzmy) numer 40 514, nieparzysta zaś, idąca zaraz po niej, numer 999.
Odwróciłem ją: na jej odwrocie znalazłem numer ośmiocyfrowy. Była też tam mała
rycina, z rodzaju tych, jakie znajdują się w encyklopediach: kotwiczka, narysowana
piórkiem, niby niezdarną ręką dziecka.
Wtedy właśnie nieznajomy powiedział:
- Niech pan dobrze się jej przypatrzy. Nie zobaczy jej pan nigdy więcej.
Coś jakby groźba zabrzmiało w tym zapewnieniu, ale nie w głosie.
Zapamiętałem miejsce i zamknąłem tom. Natychmiast go otwarłem.
Nadaremnie strona po stronie szukałem rysunku kotwicy. Aby pokryć zmieszanie,
powiedziałem:
- Jest to wersja Pisma w którymś z języków hindustańskich, nieprawdaż?
- Nie - odpowiedział. Potem zniżył głos, jakby chciał powierzyć mi jakiś
sekret: - Nabyłem ten egzemplarz w miasteczku na równinie w zamian za Biblię i
parę rupii. Ten, co go posiadał, nie umiał czytać. Podejrzewam, że Księgę Ksiąg
uważał za amulet. Należał do bardzo niskiej kasty: nie można było nadepnąć na jego
cień bez zarażenia się. Powiedział mi, że jego książka nazywa się Księgą Piasku,
albowiem ani ta księga, ani piasek nie mają początku ni końca.
Poprosił, bym poszukał pierwszej strony.
Oparłem lewą rękę na okładce i otworzyłem księgę dwoma niemal ściśniętymi
palcami: dużym i wskazującym. Wszystko nadaremnie: między okładką a ręką
zawsze znajdowało się parę stron, jakby kiełkowały z książki.
- A teraz niech pan poszuka ostatniej.
I to również mi się nie udało; zaledwie, nie swoim głosem, zdołałem wyjąkać:
- Nie może to być.
Sprzedawca biblii ściszonym tonem powiedział:
- Nie może być, ale jest. Liczba stronic w tej książce jest dokładnie
nieskończona. Żadna nie jest pierwsza. Żadna nie jest ostatnia. Nie wiem, czemu są
tak, a nie inaczej ponumerowane. Może dlatego, by wykazać, że określenie
nieskończoności wymyka się jakimkolwiek liczbom. - Po czym, jakby myśląc głośno,
dodał: - Jeżeli przestrzeń jest nieskończona, jesteśmy w jakimkolwiek punkcie
przestrzeni. Jeżeli czas jest nieskończony, jesteśmy w jakimkolwiek punkcie czasu.
Jego rozważania rozdrażniły mnie, więc powiedziałem:
- Pan jest zapewne wierzący?
- Tak, jestem prezbiterianinem. Moje sumienie jest spokojne. Jestem pewien,
ż
e nie oszukałem tamtego człowieka, dając mu Słowo Boże w zamian za tę diabelską
księgę.
Zapewniłem go, że nie powinien robić sobie żadnych wyrzutów, i zapytałem,
czy znalazł się w tych stronach przypadkiem. Odparł, że za parę dni chce wracać do
ojczyzny. Wtedy właśnie dowiedziałem się, że jest Szkotem z Orkadów.
Powiedziałem, że ja osobiście bardzo kocham Szkocję poprzez miłość do Stevensona
i Hume'a.
- I zapewne do Robbie Burnsa - uzupełnił.
W czasie rozmowy przeglądałem nieskończoną księgę. Z udaną obojętnością
zapytałem:
- Chce pan zaoferować ten ciekawy egzemplarz British Museum?
- Nie. Proponuję go panu - odparł i wymienił wysoką cenę.
Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że taka suma przekracza moje
możliwości, i zamyśliłem się. Po paru minutach miałem gotowy plan.
- Proponuję panu pewną transakcję - rzekłem. - Pan dostał ten tom za parę
rupii oraz Pismo Święte; ofiarowuję zań panu moją miesięczną emeryturę, którą
właśnie podjąłem, i odziedziczoną po mych rodzicach Biblię Wiclifa wydrukowaną
gotykiem.
- A black letter Wiclif! - wymruczał.
Poszedłem do sypialni i przyniosłem pieniądze oraz Biblię. Przerzucił parę
kartek i obejrzał okładkę z zapałem bibliofila.
- W porządku - powiedział.
Byłem zdziwiony, że się nie targuje. Potem dopiero miałem zrozumieć, iż
przyszedł do mnie już zdecydowany, by sprzedać księgę. Schował pieniądze, nie
licząc.
Mówiliśmy o Indiach, o Orkadach, o norweskich jarls, którzy tymi wyspami
rządzili. Kiedy wyszedł, była już noc.
Nie zobaczyłem go więcej i nie poznałem jego nazwiska.
Miałem zamiar wstawić Księgę Piasku w puste miejsce po Wiclifie, ale w
końcu zdecydowałem schować ją za niekompletną edycję “Księgi tysiąca i jednej
nocy".
Postawiłem ją tam i nie mogłem zasnąć. O trzeciej czy czwartej nad ranem
zapaliłem światło. Wziąłem tę niezwykłą księgę i zacząłem ją przeglądać. Na jednej
ze stron zobaczyłem rysunek maski. W rogu miała nie wiem już jaką cyfrę
podniesioną do dziesiątej potęgi.
Nikomu nie pokazałem mej zdobyczy. Do szczęścia jej posiadania dołączył
się lęk, by mi jej nie ukradziono, a potem nieufność, że może jednak nie okaże się
nieskończona. Te dwie obawy pogłębiły moją dawną mizantropię. Miałem jeszcze
garść przyjaciół - przestałem ich widywać. Stałem się więźniem księgi i niemal
zaprzestałem wychodzenia na ulicę. Za pomocą lupy przebadałem jej zniszczony
grzbiet i okładki i odrzuciłem przypuszczenie jakichkolwiek sztuczek. Sprawdziłem,
ż
e małe ryciny oddalone są od siebie o dwa tysiące stron. Zapisałem je w notatniku
alfabetycznym, który dość szybko się wypełnił. Nigdy się nie powtórzyły. Nocą, w
czasie krótkich chwil, kiedy udawało mi się zasnąć, śniłem o księdze.
Lato miało się ku końcowi, kiedy zrozumiałem, że jest to księga monstrualna.
Na nic się nie zdały rozważania, że nie mniej potworny jestem ja sam, kiedy oglądam
ją oczami, dotykam dziesięcioma zakończonymi paznokciami palcami. Poczułem, że
jest ona jakimś koszmarem, czymś nieczystym, co bezcześci i przenika
rzeczywistość.
Pomyślałem o ogniu, ale zląkłem się, że spalenie nieskończonej księgi będzie
również nieskończone i zadusi dymem całą planetę.
Pamiętam, że czytałem, iż najlepiej schować liść pomiędzy liśćmi. Przed
pójściem na emeryturę pracowałem w Bibliotece Narodowej, w której znajduje się
dziewięćset tysięcy tomów: wiem, że na prawo z holu kręcone schodki giną w
mrokach suteren, gdzie złożone są czasopisma i mapy. Skorzystałem z nieuwagi
pracowników, by zgubić Księgę Piasku na jednym z pełnych wilgoci regałów.
Postarałem się nie zauważyć, na jakiej wysokości ani w jakiej odległości od drzwi ją
umieszczam.
Trochę mi ulżyło, ale nadal nie chcę nawet przechodzić ulicą México.
Epilog
Pisanie prologu do nie czytanych jeszcze opowiadań jest zadaniem właściwie
niemożliwym, jako że wymaga analizy wątków, których nie należy zdradzać. Z tych
względów wolę napisać epilog.
Opowiadanie początkowe podejmuje stary temat sobowtóra, który tylekroć
kusił zawsze szczęśliwe pióro Stevensona. W Anglii nosi on nazwę fecht lub bardziej
literacko wraith of the living. W Niemczech - Doppelgänger. Podejrzewam, że
najdawniejszą formą było alter ego. Ta zjawa poczęła się zapewne od odbić w
zwierciadłach metalu czy wody lub po prostu od pamięci, która z każdego z nas robi
aktora i widza zarazem. Moim obowiązkiem było sprawić, by rozmówcy byli
dostatecznie różni i dostatecznie podobni, by być jednym i tym samym. Czy warto
wspominać, że pomysł tej historii przyszedł mi do głowy nad brzegami rzeki Charles
w Nowej Anglii, której zimny bieg przywiódł mi na myśl dalekie wody Rodanu?
Miłość jest bardzo często tematem mych wierszy; inaczej jest z prozą, gdzie
występuje raz jeden: w “Ulrice". Czytelnicy zauważą jej formalne zbliżenie do
“Tamtego".
“Kongres" jest najdłuższym opowiadaniem z tego tomu, o założeniu tak
szerokim, że w końcu łączącym się z kosmosem i z sumą wszystkich dni. Niejasny
początek pragnie przypomnieć temat fikcji Kafki; koniec - wznieść się, z pewnością
daremnie, do ekstazy Chestertona lub Johna Bunyana. Nigdy nie zasłużyłem na
podobne olśnienie, ale udało mi się je wyśnić. Moim zwyczajem wplotłem w to
opowiadanie szczegóły autobiograficzne.
Przeznaczenie, które - jak głosi fama - jest niezbadane, nie dawało mi
spokoju, dopóki nie przejrzałem pośmiertnego opowiadania Lovecrafta, pisarza,
którego zresztą zawsze uważałem za nieświadomego parodystę Poego. W końcu
uległem; pożałowania godny owoc tej kapitulacji nosi tytuł “There Are More
Things".
“Sekta Trzydziestu" opisuje bez żadnego dokumentalnego zaplecza historię
domniemanej herezji.
“Noc darów" jest może najprostszym opowiadaniem w tym tomie,
najgwałtowniejszym i najbardziej egzaltowanym.
“Biblioteka Babel"
*
(1941) wyobraża nie kończącą się liczbę książek;
“Undr" oraz “Zwierciadło i maska" - odwieczne dzieła składające się z jednego
wyrazu.
“Utopia człowieka zmęczonego" jest moim zdaniem opowieścią najuczciwszą,
a zarazem najbardziej melancholijną z całej serii.
Zawsze mnie zaskakiwała obsesja etyczna u Amerykanów z Północy; “Fortel"
chce odzwierciedlić ten rys.
Mimo Johna Feltona, Charlotty Corday, znanej opinii Rivery Indarte
(“Jest rzeczą świętą zamordować Rosasa") i urugwajskiego hymnu narodowego
(“Tak, tyrani, Brutusa sztylet wziąć") nie zgadzam się z morderstwem politycznym.
Cokolwiek by było, czytelnicy samotnej zbrodni Arredonda zechcą dowiedzieć się jej
zakończenia. Luis Melidn Lafinur prosił o jego uniewinnienie, lecz sędziowie Carlos
Fein i Cristóbal Salvanac skazali go na miesiąc odosobnienia i na pięć lat
więzienia. Dziś jedna z ulic Montevideo nosi jego imię.
Dwa różne i niepojęte przedmioty są tematem ostatnich opowiadań. “Krążek"
to koło Euklidesa, które zakłada możliwość istnienia jednej strony; “Księga piasku"-
tom o niezliczonej liczbie stron.
Mam nadzieję, że pospieszne notki, które właśnie skończyłem dyktować, nie
wyczerpują tej książki i że jej fantazje będą puszczały pędy w gościnnej wyobraźni
tych, którzy ją właśnie zamykają.
J. L. B.
Buenos Aires, 3 lutego 1975