Jerzy "The One" Babarowski
Nieuchronność
Bogwing leciał sobie we mgle.
Wypatrywał zwierzyny - nie jadł nic od kilku godzin i był bardzo głodny. Mimo, że trudno było na tej planecie odróżnić dzień od nocy, bogwing wiedział, że zbliża się wieczór. Był świadom, że niedługo będzie musiał wrócić do swojego gniazda, do kochającej kobiety i wspaniałych dzieci, żeby utulić je do snu i przygotować na następny ciężki dzień. "Jednak", powiedział sobie, "zanim to zrobię jeszcze coś przekąszę." O tej godzinie najwięcej ptaków jubba opuszczało swoje gniazda i najłatwiej było jakiś upolować.
Bogwing prowadził bardzo szczęśliwe życie. Urodził się w szanowanej przez swój gatunek rodzinie. Jego rodzice zadbali o jego wyżywienie, edukację i nauczyli podstawowych umiejętności, niezbędnych w drapieżnym trybie życia. Jego rasa dzieliła się na dwie grupy: większych i mniejszych osobników. Podczas gdy ci pierwsi, cały swój żywot spędzali na wyższych poziomach planety, wśród koron drzew, ci drudzy trzymali się niedaleko żyznej ziemi i mgieł. Jednak pomimo, że bogwing należał właśnie do tej drugiej kategorii, gdy był młody, często zapuszczał się na zakazane tereny, w stronę chmur i szczytów drzew i obserwował dziwny, Wysoki Świat, tak różny od tego, który znał, świat którego jego przyjaciołom nigdy nie dane było zobaczyć. Teraz już nauczył się rozsądku i nie robił tego. Rodzice często karali go za ten akt nieposłuszeństwa, a jednak kochali go tak bardzo, że wiedział, że go nie skrzywdzą.
Nagle jakiś cień, ciemniejszy niż wieczorna aura, śmignął przed jego oczami. Odwrócił łeb i zobaczył maleńką sylwetkę ptaka jubba lecącą w kierunku niedalekich drzew. "Młody", pomyślał bogwing, "ale szybki i zwinny. Na pewno będzie smaczny." To ustaliwszy, zgiął swoje skrzydła, skręcił błyskawicznie na wschód i puścił się w pogoń za zwierzyną...
Pewnego dnia, gdy był już dorosły, poznał kobietę. Piękną, ciemnoszarą bogwinkę, o wspaniałych, rozłożystych skrzydłach. Zakochał się i szybko zaangażował w stały związek. Postanowił założyć rodzinę. Dbał o swoją partnerkę jak mógł, tak jak uczyli go rodzice. Dzień, w którym jego dzieci wykluły się z jaj, był najszczęśliwszym dniem w jego życiu. Miał ich trójkę, do tego jego partnerka wciąż była płodna. Jego rodzina szybko zaczęła uchodzić za jedną z najbardziej poważanych i szanowanych w pobliskich gniazdach. Cieszył się z tego — był dumny z ukochanej, z dzieci i z siebie. Niczego więcej nie chciał od życia.
Ptak jubba był niezwykle szybki i zwinny. Wiedział, że jest bliski śmierci. Nieustannie zmieniał pozycję, wysokość lotu i szybkość. Próbował wszystkich znanych mu ruchów, które wykształcił w nim prymitywny instynkt samozachowawczy — lawirował pomiędzy gałęziami drzew, gwałtownie hamował, zawracał, a czasem nawet nurkował ku powierzchni jezior. Gdy już się wydawało, że pogrąży się w głębokiej toni, podnosił nagle nos i wzbijał się w powietrze.
Ale bogwing był za stary, żeby nabrać się na jego sztuczki. Lata polowań nauczyły go wszelkich koniecznych posunięć, umiał przewidzieć ruchy swojej zwierzyny. Był zbyt doświadczony, żeby mu uciekł jakiś młokos. Na każdą zmianę położenia skrzydeł odpowiadał tym samym, na każdy najmniejszy ruch w którąkolwiek stronę, on również zmieniał swój tor lotu. I nie zwalniał ani na chwilę, nieustannie zbliżał się do przeciwnika. Miłość do jego rodziny dawała mu siłę i pęd do działania.
W pewnym momencie, uświadomił sobie, że dotarli do znajomej okolicy. Był to teren rozległych bagien, dość niebezpieczny, ponieważ żyło tu dużo bagiennych ślimaków i wężowych smoków. Gdy był mały, często słyszał opowieści o nich od rodziców i dziadków. Grozili mu, że jeśli będzie nieposłuszny to dadzą go na pożarcie Smokowi z Bagien. Po latach, przestał się bać tych stworzeń, natknął się na nie nawet parę razy. Jednak ze względu na porę roku, teraz najprawdopodobniej wszystkie były pogrążone w głębokim śnie. Wzorem swojego wychowania, Smokiem straszył również swoje dzieci.
Znał tutaj każdy kąt jak własną kieszeń. Gdy mały jubba ponownie obniżył pułap, a kierunek lotu pozostał taki sam, bogwing wiedział, że już mu nie ucieknie. Przed nimi rozpościerała się czarna ściana, ostrych jak brzytwa gałęzi jałowców, między którymi nawet jubba nie przeleci. Był w potrzasku. Gdy stworzenie natrafiło na mroczny mur, na moment zawisło w powietrzu. W tym samym momencie bogwing usłyszał nad sobą jakiś dziwny dźwięk, lecz nie zwróciwszy na niego uwagi, wyciągnął szyję i rozwarł paszczę, aby dopaść ofiarę...
Oślepił go podmuch niebywałej siły. Z ziemi nagle uniosły się tumany kurzu i pyłu, od wieków zalegającego te równiny. Dziwne substancje, owionęły go całego i pozbawiły tchu. Rozpaczliwie próbując odzyskać panowanie nad lotem, rozpostarł skrzydła na całą szerokość i machnął nimi ze wszystkich sił. To go uratowało — ułamek sekundy później, uniesiona przez siłę wiatru gałąź przeleciała przez miejsce, w którym był przed chwilą. Wytężając siły, udało mu się uciec z rejonu tajemniczego zjawiska i wzbić wyżej w powietrze. Otworzył paszczę i zaczerpnął kilka haustów powietrza. Gdy minęło pierwsze oszołomienie, opuścił łeb i spojrzał w dół.
Zobaczył bardzo dziwny widok, coś, czego jeszcze nigdy nie dane mu było oglądać. Zdziwił się tym bardziej, bo myślał, że w czasie swojego długiego życia zobaczył już wszystko. Pośrodku pustej przestrzeni, przed ścianą drzew, niedaleko brzegu pobliskiego jeziorka, opadł na ziemię niezwykły obiekt. Był on ogromnej wielkości, niemal tak duży jak łeb wężowego smoka. Miał czarny kolor, kształt owalny, choć z jego dolnej części wystawały cztery kończyny podtrzymujące resztę sylwetki. Z dna, wydostawał się jakiś dziwny, jasno-niebieski pył — najwyraźniej to jego strumień był podmuchem, który nieomal zabił bogwinga. Obiekt z głośnym stukotem uderzył swymi czterema odnogami o wilgotną powierzchnię planety i znieruchomiał.
W pierwszej chwili, bogwing pomyślał, że to jakiś nieznany gatunek drapieżnika. "Ale to przecież niemożliwe", pomyślał, "widziałem już wszystkie gatunki na tej planecie, i nigdy nie spotkałem się z czymś takim. Muszę to zbadać".
Nim jednak zdążył się ruszyć, zobaczyć ponownie ptaka jubba, którego ścigał jeszcze przed chwilą. Jego niedawna zwierzyna, jak gdyby nigdy nic, usiadła sobie na pobliskim kamieniu i patrzyła na obcy obiekt! Bogwing uznał, że takie naruszenie jego dumy jest niedopuszczalne. Rozwścieczony rozłożył skrzydła i zanurkował w kierunku kamienia. Wtedy jednak, stała się kolejna dziwna rzecz.
Z brzucha dziwnego obiektu wydobył się jakiś przenikliwy syk. Jubba, przestraszony dźwiękiem, uniósł się w powietrze i poszybował w przeciwną stronę. Bogwing uznał, że na razie da mu spokój — zbadanie dziwnego przybysza było ważniejsze niż jedzenie. Posadził swoje odnóża na tym samym kamieniu, gdzie przed chwilą znajdowała się jego niedawna ofiara i wpatrzył się w przybysza. Dziwny syk ucichł, pył również opadł na powierzchnię. I nagle, stało się coś niewiarygodnego — brzuch dziwnego obiektu — żywej istoty czy też martwej, bogwing jeszcze tego nie wiedział — zaczął się oddzielać od reszty korpusu! Niczym język nharpiry, część złowieszczego Obiektu opadła na ziemię. I odsłoniła to, co było wewnątrz.
To Coś, cokolwiek to było, zadziwiło bogwinga najbardziej ze wszystkiego. Oto bowiem, we wnętrzu Obiektu stało niskie, zielone stworzenie z wielkimi, odstającymi uszami. Miało trójkątny profil twarzy i przenikliwe oczy. Ubrane było w jakieś nędzne, szare łachmany. I najwyraźniej w rękach trzymało krótki, brązowy kij, oparty o ziemię. O ile bogwing nie był pewien czy to, co wylądowało na ziemi było żywe, o tyle miał tę pewność w wypadku tego Czegoś, co stało w środku i na co teraz patrzył. Stwór powoli obrócił łbem w lewo i w prawo. Najwyraźniej rozglądał się po otoczeniu. Zrobił kilka kroków naprzód i ostrożnie wyjrzał z Obiektu. Uznawszy, że nie ma niebezpieczeństwa, zszedł po dziwnej rampie wysuniętej przed chwilą ze swego więzienia i opadł na wilgotną powierzchnię planety. Spojrzał przed siebie i nagle zauważył siedzącego na kamieniu bogwinga. Wpatrywał się w niego przez kilka chwil, przekrzywiając łeb.
I nagle bogwing zaczął się bać. Ogarnął go niesamowity, irracjonalny strach. Mimo, że dziwna istota miała spokojny wzrok, przeszywała go nim niczym wężowy smok swą ofiarę. Wyczuwał emanującą od niej niepokojącą siłę czy też jakiś rodzaj energii. Nie był w stanie tego wyjaśnić. Nagle przyszło mu do głowy, że jeśli pozwoli tej tajemniczej istocie opuścić otoczenie Czegoś i wejść do tego świata to już nigdy nic nie będzie takie samo. Wyobraził sobie jak, pod wpływem dziwnego przybysza, życie jego rodziny wywraca się do góry nogami, jak musi uciekać ze swojego gniazda i rozpaczliwie szukać pożywienia. Jak potężną i brutalną siłą ona rozporządzała.
"Nie", uznał. "Nie pozwolę." Za bardzo kochał swoich bliskich, żeby na to pozwolić.
Czując wściekłość i determinację bogwing błyskawicznie poderwał się z kamienia i z rozwartą paszczą śmignął w kierunku przeciwnika. I gdy już mu się wydawało, że zatopi kły w jego gardle poczuł nagle świst powietrza przed sobą i zamiast swojego wroga, trafił na pustą przestrzeń. Machnął zaskoczony skrzydłami i szybując w miejscu obrócił łbem na kilka stron. Akurat zdążył zobaczyć jak jego adwersarz wylądował na ziemi kawałek dalej.
"Niewiarygodne", pomyślał. Najwyraźniej jego przeciwnik był niezwykle zwinny — udało mu się skoczyć i uciec przed jego atakiem. Będzie się musiał bardziej postarać. Znów spróbował zaatakować, gdy zobaczył nagle, że usta istoty się poruszyły:
— Krzywdy twojej nie chcę! — usłyszał jakiś niezrozumiały bełkot, nie mający dla niego żadnego znaczenia. Znów zamienił swoje ciało w pocisk i zanurkował. I ponownie, gdy wydawało mu się, że już dosięga zielonego pokurcza, on nagle zrobił unik i zszedł z toru jego lotu, zamiatając połami swoich łachmanów. Bogwing machnął skrzydłami i uleciał w górę jak proca. Zatrzymał się w powietrzu nad przeciwnikiem i odwrócił łeb w jego kierunku. Dziwna istota również wpatrywała się w niego, ale tym razem zobaczył ogień w tym spojrzeniu.
— Przestań! — znowu przez jego uszy przecisnęła się dziwna, nieartykułowana wypowiedź przybysza.
"Tego już za wiele", pomyślał bogwing. Wpadł w szał. Nie dość, że nie mógł się pozbyć niebezpiecznego natręta, to jeszcze przeciwnik próbował go oszołomić atakami dźwiękowymi. Tym razem wyciągnął pazury i — kierując je w dół — spadł prosto na głowę pokurcza. Gdy znajdował się centymetry od niego, zobaczył jak wróg lekko wyciągnął przed siebie prawą dłoń.
Coś się stało. Niewyobrażalna siła chwyciła go nagle w powietrzu i ścisnęła niczym smocze szczęki. Bogwing jęknął w bólu, nie mogąc poruszyć żadną, nawet najmniejszą, częścią swojego ciała. Był zaklinowany niewidzialną energią. Zupełnie bezradny. Rozszerzył ze strachu swoje ślepia, a jego adwersarz wydał mu się nagle o wiele bardziej złowrogi niż kiedykolwiek przedtem.
— Prosiłem przecież — doszedł do jego uszu jeszcze jeden niezrozumiały dźwięk. Zielona istota leciutko machnęła dłonią w prawo. Bogwing poczuł jak coś rzuciło nim z niesamowitą siłą w tym samym kierunku. Leciał przez ułamek sekundy, rozpaczliwie próbując rozłożyć skrzydła, żeby zapanować nad torem lotu, ale nim zdążył cokolwiek zrobić poczuł silny ból w kręgosłupie. Uderzył w pień jakiegoś drzewa i bezwładnie osunął się w bagno.
Ból go oślepiał, ledwo widział na oczy. Miał chyba połamane wszystkie kości. Usłyszał jeszcze cichy pomruk przybysza, gdy się odwrócił i wszedł na pokład Czegoś. Gasnącą świadomością bogwing nagle sobie uświadomił, że zielona istota mogła wcale nie być do niego wrogo nastawiona, że to on ją pierwszy zaatakował i że to on zmusił ją do samoobrony i użycia tej tajemniczej, niewidzialnej energii, którą dysponowała.
Bogwing umierał. Wiedział, że zostało mu zaledwie kilka sekund nim pogrąży się w ciemnościach. Zamykając ślepia zdążył jeszcze tylko pomyśleć o swojej rodzinie — czy poradzą sobie bez niego? Jak dowiedzą się o jego śmierci? A może tajemniczy przybysz zaopiekuje się nimi? — i wysłać do niej jedną, ostatnią myśl:
"Kocham was."
Yoda bardzo nie lubił takich sytuacji. Wcale mu się nie podobało, że musiał pozbyć się niewinnej istoty. No bo przecież niczym ona nie zawiniła — to jej prymitywny instynkt samozachowawczy kazał zaatakować. Taka jej natura. Wychodząc ponownie ze swojej kapsuły, Mistrz Jedi spojrzał w zamglone, dagobahńskie niebo.
Czy już zawsze zło na tym świecie będzie się brać z samych natur żywych istot, właściwie bez ich wpływu? Czy jesteśmy do tego zdeterminowani? Czy to naprawdę tak ma być?
Czy tego się nie da zmienić?
I tak patrząc w niebo Yoda pomyślał, że gdzieś tam, po drugiej stronie Galaktyki, na dwóch różnych planetach — górzystej i pustynnej — przebywa teraz dwójka dzieci, która jako jedyna może dokonać tej zmiany.