Papież Benedykt XVI nie jest mile widziany w Ziemi Świętej.
"Papież Benedykt XVI nie jest mile widziany w Ziemi Świętej we współczesnych okolicznościach" Powiedział abp. Theodosius of Sabast * po podaniu do wiadomości, że Papież przygotowuje wizytę w Świętym Mieście w maju tego roku wraz z pokłonem (obeisance) w Yad Vashem.
Nie jesteśmy przeciwni wizyty w Yad Vashem ale przed wyrażeniem solidarności z Żydami chcielibyśmy doznać solidarności z chrześcijanami Palestyny. Mamy naszą własną tragiczną przeszłość. Nasz Yad Vashem jest w Gaza, powiedział i dodał, "niech ta wizyta rozpocznie sie najpierw w Gaza."
Katolicy z Ziemi Świętej wysłali prywatny list do Papieża z prośbą o odłożenie tej wizyty na późniejszy czas. List dotarł do Watykanu lecz został zignorowany. Teraz, kiedy krew rozlewana przez Żydów w Gaza jest jeszcze ciepła, Izrael z pewnością uzna tę wizytę jako znak aprobaty dla Izraela.
--------------------------------------------
Ciekawa może być spodziewana także wizyta pod Ścianą, symbolicznie czy także na piśmie, wzorem wielu poprzedników.
Wojciech Wlazliński
13. III. 2009
Papież postawiony pod ścianą
Gdyby Benedykt XVI przypomniał w Izraelu, ilu Żydów uratował Pius XII, zostałby medialnie zlinczowany, a jego pontyfikat zostałby okrzyknięty antysemickim - pisze publicysta.
Wielu środowiskom żydowskim nie chodzi o dialog z Benedyktem XVI, ale o wymuszenie na papieżu oczekiwanych przez nich przeprosin - uważa publicysta
Ta pielgrzymka była jak stąpanie po polu minowym. I choć były momenty, gdy zdawać się mogło, że papież potknął się o jakiś zapalnik, to udało mu się tę drogę przejść, nie wywołując większych konfliktów, a przy okazji powiedzieć kilka ważnych rzeczy. Udało się przypomnieć, na czym naprawdę polega dialog między religiami i narodami, który może być podstawą trwałego pokoju w Ziemi Świętej. Tej prostej konstatacji nie mogą zmienić dobiegające z części środowisk żydowskich, ale i mediów (także polskich) głosy mocno krytyczne wobec papieża.
Kiedy papież nie spełnił wszystkich żądań Żydów, rozliczono go za to jak ucznia przy tablicy. Strofowano za każde nieodpowiednie albo zbyt łagodne słowo
Benedykt XVI, i było to pewne z góry, nie mógł spełnić wszystkich oczekiwań i wymagań, jakie przed nim stawiano.
I to nie tylko dlatego, że nie jest charyzmatycznym Janem Pawłem II, nie przyjaźnił się w dzieciństwie z Żydami i nie pochodził z narodu ofiar hitlerowskich Niemiec, ale także dlatego, że coraz częściej w relacjach katolików z niektórymi środowiskami żydowskimi i muzułmańskimi nie chodzi o dialog czy współpracę, ale o wymuszenie stanowiska, które odpowiada tej drugiej stronie. A przy okazji zachodnie media, którym często nie po drodze jest z papieżem, natychmiast podchwytują krytyczne wobec Ojca Świętego opinie, by dorobić mu gębę przeciwnika dialogu i zwolennika antysemityzmu.
Powiedziane i niedopowiedziane
Świetnie było to widać w dyskusji nad papieskim wystąpieniem w Yad Vashem. Benedykt XVI przedstawił w nim głęboką teologiczną analizę tego, czym był Holokaust. Mówiąc o ofiarach, przypominał, że - choć chciano je pozbawić nie tylko imienia, ale także pamięci o nich - to są one wciąż obecne w umysłach nie tylko ludzi, ale także w wiecznej pamięci Boga, w której nic nie ulega unicestwieniu. Wezwał do pamięci o ofiarach Szoah, a także do refleksji nad tym, jak możliwe było to, co się stało, i jak uniknąć powtórzenia takiej tragedii.
A całość głębokiego wykładu nasycił ludzkimi, zwyczajnymi odniesieniami, które nie mogą pozostawić obojętnym na dramat Zagłady nikogo, kto ma własne dzieci i kto wychował się w rodzinie. „Patrząc na twarze odbijające się na powierzchni lustra nieporuszonej wody wewnątrz tego memoriału, nie można zapominać, że każda z nich nosi jakieś imię. Mogę sobie jedynie wyobrazić radosne oczekiwanie ich rodziców, kiedy niecierpliwie przygotowywali się na narodziny swoich dzieci. Jakie imię damy temu dziecku? Co się jemu czy też jej przydarzy? Któż mógłby sobie wyobrazić, że zostaną skazane na tak żałosny los!” - mówił papież.
A odpowiedzią na jego słowa - zamiast wniknięcia w to, co chciał powiedzieć - była ostra krytyka dużej części środowisk żydowskich. Papież został osądzony za to, czego nie powiedział, a co powinien - zdaniem krytyków - powiedzieć, by pozostać wiarygodnym. „Wszystko, czego się obawialiśmy, spełniło się. Przyszedłem do Miejsca Pamięci jako Żyd, mając nadzieję na usłyszenie przeprosin i prośbę o przebaczenie od tych, którzy spowodowali naszą tragedię, a wśród nich od Niemców i Kościoła. Ale, ku mojemu zaskoczeniu, nie usłyszałem nic takiego” - mówił przewodniczący Knesetu Reuwen Riwlin.
A wtórowała mu przewodnicząca Centralnej Rady Żydów w Niemczech Charlotte Knobloch, która uznała za niedobry fakt, że Benedykt XVI nie odniósł się w swoich przemówieniach do przywróconej wielkopiątkowej modlitwy o nawrócenie Żydów, a także do sprawy biskupa negacjonisty Richarda Williamsona. Części krytyków zabrakło także wyraźnego odniesienia do niemieckości papieża i odpowiedzialności Niemców za Holokaust.
Wymuszanie zamiast dialogu
Te i inne (niekiedy nawet ostrzejsze, choć zdarzały się także wypowiedzi pozytywne) opinie pokazują niestety bardzo dobitnie, o co tak naprawdę - wbrew wielkim słowom - chodzi środowiskom żydowskim. Na pewno nie o dialog. Prawdziwy dialog zakłada bowiem, że spotykamy się z drugą osobą i wymieniamy z nią opinie. Nie polega zaś na tym, że stawiamy tej osobie listę konkretnych postulatów, które bezwarunkowo musi ona spełnić. A tak właśnie potraktowano Benedykta XVI.
W czasie wizyty w Izraelu papież miał przeprosić za Niemców, za Holokaust, za chrześcijańsko motywowany antysemityzm, a na dokładkę odciąć się od biskupa Williamsona, oznajmić wstrzymanie procesu beatyfikacyjnego Piusa XII. Oczekiwano nawet, że głowa Kościoła katolickiego potępi absolutny fundament wiary chrześcijańskiej, jakim jest przekonanie, że każdy człowiek na ziemi (a zatem także Żyd) może być zbawiony tylko przez Chrystusa, więc trzeba się modlić o jego nawrócenie. A gdy nie wywiązał się z niektórych zadań, to oczywiście go za to rozliczono jak ucznia przy tablicy. Strofowano za każde nieodpowiednie albo zbyt łagodne słowo.
Ten typ „prowadzenia dialogu” sprawia, że zamiast prawdziwej rozmowy, zamiast wymiany opinii mamy okrągłe słówka lub milczenie. Nie da się bowiem w takiej atmosferze szczerze rozmawiać o niektórych faktach, nie da się niszczyć szkodliwych stereotypów. Gdyby bowiem Benedykt XVI zdecydował się w Izraelu choćby przypomnieć o tym, ilu Żydów uratował Pius XII, i jak dziękowały mu za to tuż po wojnie środowiska żydowskie, zostałby medialnie zlinczowany, a on sam i jego pontyfikat zostałby okrzyknięty najbardziej antysemickim pontyfikatem od czasów Piusa XII.
Szczegółowe policzenie, ilu Żydów zostało uratowanych dzięki pomocy katolickich zakonów, duchownych fałszujących metryki, i przypomnienie, że prawdopodobnie byłoby to niemożliwe, gdyby Pius XII zdecydował się na potępienie nazizmu - zostałoby zaś okrzyknięte największą herezją i zastopowałoby jakikolwiek dialog. A przecież te działania Kościoła to fakty historyczne, tyle że niezgodne z przyjętym w wielu krajach zachodnim stereotypem pisania o chrześcijanach i papiestwie jako współwinnych Zagłady. Ze stereotypem, który stawia Kościół w roli petenta skazanego na nieustanne powtarzanie próśb o wybaczenie swoich i nie swoich win.
Benedykt XVI, odrzucając część postulatów niektórych środowisk żydowskich, zgrabnie uniknął próby wmanewrowania Kościoła w rolę jednego ze sprawców Holokaustu.
Odwaga nadziei
Papieżowi groziło także niebezpieczeństwo wpisania go w polityczno-militarny konflikt między Palestyńczykami a Izraelczykami. I tu Benedykt XVI potrafił uniknąć pułapek. Stawał bowiem zawsze po stronie słabszych i krzywdzonych, niezależnie od ich narodowości czy wyznania. Bronił chrześcijan i apelował do nich, by wytrwali w Ziemi Świętej, ostrzegał przed nowym antysemityzmem i opowiadał się za niepodległością Palestyny czy prawem Palestyńczyków do bezpieczeństwa. I znowu - jak w Yad Vashem - nie zabrakło tu osobistych odniesień. „Niech doświadczenie Berlina - mówił Benedykt XVI w Betlejem - będzie źródłem nadziei dla ludów tych ziem. Mimo że okoliczności były różne, wydarzenia roku 1989 wskazują, że mury nie trwają wiecznie. Mogą zostać rozebrane”.
Ale aby było to możliwe - uważa papież - konieczna jest odwaga. „Jeśli przezwyciężone mają być lęk i nieufność, po obydwu stronach tego muru konieczna jest wielka odwaga, by przeciwstawić się pragnieniu zemsty czy krzywdy” - mówił Benedykt XVI w obozie dla uchodźców w Aidzie. U źródeł tej odwagi - i to jest chyba najważniejsze przesłanie tej pielgrzymki - musi się zaś znajdować cierpliwe odczytywanie głosu Boga, który docierać do nas musi poprzez (by posłużyć się cytatem ze spotkania z przedstawicielami organizacji dialogu międzyreligijnego) „zgiełk egoistycznych żądań, pustych obietnic i fałszywych nadziei, które często wkraczają w tę właśnie przestrzeń, w której poszukuje nas Bóg”.
Przezwyciężenie tego medialnego zgiełku, egoizmu i otwarcie się na prawdziwy dialog - niebędący wymuszaniem, ale spotkaniem - na dialog, który prowadzi do pokoju, to propozycja Benedykta XVI.
Tomasz P. Terlikowski
Autor jest doktorem filozofii, komentatorem tygodnika „Wprost”, autorem kilkunastu książek o tematyce religijnej.
Procesy obyczajowe przeciw Kościołowi.
Hitler i Goebbels występowali przeciw Kościołowi jako rzecznicy i obrońcy moralności. Wykorzystywanie procesów obyczajowych w walce z Kościołem charakteryzowało oba systemy totalitarne - komunistyczny i hitlerowski. Na ile te totalitarne metody są wykorzystywane również dzisiaj?
W latach 1936-40 polityka nazistowska wobec Kościoła nie ograniczała się jedynie do utrudniania działalności Kościoła w społeczeństwie, ale uderzała w jego tożsamość, w jego system wartości. Sumienie jednostki miało być formowane przez nazizm, a pasterze Kościoła oddzieleni od wiernych.
Kłamstwo jako metoda
W tym czasie nastąpiło wzmocnienie antykościelnych działań, co spowodowało zwarcie szeregów duchowieństwa i wiernych we wspólnym oporze. Metodą działania stała się akcja tzw. procesów dewizowych (lata 1935-36), zwalczanie w Bawarii katolickich szkół (1935 r.), procesy obyczajowe (lata 1936-37) oraz związana z nimi kampania oszczerstw, których celem było podważenie autorytetu moralnego Kościoła oraz wprowadzenie podziału między duchowieństwo i wiernych. Na początku 1937 r. Adolf Hitler deklarował, że „chrześcijaństwo dojrzało do zniszczenia” oraz że Kościoły muszą uznać prymat państwa. Natomiast w kwietniu Joseph Goebbels donosił z zadowoleniem, że Hitler zradykalizował swoje poglądy w „kwestii kościelnej” i zaaprobował rozpoczęcie „procesów przeciwko niemoralności kleru”.
W raporcie gestapo z 1937 r. stwierdzono: „Nie może być już pokoju między państwem narodowosocjalistycznym a Kościołem katolickim. Roszczenia Kościoła mają charakter totalitarny, stanowią wyzwanie dla władz państwowych”. Procesy duchownych potępiających napaści na Kościół i religię miały na celu ich zastraszenie oraz wbicie klina między księży i świeckich. Ścigano zarówno krytykowanie nazizmu z ambony, jak i nieprzychylne komentarze wypowiadane poza kościołem, w tym przypadku za zniesławianie partii i państwa. Gdy księża stali się bardziej ostrożni w wypowiedziach, pojawiły się oskarżenia o nadużycia finansowe i obyczajowe z udziałem księży.
Procesy pokazowe miały na celu podkopać autorytet moralny Kościoła katolickiego, który potępił sterylizację, a później zabijanie nieuleczalnie lub umysłowo chorych oraz bronił możliwości oddziaływania na młodzież w szkołach i organizacjach wyznaniowych. O tym, że procesy były odgórnie sterowane, świadczy ich zawieszanie w pewnych okresach, np. Igrzysk Olimpijskich z 1936 r. W czasie gdy Goebbels w przemówieniach ubolewał nad ogólnym upadkiem obyczajów, jakiego nie zna historia, gestapo przy pomocy pieniędzy i gróźb fabrykowało dowody molestowania seksualnego dzieci i młodzieży w katolickich domach i szkołach. Opisy tych rzekomych przestępstw w prasie hitlerowskiej były tak jawnie tendencyjne, że często przynosiły odwrotny skutek: liczba nabywców gazet spadała, a liczba ludzi biorących udział w praktykach religijnych rosła.
Bez masowego exodusu
O rezultatach kampanii oszczerstw i procesów przeciwko Kościołowi, której towarzyszyła walka z wpływami Kościoła na terenie szkoły, świadczą liczbowe wyniki tej akcji. O ile w latach 1933-35 Kościół opuszczało rocznie ok. 31 tys. katolików, o tyle w 1936 r. liczba ta wzrosła do 46 tys., a w 1937 r. osiągnęła 108 tys. Dopiero w kolejnych latach systematycznie spadała poniżej 40 tys. Ogółem na skutek propagandy hitlerowskiej w latach 1938-42 z Kościoła rzymskokatolickiego wystąpiło oficjalnie 300 tys. wiernych. Wystąpienia te są traktowane przez historyków jako symbol ogólnego duchowego rozkładu „chrześcijan z metryki”, pod wpływem nazistowskiej presji. W tym czasie o wiele więcej chrześcijan wystąpiło z Kościołów protestanckich. Jednak w żadnym razie nie był to masowy exodus z Kościoła. W stosunku do ogólnej liczby katolików odsetek występujących z Kościoła na skutek nazistowskiej propagandy w 1937 r., po odjęciu równoczesnych konwertytów i tych, którzy powrócili na łono Kościoła, stanowi jedynie 0,43%. Analiza stanu praktyk religijnych w tym okresie wykazuje, że wysiłki propagandy antyreligijnej nie wpłynęły znacząco na obniżenie poziomu więzi katolików z Kościołem. Wierni, coraz bardziej nieufni wobec oficjalnej propagandy, uświadamiali sobie, że nazistom nie chodzi tylko o walkę z katolicyzmem politycznym, ale o walkę z religią. Walka o szkołę toczyła się pod hasłem słów Hitlera: „Trzecia Rzesza nie odda swej młodzieży nikomu, ale sama otoczy ją swoim wychowaniem i nauczaniem”. Sugerując, „że nie chodzi o męczenników, ale o przestępców”, rozpętano falę sfingowanych procesów o nadużycia finansowe lub seksualne, aby przedstawić duchowieństwo katolickie jako skorumpowane i niemoralne.
Na mocy wyroków do więzień i obozów koncentracyjnych trafiło kilkuset duchownych katolickich i protestanckich. Z terenów Rzeszy w 1938 r. do obozów koncentracyjnych zesłano 304 księży katolickich, natomiast na terenie Austrii od 1938 do 1945 r. 724 księży przebywało w więzieniach, 110 księży (z których 90 tam zmarło) zesłano do obozów koncentracyjnych, 1500 kapłanów austriackich otrzymało zakaz głoszenia kazań. Narastała fala ataków na budynki kościelne i przedmioty sakralne. Częste były profanacje kościołów, kapliczek, krzyży oraz inne akty antykościelnego wandalizmu. Zdarzało się obrzucanie ołtarzy i kościelnych drzwi ekskrementami. Budynki kościelne były obwieszane antyklerykalnymi lub pornograficznymi plakatami. Niszczono wizerunki świętych. Członkowie Hitlerjugend strzelali do krzyży i wizerunków świętych.
Z palącą troską
W zmienionej sytuacji walka Kościoła o zachowanie i przetrwanie instytucji kościelnych musiała przekształcić się w zdecydowany opór wobec naruszającego prawa ludzkie i gwałcącego Boże przykazania reżimu, dysponującego wszelkimi środkami totalitarnej przemocy. Wyrazem tego sprzeciwu i oporu stała się encyklika „Mit brennender Sorge” Piusa XI z 14 marca 1937 r. Wyznacza ona szczytowy punkt zmagań Kościoła z nazizmem. W Niemczech encyklika została odczytana w 11500 katolickich kościołach w Niedzielę Palmową 21 marca 1937 r., natomiast w Watykanie została ogłoszona trzy dni później. Odczytanie encykliki w kościołach przebiegło bez incydentów. Jedynie w Monachium policja zarekwirowała 4 tys. egzemplarzy, co jednak nie przeszkodziło jej odczytaniu w kościołach. Poza czytaniem z ambony encyklika była rozpowszechniana w poszczególnych diecezjach. Jednak - jak pisał później w swoim sprawozdaniu abp Cesare Orsenigo - bardzo szybko przystąpiono do działań represyjnych. Nastąpiły akty rekwirowania, policja oświadczyła, że encyklika stanowi akt zdrady wobec państwa. Drukarnie, które wydrukowały 300 tys. egzemplarzy encykliki, zostały skonfiskowane i odebrane właścicielom.
Doszło do aresztowań i procesów przeciw osobom biorącym udział w rozpowszechnianiu encykliki. Po odczytaniu i opublikowaniu encykliki władze przyjęły początkowo taktykę przemilczenia. Jak wynika z notatek Goebbelsa, Reinhard Heydrich, który „zamierzał ostro wkroczyć”, o treści encykliki poinformował Goebbelsa późnym wieczorem 20 marca, a minister zareagował na „prowokację” z „wściekłością i ogromną zawziętością”. Doradził Heydrichowi „udawać obojętność”. Zamiast fali aresztowań, przewidziano nacisk gospodarczy, konfiskatę drukarń. Hitler, który został poinformowany dopiero następnego dnia, zaaprobował taktykę przemilczania, sam polecił zaostrzyć represje. Pod datą 2 kwietnia Goebbels zanotował, że „Hitler zamierza dobrać się do Watykanu”, albowiem „klechy” nie doceniają „cierpliwości i łagodności”, niech teraz „poznają naszą surowość, twardość i nieubłaganie”.
Wśród środków represji podjętych przez Hitlera szczególną rolę miały odegrać kampanie oszczerstw przeciw duchownym. Specjalny „sprawozdawca” z ministerstwa propagandy wyruszył do Belgii, by relacjonować proces duchownego oskarżonego o mord o podłożu homoseksualnym. Natychmiast zostały ponowione procesy duchownych na tle obyczajowym, czasowo wstrzymane w 1936 r. Z polecenia Goebbelsa brutalną akcję prasową prowadził znany specjalista od prowokacji Alfred Ingemar Berndt. O prowokacyjnym charakterze tych przedsięwzięć świadczy fakt, iż Goebbels w swoim „Dzienniku” określił te akcje jako „nagonkę”, nazywając je „wielkim natarciem z użyciem najcięższej artylerii” przeciw „czarnemu lęgowi”. Szczególnego „porachunku” dokonano wieczorem 28 maja 1937 r. na masowym wiecu w berlińskiej Deutschlandhalle.
Sprawozdanie z tej imprezy transmitowały wszystkie rozgłośnie, a przemówienie, stanowiące główne uwieńczenie „piekielnego koncertu” przeciwko Kościołowi, ukazało się nazajutrz we wszystkich gazetach Rzeszy pod wybitym wielkimi literami tytułem „Ostatnie ostrzeżenie”. Goebbels z pozycji „zatroskanego ojca czworga dzieci” napiętnował „wołające o pomstę do nieba (...) skandale kaznodziejów moralności”. Przedstawiając duchownych jako „zezwierzęconych i pozbawionych skrupułów deprawatorów młodzieży”, zapowiadał, że ta „zaraza musi być wytępiona ogniem i mieczem”. Wyraził natomiast wdzięczność Führerowi za to, że „jako opiekun niemieckiej młodzieży zajął się z żelazną surowością deprawatorami i zatruwaczami naszego ducha narodowego”.
Eskalacja agresji uderzyła boleśnie także w Kościół na terenie Austrii. Hitlerowcy zamknęli katolicki uniwersytet w Salzburgu, uderzano w klasztory. 8 października 1938 r. bojówka Hitlerjugend napadła na rezydencję kard. Theodora Innitzera, ordynariusza Wiednia. Kilka dni później - 13 października na centralnym placu Wiednia gauleiter tego miasta Josef Bürckel urządził antykościelny seans nienawiści, wzywając do występowania z Kościoła, pośród ogromnego tłumu wznoszono hasła przeciw Żydom i Kościołowi. W Niemczech i Austrii po ogłoszeniu encykliki wzrosła liczba procesów pokazowych przeciw księżom, zakonnikom i siostrom zakonnym. Do więzień i obozów koncentracyjnych trafiło kilkuset duchownych katolickich i protestanckich. Wielu kapłanów zostało karnie przeniesionych lub otrzymało zakaz przemawiania. Zaczęły się poszukiwania, rewizje, aresztowania i konfiskaty.
Ks. Waldemar Kulbat
Plaga kobiecych spodni.
Drodzy Przyjaciele i Dobroczyńcy!
Koniec lata nie jest może najlepszym momentem, żeby pisać o kobiecym ubiorze. Z pewnością to raczej na początku niż na końcu ciepłych dni należy skarżyć się na nieskromne stroje - a jednak kilka pań w ciągu tego lata zwróciło się do mnie z pytaniami o kobiety noszące spodnie lub szorty, a sam problem jest szerszy i poważniejszy niż tylko nieskromność, choć przecież nieskromność jest czymś bardzo poważnym.
Na przykład biskup de Castro Mayer zwykł był mawiać, że spodnie noszone przez kobietę są gorsze od mini - spódniczki. Krótka spódnica jest nieskromna i atakuje zmysły, ale spodnie są wyrazem pewnej ideologii i atakują umysł.
Rzeczywiście, kobiece spodnie, noszone dzisiaj, czy to długie, czy krótkie, skromne lub nie, obcisłe czy luźne, zwykłe czy tzw. Spódnico - spodnie, są zamachem na istotę kobiecości, odbiciem radykalnego buntu przeciwko porządkowi ustanowionemu przez Boga. Może w najmniejszym stopniu dotyczy to spódnico- spodni, spodni najbardziej przypominających spódnicę (i czasem z nią mylonych). Ponieważ jednak spódnico - spodnie odpowiadają regule podziału kobiecego ubioru poniżej pasa na dwie części, dlatego są tylko próbą zamaskowania poważnego nadużycia. Jakiego nadużycia? ("Ekscelencjo, tym razem to naprawdę ksiądz przesadził!")
Na początku Bóg stworzył mężczyznę i kobietę; oboje jako ludzi, ale różnych od siebie; najpierw mężczyznę, potem kobietę (Gen 1, 27; 2, 22); kobietę jako pomocnicę dla mężczyzny (Gen 2, 18); kobietę dla mężczyzny, nie mężczyznę dla kobiety (I Kor 11, 9), "nie mąż bowiem jest z niewiasty, ale niewiasta z męża" (I Kor 11, . Zatem nawet przed grzechem pierworodnym Bóg ustanowił różnicę między mężczyzną a kobietą, brak równości oraz zwierzchność mężczyzny nad kobietą dla potrzeb życia społecznego i rodzinnego na ziemi.
Konsekwencją grzechu pierworodnego - grzechu, do którego Ewa przywiodła Adama, a nie na odwrót (I Tym 2, 14) - było m.in. zmiana jej naturalnego i łatwego poddania Adamowi w przykrą dominację, gdyż zwodząc go dowiodła, że musi pozostawać pod władzą... "Pod mocą będziesz mężową, a on będzie panował nad tobą" (Gen 3, 16). Od tego czasu, wraz z przekazywaniem zmazy grzechu pierworodnego potomstwu Adama, na wszystkie jego córki (z wyjątkiem, oczywiście, Najświętszej Maryi Panny) przechodzi to przykre podporządkowanie.
Tak jak w przypadku wszystkich problemów, jakie niesie ze sobą grzech, jedynym prawdziwym rozwiązaniem jest tu łaska Pana Jezusa Chrystusa. Przykładowo w małżeństwach katolickich dominacja mężczyzny nad kobietą, łatwo dostrzegalna we wszystkich kulturach niechrześcijańskich i na nowo powracająca w naszej antychrześcijańskiej kulturze, przez łaskę uświęcającą staje się stopniowo takim podporządkowaniem kobiety mężczyźnie, jakie istniało w Raju przed upadkiem pierwszych rodziców. Leży to w naturze ich obojga i dla obojga jest korzystne.
"Na litość Boską, dajcie nam już spokój z tym Rajem!" - Nowoczesny świat nie przyjmie żadnego z Chrystusowych rozwiązań problemu Adama i Ewy. Stawiając na piedestał idee wolności i równości, nie akceptując jakiejkolwiek nierówności i podporządkowania kobiety mężczyźnie, ten świat zaprzecza istnieniu różnic pomiędzy nimi, a zatem odrzuca porządek, wprowadzony przez Boga do stworzenia, odrzuca potrzebę Odkupienia, odrzuca nawet samo istnienie Boga. Współczesny feminizm jest ściśle związany z czarownictwem i satanizmem.
Te rozważania odwiodły nas daleko od problemu kobiecych spodni. Z pewnością nie każda kobieta, ubierając szorty, świadomie sprzeciwia się Bogu czy swojemu mężowi. Jest jednak świadoma pewnej rzeczy: zdaje sobie sprawę, że przez krój spodnie są czymś innym niż spódnica i że ta różnica między nimi daje jej niejasne odczucie - może pewnego niepokoju czy wyzwolenia, czy też jednego i drugiego naraz... Na czym oparte jest to odczucie?
Ubranie, które okrywa obie nogi oddzielnie, niejako uwalnia dolną, ruchliwą część ciała, umożliwiając dokonywanie szeregu czynności, które w ubraniu takim jak spódnica byłyby dość... dziwaczne. Adam musiał w pocie czoła wykonywać najprzeróżniejsze prace, aby zapewnić żywność swojej rodzinie - jest więc zatem rzeczą zupełnie naturalną, że mężczyzna nosi spodnie. Jeśli kobiecie przyjdzie do głowy pomysł towarzyszenia mężczyźnie w jego zajęciach, spodnie z pewnością umożliwią jej to. Szorty są zewnętrznym, widomym znakiem wyzwolenia kobiety z zastrzeżonego dla niej kręgu prac domowych.
Kobieta czuje się w spodniach niezręcznie, ponieważ nie jest to jej naturalny strój. Jakkolwiek sprawy się mają u różnych gatunków zwierząt, w przypadku człowieka to raczej kobieta chce przyciągać do siebie wzrok mężczyzn niż na odwrót; wystarczy porównać liczbę pism o męskiej i kobiecej urodzie, dostępnych w sprzedaży... Grzech pierworodny zranił naturę ludzką pożądliwością (tj. pożądaniem, które jest wykroczeniem przeciwko prawu [Bożemu]), a szczególnie dotyczy to zmysłów wzroku i dotyku oraz wyobraźni. W kwestii ubiorów wynika z tego, że więcej ciała kobiety powinno być zakryte przed spojrzeniami mężczyzn niż na odwrót. Zatem jak spodnie ułatwiają mężczyznom aktywność, tak luźne spódnice, ukrywające kształt nóg, odpowiadają kobiecej godności i czci. Zakładając emancypujące spodnie, kobieta czuje niezręczność - przynajmniej do czasu, aż jej sumienie przestanie na to reagować - gdyż traci swoją tożsamość oraz godność kobiecą. W jej sumieniu rozbrzmiewa głos Boga Zastępów, ogłaszającego Prawo Mojżeszowe: "Nie oblecze się niewiasta w męskie odzienie ani mężczyzna używać będzie szaty niewieściej, bo obrzydły jest u Pana, kto to czyni" (Powt 22, 5). To spodnie zaś są zwykłym strojem męskim, z powodów, które wyliczyłem powyżej.
Naturalnie, jeśli ktoś zaprzecza istnieniu grzechu pierworodnego, który pobudził męską pożądliwość (Gen 3, 7) i uczynił cięższym podporządkowanie kobiety (Gen 3, 16), to damskie spodnie nie są niczym niewłaściwym, ale zobaczcie wszędzie dookoła siebie konsekwencje zaprzeczania istnienia grzechu pierworodnego! Słodka Polyanna (bohaterka popularnej serii powieści dla dziewcząt - przyp. tłum.) idzie do biura ubrana tak, że w kamieniu krew by się zagotowała, ale biada jej koledze, który nie pozostanie zimny jak głaz, gdyż na podstawie niedawno ustanowionych przepisów (w USA - przyp. tłum.) może ona podać go do sądu! To szaleństwo! Wkrótce firmy i zakłady pracy będą zmuszone żądać solennych deklaracji od kobiet, czy życzą sobie, czy nie, aby się do nich umizgiwano! Ale czegóż można się spodziewać, kiedy kobiety zostały wyciągnięte ze swoich domów? Tę sytuację wykorzystują liberalni mężczyźni, aby oszukiwać kobiety.
Dla porównania weźmy obdarzoną zdrowym rozsądkiem amerykańską starszą panią, która tego lata, podczas rekolekcji tu w Winonie, powiedziała mi, że wspominając swoją młodość, spędzoną w Kalifornii, dostrzega, że często okoliczności zachęcały ją do noszenia spodni i że teraz tego żałuje - gdyż zdaje sobie sprawę, iż za każdym razem, kiedy je zakładała, jej kobiecość była w jakiś sposób zubażana. Jak powiedział G. K. Chesterton, nie ma nic bardziej niekobiecego od feminizmu. Kobiece spodnie są ważnym składnikiem, być może wręcz przełomowym, feminizmu.
Nie sposób przecenić znaczenia prawdziwej kobiecości. Sprowadza się ona do tego, że kobieta została stworzona przez Boga do macierzyństwa; do wydawania na świat i wychowywania potomstwa; do przekazywania życia, okazywania ciepła, miłości i opieki, do żywienia - tego wszystkiego, co oznacza jej mleko. Funkcja mężczyzn jest inna; są naturalnie niezdolni do macierzyństwa, a od macierzyństwa właśnie zależy, czy staną się naprawdę ludźmi. W wartościowej książce The Flight from Woman (Ucieczka od kobiety) uznany żydowski psychiatra Karol Stern opisuje, jak wśród niezliczonych schorzeń pacjentów z wielkiego miasta, którzy przybywali do jego gabinetu w Toronto, mógł obserwować wzorzec braku kobiecości, który znał z dzieł wybitnych pisarzy nowożytnych, takich jak Goethe, Kartezjusz, Tołstoj czy Ibsen - nie braku kobiet, ale braku prawdziwie kobiecych kobiet, gdyż współcześni mężczyźni, ale także kobiety, depczą kobiecość i właściwe jej cnoty. Szekspir doskonale pokazał to nastawienie w postaci Lady Makbet, archetypie feministki i satanistki.
Niebiosa, pomóżcie nam! Wyrywa się kobiecość naszym kobietom, a rezultatem tego jest styl życia zmierzający do samozagłady, do aborcji.
Dziewczęta, bądźcie matkami, a żeby być [dobrymi] matkami, za żadne skarby świata nie pozwólcie nałożyć sobie spodni czy szortów. Jeśli proponują wam jakieś zajęcia, które wymagają noszenia spodni, a którymi zajmowały się też wasze prababki, znajdźcie sposób, żeby robić to jak one - w spódnicach. Jeśli zaś wasze prababki tego nie robiły, to i wy nie róbcie! Ich pokolenie stworzyło ten kraj, wasze pokolenie go niszczy. Oczywiście nie wszystkie kobiety, które zakładają spodnie, niszczą życie, które noszą w swoim łonie, ale wszystkie pomagają w stwarzaniu proaborcyjnego społeczeństwa. Staroświeckość [w wyglądzie] jest dobra, nowoczesność jest samobójcza. Chcecie zatrzymać lawinę aborcji? Zróbcie to, dając przykład. Nigdy nie noście spodni ani szortów. Biskup de Castro Mayer miał rację. (...)
Szczerze wam oddany w Najświętszym Sercu Pana Jezusa,
Bp. Richard Williamson
Młot antysemityzmu
Biskup Williamson stał się symbolem. Pytanie: czego? Jego krytycy, jak i większość piszących o sprawie mediów, bez wahania odpowiedzą: narastania antysemityzmu, za który jak zwykle odpowiedzialny jest Kościół katolicki oraz pozostające pod jego wpływem środowiska konserwatywne. Przypadek lefebrystowskiego biskupa negującego nie tyle sam fakt zbrodni dokonanej na Żydach, ile jej rozmiary i wyjątkowość, przedstawiany jest przez liderów organizacji żydowskich jako ogniwo w łańcuchu rozmaitej wagi zdarzeń. Od takich jak proces beatyfikacyjny Piusa XII po przytaczane z niezwykłą uwagą przez izraelską czy amerykańską prasę okrzyki na odbywającym się gdzieś w Polsce spotkaniu z Jerzym Robertem Nowakiem.
Wszystkie one dowodzić mają tezy, że religia chrześcijańska, a szczególnie Kościół katolicki, „nie zrozumiały lekcji Holokaustu”. Innymi słowy, dopóki chrześcijańscy konserwatyści nie zostaną skutecznie „wyleczeni” z genetycznego antysemityzmu, pozostają groźni.
Regułą działania organizatorów publicznego oburzenia jest przy tym pomijanie wszelkich łagodzących sprawę kontekstów, wyolbrzymianie poddawanych krytyce wypowiedzi. Wbrew temu, co ktoś zupełnie niezorientowany mógłby sądzić, ani schizma arcybiskupa Lefebvre'a, ani decyzja Benedykta XVI o jej zakończeniu nie miały nic wspólnego ze stosunkiem Kościoła do Żydów - wyjąwszy kwestię, czy katolicy powinni nadal, jak przed soborem, modlić się o nawrócenie Żydów, czy też w nowoczesnym duchu uznać, iż w dzisiejszych czasach trzymanie się, choćby tylko w teorii, ewangelicznego nakazu „nawracajcie inne narody” jest już passé.
Nie ma powodu nie wierzyć słowom papieża, że podejmując decyzję w sprawie lefebrystów, nie znał fatalnej wypowiedzi biskupa Williamsona, a przywrócenie schizmy do łączności z Kościołem nie oznacza akceptacji poglądów jednego z jej uczestników w kwestii pozostającej poza istotą problemu. Zresztą Williamson został za głoszenie tych poglądów usunięty przez swą wspólnotę z dotychczas zajmowanego stanowiska kierownika lefebrystowskiego seminarium duchownego.
W każdym innym wypadku zapewne by to wystarczyło. Weźmy dla porównania wypowiedzi szowinistycznego izraelskiego rabina Szlomo Awinera, który wzywał żołnierzy do bezwzględnego obchodzenia się z Arabami, wywodząc, że okrucieństwo wobec wrogów Izraela miłe jest Bogu, i który ostatnio w niewybrednych słowach znieważał Polaków. Jako wpływowy rabin i jako przywódca małej, ale liczącej się w jego państwie partii religijnej Awiner jest bez wątpienia osobą co najmniej równie wpływową jak Williamson. A przecież naiwnością byłoby liczyć, że spotka się z potępieniem choć w dziesiątej części porównywalnym do tego, jakie wzbudziło zdjęcie ekskomuniki z biskupa.
Można by w owej dysproporcji widzieć szczególną antykatolicką zajadłość - i bez wątpienia ona także w niedawnej nagonce na Williamsona i na Benedykta XVI się zaznaczyła, szczególnie w postawie chętnie podchwytujących wszelkie antykościelne hasła lewicowo-liberalnych mediach. Ale u podstawy zjawiska leży coś innego.
Dogmaty Wiesela
Pouczająca jest lektura wywiadu, jakiego udzielił ostatnio tygodnikowi „Przekrój” Elie Wiesel, laureat Nagrody Nobla i ponad 130 doktoratów honoris causa, uważany za twórcę samego pojęcia „Holokaust”, niestrudzony strażnik pamięci jego ofiar i tropiciel przejawów antysemityzmu. Elie Wiesel, jeden z ocalonych, były więzień Auschwitz, korzysta w swej działalności publicznej ze szczególnego immunitetu, jaki zwykliśmy przyznawać ludziom tkniętym szczególną tragedią. Komuś, kto np. utracił najbliższą osobę (a Wiesel stracił w Auschwitz całą rodzinę), pozwalamy rzucać najbardziej nawet niesprawiedliwe oskarżenia i obelgi, za które każdego innego znieważony podałby do sądu. We wspomnianej rozmowie Wiesel formułuje zwięźle i wyraźnie sposób myślenia, który od pewnego czasu nazywany jest „religią Holokaustu”. Rzecz w założeniu, że Holokaust był w dziejach zbrodnią tak wyjątkową i jedyną, iż niedopuszczalne są nie tylko „jakiekolwiek formy jego negowania”, ale nawet wszelkie porównywanie z innymi znanymi z historii aktami ludobójstwa.
Holokaust tak traktowany w istocie nie jest już wydarzeniem historycznym, ale dogmatem religijnym, i, jak to przy naruszaniu dogmatu religijnego, nie ma żadnej gradacji winy: czy ktoś twierdzi, że zbrodni w ogóle nie było, czy próbuje zweryfikować liczbę ofiar albo w świetle nieznanych wcześniej dokumentów ustalić, w jaki sposób one ginęły, czy próbuje na przykład analizy sytuacji socjologicznej, w jakiej narodziły się plany zbrodni (co przez fanatyków „religii Holokaustu” natychmiast uznawane jest za „próbę udowadniania, że Żydzi sami byli sobie winni”) - popełnia zbrodnię najwyższą i musi być całkowicie wyeliminowany z życia publicznego, a jego środowisko zmuszone do oczyszczenia się i publicznego ukorzenia.
Tymczasem argumenty, po jakie na rzecz tezy o absolutnej wyjątkowości Holokaustu w historii sięga Wiesel, są nieprawdziwe w sposób oczywisty dla w miarę pilnego szóstoklasisty. Twierdzi Wiesel, że nigdy wcześniej się nie zdarzyło, aby celem reżimu była całkowita likwidacja jakiegoś narodu „nieposiadającego państwa” (co zmienia tu „posiadanie państwa”? Chyba tylko to, że pozwala przejść do porządku dziennego nad zbrodniami Hitlera na Polakach, jako mniej ważnych, skoro ci państwo - do czasu - posiadali...).
Los tureckich Ormian czy Tatarów krymskich wystarczająco wymownie zadaje kłam uproszczeniom Wiesela. „Tylko Żydzi ginęli dlatego, że byli Żydami” - oznajmia, co jest poglądem tyleż popularnym wśród jego wyznawców, co krańcowo kłamliwym. Od samego zarania, gdy Brytyjczycy dokonali wynalazku obozów koncentracyjnych, zamykani w nich Burowie umierali wyłącznie dlatego, że mieli nieszczęście należeć do narodu uznanego przez dowódców armii kolonialnej za wrogi. Narodowość byłą wyłączną winą wspomnianych już Ormian, ofiar stalinowskich deportacji, rzezi wołyńskich. Narodowość była jedyną przyczyną cierpień i śmierci Chińczyków i Koreańczyków eksterminowanych w latach 30. przez Japończyków. Edykty średniowiecznych władców muzułmańskiego Egiptu nakazujące wytępienie Koptów jak najbardziej mieszczą się w mającym określać wyjątkowość Holokaustu zamiarze „biologicznego zgładzenia całego narodu nieposiadającego swego państwa”.
„Podczas wojny nikt Żydom nie zazdrościł, a teraz ustawia się kolejka” - te z kolei słowa jednego z twórców „religii Holokaustu” i jej najbardziej znanego kapłana uzasadniać ma uznanie za podłość twierdzenie, jakoby żydowskie ofiary Hitlera zasługiwały na współczucie w tym samym stopniu co ofiary innych zbrodni. Wiesel stawia sprawę jasno: cierpienie Żydów nie ma sobie równych i zestawianie przez innych, na przykład Polaków, swych cierpień z cierpieniami narodu wybranego jest „wymazywaniem Żydów z tego pejzażu” (tj. pejzażu martyrologii, w której należne jest im miejsce centralne).
Fabryka negacjonistów
Trudno nie dostrzegać w tych słowach autentycznego obłędu. Obłędu wyrażającego się nie tylko fałszowaniem historii, ale także całkowitą nieświadomością, że narzucanie światu takich chorych poglądów jako stanowiska obowiązującego wśród Żydów jest właśnie prostą drogą do wypierania przez świat pamięci o tej zbrodni i najlepszym sposobem umocnienia na skalę globalną namiętności antysemickich.
Skutki upowszechniania „religii Holokaustu” są wielorakie. Najprostszą reakcję emocjonalną możemy obserwować w środowiskach czarnych Amerykanów, gdzie - przy zakłopotanym milczeniu białych elit i liberalnych mediów - nienawiść do Żydów kwitnie i jest wręcz częścią afroamerykańskiego etosu. Murzyńscy wykładowcy rozmaitych african studies i aktywiści mobilizują czarnych przeciwko Żydom prostym hasłem, iż „kradną współczucie świata” należne ofiarom tego, co było naprawdę największą zbrodnią w dziejach ludzkości, czyli handlu niewolnikami.
Ponieważ biali są wobec każdej tezy czarnych radykałów intelektualnie bezbronni, nie widać dobrej dla Żydów perspektywy ułożenia stosunków z coraz bardziej świadomą swej siły i nabierającą znaczenia elitą kolorowych. Podobnie jak bezsilność i wręcz strach przed niewahającym się sięgać po przemoc i zbrodnię islamem, nie pozwala tradycyjnej białej elicie przeciwstawiać się antysemityzmowi muzułmanów.
Spłaszczenie win, jakiego dokonuje „religia Holokaustu”, wręcz produkuje negacjonistów. Osobiście sądzę, że biskup Williamson jest takim właśnie przypadkiem. Natura ludzka źle znosi prawdy nieweryfikowalne, właściwa jej ciekawość i przekora każe każdemu kolejnemu pokoleniu powątpiewać w zastane poglądy, szukać nowych szczegółów, nowych spojrzeń. Jeśli Holokaust można tylko przyjąć do wiadomości w całej rozciągłości jako nienaruszalny dogmat albo całkowicie zanegować - to na mocy zwykłej ludzkiej skłonności do wątpienia w zastane będzie on coraz częściej negowany.
Na początku dzieje się to oczywiście tam, gdzie Żydzi są postrzegani jako wrogowie i oprawcy. W krajach muzułmańskich powszechne jest dziś przekonanie, że opowieść o zagładzie Żydów to zwykła propaganda, którą należy zwalczać i ośmieszać (wspomnijmy kuriozalną wystawę antyholokaustowej satyry pod honorowym patronatem prezydenta Iranu). Z szeregu przyczyn obejmujących i wspomniany już strach przed muzułmanami, i właściwą dla tej formacji nienawiść do „amerykańskiego imperializmu”, którego wykonawcą ma być Państwo Izrael, negacjonizm muzułmański stopniowo przyjmuje się także na europejskiej lewicy. W najmniejszym stopniu nie przeszkadza jej to zresztą szermować wobec przeciwników tradycyjnym oskarżeniem o antysemityzm i dowolnie wskazywać go w ich tradycji (o czym za chwilę).
Zakrawa to na paradoks, ale w dobie wielkiego upadku rozumu, jaki przyniosła dominacja mediów elektronicznych, nie powinno dziwić, że z jednej strony negując holokaust, z drugiej jednocześnie używają go przeciwko Żydom muzułmańscy radykałowie i pozostający pod ich wpływem lewicowcy.
Poręczny, uproszczony obraz Holokaustu stworzony pod wpływem ludzi pokroju Wiesela pozwala mediom ukuć morderczo skuteczny, bo w wielu kręgach chętnie przyjmowany, nowy stereotyp, w którym teraz to Żydzi (Izraelczycy) są nazistami, Palestyńczycy ofiarami „nowego holokaustu”, a Strefa Gazy gettem warszawskim. Swobodne wymienianie pojęć „Żydzi” (gdy potępiamy „faszystów” w rodzaju Williamsona i papieża) i „Izrael” (gdy solidaryzujemy się z ofiarami żydowskiego nacjonalizmu) sprawiają, że mimo wszelkich swych wpływów Żydzi coraz wyraźniej walkę z tym stereotypem przegrywają.
Salon przejmuje pałkę
Tu wypada powrócić do wątku szczególnej siły zarzutów stawianych Kościołowi. Na pierwszy rzut oka to, że liderzy organizacji żydowskich pozwalają sobie na publiczne dyktowanie papieżowi, kogo wolno mu beatyfikować albo nominować, wydaje się dowodem ich siły. W istocie nagonkę na papieża rozpętaną w kontekście Williamsona uznałbym ze przejaw słabnięcia diaspory żydowskiej i przejmowania stosowanej przez nią od lat poręcznej pałki antysemityzmu przez emancypującego się jej sojusznika, jakim były, mówiąc umownie, lewicowo-liberalne salony.
Ponieważ Kościół, katolicyzm i konserwatyzm, jako główni sprawcy opresji gejów, kobiet i innych mniejszości, są tu wrogiem wspólnym, każdy atak liderów żydowskich idący w tym kierunku zyska potężne wsparcie mediów. Ale nie musi to już być regułą tak niezawodnie obowiązującą jak w czasach polowania przez amerykańskie organizacje żydowskie na banki, rządy czy koncerny upatrzone do oskubania pod pretekstem „odszkodowań” za Holokaust (odszkodowań w cudzysłowie, bo przecież nie trafiały one do rzeczywistych ofiar czy ich spadkobierców, ale do środowisk, które w latach II wojny zachowywały wobec informacji o dokonującej się zagładzie europejskich pobratymców, najdelikatniej mówiąc, chłodną rezerwę). W każdej chwili dotychczasowy sojusznik może bowiem sięgnąć po argument: a co wy wciąż o tamtym, przecież prawdziwego holokaustu dokonujecie dzisiaj sami na Palestyńczykach! Wbrew stereotypowi więc to nie wielkie międzynarodowe (w istocie amerykańskie) organizacje żydowskie, ani tym bardziej nie Izrael należy wskazać jako głównego beneficjenta „religii Holokaustu”. Najbardziej zyskały na nim owa niepochwytna, trudna do opisania sieć połączonych ideowym pobratymstwem i poczuciem misji prowadzenia ludzkości ku postępowi aktywistów, intelektualistów i lewicowych polityków, którą skrótowo przyjęło się nazywać salonami. To im podali Żydzi do ręki nader poręczny młot na chrześcijan, prawicowców, nacjonalistów i wszelkich innych wrogów postępu. Przerażające rozmiary i zimna precyzja hitlerowskiego ludobójstwa na Żydach, wstrząsające dla każdego, kto się z nimi zapoznał, sprawia, że rzucenie anatemy motywowane zarzutem antysemityzmu stało się i niezwykle łatwe, i bardzo skuteczne. Wystarczy tylko odpowiednie medialne nagłośnienie.
Opisywałem wielokrotnie, jak z powodzeniem używa tego mechanizmu w Polsce michnikowszczyzna, i nie chcę nad miarę mnożyć przykładów, których jest bardzo dużo. Sięgnę po jeden tylko wątek - dowolność w używaniu pałki antysemityzmu w polityce historycznej, jaką prowadzi to środowisko, konsekwentnie wychowując swych czytelników w przekonaniu, że tradycja polskiej kultury dzieli się na zdrowy, postępowy nurt „Wiadomości Literackich” oraz lewicy i zły, fundamentalnie antysemicki nurt endecki. Ten prosty obraz nie wytrzymuje jakiejkolwiek konfrontacji z wiedzą historyczną.
Etykietka dla Gombrowicza
Mało który polski inteligent (z czytelników „Wyborczej” zapewne żaden) wie, że Witold Gombrowicz, czczony jako osobisty wróg Romana Giertycha, wszedł do polskiej literatury z rekomendacją czołowego ówczesnego żydożercy Adolfa Nowaczyńskiego, witany entuzjastycznie jako autor mówiącego „całą prawdę o podstępnym zażydzaniu kultury polskiej” i „dojmująco aktualnego” opowiadania „Krótki pamiętnik Jakóba Czarnieckiego”. Gombrowicz oczywiście odcinał się (ale dopiero po latach) od antysemickiej interpretacji tekstu i ubolewał, że z powodu niewczesnego ogłoszenia go arcydziełem właśnie przez Nowaczyńskiego stał się z punktu pisarzem źle widzianym w kręgu „Wiadomości”.
Można sądzić, że gdyby po tradycję Gombrowicza sięgał dziś nie właśnie salon, ale kto inny, ten antysemicki tekst mógłby zostać w jego twórczości wyeksponowany i stanowić podstawę dla objęcia pisarza dyskursem wykluczenia. Zresztą podobny zabieg mógłby dotyczyć praktycznie każdego człowieka tych czasów: weźmy na przykład cytowany przez amerykańską autorkę list Władysława Broniewskiego wyjaśniającego przyczyny zerwania z „żydkami z Ziemiańskiej” i przy okazji snującego dywagacje o tym, dlaczego Słowianin nadaje się na poetę, a praktyczny, ograniczony spryt „żydka” pisanie dobrych wierszy mu uniemożliwia. Broniewski w żadnym okresie swego życia nie był endekiem - był po prostu dzieckiem swoich czasów, w których przekonanie, że rasa determinuje sposób myślenia, zdolności i cechy charakteru, było powszechnie uważane za oczywiste, także przez Żydów.
„Fronda” poświęciła niedawno spory artykuł porównaniu cytatów z „Wiadomości Literackich” z jednej, a „Prosto z mostu” z drugiej strony, dowodząc, iż dowolnie je traktując i wyrywając z historycznego kontekstu, można by swobodnie uznać te pierwsze za pismo jadowicie antyżydowskie, z czołowym żydożercą Słonimskim, a drugie - za postępowe i życzliwe mniejszościom, zwłaszcza seksualnym. W istocie szczególnie ciekawe jest tropienie zasady, wedle której są one przyklejane bądź nie. Swego czasu jakiś młody gorliwiec jako antysemitę zdemaskował Kornela Makuszyńskiego, na podstawie felietonu z lat dwudziestych. Gdy napisałem felieton wyśmiewający tę demaskację, ówczesny redaktor naczelny „Gazety Polskiej” zatrzymał go - do tego stopnia sterroryzowany był powtarzającymi się zarzutami antysemityzmu wobec gazety. Moja irytacja była tym większa, że młodego demaskatora wykpił wkrótce potem w „Polityce” Ryszard Marek Groński; tym razem etykiety salon postanowił nie nalepiać.
Żeby nie dłużyć przykładów, wspomnę o jeszcze jednym, niezwykle charakterystycznym. W żadnej prawie antologii poezji polskiej ani tekście publicystycznym nie spotkałem się z przywołaniem powojennych utworów Jerzego Pietrkiewicza, takich jak przejmujący wiersz „Robiąc rachunek wstydu” („Nienawiścią opięci jak mundurem/Nazarejczyka wypędzaliśmy razem z kramem/ale nas spotkał przy prętach luf, pod murem/tym samym”).
Wiersz napisany przez jednego z artystów uwiedzionych w późnych latach 30. ideologią radykalno-narodową, opublikowany w sztandarowym piśmie emigracyjnego Stronnictwa Narodowego jest znakomitym artystycznie wyrazem ekspiacji i poety, i jego środowiska. Ale oczywiście endecy do żadnego rachunku wstydu nie mają prawa, oni muszą być w inteligenckim widzeniu historii jednoznacznym czarnym ludem, z którego nic nigdy nie zmaże hańby getta ławkowego. Co innego lewicowi patroni salonu, umoczeni w najgorsze stalinowskie brudy - ich rozliczeniowe wiersze prezentowane są szeroko jako dowód, że przecież z czasem przejrzeli na oczy, odcięli się, a więc nie ma im czego wypominać.
Przykłady można by mnożyć, nie tylko te z naszego, polskiego bagienka - posługiwanie się jako pałką oskarżeniem o niedostateczne odcinanie się od osób napiętnowanych przez kapturowe sądy salonów za antysemityzm jest w elitach dzisiejszej Europy Zachodniej i USA wciąż powszechne, wcale nie kłóci się ze stopniowo je ogarniającymi nastrojami antysemickimi. Znana anegdota przypisuje Hermanowi Goeringowi słowa „to ja decyduję, kto jest Żydem!”, wypowiedziane, gdy rasowe czyszczenie armii dotarło do jednego z jego zaufanych zastępców. Wedle tej samej zasady „religia Holokaustu” dała dziś salonom prawo decydowania, kto jest antysemitą, i dopóki pomaga im ono w atakowaniu odwiecznych wrogów, nie zamierzają z niego rezygnować.
Rafał Ziemkiewicz