(Nie) warto rozmawiać
Prof. Irena Borowik, socjolog: Żeby społeczeństwo trwało w swojej funkcjonalnej strukturze, świętych musi być mało. Wybieramy to, co jest łatwe do zaakceptowania.
Tomasz Ponikło: W kraju, gdzie większość z nas jest ochrzczona, przyznaje się do religii, regularnie praktykuje - nie rozmawiamy o sprawach wiary. Ani w rodzinie, ani z przyjaciółmi, ani w kontekście towarzyskim. Dlaczego?
Prof. Irena Borowik: Jest tak, jak gdyby rytuał nie wymagał wiary. Przekazywanie wiary w rodzinie i we wspólnotach kościelnych następuje poprzez praktykowanie, pilnowanie, a nawet kontrolę uczestnictwa w rytuałach. Zobaczyłam to w wywiadach biograficznych z młodzieżą: w domu nie ma rozmowy o wierze, jest wprowadzanie w formy religijności typu: "masz iść na Mszę". W efekcie rodzi to rozdźwięk między rzeczywistymi przekonaniami a tym, jakie powinny one być, by pozostać w zgodzie z wyznawaną religią. To zaś, że "czyni się", a nie mówi, na przekór stanowi i siłę, i słabość. Siłę, bo to model religijności praktykowanej, ale bezrefleksyjnej, ze słabym powiązaniem sfer codzienności, moralności i wiary. Ale daje poczucie stabilizacji i stanowi motor przekazu religijnego.
Wypełniając formę docieramy do treści?
Nie wiem, czy za praktyką stoi potrzeba docierania do treści. Dla wielu uczestniczenie we Mszy, wykonywanie gestów, np. znaku krzyża czy pojednania - samo w sobie ma charakter uświęcający. Nie treść, ale działanie, jego powtarzalność są ważniejsze, przez nie uobecnia się sacrum.
Wiara staje się rytuałem, a rytuał jest zamknięty w przestrzeni kościoła?
Niekoniecznie, bo jest też modlitwa indywidualna. Dzieci są jej uczone, ale jako formy do wypowiadania. Nawet przy tej okazji nie zdarzają się rozmowy o treściach wiary. Młodzi przyznają, że o tym się milczy. Wiara jako temat dyskusji pojawiała się w opowieściach badanych przeze mnie osób wyłącznie w przypadkach szczególnie pogłębionej religijnej formacji i - konwersji. Bo wówczas uzasadnić trzeba nie to, co jest, ale to, co się zmieniło. Tymczasem to, co jest - oczywistość tego, że jest się katolikiem, poza siłą, stanowi też słabość. Bo o tej sile decyduje masowość.
Ta siła wygasa?
Religijność bezrefleksyjna dobrze realizuje się w społeczeństwie, które zmienia się powoli i gdzie religię się dziedziczy. Dziś w miejsce powtarzalności mamy nieustanne zmiany.
Np. po upływie dwóch dekad wyższe wykształcenie posiada już nie 8, ale 30 proc. ogółu Polaków. Wielu emigruje, po kilku latach wracają, będąc innymi ludźmi po konfrontacji z obcym społeczeństwem. Wzrasta napięcie między wiarą bezrefleksyjną i tą, która wymaga aktywnego myślenia o własnym życiu.
Wiara jest w tym życiu punktem odniesienia?
Wyobraźmy sobie szeroką drogę, która po bokach ma dwa chodniki. W Polsce jest ok. 3 proc. niewierzących, nieco mniej członków mniejszości wyznaniowych, a ok. 95 proc. to zadeklarowani katolicy. Spośród nich jednym chodnikiem idą ludzie indyferentni religijnie, drugim - mocno zaangażowani. Pośrodku szerokim traktem sunie religijność kulturowa, 60-70 proc. wierzących. To osoby przywiązane do rytuałów, które kultywują na zasadzie oczywistości. Nie dręczy ich ani niepewność wiary, ani nie przeżywają ekscytacji nią. Nie mają też potrzeby zastanawiania się, dlaczego właściwie jest tak, jak jest.
Wiara jest żywą wartością dla 15-20 proc., którzy intensywnie nią żyją - to naprawdę bardzo dużo. Ich wiara jest spójna (w przeciwieństwie do pozostałych), są skłonni jej bronić, zdarza się, że cierpią z powodu swoich przekonań, bo na ich podstawie podejmują niepopularne decyzje. W tej grupie ok. 4-5 proc. należy do grup, w których sporo się dyskutuje, czyta Pismo św., stawia problemy.
Trzecia grupa to ludzie zdystansowani do religii, ale kulturowo identyfikujący się z katolicyzmem i okazjonalnie praktykujący, którzy np. mimo niechęci do nauk przedmałżeńskich i niezgody na katolicką etykę seksualną przystępują do kościelnego ślubu.
I dokąd nas ta droga prowadzi?
Nie wiadomo, bo to szeroki trakt, a chodniki się rozchodzą. W polskiej specyfice istotna jest nie intensywność, ale ciągłość zjawisk. Powoli, ale systematycznie spadają praktyki religijne. W młodym pokoleniu (19-29 lat) następuje to szybciej. Najważniejsze jest zaś to, że upodabnia się model religijności dziewcząt i chłopców - zawsze to kobiety były bardziej religijne i częściej praktykujące niż mężczyźni. To może nieść daleko idące zmiany w modelu przekazywania wiary, za który wciąż najbardziej odpowiedzialne są kobiety. Ale nie zobaczymy żadnego spektakularnego załamania religijności, jak to miało miejsce w Hiszpanii czy Irlandii. Szeroki trakt utrzyma się, stopniowo tracąc nieco z tej szerokości na rzecz osób indyferentnych. W Polsce Kościół przez wieki pełnił istotne funkcje zastępcze dla społeczeństwa - kulturowe, polityczne. Był gwarantem równowagi, mediatorem, mobilizatorem społeczeństwa obywatelskiego. I teraz, w warunkach traumy transformacyjnej, jest tak samo funkcjonalny, jak był w przeszłości. A więc żadne zmiany nie nastąpią z dnia na dzień.
Czy jednak dla młodych ludzi, sunących szerokim traktem, wiara nie jest "obciachowa"?
Takie poczucie mają młode osoby zaangażowane religijnie, ludzie po konwersji i z mniejszości wyznaniowych. W pewnym sensie społeczeństwo nie chce, jak mówił Weber, wirtuozów religijnych. Tak samo jak w każdej dziedzinie życia społecznego, najbardziej pożądane jest religijne przeciętniactwo. Religie rutynizują się i uspołeczniają. Wyobraźmy sobie, że po Krakowie chodzi tuzin mesjaszów, a na każdym rogu inny prorok wieszczy bliski koniec świata - gdyby choć część z nas im uwierzyła, życie społeczne byłoby zdezintegrowane, np. ludzie nie chcieliby chodzić do pracy, bo czekaliby na rzeczy ostateczne. Dlatego społecznie bezpieczna jest letnia religijność; żarliwość niesie zagrożenie.
W północno-wschodniej Polsce, mieszkając z wyznawcami różnych religii, badałam wpływ wiary na codzienne życie zielonoświątkowców, prawosławnych, katolików i mahometan. Wszyscy poza zielonoświątkowcami poddawali się zwykłym sprawom: krowa chora, autobus się spóźnił, sąsiedzi pokłócili. A zielonoświątkowcy pracując śpiewali religijne pieśni, modlili się kilka razy w ciągu dnia, a ich bieżące komentarze miały odniesienia religijne. Np. jedziemy po zboże, na drodze pijany rowerzysta: "Pytają, gdzie piekło. Tu piekło. Czy trzeba siarki gorejącej?". Albo chmurzy się, niedziela, a przez wieś toczą się furmanki: "Boga się nie boją, w niedzielę pracują. Jak siano zmoknie, to i wyschnie. Pan Bóg za wszystko odpowiada". Ale tak praktykując religię całkowicie się izolowali od życia wiejskiego i popadali w anachronizm: mleka do mleczarni nie nosili, bo tam oszukują, nie można się do tego przykładać. Albo jak żniwa, to kombajnu nie wezmą, bo kierowca chciałby za to wódkę, a picie jest grzechem. W rezultacie nie mieli regularnych dochodów.
I takich wirtuozów religijnych nie akceptujemy?
Po prostu, żeby społeczeństwo trwało w swojej funkcjonalnej strukturze, świętych musi być mało. Wybieramy to, co jest łatwe do zaakceptowania. Wyobraźmy sobie, każdy z nas, własne środowisko pracy, do którego wkracza człowiek o intensywnej religijności. Co się dzieje? Dla wszystkich jest niewygodny ze względu na swoje odwoływanie się do wiary. W masie chcemy, żeby życie toczyło się gładko, czyli było zbudowane na oczywistościach. Kiedy pojawia się osoba takie oczywistości podważająca - a przecież nic nie jest oczywiste dla człowieka, który żyje tak, jakby miał umrzeć za chwilę - wszystkim komplikuje sprawy.
Albo w rodzinie: żona związała się z grupą charyzmatyczną, a mężowi wystarcza niedzielna Msza. W swoim rozumieniu jest wystarczająco religijny. Ale żona uważa inaczej, codziennie idzie z dziećmi do kościoła, wprowadza wspólne modlitwy przy posiłkach, wszystko komentuje językiem religijnym. To może doprowadzić nawet do rozpadu życia rodzinnego.
Z oczywistości wyznania powinna wynikać oczywistość co do prawd wiary. Jeśli tylko spróbować je wspomnieć w towarzyskiej rozmowie, atmosfera zrobi się gęsta.
Dlatego, że po prostu nie ma potrzeby takiej rozmowy. Być katolikiem to dla większości tak, jak wziąć parasol, kiedy pada. Kto najczęściej mówi o religii? Niewierzący. Bo różnią się od większości i muszą przed sobą argumentować ten wybór. A skoro dla większości wiara jest oczywistością, to znaczy też tyle, że nie jest żadnym intrygującym tematem do rozmowy. W wywiadzie młoda dziewczyna na pytanie o śmierć i wiarę powiedziała: "Nie, na razie o tym nie rozmawiamy. Ale na emeryturze, z koleżanką przy herbacie, wtedy tak, będziemy mówić o Bogu". Wątpię, bo choć z wiekiem zaangażowanie religijne wzrasta, to wcale ludzie starsi więcej o wierze nie mówią; więcej czytają, ale nie dyskutują.
W łonie katolicyzmu w Polsce nie ma kultury dyskursu. Ciężko zresztą oceniać, co jest lepsze: rytuał czy debata. Socjologowie zajmujący się historią religii podkreślają, że o ile rytuał ma moc jednoczącą, o tyle rozwój doktryny niesie ze sobą rozłamy. Przenosząc to na doświadczenie społeczne: z obawy przed pęknięciem ludzie boją się spornych tematów. Poza tym, po ludzku patrząc, np. mówić o zmartwychwstaniu to mówić o śmierci. A tego nie lubimy.
Ale chętnie narzekamy na Kościół i na księży. Czy to nie paradoks, że jednocześnie nie zdarza się nam choćby trącić spraw duchowych?
Społeczny krytycyzm wobec ludzi Kościoła jest wysoki i paradoksalnie nie pociąga konsekwencji. Krytyka Kościoła przekłada się na krytykę wiary tylko wśród tych, którzy ją porzucają. Są rozczarowani nie księżmi w ogóle, ale konkretnym kapłanem. Poza tym antyklerykalizm wciąż jest silny w środowisku wiejskim, a nie kłóci się z chodzeniem na Mszę i dawaniem na tacę.
W tym wszystkim tkwi paradoks. Np. młodzież licealna krytykuje katechezę, ale z niej nie występuje. Uzasadnienia są pozamerytoryczne, to kwestia konformizmu: bo rodzice by się awanturowali, bo byłoby trudniej zawrzeć ślub kościelny itp. Krytyka Kościoła odsłania więc z jednej strony konformizm, a z drugiej chęć, by Kościół był lepszy, niż jest.
Narodzi się więc kultura debaty?
W Polsce ani Kościół, ani księża nie chcą debaty. To zresztą odbicie postawy także większości wiernych. Załatwianie spornych lub drażliwych kwestii za zamkniętymi drzwiami lub w zupełnej tajemnicy ma chronić przed dezintegracją i zapewniać spójność. Może więc to nie przypadek, że ludzie nie chcą rozmawiać o sprawach religijnych, bo tak samo nie rozmawia z nimi Kościół, ale ich naucza. Może więc zmiany będą następować w tych grupach równolegle?
Postępuje prywatyzacja wiary?
Ciężko o niej mówić, skoro była od zawsze. Ludzie postrzegają się jako katolicy, ale uważają np., że mogą współżyć seksualnie bez ślubu, a rozwody są dopuszczalne. Sfera moralności w znacznym stopniu nie podlega wpływom Kościoła. Prywatyzacja obejmuje też prawdy wiary: Bóg tak, ale jaki Bóg? Tylko dla części będzie to Bóg Trójjedyny, a dla reszty absolut, siła kosmiczna, energia, Bóg filozofów. Podobnie z Chrystusem: dla części to Syn Boży, dla innych reformator społeczny.
Po co więc wypełniać rytuały, skoro nie oczekuję ostatecznej nagrody, bo np. nie wierzę w zmartwychwstanie?
Ponieważ samo uczestnictwo w rytuale jest nagrodą - teraz szeroko dyskutowana jest rynkowa teoria religii, w której prawie wszystko jest kompensatą, czyli obietnicą nagrody nie do spełnienia na tym świecie. A jedyna rzeczywista nagroda to uczestnictwo we wspólnocie wierzących, co buduje poczucie bezpieczeństwa, zaś spełnianie rytuałów nadaje życiu ład i jest źródłem sensu mimo odsuwania myśli o śmierci i o tym, co po niej. Jest też religia kotwicą na czas burzy. Zygmunt Bauman używa metafory zabałaganionego placu zabaw, po którym bez kierunku i kotwicy toczy się życie ludzkie. Ale tak nie jest: w Polsce moim zdaniem widzimy, że społeczeństwo ma kotwicę - i jest nią religia.
Ale w tej masie, która płynie głównym traktem, wspólnota jest niemal wirtualna.
Nie, ponieważ wciąż 30 proc. społeczeństwa żyje na wsi, gdzie w parafiach ludzie się znają i gdzie następuje silna integracja poprzez sakralizację tożsamości: "my w parafii jesteśmy dobrymi ludźmi, wierzymy w Boga, dajemy temu przykłady: wyspowiadaliśmy się, byliśmy do komunii". Słuchając Radia Maryja widać ten mechanizm w innej odsłonie. Jaka jest np. funkcja darmowego przekazywania sobie na antenie rzeczy? To demonstracja: "my, katolicy, jesteśmy szlachetni, za darmo dajemy: telewizor, ubrania dla dzieci, sadzonki floksów". Życie społeczne toczy się na scenie i na scenie chcemy pokazać dobrze samych siebie, co samo w sobie także stanowi nagrodę.
Czy więc jest wiara w Polsce obciachem?
Paweł Załęcki próbował odpowiedzieć na pytanie, czy pozycja człowieka intensywnie religijnego oznacza przynależność do grupy mniejszościowej i społecznie prześladowanej. Przeprowadził badania wśród biskupów i liderów środowisk katolickich - niektórzy z nich byli przekonani, że odpowiedź jest twierdząca. To z jednej strony. Ale z drugiej strony mamy przecież ten szeroki trakt, którym płynie masa uznająca się za katolików. Ciężko więc, żeby coś tak powszechnego było obciachem. Chodzi więc raczej o barierę, na jaką natrafiają ludzie intensywnie religijni ze strony tych, którym zawsze wystarcza letnia herbata. Zresztą los wirtuozów religijnych we wszystkich religiach świata jest podobny, toczy się na boku.
Prof. Irena Borowik jest religioznawcą i socjologiem religii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autorka badań i publikacji o religijności Polaków, dotyczących m.in. wpływu wiary na życie codzienne oraz zjawiska prywatyzacji wiary. Prezes zarządu wydawnictwa NOMOS.