7 James Ellen Na przekór miłości


ELLEN JAMES

Na przekór miłości

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Okna salonu otwarte były szeroko ku letniemu popołudniu. Intensywne, złociste światło sączyło się do pokoju, a lekki wiatr szeleścił w zasłonkach, jakby chciał wywabić Christine do ogrodu. Lecz Christine Daniels nie miała czasu na delektowanie się urodą dnia. Borykała się właśnie z kuponem jasnoczerwonego, bawełnianego materiału.

Zebrała kraj materiału i narzuciła go zawadiacko na ramię manekina. Żywa czerwień była jej ulubionym kolorem. Czuła, że uda jej się uszyć wspaniałą sukienkę, mimo że dotąd potrafiła jedynie fastrygować. Ale w końcu szycie - to taki sam cel jak wszystkie dotychczasowe, a zatem coś, z czym należało się zmierzyć, stoczyć walkę i ostatecznie wygrać. To wszystko było częścią jej zupełnie nowego życia, dalekiego od napięć i presji, z którymi mocowała się w Nowym Jorku jako wspólnik w ojcowskiej firmie maklerskiej na Wall Street. Teraz wiodła żywot nieskomplikowany, lecz dostarczający więcej satysfakcji - prowadziła swój własny interes, uroczy pensjonat w niedużym, malowniczym miasteczku Red River w stanie Nowy Meksyk.

Mrucząc coś do siebie, szperała w znalezionym na strychu pudełku po cygarach wypełnionym guzikami. Wyjęła jeden z nich, biały, dość zwykły i przyłożyła go do czerwonej tkaniny. Mógł pasować, lecz wydawał się nieco pospolity. Odgarnęła do tyłu pasmo długich, jasnomiodowych włosów i wsunęła guzik w usta niczym cukierek. Ssała go w zamyśleniu, przeczesując pudełko w poszukiwaniu czegoś niecodziennego. Może rząd małych, perłowych guziczków wzdłuż całej sukienki z góry aż na dół...

- Przepraszam - zagrzmiał głęboki, męski głos tuż za jej plecami. Christine drgnęła zaskoczona, a wessany wraz z dużym łykiem powietrza guzik wylądował w okolicach tchawicy, gdzie utknął, zamykając dostęp powietrza. Nie mogła oddychać! Jej serce zaczęło szaleńczo łomotać, podczas gdy mężczyzna wciąż mówił.

- Szukam Mary Christine Daniels. Czy dobrze trafiłem?

Christine panicznie przestraszona usiłowała krzyk­nąć, lecz nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Czuła, że jej płuca eksplodują za chwilę z braku powietrza. Jedyne, co mogła zrobić, to zatrzepotać ramionami jak pingwin pragnący ulecieć.

- Czy to oznacza, że pani jej nie zna? - zapytał mężczyzna z powątpiewaniem. Christine zatrzepotała ponownie, ale już słabiej. Jak przez mgłę zobaczyła wzór na tapecie, który zaczął falować - przekwitłe kuliste róże rozprzestrzeniające się i kurczące w nie­pokojący sposób.

Twarz mężczyzny majaczyła gdzieś pomiędzy nią a tapetą. Christine miała niejasne wrażenie, że jego rudawe brwi zmarszczyły się złowrogo. Twarz przy­bliżała się i zdawała się dziwnie nie należeć do żadnego ciała.

- Dobry Boże - powiedział nieznajomy. - Co pani sobie zrobiła?

Poczuła na plecach uderzenie silnej dłoni i jeszcze mocniej zaczęła się dławić. Ogarnęło ją przerażenie. Mężczyzna chwycił stojący na stoliku wazon z jaskrami, wyciągnął z niego kwiaty i podsunął go tuż pod jej nos.

- Wody - powiedział. - Pani musi napić się wody!

Christine chciała histerycznie roześmiać się. Spojrzała w głąb wazonu i zobaczyła tam ciemną ciecz i zatopione w niej rozmokłe łodygi. Poczuła się jak wessana w próżnię. Nie było powietrza, nie było światła, niczego czego można by się uchwycić...

Męskie ramię przytrzymało ją od tyłu, zaciskając się na jej ciele jak imadło. Wiedziała, że nieznajomy starał się jej pomóc, ale bolesny ucisk jego ramion sprawił, że poczuła się jeszcze bardziej jak w potrzasku. Ogarnięta paniką zaczęła się wyrywać. Atakowała kopniakami kość goleniową mężczyzny, dopóki jego uścisk nie zwiotczał nieco.

Mężczyzna jej nie puszczał.

- Stój do cholery! - krzyczał. Nagle straciwszy równowagę, oboje potknęli się o manekin, który zawirował szaleńczo i runął na bok. Christine zaczęła pogrążać się w nieświadomości. Wówczas ramiona mężczyzny znów się zacisnęły. Mocnym uderzeniem pięści podbił jej klatkę piersiową i guzik wyskoczył z niej gwałtownie.

Pierwsze co poczuła, to zbawienny zastrzyk powiet­rza wdzierającego się do płuc. Dotąd tylko częściowo była świadoma silnych ramion wciąż ją obejmujących i masywnego, męskiego ciała, które do niej przywarło. Teraz niespodziewanie poczuła się bezpieczniejsza dzięki ciepłu promieniującemu z tego człowieka. Osunęła się bezwładnie jak szmaciana lalka. Mężczyzna uniósł ją i bezceremonialnie położył na kanapie. Opadła na poduszki, chwytając w płuca powietrze. Wszystko wokół wydało się teraz jasne i ostre. Delektowała się popołudniowym słońcem, zaglądają­cym przez okna i wilgotnym, cierpkim zapachem jaskrów rozsypanych na stoliku.

Mężczyzna pochylał się nad nią.

- Dobrze się pani czuje? - pytał z troską.

- Tak - zachrypiała, przypatrując mu się uważnie.

Był niezwykle przystojny, miał ciemnordzawe włosy i wyraziste rysy twarzy. Nawet jego wydatny nos jakby przydawał mu atrakcyjności. Słoneczne pro­mienie wydobywały rudawozłoty refleks na owłosieniu przedramienia, a jego skóra miała złocisty odcień. Mężczyzna z miedzi i złota...

Christine zamknęła i otworzyła oczy. Była tak roztrzęsiona, że zaczęła się zastanawiać, czy przypad­kiem nadal jeszcze nie jest ofiarą halucynacji.

Mężczyzna wyprostował się.

- Przyniosę szklankę wody - powiedział. - Gdzie jest kuchnia?

Wskazała kierunek i obserwowała go, gdy od­chodził. Poruszał się energicznie, stawiając długie, sprężyste kroki. Gdy po chwili wrócił, z wdzięcznością przyjęła szklankę wody sodowej. Uniosła się, by wypić parę łyczków, lecz zaraz opadła na poduszki, poruszona nagłą myślą.

- Pan uratował mi życie - powiedziała. - Gdyby nie to, co pan zrobił, byłoby już...

Nie mogła nawet dokończyć zdania. Objęła szklankę dłońmi, jej palce drżały.

- To nie było dla mnie przyjemne przeżycie - od­powiedział cierpko. - Proszę nadal trenować te kopniaki. Świetnie to pani idzie.

Pochylił się nad wyblakłym perskim dywanem i podniósł z podłogi coś białego i niedużego.

- Co robił ten guzik w pani buzi?

- Lepiej mi się myśli, kiedy coś żuję - wyjaśniła.

- Dość zwariowany zwyczaj - odpowiedział. - Może teraz zrozumie to pani.

Podrzucił guzik, który z cichym „pac” wylądował na blacie stolika.

- No cóż - powiedziała Christine. - Zakradł się pan znienacka od tyłu. Każdy na moim miejscu skoczyłby jak oparzony.

- Pukałem do drzwi frontowych, lecz nikt nie odpowiadał. Czy to pani jest Mary Christine?

- Po prostu Christie - poprawiła go, przypatrując mu się uważnie.

Jego piwne oczy przywoływały na myśl obraz górskiego potoku, unoszącego garść jesiennych liści.

- Jak by na to nie patrzeć - powiedziała - urato­wałeś mi życie. Nie wiem, jak mogłabym się odwdzięczyć.

- Nie ma o czym mówić - odpowiedział zniecierp­liwiony. - Miałem co prawda zatrzymać się tu na parę dni, lecz może zniknę na moment i pozwolę ci wydobrzeć. Wrócę wieczorem...

- O, nie - zaprotestowała, kręcąc słabo głową opartą na poduszkach kanapy. - Nie możesz odejść po tym, co zaszło. Nie rozumiesz tego? Ocaliłeś mi życie, a to nas jakoś wiąże, to znaczy... Nie możesz tak po prostu sobie pójść.

Christie widziała, jak twarz mężczyzny lekko tężeje. Najwyraźniej nie chciał w żaden sposób ulec jej niestosownym emocjom, ale to nie miało znaczenia. Drżała wciąż od stóp do głów i bardzo kogoś potrzebowała. A on był tuż, obok...

- To było ważne przeżycie dla nas obojga - po­wiedziała, dzwoniąc lekko zębami. - Na pewno nie na co dzień ratujesz komuś życie. To sprawia, że widzi się wszystko w innym świetle. Taka byłam dziś wściekła na jednego z gości. Zostawił w pokoju okropny bałagan, który musiałam posprzątać. Ale to już teraz nieważne. To nie ma najmniejszego znaczenia. Prawda?

Nie odpowiadał. Po prostu stał, przypatrując się Christie w taki sposób, w jaki uczony mógłby studiować dziwaczny gatunek zwierzęcia. Jego spoj­rzenie zatrzymało się na zmiętej, kloszowej spódnicy z perkalu i luźnym podkoszulku, który nawoływał śmiałym napisem „Przybądźcie na spływ potężną rzeką Rio Grande”. Wreszcie przemówił.

- Jak się czujesz, Christie? - pytanie zabrzmiało dość szorstko.

- Kręci mi się w głowie. Czuję się nieźle, tylko jestem trochę rozbita.

Odebrał od niej szklankę i odstawił na stolik. Potem ujął jej dłonie.

- Masz zimne ręce - powiedział. - Pewnie jesteś w szoku. - Christie nie zaprzeczyła. Bliskość tego mężczyzny jakby potęgowała niepokój w jej sercu, które waliło nierówno i nawet zawroty głowy zdawały się nasilać.

Dotknął wierzchem dłoni jej czoła.

- Nie masz gorączki - stwierdził. Przemawiał szorstko i rzeczowo, ale jego dotyk był ciepły i Christie czegoś zabrakło, kiedy po chwili cofnął rękę. Otulił ją szydełkowym, wełnianym szalem, który leżał na kanapie. Jego gest nie miał w sobie nic czułego, a jednak Christie poczuła się niezmiernie błogo. Usiadł w fotelu naprzeciwko. Nosił wąskie dżinsy, które podkreślały szczupłość jego bioder. Były najwyraźniej nowiuteńkie. Podobne wrażenie sprawiała koszula. Jej krój podkreślał szerokie ramiona, ale zdawało się, że jest noszona po raz pierwszy. Widoczne były charakterystyczne zagniecenia materiału.

- Jak się nazywasz? - zapytała.

- Matt Gallagher.

- Gallagher... a, tak - powiedziała ucieszona. - Zarezerwowałeś pokój na weekend. Ulokowałam cię na drugim piętrze, jest tam spokój i cisza oraz cudowny widok na narciarskie stoki. Wyglądają przepięknie, takie zielone. Oczywiście są malownicze także, kiedy spadnie śnieg - dorzuciła niezupełnie a propos. - A tej zimy mam zamiar szaleć na nartach. Czy jeździsz na nartach, Matt?

- Nie miałem okazji spróbować - padła lakoniczna odpowiedź. Kręcił się na fotelu i wyglądał nieswojo.

Po chwili wyjął z kieszeni dżinsów niewielki złoty zegarek i sprawdziwszy godzinę, zaczął obracać go w palcach pieczołowicie niczym talizman. Kiedy po chwili spojrzał na nią badawczym, taksującym wzro­kiem, Christie posmutniała. Ten wyraźny brak entuz­jazmu czy jakiejkolwiek zachęty sprawiał jej przykrość. Przybysz najwidoczniej nie dostrzegł w niej pięknej kobiety, chociaż z pewnością wyglądała atrakcyjnie. Jej ciemnoblond włosy o niespotykanym odcieniu opadały puklami aż do pasa, a oczy miały odcień głębokiego błękitu. Policzki były nieco zaokrąglone, ale cała sylwetka wysmukła. A oto niejaki Matt Gallagher spoglądał na nią bez najmniejszej aprobaty niczym na oskubaną gęś. Odrzuciła szal i usiłowała usiąść.

- Auu! - krzyknęła z bólu, zaczepiwszy kos­mykiem włosów o jeden z guzików w oparciu kanapy.

- Cóż się znowu stało? - zapytał Matt, wpychając zegarek na powrót do kieszonki. W mgnieniu oka był przy niej. Poczuła przyjemną woń wody kolońskiej, która mieszała się z zapachem nowiusieńkiego teksasu. Bardzo pociągające wydały się jej piegi na jego nosie.

Pociągnęła za uwięziony kosmyk.

- Pomogę ci - zaproponował.

Delikatnie manipulował przy jej włosach, lecz bez powodzenia.

- Musi być jakiś sposób - mruczał do siebie. - Zobaczymy...

Usiadł obok na kanapie i obiema rękami dotykał jej głowy. Niczym harfista starający się opanować nową melodię pracował pieczołowicie na strunach jej włosów. Miał sprężyste, kształtne palce o mocnych kostkach. Nigdy nie przypuszczała, że kostki męskich dłoni mogą kryć w sobie tyle magnetyzmu.

- Stanowczo powinnaś unikać guzików - oświadczył Matt. Nadal nie dawał za wygraną. - Wygląda na to, że już wiem. Zaczekaj... mam!

Triumfalnie uwolnił ostatnie pasemko.

Nie od razu wypuścił z ręki jej włosy. Przez chwilę spływały swobodnie między jego palcami. Przyjrzał się im.

- Hmm - w jego głosie brzmiało lekkie zdziwienie. Cokolwiek miał na myśli, nie było to miłe. Do licha! To brzmiało, jakby właśnie zobaczył węża zaplątanego wokół własnego ramienia. Christie uniosła głowę i zdecydowanym gestem odgarnęła wszystkie włosy na jedno ramię.

Matt przyglądał się jej, pocierając w zamyśleniu brodę.

- Być może twój ojciec ma rację. Ktoś powinien zaopiekować się tobą.

Słowa te spadły na Christie jak piorun z jasnego nieba.

- Co?! Znasz mojego ojca? - zapytała oburzona. Z osobą własnego ojca, Christophera Danielsa

Trzeciego, wiązała Christie większość bolesnych wspomnień. Bardzo długo próbowała żyć podług jego oczekiwań, lecz nigdy jej się to w pełni nie udało. Teraz, gdy była wreszcie wolna, nie miała najmniejszej ochoty wrócić ani pod jego, ani pod czyjekolwiek skrzydełka.

Matt wzruszył ramionami niecierpliwie, jakby chciał coś wyjaśnić.

- Jestem nowym wspólnikiem twojego ojca.

- Rozumiem - wycedziła Christie. - Zająłeś moje miejsce w firmie Daniels, Peters i Bainbridge. Teraz jest to już z pewnością firma Daniels, Peters, Bainbridge i Gallagher.

- Świetna myśl. Jednak obawiam się, że całą firmę wkrótce diabli wezmą i nie będzie co zbierać. A wszys­tko z twojego powodu, droga Christie Daniels!

Spoglądał na nią z jawną niechęcią.

- O czym ty mówisz? - zapytała. - Mój ojciec jest jednym z najlepiej prosperujących maklerów na całej Wall Street. I z pewnością ma się dobrze. Cóż takiego się stało?

Poczuła nagły niepokój, wróciły echa dzieciństwa, kiedy ojciec był dla niej wszystkim. Dzisiaj nie miała co do tego złudzeń, lecz wciąż przecież nie życzyła mu źle...

- Wiedziałabyś, co się dzieje, gdybyś odbierała jego telefony lub odpowiadała na listy, zamiast wysyłać je nietknięte.

Zmienił pozycję i stare sprężyny kanapy jęknęły pod jego ciężarem. Był mężczyzną potężnym i masyw­nym, lecz nie ponad miarę. Wyglądał niczym po­szukiwacz złota, który właśnie zjawił się w dolinie, by nabyć dla siebie ekwipunek w miejskim składziku. Z pewnością nie jak nowojorski makler... mężczyzna ulepiony z tej samej gliny, co jej ojciec. Poczuła się osaczona przez kogoś, kto w końcu wdarł się pod­stępnie do jej domu. Zacisnęła dłonie w pięści i oświadczyła:

- Moje wzajemne stosunki z ojcem to z pewnością nie twój interes.

- Niestety to jest mój interes - Matt pochylił się ku niej. Miał złowrogi wyraz twarzy, w czym trochę przypominał niedźwiedzia grizzly, oglądanego kiedyś przez Christie w parku Yellowstone.

- Czy myślisz, że dla przyjemności przywlokłem się tu, by cię odszukać? Otóż nie. Ale ponieważ z twojego powodu stoi pod znakiem zapytania cała moja kariera, nie miałem specjalnego wyboru.

- Nie wiem, o czym mówisz - zaprotestowała. - W ciągu ostatnich czterech miesięcy nie miałam żadnego kontaktu z ojcem. Jakim więc cudem mogłam mieć wpływ na twoją karierę?

Matt zaklął pod nosem. Wstał i podszedł do walizki. Wyjął z jej bocznej kieszeni jakąś teczkę i podał ją dziewczynie.

- Czytaj - nakazał.

Christie była wściekła. Miała raz na zawsze dość rozkazujących jej facetów. Ale musiała wiedzieć, o czym mówi ten człowiek. Otworzyła teczkę i wśród pliku dokumentów zobaczyła list od ojca. Przez chwilkę ważyła go w dłoni. Papier był w najlepszym gatunku, jak zresztą wszystko, czego kiedykolwiek dotknął jej ojciec. Sam był chodzącą doskonałością i wymagał perfekcjonizmu od innych. Wciąż nie mogła otworzyć listu. W ciągu minionych miesięcy żal walczył w niej z poczuciem winy z powodu zerwania z domem. Jednak wyzwolenie się spod władzy ojca stało się dla niej w pewnym momencie jedynym wyjściem, praw­dziwym wybawieniem po wielu latach życia w nieus­tannym napięciu. On nie miał prawa znów wdzierać się do jej świata!

Christie spojrzała na Matta, który stał teraz obok kominka i lustrował ponuro kolekcję porcelanowych kotków. Rozerwała kopertę. Im szybciej dowie się w czym rzecz, tym lepiej. Szybko przebiegła wzrokiem list, napisany na równie wytwornym papierze jak koperta.

Moja droga Mary Christine!

Bardzo mnie boli to, że unikasz ze mną wszelkich kontaktów. Nie widzę innego wyjścia niż wysłanie Matta w charakterze emisariusza.

Ostatniego dnia, rzuciwszy wiele gorzkich oskarżeń pod moim adresem, nie dałaś mi jednocześnie szans obrony. Przez całe życie pracowałem i walczyłem głównie po to, by zostawić ci coś cennego w spadku. Tylko dlatego firma Daniels, Peters i Bainbridge cokolwiek dla mnie znaczyła.

Cóż, przyznaję, że starałem się zaaranżować twoje zaręczyny z Orenem Petersem, lecz czy nie miałem swoich racji? Oren jest ambitnym młodym człowiekiem i podobnie jak ty, spadkobiercą firmy. Jego ojciec zawsze był dla mnie kimś więcej niż wspólnikiem, był moim najbliższym przyjacielem. Dlaczego nasze dzieci nie miałyby się połączyć, by wspólnie kiedyś przejąć dziedzictwo? Miałem zresztą wrażenie, że byłaś zainteresowana Orenem, zanim przejrzałaś mój plan.

Dzisiaj to wszystko nie ma żadnego znaczenia. Nie chciałaś przejąć mojej spuścizny i odtąd firma prak­tycznie przestała się dla mnie liczyć, Mary Christine. Postanowiłem ją zatem rozwiązać po trzydziestu latach budowania. Bez ciebie moja praca straciła sens. Otrzymasz od Matta niezbędne dokumenty, których podpisanie umożliwi mi dalsze kroki likwidacyjne. Nadal jesteś głównym udziałowcem i bez twojej zgody nie mogę nic zrobić. Jest w tym zresztą pewna ironia losu, nie sądzisz? W efekcie więc ty zwyciężyłaś. Myślę, że zawsze ci o to chodziło.

Szczerze oddany

Twój ojciec

Christie przeczytała list raz jeszcze i z niedowierza­niem roześmiała się głośno.

- Przeszedł samego siebie - oświadczyła. - Grozi zlikwidowaniem biznesu! W rzeczywistości to ostatnia rzecz, na jaką by się zdobył. Za to po mistrzowsku usiłuje mnie podejść, abym przepełniona uczuciem winy wróciła do Nowego Jorku pierwszym samolotem. Prawdziwy mistrz manipulacji!

Przez chwilę odczuła szczery podziw dla gry ojca, a potem z pogardą cisnęła list na podłogę. Oburzyła ją ta przebiegła próba ponownego zawładnięcia nią, ale jednocześnie była zła na siebie. Psiakrew! Znowu w końcu czuła się winna, a przecież dokładnie o to chodziło jej prześladowcy.

Matt odwrócił się w jej stronę.

- Wydaje mi się, że czegoś tu nie rozumiesz - powiedział chłodno. - On naprawdę chce zlikwidować firmę z powodu tych sentymentalnych idiotyzmów. I tak czy inaczej musisz go powstrzymać, zanim zrobi coś arcygłupiego. Obiecałem mu, że przekażę ci te papiery, ale nie mam zamiaru pozwolić ci na ich podpisanie.

- A więc świetnie się składa. Bo ja ich na pewno nie podpiszę! - odepchnęła od siebie teczkę.

- To jeszcze mało - kontynuował Matt. - Musisz uporządkować swoje rachunki z ojcem. Nieważne jak - zadzwoń do niego albo najlepiej leć ze mną do Nowego Jorku. Jesteś jedyną osobą, która może sprawić, że zmieni zdanie. Im szybciej się do tego weźmiesz, tym lepiej dla nas wszystkich.

Christie rozdrażniło to nachalne mieszanie się do jej spraw. Obrzuciła rozmówcę lodowatym spojrzeniem.

- Nie pozwolę sobą manipulować. Ani tobie, ani mojemu ojcu - powiedziała. - A swoją drogą, jeśli rzeczywiście obchodzi cię przyszłość firmy, możesz sobie wykupić mojego ojca razem z Orenem Petersem. Terence Bainbridge wycofa się wkrótce, nie ma więc co na niego liczyć, lecz ty i Oren stworzycie z pewnością miły duet - ironizowała.

- To niezły dowcip. Ja i twój beztroski eks-narzeczony jako para wspólników.

- Oren nie jest żadnym lekkoduchem - zaprotes­towała. - Jest tak samo despotyczny i uparty jak mój ojciec - utkwiła spojrzenie w rozmówcy - który zresztą zawsze otaczał się ludźmi tego pokroju. Ty też nie wyglądasz na wyjątek.

Zignorował tę uwagę, zajęty nagle porcelanową figurką kota z wymalowanymi na ogonku dzwonecz­kami. Obejrzał ją krytycznie ze wszystkich stron mówiąc:

- Nawet gdybym chciał wykupić twojego ojca, nie byłoby mnie na to stać - lekki grymas wykrzywił jego usta. - Mój ostatni wspólnik dokonał poważnych nadużyć i zupełnie rozłożył interes. Musiałem zaczynać wszystko od początku i oto po raz drugi mogę zrobić klapę, w dodatku z powodu niedorzecznej kłótni rodzinnej. Prześladuje mnie chyba jakieś fatum.

Wypuścił z ręki porcelanową figurkę, która upadła z hałasem. Dziwnym trafem nie rozleciała się na kawałki. Christie przeszyła Matta zimnym wzrokiem.

- Obwiniasz mnie za wszystkie niepowodzenia swojego życia. To raczej nie w porządku, nie uważasz?

Wolnymi krokami przemierzał pokój, zatrzymując się co chwila, by usunąć ze swojej drogi jakiś wiklinowy mebel.

- Obwiniam korupcję i nadużycia na rynku papie­rów wartościowych. Obwiniam mojego wspólnika, który zniszczył nasz wspólny interes i moją wiarę w przyjaźń. Obwiniam twojego ojca, który zachowuje się jak sentymentalny stary głupiec - i ciebie także za to, że uciekłaś z Nowego Jorku, zostawiając po sobie cały ten bałagan i licząc, że ktoś go za ciebie uporządkuje.

Zatrzymał się na widok wysokiej, osobliwej komody, która mu stała na drodze.

- Po jakiego czorta jest tu aż tyle mebli? - zapytał zaczepnie. - Ten pokój przypomina jakiś opętany antykwariat.

- Lubię starocie - oświadczyła Christie. - Nigdy nie miałam na to czasu w Nowym Jorku. Właściwie na nic nie miałam tam czasu.

Rozejrzała się dokoła, obdarzając ciepłym spoj­rzeniem otaczający ją rozgardiasz - pokiereszowane biurko z żaluzjowym zamknięciem, które przycupnęło w kącie jak zwierzak pielęgnujący swe rany, staro­świecki grzejnik, wynaleziony gdzieś w sklepie ze starzyzną w Santa Fe, ozdobny wiktoriański kwietnik. Jak dotąd nic nie cieszyło ją bardziej niż wynajdowanie coraz to nowych drobiazgów w coraz to innych stylach - egipskim, gotyckim, renesansowym, roko­kowym, kolonialnym czy japońskim.

Zwróciła się w stronę Matta, ciekawa czy jest w stanie dostrzec, jak wiele znaczyło dla niej to nowe życie, którego każdy kolejny dzień krył w sobie masę radości i niespodzianek. Lecz Matt Gallagher należał do innego świata i prawdopodobnie nie doceniał uroków rzeczy małych i prostych. Musiała przyjąć inną linię obrony.

- Posłuchaj, Matt - zaczęła. - Ja właściwie nie miałam innego wyjścia. To narastało od tak dawna... - pokiwała głową ze smutkiem. - Gdy jesteś maklerem, jedyne co cię obchodzi - to pchanie akcji w górę, wyżej niż w zeszłym tygodniu, wyżej niż wczoraj. Codziennie rano budziłam się z nerwową wysypką - otrząsnęła się na samo wspomnienie. - Śniłam sen swojego ojca, a nie mój własny, i to stawało się czasem nie do zniesienia - ciągnęła. - A potem miała miejsce wielka farsa z moimi zaręczynami z Orenem. Zorientowałam się, że wszystko to uknuł mój ojciec, praktycznie przekupił Orena, by tylko biedak mi się oświadczył! Tak więc ostatnia kropla przepełniła mój kielich goryczy. Życie pod presją wymagań ojca było jednym pasmem udręk i już to wystarczyłoby, żeby odejść. Lecz on posunął się jeszcze dalej, próbując narzucić mi małżeństwo. Nie pozostawało mi nic innego, jak natychmiast wyjechać. Czy jesteś w stanie to zrozumieć?

- Mimo wszystko powinnaś była zostać w Nowym Jorku - odpowiedział Matt. - Należało rozwiązać własne problemy, zamiast od nich uciekać.

Miał niezadowoloną minę. Najwyraźniej zastanawiał się nad tym, jak dowieść, że gdyby tylko starczyło jej odwagi, powinna wrócić do domu dla własnego dobra.

- Nie mam zamiaru kroczyć kolejną wydeptaną przez ojca ścieżką - oznajmiła stanowczo. - I możesz mu to powtórzyć.

- Pośredniczenie między tobą a ojcem nie ma żadnego sensu - zawyrokował. - I niczego nie rozwiąże. Musisz sama to z nim załatwić i powstrzymać go w jego szaleństwie. Naprawdę nie chciałbym przyglądać się, jak kolejna firma pada na moich oczach. Możesz być tego pewna - to bardzo żałosny widok.

Christie poczuła, jak krew uderza jej do głowy.

- Tracisz czas! - wykrzyknęła. - O ile wiem Christopher Daniels Trzeci może robić wszystko, na co ma ochotę!

Matt stanął przed nią z rękoma ukrytymi głęboko w kieszeniach dżinsów. Wyglądał groźnie.

- Przekonam cię, Christie, nieważne jakim kosztem.

- Żaden człowiek nie będzie mi dyktował, co mam robić. Dotyczy to i ciebie!

Po raz pierwszy uśmiechnął się - zwodniczym, ujmującym uśmiechem.

- Jeszcze zobaczymy, Christie - powiedział miękko. - Zobaczymy...

ROZDZIAŁ DRUGI

Christie z trudem wydobyła się z objęć zapadniętej starej kanapy. Wciąż jeszcze była oszołomiona i zda­wało się jej, że zaraz straci przytomność. Rzeczywiście, zachwiała się nieco i wtedy Matt ponownie ruszył z pomocą. Objął ją ramieniem pewnie i stanowczo, a zarazem zaskakująco delikatnie. Poczuła dziwną, bezwładną błogość w całym ciele.

- Dobrze się czujesz? - zapytał z niepokojem.

- O tak... Nieźle, dziękuję - odparła, odsuwając się nieco od niego. Krępowała ją subtelność tego uścisku.

- No cóż - przemówiła rzeczowym tonem. - Skoro musisz zatrzymać się w Red River, powinieneś spróbować w hotelu Blue Spruce na Main Street, pewnie mają tam wolne miejsca.

- Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo - powiedział pewnie. - Zostanę tutaj.

- Nie ma mowy!

- Jak to, czyżbym nie miał rezerwacji?

- W zasadzie tak, ale...

- Więc nie możesz mnie odesłać. Jestem gościem jak inni.

Christie zerknęła kpiąco na rozmówcę. Targały nią sprzeczne uczucia. W gruncie rzeczy Matt bardzo jej się podobał i niemiła była myśl, że oto miałby zniknąć raz na zawsze za drzwiami i umknąć z jej życia. Rozsądek jednak nakazywał pozbyć się go natychmiast, zanim przestałaby panować nad emocjami. To przecież wysłannik jej ojca. Należało się go wystrzegać.

Lecz z drugiej strony ufała przecież sobie i własnej odporności na jego wdzięki. A Matt będzie w Red River tylko kilka dni. Dlaczego nie pozwolić mu zostać?

- Jestem kobietą interesu - powiedziała po chwili - i byłoby głupotą odsyłać gościa, który płaci. Ale nie oczekuj specjalnego traktowania.

Rozmowa utknęła w martwym punkcie. Christie wreszcie przemówiła.

- Zaprowadzę cię do twojego pokoju, żebyś mógł się rozgościć - zadecydowała. - Trochę później dopełnimy formalności.

Nie czekając na odpowiedź, ruszyła w kierunku schodów. Matt podniósł walizkę i podążył za nią. Nim przeszła parę kroków, położył dłoń na jej ramieniu.

- Zwolnij - doradził. - Lepiej nie chodź zbyt energicznie jeszcze przez jakiś czas.

Ta poufałość irytowała i dziwnie niepokoiła dziew­czynę. Ponieważ wciąż jednak nie czuła się dobrze, pozwoliła, by ujął ją pod rękę i razem weszli na drugie piętro.

- Oto twój pokój - oznajmiła, otwierając zamaszyś­cie drzwi.

We wnętrzu niepodzielnie królowały starocie. Oczom gościa ukazały się dwa sekretarzyki z lustrami, bujane krzesło i fotel, taboret i krzesło na kółkach, parę oszklonych biblioteczek, rustykalne sosnowe biurko i miniaturowy klawikord w idealnym stanie. Całego tego dobytku, niczym obwarowanej fortecy, strzegło ogromne łoże, ulokowane pośrodku.

- Przytulnie tu, prawda? - zapytała Christie, torując sobie drogę między sekretarzykiem a bambusowym bujakiem. Matt stał w drzwiach, obserwując podej­rzliwie pokój, jakby miał do czynienia z niebezpieczną zasadzką. Wreszcie przekroczył próg, podszedł do łóżka i położył na nim walizkę, sprawdzając jedno­cześnie sprężystość materaca i obrzucając Christie odpowiednio wymownym spojrzeniem.

- Musisz wiedzieć, Matt - zagadała - że skoro już jesteś w Red River, możesz tutaj nieźle się rozerwać. Masz wiele różnych możliwości: łowienie ryb, pływanie tratwą, piesze wyprawy...

Spojrzał na nią ironicznie.

- Obawiam się, że nie będę miał na to czasu. Wracam do Nowego Jorku w poniedziałek, a ty polecisz ze mną.

Zmarszczyła gniewnie brwi w odpowiedzi.

- Nigdy nie wrócę do Nowego Jorku. Jestem teraz kimś innym i żyję zupełnie innym życiem.

Matt otworzył walizkę.

- Nikt nie żąda od ciebie wielkich ofiar, Christie. Jedyne, czego oczekuję, to że zjawisz się w domu i powstrzymasz ojca od robienia głupstw. Potem możesz spokojnie wracać do swojego raju na końcu świata.

Christie poruszyła się gwałtownie.

- Kiedy się przekona, że jestem w Nowym Jorku, zrobi wszystko, żeby mnie tam zatrzymać. W tym cały problem - on stara się grać na moich emocjach i na moim poczuciu winy. Naprawdę świetnie to potrafi.

Matt wzruszył ramionami.

- To może wrócisz do pracy w firmie? Naprawdę tak bardzo przeraża cię perspektywa życia w Nowym Jorku i pracy na giełdzie?

Christie kiwnęła głową.

- To piekło jest nie do wytrzymania. Czy ty tego nie zauważyłeś? Spójrz na siebie. Jesteś napięty jak struna, wezbrany wulkan, który za chwilę wybuchnie.

Matt gniewnie zerknął na Christie znad walizki.

- To fakt, że żyję w napięciu - przyznał cierpko.

- I czasem mam tego dość! Ale nie mogę tak po prostu wszystkiego rzucić po piętnastu latach pracy. Nie wolno uciekać od odpowiedzialności w taki sposób, jak robisz to ty.

- Czasami obowiązek nas przytłacza - odpowie­działa Christie. - Bardzo długo starałam się spełniać wszystkie polecenia mojego ojca. Nie mogę jednak poświęcić własnego szczęścia, by go zadowolić.

Obserwował ją z zaciętą miną, lecz milczał. Christie czuła, że zdobyła lekką przewagę. Usiadła na łóżku i rozkołysała materac, który okazał się sprężysty i jędrny. Na pewno dobrze będzie służyć Mattowi... Wyobraziła sobie jego duże, silne ciało rozciągnięte na łóżku i pogrążone we śnie...

Z trudem przełknęła ślinę, przywołując wyobraźnię do porządku. Matt wypakowywał właśnie z walizki stertę koszul. Wszystkie miały oryginalne opakowania i wyglądało na to, że ich właściciel odwiedził niedawno jakiś sklep, zażądawszy różnych koszul na każdą okazję.

- Dlaczego przytaskałem ze sobą cały ten śmietnik? - marudził, rozwijając parę długich, żółtych skarpetek. Coraz to nowe rzeczy wyskakiwały z walizki, a Matt miał taką minę, jakby nie on je tam wkładał.

Christie zwróciła uwagę na flanelową bluzę w zielono-niebieską kratę i parę sztruksowych spodni.

- To akurat bardzo mi się podoba - pochwaliła, gładząc miękką flanelę. - Czy zabrałeś ze sobą także szorty? Albo adidasy?

Wychyliła się, by dojrzeć buty, które miał na nogach. Okazały się nieskazitelnie nowymi butami do górskiej wspinaczki.

- Jesteś całkiem nieźle wyposażony. Myślę, że nie jesteś przypadkiem beznadziejnym.

- Co za wścibska osoba z ciebie.

- Zgadza się - przyznała, nie tracąc pewności siebie. Wyprostowawszy się próbowała właśnie zgarnąć włosy tak, by je zapleść w jeden luźny warkocz.

- Jestem okropnie wścibska, ale przy okazji życzliwa. Te cechy uczyniły ze mnie niezłego maklera. W moich klientach zawsze bardziej interesowało mnie to, kim są, niż to, ile posiadają. A oni to we mnie cenili. Czy możesz to sobie wyobrazić? Makler, który w gruncie rzeczy nienawidzi mechanizmów giełdy.

Matt skrzyżował ręce na piersiach i obojętnie przyglądał się dziewczynie.

- Niezły makler? Jeśli wierzyć twojemu ojcu, byłaś rewelacyjna.

- Jakie to dziwne... Nigdy mi tego nie powiedział. Raczej dawał do zrozumienia, że nie spełniam jego oczekiwań.

- Mogłaś mu przecież powiedzieć, że potrzebujesz jakiejś zachęty - podsunął. - Więcej uznania z jego strony...

- To by niczego nie załatwiło - żachnęła się.

- Sprawy zbyt się skomplikowały. Chciałam przecież, by nie tylko mnie doceniał, ale również szanował. Chciałam, żeby zaakceptował moje prawo do podą­żania własną drogą, nie tylko tą jedną jedyną, którą on sam wytyczył.

Podeszła do okna.

- Red River jest dla mnie miejscem szczególnym - powiedziała z przejęciem. - Kiedyś spędziłam tu z ciotką wspaniałe wakacje, miałam wtedy czternaście lat. Tutejsze lato po prostu mnie oczarowało i nigdy nie przestałam marzyć, że powrócę w to miejsce. I wróciłam! To mój największy w życiu sukces, niestety, bardzo różny od tego, jakiego oczekiwał mój ojciec. Czy wiesz, że był to mój pierwszy samodzielny wybór? Nie przyszło mi łatwo i tym bardziej jestem z siebie dumna.

- Moje gratulacje - oświadczył Matt bez przeko­nania. Wciąż opróżniał walizkę, coś przy tym do siebie mrucząc pod nosem. Bez trudu mogła się zorientować, że jego biadolenie dotyczyło w równym stopniu poszczególnych części własnej garderoby, jak również jej niepoczytalnego postępowania.

Christie patrzyła jak znoszony, szaro-brązowy dres, wyrzucony w powietrze, wylądował po chwili na stercie rozrzuconych po całym łóżku ubrań.

- Och, ta rzecz już była w użyciu - stwierdziła zaciekawiona. - Pewnie w tym biegasz?

- W zasadzie tak - przyznał niechętnie, jakby odkryła coś nazbyt osobistego.

- Dobrze, że ćwiczysz, to rozładowuje napięcia. Czy stosujesz jakąś dietę? - dopytywała się. - Jadasz jak należy, czy raczej tylko zimne napoje i kawa przez cały dzień? Służbowe obiady i kolacyjki z klientami też nie są szczytem racjonalnego odżywiania. Prędzej czy później kończy się to wrzodami żołądka.

Matt postanowił odwrócić uwagę Christie od własnych zwyczajów gastronomicznych.

- Wrzody... - podchwycił hasło. - To mi przypom­niało, że jestem głodny. Czy jest tu blisko jakaś dobra knajpka?

Christie odstąpiła od okna. Przyjrzała się rdzawo-brunatnej czuprynie Matta i wyrazistym rysom jego twarzy. Był stanowczo zbyt przystojny. Fizycznie pasował jak ulał do górskiego otoczenia, ale coś zaciętego w jego twarzy mówiło jej, że myślami jest daleko. Ogarnęło ją dziwne wzruszenie. Ten człowiek kilka chwil wcześniej uratował jej życie.

- Nie musisz jeść w restauracji - powiedziała. - Możesz zjeść kolację ze mną, przygotuję coś szybkiego.

Zmarszczył brwi i lekka bruzda przecięła mu czoło. Myśl o wspólnej kolacji wyraźnie nie wzbudziła w nim entuzjazmu.

- Nie oczekuję specjalnego traktowania - powiedział oschle.

- Jak chcesz - Christie ruszyła w stronę toalety, potykając się o nogę zastawiającego przejście krzesła.

- Jesteś chodzącym nieszczęściem.

- Nie przypominam sobie, aby przydarzały mi się takie historie, zanim się tu pojawiłeś.

Z szafki wyjęła dwa czyste ręczniki i podała je Mattowi.

- Wykąpać się można na dole - informowała.

- Poza tobą nikt się na tym piętrze nie zatrzymał, jesteś więc sam.

Skierowała się w stronę drzwi, lawirując pomiędzy meblami. Odwróciła się w progu.

- Parę kroków stąd w Miner's Cafe podają dość lichy kotlet rybny - powiedziała. - Ale gdybyś zdecydował się dołączyć do mnie, będę na dole... Potraktuj to jako wyraz wdzięczności za uratowanie mi życia. Zazwyczaj nie serwuję kolacji moim gościom - dodała powściągliwie - ale tym razem mam ochotę zrobić wyjątek.

Wyszła z pokoju, nie czekając na odpowiedź. Cóż, jeżeli on nie zdecyduje się na wspólną kolację, to nawet lepiej dla obojga. W swoim nowym życiu Christie nie przewidywała specjalnego miejsca na męskie towarzystwo.

Wróciła do salonu, gdzie wciąż leżał na podłodze przewrócony manekin. Podniosła go. Odruchowo wygładzała fałdy materiału, daleka już teraz od fantazjowania na temat kroju sukienki.

Jej uwagę przykuł biały guzik na nocnym stoliku - sprawca niedawnej katastrofy. Ukryła go w dłoni, myśląc, że mimowolnie stał się w jej oczach symbolem więzi między nią a Mattem.

- Do diabła! - zaklęła. Nawet jeśli rzeczywiście uratował mi życie, tego typu wzruszenia nie powinny mnie dotyczyć. I naprawdę nie wiem, dlaczego tak zależy mi na tym, żeby tu zszedł na kolację! Może działa tu syndrom wybawcy i wybawionej. Heros wybawił z opresji heroinę i teraz ona jest mu winna dozgonną wdzięczność. Jakie to dogodne pole do fantazjowania i snucia romantycznych mrzonek!

Wrzuciła guzik do pudełka po cygarach i za­trzasnęła wieczko. Żaden mężczyzna nie zakłóci spokoju jej nowej egzystencji, nawet Matt Gallagher. Bez względu na to jak dalece byłaby mu wdzięczna i niezależnie od tego, czy jej się podobał, czy nie - reprezentował wrogi obóz i o tym nie należało zapominać.

Uznawszy, że dostatecznie zapanowała nad sytuacją, Christie przekroczyła próg kuchni, jednego z najuko­chańszych miejsc w swoim nowym domu.

Zmierzyła wzrokiem potężny, zwalisty piec niczym przeciwnika przed walką. Również na polu kulinarnym miała zamiar niebawem osiągnąć mistrzostwo, zwłasz­cza że w Nowym Jorku zawsze jadała poza domem. Miała zwyczaj wyrywać się z pracy na krótko w porze lunchu, kupować na wynos porcję ciepłej zupy, a na pobliskim straganie banana lub jabłko i wszystko to przełykać pospiesznie na schodach u podnóża biuro­wca. Teraz nikt nie zmusiłby jej do takich poświęceń. Z upodobaniem pielęgnowała wizję samej siebie jako niezrównanej autorki pysznych, domowych potraw. Pewne sukcesy w tej dziedzinie miała już za sobą i dziś wieczorem postanowiła odnieść kolejny, osza­łamiający sukces, na wypadek gdyby niejaki Matt Gallagher miał zamiar do niej dołączyć.

Oczywiście nie chodziło o to, żeby wywrzeć na nim wrażenie, czy też dowieść swej kobiecości. Co to, to nie! Kobiety stosują takie sztuczki, kiedy chcą zdobyć mężczyznę, a o to Christie z pewnością nie chodziło. To była kwestia pewnej ambicji. Jeśli ona pitrasi jakieś danie, to będzie to coś wyśmienitego, nawet gdyby miała zjeść je sama. Pal licho Matta!

Zaczęła myszkować w staroświeckiej lodówce, która brzęczała i furkotała tajemniczo. Już za chwilę na rozgrzanej w rondlu oliwie skwierczały plastry bak­łażanów, a obok bulgotał pomidorowy sos. W piekar­niku podgrzewały się pszenne bułeczki upieczone poprzedniego dnia. Kuchnię przepełniała błoga mie­szanina dźwięków towarzyszących gotowaniu oraz kuszący aromat bazylii i oregano. Christie delektowała się chłodnym, spokojnym światłem wieczoru, ucierając na blacie kuchennym kawałek żółtego sera.

Bez reszty zaabsorbowana tą czynnością nie usłyszała Matta, który właśnie pokonał wahadłowe drzwi tuż za jej plecami. Odchrząknął cicho, co sprawiło, że odwróciła się gwałtownie i odruchowo przyłożyła dłoń do szyi. Poczuła pod palcami przyspieszone tętno.

- Nie chciałem cię przestraszyć - wytłumaczył się. Uśmiechnęła się cierpko w odpowiedzi.

- Nic nie szkodzi. Na szczęście tym razem nie miałam niczego w ustach.

Stali tak przez chwilę naprzeciw siebie. Christie wytarła dłonie w ściereczkę, zatkniętą za pasek spódnicy.

- No cóż - powiedział Matt. - Pomyślałem, że może moglibyśmy zjeść razem kolację.

Uradowana zaczęła się krzątać przy blacie.

- Usiądź tam przy stole, proszę. Jedna chwila i wszystko będzie gotowe.

Zasiadł wygodnie na krześle przy pokiereszowanym, dębowym stole i obserwował jej kolejne poczynania. Nieco tym speszona, Christie upuściła łyżkę, która wylądowała w pomidorowym sosie, brudząc jej podkoszulek serią czerwonych plamek. Zdając sobie sprawę z tego, że zachowuje się nerwowo, stanęła tyłem do gościa, starając się skoncentrować na precyzyjnym krojeniu papryki. Och, przecież wcale nie musi wywierać na nim wstrząsającego wrażenia.

Myśl ta uspokoiła ją i kolejne czynności przebiegały we właściwym rytmie - trzeba wyjąć z kredensu talerze i salaterki, o, tak, zamieszać w trzech różnych rondlach, stojących na kuchni, teraz poodrywać liście sałaty... Wciąż czuła na sobie wzrok Matta, lecz nie dbała o to. Działała z pełną swobodą. Po chwili dwa kopiaste talerze z bakłażanami z serem w sosie pomidorowym powędrowały bezpiecznie na stół, a towarzyszyła im butelka wina i paprykowo-ogórkowa sałatka. W wyłożonym serwetką koszyku piętrzyły się zachęcająco gorące bułeczki. Pokręciła się jeszcze przez chwilę i uwieńczyła dzieło ćwiartką świeżutkiego masła podanego na talerzyku z chińskiej porcelany, porzeczkową konfiturą w szklanej salaterce i lnianymi, zamiast papierowych, serwetkami. Zasiadła teraz naprzeciw Matta i z dumą przyjrzała się całości. Danie pachniało zbyt apetycznie, by zwlekać z roz­poczęciem uczty, a po całym, pełnym niespodzianek dniu, czuła się solidnie głodna.

Żadne z nich nie odzywało się przez dłuższą chwilę. Matt jadł uważnie, niczym zawodowy degustator. Po jakimś czasie wydał swój sąd.

- Wyśmienite - orzekł z podziwem. - Przywykłem do restauracyjnych posiłków i właściwie już zapom­niałem, jak smakuje prawdziwa domowa kuchnia.

Christie uśmiechnęła się z wdzięcznością.

- Cieszę się, że to przyznałeś. Mój styl życia ma, jak widzisz, znaczną przewagę nad twoim.

- To zbyt daleko posunięty wniosek - odpowiedział, sięgając po sałatę. - Poprzestałbym na stwierdzeniu, że twoja kuchnia jest wspaniała.

- Dziękuję - skwitowała, nawijając na widelec nitkę roztopionego sera. - Skąd właściwie pochodzisz, Matt? Urodziłeś się w Nowym Jorku?

- Tak, dzieciństwo spędziłem w Brooklynie, a potem przez wiele lat mieszkałem na Manhattanie.

- Dla mnie Manhattan to całe moje życie, aż do chwili, gdy przeniosłam się tutaj. Jako dziecko wciąż wędrowałam między apartamentem ojca na Park Avenue a mieszkaniem matki po zachodniej stronie Central Parku.

- Wiem, że twoi rodzice się rozwiedli. Podobnie zresztą jak i moi... Mamy więc coś wspólnego

- powiedział dość obojętnie, pocierając w zamyśleniu podbródek.

- Ile miałeś lat, kiedy to się stało? - zapytała Christie.

- Kiedy co się stało? - spojrzał na nią z roztarg­nieniem. - Ach, rozwód moich rodziców? Miałem trzynaście lat.

- Ja dwanaście. Okropnie to przeżywałam... Każde z nich walczyło o wyłączne prawo do opieki nade mną, ale w końcu sąd przyznał to prawo obojgu - mówiła z uśmiechem, lecz w kącikach jej usta czaiła się jakaś gorycz. Dla matki Christie cała ta stoczona w przeszłości wojna była niczym innym jak rzuceniem wyzwania wielkiemu Christopherowi Danielsowi Trzeciemu. Nie chodziło wcale o Christie. Dopiąwszy swego, Juliet Daniels prawie natychmiast przestała interesować się córką i wróciła do swego życiowego nałogu - nigdy nie kończących się podróży po całym świecie.

Matt odstawił kieliszek z winem.

- Ja też miałem nielekko - przyznał niechętnie.

- Mieszkałem z matką dopóki nie uznała, że jestem nieznośny. Potem byłem przy ojcu, aż on również uznał, że jestem nie do wytrzymania.

Christie roześmiała się.

- Trudno mi sobie ciebie wyobrazić jako zbun­towanego nastolatka. Wyglądasz raczej bardzo...

- szukała odpowiednich słów - poważnie i od­powiedzialnie.

Matt przełamał bułeczkę i obficie posmarował ją masłem.

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że jestem statecz­nym nudziarzem?

Przyjrzała mu się badawczo. Nudziarz? O, nie, raczej trudno byłoby dopatrzeć się czegoś nudnego w złotawym, fascynującym kolorycie tego mężczyzny...

- „Stateczny” to nie jest właściwie słowo - myślała głośno. - Przypominasz raczej wulkan, który za chwilę może wybuchnąć z wielką siłą.

- Miło to słyszeć - odparł z przekąsem.

- Bardzo wierzę w to, że w życiu trzeba oddać się czemuś bez reszty, zwłaszcza jeśli można w tym odnaleźć własne szczęście. I nie mogę oprzeć się wrażeniu, że... Matt, czy ty czujesz się szczęśliwy?

Ścigał widelcem kawałek pomidora, pląsający po talerzu w ostatniej łyżce smakowitego sosu.

- Oczywiście że tak - oświadczył, przełykając upolowany kęs.

Christie miała wielką ochotę podrążyć trochę ten temat. Matt wydawał jej się osobą wewnętrznie niespokojną. Kimś, kto nie umie sprostać wysokim wymaganiom stawianym samemu sobie i bezwiednie oczekuje jakiegoś rozstrzygnięcia, które dokonałoby się poza nim. Ciekawe co ma na myśli, kiedy mówi o szczęściu... Spytała go o to, lecz przerwał jej w pół słowa.

- Ten dom ma już swoje lata - zauważył. - Opowiesz mi o nim?

Christie uniosła do ust kieliszek. W tym pytaniu brzmiała obojętność i dla obojga było jasne, że padło ono tylko po to, by zamknąć rozmowę o sprawach nazbyt osobistych.

- Dość długo poszukiwałam domu, który mógłby się nadawać na pensjonat. Wiedziałam od dawna, że w Red River są idealne warunki do stworzenia małego przedsięwzięcia tego typu i że będzie ono nieźle prosperować - uświadomiła sobie, że przemawia językiem dawnej Mary Christine Daniels, kobiety interesu. A przecież chciała, by zrozumiał drugą stronę medalu, by odczuł, że w to przedsięwzięcie zaangażowała przede wszystkim własną duszę. Oparła łokcie o stół i spojrzała mu przenikliwie w oczy. - Kiedy zobaczyłam ten dom po raz pierwszy, wcale nie byłam pewna, czy w ogóle się do czegokolwiek nadaje. Okap dachu, zwisający prawie do ziemi, jakby ktoś go zapomniał przystrzyc, ta absurdalna weranda ciągnąca się wzdłuż frontu tak, że nie widać jej końca... Ale w krótkim czasie okazało się, że jesteśmy bardzo dobraną parą - dom i ja. Albo razem zatoniemy, albo razem wypłyniemy na szerokie wody. Czy ty to rozumiesz?

- Ani trochę - odpowiedział. - Dopóki opowiadasz mi, jak podejmujesz decyzje na podstawie różnych „oczarowało mnie” czy „marzyłam”, dopóty nie brzmi to zbyt mądrze.

- A kto powiedział, że muszę być mądra? - pomyś­lała chwilę. - Za to wiesz, co? Po raz pierwszy w życiu jestem autentycznie szczęśliwa.

Matt nie odzywał się. Odłożył na bok sztućce i spojrzał na nią z uwagą, aż poczuła się trochę nieswojo. Co on sobie myśli? Usiłowała wytrzymać jego wzrok, ale było w nim coś, co ją przyprawiało o przyspieszone bicie serca. Ta intensywność, czy może ten niezwykły kolor jego oczu, przypominających ciemny topaz... Christie nie mogła się oprzeć wrażeniu, że traci poczucie równowagi i dziwnie lekka, a zarazem zlękniona, daje się ponieść jakiemuś spienionemu nurtowi w nieznane. Przytrzymała się krawędzi stołu. Przybladłe słońce chowało się już za korony sosen i do pokoju zakradał się zmrok. Smużka cienia zacierała rysy twarzy Matta, co czyniło go jeszcze bardziej nieodgadnionym. Między nim a dziewczyną narastało napięcie. Wyciągnął rękę ponad stołem i przez chwilę Christie myślała, że chce ją dotknąć. On jednak sięgnął po jej pusty talerz i położył na swoim. Wstał i odniósł naczynia do zlewu. Każdy jego ruch, bardzo naturalny, lecz zarazem pełen wdzięku, przykuwał mimowolnie jej uwagę. Patrzyła, jak ostrożnie układa w zlewie chińskie talerze, najwidoczniej zdając sobie sprawę z tego, jak są jej drogie.

Wstała i ona, bezmyślnie zabierając ze stołu salaterkę z konfiturami i trzymała ją bezradnie w ręku, nie wiedząc, co dalej... Wtedy Matt podszedł do niej dość blisko, tak że brązowa krata koszuli opinającej jego ramiona znalazła się na wysokości jej oczu.

- Christie - powiedział cicho i bardziej do siebie niż do niej, jakby chciał odkryć jakieś nowe, sobie wiadome nuty w brzmieniu jej imienia. - Christie - powtórzył w tonie subtelnego, lecz stanowczego rozkazu.

Patrzyli sobie z bliska w oczy. Christie czuła własne spowolnione tętno i bezwład, ogarniający całe jej ciało, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki została zamieniona w niemy i wyczekujący posąg. Wtedy Matt bardzo powoli pochylił się nad nią i dotknął wargami jej ust.

ROZDZIAŁ TRZECI

Pocałunek delikatny jak muśnięcie jedwabiu do­tknął ust dziewczyny, nie domagając się niczego w zamian. A jednak Christie nie mogła nie za­reagować, poddała się jego wargom chętnie, ulegle... Dłoń Matta błądziła pieszczotliwie po zakątkach jej twarzy, jego kciuk pocierał w skupieniu gładki policzek dziewczyny. Christie westchnęła głęboko i w tym momencie zdała sobie sprawę z tego, że Matt, całując ją, nie przestaje się uśmiechać. Po chwili cofnął się o krok.

Christie stała bez ruchu jak opuszczone dziecko, z zamkniętymi oczami i wciąż trzymając kurczowo szklaną salaterkę. Wreszcie spojrzała na Matta półprzytomnie. Niewiele mogła dostrzec poprzez mrok ocieniający jego twarz, bardziej więc czuła, niż wiedziała, że wciąż się uśmiecha.

- Dziękuję za wspaniałą kolację - powiedział, a w jego głosie pobrzmiewały wesołe nutki. Wyszedł z kuchni lekkim krokiem człowieka, któremu coś przed chwilą niezwykle poprawiło humor.

Christie wiedziała, że powinna jakoś zareagować i dać wyraz swemu oburzeniu, jednak zbyt wielki chaos panował w jej głowie. Pomyślała ze zgrozą, że wcale nie wie, czy bardziej oburza ją to, że Matt ją pocałował, czy to, że sobie poszedł...

- To niemożliwe! - powiedziała do siebie. Podeszła do ściany i przekręciła kontakt. Oślepiona ostrym, nazbyt jaskrawym światłem, mrugała bezradnie jak ktoś, kto dopiero przebudził się z długiego, rozkosznego snu. Wciąż jeszcze czuła smak pocałunku, który niczym dobre wino nadal upajał...

- O, nie! - próbowała się otrząsnąć. Opadła na krzesło, pocierając w skupieniu skronie, jakby chciała wymazać z pamięci cały ten incydent. Lecz nie potrafiła... Ta krótka, przelotna pieszczota poruszyła w niej jakąś strunę, której istnienia nawet nie podej­rzewała.

Stało się coś niepojętego. Przy Orenie nigdy nie doświadczyła nawet przybliżonego uczucia. W jej wnętrzu zapłonął osobliwy płomyczek, rozświetlając ją od środka.

- Do diabła z tobą, Matt Gallagher - powiedziała, uderzywszy pięścią w stół. - Po prostu... idź do diabła!

Nazajutrz rano cały dom wypełnił jazgot gromadki dzieci, drących się w niebogłosy i wymachujących drewnianymi mieczami. Christie wsparta na poręczy schodów usiłowała przywołać maluchy do porządku.

- Stephanie! - napominała. - Oddaj Jasonowi jego miecz i idźcie już do domu. I pamiętaj, że nie jesteś średniowiecznym rycerzem, tylko średniowieczną damą.

Christie zbiegła po schodach w poszukiwaniu pozostałych błędnych rycerzy. W drzwiach jadalni stanęła jak wryta. Jej oczom przedstawiał się przera­żający widok. Talerze z resztkami gofrów zajmowały cały stół, a rozlany syrop klonowy utworzył na podłodze małą kałużę. Drużyna rycerska w pełnym rynsztunku musiała się widać przeobrazić we wrogą, najeźdźczą hordę siejącą postrach i zniszczenie na swej drodze.

Państwo Fanshaw, goście hotelowi, znaleźli się już niestety w jadalni i właśnie rozglądali się dookoła zgorszeni.

- Zeszliśmy na śniadanie - powiedział pan Fanshaw zirytowany - i zastaliśmy to.

- W dodatku słyszeliśmy i widzieliśmy jakieś dzieci - dorzuciła pani Fanshaw. - Cały tłum. Panno Daniels, nie uprzedzała nas pani, że tu będą jakieś dzieci.

Christie uśmiechnęła się przepraszająco.

- Zapewniam państwa, że to tylko chwilowo. Wszystko wyjaśnię...

- Dziękujemy - przerwał pan Fanshaw. - Zjemy dziś śniadanie na mieście.

Christie zaklęła w duchu. Zrezygnowana przyklękła i za pomocą paru serwetek zaczęła wycierać podłogę. Jej włosy swobodnie spłynęły w dół i natychmiast ich końce utonęły w gęstej mazi. Kiedy zastanawiała się, co jeszcze miłego może ją spotkać, do jadalni wkroczył ze zbolałą miną Matt. Tuż za nim z niewinnym wyrazem w okrągłych, błękitnych oczach sunął dostojnie syjamski kot. Christie usiadła na podłodze, próbując wytrzeć syrop zlepiający jej włosy.

- Dzień dobry, Matt - powiedziała. - Widzę, że zawarłeś przyjaźń z Vincentem.

Matt zerknął na kota spode łba.

- Obudziłem się i zobaczyłem go liżącego mój palec u nogi. Od tej pory wszędzie za mną łazi.

- No cóż - westchnęła Christie. - Musisz mieć coś w sobie.

Odpowiedział jej wymownym spojrzeniem.

- Na dodatek potem coś przeraźliwie skrzeczało.

Christie przyjrzała się z troską kotu, który właśnie wylizywał rozlany syrop.

- Nigdy nie słyszałam, żeby skrzeczał. Co najwyżej pomiaukuje. Ale sporadycznie.

- Ale to nie kot skrzeczał - oświadczył Matt.

- Tylko jakieś dziecko poowijane w ręczniki. Nazywało się Sir Dunsmore i powiedziało, że szuka smoka.

Christie podniosła się z podłogi i otrzepała kolana. Włożyła dzisiaj jasnoczerwoną bluzę z długimi ręka­wami i dżinsy, które podtrzymywał pasek z ogromną srebrną klamrą w kształcie wierzgającego konia. Zatknąwszy kciuki za szlufki spodni, stała przez chwilę spokojnie i obserwowała kolejne poczynania Vincenta, który teraz z widoczną przyjemnością ocierał się wąsikami o łydki Matta.

- Czy mogłabyś jakoś powstrzymać to zwierzę? - zażądał Matt.

Wzruszyła ramionami.

- Vincenta zawsze interesują nowi goście. Ale na ogół jest dosyć wybredny, więc możesz to uznać za wyróżnienie.

- Ale ja nienawidzę kotów - zadeklarował.

W odpowiedzi Christie posłała mu spojrzenie pełne dezaprobaty.

Tymczasem Vincent przewrócił się na grzbiet, wyrzucając wysoko w powietrze czarne łapy i ku­sząco eksponując puszysty, biały brzuszek. Naj­wyraźniej domagał się pieszczot. Matt jednak był niewzruszony. Wówczas kot sprężył się do skoku, z oczywistym zamiarem spenetrowania resztek po­zostawionych na stole. Christie spojrzała na niego karcąco i ostrzegła:

- Nawet o tym nie marz, Vincent. Mam aż nadto sprzątania.

Kot jeszcze przez chwilę mocował się z nią wzrokiem, lecz wkrótce skapitulował i podwinąwszy ogon pokor­nie opuścił jadalnię.

Christie odwróciła się i spojrzała na Matta. Jego czoło okalały niesforne, skręcone kosmyki, z pewnością nie poddające się łatwo grzebieniowi czy szczotce. Dziewczyna poczuła dziwny dreszczyk i przypomniała sobie wczorajszy pocałunek. Zagryzła wargi i próbo­wała oddalić w myślach to wspomnienie. Przecież to wróg kotów - przyszedł jej do głowy zbawienny argument - czy ktoś taki w ogóle może się liczyć?

Podeszła do mahoniowego kredensu, gdzie znalazła kilka ostatnich gofrów, cudem ocalałych z najazdu wojowniczej hordy. Zaniosła je na stół.

- Rycerze powrócili już z wyprawy do swych domostw - zauważyła. - Nie słyszę żadnych dziwnych odgłosów, a ty?

Matt zasiadł przy stole i polał swojego gofra sporą porcją syropu.

- Nie zdołałem zapytać Sir Dunsmore'a i jego dzielnych rycerzy, w jakim celu napełnili wannę wodą aż po brzegi i wlali do niej taką masę mydła.

- O, nie! - wykrzyknęła Christie ze zgrozą. Ruszyła ku drzwiom, lecz Matt ją powstrzymał.

- Spokojnie - powiedział. - Wypuściłem już wodę. Zostało tylko trochę mydlin.

Christie opadła z ulgą na krzesło.

- Chciałabym, żeby nasz występ w końcu się udał... Organizujemy w Red River Święto Średniowiecza, będzie pełno atrakcji: występy madrygalistów, tańce dworskie, ruchomy bufet, no i oczywiście żywe obrazy.

Matt spojrzał na nią nieco zbity z tropu.

- Jakim cudem udało ci się zaangażować w to wszystko? Jesteś tu zaledwie parę miesięcy.

- Ale już jestem członkiem tutejszej społeczności - odparła dumnie. - W obchody Święta zaangażowa­łam się za namową Evelyn Tucker. Poznałam ją na czwartkowych spotkaniach Dyskusyjnego Klubu Książki. Jesteśmy też obie członkiniami ochotniczej straży pożarnej.

W oczach Matta zabłysły wesołe iskierki.

- Co jeszcze porabiasz w wolnym czasie? - zapytał. Przechylając wysoko nad talerzem wypełniony miodem słoik, Christie obserwowała, jak złota strużka spływa w dół wprost na jej porcję gofrów. Jednocześnie delektowała się każdym słowem następującej wyli­czanki:

- Gram w miejskiej drużynie piłkarskiej, pracuję społecznie w bibliotece, działam w komitecie fundacji na rzecz budowy nowego muzeum... zaraz, co tam jeszcze...? - zerknęła na przypięty do bluzy spory okrągły znaczek nawołujący do wstąpienia w szeregi Klubu Włóczykijów z Red River. - Aha, zorganizowa­łam nowy klub. Urządzamy wycieczki górskie dla osób po sześćdziesiątce. Nie uważasz, że to piękna idea?

Matt parsknął głośno. Widać było, że ledwie panuje nad rozsadzającym go wielkim wybuchem wesołości.

- Co w tym takiego zabawnego? - spytała Christie z wymówką w głosie.

Jej rozmówca przybrał poważny wyraz twarzy, tylko gdzieś w kącikach oczu nadal czaiła się ironia.

- Wprawdzie udało ci się zwiać od nowojorskich przepychanek, ale najwyraźniej trafiłaś z deszczu pod rynnę. Twój rozkład zajęć wygląda jeszcze gorzej niż mój.

- To zupełnie nie to samo - zaprotestowała. - W Nowym Jorku odbywałam nie kończące się sesje z klientami i godzinami wisiałam na telefonie! Tutaj moja praca ma zupełnie inny wymiar.

- Zapewne. Posiedzenia w komitetach i klubach to coś zupełnie innego niż sesje z klientami.

- Owszem, tak. Stawiam sobie nowe cele i każdy z nich ma swój głęboki sens. Osiągnęłam wyższy stopień samorealizacji, który polega na byciu bardziej ludzkim, a nie na napychaniu kabzy. Tak rozumiem teraz słowo sukces!

Nie wywarło to zbytniego wrażenia na Macie, który nadal spokojnie konsumował swoją porcję.

- O rany, zupełnie jakbym słyszał twojego ojca. On też odmienia słowa „cel”, „osiągnięcie” i „sukces” przez wszystkie przypadki.

Christie zabolało to porównanie. Nie chciała w niczym przypominać swojego ojca. Odwróciła się i podeszła do okna. Wzdłuż ogrodzenia wysoko pięły się równym rzędem malwy. W Nowym Jorku nigdy nie miała ogródka, zaledwie liche geranium w donicz­kach. Tak wiele zmieniło się w jej życiu...

- Zdaje się, że dotknąłem czułego punktu - skomen­tował Matt. - Co cię tak ubodło w moich słowach?

- Nie zrozumiesz tego. Ojciec spodziewał się, że urodzi mu się syn, Christopher Daniels Czwarty. Zgrzeszyłam na samym wstępie, przychodząc na świat jako dziewczynka... Ale starałam się to wynagrodzić mojemu ojcu. Kiedy byłam w szkole, grałem w football i baseball, kiedyś nawet próbowałam zorganizować drużynę - uśmiechnęła się smutno. - Trener twierdził, że byłabym świetna w defensywie, ale ojcu nie spodobała się perspektywa kibicowania córeczce blokowanej na boisku przez muskularnych wyrostków.

Przysunęła do siebie duży wazon z cyniami i po­prawiała kwiaty.

- Czy wiesz, jak trudno jest dogodzić własnemu ojcu? Studiowałam ekonomię tylko dlatego, że on tak chciał. Ukończyłam studia zamiast w cztery - w trzy lata, żeby tylko mu zaimponować. I wiesz, co on na to powiedział? Że mogłabym mieć wyższą średnią.

Wepchnięta niedbale do wazonu żółta cynia straciła parę płatków.

- No dobrze, być może takie postępowanie nie przynosi mu chluby, ale zrozum, że jest taki wobec wszystkich. Do licha, wobec mnie także. W zeszłym tygodniu zdobyłem dwóch pierwszorzędnych nowych klientów i nie usłyszałem nawet pół słowa na ten temat. Ale ja się tym po prostu nie przejmuję i tobie radzę to samo. Jedź do Nowego Jorku i ureguluj raz na zawsze swoje rachunki z ojcem. Wtedy i ja będę mógł wrócić do swoich spraw i ty ze spokojnym sumieniem osiądziesz na swojej ziemi obiecanej.

- Nie rozpędzaj się, proszę. Już powiedziałam - nie pojadę do Nowego Jorku!

Podniosła się energicznie zza stołu, zaczęła układać naczynia i wynosić je do kuchni. Miała nadzieję, że Matt już sobie poszedł, ale kiedy chciała wrócić do jadalni po resztę naczyń, napotkała opór z drugiej strony drzwi. Pchnęła je trochę mocniej, lecz nawet nie drgnęły.

- Co tam się dzieje? - zapytała zniecierpliwiona.

- Pozwól mi wejść - dobiegł ją głos Matta. Napierał na drzwi od drugiej strony, ale Christie nie dawała za wygraną. Całym swoim ciałem broniła wejścia.

- Matt, radzę ci iść na spacer i porozglądać się trochę po okolicy - zaproponowała. - Dobrze ci zrobi odrobina świeżego powietrza. Wywietrzeje ci z głowy miejski smog.

- Zaraz to upuszczę. Zwłaszcza syrop - odpowie­dział.

Christie wycofała się szybko, tak że mógł wreszcie pokonać drzwi. Niósł stertę naczyń i dzbanuszek z syropem. Jakoś udało mu się to wszystko donieść w bezpieczne miejsce. Następnie, znalazłszy gąbkę, zabrał się do zmywania.

- Dam sobie radę sama - usiłowała go przekonać, torując drogę łokciem. - Zostaw to, Matt.

- Myślałem, że kobiety lubią, kiedy mężczyzna pomaga w domu - zauważył, wyciągając rękę z gąbką wysoko, by nie mogła jej dosięgnąć.

- I tak nie masz u mnie szans - Christie bezskutecznie usiłowała dosięgnąć gąbki, lecz Matt przerzucił ją do drugiej ręki ponad jej głową. Nadal napierała na niego buńczucznie, aż poczuła zapach jego wody po goleniu, który przypominał trochę leśny aromat zadrzewionych górskich zboczy Nowego Meksyku. W dodatku Matt uśmiechał się teraz do niej i na dnie jego oczu igrało znajome złotobrązowe światełko... Uznała, że naj­wyższy czas przestać i wycofać się z honorem.

Matt zmywał ochoczo, nucąc coś pod nosem.

Christie, korzystając z okazji, przyjrzała się uważnie jego umięśnionym plecom, po czym z niejakim trudem oderwawszy od nich wzrok, zabrała się do czyszczenia innych naczyń.

- Twój ojciec i ty jesteście ulepieni z tej samej gliny - powiedział Matt. - Kiedy was słucham, to jakbym czytał dwa rozdziały tej samej powieści, tyle że nie po kolei.

Christie przerwała na chwilę pucowanie gofrownicy.

- Czy mój ojciec dużo ci opowiadał? - dociekała. - Zwykle nie jest rozmowny na tematy rodzinne.

- Był dość wylewny. Zwłaszcza na twój temat, a to coś znaczy. Wciąż opowiadał, jaka jesteś cudowna, serdeczna, miła, inteligentna i piękna.

Matt wyrecytował listę jej zalet, jakby podawał notowania dnia. Ten świetlany wizerunek samej siebie nie zwalił jakoś Christie z nóg, za to coś zaświtało w jej głowie. Ze zgrozą zmięła w dłoni papierowy ręcznik.

- On to znowu robi - powiedziała głosem drżącym ze zdenerwowania. - Jeden raz mu nie wystarczył. Znowu próbuje!

Matt zerknął na nią znad zlewu zaintrygowany.

- O czym ty mówisz, Christie?

Wzięła głęboki oddech.

- Już ci mówiłam, że próbował mnie swatać z Orenem Petersem. Nie udało mu się, więc wymyślił kolejną intrygę. Tym razem chodzi o ciebie - wymie­rzyła w Matta oskarżycielski palec.

Roześmiał się z niedowierzaniem.

- To jakaś paranoja, Christie. Robisz z własnego ojca jakieś zwariowane biuro matrymonialne.

- Może minął się z powołaniem - kpiła. Wziąwszy się pod boki, stanęła na wprost Matta.

- Wszystko układa się w logiczną całość. Mój ojciec najpierw opowiada ci o mnie wszystkie te głupstwa, a potem wysyła tutaj z misją odstawienia mnie do Nowego Jorku. Tak jakby nie mógł przyjechać Terence Bainbridge, który jest dla mnie jak mój własny dziadek. Ale nie, on wybrał ciebie. Nieprzypad­kowo! I nieprzypadkowo pocałowałeś mnie wczoraj w taki sposób!

Matt wytarł ścierką mokre dłonie.

- A co ma jedno do drugiego? - zapytał najeżony.

- Musiałeś się domyślić, o co ojcu chodzi - na oślep snuła dalsze oskarżenia. - To by ci nawet odpowiadało, prawda? Gdybym zakochała się w tobie, mógłbyś bez trudu wywieźć mnie do Nowego Jorku. Wróciłabym do pracy, ojciec nie zlikwidowałby firmy i to by rozwiązało wszystkie twoje problemy.

Nagle spostrzegła, że trochę się zagalopowała. Twarz Matta spochmurniała, a w jego wzroku pojawiły się groźne błyski. Przemówił jednak głosem zaskakująco opanowanym, z lekką tylko nutą szyderstwa.

- Jesteś niesamowita, Christie. Nawet w tym uroczym, niewinnym pocałunku zobaczyłaś coś złego. Nie wiesz sama, jak bardzo zgorzkniałaś w tej wojnie z ojcem i jak wypacza to twój obraz rzeczywistości. Mój Boże, żal mi ciebie.

Odłożył ścierkę i z kwaśną miną opuścił kuchnię. Drzwi, pchnięte z impetem, długo jeszcze kołysały się po jego zniknięciu.

Christie czuła dotkliwą pustkę w środku, jakby utraciła przed chwilą coś cennego. Rozkoszne wspo­mnienie pocałunku zostało zbrukane... I to przez jej własną podejrzliwość. Nie miała wątpliwości co do Orena, który bardziej zabiegał o większe wpływy w firmie niż o nią, ale czy słusznie posądziła o to samo Matta?

Westchnęła głęboko. Intuicja mówiła jej, że Matt Gallagher to człowiek uczciwy. Nie wierzyła, że jest podobny do Orena Petersa. Lecz nawet jeśli nie brał udziału w grze świadomie, z pewnością został wyko­rzystany przez jej ojca jako as atutowy. Zbyt dobrze znała ten schemat, by wiedzieć, że to kolejny, dobrze skalkulowany ruch, mający na celu odzyskanie nad nią władzy. Podeszła do zlewu i odkręciła kurek. Gorąca woda spłynęła strumieniem na talerze, roz­pryskując się i parząc jej palce. O tak, jej ojciec był niezrównany. Po tylu latach wiedział doskonałe, jaki typ mężczyzny może jej się podobać. Nie mógł dokonać lepszego wyboru.

Do kuchni wkroczyła Lisa Barrera. Jak zwykle szła z nosem w książce, a ciemne loczki kołysały się na jej głowie. Po omacku okrążyła bufet, wyminęła stojącą przy zlewie Christie, odsunęła zza stołu krzesło i z wdziękiem na nie opadła.

- Dzień dobry - bąknęła, przewracając stronę. Zwykle poruszała się w ten właśnie sposób, ale też nigdy na nic nie wpadała, ani nie potykała się o nic. Była studentką, dorabiała w pensjonacie od początku jego istnienia.

- Minęłam w holu jakiegoś wystrzałowego faceta - oświadczyła, przewracając kolejną kartkę książki.

- Sprawiał wrażenie lekko zagubionego, jakby pomylił adres. Ale wszedł na górę po schodach, więc chyba tu mieszka. Ma absolutnie niewiarygodny brązowy odcień włosów. Nie całkiem rudy, ale prawie.

Christie zaczęła płukać talerze, wylewając przy tym na siebie ogromne ilości gorącej wody.

- Umiarkowanie przystojny - przyznała ostrożnie.

- Ale rzeczywiście rudy. Wprawdzie ciemnorudy, to fakt, nie mniej jednak - rudzielec.

- Nie zgadzam się z tobą - odpowiedziała Lisa, podpierając ręką podbródek i jeszcze mocniej zapusz­czając nos w książkę. - Ma włosy brązowe z lekko rudawym odcieniem. Poza tym nie można określić go innym słowem niż „wystrzałowy”. „Przystojny” jest tu raczej nie na miejscu, podobnie jak „niezły”. „Piękny” brzmiałoby już lepiej, chociaż trochę staro­świecko.

- Lisa - zaprotestowała Christie. - Już wystarczy!

Mimo absolutnego zatopienia w lekturze, Lisa nie traciła zadziwiającej zdolności rejestrowania pewnych istotnych danych z otoczenia. Prawdo­podobnie znała już dokładną liczbę piegów na nosie Matta Gallaghera.

Christie nie miała jednak zamiaru dumać o czyichś piegach. Zakręciła wodę.

- Czy możesz coś dla mnie zrobić, Lisa? - zapytała. - Przejmij pałeczkę na resztę dnia. Muszę się urwać. Chcę trochę pochodzić po górach.

- Nie ma sprawy - Lisa spokojnie przewróciła kolejną stronę, a Christie serdecznie pozazdrościła jej tego spokoju. Ją samą przepełniał paniczny niepokój na myśl, że Matt obecny jest gdzieś w jej domu. Tęskniła do zacisza gór, które mogły przynieść ukojenie targającym nią emocjom. Otworzyła lodówkę i wyjęła parę jajek ugotowanych na twardo i słoik majonezu domowej roboty. Sporządziła smaczną pastę i po­smarowała nią kilka kromek chrupkiego, pszennego pieczywa. Zapakowała je w papier, a ze spiżarni wyjęła hermetyczny pojemnik na lód.

- Lisa, czy mogłabyś zejść do sklepu po lód i parę lemoniad? A jeśli napotkasz na drodze tego wy­strzałowego faceta, to nie informuj go o moich planach. Chciałabym uniknąć rozmowy z nim.

Ta wypowiedź ostatecznie zdołała oderwać Lisę od lektury. Po raz pierwszy uniosła głowę znad książki, a w jej ciemnych oczach zabłysło zainteresowanie.

- Coś jest między wami - dociekała. - Cała jesteś naładowana jak prądnica, Chris. Mam wrażenie, że gdyby cię dotknąć, przeskoczyłoby parę iskier, a może nawet mogłabyś kogoś porazić...

- Lisa - nalegała Christie, wrzucając do przenośnej lodówki owoce. - Zejdź na dół do sklepu, błagam.

Lisa zamknęła książkę z ostentacyjną niechęcią, lecz zaraz załatwiła sprawunki, i to jak zazwyczaj zadziwiająco sprawnie.

Christie załadowała swój skromny bagaż na starego land rovera. Jednym skokiem usadowiła się na siedzeniu kierowcy i oto gotowa była do drogi.

- I znowu dajesz nogę - dobiegł ją z otwartego okna niski głos Matta.

Christie ujęła koło kierownicy, patrząc obojętnie przed siebie.

- Nigdzie nie uciekam, do ciężkiego diabła. Wyru­szam gdzieś w swoich własnych sprawach, to wszystko.

- Być może. Z moich obserwacji wynika jednak, że chętnie wiejesz, kiedy sprawy źle idą.

Matt wychylał się brawurowo z okna w stronę łazika.

Dłonie Christie zacisnęły się kurczowo na kierowni­cy. Odwróciła głowę, by spojrzeć w oczy rozmówcy. Miał na głowie czapkę z napisem „Czerwone Skarpety z Bostonu”. Czapka reklamująca najwidoczniej jego ulubioną drużynę baseballową nie zdążyła jakoś dopa­sować się do kształtu głowy. Przycupnęła na samym jej czubku niczym kura na grzędzie. Niespodziewanie i wbrew jej woli cała złość opuściła Christie.

- Cokolwiek sobie o mnie myślisz, mam zamiar dzisiaj spędzić czas przyjemnie i samotnie. Mam bowiem dość pewnego faceta, który uparł się, aby mnie dręczyć.

- Twoja przyjaciółka Lisa powiedziała, że udajesz się w góry i będziesz szczęśliwa, jeśli dotrzymam ci towarzystwa.

- Zostałeś źle poinformowany - Christie zanotowała w pamięci: „Punkt pierwszy. Poważna rozmowa z Lisą na temat podstawowych zasad lojalności wobec chlebodawcy”.

- Wciąż mamy sobie dużo do powiedzenia. Nie znajdziemy lepszej okazji - zadecydował i w mgnieniu oka ulokował się wygodnie na siedzeniu obok, rozprostowując w miarę możliwości swoje długie nogi.

- Jestem gotów na wszystko.

Christie miała ochotę zawyć niczym ranny łoś. Matt ucieleśniał w jej oczach prześladowcę zesłanego przez ojca ku jej zgubie. Wścibiał wszędzie swój nos i próbował przełamać jej opór, nie przebierając w środkach. Żerował też na jej słabości do niego i najwyraźniej angażował zupełnie nieświadomie cały swój urok, by tylko osiągnąć cel. Na przykład teraz, gdy tak siedział obok, męski i tryskający energią...

Christie bębniła palcami po kierownicy. Matt, doprowadzając ją do szału, powodował jednocześnie żywsze pulsowanie krwi w jej żyłach. Przyjrzała mu się z ukosa i dostrzegła, że uśmiecha się od ucha do ucha.

„Punkt drugi - pomyślała. - Wyposażyć samochód w dodatkowy sprzęt na wypadek inwazji ze strony intruza. Najlepsza długa żerdź”.

- Wspomniałaś, że powinienem trochę rozejrzeć się dokoła - oświadczył. - Czy znajdę lepszą okazję?

- Och, diabli nadali... - syknęła przez zaciśnięte zęby. Nie odzywając się już więcej, przekręciła kluczyki w stacyjce i uruchomiła silnik. Starała się wyobrazić sobie, że siedzący obok Matt po prostu nie istnieje. Po chwili łazik mknął żwirowaną drogą, wioząc ich oboje w kierunku gór.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Łazik podskakiwał na wąskiej, wyboistej drodze, która pięła się w górę gdzieś ku zalesionym obszarom. Świerki i sosny, kołyszące się wysoko, rzucały zagad­kowy, ciemnozielony cień, a kontrastujące z nimi pnie osikowe w kolorze kości słoniowej strzeliście wznosiły się ku niebu. Christie umiejętnie wyminęła głaz tarasujący środek drogi, jednak kierownica lekko wymknęła się jej spod kontroli. Stary samochód miał swoje dziwactwa i czasem niczym uparty, hardy muł wprost dopraszał się rządów silnej ręki. Christie skręciła koło kierownicy z taką siłą, że Matta aż rzuciło o drzwiczki.

- Zdałabyś egzamin na nowojorskiego taksówkarza - zauważył - i to z wyróżnieniem.

- Uliczny ruch - to nie dla mnie - oświadczyła Christie. - W żadnym wypadku. Te korki i wrzeszczący na siebie kierowcy... Co to, to nie. Nauczyłam się prowadzić samochód na polnych drogach, byłam wtedy w college'u i nareszcie poza wielkim miastem. To pozostawiło we mnie ślad. Kiedyś wzięłam nawet udział w rajdzie samochodowym.

Łazik podskakiwał na wybojach i w identycznym rytmie balansowało ciało Matta. Zadarł do góry daszek swej czapki mówiąc:

- Chyba właśnie trenujesz przed jakimś rajdem.

Christie nie zwracała na jego docinki najmniejszej uwagi. Docisnęła pedał gazu i samochód znacznie przyspieszył. Drobny żwir wypryskiwał spod kół na boki, a wiatr odrzucił do tyłu splątany strumień włosów dziewczyny. Poczuła się nagle lekka i beztroska jak szybujący w powietrzu sokół. Czy to uroda dnia wprawiła ją w stan nieważkości, czy też bliskość siedzącej obok osoby... - rozważała w duchu.

Matt pokręcił głową z niedowierzaniem, gdy ostrym łukiem ominęła kolejny kamień na drodze.

- O twoich samochodowych umiejętnościach nie mam jakoś sprecyzowanego zdania - skomentował. - Za to twój wehikuł naprawdę robi wrażenie. Ma wytrzymałość czołgu.

Christie uśmiechnęła się.

- W Nowym Jorku nigdy nie miałam samochodu. Lecz tutaj nie można się bez niego obyć - nie ma taksówek ani metra! Postanowiłam kupić sportowy wóz, taki o jakim zawsze marzyłam. Ale któregoś dnia zauważyłam tego grata, tkwiącego smętnie pod sosną na czyimś podwórzu z obszarpanym napisem „na sprzedaż” zatkniętym za szybę. Trawa niemal zarastała mu opony i widać było, że stał tak latami. Pomyślałam, że musiałabym stracić rozum, żeby kupić coś takiego... Dalej przeszukiwałam salony sprzedaży w Santa Fe. Ale mimo usilnych starań nie mogłam wyrzucić z pamięci tego staruszka. Najwyraźniej jeszcze nie nadawał się na złom - mówiąc to, pogłaskała czule ulubieńca po tablicy rozdzielczej.

- Spróbuję zgadnąć - zaproponował Matt. - Ten samochód musiał mieć w sobie coś, jakiś nieodparty urok...

- Tak! Skąd wiesz? Tak dokładnie było. W dodatku miał podkowę przytwierdzoną do przedniego zderzaka i to mnie ostatecznie przekonało.

- Kupiłaś samochód z powodu podkowy?

- No, właściwie... - zawahała się. - Dowiedziałam się od właściciela, że podkowa należała do klaczy o imieniu Pierwiosnek.

- A cóż to ma znowu do rzeczy? - Matt dociekał.

- Pierwiosnek miała niesłychanie wybredne maniery. Jadała czekoladki, ale tylko z nadzieniem karmelowym.

Spojrzał na nią z podziwem, pocierając swój stanowczy, mocno zarysowany podbródek.

- Gdyby podążać za twoim rozumowaniem nale­żałoby pożegnać się z logiką na zawsze. Trochę to przypomina zasady, rządzące wzrostem cen akcji na giełdzie.

- Och, każdy ma jednak w końcu jakiś swój system - powiedziała uśmiechając się. - I każdy uważa, że mylą się inni, a nie on. Mogłabym się założyć, że taki Oren jest teraz w biurze, drepcąc dookoła, wymachuje swoimi tajemniczymi wykresami i sam ze sobą kłóci się na temat plusów i minusów kolejnej transakcji.

Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. Pogrążony we własnych myślach Matt wystukiwał palcami na kolanie jakieś niecierpliwe rytmy. Christie spoglądała w pełnej napięcia zadumie na drogę przez zakurzone szyby auta.

- Czy byłaś zakochana w Orenie? - pytanie Matta brutalnie przerwało ciszę. Nie brzmiało zbyt grzecznie i wprawiło Christie w zakłopotanie, nie chciała jednak pozostawić go bez odpowiedzi.

- Nie, nigdy go nie kochałam - odparła. - Przez chwilę wydawało mi się, że tak jest. Oren potrafi być czarujący, kiedy się postara. Ale w rzeczywistości z mojej strony było to wyłącznie spełnianie oczekiwań ojca. Wciąż opowiadał, jaki jest szczęśliwy z powodu naszych zaręczyn - Christie zerknęła na Matta z ukosa.

- Nigdy nie popełnię więcej takiego błędu. Możesz być tego pewny!

Spojrzał na nią gniewnie.

- Czy ty naprawdę myślisz, że jestem wplątany w jakąś obłędną intrygę uknutą przez twego ojca? Mój Boże, ostatnia rzecz, jakiej bym sobie życzył, to żebyś się we mnie zakochała, Christie. I najmniej odpowiednią rzeczą, jaka mogłaby mi się przydarzyć, byłoby zakochać się w tobie - powiedział to zdecydo­wanym tonem, bez cienia wahania.

No cóż, pochlebcą nazwać go nie można - pomyślała Christie.

- W porządku, wierzę ci, że nie brałeś udziału w kolejnym planie wyswatania mnie wbrew mojej woli. Ale w końcu przyjechałeś tu jednak jako rzecznik jego spraw. I dlatego ci nie ufam.

- Do licha, nie trzymam ani jego, ani twojej strony, nie rozumiesz? Chcę po prostu uporządkować swoje własne życie.

Christie przyszło na myśl, że Matt jest człowiekiem pełnym sprzeczności. Sama czuła się przy nim rozdarta i zbita z tropu. Czasami miała ochotę przeczesać palcami jego włosy, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście są jak jedwab, czy tylko tak wyglądają...

A czasami miała ochotę porządnym kuksańcem zrzucić mu z głowy jego baseballową czapkę.

Droga zwężała się stopniowo i wkrótce osiągnęła szerokość ścieżki. Gałęzie drzew zahaczały o sa­mochód, bębniąc w jego szyby niczym natarczywe palce. Przebyli jeszcze około mili i Christie za­trzymała wóz. Wyłączyła silnik, szeroko otworzyła drzwi i wyskoczyła na zewnątrz. Z przyjemnością rozciągnęła zesztywniałe od długiej jazdy mięśnie nóg. Z tylnej kieszeni spodni wyjęła mapę, roz­postarła ją na masce samochodu i zaczęła pilnie studiować.

Matt posnuł się trochę dookoła, po czym zajrzał Christie przez ramię.

- A cóż to znowu jest? - zapytał.

- Dokładnie to, co widzisz. Chciałabym trochę rozejrzeć się po okolicy. Po to tu przyjechałam.

Nieco pilniej przyjrzał się niewyraźnemu rysunkowi mapy.

- Wielka kopalnia złota Shelby'ego - odczytał odręczny napis i roześmiał się. - Ty chyba żartujesz. Poszukujesz jakiejś kopalni złota?

Jego drwiący ton irytował Christie, a w dodatku nie mogła skupić się nad mapą, czując za plecami jego bliskość, wprawdzie przypadkową, ale mimo to krępującą. Odchrząknęła znacząco.

- Nie szukam „jakiejś” kopalni złota - oświadczyła. - Zdążyłam już dotrzeć do wielu starych, opuszczonych szybów tu, w górach. Ale to nie było to. Szukam czegoś... - zawahała się, lecz po chwili dokończyła - szukam czegoś wyjątkowego i nie obchodzi mnie, co akurat ty sobie o tym pomyślisz, Matt.

Złożyła mapę i wetknęła ją z powrotem do kieszeni, po czym spojrzała mu wyzywająco w oczy, zadzierając brodę zaczepnie do góry. Wciąż stał bardzo blisko i patrzył teraz na jej usta. Jego twarz ocieniona daszkiem czapki miała nieprzenikniony wyraz. W jakiś naturalny sposób pochylił się nisko nad nią, a Christie, nie mogąc się temu oprzeć, zbliżała pomalutku twarz do jego twarzy, już nie zaczepnie, lecz ulegle, dążąc na spotkanie jego ust.

Całował ją jakoś stanowczo i rzeczowo, jego wargi były chłodne, bardzo pewne... Christie przylgnęła do niego cała, zarzucając mu ręce na szyję. Jeszcze wówczas, gdy ich usta oderwały się już od siebie, wciąż trwała tak, oparta o niego oddychając nierówno. Jego dłonie luźno obejmowały ją w talii.

- Mapy skarbów i kopalnie złota... - wymruczał.

- Jesteś nie gorsza od Orena w tym fantazjowaniu. No, może twoje mapy skarbów są trochę zabaw­niejsze od jego tabelek i wykresów.

- Nie porównuj mnie z Orenem, proszę - odparła. - On jest opętany żądzą pieniędzy i władzy.

- Czego ty tak wciąż szukasz, Christie? - zapytał miękko. - Jaki to ukryty skarb chciałabyś odnaleźć? - Jego ciepłe i mocne dłonie nieco ciaśniej objęły ją w talii.

Dziewczyna wdychała sosnowy aromat, nie wiedząc, czy to Matt tak pachnie, czy las dookoła. Przytuliła się do niego trochę mocniej, chciała, by zrozumiał dobrze to, co miała mu do powiedzenia.

- Przybyłam do Red Rever, żeby odnaleźć coś, co straciłam dawno temu - zaczęła półgłosem. - Tamtego lata przyjechałam tu z ciotką... Wszystko układało się wspaniale. Ciotka Sarah była wtedy moją najlepszą przyjaciółką, akceptowała mnie taką, jaką byłam, nie musiałam udawać kogoś innego. Kiedy spędzałyśmy tu wakacje, zakochała się w pewnym mężczyźnie, który wprost idealnie do niej pasował. Wędrowaliśmy wszyscy troje po górach, poszukując starych kopalni złota. Czułam się tak, jakbym odnalazła prawdziwą rodzinę.

- Rozumiem. Starasz się odtworzyć tamto lato, prawda? Pogoń za kopalniami złota i te rzeczy. I tak jak twoja ciotka znalazła sobie tutaj mężczyznę, ty też jakiegoś poszukujesz. Hmmm... - zakończył w tonie dezaprobaty.

Christie zaczerwieniła się ze złości. Dlaczego Matt uważał, że rozszyfruje bez trudu jej postępowanie, jeśli tylko przyłoży do niego pierwszy lepszy schemat? A poza tym jak mógł przytulać ją z taką obojętnością? Jego pierś podnosiła się i opadała spokojnie, podczas gdy jej serce mało nie wyskakiwało z piersi za każdym jego dotknięciem. Odsunęła się gwałtownie.

- Nie jestem aż tak naiwna, jak przypuszczasz - oznajmiła. - To prawda, że przyjechałam do Red Rever z powodu tamtych wakacji. Wiem, że tutaj potrafię być szczęśliwa. Prawdą jest również to, że drepcę po starych śladach, szukając kopalni złota. Ale co do jednego, to jesteś w błędzie. Ja nie poszukuję żadnego mężczyzny!

Oddaliła się od niego, przeszedłszy na drugą stronę samochodu.

Matt pochylił się nad zderzakiem i obejrzał przy­twierdzoną tam podkowę Pierwiosnka.

- Mogłabyś się przyznać do tego, Christie. Jesteś w końcu okropnie sentymentalna, w przeciwnym razie już dawno wyrzuciłabyś tę podkowę. Praw­dopodobnie zwariujesz niedługo na punkcie jakiegoś gościa stąd, który będzie dobrze wiedział, co chcesz od niego usłyszeć i będzie plótł głupoty o różnych oczarowaniach i urokach, w które ty tak wierzysz.

W jego słowach najwyraźniej pobrzmiewała za­zdrość. W dodatku spoglądał już groźnie dookoła, jakby wypatrywał podejrzanego kowboja, który tu przygalopuje na mustangu, by łowić Christie na lasso swych słodkich słówek. Dziewczyna podniosła z ziemi kij i przełamała go na pół.

- Jestem realistką - powiedziała zdecydowanie. - Być może tamtego lata wierzyłam w miłość roman­tyczną. Miałam czternaście lat i ciotka Sarah wydawała mi się najszczęśliwszą osobą na świecie. Ale wiesz, co było potem? Pobrali się i wszystko między nimi wygasło. Teraz mieszkają w Wisconsin i tak się ze sobą kłócą, że ledwie to znoszę, kiedy ich odwiedzam.

Odrzuciła daleko oba kawałki kija.

- Widziałam, co się działo z ciotką Sarah, widzia­łam, co przydarzyło się moim rodzicom... I cała ta farsa z zaręczynami z Orenem też nie przyczyniła się do pogłębienia mojej wiary w prawdziwą miłość!

Matt zerknął na nią sceptycznie.

- Może obdarzysz uczuciem kogoś, komu nie zależy na miłości.

- No, a ty? - spytała prowokująco. - Może ty też nie jesteś takim cynikiem, na jakiego wyglądasz. Może jest w Nowym Jorku jakaś kobieta, która sprawia, że mimowolnie dopuszczasz się najróżniejszych szaleństw...

- Do licha, nie - uciął krótko. I nic już nie miał do dodania.

Christie kopnęła prawą przednią oponę łazika. Czuła się absurdalnie szczęśliwa na myśl, że Matt nie jest związany z żadną kobietą. Z dużym trudem przyszło jej wyperswadować sobie, że to jej w ogóle nie powinno obchodzić.

Otworzyła tylne drzwi samochodu i wydostała pojemnik z jedzeniem.

- Jestem głodna - oświadczyła. - Pora na lunch!

Zupełnie nie zwróciła uwagi na fakt, że do południa brakowało jeszcze paru godzin. Matt jakoś zakłócał jej naturalny rytm posiłków samą swą obecnością. Usiedli obok siebie. Christie podała Mattowi kanapkę i lemoniadę.

- Masz prawdziwy talent. Nawet twoja pasta z jajek smakuje jak najwykwintniejszy przysmak... - oparł się o pień sosny, wyciągnął nogi i nasunął czapkę głębiej na oczy. - Jest taka pyszna - mamrotał, ziewając jednocześnie szeroko. - Naprawdę jest zupełnie w porządku...

Christie nie mogła dojrzeć jego oczu ukrytych pod daszkiem czapki. Dopiero po kilku minutach wsłu­chiwania się w jego równy oddech zrozumiała, że śpi jak kamień. Usiadła na wilgotnej darni i pałaszując chleb, przyglądała się śpiącemu.

Jego dłonie spoczywały na brzuchu, a między nimi chwiała się butelka z lemoniadą. Przez lekko otwarte usta dobiegło subtelne pochrapywanie. Wyglądał tak spokojnie i błogo, jakby opadło całe napięcie, które towarzyszyło mu tego ranka. Christie zapragnęła położyć głowę na jego kolanach i wyciągnąć się na ziemi u jego boku. Czuła, że mogłoby to być naprawdę niezwykle przyjemne...

Oparła dłonie mocno na kolanach, by powstrzymać się przed tym. Nadal jednak mu się przyglądała. Miał silne, umięśnione ramiona, prawdopodobnie w wolnych chwilach ćwiczył regularnie w którymś z klubów kulturystycznych na Manhattanie. Całe jego ciało promieniowało siłą i sprężystością, lecz tu i tam Christie odkryła pewne charakterystyczne szczegóły, które ją wzruszały - na przykład uszy, wystające bezradnie spod czapki, łokcie, zdezorientowane i za­wstydzone swoją nagością nieosłoniętą rękawem marynarki...

Zapragnęła nagle zerwać mu z głowy czapkę i ucałować go. Budził w niej jakieś dzikie łakomstwo, niczym czekoladowy łakoć, który chciałaby smakować kawałek po kawałku, wiedząc dobrze, że zjadła już dość. Z minuty na minutę rósł w niej nieopanowany apetyt na jeszcze jedno spojrzenie piwnych oczu i jeszcze jedną pieszczotę delikatnych dłoni. On wyjeżdża w poniedziałek! Można by tak podelektować się chociaż małym pocałunkiem...

Zacisnęła dłonie aż do bólu, by się powstrzymać. O, nie, Matt Gallagher może zaszkodzić jej bardziej niż tysiąc czekoladek zjedzonych naraz!

Poruszył się przez sen, mamrocząc pod nosem coś, co brzmiało jak „sprzedać, cholera, sprzedać”. Prawie pełna butelka lemoniady tkwiąca w jego dłoniach niebezpiecznie przechyliła się w prawo, grożąc wyla­niem całej zawartości. Przykuło to uwagę Christie.

Kiedy butelka mocno przechyliła się na bok, rzuciła się na kolana obok śpiącego i w ostatniej sekundzie ją złapała. Matt przebudził się gwałtownie i sztywno usiadł.

- Co za czort! - wykrzyknął, strącając sobie z głowy czapkę bezwładnym ruchem ramienia. Jednocześnie omal nie uderzył w głowę dziewczyny. Wciąż klęczała nieco pochylona nad Mattem, ściskając w dłoni uratowaną butelkę i wpatrując się w jego twarz z bardzo bliska. Miał takie wymowne usta, duże i dynamiczne. Teraz lekko wykrzywione wyrażały stan wzburzenia, ale mimo to nie traciły nic ze swego czaru. Gdyby tak przesunąć się w ich kierunku choćby

o parę centymetrów, pocałunek stałby się nieunik­niony... Dzielnie pokonała w sobie tę pokusę i nie­zgrabnym ruchem wycofała się na poprzednie miejsce, obficie ochlapując przy tym własne dżinsy lemoniadą.

Matt spojrzał trochę przytomniej.

- Dlaczego mnie nie obudziłaś? - zapytał z lekką wymówką w głosie.

- Wyglądałeś na kogoś, komu drzemka dobrze robi.

Wyjął z kieszeni zegarek i sprawdził godzinę.

- Dobry Boże, dopiero wpół do jedenastej. Nigdy nie śpię o tej porze, a właściwie w ogóle nigdy nie sypiam w ciągu dnia.

- Kiedyś musi być ten pierwszy raz - odpowiedziała.

- Rzeczywiście musiałem mocno zasnąć - mamrotał, wsuwając zegarek do kieszeni. - Znaleźć się o tej porze gdzieś w środku lasu, to dla mnie prawdziwy szok. Soboty zwykle spędzam w biurze.

- To żałosne. Pomyśl, ile tracisz, tkwiąc tam, pięćdziesiąt pięter ponad poziomem ulicy - Christie podniosła z ziemi czapkę Matta i zaczęła ją modelować. - Tylko sobie wyobraź, Matt. W soboty wszyscy normalni ludzie dobrze się bawią gdzieś w Central Parku, a ty siedzisz w ciasnej klitce bez okien i studiujesz raporty finansowe.

- Ale tam są okna.

- O! - najwyraźniej ją to zaskoczyło. - Nie zajmujesz biura po mnie na tyłach pokoju Terence'a?

- Nie, mam duży gabinet narożny. Dawną salę konferencyjną, jak przypuszczam.

Christie wygięła daszek czapki Matta, którą wciąż jeszcze miętosiła w rękach. Do ciężkiej cholery, zawsze chciała dostać ten gabinet z dwoma rzędami okien, miejsce, w którym nie czułaby się jak w puszce. Ojciec jednak nalegał, żeby pozostało salą konferencyjną. Jak on zdołał, ten cały Matt Gallagher, przyjść sobie znikąd i od razu dostać w prezencie to, co chciał?

Poczuła przypływ gniewu. Z powodu ojca, Matta, czy też ich obu razem - sama nie wiedziała. Dlaczego w ogóle obchodziło ją, co się dzieje wewnątrz spółki Daniels, Peters, Bainbridge i Gallagher? Te sprawy przecież już dawno jej nie dotyczyły!

Oddała Mattowi jego baseballową czapkę. Gdy ją założył, okazało się, że zbyt przesadnie poprawiła daszek, który sterczał teraz mocno koślawo. Spojrzała na niego z wyrzutem, jakby i to było wyłącznie jego winą.

Matt przesunął czapkę na tył głowy.

- Nie wybrałem się tu z tobą, żeby ucinać drzemkę i marnotrawić czas. Musimy porozmawiać o twoim powrocie do Nowego Jorku. Do poniedziałku masz sporo czasu na przygotowanie się, a ponadto musimy potrenować twoje wystąpienie przed ojcem.

- Potrenować? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Za kogo ty się masz?

- To oczywiste, że nie możesz tak po prostu wkroczyć do jego gabinetu, bez żadnego przygotowa­nia. Masz do niego zbyt emocjonalny stosunek, potrzebujesz kogoś, kto ci pomoże opanować uczucia i zyskać pewien dystans, zanim dojdzie do waszej konfrontacji.

Christie otworzyła i zamknęła usta niczym ryba wyrzucona na piasek.

- To staje się nie do zniesienia - przemówiła wreszcie oburzona. - Wybij sobie z głowy ten plan. Nie pojadę z tobą do Nowego Jorku. I coś ci powiem: jeżeli kiedykolwiek dojdzie do konfrontacji z ojcem, to ciebie z pewnością przy tym nie będzie!

Zgarnęła resztki prowiantu do pojemnika i wrzuciła go do samochodu.

Matt nie dawał za wygraną.

- Musimy o tym pomówić, Christie...

- Nie - urwała krótko. - Nic nie musimy. Mam teraz zamiar udać się na poszukiwanie mojej kopalni. Możesz pójść ze mną albo zostać tutaj.

Z tylnego siedzenia łazika Christie zabrała swój słomkowy kapelusz. Wcisnęła go na głowę i pomasze­rowała w głąb lasu.

Matt podążył w ślad za nią.

- Skąd wiesz dokąd iść? - zapytał.

- Sprawdziłam na mapie i wiem.

- Nie wydaje mi się, żeby to miało jakiś sens. Tu nie ma nawet śladu żadnego szlaku.

- Owszem, jest - odpowiedziała zdecydowanie. - Trzeba tylko umieć patrzeć.

- Tu nie ma żadnej ścieżki.

- Właśnie, że jest.

- Niby gdzie?

Christie zatrzymała się dość gwałtownie i Matt wpadł na nią z impetem. Objął ją szybko ramionami, by zapobiec upadkowi. Podobnie jak wczoraj jego uścisk był pewny, mocny, a zarazem uwodzicielski. Christie z niejakim wysiłkiem oparła się czarowi jego dotyku, już po raz kolejny.

Energicznym ruchem wręczyła Mattowi mapę.

- Proszę. Sam ją sobie obejrzyj.

Rozwijał sfatygowany kawałek papieru z oczywistym brakiem przekonania.

- Wygląda jak rysunek trzyletniego dziecka - na­rzekał. - Jakim cudem możesz z tego cokolwiek odczytać? Odwrócił mapę do góry nogami, postudiował ją chwilę i wreszcie podejrzliwie zapytał: - Skąd ją wzięłaś?

Christie pogardliwie wydęła policzki i odebrała mu mapę stanowczym ruchem.

- Jeżeli już koniecznie musisz wiedzieć, to dostałam ją od pewnej kobiety, właścicielki tych ziem. To kopia mapy Wielkiego Shelby'ego, który wyznaczył granicę złotodajnej działki w 1890 roku i przystąpił do budowy szybu. Musisz wiedzieć, że Wielki Shelby naprawdę był wielki - ciągnęła. - Z powodu wybujałego wzrostu zawsze straszliwie walił głową we framugę, przekraczając próg salonu Złota Strzała, który prowadziła wówczas niejaka Flo Jackson. Nigdy biedak nie pamiętał, by w porę się uchylić. Ale okrutnie kochał się we Flo i coś go tam stale przyciągało.

- Christie, na litość boską, a cóż to ma wspólnego z tą mapą?!

Pomyślała chwilę.

- Zupełnie nic - przyznała. - Ale tu nie o to chodzi.

- A o co chodzi? - spytał zbity z tropu.

- Zlituj się! Jakoś w ogóle nie da się z tobą rozmawiać.

Obróciła się na pięcie i dała nura między drzewa. Matt niechętnie podążył za nią, wypowiadając serię uszczypliwych uwag pod jej adresem.

Słoneczne promienie przebijały się malowniczo przez korony drzew, a odgłos ptasiego świergotu i przeko­marzania towarzyszył idącym ze wszystkich stron.

- Zastanawiam się, czy to głos sójki błękitnej... - wsłuchiwała się Christie. - W przyszłym tygodniu mam zebranie kółka ornitologicznego, więc się o to dokładnie wypytam. Czy ty kiedyś obserwowałeś ptaki, Matt?

- Właśnie mi się wydaje, że jestem na tropie pewnego rzadkiego ptaszka - oświadczył. - Wygląda mi to na kukułkę-żółtobrzuszkę - odpowiedział niewinnym uśmieszkiem na jej złowrogie spojrzenie.

Christie nie zważała na złośliwości Matta i czuła się coraz wspanialej, wędrując tak przez las i ciesząc się jego pięknem. Maszerowała raźnym, swobodnym krokiem, wymachując ramionami. W dodatku coś jej szeptało do ucha, że nareszcie kroczy szlakiem Shelby'ego.

Wędrowali jakiś czas w milczeniu, wsłuchani w tłumione szmery i szelesty tajemniczego, leśnego organizmu, który pulsował dookoła. Po jakimś czasie Christie zerknęła ukradkiem na zegarek. Według jej obliczeń powinni już dotrzeć do szybu jakiś czas temu. Nie widziała jednak większego sensu w infor­mowaniu o tym swojego towarzysza. Starając się nadać swym ruchom możliwie największą nonszalancję, sięgnęła ponownie po mapę i zerknęła na nią z ukosa.

- Zgubiliśmy się, Christie - stwierdził Matt. - Za­częliśmy błądzić już w tej samej minucie, w której opuściliśmy miasto.

- Po prostu trochę zboczyliśmy z trasy i tyle! Zaraz to zresztą naprawimy, niech się tylko dobrze zorientuję...

Przemawiała głosem osoby bardzo pewnej siebie, badając mapę centymetr po centymetrze i rozglądając się po okolicy. Nagle Christie uzmysłowiła sobie, że nie ma zielonego pojęcia, dokąd powinni się udać.

- Spójrz wreszcie prawdzie w oczy, dziewczyno. Jesteś mieszczuchem i należysz do innej rzeczywistości. Wróć do Nowego Jorku i przestań udawać Robin Hooda, bo ci z tym nie do twarzy!

Na te słowa aż coś zagotowało się w Christie. O nie! Ona nikogo nie udaje - ona naprawdę przynależy właśnie tutaj. I nie będzie z powodu kogoś takiego jak Matt gubić się w niepotrzebnych analizach samej siebie, bo zna siebie doskonale i niektórych decyzji jest po prostu absolutnie pewna!

Ale pewne stało się również to, że... właśnie niestety zabłądziła. Gdzieś w górach, w samym sercu gęstego lasu, straciwszy wszelkie poczucie orientacji - zagubiła się jak dziecko. A wraz z nią wpadł w te same tarapaty niejaki Matt Gallagher.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Christie przeszła jeszcze parę metrów i wreszcie usiadła na omszałym pniu. Matt zbliżył się do niej.

- Posuń się trochę - poprosił.

- Tu nie ma dosyć miejsca - odpowiedziała szorstko. - Siadaj sobie gdzie indziej.

Nie usłuchał i przysiadł jednak obok. Rozpostarł szeroko mapę tak, by oboje mogli się jej przyjrzeć.

- No dobrze - powiedział. - Spróbujemy to rozgryźć. Jeśli wierzyć mapie, powinniśmy się kierować na północ. A północ jest tam - pomachał kciukiem na lewo jak autostopowicz zatrzymujący okazję.

- Ależ północ jest tam! - Christie zdecydowanie wskazała kierunek na wprost.

- Mój Boże, nie masz za grosz orientacji w terenie.

- Północ musi być tam - upierała się. - To znaczy... Wystarczy zbadać położenie słońca i wszystkiego się dowiemy.

Zadarła głowę, by przyjrzeć się niebu i dać prak­tyczny dowód swoim uczonym zasadom, ale zobaczyła jedynie wiecznie zielone korony drzew. W żaden sposób nie mogła dojrzeć słońca, co pozwoliłoby jej może wyciągnąć jakieś wnioski.

- W każdym razie tak się te rzeczy sprawdza... - dodała już bez uprzedniej pewności siebie.

- Zaprowadzę cię do tej kopalni, chodź! - Matt zwinął mapę i ruszył dziarsko przed siebie z widoczną determinacją.

- Zaczekaj! - wołała, goniąc go. - Mech! Przecież mech obrasta pnie drzew od północnej strony... Cholera, a może od południowej.

- Teraz ja jestem kierownikiem wycieczki, dobrze? Zachowaj dla siebie te genialne wskazówki, ty niedo­pieczony skaucie i chodź wreszcie.

Ratunek przyszedł nagle i zupełnie niespodziewanie. Drzewa rozstąpiły się przed idącymi, ukazując szeroką, jasną płaszczyznę łąki porosłej polnym kwieciem. Po przeciwnej stronie zamykał ją gaj osikowy, pulsujący światłem tak promieniście, jakby wchłonął całe słońce i więził je między drobnymi gałęziami. Christie zatrzymała się w nabożnym skupieniu. Jej uwagę przykuł widok zmurszałej, starej chaty, otoczonej walącym się płotkiem, ukrytej w cieniu osiki. Niedoszła złotonośna działka tworzyła wyrwę w malowniczym rysunku gór okalającym cały horyzont, ale po wielu latach opuszczenia tak naturalnie wtopiła się w krajobraz, że była ledwie widoczna.

- Oto nasz cel - wyszeptała Christie bardzo cichutko, jakby nie chciała spłoszyć tej chwili. Nie wiedziała, jak to się stało, że jej dłoń znalazła się w dłoni Matta. Brnęli razem przez gęstą łąkę.

Na początek postanowili zbadać stary górniczy szyb. Podpierające go spróchniałe belki tkwiły tu, pomyślała Christie, niczym memento dla wszystkich marzeń pogrzebanych w ciemnym tunelu.

- Wielki Shelby nigdy nie znalazł tu większej ilości złota - przytrzymując na głowie kapelusz, ostrożnie wyciągała szyję, aby coś dojrzeć wewnątrz szybu. - I nie sądzę, by to się udało jego towarzyszom. To smutne... Tyle zmarnowanej pracy i energii...

- Bo ja wiem? - Matt westchnął refleksyjnie i przykucnął, by przyjrzeć się z bliska strukturze . - Może to nie było takie złe? Jeśli nic im się nie udawało znaleźć, to mogli zawsze zapakować swoje narzędzia i przenieść się w inne miejsce. Możliwe, że w rzeczywistości to nie miało dla nich takiego wielkiego znaczenia. W gruncie rzeczy przecież szukali przygody.

Christie zaskoczyły mocno te słowa oraz wyraźna nutka nostalgii brzmiąca w głosie Matta. Wycofała głowę z ciemnego otworu, by mu się lepiej przyjrzeć.

- Nie wydaje mi się, żeby to na tym polegało. Ci ludzie zawsze opuszczali tonący okręt, nigdy nie przywiązywali się na dłużej do żadnego miejsca, ciągle gnała ich gdzieś dalej żądza wygranej.

Matt wyprostował się i schował ręce głęboko w kieszeniach dżinsów.

- Tak tylko sobie teoretyzowałem... Bujałem w ob­łokach... Fantazjowałem... - ironizował subtelnie.

- Poszukiwanie złota to niezły fach. Z dala od obowiązków i tego cholernego poczucia odpowiedzial­ności, koczuje się gdzieś pod gołym niebem, znosi cierpliwie wszelkie niewygody... - pokręcił nagle głową. - Tylko, że to są piękne marzenia. Życie nigdy nie jest takie proste - jego twarz nieoczekiwanie za­chmurzyła się, wyrażając coś pośredniego między bólem a żalem. Nie patrząc na Christie, zszedł parę kroków niżej, do potoku.

Christie podążyła jego śladem. Niezbyt głęboki, rwący strumień obmywał kryształowo czystą wodą osadzone na dnie kamienie i skałki. Christie usiadła, opierając się plecami o gładki głaz i zaczęła rozsupływać żółte sznurowadła adidasów. Potem zdjęła skarpetki, nieprzypadkowo utrzymane w dokładnie tym samym odcieniu czerwieni, co jej bluza.

- Matt, dlaczego właściwie zostałeś maklerem? - zapytała. - Nigdy nie marzyłeś, żeby być pilotem, archeologiem albo fotoreporterem?

Podniósł z ziemi dwa niewielkie kamyki i z gorzkim uśmiechem pocierał jeden o drugi.

- Czy ty naprawdę nigdy nie odczułaś tej potężnej emocji, pulsującej zawsze wzdłuż całej Wall Street? - spytał. - To właśnie tak bardzo mnie porwało piętnaście lat temu.

Christie przyjrzała mu się z namysłem.

- Ale dziś to już ciebie nie dotyczy, prawda? - sugerowała - Mówisz o tym jak o czymś minionym.

Zanurzyła stopy w zimnym strumieniu. Matt spoglądał na kamyki trzymane w ręku i potrząsał nimi niczym kośćmi do gry.

- Byłem trochę młodszy niż teraz i trochę bardziej idealistycznie nastawiony do życia. I myślałem, że do jasnej cholery wszyscy grają fair, podobnie jak ja. Uważałem swojego partnera za kogoś, komu mogę ufać, za najlepszego przyjaciela... - poruszył się niespokojnie.

- Ile masz lat, Christie? - zapytał niespodziewanie.

- Dwadzieścia siedem.

- Pamiętam, jak to jest, kiedy ma się dwadzieścia siedem lat - westchnął. - Ale parę miesięcy temu skończyłem trzydzieści pięć... - urwał nagle. - Pewien jestem, że nie masz ochoty wysłuchiwać wszystkich zawiłych historii mojego życia - zakończył grobowym głosem.

- Właśnie, że mam - oświadczyła przekornie, zanurzając stopy głębiej w potoku, aż oparła je o dno.

- Chcę wiedzieć o tobie jak najwięcej - uniosła głowę na tyle wysoko, by móc go dostrzec spod ronda kapelusza.

Stał w odległości paru kroków i spoglądał na wodę.

- Wydawało mi się, że wyszedłem na prostą - mruknął. - Zamknąłem ten rozdział życia, w którym znaczącą rolę odegrał mój nieuczciwy wspólnik i wstąpiłem do firmy twojego ojca. I wtedy... - zawiesił głos.

Nie doczekawszy się dalszego ciągu, Christie dokończyła za niego:

- I wtedy potknąłeś się o moją osobę.

- Zgadza się - odpowiedział. - Zaledwie kilka dni po moich urodzinach twój ojciec zaczął przebąkiwać coś na temat rozwiązania firmy. I tak to wygląda. Mam trzydzieści pięć lat, jestem w połowie drogi, a moje życie przypomina rozsypaną układankę.

Christie przywarła plecami do twardego głazu, wspierając się obiema dłońmi o piasek. Ostre kamyki wbijały się w jej skórę. Nadal nie wyjmowała stóp z wody, choć przemarzły już do kości.

- Ja jakoś zdołałam odmienić całe swoje życie. Może ty powinieneś spróbować zrobić to samo?

- sugerowała ostrożnie.

Cisnął w wodę jeden z kamyków gestem, który zdradzał rosnące w nim napięcie.

- Mówisz o czymś, co jest niemożliwe. Nie jestem w stanie kompletnie zmienić swojego życia - i ty też nie, Christie - powiedział z determinacją. - Oczywiście możesz wykonać parę pozornych posunięć, ale tak naprawdę wciąż dążysz do sukcesu, zupełnie jak twój ojciec. Wciąż wyznaczasz sobie jakieś cele i plany. Weźmy choćby te wszystkie kluby i komitety, do których należysz. Ornitologiczne, turystyczne, co tam jeszcze? Biblioteki, muzea, pokazy, o rany, wspo­mniałaś coś nawet o straży pożarnej! Wyznajesz zasadę „jeden pomysł - dobrze, dziesięć pomysłów - jeszcze lepiej”, dokładnie tak jak twój stary.

Skoczyła na równe nogi, rozbryzgując dokoła wodę, urażona do żywego.

- Nie będę taka jak on! On nigdy nie jest zadowo­lony, z niczego i z nikogo. Wciąż wyżej i wyżej podnosi poprzeczkę, tak, żeby nikt nigdy nie mógł jej przeskoczyć, nawet on sam. To nie jest życie dla mnie!

Matt wrzucił do strumienia następny kamyczek. Kropelki wody wyprysnęły wysoko.

- Możesz się ze mną spierać w nieskończoność - powiedział. - Możesz dużo opowiadać o tym, jak chciałabyś wszystko urządzić, ale wiedz, że zawsze coś tobą powoduje, niezależnie od twej woli i świado­mości. I zawsze będziesz ambitna i przebojowa i bardzo w tym podobna do ojca.

- Mówisz tak, żeby uniknąć rozmowy na niewygod­ny temat. A w rzeczywistości to ty sam nie chcesz znać prawdy o sobie. Nie masz ochoty przyjąć do wiadomości faktu, że coś w twoim życiu jest nie tak. Powiedziałabym nawet, że uratować cię może tylko jakiś bardzo radykalny zwrot!

- Jedno, co na pewno jest mi potrzebne jak zbawienie, to twoje szczere postanowienie powrotu do Nowego Jorku. Wtedy nareszcie wszystko wróci na swoje miejsce.

Christie stanęła naprzeciw Matta. Jej stopy cał­kowicie już zdrętwiały z zimna, ale nie czuła tego.

- Ja tu jestem tylko pretekstem, Matt. Cały ten chaos, w którym jesteś pogrążony, wcale nie zniknie w dniu mojego pojednania z ojcem.

Spoglądała na niego oskarżycielsko. Matt ze­rknął spode łba w jej kierunku, zdjął czapkę i tak długo mierzwił czuprynę, aż jego włosy opadły bezwładnie na wszystkie strony. Potem odwrócił się z pozorną obojętnością, gotów wyraźnie zrobić jakiś unik.

- Mam ochotę przyjrzeć się tej chacie - powiedział zadziornie.

- Wydawało mi się, że to raczej ja mam ochotę przyglądać się czemukolwiek tutaj.

Christie brnęła przez zimny nurt ku brzegowi. Kiedy wreszcie dotarła do chaty, niosąc skarpetki i buty z rozwiązanymi, uwalanymi ziemią sznurowad­łami, Matt już tam był od jakiegoś czasu.

Drzwi chaty zabezpieczono solidną kłódką, która kontrastowała z lichym, zmurszałym drewnem. Matt dosięgnął dłonią belki wieńczącej futrynę.

- Wielki Shelby zapewne niejeden raz grzmotnął głową w tą deskę - zauważył.

- Właścicielka dała mi klucz. Mam go gdzieś przy sobie...

Christie wydobyła z kieszeni pęk kluczy z brelocz­kiem w kształcie pulchnej złotej rybki. Zawierał tak bogatą kolekcję kluczy, że sama nie pamiętała przeznaczenia co najmniej połowy z nich. Pobrzękując nimi, dopasowywała kolejne klucze do zamka, aż wreszcie trafiła na właściwy i otworzyła kłódkę. Drzwi zaskrzypiały przeraźliwie, lecz ustąpiły posłusznie i dziewczyna bez większych ceregieli przekroczyła sfatygowany próg.

Matt zmuszony był pochylić głowę, wchodząc do chaty w ślad za nią. Oboje przystanęli na chwilę tuż za progiem, by przyzwyczaić oczy do panującego mroku. Wszystkie okna zabito deskami, lecz tu i ówdzie, przez niewielkie szpary, wdzierały się promyki światła. Stopniowo Christie mogła dostrzec poszczegól­ne przedmioty - pordzewiały stelaż od łóżka, półkę na narzędzia, pożółkły kalendarz, spod którego najwyraźniej wystawał poprzedni, również mocno już nieaktualny. Przyjrzała mu się uważnie i z niejakim trudem odcyfrowała datę.

- Lipiec 1947 - przeczytała półgłosem. - Wielki Shelby urzędował tutaj dużo wcześniej, ale to miejsce miało potem kilku właścicieli. I aż dziwne, że nikt z nich nie wpadł na pomysł, żeby tu na przykład urządzić letnisko. Musisz wiedzieć, że cena wcale nie jest wygórowana.

Matt myszkował wśród narzędzi na półce.

- Jaka jest powierzchnia posesji? - zapytał fachowo.

- Nie pamiętam, ale wiem, że należy do niej cała ta piękna polana.

Zanurkował ponownie pod framugą, a wydostawszy się na zewnątrz, rzucił bystro okiem na teren dookoła.

Christie grzecznie mu towarzyszyła, ukradkiem ob­serwując jego profil. Miał zacięty wyraz twarzy, lecz gdy mówił, w jego głosie pobrzmiewała ciepła nuta nostalgii i jakiejś nieukojonej tęsknoty.

- To kawał pięknej ziemi - powiedział. - Tyle tu otwartej przestrzeni, a przy tym ostra krawędź gór w tle... I ta cisza... Posłuchaj.

Christie zamknęła oczy. Słyszała pobrzękiwanie owadów gdzieś blisko, szelest wiatru w liściach osiki, świergot ptaków. Tak, to była prawdziwa cisza w porównaniu z jazgotem i harmiderem nowojorskich ulic.

Gdy ponownie otworzyła oczy, poczuła na sobie baczne spojrzenie Matta. Zmieszana umknęła przed jego wzrokiem w obawie, że mógłby zobaczyć więcej, niż powinien. Nie chciała, żeby wiedział, jak bardzo jej się podoba. Lecz z drugiej strony jej płochliwość byłaby jeszcze bardziej podejrzana. Odpowiedziała więc na jego spojrzenie z możliwie największym opanowaniem i podeszła do ogrodzenia.

- Klamka jest złamana - zauważyła, majstrując przy bramie.

- To raczej nie ma specjalnego znaczenia, większość ogrodzenia praktycznie nie istnieje.

Christie zwróciła się w stronę topornie ociosanych palików, które leżały powalone na ziemi. Brama tkwiła wśród nich samotnie, co tworzyło dość absur­dalny obrazek, lecz Matt zdawał się być nim bardzo fascynowany.

- Mogę naprawić klamkę - zaofiarował się, obejrzawszy ją ze wszystkich stron. - Wiem w czym rzecz, zaraz będzie jak nowa. Wszedł do chaty i po chwili wrócił, niosąc młotek i obcęgi. - Nie trzymałem młotka w ręku od czasów szkolnych - powiedział do Christie.

Początkowo Christie obserwowała Matta z pewnym sceptycyzmem, za chwilę jednak przekonała się, że raczej wie, co robi. Odzyskała już czucie w nogach, więc ponownie osadziwszy kapelusz na głowie, zanur­kowała w wysokie trawy łąki. Lisa robiła jej ostatnio wykłady na temat gatunków polnego kwiecia i teraz Christie usiłowała zidentyfikować poszczególne okazy, obficie pyszniące się dookoła. Te wysokie, faliste o odcieniu pomarańczowocynobrowym - to z pew­nością hinduskie dzwoneczki. Niebieskie - to łubin, a delikatne, białe kwiatuszki muszą być śnieguliczkami.

Usiadła na dywanie z traw, pogrążona w rozmyś­laniach. Zamiast cieszyć się pięknem tego, co ją otaczało, snuła smutne refleksje na temat własnej osoby i tej oczywistej cechy własnego charakteru, która kazała jej być ekspertem w każdej dziedzinie. Rzeczywiście, przypominała w tym swojego ojca - Matt nie mylił się wcale.

Zerwała źdźbło trawy i rozdzieliła je na dwoje. Gdzieś w jej wnętrzu kiełkował niepokój. Przez całe życie próbowała dostosować się do wyobrażeń ojca, z wielkim trudem zdołała wyrwać się z tego schematu i odnaleźć swoje „ja”. I nagle pojawił się Matt, który spowodował, że uświadomiła sobie pewną przykrą prawdę - te wszystkie lata pogoni za pozorami pozostawiły w niej trwały ślad. Znowu znalazła się na drodze do jakiegoś sukcesu, nie umiała przeskoczyć samej siebie, nie umiała stać się kimś innym, niż ... Christopherem Danielsem Czwartym!

Ukryła twarz w dłoniach. Nie, to niemożliwe! Skoro nie czuła już szacunku do ojca, jak wobec tego mogła szanować samą siebie? Myśli jak błyskawice przebiegały przez jej głowę.

- Hej, spójrz, naprawiłem! - zawołał Matt. - Brama jest już w porządku!

W jego głosie pobrzmiewała duma. Christie uniosła wolno głowę i zobaczyła, jak demonstruje z satysfakcją efekty swojej pracy, naprzemian otwierając i zamykając bramę. Klamka działała bez zarzutu.

- Cudownie - powiedziała Christie bez przekonania, ale Matt wcale nie zauważył jej braku entuzjazmu i minorowej miny. Buszował właśnie po chacie, potrząsając już lekko nadbutwiałym klocem drewna.

Christie podeszła wolno do solidnie już umocowanej bramy i oparła się o nią całym ciężarem. Obserwowała spod oka poczynania Matta, który właśnie ważył w dłoni zaśniedziałą siekierę, z wyrazem prawdziwej błogości na twarzy. Odrąbał od belki sporej wielkości klocek i ułożywszy go na pniu, z wielkim zapałem odciosywał kawałek po kawałku. Na początku szło mu to niezdarnie, lecz po chwili uchwycił właściwy rytm. Czynność ta pochłonęła go całkowicie, nie zważał ani na smugi słońca przebijające się przez korony osik i oświetlające całą jego postać, ani na strużki potu, które znaczyły jego koszulę ciemnymi plamami. Na krótki moment przerwał pracę, żeby zdjąć koszulę. Oczom Christie ukazał się silny, umięśniony tors, pokryty gdzieniegdzie rudo-złotym owłosieniem. Nieświadom spoczywającego na nim spojrzenia dziewczyny, z zacięciem kończył rozpoczęte dzieło, niczym urodzony drwal.

Kiedy Christie patrzyła na Matta, jej rozterki i niepokoje gdzieś się ulatniały. Zauważyła rozbrajający kontrast między brązem jego przedramienia, koń­czącym się na linii krańców rękawa, a olśniewającą bielą, panującą tuż powyżej tej linii. Obserwowała, jak pod skórą poruszają się węzły jego mięśni, gdy unosi siekierę i potem z rozmachem nią uderza. Dziewczyna uśmiechała się do siebie. Matt z pewnością pracował bardzo systematycznie, nie był natomiast na tyle próżny, by spędzać czas pod lampą kwarcową, miał w sobie jakąś naturalną surowość. Gdyby nie blady odcień jego skóry, można by go wziąć za pioniera Dzikiego Zachodu. Jego skumulowana energia znajdowała teraz ujście - odrąbywane drzazgi jedna za drugą wyskakiwały spod jego siekiery.

Wreszcie odłożył ją na bok i otarł spocone czoło. Lekko zmieszał się, uchwyciwszy badawcze spojrzenie Christie. Podszedł do niej i stanął naprzeciwko, po drugiej stronie bramy.

- Rany boskie, to było coś!

- No cóż... Może powinieneś zaopatrzyć swoje nowojorskie biuro w drewno do rąbania. Byłoby to skuteczne lekarstwo na twoje stresy.

- Stresy - powtórzył jak echo. - Mam ich wiele w Nowym Jorku, to fakt. A wiesz, co najbardziej zżera mi nerwy? Ta cholerna, wszechobecna korupcja. Liczyłem na to, że w firmie twojego ojca będzie inaczej, ale pomyliłem się.

Na te słowa Christie drgnęła czujnie.

- Chwileczkę - zaprotestowała. - Mój ojciec popełnia wiele błędów, to prawda, ale w tym wypadku mocno przesadziłeś. Jest absolutnie uczciwym czło­wiekiem we wszystkich posunięciach giełdowych i...

- Zaczekaj. O nic nie oskarżam twojego ojca. Uwierz mi, że zanim jeszcze zacząłem z nim współ­pracować, dokładnie sprawdziłem, czy mogę mu ufać. Mówię o czymś innym - oparł zaciśniętą pięść o sztachety płotu. - Korupcja opanowała cały rynek, wciska się wszędzie jak śmiertelna zaraza. Nie możesz od tego uciec, bo zbyt wielu ludzi gra nie fair. Giełda powinna być miejscem wielkiej gry dla wielkich graczy, sprawdzianem refleksu, kompetencji i zdolności prze­widywania. A powoli staje się polem popisu dla krętaczy i hochsztaplerów.

Wzburzenie i pasja, z jaką przemawiał Matt, poruszyły w duszy Christie jakąś strunę. Jednak odsunęła się niepostrzeżenie od bramy i zrejterowała w zacisze ukwieconej łąki. Nie chciała dać się wciągnąć w rozmowy o Wall Street. Matt nie dawał z kolei za wygraną i przeskoczywszy ogrodzenie dogonił ją.

- Wiesz, gdzie tkwi sedno sprawy? - kontynuował podniecony. - Powiem ci, chodzi o samą definicję zjawiska. Wewnętrzne nadużycia - co to dla ciebie znaczy?

- Nie jestem, jak mi się wydaje, na egzaminie - oponowała. - Wybacz, ale bardzo bym teraz chciała przyjrzeć się kwiatom. Szczególnie mnie intryguje pewna odmiana pasternaka...

- Nie wykręcaj się Christie, proszę.

- Na miłość boską! - zatrzymała się przyparta do muru. - Wewnętrzne nadużycie ma miejsce zawsze wtedy, kiedy zawierasz korzystną transakcję, kierując się w swoich decyzjach informacjami, do których nie powinieneś mieć dostępu.

- Aha! A możesz uściślić określenie „informacje, do których nie powinieneś mieć dostępu”?

Christie westchnęła zniecierpliwiona, ale wyglądało na to, że nie zdoła uciec od tej rozmowy.

- No dobrze - powiedziała. - Wyobraźmy sobie, że twój wujek jest szefem dobrze prosperującej sieci restauracji szybkiej obsługi. Ty jesteś jego ulubionym krewniakiem, bo tylko tobie jednemu z całej rodziny smakują te obrzydliwe hamburgery i frytki. Wuj ci ufa, więc zdradza w sekrecie, że ma zamiar przejąć firmę Iks, która zarządza konkurencyjną siecią knajp. Kiedy dochodzi do zgłoszenia ofert kupna, wuj oferuje za akcje Iksa wysoką cenę i wszyscy akcjonariusze odsprzedają mu swoje udziały. No i masz! Oto przykład poufnej informacji: wuj zwierzył ci się w sekrecie ze swoich planów - Christie rozprawiała z coraz większym zaangażowaniem. - I ty możesz to wykorzystać. Po kryjomu kupić pakiecik akcji u Iksa, a potem wykończyć wuja, gdy cena osiągnie niebotyczne wyżyny. Ale wuj nie jest całkiem głupi i niestety jest w stanie dociec, że to twoja sprawka, zwłaszcza jeśli skorzysta z usług giełdowych organów ścigania, których przedstawiciele bladym rankiem zapukają do twoich drzwi. Musisz wtedy, biedaku, pożegnać się na dobre z ukochanymi hamburgerami i frytkami. Nie wyszły ci na zdrowie. Dużo lepiej czułbyś się po moich pulpetach sojowych.

Matt, który wyglądał na nieco oszołomionego, aż przysiadł na trawie.

- Starałem się coś ci wyjaśnić - powiedział. - Czy nie tak?

- Tak - przyznała posłusznie Christie, gotowa teraz stawić mu czoła w dyskusji. - Może powinnam posłużyć się przykładem jakiegoś innego wuja?

- Nie, nie, proszę. W porządku - dałaś mi przykład nielegalnego użycia wewnętrznego przecieku, zresztą przykład bardzo dobry. Ale odwróćmy sytuację. Jak wszystko to wygląda wówczas, kiedy mnie się tylko wydaje, że wuj chce przejąć Iksa? Cała moja intuicja podpowiada mi, że on z pewnością to zrobi. Co wtedy? Czy jeżeli wtedy wykupię akcje u Iksa i zrobię fortunę w dniu zgłaszania ofert, to czy jest to przestępstwo?

Christie zmarszczyła nos w głębokiej zadumie.

- To prawda, rzeczywiście trudno jest ustalić, gdzie zaczyna się nadużycie. Granica między przestępstwem a legalnością jest tu dosyć płynna.

- No właśnie! - huknął Matt triumfalnie i pochylił się nad nią poufale. - I tu jest pies pogrzebany. Nie ma zgody co do definicji, zasady są dosyć niejasne, więc łatwo je obejść. I ludziom wydaje się, że dopóki nie zostaną przyłapani, mogą robić wszelkie świństwa.

- Tak... Pewnie masz rację - odparła trochę roztargniona. Przyglądała się właśnie z uwagą długim, gęstym rzęsom Matta, które miały nieco ciemniejszy odcień brązu niż jego czupryna. Powinno się wprowadzić jakiś zakaz, który kategorycznie zabraniałby mężczyznom posiadania takich szałowych rzęs...

- Czemu tak wytrzeszczasz oczy? - zapytał Matt.

- Czy coś ci wpadło pod powiekę?

- Nnnie... - zmieszana wróciła do rzeczywistości.

- Mówiłeś właśnie o płynności zasad...

- Tak jest. Mój eks-partner jest tu świetnym przykładem. Przez lata postępował uczciwiej niż najuczciwsi. A potem wystarczył mały krok i zboczył z prostej drogi.

- Tak to się dzieje - zawyrokowała Christie. - Kiedy oddychasz przez długi czas morowym powietrzem, sam stajesz się z czasem trędowaty. Jakie to szczęście, że dziś jestem bardzo daleko od tych spraw i mogę się tylko śmiać.

- Mnie, niestety, jest zupełnie nie do śmiechu. Muszę coś z tym zrobić, jakoś powstrzymać tą falę obłędu. A przynajmniej otworzyć oczy niektórym naiwnym inwestorom.

Christie spojrzała na niego przenikliwie.

- Napisz o tym, Matt. Opisz swoje doświadczenia giełdowe. Powinieneś to zrobić - może seria artykułów do gazet? Albo od razu pójdź na całość i opublikuj książkę!

Teraz i ona zapaliła się. Jaki doskonały pomysł! Oczami wyobraźni już widziała książkę Matta z jego podobizną na obwolucie, zarzucone nią witryny księgarń.

Odpowiedział jej zdumionym spojrzeniem.

- O czym ty mówisz, do diaska? Nie napisałem ani słowa od czasów szkolnych.

- Aha - ta informacja sprowadziła Christie na ziemię, ale nie na długo. - Więc może powinieneś wydawać własne pismo? To byłoby dobre na początek. Podobno własne czasopismo - to rewelacyjny sposób wyzwalania energii twórczej.

- O mój Boże... - to było jedyną odpowiedzią Matta. Christie jednak bardzo się już przywiązała do swojego pomysłu.

- Mam świetny tytuł dla twojej książki - oświad­czyła. - „Moje życie w ślepym zaułku Wall Street”. Chyba niezły, co?

Przyjrzał się jej sceptycznie, lecz Christie tylko wzruszyła ramionami.

- No dobrze, więc może sam wymyślisz lepszy - wycofała się. - Tak czy owak uważam, że powinieneś napisać o tym, co się dzieje, Matt. To by ci dobrze zrobiło.

- Czy nie musisz przypadkiem już wracać do Red River? - zapytał nienaturalnym głosem. - Na pewno masz dziś jakieś zebranie, może nawet niejedno...

Niechętnie zerknęła na zegarek.

- Tak, rzeczywiście. Po południu zbiera się nad­zwyczajne posiedzenie komitetu Fundacji na rzecz budowy muzeum. Obiecałam, że będę.

Gdyby mogła, chciałaby tu spędzić resztę dnia, spierając się z Mattem i patrząc na niego, po prostu być wciąż przy nim w miejscu, które stało się trochę ich miejscem.

To wrażenie niezwykłej, intymnej bliskości, pod­sycane aromatem polnych ziół i leniwym koncertem pszczół, stawało się niebezpieczne niczym zdradliwa zasadzka. Christie skoczyła na równe nogi, starając się spłoszyć czar tej dziwnej chwili.

- Tak, lepiej już chodźmy - powiedziała. - Robi się późno... lepiej chodźmy, zanim będzie za późno... Chodźmy już stąd!

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Chistie i Matt bez nadmiernego pośpiechu dotarli ponownie w pobliże chaty. Matt włożył koszulę i posprzątał narzędzia. Poruszał się dość opieszale, choć to on pierwszy zaproponował powrót. Także Christie nie zdradzała niecierpliwości. Kiedy Matt zakładał swoje baseballowe nakrycie głowy, po­wstrzymała jego dłoń w pół gestu.

- Poczekaj, twoja czapka ciągle źle wygląda - po­wiedziała. Dłuższą chwilę obracała ją w ręku, wy­ginając i naciągając na wszystkie strony. - Spróbuj teraz.

Matt naciągnął czapkę mocno na uszy. Wreszcie niesforny daszek sterczał nienagannie pod właściwym kątem. Również pozostałe rzeczy Matta wyglądały jakby lepiej niż poprzednio - dżinsy były ubrudzone tu i ówdzie ziemią, koszula już trochę wymięta. Zupełnie nie przypominał rezydenta nowojorskiego drapacza chmur, lecz kogoś, kto duszą przynależy właśnie tutaj, do tego górzystego zakątka Nowego Meksyku.

- Christie - zaczął z poważną miną, jakby zbierał się do wypowiedzenia słów niezmiernie ważkich.

- Tak? - uniosła głowę znad wielkiej kłódki, którą usiłowała zamknąć.

- Czas spędzony tu dzisiaj z tobą, to dla mnie... - urwał, nie bardzo wiedząc, jak dokończyć.

- Wiesz, chciałbym... - zaczął ponownie. - Chciał­bym znać nazwisko właścicielki, która cię tutaj przysłała.

Christie zawahała się przez chwilę, upychając w tylnej kieszeni dżinsów ogromny pęk kluczy.

- Mam nadzieję, że nie planujesz kupna?

- To niezły kawałek gruntu. Mógłby się okazać dobrą inwestycją - zauważył.

Jego chłodny, trochę interesowny ton zbulwersował Christie. Stanęła przed drzwiami chaty, podpierając się pod boki na szeroko rozstawionych nogach, jakby chciała obronić to miejsce przed zakusami intruza.

- Inwestycja?! - wykrzyknęła. - To jedyne, co przychodzi ci do głowy? Nie widzisz, jak tu jest pięknie, jak cicho? Czy naprawdę interesuje cię wyłącznie, jak szybko zbić forsę?

- Widocznie tak chcesz mnie widzieć, Christie. Tylko że to bardzo fałszywy obraz - odparł.

- To dlaczego myślisz o tym cudownym kawałku ziemi w takich kategoriach? Jesteś maklerem w każdym calu. Nie umiesz już dostrzegać rzeczy samej w sobie, a jedynie jako obiekt mogący przynieść zyski.

- Daj mi szansę coś powiedzieć, proszę! Nie myślałem wcale o kupnie tego miejsca po to, żeby czerpać z niego jakieś zyski. Bywają różne rodzaje inwestycji, jak wiesz - kołysał się lekko z rękoma wepchniętymi głęboko w kieszenie spodni. - Bardzo brakuje mi w życiu czegoś, co miałbym na własność. Wciąż obracam pieniędzmi, których ani nie widzę, ani nie dotykam. Pieniądze - to dla mnie rzędy elektronicznych cyferek przebiegające przez ekran komputera i szybko znikające. Właściwie nigdy nie miałem nic wartościowego, co byłoby naprawdę tylko moje. Jeżdżę wynajętym samochodem, mieszkanie też nie należy do mnie... Pewnie przyjemnie jest mieć własny skrawek ziemi...

Christie oparła się plecami o chropowatą, drewnianą ścianę chaty.

- Załóżmy, że kupisz ten teren, Matt. Powiedz mi, jaki będziesz miał z niego pożytek, skoro mieszkasz w Nowym Jorku, a więc ni mniej, ni więcej tylko dwa tysiące mil stąd? Czy to logiczne?

- Jestem ostatnio z logiką na bakier i to chyba pod twoim wpływem - odpowiedział, rzucając Christie wymowne spojrzenie.

- Ja z tym nie mam nic wspólnego. Ani z twoimi pomysłami, ani z problemami, które cię gryzą. Nie obwiniaj mnie więc, Matt, zwłaszcza że nie zapraszałam cię na tę przejażdżkę.

- Chciałbym powiedzieć coś z sensem, ale czuję, jak mój mózg pogrąża się w chaosie.

- Dlaczego nie kupisz sobie małej farmy w Con­necticut albo w Rhode Island? - pytała nieustępliwie.

- Z pewnych niejasnych dla mnie samego przyczyn podoba mi się ta właśnie polana - ta stara chata, góry dookoła... Za to lokalizacja jest zupełnie nie­właściwa. Chciałbym, żeby to miejsce znalazło się godzinę drogi od Nowego Jorku...

- Ale dzięki Bogu nie znajduje się tam i nie znajdzie. I nie spodziewaj się, że podam ci nazwisko właścicielki. Sama mam zamiar kupić ten grunt. To jest miejsce, jakiego od dawna szukałam.

Matt potarł dłonią kark.

- Masz już przecież własny dom w Red River. Po co ci jeszcze jedna posiadłość?

- Wspominałam ci już, że poszukuję kopalni złota, która miałaby w sobie to „coś”, coś specjalnego... Właśnie jedną znalazłam.

- Jesteś jeszcze bardziej nielogiczna niż ja - utys­kiwał.

- Może tak, a może nie... W każdym razie ta ziemia będzie moja - podkreślała uparcie, prostując dumnie plecy i patrząc Mattowi odważnie prosto w oczy. - Wracaj do Nowego Jorku, Matt. Kup sobie lepiej jeden z tych oszałamiających apartamentów w okolicach Central Parku, taka umiarkowana dawka zieleni w sąsiedztwie powinna ci wystarczyć do szczęścia. Może wyglądasz na dzikiego człowieka gór, ale z pewnością nim nie jesteś.

Uśmiechnął się kpiąco.

- A ty, Christie? Naprawdę uważasz się za kobietę stąd? Wierzysz, że to twoje miejsce?

To pytanie ugodziło dziewczynę w najczulszy punkt i spowodowało, że wszelkie wątpliwości odsuwane na dalszy plan, znowu ją opanowały. Nie mogła dłużej oszukiwać samej siebie, musiała przyznać w duchu, że jest jak jej ojciec - zacięta, ambitna, wciąż podwyższająca poprzeczkę. Lecz te cechy charakteru stawały się zupełnie niepotrzebne tutaj - w środku leśnego odludzia. Tu przydawał się spokój, umiejętność pogodnej rezygnacji i cieszenia się tym, co jest, wewnętrzna równowaga... Christie bardzo chciała ją osiągnąć - i tu zaczynał się paradoks: kolejny cel, kolejne dążenie...

- Wszystko jedno, co sobie o tym myślisz, ja i tak jestem tu u siebie - oświadczyła, starając się zapomnieć o własnych rozterkach i o pode­jrzeniach Matta. Obróciła się na pięcie i pomaszerowała z rozmachem przez ukwiecone pole. Matt podążył spiesznie za nią. Zatrzymała się jeszcze na krótką chwilę, by spojrzeć za siebie. Chciała zachować w pamięci cały ten urokliwy obrazek: starą chatę pochyloną nad zmurszałym płotem, skupione ciasno, napromieniowane słońcem osiki i zatrzęsienie polnych kwiatów o odcieniach cynobru i głębokiego błękitu...

Wszystko to wyglądało wspaniale, ale jeszcze coś innego czyniło to miejsce wyjątkowym. Było to od teraz ich wspólne miejsce - jej i Matta. Do kroćset diabłów! Nie miała już wyjścia. Ten człowiek wkradł się do jej życia jak nieproszony gość i zapanował nad jej emocjami. Zostawiła za sobą niezapomniany, czarujący widok i ruszyła z determinacją w stronę lasu.

- Znowu obrałaś nie ten kierunek - zwrócił jej uwagę Matt. Zacisnęła drobne pięści w bezsilnej złości, ale posłusznie podążyła w ślad za nim. W bardzo krótkim czasie dotarli do samochodu. Skąd taki mieszczuch wiedział, jak orientować się w terenie? Pozostało to dla niej zagadką.

Matt tymczasem z widocznym zadowoleniem po­klepywał maskę łazika.

- Bardzo mi się podoba ta bestia. Chętnie bym się z nią zmierzył.

- Przepraszam bardzo - Christie starała się zig­norować to jawne natręctwo i zasiadła za kierownicą. Gdy jednak włożyła kluczyki do stacyjki, przez otwarte okno wsunęła się do środka kędzierzawa głowa Matta.

- Już pojutrze wracam na zawsze do taksówek i ulicznych korków - powiedział. - Pomyśl, może już nie będę miał drugiej takiej szansy... - patrzył na nią błagalnie, jak dziecko, które chciałoby się przejechać na pierwszym w życiu rowerze.

- Masz ci los... - zrezygnowana Christie przeniosła się na siedzenie obok. Matt z wyrazem głębokiej wdzięczności na twarzy pieszczotliwym gestem objął kierownicę i uruchomił silnik.

- Twój breloczek od kluczyków jest zbyt ciężki - zauważył.

- Wezmę to pod uwagę - Christie zapinała swój pas z kwaśną miną, trochę wyprowadzona z równowagi wścibstwem Matta. Jak tak dalej pójdzie, za chwilę zechce opanować także cały pensjonat. Nie poprawiło jej nastroju także to, jak zręcznie Matt zawrócił samochód na wąskiej drodze. Z trudem przystosowała się do kołyszącego ruchu auta, w przeciwieństwie do kierowcy, który najwyraźniej czuł się jak ryba w wo­dzie, zmieniając biegi z dużą wprawą. Christie zastanowił wyraz ogromnej błogości malującej się na jego twarzy, jakby żadne zmartwienia czy kłopoty nie miały teraz do niego dostępu. Bardzo podobał się dziewczynie właśnie taki jak teraz, beztroski i rozjaś­niony. Lecz co dziwniejsze, podobał się jej także wówczas, kiedy się wściekał. Zastanawiała się, jakby wyglądało dzielenie z nim na co dzień złych i dobrych dni. Prawdopodobnie należał do tych mężczyzn, którzy zachowują się nieznośnie z powodu byle kataru czy przeziębienia. Lecz z drugiej strony mogłoby być miło razem w zimowe wieczory posiedzieć przy kominku albo zagrać partyjkę w karty...

Dość! Co też jej przyszło do głowy? Jeszcze trochę, a zobaczyłaby ich razem jako kuśtykających o laseczce staruszków, którzy przeżyli zgodnie przynajmniej pół wieku w harmonii i szczęściu! Nic bardziej absurdal­nego. W poniedziałek Matt opuści Red River i pewnie nigdy już się nie zobaczą - tak przynajmniej powinno być. W końcu nie należy zapominać o tym, że to wysłannik ojca...

Matt wjechał gładkim łukiem na drogę prowadzącą do domu i zaparkował tuż pod szyldem reklamującym pensjonat. Jak zawsze w chwili powrotu do domu Christie poczuła przyjemne znużenie. To miejsce uosabiało jej tęsknotę za dzieciństwem. Kochała mansardowe okna na poddaszu i frontowy dziedziniec opadający ukośnie w dół ku drodze. Goście wprowa­dzali się i wyprowadzali, nie pozostawiając po sobie śladów, a ona czuła się tu jak we własnym raju. Aż do dziś. Bo teraz niestety przybył pewien gość specjalny, nad którym nie bardzo dało się przejść do porządku dziennego. I Christie nie miała na to żadnej rady.

Wieczór, zasnuwający niebo cieniem barwy głębo­kiego kobaltu, zastał Christie w salonie. Obłożona księgami rachunkowymi siedziała na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. Nade wszystko starała się nie myśleć o Macie. Zniknął gdzieś, zanim jeszcze wróciła z zebrania i nie widziała go przez resztę dnia. Na chwilę pojawili się tylko państwo Fanshaw, by opłacić rachunek i wymeldować się.

W wielkim, starym domu panowała błoga cisza, przerywana niekiedy ledwo słyszalnymi odgłosami dobiegającymi z pokoju gospodarczego, w którym krzątała się Lisa. Gdzież, do pioruna, mógł podziewać się Matt, i to tak długo? Może zawieruszył się gdzieś w okolice Miner's Cafe i spotkał tam na przykład jakąś ładną dziewuszkę... A potem poszli razem do baru u Hildy i właśnie tam teraz tańczą fokstrota...

- Pięknie, nie ma co, panie Gallagher, nie traci pan czasu - syknęła ze złością pod adresem nieobec­nego. - Bardzo mi się to podoba!

Zza drzwi salonu wychyliła się głowa Lisy.

- Poskładałam ostatnią partię pościeli, do zoba­czenia jutro, Chris. Gdyby cię to interesowało, oszałamiający samiec wyszedł z domu po popołudniu, mamrocząc coś o jakichś wędkach.

- To mnie naprawdę nie interesuje! - zaprotestowała Christie, lecz głowa Lisy zdążyła już zniknąć. W domu zapanowała cisza jeszcze głębsza niż poprzednio i dziewczynę ogarnęło nagłe poczucie osamotnienia. Nie zaznała tego stanu nigdy przedtem, czy to możliwe, że przybycie Matta wywołało aż taką rewolucję?

Przeraźliwy łoskot i rumor przerwał nieoczekiwanie ciszę, a dobiegał najwyraźniej z okolicy frontowych drzwi. Po chwili do salonu wkroczył Matt, obładowany do niemożliwości. Przedstawiał dość osobliwy widok. Christie wpatrywała się w niego osłupiała. Z jego rąk sterczały na wszystkie strony mniejsze i większe wędki. U ramienia dyndało zielone pudło na sprzęt wędkarski oraz wiklinowy kosz, a sieć rybacka zwieszała się z jego pasa. Na nogach miał obłocone rybackie buciory. Ubrany był w kamizelkę w kolorze khaki z nieskończoną liczbą różnorodnych kieszeni, a na głowie zamiast baseballowej czapki - kapelusz ze zwisającymi u ronda haczykami. Jego oczy rzucały niebezpieczne błyski niczym w gorączce. Wyraźnie miał wszelkie objawy obłędu, jaki ogarnia niewinnego człowieka tuż za progiem sklepu wędkarskiego i każe mu zamiast jednej skromnej wędki wykupić całą zawartość półek.

Zerknął spode łba na Christie, przy czym wszystkie haczyki, dyndające wokół ronda, zakołysały się w jednym, zgodnym rytmie.

- Czy masz jakieś dżdżownice? - zapytał.

- Bardzo mi przykro, Matt, ale akurat mi się skończyły.

- Cholera, to wielka szkoda. Potrzebuję trochę robali - westchnął. Pobrzękując i podzwaniając, wycofał się z salonu.

Christie wsłuchiwała się w jego dudniące kroki, wywołujące nie mniej hałasu niż byłoby w stanie wzniecić średniej wielkości stado słoni.

A jednak te przeraźliwe dźwięki najwyraźniej wprawiły Christie w przedziwny błogostan, bo długą chwilę uśmiechała się rozanielona, a potem z zapałem wróciła do rachunków.

- Oooaaauuu!!! - z najwyższego piętra dobiegło nagle dzikie wycie, pełne rozpaczy i przerażenia. Christie skoczyła na równie nogi.

- Zaczekaj, już idę! - krzyczała. Wpadła na drugie piętro jak bomba i pomknęła tropem błotnistych śladów pozostawionych przez nieprzemakalne buty Matta. Ich właściciel zdrów i cały stał na środku korytarza, trzymając w sztywno wyciągniętej przed siebie sieci jakieś zwierzę, skręcające się i wijące. Matt uśmiechał się zwycięsko.

- To moja pierwsza zdobycz dzisiejszego dnia - oznajmił dumnie. - Czy domyślasz się, co to takiego może być?

Christie wyjęła uważnie sieć z jego rąk i położyła ją na podłodze. Oboje cofnęli się o krok z ostrożnością saperów, mających do czynienia z podejrzanym niewypałem. Jakiś czas sieć leżała na ziemi nieruchomo i bezgłośnie. Nagle coś wystrzeliło z jej wnętrza wysoko w powietrze, przybrało kształt syjamskiego kota, który opadł na cztery łapy i błyskawicznie zniknął w głębi korytarza.

- Byłam pewna, że Gomez może szybko się poru­szać, tylko potrzebuje odpowiedniego bodźca - oświad­czyła Christie z entuzjazmem.

Matt obdarzył ją nieufnym spojrzeniem.

- Czy on aby nie nazywa się Vincent?

- To brat Vincenta, Gomez - wyjaśniła. - Chyba nie przypuszczałeś, że mam tylko jednego kota.

Matt bąknął coś pod nosem, co brzmiało jak „dom wariatów, słowo daję” i dał nura do swojego pokoju wraz ze sprzętem. Po piętach dreptała mu Christie. Wędki balansowały niebezpiecznie wśród mebli i dość opornie przychodziło Mattowi znalezienie dogodnego miejsca, w którym mógłby wszystkie je złożyć. Z pomocą pospieszyła Christie i ostatecznie oparła wędki o strojną, wiktoriańską komodę. Musiała przyznać w duchu, że w pokoju jest dosyć tłoczno, lecz z drugiej strony wiedziała dobrze, że nie umiałaby zrezygnować z jednego choćby drobiazgu. Gładziła dłonią marmurowy blat komody, obserwując jak Matt przysiada sztywno na krawędzi łóżka, próbując pochylić się do przodu, a potem nagle zamiera w bezruchu z głuchym jękiem. Po jakimś czasie znowu próbuje wrócić do pozycji wyjściowej, lecz bez skutku, wydając z siebie jeszcze dziwniejszy dźwięk, przypominający trochę skargę żaby miotanej atakiem czkawki.

- Christie - wydusił wreszcie z siebie żałośnie. - Coś mi się wydaje, że nie dosięgnę własnych stóp.

Wszystko stało się jasne. Christie przyklękła grzecz­nie i jeden za drugim zsunęła z jego nóg dlugaśne buty.

Matt sieknął po raz kolejny, rozbierając się z opi­nającej go kamizelki. Christie podniosła się i usłużnie pomogła mu pozbyć się koszuli. Wówczas w całej okazałości zobaczyła jego kark płonący jasną czer­wienią i nieco tylko jaśniejsze, jaskrawo różowe ramiona.

- Z taką opalenizną nikt nie byłby w stanie normalnie się poruszać - orzekła Christie. - Wyglądasz jak niedogotowany homar.

Zbiegła szybko na pierwsze piętro, porwała z toaletki słoiczek z kremem i pognała z powrotem. Wskoczyła na łóżko za jego plecami i przysiadła wygodnie na piętach.

- Co masz zamiar zrobić? - dopytywał się z niepo­kojem. - Nie ufam ci! - próbował spojrzeć za siebie.

- Zachowaj zimną krew - nakazała Christie, biorąc na dłoń ogromną ilość kremu. Zaczęła go wcierać w powierzchnię jego pleców pewnymi, zwinnymi pociągnięciami dłoni.

- Odkryć w sobie dzikiego drwala, a zaraz potem poczuć powołanie wędkarskie - to trochę za dużo jak na jeden dzień.

- Co do szlachetnej cechy umiaru, jestem gotów przyjąć wiele uwag, ale nie od ciebie - odrzekł z kwaśną miną. - Poza tym, musisz wiedzieć, Christie, że dzisiaj odkryłem coś nadzwyczajnego...

Zwierzenie to brzmiało autentycznie i przekonująco, więc Christie nadstawiła pilnie ucha.

- Co takiego, powiedz, proszę.

- Łowienie pstrągów - tłumaczył z ożywieniem - jest jak samo życie. Zapuszczasz swoją żyłkę w granatowo-zieloną głębinę i czekasz na tę jedną rybę. Nie śpieszysz się, nie krzątasz... Po prostu czekasz na pstrąga.

Christie słuchała tego na pozór obojętnie, wciąż delikatnie nacierając kremem jego plecy i ramiona, ale gdzieś w jej wnętrzu kiełkowało lekkie uczucie zazdrości. Ten człowiek przebywał w Red River ledwie dwadzieścia cztery godziny, a zadomowił się tu bardziej, niż to się jej udało. Może on po prostu się o to nie stara, w przeciwieństwie do niej samej?

- Żałuję, że nie byłaś tam ze mną, Christie - mówił dalej. - To naprawdę przepiękne jezioro i w dodatku blisko miasta. - Poruszył ramieniem, jakby ponownie wypróbowywał zarzucanie wędki. - Wędkowanie to prawdziwa sztuka - wzdychał. - To twórczość...

Wyciągnął daleko przed siebie obie dłonie. - Oto moja kariera - powiedział, rozcapierzając palce prawej. - A to jest łowienie pstrągów - lewą dłoń zacisnął w pięść. Po chwili ciężko westchnął. - To dwie kompletnie różne dziedziny. W żaden sposób nie da się ich połączyć, jeśli by się chciało w którąś zaan­gażować całym sercem.

- Widzę jedno wyjście - podsumowała Christie. Pochyliła się ponad jego barkiem i wskazała lewą pięść. - Wybierz to! Rzuć całą tę giełdę i posadę u mojego starego. Zrób dokładnie to, co ja zrobiłam.

- To niemożliwe. Poświęciłem już tej piekielnej Wall Street piętnaście najlepszych lat życia. Nie mógłbym teraz tak po prostu zostawić wszystkiego, co osiągnąłem. Nie zrobiłbym tego, nawet gdyby opatrzność miała mi zesłać w nagrodę największego i najsoczystszego pstrąga ze wszystkich pstrągów w Mississippi.

Straszny był jednak uparciuch z tego Matta Gallaghera. Christie spoglądała na jego wojowniczo zmierzwioną czuprynę. Do licha, ten miedzianorudy koloryt Matta zdecydowanie był intrygujący... Palce Christie wędrowały coraz wolniej po jego skórze, ich subtelny dotyk stawał się prawie pieszczotą. Christie czuła własne przyspieszone tętno, ciepły krąg światła nocnej lampki obejmował ich oboje i zamykał w małym, intymnym światku. Spojrzenie dziewczyny powędrowało w stronę komody po prze­ciwnej stronie pokoju i tam w lustrzanym odbiciu napotkało wzrok Matta.

Jego oczy pociemniały i przybrały odcień zmato­wiałego bursztynu. Na ich dnie czaiło się pełne napięcia pragnienie. I nie była to bliżej nieokreślona nostalgia, jaka już kilkakrotnie tego dnia zasnuwała jego twarz zagadkową mgiełką, lecz bardzo realna tęsknota, której przedmiot znajdował się tuż, tuż...

Christie odsunęła się od niego gwałtownie, jej dłonie niczym poparzone odskoczyły od rozgrzanej powierz­chni jego skóry.

Matt odwrócił się do niej dość niezręcznie i kiedy próbował objąć ramieniem jej talię, Christie straciła równowagę i przechyliła się na materac, nie chcący pociągając go za sobą. Runęli oboje w niezgrabnym uścisku na kołdrę. Twarz Matta znalazła się tuż ponad jej twarzą. Skrzywił się leciutko.

- Mój Boże, nawet usta okropnie mnie pieką, płoną po prostu... - szeptał.

Teraz nie sposób było mu się oprzeć. Mając go przy sobie tak blisko, Christie czuła rozlewające się gdzieś w jej środku miłe ciepło i ogarniającą całe ciało rozkoszną bezwładność, jak po wypiciu olbrzymiego kieliszka mocnego, korzennego calvadosu.

- Będę bardzo delikatna... - powiedziała cicho i lekko dotknęła jego warg swoimi.

Na początku ich pocałunek ostrożnie balansował na samej granicy rozkoszy, ale potem porwał nagle oboje w długą, upojną podróż. Matt obejmował Christie ciasno ramionami, a ona przywarła całym ciałem do niego, oplątując rękoma jego szyję i czując, jak powoli przestaje nad sobą panować.

Matt jęknął niespodziewanie i Christie dopiero wówczas zdała sobie sprawę z tego, że już od dłuższej chwili ściska mocno palcami jego poparzoną skórę.

- Przepraszam... - bąknęła. - Czy to cię zabolało?

- Żaden ból nigdy nie sprawił mi większej przyjem­ności - mruczał kurtuazyjnie do jej ucha.- Christie, czy nie wydaje ci się, że między nami coś...

- Tak, dzieje się coś... Czego być nie powinno.

- Ale jest. Nic na to nie poradzimy.

Ucałował sam kącik jej ust, lecz i to wystarczyło, by po jej plecach przebiegł błogi dreszczyk.

- Nie, nic nie poradzimy... - przeczesywała palcami jego jedwabistą czuprynę, a on znów ją całował z zapamiętaniem.

- Ojej, Matt, co my z tym zrobimy...? - westchnęła po chwili, spoglądając na niego w lekkim oszołomieniu.

- Poczekamy i zobaczymy, co się dalej wydarzy - odpowiedział. - Przecież uwielbiasz rzucać losowi wyzwania, prawda?

- Tak - westchnęła, gładząc palcem złocisty zarost na jego policzku. - Ale jeśli mamy się dowiedzieć, dokąd nas wiedzie los, musisz zostać w Red River trochę dłużej.

Jego wargi wędrowały po delikatnej muszelce ucha Christie.

- Moja śliczna Christie... wróci do Nowego Jorku razem ze mną.

Aż podskoczyła z oburzenia, po czym usiadła sztywno, mocno zaparta obiema dłońmi o materac.

- Przecież wiesz, że to niemożliwe. Moje życie nieodwracalnie wiąże się teraz z tym miejscem i nie zaryzykuję utracenia tego, co dopiero zaczęłam budować!

- A moje życie - to Nowy Jork - odpowiedział spokojnie. Pocierał z czułością napięte mięśnie jej pleców. Christie jednak tężała jeszcze mocniej pod jego dotykiem.

- Gdybyś tylko nie był tak beznadziejnie uparty, Matt. Sam wiesz, że potrzebna jest ci jakaś zmiana, a przynajmniej wakacje. Dlaczego nie chcesz spędzić tu choćby paru tygodni? To wszystko, o co proszę.

- Wiesz doskonale, co myślą klienci o pośredniku, który jest dla nich nieosiągalny choćby przez dzień lub dwa. Nie, Christie, to ty powinnaś pojechać do Nowego Jorku.

Christie patrzyła wymownie w jego piwne oczy, starając się nie słuchać tego, co mówi, lecz jakoś nakłonić go do pozostania w Red River.

- A pstrągi, Matt? - szepnęła. - Pamiętasz swoje pstrągi...?

I nie mogła już powiedzieć nic więcej, bo jego usta znów zamknęły się wokół jej warg w namiętnym, a zarazem subtelnym pocałunku, a jego dłonie błądziły po jej twarzy. Niejasna przyszłość przestała na chwilę być ważna, tak jakby nigdy nie miała zaistnieć. Liczyła się tylko teraźniejszość - realny, choć graniczący z cudem, krótki moment zatracenia się w cudownej przepaści silnych ramion Matta...

Rozkołysane dzwony odezwały się gdzieś w głowie Christie, dalekie i przenikliwe. Jak dziwne doznania potrafił wzbudzić w niej ten mężczyzna! Mimo oszołomienia, w jakie wprawił ją pocałunek, stopniowo zdołało jednak do niej dotrzeć, że odgłosy są całkiem rzeczywiste, pochodzą z parteru i oznaczają w sposób oczywisty, iż ktoś usiłuje się dostać do domu.

- Ojej... - wyszeptała półprzytomnie. - Muszę zejść na dół.

- Nie zwracaj na to uwagi.

Dzwonek odezwał się jeszcze raz, słabo, lecz uparcie.

- To jacyś goście - stwierdziła rzeczowo Christie, wyzwalając się z namiętnego uścisku i usiłując zaprowadzić porządek wśród zmierzwionej grzywy swoich włosów. - Idę tam. Matt.

- Christie...

Lecz już go nie słuchała. Lawirując zręcznie między meblami, wydostała się szybko z pokoju i pognała w dół, przeskakując po dwa stopnie. Należało zyskać trochę dystansu do tego, co działo się między nią a Mattem i spojrzeć na sprawy przytomniej. Nieocze­kiwany gość, kimkolwiek był, stał się w tej sytuacji po trosze intruzem, lecz i po trosze - wybawieniem!

Przy stoliku recepcyjnym na dole Christie zastała dwie urocze starsze panie.

- Chciałybyśmy wynająć pokój na jedną dobę- oznajmiła pierwsza z nich. - Oczywiście pod warunkiem, że nie panuje tu jakiś zaraźliwy wirus, kochaniutka, bo wyglądasz na osobę rozpaloną gorączką. Czy to jakieś przeziębienie? Adeline łatwo się zaraża, zwłaszcza letnią porą!

- To ty raczej wciąż się przeziębiasz, Abigaile - zaoponowała druga staruszka. - Nie zrzucaj tego na mnie.

Badawczo przyjrzała się Christie.

- Cała jesteś rozogniona, dziewczyno. Przygotuję dla ciebie pewien specyfik, który powinien ci pomóc. Musisz wiedzieć, że jestem znana z przyrządzania skutecznych domowych mikstur ziołowych.

Christie uśmiechnęła się blado. Gdzieś na dnie duszy żywiła nieśmiałą nadzieję, że rzeczywiście istnieje jakiś cudowny środek na jej dolegliwość... której imię brzmiało Matt Gallagher.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Przyrządy do ćwiczeń ustawiane w pokoju bawial­nym zostały właśnie wprawione w ruch przez Christie, która uparła się, by poddać swój brzuch serii wymyś­lnych tortur. Tego ranka Abigail i Adeline wmusiły w nią tajemniczy wywar nazywany przez nie „kleikiem”. Kleik okazał się ciemnobrązowym, zawiesistym płynem z osiadłymi na dnie paprochami i jak dotąd nie wywołał żadnych pioronujących skutków. Christie nadal czuła się dość nieswojo po bezsennej, nie­spokojnej nocy, wypełnionej fantazjowaniem na temat Matta.

Winowajca nie pojawił się jeszcze na dole i Christie, chcąc nie chcąc, wsłuchiwała się w każdy dźwięk, który choć trochę przypominał odgłos kroków na schodach. Dlaczego nie mogła przestać o nim myśleć?

Ćwiczyła zapamiętale, starając się całym wysiłkiem mięśni wyrzucić z duszy przedmiot jej rozmyślań. Coś zaszeleściło w okolicy schodów i Christie zamarła w pół ruchu. Wbrew przypuszczeniom zamiast Matta wkroczył do bawialni Gomez, tocząc przed sobą papierową kulę.

- Ty ptasi móżdżku! - parsknęła Christie. - Przep­raszam, Gomez, nie miałam na myśli ciebie - za­znaczyła. - Powiedziałam to oczywiście do siebie. Czy nie uważasz, że rozsądna, dorosła kobieta powinna odznaczać się większą odpornością na męskie piegi?

Gomez turlał się po podłodze, walcząc z kłębkiem papieru przednimi łapami. Znużona Christie podniosła ręcznik na wysokość twarzy, lecz przekonawszy się, że nie mana czole ani jednej kropelki potu, odrzuciła go z niesmakiem. Matt Gallagher najwidoczniej wpływał paraliżująco na wszystkie gruczoły jej ciała. Pochyliła się i odebrała kotu zmięty kawałek papieru, nie zważając na jego protesty. Usiadła na kanapie, bezmyślnie rozprostowując i wygładzając kartkę. Wypełniały ją ciasne rządki odręcznego pisma, upstrzo­ne gdzieniegdzie kleksami, które spłynęły z jakiegoś nieszczelnego pióra. Christie przystąpiła do cierpliwego odcyfrowywania gryzmołów.

Gdy przeczytała całą stronę, wyprostowała się czujnie na kanapie i z rosnącym podnieceniem przebiegła wzrokiem całość jeszcze parę razy. Wreszcie poderwała się z miejsca i pognała do kuchni, nie wypuszczając kartki z ręki. Wiedziała już, co począć z tym fantem!

Po upływie może dziesięciu minut pukała do drzwi pokoju Matta, podtrzymując ostrożnie drugą ręką tacę ze śniadaniem. Nie usłyszawszy żadnej odpowiedzi, ostrzegawczo zapukała ponownie, po czym sforsowała drzwi i wpłynęła do pokoju.

- Co tam, do ciężkiego czorta?! - Matt podniósł głowę znad sosnowego biurka w rogu pokoju. Podłogę wokół niego zaścielały sterty zmiętych kartek. Sam Matt przypominał żywcem potarganą przez kota papierową kulę, w niemiłosiernie wymiętoszonej koszuli, ze sterczącymi na wszystkie strony włosami i mętnym spojrzeniem zaczerwienionych oczu.

- Dobry Boże! - powiedziała Christie, stawiając tacę na komodzie.

Matt ostentacyjnie pochylił się nad biurkiem.

- Co ty tu robisz? - gderał.

- W twój rachunek, jak wiesz, wliczone jest śniadanie i czysta pościel. Wygląda na to, że pościeli nie używasz, a na śniadanie nie raczysz zejść. Chcę, żebyś wiedział, za co płacisz.

Tacę ozdabiał flakonik z bukietem świeżych fiołków. Christie, wdychając z przyjemnością ich miły aromat, zabrała się do smarowania dżemem grzanek z żytniego chleba. Do miseczki z waniliowym jogurtem dodała kilka plastrów brzoskwini, a w salaterce z owsianką, posłodzoną miodem, ulokowała zachęcająco łyżkę. Matt wyglądał na skrajnie wyczerpanego i zapewne nie podołałby sam wszystkim tym czynnościom.

- Jedz, proszę - nakazała, dosuwając do blatu komody jedno z krzeseł. Matt wahał się chwilę, w końcu jednak podszedł, a pochłonąwszy pierwszą grzankę, nie umiał się już zatrzymać. Z wysokości okiennego parapetu Christie obserwowała go zado­wolona, a doczekawszy momentu, kiedy najwyraźniej nasycił pierwszy głód, wyjęła z kieszeni szortów zmiętą kartkę i zaczęła nią powiewać w powietrzu.

- To jest bardzo obiecujące, Matt - oznajmiła. - Naprawdę świetne! Podobały mi się nawet te wiatraki nabazgrane na marginesach - wskazała rysuneczki pokrywające brzeg strony.

- Skąd to masz? - Matt dwoma susami znalazł się przy niej. Wyrwał jej z ręki papier.

- Rany boskie, to nie miało nigdy ujrzeć światła dziennego, to są zwykłe brednie!

- Ależ Matt, masz świetne pióro! - protestowała Christie. Usadowiła się na krześle za biurkiem, rozprostowując kolejne wymięte kartki papieru.

- Twoje pisanie ma w sobie ogień. Sam wiesz, jak obrzydła mi giełda, a jednak kiedy czytam to, co o niej napisałeś, znowu jestem na Wall Street, wbrew swojej woli. I znowu mi przebiega po plecach dreszczyk, który musi poczuć każdy, kto się o to otarł choć raz...

- Bzdura - urwał, mnąc kartkę w dłoni i wolno pochodząc do biurka. Spojrzał w zamyśleniu na papiery, a potem na dziewczynę.

- Czy naprawdę przekonuje cię moja idea? - zapytał.

- Wierzysz, że giełda może znowu stać się miejscem szlachetnego wyścigu, polem wielkiej gry, której reguły byłyby uczciwe i jednakowe dla wszystkich - mówiąc to, gestykulował żywo. Promieniował jakąś wielką energią, jakby na przekór swoim zmęczonym oczom i wymiętemu ubraniu.

- Tak - powiedziała Christie cicho. - Rozumiem cię, Matt, nawet nie wiesz, jak dobrze. Giełda wiele dla ciebie znaczy, prawda? Dla mnie była właściwie tylko miejscem pracy, ale dla ciebie jest wyraźnie czymś więcej.

- Mam ją we krwi, Christie. Dlatego widzę tak dobrze wszystkie łajdactwa, całe to przekupstwo i nie umiem przejść obok obojętnie. Giełda, powtarzam, to fascynująca gra - jak football czy baseball, ale należy grać fair.

Christie nie odzywała się przez długą chwilę. Zaczynała coraz lepiej rozumieć Matta. Lecz mimo to czuła rodzący się w niej bunt.

- Rzuć to wszystko w diabły, Matt - powiedziała, patrząc mu w oczy. - Pomyśl, że mógłbyś łowić pstrągi i mieć ten swój wymarzony kawałek ziemi.

Położył się na łóżku, podkładając pod głowę obie dłonie.

- Nie można mieć wszystkiego, Christie. Zawsze musimy coś wybierać, a z czegoś rezygnować.

- A ja mam tu wszystko - twierdziła uparcie.

- W Red River mam dokładnie wszystko, co jest mi potrzebne do szczęścia.

Matt uniósł głowę, by na nią spojrzeć.

- Może najtrudniejszy wybór masz wciąż jeszcze przed sobą...

Christie wstała gwałtownie, odsuwając krzesło. Nie miała ochoty zastanawiać się nad perspektywą trud­nych życiowych wyborów, zbyt wiele wysiłku włożyła w stworzenie swojego nowego świata.

- Jedno wiem na pewno, Matt. Powinieneś nadal pisać, skoro raz zacząłeś.

Roześmiał się sucho, sceptycznie.

- Nie mam złudzeń co do siebie i swojej pisaniny. Próbowałem po prostu uporządkować na papierze parę myśli. Zresztą wracam do Nowego Jorku, a tam nie znajdę ani chwili na pisanie.

- I będzie to twój kolejny błędny wybór, kolejny fałszywy krok! Tak nie można postępować z sobą samym, Matt.

- A więc powiedz mi jak - odparł, ziewając dyskretnie. - Zestaw razem wszystkie te sprawy: giełdę, pstrągi, ciebie, kopalnie złota, to cholerne, zwariowane pisanie, które rozpocząłem... Złóż to wszystko do kupy tak, aby jedno pasowało do drugiego, a wszystko razem miało sens. Wtedy ci uwierzę.

Christie żywiła mieszane uczucia wobec umieszczenia jej osoby na tej liście. Sklasyfikowana została na trzeciej pozycji, tuż za rybami, co nie przynosiło jej zaszczytu, niemniej ogarnęło ją lekkie wzruszenie na myśl, że jakoś zaistniała w życiu Matta...

- Może lepiej prześpij się trochę... - poradziła i popchnęła go jednym palcem, a on runął płasko na plecy, bezwładnie jak worek. Nakryła go troskliwie kołdrą.

- O rany, pięknie wyglądasz w tym podkoszulku - wymruczał. - Nie miałabyś ochoty przyłączyć się do mnie?

Poprawiła z godnością ramiączka swojej gimnas­tycznej koszulki i wycofała się na bezpieczne pozycje.

- Hmmm... Moi nowi goście mają dziś zamiar nauczyć mnie uprawy ziół w ogrodzie, więc lepiej zajmę się teraz majerankiem.

- Szkoda. Miałem nadzieję, że nadrobimy straconą noc...

Christie przełknęła ślinę. Matt, rozczochrany i nie­ogolony, wyglądał jeszcze bardziej pociągająco niż zwykle, zerkając tak na nią znad rąbka kołdry. Była w rozterce... Miała ogromną ochotę przytulić się do niego choćby na kilka chwil, na kilka godzin, ale czy aby nie będzie potem cierpiała? Może Matt miał jednak trochę racji - życie to pasmo trudnych wyborów...

Powieki Matta opadły ciężko i zapadł w sen równie niespodziewanie jak poprzedniego dnia w lesie. Christie uśmiechnęła się do siebie z ulgą, a zarazem odrobiną żalu. Zaczekała jeszcze, by wsłuchać się w równy rytm jego oddechu i cichutko wymknęła się z pokoju.

Tego samego dnia po południu Christie z niejakim trudem usiłowała zbadać własne odbicie w łazien­kowym lustrze. Skutecznie uniemożliwiał jej to żeg­lujący od brzegu do brzegu zwierciadlanej tafli ogon Vincenta. Kot, nie wiedząc czemu, postanowił prze­chadzać się w tę i z powrotem po półce na kosmetyki. Christie prawie po omacku próbowała pokryć powieki cienką warstwą fioletu. Wreszcie Vincent szczęśliwie zwinął się w kłębek i zeskoczył, a dziewczyna mogła przyjrzeć się sobie bez przeszkód.

Wyglądała okropnie. W niczym nie pomogły nało­żone cienie, szpecące jej powieki dwoma nieforemnymi kleksami. Dlaczego była aż tak przejęta i roztrzęsiona?

- To tylko randka - powiedziała do Vincenta. - A nawet nie całkiem randka. Szczerze mówiąc, prawie wymusiłam na nim to dzisiejsze pójście na tańce.

Vincent wydawał jakieś obojętne pomruki. Jego pani westchnęła i z rezygnacją przetarła powieki wacikiem. Dzisiaj spędzi ostatni wieczór z Mattem... Chciała, by wydarzyło się coś szalonego, co oboje zapamiętają na długo i co będzie im towarzyszyć, gdy rozejdą się ich drogi. Nie była pewna, czy akurat square dance jest sam w sobie wyczynem dostatecznie brawurowym, ale nic innego nie przyszło jej do głowy, w której kołatały niczym uparty refren słowa: „to ostatni raz, ostatni raz”...

- On nic dla mnie znaczy - mówiła do siebie. - Nie jesteśmy nawet przyjaciółmi i właściwie niewiele nas łączy.

Nie brzmiało to jednak przekonująco. Wytarła chusteczką resztki kremu z twarzy, pomalowała rzęsy czarnym tuszem i zdecydowała się na tym poprzestać.

Kreację na dzisiejszy wieczór przygotowała pieczo­łowicie już wcześniej - bluzkę z jasnobłękitnego szyfonu z ekstrawaganckimi frędzelkami przy karczku, płócien­ną spódnicę w głębokie fałdy do pół uda i buty z drogiej, lśniącej skóry. Ubrała się z wyjątkową starannością, po czym rozczesała włosy szczotką, aż spłynęły bujną falą do pasa. Teraz pozostało tylko rozejrzeć się za Mattem.

Znalazła go w salonie. Prezentował się tak im­ponująco, że aż oparła się o framugę drzwi, by złapać równowagę i lepiej mu się przyjrzeć. Jego szeroki tors opinała westernowa koszula zapinana na perłowe zatrzaski. Dżinsy przytrzymywał nisko na biodrach pas z ogromną, srebrną klamrą w kształcie głowy byka, na nogach miał efektowne, tłoczone we wzory wysokie kowbojskie buty. Największe jednak wrażenie wywarł na Christie rewelacyjny, wielki kapelusz. Nie miała żadnych wątpliwości, że oto idzie na tańce z najprzystojniejszym, najbardziej wystrzałowym facetem w całym mieście.

- Będę zgadywać - powiedziała kokieteryjnie. - Odwiedziłeś sklepik Mary Bell z rekwizytami z Dzikiego Zachodu i kupiłeś specjalny kostium do square dance.

Matt zdjął z głowy kapelusz i spojrzał nieufnie w jego przepastną głębinę, jakby spodziewał się tam wypatrzyć przyczajonego grzechotnika.

- Nie wiem, co się ze mną dzieje - westchnął. - Zupełnie przestaję nad sobą panować.

Christie podeszła blisko i ponownie osadziła kapelusz na jego głowie.

- Co by to nie było, bardzo ci w tym do twarzy...

Spoglądał na nią w pełnym podziwu napięciu.

- Ty za to jesteś naprawdę piękna, Christie - przy­znał. - Wyglądasz wspanialej niż kiedykolwiek - wy­głosił ten komplement w rutynowo-maklerskim tonie, lecz Christie i tak się zarumieniała.

- Tworzymy dziś wieczór szałową parę - starała się udać nonszalancję. - Możemy już iść?

Na drzwiach frontowych Christie przyczepiła od­ręcznie napisaną karteczkę: „Poszłam na tańce”.

- Kto będzie doglądał gospodarstwa pod twoją nieobecność? Może koty? - zapytał Matt ironicznie.

- Zwykle zostawiam drzwi otwarte, więc moi goście mogą swobodnie wchodzić i wychodzić, kiedy tylko sobie życzą. - Christie uważała, że to najlepsze z możliwych rozwiązań.

- Może ktoś nowy będzie chciał się zameldować i odejdzie z niczym.

- Trudno. Nie miałam serca prosić Lisy o zastęp­stwo, ona też chciała potańczyć.

- I ty oczywiście również musisz tam iść.

- Oczywiście - przyznała. - W przeciwnym razie ty byś nie szedł i pomyśl sam, jak wiele byś stracił!

- O, tak. Byłaby to strata nie do odrobienia...- odrzekł z jawną kpiną. - Te podskoki wokół parkietu, jak mógłbym to sobie darować?

- To samo pomyślałam i ja, takiej okazji nie można darować!

Zatrzymała się na chwilę, by poprawić doniczkę z geranium na skraju werandy.

- Gdy dobrze ci się przyjrzeć, widać od razu, że wcale nie jesteś tak w stu procentach pochłonięta tym, co tu robisz. Sprawiasz wrażenie, że mogłabyś, jak motylek, przeskoczyć już na jakiś inny kwiatek.

Christie wyprostowała się i strzepnęła z palców ziemię.

- Nic podobnego. Jestem bardzo przywiązana i do tego miejsca, i do całego mojego nowego życia. Po prostu zbyt wiele czasu spędziłam przykuta do biurka w gabinecie, który był dla mnie jak więzienie. Teraz muszę nacieszyć się wolnością!

- Nie mam ci za złe, że wychodzisz sobie wieczorem potańczyć, mam tylko wrażenie, że trzymasz zbyt wiele srok za ogon. Kiedy snuje się za dużo planów na raz, niczego nie da się zrobić do końca dobrze. Twój interes może ucierpieć na takim traktowaniu.

Znowu udało się Mattowi trafić w czuły punkt, wypowiedzieć głośno to, co w skrytości ducha trapiło samą Christie. Ale nie dopuszczała do siebie myśli, że coś rzeczywiście mogłoby się nie udać.

- Darujmy więc sobie tę dyskusję - przyspieszyła kroku, a zapadający zmierzch obrysowywał głębokim cieniem jej sylwetkę. - Mój pensjonat prosperuje znakomicie. I poza tym wszystko w moim życiu układa się nieźle.

- Jeśli tak twierdzisz... - Matt człapał dość nie­zgrabnie tuż za nią w nowych kowbojskich butach.

- Dość dobrze się składa, że jutro wyjeżdżasz - powiedziała Christie. - Oboje ostatnio gramy sobie na nerwach, prawda?

- Tak, ale cóż to za niezwykła symfonia, którą tworzymy w duecie.

Serdecznym gestem ujął jej dłoń i szli w zgodnym rytmie. Christie zdziwiło, jak bardzo naturalną rzeczą okazało się dla niej tak iść za rękę z Mattem, który właśnie pogwizdywał jakąś nieznaną melodyjkę, wykazując przy tym katastrofalny brak słuchu.

- Skąd nagle twój świetny humor? - zapytała obojętnie, starając się nie okazać, jak bardzo jest zadowolona.

- Nie mam pojęcia. Dobrze mi i już.

Wieczór zapowiadał się wyjątkowo pięknie, niebo miało głęboki, ametystowo-błękitny odcień, a chłodny wietrzyk figlował wśród porastających wzgórza drzew. Lotem strzały przeszywały powietrze kolibry, zwabione zawartością karmników umieszczonych na werandach domów przez życzliwych gospodarzy. Zawieszały swe drobne ciałka w powietrzu, by wypić słodki, czerwony nektar, po czym ulatywały w powietrze.

- Zaczekaj, czy jeszcze słyszysz? - szepnęła Christie, pociągając Matta za rękę, by się zatrzymał. - O, teraz!

Wsłuchiwał się przez długą chwilę, po czym pokręcił głową przecząco.

- Nie, nie słyszę.

- To kolibry. Wywołują leciutkie drżenie powietrza, ledwo zauważalną wibrację, która ma prawie własną melodię, posłuchaj dobrze...

Na twarzy Matta malował się bezowocny wysiłek.

- Jaka szkoda, że nie możesz tego słyszeć... Gdybyś został w Red River choć parę dni dłużej, na pewno byś w końcu się wsłuchał. W tym mieście jest mnóstwo kolibrów.

Szli dalej i teraz Matt wyglądał na mocno zaduma­nego.

- Wiesz Christie, miewam momenty, w których czuję, że powinienem zostać w Red River tydzień lub dwa. A, może nawet dłużej... Ale to absolutnie niemożliwe. Oboje musimy jutro polecieć do Nowego Jorku.

- O, nie. Proszę cię, przestań...

- To nieuniknione, dziewczyno i musisz się z tym pogodzić. Wszystko zresztą przygotowane. Mam nawet bilet dla ciebie.

Wyrwała dłoń z jego dłoni i spojrzała na niego z najwyższym oburzeniem.

- Macie Gallagher, jesteś podstępnym, zdradliwym...

- Nie złość się. Miejsce w samolocie zarezerwowałem dla ciebie jeszcze w Nowym Jorku, zanim tu przyle­ciałem.

- Myślisz może, że to cię usprawiedliwia? Właściwie to nie powinnam się niczemu dziwić. Szczerze mówiąc, od początku spodziewałam się po tobie jakiejś nikczemnej intrygi. Lecz niestety twój plan nie wypali. Możesz sobie wyrzucić ten bilet.

Gwałtownie skręciła w prawo w Main Street i zostawiła Matta daleko w tyle. W gruncie rzeczy to, że wyprowadził ją z równowagi, było jej nawet na rękę. Takie podnoszące na duchu otrzeźwienie stano­wiło silną broń przeciw urokowi Matta.

Dołączył do niej, nie wspominając więcej o Nowym Jorku. Szli w pełnym napięciu milczeniu. Christie postanowiła mieć się na baczności na wypadek dalszych prób ataku. Dodawała sobie otuchy myślą, że z pew­nością stawi im czoła bo tym razem Matt Gallagher trafił na przeciwnika równego sobie!

Wiele domów przy Main Street zostało zaprojek­towanych i zbudowanych w stylu alpejskim. Również budynek Centrum Kulturalnego Red River miał podobny kształt, charakterystyczny stromy dach z gontów i drewniane rzeźbienia. Matt zawahał się przed przestąpieniem progu drzwi, do których tak zdecydowanie przywiodła go Christie.

- Posłuchaj... - zaczął. - Muszę ci wyznać, że nie jestem zbyt dobrym tancerzem. Właściwie mam dwie lewe nogi. A nawet chwilami w tańcu mogłoby się wydawać, że mam trzy lewe nogi. Obawiam się, że ten wieczór będzie...

Christie złapała go pod ramię i wepchnęła do środka. Z satysfakcją stwierdziła po chwili, że wiele osób, które przyszły dziś wieczorem potańczyć, formowało już ścisłe grupki na wywoskowanej pod­łodze sali balowej. Zanim Matt zdążył się dobrze rozejrzeć, ujęła go mocno za rękę i pociągnęła w kierunku stojącej nieopodal Lisy i jej szczupłego, kędzierzawego towarzysza.

- Cześć Lisa, cześć Stan - zawołała radośnie.

- Potrzebujemy jeszcze tylko dwóch par. O, właśnie idą! Wygląda na to, że jesteśmy w komplecie!

Matt robił wszystko, by wydostać swe palce z żelaznego uścisku, ale Christie przezornie uchwyciła obiema rękami przegub jego dłoni, unieruchamiając go na dobre, nawet lepiej niż policyjne kajdanki.

Lisa na ten widok w najwyższym zdumieniu uniosła do góry brwi, lecz roztropnie powstrzymała się od komentarza.

Parę kroków dalej, na podeście, szykowali się do gry członkowie Górskiej Sekcji Instrumentów Smycz­kowych Jeba Randalla. Jeden z nich stroił banjo, a sam słynny Jeb właśnie lokował skrzypce na właś­ciwym miejscu - pomiędzy ramieniem a pokrytym siwizną podbródkiem. Po chwili uniósł w górę smyczek i pochylił nisko łysą głowę. Na ten sygnał orkiestra wystartowała z dyskretnym preludium w rytmie country.

- A więc panowie, czas złożyć ukłon partnerkom - zanucił Jeb do mikrofonu piskliwym głosem. - A wy, drogie panie, dygnijcie wdzięcznie i bierzemy się za rączki! Kółko w lewo i jedno za drugim, obracamy się!

Ósemka tancerzy w grupie Christie i Matta po­słusznie ruszyła w koło. Christie w każdym razie miała nadzieję, że jest ich nadal ośmioro. Dyskretnie obejrzała się za siebie, żeby sprawdzić, czy Matt wciąż jeszcze tam jest. Był! I dreptał tuż za nią z buntowniczym wyrazem twarzy.

- Czuję się jak głupek - biadolił głośno. Christie uśmiechała się do niego zachęcająco.

- W końcu na pewno cię to porwie, przekonasz się. Staraj się poddawać nastrojowi!

Te słowa niespecjalnie go przekonały, ale też stało się jasne, że po męsku zdecydował stawić czoła wyzwaniu.

Jeb nadal wodził rej, nie przestając uderzać smycz­kiem w struny skrzypiec.

- Ludziska kochani, przesuwamy się do przodu przed partnerki, tak jest! Obracamy się wokół naszej damy, w lewo zwrot i przeplatanka w drugą stronę!

Nadszedł moment, gdy panowie mieli przechodzić naprzemiennie w koło, w kierunku odwrotnym do pań. Christie musiała naprowadzić Matta na właściwą drogę i lekko go pchnąć, by ruszył w odpowiedniej chwili. Poszło mu to w zasadzie gładko, tyle, że wyciągnął lewą dłoń wtedy, gdy powinien prawą, a prawą gdy powinien lewą. Dziewczęta wybaczały mu to jednak bez wahania. Lisa miała wypisane na twarzy najwyższe uznanie za jego występ, a Suzanne Block tak długo nie wypuszczała jego dłoni z własnej, że reszta tańczących mało nie utknęła w martwym punkcie.

Wkrótce Matt i Christie znów znaleźli się razem w parze.

- Fantastycznie, co? - rzuciła Christie, korzystając ze sposobności. Przestępowała z nogi na nogę, kołysząc się w takt muzyki.

- Jest to przyjemność mniej więcej porównywalna do gry w kręgle, zwłaszcza wtedy, kiedy ciężka kula przetoczy ci się po palcach.

Christie miała ogromną ochotę rozwinąć ten temat, bo gra w kręgle należała od niedawna do kilku jej ulubionych zajęć. Lecz Jeb zarządził właśnie kolejną figurę:

- Obracamy partnerkę dokoła, jeszcze raz, jeszcze! Spójrzmy, jaka ładna dziewczyna nam się trafiła!

- A więc dobrze, zobaczymy, co się da zrobić... - oświadczył w wielkim skupieniu. - Uwaga, ruszamy na całego!

Z dużym rozmachem obrócił Christie w koło raz, jeszcze raz i jeszcze, aż musiała oprzeć się o jego ramię, by nie upaść. Roześmiała się teraz, uszczęś­liwiona i wyraźnie zasmakowała w uścisku jego silnych ramion.

- Jesteś arcymistrzem! - rzuciła, z trudem łapiąc oddech. - Naprawdę!

Nie odpowiadał, tylko wpatrywał się z bliska w jej oczy, jakby wirowali zupełnie sami w jakimś bardzo intymnym tańcu. Wszystko dokoła Christie zlało się w jedną, kolorową smugę, zatarły się kształty i barwy, wszystkie z wyjątkiem twarzy Matta. Był centralnym punktem, ogniskującym całą rzeczywistość, jego złoto-brązowe oczy płonęły czystym, głębokim płomieniem. Chciała mieć go tak blisko przy sobie już na zawsze i nigdy nie pozwolić mu odejść. Nigdy...

Ale Jeb właśnie dyktował kolejne figury i Christie wbrew własnej woli wylądowała, wciąż wirując, w obcych ramionach, a to już nie było to samo. Te czary, które działy się przed chwilą,, wymagały obecności Matta i tylko jego...

Jakiś czas później Górska Sekcja Smyczków urzą­dziła sobie przerwę, a z gramofonu popłynęła rzewna ballada. Ktoś przykręcił światła tak, że zapanował półmrok i grupy tańczących rozpadły się na wolno snujące się pary. Christie miała Matta znów tylko dla siebie i znów zatonęła bez reszty w uścisku jego ramion.

- Christie - szeptał, zanurzywszy twarz w jej włosach. - Jak tak dalej pójdzie, nie będę cię odstępował ani na krok. Lojalnie ostrzegam...

Przytuliła policzek do ciepłego zagłębienia nad jego obojczykiem.

- O to właśnie chodzi, Matt - westchnęła roz­marzona. - Tak trzymać!

Przyciągnął ją do siebie i jeszcze ciaśniej objął ramionami, pieszcząc ustami koniuszek jej ucha.

- Musimy pomówić o tym, co wydarzy się jutro - powiedział cicho. - Nie uciekniemy od tego.

Odsunęła się leciutko, żeby móc na niego spojrzeć.

- Proszę cię, Matt. Zapomnijmy o tym już dziś wieczór. Tak mało czasu nam zostało... Dla siebie... Nie psujmy tego.

- Jutro będziemy razem, jeśli wsiądziesz ze mną do samolotu. Christie, posłuchaj mnie, posłuchaj choć raz. Obserwowałem cię pilnie przez cały weekend i przyglądałem się twojemu, jak to nazywasz, nowemu życiu. Z całym przekonaniem twierdzę, że nie znajdziesz prawdziwego spokoju, zanim nie spojrzysz swojemu ojcu jeszcze raz w oczy.

- Dość - Christie westchnęła ciężko. - Nie chcę pamiętać o moim ojcu, zwłaszcza dzisiaj. Dzisiaj istniejemy tylko my...

- Twój ojciec wysłał mnie tu, żebym cię powstrzymał od dalszej ucieczki. I zrobię to, do diabła, nie pozwolę na kolejne uniki z twojej strony.

- No tak - parsknęła z goryczą. - Jak mogłam zapomnieć. Przyjechałeś od Red River z misją spec­jalną. Jestem dla ciebie problemem do rozwiązania, zawalidrogą, którą trzeba usunąć. Widzisz we mnie tylko Mary Christine Daniels, marnotrawną córkę potężnego ojca. Ale to nie jestem ja. Ja jestem już kimś zupełnie innym!

Wyplątała się z jego uścisku i obróciwszy się na pięcie wybiegła z sali w rozgwieżdżoną noc. Biegła szybko przed siebie, aż do niewielkiego mostu na rzece. Tam zatrzymała się, oparła bezwładnie o barierę i spojrzała w dół na spienioną wodę. Z trudem łapała oddech. Po chwili za jej plecami zaskrzypiała jakaś deska i Christie, nawet nie oglądając się za siebie, wiedziała, że to Matt.

- Christie - zaczął cicho. - Przecież ja wiem, jaka jesteś naprawdę. Jesteś ciepłą, piękną kobietą. Kipiącą życiem, atrakcyjną, intrygującą... Wszystko to widzę. Ale widzę też, jak się niepotrzebnie męczysz z powodu bezsensownego zerwania z ojcem.

Dłoń Christie ześlizgnęła się po barierce w geście bezsilności.

- Widzisz dla mnie jedno łatwe rozwiązanie, prawda, Matt? Wrócę do Nowego Jorku, przekonam go, żeby nie rozwiązywał firmy, odnajdę spokój sumienia, a tobie ułatwię dalszą karierę.

- Już ci mówiłem, że nie widzę żadnego łatwego rozwiązania tej sytuacji.- Wyraźny odcień smutku zabrzmiał nieoczekiwanie w jego głosie. - Odkąd cię poznałem, cały chaos mojego życia jeszcze się pogłębił. Co pocznę z sobą po wyjeździe stąd - naprawdę nie wiem, pal licho! Jedno, co wiem na pewno to, że musisz zobaczyć się z ojcem... Dla siebie samej przede wszystkim, nie dla mnie.

- Wciąż nic nie rozumiesz! - Christie w napięciu wpatrywała się w jego twarz, próbując rozeznać w ciemności jego rysy.

- Ostatniego dnia przeżyłam prawdziwe piekło. Żeby w ogóle stanąć twarzą w twarz z nim w jego biurze, musiałam pokonać potworny, paraliżujący strach, a potem przestałam zupełnie nad sobą panować. Cały nagroma­dzony we mnie gniew nagle eksplodował. Zachowywałam się jak kilkuletnie dziecko w napadzie wściekłości, tupiące i rzucające się na ziemię. Wrzeszczałam na niego... A on po prostu siedział. Spokojny i chłodny, znosił to wszystko w milczeniu. Nawet się lekko uśmiechał, tym swoim wyniosłym uśmieszkiem, który ma przekonać otoczenie, że on i tak wygra, że i tak ma rację. Więc w końcu uciekłam stamtąd. Stało się dokładnie tak, jak powiedziałeś, Matt - dałam nogę, zwiałam! A potem nie odpowiadałam na jego telefony ani na listy z obawy, że zdoła mnie złamać. Aż w końcu przysłał tu ciebie... - zamilkła, schrypnięta jakby już same te słowa kaleczyły jej gardło.

Matt oparł się o barierę mostu tuż przy niej.

- To nieprawda, że jesteś słaba, jesteś bardzo silna. I powinnaś to udowodnić swojemu ojcu, spotkać się z nim po raz pierwszy jak ktoś dorosły i dojrzały. Dopóki będziesz dawała mu się zastraszyć, dopóty on będzie miał nad tobą władzę i nie wywalczysz prawdziwej wolności. Nawet jeżeli przejedziesz następne dwa tysiące mil.

Zamknęła oczy, wsłuchana w szum wody kłębiącej się pod mostem w pełnym wirów nurcie. To, co mówił Matt, było prawdą, i tym bardziej ją raniło. Zdawała sobie sprawę z tego, że wyjechała z Nowego Jorku jako zbuntowane, zranione dziecko, nie jak ktoś wolny i dojrzały. Ale powrót tam oznaczałby dramatyczną konfrontację własnych, wątłych sił z potężną i niezłomną wolą ojca. Ta perspektywa ją przerażała.

- Nie mogę... - odwróciła się do Matta plecami i starała się zapanować nad drżeniem własnego głosu. Zawstydzało ją własne tchórzostwo, lecz nie umiała go przemóc. - Po prostu nie mogę - powtórzyła. - Jutro odlecisz z powrotem... Ale beze mnie...

ROZDZIAŁ ÓSMY

Christie obserwowała z okna salonu, jak w bagaż­niku wynajętego samochodu Matta lądują kolejne tajemnicze pakunki. Dwie podłużne puszki, wielki papierowy worek spięty u góry klamrą i wybrzuszony w osobliwy sposób, trzy pudła związane razem kawałkiem sznurka, nowa, płócienna walizka w jask­rawe prążki, a na koniec skórzana waliza, z którą Matt zjawił się w Red River w piątkowe popołudnie. Był poniedziałek, wcześnie rano.

Matt zatrzasnął bagażnik, a Christie wycofała się w głąb pokoju. Oczy piekły ją z niewyspania. Niemal całą noc spędziła bezsennie, targana wątpliwościami i lękami, które nie pozwalały jej zmrużyć oka. Poranek, który wreszcie nadszedł, oblewając pokój chłodnym, bladym światłem, nie przyniósł wcale ukojenia, za to powitał ją na progu pewnej trudnej i złożonej decyzji, na razie dość mgliście rysującej się w jej wyobraźni.

Matt stanął w drzwiach salonu.

- Chciałbym zapłacić za pokój - powiedział tonem powściągliwym i rzeczowym. - Czeka mnie długa jazda do Albuquerque, a chciałbym zdążyć na samolot.

- Twój rachunek nie jest jeszcze przygotowany - oświadczyła Christie. - Sama nie wiem, ile powinnam od ciebie zażądać.

Matt zmarszczył brwi i zagłębił dłonie w kieszeniach sztruksowych spodni.

- Dziękuję za szczerość. Postaram się jednak zapłacić przynajmniej pierwszą ratę, jeśli zdołam.

- Muszę zastosować specjalny domiar, którym obciążam gości zakłócających spokój i sprawiających dodatkowe kłopoty. Nie zapominaj też o wycieczce krajoznawczej, którą odbyłeś, i o lekcji square dance.

- Mógłbym i ja wprowadzić pewne korekty do rachunku - zauważył. - Co powiesz o kocich kłakach w mojej jajecznicy dziś rano? A sam fakt, że kompletnie wariuję i w ogóle przestaję logicznie myśleć, gdy tylko znajdziesz się w pobliżu, czy to nie wymaga jakiegoś odszkodowania?

Christie westchnęła z ubolewaniem.

- Nie powinieneś dzisiaj na mnie narzekać, Matt, mam zamiar cię naprawdę zadowolić. Postanowiłam w końcu lecieć z tobą.

No i stało się! Wypowiedziała te słowa i klamka zapadła. Nie było odwrotu...

- To wspaniale, Christie. Wierz mi, że to bardzo słuszna decyzja.

- Chciałabym mieć twoją radosną pewność... - znu­żona pocierała skronie. - Starałam się początkowo nie przyjmować do wiadomości tego wszystkiego, co powiedziałeś mi wczoraj wieczorem. Bałam się twoich słów. Lecz z ich powodu całą noc rozmyślałam - zacisnęła usta w grymasie rozgoryczenia. - Wreszcie nad ranem doszłam do wniosku, że masz rację. Muszę ci to przyznać, rzeczywiście powinnam znowu spotkać się z ojcem. Diabli mnie biorą na myśl o tym, ale wiem, że muszę się przełamać i rozliczyć z nim na dobre, nareszcie jako ktoś dorosły, a nie histeryzujący dzieciak. - Wędrowała po pokoju, zatrzymując się co krok, żeby poprawić abażur lampy albo otworzyć wieczko staroświeckiej pozytywki, która od dawna już nie wygrywała melodyjek. Zachowywała się tak, jakby oczekiwała wsparcia od otaczających ją znajo­mych przedmiotów.

- Wiem, że muszę się z nim zobaczyć - ciągnęła. - Ale wiem jednocześnie, że nigdy z nim nie wygram. Również i tym razem. Boję się też, że jeszcze mocniej niż dotąd zdoła pochwycić mnie w swoje szpony, po prostu to czuję!

- Uwierz wreszcie w siebie - odrzekł Matt spokojnie. Przemierzył cały pokój, aby podejść do Christie, ująć delikatnie w dłonie jej podbródek i unieść go do góry ku swojej twarzy. - Spójrz mu prosto w oczy, jak mnie teraz, i powiedz, kim jesteś i czego oczekujesz od życia.

Serdeczny dotyk Matta na chwilę złagodził paniczny lęk, jaki już zaczynał paraliżować dziewczynę. Teraz pogładził palcami jej policzek.

- Pomyśl tylko Christie - dodał trochę nienatural­nym głosem. - Dzięki temu spędzimy przynajmniej... Jeszcze kilka dni razem...

- Szczerze mówiąc, już o tym pomyślałam - przy­znała się niewinnie, poskramiając nagłą ochotę na chwilę zapomnienia w ramionach Matta. - Ale przekonasz się, że to tylko jeszcze bardziej wszystko skomplikuje. Nie wiem, co dzieje się między nami, lecz jeśli pozwolę, żeby to miało wpływ na moje decyzje, nigdy nie zdołam wyplątać się z sieci mojego ojca.

Dłonie Matta wędrowały wzdłuż linii jej ramion, unosiły ciężkie sploty jej włosów.

- Z tym, co istnieje między nami, twój ojciec nie ma absolutnie nic wspólnego - powiedział miękko. - Czy ty tego nie widzisz?

- Chciałabym, żeby to było takie oczywiste - wes­tchnęła cichutko. - I takie proste.

Wreszcie uległa pokusie i oparła czoło na piersi Matta. Tak łatwo przyszło jej zdać się na niego i tak bardzo zagrażało to jej niezależności, wywalczonej z wielkim trudem... Mimo to postanowiła pozwolić sobie na ten króciutki moment rozkoszowania się jego siłą.

Z kuchni nieoczekiwanie przywędrowała Lisa, pilnie pochylona nad notatnikiem. Jej sprężynujące, ciemne loki podskakiwały jak zwykle, a cała uwaga koncentrowała się na precyzyjnych zapiskach, których nie przerywała idąc.

- O, przepraszam - powiedziała, nie unosząc nawet głowy znad notesu. - Nie chciałabym przeszkadzać.

Christie wydostała się z objęć Matta.

- Nic nie szkodzi, Lisa. My właśnie... Szykowaliśmy się do drogi.

Lisa uniosła wymownie do góry jedną brew i nadal skrupulatnie coś notowała.

- Zobaczmy, co tu mamy. Muszę zatelefonować do pani Dorchester i powiedzieć jej, że w tym tygodniu nie będziesz na zebraniu w bibliotece. Mam na szczęście numery telefonów całego Klubu Włóczykijów, więc odwołam jutrzejszą wycieczkę. Czy coś jeszcze?

Christie pokręciła przecząco głową, nic nie mówiąc. Uniosła z kanapy wypakowaną torbę turystyczną i przerzuciła przez ramię jej długi uchwyt.

- Możesz być całkiem spokojna o wszystko - uspo­kajała ją Lisa. - Przeniesie się tutaj moja siostra Jolene. Obie świetnie sobie damy radę z całym kramem.

- Nie mam co do tego żadnych wątpliwości - w przypływie nagłej czułości Christie zarzuciła ramiona na szyję Lisy, ściskając ją i omal nie zwalając z nóg ciężarem zwisającej z ramienia torby. - Jesteś wspaniałą przyjaciółką - powiedziała grobowym głosem. - Naprawdę...

Lekko oszołomiona Lisa uwolniła się z niedźwie­dziego uścisku.

- Co to za rozdzierająca scena pożegnania? Przecież wyjeżdżasz na kilka dni.

- Zgadza się - Christie rzuciła Mattowi buntownicze spojrzenie. - Będę z powrotem jeszcze przed końcem tygodnia. To tylko krótka wizyta, nic więcej.

- Nigdy nie wymagałem od ciebie czegoś więcej - powiedział Matt zniecierpliwiony. - A poza tym na nas już czas, Christie - ruszył w kierunku drzwi.

Zajmując miejsce w samochodzie, Christie obrzuciła tęsknym spojrzeniem swoje domostwo. Budynek stanowił niezdarny zlepek różnych stylów, ale był jej domem, który teraz właśnie opuszczała. Poczuła paniczny lęk. Gdyby żyła tu choć trochę dłużej, dużo łatwiej przyszłoby jej teraz stawić czoła ojcu. Czułaby się silniejsza.

Ale Matt już uruchomił silnik i opony zachrzęściły na zbitym żwirze drogi. Christie opuszczała Red River... A tym samym cofała się do tego punktu, w którym znalazła się cztery miesiące wcześniej.

Nowy Jork osaczył Christie zuchwałą powodzią świateł i dźwięków. W Nowym Meksyku zdążyła się już przyzwyczaić do widoku gwiazd późną nocą i błogiej ciszy, okraszonej co najwyżej szelestem sosen dobiegającym z oddali. Tutaj niebo przesłaniały sztuczne gwiazdozbiory rozświetlonych okien biuro­wców, a uparte klaksony aut atakowały ucho agresyw­ną, dysonansową symfonią. Taksówka, która wiozła ich oboje, weszła właśnie w ostry wiraż. Krzepki kierowca najwyraźniej oszczędzał hamulce, jak tylko mógł. Trudno go było za to winić - Nowy Jork wymuszał na ludziach przyspieszenie, nie przewidy­wał miejsca dla opieszałych. Christie poczuła, jak jej cały system nerwowy przestawia się na szybszy bieg, zupełnie jak za dawnych, dobrych czasów. Pomimo bezsennej nocy i długiego nużącego lotu, wierciła się w taksówce czujna i przytomna.

Samochód z głośnym piskiem opon pokonał kolejny ostry zakręt, a kierowca roześmiał się tubalnie. Najwyraźniej świetnie się bawił. Christie rzuciło trochę na bok i wylądowała nosem na ramieniu Matta.

Przez chwilę wdychała zapach jego wody, do złudzenia przypominający zapach sosnowego lasu, po czym wyprostowała się na siedzeniu.

- Matt, nie bądź taki tajemniczy i powiedz wreszcie dokąd jedziemy.

- To niespodzianka - odpowiedział. - Nie będziesz mi chyba jej psuła? - w jego głosie zabrzmiała nuta fałszywej uciechy, która wydała się Christie mocno podejrzana.

- Jest już późno i chciałabym znaleźć się w miesz­kaniu matki, możliwie najszybciej.

Jej matka jak zwykle przebywała w podróży, bawiąc całe lato wraz z przyjaciółmi w uroczych zakątkach Nowej Szkocji. Jej apartament po zachodniej stronie Central Parku wydawał się Christie idealnym miejscem na kilkudniowy pobyt. Lecz oto taksówka hulała po przypadkowych uliczkach dzielnicy Village, mijając mnóstwo kolorowo oświetlonych sklepów i kafejek. Nagle skręciła w jakąś znajomą przecznicę, gdzie gwałtownie i z fasonem zwolniła. Christie wyjrzała przez okno. Ujrzała kępę trzech wątłych klonów, wyrastających z lichutkiego skrawka jałowej ziemi, która jakimś cudem uchowała się wśród betonu. Te drzewa znała bardzo dobrze.

- O co tu chodzi? - zapytała Christie ze zdumieniem. - Przecież ja tu mieszkałam...

Matt bezceremonialnie wetknął jej do ręki klucze.

- Jak wyjechałaś z Nowego Jorku, twój ojciec wynajął to mieszkanie. Mocno wierzył w to, że wrócisz i być może zechcesz znowu tu zamieszkać.

Christie, potykając się, wysiadła z taksówki, sama nie wiedząc, czy ma się śmiać, czy płakać. Zuchwalstwo jej ojca przechodziło wszelkie granice. Z ogromną pewnością siebie zakładał, że zdoła ponownie zapa­nować nad jej życiem, a ona rzeczywiście wylądowała znowu w Nowym Jorku, w swoim dawnym mieszkaniu, dokładnie tak, jak on sobie tego życzył. Jak dotąd, jego plan sprawdzał się w stu procentach!

Matt dogonił Christie na chodniku przed domem. Dźwigał na ramieniu jej torbę i wyglądał trochę jak marynarz na przepustce. Przyglądała się jego barczystej sylwetce, oświetlonej matowym blaskiem starej, ulicznej latarni.

- Powinieneś był uchylić mi rąbka tajemnicy - powiedziała. - A ty milczałeś jak grób przez cały weekend. Co jeszcze ukrywasz przede mną, Matt?

Z zakłopotaniem podrapał się w łopatkę jedyną wolną ręką.

- Wejdźmy do środka i zamknijmy szybko ten rozdział - westchnął.

Głęboko zakorzenione przyzwyczajenia doszły do głosu od razu i Christie wprawnie otworzyła drzwi do holu, umiejętnie przekręcając klucz w zamku, który lubił się zacinać. Weszła do mrocznego korytarza.

Z każdym krokiem Christie czuła się bardziej swojsko. Mieszkała w tym domu długo, od czasów ukończenia college'u. Dokładnie jeszcze pamiętała, że w chodniku pokrywającym schody jest dziura, w której grzęzną obcasy butów. Wiedziała doskonale, że za drzwiami mijanego teraz mieszkania jak zwykle czai się pan Bretton z rakietą tenisową w zaciśniętej dłoni, gotów wygrzmocić nią potencjalnych włamywaczy. Sama zresztą nieraz oberwała tą rakietą.

Wreszcie znaleźli się przed drzwiami jej mieszkania. Christie sprawnie pokonała kluczami zestaw skom­plikowanych zamków i po chwili przestąpiła próg. We wnętrzu powitały dawną gospodynię pozapalane lampy.

- Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej - zakpiła.

- No proszę, kto by to pomyślał... - zamarła nagle wpół kroku z wyrazem przerażenia. Z fotela, usta­wionego w samym środku niewielkiej bawialni, wstał właśnie sam... Christopher Daniels Trzeci we własnej osobie.

Obróciła się błyskawicznie na pięcie i z wyrzutem spojrzała na Matta.

- Jak mogłeś mi to zrobić? - syknęła. - Za wcześnie! Nie jestem gotowa...

Usłyszała za plecami spokojny, lecz nie znoszący sprzeciwu głos ojca:

- Znakomicie się spisałeś, Matthew, przywożąc mi ją z powrotem. Umiem być wdzięczny dla kogoś, kto tak dobrze wywiązuje się z powierzonych zadań, przekonasz się.

Christie drgnęła, dotknięta do żywego obojętnym tonem i tym, że mówił o niej w trzeciej osobie, jakby była jakąś paczką zagubioną na poczcie, a potem odnalezioną i dostarczoną przez usłużnego posłańca. Matt jednak milczał i intensywnie wpatrywał się w dziewczynę. Czy starał się coś jej tym powiedzieć? Doprawdy, mało ją to już obchodziło. Wyniosłym spojrzeniem odtrąciła jego nieme wysiłki. Przywiódł ją tutaj, bez najmniejszego ostrzeżenia wprost w zastawione sidła i tym samym nadużył jej zaufania na zawsze.

Matt ostatecznie wzruszył ramionami i odstawił na bok bagaż dziewczyny. Jego ruchy zdradzały oczywiste zniecierpliwienie.

- Dobranoc, Christopher - powiedział beznamiętnie. Jeszcze raz zerknął na Christie. - Trzymaj się - rzucił cicho pod jej adresem, po czym odszedł, zostawiając ją w jaskini lwa.

Zamknęła za nim drzwi. Nieoczekiwana, zaskakująca konfrontacja z ojcem stała się nieunikniona i nie było sensu jej odwlekać. Christopher Daniels Trzeci świetnie potrafił aranżować sytuacje, które miały na celu osłabienie przeciwnika. Christie oparła na chwilę czoło o drzwi i wziąwszy głęboki oddech, odwróciła się w stronę ojca.

Był to mężczyzna średniego wzrostu, o szczupłej budowie ciała. Pomimo to jednak przedstawiał sobą widok imponujący. Jego przedwcześnie posiwiałe, białe jak śnieg włosy wznosiły się gęstą, lśniącą falą ponad wysokim czołem. Miał na sobie nieskazitelny, ciemny garnitur utrzymany w stylu umiarkowanej, kosztownej elegancji, jak wszystko, co zwykle nosił. Christie jeszcze jako dziecko została nauczona, aby nigdy nie wspinać się na jego kolana i nie miętosić wytwornych ubrań, nie przytulać się i nie targać mu włosów.

Również teraz, co łatwo dało się przewidzieć, nie wykonał żadnego gestu, który mógłby zdradzić jego uczucia. Stał w głębi pokoju, przenikając córkę jakby na wskroś spojrzeniem przenikliwych, niebieskich oczu.

- Znakomicie wyglądasz, Mary Christine. Pobyt w Nowym Meksyku ci służy.

- Dziękuję - jak zawsze wtedy, gdy stała przed nim, jej żołądek kurczył się ze strachu wobec niejas­nego, absurdalnego przeświadczenia, że coś przeskrobała. Wystarczyło tylko trochę unieść głowę do góry, żeby zobaczyć jego gładką twarz bez jednej zmarszczki, lecz wciąż pokutowało w niej wspomnienie czasów, kiedy ojciec górował nad nią znacznie i musiała zadzierać głowę bardzo wysoko, aby go zobaczyć. Była już dorosła, a on wciąż spoglądał na nią z niebotycznych wyżyn.

Podeszła bliżej, starając się zmniejszyć dystans pomiędzy nimi.

- Meble są tu te same co kiedyś - zauważyła. - To dziwne. Odstąpiłam je wszystkie pani Kirby z dołu. Czyżbyś je od niej odkupił?

- Zaproponowałem jej bardzo przyzwoitą cenę. Oboje byliśmy zadowoleni z transakcji.

Christie rozejrzała się wokół, co krok napotykając wzrokiem pamiątki swej dawnej, nowojorskiej egzys­tencji - kanapę wyściełaną pluszem w kolorze łagodnego ­beżu, kruche, bambusowe półki na książki, fotel w kolorze czerwonego wina, wypchany tak przesadnie, że aż przypominający monstrualnego grzyba. Przez długi czas nosiła się z zamiarem wyrzucenia tej graciarni. Nigdy tego nie uczyniła. A dzisiaj całe to bezguście znów ją otoczyło. Absurdalność sytuacji rozśmieszyła ją nagle.

- Mógłbym wiedzieć, co cię tak bawi? - zapytał ojciec.

Zawahała się, po czym przecząco pokręciła głową, Christopher Daniels przecież nie odznaczał się nigdy nadmiernym poczuciem humoru. Opadła na rozdęty fotel.

- Proszę ojca... Ojcze... - zaczęła nie całkiem pewna, jak powinna się do niego zwracać. - Doceniam wszystkie twoje wysiłki, które miały sprawić, abym poczuła się tu jak w domu. Ale Nowy Jork nie jest już moim domem i powinieneś wreszcie przyjąć ten fakt do wiadomości - spokojny, rzeczowy ton, jakim udało jej się przemówić, uznała za pierwsze zwycięstwo. Zaczęła nareszcie panować nad sytuacją.

- A co do pana Matta Gallaghera - podniosła lekko głos. - Nietrudno zgadnąć, jakie w rzeczywistości wyznaczyłeś mu zadanie. Miał zapewne stać się obiektem moich gorących uczuć i głównym powodem, dla którego powróciłabym tutaj. Przykro mi, że cię rozczaruję, ale twój plan się nie powiódł. - Na myśl o Macie ogarnęły ją pomieszane uczucia złości, żalu i tęsknoty. Lecz nie mogła dać poznać swojemu ojcu, jak bliskie spełnienia były tym razem jego projekty.

Ojciec zasiadł naprzeciwko na kanapie, poprawiając nienaganne kanty spodni. Jego zachowaniu towarzyszył zazwyczaj cały ceremoniał tego typu drobnych gestów. Zawsze dyskretnie sprawdzał węzeł jedwabnego kra­wata, unosił nieskazitelny mankiet rękawa na właściwą wysokość lub przekręcał kosztowny złoty zegarek.

Gesty te nigdy nie zdradzały nerwowości, były stateczne i precyzyjne.

Teraz spoglądał na Christie z powagą, oparty łokciem o poręcz fotela.

- Jeśli mam być szczery, jak tylko zobaczyłem Matthew po raz pierwszy, od razu przyszło mi do głowy, że wy oboje macie coś wspólnego. Jednak po nieporozumieniu z Orenem raz na zawsze oduczyłem się aranżowania dla ciebie jakichkolwiek mariaży. Matthew wydawał mi się po prostu najwłaściwszym człowiekiem do sprowadzenia cię z powrotem. Budzi moje zaufanie.

Christie zacisnęła usta w grymasie goryczy. Imię Matta wypowiadane w beznamiętnym tonie przynaj­mniej nie budziło w niej żadnych emocji. Do diabła z Mattem! Dzisiejszego wieczoru gotowa była solida­ryzować się z własnym ojcem, byle nie z tym zdrajcą. Nie wolno jej okazać ojcu własnej rozpaczy, nie powinna dać się ponieść emocjom i znów na niego krzyczeć. Będzie równie opanowana jak on.

- Przyjechałam do Nowego Jorku z jednego tylko powodu. Chcę odwieźć cię od zamiaru zlikwidowania firmy, uważam, że to nonsens.

Poprawił rąbek jedwabnej, brązowej chusteczki wystający dyskretnie z kieszeni.

- Zapewniam cię, Mary Christine, brałem tę możliwość pod uwagę bardzo poważnie. Teraz jednak widzę jeszcze inne rozwiązanie - zawiesił głos dla większego efektu. Jego teatralne zagrania miały pełen dystynkcji umiar, co czyniło je wiarygodniejszymi, niż gdyby zanadto folgował swojej potrzebie dra­matyzmu.

Christie z pewnym lękiem oczekiwała dalszych jego słów.

- Mary Christine... Jak wiesz, jestem już stary... - dyskretnym gestem wypielęgnowanej dłoni po­wstrzymał jej protesty. - Nie mów mi, proszę, że dopiero przekroczyłem pięćdziesiątkę i ze swoją wspaniałą kondycją osiągnę bez wątpienia dziewięć­dziesiąt pięć lat. Szczerze mówiąc, rzeczywiście mam zamiar dożyć w zdrowiu późnych lat i również dlatego chciałbym przeznaczyć ci stosowne miejsce w naszym rodzinnym przedsiębiorstwie. Jeśli zaczniemy od zaraz, wkrótce wprowadzę cię na urząd prezesa zarządu firmy Daniels, Peters, Bainbridge i Gallagher. Będziesz głównym akcjonariuszem... Głową firmy.

Patrzyła na niego szeroko rozwartymi ze zdumienia oczami.

- Przecież to twoje stanowisko, tato... To znaczy ojcze... Proszę ojca...

- Nigdy nie mówiłaś do mnie tato - zauważył, najwyraźniej tym poruszony. - Tak mówią do swoich ojców wszystkie małe dzieci. Dlaczego ty nigdy...?

- Tata to ktoś taki, kto rozdaje klapsy, a czasem zabiera na sanki - odpowiedziała dość obojętnym tonem.

Na statecznej twarzy jej ojca wymalował się trudny do zidentyfikowania wyraz jakby żalu, znikł jednak bardzo szybko.

- Mary Christine, przyznaję, że nigdy nie dokazy­waliśmy razem jak niektórzy ojcowie ze swoimi córkami, chciałbym ci to jakoś dzisiaj wynagrodzić. Zarzucasz mi, że tobą manipuluję i że jestem apodyk­tyczny. Przecież kiedy wycofam się z firmy i ty zajmiesz moje miejsce, przejmiesz także całą od­powiedzialność. Będziesz niezależna w swoich decyz­jach, niezależna także ode mnie.

- Ta firma - to całe twoje życie, tato, więc o czym ty mówisz? Nie wyobrażam sobie, żebyś mógł tak po prostu odejść. Wszystko, co mówisz, brzmi niewiary­godnie.

Poderwał się na równe nogi ze sprężystością dwudziestolatka. Na wypolerowane czubki butów opadły nienaganne brzegi jego spodni, które jak zawsze miał idealną długość i linię. W zadumie przemierzył całą długość pokoju i podszedł do okna.

- Tak samo jak bokser czy piłkarz, który kończy swoją karierę wtedy, kiedy jest na topie i nie stracił jeszcze mistrzowskiego tytułu, chcę odejść w porę, Mary Christine. Bądź spokojna, mam już nowe projekty i plany. Chciałbym pożegnać się z giełdą jak ktoś z klasą, a nigdy nie miałem wątpliwości co do tego, że powierzę pieczę nad firmą właśnie tobie. Mojej córce i zarazem mojej spadkobierczyni.

Christie również zbliżyła się do okna.

- Nic tu się nie zgadza. Dobrze cię znam, zawsze byłeś niewolnikiem schematów. Po pierwsze chciałbyś powierzyć firmę nie własnej córce, lecz najchętniej -własnemu synowi. A po drugie wcale nie wierzysz, że mogłabym sama podołać takiemu zadaniu, ponieważ tak do końca nie ufasz moim zawodowym kompeten­cjom - jej głos drżał lekko pod wpływem silnej emocji. Czuła rosnącą irytację, a zarazem całym wysiłkiem woli starała się opanować.

Ojciec poruszył się ledwo dostrzegalnie. Przez moment mogło się wydawać, że chce zbliżyć się o krok do córki i dotknąć dłonią jej ramienia. Jednak odwrócił się obojętnie i spojrzał za okno.

- Wydaje mi się, że powinniśmy sobie wyjaśnić kilka spraw - zaczął beznamiętnie. - To prawda, że chciałem mieć syna. Przeżyłem wielkie rozczarowanie, gdy okazało się, że zdrowie nie pozwoli twojej matce mieć więcej dzieci. Może cię to zdziwi, Mary Christine, ale zawsze marzyłem o domu pełnym i synów, i córek.

- A tymczasem musiałeś się zadowolić tą jedną jedyną... Pierworodną... - podsumowała opanowanym głosem.

- To nieprawda. Nawet gdy jeszcze byłaś dziecia­kiem, dobrze wiedziałem, że jesteś sprytniejsza, szybsza, dzielniejsza niż niejeden chłopak. Zawsze byłem z ciebie dumny... Być może tylko nie umiałem ci tego okazać. Kiedy wyjechałaś do Nowego Meksyku, pomyślałem, że cię straciłem na zawsze. Chcę, żebyś wróciła, Mary Christine, nie wiem, co mam jeszcze powiedzieć.

Zacisnęła dłonie na krawędzi parapetu. Nigdy wcześniej nie słyszała od niego słów tak otwarcie opisujących jego uczucia. Doznała prawdziwego wstrząsu. Taki szmat życia straciła na pełnych czci, a przecież bezowocnych próbach zdobycia jego uznania i miłości. Czyżby nareszcie pozyskała jego serce? Czy też był to tylko kolejny ruch w skomplikowanej grze sił?

- Już bardzo późno - powiedział, zerkając na zegarek. - Powinnaś odpocząć, Mary Christine i może chciałabyś coś zjeść. Znajdziesz to i owo w lodówce. Pomyśl też, proszę, o wszystkim, o czym dzisiaj sobie powiedzieliśmy. Nie warto podejmować pospiesznych, nie przemyślanych decyzji, pamiętaj, bardzo mi na tym zależy!

Christie nie odpowiadała. Zaproponował jej tak wiele, właściwie zbyt wiele, a potem dał jeszcze czas do namysłu... Na pewno dobrze to wszystko wcześniej przemyślał. Teraz podążał wolno ku drzwiom, jak zawsze nie zdradzając pośpiechu. Christopher Daniels odnosił setki sukcesów i realizował tysiące planów, a przy tym nigdy nie wyglądał na człowieka, któremu się spieszy.

- Poczekaj, proszę - zatrzymała go Christie na chwilę. - Powiedz mi jeszcze parę słów na temat Matta. Wiem z całą pewnością, że przewidywałeś dla niego jakąś rolę w moim życiu. Podejrzewam nawet, że liczyłeś na to, że wywrze na mnie wpływ!

Uśmiechnął się powściągliwie.

- Uczciwie mówiąc, jako twój ojciec bardzo bym chciał, żebyś wybrała dla siebie jakiegoś wartościowego człowieka. Może kogoś takiego jak Matthew, a być może nawet jego samego... Tylko, że on jest osobą mającą własne zdanie w każdej sprawie, podobnie zresztą jak ty. Byłbym skończonym głupcem, gdybym przypuszczał, że zdołam coś wymusić na nim lub na tobie - mówiąc te słowa, opuścił mieszkanie.

Christie weszła do niewielkiej kuchenki i otworzyła lodówkę. W środku znalazła całą masę ulubionych smakołyków: kajzerki z piekarni przy Second Avenue, dwie butelki słodko-kwaśnego mleka, słoiczek dżemu pomarańczowego, a w zamrażalniku karton czekola­dowego jogurtu.

Wzruszyła ją zapobiegliwość ojca i to, jak świetnie orientował się w jej upodobaniach. Przypomniała sobie jednak, że zawsze był skrzętnym obserwatorem, kolekcjonującym drobne fakty i szczegóły, by później z pożytkiem je wykorzystać. Zasadę tę stosował w stosunku do wszystkich.

Zatrzasnęła drzwiczki ze złością, lecz jej pusty żołądek zaraz przekornie dał o sobie znać. Nie jadła zbyt wiele tego dnia, więc teraz zrezygnowana ot­worzyła ponownie lodówkę. Wyjęła z niej kajzerkę oraz słoik dżemu.

Słynna nowojorska kajzerka smakowała wyśmieni­cie. Christie rozkoszowała się każdym kolejnym kęsem, w głębi duszy czując się zarazem trochę jak zdrajczyni. Jej ukochane Red River wydawało się tego wieczoru tak odległe...

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- Puk, puk, puk! - stłumiony odgłos odezwał się znowu. Nie ustawał przez długą chwilę, aż Christie nakryła głowę poduszką i mocno zacisnęła powieki. Nie chciała opuszczać cudownej krainy snu, do której nie miały wstępu żadne zmartwienia.

- Puk, puk!

- A niech to licho! - zniecierpliwiona opuściła w końcu łóżko i narzuciwszy na siebie szlafroczek, poczłapała do drzwi wejściowych. Ktoś dobijał się z rosnącą natarczywością.

- Kto tam? - zapytała.

- To ja - odpowiedział niski głos Matta. - Wpuść mnie, proszę. Atakuje mnie właśnie jakiś facet z rakietą tenisową.

Christie popatrzyła na drzwi z niesmakiem.

- Odejdź stąd. Nie chcę cię widzieć.

- Musimy pomówić, pozwól mi wejść!

Znała go już na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie odejdzie z kwitkiem. Był uparty jak osioł, nachalny i zupełnie nieznośny. Mamrocząc coś gniewnie pod nosem, Christie otworzyła drzwi.

Matt wkroczył do pokoju świeżutki i promienny. Miał na sobie te same granatowe spodnie ze sztruksu i koszulę w zielonobłękitną kratę z podwiniętymi rękawami. Cofnęła się o krok, przecierając zaspane oczy.

- Dobrze ci w negliżu - Matt mruknął półgłosem, zbliżając się. - Wyglądasz słodko...

Christie zrejterowała do kuchni, wskoczyła za kuchenny blat i ostrzegła:

- Lepiej trzymaj się ode mnie z daleka. Nie mam ochoty na figle, zwłaszcza po tym, co się stało wczoraj wieczorem.

Stał już w drzwiach, bezczelnie wpatrzony w jej półotwarte wargi.

- Przywodzisz mi na myśl świeże jagódki - powie­dział, niemal się oblizując.

- Lepiej zjedz to - z patery stojącej na bufecie podała mu brzoskwinie.

- Piękny mamy dziś dzień, prawda? - zagadał.

- Cudowny - przyznała Christie. - Prawdopodobnie uknuliście już z ojcem coś nowego za moimi plecami. Nie mogę się doczekać, kiedy wyjdzie na jaw, o co chodzi tym razem.

Przysiadł na stołku po przeciwnej stronie blatu, spokojnie pałaszując brzoskwinię.

- Wcale mi się nie uśmiechało to wystawianie cię na strzał, ale przyznaj sama, czy weszłabyś do mieszkania, wiedząc, że ojciec jest w środku?

- Na pewno nie. Ale to cię bynajmniej nie uspra­wiedliwia.

Nalała trochę mleka do miski z dmuchanym ryżem, dodała łyżeczkę pomarańczowego dżemu i wszystko to wymieszała. Matt przyglądał się temu raczej zdegustowany.

- Czy ty naprawdę masz zamiar wziąć do ust coś takiego?

- To moja ulubiona wersja śniadania z okresu, kiedy miałam sześć lat - odparła posępnie. - Mój ojciec świetnie to zapamiętał, zresztą nie tylko to. Spójrz tylko, jak mnie tu urządził. Myślał, że jeśli odtworzy drobiazgowo moje dawne życie, to wskoczę w nie na powrót jak w przydeptane kapcie.

- A jednak nie wspomina już o likwidacji firmy - wtrącił Matt.

Posłała mu zjadliwe spojrzenie.

- Oczywiście wiesz już o wszystkim, prawda? O tym, że chciałby, bym jakby stanęła na jej czele zamiast niego. Przypuszczam, że całą tę śmiechu wartą intrygę uknuliście razem, punkt po punkcie.

- To nie jest żadna intryga, twój ojciec naprawdę chce, żebyś poprowadziła firmę. Tylko, że dowiedzia­łem się o tym po raz pierwszy dziś rano, kiedy zatelefonował do mnie do domu. Wydawało mi się, że jest tym pomysłem bardzo podniecony.

- On nigdy nie okazuje najmniejszego podniecenia - odrzekła Christie sceptycznie.

- Może nie umiesz tego dostrzec. Moim zdaniem, jeżeli mówi o czymś wolniej i obojętniej niż zwykle, to znaczy, że wprost wariuje z emocji.

- Matt, czy wiesz, co ten plan oznacza? Byłabym twoim szefem! Założę się, że to by cię przerażało, przyznaj.

Uważnie oglądał pestkę.

- To by było do wytrzymania. Szybko byś się zresztą przekonała, że nie daję się łatwo wodzić za nos.

- Ha! - zanurzyła łyżkę w słodkiej papce. - Trafiłaby kosa na kamień! Miałabym cię w garści i trzymała krótko - prawie uśmiechała się do tej myśli. Matt ujął jej dłoń i zaczął delikatnie bawić się szczupłymi palcami.

- Masz takie drobne paluszki... Nie dałabyś mi rady.

Wyrwała dłoń z jego ręki.

- Tak czy owak ta rozmowa nie ma sensu. Ja na czele firmy! Ten pomysł to kompletna bzdura.

- Dlaczego? Twój ojciec uważa, że podołałabyś, ja myślę zresztą podobnie.

Christie przeczesała palcami włosy, mimowolnie poruszona tą rozmową. W ciągu minionej doby do­świadczyła paru nieoczekiwanych sytuacji, które bardzo jej schlebiały. Najpierw ojciec, a teraz Matt zupełnie serio przyznał, że mogłaby poprowadzić jedną z najznaczniejszych na Wall Street firm maklerskich.

Odsunęła od siebie miseczkę gwałtownym ruchem, rozlewając resztki mleka.

- Nie rozumiem, dlaczego w ogóle się nad tym zastanawiam - warknęła - kiedy zupełnie nie ma nad czym. Przecież już samo to zajęcie przyprawia mnie o rozstrój nerwowy. Być może prowadzenie pensjonatu nie przysparza mi ani wielkiej sławy, ani wielkich pieniędzy, ale ja to lubię i to mi służy! Czy to nie dość?

Matt pochylił się ku niej, opierając łokcie o blat. Jego złotobrązowe oczy spoglądały z niezwykłą intensywnością.

- Christie, jeżeli wrócisz do firmy, twoja sytuacja się zmieni, właściwie będzie to wtedy twoja firma. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej podoba mi się ten pomysł.

- Zrozum wreszcie, że ja tej wielkiej i wspaniałej twoim zdaniem możliwości po prostu sobie nie życzę!

- No a co z nami, Christie? Jeżeli zostaniesz w Nowym Jorku, będziemy mieli szansę być trochę razem... - zniżył głos tak, że zabrzmiał on bardzo intymnie i wyciągnął dłonie, by dotknąć jej twarzy. Christie błyskawicznie zamknęła oczy.

- Matt... Przyjechałam do Nowego Jorku tylko na kilka dni - westchnęła. - Taka była umowa.

- Ale wszystko się zmieniło, twój ojciec stworzył ci nowe możliwości kariery. Poza tym chciałbym, do diabła, żebyśmy my dwoje również dali sobie szansę.

Przyciągnął ją do siebie nad kuchennym blatem. Christie wspięła się na palce i pochyliła, wygięta w niezgrabny łuk, z paskiem szlafroka utopionym w talerzu z mlekiem. Nie czuła się jednak niewygodnie, ponieważ jej policzek opierał się o delikatny materiał koszuli opinającej pierś Matta.

- Ty też nie zdołasz zapomnieć o Red River, podobnie jak ja. To właśnie tam zdarzyło się coś wyjątkowego między nami. Nie rozumiesz?

- Wszędzie możemy przeżyć razem coś wyjąt­kowego, Christie. Jeśli dasz mi szansę, udowodnię ci to. Chciałbym spędzić z tobą cały dzisiejszy dzień, już powiedziałem twojemu ojcu, że nie zjawię się w pracy.

Ostatnie słowa sprawiły, że Christie wyprostowała się gwałtownie.

- Nie do wiary, że wziąłeś sobie wolny dzień. To prawdziwa rewelacja! Czy wciąż jesteś tym samym człowiekiem, który od piętnastu lat nie miał wakacji?

Nie wyglądał na zbytnio zadowolonego.

- Red River odniosło nad tobą zwycięstwo - orzekła Christie triumfalnie. - Masz wszystkie typowe tego objawy, niezdolność do przesiadywania w biurze, upodobanie do noszenia sztruksowych spodni, dobry nastrój we wczesne poranki wtorkowe...

- To brzmi jak symptomy jakiejś choroby - za­protestował.

- Cóż, można spojrzeć na to i tak. Poczekaj tu, aż będę gotowa. Mam ochotę skorzystać z propozycji i spędzić z tobą ten dzień, żeby się przekonać, jak ciężki przypadek reprezentujesz.

Pospieszyła do łazienki i zamknąwszy drzwi za sobą, odkręciła kurki prysznica. Czuła radosne podniecenie na myśl, że spędzi z Mattem w Nowym Jorku cały jeden dzień. Na tak niewiele mogła sobie w końcu pozwolić bez obawy.

Energicznie namydliła całe ciało, ale nagle znieru­chomiała. Matt czekał na nią tuż za drzwiami i było coś bardzo intymnego w tej ich bliskości na małej powierzchni mieszkania. Gorący prysznic rozgrzewał jej skórę, która płonęła bezwstydnie także z powodu tej bliskości...

W pośpiechu polała głowę szamponem, przeklinając gęstość swoich włosów. Umyła je i wytarła w rekor­dowym tempie, po czym z ulgą wyskoczyła spod prysznica. Owinęła się ogromnym, włochatym ręcz­nikiem, co jednak nie ujarzmiło krnąbrnych reakcji jej organizmu. Spojrzała na swoje odbicie w zaparo­wanym lustrze. Nie mogła dostrzec wyrazu oczu, lecz i bez tego wiedziała, że wyziera z nich... Potężna, przeraźliwa tęsknota za Mattem. Wiedziała też, co by się stało, gdyby uległa nagłemu impulsowi, rozmyślnie otworzyła teraz drzwi i wyszła do niego...

Chwyciła grzebień i zaczęła zawzięcie rozplątywać skręcone, mokre pasma. To bolało, lecz pozwalało trochę opanować przepełniające ją pragnienie, nie tylko fizyczne, lecz jakby głębsze i intensywniejsze niż kiedykolwiek dotąd. Co mogłoby się stać, gdyby dała się mu ponieść...?

Po jakimś czasie Christie wyszła z łazienki zawinięta w szlafrok, kurczowo przyciskając do piersi ręcznik, jakby w obronie przed samą sobą.

Dobiegł ją głos Matta, rozmawiającego przez telefon.

- Mówię ci, Sawyer, te akcje są bardzo nisko oszacowane! Powinniśmy je teraz kupować, a nie sprzedawać - jego głos brzmiał niecierpliwie, lecz zarazem energicznie i stanowczo. Christie czuła, jak opada w niej napięcie. Podczas gdy śniła o nim na jawie, Matt z całym spokojem zajmował się sprawami giełdy. Obserwowała, jak gestykuluje żywo, unosząc w górę wskazujący palec. Nie był świadom obecności Christie za plecami, a mimo to poczuła ekscytujący dreszczyk. Pomaszerowała spiesznie do sypialni, zamykając za sobą drzwi.

Po chwili, bardziej opanowana, zapinała guziki jedynej sukienki zabranej z Red River. Christie związała wciąż wilgotne włosy w koński ogon i włożyła sandały. Wyszła z sypialni i zobaczyła Matta, który nie był już zajęty rozmową. Miał tak zmierzwioną czuprynę, jakby godzinami targał własne włosy.

- Chodźmy - powiedziała Christie, ignorując całkowicie jego spojrzenie pełne uznania. Piekielna sukienka miała zbyt głęboki dekolt.

- Christie - zaczął Matt, ale ona już wiodła go ku drzwiom wyjściowym, a potem schodami w dół. Matt jednak nigdy łatwo nie rezygnował.

- Christie, postępujesz tak, jakbyś się obawiała tego, co się między nami dzieje.

Christie ruszyła ulicą w szybkim tempie, ale na dwa jej kroczki wystarczył jeden krok Matta.

- Może i ty się tego boisz? - spytała zadziornie.

- Może nie mniej niż ja jesteś przerażony myślą o tym, dokąd nas to prowadzi.

- Zrozum, Christie. Przyznaję, że zupełnie zwario­wałem na twoim punkcie. Żadna kobieta dotąd nie zdołała wytrącić mnie z równowagi w takim stopniu, naprawdę! Próbuję więc znaleźć jakieś rozwiązanie.

Christie energicznie skręciła za róg ulicy.

- Ja też chciałabym je znaleźć - powiedziała.

- W dodatku powiem ci, co mnie wytrąca z równowagi.

- Beztroska, z jaką utożsamiasz dwie sprawy: moje wejście w biznes ojca i moją zażyłość z tobą. Naj­wyraźniej jest to dla ciebie transakcja wiązana. Czy musi być tak?

Ujął ją za łokieć, chroniąc przed szturchańcami przechodniów, popychających się na zatłoczonej ulicy.

- Mylisz się, nie chodzi o żadną wiązaną transakcję. Przypuśćmy, że odmówisz ojcu, do czego masz święte prawo, nie ty pierwsza i nie ostatnia masz po dziurki w nosie pracy na giełdzie. Mówisz mu wtedy „dziękuję, nie” i otwierasz pensjonat, tu, na Manhattanie. To naprawdę świetny pomysł! Miałabyś doskonały obrót, a poza tym my oboje znaleźlibyśmy się w pewnym sensie poza wpływem twojego ojca - uśmiechnął się z satysfakcją, przekonany że oto w dwie minuty znalazł odpowiedź na wszystkie dręczące ją pytania.

- Nie rozumiesz nadal niczego - odparła. - Przez całe życie dokonywałam kolejnych wyborów, mających zadowolić mojego ojca. Jeżeli teraz zacznę decydować tak, żeby zadowolić ciebie, to znowu będzie ta sama pułapka!

- Wydaje mi się, że zaproponowałem ci pewien uczciwy kompromis. Wprawdzie zmuszona byłabyś tu wrócić, lecz zachowałabyś możność wyboru kariery.

Christie parsknęła gniewnie i ruszyła dalej ulicą.

- Po pierwsze pensjonat na Manhattanie - to najbardziej idiotyczny pomysł, jaki można sobie wyobrazić. Już widzę siebie z paroma ciasnymi pokoikami, bez windy. W Red River mam duży dom z ogrodem! To jest to, co chcę dzielić z moimi gośćmi - prawdziwy dom!

- Nic prostszego. Możesz kupić dom gdzieś nieda­leko, na przykład w Connecticut.

- Przestań - przystanęła na środku chodnika.

- Znowu nic nie rozumiesz... Przecież to ja po­stanowiłam przenieść się do Red River. To ja postanowiłam kupić ten konkretny dom. Dla ciebie jest to prawdopodobnie bez znaczenia, lecz dla mnie to są sprawy zasadnicze. Jeżeli przeprowadzę się do Connecticut, nawet jeżeli znajdę tam wspaniały, idealny dom, to będzie twój wybór, nie mój!

- Boże, jesteś okropnie uparta. Tu jest potrzebny kompromis, to podstawa każdego związku!

- Nie możesz wymagać kompromisu tylko od jednej strony - odparła cierpko. - Oczekujesz ode mnie poświęceń, a co sam masz zamiar zmienić u siebie?

W milczeniu przeszli na drugą stronę ulicy. Christie jeszcze bardziej przyspieszyła.

- A cóż to ? - zapytał Matt. - Starasz się uciec ode mnie? Nie warto! Sama się przekonasz już wkrótce, jak wiele radości przyniesie ci dzień spędzony ze mną w Nowym Jorku.

Zerknęła na niego kpiąco.

- Powiedz mi tylko, proszę, kiedy mam się zacząć śmiać.

- Już teraz. Zaraz złapiemy autobus i przekonasz się w czym rzecz - z determinacją wymalowaną na twarzy wiódł Christie naprzód.

Po niedługim czasie znaleźli się w Battery Park, na samym koniuszku Manhattanu, gdzie ustawili się w ogonku po bilety. Poranny chłód przeminął bez śladu i z nieba lał się słoneczny żar.

- Założę się, że nie zwiedzałaś Statuy Wolności od czasów dzieciństwa - powiedział.

- Rzeczywiście nie.

- Spodoba ci się, zobaczysz. To będzie najwspanial­szy dzień w twoim życiu.

Gorący powiew potoczył wprost pod nogi Christie pustą puszkę po coli. Kopnęła ją od niechcenia.

- Czy już się dobrze bawimy? - zapytała. Obdarzył ją spojrzeniem spode łba.

- Właściwie już.

- To dobrze. No wiesz, nie chciałabym niczego stracić.

- Niech wreszcie ruszy się ta kolejka. Wtedy zobaczysz, na czym polega cała zabawa - sprawiał wrażenie coraz pochmurniejszego i coraz bardziej zawziętego.

Wreszcie kolejka drgnęła i wkrótce Matt, zdobywszy dwa bilety, zwycięsko powiewał nimi nad głową. Przenieśli się na koniec następnej kolejki, oczekującej na przybycie promu. Christie ocierała pot z czoła.

W kiosku nie opodal Matt kupił dwie lemoniady i jedną z nich podał Christie. Taką samą lemoniadę pili razem wtedy w lesie, w Nowym Meksyku, lecz smakowała im znacznie lepiej niż tu. Ta myśl dziwnie podniosła Christie na duchu.

- Matt - zaczęła. - To przecież nie ma sensu, przyznaj sam. W Nowym Meksyku i ty wyglądałeś na znacznie szczęśliwszego.

- Ależ czuję się świetnie, ty zresztą też. Niech tylko przypłynie prom, a zacznie się najlepszy dzień w twoim życiu!

W jakiś czas później Christie opadła wreszcie z ulgą na ławkę górnego pokładu promu. Zmaltretowana upałem sukienka przykleiła się do jej ciała. Dziewczyna rozprostowała nogi. Matt usadowił się tuż obok.

- No nareszcie - westchnął i wyczekująco rozejrzał się dokoła.

Obok niego przycupnął na ławce nieduży ośmiolatek.

- Niedobrze mi - oznajmił rzeczowo z zadziwiają­cym spokojem.

Matt zamarł z wyrazem najwyższego lęku.

- Hej, mały, tylko nie tutaj. Gdzie są twoi rodzice?

- Mama stoi tam, przy barierce. Ale ona mi nie pomoże.

Matt skrzywił się cierpiętniczo i sam lekko poziele­niał. Christie poklepała chłopca po ramieniu.

- Posłuchaj mnie - poprosiła. - Pamiętaj, że w życiu nad wszystkim da się jakoś zapanować. Powiedz sobie po prostu, że na pewno nie zwymiotujesz, idź szybko do mamy i zaczerpnij tam trochę świeżego powietrza. Sam się przekonasz, że mam rację.

Malec milczał przez chwilę, zastanawiając się widocznie nad jej słowami. Potem pokręcił głową z niedowierzaniem.

- Nadal mi niedobrze - oświadczył. Wstał jednak i odszedł.

Matt nerwowo potarł czoło.

- Przestaję kochać dzieci, kiedy zabierają się do wymiotowania na moje buty - mruknął. - Ale może najgorsze już poza nami. Teraz wreszcie zaczniemy się dobrze bawić.

Jednak z każdym przechyłem promu stawał się coraz bardziej blady. Christie ruszyło wreszcie sumienie. Tak bardzo przez cały czas starał się ją rozerwać, a ona robiła wszystko, żeby mu się to nie udało. Zrobiło jej się żal Matta i pociągnęła go za rękę.

- Chodź, sam chyba potrzebujesz świeżego powiet­rza - popchnęła go w kierunku burty.

- Popatrz na ten widok - zachęcała. - Wyobraź sobie tylko, że.... że może jednak nie będziesz wymiotował.

Zerknął na nią, nienaturalnie zgięty wpół nad balustradą.

- Przepraszam - westchnął. - Ale rzeczywiście, warto przyjrzeć się temu wszystkiemu...

Sylwetka Manhattanu stopniowo znikała. Stare i nowe drapacze chmur kontrastowały ze sobą w pełen wdzięku sposób. Nowoczesne budynki pięły się stromo w górę. Ich czystą, chłodną linię łagodziły starsze budynki, niższe, ceglane lub pokryte kamiennymi zdobieniami. Wszystko razem tworzyło zapierający dech w piersiach widok. Wyspa drapaczy chmur wyrastająca z oceanu...

Matt wyprostował się dumnie, wyraźnie usatysfak­cjonowany.

- Masz rację - powiedział. - Popatrz tylko, nie ma na świecie drugiego takiego miasta. Pomyśl też, ile straciłaś w ciągu minionych paru miesięcy. Spektakle na Broadway'u, kolacje w kafejkach, przejażdżki rowerowe po Central Parku...

Wszystkie atrakcje Christie mogła sobie spokojnie darować... Aż do dziś. Jego głos brzmiał tak kusząco, że musiała zająć pozycję obronną.

- A co powiesz o zanieczyszczeniu środowiska? - ripostowała. - Choćby teraz, niebo zamiast czystego błękitu, ma okropny, brunatny odcień. Codziennie wieczorem musisz zmyć z twarzy warstwę brudu i sadzy. Poza tym ten ruch, jazgot...

- Polarne niedźwiedzie w ZOO na Bronxie... - mruczał wprost do jej ucha. - Radio City Musie Hall i Rockettes, deptak na Coney Island...

O, do diaska, tym razem grał nie fair. Christie ogarnęła nagła nostalgia, spotęgowana dodatkowo poszumem oceanicznego wiatru i pokrzykiwaniem mew. Prawie poczuła już na języku smak hot-dogów z Coney Island. Z niejakim wysiłkiem odwróciła się w drugą stronę, lecz tylko po to, by stanąć twarzą w twarz z majestatycznie piękną Statuą Wolności.

Potężny, okazały posąg został odlany tak starannie, że fałdy ubrania zdawały się raczej ciężką tkaniną niż warstwami metalu. Postać wznosiła w górę złotą pochodnię niczym drogowskaz dla wszystkich osadników, którzy dawno temu znużeni i oszołomieni docierali do Ellis Island. Pochodnia górowała nad miastem jako symbol przeszłości, a zarazem jakby rękojmia przyszłości... Wszystko to przez lata zdawało się Christie oczywiste i samo przez się zrozumiałe. Teraz jednak nabrało świeżości i niemal magicznego znaczenia, bo obok niej był Matt i patrzyła na wszystko trochę jego oczami.

Gdy prom przybił wreszcie do Liberty Island i Matt poczuł pod stopą stały ląd, na nowo zapałał entuzjaz­mem. Energicznie prowadził Christie naprzód.

- Mógłbym się założyć, że upłynęły całe wieki od czasu, kiedy ostatni raz wspinałaś się na szczyt statuy, prawda? - dopytywał.

- Tak, ale...

- Wiedziałem! Nareszcie się zabawimy.

Christie uważała się zawsze za osobę sprawną fizycznie i wytrzymałą, lecz pokonując z wysiłkiem dziesiątki schodów prowadzących w górę wewnątrz posągu, zwątpiła w to nagle. Z trudem łapiąc oddech, przeklinała wspinaczkę.

- Chyba już wystarczy - wysapała. - Tutaj można trochę odpocząć, a potem zjechać windą na dół.

- Nie ma mowy. Idziemy na samą górę - bezlitośnie komenderował Matt, pociągając ją za sobą wciąż wyżej.

- To zaczyna być śmieszne - bąknęła Christie, pokonując mozolnie dalsze stopnie.

Matt zatrzymał się i przyciągnął ją ku sobie.

- No, przyznaj się - szepnął. - Przecież czujesz się wspaniale, prawda?

- Nieprawda - burknęła.

- Wiem, że tak. Wolisz być tutaj, ze mną, niż gdziekolwiek indziej beze mnie. Nie zaprzeczaj.

To było nieuczciwe zagranie, zwłaszcza że jego słowom towarzyszył czuły dotyk. Christie czujnie zesztywniała, ale nie umiała oprzeć się własnej reakcji. Do diabła, miał rację! Czuła się zmęczona upałem, spragniona i zmięta. Lecz mimo to, chciała przecież być właśnie tu, we wnętrzu posągu, razem z nim. Co więcej chciała być z nim wszędzie, gdziekolwiek by był.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Mimo północy jasno oświetlone ulice Manhattanu wciąż tętniły życiem. Christie i Matt siedzieli naprzeciw siebie w knajpce zwanej Gospodą Rudiego, słuchając ballad z lat czterdziestych. Melancholijne i pełne pasji, opowiadały o nieszczęśliwej miłości, dobrze harmonizując z nastrojem, w jakim znalazła się Christie, obracająca bezmyślnie w dłoniach pusty kufel po piwie. Nic nie mogło ukoić dziwnego pieczenia w krtani, które się nasilało za każdym razem, gdy spoglądała na Matta.

- Nie żałujesz, że spędziliśmy ten dzień razem? - zapytał cicho Matt, odstawiając swoje piwo.

- Tak... To znaczy, nie... Sam wiesz, że w końcu zrobiło się cudownie. Niepotrzebnie tylko dyskuto­waliśmy w nieskończoność. Nasze pytania pozostały bez odpowiedzi.

- Ale dzień był udany?

- Był... Niezwykły - przyznała Christie z bólem serca. Po wycieczce na Liberty Island ruszyli na spacer po Manhattanie. Posmakowali po trosze wszystkiego - zjedli na obiad kiełbaski w cieście w dzielnicy włoskiej, myszkowali w sklepach ze starzyzną na Canal Street, wałęsali się po Seventh Avenue, zajadając mrożony jogurt czekoladowy... Niby nic nadzwyczajnego nie wydarzyło się tego dnia, a jednak Christie nie mogłaby zapomnieć ani jednej jego minuty. Matt nie mylił się, przewidując, że będzie to dzień wyjątkowy. Pamiętała, jak zatrzymali się, żeby podziwiać kwitnące fiołki, rozjaśniające starzyznę przeciwpożarowych schodów, jak pilnie studiowali teatralne afisze okalające ceglaną ścianę jakiegoś budynku...

Lecz dzień ten dobiegł końca, oboje przeżywali właśnie ostatnie jego chwile. Christie oparła dłonie o wyszczerbioną powierzchnię stolika.

- Chcę, żebyś wiedziała, dlaczego nie przemawiają do mnie twoje argumenty, Christie - mówił Matt, pochylając się ku niej. - Chodzi w nich tylko i wyłącznie o obronę twoich zasad. Nie chcesz otworzyć pensjonatu w Connecticut, bo to zagroziłoby twojej wolności wyboru. Ale, powiedz, cóż takiego byś straciła na tych przenosinach?

Zaczęła rozdzierać na strzępki papierową serwetkę.

- Wolność decydowania o sobie to najdroższy skarb, jaki posiadam, ciężko zdobyty po długiej szamotaninie. Zawsze będę go bronić. Nie pamiętasz zresztą, co mówiłeś, gdy byliśmy w kopalni Shelby'ego? Zapytałam cię, dlaczego nie kupisz kawałka ziemi w pobliżu Nowego Jorku, a ty odpowiedziałeś, że nie chcesz „jakiegoś tam” kawałka, tylko właśnie ten, konkretny. Widzisz więc, czuję coś podobnego, gdy myślę o Red River. To wyjątkowe miejsce, które jest teraz moim domem.

Matt nie od razu znalazł stosowną odpowiedź i Christie poczuła, że uzyskuje przewagę.

- Myślałem również o czymś innym. Przypuśćmy, że ci ustąpię i zakupię dom w Connecticut. Odmienię całe swoje życie tak, jak sobie tego życzysz. Cudownie, pięknie. Ale to nie załagodzi kryzysu, który przecho­dzisz, Matt!

- Nigdy nic nie mówiłem o żadnym kryzysie - zaprzeczył.

- Nie musisz o tym mówić. Cały jesteś sfrustrowany i niezadowolony. Wbrew twoim słowom widać, że ta harówka na giełdzie wychodzi ci bokiem, Matt. Straciłeś złudzenia. Trzyma cię tylko źle rozumiane poczucie lojalności!

Zmięła postrzępione kawałki serwetki, podniecona własnym płomiennym wystąpieniem. Nareszcie jej słowa zdawały się choć trochę docierać do Matta.

- Psiakrew, to prawda - odezwał się szorstko. - Te afery na giełdzie spędzają mi sen z oczu.

- Napisz o nich - podsunęła Christie, starając się dojrzeć wyraz jego twarzy poprzez półmrok. - Tak wielu ludziom przydałyby się twoje rady.

- Christie, to są jakieś żarty. Nie znam się na tym. Trzeba mieć odwagę, żeby zasiąść przed czystą kartką papieru z przekonaniem, że jest się w stanie stworzyć coś, co będzie miało ręce i nogi. Próbowałem tego wczoraj wieczorem, po powrocie do siebie. Gapiłem się na pusty papier bite trzy godziny i nie przyszło mi do głowy nawet jedno rozsądne zdanie... - otrząsnął się z niesmakiem.

Christie starała się rozpędzić smugę dymu dociera­jącą z sąsiedniego stolika.

- Moje gratulacje. Po raz pierwszy doświadczyłeś braku natchnienia. Czy to nie wspaniałe?

- Czasami myślę, że brak ci piątej klepki.

- Za to mam siódmy zmysł! Wiedziałeś o tym? A wracając do ciebie, myślę, że potrzebujesz od­powiedniej atmosfery, żeby pisać. W Red River szło ci doskonale. Myślę, że powinieneś wrócić do Nowego Meksyku - triumfalnie uderzyła pięścią w stół. Tym razem nie było nawet o czym mówić, położyła go na cztery łopatki. Aby uczcić swoje zwycięstwo, uniosła kufel w geście toastu, Matt jednak nie podzielał jej entuzjazmu i nie podniósł swojego.

- Za twoją najbliższą przyszłość! - obwieściła, wznosząc toast samotnie. - Matthew Gallagher, konsultant giełdowy. To brzmi fantastycznie!

- Mój Boże, najwyraźniej nic nie rozumiesz. Przecież ja już mam zawód, któremu zresztą poświęciłem bardzo dużo czasu i wysiłku. Co więcej, jestem w nim dobry. Jestem niezłym maklerem, Christie, i to mi daje satysfakcję. Nie czuję natomiast żadnego zado­wolenia, gdy zasiadam do pisania. Czuję się niekom­petentny, niepewny, po prostu nie na swoim miejscu. Czy wiesz, o czym mówię?

- Tak, wiem. Z grubsza biorąc, chodzi o to, że boisz się ryzyka. Kto by się nie bał na twoim miejscu? Zaczynać coś od samego początku, bez żadnych dokonań na koncie, nic tylko ty i czysta kartka papieru.

Zaśmiał się gorzko.

- Cóż ty wiesz, Christie. Mówisz tak, jakbyś była w stanie zrozumieć...

- Poczekaj, jeszcze nie skończyłam. Świetnie rozu­miem twoje wątpliwości i opory, lecz nie wolno ci się im poddać! Masz zadatki na dobrego pisarza, być może nawet wybitnego.

- W Red River uległem pewnym złudzeniom. Przez chwilę nawet wierzyłem, że mógłbym żyć z pisania, a w przerwach łowić ryby. Ale przecież - to kompletna bzdura! - w jego głosie brzmiał pełen zadumy smutek.

- Ale już po wszystkim - kontynuował po chwili posępnie. - Wróciłem do Nowego Jorku, wróciłem do rzeczywistości. Wszystko jest tak, jak być powinno.

Christie naszła nagle ochota, by poderwać się na równe nogi i potrząsnąć mocno Mattem, pociągnąć go za uszy, szturchnąć, jednym słowem zrobić coś, co wreszcie kazałoby mu uwierzyć we własne marzenia.

Ktoś uruchomił szafę grającą i popłynęły z niej dźwięki kolejnej rzewnej melodii. Christie poczuła, że jest u kresu i jeszcze chwila, a wyląduje łkając w ramionach Matta. Wstała od stołu.

- Wyrządzamy sobie nawzajem krzywdę, Mat - powiedziała. - Odprowadź mnie do domu, proszę.

Kiedy dotarli do mieszkania Christie, Matt nie kwapił się do wyjścia. Omiótł pokój niespokojnym spojrzeniem, zatrzymując wzrok na kilku sprzętach - brzydkim, metalowym stojaku na czasopisma, pokracznym stoliku koktajlowym ze szklanym blatem...

- To wnętrze do ciebie nie pasuje - zauważył.

- Masz rację - przyznała. - Czuję się tu obco. Wyrosłam z tego mieszkania jak z za ciasnej sukienki. To śmieszne, a zarazem trochę smutne, bo ojciec prawdopodobnie naprawdę życzył sobie, żebym po­czuła się tu jak w domu.

- Nie jesteś już na niego zła?

- Wczoraj wieczorem zupełnie mnie zaskoczył - przyznała. - Wytrącił mnie z równowagi.

- Następny ruch należy do ciebie, Christie, nie do mnie i do twojego ojca. Co masz zamiar zrobić?

- Nie wiem - odpowiedziała nieco zbita z tropu.

- Bardzo mnie dzisiaj przypierasz do muru.

- Rozmawialiśmy o wielu różnych możliwościach - jego głos zabrzmiał trochę szorstko. - A ty wybierzesz jedną z nich. Przystaniesz na propozycję ojca lub zdecydujesz się otworzyć nowy pensjonat, gdzieś niedaleko, albo wreszcie... Wrócisz do Nowego Meksyku i wszystko będzie po staremu. Chciałaś mieć wolność wyboru, to ją masz.

Christie prychnęła ze złością.

- To brzmi raczej jak jakieś ultimatum.

Matt podszedł do niej powoli.

- Zagadujemy się na śmierć, Christie, a przecież słowa niewiele nam pomogą. Cały dzień dziś ciebie pragnąłem, dobry Boże, właściwie pragnąłem cię od chwili, kiedy cię po raz pierwszy zobaczyłem, krztu­szącą się z powodu tego głupiego guzika. Patrzyłem wtedy na ciebie i wydawałaś mi się najbardziej godną pożądania kobietą, jaką kiedykolwiek znałem. Naj­wyższy czas, żeby przestać gadać i wreszcie coś z tym zrobić.

Bliskość Matta nie pozwalała Christie racjonalnie myśleć. Cofnęła się o krok, lecz on chwycił ją za przegub dłoni. Jego oczy płonęły złotym ogniem.

Christie słyszała dziki łomot własnego serca i czuła, jak fala gorąca przetacza się przez jej żyły. Wciąż próbowała się wycofać.

- Matt zaczekaj...

Jego wargi w pół słowa zamknęły jej usta. Władcze dłonie powędrowały wzdłuż jej pleców i bioder, zagarniając ją całą i przyciągając mocno. Z początku opierała się magii jego dotknięć, lecz jej własne pragnienie zwyciężyło i nagle skapitulowała. Z głębo­kim westchnieniem poddała się pocałunkom, a po chwili zaczęła je oddawać, niecierpliwa i złakniona. Gdy oderwali się od siebie, usta Christie były miękkie niczym płatki kwiatu i pulsowały pragnieniem.

To jednak nie mógł być koniec, teraz Matt rozkołysał ją całą. Nie zdejmując dłoni z jej bioder, poruszał nią w jakimś powolnym, zmysłowym rytmie, aż oboje oparli się o ścianę. Oswobodził jej włosy z gumki jednym stanowczym ruchem. Spłynęły jedwabną, miodową falą na jedno ramię. Pogłaskał je dłonią, a potem wodził palcami po nisko wyciętej linii jej dekoltu. Christie czuła, że coś się w niej otwiera i ledwie już nad sobą panowała, kiedy odpinał guziki sukienki.

- Jesteś taka piękna... - szeptał stłumionym głosem. Zsunął w dół wąskie ramiączka sukni i pochylił się, aby całować delikatną wypukłość piersi. Przywarła do niego, błądząc palcami w jego rdzawych włosach.

Nagle dotarł do niej z jakiejś oddalonej cząstki mózgu ostrzegawczy impuls. Z każdą pieszczotą i z każdym dotknięciem warg Matt zaczynał nad nią panować, brał ją w posiadanie. Jeżeli nie przeciwstawi się tej potężnej, magicznej sile, która ją obezwładniała, to przepadnie z kretesem.

- Matt... Przestań - westchnęła, sztywniejąc w jego objęciu.

Podniósł głowę.

- Wciąż się boisz, Christie? - jego głos brzmiał teraz twardo i nieustępliwie. - To jest ten prawdziwy problem między nami, prawda? Boisz się zaufać własnym uczuciom! Umiesz świetnie panować nad swoimi celami i dążeniami, ale nie nad tym, co czujesz. Myślisz pewnie, że jeżeli poddasz się emocjom, to zdradzisz swoje żelazne zasady!

Odwróciła twarz i zasłona włosów, opadając w dół, osłoniła niczym tarcza jej obnażone ramiona.

- Wszystko odwracasz - zaprzeczyła z pasją. - To ty jesteś nieustępliwy, ty sam! To ty nie słuchasz głosu własnego serca, który ci podszeptuje, że jesteś nie­szczęśliwy i musisz coś z tym zrobić, coś zmienić w swoim życiu!

- Może jesteśmy tacy sami - padła zaskakująca odpowiedź. - Nie zauważyłaś? Oboje nie chcemy dać się porwać emocjom... Ze strachu przed tym, do czego nas przywiodą.

Christie nie odpowiadała. Stała tak z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, starając się go nie słuchać. Po chwili Matt ruszył ku drzwiom.

- Następny ruch wciąż należy do ciebie, Christie - powiedział. - Twój ojciec odkrył już swoje karty i ja też. A pewne sprawy są poza dyskusją - wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi.

Christie poprawiła ramiączka sukni. Ten cały Matt Gallagher - to najbardziej hardy, nieustępliwy i po prostu najbardziej nieznośny człowiek na świecie! Gdyby miała tylko pod ręką coś ciężkiego, cisnęłaby tym w ślad za nim, ale jedyną rzeczą znajdującą się w zasięgu jej wzroku okazała się niewinnie wyglądająca samotna brzoskwinia.

Usiadła na stołku barowym, przyciskając grzbiety dłoni do rozpalonej twarzy. Wciąż jeszcze dygotała cała niczym ofiara trzęsienia ziemi, a pragnęła nie czuć nic. Więc może Matt miał znowu rację? Może naprawdę bała się własnych uczuć...

Wzięła do ręki brzoskwinię i z całej siły cisnęła nią w drzwi.

Nie poczuła się jednak lepiej.

Biurowce nowojorskiej dzielnicy bankowej wznosiły się wysoko ponad głową Christie, zamykając dostęp porannym promieniom słońca. Podążała szybkim krokiem ocienioną ulicą, aż dotarła do schodów u stóp Gmachu Federalnego, na których jadała kiedyś swoje pospieszne lunche. Teraz przysiadła na moment, by rozprostować nogi. Czuła się dziwnie, siedząc w tym miejscu tak spokojnie. Przez chwilę miała ochotę zerwać się i pognać na górę, żeby zdążyć załatwić jeszcze kilka nie cierpiących zwłoki spraw zleconych przez ojca, ale trwało to tylko moment. Tak wiele zmieniło się w jej życiu od tamtej pory!

Naprzeciwko wznosiła się okazała fasada budynku nowojorskiej giełdy. Christie znała na pamięć monu­mentalny zarys klasycystycznej kolumnady wieńczącej front. Po raz pierwszy ten obraz utrwalił się w jej pamięci, kiedy miała trzy lub cztery lata i ojciec przyprowadził ją tu, aby przyjrzała się symbolowi świetlanej przyszłości. Efekt był odwrotny od spo­dziewanego, bo jeszcze długi czas później śniła o tym, że kolumny ożyły i pod postacią niezdarnych olb­rzymów ścigały ją w zbrodniczych zamiarach.

Christie skłoniła głowę i objęła rękoma kolana. Minionej nocy nie dręczyły jej żadne senne koszmary z tej prostej przyczyny, że nie zmrużyła nawet oka. Prześladowało ją wspomnienie słów Matta i jego pocałunków. Domagał się od niej podjęcia jakiejś decyzji i rzeczywiście było to nieuniknione. Lecz choć przez całą noc Christie próbowała rozważyć swoje położenie, żadne wyjście nie wydawało się jej zado­walające. W jej głowie zapanował jeszcze większy chaos.

Jakiś rozczochrany młody mężczyzna przysiadł nie opodal i dzięki charakterystycznej marynarce Christie mogła w nim rozpoznać asystenta giełdowego. Cała jego kieszeń najeżona była ołówkami, krawat miał potargany i przekrzywiony, mimo że jego pracowity dzień praktycznie jeszcze się nie zaczął. Zajadając pączka i wsłuchując się w dobiegającą ze słuchawek muzykę, przebywał najwyraźniej we własnym, prywat­nym i dość zamkniętym świecie. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Christie odwróciła od niego wzrok, zdając sobie nagle sprawę z tego, że narusza zwyczajowe prawo tego miasta, aby nie przyglądać się innym ludziom. Nieprzenikniony, chłodny wyraz twarzy chłopaka wydał się Christie nie na miejscu. Giełda w końcu napędzana była przede wszystkim ludzkimi emocjami, dlaczego więc tak wiele osób z nią związanych zachowywało się beznamiętnie i nad wyraz powściągliwie. Na przykład jej ojciec, kwitujący zaledwie lekkim uśmieszkiem każde, nawet najbardziej sensacyjne zwycięstwo, uważający, że okazywanie emocji - to zarazem obnażanie swoich słabych punktów i wystawianie się na cios przeciwnika. Czy odziedziczyła po nim tę cechę? Zawsze uważała się za inną, otwartą i spontaniczną, ale Matt zarzucił jej coś wręcz przeciwnego. Jego zdaniem panicznie bała się własnych uczuć.

Podniosła się energicznie i otrzepała nogawki bawełnianych spodni. Pomyśleć, że jeszcze niespełna tydzień temu żyła spokojnie w Red River, beztroska i szczęśliwa. A potem wkroczył w jej życie Matt Gallagher i przewrócił wszystko do góry nogami. Z jego powodu zaczęła kwestionować wszystkie swoje działania i ich motywacje. A co gorsza, nie mogła przestać go pragnąć, nawet na sekundę!

Przemierzyła jeszcze dość długi odcinek Wall Street i weszła do budynku, który reprezentował starszą generację biurowców. Wjechała windą na jedno z wyższych pięter.

Posadzkę holu prowadzącego do firmy Daniels, Peters etc. pokrywał gruby, wełniany dywan. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające Nowy Jork. Wszystkie były namalowane przez znanych, pres­tiżowych malarzy. Meble, oczywiście najwyższej jakości, miały stonowane, szarozielone obicia, niczym morskie wodorosty, łagodzące swym dyskretnym kolorem przepych dywanu.

Było jeszcze wcześnie i zaledwie kilku najbardziej ofiarnych maklerów zasiadało przy biurkach w dużej sali, zwanej też „mordownią”. Prawie wszyscy roz­mawiali przez telefon, przyciskając słuchawki do ucha, a jednocześnie tłukąc zajadle w klawisze komputerów. Żaden z nich nie zwrócił uwagi na Christie, która odbyła tu kiedyś długą i wyczerpującą praktykę.

Przeszła przez hol i otworzyła ciężkie drzwi z ciem­nego drewna, prowadzące do gabinetu ojca. Po chwili wahania przekroczyła próg.

Rzadko bywała tu sama i teraz przyłapała się na tym, że wchodzi prawie na paluszkach. Dotarła do ogromnego, mahoniowego biurka i ostrożnie opadła na obite skórą masywne krzesło. Zupełnie w nim utonęła, i to jej przypomniało, że ojciec zawsze wyglądał nieco potężniej niż w rzeczywistości, gdy na nim zasiadał. Czy naprawdę wierzył w to, że ona zdoła go zastąpić, takiego imponującego dyktatora?

Powierzchnia biurka była wypolerowana na wysoki połysk. Znajdowało się na nim sporo dokumentów i kilka numerów czasopism ekonomicznych. Chris­topher Daniels wiódł życie pracowite i intensywne, lecz zarazem dobrze zorganizowane. Nie musiał zabiegać o zlecenia jak jego wspólnicy, miał bowiem stałą i starannie dobraną klientelę. Mimo to wcale nie pozwalał sobie na luksus czasu wolnego, nieustannie absorbowała go giełdowa gra, którą traktował z taką samą powagą, z jaką zasiada się do rozegrania partii szachów z arcymistrzem.

Krzesło okazało się zadziwiająco wygodne. Christie odchyliła się do tyłu i oparła nogi na biurku. Uśmiechnęła się na myśl, że ojciec nigdy pewnie nie zdobył się na to, żeby odpoczywać w taki sposób. Nie wiedział, ile traci! Za to pewnie czuł dobrze to, co ona w tej chwili... Podniecający dreszczyk na myśl o wielkich możliwościach, jakie daje władza... Jemu z pewnością było to potrzebne jak rybie woda.

Christie zastanawiała się nad wszelkimi pokusami roli szefa i nad tym, jakie wprowadziłaby w firmie zmiany. W pierwszej kolejności nagrodziłaby specjal­nymi premiami nowe inicjatywy pracowników, zor­ganizowała całodzienną ochronę budynku i nie kazała nikomu pracować w pełnym wymiarze godzin, na przykład w Dzień Dziękczynienia...

Z zadumy wyrwał dziewczynę widok otwierających się bezszelestnie drzwi. Do pokoju wkroczyli ramię w ramię Matt oraz jej ojciec. Christie nagle znieru­chomiała. Wyprostowała się błyskawicznie, opuszczając nogi na podłogę.

- Hmm, dzień dobry proszę ojca... Ojcze... Tato.

- Mary Christine, no proszę, nie spodziewałem się zastać cię tu tak wcześnie rano. Bardzo jestem rad - mówił, zręcznie maskując początkowe zaskoczenie obcą inwazją na teren sanktuarium.

- Cześć Christie - rzucił Matt od niechcenia, lecz zarazem serdecznie. To wywołało u niej dwa nagłe i zupełnie sprzeczne pragnienia: strzelić do niego z gumki albo rzucić mu się na szyję. Żadne z nich nie okazałoby się jednak właściwe w obecności jej ojca.

Obaj stanowili efektowną parę. Matt włożył dziś garnitur z jasnobrązowej wełny, podkreślający jego naturalną karnację. Pomimo iż zarówno marynarka, jak i spodnie leżały nienagannie, Christie pomyślała od razu, że zdecydowanie woli go w dżinsach i kow­bojskich butach. Zwykle to jej ojciec bezkonkurencyjnie wysuwał się na pierwszy plan, pozostawiając w cieniu każdego towarzyszącego mu mężczyznę. Tym razem widoczniejszy był Matt, który zachowywał się przy Christopherze Danielsie z ogromną swobodą i bez cienia uniżoności.

- Mary Christine, widzę, że wypróbowujesz swoje nowe krzesło. Wygodne? - zapytał ojciec jowialnie.

Christie wstała zza biurka jak oparzona.

- Ależ tato, to jest twoje krzesło, do mnie ono zupełnie nie pasuje. Trochę sobie fantazjowałam i tyle.

- Możesz sobie zamówić wygodniejsze - odpowie­dział z powagą. Często zdarzało mu się nie wy­chwytywać pewnych niuansów w rozmowie, więc i tym razem Christie musiała wyrazić się precyzyjniej.

- Nie mam zamiaru przyjąć twojej propozycji i nie będę potrzebowała nowego krzesła. Dużo nad tym myślałam, tato. Przed chwilą usiadłam tutaj po to tylko, żeby spróbować sobie wyobrazić, jak czuje się ktoś taki jak ty.

- Kierowanie przychodzi ci niejako naturalnie, nie będziesz też miała trudności z wydawaniem poleceń, bardzo więc liczę na to następstwo i wiem, że się nie przeliczę.

Christie poczuła rodzący się bunt, taki sam jak niegdyś. Znowu jej nie słuchał, znowu próbował ją sobie podporządkować, ignorując wszelkie jej sprze­ciwy.

- Najwyraźniej macie sobie coś ważnego do po­wiedzenia - wtrącił Matt taktownie. - Zostawię was samych.

- Nie, nie, Matthew, zostań proszę - zaprotestował ojciec. - Może pomożesz mi przekonać Mary Christine.

Matt zawahał się, a potem wzruszył ramionami i stanął obok biblioteczki, parę kroków od biurka. Christie czuła, jak taksuje ją badawczym spojrzeniem. Trzęsła się cała ze zdenerwowania, lecz wielkim wysiłkiem woli próbowała nadać swojemu głosowi opanowane i spokojne brzmienie.

- Tato, posłuchaj mnie nareszcie i postaraj się dobrze zrozumieć. To, że zaproponowałeś mi przejęcie firmy, ma dla mnie ogromne znaczenie i chciałabym, żebyś o tym pamiętał. Nigdy dotąd nie sądziłam, że ufasz mi do tego stopnia. Owszem, często o takiej możliwości wspominałeś, ale brzmiało to jak czcze obietnice, które mają mnie zdopingować do jeszcze większej harówki - zamilkła na chwilę, nie do końca pewna, czy użyła właściwych słów i czy trafiły one ojcu do przekonania. Christopher Daniels zacisnął usta zagadkowo i usadowił się naprzeciw biurka. Automatycznie i Christie opadła na sprężynujące siedzenie „tronu”. Obecność jej ojca zazwyczaj zniewalała ludzi i kazała im naśladować jego ruchy, do dziś jeszcze Christie nie wyzwoliła się z tego.

- Mary Christine, cieszę się, że zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo chciałbym cię widzieć na właściwej pozycji w firmie - powiedział ojciec. - Jesteś moją córką, nosisz moje nazwisko i zawsze w ciebie wierzyłem. Starałem się również sprawdzać cię w pracy, byłaś swoistym polem doświadczalnym dla moich genów i dowiodłaś, że podołasz zadaniu, jakie ci wyznaczę.

Christie mocno zszokowało określenie jej polem doświadczalnym. A jednak nie mogła nie docenić intencji ojca, który zwykle bardzo niechętnie ją chwalił.

- Dziękuję, tato. Cudownie jest usłyszeć od ciebie takie słowa. Zawsze pragnęłam twojej aprobaty i nareszcie chyba ją mam. To dla mnie wiele znaczy.

- A więc nie widzę żadnego problemu - skwitował natychmiast jej słowa. - Przekażę ci moje udziały i zostaniesz prezesem zarządu firmy. Czy też może raczej prezeską. Tym samym staniesz się jedną z najbardziej wpływowych kobiet w Nowym Jorku.

Władza... To słowo miało tak wiele znaczeń. Najpotężniejszą władzą wydawała się jednak Chri­stine władza nad sobą. Zdobycie jej najtrudniej jej przyszło... Ważyła w dłoni srebrny przycisk do papieru w kształcie kuli, odbijający poranne światło.

- Tato, być może przy maksymalnym wysiłku zdołałabym zarządzać firmą w sposób przyzwoity. Wprowadziłabym pewnie kilka innowacji, które by dobrze wpłynęły na atmosferę pracy. To mógłby być mój mocny punkt... Ale z którejkolwiek strony na to nie spojrzę, prawda jest jedna, i nie mogę jej nie brać pod uwagę. Ja po prostu nie chcę być maklerem - bardzo ostrożnie odłożyła przycisk na plik papierów, po czym wstała zza biurka. Spojrzała ojcu w oczy.

- Giełda jest twoją wielką pasję, nie moją. Próbo­wałeś mi ją zaszczepić, ale to się okazało niemożliwe. Nie sposób wciąż udawać kogoś, kim się nie jest. W dodatku nie wierzę, że byłbyś w stanie zostawić mi firmę. Myślę, że po prostu starasz się znaleźć skuteczną metodę przyciągnięcia mnie z powrotem... Ale tak naprawdę nie umiałbyś ustąpić. Widziałam twoje spojrzenie, gdy zastałeś mnie dziś na swoim miejscu. Wpadłeś w panikę, prawda?

Chłodne spojrzenie niebieskich oczu jej ojca zmącił na chwilę niepokojący błysk, który szybko znikł. Ojciec Christie poprawił dyskretnie kant jednej z nogawek swoich nienagannych spodni.

- Zapewniam cię, że stać mnie na to, by stąd wyjść, nie oglądając się za siebie.

Christie uśmiechnęła się blado.

- O tak, na pewno. Wyszedłbyś bez mrugnięcia okiem, nawet gdybyś w środku cały się gotował. Chciałabym kiedyś, tato, porozmawiać o nas obojgu, o tym, co czujemy wobec siebie. Ale jeszcze nie dziś... Jeszcze na to za wcześnie. Jesteśmy do siebie zbyt podobni pod wieloma względami - mówiąc to, zerknęła na Matta. - Przekonałam się o tym ostatnio. W gruncie rzeczy cieszę się, że odziedziczyłam po tobie ambicję i upór. Może czasem przesadzam, pewnie nawet często... Lecz bardzo cenię sobie te cechy. To najcen­niejsze dziedzictwo, jakie otrzymałam - westchnęła głęboko i ruszyła ku drzwiom. - Do widzenia, tato. I proszę, ciesz się tym, co masz, zamiast zamartwiać się myśleniem o tym, komu masz to zostawić.

Christopher Daniels poderwał się z miejsca.

- Mary Christine, chyba nie masz zamiaru odejść? - zapytał z niedowierzaniem. Jej słowa prawdopodob­nie znów nie trafiły do niego i to Christie zabolało. Myśl, że tak bardzo pragnął ją zatrzymać, a jedno­cześnie ona w żaden sposób nie mogła na to przystać... Utracił pewną jej część na zawsze i nie umiał się z tym pogodzić. Jedno było pewne. Nie potrzebował niczyjej litości, również ze strony Christie.

- Do widzenia, tato - powtórzyła ciepło i odeszła.

Prawie biegła ulicą, gdy Matt ją dogonił.

- Christie, możesz być z siebie dumna! Wreszcie stawiłaś mu czoła! I wreszcie określiłaś się wyraźnie i ostatecznie.

- Wcale nie jestem tego pewna. W każdym razie ty możesz już być spokojny. On nie zlikwiduje firmy i nie zrobi żadnego szalonego ruchu - przemawiała głosem opanowanym, choć jej gardło zaciskało się ze wzruszenia.

Matt chwycił jej ramię i zatrzymał ją gwałtownie.

- Musimy teraz pomówić o nas. Nie próbuj przede mną uciekać, Christie.

Uwolniła spokojnie rękę i oparła się o chłodną, kamienną ścianę domu. Ulica pogrążona była w cieniu, który spatynował wszystkie żywsze barwy. Christie pomyślała, że nigdy tak naprawdę nie należała do tego miejsca, zawsze pragnęła w życiu większej jasności i jaskrawości... Czy jednak będzie w stanie ją znowu gdziekolwiek odnaleźć po tym, co teraz musiała powiedzieć Mattowi?

- Nie uciekam przed tobą, Matt - zaczęła niepewnie. - To nie jest tak. Ja po prostu coś przed chwilą zrozumiałam, tam, w biurze ojca. My oboje próbujemy nawzajem coś na sobie wymusić, dokładnie w taki sam sposób, w jaki mój ojciec wymuszał na mnie dosłownie wszystko. To przecież nie ma sensu! W końcu zaczęlibyśmy się nienawidzić. Chciałabym, żebyś sam podejmował wszelkie decyzje dotyczące twojego życia, bez najmniejszej presji z mojej strony. To jedyne wyjście.

W jej oczach zakręciły się łzy, ale głos pozostał pewny i stanowczy.

- Wyjeżdżam, Matt. Wracam do Red River.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Na kanapie równym rządkiem spoczęła dwudziestka zielonych smoków ze sztruksu. Wszystkie miały czer­wone, filcowe łuski na grzbietach, czarne oczka z guzików i dobrze wypchane brzuszki, co nadawało im wygląd zadowolonych z siebie obżartuchów. Parę z nich miało kształty nieco koślawe, ale, począwszy od smoka numer dziesięć, Christie starała się je zszywać nienagannie. Na koniec uznała swoje dzieło za bardzo udane, dlaczego więc nie umiała się nim jakoś cieszyć?

Wbiła igłę w kolejnego i spojrzała za okno, gdzie królował piękny, letni poranek. Przygotowywała się właśnie do uroczystej inauguracji Dni Średniowiecza w Red River. Przecież robiła dokładnie to, co miała ochotę robić, przebywała tam, gdzie miała ochotę przebywać, a w dodatku towarzyszył jej Vincent oraz Gomez - koty, które sama sobie wybrała. Co więc było nie tak?

Do pokoju weszła Lisa z głową zatopioną w ogrom­nym, co najmniej siedemsetstronicowym tomie. Christie zdumiało, z jaką lekkością dźwiga tak pokaźny ciężar.

- Wciąż usychasz z tęsknoty za tym obłędnym samcem? - spytała Lisa z przepastnych głębin księgi.

- Błagam cię, nie wygaduj takich głupstw - warknęła Christie pochylona nad zasupłaną, zieloną nitką. - Już ci mówiłam, że Matt Gallagher to dla mnie przeszłość. Skoro nie pofatygował się nawet, żeby wysłać mi jedną kartkę przez tyle tygodni, to ja miałabym za nim usychać? Nie ma mowy. On świetnie wie, dlaczego się nie odzywam. Nie chcę wywierać na niego nacisku,

taką przyjęłam strategię. Natomiast on wcale nie musi jej stosować w stosunku do mnie. Doprawdy, zna mój numer telefonu i mógłby chyba zadzwonić choć raz...

Wibrujący dźwięk telefonu dobiegał z holu i Chri­stie o mało nie zeszyła razem swoich dwóch palców. Wyskoczyła z krzesła, przefrunęła nad śpiącymi kotami, odepchnęła na bok Lisę i rzuciła się jak lwica na aparat.

- Halo - wysapała.

- Dzień dobry, Mary Christine - pozdrowił ją powściągliwy głos ojca. Z początku poczuła się zawiedziona, a potem obudziła się w niej czujność. Czyżby telefonował po to, by wypróbować na niej kolejny chwyt? Nie odzywał się od czasu, gdy wyjechała z Nowego Jorku i być może zdążył już uknuć następną intrygę, może wciąż nie dowierzał jej słowom.

- Miło cię usłyszeć - powiedziała ostrożnie, obser­wując Lisę, która dyskretnie oddaliła się w stronę kuchni. - Jak się czujesz?

- Dziękuję, świetnie. Co u ciebie?

- Wszystko dobrze, dziękuję - wzięła do ust kosmyk włosów i żuła go odruchowo.

- Mam nadzieję, że interes kwitnie.

Westchnęła.

- Właściwie tak. Mamy teraz duży ruch, a koszty bieżące są wciąż dosyć niskie.

- To dobrze. Doskonale. Zresztą nie dziwi mnie to wcale, w interesach zawsze jesteś niezrównana - od­chrząknął. - Mary Christine, dzwonię, żeby ci coś powiedzieć... Kocham cię.

Wypowiedział to zdanie niezmiennym, beznamięt­nym tonem, jakby informował ją o swoim ostatnim zakupie na giełdzie, ale Christie była wstrząśnięta. Nigdy, przenigdy dotąd nie słyszała od niego tych słów.

- Tato... Ja też cię kocham - wykrztusiła w końcu.

- No tak, cóż, dobrze więc, Mary Christine. Zadzwonię znowu niedługo.

- Zadzwoń, proszę cię. Będzie mi bardzo miło... Do widzenia, tato - powoli odłożyła słuchawkę. Wyglądało na to, że właśnie pojednała się z ojcem po wielu latach cichej wojny. To był wspaniały dar losu. Stała wpatrzona w telefon dłuższą chwilę, rozkoszując się zupełnie nowym rodzajem spokoju, jaki zapanował w jej duszy.

Potem spojrzała na zegarek i zorientowała się, że jest już dosyć późno. Dokończyła w pośpiechu ostatniego smoka i włożyła go razem z innymi do ogromnego, plastikowego worka. Taszcząc go, wybiegła z domu i pospieszyła w kierunku Main Street.

Kolorowe, jasne proporce powiewały na wietrze nad straganami ustawionymi wzdłuż całej ulicy. Gęste grupki przechodniów dreptały wokół, próbując klasycz­ne angielskie piwo, które w rzeczywistości sporządzone było z jabłecznika, kebaby udające mięsiwo z rożna i niby-autentyczny czternastowieczny pudding spo­rządzony według starodawnego przepisu z mleka i chleba, dostarczony przez miejscowy sklep z towarami kolonialnymi.

Nazajutrz miał się odbyć występ dziecięcy, a dzisiaj Christie sprawowała opiekę nad strzelnicą. Wszystkie smoki ustawiła w efektownym szeregu tuż pod tarczą strzelniczą, a obok zatknęła tabliczkę z napisem: Każdy, kto wyceluje w bycze oko, wygrywa smoka! 50 centów - jeden strzał. Dochód z zabawy prze­znaczony na budowę nowego muzeum w Red River.

Zasiadła na stołeczku w oczekiwaniu na chętnych. Nie było ich jednak wielu, może z powodu niezbyt zachęcającej miny Christie, która z uporem wpatrywała się posępnie w ziemię, przeklinając w duchu dzień, w którym po raz pierwszy usłyszała o Gallagherze.

- Hej, piękna panienko, może ja bym spróbował - huknął donośny, męski głos tuż nad jej uchem. Christie zadarła głowę i zobaczyła przed sobą barczystą sylwetkę kowboja, w kapeluszu zsuniętym na tył głowy i odsłaniającym rudawą grzywkę. Stał z kciukami zatkniętymi zawadiacko za szlufki dżinsów, i spoglądał na nią piwnymi oczami, w których czaił się figlarny błysk.

Christie poczuła, jak serce jej łomocze opętańczo, lecz przemówiła tonem swobodnym i wręcz nonszalanckim.

- O, cześć Matt. Nie wiedziałam, że się tu wybierasz.

Matt położył na ladzie dwie dwudziestopięciocentówki.

- Celuję w samo oko byka. Milcz i patrz.

Bez słowa podała mu łuk i strzałę lekko drążącą dłonią. Matt z całym spokojem napiął cięciwę i wy­celował strzałę w centrum tarczy. Paf. Gumowa końcówka strzały przyssała się w samym środeczku byczego oka.

- Niezły strzał - powiedziała Christie i wręczyła mu smoka, który trochę chwiał się z trudem utrzymując równowagę. Matt wydobył z kieszeni nowiutki jednodolarowy banknot.

- No to jeszcze dwa razy poproszę. Szczęście mi dziś dopisuje.

Wygrał dwa kolejne smoki, z których jeden uparcie się przewracał.

- Zobacz, Matt...

- No to jeszcze trzy razy. Jestem w transie - sześć dwudziestopięciocentówek zadzwoniło o ladę. Za pierwszym razem chybił, ale już po chwili stał się szczęśliwym posiadaczem już pięciu sztruksowych smoków. Podniósł do góry jednego z nich i pociągnął za ogon.

- Chyba zaczynam lubić te potworki - zauważył.

- Powinienem im stworzyć jakiś dom.

- One miały już swój dom, zanim się tu pojawiłeś - oznajmiła.

- Czy wciąż jeszcze ukrywasz swoje uczucia, Mary Christine? - zapytał Matt ciepłym głosem.

- Idź do diabła, Matt! - przycisnęła ramiona do piersi, czując, że drży jak w febrze. - A w ogóle, co ty tutaj robisz? - zapytała szorstko.

- Przywiozłem parę nowinek, którymi chciałbym się z tobą podzielić - wyszczerzył zęby w uśmiechu, co sprawiło, że wyglądał łobuzersko i stanowczo nazbyt pociągająco. - Opublikowałem artykuł.

- Ojej, Matt... To wspaniale! - wykrzyknęła, pochylając się ku niemu nad ladą. - Wiedziałam, że tak się stanie, po prostu byłam tego pewna! Ty to przecież potrafisz...

- Zaczekaj, nie przesadzaj z tym entuzjazmem. To tylko dwustronicowy kawałek dla mało znanego czasopisma ekonomicznego. Napisałem o potrzebie uściślenia przepisów regulujących zawieranie transakcji giełdowych. Doprawdy, nie jest to materiał na serial telewizyjny, przeczyta to może dziesięć osób.

- Ja to przeczytam - oświadczyła Christie żarliwie.

- Och, Matt... - Wyciągnęła ku niemu ramiona ponad przedzielającą ich ladą straganu. Matt nie zwlekając, przesadził ladę jednym susem i mogła teraz przytulić się do niego, oprzeć policzek o gładki materiał kraciastej koszuli i wdychać jego sosnowy zapach.

- Powiedziałam ci już, że nigdy nie będę niczego na tobie wymuszać - mruczała Christie. -I dotrzymam słowa, może z tym jednym, jedynym wyjątkiem. Nie wypuszczaj mnie teraz z ramion...

Zaśmiał się cicho i uniósł w górę jej podbródek.

- Ależ Christie, zaczęłaś wywierać na mnie presję od chwili, kiedy przekroczyłem próg twoich drzwi, ja to sobie nawet chwalę. Czasami człowiek potrzebuje, by ktoś go lekko pchnął, czy też raczej dał mu solidnego kopniaka, wszystko jedno, jak na to spojrzymy. Ty miałaś rację. Bardzo potrzebowałem jakiejś odmiany w życiu. W gruncie rzeczy miałem już po dziurki w nosie giełdy, ale nie chciałem się do tego przyznać nawet przed samym sobą, nie chciałem uznać za stracone wszystkich tych lat. Przekonałem się jednak, że mogę zmienić kierunek mojej drogi, nie zbaczając z niej tak zupełnie. Giełda zawsze będzie mnie fascynować i zawsze będę żył jej życiem. Znalazłem tylko inny, lepszy sposób zajmowania się nią. A honorarium za napisanie artykułu wystarczyło mi nawet na kupno jeszcze jednej wędki!

Przerwał swój wywód, by ją pocałować. Christie zmrużyła rozkosznie powieki, delektując się orzeź­wiającym smakiem pocałunku. Już nie drżała, czuła za to błogą słodycz, rozlewającą się w jej żyłach. Pozostawała tak w ramionach Matta do czasu, aż nad jej głową jakiś obcy głos zapytał:

- Hej, czy tu się sprzedaje całusy?

Matt uśmiechnął się do Christie i ciasno objął ją w talii.

- Ta dama już należy do mnie.

Młody człowiek odprawiony z kwitkiem poszedł swoją drogą.

- Nie bądź taki zaborczy - zaprotestowała Christie.

- Kiedy ja już nie mogę bez ciebie żyć, Christie. Kocham cię.

Fala dziwnego ciepła zalała ją całą i jakieś wewnęt­rzne światło zapłonęło w jej sercu.

- Już drugi raz dzisiaj słyszę te słowa, wiesz?

Matt zmarszczył z troską brwi.

- Czy to znaczy, że mam rywala?

- Wyobraź sobie, powiedział mi to mój ojciec - uśmiechnęła się promiennie. - Ja też cię kocham, Macie Gallagher. Już nigdy nie chcę się z tobą rozstawać! Red River przestało być moim domem, odkąd zabrakło tu ciebie. Mogłabym chyba mieszkać na Saharze, bylebyś był ze mną...

Gładził delikatnie jej twarz.

- Wyjdź za mnie, Christie. Natychmiast. Spędzimy miesiąc miodowy w mojej nowej kopalni złota...

- A więc to ty kupiłeś Wielkiego Shelbiego! Sprzątnąłeś mi go sprzed nosa! - zakrzyknęła oburzona.

- Możemy to zaliczyć do wspólnego majątku.

- To chyba da się zrobić... - zarzuciła mu ręce na szyję i upajała się jego bliskością, obezwładniona nagłym szczęściem.

- Christie, ta moja pisarska kariera - to zupełnie karkołomny pomysł. Czy zdajesz sobie z tego sprawę? To nie pójdzie łatwo, przekonasz się.

- Ale będzie z tego dużo radości, dopóki będziemy się tym cieszyć oboje - powiedziała Christie z przeko­naniem. - Czuję to, Matt. Znajdziesz w domu doskonałe warunki do pracy. Powinniśmy też może zorganizować wkrótce objazd z cyklem odczytów, im szybciej tym lepiej. Tak wiele masz do powiedzenia na temat giełdy. Uważam, że mogłabym się okazać zupełnie niezłym agentem. Co ty na to?

Matt parsknął śmiechem.

- Widzę, że jak zwykle rozsadzają cię nowe pomysły i plany, zupełnie jak twojego tatę. Muszę się mocno postarać, żeby ci dotrzymać kroku.

- Nie przejmuj się. Nauczę się przy tobie odpoczywać. Może polubię wędkować - jej ucho przytulone do piersi Matta wysłuchało eksplozji śmiechu. Ucałował ją w nos i spojrzał serdecznie w oczy.

- Christie, wiem, że stać cię na wiele. Ale czy ty wytrzymasz moje częste podróże do Nowego Jorku. Muszę bywać tam regularnie.

- Będziesz mnie ze sobą zabierał. Muszę odrobić zaległości w kontaktach z ojcem. Właściwie nie mogę się tego doczekać. Poza tym przypuszczam, że Christopher Daniels Trzeci chętnie będzie oglądał swoje wnuczęta tak często, jak to tylko będzie możliwe...

Matt obdarzył pocałunkiem jej ucho.

- Ale jedna prośba. Upewnijmy się, że nasze dzieci są odporne na morską chorobę, zanim wejdziemy z nimi na pokład jakiegokolwiek promu...

Christie splotła palce na jego karku.

- Muszę wyjść za ciebie jak najszybciej, zanim jakaś ładna kowbojka zagnie na ciebie parol. Kilka z nich właśnie ci się w tej chwili przygląda.

Matta jednak nie interesowało nic, co działo się poza strzelnicą. Objął Christie jeszcze mocniej.

- Mary Christine Daniels Gallagher... Hmm, to brzmi zupełnie nieźle. Całkiem, całkiem nieźle...

Znów ją pocałował. Żadne słowa nie były im więcej potrzebne. Nie chcieli już dłużej żyć na przekór sobie i na przekór miłości.

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
0007 James Ellen Na przekór miłości
James Ellen Na przekór miłości
James Ellen Na przekor milosci
007 Ellen James Na przekór miłości
26 Piano Ellen Na strunach miłości
Na przekor grawitacji
Jest na swiecie milosc solo viol
Czekam na twą miłość mała, Teksty
cytaty na Walentynki, o miłości
1466 Na wielką miłość Eleni (2)
Czekam Mała Na Twą Miłość Akcent
JAKIE PRZESŁANIE NA TEMAT MIŁOŚCI I PRZYJAŹNI ZAWIERA?ŚŃ POETYCKA MAŁY KSIĄŻE
NA WIELKĄ MIŁOŚĆ (2)
Na wielką miłość
'jest na świecie miłość, religijne
19.05.08 Pozwól na bezwarunkową miłość, CAŁE MNÓSTWO TEKSTU
Awans na koniec miłości
Schuler?ndace Na przekor sobie

więcej podobnych podstron