ELLEN JAMES
Na przekór miłości
1
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Okna salonu otwarte były szeroko ku letniemu
popołudniu. Intensywne, złociste światło sączyło się do
pokoju, a lekki wiatr szeleścił w zasłonkach, jakby chciał
wywabić Christine do ogrodu. Lecz Christine Daniels nie
miała czasu na delektowanie się urodą dnia. Borykała się
właśnie z kuponem jasnoczerwonego, bawełnianego
materiału.
Zebrała kraj materiału i narzuciła go zawadiacko na ramię
manekina. Żywa czerwień była jej ulubionym kolorem. Czuła,
że uda jej się uszyć wspaniałą sukienkę, mimo że dotąd
potrafiła jedynie fastrygować. Ale w końcu szycie - to taki
sam cel jak wszystkie dotychczasowe, a zatem coś, z czym
należało się zmierzyć, stoczyć walkę i ostatecznie wygrać. To
wszystko było częścią jej zupełnie nowego życia, dalekiego od
napięć i presji, z którymi mocowała się w Nowym Jorku jako
wspólnik w ojcowskiej firmie maklerskiej na Wall Street.
Teraz wiodła żywot nieskomplikowany, lecz dostarczający
więcej satysfakcji - prowadziła swój własny interes, uroczy
pensjonat w niedużym, malowniczym miasteczku Red River
w stanie Nowy Meksyk.
Mrucząc coś do siebie, szperała w znalezionym na strychu
pudełku po cygarach wypełnionym guzikami. Wyjęła jeden z
nich, biały, dość zwykły i przyłożyła go do czerwonej tkaniny.
Mógł pasować, lecz wydawał się nieco pospolity. Odgarnęła
do tyłu pasmo długich, jasnomiodowych włosów i wsunęła
guzik w usta niczym cukierek. Ssała go w zamyśleniu,
przeczesując pudełko w poszukiwaniu czegoś niecodziennego.
Może rząd małych, perłowych guziczków wzdłuż całej
sukienki z góry aż na dół...
- Przepraszam - zagrzmiał głęboki, męski głos tuż za jej
plecami. Christine drgnęła zaskoczona, a wessany wraz z
2
dużym łykiem powietrza guzik wylądował w okolicach
tchawicy, gdzie utknął, zamykając dostęp powietrza. Nie
mogła oddychać! Jej serce zaczęło szaleńczo łomotać, podczas
gdy mężczyzna wciąż mówił.
- Szukam Mary Christine Daniels. Czy dobrze trafiłem?
Christine panicznie przestraszona usiłowała krzyknąć, lecz
nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Czuła, że jej płuca
eksplodują za chwilę z braku powietrza. Jedyne, co mogła
zrobić, to zatrzepotać ramionami jak pingwin pragnący
ulecieć.
- Czy to oznacza, że pani jej nie zna? - zapytał mężczyzna
z powątpiewaniem. Christine zatrzepotała ponownie, ale już
słabiej. Jak przez mgłę zobaczyła wzór na tapecie, który
zaczął falować - przekwitłe kuliste róże rozprzestrzeniające się
i kurczące w niepokojący sposób.
Twarz mężczyzny majaczyła gdzieś pomiędzy nią a
tapetą. Christine miała niejasne wrażenie, że jego rudawe brwi
zmarszczyły się złowrogo. Twarz przybliżała się i zdawała się
dziwnie nie należeć do żadnego ciała.
- Dobry Boże - powiedział nieznajomy. - Co pani sobie
zrobiła?
Poczuła na plecach uderzenie silnej dłoni i jeszcze
mocniej zaczęła się dławić. Ogarnęło ją przerażenie.
Mężczyzna chwycił stojący na stoliku wazon z jaskrami,
wyciągnął z niego kwiaty i podsunął go tuż pod jej nos.
- Wody - powiedział. - Pani musi napić się wody!
Christine chciała histerycznie roześmiać się. Spojrzała w
głąb wazonu i zobaczyła tam ciemną ciecz i zatopione w niej
rozmokłe łodygi. Poczuła się jak wessana w próżnię. Nie było
powietrza, nie było światła, niczego czego można by się
uchwycić...
Męskie ramię przytrzymało ją od tyłu, zaciskając się na jej
ciele jak imadło. Wiedziała, że nieznajomy starał się jej
3
pomóc, ale bolesny ucisk jego ramion sprawił, że poczuła się
jeszcze bardziej jak w potrzasku. Ogarnięta paniką zaczęła się
wyrywać. Atakowała kopniakami kość goleniową mężczyzny,
dopóki jego uścisk nie zwiotczał nieco.
Mężczyzna jej nie puszczał.
- Stój do cholery! - krzyczał. Nagle straciwszy
równowagę, oboje potknęli się o manekin, który zawirował
szaleńczo i runął na bok. Christine zaczęła pogrążać się w
nieświadomości. Wówczas ramiona mężczyzny znów się
zacisnęły. Mocnym uderzeniem pięści podbił jej klatkę
piersiową i guzik wyskoczył z niej gwałtownie.
Pierwsze co poczuła, to zbawienny zastrzyk powietrza
wdzierającego się do płuc. Dotąd tylko częściowo była
świadoma silnych ramion wciąż ją obejmujących i
masywnego, męskiego ciała, które do niej przywarło. Teraz
niespodziewanie poczuła się bezpieczniejsza dzięki ciepłu
promieniującemu z tego człowieka. Osunęła się bezwładnie
jak szmaciana lalka. Mężczyzna uniósł ją i bezceremonialnie
położył na kanapie. Opadła na poduszki, chwytając w płuca
powietrze. Wszystko wokół wydało się teraz jasne i ostre.
Delektowała się popołudniowym słońcem, zaglądającym
przez okna i wilgotnym, cierpkim zapachem jaskrów
rozsypanych na stoliku.
Mężczyzna pochylał się nad nią.
- Dobrze się pani czuje? - pytał z troską.
- Tak - zachrypiała, przypatrując mu się uważnie.
Był niezwykle przystojny, miał ciemnordzawe włosy i
wyraziste rysy twarzy. Nawet jego wydatny nos jakby
przydawał mu atrakcyjności. Słoneczne promienie
wydobywały rudawozłoty refleks na owłosieniu
przedramienia, a jego skóra miała złocisty odcień. Mężczyzna
z miedzi i złota...
4
Christine zamknęła i otworzyła oczy. Była tak
roztrzęsiona, że zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem
nadal jeszcze nie jest ofiarą halucynacji.
Mężczyzna wyprostował się.
- Przyniosę szklankę wody - powiedział. - Gdzie jest
kuchnia?
Wskazała kierunek i obserwowała go, gdy odchodził.
Poruszał się energicznie, stawiając długie, sprężyste kroki.
Gdy po chwili wrócił, z wdzięcznością przyjęła szklankę
wody sodowej. Uniosła się, by wypić parę łyczków, lecz zaraz
opadła na poduszki, poruszona nagłą myślą.
- Pan uratował mi życie - powiedziała. - Gdyby nie to, co
pan zrobił, byłoby już...
Nie mogła nawet dokończyć zdania. Objęła szklankę
dłońmi, jej palce drżały.
- To nie było dla mnie przyjemne przeżycie - od-
powiedział cierpko. - Proszę nadal trenować te kopniaki.
Świetnie to pani idzie.
Pochylił się nad wyblakłym perskim dywanem i podniósł
z podłogi coś białego i niedużego.
- Co robił ten guzik w pani buzi?
- Lepiej mi się myśli, kiedy coś żuję - wyjaśniła.
- Dość zwariowany zwyczaj - odpowiedział. - Może teraz
zrozumie to pani.
Podrzucił guzik, który z cichym „pac” wylądował na
blacie stolika.
- No cóż - powiedziała Christine. - Zakradł się pan
znienacka od tyłu. Każdy na moim miejscu skoczyłby jak
oparzony.
- Pukałem do drzwi frontowych, lecz nikt nie odpowiadał.
Czy to pani jest Mary Christine?
- Po prostu Christie - poprawiła go, przypatrując mu się
uważnie.
5
Jego piwne oczy przywoływały na myśl obraz górskiego
potoku, unoszącego garść jesiennych liści.
- Jak by na to nie patrzeć - powiedziała - uratowałeś mi
życie. Nie wiem, jak mogłabym się odwdzięczyć.
- Nie ma o czym mówić - odpowiedział zniecierpliwiony.
- Miałem co prawda zatrzymać się tu na parę dni, lecz może
zniknę na moment i pozwolę ci wydobrzeć. Wrócę
wieczorem...
- O, nie - zaprotestowała, kręcąc słabo głową opartą na
poduszkach kanapy. - Nie możesz odejść po tym, co zaszło.
Nie rozumiesz tego? Ocaliłeś mi życie, a to nas jakoś wiąże, to
znaczy... Nie możesz tak po prostu sobie pójść.
Christie widziała, jak twarz mężczyzny lekko tężeje.
Najwyraźniej nie chciał w żaden sposób ulec jej
niestosownym emocjom, ale to nie miało znaczenia. Drżała
wciąż od stóp do głów i bardzo kogoś potrzebowała. A on był
tuż, obok...
- To było ważne przeżycie dla nas obojga - powiedziała,
dzwoniąc lekko zębami. - Na pewno nie na co dzień ratujesz
komuś życie. To sprawia, że widzi się wszystko w innym
świetle. Taka byłam dziś wściekła na jednego z gości.
Zostawił w pokoju okropny bałagan, który musiałam
posprzątać. Ale to już teraz nieważne. To nie ma
najmniejszego znaczenia. Prawda?
Nie odpowiadał. Po prostu stał, przypatrując się Christie w
taki sposób, w jaki uczony mógłby studiować dziwaczny
gatunek zwierzęcia. Jego spojrzenie zatrzymało się na zmiętej,
kloszowej spódnicy z perkalu i luźnym podkoszulku, który
nawoływał śmiałym napisem „Przybądźcie na spływ potężną
rzeką Rio Grande”. Wreszcie przemówił.
- Jak się czujesz, Christie? - pytanie zabrzmiało dość
szorstko.
6
- Kręci mi się w głowie. Czuję się nieźle, tylko jestem
trochę rozbita.
Odebrał od niej szklankę i odstawił na stolik. Potem ujął
jej dłonie.
- Masz zimne ręce - powiedział. - Pewnie jesteś w szoku. -
Christie nie zaprzeczyła. Bliskość tego mężczyzny jakby
potęgowała niepokój w jej sercu, które waliło nierówno i
nawet zawroty głowy zdawały się nasilać.
Dotknął wierzchem dłoni jej czoła.
- Nie masz gorączki - stwierdził. Przemawiał szorstko i
rzeczowo, ale jego dotyk był ciepły i Christie czegoś zabrakło,
kiedy po chwili cofnął rękę. Otulił ją szydełkowym,
wełnianym szalem, który leżał na kanapie. Jego gest nie miał
w sobie nic czułego, a jednak Christie poczuła się niezmiernie
błogo. Usiadł w fotelu naprzeciwko. Nosił wąskie dżinsy,
które podkreślały szczupłość jego bioder. Były najwyraźniej
nowiuteńkie. Podobne wrażenie sprawiała koszula. Jej krój
podkreślał szerokie ramiona, ale zdawało się, że jest noszona
po raz pierwszy. Widoczne były charakterystyczne
zagniecenia materiału.
- Jak się nazywasz? - zapytała.
- Matt Gallagher.
- Gallagher... a, tak - powiedziała ucieszona. -
Zarezerwowałeś pokój na weekend. Ulokowałam cię na
drugim piętrze, jest tam spokój i cisza oraz cudowny widok na
narciarskie stoki. Wyglądają przepięknie, takie zielone.
Oczywiście są malownicze także, kiedy spadnie śnieg -
dorzuciła niezupełnie a propos. - A tej zimy mam zamiar
szaleć na nartach. Czy jeździsz na nartach, Matt?
- Nie miałem okazji spróbować - padła lakoniczna
odpowiedź. Kręcił się na fotelu i wyglądał nieswojo.
Po chwili wyjął z kieszeni dżinsów niewielki złoty
zegarek i sprawdziwszy godzinę, zaczął obracać go w palcach
7
pieczołowicie niczym talizman. Kiedy po chwili spojrzał na
nią badawczym, taksującym wzrokiem, Christie posmutniała.
Ten wyraźny brak entuzjazmu czy jakiejkolwiek zachęty
sprawiał jej przykrość. Przybysz najwidoczniej nie dostrzegł
w niej pięknej kobiety, chociaż z pewnością wyglądała
atrakcyjnie. Jej ciemnoblond włosy o niespotykanym odcieniu
opadały puklami aż do pasa, a oczy miały odcień głębokiego
błękitu. Policzki były nieco zaokrąglone, ale cała sylwetka
wysmukła. A oto niejaki Matt Gallagher spoglądał na nią bez
najmniejszej aprobaty niczym na oskubaną gęś. Odrzuciła szal
i usiłowała usiąść.
- Auu! - krzyknęła z bólu, zaczepiwszy kosmykiem
włosów o jeden z guzików w oparciu kanapy.
- Cóż się znowu stało? - zapytał Matt, wpychając zegarek
na powrót do kieszonki. W mgnieniu oka był przy niej.
Poczuła przyjemną woń wody kolońskiej, która mieszała się z
zapachem nowiusieńkiego teksasu. Bardzo pociągające
wydały się jej piegi na jego nosie.
Pociągnęła za uwięziony kosmyk.
- Pomogę ci - zaproponował.
Delikatnie manipulował przy jej włosach, lecz bez
powodzenia.
- Musi być jakiś sposób - mruczał do siebie. -
Zobaczymy...
Usiadł obok na kanapie i obiema rękami dotykał jej
głowy. Niczym harfista starający się opanować nową melodię
pracował pieczołowicie na strunach jej włosów. Miał
sprężyste, kształtne palce o mocnych kostkach. Nigdy nie
przypuszczała, że kostki męskich dłoni mogą kryć w sobie
tyle magnetyzmu.
- Stanowczo powinnaś unikać guzików - oświadczył Matt.
Nadal nie dawał za wygraną. - Wygląda na to, że już wiem.
Zaczekaj... mam!
8
Triumfalnie uwolnił ostatnie pasemko.
Nie od razu wypuścił z ręki jej włosy. Przez chwilę
spływały swobodnie między jego palcami. Przyjrzał się im.
- Hmm - w jego głosie brzmiało lekkie zdziwienie.
Cokolwiek miał na myśli, nie było to miłe. Do licha! To
brzmiało, jakby właśnie zobaczył węża zaplątanego wokół
własnego ramienia. Christie uniosła głowę i zdecydowanym
gestem odgarnęła wszystkie włosy na jedno ramię.
Matt przyglądał się jej, pocierając w zamyśleniu brodę.
- Być może twój ojciec ma rację. Ktoś powinien
zaopiekować się tobą.
Słowa te spadły na Christie jak piorun z jasnego nieba.
- Co?! Znasz mojego ojca? - zapytała oburzona. Z osobą
własnego ojca, Christophera Danielsa
Trzeciego, wiązała Christie większość bolesnych
wspomnień. Bardzo długo próbowała żyć podług jego
oczekiwań, lecz nigdy jej się to w pełni nie udało. Teraz, gdy
była wreszcie wolna, nie miała najmniejszej ochoty wrócić ani
pod jego, ani pod czyjekolwiek skrzydełka.
Matt wzruszył ramionami niecierpliwie, jakby chciał coś
wyjaśnić.
- Jestem nowym wspólnikiem twojego ojca.
- Rozumiem - wycedziła Christie. - Zająłeś moje miejsce
w firmie Daniels, Peters i Bainbridge. Teraz jest to już z
pewnością firma Daniels, Peters, Bainbridge i Gallagher.
- Świetna myśl. Jednak obawiam się, że całą firmę
wkrótce diabli wezmą i nie będzie co zbierać. A wszystko z
twojego powodu, droga Christie Daniels!
Spoglądał na nią z jawną niechęcią.
- O czym ty mówisz? - zapytała. - Mój ojciec jest jednym
z najlepiej prosperujących maklerów na całej Wall Street. I z
pewnością ma się dobrze. Cóż takiego się stało?
9
Poczuła nagły niepokój, wróciły echa dzieciństwa, kiedy
ojciec był dla niej wszystkim. Dzisiaj nie miała co do tego
złudzeń, lecz wciąż przecież nie życzyła mu źle...
- Wiedziałabyś, co się dzieje, gdybyś odbierała jego
telefony lub odpowiadała na listy, zamiast wysyłać je
nietknięte.
Zmienił pozycję i stare sprężyny kanapy jęknęły pod jego
ciężarem. Był mężczyzną potężnym i masywnym, lecz nie
ponad miarę. Wyglądał niczym poszukiwacz złota, który
właśnie zjawił się w dolinie, by nabyć dla siebie ekwipunek w
miejskim składziku. Z pewnością nie jak nowojorski makler...
mężczyzna ulepiony z tej samej gliny, co jej ojciec. Poczuła
się osaczona przez kogoś, kto w końcu wdarł się podstępnie
do jej domu. Zacisnęła dłonie w pięści i oświadczyła:
- Moje wzajemne stosunki z ojcem to z pewnością nie
twój interes.
- Niestety to jest mój interes - Matt pochylił się ku niej.
Miał złowrogi wyraz twarzy, w czym trochę przypominał
niedźwiedzia grizzly, oglądanego kiedyś przez Christie w
parku Yellowstone.
- Czy myślisz, że dla przyjemności przywlokłem się tu, by
cię odszukać? Otóż nie. Ale ponieważ z twojego powodu stoi
pod znakiem zapytania cała moja kariera, nie miałem
specjalnego wyboru.
- Nie wiem, o czym mówisz - zaprotestowała. - W ciągu
ostatnich czterech miesięcy nie miałam żadnego kontaktu z
ojcem. Jakim więc cudem mogłam mieć wpływ na twoją
karierę?
Matt zaklął pod nosem. Wstał i podszedł do walizki.
Wyjął z jej bocznej kieszeni jakąś teczkę i podał ją
dziewczynie.
- Czytaj - nakazał.
10
Christie była wściekła. Miała raz na zawsze dość
rozkazujących jej facetów. Ale musiała wiedzieć, o czym
mówi ten człowiek. Otworzyła teczkę i wśród pliku
dokumentów zobaczyła list od ojca. Przez chwilkę ważyła go
w dłoni. Papier był w najlepszym gatunku, jak zresztą
wszystko, czego kiedykolwiek dotknął jej ojciec. Sam był
chodzącą doskonałością i wymagał perfekcjonizmu od innych.
Wciąż nie mogła otworzyć listu. W ciągu minionych miesięcy
żal walczył w niej z poczuciem winy z powodu zerwania z
domem. Jednak wyzwolenie się spod władzy ojca stało się dla
niej w pewnym momencie jedynym wyjściem, prawdziwym
wybawieniem po wielu latach życia w nieustannym napięciu.
On nie miał prawa znów wdzierać się do jej świata!
Christie spojrzała na Matta, który stał teraz obok kominka
i lustrował ponuro kolekcję porcelanowych kotków.
Rozerwała kopertę. Im szybciej dowie się w czym rzecz, tym
lepiej. Szybko przebiegła wzrokiem list, napisany na równie
wytwornym papierze jak koperta.
Moja droga Mary Christine!
Bardzo mnie boli to, że unikasz ze mną wszelkich
kontaktów. Nie widzę innego wyjścia niż wysłanie Matta w
charakterze emisariusza.
Ostatniego dnia, rzuciwszy wiele gorzkich oskarżeń pod
moim adresem, nie dałaś mi jednocześnie szans obrony. Przez
całe życie pracowałem i walczyłem głównie po to, by
zostawić ci coś cennego w spadku. Tylko dlatego firma
Daniels, Peters i Bainbridge cokolwiek dla mnie znaczyła.
Cóż, przyznaję, że starałem się zaaranżować twoje
zaręczyny z Orenem Petersem, lecz czy nie miałem swoich
racji? Oren jest ambitnym młodym człowiekiem i podobnie
jak ty, spadkobiercą firmy. Jego ojciec zawsze był dla mnie
kimś więcej niż wspólnikiem, był moim najbliższym
11
przyjacielem. Dlaczego nasze dzieci nie miałyby się połączyć,
by wspólnie kiedyś przejąć dziedzictwo? Miałem zresztą
wrażenie, że byłaś zainteresowana Orenem, zanim przejrzałaś
mój plan.
Dzisiaj to wszystko nie ma żadnego znaczenia. Nie
chciałaś przejąć mojej spuścizny i odtąd firma praktycznie
przestała się dla mnie liczyć, Mary Christine. Postanowiłem ją
zatem rozwiązać po trzydziestu latach budowania. Bez ciebie
moja praca straciła sens. Otrzymasz od Matta niezbędne
dokumenty, których podpisanie umożliwi mi dalsze kroki
likwidacyjne. Nadal jesteś głównym udziałowcem i bez twojej
zgody nie mogę nic zrobić. Jest w tym zresztą pewna ironia
losu, nie sądzisz? W efekcie więc ty zwyciężyłaś. Myślę, że
zawsze ci o to chodziło.
Szczerze oddany
Twój ojciec
Christie przeczytała list raz jeszcze i z niedowierzaniem
roześmiała się głośno.
- Przeszedł samego siebie - oświadczyła. - Grozi
zlikwidowaniem biznesu! W rzeczywistości to ostatnia rzecz,
na jaką by się zdobył. Za to po mistrzowsku usiłuje mnie
podejść, abym przepełniona uczuciem winy wróciła do
Nowego Jorku pierwszym samolotem. Prawdziwy mistrz
manipulacji!
Przez chwilę odczuła szczery podziw dla gry ojca, a potem
z pogardą cisnęła list na podłogę. Oburzyła ją ta przebiegła
próba ponownego zawładnięcia nią, ale jednocześnie była zła
na siebie. Psiakrew! Znowu w końcu czuła się winna, a
przecież dokładnie o to chodziło jej prześladowcy.
Matt odwrócił się w jej stronę.
- Wydaje mi się, że czegoś tu nie rozumiesz - powiedział
chłodno. - On naprawdę chce zlikwidować firmę z powodu
12
tych sentymentalnych idiotyzmów. I tak czy inaczej musisz go
powstrzymać, zanim zrobi coś arcygłupiego. Obiecałem mu,
że przekażę ci te papiery, ale nie mam zamiaru pozwolić ci na
ich podpisanie.
- A więc świetnie się składa. Bo ja ich na pewno nie
podpiszę! - odepchnęła od siebie teczkę.
- To jeszcze mało - kontynuował Matt. - Musisz
uporządkować swoje rachunki z ojcem. Nieważne jak -
zadzwoń do niego albo najlepiej leć ze mną do Nowego Jorku.
Jesteś jedyną osobą, która może sprawić, że zmieni zdanie. Im
szybciej się do tego weźmiesz, tym lepiej dla nas wszystkich.
Christie rozdrażniło to nachalne mieszanie się do jej
spraw. Obrzuciła rozmówcę lodowatym spojrzeniem.
- Nie pozwolę sobą manipulować. Ani tobie, ani mojemu
ojcu - powiedziała. - A swoją drogą, jeśli rzeczywiście
obchodzi cię przyszłość firmy, możesz sobie wykupić mojego
ojca razem z Orenem Petersem. Terence Bainbridge wycofa
się wkrótce, nie ma więc co na niego liczyć, lecz ty i Oren
stworzycie z pewnością miły duet - ironizowała.
- To niezły dowcip. Ja i twój beztroski eks-narzeczony
jako para wspólników.
- Oren nie jest żadnym lekkoduchem - zaprotestowała. -
Jest tak samo despotyczny i uparty jak mój ojciec - utkwiła
spojrzenie w rozmówcy - który zresztą zawsze otaczał się
ludźmi tego pokroju. Ty też nie wyglądasz na wyjątek.
Zignorował tę uwagę, zajęty nagle porcelanową figurką
kota z wymalowanymi na ogonku dzwoneczkami. Obejrzał ją
krytycznie ze wszystkich stron mówiąc:
- Nawet gdybym chciał wykupić twojego ojca, nie byłoby
mnie na to stać - lekki grymas wykrzywił jego usta. - Mój
ostatni wspólnik dokonał poważnych nadużyć i zupełnie
rozłożył interes. Musiałem zaczynać wszystko od początku i
oto po raz drugi mogę zrobić klapę, w dodatku z powodu
13
niedorzecznej kłótni rodzinnej. Prześladuje mnie chyba jakieś
fatum.
Wypuścił z ręki porcelanową figurkę, która upadła z
hałasem. Dziwnym trafem nie rozleciała się na kawałki.
Christie przeszyła Matta zimnym wzrokiem.
- Obwiniasz mnie za wszystkie niepowodzenia swojego
życia. To raczej nie w porządku, nie uważasz?
Wolnymi krokami przemierzał pokój, zatrzymując się co
chwila, by usunąć ze swojej drogi jakiś wiklinowy mebel.
- Obwiniam korupcję i nadużycia na rynku papierów
wartościowych. Obwiniam mojego wspólnika, który zniszczył
nasz wspólny interes i moją wiarę w przyjaźń. Obwiniam
twojego ojca, który zachowuje się jak sentymentalny stary
głupiec - i ciebie także za to, że uciekłaś z Nowego Jorku,
zostawiając po sobie cały ten bałagan i licząc, że ktoś go za
ciebie uporządkuje.
Zatrzymał się na widok wysokiej, osobliwej komody,
która mu stała na drodze.
- Po jakiego czorta jest tu aż tyle mebli? - zapytał
zaczepnie. - Ten pokój przypomina jakiś opętany antykwariat.
- Lubię starocie - oświadczyła Christie. - Nigdy nie
miałam na to czasu w Nowym Jorku. Właściwie na nic nie
miałam tam czasu.
Rozejrzała się dokoła, obdarzając ciepłym spojrzeniem
otaczający ją rozgardiasz - pokiereszowane biurko z
żaluzjowym zamknięciem, które przycupnęło w kącie jak
zwierzak pielęgnujący swe rany, staroświecki grzejnik,
wynaleziony gdzieś w sklepie ze starzyzną w Santa Fe,
ozdobny wiktoriański kwietnik. Jak dotąd nic nie cieszyło ją
bardziej niż wynajdowanie coraz to nowych drobiazgów w
coraz to innych stylach - egipskim, gotyckim, renesansowym,
rokokowym, kolonialnym czy japońskim.
14
Zwróciła się w stronę Matta, ciekawa czy jest w stanie
dostrzec, jak wiele znaczyło dla niej to nowe życie, którego
każdy kolejny dzień krył w sobie masę radości i
niespodzianek. Lecz Matt Gallagher należał do innego świata i
prawdopodobnie nie doceniał uroków rzeczy małych i
prostych. Musiała przyjąć inną linię obrony.
- Posłuchaj, Matt - zaczęła. - Ja właściwie nie miałam
innego wyjścia. To narastało od tak dawna... - pokiwała głową
ze smutkiem. - Gdy jesteś maklerem, jedyne co cię obchodzi -
to pchanie akcji w górę, wyżej niż w zeszłym tygodniu, wyżej
niż wczoraj. Codziennie rano budziłam się z nerwową
wysypką - otrząsnęła się na samo wspomnienie. - Śniłam sen
swojego ojca, a nie mój własny, i to stawało się czasem nie do
zniesienia - ciągnęła. - A potem miała miejsce wielka farsa z
moimi zaręczynami z Orenem. Zorientowałam się, że
wszystko to uknuł mój ojciec, praktycznie przekupił Orena, by
tylko biedak mi się oświadczył! Tak więc ostatnia kropla
przepełniła mój kielich goryczy. Życie pod presją wymagań
ojca było jednym pasmem udręk i już to wystarczyłoby, żeby
odejść. Lecz on posunął się jeszcze dalej, próbując narzucić
mi małżeństwo. Nie pozostawało mi nic innego, jak
natychmiast wyjechać. Czy jesteś w stanie to zrozumieć?
- Mimo wszystko powinnaś była zostać w Nowym Jorku -
odpowiedział Matt. - Należało rozwiązać własne problemy,
zamiast od nich uciekać.
Miał niezadowoloną minę. Najwyraźniej zastanawiał się
nad tym, jak dowieść, że gdyby tylko starczyło jej odwagi,
powinna wrócić do domu dla własnego dobra.
- Nie mam zamiaru kroczyć kolejną wydeptaną przez ojca
ścieżką - oznajmiła stanowczo. - I możesz mu to powtórzyć.
- Pośredniczenie między tobą a ojcem nie ma żadnego
sensu - zawyrokował. - I niczego nie rozwiąże. Musisz sama
to z nim załatwić i powstrzymać go w jego szaleństwie.
15
Naprawdę nie chciałbym przyglądać się, jak kolejna firma
pada na moich oczach. Możesz być tego pewna - to bardzo
żałosny widok.
Christie poczuła, jak krew uderza jej do głowy.
- Tracisz czas! - wykrzyknęła. - O ile wiem Christopher
Daniels Trzeci może robić wszystko, na co ma ochotę!
Matt stanął przed nią z rękoma ukrytymi głęboko w
kieszeniach dżinsów. Wyglądał groźnie.
- Przekonam cię, Christie, nieważne jakim kosztem.
- Żaden człowiek nie będzie mi dyktował, co mam robić.
Dotyczy to i ciebie!
Po raz pierwszy uśmiechnął się - zwodniczym, ujmującym
uśmiechem.
- Jeszcze zobaczymy, Christie - powiedział miękko. -
Zobaczymy...
16
ROZDZIAŁ DRUGI
Christie z trudem wydobyła się z objęć zapadniętej starej
kanapy. Wciąż jeszcze była oszołomiona i zdawało się jej, że
zaraz straci przytomność. Rzeczywiście, zachwiała się nieco i
wtedy Matt ponownie ruszył z pomocą. Objął ją ramieniem
pewnie i stanowczo, a zarazem zaskakująco delikatnie.
Poczuła dziwną, bezwładną błogość w całym ciele.
- Dobrze się czujesz? - zapytał z niepokojem.
- O tak... Nieźle, dziękuję - odparła, odsuwając się nieco
od niego. Krępowała ją subtelność tego uścisku.
- No cóż - przemówiła rzeczowym tonem. - Skoro musisz
zatrzymać się w Red River, powinieneś spróbować w hotelu
Blue Spruce na Main Street, pewnie mają tam wolne miejsca.
- Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo - powiedział pewnie.
- Zostanę tutaj.
- Nie ma mowy!
- Jak to, czyżbym nie miał rezerwacji?
- W zasadzie tak, ale...
- Więc nie możesz mnie odesłać. Jestem gościem jak inni.
Christie zerknęła kpiąco na rozmówcę. Targały nią
sprzeczne uczucia. W gruncie rzeczy Matt bardzo jej się
podobał i niemiła była myśl, że oto miałby zniknąć raz na
zawsze za drzwiami i umknąć z jej życia. Rozsądek jednak
nakazywał pozbyć się go natychmiast, zanim przestałaby
panować nad emocjami. To przecież wysłannik jej ojca.
Należało się go wystrzegać.
Lecz z drugiej strony ufała przecież sobie i własnej
odporności na jego wdzięki. A Matt będzie w Red River tylko
kilka dni. Dlaczego nie pozwolić mu zostać?
- Jestem kobietą interesu - powiedziała po chwili - i
byłoby głupotą odsyłać gościa, który płaci. Ale nie oczekuj
specjalnego traktowania.
17
Rozmowa utknęła w martwym punkcie. Christie wreszcie
przemówiła.
- Zaprowadzę cię do twojego pokoju, żebyś mógł się
rozgościć - zadecydowała. - Trochę później dopełnimy
formalności.
Nie czekając na odpowiedź, ruszyła w kierunku schodów.
Matt podniósł walizkę i podążył za nią. Nim przeszła parę
kroków, położył dłoń na jej ramieniu.
- Zwolnij - doradził. - Lepiej nie chodź zbyt energicznie
jeszcze przez jakiś czas.
Ta poufałość irytowała i dziwnie niepokoiła dziewczynę.
Ponieważ wciąż jednak nie czuła się dobrze, pozwoliła, by
ujął ją pod rękę i razem weszli na drugie piętro.
- Oto twój pokój - oznajmiła, otwierając zamaszyście
drzwi.
We wnętrzu niepodzielnie królowały starocie. Oczom
gościa ukazały się dwa sekretarzyki z lustrami, bujane krzesło
i fotel, taboret i krzesło na kółkach, parę oszklonych
biblioteczek, rustykalne sosnowe biurko i miniaturowy
klawikord w idealnym stanie. Całego tego dobytku, niczym
obwarowanej fortecy, strzegło ogromne łoże, ulokowane
pośrodku.
- Przytulnie tu, prawda? - zapytała Christie, torując sobie
drogę między sekretarzykiem a bambusowym bujakiem. Matt
stał w drzwiach, obserwując podejrzliwie pokój, jakby miał do
czynienia z niebezpieczną zasadzką. Wreszcie przekroczył
próg, podszedł do łóżka i położył na nim walizkę, sprawdzając
jednocześnie sprężystość materaca i obrzucając Christie
odpowiednio wymownym spojrzeniem.
- Musisz wiedzieć, Matt - zagadała - że skoro już jesteś w
Red River, możesz tutaj nieźle się rozerwać. Masz wiele
różnych możliwości: łowienie ryb, pływanie tratwą, piesze
wyprawy...
18
Spojrzał na nią ironicznie.
- Obawiam się, że nie będę miał na to czasu. Wracam do
Nowego Jorku w poniedziałek, a ty polecisz ze mną.
Zmarszczyła gniewnie brwi w odpowiedzi.
- Nigdy nie wrócę do Nowego Jorku. Jestem teraz kimś
innym i żyję zupełnie innym życiem.
Matt otworzył walizkę.
- Nikt nie żąda od ciebie wielkich ofiar, Christie. Jedyne,
czego oczekuję, to że zjawisz się w domu i powstrzymasz ojca
od robienia głupstw. Potem możesz spokojnie wracać do
swojego raju na końcu świata.
Christie poruszyła się gwałtownie.
- Kiedy się przekona, że jestem w Nowym Jorku, zrobi
wszystko, żeby mnie tam zatrzymać. W tym cały problem - on
stara się grać na moich emocjach i na moim poczuciu winy.
Naprawdę świetnie to potrafi.
Matt wzruszył ramionami.
- To może wrócisz do pracy w firmie? Naprawdę tak
bardzo przeraża cię perspektywa życia w Nowym Jorku i
pracy na giełdzie?
Christie kiwnęła głową.
- To piekło jest nie do wytrzymania. Czy ty tego nie
zauważyłeś? Spójrz na siebie. Jesteś napięty jak struna,
wezbrany wulkan, który za chwilę wybuchnie.
Matt gniewnie zerknął na Christie znad walizki.
- To fakt, że żyję w napięciu - przyznał cierpko.
- I czasem mam tego dość! Ale nie mogę tak po prostu
wszystkiego rzucić po piętnastu latach pracy. Nie wolno
uciekać od odpowiedzialności w taki sposób, jak robisz to ty.
- Czasami obowiązek nas przytłacza - odpowiedziała
Christie. - Bardzo długo starałam się spełniać wszystkie
polecenia mojego ojca. Nie mogę jednak poświęcić własnego
szczęścia, by go zadowolić.
19
Obserwował ją z zaciętą miną, lecz milczał. Christie czuła,
że zdobyła lekką przewagę. Usiadła na łóżku i rozkołysała
materac, który okazał się sprężysty i jędrny. Na pewno dobrze
będzie służyć Mattowi... Wyobraziła sobie jego duże, silne
ciało rozciągnięte na łóżku i pogrążone we śnie...
Z trudem przełknęła ślinę, przywołując wyobraźnię do
porządku. Matt wypakowywał właśnie z walizki stertę koszul.
Wszystkie miały oryginalne opakowania i wyglądało na to, że
ich właściciel odwiedził niedawno jakiś sklep, zażądawszy
różnych koszul na każdą okazję.
- Dlaczego przytaskałem ze sobą cały ten śmietnik? -
marudził, rozwijając parę długich, żółtych skarpetek. Coraz to
nowe rzeczy wyskakiwały z walizki, a Matt miał taką minę,
jakby nie on je tam wkładał.
Christie zwróciła uwagę na flanelową bluzę w zielono-
niebieską kratę i parę sztruksowych spodni.
- To akurat bardzo mi się podoba - pochwaliła, gładząc
miękką flanelę. - Czy zabrałeś ze sobą także szorty? Albo
adidasy?
Wychyliła się, by dojrzeć buty, które miał na nogach.
Okazały się nieskazitelnie nowymi butami do górskiej
wspinaczki.
- Jesteś całkiem nieźle wyposażony. Myślę, że nie jesteś
przypadkiem beznadziejnym.
- Co za wścibska osoba z ciebie.
- Zgadza się - przyznała, nie tracąc pewności siebie.
Wyprostowawszy się próbowała właśnie zgarnąć włosy tak,
by je zapleść w jeden luźny warkocz.
- Jestem okropnie wścibska, ale przy okazji życzliwa. Te
cechy uczyniły ze mnie niezłego maklera. W moich klientach
zawsze bardziej interesowało mnie to, kim są, niż to, ile
posiadają. A oni to we mnie cenili. Czy możesz to sobie
20
wyobrazić? Makler, który w gruncie rzeczy nienawidzi
mechanizmów giełdy.
Matt skrzyżował ręce na piersiach i obojętnie przyglądał
się dziewczynie.
- Niezły makler? Jeśli wierzyć twojemu ojcu, byłaś
rewelacyjna.
- Jakie to dziwne... Nigdy mi tego nie powiedział. Raczej
dawał do zrozumienia, że nie spełniam jego oczekiwań.
- Mogłaś mu przecież powiedzieć, że potrzebujesz jakiejś
zachęty - podsunął. - Więcej uznania z jego strony...
- To by niczego nie załatwiło - żachnęła się.
- Sprawy zbyt się skomplikowały. Chciałam przecież, by
nie tylko mnie doceniał, ale również szanował. Chciałam,
żeby zaakceptował moje prawo do podążania własną drogą,
nie tylko tą jedną jedyną, którą on sam wytyczył.
Podeszła do okna.
- Red River jest dla mnie miejscem szczególnym -
powiedziała z przejęciem. - Kiedyś spędziłam tu z ciotką
wspaniałe wakacje, miałam wtedy czternaście lat. Tutejsze
lato po prostu mnie oczarowało i nigdy nie przestałam marzyć,
że powrócę w to miejsce. I wróciłam! To mój największy w
życiu sukces, niestety, bardzo różny od tego, jakiego
oczekiwał mój ojciec. Czy wiesz, że był to mój pierwszy
samodzielny wybór? Nie przyszło mi łatwo i tym bardziej
jestem z siebie dumna.
- Moje gratulacje - oświadczył Matt bez przekonania.
Wciąż opróżniał walizkę, coś przy tym do siebie mrucząc pod
nosem. Bez trudu mogła się zorientować, że jego biadolenie
dotyczyło w równym stopniu poszczególnych części własnej
garderoby, jak również jej niepoczytalnego postępowania.
Christie patrzyła jak znoszony, szaro-brązowy dres,
wyrzucony w powietrze, wylądował po chwili na stercie
rozrzuconych po całym łóżku ubrań.
21
- Och, ta rzecz już była w użyciu - stwierdziła
zaciekawiona. - Pewnie w tym biegasz?
- W zasadzie tak - przyznał niechętnie, jakby odkryła coś
nazbyt osobistego.
- Dobrze, że ćwiczysz, to rozładowuje napięcia. Czy
stosujesz jakąś dietę? - dopytywała się. - Jadasz jak należy,
czy raczej tylko zimne napoje i kawa przez cały dzień?
Służbowe obiady i kolacyjki z klientami też nie są szczytem
racjonalnego odżywiania. Prędzej czy później kończy się to
wrzodami żołądka.
Matt postanowił odwrócić uwagę Christie od własnych
zwyczajów gastronomicznych.
- Wrzody... - podchwycił hasło. - To mi przypomniało, że
jestem głodny. Czy jest tu blisko jakaś dobra knajpka?
Christie odstąpiła od okna. Przyjrzała się rdzawo-
brunatnej czuprynie Matta i wyrazistym rysom jego twarzy.
Był stanowczo zbyt przystojny. Fizycznie pasował jak ulał do
górskiego otoczenia, ale coś zaciętego w jego twarzy mówiło
jej, że myślami jest daleko. Ogarnęło ją dziwne wzruszenie.
Ten człowiek kilka chwil wcześniej uratował jej życie.
- Nie musisz jeść w restauracji - powiedziała. - Możesz
zjeść kolację ze mną, przygotuję coś szybkiego.
Zmarszczył brwi i lekka bruzda przecięła mu czoło. Myśl
o wspólnej kolacji wyraźnie nie wzbudziła w nim entuzjazmu.
- Nie oczekuję specjalnego traktowania - powiedział
oschle.
- Jak chcesz - Christie ruszyła w stronę toalety, potykając
się o nogę zastawiającego przejście krzesła.
- Jesteś chodzącym nieszczęściem.
- Nie przypominam sobie, aby przydarzały mi się takie
historie, zanim się tu pojawiłeś.
Z szafki wyjęła dwa czyste ręczniki i podała je Mattowi.
- Wykąpać się można na dole - informowała.
22
- Poza tobą nikt się na tym piętrze nie zatrzymał, jesteś
więc sam.
Skierowała się w stronę drzwi, lawirując pomiędzy
meblami. Odwróciła się w progu.
- Parę kroków stąd w Miner's Cafe podają dość lichy
kotlet rybny - powiedziała. - Ale gdybyś zdecydował się
dołączyć do mnie, będę na dole... Potraktuj to jako wyraz
wdzięczności za uratowanie mi życia. Zazwyczaj nie serwuję
kolacji moim gościom - dodała powściągliwie - ale tym razem
mam ochotę zrobić wyjątek.
Wyszła z pokoju, nie czekając na odpowiedź. Cóż, jeżeli
on nie zdecyduje się na wspólną kolację, to nawet lepiej dla
obojga. W swoim nowym życiu Christie nie przewidywała
specjalnego miejsca na męskie towarzystwo.
Wróciła do salonu, gdzie wciąż leżał na podłodze
przewrócony manekin. Podniosła go. Odruchowo wygładzała
fałdy materiału, daleka już teraz od fantazjowania na temat
kroju sukienki.
Jej uwagę przykuł biały guzik na nocnym stoliku -
sprawca niedawnej katastrofy. Ukryła go w dłoni, myśląc, że
mimowolnie stał się w jej oczach symbolem więzi między nią
a Mattem.
- Do diabła! - zaklęła. Nawet jeśli rzeczywiście uratował
mi życie, tego typu wzruszenia nie powinny mnie dotyczyć. I
naprawdę nie wiem, dlaczego tak zależy mi na tym, żeby tu
zszedł na kolację! Może działa tu syndrom wybawcy i
wybawionej. Heros wybawił z opresji heroinę i teraz ona jest
mu winna dozgonną wdzięczność. Jakie to dogodne pole do
fantazjowania i snucia romantycznych mrzonek!
Wrzuciła guzik do pudełka po cygarach i zatrzasnęła
wieczko. Żaden mężczyzna nie zakłóci spokoju jej nowej
egzystencji, nawet Matt Gallagher. Bez względu na to jak
dalece byłaby mu wdzięczna i niezależnie od tego, czy jej się
23
podobał, czy nie - reprezentował wrogi obóz i o tym nie
należało zapominać.
Uznawszy, że dostatecznie zapanowała nad sytuacją,
Christie przekroczyła próg kuchni, jednego z najukochańszych
miejsc w swoim nowym domu.
Zmierzyła wzrokiem potężny, zwalisty piec niczym
przeciwnika przed walką. Również na polu kulinarnym miała
zamiar niebawem osiągnąć mistrzostwo, zwłaszcza że w
Nowym Jorku zawsze jadała poza domem. Miała zwyczaj
wyrywać się z pracy na krótko w porze lunchu, kupować na
wynos porcję ciepłej zupy, a na pobliskim straganie banana
lub jabłko i wszystko to przełykać pospiesznie na schodach u
podnóża biurowca. Teraz nikt nie zmusiłby jej do takich
poświęceń. Z upodobaniem pielęgnowała wizję samej siebie
jako niezrównanej autorki pysznych, domowych potraw.
Pewne sukcesy w tej dziedzinie miała już za sobą i dziś
wieczorem postanowiła odnieść kolejny, oszałamiający
sukces, na wypadek gdyby niejaki Matt Gallagher miał zamiar
do niej dołączyć.
Oczywiście nie chodziło o to, żeby wywrzeć na nim
wrażenie, czy też dowieść swej kobiecości. Co to, to nie!
Kobiety stosują takie sztuczki, kiedy chcą zdobyć mężczyznę,
a o to Christie z pewnością nie chodziło. To była kwestia
pewnej ambicji. Jeśli ona pitrasi jakieś danie, to będzie to coś
wyśmienitego, nawet gdyby miała zjeść je sama. Pal licho
Matta!
Zaczęła myszkować w staroświeckiej lodówce, która
brzęczała i furkotała tajemniczo. Już za chwilę na rozgrzanej
w rondlu oliwie skwierczały plastry bakłażanów, a obok
bulgotał pomidorowy sos. W piekarniku podgrzewały się
pszenne bułeczki upieczone poprzedniego dnia. Kuchnię
przepełniała błoga mieszanina dźwięków towarzyszących
gotowaniu oraz kuszący aromat bazylii i oregano. Christie
24
delektowała się chłodnym, spokojnym światłem wieczoru,
ucierając na blacie kuchennym kawałek żółtego sera.
Bez reszty zaabsorbowana tą czynnością nie usłyszała
Matta, który właśnie pokonał wahadłowe drzwi tuż za jej
plecami. Odchrząknął cicho, co sprawiło, że odwróciła się
gwałtownie i odruchowo przyłożyła dłoń do szyi. Poczuła pod
palcami przyspieszone tętno.
- Nie chciałem cię przestraszyć - wytłumaczył się.
Uśmiechnęła się cierpko w odpowiedzi.
- Nic nie szkodzi. Na szczęście tym razem nie miałam
niczego w ustach.
Stali tak przez chwilę naprzeciw siebie. Christie wytarła
dłonie w ściereczkę, zatkniętą za pasek spódnicy.
- No cóż - powiedział Matt. - Pomyślałem, że może
moglibyśmy zjeść razem kolację.
Uradowana zaczęła się krzątać przy blacie.
- Usiądź tam przy stole, proszę. Jedna chwila i wszystko
będzie gotowe.
Zasiadł wygodnie na krześle przy pokiereszowanym,
dębowym stole i obserwował jej kolejne poczynania. Nieco
tym speszona, Christie upuściła łyżkę, która wylądowała w
pomidorowym sosie, brudząc jej podkoszulek serią
czerwonych plamek. Zdając sobie sprawę z tego, że
zachowuje się nerwowo, stanęła tyłem do gościa, starając się
skoncentrować na precyzyjnym krojeniu papryki. Och,
przecież wcale nie musi wywierać na nim wstrząsającego
wrażenia.
Myśl ta uspokoiła ją i kolejne czynności przebiegały we
właściwym rytmie - trzeba wyjąć z kredensu talerze i
salaterki, o, tak, zamieszać w trzech różnych rondlach,
stojących na kuchni, teraz poodrywać liście sałaty... Wciąż
czuła na sobie wzrok Matta, lecz nie dbała o to. Działała z
pełną swobodą. Po chwili dwa kopiaste talerze z bakłażanami
25
z serem w sosie pomidorowym powędrowały bezpiecznie na
stół, a towarzyszyła im butelka wina i paprykowo-ogórkowa
sałatka. W wyłożonym serwetką koszyku piętrzyły się
zachęcająco gorące bułeczki. Pokręciła się jeszcze przez
chwilę i uwieńczyła dzieło ćwiartką świeżutkiego masła
podanego na talerzyku z chińskiej porcelany, porzeczkową
konfiturą w szklanej salaterce i lnianymi, zamiast
papierowych, serwetkami. Zasiadła teraz naprzeciw Matta i z
dumą przyjrzała się całości. Danie pachniało zbyt apetycznie,
by zwlekać z rozpoczęciem uczty, a po całym, pełnym
niespodzianek dniu, czuła się solidnie głodna.
Żadne z nich nie odzywało się przez dłuższą chwilę. Matt
jadł uważnie, niczym zawodowy degustator. Po jakimś czasie
wydał swój sąd.
- Wyśmienite - orzekł z podziwem. - Przywykłem do
restauracyjnych posiłków i właściwie już zapomniałem, jak
smakuje prawdziwa domowa kuchnia.
Christie uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- Cieszę się, że to przyznałeś. Mój styl życia ma, jak
widzisz, znaczną przewagę nad twoim.
- To zbyt daleko posunięty wniosek - odpowiedział,
sięgając po sałatę. - Poprzestałbym na stwierdzeniu, że twoja
kuchnia jest wspaniała.
- Dziękuję - skwitowała, nawijając na widelec nitkę
roztopionego sera. - Skąd właściwie pochodzisz, Matt?
Urodziłeś się w Nowym Jorku?
- Tak, dzieciństwo spędziłem w Brooklynie, a potem przez
wiele lat mieszkałem na Manhattanie.
- Dla mnie Manhattan to całe moje życie, aż do chwili,
gdy przeniosłam się tutaj. Jako dziecko wciąż wędrowałam
między apartamentem ojca na Park Avenue a mieszkaniem
matki po zachodniej stronie Central Parku.
26
- Wiem, że twoi rodzice się rozwiedli. Podobnie zresztą
jak i moi... Mamy więc coś wspólnego
- powiedział dość obojętnie, pocierając w zamyśleniu
podbródek.
- Ile miałeś lat, kiedy to się stało? - zapytała Christie.
- Kiedy co się stało? - spojrzał na nią z roztargnieniem. -
Ach, rozwód moich rodziców? Miałem trzynaście lat.
- Ja dwanaście. Okropnie to przeżywałam... Każde z nich
walczyło o wyłączne prawo do opieki nade mną, ale w końcu
sąd przyznał to prawo obojgu - mówiła z uśmiechem, lecz w
kącikach jej usta czaiła się jakaś gorycz. Dla matki Christie
cała ta stoczona w przeszłości wojna była niczym innym jak
rzuceniem wyzwania wielkiemu Christopherowi Danielsowi
Trzeciemu. Nie chodziło wcale o Christie. Dopiąwszy swego,
Juliet Daniels prawie natychmiast przestała interesować się
córką i wróciła do swego życiowego nałogu - nigdy nie
kończących się podróży po całym świecie.
Matt odstawił kieliszek z winem.
- Ja też miałem nielekko - przyznał niechętnie.
- Mieszkałem z matką dopóki nie uznała, że jestem
nieznośny. Potem byłem przy ojcu, aż on również uznał, że
jestem nie do wytrzymania.
Christie roześmiała się.
- Trudno mi sobie ciebie wyobrazić jako zbuntowanego
nastolatka. Wyglądasz raczej bardzo...
- szukała odpowiednich słów - poważnie i od-
powiedzialnie.
Matt przełamał bułeczkę i obficie posmarował ją masłem.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że jestem statecznym
nudziarzem?
Przyjrzała mu się badawczo. Nudziarz? O, nie, raczej
trudno byłoby dopatrzeć się czegoś nudnego w złotawym,
fascynującym kolorycie tego mężczyzny...
27
- „Stateczny” to nie jest właściwie słowo - myślała głośno.
- Przypominasz raczej wulkan, który za chwilę może
wybuchnąć z wielką siłą.
- Miło to słyszeć - odparł z przekąsem.
- Bardzo wierzę w to, że w życiu trzeba oddać się czemuś
bez reszty, zwłaszcza jeśli można w tym odnaleźć własne
szczęście. I nie mogę oprzeć się wrażeniu, że... Matt, czy ty
czujesz się szczęśliwy?
Ścigał widelcem kawałek pomidora, pląsający po talerzu
w ostatniej łyżce smakowitego sosu.
- Oczywiście że tak - oświadczył, przełykając upolowany
kęs.
Christie miała wielką ochotę podrążyć trochę ten temat.
Matt wydawał jej się osobą wewnętrznie niespokojną. Kimś,
kto nie umie sprostać wysokim wymaganiom stawianym
samemu sobie i bezwiednie oczekuje jakiegoś rozstrzygnięcia,
które dokonałoby się poza nim. Ciekawe co ma na myśli,
kiedy mówi o szczęściu... Spytała go o to, lecz przerwał jej w
pół słowa.
- Ten dom ma już swoje lata - zauważył. - Opowiesz mi o
nim?
Christie uniosła do ust kieliszek. W tym pytaniu brzmiała
obojętność i dla obojga było jasne, że padło ono tylko po to,
by zamknąć rozmowę o sprawach nazbyt osobistych.
- Dość długo poszukiwałam domu, który mógłby się
nadawać na pensjonat. Wiedziałam od dawna, że w Red River
są idealne warunki do stworzenia małego przedsięwzięcia tego
typu i że będzie ono nieźle prosperować - uświadomiła sobie,
że przemawia językiem dawnej Mary Christine Daniels,
kobiety interesu. A przecież chciała, by zrozumiał drugą
stronę medalu, by odczuł, że w to przedsięwzięcie
zaangażowała przede wszystkim własną duszę. Oparła łokcie
o stół i spojrzała mu przenikliwie w oczy. - Kiedy zobaczyłam
28
ten dom po raz pierwszy, wcale nie byłam pewna, czy w ogóle
się do czegokolwiek nadaje. Okap dachu, zwisający prawie do
ziemi, jakby ktoś go zapomniał przystrzyc, ta absurdalna
weranda ciągnąca się wzdłuż frontu tak, że nie widać jej
końca... Ale w krótkim czasie okazało się, że jesteśmy bardzo
dobraną parą - dom i ja. Albo razem zatoniemy, albo razem
wypłyniemy na szerokie wody. Czy ty to rozumiesz?
- Ani trochę - odpowiedział. - Dopóki opowiadasz mi, jak
podejmujesz decyzje na podstawie różnych „oczarowało
mnie” czy „marzyłam”, dopóty nie brzmi to zbyt mądrze.
- A kto powiedział, że muszę być mądra? - pomyślała
chwilę. - Za to wiesz, co? Po raz pierwszy w życiu jestem
autentycznie szczęśliwa.
Matt nie odzywał się. Odłożył na bok sztućce i spojrzał na
nią z uwagą, aż poczuła się trochę nieswojo. Co on sobie
myśli? Usiłowała wytrzymać jego wzrok, ale było w nim coś,
co ją przyprawiało o przyspieszone bicie serca. Ta
intensywność, czy może ten niezwykły kolor jego oczu,
przypominających ciemny topaz... Christie nie mogła się
oprzeć wrażeniu, że traci poczucie równowagi i dziwnie lekka,
a zarazem zlękniona, daje się ponieść jakiemuś spienionemu
nurtowi w nieznane. Przytrzymała się krawędzi stołu.
Przybladłe słońce chowało się już za korony sosen i do pokoju
zakradał się zmrok. Smużka cienia zacierała rysy twarzy
Matta, co czyniło go jeszcze bardziej nieodgadnionym.
Między nim a dziewczyną narastało napięcie. Wyciągnął rękę
ponad stołem i przez chwilę Christie myślała, że chce ją
dotknąć. On jednak sięgnął po jej pusty talerz i położył na
swoim. Wstał i odniósł naczynia do zlewu. Każdy jego ruch,
bardzo naturalny, lecz zarazem pełen wdzięku, przykuwał
mimowolnie jej uwagę. Patrzyła, jak ostrożnie układa w
zlewie chińskie talerze, najwidoczniej zdając sobie sprawę z
tego, jak są jej drogie.
29
Wstała i ona, bezmyślnie zabierając ze stołu salaterkę z
konfiturami i trzymała ją bezradnie w ręku, nie wiedząc, co
dalej... Wtedy Matt podszedł do niej dość blisko, tak że
brązowa krata koszuli opinającej jego ramiona znalazła się na
wysokości jej oczu.
- Christie - powiedział cicho i bardziej do siebie niż do
niej, jakby chciał odkryć jakieś nowe, sobie wiadome nuty w
brzmieniu jej imienia. - Christie - powtórzył w tonie
subtelnego, lecz stanowczego rozkazu.
Patrzyli sobie z bliska w oczy. Christie czuła własne
spowolnione tętno i bezwład, ogarniający całe jej ciało, jakby
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki została zamieniona w
niemy i wyczekujący posąg. Wtedy Matt bardzo powoli
pochylił się nad nią i dotknął wargami jej ust.
30
ROZDZIAŁ TRZECI
Pocałunek delikatny jak muśnięcie jedwabiu dotknął ust
dziewczyny, nie domagając się niczego w zamian. A jednak
Christie nie mogła nie zareagować, poddała się jego wargom
chętnie, ulegle... Dłoń Matta błądziła pieszczotliwie po
zakątkach jej twarzy, jego kciuk pocierał w skupieniu gładki
policzek dziewczyny. Christie westchnęła głęboko i w tym
momencie zdała sobie sprawę z tego, że Matt, całując ją, nie
przestaje się uśmiechać. Po chwili cofnął się o krok.
Christie stała bez ruchu jak opuszczone dziecko, z
zamkniętymi oczami i wciąż trzymając kurczowo szklaną
salaterkę. Wreszcie spojrzała na Matta półprzytomnie.
Niewiele mogła dostrzec poprzez mrok ocieniający jego
twarz, bardziej więc czuła, niż wiedziała, że wciąż się
uśmiecha.
- Dziękuję za wspaniałą kolację - powiedział, a w jego
głosie pobrzmiewały wesołe nutki. Wyszedł z kuchni lekkim
krokiem człowieka, któremu coś przed chwilą niezwykle
poprawiło humor.
Christie wiedziała, że powinna jakoś zareagować i dać
wyraz swemu oburzeniu, jednak zbyt wielki chaos panował w
jej głowie. Pomyślała ze zgrozą, że wcale nie wie, czy bardziej
oburza ją to, że Matt ją pocałował, czy to, że sobie poszedł...
- To niemożliwe! - powiedziała do siebie. Podeszła do
ściany i przekręciła kontakt. Oślepiona ostrym, nazbyt
jaskrawym światłem, mrugała bezradnie jak ktoś, kto dopiero
przebudził się z długiego, rozkosznego snu. Wciąż jeszcze
czuła smak pocałunku, który niczym dobre wino nadal
upajał...
- O, nie! - próbowała się otrząsnąć. Opadła na krzesło,
pocierając w skupieniu skronie, jakby chciała wymazać z
pamięci cały ten incydent. Lecz nie potrafiła... Ta krótka,
31
przelotna pieszczota poruszyła w niej jakąś strunę, której
istnienia nawet nie podejrzewała.
Stało się coś niepojętego. Przy Orenie nigdy nie
doświadczyła nawet przybliżonego uczucia. W jej wnętrzu
zapłonął osobliwy płomyczek, rozświetlając ją od środka.
- Do diabła z tobą, Matt Gallagher - powiedziała,
uderzywszy pięścią w stół. - Po prostu... idź do diabła!
Nazajutrz rano cały dom wypełnił jazgot gromadki dzieci,
drących się w niebogłosy i wymachujących drewnianymi
mieczami. Christie wsparta na poręczy schodów usiłowała
przywołać maluchy do porządku.
- Stephanie! - napominała. - Oddaj Jasonowi jego miecz i
idźcie już do domu. I pamiętaj, że nie jesteś średniowiecznym
rycerzem, tylko średniowieczną damą.
Christie zbiegła po schodach w poszukiwaniu pozostałych
błędnych rycerzy. W drzwiach jadalni stanęła jak wryta. Jej
oczom przedstawiał się przerażający widok. Talerze z
resztkami gofrów zajmowały cały stół, a rozlany syrop
klonowy utworzył na podłodze małą kałużę. Drużyna rycerska
w pełnym rynsztunku musiała się widać przeobrazić we
wrogą, najeźdźczą hordę siejącą postrach i zniszczenie na swej
drodze.
Państwo Fanshaw, goście hotelowi, znaleźli się już
niestety w jadalni i właśnie rozglądali się dookoła zgorszeni.
- Zeszliśmy na śniadanie - powiedział pan Fanshaw
zirytowany - i zastaliśmy to.
- W dodatku słyszeliśmy i widzieliśmy jakieś dzieci -
dorzuciła pani Fanshaw. - Cały tłum. Panno Daniels, nie
uprzedzała nas pani, że tu będą jakieś dzieci.
Christie uśmiechnęła się przepraszająco.
- Zapewniam państwa, że to tylko chwilowo. Wszystko
wyjaśnię...
32
- Dziękujemy - przerwał pan Fanshaw. - Zjemy dziś
śniadanie na mieście.
Christie zaklęła w duchu. Zrezygnowana przyklękła i za
pomocą paru serwetek zaczęła wycierać podłogę. Jej włosy
swobodnie spłynęły w dół i natychmiast ich końce utonęły w
gęstej mazi. Kiedy zastanawiała się, co jeszcze miłego może ją
spotkać, do jadalni wkroczył ze zbolałą miną Matt. Tuż za nim
z niewinnym wyrazem w okrągłych, błękitnych oczach sunął
dostojnie syjamski kot. Christie usiadła na podłodze, próbując
wytrzeć syrop zlepiający jej włosy.
- Dzień dobry, Matt - powiedziała. - Widzę, że zawarłeś
przyjaźń z Vincentem.
Matt zerknął na kota spode łba.
- Obudziłem się i zobaczyłem go liżącego mój palec u
nogi. Od tej pory wszędzie za mną łazi.
- No cóż - westchnęła Christie. - Musisz mieć coś w sobie.
Odpowiedział jej wymownym spojrzeniem.
- Na dodatek potem coś przeraźliwie skrzeczało.
Christie przyjrzała się z troską kotu, który właśnie
wylizywał rozlany syrop.
- Nigdy nie słyszałam, żeby skrzeczał. Co najwyżej
pomiaukuje. Ale sporadycznie.
- Ale to nie kot skrzeczał - oświadczył Matt.
- Tylko jakieś dziecko poowijane w ręczniki. Nazywało
się Sir Dunsmore i powiedziało, że szuka smoka.
Christie podniosła się z podłogi i otrzepała kolana.
Włożyła dzisiaj jasnoczerwoną bluzę z długimi rękawami i
dżinsy, które podtrzymywał pasek z ogromną srebrną klamrą
w kształcie wierzgającego konia. Zatknąwszy kciuki za szlufki
spodni, stała przez chwilę spokojnie i obserwowała kolejne
poczynania Vincenta, który teraz z widoczną przyjemnością
ocierał się wąsikami o łydki Matta.
33
- Czy mogłabyś jakoś powstrzymać to zwierzę? - zażądał
Matt.
Wzruszyła ramionami.
- Vincenta zawsze interesują nowi goście. Ale na ogół jest
dosyć wybredny, więc możesz to uznać za wyróżnienie.
- Ale ja nienawidzę kotów - zadeklarował.
W odpowiedzi Christie posłała mu spojrzenie pełne
dezaprobaty.
Tymczasem Vincent przewrócił się na grzbiet, wyrzucając
wysoko w powietrze czarne łapy i kusząco eksponując
puszysty, biały brzuszek. Najwyraźniej domagał się pieszczot.
Matt jednak był niewzruszony. Wówczas kot sprężył się do
skoku, z oczywistym zamiarem spenetrowania resztek po-
zostawionych na stole. Christie spojrzała na niego karcąco i
ostrzegła:
- Nawet o tym nie marz, Vincent. Mam aż nadto
sprzątania.
Kot jeszcze przez chwilę mocował się z nią wzrokiem,
lecz wkrótce skapitulował i podwinąwszy ogon pokornie
opuścił jadalnię.
Christie odwróciła się i spojrzała na Matta. Jego czoło
okalały niesforne, skręcone kosmyki, z pewnością nie
poddające się łatwo grzebieniowi czy szczotce. Dziewczyna
poczuła dziwny dreszczyk i przypomniała sobie wczorajszy
pocałunek. Zagryzła wargi i próbowała oddalić w myślach to
wspomnienie. Przecież to wróg kotów - przyszedł jej do
głowy zbawienny argument - czy ktoś taki w ogóle może się
liczyć?
Podeszła do mahoniowego kredensu, gdzie znalazła kilka
ostatnich gofrów, cudem ocalałych z najazdu wojowniczej
hordy. Zaniosła je na stół.
- Rycerze powrócili już z wyprawy do swych domostw -
zauważyła. - Nie słyszę żadnych dziwnych odgłosów, a ty?
34
Matt zasiadł przy stole i polał swojego gofra sporą porcją
syropu.
- Nie zdołałem zapytać Sir Dunsmore'a i jego dzielnych
rycerzy, w jakim celu napełnili wannę wodą aż po brzegi i
wlali do niej taką masę mydła.
- O, nie! - wykrzyknęła Christie ze zgrozą. Ruszyła ku
drzwiom, lecz Matt ją powstrzymał.
- Spokojnie - powiedział. - Wypuściłem już wodę. Zostało
tylko trochę mydlin.
Christie opadła z ulgą na krzesło.
- Chciałabym, żeby nasz występ w końcu się udał...
Organizujemy w Red River Święto Średniowiecza, będzie
pełno atrakcji: występy madrygalistów, tańce dworskie,
ruchomy bufet, no i oczywiście żywe obrazy.
Matt spojrzał na nią nieco zbity z tropu.
- Jakim cudem udało ci się zaangażować w to wszystko?
Jesteś tu zaledwie parę miesięcy.
- Ale już jestem członkiem tutejszej społeczności - odparła
dumnie. - W obchody Święta zaangażowałam się za namową
Evelyn Tucker. Poznałam ją na czwartkowych spotkaniach
Dyskusyjnego Klubu Książki. Jesteśmy też obie członkiniami
ochotniczej straży pożarnej.
W oczach Matta zabłysły wesołe iskierki.
- Co jeszcze porabiasz w wolnym czasie? - zapytał.
Przechylając wysoko nad talerzem wypełniony miodem słoik,
Christie obserwowała, jak złota strużka spływa w dół wprost
na jej porcję gofrów. Jednocześnie delektowała się każdym
słowem następującej wyliczanki:
- Gram w miejskiej drużynie piłkarskiej, pracuję
społecznie w bibliotece, działam w komitecie fundacji na
rzecz budowy nowego muzeum... zaraz, co tam jeszcze...? -
zerknęła na przypięty do bluzy spory okrągły znaczek
nawołujący do wstąpienia w szeregi Klubu Włóczykijów z
35
Red River. - Aha, zorganizowałam nowy klub. Urządzamy
wycieczki górskie dla osób po sześćdziesiątce. Nie uważasz,
że to piękna idea?
Matt parsknął głośno. Widać było, że ledwie panuje nad
rozsadzającym go wielkim wybuchem wesołości.
- Co w tym takiego zabawnego? - spytała Christie z
wymówką w głosie.
Jej rozmówca przybrał poważny wyraz twarzy, tylko
gdzieś w kącikach oczu nadal czaiła się ironia.
- Wprawdzie udało ci się zwiać od nowojorskich
przepychanek, ale najwyraźniej trafiłaś z deszczu pod rynnę.
Twój rozkład zajęć wygląda jeszcze gorzej niż mój.
- To zupełnie nie to samo - zaprotestowała. - W Nowym
Jorku odbywałam nie kończące się sesje z klientami i
godzinami wisiałam na telefonie! Tutaj moja praca ma
zupełnie inny wymiar.
- Zapewne. Posiedzenia w komitetach i klubach to coś
zupełnie innego niż sesje z klientami.
- Owszem, tak. Stawiam sobie nowe cele i każdy z nich
ma swój głęboki sens. Osiągnęłam wyższy stopień
samorealizacji, który polega na byciu bardziej ludzkim, a nie
na napychaniu kabzy. Tak rozumiem teraz słowo sukces!
Nie wywarło to zbytniego wrażenia na Macie, który nadal
spokojnie konsumował swoją porcję.
- O rany, zupełnie jakbym słyszał twojego ojca. On też
odmienia słowa „cel”, „osiągnięcie” i „sukces” przez
wszystkie przypadki.
Christie zabolało to porównanie. Nie chciała w niczym
przypominać swojego ojca. Odwróciła się i podeszła do okna.
Wzdłuż ogrodzenia wysoko pięły się równym rzędem malwy.
W Nowym Jorku nigdy nie miała ogródka, zaledwie liche
geranium w doniczkach. Tak wiele zmieniło się w jej życiu...
36
- Zdaje się, że dotknąłem czułego punktu - skomentował
Matt. - Co cię tak ubodło w moich słowach?
- Nie zrozumiesz tego. Ojciec spodziewał się, że urodzi
mu się syn, Christopher Daniels Czwarty. Zgrzeszyłam na
samym wstępie, przychodząc na świat jako dziewczynka... Ale
starałam się to wynagrodzić mojemu ojcu. Kiedy byłam w
szkole, grałem w football i baseball, kiedyś nawet
próbowałam zorganizować drużynę - uśmiechnęła się smutno.
- Trener twierdził, że byłabym świetna w defensywie, ale ojcu
nie spodobała się perspektywa kibicowania córeczce
blokowanej na boisku przez muskularnych wyrostków.
Przysunęła do siebie duży wazon z cyniami i poprawiała
kwiaty.
- Czy wiesz, jak trudno jest dogodzić własnemu ojcu?
Studiowałam ekonomię tylko dlatego, że on tak chciał.
Ukończyłam studia zamiast w cztery - w trzy lata, żeby tylko
mu zaimponować. I wiesz, co on na to powiedział? Że
mogłabym mieć wyższą średnią.
Wepchnięta niedbale do wazonu żółta cynia straciła parę
płatków.
- No dobrze, być może takie postępowanie nie przynosi
mu chluby, ale zrozum, że jest taki wobec wszystkich. Do
licha, wobec mnie także. W zeszłym tygodniu zdobyłem
dwóch pierwszorzędnych nowych klientów i nie usłyszałem
nawet pół słowa na ten temat. Ale ja się tym po prostu nie
przejmuję i tobie radzę to samo. Jedź do Nowego Jorku i
ureguluj raz na zawsze swoje rachunki z ojcem. Wtedy i ja
będę mógł wrócić do swoich spraw i ty ze spokojnym
sumieniem osiądziesz na swojej ziemi obiecanej.
- Nie rozpędzaj się, proszę. Już powiedziałam - nie pojadę
do Nowego Jorku!
Podniosła się energicznie zza stołu, zaczęła układać
naczynia i wynosić je do kuchni. Miała nadzieję, że Matt już
37
sobie poszedł, ale kiedy chciała wrócić do jadalni po resztę
naczyń, napotkała opór z drugiej strony drzwi. Pchnęła je
trochę mocniej, lecz nawet nie drgnęły.
- Co tam się dzieje? - zapytała zniecierpliwiona.
- Pozwól mi wejść - dobiegł ją głos Matta. Napierał na
drzwi od drugiej strony, ale Christie nie dawała za wygraną.
Całym swoim ciałem broniła wejścia.
- Matt, radzę ci iść na spacer i porozglądać się trochę po
okolicy - zaproponowała. - Dobrze ci zrobi odrobina świeżego
powietrza. Wywietrzeje ci z głowy miejski smog.
- Zaraz to upuszczę. Zwłaszcza syrop - odpowiedział.
Christie wycofała się szybko, tak że mógł wreszcie
pokonać drzwi. Niósł stertę naczyń i dzbanuszek z syropem.
Jakoś udało mu się to wszystko donieść w bezpieczne miejsce.
Następnie, znalazłszy gąbkę, zabrał się do zmywania.
- Dam sobie radę sama - usiłowała go przekonać, torując
drogę łokciem. - Zostaw to, Matt.
- Myślałem, że kobiety lubią, kiedy mężczyzna pomaga w
domu - zauważył, wyciągając rękę z gąbką wysoko, by nie
mogła jej dosięgnąć.
- I tak nie masz u mnie szans - Christie bezskutecznie
usiłowała dosięgnąć gąbki, lecz Matt przerzucił ją do drugiej
ręki ponad jej głową. Nadal napierała na niego buńczucznie,
aż poczuła zapach jego wody po goleniu, który przypominał
trochę leśny aromat zadrzewionych górskich zboczy Nowego
Meksyku. W dodatku Matt uśmiechał się teraz do niej i na
dnie jego oczu igrało znajome złotobrązowe światełko...
Uznała, że najwyższy czas przestać i wycofać się z honorem.
Matt zmywał ochoczo, nucąc coś pod nosem.
Christie, korzystając z okazji, przyjrzała się uważnie jego
umięśnionym plecom, po czym z niejakim trudem
oderwawszy od nich wzrok, zabrała się do czyszczenia innych
naczyń.
38
- Twój ojciec i ty jesteście ulepieni z tej samej gliny -
powiedział Matt. - Kiedy was słucham, to jakbym czytał dwa
rozdziały tej samej powieści, tyle że nie po kolei.
Christie przerwała na chwilę pucowanie gofrownicy.
- Czy mój ojciec dużo ci opowiadał? - dociekała. - Zwykle
nie jest rozmowny na tematy rodzinne.
- Był dość wylewny. Zwłaszcza na twój temat, a to coś
znaczy. Wciąż opowiadał, jaka jesteś cudowna, serdeczna,
miła, inteligentna i piękna.
Matt wyrecytował listę jej zalet, jakby podawał notowania
dnia. Ten świetlany wizerunek samej siebie nie zwalił jakoś
Christie z nóg, za to coś zaświtało w jej głowie. Ze zgrozą
zmięła w dłoni papierowy ręcznik.
- On to znowu robi - powiedziała głosem drżącym ze
zdenerwowania. - Jeden raz mu nie wystarczył. Znowu
próbuje!
Matt zerknął na nią znad zlewu zaintrygowany.
- O czym ty mówisz, Christie?
Wzięła głęboki oddech.
- Już ci mówiłam, że próbował mnie swatać z Orenem
Petersem. Nie udało mu się, więc wymyślił kolejną intrygę.
Tym razem chodzi o ciebie - wymierzyła w Matta
oskarżycielski palec.
Roześmiał się z niedowierzaniem.
- To jakaś paranoja, Christie. Robisz z własnego ojca
jakieś zwariowane biuro matrymonialne.
- Może minął się z powołaniem - kpiła. Wziąwszy się pod
boki, stanęła na wprost Matta.
- Wszystko układa się w logiczną całość. Mój ojciec
najpierw opowiada ci o mnie wszystkie te głupstwa, a potem
wysyła tutaj z misją odstawienia mnie do Nowego Jorku. Tak
jakby nie mógł przyjechać Terence Bainbridge, który jest dla
mnie jak mój własny dziadek. Ale nie, on wybrał ciebie.
39
Nieprzypadkowo! I nieprzypadkowo pocałowałeś mnie
wczoraj w taki sposób!
Matt wytarł ścierką mokre dłonie.
- A co ma jedno do drugiego? - zapytał najeżony.
- Musiałeś się domyślić, o co ojcu chodzi - na oślep snuła
dalsze oskarżenia. - To by ci nawet odpowiadało, prawda?
Gdybym zakochała się w tobie, mógłbyś bez trudu wywieźć
mnie do Nowego Jorku. Wróciłabym do pracy, ojciec nie
zlikwidowałby firmy i to by rozwiązało wszystkie twoje
problemy.
Nagle spostrzegła, że trochę się zagalopowała. Twarz
Matta spochmurniała, a w jego wzroku pojawiły się groźne
błyski. Przemówił jednak głosem zaskakująco opanowanym, z
lekką tylko nutą szyderstwa.
- Jesteś niesamowita, Christie. Nawet w tym uroczym,
niewinnym pocałunku zobaczyłaś coś złego. Nie wiesz sama,
jak bardzo zgorzkniałaś w tej wojnie z ojcem i jak wypacza to
twój obraz rzeczywistości. Mój Boże, żal mi ciebie.
Odłożył ścierkę i z kwaśną miną opuścił kuchnię. Drzwi,
pchnięte z impetem, długo jeszcze kołysały się po jego
zniknięciu.
Christie czuła dotkliwą pustkę w środku, jakby utraciła
przed chwilą coś cennego. Rozkoszne wspomnienie pocałunku
zostało zbrukane... I to przez jej własną podejrzliwość. Nie
miała wątpliwości co do Orena, który bardziej zabiegał o
większe wpływy w firmie niż o nią, ale czy słusznie posądziła
o to samo Matta?
Westchnęła głęboko. Intuicja mówiła jej, że Matt
Gallagher to człowiek uczciwy. Nie wierzyła, że jest podobny
do Orena Petersa. Lecz nawet jeśli nie brał udziału w grze
świadomie, z pewnością został wykorzystany przez jej ojca
jako as atutowy. Zbyt dobrze znała ten schemat, by wiedzieć,
że to kolejny, dobrze skalkulowany ruch, mający na celu
40
odzyskanie nad nią władzy. Podeszła do zlewu i odkręciła
kurek. Gorąca woda spłynęła strumieniem na talerze, roz-
pryskując się i parząc jej palce. O tak, jej ojciec był
niezrównany. Po tylu latach wiedział doskonałe, jaki typ
mężczyzny może jej się podobać. Nie mógł dokonać lepszego
wyboru.
Do kuchni wkroczyła Lisa Barrera. Jak zwykle szła z
nosem w książce, a ciemne loczki kołysały się na jej głowie.
Po omacku okrążyła bufet, wyminęła stojącą przy zlewie
Christie, odsunęła zza stołu krzesło i z wdziękiem na nie
opadła.
- Dzień dobry - bąknęła, przewracając stronę. Zwykle
poruszała się w ten właśnie sposób, ale też nigdy na nic nie
wpadała, ani nie potykała się o nic. Była studentką, dorabiała
w pensjonacie od początku jego istnienia.
- Minęłam w holu jakiegoś wystrzałowego faceta -
oświadczyła, przewracając kolejną kartkę książki.
- Sprawiał wrażenie lekko zagubionego, jakby pomylił
adres. Ale wszedł na górę po schodach, więc chyba tu
mieszka. Ma absolutnie niewiarygodny brązowy odcień
włosów. Nie całkiem rudy, ale prawie.
Christie zaczęła płukać talerze, wylewając przy tym na
siebie ogromne ilości gorącej wody.
- Umiarkowanie przystojny - przyznała ostrożnie.
- Ale rzeczywiście rudy. Wprawdzie ciemnorudy, to fakt,
nie mniej jednak - rudzielec.
- Nie zgadzam się z tobą - odpowiedziała Lisa,
podpierając ręką podbródek i jeszcze mocniej zapuszczając
nos w książkę. - Ma włosy brązowe z lekko rudawym
odcieniem. Poza tym nie można określić go innym słowem niż
„wystrzałowy”. „Przystojny” jest tu raczej nie na miejscu,
podobnie jak „niezły”. „Piękny” brzmiałoby już lepiej,
chociaż trochę staroświecko.
41
- Lisa - zaprotestowała Christie. - Już wystarczy!
Mimo absolutnego zatopienia w lekturze, Lisa nie traciła
zadziwiającej zdolności rejestrowania pewnych istotnych
danych z otoczenia. Prawdopodobnie znała już dokładną
liczbę piegów na nosie Matta Gallaghera.
Christie nie miała jednak zamiaru dumać o czyichś
piegach. Zakręciła wodę.
- Czy możesz coś dla mnie zrobić, Lisa? - zapytała. -
Przejmij pałeczkę na resztę dnia. Muszę się urwać. Chcę
trochę pochodzić po górach.
- Nie ma sprawy - Lisa spokojnie przewróciła kolejną
stronę, a Christie serdecznie pozazdrościła jej tego spokoju. Ją
samą przepełniał paniczny niepokój na myśl, że Matt obecny
jest gdzieś w jej domu. Tęskniła do zacisza gór, które mogły
przynieść ukojenie targającym nią emocjom. Otworzyła
lodówkę i wyjęła parę jajek ugotowanych na twardo i słoik
majonezu domowej roboty. Sporządziła smaczną pastę i po-
smarowała nią kilka kromek chrupkiego, pszennego pieczywa.
Zapakowała je w papier, a ze spiżarni wyjęła hermetyczny
pojemnik na lód.
- Lisa, czy mogłabyś zejść do sklepu po lód i parę
lemoniad? A jeśli napotkasz na drodze tego wystrzałowego
faceta, to nie informuj go o moich planach. Chciałabym
uniknąć rozmowy z nim.
Ta wypowiedź ostatecznie zdołała oderwać Lisę od
lektury. Po raz pierwszy uniosła głowę znad książki, a w jej
ciemnych oczach zabłysło zainteresowanie.
- Coś jest między wami - dociekała. - Cała jesteś
naładowana jak prądnica, Chris. Mam wrażenie, że gdyby cię
dotknąć, przeskoczyłoby parę iskier, a może nawet mogłabyś
kogoś porazić...
- Lisa - nalegała Christie, wrzucając do przenośnej
lodówki owoce. - Zejdź na dół do sklepu, błagam.
42
Lisa zamknęła książkę z ostentacyjną niechęcią, lecz zaraz
załatwiła sprawunki, i to jak zazwyczaj zadziwiająco
sprawnie.
Christie załadowała swój skromny bagaż na starego land
rovera. Jednym skokiem usadowiła się na siedzeniu kierowcy i
oto gotowa była do drogi.
- I znowu dajesz nogę - dobiegł ją z otwartego okna niski
głos Matta.
Christie ujęła koło kierownicy, patrząc obojętnie przed
siebie.
- Nigdzie nie uciekam, do ciężkiego diabła. Wyruszam
gdzieś w swoich własnych sprawach, to wszystko.
- Być może. Z moich obserwacji wynika jednak, że
chętnie wiejesz, kiedy sprawy źle idą.
Matt wychylał się brawurowo z okna w stronę łazika.
Dłonie Christie zacisnęły się kurczowo na kierownicy.
Odwróciła głowę, by spojrzeć w oczy rozmówcy. Miał na
głowie czapkę z napisem „Czerwone Skarpety z Bostonu”.
Czapka reklamująca najwidoczniej jego ulubioną drużynę
baseballową nie zdążyła jakoś dopasować się do kształtu
głowy. Przycupnęła na samym jej czubku niczym kura na
grzędzie. Niespodziewanie i wbrew jej woli cała złość
opuściła Christie.
- Cokolwiek sobie o mnie myślisz, mam zamiar dzisiaj
spędzić czas przyjemnie i samotnie. Mam bowiem dość
pewnego faceta, który uparł się, aby mnie dręczyć.
- Twoja przyjaciółka Lisa powiedziała, że udajesz się w
góry i będziesz szczęśliwa, jeśli dotrzymam ci towarzystwa.
- Zostałeś źle poinformowany - Christie zanotowała w
pamięci: „Punkt pierwszy. Poważna rozmowa z Lisą na temat
podstawowych zasad lojalności wobec chlebodawcy”.
- Wciąż mamy sobie dużo do powiedzenia. Nie
znajdziemy lepszej okazji - zadecydował i w mgnieniu oka
43
ulokował się wygodnie na siedzeniu obok, rozprostowując w
miarę możliwości swoje długie nogi.
- Jestem gotów na wszystko.
Christie miała ochotę zawyć niczym ranny łoś. Matt
ucieleśniał w jej oczach prześladowcę zesłanego przez ojca ku
jej zgubie. Wścibiał wszędzie swój nos i próbował przełamać
jej opór, nie przebierając w środkach. Żerował też na jej
słabości do niego i najwyraźniej angażował zupełnie
nieświadomie cały swój urok, by tylko osiągnąć cel. Na
przykład teraz, gdy tak siedział obok, męski i tryskający
energią...
Christie bębniła palcami po kierownicy. Matt,
doprowadzając ją do szału, powodował jednocześnie żywsze
pulsowanie krwi w jej żyłach. Przyjrzała mu się z ukosa i
dostrzegła, że uśmiecha się od ucha do ucha.
„Punkt drugi - pomyślała. - Wyposażyć samochód w
dodatkowy sprzęt na wypadek inwazji ze strony intruza.
Najlepsza długa żerdź”.
- Wspomniałaś, że powinienem trochę rozejrzeć się dokoła
- oświadczył. - Czy znajdę lepszą okazję?
- Och, diabli nadali... - syknęła przez zaciśnięte zęby. Nie
odzywając się już więcej, przekręciła kluczyki w stacyjce i
uruchomiła silnik. Starała się wyobrazić sobie, że siedzący
obok Matt po prostu nie istnieje. Po chwili łazik mknął
żwirowaną drogą, wioząc ich oboje w kierunku gór.
44
ROZDZIAŁ CZWARTY
Łazik podskakiwał na wąskiej, wyboistej drodze, która
pięła się w górę gdzieś ku zalesionym obszarom. Świerki i
sosny, kołyszące się wysoko, rzucały zagadkowy,
ciemnozielony cień, a kontrastujące z nimi pnie osikowe w
kolorze kości słoniowej strzeliście wznosiły się ku niebu.
Christie umiejętnie wyminęła głaz tarasujący środek drogi,
jednak kierownica lekko wymknęła się jej spod kontroli. Stary
samochód miał swoje dziwactwa i czasem niczym uparty,
hardy muł wprost dopraszał się rządów silnej ręki. Christie
skręciła koło kierownicy z taką siłą, że Matta aż rzuciło o
drzwiczki.
- Zdałabyś egzamin na nowojorskiego taksówkarza -
zauważył - i to z wyróżnieniem.
- Uliczny ruch - to nie dla mnie - oświadczyła Christie. -
W żadnym wypadku. Te korki i wrzeszczący na siebie
kierowcy... Co to, to nie. Nauczyłam się prowadzić samochód
na polnych drogach, byłam wtedy w college'u i nareszcie poza
wielkim miastem. To pozostawiło we mnie ślad. Kiedyś
wzięłam nawet udział w rajdzie samochodowym.
Łazik podskakiwał na wybojach i w identycznym rytmie
balansowało ciało Matta. Zadarł do góry daszek swej czapki
mówiąc:
- Chyba właśnie trenujesz przed jakimś rajdem.
Christie nie zwracała na jego docinki najmniejszej uwagi.
Docisnęła pedał gazu i samochód znacznie przyspieszył.
Drobny żwir wypryskiwał spod kół na boki, a wiatr odrzucił
do tyłu splątany strumień włosów dziewczyny. Poczuła się
nagle lekka i beztroska jak szybujący w powietrzu sokół. Czy
to uroda dnia wprawiła ją w stan nieważkości, czy też bliskość
siedzącej obok osoby... - rozważała w duchu.
45
Matt pokręcił głową z niedowierzaniem, gdy ostrym
łukiem ominęła kolejny kamień na drodze.
- O twoich samochodowych umiejętnościach nie mam
jakoś sprecyzowanego zdania - skomentował. - Za to twój
wehikuł naprawdę robi wrażenie. Ma wytrzymałość czołgu.
Christie uśmiechnęła się.
- W Nowym Jorku nigdy nie miałam samochodu. Lecz
tutaj nie można się bez niego obyć - nie ma taksówek ani
metra! Postanowiłam kupić sportowy wóz, taki o jakim
zawsze marzyłam. Ale któregoś dnia zauważyłam tego grata,
tkwiącego smętnie pod sosną na czyimś podwórzu z
obszarpanym napisem „na sprzedaż” zatkniętym za szybę.
Trawa niemal zarastała mu opony i widać było, że stał tak
latami. Pomyślałam, że musiałabym stracić rozum, żeby kupić
coś takiego... Dalej przeszukiwałam salony sprzedaży w Santa
Fe. Ale mimo usilnych starań nie mogłam wyrzucić z pamięci
tego staruszka. Najwyraźniej jeszcze nie nadawał się na złom -
mówiąc to, pogłaskała czule ulubieńca po tablicy rozdzielczej.
- Spróbuję zgadnąć - zaproponował Matt. - Ten samochód
musiał mieć w sobie coś, jakiś nieodparty urok...
- Tak! Skąd wiesz? Tak dokładnie było. W dodatku miał
podkowę przytwierdzoną do przedniego zderzaka i to mnie
ostatecznie przekonało.
- Kupiłaś samochód z powodu podkowy?
- No, właściwie... - zawahała się. - Dowiedziałam się od
właściciela, że podkowa należała do klaczy o imieniu
Pierwiosnek.
- A cóż to ma znowu do rzeczy? - Matt dociekał.
- Pierwiosnek miała niesłychanie wybredne maniery.
Jadała czekoladki, ale tylko z nadzieniem karmelowym.
Spojrzał na nią z podziwem, pocierając swój stanowczy,
mocno zarysowany podbródek.
46
- Gdyby podążać za twoim rozumowaniem należałoby
pożegnać się z logiką na zawsze. Trochę to przypomina
zasady, rządzące wzrostem cen akcji na giełdzie.
- Och, każdy ma jednak w końcu jakiś swój system -
powiedziała uśmiechając się. - I każdy uważa, że mylą się
inni, a nie on. Mogłabym się założyć, że taki Oren jest teraz w
biurze, drepcąc dookoła, wymachuje swoimi tajemniczymi
wykresami i sam ze sobą kłóci się na temat plusów i minusów
kolejnej transakcji.
Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. Pogrążony we
własnych myślach Matt wystukiwał palcami na kolanie jakieś
niecierpliwe rytmy. Christie spoglądała w pełnej napięcia
zadumie na drogę przez zakurzone szyby auta.
- Czy byłaś zakochana w Orenie? - pytanie Matta brutalnie
przerwało ciszę. Nie brzmiało zbyt grzecznie i wprawiło
Christie w zakłopotanie, nie chciała jednak pozostawić go bez
odpowiedzi.
- Nie, nigdy go nie kochałam - odparła. - Przez chwilę
wydawało mi się, że tak jest. Oren potrafi być czarujący, kiedy
się postara. Ale w rzeczywistości z mojej strony było to
wyłącznie spełnianie oczekiwań ojca. Wciąż opowiadał, jaki
jest szczęśliwy z powodu naszych zaręczyn - Christie zerknęła
na Matta z ukosa.
- Nigdy nie popełnię więcej takiego błędu. Możesz być
tego pewny!
Spojrzał na nią gniewnie.
- Czy ty naprawdę myślisz, że jestem wplątany w jakąś
obłędną intrygę uknutą przez twego ojca? Mój Boże, ostatnia
rzecz, jakiej bym sobie życzył, to żebyś się we mnie
zakochała, Christie. I najmniej odpowiednią rzeczą, jaka
mogłaby mi się przydarzyć, byłoby zakochać się w tobie -
powiedział to zdecydowanym tonem, bez cienia wahania.
47
No cóż, pochlebcą nazwać go nie można - pomyślała
Christie.
- W porządku, wierzę ci, że nie brałeś udziału w kolejnym
planie wyswatania mnie wbrew mojej woli. Ale w końcu
przyjechałeś tu jednak jako rzecznik jego spraw. I dlatego ci
nie ufam.
- Do licha, nie trzymam ani jego, ani twojej strony, nie
rozumiesz? Chcę po prostu uporządkować swoje własne życie.
Christie przyszło na myśl, że Matt jest człowiekiem
pełnym sprzeczności. Sama czuła się przy nim rozdarta i zbita
z tropu. Czasami miała ochotę przeczesać palcami jego włosy,
żeby sprawdzić, czy rzeczywiście są jak jedwab, czy tylko tak
wyglądają...
A czasami miała ochotę porządnym kuksańcem zrzucić
mu z głowy jego baseballową czapkę.
Droga zwężała się stopniowo i wkrótce osiągnęła
szerokość ścieżki. Gałęzie drzew zahaczały o samochód,
bębniąc w jego szyby niczym natarczywe palce. Przebyli
jeszcze około mili i Christie zatrzymała wóz. Wyłączyła
silnik, szeroko otworzyła drzwi i wyskoczyła na zewnątrz. Z
przyjemnością rozciągnęła zesztywniałe od długiej jazdy
mięśnie nóg. Z tylnej kieszeni spodni wyjęła mapę, roz-
postarła ją na masce samochodu i zaczęła pilnie studiować.
Matt posnuł się trochę dookoła, po czym zajrzał Christie
przez ramię.
- A cóż to znowu jest? - zapytał.
- Dokładnie to, co widzisz. Chciałabym trochę rozejrzeć
się po okolicy. Po to tu przyjechałam.
Nieco pilniej przyjrzał się niewyraźnemu rysunkowi
mapy.
- Wielka kopalnia złota Shelby'ego - odczytał odręczny
napis i roześmiał się. - Ty chyba żartujesz. Poszukujesz jakiejś
kopalni złota?
48
Jego drwiący ton irytował Christie, a w dodatku nie mogła
skupić się nad mapą, czując za plecami jego bliskość,
wprawdzie przypadkową, ale mimo to krępującą.
Odchrząknęła znacząco.
- Nie szukam „jakiejś” kopalni złota - oświadczyła. -
Zdążyłam już dotrzeć do wielu starych, opuszczonych szybów
tu, w górach. Ale to nie było to. Szukam czegoś... - zawahała
się, lecz po chwili dokończyła - szukam czegoś wyjątkowego i
nie obchodzi mnie, co akurat ty sobie o tym pomyślisz, Matt.
Złożyła mapę i wetknęła ją z powrotem do kieszeni, po
czym spojrzała mu wyzywająco w oczy, zadzierając brodę
zaczepnie do góry. Wciąż stał bardzo blisko i patrzył teraz na
jej usta. Jego twarz ocieniona daszkiem czapki miała
nieprzenikniony wyraz. W jakiś naturalny sposób pochylił się
nisko nad nią, a Christie, nie mogąc się temu oprzeć, zbliżała
pomalutku twarz do jego twarzy, już nie zaczepnie, lecz
ulegle, dążąc na spotkanie jego ust.
Całował ją jakoś stanowczo i rzeczowo, jego wargi były
chłodne, bardzo pewne... Christie przylgnęła do niego cała,
zarzucając mu ręce na szyję. Jeszcze wówczas, gdy ich usta
oderwały się już od siebie, wciąż trwała tak, oparta o niego
oddychając nierówno. Jego dłonie luźno obejmowały ją w
talii.
- Mapy skarbów i kopalnie złota... - wymruczał.
- Jesteś nie gorsza od Orena w tym fantazjowaniu. No,
może twoje mapy skarbów są trochę zabawniejsze od jego
tabelek i wykresów.
- Nie porównuj mnie z Orenem, proszę - odparła. - On jest
opętany żądzą pieniędzy i władzy.
- Czego ty tak wciąż szukasz, Christie? - zapytał miękko. -
Jaki to ukryty skarb chciałabyś odnaleźć? - Jego ciepłe i
mocne dłonie nieco ciaśniej objęły ją w talii.
49
Dziewczyna wdychała sosnowy aromat, nie wiedząc, czy
to Matt tak pachnie, czy las dookoła. Przytuliła się do niego
trochę mocniej, chciała, by zrozumiał dobrze to, co miała mu
do powiedzenia.
- Przybyłam do Red Rever, żeby odnaleźć coś, co
straciłam dawno temu - zaczęła półgłosem. - Tamtego lata
przyjechałam tu z ciotką... Wszystko układało się wspaniale.
Ciotka Sarah była wtedy moją najlepszą przyjaciółką,
akceptowała mnie taką, jaką byłam, nie musiałam udawać
kogoś innego. Kiedy spędzałyśmy tu wakacje, zakochała się w
pewnym mężczyźnie, który wprost idealnie do niej pasował.
Wędrowaliśmy wszyscy troje po górach, poszukując starych
kopalni złota. Czułam się tak, jakbym odnalazła prawdziwą
rodzinę.
- Rozumiem. Starasz się odtworzyć tamto lato, prawda?
Pogoń za kopalniami złota i te rzeczy. I tak jak twoja ciotka
znalazła sobie tutaj mężczyznę, ty też jakiegoś poszukujesz.
Hmmm... - zakończył w tonie dezaprobaty.
Christie zaczerwieniła się ze złości. Dlaczego Matt
uważał, że rozszyfruje bez trudu jej postępowanie, jeśli tylko
przyłoży do niego pierwszy lepszy schemat? A poza tym jak
mógł przytulać ją z taką obojętnością? Jego pierś podnosiła się
i opadała spokojnie, podczas gdy jej serce mało nie
wyskakiwało z piersi za każdym jego dotknięciem. Odsunęła
się gwałtownie.
- Nie jestem aż tak naiwna, jak przypuszczasz - oznajmiła.
- To prawda, że przyjechałam do Red Rever z powodu
tamtych wakacji. Wiem, że tutaj potrafię być szczęśliwa.
Prawdą jest również to, że drepcę po starych śladach, szukając
kopalni złota. Ale co do jednego, to jesteś w błędzie. Ja nie
poszukuję żadnego mężczyzny!
Oddaliła się od niego, przeszedłszy na drugą stronę
samochodu.
50
Matt pochylił się nad zderzakiem i obejrzał przy-
twierdzoną tam podkowę Pierwiosnka.
- Mogłabyś się przyznać do tego, Christie. Jesteś w końcu
okropnie sentymentalna, w przeciwnym razie już dawno
wyrzuciłabyś tę podkowę. Prawdopodobnie zwariujesz
niedługo na punkcie jakiegoś gościa stąd, który będzie dobrze
wiedział, co chcesz od niego usłyszeć i będzie plótł głupoty o
różnych oczarowaniach i urokach, w które ty tak wierzysz.
W jego słowach najwyraźniej pobrzmiewała zazdrość. W
dodatku spoglądał już groźnie dookoła, jakby wypatrywał
podejrzanego kowboja, który tu przygalopuje na mustangu, by
łowić Christie na lasso swych słodkich słówek. Dziewczyna
podniosła z ziemi kij i przełamała go na pół.
- Jestem realistką - powiedziała zdecydowanie. - Być
może tamtego lata wierzyłam w miłość romantyczną. Miałam
czternaście lat i ciotka Sarah wydawała mi się najszczęśliwszą
osobą na świecie. Ale wiesz, co było potem? Pobrali się i
wszystko między nimi wygasło. Teraz mieszkają w Wisconsin
i tak się ze sobą kłócą, że ledwie to znoszę, kiedy ich
odwiedzam.
Odrzuciła daleko oba kawałki kija.
- Widziałam, co się działo z ciotką Sarah, widziałam, co
przydarzyło się moim rodzicom... I cała ta farsa z zaręczynami
z Orenem też nie przyczyniła się do pogłębienia mojej wiary
w prawdziwą miłość!
Matt zerknął na nią sceptycznie.
- Może obdarzysz uczuciem kogoś, komu nie zależy na
miłości.
- No, a ty? - spytała prowokująco. - Może ty też nie jesteś
takim cynikiem, na jakiego wyglądasz. Może jest w Nowym
Jorku jakaś kobieta, która sprawia, że mimowolnie
dopuszczasz się najróżniejszych szaleństw...
- Do licha, nie - uciął krótko. I nic już nie miał do dodania.
51
Christie kopnęła prawą przednią oponę łazika. Czuła się
absurdalnie szczęśliwa na myśl, że Matt nie jest związany z
żadną kobietą. Z dużym trudem przyszło jej wyperswadować
sobie, że to jej w ogóle nie powinno obchodzić.
Otworzyła tylne drzwi samochodu i wydostała pojemnik z
jedzeniem.
- Jestem głodna - oświadczyła. - Pora na lunch!
Zupełnie nie zwróciła uwagi na fakt, że do południa
brakowało jeszcze paru godzin. Matt jakoś zakłócał jej
naturalny rytm posiłków samą swą obecnością. Usiedli obok
siebie. Christie podała Mattowi kanapkę i lemoniadę.
- Masz prawdziwy talent. Nawet twoja pasta z jajek
smakuje jak najwykwintniejszy przysmak... - oparł się o pień
sosny, wyciągnął nogi i nasunął czapkę głębiej na oczy. - Jest
taka pyszna - mamrotał, ziewając jednocześnie szeroko. -
Naprawdę jest zupełnie w porządku...
Christie nie mogła dojrzeć jego oczu ukrytych pod
daszkiem czapki. Dopiero po kilku minutach wsłuchiwania się
w jego równy oddech zrozumiała, że śpi jak kamień. Usiadła
na wilgotnej darni i pałaszując chleb, przyglądała się
śpiącemu.
Jego dłonie spoczywały na brzuchu, a między nimi
chwiała się butelka z lemoniadą. Przez lekko otwarte usta
dobiegło subtelne pochrapywanie. Wyglądał tak spokojnie i
błogo, jakby opadło całe napięcie, które towarzyszyło mu tego
ranka. Christie zapragnęła położyć głowę na jego kolanach i
wyciągnąć się na ziemi u jego boku. Czuła, że mogłoby to być
naprawdę niezwykle przyjemne...
Oparła dłonie mocno na kolanach, by powstrzymać się
przed tym. Nadal jednak mu się przyglądała. Miał silne,
umięśnione ramiona, prawdopodobnie w wolnych chwilach
ćwiczył regularnie w którymś z klubów kulturystycznych na
Manhattanie. Całe jego ciało promieniowało siłą i
52
sprężystością, lecz tu i tam Christie odkryła pewne
charakterystyczne szczegóły, które ją wzruszały - na przykład
uszy, wystające bezradnie spod czapki, łokcie,
zdezorientowane i zawstydzone swoją nagością nieosłoniętą
rękawem marynarki...
Zapragnęła nagle zerwać mu z głowy czapkę i ucałować
go. Budził w niej jakieś dzikie łakomstwo, niczym
czekoladowy łakoć, który chciałaby smakować kawałek po
kawałku, wiedząc dobrze, że zjadła już dość. Z minuty na
minutę rósł w niej nieopanowany apetyt na jeszcze jedno
spojrzenie piwnych oczu i jeszcze jedną pieszczotę
delikatnych dłoni. On wyjeżdża w poniedziałek! Można by tak
podelektować się chociaż małym pocałunkiem...
Zacisnęła dłonie aż do bólu, by się powstrzymać. O, nie,
Matt Gallagher może zaszkodzić jej bardziej niż tysiąc
czekoladek zjedzonych naraz!
Poruszył się przez sen, mamrocząc pod nosem coś, co
brzmiało jak „sprzedać, cholera, sprzedać”. Prawie pełna
butelka lemoniady tkwiąca w jego dłoniach niebezpiecznie
przechyliła się w prawo, grożąc wylaniem całej zawartości.
Przykuło to uwagę Christie.
Kiedy butelka mocno przechyliła się na bok, rzuciła się na
kolana obok śpiącego i w ostatniej sekundzie ją złapała. Matt
przebudził się gwałtownie i sztywno usiadł.
- Co za czort! - wykrzyknął, strącając sobie z głowy
czapkę bezwładnym ruchem ramienia. Jednocześnie omal nie
uderzył w głowę dziewczyny. Wciąż klęczała nieco pochylona
nad Mattem, ściskając w dłoni uratowaną butelkę i wpatrując
się w jego twarz z bardzo bliska. Miał takie wymowne usta,
duże i dynamiczne. Teraz lekko wykrzywione wyrażały stan
wzburzenia, ale mimo to nie traciły nic ze swego czaru.
Gdyby tak przesunąć się w ich kierunku choćby
53
o parę centymetrów, pocałunek stałby się nieunikniony...
Dzielnie pokonała w sobie tę pokusę i niezgrabnym ruchem
wycofała się na poprzednie miejsce, obficie ochlapując przy
tym własne dżinsy lemoniadą.
Matt spojrzał trochę przytomniej.
- Dlaczego mnie nie obudziłaś? - zapytał z lekką
wymówką w głosie.
- Wyglądałeś na kogoś, komu drzemka dobrze robi.
Wyjął z kieszeni zegarek i sprawdził godzinę.
- Dobry Boże, dopiero wpół do jedenastej. Nigdy nie śpię
o tej porze, a właściwie w ogóle nigdy nie sypiam w ciągu
dnia.
- Kiedyś musi być ten pierwszy raz - odpowiedziała.
- Rzeczywiście musiałem mocno zasnąć - mamrotał,
wsuwając zegarek do kieszeni. - Znaleźć się o tej porze gdzieś
w środku lasu, to dla mnie prawdziwy szok. Soboty zwykle
spędzam w biurze.
- To żałosne. Pomyśl, ile tracisz, tkwiąc tam, pięćdziesiąt
pięter ponad poziomem ulicy - Christie podniosła z ziemi
czapkę Matta i zaczęła ją modelować. - Tylko sobie wyobraź,
Matt. W soboty wszyscy normalni ludzie dobrze się bawią
gdzieś w Central Parku, a ty siedzisz w ciasnej klitce bez
okien i studiujesz raporty finansowe.
- Ale tam są okna.
- O! - najwyraźniej ją to zaskoczyło. - Nie zajmujesz biura
po mnie na tyłach pokoju Terence'a?
- Nie, mam duży gabinet narożny. Dawną salę
konferencyjną, jak przypuszczam.
Christie wygięła daszek czapki Matta, którą wciąż jeszcze
miętosiła w rękach. Do ciężkiej cholery, zawsze chciała dostać
ten gabinet z dwoma rzędami okien, miejsce, w którym nie
czułaby się jak w puszce. Ojciec jednak nalegał, żeby
pozostało salą konferencyjną. Jak on zdołał, ten cały Matt
54
Gallagher, przyjść sobie znikąd i od razu dostać w prezencie
to, co chciał?
Poczuła przypływ gniewu. Z powodu ojca, Matta, czy też
ich obu razem - sama nie wiedziała. Dlaczego w ogóle
obchodziło ją, co się dzieje wewnątrz spółki Daniels, Peters,
Bainbridge i Gallagher? Te sprawy przecież już dawno jej nie
dotyczyły!
Oddała Mattowi jego baseballową czapkę. Gdy ją założył,
okazało się, że zbyt przesadnie poprawiła daszek, który
sterczał teraz mocno koślawo. Spojrzała na niego z wyrzutem,
jakby i to było wyłącznie jego winą.
Matt przesunął czapkę na tył głowy.
- Nie wybrałem się tu z tobą, żeby ucinać drzemkę i
marnotrawić czas. Musimy porozmawiać o twoim powrocie
do Nowego Jorku. Do poniedziałku masz sporo czasu na
przygotowanie się, a ponadto musimy potrenować twoje
wystąpienie przed ojcem.
- Potrenować? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Za kogo
ty się masz?
- To oczywiste, że nie możesz tak po prostu wkroczyć do
jego gabinetu, bez żadnego przygotowania. Masz do niego
zbyt emocjonalny stosunek, potrzebujesz kogoś, kto ci
pomoże opanować uczucia i zyskać pewien dystans, zanim
dojdzie do waszej konfrontacji.
Christie otworzyła i zamknęła usta niczym ryba
wyrzucona na piasek.
- To staje się nie do zniesienia - przemówiła wreszcie
oburzona. - Wybij sobie z głowy ten plan. Nie pojadę z tobą
do Nowego Jorku. I coś ci powiem: jeżeli kiedykolwiek
dojdzie do konfrontacji z ojcem, to ciebie z pewnością przy
tym nie będzie!
Zgarnęła resztki prowiantu do pojemnika i wrzuciła go do
samochodu.
55
Matt nie dawał za wygraną.
- Musimy o tym pomówić, Christie...
- Nie - urwała krótko. - Nic nie musimy. Mam teraz
zamiar udać się na poszukiwanie mojej kopalni. Możesz pójść
ze mną albo zostać tutaj.
Z tylnego siedzenia łazika Christie zabrała swój słomkowy
kapelusz. Wcisnęła go na głowę i pomaszerowała w głąb lasu.
Matt podążył w ślad za nią.
- Skąd wiesz dokąd iść? - zapytał.
- Sprawdziłam na mapie i wiem.
- Nie wydaje mi się, żeby to miało jakiś sens. Tu nie ma
nawet śladu żadnego szlaku.
- Owszem, jest - odpowiedziała zdecydowanie. - Trzeba
tylko umieć patrzeć.
- Tu nie ma żadnej ścieżki.
- Właśnie, że jest.
- Niby gdzie?
Christie zatrzymała się dość gwałtownie i Matt wpadł na
nią z impetem. Objął ją szybko ramionami, by zapobiec
upadkowi. Podobnie jak wczoraj jego uścisk był pewny,
mocny, a zarazem uwodzicielski. Christie z niejakim
wysiłkiem oparła się czarowi jego dotyku, już po raz kolejny.
Energicznym ruchem wręczyła Mattowi mapę.
- Proszę. Sam ją sobie obejrzyj.
Rozwijał sfatygowany kawałek papieru z oczywistym
brakiem przekonania.
- Wygląda jak rysunek trzyletniego dziecka - narzekał. -
Jakim cudem możesz z tego cokolwiek odczytać? Odwrócił
mapę do góry nogami, postudiował ją chwilę i wreszcie
podejrzliwie zapytał: - Skąd ją wzięłaś?
Christie pogardliwie wydęła policzki i odebrała mu mapę
stanowczym ruchem.
56
- Jeżeli już koniecznie musisz wiedzieć, to dostałam ją od
pewnej kobiety, właścicielki tych ziem. To kopia mapy
Wielkiego Shelby'ego, który wyznaczył granicę złotodajnej
działki w 1890 roku i przystąpił do budowy szybu. Musisz
wiedzieć, że Wielki Shelby naprawdę był wielki - ciągnęła. -
Z powodu wybujałego wzrostu zawsze straszliwie walił głową
we framugę, przekraczając próg salonu Złota Strzała, który
prowadziła wówczas niejaka Flo Jackson. Nigdy biedak nie
pamiętał, by w porę się uchylić. Ale okrutnie kochał się we
Flo i coś go tam stale przyciągało.
- Christie, na litość boską, a cóż to ma wspólnego z tą
mapą?!
Pomyślała chwilę.
- Zupełnie nic - przyznała. - Ale tu nie o to chodzi.
- A o co chodzi? - spytał zbity z tropu.
- Zlituj się! Jakoś w ogóle nie da się z tobą rozmawiać.
Obróciła się na pięcie i dała nura między drzewa. Matt
niechętnie podążył za nią, wypowiadając serię uszczypliwych
uwag pod jej adresem.
Słoneczne promienie przebijały się malowniczo przez
korony drzew, a odgłos ptasiego świergotu i przekomarzania
towarzyszył idącym ze wszystkich stron.
- Zastanawiam się, czy to głos sójki błękitnej... -
wsłuchiwała się Christie. - W przyszłym tygodniu mam
zebranie kółka ornitologicznego, więc się o to dokładnie
wypytam. Czy ty kiedyś obserwowałeś ptaki, Matt?
- Właśnie mi się wydaje, że jestem na tropie pewnego
rzadkiego ptaszka - oświadczył. - Wygląda mi to na kukułkę-
żółtobrzuszkę - odpowiedział niewinnym uśmieszkiem na jej
złowrogie spojrzenie.
Christie nie zważała na złośliwości Matta i czuła się coraz
wspanialej, wędrując tak przez las i ciesząc się jego pięknem.
Maszerowała raźnym, swobodnym krokiem, wymachując
57
ramionami. W dodatku coś jej szeptało do ucha, że nareszcie
kroczy szlakiem Shelby'ego.
Wędrowali jakiś czas w milczeniu, wsłuchani w tłumione
szmery i szelesty tajemniczego, leśnego organizmu, który
pulsował dookoła. Po jakimś czasie Christie zerknęła
ukradkiem na zegarek. Według jej obliczeń powinni już
dotrzeć do szybu jakiś czas temu. Nie widziała jednak
większego sensu w informowaniu o tym swojego towarzysza.
Starając się nadać swym ruchom możliwie największą
nonszalancję, sięgnęła ponownie po mapę i zerknęła na nią z
ukosa.
- Zgubiliśmy się, Christie - stwierdził Matt. - Zaczęliśmy
błądzić już w tej samej minucie, w której opuściliśmy miasto.
- Po prostu trochę zboczyliśmy z trasy i tyle! Zaraz to
zresztą naprawimy, niech się tylko dobrze zorientuję...
Przemawiała głosem osoby bardzo pewnej siebie, badając
mapę centymetr po centymetrze i rozglądając się po okolicy.
Nagle Christie uzmysłowiła sobie, że nie ma zielonego
pojęcia, dokąd powinni się udać.
- Spójrz wreszcie prawdzie w oczy, dziewczyno. Jesteś
mieszczuchem i należysz do innej rzeczywistości. Wróć do
Nowego Jorku i przestań udawać Robin Hooda, bo ci z tym
nie do twarzy!
Na te słowa aż coś zagotowało się w Christie. O nie! Ona
nikogo nie udaje - ona naprawdę przynależy właśnie tutaj. I
nie będzie z powodu kogoś takiego jak Matt gubić się w
niepotrzebnych analizach samej siebie, bo zna siebie
doskonale i niektórych decyzji jest po prostu absolutnie
pewna!
Ale pewne stało się również to, że... właśnie niestety
zabłądziła. Gdzieś w górach, w samym sercu gęstego lasu,
straciwszy wszelkie poczucie orientacji - zagubiła się jak
58
dziecko. A wraz z nią wpadł w te same tarapaty niejaki Matt
Gallagher.
59
ROZDZIAŁ PIĄTY
Christie przeszła jeszcze parę metrów i wreszcie usiadła
na omszałym pniu. Matt zbliżył się do niej.
- Posuń się trochę - poprosił.
- Tu nie ma dosyć miejsca - odpowiedziała szorstko. -
Siadaj sobie gdzie indziej.
Nie usłuchał i przysiadł jednak obok. Rozpostarł szeroko
mapę tak, by oboje mogli się jej przyjrzeć.
- No dobrze - powiedział. - Spróbujemy to rozgryźć. Jeśli
wierzyć mapie, powinniśmy się kierować na północ. A północ
jest tam - pomachał kciukiem na lewo jak autostopowicz
zatrzymujący okazję.
- Ależ północ jest tam! - Christie zdecydowanie wskazała
kierunek na wprost.
- Mój Boże, nie masz za grosz orientacji w terenie.
- Północ musi być tam - upierała się. - To znaczy...
Wystarczy zbadać położenie słońca i wszystkiego się
dowiemy.
Zadarła głowę, by przyjrzeć się niebu i dać praktyczny
dowód swoim uczonym zasadom, ale zobaczyła jedynie
wiecznie zielone korony drzew. W żaden sposób nie mogła
dojrzeć słońca, co pozwoliłoby jej może wyciągnąć jakieś
wnioski.
- W każdym razie tak się te rzeczy sprawdza... - dodała już
bez uprzedniej pewności siebie.
- Zaprowadzę cię do tej kopalni, chodź! - Matt zwinął
mapę i ruszył dziarsko przed siebie z widoczną determinacją.
- Zaczekaj! - wołała, goniąc go. - Mech! Przecież mech
obrasta pnie drzew od północnej strony... Cholera, a może od
południowej.
60
- Teraz ja jestem kierownikiem wycieczki, dobrze?
Zachowaj dla siebie te genialne wskazówki, ty niedopieczony
skaucie i chodź wreszcie.
Ratunek przyszedł nagle i zupełnie niespodziewanie.
Drzewa rozstąpiły się przed idącymi, ukazując szeroką, jasną
płaszczyznę łąki porosłej polnym kwieciem. Po przeciwnej
stronie zamykał ją gaj osikowy, pulsujący światłem tak
promieniście, jakby wchłonął całe słońce i więził je między
drobnymi gałęziami. Christie zatrzymała się w nabożnym
skupieniu. Jej uwagę przykuł widok zmurszałej, starej chaty,
otoczonej walącym się płotkiem, ukrytej w cieniu osiki.
Niedoszła złotonośna działka tworzyła wyrwę w
malowniczym rysunku gór okalającym cały horyzont, ale po
wielu latach opuszczenia tak naturalnie wtopiła się w
krajobraz, że była ledwie widoczna.
- Oto nasz cel - wyszeptała Christie bardzo cichutko, jakby
nie chciała spłoszyć tej chwili. Nie wiedziała, jak to się stało,
że jej dłoń znalazła się w dłoni Matta. Brnęli razem przez
gęstą łąkę.
Na początek postanowili zbadać stary górniczy szyb.
Podpierające go spróchniałe belki tkwiły tu, pomyślała
Christie, niczym memento dla wszystkich marzeń
pogrzebanych w ciemnym tunelu.
- Wielki Shelby nigdy nie znalazł tu większej ilości złota -
przytrzymując na głowie kapelusz, ostrożnie wyciągała szyję,
aby coś dojrzeć wewnątrz szybu. - I nie sądzę, by to się udało
jego towarzyszom. To smutne... Tyle zmarnowanej pracy i
energii...
- Bo ja wiem? - Matt westchnął refleksyjnie i przykucnął,
by przyjrzeć się z bliska strukturze . - Może to nie było takie
złe? Jeśli nic im się nie udawało znaleźć, to mogli zawsze
zapakować swoje narzędzia i przenieść się w inne miejsce.
Możliwe, że w rzeczywistości to nie miało dla nich takiego
61
wielkiego znaczenia. W gruncie rzeczy przecież szukali
przygody.
Christie zaskoczyły mocno te słowa oraz wyraźna nutka
nostalgii brzmiąca w głosie Matta. Wycofała głowę z
ciemnego otworu, by mu się lepiej przyjrzeć.
- Nie wydaje mi się, żeby to na tym polegało. Ci ludzie
zawsze opuszczali tonący okręt, nigdy nie przywiązywali się
na dłużej do żadnego miejsca, ciągle gnała ich gdzieś dalej
żądza wygranej.
Matt wyprostował się i schował ręce głęboko w
kieszeniach dżinsów.
- Tak tylko sobie teoretyzowałem... Bujałem w obłokach...
Fantazjowałem... - ironizował subtelnie.
- Poszukiwanie złota to niezły fach. Z dala od
obowiązków i tego cholernego poczucia odpowiedzialności,
koczuje się gdzieś pod gołym niebem, znosi cierpliwie
wszelkie niewygody... - pokręcił nagle głową. - Tylko, że to są
piękne marzenia. Życie nigdy nie jest takie proste - jego twarz
nieoczekiwanie zachmurzyła się, wyrażając coś pośredniego
między bólem a żalem. Nie patrząc na Christie, zszedł parę
kroków niżej, do potoku.
Christie podążyła jego śladem. Niezbyt głęboki, rwący
strumień obmywał kryształowo czystą wodą osadzone na dnie
kamienie i skałki. Christie usiadła, opierając się plecami o
gładki głaz i zaczęła rozsupływać żółte sznurowadła
adidasów. Potem zdjęła skarpetki, nieprzypadkowo utrzymane
w dokładnie tym samym odcieniu czerwieni, co jej bluza.
- Matt, dlaczego właściwie zostałeś maklerem? - zapytała.
- Nigdy nie marzyłeś, żeby być pilotem, archeologiem albo
fotoreporterem?
Podniósł z ziemi dwa niewielkie kamyki i z gorzkim
uśmiechem pocierał jeden o drugi.
62
- Czy ty naprawdę nigdy nie odczułaś tej potężnej emocji,
pulsującej zawsze wzdłuż całej Wall Street? - spytał. - To
właśnie tak bardzo mnie porwało piętnaście lat temu.
Christie przyjrzała mu się z namysłem.
- Ale dziś to już ciebie nie dotyczy, prawda? - sugerowała
- Mówisz o tym jak o czymś minionym.
Zanurzyła stopy w zimnym strumieniu. Matt spoglądał na
kamyki trzymane w ręku i potrząsał nimi niczym kośćmi do
gry.
- Byłem trochę młodszy niż teraz i trochę bardziej
idealistycznie nastawiony do życia. I myślałem, że do jasnej
cholery wszyscy grają fair, podobnie jak ja. Uważałem
swojego partnera za kogoś, komu mogę ufać, za najlepszego
przyjaciela... - poruszył się niespokojnie.
- Ile masz lat, Christie? - zapytał niespodziewanie.
- Dwadzieścia siedem.
- Pamiętam, jak to jest, kiedy ma się dwadzieścia siedem
lat - westchnął. - Ale parę miesięcy temu skończyłem
trzydzieści pięć... - urwał nagle. - Pewien jestem, że nie masz
ochoty wysłuchiwać wszystkich zawiłych historii mojego
życia - zakończył grobowym głosem.
- Właśnie, że mam - oświadczyła przekornie, zanurzając
stopy głębiej w potoku, aż oparła je o dno.
- Chcę wiedzieć o tobie jak najwięcej - uniosła głowę na
tyle wysoko, by móc go dostrzec spod ronda kapelusza.
Stał w odległości paru kroków i spoglądał na wodę.
- Wydawało mi się, że wyszedłem na prostą - mruknął. -
Zamknąłem ten rozdział życia, w którym znaczącą rolę
odegrał mój nieuczciwy wspólnik i wstąpiłem do firmy
twojego ojca. I wtedy... - zawiesił głos.
Nie doczekawszy się dalszego ciągu, Christie dokończyła
za niego:
- I wtedy potknąłeś się o moją osobę.
63
- Zgadza się - odpowiedział. - Zaledwie kilka dni po
moich urodzinach twój ojciec zaczął przebąkiwać coś na temat
rozwiązania firmy. I tak to wygląda. Mam trzydzieści pięć lat,
jestem w połowie drogi, a moje życie przypomina rozsypaną
układankę.
Christie przywarła plecami do twardego głazu, wspierając
się obiema dłońmi o piasek. Ostre kamyki wbijały się w jej
skórę. Nadal nie wyjmowała stóp z wody, choć przemarzły już
do kości.
- Ja jakoś zdołałam odmienić całe swoje życie. Może ty
powinieneś spróbować zrobić to samo?
- sugerowała ostrożnie.
Cisnął w wodę jeden z kamyków gestem, który zdradzał
rosnące w nim napięcie.
- Mówisz o czymś, co jest niemożliwe. Nie jestem w
stanie kompletnie zmienić swojego życia - i ty też nie, Christie
- powiedział z determinacją. - Oczywiście możesz wykonać
parę pozornych posunięć, ale tak naprawdę wciąż dążysz do
sukcesu, zupełnie jak twój ojciec. Wciąż wyznaczasz sobie
jakieś cele i plany. Weźmy choćby te wszystkie kluby i
komitety, do których należysz. Ornitologiczne, turystyczne, co
tam jeszcze? Biblioteki, muzea, pokazy, o rany, wspomniałaś
coś nawet o straży pożarnej! Wyznajesz zasadę „jeden pomysł
- dobrze, dziesięć pomysłów - jeszcze lepiej”, dokładnie tak
jak twój stary.
Skoczyła na równe nogi, rozbryzgując dokoła wodę,
urażona do żywego.
- Nie będę taka jak on! On nigdy nie jest zadowolony, z
niczego i z nikogo. Wciąż wyżej i wyżej podnosi poprzeczkę,
tak, żeby nikt nigdy nie mógł jej przeskoczyć, nawet on sam.
To nie jest życie dla mnie!
Matt wrzucił do strumienia następny kamyczek. Kropelki
wody wyprysnęły wysoko.
64
- Możesz się ze mną spierać w nieskończoność -
powiedział. - Możesz dużo opowiadać o tym, jak chciałabyś
wszystko urządzić, ale wiedz, że zawsze coś tobą powoduje,
niezależnie od twej woli i świadomości. I zawsze będziesz
ambitna i przebojowa i bardzo w tym podobna do ojca.
- Mówisz tak, żeby uniknąć rozmowy na niewygodny
temat. A w rzeczywistości to ty sam nie chcesz znać prawdy o
sobie. Nie masz ochoty przyjąć do wiadomości faktu, że coś w
twoim życiu jest nie tak. Powiedziałabym nawet, że uratować
cię może tylko jakiś bardzo radykalny zwrot!
- Jedno, co na pewno jest mi potrzebne jak zbawienie, to
twoje szczere postanowienie powrotu do Nowego Jorku.
Wtedy nareszcie wszystko wróci na swoje miejsce.
Christie stanęła naprzeciw Matta. Jej stopy całkowicie już
zdrętwiały z zimna, ale nie czuła tego.
- Ja tu jestem tylko pretekstem, Matt. Cały ten chaos, w
którym jesteś pogrążony, wcale nie zniknie w dniu mojego
pojednania z ojcem.
Spoglądała na niego oskarżycielsko. Matt zerknął spode
łba w jej kierunku, zdjął czapkę i tak długo mierzwił
czuprynę, aż jego włosy opadły bezwładnie na wszystkie
strony. Potem odwrócił się z pozorną obojętnością, gotów
wyraźnie zrobić jakiś unik.
- Mam ochotę przyjrzeć się tej chacie - powiedział
zadziornie.
- Wydawało mi się, że to raczej ja mam ochotę przyglądać
się czemukolwiek tutaj.
Christie brnęła przez zimny nurt ku brzegowi. Kiedy
wreszcie dotarła do chaty, niosąc skarpetki i buty z
rozwiązanymi, uwalanymi ziemią sznurowadłami, Matt już
tam był od jakiegoś czasu.
65
Drzwi chaty zabezpieczono solidną kłódką, która
kontrastowała z lichym, zmurszałym drewnem. Matt dosięgnął
dłonią belki wieńczącej futrynę.
- Wielki Shelby zapewne niejeden raz grzmotnął głową w
tą deskę - zauważył.
- Właścicielka dała mi klucz. Mam go gdzieś przy sobie...
Christie wydobyła z kieszeni pęk kluczy z breloczkiem w
kształcie pulchnej złotej rybki. Zawierał tak bogatą kolekcję
kluczy, że sama nie pamiętała przeznaczenia co najmniej
połowy z nich. Pobrzękując nimi, dopasowywała kolejne
klucze do zamka, aż wreszcie trafiła na właściwy i otworzyła
kłódkę. Drzwi zaskrzypiały przeraźliwie, lecz ustąpiły
posłusznie i dziewczyna bez większych ceregieli przekroczyła
sfatygowany próg.
Matt zmuszony był pochylić głowę, wchodząc do chaty w
ślad za nią. Oboje przystanęli na chwilę tuż za progiem, by
przyzwyczaić oczy do panującego mroku. Wszystkie okna
zabito deskami, lecz tu i ówdzie, przez niewielkie szpary,
wdzierały się promyki światła. Stopniowo Christie mogła
dostrzec poszczególne przedmioty - pordzewiały stelaż od
łóżka, półkę na narzędzia, pożółkły kalendarz, spod którego
najwyraźniej wystawał poprzedni, również mocno już
nieaktualny. Przyjrzała mu się uważnie i z niejakim trudem
odcyfrowała datę.
- Lipiec 1947 - przeczytała półgłosem. - Wielki Shelby
urzędował tutaj dużo wcześniej, ale to miejsce miało potem
kilku właścicieli. I aż dziwne, że nikt z nich nie wpadł na
pomysł, żeby tu na przykład urządzić letnisko. Musisz
wiedzieć, że cena wcale nie jest wygórowana.
Matt myszkował wśród narzędzi na półce.
- Jaka jest powierzchnia posesji? - zapytał fachowo.
- Nie pamiętam, ale wiem, że należy do niej cała ta piękna
polana.
66
Zanurkował ponownie pod framugą, a wydostawszy się na
zewnątrz, rzucił bystro okiem na teren dookoła.
Christie grzecznie mu towarzyszyła, ukradkiem ob-
serwując jego profil. Miał zacięty wyraz twarzy, lecz gdy
mówił, w jego głosie pobrzmiewała ciepła nuta nostalgii i
jakiejś nieukojonej tęsknoty.
- To kawał pięknej ziemi - powiedział. - Tyle tu otwartej
przestrzeni, a przy tym ostra krawędź gór w tle... I ta cisza...
Posłuchaj.
Christie zamknęła oczy. Słyszała pobrzękiwanie owadów
gdzieś blisko, szelest wiatru w liściach osiki, świergot ptaków.
Tak, to była prawdziwa cisza w porównaniu z jazgotem i
harmiderem nowojorskich ulic.
Gdy ponownie otworzyła oczy, poczuła na sobie baczne
spojrzenie Matta. Zmieszana umknęła przed jego wzrokiem w
obawie, że mógłby zobaczyć więcej, niż powinien. Nie
chciała, żeby wiedział, jak bardzo jej się podoba. Lecz z
drugiej strony jej płochliwość byłaby jeszcze bardziej
podejrzana. Odpowiedziała więc na jego spojrzenie z
możliwie największym opanowaniem i podeszła do
ogrodzenia.
- Klamka jest złamana - zauważyła, majstrując przy
bramie.
- To raczej nie ma specjalnego znaczenia, większość
ogrodzenia praktycznie nie istnieje.
Christie zwróciła się w stronę topornie ociosanych
palików, które leżały powalone na ziemi. Brama tkwiła wśród
nich samotnie, co tworzyło dość absurdalny obrazek, lecz
Matt zdawał się być nim bardzo fascynowany.
- Mogę naprawić klamkę - zaofiarował się, obejrzawszy ją
ze wszystkich stron. - Wiem w czym rzecz, zaraz będzie jak
nowa. Wszedł do chaty i po chwili wrócił, niosąc młotek i
67
obcęgi. - Nie trzymałem młotka w ręku od czasów szkolnych -
powiedział do Christie.
Początkowo Christie obserwowała Matta z pewnym
sceptycyzmem, za chwilę jednak przekonała się, że raczej wie,
co robi. Odzyskała już czucie w nogach, więc ponownie
osadziwszy kapelusz na głowie, zanurkowała w wysokie
trawy łąki. Lisa robiła jej ostatnio wykłady na temat gatunków
polnego kwiecia i teraz Christie usiłowała zidentyfikować
poszczególne okazy, obficie pyszniące się dookoła. Te
wysokie, faliste o odcieniu pomarańczowocynobrowym - to z
pewnością hinduskie dzwoneczki. Niebieskie - to łubin, a
delikatne, białe kwiatuszki muszą być śnieguliczkami.
Usiadła na dywanie z traw, pogrążona w rozmyślaniach.
Zamiast cieszyć się pięknem tego, co ją otaczało, snuła smutne
refleksje na temat własnej osoby i tej oczywistej cechy
własnego charakteru, która kazała jej być ekspertem w każdej
dziedzinie. Rzeczywiście, przypominała w tym swojego ojca -
Matt nie mylił się wcale.
Zerwała źdźbło trawy i rozdzieliła je na dwoje. Gdzieś w
jej wnętrzu kiełkował niepokój. Przez całe życie próbowała
dostosować się do wyobrażeń ojca, z wielkim trudem zdołała
wyrwać się z tego schematu i odnaleźć swoje „ja”. I nagle
pojawił się Matt, który spowodował, że uświadomiła sobie
pewną przykrą prawdę - te wszystkie lata pogoni za pozorami
pozostawiły w niej trwały ślad. Znowu znalazła się na drodze
do jakiegoś sukcesu, nie umiała przeskoczyć samej siebie, nie
umiała stać się kimś innym, niż ... Christopherem Danielsem
Czwartym!
Ukryła twarz w dłoniach. Nie, to niemożliwe! Skoro nie
czuła już szacunku do ojca, jak wobec tego mogła szanować
samą siebie? Myśli jak błyskawice przebiegały przez jej
głowę.
68
- Hej, spójrz, naprawiłem! - zawołał Matt. - Brama jest już
w porządku!
W jego głosie pobrzmiewała duma. Christie uniosła wolno
głowę i zobaczyła, jak demonstruje z satysfakcją efekty swojej
pracy, naprzemian otwierając i zamykając bramę. Klamka
działała bez zarzutu.
- Cudownie - powiedziała Christie bez przekonania, ale
Matt wcale nie zauważył jej braku entuzjazmu i minorowej
miny. Buszował właśnie po chacie, potrząsając już lekko
nadbutwiałym klocem drewna.
Christie podeszła wolno do solidnie już umocowanej
bramy i oparła się o nią całym ciężarem. Obserwowała spod
oka poczynania Matta, który właśnie ważył w dłoni
zaśniedziałą siekierę, z wyrazem prawdziwej błogości na
twarzy. Odrąbał od belki sporej wielkości klocek i ułożywszy
go na pniu, z wielkim zapałem odciosywał kawałek po
kawałku. Na początku szło mu to niezdarnie, lecz po chwili
uchwycił właściwy rytm. Czynność ta pochłonęła go
całkowicie, nie zważał ani na smugi słońca przebijające się
przez korony osik i oświetlające całą jego postać, ani na
strużki potu, które znaczyły jego koszulę ciemnymi plamami.
Na krótki moment przerwał pracę, żeby zdjąć koszulę. Oczom
Christie ukazał się silny, umięśniony tors, pokryty
gdzieniegdzie rudo-złotym owłosieniem. Nieświadom
spoczywającego na nim spojrzenia dziewczyny, z zacięciem
kończył rozpoczęte dzieło, niczym urodzony drwal.
Kiedy Christie patrzyła na Matta, jej rozterki i niepokoje
gdzieś się ulatniały. Zauważyła rozbrajający kontrast między
brązem jego przedramienia, kończącym się na linii krańców
rękawa, a olśniewającą bielą, panującą tuż powyżej tej linii.
Obserwowała, jak pod skórą poruszają się węzły jego mięśni,
gdy unosi siekierę i potem z rozmachem nią uderza.
Dziewczyna uśmiechała się do siebie. Matt z pewnością
69
pracował bardzo systematycznie, nie był natomiast na tyle
próżny, by spędzać czas pod lampą kwarcową, miał w sobie
jakąś naturalną surowość. Gdyby nie blady odcień jego skóry,
można by go wziąć za pioniera Dzikiego Zachodu. Jego
skumulowana energia znajdowała teraz ujście - odrąbywane
drzazgi jedna za drugą wyskakiwały spod jego siekiery.
Wreszcie odłożył ją na bok i otarł spocone czoło. Lekko
zmieszał się, uchwyciwszy badawcze spojrzenie Christie.
Podszedł do niej i stanął naprzeciwko, po drugiej stronie
bramy.
- Rany boskie, to było coś!
- No cóż... Może powinieneś zaopatrzyć swoje
nowojorskie biuro w drewno do rąbania. Byłoby to skuteczne
lekarstwo na twoje stresy.
- Stresy - powtórzył jak echo. - Mam ich wiele w Nowym
Jorku, to fakt. A wiesz, co najbardziej zżera mi nerwy? Ta
cholerna, wszechobecna korupcja. Liczyłem na to, że w firmie
twojego ojca będzie inaczej, ale pomyliłem się.
Na te słowa Christie drgnęła czujnie.
- Chwileczkę - zaprotestowała. - Mój ojciec popełnia
wiele błędów, to prawda, ale w tym wypadku mocno
przesadziłeś. Jest absolutnie uczciwym człowiekiem we
wszystkich posunięciach giełdowych i...
- Zaczekaj. O nic nie oskarżam twojego ojca. Uwierz mi,
że zanim jeszcze zacząłem z nim współpracować, dokładnie
sprawdziłem, czy mogę mu ufać. Mówię o czymś innym -
oparł zaciśniętą pięść o sztachety płotu. - Korupcja opanowała
cały rynek, wciska się wszędzie jak śmiertelna zaraza. Nie
możesz od tego uciec, bo zbyt wielu ludzi gra nie fair. Giełda
powinna być miejscem wielkiej gry dla wielkich graczy,
sprawdzianem refleksu, kompetencji i zdolności prze-
widywania. A powoli staje się polem popisu dla krętaczy i
hochsztaplerów.
70
Wzburzenie i pasja, z jaką przemawiał Matt, poruszyły w
duszy Christie jakąś strunę. Jednak odsunęła się
niepostrzeżenie od bramy i zrejterowała w zacisze ukwieconej
łąki. Nie chciała dać się wciągnąć w rozmowy o Wall Street.
Matt nie dawał z kolei za wygraną i przeskoczywszy
ogrodzenie dogonił ją.
- Wiesz, gdzie tkwi sedno sprawy? - kontynuował
podniecony. - Powiem ci, chodzi o samą definicję zjawiska.
Wewnętrzne nadużycia - co to dla ciebie znaczy?
- Nie jestem, jak mi się wydaje, na egzaminie -
oponowała. - Wybacz, ale bardzo bym teraz chciała przyjrzeć
się kwiatom. Szczególnie mnie intryguje pewna odmiana
pasternaka...
- Nie wykręcaj się Christie, proszę.
- Na miłość boską! - zatrzymała się przyparta do muru. -
Wewnętrzne nadużycie ma miejsce zawsze wtedy, kiedy
zawierasz korzystną transakcję, kierując się w swoich
decyzjach informacjami, do których nie powinieneś mieć
dostępu.
- Aha! A możesz uściślić określenie „informacje, do
których nie powinieneś mieć dostępu”?
Christie westchnęła zniecierpliwiona, ale wyglądało na to,
że nie zdoła uciec od tej rozmowy.
- No dobrze - powiedziała. - Wyobraźmy sobie, że twój
wujek jest szefem dobrze prosperującej sieci restauracji
szybkiej obsługi. Ty jesteś jego ulubionym krewniakiem, bo
tylko tobie jednemu z całej rodziny smakują te obrzydliwe
hamburgery i frytki. Wuj ci ufa, więc zdradza w sekrecie, że
ma zamiar przejąć firmę Iks, która zarządza konkurencyjną
siecią knajp. Kiedy dochodzi do zgłoszenia ofert kupna, wuj
oferuje za akcje Iksa wysoką cenę i wszyscy akcjonariusze
odsprzedają mu swoje udziały. No i masz! Oto przykład
poufnej informacji: wuj zwierzył ci się w sekrecie ze swoich
71
planów - Christie rozprawiała z coraz większym
zaangażowaniem. - I ty możesz to wykorzystać. Po kryjomu
kupić pakiecik akcji u Iksa, a potem wykończyć wuja, gdy
cena osiągnie niebotyczne wyżyny. Ale wuj nie jest całkiem
głupi i niestety jest w stanie dociec, że to twoja sprawka,
zwłaszcza jeśli skorzysta z usług giełdowych organów
ścigania, których przedstawiciele bladym rankiem zapukają do
twoich drzwi. Musisz wtedy, biedaku, pożegnać się na dobre z
ukochanymi hamburgerami i frytkami. Nie wyszły ci na
zdrowie. Dużo lepiej czułbyś się po moich pulpetach
sojowych.
Matt, który wyglądał na nieco oszołomionego, aż
przysiadł na trawie.
- Starałem się coś ci wyjaśnić - powiedział. - Czy nie tak?
- Tak - przyznała posłusznie Christie, gotowa teraz stawić
mu czoła w dyskusji. - Może powinnam posłużyć się
przykładem jakiegoś innego wuja?
- Nie, nie, proszę. W porządku - dałaś mi przykład
nielegalnego użycia wewnętrznego przecieku, zresztą
przykład bardzo dobry. Ale odwróćmy sytuację. Jak wszystko
to wygląda wówczas, kiedy mnie się tylko wydaje, że wuj
chce przejąć Iksa? Cała moja intuicja podpowiada mi, że on z
pewnością to zrobi. Co wtedy? Czy jeżeli wtedy wykupię
akcje u Iksa i zrobię fortunę w dniu zgłaszania ofert, to czy
jest to przestępstwo?
Christie zmarszczyła nos w głębokiej zadumie.
- To prawda, rzeczywiście trudno jest ustalić, gdzie
zaczyna się nadużycie. Granica między przestępstwem a
legalnością jest tu dosyć płynna.
- No właśnie! - huknął Matt triumfalnie i pochylił się nad
nią poufale. - I tu jest pies pogrzebany. Nie ma zgody co do
definicji, zasady są dosyć niejasne, więc łatwo je obejść. I
72
ludziom wydaje się, że dopóki nie zostaną przyłapani, mogą
robić wszelkie świństwa.
- Tak... Pewnie masz rację - odparła trochę roztargniona.
Przyglądała się właśnie z uwagą długim, gęstym rzęsom
Matta, które miały nieco ciemniejszy odcień brązu niż jego
czupryna. Powinno się wprowadzić jakiś zakaz, który
kategorycznie zabraniałby mężczyznom posiadania takich
szałowych rzęs...
- Czemu tak wytrzeszczasz oczy? - zapytał Matt.
- Czy coś ci wpadło pod powiekę?
- Nnnie... - zmieszana wróciła do rzeczywistości.
- Mówiłeś właśnie o płynności zasad...
- Tak jest. Mój eks-partner jest tu świetnym przykładem.
Przez lata postępował uczciwiej niż najuczciwsi. A potem
wystarczył mały krok i zboczył z prostej drogi.
- Tak to się dzieje - zawyrokowała Christie. - Kiedy
oddychasz przez długi czas morowym powietrzem, sam
stajesz się z czasem trędowaty. Jakie to szczęście, że dziś
jestem bardzo daleko od tych spraw i mogę się tylko śmiać.
- Mnie, niestety, jest zupełnie nie do śmiechu. Muszę coś z
tym zrobić, jakoś powstrzymać tą falę obłędu. A przynajmniej
otworzyć oczy niektórym naiwnym inwestorom.
Christie spojrzała na niego przenikliwie.
- Napisz o tym, Matt. Opisz swoje doświadczenia
giełdowe. Powinieneś to zrobić - może seria artykułów do
gazet? Albo od razu pójdź na całość i opublikuj książkę!
Teraz i ona zapaliła się. Jaki doskonały pomysł! Oczami
wyobraźni już widziała książkę Matta z jego podobizną na
obwolucie, zarzucone nią witryny księgarń.
Odpowiedział jej zdumionym spojrzeniem.
- O czym ty mówisz, do diaska? Nie napisałem ani słowa
od czasów szkolnych.
73
- Aha - ta informacja sprowadziła Christie na ziemię, ale
nie na długo. - Więc może powinieneś wydawać własne
pismo? To byłoby dobre na początek. Podobno własne
czasopismo - to rewelacyjny sposób wyzwalania energii
twórczej.
- O mój Boże... - to było jedyną odpowiedzią Matta.
Christie jednak bardzo się już przywiązała do swojego
pomysłu.
- Mam świetny tytuł dla twojej książki - oświadczyła. -
„Moje życie w ślepym zaułku Wall Street”. Chyba niezły, co?
Przyjrzał się jej sceptycznie, lecz Christie tylko wzruszyła
ramionami.
- No dobrze, więc może sam wymyślisz lepszy - wycofała
się. - Tak czy owak uważam, że powinieneś napisać o tym, co
się dzieje, Matt. To by ci dobrze zrobiło.
- Czy nie musisz przypadkiem już wracać do Red River? -
zapytał nienaturalnym głosem. - Na pewno masz dziś jakieś
zebranie, może nawet niejedno...
Niechętnie zerknęła na zegarek.
- Tak, rzeczywiście. Po południu zbiera się nadzwyczajne
posiedzenie komitetu Fundacji na rzecz budowy muzeum.
Obiecałam, że będę.
Gdyby mogła, chciałaby tu spędzić resztę dnia, spierając
się z Mattem i patrząc na niego, po prostu być wciąż przy nim
w miejscu, które stało się trochę ich miejscem.
To wrażenie niezwykłej, intymnej bliskości, podsycane
aromatem polnych ziół i leniwym koncertem pszczół, stawało
się niebezpieczne niczym zdradliwa zasadzka. Christie
skoczyła na równe nogi, starając się spłoszyć czar tej dziwnej
chwili.
- Tak, lepiej już chodźmy - powiedziała. - Robi się
późno... lepiej chodźmy, zanim będzie za późno... Chodźmy
już stąd!
74
75
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Chistie i Matt bez nadmiernego pośpiechu dotarli
ponownie w pobliże chaty. Matt włożył koszulę i posprzątał
narzędzia. Poruszał się dość opieszale, choć to on pierwszy
zaproponował powrót. Także Christie nie zdradzała
niecierpliwości. Kiedy Matt zakładał swoje baseballowe
nakrycie głowy, powstrzymała jego dłoń w pół gestu.
- Poczekaj, twoja czapka ciągle źle wygląda - powiedziała.
Dłuższą chwilę obracała ją w ręku, wyginając i naciągając na
wszystkie strony. - Spróbuj teraz.
Matt naciągnął czapkę mocno na uszy. Wreszcie niesforny
daszek sterczał nienagannie pod właściwym kątem. Również
pozostałe rzeczy Matta wyglądały jakby lepiej niż poprzednio
- dżinsy były ubrudzone tu i ówdzie ziemią, koszula już trochę
wymięta. Zupełnie nie przypominał rezydenta nowojorskiego
drapacza chmur, lecz kogoś, kto duszą przynależy właśnie
tutaj, do tego górzystego zakątka Nowego Meksyku.
- Christie - zaczął z poważną miną, jakby zbierał się do
wypowiedzenia słów niezmiernie ważkich.
- Tak? - uniosła głowę znad wielkiej kłódki, którą
usiłowała zamknąć.
- Czas spędzony tu dzisiaj z tobą, to dla mnie... - urwał,
nie bardzo wiedząc, jak dokończyć.
- Wiesz, chciałbym... - zaczął ponownie. - Chciałbym znać
nazwisko właścicielki, która cię tutaj przysłała.
Christie zawahała się przez chwilę, upychając w tylnej
kieszeni dżinsów ogromny pęk kluczy.
- Mam nadzieję, że nie planujesz kupna?
- To niezły kawałek gruntu. Mógłby się okazać dobrą
inwestycją - zauważył.
Jego chłodny, trochę interesowny ton zbulwersował
Christie. Stanęła przed drzwiami chaty, podpierając się pod
76
boki na szeroko rozstawionych nogach, jakby chciała obronić
to miejsce przed zakusami intruza.
- Inwestycja?! - wykrzyknęła. - To jedyne, co przychodzi
ci do głowy? Nie widzisz, jak tu jest pięknie, jak cicho? Czy
naprawdę interesuje cię wyłącznie, jak szybko zbić forsę?
- Widocznie tak chcesz mnie widzieć, Christie. Tylko że
to bardzo fałszywy obraz - odparł.
- To dlaczego myślisz o tym cudownym kawałku ziemi w
takich kategoriach? Jesteś maklerem w każdym calu. Nie
umiesz już dostrzegać rzeczy samej w sobie, a jedynie jako
obiekt mogący przynieść zyski.
- Daj mi szansę coś powiedzieć, proszę! Nie myślałem
wcale o kupnie tego miejsca po to, żeby czerpać z niego jakieś
zyski. Bywają różne rodzaje inwestycji, jak wiesz - kołysał się
lekko z rękoma wepchniętymi głęboko w kieszenie spodni. -
Bardzo brakuje mi w życiu czegoś, co miałbym na własność.
Wciąż obracam pieniędzmi, których ani nie widzę, ani nie
dotykam. Pieniądze - to dla mnie rzędy elektronicznych
cyferek przebiegające przez ekran komputera i szybko
znikające. Właściwie nigdy nie miałem nic wartościowego, co
byłoby naprawdę tylko moje. Jeżdżę wynajętym samochodem,
mieszkanie też nie należy do mnie... Pewnie przyjemnie jest
mieć własny skrawek ziemi...
Christie oparła się plecami o chropowatą, drewnianą
ścianę chaty.
- Załóżmy, że kupisz ten teren, Matt. Powiedz mi, jaki
będziesz miał z niego pożytek, skoro mieszkasz w Nowym
Jorku, a więc ni mniej, ni więcej tylko dwa tysiące mil stąd?
Czy to logiczne?
- Jestem ostatnio z logiką na bakier i to chyba pod twoim
wpływem - odpowiedział, rzucając Christie wymowne
spojrzenie.
77
- Ja z tym nie mam nic wspólnego. Ani z twoimi
pomysłami, ani z problemami, które cię gryzą. Nie obwiniaj
mnie więc, Matt, zwłaszcza że nie zapraszałam cię na tę
przejażdżkę.
- Chciałbym powiedzieć coś z sensem, ale czuję, jak mój
mózg pogrąża się w chaosie.
- Dlaczego nie kupisz sobie małej farmy w Connecticut
albo w Rhode Island? - pytała nieustępliwie.
- Z pewnych niejasnych dla mnie samego przyczyn
podoba mi się ta właśnie polana - ta stara chata, góry
dookoła... Za to lokalizacja jest zupełnie niewłaściwa.
Chciałbym, żeby to miejsce znalazło się godzinę drogi od
Nowego Jorku...
- Ale dzięki Bogu nie znajduje się tam i nie znajdzie. I nie
spodziewaj się, że podam ci nazwisko właścicielki. Sama
mam zamiar kupić ten grunt. To jest miejsce, jakiego od
dawna szukałam.
Matt potarł dłonią kark.
- Masz już przecież własny dom w Red River. Po co ci
jeszcze jedna posiadłość?
- Wspominałam ci już, że poszukuję kopalni złota, która
miałaby w sobie to „coś”, coś specjalnego... Właśnie jedną
znalazłam.
- Jesteś jeszcze bardziej nielogiczna niż ja - utyskiwał.
- Może tak, a może nie... W każdym razie ta ziemia będzie
moja - podkreślała uparcie, prostując dumnie plecy i patrząc
Mattowi odważnie prosto w oczy. - Wracaj do Nowego Jorku,
Matt. Kup sobie lepiej jeden z tych oszałamiających
apartamentów w okolicach Central Parku, taka umiarkowana
dawka zieleni w sąsiedztwie powinna ci wystarczyć do
szczęścia. Może wyglądasz na dzikiego człowieka gór, ale z
pewnością nim nie jesteś.
Uśmiechnął się kpiąco.
78
- A ty, Christie? Naprawdę uważasz się za kobietę stąd?
Wierzysz, że to twoje miejsce?
To pytanie ugodziło dziewczynę w najczulszy punkt i
spowodowało, że wszelkie wątpliwości odsuwane na dalszy
plan, znowu ją opanowały. Nie mogła dłużej oszukiwać samej
siebie, musiała przyznać w duchu, że jest jak jej ojciec -
zacięta, ambitna, wciąż podwyższająca poprzeczkę. Lecz te
cechy charakteru stawały się zupełnie niepotrzebne tutaj - w
środku leśnego odludzia. Tu przydawał się spokój,
umiejętność pogodnej rezygnacji i cieszenia się tym, co jest,
wewnętrzna równowaga... Christie bardzo chciała ją osiągnąć
- i tu zaczynał się paradoks: kolejny cel, kolejne dążenie...
- Wszystko jedno, co sobie o tym myślisz, ja i tak jestem
tu u siebie - oświadczyła, starając się zapomnieć o własnych
rozterkach i o podejrzeniach Matta. Obróciła się na pięcie i
pomaszerowała z rozmachem przez ukwiecone pole. Matt
podążył spiesznie za nią. Zatrzymała się jeszcze na krótką
chwilę, by spojrzeć za siebie. Chciała zachować w pamięci
cały ten urokliwy obrazek: starą chatę pochyloną nad
zmurszałym płotem, skupione ciasno, napromieniowane
słońcem osiki i zatrzęsienie polnych kwiatów o odcieniach
cynobru i głębokiego błękitu...
Wszystko to wyglądało wspaniale, ale jeszcze coś innego
czyniło to miejsce wyjątkowym. Było to od teraz ich wspólne
miejsce - jej i Matta. Do kroćset diabłów! Nie miała już
wyjścia. Ten człowiek wkradł się do jej życia jak nieproszony
gość i zapanował nad jej emocjami. Zostawiła za sobą
niezapomniany, czarujący widok i ruszyła z determinacją w
stronę lasu.
- Znowu obrałaś nie ten kierunek - zwrócił jej uwagę Matt.
Zacisnęła drobne pięści w bezsilnej złości, ale posłusznie
podążyła w ślad za nim. W bardzo krótkim czasie dotarli do
79
samochodu. Skąd taki mieszczuch wiedział, jak orientować się
w terenie? Pozostało to dla niej zagadką.
Matt tymczasem z widocznym zadowoleniem poklepywał
maskę łazika.
- Bardzo mi się podoba ta bestia. Chętnie bym się z nią
zmierzył.
- Przepraszam bardzo - Christie starała się zignorować to
jawne natręctwo i zasiadła za kierownicą. Gdy jednak włożyła
kluczyki do stacyjki, przez otwarte okno wsunęła się do
środka kędzierzawa głowa Matta.
- Już pojutrze wracam na zawsze do taksówek i ulicznych
korków - powiedział. - Pomyśl, może już nie będę miał
drugiej takiej szansy... - patrzył na nią błagalnie, jak dziecko,
które chciałoby się przejechać na pierwszym w życiu rowerze.
- Masz ci los... - zrezygnowana Christie przeniosła się na
siedzenie obok. Matt z wyrazem głębokiej wdzięczności na
twarzy pieszczotliwym gestem objął kierownicę i uruchomił
silnik.
- Twój breloczek od kluczyków jest zbyt ciężki -
zauważył.
- Wezmę to pod uwagę - Christie zapinała swój pas z
kwaśną miną, trochę wyprowadzona z równowagi
wścibstwem Matta. Jak tak dalej pójdzie, za chwilę zechce
opanować także cały pensjonat. Nie poprawiło jej nastroju
także to, jak zręcznie Matt zawrócił samochód na wąskiej
drodze. Z trudem przystosowała się do kołyszącego ruchu
auta, w przeciwieństwie do kierowcy, który najwyraźniej czuł
się jak ryba w wodzie, zmieniając biegi z dużą wprawą.
Christie zastanowił wyraz ogromnej błogości malującej się na
jego twarzy, jakby żadne zmartwienia czy kłopoty nie miały
teraz do niego dostępu. Bardzo podobał się dziewczynie
właśnie taki jak teraz, beztroski i rozjaśniony. Lecz co
dziwniejsze, podobał się jej także wówczas, kiedy się
80
wściekał. Zastanawiała się, jakby wyglądało dzielenie z nim
na co dzień złych i dobrych dni. Prawdopodobnie należał do
tych mężczyzn, którzy zachowują się nieznośnie z powodu
byle kataru czy przeziębienia. Lecz z drugiej strony mogłoby
być miło razem w zimowe wieczory posiedzieć przy kominku
albo zagrać partyjkę w karty...
Dość! Co też jej przyszło do głowy? Jeszcze trochę, a
zobaczyłaby ich razem jako kuśtykających o laseczce
staruszków, którzy przeżyli zgodnie przynajmniej pół wieku w
harmonii i szczęściu! Nic bardziej absurdalnego. W
poniedziałek Matt opuści Red River i pewnie nigdy już się nie
zobaczą - tak przynajmniej powinno być. W końcu nie należy
zapominać o tym, że to wysłannik ojca...
Matt wjechał gładkim łukiem na drogę prowadzącą do
domu i zaparkował tuż pod szyldem reklamującym pensjonat.
Jak zawsze w chwili powrotu do domu Christie poczuła
przyjemne znużenie. To miejsce uosabiało jej tęsknotę za
dzieciństwem. Kochała mansardowe okna na poddaszu i
frontowy dziedziniec opadający ukośnie w dół ku drodze.
Goście wprowadzali się i wyprowadzali, nie pozostawiając po
sobie śladów, a ona czuła się tu jak we własnym raju. Aż do
dziś. Bo teraz niestety przybył pewien gość specjalny, nad
którym nie bardzo dało się przejść do porządku dziennego. I
Christie nie miała na to żadnej rady.
Wieczór, zasnuwający niebo cieniem barwy głębokiego
kobaltu, zastał Christie w salonie. Obłożona księgami
rachunkowymi siedziała na podłodze ze skrzyżowanymi
nogami. Nade wszystko starała się nie myśleć o Macie.
Zniknął gdzieś, zanim jeszcze wróciła z zebrania i nie
widziała go przez resztę dnia. Na chwilę pojawili się tylko
państwo Fanshaw, by opłacić rachunek i wymeldować się.
W wielkim, starym domu panowała błoga cisza,
przerywana niekiedy ledwo słyszalnymi odgłosami
81
dobiegającymi z pokoju gospodarczego, w którym krzątała się
Lisa. Gdzież, do pioruna, mógł podziewać się Matt, i to tak
długo? Może zawieruszył się gdzieś w okolice Miner's Cafe i
spotkał tam na przykład jakąś ładną dziewuszkę... A potem
poszli razem do baru u Hildy i właśnie tam teraz tańczą
fokstrota...
- Pięknie, nie ma co, panie Gallagher, nie traci pan czasu -
syknęła ze złością pod adresem nieobecnego. - Bardzo mi się
to podoba!
Zza drzwi salonu wychyliła się głowa Lisy.
- Poskładałam ostatnią partię pościeli, do zobaczenia jutro,
Chris. Gdyby cię to interesowało, oszałamiający samiec
wyszedł z domu po popołudniu, mamrocząc coś o jakichś
wędkach.
- To mnie naprawdę nie interesuje! - zaprotestowała
Christie, lecz głowa Lisy zdążyła już zniknąć. W domu
zapanowała cisza jeszcze głębsza niż poprzednio i dziewczynę
ogarnęło nagłe poczucie osamotnienia. Nie zaznała tego stanu
nigdy przedtem, czy to możliwe, że przybycie Matta
wywołało aż taką rewolucję?
Przeraźliwy łoskot i rumor przerwał nieoczekiwanie ciszę,
a dobiegał najwyraźniej z okolicy frontowych drzwi. Po chwili
do salonu wkroczył Matt, obładowany do niemożliwości.
Przedstawiał dość osobliwy widok. Christie wpatrywała się w
niego osłupiała. Z jego rąk sterczały na wszystkie strony
mniejsze i większe wędki. U ramienia dyndało zielone pudło
na sprzęt wędkarski oraz wiklinowy kosz, a sieć rybacka
zwieszała się z jego pasa. Na nogach miał obłocone rybackie
buciory. Ubrany był w kamizelkę w kolorze khaki z
nieskończoną liczbą różnorodnych kieszeni, a na głowie
zamiast baseballowej czapki - kapelusz ze zwisającymi u
ronda haczykami. Jego oczy rzucały niebezpieczne błyski
niczym w gorączce. Wyraźnie miał wszelkie objawy obłędu,
82
jaki ogarnia niewinnego człowieka tuż za progiem sklepu
wędkarskiego i każe mu zamiast jednej skromnej wędki
wykupić całą zawartość półek.
Zerknął spode łba na Christie, przy czym wszystkie
haczyki, dyndające wokół ronda, zakołysały się w jednym,
zgodnym rytmie.
- Czy masz jakieś dżdżownice? - zapytał.
- Bardzo mi przykro, Matt, ale akurat mi się skończyły.
- Cholera, to wielka szkoda. Potrzebuję trochę robali -
westchnął. Pobrzękując i podzwaniając, wycofał się z salonu.
Christie wsłuchiwała się w jego dudniące kroki,
wywołujące nie mniej hałasu niż byłoby w stanie wzniecić
średniej wielkości stado słoni.
A jednak te przeraźliwe dźwięki najwyraźniej wprawiły
Christie w przedziwny błogostan, bo długą chwilę uśmiechała
się rozanielona, a potem z zapałem wróciła do rachunków.
- Oooaaauuu!!! - z najwyższego piętra dobiegło nagle
dzikie wycie, pełne rozpaczy i przerażenia. Christie skoczyła
na równie nogi.
- Zaczekaj, już idę! - krzyczała. Wpadła na drugie piętro
jak bomba i pomknęła tropem błotnistych śladów
pozostawionych przez nieprzemakalne buty Matta. Ich
właściciel zdrów i cały stał na środku korytarza, trzymając w
sztywno wyciągniętej przed siebie sieci jakieś zwierzę,
skręcające się i wijące. Matt uśmiechał się zwycięsko.
- To moja pierwsza zdobycz dzisiejszego dnia - oznajmił
dumnie. - Czy domyślasz się, co to takiego może być?
Christie wyjęła uważnie sieć z jego rąk i położyła ją na
podłodze. Oboje cofnęli się o krok z ostrożnością saperów,
mających do czynienia z podejrzanym niewypałem. Jakiś czas
sieć leżała na ziemi nieruchomo i bezgłośnie. Nagle coś
wystrzeliło z jej wnętrza wysoko w powietrze, przybrało
83
kształt syjamskiego kota, który opadł na cztery łapy i
błyskawicznie zniknął w głębi korytarza.
- Byłam pewna, że Gomez może szybko się poruszać,
tylko potrzebuje odpowiedniego bodźca - oświadczyła
Christie z entuzjazmem.
Matt obdarzył ją nieufnym spojrzeniem.
- Czy on aby nie nazywa się Vincent?
- To brat Vincenta, Gomez - wyjaśniła. - Chyba nie
przypuszczałeś, że mam tylko jednego kota.
Matt bąknął coś pod nosem, co brzmiało jak „dom
wariatów, słowo daję” i dał nura do swojego pokoju wraz ze
sprzętem. Po piętach dreptała mu Christie. Wędki balansowały
niebezpiecznie wśród mebli i dość opornie przychodziło
Mattowi znalezienie dogodnego miejsca, w którym mógłby
wszystkie je złożyć. Z pomocą pospieszyła Christie i
ostatecznie oparła wędki o strojną, wiktoriańską komodę.
Musiała przyznać w duchu, że w pokoju jest dosyć tłoczno,
lecz z drugiej strony wiedziała dobrze, że nie umiałaby
zrezygnować z jednego choćby drobiazgu. Gładziła dłonią
marmurowy blat komody, obserwując jak Matt przysiada
sztywno na krawędzi łóżka, próbując pochylić się do przodu, a
potem nagle zamiera w bezruchu z głuchym jękiem. Po jakimś
czasie znowu próbuje wrócić do pozycji wyjściowej, lecz bez
skutku, wydając z siebie jeszcze dziwniejszy dźwięk,
przypominający trochę skargę żaby miotanej atakiem czkawki.
- Christie - wydusił wreszcie z siebie żałośnie. - Coś mi się
wydaje, że nie dosięgnę własnych stóp.
Wszystko stało się jasne. Christie przyklękła grzecznie i
jeden za drugim zsunęła z jego nóg dlugaśne buty.
Matt sieknął po raz kolejny, rozbierając się z opinającej go
kamizelki. Christie podniosła się i usłużnie pomogła mu
pozbyć się koszuli. Wówczas w całej okazałości zobaczyła
84
jego kark płonący jasną czerwienią i nieco tylko jaśniejsze,
jaskrawo różowe ramiona.
- Z taką opalenizną nikt nie byłby w stanie normalnie się
poruszać - orzekła Christie. - Wyglądasz jak niedogotowany
homar.
Zbiegła szybko na pierwsze piętro, porwała z toaletki
słoiczek z kremem i pognała z powrotem. Wskoczyła na łóżko
za jego plecami i przysiadła wygodnie na piętach.
- Co masz zamiar zrobić? - dopytywał się z niepokojem. -
Nie ufam ci! - próbował spojrzeć za siebie.
- Zachowaj zimną krew - nakazała Christie, biorąc na dłoń
ogromną ilość kremu. Zaczęła go wcierać w powierzchnię
jego pleców pewnymi, zwinnymi pociągnięciami dłoni.
- Odkryć w sobie dzikiego drwala, a zaraz potem poczuć
powołanie wędkarskie - to trochę za dużo jak na jeden dzień.
- Co do szlachetnej cechy umiaru, jestem gotów przyjąć
wiele uwag, ale nie od ciebie - odrzekł z kwaśną miną. - Poza
tym, musisz wiedzieć, Christie, że dzisiaj odkryłem coś
nadzwyczajnego...
Zwierzenie to brzmiało autentycznie i przekonująco, więc
Christie nadstawiła pilnie ucha.
- Co takiego, powiedz, proszę.
- Łowienie pstrągów - tłumaczył z ożywieniem - jest jak
samo życie. Zapuszczasz swoją żyłkę w granatowo-zieloną
głębinę i czekasz na tę jedną rybę. Nie śpieszysz się, nie
krzątasz... Po prostu czekasz na pstrąga.
Christie słuchała tego na pozór obojętnie, wciąż delikatnie
nacierając kremem jego plecy i ramiona, ale gdzieś w jej
wnętrzu kiełkowało lekkie uczucie zazdrości. Ten człowiek
przebywał w Red River ledwie dwadzieścia cztery godziny, a
zadomowił się tu bardziej, niż to się jej udało. Może on po
prostu się o to nie stara, w przeciwieństwie do niej samej?
85
- Żałuję, że nie byłaś tam ze mną, Christie - mówił dalej. -
To naprawdę przepiękne jezioro i w dodatku blisko miasta. -
Poruszył ramieniem, jakby ponownie wypróbowywał
zarzucanie wędki. - Wędkowanie to prawdziwa sztuka -
wzdychał. - To twórczość...
Wyciągnął daleko przed siebie obie dłonie. - Oto moja
kariera - powiedział, rozcapierzając palce prawej. - A to jest
łowienie pstrągów - lewą dłoń zacisnął w pięść. Po chwili
ciężko westchnął. - To dwie kompletnie różne dziedziny. W
żaden sposób nie da się ich połączyć, jeśli by się chciało w
którąś zaangażować całym sercem.
- Widzę jedno wyjście - podsumowała Christie. Pochyliła
się ponad jego barkiem i wskazała lewą pięść. - Wybierz to!
Rzuć całą tę giełdę i posadę u mojego starego. Zrób dokładnie
to, co ja zrobiłam.
- To niemożliwe. Poświęciłem już tej piekielnej Wall
Street piętnaście najlepszych lat życia. Nie mógłbym teraz tak
po prostu zostawić wszystkiego, co osiągnąłem. Nie
zrobiłbym tego, nawet gdyby opatrzność miała mi zesłać w
nagrodę największego i najsoczystszego pstrąga ze wszystkich
pstrągów w Mississippi.
Straszny był jednak uparciuch z tego Matta Gallaghera.
Christie spoglądała na jego wojowniczo zmierzwioną
czuprynę. Do licha, ten miedzianorudy koloryt Matta
zdecydowanie był intrygujący... Palce Christie wędrowały
coraz wolniej po jego skórze, ich subtelny dotyk stawał się
prawie pieszczotą. Christie czuła własne przyspieszone tętno,
ciepły krąg światła nocnej lampki obejmował ich oboje i
zamykał w małym, intymnym światku. Spojrzenie dziewczyny
powędrowało w stronę komody po przeciwnej stronie pokoju i
tam w lustrzanym odbiciu napotkało wzrok Matta.
Jego oczy pociemniały i przybrały odcień zmatowiałego
bursztynu. Na ich dnie czaiło się pełne napięcia pragnienie. I
86
nie była to bliżej nieokreślona nostalgia, jaka już kilkakrotnie
tego dnia zasnuwała jego twarz zagadkową mgiełką, lecz
bardzo realna tęsknota, której przedmiot znajdował się tuż,
tuż...
Christie odsunęła się od niego gwałtownie, jej dłonie
niczym poparzone odskoczyły od rozgrzanej powierzchni jego
skóry.
Matt odwrócił się do niej dość niezręcznie i kiedy
próbował objąć ramieniem jej talię, Christie straciła
równowagę i przechyliła się na materac, nie chcący pociągając
go za sobą. Runęli oboje w niezgrabnym uścisku na kołdrę.
Twarz Matta znalazła się tuż ponad jej twarzą. Skrzywił się
leciutko.
- Mój Boże, nawet usta okropnie mnie pieką, płoną po
prostu... - szeptał.
Teraz nie sposób było mu się oprzeć. Mając go przy sobie
tak blisko, Christie czuła rozlewające się gdzieś w jej środku
miłe ciepło i ogarniającą całe ciało rozkoszną bezwładność,
jak po wypiciu olbrzymiego kieliszka mocnego, korzennego
calvadosu.
- Będę bardzo delikatna... - powiedziała cicho i lekko
dotknęła jego warg swoimi.
Na początku ich pocałunek ostrożnie balansował na samej
granicy rozkoszy, ale potem porwał nagle oboje w długą,
upojną podróż. Matt obejmował Christie ciasno ramionami, a
ona przywarła całym ciałem do niego, oplątując rękoma jego
szyję i czując, jak powoli przestaje nad sobą panować.
Matt jęknął niespodziewanie i Christie dopiero wówczas
zdała sobie sprawę z tego, że już od dłuższej chwili ściska
mocno palcami jego poparzoną skórę.
- Przepraszam... - bąknęła. - Czy to cię zabolało?
87
- Żaden ból nigdy nie sprawił mi większej przyjemności -
mruczał kurtuazyjnie do jej ucha.- Christie, czy nie wydaje ci
się, że między nami coś...
- Tak, dzieje się coś... Czego być nie powinno.
- Ale jest. Nic na to nie poradzimy.
Ucałował sam kącik jej ust, lecz i to wystarczyło, by po jej
plecach przebiegł błogi dreszczyk.
- Nie, nic nie poradzimy... - przeczesywała palcami jego
jedwabistą czuprynę, a on znów ją całował z zapamiętaniem.
- Ojej, Matt, co my z tym zrobimy...? - westchnęła po
chwili, spoglądając na niego w lekkim oszołomieniu.
- Poczekamy i zobaczymy, co się dalej wydarzy -
odpowiedział. - Przecież uwielbiasz rzucać losowi wyzwania,
prawda?
- Tak - westchnęła, gładząc palcem złocisty zarost na jego
policzku. - Ale jeśli mamy się dowiedzieć, dokąd nas wiedzie
los, musisz zostać w Red River trochę dłużej.
Jego wargi wędrowały po delikatnej muszelce ucha
Christie.
- Moja śliczna Christie... wróci do Nowego Jorku razem ze
mną.
Aż podskoczyła z oburzenia, po czym usiadła sztywno,
mocno zaparta obiema dłońmi o materac.
- Przecież wiesz, że to niemożliwe. Moje życie
nieodwracalnie wiąże się teraz z tym miejscem i nie
zaryzykuję utracenia tego, co dopiero zaczęłam budować!
- A moje życie - to Nowy Jork - odpowiedział spokojnie.
Pocierał z czułością napięte mięśnie jej pleców. Christie
jednak tężała jeszcze mocniej pod jego dotykiem.
- Gdybyś tylko nie był tak beznadziejnie uparty, Matt.
Sam wiesz, że potrzebna jest ci jakaś zmiana, a przynajmniej
wakacje. Dlaczego nie chcesz spędzić tu choćby paru tygodni?
To wszystko, o co proszę.
88
- Wiesz doskonale, co myślą klienci o pośredniku, który
jest dla nich nieosiągalny choćby przez dzień lub dwa. Nie,
Christie, to ty powinnaś pojechać do Nowego Jorku.
Christie patrzyła wymownie w jego piwne oczy, starając
się nie słuchać tego, co mówi, lecz jakoś nakłonić go do
pozostania w Red River.
- A pstrągi, Matt? - szepnęła. - Pamiętasz swoje pstrągi...?
I nie mogła już powiedzieć nic więcej, bo jego usta znów
zamknęły się wokół jej warg w namiętnym, a zarazem
subtelnym pocałunku, a jego dłonie błądziły po jej twarzy.
Niejasna przyszłość przestała na chwilę być ważna, tak jakby
nigdy nie miała zaistnieć. Liczyła się tylko teraźniejszość -
realny, choć graniczący z cudem, krótki moment zatracenia się
w cudownej przepaści silnych ramion Matta...
Rozkołysane dzwony odezwały się gdzieś w głowie
Christie, dalekie i przenikliwe. Jak dziwne doznania potrafił
wzbudzić w niej ten mężczyzna! Mimo oszołomienia, w jakie
wprawił ją pocałunek, stopniowo zdołało jednak do niej
dotrzeć, że odgłosy są całkiem rzeczywiste, pochodzą z
parteru i oznaczają w sposób oczywisty, iż ktoś usiłuje się
dostać do domu.
- Ojej... - wyszeptała półprzytomnie. - Muszę zejść na dół.
- Nie zwracaj na to uwagi.
Dzwonek odezwał się jeszcze raz, słabo, lecz uparcie.
- To jacyś goście - stwierdziła rzeczowo Christie,
wyzwalając się z namiętnego uścisku i usiłując zaprowadzić
porządek wśród zmierzwionej grzywy swoich włosów. - Idę
tam. Matt.
- Christie...
Lecz już go nie słuchała. Lawirując zręcznie między
meblami, wydostała się szybko z pokoju i pognała w dół,
przeskakując po dwa stopnie. Należało zyskać trochę dystansu
do tego, co działo się między nią a Mattem i spojrzeć na
89
sprawy przytomniej. Nieoczekiwany gość, kimkolwiek był,
stał się w tej sytuacji po trosze intruzem, lecz i po trosze -
wybawieniem!
Przy stoliku recepcyjnym na dole Christie zastała dwie
urocze starsze panie.
- Chciałybyśmy wynająć pokój na jedną dobę- oznajmiła
pierwsza z nich. - Oczywiście pod warunkiem, że nie panuje
tu jakiś zaraźliwy wirus, kochaniutka, bo wyglądasz na osobę
rozpaloną gorączką. Czy to jakieś przeziębienie? Adeline
łatwo się zaraża, zwłaszcza letnią porą!
- To ty raczej wciąż się przeziębiasz, Abigaile -
zaoponowała druga staruszka. - Nie zrzucaj tego na mnie.
Badawczo przyjrzała się Christie.
- Cała jesteś rozogniona, dziewczyno. Przygotuję dla
ciebie pewien specyfik, który powinien ci pomóc. Musisz
wiedzieć, że jestem znana z przyrządzania skutecznych
domowych mikstur ziołowych.
Christie uśmiechnęła się blado. Gdzieś na dnie duszy
żywiła nieśmiałą nadzieję, że rzeczywiście istnieje jakiś
cudowny środek na jej dolegliwość... której imię brzmiało
Matt Gallagher.
90
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przyrządy do ćwiczeń ustawiane w pokoju bawialnym
zostały właśnie wprawione w ruch przez Christie, która uparła
się, by poddać swój brzuch serii wymyślnych tortur. Tego
ranka Abigail i Adeline wmusiły w nią tajemniczy wywar
nazywany przez nie „kleikiem”. Kleik okazał się
ciemnobrązowym, zawiesistym płynem z osiadłymi na dnie
paprochami i jak dotąd nie wywołał żadnych pioronujących
skutków. Christie nadal czuła się dość nieswojo po bezsennej,
niespokojnej nocy, wypełnionej fantazjowaniem na temat
Matta.
Winowajca nie pojawił się jeszcze na dole i Christie,
chcąc nie chcąc, wsłuchiwała się w każdy dźwięk, który choć
trochę przypominał odgłos kroków na schodach. Dlaczego nie
mogła przestać o nim myśleć?
Ćwiczyła zapamiętale, starając się całym wysiłkiem
mięśni wyrzucić z duszy przedmiot jej rozmyślań. Coś
zaszeleściło w okolicy schodów i Christie zamarła w pół
ruchu. Wbrew przypuszczeniom zamiast Matta wkroczył do
bawialni Gomez, tocząc przed sobą papierową kulę.
- Ty ptasi móżdżku! - parsknęła Christie. - Przepraszam,
Gomez, nie miałam na myśli ciebie - zaznaczyła. -
Powiedziałam to oczywiście do siebie. Czy nie uważasz, że
rozsądna, dorosła kobieta powinna odznaczać się większą
odpornością na męskie piegi?
Gomez turlał się po podłodze, walcząc z kłębkiem papieru
przednimi łapami. Znużona Christie podniosła ręcznik na
wysokość twarzy, lecz przekonawszy się, że nie mana czole
ani jednej kropelki potu, odrzuciła go z niesmakiem. Matt
Gallagher najwidoczniej wpływał paraliżująco na wszystkie
gruczoły jej ciała. Pochyliła się i odebrała kotu zmięty
kawałek papieru, nie zważając na jego protesty. Usiadła na
91
kanapie, bezmyślnie rozprostowując i wygładzając kartkę.
Wypełniały ją ciasne rządki odręcznego pisma, upstrzone
gdzieniegdzie kleksami, które spłynęły z jakiegoś
nieszczelnego pióra. Christie przystąpiła do cierpliwego
odcyfrowywania gryzmołów.
Gdy przeczytała całą stronę, wyprostowała się czujnie na
kanapie i z rosnącym podnieceniem przebiegła wzrokiem
całość jeszcze parę razy. Wreszcie poderwała się z miejsca i
pognała do kuchni, nie wypuszczając kartki z ręki. Wiedziała
już, co począć z tym fantem!
Po upływie może dziesięciu minut pukała do drzwi pokoju
Matta, podtrzymując ostrożnie drugą ręką tacę ze śniadaniem.
Nie usłyszawszy żadnej odpowiedzi, ostrzegawczo zapukała
ponownie, po czym sforsowała drzwi i wpłynęła do pokoju.
- Co tam, do ciężkiego czorta?! - Matt podniósł głowę
znad sosnowego biurka w rogu pokoju. Podłogę wokół niego
zaścielały sterty zmiętych kartek. Sam Matt przypominał
żywcem potarganą przez kota papierową kulę, w
niemiłosiernie wymiętoszonej koszuli, ze sterczącymi na
wszystkie strony włosami i mętnym spojrzeniem
zaczerwienionych oczu.
- Dobry Boże! - powiedziała Christie, stawiając tacę na
komodzie.
Matt ostentacyjnie pochylił się nad biurkiem.
- Co ty tu robisz? - gderał.
- W twój rachunek, jak wiesz, wliczone jest śniadanie i
czysta pościel. Wygląda na to, że pościeli nie używasz, a na
śniadanie nie raczysz zejść. Chcę, żebyś wiedział, za co
płacisz.
Tacę ozdabiał flakonik z bukietem świeżych fiołków.
Christie, wdychając z przyjemnością ich miły aromat, zabrała
się do smarowania dżemem grzanek z żytniego chleba. Do
miseczki z waniliowym jogurtem dodała kilka plastrów
92
brzoskwini, a w salaterce z owsianką, posłodzoną miodem,
ulokowała zachęcająco łyżkę. Matt wyglądał na skrajnie
wyczerpanego i zapewne nie podołałby sam wszystkim tym
czynnościom.
- Jedz, proszę - nakazała, dosuwając do blatu komody
jedno z krzeseł. Matt wahał się chwilę, w końcu jednak
podszedł, a pochłonąwszy pierwszą grzankę, nie umiał się już
zatrzymać. Z wysokości okiennego parapetu Christie
obserwowała go zadowolona, a doczekawszy momentu, kiedy
najwyraźniej nasycił pierwszy głód, wyjęła z kieszeni szortów
zmiętą kartkę i zaczęła nią powiewać w powietrzu.
- To jest bardzo obiecujące, Matt - oznajmiła. - Naprawdę
świetne! Podobały mi się nawet te wiatraki nabazgrane na
marginesach - wskazała rysuneczki pokrywające brzeg strony.
- Skąd to masz? - Matt dwoma susami znalazł się przy
niej. Wyrwał jej z ręki papier.
- Rany boskie, to nie miało nigdy ujrzeć światła
dziennego, to są zwykłe brednie!
- Ależ Matt, masz świetne pióro! - protestowała Christie.
Usadowiła się na krześle za biurkiem, rozprostowując kolejne
wymięte kartki papieru.
- Twoje pisanie ma w sobie ogień. Sam wiesz, jak
obrzydła mi giełda, a jednak kiedy czytam to, co o niej
napisałeś, znowu jestem na Wall Street, wbrew swojej woli. I
znowu mi przebiega po plecach dreszczyk, który musi poczuć
każdy, kto się o to otarł choć raz...
- Bzdura - urwał, mnąc kartkę w dłoni i wolno pochodząc
do biurka. Spojrzał w zamyśleniu na papiery, a potem na
dziewczynę.
- Czy naprawdę przekonuje cię moja idea? - zapytał.
- Wierzysz, że giełda może znowu stać się miejscem
szlachetnego wyścigu, polem wielkiej gry, której reguły
byłyby uczciwe i jednakowe dla wszystkich - mówiąc to,
93
gestykulował żywo. Promieniował jakąś wielką energią, jakby
na przekór swoim zmęczonym oczom i wymiętemu ubraniu.
- Tak - powiedziała Christie cicho. - Rozumiem cię, Matt,
nawet nie wiesz, jak dobrze. Giełda wiele dla ciebie znaczy,
prawda? Dla mnie była właściwie tylko miejscem pracy, ale
dla ciebie jest wyraźnie czymś więcej.
- Mam ją we krwi, Christie. Dlatego widzę tak dobrze
wszystkie łajdactwa, całe to przekupstwo i nie umiem przejść
obok obojętnie. Giełda, powtarzam, to fascynująca gra - jak
football czy baseball, ale należy grać fair.
Christie nie odzywała się przez długą chwilę. Zaczynała
coraz lepiej rozumieć Matta. Lecz mimo to czuła rodzący się
w niej bunt.
- Rzuć to wszystko w diabły, Matt - powiedziała, patrząc
mu w oczy. - Pomyśl, że mógłbyś łowić pstrągi i mieć ten
swój wymarzony kawałek ziemi.
Położył się na łóżku, podkładając pod głowę obie dłonie.
- Nie można mieć wszystkiego, Christie. Zawsze musimy
coś wybierać, a z czegoś rezygnować.
- A ja mam tu wszystko - twierdziła uparcie.
- W Red River mam dokładnie wszystko, co jest mi
potrzebne do szczęścia.
Matt uniósł głowę, by na nią spojrzeć.
- Może najtrudniejszy wybór masz wciąż jeszcze przed
sobą...
Christie wstała gwałtownie, odsuwając krzesło. Nie miała
ochoty zastanawiać się nad perspektywą trudnych życiowych
wyborów, zbyt wiele wysiłku włożyła w stworzenie swojego
nowego świata.
- Jedno wiem na pewno, Matt. Powinieneś nadal pisać,
skoro raz zacząłeś.
Roześmiał się sucho, sceptycznie.
94
- Nie mam złudzeń co do siebie i swojej pisaniny.
Próbowałem po prostu uporządkować na papierze parę myśli.
Zresztą wracam do Nowego Jorku, a tam nie znajdę ani chwili
na pisanie.
- I będzie to twój kolejny błędny wybór, kolejny fałszywy
krok! Tak nie można postępować z sobą samym, Matt.
- A więc powiedz mi jak - odparł, ziewając dyskretnie. -
Zestaw razem wszystkie te sprawy: giełdę, pstrągi, ciebie,
kopalnie złota, to cholerne, zwariowane pisanie, które
rozpocząłem... Złóż to wszystko do kupy tak, aby jedno
pasowało do drugiego, a wszystko razem miało sens. Wtedy ci
uwierzę.
Christie żywiła mieszane uczucia wobec umieszczenia jej
osoby na tej liście. Sklasyfikowana została na trzeciej pozycji,
tuż za rybami, co nie przynosiło jej zaszczytu, niemniej
ogarnęło ją lekkie wzruszenie na myśl, że jakoś zaistniała w
życiu Matta...
- Może lepiej prześpij się trochę... - poradziła i popchnęła
go jednym palcem, a on runął płasko na plecy, bezwładnie jak
worek. Nakryła go troskliwie kołdrą.
- O rany, pięknie wyglądasz w tym podkoszulku -
wymruczał. - Nie miałabyś ochoty przyłączyć się do mnie?
Poprawiła z godnością ramiączka swojej gimnastycznej
koszulki i wycofała się na bezpieczne pozycje.
- Hmmm... Moi nowi goście mają dziś zamiar nauczyć
mnie uprawy ziół w ogrodzie, więc lepiej zajmę się teraz
majerankiem.
- Szkoda. Miałem nadzieję, że nadrobimy straconą noc...
Christie przełknęła ślinę. Matt, rozczochrany i nieogolony,
wyglądał jeszcze bardziej pociągająco niż zwykle, zerkając
tak na nią znad rąbka kołdry. Była w rozterce... Miała
ogromną ochotę przytulić się do niego choćby na kilka chwil,
na kilka godzin, ale czy aby nie będzie potem cierpiała? Może
95
Matt miał jednak trochę racji - życie to pasmo trudnych
wyborów...
Powieki Matta opadły ciężko i zapadł w sen równie
niespodziewanie jak poprzedniego dnia w lesie. Christie
uśmiechnęła się do siebie z ulgą, a zarazem odrobiną żalu.
Zaczekała jeszcze, by wsłuchać się w równy rytm jego
oddechu i cichutko wymknęła się z pokoju.
Tego samego dnia po południu Christie z niejakim trudem
usiłowała zbadać własne odbicie w łazienkowym lustrze.
Skutecznie uniemożliwiał jej to żeglujący od brzegu do brzegu
zwierciadlanej tafli ogon Vincenta. Kot, nie wiedząc czemu,
postanowił przechadzać się w tę i z powrotem po półce na
kosmetyki. Christie prawie po omacku próbowała pokryć
powieki cienką warstwą fioletu. Wreszcie Vincent szczęśliwie
zwinął się w kłębek i zeskoczył, a dziewczyna mogła
przyjrzeć się sobie bez przeszkód.
Wyglądała okropnie. W niczym nie pomogły nałożone
cienie, szpecące jej powieki dwoma nieforemnymi kleksami.
Dlaczego była aż tak przejęta i roztrzęsiona?
- To tylko randka - powiedziała do Vincenta. - A nawet
nie całkiem randka. Szczerze mówiąc, prawie wymusiłam na
nim to dzisiejsze pójście na tańce.
Vincent wydawał jakieś obojętne pomruki. Jego pani
westchnęła i z rezygnacją przetarła powieki wacikiem. Dzisiaj
spędzi ostatni wieczór z Mattem... Chciała, by wydarzyło się
coś szalonego, co oboje zapamiętają na długo i co będzie im
towarzyszyć, gdy rozejdą się ich drogi. Nie była pewna, czy
akurat square dance jest sam w sobie wyczynem dostatecznie
brawurowym, ale nic innego nie przyszło jej do głowy, w
której kołatały niczym uparty refren słowa: „to ostatni raz,
ostatni raz”...
- On nic dla mnie znaczy - mówiła do siebie. - Nie
jesteśmy nawet przyjaciółmi i właściwie niewiele nas łączy.
96
Nie brzmiało to jednak przekonująco. Wytarła chusteczką
resztki kremu z twarzy, pomalowała rzęsy czarnym tuszem i
zdecydowała się na tym poprzestać.
Kreację na dzisiejszy wieczór przygotowała pieczołowicie
już wcześniej - bluzkę z jasnobłękitnego szyfonu z
ekstrawaganckimi frędzelkami przy karczku, płócienną
spódnicę w głębokie fałdy do pół uda i buty z drogiej, lśniącej
skóry. Ubrała się z wyjątkową starannością, po czym
rozczesała włosy szczotką, aż spłynęły bujną falą do pasa.
Teraz pozostało tylko rozejrzeć się za Mattem.
Znalazła go w salonie. Prezentował się tak imponująco, że
aż oparła się o framugę drzwi, by złapać równowagę i lepiej
mu się przyjrzeć. Jego szeroki tors opinała westernowa
koszula zapinana na perłowe zatrzaski. Dżinsy przytrzymywał
nisko na biodrach pas z ogromną, srebrną klamrą w kształcie
głowy byka, na nogach miał efektowne, tłoczone we wzory
wysokie kowbojskie buty. Największe jednak wrażenie
wywarł na Christie rewelacyjny, wielki kapelusz. Nie miała
żadnych wątpliwości, że oto idzie na tańce z
najprzystojniejszym, najbardziej wystrzałowym facetem w
całym mieście.
- Będę zgadywać - powiedziała kokieteryjnie. -
Odwiedziłeś sklepik Mary Bell z rekwizytami z Dzikiego
Zachodu i kupiłeś specjalny kostium do square dance.
Matt zdjął z głowy kapelusz i spojrzał nieufnie w jego
przepastną głębinę, jakby spodziewał się tam wypatrzyć
przyczajonego grzechotnika.
- Nie wiem, co się ze mną dzieje - westchnął. - Zupełnie
przestaję nad sobą panować.
Christie podeszła blisko i ponownie osadziła kapelusz na
jego głowie.
- Co by to nie było, bardzo ci w tym do twarzy...
Spoglądał na nią w pełnym podziwu napięciu.
97
- Ty za to jesteś naprawdę piękna, Christie - przyznał. -
Wyglądasz wspanialej niż kiedykolwiek - wygłosił ten
komplement w rutynowo-maklerskim tonie, lecz Christie i tak
się zarumieniała.
- Tworzymy dziś wieczór szałową parę - starała się udać
nonszalancję. - Możemy już iść?
Na drzwiach frontowych Christie przyczepiła odręcznie
napisaną karteczkę: „Poszłam na tańce”.
- Kto będzie doglądał gospodarstwa pod twoją
nieobecność? Może koty? - zapytał Matt ironicznie.
- Zwykle zostawiam drzwi otwarte, więc moi goście mogą
swobodnie wchodzić i wychodzić, kiedy tylko sobie życzą. -
Christie uważała, że to najlepsze z możliwych rozwiązań.
- Może ktoś nowy będzie chciał się zameldować i odejdzie
z niczym.
- Trudno. Nie miałam serca prosić Lisy o zastępstwo, ona
też chciała potańczyć.
- I ty oczywiście również musisz tam iść.
- Oczywiście - przyznała. - W przeciwnym razie ty byś nie
szedł i pomyśl sam, jak wiele byś stracił!
- O, tak. Byłaby to strata nie do odrobienia...- odrzekł z
jawną kpiną. - Te podskoki wokół parkietu, jak mógłbym to
sobie darować?
- To samo pomyślałam i ja, takiej okazji nie można
darować!
Zatrzymała się na chwilę, by poprawić doniczkę z
geranium na skraju werandy.
- Gdy dobrze ci się przyjrzeć, widać od razu, że wcale nie
jesteś tak w stu procentach pochłonięta tym, co tu robisz.
Sprawiasz wrażenie, że mogłabyś, jak motylek, przeskoczyć
już na jakiś inny kwiatek.
Christie wyprostowała się i strzepnęła z palców ziemię.
98
- Nic podobnego. Jestem bardzo przywiązana i do tego
miejsca, i do całego mojego nowego życia. Po prostu zbyt
wiele czasu spędziłam przykuta do biurka w gabinecie, który
był dla mnie jak więzienie. Teraz muszę nacieszyć się
wolnością!
- Nie mam ci za złe, że wychodzisz sobie wieczorem
potańczyć, mam tylko wrażenie, że trzymasz zbyt wiele srok
za ogon. Kiedy snuje się za dużo planów na raz, niczego nie
da się zrobić do końca dobrze. Twój interes może ucierpieć na
takim traktowaniu.
Znowu udało się Mattowi trafić w czuły punkt,
wypowiedzieć głośno to, co w skrytości ducha trapiło samą
Christie. Ale nie dopuszczała do siebie myśli, że coś
rzeczywiście mogłoby się nie udać.
- Darujmy więc sobie tę dyskusję - przyspieszyła kroku, a
zapadający zmierzch obrysowywał głębokim cieniem jej
sylwetkę. - Mój pensjonat prosperuje znakomicie. I poza tym
wszystko w moim życiu układa się nieźle.
- Jeśli tak twierdzisz... - Matt człapał dość niezgrabnie tuż
za nią w nowych kowbojskich butach.
- Dość dobrze się składa, że jutro wyjeżdżasz -
powiedziała Christie. - Oboje ostatnio gramy sobie na
nerwach, prawda?
- Tak, ale cóż to za niezwykła symfonia, którą tworzymy
w duecie.
Serdecznym gestem ujął jej dłoń i szli w zgodnym rytmie.
Christie zdziwiło, jak bardzo naturalną rzeczą okazało się dla
niej tak iść za rękę z Mattem, który właśnie pogwizdywał
jakąś nieznaną melodyjkę, wykazując przy tym katastrofalny
brak słuchu.
- Skąd nagle twój świetny humor? - zapytała obojętnie,
starając się nie okazać, jak bardzo jest zadowolona.
- Nie mam pojęcia. Dobrze mi i już.
99
Wieczór zapowiadał się wyjątkowo pięknie, niebo miało
głęboki, ametystowo-błękitny odcień, a chłodny wietrzyk
figlował wśród porastających wzgórza drzew. Lotem strzały
przeszywały powietrze kolibry, zwabione zawartością
karmników umieszczonych na werandach domów przez
życzliwych gospodarzy. Zawieszały swe drobne ciałka w
powietrzu, by wypić słodki, czerwony nektar, po czym
ulatywały w powietrze.
- Zaczekaj, czy jeszcze słyszysz? - szepnęła Christie,
pociągając Matta za rękę, by się zatrzymał. - O, teraz!
Wsłuchiwał się przez długą chwilę, po czym pokręcił
głową przecząco.
- Nie, nie słyszę.
- To kolibry. Wywołują leciutkie drżenie powietrza, ledwo
zauważalną wibrację, która ma prawie własną melodię,
posłuchaj dobrze...
Na twarzy Matta malował się bezowocny wysiłek.
- Jaka szkoda, że nie możesz tego słyszeć... Gdybyś został
w Red River choć parę dni dłużej, na pewno byś w końcu się
wsłuchał. W tym mieście jest mnóstwo kolibrów.
Szli dalej i teraz Matt wyglądał na mocno zadumanego.
- Wiesz Christie, miewam momenty, w których czuję, że
powinienem zostać w Red River tydzień lub dwa. A, może
nawet dłużej... Ale to absolutnie niemożliwe. Oboje musimy
jutro polecieć do Nowego Jorku.
- O, nie. Proszę cię, przestań...
- To nieuniknione, dziewczyno i musisz się z tym
pogodzić. Wszystko zresztą przygotowane. Mam nawet bilet
dla ciebie.
Wyrwała dłoń z jego dłoni i spojrzała na niego z
najwyższym oburzeniem.
- Macie Gallagher, jesteś podstępnym, zdradliwym...
100
- Nie złość się. Miejsce w samolocie zarezerwowałem dla
ciebie jeszcze w Nowym Jorku, zanim tu przyleciałem.
- Myślisz może, że to cię usprawiedliwia? Właściwie to
nie powinnam się niczemu dziwić. Szczerze mówiąc, od
początku spodziewałam się po tobie jakiejś nikczemnej
intrygi. Lecz niestety twój plan nie wypali. Możesz sobie
wyrzucić ten bilet.
Gwałtownie skręciła w prawo w Main Street i zostawiła
Matta daleko w tyle. W gruncie rzeczy to, że wyprowadził ją z
równowagi, było jej nawet na rękę. Takie podnoszące na
duchu otrzeźwienie stanowiło silną broń przeciw urokowi
Matta.
Dołączył do niej, nie wspominając więcej o Nowym
Jorku. Szli w pełnym napięciu milczeniu. Christie postanowiła
mieć się na baczności na wypadek dalszych prób ataku.
Dodawała sobie otuchy myślą, że z pewnością stawi im czoła
bo tym razem Matt Gallagher trafił na przeciwnika równego
sobie!
Wiele domów przy Main Street zostało zaprojektowanych
i zbudowanych w stylu alpejskim. Również budynek Centrum
Kulturalnego Red River miał podobny kształt,
charakterystyczny stromy dach z gontów i drewniane
rzeźbienia. Matt zawahał się przed przestąpieniem progu
drzwi, do których tak zdecydowanie przywiodła go Christie.
- Posłuchaj... - zaczął. - Muszę ci wyznać, że nie jestem
zbyt dobrym tancerzem. Właściwie mam dwie lewe nogi. A
nawet chwilami w tańcu mogłoby się wydawać, że mam trzy
lewe nogi. Obawiam się, że ten wieczór będzie...
Christie złapała go pod ramię i wepchnęła do środka. Z
satysfakcją stwierdziła po chwili, że wiele osób, które
przyszły dziś wieczorem potańczyć, formowało już ścisłe
grupki na wywoskowanej podłodze sali balowej. Zanim Matt
zdążył się dobrze rozejrzeć, ujęła go mocno za rękę i
101
pociągnęła w kierunku stojącej nieopodal Lisy i jej
szczupłego, kędzierzawego towarzysza.
- Cześć Lisa, cześć Stan - zawołała radośnie.
- Potrzebujemy jeszcze tylko dwóch par. O, właśnie idą!
Wygląda na to, że jesteśmy w komplecie!
Matt robił wszystko, by wydostać swe palce z żelaznego
uścisku, ale Christie przezornie uchwyciła obiema rękami
przegub jego dłoni, unieruchamiając go na dobre, nawet lepiej
niż policyjne kajdanki.
Lisa na ten widok w najwyższym zdumieniu uniosła do
góry brwi, lecz roztropnie powstrzymała się od komentarza.
Parę kroków dalej, na podeście, szykowali się do gry
członkowie Górskiej Sekcji Instrumentów Smyczkowych Jeba
Randalla. Jeden z nich stroił banjo, a sam słynny Jeb właśnie
lokował skrzypce na właściwym miejscu - pomiędzy
ramieniem a pokrytym siwizną podbródkiem. Po chwili uniósł
w górę smyczek i pochylił nisko łysą głowę. Na ten sygnał
orkiestra wystartowała z dyskretnym preludium w rytmie
country.
- A więc panowie, czas złożyć ukłon partnerkom - zanucił
Jeb do mikrofonu piskliwym głosem. - A wy, drogie panie,
dygnijcie wdzięcznie i bierzemy się za rączki! Kółko w lewo i
jedno za drugim, obracamy się!
Ósemka tancerzy w grupie Christie i Matta posłusznie
ruszyła w koło. Christie w każdym razie miała nadzieję, że
jest ich nadal ośmioro. Dyskretnie obejrzała się za siebie, żeby
sprawdzić, czy Matt wciąż jeszcze tam jest. Był! I dreptał tuż
za nią z buntowniczym wyrazem twarzy.
- Czuję się jak głupek - biadolił głośno. Christie
uśmiechała się do niego zachęcająco.
- W końcu na pewno cię to porwie, przekonasz się. Staraj
się poddawać nastrojowi!
102
Te słowa niespecjalnie go przekonały, ale też stało się
jasne, że po męsku zdecydował stawić czoła wyzwaniu.
Jeb nadal wodził rej, nie przestając uderzać smyczkiem w
struny skrzypiec.
- Ludziska kochani, przesuwamy się do przodu przed
partnerki, tak jest! Obracamy się wokół naszej damy, w lewo
zwrot i przeplatanka w drugą stronę!
Nadszedł moment, gdy panowie mieli przechodzić
naprzemiennie w koło, w kierunku odwrotnym do pań.
Christie musiała naprowadzić Matta na właściwą drogę i lekko
go pchnąć, by ruszył w odpowiedniej chwili. Poszło mu to w
zasadzie gładko, tyle, że wyciągnął lewą dłoń wtedy, gdy
powinien prawą, a prawą gdy powinien lewą. Dziewczęta
wybaczały mu to jednak bez wahania. Lisa miała wypisane na
twarzy najwyższe uznanie za jego występ, a Suzanne Block
tak długo nie wypuszczała jego dłoni z własnej, że reszta
tańczących mało nie utknęła w martwym punkcie.
Wkrótce Matt i Christie znów znaleźli się razem w parze.
- Fantastycznie, co? - rzuciła Christie, korzystając ze
sposobności. Przestępowała z nogi na nogę, kołysząc się w
takt muzyki.
- Jest to przyjemność mniej więcej porównywalna do gry
w kręgle, zwłaszcza wtedy, kiedy ciężka kula przetoczy ci się
po palcach.
Christie miała ogromną ochotę rozwinąć ten temat, bo gra
w kręgle należała od niedawna do kilku jej ulubionych zajęć.
Lecz Jeb zarządził właśnie kolejną figurę:
- Obracamy partnerkę dokoła, jeszcze raz, jeszcze!
Spójrzmy, jaka ładna dziewczyna nam się trafiła!
- A więc dobrze, zobaczymy, co się da zrobić... -
oświadczył w wielkim skupieniu. - Uwaga, ruszamy na
całego!
103
Z dużym rozmachem obrócił Christie w koło raz, jeszcze
raz i jeszcze, aż musiała oprzeć się o jego ramię, by nie upaść.
Roześmiała się teraz, uszczęśliwiona i wyraźnie zasmakowała
w uścisku jego silnych ramion.
- Jesteś arcymistrzem! - rzuciła, z trudem łapiąc oddech. -
Naprawdę!
Nie odpowiadał, tylko wpatrywał się z bliska w jej oczy,
jakby wirowali zupełnie sami w jakimś bardzo intymnym
tańcu. Wszystko dokoła Christie zlało się w jedną, kolorową
smugę, zatarły się kształty i barwy, wszystkie z wyjątkiem
twarzy Matta. Był centralnym punktem, ogniskującym całą
rzeczywistość, jego złoto-brązowe oczy płonęły czystym,
głębokim płomieniem. Chciała mieć go tak blisko przy sobie
już na zawsze i nigdy nie pozwolić mu odejść. Nigdy...
Ale Jeb właśnie dyktował kolejne figury i Christie wbrew
własnej woli wylądowała, wciąż wirując, w obcych
ramionach, a to już nie było to samo. Te czary, które działy się
przed chwilą,, wymagały obecności Matta i tylko jego...
Jakiś czas później Górska Sekcja Smyczków urządziła
sobie przerwę, a z gramofonu popłynęła rzewna ballada. Ktoś
przykręcił światła tak, że zapanował półmrok i grupy
tańczących rozpadły się na wolno snujące się pary. Christie
miała Matta znów tylko dla siebie i znów zatonęła bez reszty
w uścisku jego ramion.
- Christie - szeptał, zanurzywszy twarz w jej włosach. -
Jak tak dalej pójdzie, nie będę cię odstępował ani na krok.
Lojalnie ostrzegam...
Przytuliła policzek do ciepłego zagłębienia nad jego
obojczykiem.
- O to właśnie chodzi, Matt - westchnęła rozmarzona. -
Tak trzymać!
Przyciągnął ją do siebie i jeszcze ciaśniej objął ramionami,
pieszcząc ustami koniuszek jej ucha.
104
- Musimy pomówić o tym, co wydarzy się jutro -
powiedział cicho. - Nie uciekniemy od tego.
Odsunęła się leciutko, żeby móc na niego spojrzeć.
- Proszę cię, Matt. Zapomnijmy o tym już dziś wieczór.
Tak mało czasu nam zostało... Dla siebie... Nie psujmy tego.
- Jutro będziemy razem, jeśli wsiądziesz ze mną do
samolotu. Christie, posłuchaj mnie, posłuchaj choć raz.
Obserwowałem cię pilnie przez cały weekend i przyglądałem
się twojemu, jak to nazywasz, nowemu życiu. Z całym
przekonaniem twierdzę, że nie znajdziesz prawdziwego
spokoju, zanim nie spojrzysz swojemu ojcu jeszcze raz w
oczy.
- Dość - Christie westchnęła ciężko. - Nie chcę pamiętać o
moim ojcu, zwłaszcza dzisiaj. Dzisiaj istniejemy tylko my...
- Twój ojciec wysłał mnie tu, żebym cię powstrzymał od
dalszej ucieczki. I zrobię to, do diabła, nie pozwolę na kolejne
uniki z twojej strony.
- No tak - parsknęła z goryczą. - Jak mogłam zapomnieć.
Przyjechałeś od Red River z misją specjalną. Jestem dla ciebie
problemem do rozwiązania, zawalidrogą, którą trzeba usunąć.
Widzisz we mnie tylko Mary Christine Daniels, marnotrawną
córkę potężnego ojca. Ale to nie jestem ja. Ja jestem już kimś
zupełnie innym!
Wyplątała się z jego uścisku i obróciwszy się na pięcie
wybiegła z sali w rozgwieżdżoną noc. Biegła szybko przed
siebie, aż do niewielkiego mostu na rzece. Tam zatrzymała
się, oparła bezwładnie o barierę i spojrzała w dół na spienioną
wodę. Z trudem łapała oddech. Po chwili za jej plecami
zaskrzypiała jakaś deska i Christie, nawet nie oglądając się za
siebie, wiedziała, że to Matt.
- Christie - zaczął cicho. - Przecież ja wiem, jaka jesteś
naprawdę. Jesteś ciepłą, piękną kobietą. Kipiącą życiem,
atrakcyjną, intrygującą... Wszystko to widzę. Ale widzę też,
105
jak się niepotrzebnie męczysz z powodu bezsensownego
zerwania z ojcem.
Dłoń Christie ześlizgnęła się po barierce w geście
bezsilności.
- Widzisz dla mnie jedno łatwe rozwiązanie, prawda,
Matt? Wrócę do Nowego Jorku, przekonam go, żeby nie
rozwiązywał firmy, odnajdę spokój sumienia, a tobie ułatwię
dalszą karierę.
- Już ci mówiłem, że nie widzę żadnego łatwego
rozwiązania tej sytuacji.- Wyraźny odcień smutku zabrzmiał
nieoczekiwanie w jego głosie. - Odkąd cię poznałem, cały
chaos mojego życia jeszcze się pogłębił. Co pocznę z sobą po
wyjeździe stąd - naprawdę nie wiem, pal licho! Jedno, co
wiem na pewno to, że musisz zobaczyć się z ojcem... Dla
siebie samej przede wszystkim, nie dla mnie.
- Wciąż nic nie rozumiesz! - Christie w napięciu
wpatrywała się w jego twarz, próbując rozeznać w ciemności
jego rysy.
- Ostatniego dnia przeżyłam prawdziwe piekło. Żeby w
ogóle stanąć twarzą w twarz z nim w jego biurze, musiałam
pokonać potworny, paraliżujący strach, a potem przestałam
zupełnie nad sobą panować. Cały nagromadzony we mnie
gniew nagle eksplodował. Zachowywałam się jak kilkuletnie
dziecko w napadzie wściekłości, tupiące i rzucające się na
ziemię. Wrzeszczałam na niego... A on po prostu siedział.
Spokojny i chłodny, znosił to wszystko w milczeniu. Nawet
się lekko uśmiechał, tym swoim wyniosłym uśmieszkiem,
który ma przekonać otoczenie, że on i tak wygra, że i tak ma
rację. Więc w końcu uciekłam stamtąd. Stało się dokładnie
tak, jak powiedziałeś, Matt - dałam nogę, zwiałam! A potem
nie odpowiadałam na jego telefony ani na listy z obawy, że
zdoła mnie złamać. Aż w końcu przysłał tu ciebie... - zamilkła,
schrypnięta jakby już same te słowa kaleczyły jej gardło.
106
Matt oparł się o barierę mostu tuż przy niej.
- To nieprawda, że jesteś słaba, jesteś bardzo silna. I
powinnaś to udowodnić swojemu ojcu, spotkać się z nim po
raz pierwszy jak ktoś dorosły i dojrzały. Dopóki będziesz
dawała mu się zastraszyć, dopóty on będzie miał nad tobą
władzę i nie wywalczysz prawdziwej wolności. Nawet jeżeli
przejedziesz następne dwa tysiące mil.
Zamknęła oczy, wsłuchana w szum wody kłębiącej się
pod mostem w pełnym wirów nurcie. To, co mówił Matt, było
prawdą, i tym bardziej ją raniło. Zdawała sobie sprawę z tego,
że wyjechała z Nowego Jorku jako zbuntowane, zranione
dziecko, nie jak ktoś wolny i dojrzały. Ale powrót tam
oznaczałby dramatyczną konfrontację własnych, wątłych sił z
potężną i niezłomną wolą ojca. Ta perspektywa ją przerażała.
- Nie mogę... - odwróciła się do Matta plecami i starała się
zapanować nad drżeniem własnego głosu. Zawstydzało ją
własne tchórzostwo, lecz nie umiała go przemóc. - Po prostu
nie mogę - powtórzyła. - Jutro odlecisz z powrotem... Ale beze
mnie...
107
ROZDZIAŁ ÓSMY
Christie obserwowała z okna salonu, jak w bagażniku
wynajętego samochodu Matta lądują kolejne tajemnicze
pakunki. Dwie podłużne puszki, wielki papierowy worek
spięty u góry klamrą i wybrzuszony w osobliwy sposób, trzy
pudła związane razem kawałkiem sznurka, nowa, płócienna
walizka w jaskrawe prążki, a na koniec skórzana waliza, z
którą Matt zjawił się w Red River w piątkowe popołudnie. Był
poniedziałek, wcześnie rano.
Matt zatrzasnął bagażnik, a Christie wycofała się w głąb
pokoju. Oczy piekły ją z niewyspania. Niemal całą noc
spędziła bezsennie, targana wątpliwościami i lękami, które nie
pozwalały jej zmrużyć oka. Poranek, który wreszcie nadszedł,
oblewając pokój chłodnym, bladym światłem, nie przyniósł
wcale ukojenia, za to powitał ją na progu pewnej trudnej i
złożonej decyzji, na razie dość mgliście rysującej się w jej
wyobraźni.
Matt stanął w drzwiach salonu.
- Chciałbym zapłacić za pokój - powiedział tonem
powściągliwym i rzeczowym. - Czeka mnie długa jazda do
Albuquerque, a chciałbym zdążyć na samolot.
- Twój rachunek nie jest jeszcze przygotowany -
oświadczyła Christie. - Sama nie wiem, ile powinnam od
ciebie zażądać.
Matt zmarszczył brwi i zagłębił dłonie w kieszeniach
sztruksowych spodni.
- Dziękuję za szczerość. Postaram się jednak zapłacić
przynajmniej pierwszą ratę, jeśli zdołam.
- Muszę zastosować specjalny domiar, którym obciążam
gości zakłócających spokój i sprawiających dodatkowe
kłopoty. Nie zapominaj też o wycieczce krajoznawczej, którą
odbyłeś, i o lekcji square dance.
108
- Mógłbym i ja wprowadzić pewne korekty do rachunku -
zauważył. - Co powiesz o kocich kłakach w mojej jajecznicy
dziś rano? A sam fakt, że kompletnie wariuję i w ogóle
przestaję logicznie myśleć, gdy tylko znajdziesz się w pobliżu,
czy to nie wymaga jakiegoś odszkodowania?
Christie westchnęła z ubolewaniem.
- Nie powinieneś dzisiaj na mnie narzekać, Matt, mam
zamiar cię naprawdę zadowolić. Postanowiłam w końcu lecieć
z tobą.
No i stało się! Wypowiedziała te słowa i klamka zapadła.
Nie było odwrotu...
- To wspaniale, Christie. Wierz mi, że to bardzo słuszna
decyzja.
- Chciałabym mieć twoją radosną pewność... - znużona
pocierała skronie. - Starałam się początkowo nie przyjmować
do wiadomości tego wszystkiego, co powiedziałeś mi wczoraj
wieczorem. Bałam się twoich słów. Lecz z ich powodu całą
noc rozmyślałam - zacisnęła usta w grymasie rozgoryczenia. -
Wreszcie nad ranem doszłam do wniosku, że masz rację.
Muszę ci to przyznać, rzeczywiście powinnam znowu spotkać
się z ojcem. Diabli mnie biorą na myśl o tym, ale wiem, że
muszę się przełamać i rozliczyć z nim na dobre, nareszcie jako
ktoś dorosły, a nie histeryzujący dzieciak. - Wędrowała po
pokoju, zatrzymując się co krok, żeby poprawić abażur lampy
albo otworzyć wieczko staroświeckiej pozytywki, która od
dawna już nie wygrywała melodyjek. Zachowywała się tak,
jakby oczekiwała wsparcia od otaczających ją znajomych
przedmiotów.
- Wiem, że muszę się z nim zobaczyć - ciągnęła. - Ale
wiem jednocześnie, że nigdy z nim nie wygram. Również i
tym razem. Boję się też, że jeszcze mocniej niż dotąd zdoła
pochwycić mnie w swoje szpony, po prostu to czuję!
109
- Uwierz wreszcie w siebie - odrzekł Matt spokojnie.
Przemierzył cały pokój, aby podejść do Christie, ująć
delikatnie w dłonie jej podbródek i unieść go do góry ku
swojej twarzy. - Spójrz mu prosto w oczy, jak mnie teraz, i
powiedz, kim jesteś i czego oczekujesz od życia.
Serdeczny dotyk Matta na chwilę złagodził paniczny lęk,
jaki już zaczynał paraliżować dziewczynę. Teraz pogładził
palcami jej policzek.
- Pomyśl tylko Christie - dodał trochę nienaturalnym
głosem. - Dzięki temu spędzimy przynajmniej... Jeszcze kilka
dni razem...
- Szczerze mówiąc, już o tym pomyślałam - przyznała się
niewinnie, poskramiając nagłą ochotę na chwilę zapomnienia
w ramionach Matta. - Ale przekonasz się, że to tylko jeszcze
bardziej wszystko skomplikuje. Nie wiem, co dzieje się
między nami, lecz jeśli pozwolę, żeby to miało wpływ na
moje decyzje, nigdy nie zdołam wyplątać się z sieci mojego
ojca.
Dłonie Matta wędrowały wzdłuż linii jej ramion, unosiły
ciężkie sploty jej włosów.
- Z tym, co istnieje między nami, twój ojciec nie ma
absolutnie nic wspólnego - powiedział miękko. - Czy ty tego
nie widzisz?
- Chciałabym, żeby to było takie oczywiste - westchnęła
cichutko. - I takie proste.
Wreszcie uległa pokusie i oparła czoło na piersi Matta.
Tak łatwo przyszło jej zdać się na niego i tak bardzo zagrażało
to jej niezależności, wywalczonej z wielkim trudem... Mimo
to postanowiła pozwolić sobie na ten króciutki moment
rozkoszowania się jego siłą.
Z kuchni nieoczekiwanie przywędrowała Lisa, pilnie
pochylona nad notatnikiem. Jej sprężynujące, ciemne loki
110
podskakiwały jak zwykle, a cała uwaga koncentrowała się na
precyzyjnych zapiskach, których nie przerywała idąc.
- O, przepraszam - powiedziała, nie unosząc nawet głowy
znad notesu. - Nie chciałabym przeszkadzać.
Christie wydostała się z objęć Matta.
- Nic nie szkodzi, Lisa. My właśnie... Szykowaliśmy się
do drogi.
Lisa uniosła wymownie do góry jedną brew i nadal
skrupulatnie coś notowała.
- Zobaczmy, co tu mamy. Muszę zatelefonować do pani
Dorchester i powiedzieć jej, że w tym tygodniu nie będziesz
na zebraniu w bibliotece. Mam na szczęście numery telefonów
całego Klubu Włóczykijów, więc odwołam jutrzejszą
wycieczkę. Czy coś jeszcze?
Christie pokręciła przecząco głową, nic nie mówiąc.
Uniosła z kanapy wypakowaną torbę turystyczną i przerzuciła
przez ramię jej długi uchwyt.
- Możesz być całkiem spokojna o wszystko - uspokajała ją
Lisa. - Przeniesie się tutaj moja siostra Jolene. Obie świetnie
sobie damy radę z całym kramem.
- Nie mam co do tego żadnych wątpliwości - w
przypływie nagłej czułości Christie zarzuciła ramiona na szyję
Lisy, ściskając ją i omal nie zwalając z nóg ciężarem
zwisającej z ramienia torby. - Jesteś wspaniałą przyjaciółką -
powiedziała grobowym głosem. - Naprawdę...
Lekko oszołomiona Lisa uwolniła się z niedźwiedziego
uścisku.
- Co to za rozdzierająca scena pożegnania? Przecież
wyjeżdżasz na kilka dni.
- Zgadza się - Christie rzuciła Mattowi buntownicze
spojrzenie. - Będę z powrotem jeszcze przed końcem
tygodnia. To tylko krótka wizyta, nic więcej.
111
- Nigdy nie wymagałem od ciebie czegoś więcej -
powiedział Matt zniecierpliwiony. - A poza tym na nas już
czas, Christie - ruszył w kierunku drzwi.
Zajmując miejsce w samochodzie, Christie obrzuciła
tęsknym spojrzeniem swoje domostwo. Budynek stanowił
niezdarny zlepek różnych stylów, ale był jej domem, który
teraz właśnie opuszczała. Poczuła paniczny lęk. Gdyby żyła tu
choć trochę dłużej, dużo łatwiej przyszłoby jej teraz stawić
czoła ojcu. Czułaby się silniejsza.
Ale Matt już uruchomił silnik i opony zachrzęściły na
zbitym żwirze drogi. Christie opuszczała Red River... A tym
samym cofała się do tego punktu, w którym znalazła się cztery
miesiące wcześniej.
Nowy Jork osaczył Christie zuchwałą powodzią świateł i
dźwięków. W Nowym Meksyku zdążyła się już przyzwyczaić
do widoku gwiazd późną nocą i błogiej ciszy, okraszonej co
najwyżej szelestem sosen dobiegającym z oddali. Tutaj niebo
przesłaniały sztuczne gwiazdozbiory rozświetlonych okien
biurowców, a uparte klaksony aut atakowały ucho agresywną,
dysonansową symfonią. Taksówka, która wiozła ich oboje,
weszła właśnie w ostry wiraż. Krzepki kierowca najwyraźniej
oszczędzał hamulce, jak tylko mógł. Trudno go było za to
winić - Nowy Jork wymuszał na ludziach przyspieszenie, nie
przewidywał miejsca dla opieszałych. Christie poczuła, jak jej
cały system nerwowy przestawia się na szybszy bieg, zupełnie
jak za dawnych, dobrych czasów. Pomimo bezsennej nocy i
długiego nużącego lotu, wierciła się w taksówce czujna i
przytomna.
Samochód z głośnym piskiem opon pokonał kolejny ostry
zakręt, a kierowca roześmiał się tubalnie. Najwyraźniej
świetnie się bawił. Christie rzuciło trochę na bok i wylądowała
nosem na ramieniu Matta.
112
Przez chwilę wdychała zapach jego wody, do złudzenia
przypominający zapach sosnowego lasu, po czym
wyprostowała się na siedzeniu.
- Matt, nie bądź taki tajemniczy i powiedz wreszcie dokąd
jedziemy.
- To niespodzianka - odpowiedział. - Nie będziesz mi
chyba jej psuła? - w jego głosie zabrzmiała nuta fałszywej
uciechy, która wydała się Christie mocno podejrzana.
- Jest już późno i chciałabym znaleźć się w mieszkaniu
matki, możliwie najszybciej.
Jej matka jak zwykle przebywała w podróży, bawiąc całe
lato wraz z przyjaciółmi w uroczych zakątkach Nowej
Szkocji. Jej apartament po zachodniej stronie Central Parku
wydawał się Christie idealnym miejscem na kilkudniowy
pobyt. Lecz oto taksówka hulała po przypadkowych uliczkach
dzielnicy Village, mijając mnóstwo kolorowo oświetlonych
sklepów i kafejek. Nagle skręciła w jakąś znajomą przecznicę,
gdzie gwałtownie i z fasonem zwolniła. Christie wyjrzała
przez okno. Ujrzała kępę trzech wątłych klonów,
wyrastających z lichutkiego skrawka jałowej ziemi, która
jakimś cudem uchowała się wśród betonu. Te drzewa znała
bardzo dobrze.
- O co tu chodzi? - zapytała Christie ze zdumieniem. -
Przecież ja tu mieszkałam...
Matt bezceremonialnie wetknął jej do ręki klucze.
- Jak wyjechałaś z Nowego Jorku, twój ojciec wynajął to
mieszkanie. Mocno wierzył w to, że wrócisz i być może
zechcesz znowu tu zamieszkać.
Christie, potykając się, wysiadła z taksówki, sama nie
wiedząc, czy ma się śmiać, czy płakać. Zuchwalstwo jej ojca
przechodziło wszelkie granice. Z ogromną pewnością siebie
zakładał, że zdoła ponownie zapanować nad jej życiem, a ona
rzeczywiście wylądowała znowu w Nowym Jorku, w swoim
113
dawnym mieszkaniu, dokładnie tak, jak on sobie tego życzył.
Jak dotąd, jego plan sprawdzał się w stu procentach!
Matt dogonił Christie na chodniku przed domem. Dźwigał
na ramieniu jej torbę i wyglądał trochę jak marynarz na
przepustce. Przyglądała się jego barczystej sylwetce,
oświetlonej matowym blaskiem starej, ulicznej latarni.
- Powinieneś był uchylić mi rąbka tajemnicy -
powiedziała. - A ty milczałeś jak grób przez cały weekend. Co
jeszcze ukrywasz przede mną, Matt?
Z zakłopotaniem podrapał się w łopatkę jedyną wolną
ręką.
- Wejdźmy do środka i zamknijmy szybko ten rozdział -
westchnął.
Głęboko zakorzenione przyzwyczajenia doszły do głosu
od razu i Christie wprawnie otworzyła drzwi do holu,
umiejętnie przekręcając klucz w zamku, który lubił się
zacinać. Weszła do mrocznego korytarza.
Z każdym krokiem Christie czuła się bardziej swojsko.
Mieszkała w tym domu długo, od czasów ukończenia
college'u. Dokładnie jeszcze pamiętała, że w chodniku
pokrywającym schody jest dziura, w której grzęzną obcasy
butów. Wiedziała doskonale, że za drzwiami mijanego teraz
mieszkania jak zwykle czai się pan Bretton z rakietą tenisową
w zaciśniętej dłoni, gotów wygrzmocić nią potencjalnych
włamywaczy. Sama zresztą nieraz oberwała tą rakietą.
Wreszcie znaleźli się przed drzwiami jej mieszkania.
Christie sprawnie pokonała kluczami zestaw skom-
plikowanych zamków i po chwili przestąpiła próg. We
wnętrzu powitały dawną gospodynię pozapalane lampy.
- Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej - zakpiła.
- No proszę, kto by to pomyślał... - zamarła nagle wpół
kroku z wyrazem przerażenia. Z fotela, ustawionego w samym
114
środku niewielkiej bawialni, wstał właśnie sam... Christopher
Daniels Trzeci we własnej osobie.
Obróciła się błyskawicznie na pięcie i z wyrzutem
spojrzała na Matta.
- Jak mogłeś mi to zrobić? - syknęła. - Za wcześnie! Nie
jestem gotowa...
Usłyszała za plecami spokojny, lecz nie znoszący
sprzeciwu głos ojca:
- Znakomicie się spisałeś, Matthew, przywożąc mi ją z
powrotem. Umiem być wdzięczny dla kogoś, kto tak dobrze
wywiązuje się z powierzonych zadań, przekonasz się.
Christie drgnęła, dotknięta do żywego obojętnym tonem i
tym, że mówił o niej w trzeciej osobie, jakby była jakąś
paczką zagubioną na poczcie, a potem odnalezioną i
dostarczoną przez usłużnego posłańca. Matt jednak milczał i
intensywnie wpatrywał się w dziewczynę. Czy starał się coś
jej tym powiedzieć? Doprawdy, mało ją to już obchodziło.
Wyniosłym spojrzeniem odtrąciła jego nieme wysiłki.
Przywiódł ją tutaj, bez najmniejszego ostrzeżenia wprost w
zastawione sidła i tym samym nadużył jej zaufania na zawsze.
Matt ostatecznie wzruszył ramionami i odstawił na bok
bagaż dziewczyny. Jego ruchy zdradzały oczywiste
zniecierpliwienie.
- Dobranoc, Christopher - powiedział beznamiętnie.
Jeszcze raz zerknął na Christie. - Trzymaj się - rzucił cicho
pod jej adresem, po czym odszedł, zostawiając ją w jaskini
lwa.
Zamknęła za nim drzwi. Nieoczekiwana, zaskakująca
konfrontacja z ojcem stała się nieunikniona i nie było sensu jej
odwlekać. Christopher Daniels Trzeci świetnie potrafił
aranżować sytuacje, które miały na celu osłabienie
przeciwnika. Christie oparła na chwilę czoło o drzwi i
wziąwszy głęboki oddech, odwróciła się w stronę ojca.
115
Był to mężczyzna średniego wzrostu, o szczupłej budowie
ciała. Pomimo to jednak przedstawiał sobą widok imponujący.
Jego przedwcześnie posiwiałe, białe jak śnieg włosy wznosiły
się gęstą, lśniącą falą ponad wysokim czołem. Miał na sobie
nieskazitelny, ciemny garnitur utrzymany w stylu
umiarkowanej, kosztownej elegancji, jak wszystko, co zwykle
nosił. Christie jeszcze jako dziecko została nauczona, aby
nigdy nie wspinać się na jego kolana i nie miętosić
wytwornych ubrań, nie przytulać się i nie targać mu włosów.
Również teraz, co łatwo dało się przewidzieć, nie wykonał
żadnego gestu, który mógłby zdradzić jego uczucia. Stał w
głębi pokoju, przenikając córkę jakby na wskroś spojrzeniem
przenikliwych, niebieskich oczu.
- Znakomicie wyglądasz, Mary Christine. Pobyt w
Nowym Meksyku ci służy.
- Dziękuję - jak zawsze wtedy, gdy stała przed nim, jej
żołądek kurczył się ze strachu wobec niejasnego,
absurdalnego przeświadczenia, że coś przeskrobała.
Wystarczyło tylko trochę unieść głowę do góry, żeby
zobaczyć jego gładką twarz bez jednej zmarszczki, lecz wciąż
pokutowało w niej wspomnienie czasów, kiedy ojciec górował
nad nią znacznie i musiała zadzierać głowę bardzo wysoko,
aby go zobaczyć. Była już dorosła, a on wciąż spoglądał na
nią z niebotycznych wyżyn.
Podeszła bliżej, starając się zmniejszyć dystans pomiędzy
nimi.
- Meble są tu te same co kiedyś - zauważyła. - To dziwne.
Odstąpiłam je wszystkie pani Kirby z dołu. Czyżbyś je od niej
odkupił?
- Zaproponowałem jej bardzo przyzwoitą cenę. Oboje
byliśmy zadowoleni z transakcji.
Christie rozejrzała się wokół, co krok napotykając
wzrokiem pamiątki swej dawnej, nowojorskiej egzystencji -
116
kanapę wyściełaną pluszem w kolorze łagodnego beżu,
kruche, bambusowe półki na książki, fotel w kolorze
czerwonego wina, wypchany tak przesadnie, że aż
przypominający monstrualnego grzyba. Przez długi czas
nosiła się z zamiarem wyrzucenia tej graciarni. Nigdy tego nie
uczyniła. A dzisiaj całe to bezguście znów ją otoczyło.
Absurdalność sytuacji rozśmieszyła ją nagle.
- Mógłbym wiedzieć, co cię tak bawi? - zapytał ojciec.
Zawahała się, po czym przecząco pokręciła głową,
Christopher Daniels przecież nie odznaczał się nigdy
nadmiernym poczuciem humoru. Opadła na rozdęty fotel.
- Proszę ojca... Ojcze... - zaczęła nie całkiem pewna, jak
powinna się do niego zwracać. - Doceniam wszystkie twoje
wysiłki, które miały sprawić, abym poczuła się tu jak w domu.
Ale Nowy Jork nie jest już moim domem i powinieneś
wreszcie przyjąć ten fakt do wiadomości - spokojny, rzeczowy
ton, jakim udało jej się przemówić, uznała za pierwsze
zwycięstwo. Zaczęła nareszcie panować nad sytuacją.
- A co do pana Matta Gallaghera - podniosła lekko głos. -
Nietrudno zgadnąć, jakie w rzeczywistości wyznaczyłeś mu
zadanie. Miał zapewne stać się obiektem moich gorących
uczuć i głównym powodem, dla którego powróciłabym tutaj.
Przykro mi, że cię rozczaruję, ale twój plan się nie powiódł. -
Na myśl o Macie ogarnęły ją pomieszane uczucia złości, żalu i
tęsknoty. Lecz nie mogła dać poznać swojemu ojcu, jak
bliskie spełnienia były tym razem jego projekty.
Ojciec zasiadł naprzeciwko na kanapie, poprawiając
nienaganne kanty spodni. Jego zachowaniu towarzyszył
zazwyczaj cały ceremoniał tego typu drobnych gestów.
Zawsze dyskretnie sprawdzał węzeł jedwabnego krawata,
unosił nieskazitelny mankiet rękawa na właściwą wysokość
lub przekręcał kosztowny złoty zegarek.
117
Gesty te nigdy nie zdradzały nerwowości, były stateczne i
precyzyjne.
Teraz spoglądał na Christie z powagą, oparty łokciem o
poręcz fotela.
- Jeśli mam być szczery, jak tylko zobaczyłem Matthew
po raz pierwszy, od razu przyszło mi do głowy, że wy oboje
macie coś wspólnego. Jednak po nieporozumieniu z Orenem
raz na zawsze oduczyłem się aranżowania dla ciebie
jakichkolwiek mariaży. Matthew wydawał mi się po prostu
najwłaściwszym człowiekiem do sprowadzenia cię z
powrotem. Budzi moje zaufanie.
Christie zacisnęła usta w grymasie goryczy. Imię Matta
wypowiadane w beznamiętnym tonie przynajmniej nie budziło
w niej żadnych emocji. Do diabła z Mattem! Dzisiejszego
wieczoru gotowa była solidaryzować się z własnym ojcem,
byle nie z tym zdrajcą. Nie wolno jej okazać ojcu własnej
rozpaczy, nie powinna dać się ponieść emocjom i znów na
niego krzyczeć. Będzie równie opanowana jak on.
- Przyjechałam do Nowego Jorku z jednego tylko powodu.
Chcę odwieźć cię od zamiaru zlikwidowania firmy, uważam,
że to nonsens.
Poprawił rąbek jedwabnej, brązowej chusteczki wystający
dyskretnie z kieszeni.
- Zapewniam cię, Mary Christine, brałem tę możliwość
pod uwagę bardzo poważnie. Teraz jednak widzę jeszcze inne
rozwiązanie - zawiesił głos dla większego efektu. Jego
teatralne zagrania miały pełen dystynkcji umiar, co czyniło je
wiarygodniejszymi, niż gdyby zanadto folgował swojej
potrzebie dramatyzmu.
Christie z pewnym lękiem oczekiwała dalszych jego słów.
- Mary Christine... Jak wiesz, jestem już stary... -
dyskretnym gestem wypielęgnowanej dłoni powstrzymał jej
protesty. - Nie mów mi, proszę, że dopiero przekroczyłem
118
pięćdziesiątkę i ze swoją wspaniałą kondycją osiągnę bez
wątpienia dziewięćdziesiąt pięć lat. Szczerze mówiąc,
rzeczywiście mam zamiar dożyć w zdrowiu późnych lat i
również dlatego chciałbym przeznaczyć ci stosowne miejsce
w naszym rodzinnym przedsiębiorstwie. Jeśli zaczniemy od
zaraz, wkrótce wprowadzę cię na urząd prezesa zarządu firmy
Daniels, Peters, Bainbridge i Gallagher. Będziesz głównym
akcjonariuszem... Głową firmy.
Patrzyła na niego szeroko rozwartymi ze zdumienia
oczami.
- Przecież to twoje stanowisko, tato... To znaczy ojcze...
Proszę ojca...
- Nigdy nie mówiłaś do mnie tato - zauważył,
najwyraźniej tym poruszony. - Tak mówią do swoich ojców
wszystkie małe dzieci. Dlaczego ty nigdy...?
- Tata to ktoś taki, kto rozdaje klapsy, a czasem zabiera na
sanki - odpowiedziała dość obojętnym tonem.
Na statecznej twarzy jej ojca wymalował się trudny do
zidentyfikowania wyraz jakby żalu, znikł jednak bardzo
szybko.
- Mary Christine, przyznaję, że nigdy nie dokazywaliśmy
razem jak niektórzy ojcowie ze swoimi córkami, chciałbym ci
to jakoś dzisiaj wynagrodzić. Zarzucasz mi, że tobą
manipuluję i że jestem apodyktyczny. Przecież kiedy
wycofam się z firmy i ty zajmiesz moje miejsce, przejmiesz
także całą odpowiedzialność. Będziesz niezależna w swoich
decyzjach, niezależna także ode mnie.
- Ta firma - to całe twoje życie, tato, więc o czym ty
mówisz? Nie wyobrażam sobie, żebyś mógł tak po prostu
odejść. Wszystko, co mówisz, brzmi niewiarygodnie.
Poderwał się na równe nogi ze sprężystością
dwudziestolatka. Na wypolerowane czubki butów opadły
nienaganne brzegi jego spodni, które jak zawsze miał idealną
119
długość i linię. W zadumie przemierzył całą długość pokoju i
podszedł do okna.
- Tak samo jak bokser czy piłkarz, który kończy swoją
karierę wtedy, kiedy jest na topie i nie stracił jeszcze
mistrzowskiego tytułu, chcę odejść w porę, Mary Christine.
Bądź spokojna, mam już nowe projekty i plany. Chciałbym
pożegnać się z giełdą jak ktoś z klasą, a nigdy nie miałem
wątpliwości co do tego, że powierzę pieczę nad firmą właśnie
tobie. Mojej córce i zarazem mojej spadkobierczyni.
Christie również zbliżyła się do okna.
- Nic tu się nie zgadza. Dobrze cię znam, zawsze byłeś
niewolnikiem schematów. Po pierwsze chciałbyś powierzyć
firmę nie własnej córce, lecz najchętniej -własnemu synowi. A
po drugie wcale nie wierzysz, że mogłabym sama podołać
takiemu zadaniu, ponieważ tak do końca nie ufasz moim
zawodowym kompetencjom - jej głos drżał lekko pod
wpływem silnej emocji. Czuła rosnącą irytację, a zarazem
całym wysiłkiem woli starała się opanować.
Ojciec poruszył się ledwo dostrzegalnie. Przez moment
mogło się wydawać, że chce zbliżyć się o krok do córki i
dotknąć dłonią jej ramienia. Jednak odwrócił się obojętnie i
spojrzał za okno.
- Wydaje mi się, że powinniśmy sobie wyjaśnić kilka
spraw - zaczął beznamiętnie. - To prawda, że chciałem mieć
syna. Przeżyłem wielkie rozczarowanie, gdy okazało się, że
zdrowie nie pozwoli twojej matce mieć więcej dzieci. Może
cię to zdziwi, Mary Christine, ale zawsze marzyłem o domu
pełnym i synów, i córek.
- A tymczasem musiałeś się zadowolić tą jedną jedyną...
Pierworodną... - podsumowała opanowanym głosem.
- To nieprawda. Nawet gdy jeszcze byłaś dzieciakiem,
dobrze wiedziałem, że jesteś sprytniejsza, szybsza,
dzielniejsza niż niejeden chłopak. Zawsze byłem z ciebie
120
dumny... Być może tylko nie umiałem ci tego okazać. Kiedy
wyjechałaś do Nowego Meksyku, pomyślałem, że cię
straciłem na zawsze. Chcę, żebyś wróciła, Mary Christine, nie
wiem, co mam jeszcze powiedzieć.
Zacisnęła dłonie na krawędzi parapetu. Nigdy wcześniej
nie słyszała od niego słów tak otwarcie opisujących jego
uczucia. Doznała prawdziwego wstrząsu. Taki szmat życia
straciła na pełnych czci, a przecież bezowocnych próbach
zdobycia jego uznania i miłości. Czyżby nareszcie pozyskała
jego serce? Czy też był to tylko kolejny ruch w
skomplikowanej grze sił?
- Już bardzo późno - powiedział, zerkając na zegarek. -
Powinnaś odpocząć, Mary Christine i może chciałabyś coś
zjeść. Znajdziesz to i owo w lodówce. Pomyśl też, proszę, o
wszystkim, o czym dzisiaj sobie powiedzieliśmy. Nie warto
podejmować pospiesznych, nie przemyślanych decyzji,
pamiętaj, bardzo mi na tym zależy!
Christie nie odpowiadała. Zaproponował jej tak wiele,
właściwie zbyt wiele, a potem dał jeszcze czas do namysłu...
Na pewno dobrze to wszystko wcześniej przemyślał. Teraz
podążał wolno ku drzwiom, jak zawsze nie zdradzając
pośpiechu. Christopher Daniels odnosił setki sukcesów i
realizował tysiące planów, a przy tym nigdy nie wyglądał na
człowieka, któremu się spieszy.
- Poczekaj, proszę - zatrzymała go Christie na chwilę. -
Powiedz mi jeszcze parę słów na temat Matta. Wiem z całą
pewnością, że przewidywałeś dla niego jakąś rolę w moim
życiu. Podejrzewam nawet, że liczyłeś na to, że wywrze na
mnie wpływ!
Uśmiechnął się powściągliwie.
- Uczciwie mówiąc, jako twój ojciec bardzo bym chciał,
żebyś wybrała dla siebie jakiegoś wartościowego człowieka.
Może kogoś takiego jak Matthew, a być może nawet jego
121
samego... Tylko, że on jest osobą mającą własne zdanie w
każdej sprawie, podobnie zresztą jak ty. Byłbym skończonym
głupcem, gdybym przypuszczał, że zdołam coś wymusić na
nim lub na tobie - mówiąc te słowa, opuścił mieszkanie.
Christie weszła do niewielkiej kuchenki i otworzyła
lodówkę. W środku znalazła całą masę ulubionych
smakołyków: kajzerki z piekarni przy Second Avenue, dwie
butelki słodko-kwaśnego mleka, słoiczek dżemu
pomarańczowego, a w zamrażalniku karton czekoladowego
jogurtu.
Wzruszyła ją zapobiegliwość ojca i to, jak świetnie
orientował się w jej upodobaniach. Przypomniała sobie
jednak, że zawsze był skrzętnym obserwatorem,
kolekcjonującym drobne fakty i szczegóły, by później z
pożytkiem je wykorzystać. Zasadę tę stosował w stosunku do
wszystkich.
Zatrzasnęła drzwiczki ze złością, lecz jej pusty żołądek
zaraz przekornie dał o sobie znać. Nie jadła zbyt wiele tego
dnia, więc teraz zrezygnowana otworzyła ponownie lodówkę.
Wyjęła z niej kajzerkę oraz słoik dżemu.
Słynna nowojorska kajzerka smakowała wyśmienicie.
Christie rozkoszowała się każdym kolejnym kęsem, w głębi
duszy czując się zarazem trochę jak zdrajczyni. Jej ukochane
Red River wydawało się tego wieczoru tak odległe...
122
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Puk, puk, puk! - stłumiony odgłos odezwał się znowu.
Nie ustawał przez długą chwilę, aż Christie nakryła głowę
poduszką i mocno zacisnęła powieki. Nie chciała opuszczać
cudownej krainy snu, do której nie miały wstępu żadne
zmartwienia.
- Puk, puk!
- A niech to licho! - zniecierpliwiona opuściła w końcu
łóżko i narzuciwszy na siebie szlafroczek, poczłapała do drzwi
wejściowych. Ktoś dobijał się z rosnącą natarczywością.
- Kto tam? - zapytała.
- To ja - odpowiedział niski głos Matta. - Wpuść mnie,
proszę. Atakuje mnie właśnie jakiś facet z rakietą tenisową.
Christie popatrzyła na drzwi z niesmakiem.
- Odejdź stąd. Nie chcę cię widzieć.
- Musimy pomówić, pozwól mi wejść!
Znała go już na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie odejdzie z
kwitkiem. Był uparty jak osioł, nachalny i zupełnie nieznośny.
Mamrocząc coś gniewnie pod nosem, Christie otworzyła
drzwi.
Matt wkroczył do pokoju świeżutki i promienny. Miał na
sobie te same granatowe spodnie ze sztruksu i koszulę w
zielonobłękitną kratę z podwiniętymi rękawami. Cofnęła się o
krok, przecierając zaspane oczy.
- Dobrze ci w negliżu - Matt mruknął półgłosem, zbliżając
się. - Wyglądasz słodko...
Christie zrejterowała do kuchni, wskoczyła za kuchenny
blat i ostrzegła:
- Lepiej trzymaj się ode mnie z daleka. Nie mam ochoty
na figle, zwłaszcza po tym, co się stało wczoraj wieczorem.
Stał już w drzwiach, bezczelnie wpatrzony w jej
półotwarte wargi.
123
- Przywodzisz mi na myśl świeże jagódki - powiedział,
niemal się oblizując.
- Lepiej zjedz to - z patery stojącej na bufecie podała mu
brzoskwinie.
- Piękny mamy dziś dzień, prawda? - zagadał.
- Cudowny - przyznała Christie. - Prawdopodobnie
uknuliście już z ojcem coś nowego za moimi plecami. Nie
mogę się doczekać, kiedy wyjdzie na jaw, o co chodzi tym
razem.
Przysiadł na stołku po przeciwnej stronie blatu, spokojnie
pałaszując brzoskwinię.
- Wcale mi się nie uśmiechało to wystawianie cię na
strzał, ale przyznaj sama, czy weszłabyś do mieszkania,
wiedząc, że ojciec jest w środku?
- Na pewno nie. Ale to cię bynajmniej nie usprawiedliwia.
Nalała trochę mleka do miski z dmuchanym ryżem, dodała
łyżeczkę pomarańczowego dżemu i wszystko to wymieszała.
Matt przyglądał się temu raczej zdegustowany.
- Czy ty naprawdę masz zamiar wziąć do ust coś takiego?
- To moja ulubiona wersja śniadania z okresu, kiedy
miałam sześć lat - odparła posępnie. - Mój ojciec świetnie to
zapamiętał, zresztą nie tylko to. Spójrz tylko, jak mnie tu
urządził. Myślał, że jeśli odtworzy drobiazgowo moje dawne
życie, to wskoczę w nie na powrót jak w przydeptane kapcie.
- A jednak nie wspomina już o likwidacji firmy - wtrącił
Matt.
Posłała mu zjadliwe spojrzenie.
- Oczywiście wiesz już o wszystkim, prawda? O tym, że
chciałby, bym jakby stanęła na jej czele zamiast niego.
Przypuszczam, że całą tę śmiechu wartą intrygę uknuliście
razem, punkt po punkcie.
- To nie jest żadna intryga, twój ojciec naprawdę chce,
żebyś poprowadziła firmę. Tylko, że dowiedziałem się o tym
124
po raz pierwszy dziś rano, kiedy zatelefonował do mnie do
domu. Wydawało mi się, że jest tym pomysłem bardzo
podniecony.
- On nigdy nie okazuje najmniejszego podniecenia -
odrzekła Christie sceptycznie.
- Może nie umiesz tego dostrzec. Moim zdaniem, jeżeli
mówi o czymś wolniej i obojętniej niż zwykle, to znaczy, że
wprost wariuje z emocji.
- Matt, czy wiesz, co ten plan oznacza? Byłabym twoim
szefem! Założę się, że to by cię przerażało, przyznaj.
Uważnie oglądał pestkę.
- To by było do wytrzymania. Szybko byś się zresztą
przekonała, że nie daję się łatwo wodzić za nos.
- Ha! - zanurzyła łyżkę w słodkiej papce. - Trafiłaby kosa
na kamień! Miałabym cię w garści i trzymała krótko - prawie
uśmiechała się do tej myśli. Matt ujął jej dłoń i zaczął
delikatnie bawić się szczupłymi palcami.
- Masz takie drobne paluszki... Nie dałabyś mi rady.
Wyrwała dłoń z jego ręki.
- Tak czy owak ta rozmowa nie ma sensu. Ja na czele
firmy! Ten pomysł to kompletna bzdura.
- Dlaczego? Twój ojciec uważa, że podołałabyś, ja myślę
zresztą podobnie.
Christie przeczesała palcami włosy, mimowolnie
poruszona tą rozmową. W ciągu minionej doby doświadczyła
paru nieoczekiwanych sytuacji, które bardzo jej schlebiały.
Najpierw ojciec, a teraz Matt zupełnie serio przyznał, że
mogłaby poprowadzić jedną z najznaczniejszych na Wall
Street firm maklerskich.
Odsunęła od siebie miseczkę gwałtownym ruchem,
rozlewając resztki mleka.
- Nie rozumiem, dlaczego w ogóle się nad tym
zastanawiam - warknęła - kiedy zupełnie nie ma nad czym.
125
Przecież już samo to zajęcie przyprawia mnie o rozstrój
nerwowy. Być może prowadzenie pensjonatu nie przysparza
mi ani wielkiej sławy, ani wielkich pieniędzy, ale ja to lubię i
to mi służy! Czy to nie dość?
Matt pochylił się ku niej, opierając łokcie o blat. Jego
złotobrązowe oczy spoglądały z niezwykłą intensywnością.
- Christie, jeżeli wrócisz do firmy, twoja sytuacja się
zmieni, właściwie będzie to wtedy twoja firma. Im dłużej o
tym myślę, tym bardziej podoba mi się ten pomysł.
- Zrozum wreszcie, że ja tej wielkiej i wspaniałej twoim
zdaniem możliwości po prostu sobie nie życzę!
- No a co z nami, Christie? Jeżeli zostaniesz w Nowym
Jorku, będziemy mieli szansę być trochę razem... - zniżył głos
tak, że zabrzmiał on bardzo intymnie i wyciągnął dłonie, by
dotknąć jej twarzy. Christie błyskawicznie zamknęła oczy.
- Matt... Przyjechałam do Nowego Jorku tylko na kilka dni
- westchnęła. - Taka była umowa.
- Ale wszystko się zmieniło, twój ojciec stworzył ci nowe
możliwości kariery. Poza tym chciałbym, do diabła, żebyśmy
my dwoje również dali sobie szansę.
Przyciągnął ją do siebie nad kuchennym blatem. Christie
wspięła się na palce i pochyliła, wygięta w niezgrabny łuk, z
paskiem szlafroka utopionym w talerzu z mlekiem. Nie czuła
się jednak niewygodnie, ponieważ jej policzek opierał się o
delikatny materiał koszuli opinającej pierś Matta.
- Ty też nie zdołasz zapomnieć o Red River, podobnie jak
ja. To właśnie tam zdarzyło się coś wyjątkowego między
nami. Nie rozumiesz?
- Wszędzie możemy przeżyć razem coś wyjątkowego,
Christie. Jeśli dasz mi szansę, udowodnię ci to. Chciałbym
spędzić z tobą cały dzisiejszy dzień, już powiedziałem
twojemu ojcu, że nie zjawię się w pracy.
126
Ostatnie słowa sprawiły, że Christie wyprostowała się
gwałtownie.
- Nie do wiary, że wziąłeś sobie wolny dzień. To
prawdziwa rewelacja! Czy wciąż jesteś tym samym
człowiekiem, który od piętnastu lat nie miał wakacji?
Nie wyglądał na zbytnio zadowolonego.
- Red River odniosło nad tobą zwycięstwo - orzekła
Christie triumfalnie. - Masz wszystkie typowe tego objawy,
niezdolność do przesiadywania w biurze, upodobanie do
noszenia sztruksowych spodni, dobry nastrój we wczesne
poranki wtorkowe...
- To brzmi jak symptomy jakiejś choroby - zaprotestował.
- Cóż, można spojrzeć na to i tak. Poczekaj tu, aż będę
gotowa. Mam ochotę skorzystać z propozycji i spędzić z tobą
ten dzień, żeby się przekonać, jak ciężki przypadek
reprezentujesz.
Pospieszyła do łazienki i zamknąwszy drzwi za sobą,
odkręciła kurki prysznica. Czuła radosne podniecenie na myśl,
że spędzi z Mattem w Nowym Jorku cały jeden dzień. Na tak
niewiele mogła sobie w końcu pozwolić bez obawy.
Energicznie namydliła całe ciało, ale nagle znieru-
chomiała. Matt czekał na nią tuż za drzwiami i było coś
bardzo intymnego w tej ich bliskości na małej powierzchni
mieszkania. Gorący prysznic rozgrzewał jej skórę, która
płonęła bezwstydnie także z powodu tej bliskości...
W pośpiechu polała głowę szamponem, przeklinając
gęstość swoich włosów. Umyła je i wytarła w rekordowym
tempie, po czym z ulgą wyskoczyła spod prysznica. Owinęła
się ogromnym, włochatym ręcznikiem, co jednak nie
ujarzmiło krnąbrnych reakcji jej organizmu. Spojrzała na
swoje odbicie w zaparowanym lustrze. Nie mogła dostrzec
wyrazu oczu, lecz i bez tego wiedziała, że wyziera z nich...
Potężna, przeraźliwa tęsknota za Mattem. Wiedziała też, co by
127
się stało, gdyby uległa nagłemu impulsowi, rozmyślnie
otworzyła teraz drzwi i wyszła do niego...
Chwyciła grzebień i zaczęła zawzięcie rozplątywać
skręcone, mokre pasma. To bolało, lecz pozwalało trochę
opanować przepełniające ją pragnienie, nie tylko fizyczne,
lecz jakby głębsze i intensywniejsze niż kiedykolwiek dotąd.
Co mogłoby się stać, gdyby dała się mu ponieść...?
Po jakimś czasie Christie wyszła z łazienki zawinięta w
szlafrok, kurczowo przyciskając do piersi ręcznik, jakby w
obronie przed samą sobą.
Dobiegł ją głos Matta, rozmawiającego przez telefon.
- Mówię ci, Sawyer, te akcje są bardzo nisko oszacowane!
Powinniśmy je teraz kupować, a nie sprzedawać - jego głos
brzmiał niecierpliwie, lecz zarazem energicznie i stanowczo.
Christie czuła, jak opada w niej napięcie. Podczas gdy śniła o
nim na jawie, Matt z całym spokojem zajmował się sprawami
giełdy. Obserwowała, jak gestykuluje żywo, unosząc w górę
wskazujący palec. Nie był świadom obecności Christie za
plecami, a mimo to poczuła ekscytujący dreszczyk.
Pomaszerowała spiesznie do sypialni, zamykając za sobą
drzwi.
Po chwili, bardziej opanowana, zapinała guziki jedynej
sukienki zabranej z Red River. Christie związała wciąż
wilgotne włosy w koński ogon i włożyła sandały. Wyszła z
sypialni i zobaczyła Matta, który nie był już zajęty rozmową.
Miał tak zmierzwioną czuprynę, jakby godzinami targał
własne włosy.
- Chodźmy - powiedziała Christie, ignorując całkowicie
jego spojrzenie pełne uznania. Piekielna sukienka miała zbyt
głęboki dekolt.
- Christie - zaczął Matt, ale ona już wiodła go ku drzwiom
wyjściowym, a potem schodami w dół. Matt jednak nigdy
łatwo nie rezygnował.
128
- Christie, postępujesz tak, jakbyś się obawiała tego, co się
między nami dzieje.
Christie ruszyła ulicą w szybkim tempie, ale na dwa jej
kroczki wystarczył jeden krok Matta.
- Może i ty się tego boisz? - spytała zadziornie.
- Może nie mniej niż ja jesteś przerażony myślą o tym,
dokąd nas to prowadzi.
- Zrozum, Christie. Przyznaję, że zupełnie zwariowałem
na twoim punkcie. Żadna kobieta dotąd nie zdołała wytrącić
mnie z równowagi w takim stopniu, naprawdę! Próbuję więc
znaleźć jakieś rozwiązanie.
Christie energicznie skręciła za róg ulicy.
- Ja też chciałabym je znaleźć - powiedziała.
- W dodatku powiem ci, co mnie wytrąca z równowagi.
- Beztroska, z jaką utożsamiasz dwie sprawy: moje
wejście w biznes ojca i moją zażyłość z tobą. Najwyraźniej
jest to dla ciebie transakcja wiązana. Czy musi być tak?
Ujął ją za łokieć, chroniąc przed szturchańcami
przechodniów, popychających się na zatłoczonej ulicy.
- Mylisz się, nie chodzi o żadną wiązaną transakcję.
Przypuśćmy, że odmówisz ojcu, do czego masz święte prawo,
nie ty pierwsza i nie ostatnia masz po dziurki w nosie pracy na
giełdzie. Mówisz mu wtedy „dziękuję, nie” i otwierasz
pensjonat, tu, na Manhattanie. To naprawdę świetny pomysł!
Miałabyś doskonały obrót, a poza tym my oboje
znaleźlibyśmy się w pewnym sensie poza wpływem twojego
ojca - uśmiechnął się z satysfakcją, przekonany że oto w dwie
minuty znalazł odpowiedź na wszystkie dręczące ją pytania.
- Nie rozumiesz nadal niczego - odparła. - Przez całe życie
dokonywałam kolejnych wyborów, mających zadowolić
mojego ojca. Jeżeli teraz zacznę decydować tak, żeby
zadowolić ciebie, to znowu będzie ta sama pułapka!
129
- Wydaje mi się, że zaproponowałem ci pewien uczciwy
kompromis. Wprawdzie zmuszona byłabyś tu wrócić, lecz
zachowałabyś możność wyboru kariery.
Christie parsknęła gniewnie i ruszyła dalej ulicą.
- Po pierwsze pensjonat na Manhattanie - to najbardziej
idiotyczny pomysł, jaki można sobie wyobrazić. Już widzę
siebie z paroma ciasnymi pokoikami, bez windy. W Red River
mam duży dom z ogrodem! To jest to, co chcę dzielić z moimi
gośćmi - prawdziwy dom!
- Nic prostszego. Możesz kupić dom gdzieś niedaleko, na
przykład w Connecticut.
- Przestań - przystanęła na środku chodnika.
- Znowu nic nie rozumiesz... Przecież to ja postanowiłam
przenieść się do Red River. To ja postanowiłam kupić ten
konkretny dom. Dla ciebie jest to prawdopodobnie bez
znaczenia, lecz dla mnie to są sprawy zasadnicze. Jeżeli
przeprowadzę się do Connecticut, nawet jeżeli znajdę tam
wspaniały, idealny dom, to będzie twój wybór, nie mój!
- Boże, jesteś okropnie uparta. Tu jest potrzebny
kompromis, to podstawa każdego związku!
- Nie możesz wymagać kompromisu tylko od jednej
strony - odparła cierpko. - Oczekujesz ode mnie poświęceń, a
co sam masz zamiar zmienić u siebie?
W milczeniu przeszli na drugą stronę ulicy. Christie
jeszcze bardziej przyspieszyła.
- A cóż to ? - zapytał Matt. - Starasz się uciec ode mnie?
Nie warto! Sama się przekonasz już wkrótce, jak wiele radości
przyniesie ci dzień spędzony ze mną w Nowym Jorku.
Zerknęła na niego kpiąco.
- Powiedz mi tylko, proszę, kiedy mam się zacząć śmiać.
- Już teraz. Zaraz złapiemy autobus i przekonasz się w
czym rzecz - z determinacją wymalowaną na twarzy wiódł
Christie naprzód.
130
Po niedługim czasie znaleźli się w Battery Park, na samym
koniuszku Manhattanu, gdzie ustawili się w ogonku po bilety.
Poranny chłód przeminął bez śladu i z nieba lał się słoneczny
żar.
- Założę się, że nie zwiedzałaś Statuy Wolności od czasów
dzieciństwa - powiedział.
- Rzeczywiście nie.
- Spodoba ci się, zobaczysz. To będzie najwspanialszy
dzień w twoim życiu.
Gorący powiew potoczył wprost pod nogi Christie pustą
puszkę po coli. Kopnęła ją od niechcenia.
- Czy już się dobrze bawimy? - zapytała. Obdarzył ją
spojrzeniem spode łba.
- Właściwie już.
- To dobrze. No wiesz, nie chciałabym niczego stracić.
- Niech wreszcie ruszy się ta kolejka. Wtedy zobaczysz,
na czym polega cała zabawa - sprawiał wrażenie coraz
pochmurniejszego i coraz bardziej zawziętego.
Wreszcie kolejka drgnęła i wkrótce Matt, zdobywszy dwa
bilety, zwycięsko powiewał nimi nad głową. Przenieśli się na
koniec następnej kolejki, oczekującej na przybycie promu.
Christie ocierała pot z czoła.
W kiosku nie opodal Matt kupił dwie lemoniady i jedną z
nich podał Christie. Taką samą lemoniadę pili razem wtedy w
lesie, w Nowym Meksyku, lecz smakowała im znacznie lepiej
niż tu. Ta myśl dziwnie podniosła Christie na duchu.
- Matt - zaczęła. - To przecież nie ma sensu, przyznaj sam.
W Nowym Meksyku i ty wyglądałeś na znacznie
szczęśliwszego.
- Ależ czuję się świetnie, ty zresztą też. Niech tylko
przypłynie prom, a zacznie się najlepszy dzień w twoim życiu!
W jakiś czas później Christie opadła wreszcie z ulgą na
ławkę górnego pokładu promu. Zmaltretowana upałem
131
sukienka przykleiła się do jej ciała. Dziewczyna rozprostowała
nogi. Matt usadowił się tuż obok.
- No nareszcie - westchnął i wyczekująco rozejrzał się
dokoła.
Obok niego przycupnął na ławce nieduży ośmiolatek.
- Niedobrze mi - oznajmił rzeczowo z zadziwiającym
spokojem.
Matt zamarł z wyrazem najwyższego lęku.
- Hej, mały, tylko nie tutaj. Gdzie są twoi rodzice?
- Mama stoi tam, przy barierce. Ale ona mi nie pomoże.
Matt skrzywił się cierpiętniczo i sam lekko pozieleniał.
Christie poklepała chłopca po ramieniu.
- Posłuchaj mnie - poprosiła. - Pamiętaj, że w życiu nad
wszystkim da się jakoś zapanować. Powiedz sobie po prostu,
że na pewno nie zwymiotujesz, idź szybko do mamy i
zaczerpnij tam trochę świeżego powietrza. Sam się
przekonasz, że mam rację.
Malec milczał przez chwilę, zastanawiając się widocznie
nad jej słowami. Potem pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Nadal mi niedobrze - oświadczył. Wstał jednak i
odszedł.
Matt nerwowo potarł czoło.
- Przestaję kochać dzieci, kiedy zabierają się do
wymiotowania na moje buty - mruknął. - Ale może najgorsze
już poza nami. Teraz wreszcie zaczniemy się dobrze bawić.
Jednak z każdym przechyłem promu stawał się coraz
bardziej blady. Christie ruszyło wreszcie sumienie. Tak bardzo
przez cały czas starał się ją rozerwać, a ona robiła wszystko,
żeby mu się to nie udało. Zrobiło jej się żal Matta i pociągnęła
go za rękę.
- Chodź, sam chyba potrzebujesz świeżego powietrza -
popchnęła go w kierunku burty.
132
- Popatrz na ten widok - zachęcała. - Wyobraź sobie tylko,
że.... że może jednak nie będziesz wymiotował.
Zerknął na nią, nienaturalnie zgięty wpół nad balustradą.
- Przepraszam - westchnął. - Ale rzeczywiście, warto
przyjrzeć się temu wszystkiemu...
Sylwetka Manhattanu stopniowo znikała. Stare i nowe
drapacze chmur kontrastowały ze sobą w pełen wdzięku
sposób. Nowoczesne budynki pięły się stromo w górę. Ich
czystą, chłodną linię łagodziły starsze budynki, niższe,
ceglane lub pokryte kamiennymi zdobieniami. Wszystko
razem tworzyło zapierający dech w piersiach widok. Wyspa
drapaczy chmur wyrastająca z oceanu...
Matt wyprostował się dumnie, wyraźnie usatysfak-
cjonowany.
- Masz rację - powiedział. - Popatrz tylko, nie ma na
świecie drugiego takiego miasta. Pomyśl też, ile straciłaś w
ciągu minionych paru miesięcy. Spektakle na Broadway'u,
kolacje w kafejkach, przejażdżki rowerowe po Central Parku...
Wszystkie atrakcje Christie mogła sobie spokojnie
darować... Aż do dziś. Jego głos brzmiał tak kusząco, że
musiała zająć pozycję obronną.
- A co powiesz o zanieczyszczeniu środowiska? -
ripostowała. - Choćby teraz, niebo zamiast czystego błękitu,
ma okropny, brunatny odcień. Codziennie wieczorem musisz
zmyć z twarzy warstwę brudu i sadzy. Poza tym ten ruch,
jazgot...
- Polarne niedźwiedzie w ZOO na Bronxie... - mruczał
wprost do jej ucha. - Radio City Musie Hall i Rockettes,
deptak na Coney Island...
O, do diaska, tym razem grał nie fair. Christie ogarnęła
nagła nostalgia, spotęgowana dodatkowo poszumem
oceanicznego wiatru i pokrzykiwaniem mew. Prawie poczuła
już na języku smak hot-dogów z Coney Island. Z niejakim
133
wysiłkiem odwróciła się w drugą stronę, lecz tylko po to, by
stanąć twarzą w twarz z majestatycznie piękną Statuą
Wolności.
Potężny, okazały posąg został odlany tak starannie, że
fałdy ubrania zdawały się raczej ciężką tkaniną niż warstwami
metalu. Postać wznosiła w górę złotą pochodnię niczym
drogowskaz dla wszystkich osadników, którzy dawno temu
znużeni i oszołomieni docierali do Ellis Island. Pochodnia
górowała nad miastem jako symbol przeszłości, a zarazem
jakby rękojmia przyszłości... Wszystko to przez lata zdawało
się Christie oczywiste i samo przez się zrozumiałe. Teraz
jednak nabrało świeżości i niemal magicznego znaczenia, bo
obok niej był Matt i patrzyła na wszystko trochę jego oczami.
Gdy prom przybił wreszcie do Liberty Island i Matt
poczuł pod stopą stały ląd, na nowo zapałał entuzjazmem.
Energicznie prowadził Christie naprzód.
- Mógłbym się założyć, że upłynęły całe wieki od czasu,
kiedy ostatni raz wspinałaś się na szczyt statuy, prawda? -
dopytywał.
- Tak, ale...
- Wiedziałem! Nareszcie się zabawimy.
Christie uważała się zawsze za osobę sprawną fizycznie i
wytrzymałą, lecz pokonując z wysiłkiem dziesiątki schodów
prowadzących w górę wewnątrz posągu, zwątpiła w to nagle.
Z trudem łapiąc oddech, przeklinała wspinaczkę.
- Chyba już wystarczy - wysapała. - Tutaj można trochę
odpocząć, a potem zjechać windą na dół.
- Nie ma mowy. Idziemy na samą górę - bezlitośnie
komenderował Matt, pociągając ją za sobą wciąż wyżej.
- To zaczyna być śmieszne - bąknęła Christie, pokonując
mozolnie dalsze stopnie.
Matt zatrzymał się i przyciągnął ją ku sobie.
134
- No, przyznaj się - szepnął. - Przecież czujesz się
wspaniale, prawda?
- Nieprawda - burknęła.
- Wiem, że tak. Wolisz być tutaj, ze mną, niż
gdziekolwiek indziej beze mnie. Nie zaprzeczaj.
To było nieuczciwe zagranie, zwłaszcza że jego słowom
towarzyszył czuły dotyk. Christie czujnie zesztywniała, ale nie
umiała oprzeć się własnej reakcji. Do diabła, miał rację! Czuła
się zmęczona upałem, spragniona i zmięta. Lecz mimo to,
chciała przecież być właśnie tu, we wnętrzu posągu, razem z
nim. Co więcej chciała być z nim wszędzie, gdziekolwiek by
był.
135
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Mimo północy jasno oświetlone ulice Manhattanu wciąż
tętniły życiem. Christie i Matt siedzieli naprzeciw siebie w
knajpce zwanej Gospodą Rudiego, słuchając ballad z lat
czterdziestych. Melancholijne i pełne pasji, opowiadały o
nieszczęśliwej miłości, dobrze harmonizując z nastrojem, w
jakim znalazła się Christie, obracająca bezmyślnie w dłoniach
pusty kufel po piwie. Nic nie mogło ukoić dziwnego pieczenia
w krtani, które się nasilało za każdym razem, gdy spoglądała
na Matta.
- Nie żałujesz, że spędziliśmy ten dzień razem? - zapytał
cicho Matt, odstawiając swoje piwo.
- Tak... To znaczy, nie... Sam wiesz, że w końcu zrobiło
się cudownie. Niepotrzebnie tylko dyskutowaliśmy w
nieskończoność. Nasze pytania pozostały bez odpowiedzi.
- Ale dzień był udany?
- Był... Niezwykły - przyznała Christie z bólem serca. Po
wycieczce na Liberty Island ruszyli na spacer po Manhattanie.
Posmakowali po trosze wszystkiego - zjedli na obiad kiełbaski
w cieście w dzielnicy włoskiej, myszkowali w sklepach ze
starzyzną na Canal Street, wałęsali się po Seventh Avenue,
zajadając mrożony jogurt czekoladowy... Niby nic
nadzwyczajnego nie wydarzyło się tego dnia, a jednak Christie
nie mogłaby zapomnieć ani jednej jego minuty. Matt nie mylił
się, przewidując, że będzie to dzień wyjątkowy. Pamiętała, jak
zatrzymali się, żeby podziwiać kwitnące fiołki, rozjaśniające
starzyznę przeciwpożarowych schodów, jak pilnie studiowali
teatralne afisze okalające ceglaną ścianę jakiegoś budynku...
Lecz dzień ten dobiegł końca, oboje przeżywali właśnie
ostatnie jego chwile. Christie oparła dłonie o wyszczerbioną
powierzchnię stolika.
136
- Chcę, żebyś wiedziała, dlaczego nie przemawiają do
mnie twoje argumenty, Christie - mówił Matt, pochylając się
ku niej. - Chodzi w nich tylko i wyłącznie o obronę twoich
zasad. Nie chcesz otworzyć pensjonatu w Connecticut, bo to
zagroziłoby twojej wolności wyboru. Ale, powiedz, cóż
takiego byś straciła na tych przenosinach?
Zaczęła rozdzierać na strzępki papierową serwetkę.
- Wolność decydowania o sobie to najdroższy skarb, jaki
posiadam, ciężko zdobyty po długiej szamotaninie. Zawsze
będę go bronić. Nie pamiętasz zresztą, co mówiłeś, gdy
byliśmy w kopalni Shelby'ego? Zapytałam cię, dlaczego nie
kupisz kawałka ziemi w pobliżu Nowego Jorku, a ty
odpowiedziałeś, że nie chcesz „jakiegoś tam” kawałka, tylko
właśnie ten, konkretny. Widzisz więc, czuję coś podobnego,
gdy myślę o Red River. To wyjątkowe miejsce, które jest teraz
moim domem.
Matt nie od razu znalazł stosowną odpowiedź i Christie
poczuła, że uzyskuje przewagę.
- Myślałem również o czymś innym. Przypuśćmy, że ci
ustąpię i zakupię dom w Connecticut. Odmienię całe swoje
życie tak, jak sobie tego życzysz. Cudownie, pięknie. Ale to
nie załagodzi kryzysu, który przechodzisz, Matt!
- Nigdy nic nie mówiłem o żadnym kryzysie - zaprzeczył.
- Nie musisz o tym mówić. Cały jesteś sfrustrowany i
niezadowolony. Wbrew twoim słowom widać, że ta harówka
na giełdzie wychodzi ci bokiem, Matt. Straciłeś złudzenia.
Trzyma cię tylko źle rozumiane poczucie lojalności!
Zmięła postrzępione kawałki serwetki, podniecona
własnym płomiennym wystąpieniem. Nareszcie jej słowa
zdawały się choć trochę docierać do Matta.
- Psiakrew, to prawda - odezwał się szorstko. - Te afery na
giełdzie spędzają mi sen z oczu.
137
- Napisz o nich - podsunęła Christie, starając się dojrzeć
wyraz jego twarzy poprzez półmrok. - Tak wielu ludziom
przydałyby się twoje rady.
- Christie, to są jakieś żarty. Nie znam się na tym. Trzeba
mieć odwagę, żeby zasiąść przed czystą kartką papieru z
przekonaniem, że jest się w stanie stworzyć coś, co będzie
miało ręce i nogi. Próbowałem tego wczoraj wieczorem, po
powrocie do siebie. Gapiłem się na pusty papier bite trzy
godziny i nie przyszło mi do głowy nawet jedno rozsądne
zdanie... - otrząsnął się z niesmakiem.
Christie starała się rozpędzić smugę dymu docierającą z
sąsiedniego stolika.
- Moje gratulacje. Po raz pierwszy doświadczyłeś braku
natchnienia. Czy to nie wspaniałe?
- Czasami myślę, że brak ci piątej klepki.
- Za to mam siódmy zmysł! Wiedziałeś o tym? A wracając
do ciebie, myślę, że potrzebujesz odpowiedniej atmosfery,
żeby pisać. W Red River szło ci doskonale. Myślę, że
powinieneś wrócić do Nowego Meksyku - triumfalnie
uderzyła pięścią w stół. Tym razem nie było nawet o czym
mówić, położyła go na cztery łopatki. Aby uczcić swoje
zwycięstwo, uniosła kufel w geście toastu, Matt jednak nie
podzielał jej entuzjazmu i nie podniósł swojego.
- Za twoją najbliższą przyszłość! - obwieściła, wznosząc
toast samotnie. - Matthew Gallagher, konsultant giełdowy. To
brzmi fantastycznie!
- Mój Boże, najwyraźniej nic nie rozumiesz. Przecież ja
już mam zawód, któremu zresztą poświęciłem bardzo dużo
czasu i wysiłku. Co więcej, jestem w nim dobry. Jestem
niezłym maklerem, Christie, i to mi daje satysfakcję. Nie czuję
natomiast żadnego zadowolenia, gdy zasiadam do pisania.
Czuję się niekompetentny, niepewny, po prostu nie na swoim
miejscu. Czy wiesz, o czym mówię?
138
- Tak, wiem. Z grubsza biorąc, chodzi o to, że boisz się
ryzyka. Kto by się nie bał na twoim miejscu? Zaczynać coś od
samego początku, bez żadnych dokonań na koncie, nic tylko
ty i czysta kartka papieru.
Zaśmiał się gorzko.
- Cóż ty wiesz, Christie. Mówisz tak, jakbyś była w stanie
zrozumieć...
- Poczekaj, jeszcze nie skończyłam. Świetnie rozumiem
twoje wątpliwości i opory, lecz nie wolno ci się im poddać!
Masz zadatki na dobrego pisarza, być może nawet wybitnego.
- W Red River uległem pewnym złudzeniom. Przez chwilę
nawet wierzyłem, że mógłbym żyć z pisania, a w przerwach
łowić ryby. Ale przecież - to kompletna bzdura! - w jego
głosie brzmiał pełen zadumy smutek.
- Ale już po wszystkim - kontynuował po chwili posępnie.
- Wróciłem do Nowego Jorku, wróciłem do rzeczywistości.
Wszystko jest tak, jak być powinno.
Christie naszła nagle ochota, by poderwać się na równe
nogi i potrząsnąć mocno Mattem, pociągnąć go za uszy,
szturchnąć, jednym słowem zrobić coś, co wreszcie kazałoby
mu uwierzyć we własne marzenia.
Ktoś uruchomił szafę grającą i popłynęły z niej dźwięki
kolejnej rzewnej melodii. Christie poczuła, że jest u kresu i
jeszcze chwila, a wyląduje łkając w ramionach Matta. Wstała
od stołu.
- Wyrządzamy sobie nawzajem krzywdę, Mat -
powiedziała. - Odprowadź mnie do domu, proszę.
Kiedy dotarli do mieszkania Christie, Matt nie kwapił się
do wyjścia. Omiótł pokój niespokojnym spojrzeniem,
zatrzymując wzrok na kilku sprzętach - brzydkim, metalowym
stojaku na czasopisma, pokracznym stoliku koktajlowym ze
szklanym blatem...
- To wnętrze do ciebie nie pasuje - zauważył.
139
- Masz rację - przyznała. - Czuję się tu obco. Wyrosłam z
tego mieszkania jak z za ciasnej sukienki. To śmieszne, a
zarazem trochę smutne, bo ojciec prawdopodobnie naprawdę
życzył sobie, żebym poczuła się tu jak w domu.
- Nie jesteś już na niego zła?
- Wczoraj wieczorem zupełnie mnie zaskoczył -
przyznała. - Wytrącił mnie z równowagi.
- Następny ruch należy do ciebie, Christie, nie do mnie i
do twojego ojca. Co masz zamiar zrobić?
- Nie wiem - odpowiedziała nieco zbita z tropu.
- Bardzo mnie dzisiaj przypierasz do muru.
- Rozmawialiśmy o wielu różnych możliwościach - jego
głos zabrzmiał trochę szorstko. - A ty wybierzesz jedną z nich.
Przystaniesz na propozycję ojca lub zdecydujesz się otworzyć
nowy pensjonat, gdzieś niedaleko, albo wreszcie... Wrócisz do
Nowego Meksyku i wszystko będzie po staremu. Chciałaś
mieć wolność wyboru, to ją masz.
Christie prychnęła ze złością.
- To brzmi raczej jak jakieś ultimatum.
Matt podszedł do niej powoli.
- Zagadujemy się na śmierć, Christie, a przecież słowa
niewiele nam pomogą. Cały dzień dziś ciebie pragnąłem,
dobry Boże, właściwie pragnąłem cię od chwili, kiedy cię po
raz pierwszy zobaczyłem, krztuszącą się z powodu tego
głupiego guzika. Patrzyłem wtedy na ciebie i wydawałaś mi
się najbardziej godną pożądania kobietą, jaką kiedykolwiek
znałem. Najwyższy czas, żeby przestać gadać i wreszcie coś z
tym zrobić.
Bliskość Matta nie pozwalała Christie racjonalnie myśleć.
Cofnęła się o krok, lecz on chwycił ją za przegub dłoni. Jego
oczy płonęły złotym ogniem.
140
Christie słyszała dziki łomot własnego serca i czuła, jak
fala gorąca przetacza się przez jej żyły. Wciąż próbowała się
wycofać.
- Matt zaczekaj...
Jego wargi w pół słowa zamknęły jej usta. Władcze dłonie
powędrowały wzdłuż jej pleców i bioder, zagarniając ją całą i
przyciągając mocno. Z początku opierała się magii jego
dotknięć, lecz jej własne pragnienie zwyciężyło i nagle
skapitulowała. Z głębokim westchnieniem poddała się
pocałunkom, a po chwili zaczęła je oddawać, niecierpliwa i
złakniona. Gdy oderwali się od siebie, usta Christie były
miękkie niczym płatki kwiatu i pulsowały pragnieniem.
To jednak nie mógł być koniec, teraz Matt rozkołysał ją
całą. Nie zdejmując dłoni z jej bioder, poruszał nią w jakimś
powolnym, zmysłowym rytmie, aż oboje oparli się o ścianę.
Oswobodził jej włosy z gumki jednym stanowczym ruchem.
Spłynęły jedwabną, miodową falą na jedno ramię. Pogłaskał je
dłonią, a potem wodził palcami po nisko wyciętej linii jej
dekoltu. Christie czuła, że coś się w niej otwiera i ledwie już
nad sobą panowała, kiedy odpinał guziki sukienki.
- Jesteś taka piękna... - szeptał stłumionym głosem. Zsunął
w dół wąskie ramiączka sukni i pochylił się, aby całować
delikatną wypukłość piersi. Przywarła do niego, błądząc
palcami w jego rdzawych włosach.
Nagle dotarł do niej z jakiejś oddalonej cząstki mózgu
ostrzegawczy impuls. Z każdą pieszczotą i z każdym
dotknięciem warg Matt zaczynał nad nią panować, brał ją w
posiadanie. Jeżeli nie przeciwstawi się tej potężnej, magicznej
sile, która ją obezwładniała, to przepadnie z kretesem.
- Matt... Przestań - westchnęła, sztywniejąc w jego
objęciu.
Podniósł głowę.
141
- Wciąż się boisz, Christie? - jego głos brzmiał teraz
twardo i nieustępliwie. - To jest ten prawdziwy problem
między nami, prawda? Boisz się zaufać własnym uczuciom!
Umiesz świetnie panować nad swoimi celami i dążeniami, ale
nie nad tym, co czujesz. Myślisz pewnie, że jeżeli poddasz się
emocjom, to zdradzisz swoje żelazne zasady!
Odwróciła twarz i zasłona włosów, opadając w dół,
osłoniła niczym tarcza jej obnażone ramiona.
- Wszystko odwracasz - zaprzeczyła z pasją. - To ty jesteś
nieustępliwy, ty sam! To ty nie słuchasz głosu własnego serca,
który ci podszeptuje, że jesteś nieszczęśliwy i musisz coś z
tym zrobić, coś zmienić w swoim życiu!
- Może jesteśmy tacy sami - padła zaskakująca
odpowiedź. - Nie zauważyłaś? Oboje nie chcemy dać się
porwać emocjom... Ze strachu przed tym, do czego nas
przywiodą.
Christie nie odpowiadała. Stała tak z rękoma
skrzyżowanymi na piersiach, starając się go nie słuchać. Po
chwili Matt ruszył ku drzwiom.
- Następny ruch wciąż należy do ciebie, Christie -
powiedział. - Twój ojciec odkrył już swoje karty i ja też. A
pewne sprawy są poza dyskusją - wyszedł, zatrzaskując za
sobą drzwi.
Christie poprawiła ramiączka sukni. Ten cały Matt
Gallagher - to najbardziej hardy, nieustępliwy i po prostu
najbardziej nieznośny człowiek na świecie! Gdyby miała tylko
pod ręką coś ciężkiego, cisnęłaby tym w ślad za nim, ale
jedyną rzeczą znajdującą się w zasięgu jej wzroku okazała się
niewinnie wyglądająca samotna brzoskwinia.
Usiadła na stołku barowym, przyciskając grzbiety dłoni do
rozpalonej twarzy. Wciąż jeszcze dygotała cała niczym ofiara
trzęsienia ziemi, a pragnęła nie czuć nic. Więc może Matt miał
znowu rację? Może naprawdę bała się własnych uczuć...
142
Wzięła do ręki brzoskwinię i z całej siły cisnęła nią w
drzwi.
Nie poczuła się jednak lepiej.
Biurowce nowojorskiej dzielnicy bankowej wznosiły się
wysoko ponad głową Christie, zamykając dostęp porannym
promieniom słońca. Podążała szybkim krokiem ocienioną
ulicą, aż dotarła do schodów u stóp Gmachu Federalnego, na
których jadała kiedyś swoje pospieszne lunche. Teraz
przysiadła na moment, by rozprostować nogi. Czuła się
dziwnie, siedząc w tym miejscu tak spokojnie. Przez chwilę
miała ochotę zerwać się i pognać na górę, żeby zdążyć
załatwić jeszcze kilka nie cierpiących zwłoki spraw zleconych
przez ojca, ale trwało to tylko moment. Tak wiele zmieniło się
w jej życiu od tamtej pory!
Naprzeciwko wznosiła się okazała fasada budynku
nowojorskiej giełdy. Christie znała na pamięć monumentalny
zarys klasycystycznej kolumnady wieńczącej front. Po raz
pierwszy ten obraz utrwalił się w jej pamięci, kiedy miała trzy
lub cztery lata i ojciec przyprowadził ją tu, aby przyjrzała się
symbolowi świetlanej przyszłości. Efekt był odwrotny od spo-
dziewanego, bo jeszcze długi czas później śniła o tym, że
kolumny ożyły i pod postacią niezdarnych olbrzymów ścigały
ją w zbrodniczych zamiarach.
Christie skłoniła głowę i objęła rękoma kolana. Minionej
nocy nie dręczyły jej żadne senne koszmary z tej prostej
przyczyny, że nie zmrużyła nawet oka. Prześladowało ją
wspomnienie słów Matta i jego pocałunków. Domagał się od
niej podjęcia jakiejś decyzji i rzeczywiście było to
nieuniknione. Lecz choć przez całą noc Christie próbowała
rozważyć swoje położenie, żadne wyjście nie wydawało się jej
zadowalające. W jej głowie zapanował jeszcze większy chaos.
Jakiś rozczochrany młody mężczyzna przysiadł nie opodal
i dzięki charakterystycznej marynarce Christie mogła w nim
143
rozpoznać asystenta giełdowego. Cała jego kieszeń najeżona
była ołówkami, krawat miał potargany i przekrzywiony, mimo
że jego pracowity dzień praktycznie jeszcze się nie zaczął.
Zajadając pączka i wsłuchując się w dobiegającą ze słuchawek
muzykę, przebywał najwyraźniej we własnym, prywatnym i
dość zamkniętym świecie. Jego twarz nie zdradzała żadnych
emocji. Christie odwróciła od niego wzrok, zdając sobie nagle
sprawę z tego, że narusza zwyczajowe prawo tego miasta, aby
nie przyglądać się innym ludziom. Nieprzenikniony, chłodny
wyraz twarzy chłopaka wydał się Christie nie na miejscu.
Giełda w końcu napędzana była przede wszystkim ludzkimi
emocjami, dlaczego więc tak wiele osób z nią związanych
zachowywało się beznamiętnie i nad wyraz powściągliwie. Na
przykład jej ojciec, kwitujący zaledwie lekkim uśmieszkiem
każde, nawet najbardziej sensacyjne zwycięstwo, uważający,
że okazywanie emocji - to zarazem obnażanie swoich słabych
punktów i wystawianie się na cios przeciwnika. Czy
odziedziczyła po nim tę cechę? Zawsze uważała się za inną,
otwartą i spontaniczną, ale Matt zarzucił jej coś wręcz
przeciwnego. Jego zdaniem panicznie bała się własnych
uczuć.
Podniosła się energicznie i otrzepała nogawki
bawełnianych spodni. Pomyśleć, że jeszcze niespełna tydzień
temu żyła spokojnie w Red River, beztroska i szczęśliwa. A
potem wkroczył w jej życie Matt Gallagher i przewrócił
wszystko do góry nogami. Z jego powodu zaczęła
kwestionować wszystkie swoje działania i ich motywacje. A
co gorsza, nie mogła przestać go pragnąć, nawet na sekundę!
Przemierzyła jeszcze dość długi odcinek Wall Street i
weszła do budynku, który reprezentował starszą generację
biurowców. Wjechała windą na jedno z wyższych pięter.
Posadzkę holu prowadzącego do firmy Daniels, Peters etc.
pokrywał gruby, wełniany dywan. Na ścianach wisiały obrazy
144
przedstawiające Nowy Jork. Wszystkie były namalowane
przez znanych, prestiżowych malarzy. Meble, oczywiście
najwyższej jakości, miały stonowane, szarozielone obicia,
niczym morskie wodorosty, łagodzące swym dyskretnym
kolorem przepych dywanu.
Było jeszcze wcześnie i zaledwie kilku najbardziej
ofiarnych maklerów zasiadało przy biurkach w dużej sali,
zwanej też „mordownią”. Prawie wszyscy rozmawiali przez
telefon, przyciskając słuchawki do ucha, a jednocześnie tłukąc
zajadle w klawisze komputerów. Żaden z nich nie zwrócił
uwagi na Christie, która odbyła tu kiedyś długą i
wyczerpującą praktykę.
Przeszła przez hol i otworzyła ciężkie drzwi z ciemnego
drewna, prowadzące do gabinetu ojca. Po chwili wahania
przekroczyła próg.
Rzadko bywała tu sama i teraz przyłapała się na tym, że
wchodzi prawie na paluszkach. Dotarła do ogromnego,
mahoniowego biurka i ostrożnie opadła na obite skórą
masywne krzesło. Zupełnie w nim utonęła, i to jej
przypomniało, że ojciec zawsze wyglądał nieco potężniej niż
w rzeczywistości, gdy na nim zasiadał. Czy naprawdę wierzył
w to, że ona zdoła go zastąpić, takiego imponującego
dyktatora?
Powierzchnia biurka była wypolerowana na wysoki
połysk. Znajdowało się na nim sporo dokumentów i kilka
numerów czasopism ekonomicznych. Christopher Daniels
wiódł życie pracowite i intensywne, lecz zarazem dobrze
zorganizowane. Nie musiał zabiegać o zlecenia jak jego
wspólnicy, miał bowiem stałą i starannie dobraną klientelę.
Mimo to wcale nie pozwalał sobie na luksus czasu wolnego,
nieustannie absorbowała go giełdowa gra, którą traktował z
taką samą powagą, z jaką zasiada się do rozegrania partii
szachów z arcymistrzem.
145
Krzesło okazało się zadziwiająco wygodne. Christie
odchyliła się do tyłu i oparła nogi na biurku. Uśmiechnęła się
na myśl, że ojciec nigdy pewnie nie zdobył się na to, żeby
odpoczywać w taki sposób. Nie wiedział, ile traci! Za to
pewnie czuł dobrze to, co ona w tej chwili... Podniecający
dreszczyk na myśl o wielkich możliwościach, jakie daje
władza... Jemu z pewnością było to potrzebne jak rybie woda.
Christie zastanawiała się nad wszelkimi pokusami roli
szefa i nad tym, jakie wprowadziłaby w firmie zmiany. W
pierwszej kolejności nagrodziłaby specjalnymi premiami
nowe inicjatywy pracowników, zorganizowała całodzienną
ochronę budynku i nie kazała nikomu pracować w pełnym
wymiarze godzin, na przykład w Dzień Dziękczynienia...
Z zadumy wyrwał dziewczynę widok otwierających się
bezszelestnie drzwi. Do pokoju wkroczyli ramię w ramię Matt
oraz jej ojciec. Christie nagle znieruchomiała. Wyprostowała
się błyskawicznie, opuszczając nogi na podłogę.
- Hmm, dzień dobry proszę ojca... Ojcze... Tato.
- Mary Christine, no proszę, nie spodziewałem się zastać
cię tu tak wcześnie rano. Bardzo jestem rad - mówił, zręcznie
maskując początkowe zaskoczenie obcą inwazją na teren
sanktuarium.
- Cześć Christie - rzucił Matt od niechcenia, lecz zarazem
serdecznie. To wywołało u niej dwa nagłe i zupełnie
sprzeczne pragnienia: strzelić do niego z gumki albo rzucić
mu się na szyję. Żadne z nich nie okazałoby się jednak
właściwe w obecności jej ojca.
Obaj stanowili efektowną parę. Matt włożył dziś garnitur z
jasnobrązowej wełny, podkreślający jego naturalną karnację.
Pomimo iż zarówno marynarka, jak i spodnie leżały
nienagannie, Christie pomyślała od razu, że zdecydowanie
woli go w dżinsach i kowbojskich butach. Zwykle to jej ojciec
bezkonkurencyjnie wysuwał się na pierwszy plan,
146
pozostawiając w cieniu każdego towarzyszącego mu
mężczyznę. Tym razem widoczniejszy był Matt, który
zachowywał się przy Christopherze Danielsie z ogromną
swobodą i bez cienia uniżoności.
- Mary Christine, widzę, że wypróbowujesz swoje nowe
krzesło. Wygodne? - zapytał ojciec jowialnie.
Christie wstała zza biurka jak oparzona.
- Ależ tato, to jest twoje krzesło, do mnie ono zupełnie nie
pasuje. Trochę sobie fantazjowałam i tyle.
- Możesz sobie zamówić wygodniejsze - odpowiedział z
powagą. Często zdarzało mu się nie wychwytywać pewnych
niuansów w rozmowie, więc i tym razem Christie musiała
wyrazić się precyzyjniej.
- Nie mam zamiaru przyjąć twojej propozycji i nie będę
potrzebowała nowego krzesła. Dużo nad tym myślałam, tato.
Przed chwilą usiadłam tutaj po to tylko, żeby spróbować sobie
wyobrazić, jak czuje się ktoś taki jak ty.
- Kierowanie przychodzi ci niejako naturalnie, nie
będziesz też miała trudności z wydawaniem poleceń, bardzo
więc liczę na to następstwo i wiem, że się nie przeliczę.
Christie poczuła rodzący się bunt, taki sam jak niegdyś.
Znowu jej nie słuchał, znowu próbował ją sobie
podporządkować, ignorując wszelkie jej sprzeciwy.
- Najwyraźniej macie sobie coś ważnego do powiedzenia -
wtrącił Matt taktownie. - Zostawię was samych.
- Nie, nie, Matthew, zostań proszę - zaprotestował ojciec. -
Może pomożesz mi przekonać Mary Christine.
Matt zawahał się, a potem wzruszył ramionami i stanął
obok biblioteczki, parę kroków od biurka. Christie czuła, jak
taksuje ją badawczym spojrzeniem. Trzęsła się cała ze
zdenerwowania, lecz wielkim wysiłkiem woli próbowała
nadać swojemu głosowi opanowane i spokojne brzmienie.
147
- Tato, posłuchaj mnie nareszcie i postaraj się dobrze
zrozumieć. To, że zaproponowałeś mi przejęcie firmy, ma dla
mnie ogromne znaczenie i chciałabym, żebyś o tym pamiętał.
Nigdy dotąd nie sądziłam, że ufasz mi do tego stopnia.
Owszem, często o takiej możliwości wspominałeś, ale
brzmiało to jak czcze obietnice, które mają mnie zdopingować
do jeszcze większej harówki - zamilkła na chwilę, nie do
końca pewna, czy użyła właściwych słów i czy trafiły one ojcu
do przekonania. Christopher Daniels zacisnął usta zagadkowo
i usadowił się naprzeciw biurka. Automatycznie i Christie
opadła na sprężynujące siedzenie „tronu”. Obecność jej ojca
zazwyczaj zniewalała ludzi i kazała im naśladować jego
ruchy, do dziś jeszcze Christie nie wyzwoliła się z tego.
- Mary Christine, cieszę się, że zdajesz sobie sprawę z
tego, jak bardzo chciałbym cię widzieć na właściwej pozycji
w firmie - powiedział ojciec. - Jesteś moją córką, nosisz moje
nazwisko i zawsze w ciebie wierzyłem. Starałem się również
sprawdzać cię w pracy, byłaś swoistym polem
doświadczalnym dla moich genów i dowiodłaś, że podołasz
zadaniu, jakie ci wyznaczę.
Christie mocno zszokowało określenie jej polem
doświadczalnym. A jednak nie mogła nie docenić intencji
ojca, który zwykle bardzo niechętnie ją chwalił.
- Dziękuję, tato. Cudownie jest usłyszeć od ciebie takie
słowa. Zawsze pragnęłam twojej aprobaty i nareszcie chyba ją
mam. To dla mnie wiele znaczy.
- A więc nie widzę żadnego problemu - skwitował
natychmiast jej słowa. - Przekażę ci moje udziały i zostaniesz
prezesem zarządu firmy. Czy też może raczej prezeską. Tym
samym staniesz się jedną z najbardziej wpływowych kobiet w
Nowym Jorku.
Władza... To słowo miało tak wiele znaczeń.
Najpotężniejszą władzą wydawała się jednak Christine władza
148
nad sobą. Zdobycie jej najtrudniej jej przyszło... Ważyła w
dłoni srebrny przycisk do papieru w kształcie kuli, odbijający
poranne światło.
- Tato, być może przy maksymalnym wysiłku zdołałabym
zarządzać firmą w sposób przyzwoity. Wprowadziłabym
pewnie kilka innowacji, które by dobrze wpłynęły na
atmosferę pracy. To mógłby być mój mocny punkt... Ale z
którejkolwiek strony na to nie spojrzę, prawda jest jedna, i nie
mogę jej nie brać pod uwagę. Ja po prostu nie chcę być
maklerem - bardzo ostrożnie odłożyła przycisk na plik
papierów, po czym wstała zza biurka. Spojrzała ojcu w oczy.
- Giełda jest twoją wielką pasję, nie moją. Próbowałeś mi
ją zaszczepić, ale to się okazało niemożliwe. Nie sposób wciąż
udawać kogoś, kim się nie jest. W dodatku nie wierzę, że
byłbyś w stanie zostawić mi firmę. Myślę, że po prostu starasz
się znaleźć skuteczną metodę przyciągnięcia mnie z
powrotem... Ale tak naprawdę nie umiałbyś ustąpić.
Widziałam twoje spojrzenie, gdy zastałeś mnie dziś na swoim
miejscu. Wpadłeś w panikę, prawda?
Chłodne spojrzenie niebieskich oczu jej ojca zmącił na
chwilę niepokojący błysk, który szybko znikł. Ojciec Christie
poprawił dyskretnie kant jednej z nogawek swoich
nienagannych spodni.
- Zapewniam cię, że stać mnie na to, by stąd wyjść, nie
oglądając się za siebie.
Christie uśmiechnęła się blado.
- O tak, na pewno. Wyszedłbyś bez mrugnięcia okiem,
nawet gdybyś w środku cały się gotował. Chciałabym kiedyś,
tato, porozmawiać o nas obojgu, o tym, co czujemy wobec
siebie. Ale jeszcze nie dziś... Jeszcze na to za wcześnie.
Jesteśmy do siebie zbyt podobni pod wieloma względami -
mówiąc to, zerknęła na Matta. - Przekonałam się o tym
ostatnio. W gruncie rzeczy cieszę się, że odziedziczyłam po
149
tobie ambicję i upór. Może czasem przesadzam, pewnie nawet
często... Lecz bardzo cenię sobie te cechy. To najcenniejsze
dziedzictwo, jakie otrzymałam - westchnęła głęboko i ruszyła
ku drzwiom. - Do widzenia, tato. I proszę, ciesz się tym, co
masz, zamiast zamartwiać się myśleniem o tym, komu masz to
zostawić.
Christopher Daniels poderwał się z miejsca.
- Mary Christine, chyba nie masz zamiaru odejść? -
zapytał z niedowierzaniem. Jej słowa prawdopodobnie znów
nie trafiły do niego i to Christie zabolało. Myśl, że tak bardzo
pragnął ją zatrzymać, a jednocześnie ona w żaden sposób nie
mogła na to przystać... Utracił pewną jej część na zawsze i nie
umiał się z tym pogodzić. Jedno było pewne. Nie potrzebował
niczyjej litości, również ze strony Christie.
- Do widzenia, tato - powtórzyła ciepło i odeszła.
Prawie biegła ulicą, gdy Matt ją dogonił.
- Christie, możesz być z siebie dumna! Wreszcie stawiłaś
mu czoła! I wreszcie określiłaś się wyraźnie i ostatecznie.
- Wcale nie jestem tego pewna. W każdym razie ty
możesz już być spokojny. On nie zlikwiduje firmy i nie zrobi
żadnego szalonego ruchu - przemawiała głosem opanowanym,
choć jej gardło zaciskało się ze wzruszenia.
Matt chwycił jej ramię i zatrzymał ją gwałtownie.
- Musimy teraz pomówić o nas. Nie próbuj przede mną
uciekać, Christie.
Uwolniła spokojnie rękę i oparła się o chłodną, kamienną
ścianę domu. Ulica pogrążona była w cieniu, który spatynował
wszystkie żywsze barwy. Christie pomyślała, że nigdy tak
naprawdę nie należała do tego miejsca, zawsze pragnęła w
życiu większej jasności i jaskrawości... Czy jednak będzie w
stanie ją znowu gdziekolwiek odnaleźć po tym, co teraz
musiała powiedzieć Mattowi?
150
- Nie uciekam przed tobą, Matt - zaczęła niepewnie. - To
nie jest tak. Ja po prostu coś przed chwilą zrozumiałam, tam,
w biurze ojca. My oboje próbujemy nawzajem coś na sobie
wymusić, dokładnie w taki sam sposób, w jaki mój ojciec
wymuszał na mnie dosłownie wszystko. To przecież nie ma
sensu! W końcu zaczęlibyśmy się nienawidzić. Chciałabym,
żebyś sam podejmował wszelkie decyzje dotyczące twojego
życia, bez najmniejszej presji z mojej strony. To jedyne
wyjście.
W jej oczach zakręciły się łzy, ale głos pozostał pewny i
stanowczy.
- Wyjeżdżam, Matt. Wracam do Red River.
151
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Na kanapie równym rządkiem spoczęła dwudziestka
zielonych smoków ze sztruksu. Wszystkie miały czerwone,
filcowe łuski na grzbietach, czarne oczka z guzików i dobrze
wypchane brzuszki, co nadawało im wygląd zadowolonych z
siebie obżartuchów. Parę z nich miało kształty nieco koślawe,
ale, począwszy od smoka numer dziesięć, Christie starała się
je zszywać nienagannie. Na koniec uznała swoje dzieło za
bardzo udane, dlaczego więc nie umiała się nim jakoś cieszyć?
Wbiła igłę w kolejnego i spojrzała za okno, gdzie królował
piękny, letni poranek. Przygotowywała się właśnie do
uroczystej inauguracji Dni Średniowiecza w Red River.
Przecież robiła dokładnie to, co miała ochotę robić,
przebywała tam, gdzie miała ochotę przebywać, a w dodatku
towarzyszył jej Vincent oraz Gomez - koty, które sama sobie
wybrała. Co więc było nie tak?
Do pokoju weszła Lisa z głową zatopioną w ogromnym,
co najmniej siedemsetstronicowym tomie. Christie zdumiało,
z jaką lekkością dźwiga tak pokaźny ciężar.
- Wciąż usychasz z tęsknoty za tym obłędnym samcem? -
spytała Lisa z przepastnych głębin księgi.
- Błagam cię, nie wygaduj takich głupstw - warknęła
Christie pochylona nad zasupłaną, zieloną nitką. - Już ci
mówiłam, że Matt Gallagher to dla mnie przeszłość. Skoro nie
pofatygował się nawet, żeby wysłać mi jedną kartkę przez tyle
tygodni, to ja miałabym za nim usychać? Nie ma mowy. On
świetnie wie, dlaczego się nie odzywam. Nie chcę wywierać
na niego nacisku,
taką przyjęłam strategię. Natomiast on wcale nie musi jej
stosować w stosunku do mnie. Doprawdy, zna mój numer
telefonu i mógłby chyba zadzwonić choć raz...
152
Wibrujący dźwięk telefonu dobiegał z holu i Christie o
mało nie zeszyła razem swoich dwóch palców. Wyskoczyła z
krzesła, przefrunęła nad śpiącymi kotami, odepchnęła na bok
Lisę i rzuciła się jak lwica na aparat.
- Halo - wysapała.
- Dzień dobry, Mary Christine - pozdrowił ją
powściągliwy głos ojca. Z początku poczuła się zawiedziona,
a potem obudziła się w niej czujność. Czyżby telefonował po
to, by wypróbować na niej kolejny chwyt? Nie odzywał się od
czasu, gdy wyjechała z Nowego Jorku i być może zdążył już
uknuć następną intrygę, może wciąż nie dowierzał jej słowom.
- Miło cię usłyszeć - powiedziała ostrożnie, obserwując
Lisę, która dyskretnie oddaliła się w stronę kuchni. - Jak się
czujesz?
- Dziękuję, świetnie. Co u ciebie?
- Wszystko dobrze, dziękuję - wzięła do ust kosmyk
włosów i żuła go odruchowo.
- Mam nadzieję, że interes kwitnie.
Westchnęła.
- Właściwie tak. Mamy teraz duży ruch, a koszty bieżące
są wciąż dosyć niskie.
- To dobrze. Doskonale. Zresztą nie dziwi mnie to wcale,
w interesach zawsze jesteś niezrównana - odchrząknął. - Mary
Christine, dzwonię, żeby ci coś powiedzieć... Kocham cię.
Wypowiedział to zdanie niezmiennym, beznamiętnym
tonem, jakby informował ją o swoim ostatnim zakupie na
giełdzie, ale Christie była wstrząśnięta. Nigdy, przenigdy
dotąd nie słyszała od niego tych słów.
- Tato... Ja też cię kocham - wykrztusiła w końcu.
- No tak, cóż, dobrze więc, Mary Christine. Zadzwonię
znowu niedługo.
- Zadzwoń, proszę cię. Będzie mi bardzo miło... Do
widzenia, tato - powoli odłożyła słuchawkę. Wyglądało na to,
153
że właśnie pojednała się z ojcem po wielu latach cichej wojny.
To był wspaniały dar losu. Stała wpatrzona w telefon dłuższą
chwilę, rozkoszując się zupełnie nowym rodzajem spokoju,
jaki zapanował w jej duszy.
Potem spojrzała na zegarek i zorientowała się, że jest już
dosyć późno. Dokończyła w pośpiechu ostatniego smoka i
włożyła go razem z innymi do ogromnego, plastikowego
worka. Taszcząc go, wybiegła z domu i pospieszyła w
kierunku Main Street.
Kolorowe, jasne proporce powiewały na wietrze nad
straganami ustawionymi wzdłuż całej ulicy. Gęste grupki
przechodniów dreptały wokół, próbując klasyczne angielskie
piwo, które w rzeczywistości sporządzone było z jabłecznika,
kebaby udające mięsiwo z rożna i niby-autentyczny
czternastowieczny pudding sporządzony według
starodawnego przepisu z mleka i chleba, dostarczony przez
miejscowy sklep z towarami kolonialnymi.
Nazajutrz miał się odbyć występ dziecięcy, a dzisiaj
Christie sprawowała opiekę nad strzelnicą. Wszystkie smoki
ustawiła w efektownym szeregu tuż pod tarczą strzelniczą, a
obok zatknęła tabliczkę z napisem: Każdy, kto wyceluje w
bycze oko, wygrywa smoka! 50 centów - jeden strzał. Dochód
z zabawy przeznaczony na budowę nowego muzeum w Red
River.
Zasiadła na stołeczku w oczekiwaniu na chętnych. Nie
było ich jednak wielu, może z powodu niezbyt zachęcającej
miny Christie, która z uporem wpatrywała się posępnie w
ziemię, przeklinając w duchu dzień, w którym po raz pierwszy
usłyszała o Gallagherze.
- Hej, piękna panienko, może ja bym spróbował - huknął
donośny, męski głos tuż nad jej uchem. Christie zadarła głowę
i zobaczyła przed sobą barczystą sylwetkę kowboja, w
kapeluszu zsuniętym na tył głowy i odsłaniającym rudawą
154
grzywkę. Stał z kciukami zatkniętymi zawadiacko za szlufki
dżinsów, i spoglądał na nią piwnymi oczami, w których czaił
się figlarny błysk.
Christie poczuła, jak serce jej łomocze opętańczo, lecz
przemówiła tonem swobodnym i wręcz nonszalanckim.
- O, cześć Matt. Nie wiedziałam, że się tu wybierasz.
Matt położył na ladzie dwie dwudziestopięciocentówki.
- Celuję w samo oko byka. Milcz i patrz.
Bez słowa podała mu łuk i strzałę lekko drążącą dłonią.
Matt z całym spokojem napiął cięciwę i wycelował strzałę w
centrum tarczy. Paf. Gumowa końcówka strzały przyssała się
w samym środeczku byczego oka.
- Niezły strzał - powiedziała Christie i wręczyła mu
smoka, który trochę chwiał się z trudem utrzymując
równowagę. Matt wydobył z kieszeni nowiutki jednodolarowy
banknot.
- No to jeszcze dwa razy poproszę. Szczęście mi dziś
dopisuje.
Wygrał dwa kolejne smoki, z których jeden uparcie się
przewracał.
- Zobacz, Matt...
- No to jeszcze trzy razy. Jestem w transie - sześć
dwudziestopięciocentówek zadzwoniło o ladę. Za pierwszym
razem chybił, ale już po chwili stał się szczęśliwym
posiadaczem już pięciu sztruksowych smoków. Podniósł do
góry jednego z nich i pociągnął za ogon.
- Chyba zaczynam lubić te potworki - zauważył.
- Powinienem im stworzyć jakiś dom.
- One miały już swój dom, zanim się tu pojawiłeś -
oznajmiła.
- Czy wciąż jeszcze ukrywasz swoje uczucia, Mary
Christine? - zapytał Matt ciepłym głosem.
155
- Idź do diabła, Matt! - przycisnęła ramiona do piersi,
czując, że drży jak w febrze. - A w ogóle, co ty tutaj robisz? -
zapytała szorstko.
- Przywiozłem parę nowinek, którymi chciałbym się z
tobą podzielić - wyszczerzył zęby w uśmiechu, co sprawiło, że
wyglądał łobuzersko i stanowczo nazbyt pociągająco. -
Opublikowałem artykuł.
- Ojej, Matt... To wspaniale! - wykrzyknęła, pochylając się
ku niemu nad ladą. - Wiedziałam, że tak się stanie, po prostu
byłam tego pewna! Ty to przecież potrafisz...
- Zaczekaj, nie przesadzaj z tym entuzjazmem. To tylko
dwustronicowy kawałek dla mało znanego czasopisma
ekonomicznego. Napisałem o potrzebie uściślenia przepisów
regulujących zawieranie transakcji giełdowych. Doprawdy,
nie jest to materiał na serial telewizyjny, przeczyta to może
dziesięć osób.
- Ja to przeczytam - oświadczyła Christie żarliwie.
- Och, Matt... - Wyciągnęła ku niemu ramiona ponad
przedzielającą ich ladą straganu. Matt nie zwlekając,
przesadził ladę jednym susem i mogła teraz przytulić się do
niego, oprzeć policzek o gładki materiał kraciastej koszuli i
wdychać jego sosnowy zapach.
- Powiedziałam ci już, że nigdy nie będę niczego na tobie
wymuszać - mruczała Christie. -I dotrzymam słowa, może z
tym jednym, jedynym wyjątkiem. Nie wypuszczaj mnie teraz
z ramion...
Zaśmiał się cicho i uniósł w górę jej podbródek.
- Ależ Christie, zaczęłaś wywierać na mnie presję od
chwili, kiedy przekroczyłem próg twoich drzwi, ja to sobie
nawet chwalę. Czasami człowiek potrzebuje, by ktoś go lekko
pchnął, czy też raczej dał mu solidnego kopniaka, wszystko
jedno, jak na to spojrzymy. Ty miałaś rację. Bardzo
potrzebowałem jakiejś odmiany w życiu. W gruncie rzeczy
156
miałem już po dziurki w nosie giełdy, ale nie chciałem się do
tego przyznać nawet przed samym sobą, nie chciałem uznać
za stracone wszystkich tych lat. Przekonałem się jednak, że
mogę zmienić kierunek mojej drogi, nie zbaczając z niej tak
zupełnie. Giełda zawsze będzie mnie fascynować i zawsze
będę żył jej życiem. Znalazłem tylko inny, lepszy sposób
zajmowania się nią. A honorarium za napisanie artykułu
wystarczyło mi nawet na kupno jeszcze jednej wędki!
Przerwał swój wywód, by ją pocałować. Christie zmrużyła
rozkosznie powieki, delektując się orzeźwiającym smakiem
pocałunku. Już nie drżała, czuła za to błogą słodycz,
rozlewającą się w jej żyłach. Pozostawała tak w ramionach
Matta do czasu, aż nad jej głową jakiś obcy głos zapytał:
- Hej, czy tu się sprzedaje całusy?
Matt uśmiechnął się do Christie i ciasno objął ją w talii.
- Ta dama już należy do mnie.
Młody człowiek odprawiony z kwitkiem poszedł swoją
drogą.
- Nie bądź taki zaborczy - zaprotestowała Christie.
- Kiedy ja już nie mogę bez ciebie żyć, Christie. Kocham
cię.
Fala dziwnego ciepła zalała ją całą i jakieś wewnętrzne
światło zapłonęło w jej sercu.
- Już drugi raz dzisiaj słyszę te słowa, wiesz?
Matt zmarszczył z troską brwi.
- Czy to znaczy, że mam rywala?
- Wyobraź sobie, powiedział mi to mój ojciec -
uśmiechnęła się promiennie. - Ja też cię kocham, Macie
Gallagher. Już nigdy nie chcę się z tobą rozstawać! Red River
przestało być moim domem, odkąd zabrakło tu ciebie.
Mogłabym chyba mieszkać na Saharze, bylebyś był ze mną...
Gładził delikatnie jej twarz.
157
- Wyjdź za mnie, Christie. Natychmiast. Spędzimy
miesiąc miodowy w mojej nowej kopalni złota...
- A więc to ty kupiłeś Wielkiego Shelbiego! Sprzątnąłeś
mi go sprzed nosa! - zakrzyknęła oburzona.
- Możemy to zaliczyć do wspólnego majątku.
- To chyba da się zrobić... - zarzuciła mu ręce na szyję i
upajała się jego bliskością, obezwładniona nagłym
szczęściem.
- Christie, ta moja pisarska kariera - to zupełnie
karkołomny pomysł. Czy zdajesz sobie z tego sprawę? To nie
pójdzie łatwo, przekonasz się.
- Ale będzie z tego dużo radości, dopóki będziemy się tym
cieszyć oboje - powiedziała Christie z przekonaniem. - Czuję
to, Matt. Znajdziesz w domu doskonałe warunki do pracy.
Powinniśmy też może zorganizować wkrótce objazd z cyklem
odczytów, im szybciej tym lepiej. Tak wiele masz do
powiedzenia na temat giełdy. Uważam, że mogłabym się
okazać zupełnie niezłym agentem. Co ty na to?
Matt parsknął śmiechem.
- Widzę, że jak zwykle rozsadzają cię nowe pomysły i
plany, zupełnie jak twojego tatę. Muszę się mocno postarać,
żeby ci dotrzymać kroku.
- Nie przejmuj się. Nauczę się przy tobie odpoczywać.
Może polubię wędkować - jej ucho przytulone do piersi Matta
wysłuchało eksplozji śmiechu. Ucałował ją w nos i spojrzał
serdecznie w oczy.
- Christie, wiem, że stać cię na wiele. Ale czy ty
wytrzymasz moje częste podróże do Nowego Jorku. Muszę
bywać tam regularnie.
- Będziesz mnie ze sobą zabierał. Muszę odrobić
zaległości w kontaktach z ojcem. Właściwie nie mogę się tego
doczekać. Poza tym przypuszczam, że Christopher Daniels
158
Trzeci chętnie będzie oglądał swoje wnuczęta tak często, jak
to tylko będzie możliwe...
Matt obdarzył pocałunkiem jej ucho.
- Ale jedna prośba. Upewnijmy się, że nasze dzieci są
odporne na morską chorobę, zanim wejdziemy z nimi na
pokład jakiegokolwiek promu...
Christie splotła palce na jego karku.
- Muszę wyjść za ciebie jak najszybciej, zanim jakaś ładna
kowbojka zagnie na ciebie parol. Kilka z nich właśnie ci się w
tej chwili przygląda.
Matta jednak nie interesowało nic, co działo się poza
strzelnicą. Objął Christie jeszcze mocniej.
- Mary Christine Daniels Gallagher... Hmm, to brzmi
zupełnie nieźle. Całkiem, całkiem nieźle...
Znów ją pocałował. Żadne słowa nie były im więcej
potrzebne. Nie chcieli już dłużej żyć na przekór sobie i na
przekór miłości.
159