Oszubski Tadeusz Filary Niebios


Autor: Tadeusz Oszubski

Tytul: Filary Niebios

Z "NF" 7/95

Stała przy trapie, a rozwichrzone wiatrem włosy otulały

jej twarz złocistą pajęczyną. Nie zwracała uwagi na

bagażowych, wnoszących na pokład parowca sterty waliz i

toreb podróżnych. Teodor, zanurzony wśród gorączkowej

krzątaniny portowego tłumu, nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż

ma przed sobą kunsztownie wykonaną, porcelanową lalkę. Jasną

i gładką, o delikatnie rzeźbionych rysach.

Od chwili, w której zetknęły się spojrzenia, jego i

pięknej rówieśniczki, chłopiec doświadczał ekscytujących

odczuć. I nie znajdując innego sposobu na wyrażenie emocji,

uniósł trzymany w ręku parowiec o bocznych kołach

napędowych. Blaszaną zabawkę ze sprężynowym mechanizmem,

nakręcaną kluczykiem.

Dziewczynka w odpowiedzi podrzuciła swoją lalkę. Wysoko,

ponad głowę. Przypominało to spotkanie spiskowców

wymieniających tajemne znaki. Pełne niedomówień, budzące

radosne napięcie.

Posłała Teodorowi uśmiech, a potem, przyciskając do

piersi lalkę, wsunęła delikatnie palce w dłoń siwowłosego

mężczyzny, który wyłonił się z tłumu. Potem oboje weszli po

stopniach trapu na pokład statku.

- Paszporty już ostemplowane, Zosiu. Wszystko tu, w

porcie chodzi jak w zegarku!

Ożywiony głos ojca zwracającego się do matki rozdarł

złocistą sieć oczarowania. Przypomniał chłopcu, że przed nim

inna, największa w dotychczasowym ośmioletnim życiu

przygoda. Morska podróż na wyspę Capri, gdzie czekał stryj

Leopold.

- Wspaniale, Stanisławie. Spieszmy więc, bo odpłyną bez

nas - powiedziała matka.

Zawsze popierała męża w kwestii spraw publicznych i w

żadnych okolicznościach nie zapominała, by wizerunek

Ossowickich zgodny był z wybranym przezeń stanowiskiem.

- Teodorku! Chodź tu natychmiast, bo na nas już czas

najwyższy! - zawołała, po czym chwyciła zamyślonego chłopca

za spoconą dłoń. Ujęła potem swego Stanisława pod ramię i

dała znak dwóm bagażowym, objuczonym ciężkimi kuframi,

lżejszymi pudłami na kapelusze oraz futerałem ze skrzypcami

Teodora. Ossowiccy mieli już za sobą kontrolę paszportów,

podjęli więc z godnością wspinaczkę śliskimi stopniami

trapu.

Na pokładzie pierwszej klasy czekał kapitan parowca.

Wyprostowany do granic możliwości, w sprzyjającym tej pozie,

doskonale skrojonym mundurze zdobionym galonami. Towarzyszył

mu zmęczony intendent z listą pasażerów.

Teodor odniósł wrażenie, że ma przed sobą grupę ruchomych

figur powleczonych cienką warstwą metalu. Strażników bramy

nieznanego, nagle dostępnego świata, gdzie cichł zgiełk

portowego nabrzeża. Gdzie przedpołudniowe słońce

ześlizgiwało się po bieli mundurów, a zapach stali, towotu i

węglowego dymu zdawał się materialny.

Oficer, znudzony rutyną obowiązków, z wyraźnym wysiłkiem

ułożył rysy w nowy wzór. Imitację dobrotliwości okrasił

uśmiechem. Dopiero tak przygotowany przemówił:

- Jestem kapitan Eichhorn. Witam na "La Lunie",

najbardziej luksusowej jednostce Linii Morskich Brubanksa.

Skończył, pochylił się nad stojącym między rodzicami

Teodorem i poklepał go po policzku. Chłopiec odpowiedział

niepewnym uśmiechem.

- Widzę, żeśmy kolegami. Dowodząc statkami, obaj jesteśmy

pierwszymi po Bogu - zażartował Eichhorn, wskazując blaszany

parowiec chłopca.

- Pański statek jest większy, kapitanie - szepnął

nieśmiało Teodor, choć zwykle nie przepuszczał okazji, by

popisać się nienaganną znajomością języka niemieckiego.

Jednak szybko odzyskał rezon i wyjął z kieszeni spodenek

kluczyk do zabawki.

- Też ma pan taki? - spytał.

Eichhorn zaniósł się wymuszonym śmiechem, spoglądając

przy tym porozumiewawczo na rodziców chłopca.

- Kiedy urośniesz, będziesz miał duży statek, kawalerze.

I duży kluczyk! - oświadczył.

Twarz Zofii Ossowickiej wyrażała niesmak, co Teodor zdążył

zarejestrować ukradkowym spojrzeniem. Kapitan zaś przestał

okazywać zainteresowanie chłopcu i powitał służbiście

następną wchodzącą na pokład pasażerkę:

- Witamy na "La Lunie", panno Leary.

Wówczas Zofia skinęła głową w pospiesznym i niedbałym

pożegnaniu. Po czym w ślad za stewardem wskazującym drogę

powiodła rodzinę oraz bagażowych do kajut.

Teodor stał na pokładzie spacerowym i zaciskał kurczowo

palce na relingu. "La Luna" odbijała od nabrzeża. Znajomy

świat oddalał się, co wzbudzało lęk zacierający radość z

oczekującej przygody pełnomorskiego rejsu.

Urządzenia portowe stawały się coraz mniejsze. Wkrótce i

panoramę Triestu pochłonął błękit napływający ze wszystkich

stron. Bo niebo u schyłku czerwca roku 1914 było

ultramarynowe i niemal przezroczyste, a wody Adriatyku

zaledwie o ton ciemniejsze.

Jasnowłosa dziewczynka nazywała się Lysetta Eisler.

Podczas sjesty, w kilka godzin po opuszczeniu Triestu,

Teodor spotkał ją ponownie, tym razem na pokładzie

spacerowym.

Lysetta uśmiechała się promiennie, Teodor odczuł nie

dające się sformułować wrażenie obcowania z pięknem

zwielokrotnionym. Bowiem lalka, z którą dziewczynka się nie

rozstawała, miała twarz taką samą jak Lysetta. Nawet rysy

drugiej, jeszcze mniejszej laleczki, niespełna trzycalowej,

tulonej w ramionach przez większą z kukiełek, były wiernym

odbiciem wizerunku panienki Eisler.

Lalki miały zgrabne porcelanowe główki. Zaś skomplikowane

mechanizmy androidów ukryto pod ich jedwabnymi sukienkami,

w korpusach wykonanych z drewna i metalu. Większy z

automatów potrafił chodzić, kołysać do snu mniejszą laleczkę

(ta jedynie unosiła prawą rączkę i odwracała główkę),

pokonywał też niewielkie wzniesienia, a nawet nucił

wdzięcznym głosem prostą melodyjkę. Potrafił więc niemal

tyle, co jego ośmioletnia właścicielka.

- To jest dusza Coppelii - powiedziała Lysetta, pokazując

Teodorowi ozdobny, srebrny kluczyk. - Mój tatuś jest słynnym

wynalazcą, a Coppelia to dzieło jego kochanych rąk.

- A ja dostałem od stryja Leopolda... - wybuchnął

rozgorączkowany chłopiec, zaraz jednak umilkł. Bo, co

prawda, ściskał w dłoni kluczyki ożywiające ulubione

zabawki, ale one same pozostały w walizce. Zerwał się więc i

pobiegł do kabiny. Gdy wrócił, choć minęło zaledwie kilka

minut, pokład spacerowy zdążył opustoszeć. Nie było również

Lysetty.

Teodor usiadł na jednej z ławeczek, tulac do piersi

prezenty stryja Leopolda. Blaszany parowiec i pozytywkę - tę

cenił wyżej. Zawsze, gdy wkładał kluczyk w stosowny otwór i

sprężyna mechanizmu napinała się z delikatnym zgrzytem,

chłopca przeszywał dreszcz. Czuł się bliższy jakiejś

tajemnicy - strasznej i zarazem o ogromnym znaczeniu.

Potem pozytywka zaczynała cicho grać romantyczną melodię.

Elementy okryte szklaną półkulą ożywały, pierzchał lęk i

niepewność. Cynowa figurka (stryj Leopold mawiał, że jest

ona duszą chłopczyka, który był wirtuozem), tak podobna do

Teodora, poruszała smyczkiem z kości słoniowej i kołysała

cynowymi skrzypcami. Ożywały także cztery cynowe kolumny

otaczające metalowego grajka. Obracały się wokół własnej

osi, poruszając równocześnie rozpiętym nad cynowym chłopcem

skrawkiem nieba ze szkła napuszczanego błękitem i bielą.

Teodor nazywał te zdobione ruchome kolumny Filarami Niebios,

chroniły przecież figurkę przed zmiażdżeniem ciężarem

firmamentu. Była to sceneria, w jakiej niewinne dusze

oglądają Boga. Rola Filarów była dla Teodora równie

oczywista i ważna, jak miłość matki, surowość ojca, chłód

zimy czy skwar lata.

Czekał, siedząc na twardej ławce, jeszcze przez kwadrans,

jednak Lysetta nie wróciła. Nie wiedział, jak spędzić czas

pozostały do ćwiczeń muzycznych, nadzorowanych przez matkę.

Bezwiednie wyruszył na wędrówkę po statku.

Najpierw zszedł na dobrze znany pokład pierwszej klasy.

Nie zatrzymywany, przemknął na niższy poziom. Potem, już bez

opamiętania, niczym czerw drążący spróchniałe drewno w

poszukiwaniu jądra pęczniejącego życiodajnymi substancjami,

schodził coraz niżej. W głąb konstrukcji, ku źródłu energii.

Drgania narastały, stalowe arterie korytarzy wibrowały

coraz silniej. I czując dojmujący skwar, zaduch, chłopiec

zdał sobie sprawę, że dotarł do trzewi "La Luny".

Podszedł do uchylonych drzwi ze stali wabiących skrywaną

tajemnicą. Dobiegł zza nich łoskot. Bił blask.

Teodor doświadczał oznak obcowania z nieznaną siłą -

dreszcze, jak wtedy gdy nakręcał pozytywkę. Jakże więc mógł

zapanować nad ciekawością?

Wewnątrz ogromnej sali, wykładanej arkuszami blachy

łączonymi nitami, pełgało czerwone, niezdrowe światło

wpółotwartych palenisk. Wśród blasku i smrodu spalanego

węgla, rozgrzanych metali, smarów i dymu miotały się

półnagie postaci. Przypominające dzikie zwierzęta w klatkach

diabolicznej menażerii. Nie mogły przecież być ludźmi, bo

ludzie są ubrani, czyści, metalicznie gładcy. I nagle Teodor

zrozumiał, że odkrył piekło ukryte pod pokładem "La Luny".

Z przerażeniem bliskim zachwyceniu obserwował demoniczną

panoramę, rozciągającą się u jego stóp. W bezpiecznej

odległości. Lecz wkrótce jedno ze stworzeń uwięzionych

pośród żaru, znalazło się na tyle blisko, by spostrzec

obecność chłopca. Zamarło na sekundę, by potem, nie tracąc

czasu, z nieludzką wprost zręcznością ruszyć ku stalowym

schodom. Poczęło przerażająco szybko wspinać się ku

Teodorowi. A może ku uchylonym drzwiom? Bo czymże były te

usmolone istoty, jak nie bestiami przetrzymywanymi w karnym

zamknięciu? A teraz, z braku przezorności, chłopiec wskazał

im drogę ucieczki!

Cóż znaczyło pokonać setkę stopni! Teodor zdał sobie

sprawę, że nie ma dla niego ratunku i lęk zdominował

wszelkie inne odczucia. Do tego, w chwilę później, na

ramieniu chłopca zacisnęła się silna dłoń. Więc drżał.

Wreszcie, zebrawszy siły, odwrócił się. Był gotów przyjąć

najgorsze.

- Nareszcie panicza odnalazłem. Rodzice są bardzo

zaniepokojeni - powiedział miękkim głosem przybysz, jeszcze

mocniej ściskając ramię chłopca.

Jakże różnił się ten odziany w biały uniform, czysty i

połyskliwy nieznajomy od stworzenia, które tam w dole

uporczywie pokonywało szczeble stalowej drabiny, mknąc z dna

piekła ku drzwiom świata.

Nieskazitelny przybysz podążył wzrokiem za spojrzeniem

Teodora i dostrzegł zbliżającą się, niemal nagą postać.

Wówczas wysunął się przed sparaliżowanego strachem, kurczowo

trzymającego w objęciach mechaniczne zabawki malca. A potem

odziana w lśniący uniform postać wykrzyknęła:

- Wracaj, Franz! Nie masz tu już nic do roboty!

Dla Teodora słowa te miały wartość zaklęcia. Może więc

przybysz był Aniołem Stróżem, o którym wspominała mama i

słowa modlitwy? Bo odległy już jedynie o metr, lśniący od

potu, oblepiony sadzą demon zatrzymał się. Zacisnął wąskie,

okrutne wargi i bez słowa, z posępnym wyrazem twarzy, ruszył

w drogę powrotną. W czeluść.

- Proszę się nie bać, paniczu. To ja, steward Aldo. Zaraz

pójdziemy do mamy i taty - szepnął ciepłym głosem biały

wybawiciel; zapewne dostrzegł lęk zapisany w oczach chłopca.

I strach Teodora zniknął jak płatek sadzy otarty z twarzy

batystową chusteczką.

Ćwiczenie gry na skrzypcach, potem kolacja, kąpiel i

wieczorny pacierz przepłynęły łagodnym, zwykłym torem - choć

poprzedziły je ostre słowa rodziców, karcących nierozważne

dziecko. Jednak później, nocą, Zofia kilkakrotnie zaglądała

do niewielkiej kajuty, sypialni syna. Bo Teodor rzucał się

krzycząc na wąskiej koi. Śnił mu się kapitan Eichhorn i jego

kluczyk do nakręcania mechanizmów "La Luny". A także istoty

okrutniejsze od zwierząt. I piekło z metalu.

- Wkrótce czas na posiłek - orzekł ojciec, spoglądając na

cyferblat blisko stuletniego, kieszonkowego zegarka. Jednego

z przedmiotów, które nabierały cech rodowej biżuterii,

przechodząc w spadku z ojców na synów.

Stanisław Ossowicki zsunął na tył głowy melonik i otarł

chustką pot z czoła. Potem sięgnął do kieszonki kamizelki po

kluczyk przypięty do srebrnego łańcuszka. W dni świąteczne i

gdy bywał pogodnie usposobiony, pozwalał swojemu

pierworodnemu nakręcać pamiątkowy zegarek. Tym razem również

tak uczynił, jednak nie omieszkał wypomnieć Teodorowi

uchybień z poprzedniego dnia.

- Jesteś już dużym chłopcem, a nadal przyprawiasz matkę o

spazmy swoim nieposłuszeństwem. Uprzedzam cię, synu, że pod

rygorem rózgi do końca podróży wszystko ma być jak w

zegarku!

Potem, otrzymawszy czas do swojej dyspozycji, chłopiec

spacerował z Lysettą i jej ojcem, panem Albertem Eislerem,

zamożnym zegarmistrzem z Norymbergi. I bardzo miłym,

uczynnym człowiekiem, co podkreślali wszyscy pasażerowie.

Rozmowa nie trwała jednak długo. O wpół do pierwszej morscy

podróżnicy pachnący słonym wiatrem Adriatyku, zachęceni

przez stewarda Aldo, udali się do jadalni.

Po obiedzie Teodor jako jeden z pierwszych opuścił salony

"La Luny". Kobiety komplementowały kuchnię i obsługę,

panowie zebrali się w palarni. Chłopiec biegł więc beztrosko

pustymi korytarzami, co skończyło się zderzeniem z mężczyzną

wychodzącym z jednej ze służbowych kajut. Był to lekarz

okrętowy Martineau.

Teodor, pełen skruchy wymamrotał przeprosiny i odszedł

powoli ze spuszczoną głową. Był jednak pełnym fantazji

ośmiolatkiem, więc już w chwilę później gnał na pokład

spacerowy. Miał nadzieję, że spotka tam jedyne, oprócz

siebie dziecko zaokrętowane na "La Lunie" - Lysettę Eisler.

Musiał czekać blisko godzinę, nim dziewczynka wyszła wraz

z ojcem, by zażyć przechadzki.

Lysetta sprawiała wrażenie osłabionej. Nawet rozmawiając

z chłopcem cedziła słowa, jakby każdy ruch, każdy wdech i

wydech wymagały kolosalnego wysiłku. Paroksyzmy suchego,

ostrego kaszlu wstrząsały jej drobnym ciałem, a ona

tuszowała to zasłaniając usta batystową chusteczką.

Po kwadransie lub dwóch pan Eisler opuścił dzieci.

Wówczas ruszyły wolnym krokiem w kierunku dziobu parowca. I

nagle, w miejscu tak spokojnym i odludnym, dziewczynka

jęknęła głucho. Mocno przycisnęła lalkę do piersi,

rozpaczliwym gestem, a potem upadła na pokład.

Teodor był przerażony. I równie bezradny jak leżąca u

jego stóp Lysetta, otulona pianą jedwabnych tkanin. Nastała

nieznośnie długa chwila absolutnej ciszy, zakończona

subtelnym brzękiem.

Spomiędzy koronek i fałd sukni wytoczyło się błyszczące

kółko zębate, a za nim następne. Szczęknęły zapadki,

sprężyny rozwijały się z budzącym dreszcze sykiem. Wreszcie

mutry, tryby i sworznie, różnorodne części mechanizmu,

potoczyły się grzechocząc po pokładzie. A za nimi sunął

wąski strumyczek jaskrawoczerwonego płynu sączącego się z

rozchylonych ust Lysetty.

Ręce i nogi dziewczynki zadrżały, nienaturalnie

usztywnione w stawach, po czym zaczęły gwałtownie uderzać o

deski pokładu. Trwało to kilka sekund. Kończyny nagle

zamarły jak u lalki, gdy energia rozwijającej się sprężyny

ulegnie wyczerpaniu. Potem nadciągnęły okrzyki i feeria

ruchu postaci przesłaniających ciało dziewczynki. Teodor z

trudem łączył to w spójny obraz.

Pełnię świadomości odzyskał, gdy prowadzony przez ojca,

opuszczał miejsce wypadku. Odwrócił się wówczas i spojrzał

na błyszczący w śródziemnomorskim słońcu stos metalowych

części. Na szczątki mechanizmu. Na wszystko to, co pozostało

z Lysetty.

Tuż przed kolacją Teodor wymknął się do kabiny Eislerów,

ale go nie wpuszczono. Jednak przez zamknięte drzwi dobiegły

go niepokojące dźwięki. Czy był to brzęk narzędzi

ślusarskich, chrobot i zgrzyt dartego metalu?

Wreszcie gdy kilka zaaferowanych osób, wraz z ojcem

Lysetty i doktorem Martineau, wyszło z apartamentu na

wieczorny posiłek, Teodorowi udało się zmylić stewarda. I

przez chwilę mógł być sam z nieruchomo leżącą dziewczynką.

Rozgorączkowany, dotknął jej chłodnej, porcelanowej w

dotyku twarzy. Włosów wyglądających w świetle lampy naftowej

jak martwe. A potem zacisnął palce na przegubie szczupłej

ręki dziewczynki. Pod opuszkami wyczuł niepokojącą twardość

kości, ścięgien - przypominających wyroby ze stali.

- Nie jesteś prawdziwa, Lysetto - szepnął.

Obok łóżka, na podłodze, leżały szczątki lalek. Zabawek

automatycznych i finezyjnych. Przypatrując się ich twarzom z

porcelany, chłopiec odkrył prawdę. Bo Lysetta, oprócz

wielkości i stopnia komplikacji technicznych rozwiązań,

niczym się nie różniła od pozostałych dzieł Alberta Eislera,

norymberskiego zegarmistrza. Teodor miał przed sobą

androidy. Trzy Coppelie. Trzy zabawki.

Ojciec był wzburzony. Stwierdził, że chłopiec jest

wyjątkowo niegrzeczny. Bowiem opuszcza kolację i włóczy się

nie wiadomo gdzie. Nawet nie stawia się terminowo, by

ćwiczyć grę na skrzypcach. Według Stanisława Ossowickiego

takie zachowanie sprawiało, że cały świat zdążał ku złemu i

nic już nie chodziło jak w zegarku.

Tego wieczoru, po odmówieniu modlitwy, Teodor spytał

matkę, kiedy przychodzi do niej Pan Bóg, by nakręcać jej

sprężynkę. A może robi to ojciec? Zofia ofuknęła go w

odpowiedzi i odeszła z posępnym wyrazem twarzy. Chłopiec zaś

zrozumiał, że posiadł tajemnicę, która miała być przed nim

zakryta.

Spocony, rozgorączkowany, starał się nie zasnąć. Chciał

wiedzieć, czy ojciec mu wybaczył. Czy i tej nocy przyjdzie

do niego cicho, ukradkiem, z kluczykiem od zegarka w dłoni.

Minęła północ, rodzice dawno już ucichli w swojej

sypialni. Teodor, nie doczekawszy tajemnej wizyty ojca,

zwlókł się z koi. Zdesperowany, zrozpaczony poszedł do

salonu apartamentu. Zabrał stamtąd kluczyk od ojcowskiego

zegarka, a potem wyrzucił go do morza. Przez bulaj, który

otworzył w swojej kabinie.

Siedział na łóżku wsłuchując się w ledwie uchwytny

szelest sprężyny odwijającej się coraz wolniej, gdzieś we

wnętrzu, tam gdzie jest ona zwykle ukryta w każdym z

ludzkich ciał.

Sięgnął po pozytywkę i nakręcił ją po raz ostatni.

Kluczyk do tego mechanizmu również wyrzucił przez okienko, w

czarne jak sadza wody Adriatyku. Teodor płakał i śmiał się,

na zmianę, obserwując szybkie pociągnięcia smyczka po

cynowym instrumencie. Patrząc na powolny taniec kolumn

dźwigających nad skrzypkiem szklany firmament. Z goryczą

pogodził się z tym, że już nikt nigdy nie napnie sprężynki

ukrytej w jego wnętrzu.

Na pożegnanie nadał Filarom Niebios nowe imiona. Pierwsza

kolumna stała się kapitanem Eichhornem, druga lekarzem

okrętowym, trzecia panem Eislerem, ostatnia zaś Stanisławem

Ossowickim.

Teodor zapragnął zepsuć się jak Coppelie i zarazem

odczuwał przed tym strach. Coppelie były przecież jego

siostrami. A rozpacz może być prawdziwa, nawet jeśli zdaje

się tylko karykaturą uczucia, zrodzoną wśród trybików, mutr

i sprężyn. Teodor rozpaczał, bo konstrukturzy automatów i

powiernicy ich dusz - kluczyków ze srebra - porzucili swoich

podopiecznych. Swoje zabawki.

W oczadziałym gorączką umyśle Teodora rozbłysła nagle

myśl. Wspomnienie słów kapitana Eichhorna: "Jesteśmy

pierwszymi po Bogu". Oczywiście, to Eichhorn ukradkiem

ożywiał sekretne mechanizmy statku. Książę "La Luny",

stalowego piekła i jego mieszkańców. Lecz władcą ludzi, a

raczej androidów, był doktor Martineau! Teodor wreszcie

zrozumiał, kim jest Bóg, do którego matka kazała modlić się

każdego ranka i wieczoru. Odkrył nareszcie Jego imię!

Otworzył oczy. Wokół było jasno, jak za dnia. Usłyszał

głosy. Najpierw ojca, a potem Boga. I Bóg powiedział:

"Traktujmy sprawę poważnie, panie Ossowicki, to influenca".

Dla Teodora było to objawienie - poznał słowo określające

stan istnienia automatu bez kluczyka. Bez duszy. Zapewne

chodziło tu o stan odmienny od śmierci, a Bóg, jeśli tylko

chciał, dobierał nowy srebrny kluczyk. Teodor był o tym

przekonany.

Odtąd, zawsze nienagannym chwytem, trzymał w dłoniach

smyczek oraz gryf skrzypiec. I wszystko było jak w zegarku.

Nawet niebo wirujące nad głową, gdy grał - zawsze tę samą -

romantyczną canconę, stanowiło firmament niezwykłej

piękności. Przezroczysty jak kawałek szkła napuszczanego

błękitem i bielą.

Tadeusz Oszubski

TADEUSZ OSZUBSKI

Urodzony 13.01.1958 r. w Bydgoszczy. Poeta, prozaik,

radiowiec, dziennikarz. Autor fantastyki dla znawców i

smakoszy; pisze gęstą, erudycyjną, kulturową prozę, w czym

trochę przypomina Marka Pąkcińskiego. Drukowaliśmy jego

opowiadanie "Rycerz Gwiazdy Wigilijnej" ("NF" 3/94). Tamże

obszerny biogram TO.

"Filary Niebios" w ciekawy sposób łączą fantastykę z

badaniem psychologicznym, może medycznym, utrzymanym w

konwencji staroświeckiej noweli grozy. Także - przewrotnie -

filozoficznym: kłania się XVIII-wieczny wywrotowiec La

Mettrie ze swym wyzywającym "Człowiekiem-maszyną".

(mp)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Oszubski Tadeusz Rycerz Gwiazdy Wigilijnej
prezentacja rola słońca w panu tadeuszu
Filary
Przesłanie PANA TADEUSZA, Szkoła, Język polski, Wypracowania
BUSZUJĄCY W ZBOŻU, Pedagogika, Czytajmy razem Anioła Stróża- brat Tadeusz Ruciński, Teksty do CZYT
praca-magisterska-7092, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki
praca-magisterska-7091, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki
praca-magisterska-6927, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki
praca-magisterska-6888, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki
OSTATNI ŻOŁNIERZ II RZECZYPOSPOLITEJ, Płużański Tadeusz
KOCHA JAK, Pedagogika, Czytajmy razem Anioła Stróża- brat Tadeusz Ruciński, Teksty do CZYTAJMY RAZEM
praca-magisterska-6984, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki
Z Wikipedii wyparowały informacje o ubeku Ryszardzie Młynarskim, Płużański Tadeusz
Jałta, Płużański Tadeusz
praca-magisterska-6897, 1a, prace magisterskie Politechnika Krakowska im. Tadeusza Kościuszki

więcej podobnych podstron