Autor: Tadeusz Oszubski
Tytul: Filary Niebios
Z "NF" 7/95
Stała przy trapie, a rozwichrzone wiatrem włosy otulały
jej twarz złocistą pajęczyną. Nie zwracała uwagi na
bagażowych, wnoszących na pokład parowca sterty waliz i
toreb podróżnych. Teodor, zanurzony wśród gorączkowej
krzątaniny portowego tłumu, nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż
ma przed sobą kunsztownie wykonaną, porcelanową lalkę. Jasną
i gładką, o delikatnie rzeźbionych rysach.
Od chwili, w której zetknęły się spojrzenia, jego i
pięknej rówieśniczki, chłopiec doświadczał ekscytujących
odczuć. I nie znajdując innego sposobu na wyrażenie emocji,
uniósł trzymany w ręku parowiec o bocznych kołach
napędowych. Blaszaną zabawkę ze sprężynowym mechanizmem,
nakręcaną kluczykiem.
Dziewczynka w odpowiedzi podrzuciła swoją lalkę. Wysoko,
ponad głowę. Przypominało to spotkanie spiskowców
wymieniających tajemne znaki. Pełne niedomówień, budzące
radosne napięcie.
Posłała Teodorowi uśmiech, a potem, przyciskając do
piersi lalkę, wsunęła delikatnie palce w dłoń siwowłosego
mężczyzny, który wyłonił się z tłumu. Potem oboje weszli po
stopniach trapu na pokład statku.
- Paszporty już ostemplowane, Zosiu. Wszystko tu, w
porcie chodzi jak w zegarku!
Ożywiony głos ojca zwracającego się do matki rozdarł
złocistą sieć oczarowania. Przypomniał chłopcu, że przed nim
inna, największa w dotychczasowym ośmioletnim życiu
przygoda. Morska podróż na wyspę Capri, gdzie czekał stryj
Leopold.
- Wspaniale, Stanisławie. Spieszmy więc, bo odpłyną bez
nas - powiedziała matka.
Zawsze popierała męża w kwestii spraw publicznych i w
żadnych okolicznościach nie zapominała, by wizerunek
Ossowickich zgodny był z wybranym przezeń stanowiskiem.
- Teodorku! Chodź tu natychmiast, bo na nas już czas
najwyższy! - zawołała, po czym chwyciła zamyślonego chłopca
za spoconą dłoń. Ujęła potem swego Stanisława pod ramię i
dała znak dwóm bagażowym, objuczonym ciężkimi kuframi,
lżejszymi pudłami na kapelusze oraz futerałem ze skrzypcami
Teodora. Ossowiccy mieli już za sobą kontrolę paszportów,
podjęli więc z godnością wspinaczkę śliskimi stopniami
trapu.
Na pokładzie pierwszej klasy czekał kapitan parowca.
Wyprostowany do granic możliwości, w sprzyjającym tej pozie,
doskonale skrojonym mundurze zdobionym galonami. Towarzyszył
mu zmęczony intendent z listą pasażerów.
Teodor odniósł wrażenie, że ma przed sobą grupę ruchomych
figur powleczonych cienką warstwą metalu. Strażników bramy
nieznanego, nagle dostępnego świata, gdzie cichł zgiełk
portowego nabrzeża. Gdzie przedpołudniowe słońce
ześlizgiwało się po bieli mundurów, a zapach stali, towotu i
węglowego dymu zdawał się materialny.
Oficer, znudzony rutyną obowiązków, z wyraźnym wysiłkiem
ułożył rysy w nowy wzór. Imitację dobrotliwości okrasił
uśmiechem. Dopiero tak przygotowany przemówił:
- Jestem kapitan Eichhorn. Witam na "La Lunie",
najbardziej luksusowej jednostce Linii Morskich Brubanksa.
Skończył, pochylił się nad stojącym między rodzicami
Teodorem i poklepał go po policzku. Chłopiec odpowiedział
niepewnym uśmiechem.
- Widzę, żeśmy kolegami. Dowodząc statkami, obaj jesteśmy
pierwszymi po Bogu - zażartował Eichhorn, wskazując blaszany
parowiec chłopca.
- Pański statek jest większy, kapitanie - szepnął
nieśmiało Teodor, choć zwykle nie przepuszczał okazji, by
popisać się nienaganną znajomością języka niemieckiego.
Jednak szybko odzyskał rezon i wyjął z kieszeni spodenek
kluczyk do zabawki.
- Też ma pan taki? - spytał.
Eichhorn zaniósł się wymuszonym śmiechem, spoglądając
przy tym porozumiewawczo na rodziców chłopca.
- Kiedy urośniesz, będziesz miał duży statek, kawalerze.
I duży kluczyk! - oświadczył.
Twarz Zofii Ossowickiej wyrażała niesmak, co Teodor zdążył
zarejestrować ukradkowym spojrzeniem. Kapitan zaś przestał
okazywać zainteresowanie chłopcu i powitał służbiście
następną wchodzącą na pokład pasażerkę:
- Witamy na "La Lunie", panno Leary.
Wówczas Zofia skinęła głową w pospiesznym i niedbałym
pożegnaniu. Po czym w ślad za stewardem wskazującym drogę
powiodła rodzinę oraz bagażowych do kajut.
Teodor stał na pokładzie spacerowym i zaciskał kurczowo
palce na relingu. "La Luna" odbijała od nabrzeża. Znajomy
świat oddalał się, co wzbudzało lęk zacierający radość z
oczekującej przygody pełnomorskiego rejsu.
Urządzenia portowe stawały się coraz mniejsze. Wkrótce i
panoramę Triestu pochłonął błękit napływający ze wszystkich
stron. Bo niebo u schyłku czerwca roku 1914 było
ultramarynowe i niemal przezroczyste, a wody Adriatyku
zaledwie o ton ciemniejsze.
Jasnowłosa dziewczynka nazywała się Lysetta Eisler.
Podczas sjesty, w kilka godzin po opuszczeniu Triestu,
Teodor spotkał ją ponownie, tym razem na pokładzie
spacerowym.
Lysetta uśmiechała się promiennie, Teodor odczuł nie
dające się sformułować wrażenie obcowania z pięknem
zwielokrotnionym. Bowiem lalka, z którą dziewczynka się nie
rozstawała, miała twarz taką samą jak Lysetta. Nawet rysy
drugiej, jeszcze mniejszej laleczki, niespełna trzycalowej,
tulonej w ramionach przez większą z kukiełek, były wiernym
odbiciem wizerunku panienki Eisler.
Lalki miały zgrabne porcelanowe główki. Zaś skomplikowane
mechanizmy androidów ukryto pod ich jedwabnymi sukienkami,
w korpusach wykonanych z drewna i metalu. Większy z
automatów potrafił chodzić, kołysać do snu mniejszą laleczkę
(ta jedynie unosiła prawą rączkę i odwracała główkę),
pokonywał też niewielkie wzniesienia, a nawet nucił
wdzięcznym głosem prostą melodyjkę. Potrafił więc niemal
tyle, co jego ośmioletnia właścicielka.
- To jest dusza Coppelii - powiedziała Lysetta, pokazując
Teodorowi ozdobny, srebrny kluczyk. - Mój tatuś jest słynnym
wynalazcą, a Coppelia to dzieło jego kochanych rąk.
- A ja dostałem od stryja Leopolda... - wybuchnął
rozgorączkowany chłopiec, zaraz jednak umilkł. Bo, co
prawda, ściskał w dłoni kluczyki ożywiające ulubione
zabawki, ale one same pozostały w walizce. Zerwał się więc i
pobiegł do kabiny. Gdy wrócił, choć minęło zaledwie kilka
minut, pokład spacerowy zdążył opustoszeć. Nie było również
Lysetty.
Teodor usiadł na jednej z ławeczek, tulac do piersi
prezenty stryja Leopolda. Blaszany parowiec i pozytywkę - tę
cenił wyżej. Zawsze, gdy wkładał kluczyk w stosowny otwór i
sprężyna mechanizmu napinała się z delikatnym zgrzytem,
chłopca przeszywał dreszcz. Czuł się bliższy jakiejś
tajemnicy - strasznej i zarazem o ogromnym znaczeniu.
Potem pozytywka zaczynała cicho grać romantyczną melodię.
Elementy okryte szklaną półkulą ożywały, pierzchał lęk i
niepewność. Cynowa figurka (stryj Leopold mawiał, że jest
ona duszą chłopczyka, który był wirtuozem), tak podobna do
Teodora, poruszała smyczkiem z kości słoniowej i kołysała
cynowymi skrzypcami. Ożywały także cztery cynowe kolumny
otaczające metalowego grajka. Obracały się wokół własnej
osi, poruszając równocześnie rozpiętym nad cynowym chłopcem
skrawkiem nieba ze szkła napuszczanego błękitem i bielą.
Teodor nazywał te zdobione ruchome kolumny Filarami Niebios,
chroniły przecież figurkę przed zmiażdżeniem ciężarem
firmamentu. Była to sceneria, w jakiej niewinne dusze
oglądają Boga. Rola Filarów była dla Teodora równie
oczywista i ważna, jak miłość matki, surowość ojca, chłód
zimy czy skwar lata.
Czekał, siedząc na twardej ławce, jeszcze przez kwadrans,
jednak Lysetta nie wróciła. Nie wiedział, jak spędzić czas
pozostały do ćwiczeń muzycznych, nadzorowanych przez matkę.
Bezwiednie wyruszył na wędrówkę po statku.
Najpierw zszedł na dobrze znany pokład pierwszej klasy.
Nie zatrzymywany, przemknął na niższy poziom. Potem, już bez
opamiętania, niczym czerw drążący spróchniałe drewno w
poszukiwaniu jądra pęczniejącego życiodajnymi substancjami,
schodził coraz niżej. W głąb konstrukcji, ku źródłu energii.
Drgania narastały, stalowe arterie korytarzy wibrowały
coraz silniej. I czując dojmujący skwar, zaduch, chłopiec
zdał sobie sprawę, że dotarł do trzewi "La Luny".
Podszedł do uchylonych drzwi ze stali wabiących skrywaną
tajemnicą. Dobiegł zza nich łoskot. Bił blask.
Teodor doświadczał oznak obcowania z nieznaną siłą -
dreszcze, jak wtedy gdy nakręcał pozytywkę. Jakże więc mógł
zapanować nad ciekawością?
Wewnątrz ogromnej sali, wykładanej arkuszami blachy
łączonymi nitami, pełgało czerwone, niezdrowe światło
wpółotwartych palenisk. Wśród blasku i smrodu spalanego
węgla, rozgrzanych metali, smarów i dymu miotały się
półnagie postaci. Przypominające dzikie zwierzęta w klatkach
diabolicznej menażerii. Nie mogły przecież być ludźmi, bo
ludzie są ubrani, czyści, metalicznie gładcy. I nagle Teodor
zrozumiał, że odkrył piekło ukryte pod pokładem "La Luny".
Z przerażeniem bliskim zachwyceniu obserwował demoniczną
panoramę, rozciągającą się u jego stóp. W bezpiecznej
odległości. Lecz wkrótce jedno ze stworzeń uwięzionych
pośród żaru, znalazło się na tyle blisko, by spostrzec
obecność chłopca. Zamarło na sekundę, by potem, nie tracąc
czasu, z nieludzką wprost zręcznością ruszyć ku stalowym
schodom. Poczęło przerażająco szybko wspinać się ku
Teodorowi. A może ku uchylonym drzwiom? Bo czymże były te
usmolone istoty, jak nie bestiami przetrzymywanymi w karnym
zamknięciu? A teraz, z braku przezorności, chłopiec wskazał
im drogę ucieczki!
Cóż znaczyło pokonać setkę stopni! Teodor zdał sobie
sprawę, że nie ma dla niego ratunku i lęk zdominował
wszelkie inne odczucia. Do tego, w chwilę później, na
ramieniu chłopca zacisnęła się silna dłoń. Więc drżał.
Wreszcie, zebrawszy siły, odwrócił się. Był gotów przyjąć
najgorsze.
- Nareszcie panicza odnalazłem. Rodzice są bardzo
zaniepokojeni - powiedział miękkim głosem przybysz, jeszcze
mocniej ściskając ramię chłopca.
Jakże różnił się ten odziany w biały uniform, czysty i
połyskliwy nieznajomy od stworzenia, które tam w dole
uporczywie pokonywało szczeble stalowej drabiny, mknąc z dna
piekła ku drzwiom świata.
Nieskazitelny przybysz podążył wzrokiem za spojrzeniem
Teodora i dostrzegł zbliżającą się, niemal nagą postać.
Wówczas wysunął się przed sparaliżowanego strachem, kurczowo
trzymającego w objęciach mechaniczne zabawki malca. A potem
odziana w lśniący uniform postać wykrzyknęła:
- Wracaj, Franz! Nie masz tu już nic do roboty!
Dla Teodora słowa te miały wartość zaklęcia. Może więc
przybysz był Aniołem Stróżem, o którym wspominała mama i
słowa modlitwy? Bo odległy już jedynie o metr, lśniący od
potu, oblepiony sadzą demon zatrzymał się. Zacisnął wąskie,
okrutne wargi i bez słowa, z posępnym wyrazem twarzy, ruszył
w drogę powrotną. W czeluść.
- Proszę się nie bać, paniczu. To ja, steward Aldo. Zaraz
pójdziemy do mamy i taty - szepnął ciepłym głosem biały
wybawiciel; zapewne dostrzegł lęk zapisany w oczach chłopca.
I strach Teodora zniknął jak płatek sadzy otarty z twarzy
batystową chusteczką.
Ćwiczenie gry na skrzypcach, potem kolacja, kąpiel i
wieczorny pacierz przepłynęły łagodnym, zwykłym torem - choć
poprzedziły je ostre słowa rodziców, karcących nierozważne
dziecko. Jednak później, nocą, Zofia kilkakrotnie zaglądała
do niewielkiej kajuty, sypialni syna. Bo Teodor rzucał się
krzycząc na wąskiej koi. Śnił mu się kapitan Eichhorn i jego
kluczyk do nakręcania mechanizmów "La Luny". A także istoty
okrutniejsze od zwierząt. I piekło z metalu.
- Wkrótce czas na posiłek - orzekł ojciec, spoglądając na
cyferblat blisko stuletniego, kieszonkowego zegarka. Jednego
z przedmiotów, które nabierały cech rodowej biżuterii,
przechodząc w spadku z ojców na synów.
Stanisław Ossowicki zsunął na tył głowy melonik i otarł
chustką pot z czoła. Potem sięgnął do kieszonki kamizelki po
kluczyk przypięty do srebrnego łańcuszka. W dni świąteczne i
gdy bywał pogodnie usposobiony, pozwalał swojemu
pierworodnemu nakręcać pamiątkowy zegarek. Tym razem również
tak uczynił, jednak nie omieszkał wypomnieć Teodorowi
uchybień z poprzedniego dnia.
- Jesteś już dużym chłopcem, a nadal przyprawiasz matkę o
spazmy swoim nieposłuszeństwem. Uprzedzam cię, synu, że pod
rygorem rózgi do końca podróży wszystko ma być jak w
zegarku!
Potem, otrzymawszy czas do swojej dyspozycji, chłopiec
spacerował z Lysettą i jej ojcem, panem Albertem Eislerem,
zamożnym zegarmistrzem z Norymbergi. I bardzo miłym,
uczynnym człowiekiem, co podkreślali wszyscy pasażerowie.
Rozmowa nie trwała jednak długo. O wpół do pierwszej morscy
podróżnicy pachnący słonym wiatrem Adriatyku, zachęceni
przez stewarda Aldo, udali się do jadalni.
Po obiedzie Teodor jako jeden z pierwszych opuścił salony
"La Luny". Kobiety komplementowały kuchnię i obsługę,
panowie zebrali się w palarni. Chłopiec biegł więc beztrosko
pustymi korytarzami, co skończyło się zderzeniem z mężczyzną
wychodzącym z jednej ze służbowych kajut. Był to lekarz
okrętowy Martineau.
Teodor, pełen skruchy wymamrotał przeprosiny i odszedł
powoli ze spuszczoną głową. Był jednak pełnym fantazji
ośmiolatkiem, więc już w chwilę później gnał na pokład
spacerowy. Miał nadzieję, że spotka tam jedyne, oprócz
siebie dziecko zaokrętowane na "La Lunie" - Lysettę Eisler.
Musiał czekać blisko godzinę, nim dziewczynka wyszła wraz
z ojcem, by zażyć przechadzki.
Lysetta sprawiała wrażenie osłabionej. Nawet rozmawiając
z chłopcem cedziła słowa, jakby każdy ruch, każdy wdech i
wydech wymagały kolosalnego wysiłku. Paroksyzmy suchego,
ostrego kaszlu wstrząsały jej drobnym ciałem, a ona
tuszowała to zasłaniając usta batystową chusteczką.
Po kwadransie lub dwóch pan Eisler opuścił dzieci.
Wówczas ruszyły wolnym krokiem w kierunku dziobu parowca. I
nagle, w miejscu tak spokojnym i odludnym, dziewczynka
jęknęła głucho. Mocno przycisnęła lalkę do piersi,
rozpaczliwym gestem, a potem upadła na pokład.
Teodor był przerażony. I równie bezradny jak leżąca u
jego stóp Lysetta, otulona pianą jedwabnych tkanin. Nastała
nieznośnie długa chwila absolutnej ciszy, zakończona
subtelnym brzękiem.
Spomiędzy koronek i fałd sukni wytoczyło się błyszczące
kółko zębate, a za nim następne. Szczęknęły zapadki,
sprężyny rozwijały się z budzącym dreszcze sykiem. Wreszcie
mutry, tryby i sworznie, różnorodne części mechanizmu,
potoczyły się grzechocząc po pokładzie. A za nimi sunął
wąski strumyczek jaskrawoczerwonego płynu sączącego się z
rozchylonych ust Lysetty.
Ręce i nogi dziewczynki zadrżały, nienaturalnie
usztywnione w stawach, po czym zaczęły gwałtownie uderzać o
deski pokładu. Trwało to kilka sekund. Kończyny nagle
zamarły jak u lalki, gdy energia rozwijającej się sprężyny
ulegnie wyczerpaniu. Potem nadciągnęły okrzyki i feeria
ruchu postaci przesłaniających ciało dziewczynki. Teodor z
trudem łączył to w spójny obraz.
Pełnię świadomości odzyskał, gdy prowadzony przez ojca,
opuszczał miejsce wypadku. Odwrócił się wówczas i spojrzał
na błyszczący w śródziemnomorskim słońcu stos metalowych
części. Na szczątki mechanizmu. Na wszystko to, co pozostało
z Lysetty.
Tuż przed kolacją Teodor wymknął się do kabiny Eislerów,
ale go nie wpuszczono. Jednak przez zamknięte drzwi dobiegły
go niepokojące dźwięki. Czy był to brzęk narzędzi
ślusarskich, chrobot i zgrzyt dartego metalu?
Wreszcie gdy kilka zaaferowanych osób, wraz z ojcem
Lysetty i doktorem Martineau, wyszło z apartamentu na
wieczorny posiłek, Teodorowi udało się zmylić stewarda. I
przez chwilę mógł być sam z nieruchomo leżącą dziewczynką.
Rozgorączkowany, dotknął jej chłodnej, porcelanowej w
dotyku twarzy. Włosów wyglądających w świetle lampy naftowej
jak martwe. A potem zacisnął palce na przegubie szczupłej
ręki dziewczynki. Pod opuszkami wyczuł niepokojącą twardość
kości, ścięgien - przypominających wyroby ze stali.
- Nie jesteś prawdziwa, Lysetto - szepnął.
Obok łóżka, na podłodze, leżały szczątki lalek. Zabawek
automatycznych i finezyjnych. Przypatrując się ich twarzom z
porcelany, chłopiec odkrył prawdę. Bo Lysetta, oprócz
wielkości i stopnia komplikacji technicznych rozwiązań,
niczym się nie różniła od pozostałych dzieł Alberta Eislera,
norymberskiego zegarmistrza. Teodor miał przed sobą
androidy. Trzy Coppelie. Trzy zabawki.
Ojciec był wzburzony. Stwierdził, że chłopiec jest
wyjątkowo niegrzeczny. Bowiem opuszcza kolację i włóczy się
nie wiadomo gdzie. Nawet nie stawia się terminowo, by
ćwiczyć grę na skrzypcach. Według Stanisława Ossowickiego
takie zachowanie sprawiało, że cały świat zdążał ku złemu i
nic już nie chodziło jak w zegarku.
Tego wieczoru, po odmówieniu modlitwy, Teodor spytał
matkę, kiedy przychodzi do niej Pan Bóg, by nakręcać jej
sprężynkę. A może robi to ojciec? Zofia ofuknęła go w
odpowiedzi i odeszła z posępnym wyrazem twarzy. Chłopiec zaś
zrozumiał, że posiadł tajemnicę, która miała być przed nim
zakryta.
Spocony, rozgorączkowany, starał się nie zasnąć. Chciał
wiedzieć, czy ojciec mu wybaczył. Czy i tej nocy przyjdzie
do niego cicho, ukradkiem, z kluczykiem od zegarka w dłoni.
Minęła północ, rodzice dawno już ucichli w swojej
sypialni. Teodor, nie doczekawszy tajemnej wizyty ojca,
zwlókł się z koi. Zdesperowany, zrozpaczony poszedł do
salonu apartamentu. Zabrał stamtąd kluczyk od ojcowskiego
zegarka, a potem wyrzucił go do morza. Przez bulaj, który
otworzył w swojej kabinie.
Siedział na łóżku wsłuchując się w ledwie uchwytny
szelest sprężyny odwijającej się coraz wolniej, gdzieś we
wnętrzu, tam gdzie jest ona zwykle ukryta w każdym z
ludzkich ciał.
Sięgnął po pozytywkę i nakręcił ją po raz ostatni.
Kluczyk do tego mechanizmu również wyrzucił przez okienko, w
czarne jak sadza wody Adriatyku. Teodor płakał i śmiał się,
na zmianę, obserwując szybkie pociągnięcia smyczka po
cynowym instrumencie. Patrząc na powolny taniec kolumn
dźwigających nad skrzypkiem szklany firmament. Z goryczą
pogodził się z tym, że już nikt nigdy nie napnie sprężynki
ukrytej w jego wnętrzu.
Na pożegnanie nadał Filarom Niebios nowe imiona. Pierwsza
kolumna stała się kapitanem Eichhornem, druga lekarzem
okrętowym, trzecia panem Eislerem, ostatnia zaś Stanisławem
Ossowickim.
Teodor zapragnął zepsuć się jak Coppelie i zarazem
odczuwał przed tym strach. Coppelie były przecież jego
siostrami. A rozpacz może być prawdziwa, nawet jeśli zdaje
się tylko karykaturą uczucia, zrodzoną wśród trybików, mutr
i sprężyn. Teodor rozpaczał, bo konstrukturzy automatów i
powiernicy ich dusz - kluczyków ze srebra - porzucili swoich
podopiecznych. Swoje zabawki.
W oczadziałym gorączką umyśle Teodora rozbłysła nagle
myśl. Wspomnienie słów kapitana Eichhorna: "Jesteśmy
pierwszymi po Bogu". Oczywiście, to Eichhorn ukradkiem
ożywiał sekretne mechanizmy statku. Książę "La Luny",
stalowego piekła i jego mieszkańców. Lecz władcą ludzi, a
raczej androidów, był doktor Martineau! Teodor wreszcie
zrozumiał, kim jest Bóg, do którego matka kazała modlić się
każdego ranka i wieczoru. Odkrył nareszcie Jego imię!
Otworzył oczy. Wokół było jasno, jak za dnia. Usłyszał
głosy. Najpierw ojca, a potem Boga. I Bóg powiedział:
"Traktujmy sprawę poważnie, panie Ossowicki, to influenca".
Dla Teodora było to objawienie - poznał słowo określające
stan istnienia automatu bez kluczyka. Bez duszy. Zapewne
chodziło tu o stan odmienny od śmierci, a Bóg, jeśli tylko
chciał, dobierał nowy srebrny kluczyk. Teodor był o tym
przekonany.
Odtąd, zawsze nienagannym chwytem, trzymał w dłoniach
smyczek oraz gryf skrzypiec. I wszystko było jak w zegarku.
Nawet niebo wirujące nad głową, gdy grał - zawsze tę samą -
romantyczną canconę, stanowiło firmament niezwykłej
piękności. Przezroczysty jak kawałek szkła napuszczanego
błękitem i bielą.
Tadeusz Oszubski
TADEUSZ OSZUBSKI
Urodzony 13.01.1958 r. w Bydgoszczy. Poeta, prozaik,
radiowiec, dziennikarz. Autor fantastyki dla znawców i
smakoszy; pisze gęstą, erudycyjną, kulturową prozę, w czym
trochę przypomina Marka Pąkcińskiego. Drukowaliśmy jego
opowiadanie "Rycerz Gwiazdy Wigilijnej" ("NF" 3/94). Tamże
obszerny biogram TO.
"Filary Niebios" w ciekawy sposób łączą fantastykę z
badaniem psychologicznym, może medycznym, utrzymanym w
konwencji staroświeckiej noweli grozy. Także - przewrotnie -
filozoficznym: kłania się XVIII-wieczny wywrotowiec La
Mettrie ze swym wyzywającym "Człowiekiem-maszyną".
(mp)