Hammett Dashiell Papierowy człowiek


Hammett Dashiell -

Papierowy człowiek

Przełożył Krzysztof Zarzecki

„KB”

Oparty o bar w knajpie na Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy czekałem, aż Nora skończy gwiazdkowe zakupy, kiedy od stolika, przy którym siedziały cztery osoby, wstała dziewczyna i podeszła do mnie. Była drobną blondynką i zarówno jej buzia, jak cała postać w jasnoniebieskim sportowym kostiumie i obiła przyjemne wrażenie.

- Czy pan Nick Charles? - zapytała.

- Tak - odparłem. Wyciągnęła rękę.

- Jestem Dorota Wynant. Pewnie pan mnie nie pamięta, ale powinien pan pamiętać mojego ojca, Clyde'a Wynanta. Zajmował się pan...

- Jasne - powiedziałem. - Teraz przypominam sobie i panią. Była pani wtedy jedenasto-, dwunastoletnią dziewczynką?

- Tak, to było osiem lat temu. A propos, pamięta pan te historie, które mi pan opowiadał? Czy to była prawda?

- Pewnie raczej nie. Jak tam pani ojciec? Roześmiała się.

- Właśnie miałam pana o to zapytać. Wie pan, mamusia się z nim rozwiodła i właściwie nic o nim obecnie nie wiemy. Chyba że od czasu do czasu przeczytamy w gazetach o jakichś jego nowych ekstrawagancjach. Pan go również nie spotyka?

Mój kieliszek był pusty. Zapytałem, czego się napije; odparła, że whisky z sodą. Zamówiłem dwie whisky z sodą i powiedziałem:

- Nie, mieszkam teraz w San Francisco.

- Chętnie bym się z nim zobaczyła - powiedziała z namysłem. - Mamusia zrobiłaby mi piekło, gdyby się o tym dowiedziała. Ale mimo wszystko chętnie bym się z nim zobaczyła.

- I co?

- Nie mieszka już tam, gdzie mieszkaliśmy kiedyś razem, na Riverside Drive. Nie figuruje w książce telefonicznej ani w książce adresowej.

- Niech pani spróbuje poszukać go przez adwokata - podsunąłem.

Jej twarz się rozpromieniła.

- A kto jest jego adwokatem?

- Kiedyś był nim niejaki Mac-coś-tam... Macaulay, tak, Herbert Macaulay. Miał kancelarię w Gmachu Singera.

- Pan mi pożyczy pięć centów - poprosiła i poszła zatelefonować. Wróciła jeszcze bardziej rozpromieniona. - Znalazłam go. Tuż za rogiem na Piątej Alei.

- Ojca?

- Nie, adwokata. Mówi, że tatusia nie ma w Nowym Jorku. Mam do niego wpaść. - Podniosła kieliszek w moją stronę. - Spotkania rodzinne. A może i pan...

Asta skoczyła mi łapami na brzuch. Nora, na drugim końcu smyczy, opowiadała:

- Miała fajne popołudnie: przewróciła stół z zabawkami u Lorda & Taylora, napędziła śmiertelnego strachu zażywnej jejmości, którą polizała w nogę u Saksa, i dała się pogłaskać trzem policjantom.

Dokonałem prezentacji.

- Moja żona, Dorota Wynant. Jej ojciec był kiedyś moim klientem. Była wtedy taka. - Pokazałem dłonią. - Świetny facet, tylko trochę dziwak.

- Byłam nim urzeczona - oznajmiła Dorota, mając na myśli mnie. - Prawdziwy, żywy detektyw. Chodziłam za nim i kazałam sobie opowiadać o jego przygodach. Opowiadał mi wierutne kłamstwa, ale wierzyłam w każdziutkie słowo.

- Wyglądasz na zmęczoną, Noro - zauważyłem.

- Bo i jestem. Usiądźmy.

Dorota Wynant oświadczyła, że musi wracać do swego towarzystwa. Podała dłoń Norze. Może byśmy wpadli któregoś dnia na kieliszek, mieszkają w hotelu Courtland, mamusia nazywa się teraz Jorgensen. Z wielką przyjemnością, ona też niech nas odwiedzi, mieszkamy w hotelu Normandie i będziemy w Nowym Jorku jeszcze tydzień albo dwa. Dorota pogłaskała psa i odeszła. Znaleźliśmy wolny stolik.

- Ładna - powiedziała Nora.

- Jeśli ktoś lubi ten typ. Pokazała zęby w uśmiechu.

- Więc ty masz typy?

- Tylko ciebie, kochanie: szczupłą brunetkę o wyzywających ustach.

- A ta ruda, z którą się urwałeś wczoraj wieczorem u Quinnów?

- Nonsens - powiedziałem. - Chciała mi tylko pokazać francuskie sztychy.

Następnego dnia zadzwonił Herbert Macaulay.

- Cześć. Nie wiedziałem, że jesteś w Nowym Jorku. Powiedziała mi dopiero Dorota Wynant. Może byśmy zjedli razem lunch?

- Która godzina?

- Wpół do dwunastej. Obudziłem cię?

- Tak, ale nic nie szkodzi. Może byś przyszedł tutaj na lunch. Mam kaca i nie chce mi się nigdzie włóczyć... Dobra, powiedzmy o pierwszej.

Wypiłem cocktail z Norą, która wybierała się do fryzjera umyć głowę, potem drugi po kąpieli i czułem się już znacznie lepiej, kiedy znowu zadzwonił telefon. Kobiecy głos zapytał:

- Czy jest tam może pan Macaulay?

- Jeszcze nie.

- Przepraszam za kłopot, ale czy nie byłby pan łaskaw powtórzyć mu, żeby zadzwonił do biura, jak tylko przyjdzie. Ważna sprawa.

Obiecałem, że powtórzę.

Macaulay zjawił się jakieś dziesięć minut później. Był wysokim, kędzierzawym, rumianym, dość przystojnym mężczyzną mniej więcej w moim wieku - czterdzieści jeden lat - chociaż wyglądał młodziej. Uchodził za świetnego adwokata. Pomagałem mu w kilku sprawach, kiedy jeszcze mieszkałem w Nowym Jorku, i zawsze pracowało nam się dobrze. Uścisnęliśmy sobie teraz dłonie, poklepaliśmy się po plecach, zapytał mnie, jak mi sdę powodzi, a ja odparłem: „Świetnie”, potem ja go zapytałem o to samo, on odpowiedział: „Świetnie” - i wreszcie mogłem mu powtórzyć, żeby zadzwonił do biura. Wrócił od telefonu ze zmarszczonym czołem.

- Wynant jest w Nowym Jorku - powiedział. - Chce się ze mną zobaczyć.

Obróciłem się do niego ze szklaneczkami, które właśnie napełniłem.

- Lunch może poczekać.

- Niech Wynant poczeka - powiedział biorąc ode mnie szklaneczkę.

- Ciągle taki narwany?

- To nie żarty - powiedział Macaulay poważnie. - Słyszałeś, że w dwudziestym dziewiątym przesiedział blisko rok w sanatorium?

- Nie.

Kiwnął głową. Usiadł, postawił szlaneczkę na stoliku koło fotela i pochylił się w moją stronę.

- Co właściwie knuje Mimi?

- Mimi? A, jego żona... była żona. Nie wiem. Musi koniecznie coś knuć?

- Zwykle coś knuje - rzekł sucho, po czym dodał bardzo wolno: - Sądziłem, że będziesz wiedział.

Więc o to chodziło.

- Słuchaj, Mac - powiedziałem. - Nie jestem detektywem już od sześciu lat, od dwudziestego siódmego roku.

Nie spuszczał ze mnie oka.

- Nie bujam - zapewniłem go. - W rok po naszym ślubie umarł teść i zostawił żonie tartak, kolejkę wąskotorową i jeszcze parę rzeczy, więc rzuciłem agencję, żeby się tym wszystkim zająć. Zresztą i tak bym nie pracował dla Mimi Wynant czy Jorgensen, czy jak tam się teraz nazywa... Nigdy jej nie lubiłem... Ani ona mnie.

- Och, nie sądziłem, że... - Macaulay urwał z nieokreślonym gestem dłoni i sięgnął po szklaneczkę. Pociągnąwszy łyk, podjął: - Tak się tylko zastanawiam. Trzy dni temu, we wtorek, dzwoni Mimi, chce znaleźć Wynanta; wczoraj dzwoni Dorota i mówi, że ty ją skierowałeś, potem się zjawia i... Myślałem, że się jeszcze ciągle zajmujesz niuchaniem, i nie wiedziałem, co to wszystko ma znaczyć.

- Nie powiedzieli ci?

- Jasne. Chcą się z nim zobaczyć, przypomnieć sobie dawne czasy. To może znaczyć wszystko.

- Ależ wy, adwokaoi, jesteście podejrzliwi - zauważyłem. - Może naprawdę dlatego chcą się z nim zobaczyć. No, i dla pieniędzy. Ale o co właściwie ten cały krzyk? Czy Wynant się ukrywa?

Macaulay wzruszył ramionami.

- Wiesz tyle, co i ja. Nie widziałem go od października. - Pociągnął ze szklaneczki. - Jak długo będziesz w Nowym Jorku?

- Do Nowego Roku albo dłużej - poinformowałem go i podszedłem do telefonu zapytać, jakie dzisiaj mają menu.

Wieczorem poszedłem z Norą na premierę „Miodowego miesiąca” w Teatrze Małym, a potem na przyjęcie do jakichś ludzi, którzy się nazywali Freemanowie czy Fieldingowie, czy jeszcze jakoś inaczej. Czułem się podle, kiedy Nora obudziła mnie następnego dnia rano. Podała mi gazetę i filiżankę kawy, mówiąc:

- Czytaj!

Cierpliwie odczytałem akapit czy dwa, po czym odłożyłem gazetę i wypiłem łyk kawy.

- Żarty żartami - powiedziałem - ale w tej chwili zamieniłbym wszystkie wywiady z nowo obranym burmistrzem 0'Brienem, dorzucając na dokładkę ten indiański oleodruk ze ściany, za kieliszek whis...

- Nie to, głupcze. - Położyła palec na gazecie. - To.

SEKRETARKA WYNALAZCY ZAMORDOWANA WE WŁASNYM MIESZKANIU ZNALEZIONO PODZIURAWIONE KULAMI CIAŁO JULII WOLF POLICJA SZUKA JEJ PRACODAWCY, CLYDE'A WYNANTA

Wczoraj po - południu znaleziono podziurawione kulami ciało Julii Wolf, trzydziestodwuletniej sekretarki osobistej głośnego wynalazcy Clyde'a Millera Wynanta, w jej mieszkaniu pod numerem 411 na Pięćdziesiątej Czwartej Wschodniej Ulicy. Odkrycia dokonała pani Chrystianowa Jorgensen, rozwiedziona żona wynalazcy, która udała się do panny Wolf po adres byłego męża. Pani Jorgensen, która w poniedziałek wróciła po sześcioletnim pobycie w Europie, oświadczyła policji, że nacisnąwszy dzwonek usłyszała za drzwiami słabe jęki. Zawiadomiła windziarza, Mervina Holly, który z kolei wezwał administratora, Waltera Meany. Wszedłszy do mieszkania znaleźli pannę Wolf na podłodze w sypialni z czterema kulami kalibru 32 w piersi. Ranna zmarła nie odzyskawszy przytomności, przed przybyciem policji i lekarza.

Pełnomocnik Wynanta, Herbert Macaulay, zapewnił policję, że Wynant zadzwonił do niego wczoraj i umówił się na spotkanie, na które jednak nie przybył. Adwokat oświadczył, że nic nie wie o miejscu pobytu wynalazcy. Panna Wolf, jak zeznał Macaulay, pracowała u Wynanta od ośmiu lat. Adwokat nie wie nic o rodzinie zamordowanej ani o jej życiu prywatnym i nie może dostarczyć żadnej informacji, która by rzuciła światło na sprawę.

Według zapewnień biegłych strzały nie mogły być oddane przez samą ofiarę...

Następowały zwykłe sformułowania biuletynu policyjnego.

- Myślisz, że to on ją zamordował? - zapytała Nora, kiedy odłożyłem gazetę.

- Wynant? Nie zdziwiłbym się zbytnio. Jest narwany jak diabli.

- Znałeś ją?

- Tak. Może byśmy się napili czegoś dla przepłukania gardła.

- Jaka ona była?

- Niczego sobie. Niebrzydka, miała głowę na karku i zdrowe nerwy. Potrzebne jej było jedno i drugie, żeby żyć z tym facetem.

- Żyła z nim?

- Tak. Proszę cię, daj mi coś do picia. To znaczy, żyła, kiedy miałem z nim do czynienia.

- Może byś najpierw zjadł śniadanie? Kochała go czy tylko tak, dla interesu?

- Nie wiem. Za wcześnie jeszcze na śniadanie.

Nora wyszła zostawiając otwarte drzwi i do sypialni wpadła Asta. Wskoczyła przednimi łapami na łóżko, sięgając pyskiem do mojej twarzy. Podrapałem ją po łbie, usiłując sobie przypomnieć coś, co mi kiedyś powiedział Wynant o psach i o kobietach. Nie był to jednak zwykły dowcip typu, jaka jest różnica między kobietą, spanielem a włoskim orzechem. Nie mogłem sobie przypomnieć, a nie wiem, czemu zdawało mi się, że jednak powinienem. Nora wróciła z dwoma cocktailami i następnym pytaniem:

- Jak on wygląda?

- Wysoki, dobrze ponad metr osiemdziesiąt, przy tym jeden z najchudszych ludzi, jakich w życiu widziałem. Musi mieć teraz około pięćdziesiątki, a był już prawie siwy, kiedy go znałem. Przeważnie chodzi nie ostrzyżony, nosi niechlujne szpakowatorude wąsiki, obgryza paznokcie.

Odepchnąłem psa, żeby wziąć od Nory szklaneczkę.

- Brzmi to zachęcająco. I co ty z nim miałeś wspólnego?

- Jeden ze współpracowników oskarżył go, że mu ukradł jakiś wynalazek. Facet nazywał się Kelterman. Próbował go szantażować, grożąc, że jeśli Wynant mu nie zapłaci, to go zabije, wysadzi mu dom w powietrze, porwie dzieci, poderżnie żonie gardło i bo ja wiem, co jeszcze. Nigdy nie złapaliśmy faceta, ale musieliśmy mu napędzić nielichego pietra, bo groźby ustały i do niczego nie doszło..

Nora odjęła szklaneczkę od ust, żeby zapytać:

- Czy Wynant rzeczywiście ukradł mu ten wynalazek?

- Cicho-sza - powiedziałem. - Jest Wigilia, więc postaraj się nie myśleć nic złego o bliźnich.

4

Po południu wyszedłem z Astą na spacer, wyjaśniłem dwu osobom że jest sznaucerem, nie mieszańcem szkockiego i irlandzkiego teriera, wstąpiłem do baru na jednego, wpadłem na Larry'ego Crowleya i przyprowadziłem go ze sobą do hotelu. Nora mieszała już cocktaile dla Quinnów, Margot Innes, jakiegoś mężczyzny, którego nazwiska nie dosłyszałem, oraz Doroty Wynant. Dorota oznajmiła, że chce ze mną porozmawiać, więc wzięliśmy szklaneczki i przeszliśmy do sypialni. Przystąpiła od razu do rzeczy.

- Uważa pan że tatuś ją zabił?

- Nie - powiedziałem. - Dlaczego miałbym tak uważać?

- No, policja jest tego zdania... Była jego kochanką, prawda?

Kiwnąłem głową.

- Kiedy się z nimi stykałem, tak.

Nie odrywając wzroku od szklaneczki powiedziała:

- Jest moim ojcem, ale nigdy go nie lubiłam. Mamusi też. - Podniosła na mnie wzrok. - Gilberta też nie lubię.

Gilbert był jej bratem.

- Nie przejmuj się - pocieszyłem ją. - Mnóstwo ludzi nie lubi swoich rodzin.

- A pan lubi?

- Swoją rodzinę?

- Moją. - Spojrzała na mnie podejrzliwie. - I niech pan ze mną nie rozmawia, jakbym ciągle jeszcze miała dwanaście lat.

- Zdaje ci się - powiedziałem. - Może to dlatego, że jestem już trochę wstawiony.

- No więc jak? Pokręciłem głową.

- Nie miałem nic przeciwko tobie, był z ciebie po prostu rozpieszczony bachor. Bez reszty rodzinki mógłbym się obejść.

- Co z nami właściwie jest? - zapytała bez goryczy, takim tonem, jakby rzeczywiście chciała się dowiedzieć.

- Mnóstwo rzeczy. Twój...

Do sypialni zajrzał Harrison Quinn.

- Chodź zagrać w ping-ponga, Nick.

- Za chwilę.

- Tylko przyprowadź ze sobą naszą ślicznotkę. Spojrzał łakomie na Dorotę i wyszedł. Dorota powiedziała:

- Zdaje się, że pan nie zna Jorgensena.

- Znam Nelsa Jorgensena.

- Szczęściarz z pana. Ten ma na imię Chrystian. Uroczy typek. To jest cała mamusia: rozwodzi się z szaleńcem, żeby wyjść za żigolaka. - Oczy jej zwilgotniały. Powstrzymując łkanie zapytała: - Co ja mam robić, Nick?

Miała głos przestraszonego dziecka. Objąłem ją ramieniem, wydając uspokajające pomruki. Rozpłakała się na mojej piersi. Koło łóżka zadzwonił telefon. W drugim pokoju radio grało „Wzejdź i świeć”. Moja szklaneczka była pusta.

- Odetnij się od nich - powiedziałem. Załkała znowu.

- Człowiek nie może odciąć się od swojego domu.

- Nie powiem, żebym zbyt dobrze rozumiał, co cię trzyma.

- Proszę cię, nie dokuczaj mi - rzekła pokornie. Nora, która weszła odebrać telefon, obrzuciła mnie pytającym spojrzeniem. Zrobiłem do niej minę nad głową Doroty. Kiedy Nora powiedziała do telefonu: „Halo” - Dorota odskoczyła ode mnie, oblewając się rumieńcem.

- P-przepraszam - wyjąkała. - Nie chciałam... Nora uśmiechnęła się do niej wyrozumiale.

- Nie bądź głupia - powiedziałem. Dziewczyna wyciągnęła chusteczkę i zaczęła ocierać oczy. Nora mówiła do telefonu:

Tak.. Zobaczę, czy jest. A kto mówi, jeśli można wiedzieć? - Zakryła dłonią tubę i obróciła się do mnie: - Jakiś facet, nazywa się Norman. Chcesz z nim rozmawiać?

Odparłem, że bo ja wiem, i podszedłem do telefonu.

- Halo.

Odezwał się nieco chrapliwy głos:

- Pan Charles...? Słyszałem, że był pan kiedyś związany z Wszechamerykańską Agencją Detektywistyczną.

- Kto mówi? - zapytałem.

- Nazywam się Albert Norman. Prawdopodobnie nie słyszał pan o mnie, ale chciałbym panu zrobić pewną propozycję. Jestem przekonany, że...

- Co za propozycję?

- Trudno mi mówić przez telefon, ale jeśliby mi pan poświęcił pół godzinki, to mogę obiecać...

- Niestety - powiedziałem. - Jestem bardzo zajęty, a poza tym...

- Ale, panie Charles, to bardzo...

Rozległ się głośny huk: mógł to być strzał albo coś upadającego na podłogę, albo w ogóle jakikolwiek głuchy odgłos. Powtórzyłem kilka razy: „Halo”, ale nie było odpowiedzi. Odłożyłem słuchawkę.

Nora przed lustrem pocieszała Dorotę za pomocą pudru i różu.- Jakiś facet, sprzedaje polisy ubezpieczeniowe - powiedziałem i poszedłem się napić do salonu.

Zjawiło się jeszcze kilka osób. Porozmawiałem z nimi chwilę. Harrison Quinn wstał z kanapy, na której siedział wraz z Margot Innes, i zaproponował:

- To chodźmy zagrać w tego ping-ponga.

Asta skoczyła mi łapami na brzuch. Wyłączyłem radio i zrobiłem sobie cocktail. Mężczyzna, którego nazwiska nie dosłyszałem, perorował:

- Przyjdzie rewolucja i z miejsca postawią nas wszystkich pod ścianką.

Uważał, zdaje się, że to świetny dowcip. Podszedł Quinn, żeby sobie napełnić na nowo szklankę. Spojrzał w stronę sypialni.

- Skąd wytrzasnąłeś tę blondyneczkę?

- Huśtałem ją kiedyś na kolanie.

- Na którym? - zapytał. - Mógłbym je pomacać?

Nora i Dorota wyszły z sypialni. Zobaczyłem na radiu popołudniową gazetę, więc sięgnąłem po nią. Tytuły krzyczały wielkimi czcionkami:

JULIA WOLF BYŁA KOCHANKĄ GANGSTERA ARTUR NUNHEIM IDENTYFIKUJE ZWŁOKI DOTĄD NIE ODNALEZIONO WYNANTA

Nora odezwała się cicho tuż przy moim ramieniu:

- Zaprosiłam ją na kolację. Bądź dobry dla tej małej. - Nora miała sama dwadzieścia sześć lat. - Jest zupełnie wytrącona z równowagi.

- Jak sobie życzysz. - Odwróciłem się. W drugim końcu pokoju Dorota zaśmiewała się z czegoś, co jej opowiadał Quinn. - Jeśli masz ochotę się mieszać w nie swoje sprawy, to proszę bardzo, ale nie spodziewaj się, że będę ci robił okłady, jak sobie nabijesz guza.

- Nie nabiję. Jesteś słodki dureń. Nie czytaj teraz. Odebrała mi gazetę i wetknęła ją za radio.

5

W nocy Nora nie mogła spać. Czytała pamiętniki Szaliapina, dopóki nie zacząłem zapadać w sen, po czym zbudziła mnie pytaniem:

- Spisz?

Odpowiedziałem, że tak. Zapaliła mi papierosa, drugiego sobie.

- Nie miałbyś czasami ochoty zabawić się znowu w detektywa? Wiesz, kiedy wydarzy się coś niezwykłego, jak na przykład sprawa Lindbergha...

- Moja droga - powiedziałem - przypuszczalnie to Wynant ją zamordował i policja złapie go bez mojej pomocy. A w ogóle niewiele mnie to obchodzi.

- Nie to miałam na myśli, tylko że...

- Zresztą i tak nie mam czasu: jestem zbyt zajęty pilnowaniem, żebyś nie przepuściła tych wszystkich pieniędzy, dla których się z tobą ożeniłem. - Pocałowałem ją. - Nie sądzisz, że kieliszeczek whisky pomógłby ci zasnąć?

- Nie, dziękuję.

- Ale mnie by dobrze zrobił.

Wstałem i poszedłem przynieść sobie whisky z sodą. Kiedy wróciłem, Nora siedziała ze zmarszczonym czołem, zapatrzona w przestrzeń.

- Może ta mała jest i milutka - powiedziałem - ale ma kuku na muniu. Nie byłaby inaczej córką Wynanta. Nigdy nie wiadomo, ile z tego, co mówi, myśli naprawdę, i nigdy nie wiadomo, ile z tego, co myśli, rzeczywiście się wydarzyło. Lubię ją, ale coś mi się wydaje, że twoje...

- Ja nie jestem taka pewna, czy ją lubię - odparła Nora z namysłem. - Wygląda mi na małe ścierwo, ale jeżeli chociaż ćwierć tego, co nam naopowiadała, jest prawdą, to znajduje się w sytuacji nie do pozazdroszczenia.

- Nic na to nie poradzę.

- Ona uważa, że byś mógł.

- I ty też, z czego wynika, że bez względu na to, co uważasz, zawsze znajdziesz kogoś, kto będzie tego samego zdania.

Nora westchnęła.

- Szkoda, że nie jesteś trzeźwy i nie można z tobą serio porozmawiać. - Pochyliła się i wypiła łyk z mojej szklaneczki. - Dam ci prezent gwiazdkowy, jeśli ty mi też dasz.

Potrząsnąłem głową.

- Przy śniadaniu.

- Ale już jest Boże Narodzenie.

- Przy śniadaniu.

- Cokolwiek mi dasz - oświadczyła - mam nadzieję, że mi się nie spodoba.

- Nic ci to nie pomoże. I tak będziesz je musiała hodować, bo ten facet w „Akwarium” zapowiedział, że pod żadnym warunkiem nie przyjmie ich z powrotem. Mówi, że i tak już poobgryzały ogony...

- Co by ci szkodziło spróbować? A nuż się okaże, że mógłbyś jej pomóc. Ma do ciebie takie zaufanie, Nicky.

- Tak, wszyscy mają zaufanie do Greków.

- Proszę cię.

- Ty byś tylko wścibiała nos w sprawy, które...

- Aha, chciałam cię właśnie zapytać: czy jego żona wiedziała, że ta panna Wolf jest jego kochanką?

- Nie wiem. W każdym razie jej nie lubiła.

- A jaka ona jest?

- Żona? Bo ja wiem? Jak kobieta.

- Przystojna?

- Kiedyś była bardzo.

- Ile ma lat?

- Czterdzieści, może czterdzieści dwa. Skończ z tym wreszcie, Noro. Po co ci to potrzebne? Niech Charlesowie pilnują swoich interesów, a Wynantowie swoich.

Wydęła wargi.

- Może jednak dobrze by mi zrobił kieliszek. Wstałem z łóżka i zrobiłem jej cocktail. Wracałem do sypialni, kiedy zadzwonił telefon. Popatrzyłem na swój zegarek leżący na stoliku nocnym. Dochodziła piąta. Nora odezwała się do telefonu:

- Halo... Tak, to ja. - Spojrzała na mnie z, ukosa. Potrząsnęła głowę, że nie. - Tak... Ależ oczywiście... Naturalnie.

Odłożyła słuchawkę i pokazała zęby w uśmiechu.

- Rozkoszna jesteś - powiedziałem. - No i co?

- Zaraz tu przyjdzie Dorota. Jest, zdaje się, zalana.

- A to wspaniale. - Sięgnąłem po szlafrok. - Bo już się obawiałem, że będę musiał iść spać.

Nora pochyliła się szukając rannych pantofli.

- Nie bądź takim tetrykiem. Możesz sobie spać przez cały dzień. - Znalazła pantofle i wstała. - Czy ona się naprawdę boi matki tak, jak mówi?

- Jeżeli ma odrobinę oleju w głowie. Mimi to zgaga.

Nora podniosła swoje czarne oczy i powiedziała wolno:

- Ty coś przede mną ukrywasz.

- Och, kochanie - odparłem. - Miałem nadzieję, że nie będę ci musiał mówić. Dorota jest naprawdę moją córką. Sam nie wiedziałem, co robię, Noro. To było wiosną, w Wenecji, byłem taki młody, świecił księżyc...

- Powygłupiaj się jeszcze trochę. Nie przegryzłbyś czegoś?

- Jeżeli ty masz ochotę. Co byś chciała?

- Kanapkę z befsztykiem po tatarsku i z cebulką, i czarną kawę.

Dorota się zjawiła, kiedy dzwoniłem do nocnej garmażerii. Kiedy wszedłem do salonu, wstała nie bez trudności, mówiąc:

- Strasznie przepraszam, Nick, że was tak nachodzę. Ale nie mogę wrócić do domu w takim stanie. Nie mogę. Boję się. Nie wiem, co by się mogło stać, co bym mogła zrobić. Błagam, nie wyrzucaj mnie.

Była bardzo pijana. Asta obwąchiwała jej nogi.

- Cii - powiedziałem. - Żle ci tutaj? Siadaj. Za chwilę będzie kawa. Gdzieś się tak doprawiła?

Usiadła, potrząsając niemądrze głową.

- Sama nie wiem. Obijałam się po lokalach, jak stąd wyszłam. Byłam wszędzie, tylko nie w domu. Nie mogę wrócić do domu w takim stanie. Patrz, co mam. - Podniosła się wyciągając z kieszeni płaszcza poobtłukiwany pistolet. - Patrz.

Zaczęła nim wywijać w moim kierunku, podczas gdy Asta, wesoło machając ogonem, próbowała na nią skakać. Nora wciągnęła głośno powietrze, ja poczułem chłód w karku. Odepchnąłem psa i odebrałem Dorocie pistolet.

- Co to za wygłupy? Siadaj.

Schowałem pistolet do kieszeni szlafroka i popchnąłem Dorotę na fotel.

- Nie gniewaj się na mnie, Nick - jęknęła. - Możesz go zatrzymać. Nie chcę ci robić kłopotu.

- Skąd to wzięłaś?

- Dostałam od jednego faceta w knajpie na Dziesiątej Alei. Dałam mu za to bransoletkę, tę ze szmaragdami i brylantami.

- A potem wygrałaś ją z powrotem w kości - powiedziałem. - Bo masz ją na ręce.

Wbiła wzrok w bransoletkę.

- Myślałam, że jej nie mam.

Popatrzyłem na Norę i potrząsnąłem głową. Nora powiedziała:

- Nie piłuj jej tak, Nick. Jest...

- Wcale mnie nie piłuje, Noro, naprawdę mnie nie piłuje - wtrąciła Dorota szybko. - Jest... jest jedynym człowiekiem na świecie, do którego się mogę zwrócić.

Przypomniałem sobie, że Nora nie tknęła swojej whisky, więc poszedłem do sypialni i wychyliłem szklaneczkę duszkiem. Kiedy wróciłem, Nora siedziała na poręczy fotela, obejmując Dorotę ramieniem. Dorota pociągała nosem, Nora mówiła:

- Ależ Nick wcale nie jest na ciebie wściekły, kochanie, bardzo cię lubi. - Spojrzała na mnie. - Prawda, że nie jesteś na nią wściekły, Nick?

- Nie, jestem tylko trochę zawiedziony. - Usiadłem na sofie. - Skąd masz ten pistolet, Doroto?

- Od jednego faceta, przecież ci mówiłam.

- Od jakiego faceta?

- Już ci mówiłam. Od jakiegoś faceta w knajpie.

- I dałaś mu w zamian bransoletkę?

- Tak myślałam, ale patrz, mam ją na ręce.

- Zauważyłem.

Nora poklepała dziewczynę po plecach.

- Oczywiście, że masz.

- Kiedy przyjdzie chłopak z kanapkami i kawą, dam mu w łapę, żeby tu posiedział. Ani mi się śni zostać samemu z dwiema...

Nora popatrzyła na mnie z ukosa i powiedziała do Doroty:

- Nie zwracaj na niego uwagi. Przez cały wieczór jest taki przyjemny.

- Uważa mnie za małą, pijaną idiotkę - powiedziała Dorota.

Nora poklepała ją znowu po plecach.

- Po co ci był ten pistolet? - zapytałem. Dorota wyprostowała się na fotelu, patrząc na mnie szeroko otwartymi, pijanymi oczami.

- Na niego - szepnęła gorączkowo - jakby mnie napastował. Bałam się, bo jestem pijana. Więc się bałam. A potem wystraszyłam się tego pistoletu, więc przyszłam tutaj.

- Masz na myśli ojca? - zapytała Nora starając się opanować podniecenie.

Dziewczyna potrząsnęła głową.

- Clyde Wynant jest moim ojcem. Mam na myśli ojczyma.

Położyła Norze głowę na piersi.

- Aha - rzekła Nora tonem pełnego zrozumienia. Potem dodała: - Biedne dziecko - i spojrzała na mnie znacząco.

- Napijmy się czegoś - powiedziałem.

- Ja nie. - Nora zmierzyła mnie znowu z ukosa. - Uważam, że Dorota też nie powinna pić.

- I owszem, wypije. Pomoże jej to zasnąć. Nalałem jej solidną porcję whisky i dopilnowałem, żeby wypiła. Alkohol zrobił swoje: kiedy przyniesiono kawę i kanapki, Dorota smacznie spała.

- Teraz jesteś zadowolony? - zapytała Nora.

- Jestem. Może ją położymy, zanim się weźmiemy do jedzenia?

Zaniosłem ją do sypialni i pomogłem Norze rozebrać. Miała ładne, drobne ciało. Wróciliśmy do salonu. Wyciągnąłem z kieszeni pistolet i obejrzałem go. Był mocno sfatygowany. Znajdowały się w nim dwa naboje - jeden w komorze, drugi w magazynku.

- Co z nim zrobisz? - zapytała Nora.

- Nic, dopóki się nie dowiem, czy z niego została zastrzelona Julia Wolf. To kaliber 32.

- Ależ ona mówiła...

- ...że go dostała w knajpie od jednego faceta za bransoletkę. Słyszałem.

Nora z kanapką w ustach pochyliła się w moją stronę. Oczy jej błyszczały i były bardzo czarne.

- Myślisz, że go dostała od ojczyma?

- Myślę - powiedziałem, ale powiedziałem to zbyt serio.

- Jesteś wstrętna grecka glista - zawyrokowała Nora. - Może naprawdę dostała. Przecież nie wiesz. Nie wierzysz w to, co ci powiedziała.

- Posłuchaj, kochanie. Kupię ci jutro cały stos powieści kryminalnych, tylko nie łam sobie dzisiaj już swojej ślicznej główki. Wszystko, co ci miała do zakomunikowania, sprowadza się do jednego: bała się, że Jorgensen spróbuje się do niej dobrać, jeśli wróci do domu, i że jest dość pijana, by mu ulec.

- Przecież ma matkę!

- To lepsza rodzinka. Możesz...

W drzwiach, mrugając oczami od światła, stanęła niepewnie Dorota Wynant w nocnej koszuli o wiele na nią za dużej.

- Mogę wejść na chwilkę? - zapytała. - Boję się sama.

- Jasne.

Podeszła i zwinęła się koło mnie na kanapie. Nora wstała, żeby jej przynieść coś do okrycia.

6

Jedliśmy wczesnym popołudniem we troje śniadanie, kiedy zadzwonili Jorgensenowie. Nora odebrała telefon i wróciła z sypialni starając się nie okazać po sobie podniecenia.

- Dzwoniła twoja matka - poinformowała Dorotę. Są na dole. Powiedziałam, żeby weszli na górę.

- Niech to diabli - odparła Dorota. - Żałuję, że do niej zadzwoniłam.

- Równie dobrze moglibyśmy mieszkać w hallu - dorzuciłem.

- On wcale nie myśli tego, co mówi - powiedziała Nora.

Poklepała Dorotę po plecach. Rozległ się dzwonek. Poszedłem otworzyć. Osiem lat nie poczyniło zbytniego spustoszenia w wyglądzie Mimi. Była bardziej dojrzała, bardziej efektowna - to wszystko. Wzrostem górowała nad swoją córką, jej blond włosy miały żywszy odcień. Śmiejąc się wyciągnęła do mnie obydwie ręce.

- Wesołych świąt. Miło cię znowu zobaczyć po tylu latach. To jest mój mąż. Pan Charles, Chrystian.

- I ja się cieszę, że cię widzę, Mimi - powiedziałem, po czym wyciągnąłem dłoń do Jorgensena.

Co najmniej pięć lat młodszy od swojej żony, Jorgensen był wysokim, szczupłym, prosto się trzymającym, smagłym mężczyzną, starannie i szykownie ubranym, o gładkich włosach i wypomadowanych wąsikach. Ukłonił się w pas.

- Miło mi pana poznać.

Miał ciężki germański akcent i smukłą muskularną dłoń.

Weszliśmy do pokoju. Mimi, po dopełnieniu prezentacji, zaczęła przepraszać Norę za najście.

- Chciałam się zobaczyć z pani mężem po tylu latach - powiedziała. - Przy tym wiedziałam, że jedynym sposobem dotarcia gdziekolwiek na czas z moją córką jest fizyczny przymus. - Zwróciła się z uśmiechem do Doroty: - Może byś się ubrała, złotko.

Złotko odburknęło ustami pełnymi grzanki, że święta czy nie święta, nie widzi powodu do marnowania jeszcze jednego popołudnia u ciotki Alicji.

- Gilbert na pewno nie pójdzie.

Mimi stwierdziła, że Asta jest ślicznym psem, po czym zapytała, czy przypadkiem nie wiem, gdzie może się podziewać jej były mąż.

- Nie.

Mimi bawiła się dalej z psem.

- Jest pomylony, kompletnie pomylony. Żeby znikać w takim momencie! Nic dziwnego, że policja uważała z początku, że musiał w tym maczać palce.

- A co teraz uważa? - zapytałem. Podniosła na mnie wzrok.

- Nie czytałeś gazet?

- Nie.

- Podobno to niejaki Morelli. Gangster. On ją zabił. Był jej kochankiem.

- Złapali go?

- Jeszcze nie, ale to on ją zabił. Chciałabym odnaleźć Clyde'a. Macaulay nie chce mi nic pomóc. Twierdzi, że nie ma pojęcia, gdzie Clyde się podziewa, ale to przecież śmieszne. Jest jego pełnomocnikiem i w ogóle, zresztą wiem dobrze, że się z nim kontaktuje. Uważasz, że Macaulay jest godny zaufania?

- Jest adwokatem Clyde'a - odparłem. - Nie widzę powodu, dlaczego ty byś mu miała ufać.

- Tak i myślałam. - Przesunęła się na kanapie. - Siadaj. Mam do ciebie milion spraw.

- Może byśmy się najpierw czegoś napili?

- Dla mnie może być cokolwiek, byle nie ajerkoniak - powiedziała. - Szkodzi mi na wątrobę.

Kiedy wróciłem z trunkami, Nora i Jorgensen popisywali się jedno przed drugim swoją francuszczyzną, Dorota nadal udawała, że je, a Mimi znowu bawiła się z psem. Rozdałem szklaneczki i usiadłem koło Mimi.

- Masz uroczą żonę - zauważyła.

- Podoba ci się? Mnie też.

- Powiedz mi prawdę, Nick: czy uważasz, że Clyde jest naprawdę pomylony? Rozumiesz, pomylony na tyle, że powinno się coś z tym zrobić?

- Skąd mogę wiedzieć?

- Martwię się ze względu na dzieci - oznajmiła. - Ja nie mam żadnych roszczeń, w umowie rozwodowej zostało wszystko uregulowane. Ale dzieci! Zostaliśmy bez centa, martwię się ze względu na nie. Jeżeli jest naprawdę pomylony, to gotów wszystko przeputać i zostawić je na lodzie. Czy uważasz, że powinnam coś zrobić?

- Chciałabyś go zamknąć w domu wariatów?

- N-nie - powiedziała wolno - ale chciałabym z nim pomówić. - Położyła mi rękę na ramieniu. - Ty byś go znalazł.

Potrząsnąłem głową.

- Nie chcesz mi pomóc, Nick? Byliśmy przecież przyjaciółmi.

Jej wielkie niebieskie oczy przybrały wyraz łagodny i błagalny. Dorota przyglądała nam się podejrzliwie z końca stołu.

- Na miłość boską, Mimi - powiedziałem. - W Nowym Jorku są setki detektywów. Weż któregoś. Ja się tym już nie zajmuję.

- Wiem, ale... Czy Dorota była wczoraj bardzo pijana?

- To raczej ja byłem pijany. Ona wydawała mi się zupełnie trzeźwa.

- Nie uważasz, że wyrosła na ładne stworzenie?

- Zawsze uważałem, że jest ładna. Zastanowiła się chwilę.

- To jeszcze dziecko, Nick - powiedziała.

- Co ma piernik do wiatraka? - zapytałem. Uśmiechnęła się.

- Może byś coś na siebie włożyła, Doro?

Dorota powtórzyła ponuro, że nie widzi powodu do marnowania jeszcze jednego popołudnia u ciotki Alicji. Teraz i Jorgensen zwrócił się do żony:

- Pani Charles była uprzejma zaproponować...

- Tak, tak - powiedziała Nora. - Czemu nie mieliby państwo zostać? Będzie parę osób. Nic nadzwyczajnego, ale...

Zamiast zakończenia zrobiła nieokreślony ruch szklaneczką.

- Bardzo bym chciała - odparła Mimi z namysłem - ale obawiam się, że Alicja...

- Zadzwoń i przeproś ją - zaproponował Jorgensen.

- Ja zadzwonię - zaofiarowała się Dorota. Mimi kiwnęła głową.

- Tylko bądź dla niej miła.

Dorota poszła do sypialni. Wszyscy od razu się rozpogodzili, Nora napotkała mój wzrok i mrugnęła wesoło, a ja musiałem zrobić dobrą minę, bo akurat patrzyła na mnie Mimi.

- Zdaje się, wcale nie chciałeś, żebyśmy zostali?

- Co znowu!

- Wszystko wskazuje, że kłamiesz. Ty zdaje się dosyć lubiłeś biedną Julię?

- Biedną Julię. To brzmi wspaniale w twoich ustach. Owszem, lubiłem.

Mimi położyła mi znowu rękę na ramieniu.

- Rozbiła moje małżeństwo z Clyde'em. Ma się rozumieć, nienawidziłam jej w tym czasie. Ale to było już tak dawno. Nie miałam do niej żadnego żalu idąc tam w piątek. I popatrz, Nick, znalazłam ją umierającą. Nie zasłużyła na to. To było straszne. Jeśli nawet miałam do niej jeszcze jakąś resztkę żalu, w tym momencie nie pozostało już nic prócz współczucia. Mówiąc: biedna Julia, to rzeczywiście chciałam powiedzieć.

- Nie mam pojęcia, do czego zmierzasz - odparłem. - Nie mam pojęcia, do czego wszyscy zmierzacie.

- Wszyscy? - powtórzyła. - Czy Dora też... Dorota wróciła z sypialni.

- Załatwione. Pocałowała matkę w usta i usiadła obok niej. Mimi, przeglądając się w lusterku, czy przypadkiem nie rozmazała jej szminki, zapytała:

- Nie była urażona?

- Nie, wytłumaczyłam jej. Co trzeba zrobić, żeby dostać cocktail?

- Podejść do stolika, na którym stoją butelki, i nala» sobie - poinformowałem.

- Za dużo pijesz - powiedziała Mimi.

- Nie tyle co Nick. Podeszła do stolika, który służył za bar. Mimi potrzasnęła głową.

- Te dzieci. Więc lubiłeś Julię Wolf?

- Nalać ci też, Nick? - zawołała Dorota.

- Proszę - odkrzyknąłem, po czym zwróciłem się do Mimi: - Owszem, lubiłem.

- Okropny jesteś, odpowiadasz zawsze półsłówkami - poskarżyła się. - Konkretnie. Lubiłeś ją tak jak mnie kiedyś?

- Masz na myśli te parę popołudni, kiedy razem zabijaliśmy nudę?

Jej śmiech był szczery

- To jest odpowiedź. - Zwróciła się do Doroty, która podeszła ze szklaneczkami. - Musisz sobie sprawić szlafrok w tym odcieniu, kochanie. Bardzo ci do twarzy w niebieskim.

Wziąłem szklaneczkę od Doroty i powiedziałem, że będę musiał się chyba ubrać.

7

Kiedy wyszedłem z łazienki, w sypialni była Nora z Dorotą. Nora czesała włosy, Dorota siedziała na brzegu łóżka, bawiąc się pończochą. Nora posłała mi całusa w lustrze. Miała bardzo szczęśliwą minę.

- Bardzo lubisz Nicka, co Noro? - zapytała Dorota.

- Jest zakutym Grekiem, ale przyzwyczaiłam się do niego.

- Charles to nie jest greckie nazwisko.

- Naprawdę nazywam się Charalambides - wyjaśniłem. - Kiedy mój ojciec przyjechał do Ameryki, gryzipiórek w Urzędzie Imigracyjnym na Ellis Island orzekł, że Charalambides to za długie nazwisko, za wiele zachodu z pisaniem, i ostrugał je tak, że zostało Charles. Mojemu ojcu było wszystko jedno. Mogli go nazwać równie dobrze panem X, byleby go wpuścili do Ameryki.

Dorota nie spuszczała ze mnie oczu.

- Nigdy nie wiem, kiedy kłamiesz. - Zaczęła naciągać pończochę, zatrzymała się. - Czego mamusia chce od ciebie?

- Nic złego. Próbuje ze mnie wydusić, ile się da. Chciałaby się dowiedzieć, co robiłaś i mówiłaś wczoraj wieczorem.

- Tak myślałam. I co jej powiedziałeś?

- Co jej mogłem powiedzieć? Nic nie mówiłaś, nic nie robiłaś.

Ze zmarszczonym czołem zamyśliła się nad moimi słowami, ale kiedy się wreszcie odezwała, chodziło jej o coś zupełnie innego:

- Nie wiedziałam, że coś cię łączyło z mamusią. Naturalnie byłam dzieckiem i nie rozumiałabym nic i tak. Ale nawet nie wiedziałam, że jesteście po imieniu.

Nora odwróciła się od lustra ze śmiechem.

- No wreszcie do czegoś dochodzimy. - Zrobiła ruch grzebieniem w stronę Doroty. - Mów dalej, kochanie.

Dorota powiedziała z powagą:

- Naprawdę nie wiedziałam.

Byłem zajęty wyciąganiem szpilek, którymi pospinano koszulę w pralni.

- A co teraz wiesz? - zapytałem.

- Nic - odparła wolno i jej twarz nabiegła czerwienią - ale się domyślam.

Pochyliła się nad pończochą.

- Domyślaj się, domyślaj - burknąłem. - Głuptas jesteś, ale nie rób zaraz takiej zakłopotanej miny. Nie twoja wina, że masz kosmate myśli.

Podniosła głowę i parsknęła śmiechem, ale kiedy zapytała: „Uważasz, że jestem bardzo podobna do mamusi?” - jej głos brzmiał serio.

- Nie dziwiłbym się zbytnio.

- Ale czy tak uważasz?

- Chcesz usłyszeć, że nie. Więc nie.

- I ja muszę z nim żyć - wtrąciła wesoło Nora. - Nie ma na niego sposobu.

Skończyłem się ubierać pierwszy i wyszedłem do salonu. Mimi siedziała na kolanach Jorgensena. Wstała i zapytała:

- Co dostałeś na gwiazdkę?

- Nora dała mi zegarek.

Pokazałem jej. Powiedziała, że jest śliczny. Rzeczywiście był.

- A co ty jej dałeś?

- Naszyjnik.

Jorgensen zapytał: „Czy można” - i wstał zrobić sobie cocktail. Rozległ się dzwonek. Wpuściłem Quinnów i Margot Innes, przedstawiłem ich Jorgensenom. Nora i Dorota skończyły się wreszcie ubierać i wyszły z sypialni. Quinn przypiął się z miejsca do Doroty. Przyszedł Larry Crowley z dziewczyną imieniem Denis, a parę minut później Edgesowie. Wygrałem od Margot trzydzieści dwa dolary w tryktraka, ale powiedziała, że mi zapłaci później. Dziewczyna imieniem Denis musiała wyjść do sypialni i położyć się na chwilę. Trochę po szóstej Alicja Quinn, przy pomocy Margot, oderwała swojego męża od Doroty i powlokła na jakieś spotkanie. Potem poszli Edgesowie. Mimi nałożyła płaszcz, ubrała męża i córkę.

- To trochę spóźnione zaproszenie - powiedziała - ale może wpadlibyście do nas jutro na kolację?

- Oczywiście - odparła Nora.

Pożegnaliśmy się, wymieniliśmy parę grzecznościowych uwag i Jorgensenowie wyszli. Nora zamknęła za nimi drzwi i oparła się o nie plecami.

- Rany, ale to przystojny facet - powiedziała.

8

Jak dotąd, znałem swoje miejsce w sprawie Wolf-Wynant-Jorgensen i wiedziałem, co mam robić. To znaczy, wiedziałem, że nie ma dla mnie w tej sprawie miejsca i że nic nie powinienem robić. Kiedy jednak wracając do domu o czwartej nad ranem następnego dnia wstąpiliśmy do Reubena na - kawę i Nora rozpostarła gazetę, znalazła na jednej z kolumn towarzyskich następującą wzmiankę: „Nick Charles, były as Wszech-amerykańskiej Agencji Detektywistycznej, przybył z Zachodniego Wybrzeża, żeby się zająć sprawą zabójstwa Julii Wolf”. A kiedy sześć godzin później, potrząsany przez Norę, otworzyłem oczy i usiadłem na łóżku, w drzwiach sypialni stał mężczyzna z pistoletem w ręce.

Był to tęga wy, smagły, jeszcze dość młody osobnik średniego wzrostu, o szerokich szczękach i wąsko osa dzonych oczach. Miał na sobie czarny melonik, czarne palto, odrobinę za ciasne, ciemny garnitur i czarne pantofle - wszystko wyglądające tak, jakby zostało kupione przed piętnastoma minutami. Pistolet, o tępej czarnej lufie kalibru 38, spoczywał niedbale w jego dłoni, w nic specjalnie nie wycelowany. Nora tłumaczyła:

- Wepchnął się na siłę, Nick. Powiedział, że musi...

- Muszę z panem pogadać - powiedział mężczyzna z pistoletem. - Muszę pogadać i już.

Miał niski, chrapiący głos. Zdążyłem się tymczasem otrząsnąć ze snu. Mrugając oczami popatrzyłem na Norę. Była podekscytowana, ale nie wyglądała na przestraszoną. Można by pomyśleć, że śledzi konia, na którego postawiła i który wychodzi na prostą, prowadząc o głowę.

- Dobra, niech pan mówi - powiedziałem. - Ale nie mógłby pan przedtem schować tej pukawki? Mojej żonie to nie robi różnicy, ale ja jestem w ciąży, a nie chciałbym, żeby dziecko się urodziło z...

Uśmiechnął się dolną wargą.

- I bez tego wiem, że z pana twardy facet. Słyszałem o panu. - Schował pistolet do kieszeni palta. - Shep Morelli jestem.

- Nigdy o panu nie słyszałem - odrzekłem. Zrobił krok w głąb pokoju i jął energicznie kręcić głową.

- To nie ja stuknąłem Julię.

- Może i nie pan, ale przyszedł pan z tą wiadomością pod niewłaściwy adres. Nie mam z tym nic wspólnego.

- Nie widziałem jej od trzech miesięcy - poinformował mnie. - Zerwaliśmy ze sobą.

- Niech pan to powie policji.

- Co bym jej miał robić krzywdę? Zawsze trzymała ze mną sztamę.

- To byczo - odparłem. - Ale tutaj nie znajdzie pan kupca na swój towar.

- Pan posłucha. - Podszedł jeden krok w stronę łóżka. - Studs Burkę mówi, że z pana był morowy facet. Dlatego tu przyszedłem...

- Jak się ma Studs? - zapytałem. - Nie widziałem go, odkąd poszedł na odsiadkę w dwudziestym trzecim czy dwudziestym czwartym roku.

- Dobrze. Chciałby się z panem zobaczyć. Ma knajpę na Czterdziestej Dziewiątej Zachodniej Ulicy. „Pod Fuzlem” się nazywa... Pan posłucha: czego prawo się mnie czepia? Ubzdurali sobie, że to ja ją stuknąłem? Czy chcą mnie wrobić w jeszcze jedną sprawę?

Potrząsnąłem głową.

- Powiedziałbym panu, gdybym wiedział. Niech pan nie wierzy gazetom, nie mam z tym nic wspólnego. Niech pan zapyta policji.

- To by był dopiero numer. - Uśmiechnął się dolną wargą. - Najlepszy numer w moim życiu. Tutaj pan kapitan się przeleżał trzy tygodnie w szpitalu, bośmy się trochę poprztykali. Chłopaki tylko czekają z pytaniami: aż ich pałki świerzbią, żeby mnie pomacać, a ja się zjawiam jakby nigdy nic. - Wyciągnął otwartą dłoń. - Z sercem do pana przychodzę. Studs mówi, że pan jest swój chłop. Więc niech pan będzie swój chłop.

- Jestem swój chłop - zapewniłem go. - Gdybym cokolwiek wiedział...

Rozległo się trzykrotne ostre dudnienie w drzwi od korytarza. Nim ucichło, pistolet znalazł się w ręce Morellego. Jego oczy zdawały się biegać we wszystkie strony naraz, głos zabrzmiał jak metaliczne warknięcie z głębi piersi:

- No?

- A bo ja wiem. - Usiadłem trochę wyżej na łóżku i wskazałem palcem pistolet w jego dłoni. - Pan ma pukawkę, pan tu rządzi.

Pistolet był wycelowany dokładnie w moją pierś. Słyszałem łomotanie krwi w uszach, czułem, jak drętwieją mi wargi. Powiedziałem:

- Nie ma drabinki przeciwpożarowej. Wysunąłem lewą rękę w strony Nory, która siedziała na drugim brzegu łóżka. Pięści załomotały znowu w drzwi, rozległ się niski głos:

- Otwierać! Policja!

Dolna warga Morellego uniosła się tak, że zachodziła na górną, białka jego oczu ukazały się zza tęczówek.

- Ty sukinsynu jeden - powiedział wolno, prawie jakby mnie żałował.

Przesunął nieznacznie stopy, rozstawiając szerzej nogi. W zamku zazgrzytał klucz. Wyrżnąłem lewą pięścią Norę tak, że poleciała w kąt pokoju. Poduszka, którą prawą ręką cisnąłem w pistolet Morellego, wydawała się lekka, jakby nic nie ważyła; leciała powoli jak kawałek bibułki. Żaden dźwięk przedtem ani potem nie zahuczał tak głośno jak wystrzał z pistoletu Morellego. Coś mnie uderzyło w lewy bok, nim zdążyłem się rzucić na ziemię. Złapałem Morellego za kostkę i pociągnąłem za sobą na podłogę. Wywrócił się na mnie i okładał mnie kolbą pistoletu, dopóki nie oswobodziłem ręki i nie zacząłem go walić w sam dół brzucha.

Do pokoju wpadli mężczyźni i rozdzielili nas. Minęło dobre pięć minut, zanim ocuciliśmy Norę. Usiadła na łóżku, trzymając się za policzek i rozglądając po pokoju, dopóki nie dostrzegła Morellego stojącego między dwoma tajniakami w bransoletce na prawej ręce. Twarz miał zakrwawioną, bo tajniacy zabawili się trochę jego kosztem. Nora łypnęła na mnie złym okiem.

- Ty idioto jeden - powiedziała. - Musiałeś mnie rąbnąć w łeb? Wiedziałam, że się z nim rozprawisz, ale chciałam to zobaczyć.

Jeden z policjantów parsknął śmiechem.

- Rany Jezusa - powiedział z podziwem. - Kobitka z charakterem, jak Boga kocham.

Uśmiechnęła się do niego i wstała. Spojrzała na mnie i uśmiech zamarł na jej twarzy.

- Nick, ty jesteś...

Oświadczyłem, że to nic, i rozpiąłem resztki piżamy. Kula Morellego wyżłobiła pod moją lewą sutką rowek długości może dziesięciu centymetrów. Rana solidnie krwawiła, ale nie była głęboka.

- Pieskie szczęście - powiedział Morelli. - Parę centymetrów różnicy i miałby pan za swoje.

Policjant, który podziwiał przed chwilą Norę - był to rosły rudawy mężczyzna w wieku czterdziestu ośmiu,: pięćdziesięciu lat, w popielatym garniturze, który nie bardzo na nim leżał - trzepnął Morellego w usta. Dyrektor hotelu, Keyser, oznajmił, że wezwie doktora i podszedł do telefonu. Nora pobiegła do łazienki po ręczniki. Przyłożyłem ręcznik do rany i wyciągnąłem się na łóżku.

- Nic mi nie będzie. Nie zaprzątaj sobie tym głowy, dopóki nie przyjdzie doktor. Czemu zawdzięczam, żeście panowie akurat tutaj wpadli?

Policjant, który trzepnął Morellego, odrzekł:

- Ano, dowiedzieliśmy się, że to miejsce spotkań rodziny Wynantów, adwokata i w ogóle wszystkich, więc pomyśleliśmy sobie, że dobrze by było pokapować, a nuż i Wynant się zjawi. No i dzisiaj rano Mack, który jak raz miał dyżur, patrzy, a tu ten ptaszek. Więc zadzwonił do nas, wzięliśmy pana Keysera i jedziemy na górę. Miał pan szczęście.

- Cholerne, bo inaczej może bym w ogóle nie został postrzelony.

Zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem. Miał jasnoszare, wodniste oczy.

- Ten ptaszek to pański kumpel?

- Pierwszy raz go widzę na oczy.

- Czego chciał od pana?

- Powiedzieć mi, że to nie on stuknął Julię Wolf.

- A co pan ma z tym wspólnego?

- Nic.

- A on myślał, że co?

- Zapytajcie jego. Ja nie wiem.

- Pytam pana.

- Może pan długo pytać.

- Wobec tego zapytam o co innego: zezna pan pod przysięgą, że do pana strzelał?

- Nie odpowiem na to w tej chwili. Może to był nieszczęśliwy wypadek.

- Dobra, nie ma pośpiechu. Zdaje się, że będziemy musieli pana zapytać o więcej rzeczy, niż myślałem. - Zwrócił się do jednego ze swoich towarzyszy (było ich czterech): - Przetrząśniemy melinę.

- Nie macie nakazu rewizji - zaprotestowałem.

- Co pan powie? Bierz się do roboty, Andy.

Zabrali się do rewidowania apartamentu.

Przyszedł doktor - bezbarwny, niepozorny człowieczek z sapką - pocmokał nad moim bokiem, posiąkał nosem, zatamował krew, obandażował mnie i powiedział, że nie ma się czym przejmować, ale muszę poleżeć parę dni w łóżku. Nikt mu nic nie wyjaśnił. Policjanci nie pozwolili mu opatrzyć Morellego. Wychodząc miał jeszcze bardziej bezbarwny i niepozorny wygląd. Wysoki rudy wrócił z salonu z dłońmi ukrytymi za plecami. Odczekał, aż doktor wyjdzie, po czym zapytał:

- Ma pan pozwolenie na broń?

- Nie.

- A to co tu robi?

Wyciągnął zza pleców pistolet, który odebrałem Dorocie Wynant. Cóż miałem powiedzieć.

- Słyszał pan o ustawie Sullivana? - zapytał.

- Słyszałem.

- Więc wie pan, co panu grozi. To pański pistolet?

- Nie.

- A czyj?

- Spróbuję sobie przypomnieć.

Schował pistolet do kieszeni i usiadł na fotelu koło łóżka.

- Niech pan posłucha, panie Charles - powiedział. - Coś mi się zdaje, że obydwaj źle podeszliśmy do sprawy. Nie mam ochoty iść z panem na udry, a pan też chyba nie ma ochoty zadzierać ze mną. Ta dziura w boku na pewno nie poprawiła panu samopoczucia, więc nie będę pana dłużej męczył. Niech pan trochę odpocznie, potem może łatwiej dojdziemy do porozumienia.

- Dziękuję - odparłem i byłem mu rzeczywiście wdzięczny. - Napiją się panowie?

- Jasne - powiedziała Nora i podniosła się z brzegu łóżka.

Wysoki odprowadził ją wzrokiem, kiedy wychodziła. Potrząsnął z podziwem głową. W jego głosie brzmiał również podziw:

- Rany, ale z pana szczęściarz. - Wyciągnął raptownie rękę. - Nazywam się Guild, John Guild.

- Moje nazwisko pan zna.

Wymieniliśmy uścisk dłoni. Nora wróciła z syfonem, butelką szkockiej whisky i kilkoma szklaneczkami na tacy. Chciała dać cocktail Morellemu, ale Guild ją powstrzymał.

- Bardzo ładnie z pani strony, ale to jest sprzeczne z przepisami. Alkohol i narkotyki wolno podawać aresztantom tylko na zlecenie lekarza. - Popatrzył na mnie. - Dobrze mówię?

Odparłem, że dobrze. Wypiliśmy. Guild odstawił pustą szklaneczkę i wstał.

- Muszę wziąć ze sobą tę pukawkę, ale niech pan się nic nie przejmuje. Będzie dosyć czasu, żeby pogadać, jak pan przyjdzie do siebie. - Ujął dłoń Nory i pochylił się nad nią w niezgrabnym ukłonie. - Mam nadzieję, że nie wzięła mi pani za złe tego, co powiedziałem przed chwilą. To prawda.

Nora umie się miło uśmiechać. Odbarzyła go jednym ze swoich najmilszych uśmiechów.

- Za złe? Bardzo mi się to podobało.

Wypuściła policjantów i aresztanta. Keyser wyszedł już parę minut wcześniej.

- Jest słodki - oświadczyła wróciwszy od drzwi. - Boli bardzo?

- Nie.

- To wszystko moja wina?

- Nonsens. Może byśmy wypili jeszcze po jednym? Nalała mi.

- Nie radziłabym ci dzisiaj za dużo pić.

- Nie będę - obiecałem. - Zjadłbym wędzoną rybkę na śniadanie. Aha, i skoro nasze kłopoty skończyły się na jakiś czas, zadzwoń, żeby przyprowadzili na górę naszego brytana. A telefonistce powiedz, żeby nie łączyła żadnych rozmów.

- Co zeznasz policji o tym pistolecie Doroty? Będziesz to musiał jakoś wytłumaczyć, nie?

- Jeszcze nie wiem.

- Powiedz mi prawdę, Nick: zachowałam się bardzo głupio?

Potrząsnąłem głową. - W miarę.

Parsknęła śmiechem, rzuciła: „Ty grecka glisto” - i podeszła do telefonu.

9

- Popisujesz się i tyle - mówiła Nora. - I po co ci to? Ja wiem, że kule się ciebie nie imają. Nie musisz mi tego dowodzić.

- Nic mi nie będzie, jak wstanę.

- Jak poleżysz dzień w łóżku, też ci nic nie będzie. Doktor powiedział...

- Jakby miał o czymkolwiek pojęcie, toby się przede wszystkim wyleczył ze swojej sapki.

Usiadłem na łóżku i spuściłem nogi na podłogę. Asta połachotała mi stopy językiem. Nora przysunęła pantofle i szlafrok.

- Dobrze, mądralo. Wstań i wykrwaw się na dywan.

Wstałem ostrożnie i wszystko było w porządku; musiałem tylko uważać na lewy bok i trzymać się z dala od Asty.

- Pomyśl realnie - powiedziałem. - Nie miałem najmniejszej ochoty zadawać się z tymi ludźmi i w dalszym ciągu nie mam, ale dużo mi z tego przyszło. Teraz już nie mogę się wyplątać. Muszę trochę poniuchać.

- Wyjedźmy - zaproponowała. - Pojedźmy na tydzień na Bermudy albo do Hawany. Albo wracajmy do San Francisco.

- I tak musiałbym opowiedzieć policji jakąś historyjkę o tym pistolecie. A jeśli się okaże, że z niego została zastrzelona Julia? Jeszcze tego nie wiedzą, ale niedługo będą wiedzieli.

- Myślisz, że to naprawdę ten pistolet?

- To są przypuszczenia. Pójdziemy wieczorem do Jorgensenów i...

- Ani mi się śni. Czyś ty zupełnie oszalał? Jeśli, chcesz się z kimś zobaczyć, to ściągnij go tutaj.

- To nie będzie to samo. - Objąłem ją ramieniem. - Przestań myśleć o tym draśnięciu. Czuję się i zupełnie dobrze.

- Popisujesz się - powiedziała. - Chcesz wszystkim pokazać, że jesteś bohaterem, którego nawet kule nie powstrzymają...

- Nie bądź złośliwa.

- Właśnie, że będę. Nie pozwolę ci... Zamknąłem jej usta dłonią.

- Chcę się przyjrzeć Jorgensenom w rodzinnyi gronie, chcę się spotkać z Macaulayem i chcę odwiedzić Studsa Burke'a. Za długo mnie poszturchiwane Teraz ja poszturcham innych.

- Ale z ciebie uparty osioł! - poskarżyła się. - Jest dopiero piąta. Poleź na razie, powiem ci, jak będzie czas się ubierać.

Wyciągnąłem się wygodnie na kanapie w salonie! Kazaliśmy przysłać na górę popołudniowe gazety. Morelli, jak się okazało, postrzelił mnie - dwukrotnie, według jednej gazety, trzykrotnie według drugiej - i w momencie, gdy go chciałem aresztować za zabójstwo Julii Wolf, i teraz jestem zbyt bliski śmierci, by kogokolwiek przyjmować, a nawet zostać przewieziony do szpitala. Gazety zamieściły zdjęcie Morellego oraz moje w komicznym kapeluszu, w którym - jak sobie przypomniałem - chodziłem przed trzynastu laty, prowadząc dochodzenie w sprawie wybuchu na Wall Street. Następowały szczegóły dotyczące zabójstwa Julii Wolf, po większej części dosyć mętne. Byliśmy zajęci lekturą, kiedy zjawił się nasz stały gość, Dorota Wynant. Usłyszałem jej głos, ledwo Nora otwarła drzwi:

- Nie pozwolili mi zadzwonić na górę, więc się przekradłam. Błagam, nie wyrzucaj mnie. Pomogę ci pielęgnować Nicka. Mogę robić wszystko, proszę cię, Noro.

Norze udało się wtrącić:

- Wejdź.

Dorota weszła. Wybałuszyła na mnie oczy.

- Ależ gazety piszą...

- Wyglądam na umierającego? Co ci się stało? Dolną wargę miała nabrzmiałą i rozciętą w kąciku ust, na jednym policzku siniak, na drugim ślady dwu ostrych paznokci, a oczy czerwone i zapuchnięte.

- Mamusia mnie tak urządziła - odparła. - Patrz. Zrzuciła palto na podłogę, urwała guzik rozpinając sukienkę, po czym wyjęła rękę z rękawa i ściągnęła sukienkę, żeby mi pokazać plecy. Na ramieniu miała ciemne siniaki, plecy poznaczone długimi czerwonymi pręgami. Rozpłakała się.

- Widzisz?

Nora objęła ją ramieniem.

- Biedne dziecko.

- Za co cię pobiła? - zapytałem.

Odwróciła się od Nory i uklękła na podłodze koło kanapy. Asta podeszła ją obwąchać.

- Myślała, że przyszłam... że przyszłam tutaj z powodu tej historii z tatusiem i Julią Wolf. - Łkanie przerywało jej słowa. - Dlatego za mną przyleciała... żeby się dowiedzieć... i doszła do przekonania, że się myli... Przekonałeś ją, że... że nic cię to nie obchodzi, tak samo jak mnie... I wszystko było dobrze, dopóki nie zobaczyła popołudniowych gazet... Teraz już miała pewność... pewność, że ją okłamałeś... Biła mnie, żeby ze mnie wydusić, co ci powiedziałam.

- I wydusiła coś?

- Nie mogłam jej nic powiedzieć. Nie mogłam... nie mogłam jej przecież powiedzieć o Chrystianie. Nie mogłam jej nic powiedzieć.

- A on był przy tym?

- Tak.

- I pozwolił cię tak zbić?

- Ależ on... on jej nigdy nie przeszkadza.

- Na miłość boską - zwróciłem się do Nory - daj; nam coś do picia.

- Jasne.

Nora podniosła płaszcz Doroty i przerzuciwszy go przez oparcie fotela wyszła do kuchenki.

- Proszę cię, pozwól mi tu zostać, Nick - powici działa Dorota. - Nie będziesz miał ze mną żadnyclj kłopotów, słowo daję. Zresztą sam mówisz, że po winnam się wynieść z domu. Pamiętasz, sam mówiłeś, a ja nie mam gdzie iść. Proszę cię.

- Spokojnie. Nad tym trzeba się dobrze zastanowić. Widzisz, ja się boję Mimi tak samo jak ty. Co ona sobie myśli? Że coś mi mogła powiedzieć?

- Musi coś wiedzieć, coś dotyczącego morderstwa, i uważa, że ja to też wiem. Ale ja nic nie wiem, Nick. Jak Boga kocham, nie wiem.

- Dużo nam z tego przyjdzie - westchnąłem. - Ale posłuchaj, siostrzyczko. Coś przecież wiesz, od tego zaczniemy. Tylko mów wszystko jak na spowiedzi, inaczej się z tobą nie bawię.

Zrobiła taki ruch, jakby się chciała przeżegnać.

- Przysięgam.

- To ładnie. Napijmy się. - Wzięliśmy szklaneczki od Nory. - Powiedziałaś jej, że się wynosisz z domu?

- Nie, w ogóle nic nie mówiłam. Może do tej chwili myśli, że jestem w swoim pokoju.

- To już coś.

- Ale nie każesz mi wracać? - krzyknęła. Nora odezwała się znad szklaneczki:

- Nie możemy dziecka narażać na takie traktowanie, Nick.

- Sza - powiedziałem. - Sam nie wiem. Przychodzi mi tylko do głowy, że jeśli mamy tam iść na kolację, to może rzeczywiście lepiej, żeby Mimi nie wiedziała...

Dorota zmierzyła mnie przerażonym wzrokiem, a Nora rzuciła:

- Nie wyobrażaj sobie, że pójdę z tobą do Mimi.

Teraz wyrwała się Dorota:

- Ależ mamusia was się wcale nie spodziewa. Nie wiem nawet, czy będzie w domu. W gazetach napisali, że jesteś umierający. Nie spodziewa się was.

- Tym lepiej - powiedziałem. - Zrobimy jej niespodziankę.

Przysunęła tuż do mnie nagle pobladłą twarz, z podniecenia oblewając mi rękaw cocktailem.

- Nie idź tam, nie możesz tam iść. Posłuchaj mnie, posłuchaj Nory. Nie możesz tam iść. - Obróciła bladą twarz do Nory. - Prawda, że nie może. Powiedz sama.

Nora, nie odrywając ciemnych oczu od mojej twarzy, odparła:

- Poczekaj, Doroto. Sam powinien wiedzieć, jak będzie najlepiej. Jak, Nick?

Zrobiłem do niej minę.

- Sam błądzę po omacku. Jeśli chcesz, żeby Dorota tutaj została, to niech zostanie. Może spać z Astą. Ale reszta należy do mnie. Nie wiem jeszcze, co zrobię, bo nie wiem, w co mnie chcą wrobić. Muszę dopiero wyniuchać. Po swojemu.

- Nie będziemy ci przeszkadzały - powiedziała Dorota. - Prawda, Noro?

Nora wpatrywała się we mnie nadal bez słowa. Zwróciłem się do Doroty:

- Skąd wzięłaś ten pistolet? Tylko bez żadnych historyjek.

Oblizała dolną wargę i oblała się rumieńcem. Odchrząknęła.

- Uważaj, co mówisz - ostrzegłem. - Jeśli mi spróbujesz znów opowiadać głodne kawałki, zadzwonię do Mimi, żeby po ciebie przyszła.

- Daj jej szansę - wtrąciła Nora. Dorota chrząknęła znowu.

- Czy... czy mogłabym ci opowiedzieć coś, co mi się przydarzyło, kiedy byłam małą dziewczynką?

- Czy to ma coś wspólnego z pistoletem?

- No, nie bardzo, ale pomoże ci zrozumieć...

- Nie teraz. Kiedy indziej. Skąd wzięłaś ten pistolet?

- Powinieneś mi pozwolić. Zwiesiła głowę.

- Skąd wzięłaś ten pistolet? Głos jej był ledwo słyszalny.

- Od tego faceta w knajpie.

- No, wiedziałem, że w końcu dowiemy się prawdy - zauważyłem.

Nora zmarszczyła czoło i potrząsnęła głową w moją stronę.

- Już dobrze, dobrze. W jakiej knajpie? Dorota podniosła głowę.

- Nie wiem. Zdaje się, że to było na Dziesiątej Alei. Ale będzie wiedział ten wasz znajomy, Harrison Quinn. On mnie tam zaprowadził.

- Spotkałaś się z nim po wyjściu od nas?

- Tak.

- Przypadkiem, co? Popatrzyła na mnie z wyrzutem.

- Usiłuję ci powiedzieć prawdę, Nick. Umówiłam się z nim w klubie „Pod Palmą”. Zapisał mi adres na kartce. Po wyjściu od was spotkałam się z nim i włóczyliśmy się od lokalu do lokalu. W końcu wylądowaliśmy w tej knajpie, gdzie dostałam pistolet. To była okropna spelunka. Możesz go zapytać, czy nie mówię prawdy.

- Quinn ci się wystarał o ten pistolet?

- Nie, on był już nieprzytomny. Zasnął z głową na stole. Zostawiłam go tam. Obiecali, że go odwiozą do domu.

- A pistolet?

- Właśnie chcę o tym mówić. - Jej twarz zaczynała znowu nabiegać czerwienią. - Quinn mi powiedział, że to bandycka melina. Dlatego chciałam tam koniecznie iść. I kiedy zasnął, wdałam się w rozmowę z jakimś typem. Wyglądał na diablo niebezpiecznego. Byłam jak urzeczona. I przez cały czas nie chciałam wracać do domu, chciałam wrócić do was, ale nie wiedziałam, czy mnie przyjmiecie. - Twarz miała już całą w wypiekach, z zakłopotania język jej się plątał. - I przyszło mi do głowy, że jak... jak będziesz myślał, że jestem w opałach... A przy tym nie czułabym się tak głupio... Więc zapytałam tego gangstera, czy kto to był, czy mi nie mógłby sprzedać pistoletu albo przynajmniej powiedzieć, gdzie mogę kupić. Z początku myślał, że żartuję, i śmiał się, ale go zapewniłam, że nic podobnego. Nie przestał się śmiać, ale powiedział, że zobaczy. Wrócił z wiadomością, że i owszem, mógłby się wystarać o pistolet, i zapytał, ile zapłacę. Miałam niedużo pieniędzy, więc mu zaproponowałam bransoletkę, ale pewnie myślał, że jest nic niewarta, bo powiedział, że nie, muszę zapłacić gotówką. W rezultacie dałam mu dwanaście dolarów, wszystko, co miałam, oprócz dolara, którego sobie zostawiłam na taksówkę, a on dał mi pistolet. Potem przyjechałam do was i zmyśliłam tę historyjkę, że nie chcę wracać do domu, bo się boję Chrystiana.

Skończyła jednym tchem, po czym westchnęła z ulgą, że to już koniec.

- Więc Chrystian wcale się do ciebie nie zalecał? Zagryzła wargę.

- I owszem, ale... ale nie tak bardzo. - Położyła mi obydwie ręce na ramieniu, jej twarz niemal dotykała mojej. - Musisz mi wierzyć. Nie opowiadałabym ci przecież tego wszystkiego, nie robiłabym z siebie takiej nędznej, głupiej blagierki, gdyby to nie była prawda.

- Rozsądniej byłoby nie wierzyć - odrzekłem. - Dwanaście dolarów to za mało. Ale zostawmy to na razie. Czy wiedziałaś, że Mimi wybiera się tamtego dnia do Julii Wolf?

- Nie. Nie wiedziałam nawet, że szuka tatusia. Nic mi nie mówili, gdzie się wybierają.

- Nie mówili?

- Tak. Chrystian wyszedł razem z nią.

- O której to było? Zmarszczyła czoło.

- Musiała dochodzić trzecia, w każdym razie było po wpół do trzeciej. Tak, o wpół do trzeciej się umówiłam na zakupy z Elsie Hamilton i ubierałam się na gwałt, bo już byłam spóźniona.

- Wrócili razem?

- Nie wiem. Byli już obydwoje w domu, kiedy wróciłam.

- O której wróciłaś?

- Jakoś po szóstej. Nick, chyba nie myślisz, że oni... Och, przypomniałam sobie coś, co mamusia powiedziała ubierając się. Nie słyszałam, co mówił Chrystian, ale ona odparła tym swoim tonem francuskiej królowej, który czasem przybiera, wiesz: „Jak ją poproszę, na pewno mi powie”. Więcej nie słyszałam. Czy to ma jakieś znaczenie?

- Opowiedziała ci o morderstwie, kiedy wróciłaś do domu?

- No, powiedziała, że ją znalazła, że jest wstrząśnięta, że była policja i w ogóle.

- Wyglądała na bardzo wzburzoną? Dorota potrząsnęła głową.

- Nie, była tylko trochę podenerwowana. Znasz mamusię. - Wpatrywała się we mnie przez chwilę, po czym spytała wolno: - Nie sądzisz chyba, że miała z tym coś wspólnego?

- A ty jak myślisz?

- Nie zastanawiałam się nad tym. Myślałam tylko o tatusiu. - Po chwili dodała poważnym tonem: - Jeśli on to zrobił, to dlatego że jest pomylony, ale ona potrafiłaby zabić człowieka z zimną krwią, gdyby chciała.

- Nie powiedziane, że to musi być któreś z nich - przypomniałem jej. - Policja aresztowała przecież Morellego. Po co ona szuka tatusia?

- Potrzebuje pieniędzy. Jesteśmy zrujnowani, Chrystian wszystko przepuścił. - Ściągnęła kąciki ust. - Prawdę mówiąc, wszyscy się do tego przyłożyliśmy, ale on wydawał najwięcej. Mamusia się boi, że ją rzuci, jak nie będzie miała pieniędzy.

- Skąd ty to wszystko wiesz?

- Słyszałam, jak rozmawiali.

- I sądzisz, że ją naprawdę rzuci? Kiwnęła z przekonaniem głową.

- Jeśli nie zdobędzie pieniędzy. Spojrzałem na zegarek i powiedziałem.

- Reszta będzie musiała poczekać do naszego powrotu. Możesz dzisiaj zostać na noc. Pewnie lepiej, żebyś nie wychodziła.

Popatrzyła na mnie niezadowolonym wzrokiem, ale nic nie powiedziała. Nora poklepała ją po ramieniu.

- Nie wiem, do czego on zmierza, Doroto, ale jeśli uważa, że powinniśmy iść na kolację, to prawdopodobnie wie, co robi. Nie kazałby mi...

Dorota z uśmiechem poderwała się z podłogi.

- Wierzę wam. Nie będę już robiła żadnych głupstw. Zadzwoniłem do recepcji i poprosiłem o przysłanie na górę poczty. Przyszło parę listów do Nory, jeden do mnie, parę spóźnionych kartek świątecznych (między innymi od Larry'ego Crowleya reprodukcja karty tytułowej numeru 1534 Małej Niebieskiej Serii Haldemana-Juliusa z czerwonym dopiskiem „Wesołych Świąt” i czerwonym podpisem Larry'ego, wszystko w wianuszku z ostrokrzewu wyrysowanym pod tytułem broszury: „Jak zrobić w domu analizę moczu”), parę notatek telefonistki z nazwiskami i numerami ludzi, którzy dzwonili zapytać o moje zdrowie, oraz telegram z Filadelfii:

NICK CHARLES

HOTEL NORMANDIE, NOWY JORK BĄDŹ TAK DOBRY POROZUMIEĆ SIĘ Z HERBERTEM MACAULAYEM W SPRAWIE ZABÓJSTWA JULII WOLF STOP PRZESYŁAM MU WYCZERPUJĄCE INSTRUKCJE STOP UKŁONY

CLYDE MILLER WYNANT

Włożyłem telegram do koperty, załączając informację, że właśnie go dostałem, i odesłałem wszystko przez boya do Wydziału Kryminalnego Komendy Policji.

10

W taksówce Nora zapytała:

- Na pewno czujesz się dobrze?

- Jasne.

- I nie zmęczy cię to za bardzo?

- Czuję się zupełnie dobrze. Co myślisz o historii Doroty?

Zawahała się.

- Nie wierzysz jej?

- Niech Bóg broni, wierzę... Przynajmniej dopóki się nie przekonam, że kłamie.

- Masz w takich sprawach większe doświadczenie ode mnie. Ale zdaje się, że w każdym razie starała się powiedzieć prawdę.

- Znacznie bardziej fantastyczne historyjki można usłyszeć od ludzi, którzy się starają mówić prawdę. To niełatwa sprawa, kiedy się człowiek raz odzwyczai.

- Widzę, że mój małżonek wie masę o naturze ludzkiej - oświadczyła. - Będziesz mi musiał kiedyś opowiedzieć o swoich przeżyciach z czasów, kiedy byłeś detektywem.

- Kupiła pistolet za dwanaście dolarów w knajpie... No, może, ale...

Minęliśmy w milczeniu parę przecznic. W końcu Nora zapytała:

- Co jej właściwie jest?

- Jej ojciec jest stuknięty. Myśli, że ona też.

- Skąd wiesz?

- Pytałaś, więc ci odpowiadam.

- Znaczy, że to domysły?

- Znaczy, że to jej jest. Nie wiem, czy Wynant jest rzeczywiście stuknięty, a jeśli nawet, to nie wiem, czy Dorota coś z tego odziedziczyła. Ale ona uważa, że odpowiedź na obydwa pytania brzmi tak, no i wyprawia różne dziwne rzeczy.

Kiedy taksówka się zatrzymała przed hotelem Courtland, Nora powiedziała.

- To okropne, Nick. Ktoś powinien...

Odparłem, że nie wiem. Może Dorocie nic nie jest.

- Bardzo prawdopodobne, że robi w tej chwili kubraczek dla Asty.

Podaliśmy swoje nazwisko w recepcji i po jakimś czasie Jorgensenowie odpowiedzieli, że proszą nas na górę. Mimi czekała na korytarzu i ledwie wysiedliśmy z windy, powitała nas otwartymi ramionami i potokiem słów:

- Te przeklęte gazety! Doprowadziły mnie do rozpaczy swoimi bzdurami, że jesteś bliski śmierci. Dzwoniłam dwa razy, ale nie chcieli mnie połączyć z wami ani powiedzieć, jak się czujesz. - Ściskała mi obydwie ręce. - Tak się cieszę, Nick, że to wszystko stek kłamstw, mimo że w rezultacie będziecie się musieli zadowolić tym, co akurat mam w spiżarce. Bo rozumiecie, nie spodziewałam się już, że przyjdziecie, i... Ale ty jesteś blady. Jesteś naprawdę ranny.

- Drobiazg - powiedziałem. - Kula drasnęła mnii w bok, ale to nic wielkiego.

- I mimo wszystko przyjechałeś. To bardzo ładni z twojej strony, ale obawiam się, że także niemądrze. Zwróciła się do Nory: - Czy jest pani pewna, że rozsądnie pozwalać mu...

- Nie jestem - odparła Nora - ale cóż, kiedy się uparł.

- Mężczyźni to tacy idioci - odrzekła Mimi obejmując mnie wpół. - Albo robią z igły widły, alb bagatelizują sprawy, które mogą... Ale proszę, wejdźcie. Pomogę ci.

- Nie jest ze mną aż tak źle - zapewniłem ją, ale uparła się odprowadzić mnie do fotela i obłożyć tuzinem poduszek.

Zjawił się Jorgensen, podał nam rękę i powiedział- że się cieszy widząc mnie w lepszym zdrowiu, niż donosiły gazety. Pochylił się nad dłonią Nory.

- Jeśli państwo wybaczą, przeproszę jeszcze na chwilę i pójdę skończyć cocktaile.

Wyszedł, Mimi poinformowała nas.

- Nie wiem, gdzie jest Dora. Poszła pewnie wyładować gdzieś swoje humory. Pani nie ma dzieci, prawda?

- Nie - odparła Nora.

- Dużo pani traci, chociaż czasami jest z nimi krzyż pański. - Mimi westchnęła. - Coś mi się zdaje, że nie trzymam ich dość krótko. Skutek jest taki, że jak czasami skrzyczę Dorę, to od razu jej się zdaje, że jestem skończonym potworem. - Twarz jej się rozjaśniła. - O, jest mój drugi gagatek. Pamiętasz pana Charlesa? A to pani Charles.

Gilbert Wynant, młodszy o dwa lata od swojej siostry, był wyrośniętym, mizernym osiemnastoletnim blondynkiem o zbyt małym podbródku pod miękkimi ustami. Wielkie, uderzająco błyszczące niebieskie oczy i długie rzęsy nadawały mu nieco dziewczęcy wygląd. Westchnąłem w duchu, żeby nie okazał się wciąż tym wiecznie skomlącym, naprzykrzonym bachorem, jakim był przed ośmiu laty.

Wrócił Jorgensen z cocktailami. Mimi uparła się, żeby jej opowiedzieć o strzelaninie. Opowiedziałem nadając sprawie jeszcze mniejsze znaczenie, niż miała w rzeczywistości.

- Ale po co on do ciebie przyszedł? - zapytała.

- Bóg raczy wiedzieć. Sam zachodzę w głowę. Policja też.

- Czytałem gdzieś - wtrącił Gilbert - że kiedy się oskarża zawodowych przestępców o rzeczy, których nie zrobili, nawet o drobne rzeczy, biorą to sobie bardziej do serca niż zwykli ludzie. Czy to prawda, proszę pana?

- W każdym razie to prawdopodobne.

- Oczywiście - dorzucił Gilbert - o ile to nie jest coś poważnego. Rozumie pan, coś, co by chcieli popełnić.

Powtórzyłem, że to prawdopodobne.

- Nie staraj się być uprzejmy dla Gila, kiedy zaczyna opowiadać swoje głupstwa, Nick - ostrzegła Mimi. - Ma głowę kompletnie zaśmieconą rzeczami, których się naczyta. Zrób nam jeszcze po cocktailu, kochanie.

Gilbert poszedł po mikser. Nora i Jorgensen wybierali w kącie płyty gramofonowe.

- Dostałem dzisiaj telegram od Wynanta - zakomunikowałem.

Mimi rozejrzała się po pokoju, potem pochyliła się i powiedziała niemal szeptem:

- I co w nim było?

- Chce, żebym się zajął sprawą Julii. Telegram został wysłany dzisiaj po południu z Filadelfii.

Słyszałem jej ciężki oddech.

- I co, zajmiesz się? Wzruszyłem ramionami.

- Odesłałem telegram policji.

Gilbert wrócił z mikserem. Jorgensen i Nora nastawili „Małą fugę” Bacha. Mimi wychyliła duszkiem szklaneczkę i kazała Gilbertowi nalać sobie jeszcze jedną. Spełniwszy jej żądanie Gilbert usiadł i oznajmił:

- Chcę pana jeszcze o coś zapytać. Czy można po wyglądzie poznać narkomana?

Drżał cały.

- Bardzo trudno. Dlaczego?

- Tak się zastanawiam. Nawet chronicznych narkomanów?

- Im dłużej to trwa, tym większe są szanse zauważenia, że coś jest z nimi nie w porządku. Ale często trudno być pewnym, czy to akurat narkotyki.

- I jeszcze jedno - powiedział. - Gross twierdzi, że człowiek pchnięty nożem czuje w pierwszej chwili tylko uderzenie, a dopiero później przychodzi ból. Czy to prawda?

- Tak, jeżeli pchnięcie jest stosunkowo silne i nóż stosunkowo ostry. Tak samo jest przy postrzale: w pierwszej chwili czuje się tylko uderzenie, a jeśli kula jest stalowa i z małokalibrowego pistoletu, to nawet nie bardzo silne. Ból przychodzi dopiero, kiedy do rany dostanie się powietrze.

Mimi wychyliła trzeci cocktail.

- To okropne i nie na miejscu, co obaj wygadujecie - powiedziała. - Szczególnie po tym, co się przydarzyło dzisiaj Nickowi. Poszukałbyś lepiej Dory, Gil. Znasz przecież jej koleżanki. Podzwoń do nich. Prawdopodobnie zjawi się niedługo, ale jestem o nią trochę niespokojna.

- Dorota jest u nas - oznajmiłem.

- U was w hotelu?

Jej zdziwienie mogło być szczere.

- Przyszła po południu i poprosiła, czy może zostać przez jakiś czas.

Uśmiechnęła się pobłażliwie i potrząsnęła głową.

- Ta młodzież! - Uśmiech zamarł na jej wargach. - Przez jakiś czas?

Kiwnąłem głową. Gilbert, najwidoczniej czekając tylko, kiedy będzie mógł zadać następne pytanie, nie okazywał żadnego zainteresowania rozmową. Mimi uśmiechnęła się i rzekła:

- Przykro mi, że wam zawraca głowę, ale mimo wszystko to ulga, że jest u was, a nie Bóg wie gdzie. Odeślijcie ją do domu, dobrze? Na pewno przejdą jej fumy, zanim wrócicie. - Napełniła mi na nowo szklaneczkę. - Jesteście dla niej za dobrzy.

Nie odezwałem się.

- Proszę pana - zaczął Gilbert - czy kryminaliści, myślę o zawodowych kryminalistach, zawsze...

- Nie przerywaj, Gil - powiedziała Mimi. - Odeślecie ją do domu, prawda?

Była uprzejma, ale mówiła tonem, jak to określiła Dorota, francuskiej królowej.

- Może u nas zostać, jeżeli zecnce. Nora ją bardzo lubi.

Pogroziła mi zakrzywionym palcem.

- Nie pozwolę jej tak rozpaskudzać. Naopowiadała wam pewnie o mnie bzdur.

- Wspominała, że ją zbiłaś!

- No, widzisz - przytaknęła Mimi nie speszona, jakby to potwierdzało jej słowa. - Nie, musicie ją odesłać do domu, Nick.

Dopiłem resztę cocktailu.

- Więc jak będzie? - zapytała.

- Może u nas zostać, jeśli zechce, Mimi. Bardzo nam z nią dobrze.

- Ależ to śmieszne. Jej miejsce jest w domu. Chcę ją mieć tutaj. - Jej głos był nieco ostrzejszy. - Przecież to jeszcze dziecko. Nie powinniście tolerować jej fanaberii.

- Nic takiego nie robimy. Jeśli będzie chciała, to zostanie.

Mimi było bardzo do twarzy z gniewem w błękitnych oczach.

- Jest moją córką i jest niepełnoletnia. Okazaliście jej dużo serca, ale to już nie jest okazywanie serca ani jej, ani mnie. Nigdy się na to nie zgodzę. Jeśli jej nie odeślecie do domu, będę musiała przedsięwziąć odpowiednie kroki. Nie chciałabym być nieuprzejma, ale - pochyliła się do przodu, z naciskiem wymawiając słowa - Dora wróci do domu.

- Chcesz się ze mną kłócić, Mimi?

Obrzuciła mnie takim spojrzeniem, jakby miała ochotę powiedzieć: „Kocham cię” - ale zapytała tylko:

- Czy to groźba?

- Więc dobrze - odrzekłem - każ mnie aresztować za kidnaperstwo, demoralizowanie nieletnich i co tam jeszcze wymyślisz.

Rzuciła z nagłą wściekłością:

- I bądź taki dobry, zwróć swojej żonie uwagę, żeby przestała miętosić mojego męża.

Nora, która oglądała z Jorgensenem płytę, trzymała dłoń na jego rękawie. Odwrócili się zaskoczeni do Mimi.

- Noro - powiedziałem - pani Jorgensen prosi, żebyś nie dotykała jej męża.

- Strasznie przepraszam. - Nora uśmiechnęła się do Mimi, potem spojrzała na mnie, przybrała wyraz sztucznej troski i nieco bezbarwnym głosem, jak dziecko recytujące w szkole wyuczoną lekcję, oświadczyła: - Och, Nick, jaki ty jesteś blady! Zdaje się, że przeceniłeś swoje siły i że się gorzej czujesz. Pani wybaczy, ale będę go chyba musiała zabrać z powrotem do domu i zapakować do łóżka. Nie obrazi się pani, prawda?

Mimi odparła, że nie. Wszyscy stali się uosobieniem grzeczności. Zjechaliśmy na dół i wsiedliśmy do taksówki.

- No, doigrałeś się tym swoim gadaniem - zauważyła Nora. - Kolacja śledzia zjadła. Co teraz zrobimy? Chcesz wrócić do hotelu i zjeść z Dorotą?

Potrząsnąłem głową.

- Wytrzymam przez jakiś czas bez Wynantów. Chodźmy do Maxa, mam ochotę na ślimaki.

- Dobrze. Dowiedziałeś się czegoś?

- Nie.

Nora skonstatowała melancholijnie:

- To nieprzyzwoitość, żeby mężczyzna był taki ładny.

- Jaki on właściwie jest?

- Zupełnie jak wielka lalka. To nieprzyzwoitość.

Zjedliśmy kolację, po czym wróciliśmy do Normandie. Doroty nie było. Pomyślałem, że właściwie mogłem się tego spodziewać. Nora przeszukała wszystkie pokoje, potem zadzwoniła do recepcji. Nie, nikt nie zostawił żadnej kartki, nie kazał nic powtórzyć.

- I co będzie? - zapytała Nora. Dochodziła dziesiąta.

- Może nic - odparłem. - A może coś. Przypuszczalnie zjawi się koło trzeciej nad ranem, pijana, z karabinem maszynowym, który kupiła u Childsa.

- Do diabła z nią - powiedziała Nora. - Wskakuj w piżamę i do łóżka.

11

Bok dolegał mi znacznie mniej, kiedy Nora obudziła mnie następnego dnia w południe.

- Ten mdły policjant chce się z tobą zobaczyć - oznajmiła. - Jak się czujesz?

- Okropnie. Musiałem pójść spać trzeźwy. Odsunąłem Astę i wstałem. Guild podniósł się ze szklaneczką w ręku, kiedy wszedłem do salonu. Uśmiech rozjaśnił jego szeroką, piegowatą twarz.

- No, no, wygląda pan dzisiaj całkiem rześko. Podałem mu rękę i powiedziałem, że owszem, czuję się całkiem dobrze. Usiedliśmy. Guild naburmuszył się dobrodusznie.- Mimo wszystko nieładnie, że mi pan spłatał takiego psikusa.

- Psikusa?

- Jasne. Poszedł pan z wizytą do jakichś ludzi, kiedy ja odłożyłem rozmowę z panem, żeby pan mógł wypocząć. Sądziłem, że należy mi się prawo pierwszeństwa, jeśli tak można to określić.

- Nie pomyślałem o tym - odrzekłem. - Przepraszam. Widział pan telegram, który dostałem od Wynanta?

- Yhm. Sprawdzamy w Filadelfii.

- Co do tego pistoletu - zacząłem - to... Przerwał mi:

- Jakiego tam pistoletu? To już nie pistolet. Iglica złamana, w środku wszystko zardzewiałe. Jeśli ktoś z tego strzelał w ciągu ostatniego pół roku, jeśli w ogóle mógłby wystrzelić, to ja jestem papieżem. Nie traćmy czasu na rozmowy o tym starym żelastwie.

Parsknąłem śmiechem.

- To dużo wyjaśnia. Odebrałem go pewnej pijanej osobie, która twierdzi, że go kupiła za dwanaście dolarów w knajpie. Teraz jej wierzę.

- Pewnego pięknego dnia ktoś sprzeda tej osobie ratusz. Między nami mężczyznami, panie Charles, czy pan się właściwie zajmuje sprawą Julii Wolf, czy nie?

- Widział pan przecież telegram Wynanta.

- Widziałem. Więc nie zajmuje się pan? Nie otrzymałem jeszcze odpowiedzi.

- Nie jestem już detektywem prywatnym. Nie jestem w ogóle detektywem.

- Słyszałem. Ale ciągle jeszcze nie otrzymałem odpowiedzi.

- Więc dobrze. Nie zajmuję się. Pomyślał chwilę, po czym podjął:

- Sformułuję pytanie inaczej: interesuje się pan tą sprawą?

- Znam wszystkie wplątane osoby, więc naturalnie, że się interesuję.

- To wszystko?

- Tak.

- A nie ma pan zamiaru zająć się tym bliżej? Zadzwonił telefon i Nora poszła odebrać.

- Prawdę mówiąc, sam nie wiem. Jeśli wszyscy będą mnie nadal szarpać, to nie wiem, jak daleko mogą mnie wciągnąć.

Guild pokiwał głową.

- Rozumiem. Nie będę ukrywał, że nie miałbym nic przeciwko temu, żeby pana wciągnęli. Oczywiście po właściwej stronie.

- To znaczy, nie po stronie Wynanta? Myśli pan, że to on jest mordercą?

- Na to nie potrafię odpowiedzieć. Ale nie muszę panu mówić, że nie pomaga nam zbytnio w odszukaniu mordercy.

Nora ukazała się w drzwiach.

- Telefon, Nick. Dzwonił Herbert Macaulay.

- Czołem, Charles. Jak się ma nasz ranny?

- Dziękuję, dobrze.

- Dostałeś wiadomość od Wynanta?

- Tak.

- Ja też dostałem list. Pisze, że wysłał do ciebie telegram. Jesteś zbyt chory, żeby...

- Nie, jestem na nogach. Jeśli będziesz po południu w biurze, to mógłbym wpaść.

- Świetnie - powiedział. - Będę czekał do szóstej.

Wróciłem do salonu. Nora właśnie proponowała Guildowi, żeby zjadł lunch, podczas gdy my będziemy jedli śniadanie. Odparł, że to bardzo uprzejmie z jej strony. Oświadczyłem, że muszę się czegoś napić przed jedzeniem, i Nora wyszła zamówić jedzenie i zrobić cocktaile. Guild potrząsnął głową.

- Klasa kobieta, panie Charles. Przytaknąłem poważnie.

- Gdyby pana wciągnęli w sprawę, jak pan mówi, czułbym się znacznie lepiej wiedząc, że pracuje pan razem z nami, a nie przeciwko nam.

- Ja również.

- No, to dobiliśmy targu - powiedział. Przechylił się odrobinę razem z krzesłem. - Pan mnie pewnie nie pamięta, ale w czasach kiedy pan pracował w Nowym Jorku, miałem tu rewir w okolicach Czterdziestej Trzeciej Ulicy.

- Ależ oczywiście - skłamałem uprzejmie. - Od razu mi się zdawało, że skądś pana znam... Jest pan po cywilnemu, to zmienia człowieka.

- I ja tak sądzę. Czy mogę przyjąć za pewnik, że nie ukrywa pan przed nami nic, czego jeszcze nie wiemy?

- Przynajmniej nie miałem zamiaru. Nie wiem, co panowie wiecie. Zresztą nie wiem zbyt wiele. Nie widziałem się z Macaulayem od czasu morderstwa, nawet nie czytałem gazet.

Telefon znowu zadzwonił. Nora podała nam szklaneczki i poszła odebrać.

- Nie robimy zbyt wielkiego sekretu z tego, co wiemy - oświadczył Guild. - Jeśli zechce pan poświęcić trochę czasu, to nic nie stoi na przeszkodzie, żebym panu pokrótce streścił. - Spróbował cocktailu i pokiwał z aprobatą głową. - Aha, tylko chciałbym pana najpierw o coś zapytać. Czy będąc wczoraj u pani Jorgensen mówił jej pan o tym telegramie?

- Tak. I powiedziałem, że go przekazałem policji.

- A co ona na to?

- Nic. Próbowała mnie ciągnąć za język. Chce odnaleźć Wynanta.

Przechylił głowę lekko w bok i przymknął jedno oko.

- Nie myśli pan, że oni mogą być w zmowie? - Podniósł dłoń. - Rozumie pan, nie wiem nic konkretnego ani nie mam pojęcia, dlaczego mieliby być w zmowie. Po prostu pytam.

- Niewykluczone - odparłem - ale z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że nie są w zmowie. Dlaczego?

- Ma pan chyba rację. Ale - dodał - jest parę spraw niejasnych. - Westchnął. - Zawsze musi być coś niejasnego. Więc jeśli będzie pan mógł dorzucić coś tu i ówdzie do moich wywodów, będę panu bardzo wdzięczny.

Odparłem, że zrobię, co w mojej mocy.

- A więc gdzieś koło trzeciego października Wynant powiada Macaulayowi, że będzie musiał wyjechać na jakiś czas z Nowego Jorku. Nie mówi, gdzie ani po co, ale Macaulay się domyśla, że ma zamiar pracować nad jakimś wynalazkiem, który chce utrzymać w tajemnicy. I rzeczywiście uzyskuje później potwierdzenie tego od Julii Wolf. Przypuszcza, że Wynant zaszył się gdzieś w Adirondackach, ale kiedy pyta o to Julię, ta powiada, że wie tyle co on.

- A wiedziała, co to za wynalazek? Guild potrząsnął głową.

- Według Macaulaya, nie. Tylko że to musiało być coś wymagającego dużo miejsca i aparatury, a przede wszystkim znacznych nakładów pieniężnych, bo to właśnie omówił z Macaulayem. Zaaranżował sprawy tak, żeby Macaulay mógł rozporządzać jego akcjami i obligacjami, w ogóle wszystkim, co miał. Żeby mógł wszystko spieniężać i rozporządzać kontem Wynanta jak on sam.

- Coś w rodzaju generalnego pełnomocnictwa?

- Właśnie. I niech pan słucha: kiedy potrzebował pieniędzy, żądał zawsze gotówki.

- Zawsze miał dziwaczne pomysły - powiedziałem.

- Wszyscy to mówią. Chodziło zdaje się o to, żeby czeki nie zdradziły jego miejsca pobytu i żeby nikt się nie dowiedział w tych górach, że jest Wynantem. Dlatego nie wziął ze sobą dziewczyny, nie zdradził jej nawet, gdzie będzie, jeśli nie kłamała, i dlatego zapuścił brodę.

Lewą ręką zrobił ruch, jakby się głaskał po nie istniejącej brodzie.

- W górach - powtórzyłem. - A więc przebywał w Adirondackach?

Guild wzruszył jednym ramieniem.

- Powiedziałem tak, bo Adirondacki i Filadelfia to jedyne miejsca, jakie ktokolwiek nam wskazał. Szukamy go w górach, ale kto wie, równie dobrze może hyć w Australii.

- Ile podjął tej gotówki?

- Mogę panu podać dokładnie. - Wyjął plik brudnych, wymiętoszonych i pozaginanych kartek, wybrał kopertę o ton brudniejszą od pozostałych papierów, a resztę schował z powrotem do kieszeni. - Następnego dnia po rozmowie z Macaulayem podjął sam z banku pięć tysięcy gotówką. Dwudziestego ósmego, to jest październik, kazał podjąć Macaulayowi następne pięć tysięcy, dwa i pół tysiąca szóstego listopada, tysiąc piętnastego, siedem i pół tysiąca trzydziestego, tysiąc pięćset szóstego, to już będzie grudzień, tysiąc osiemnastego i pięć tysięcy dwudziestego drugiego, a więc w przeddzień jej zabójstwa.

- Blisko trzydzieści kawałków - powiedziałem. - Musiał mieć ładne konto.

- Dwadzieścia osiem tysięcy pięćset, dla ścisłego rachunku. - Guild schował kopertę do kieszeni. - Ale rozumie pan, nie miał tego wszystkiego w banku. Macaulay sprzedawał coś za każdym razem, żeby zebrać pieniądze. - Sięgnął znowu do kieszeni. - Mam spis wszystkiego, co sprzedał, jeśli pan chce zobaczyć.

Odparłem, że dziękuję.

- W jaki sposób przekazywał te pieniądze Wynantowi?

- Wynant pisał do dziewczyny, że potrzebuje pieniędzy, a ona odbierała od Macaulaya. Ma jej pokwitowania.

- W jaki sposób przekazywała Wynantowi? Guild potrząsnął głową.

- Mówiła Macaulayowi, że spotyka się z nim za każdym razem w innym miejscu, ale Macaulay sądzi, że znała miejsce jego pobytu, chociaż do końca się wypierała.

- Może miała jeszcze przy sobie te pięć tysięcy, kiedy została zamordowana?

- Wówczas byłoby to morderstwo rabunkowe. Oczywiście - wodnistoszare oczy Guilda były prawie zamknięte - jeśli to nie Wynant ją zabił, przyszedłszy odebrać pieniądze.

- Względnie - poddałem - ktoś inny, kto ją zabił z jakiegoś innego powodu, mógł znaleźć te pieniądze i pomyśleć sobie, że co mu szkodzi zabrać.

- Jasne - zgodził się. - Takie rzeczy się zdarzają. Zdarza się nawet czasami, że osoba, która znajdzie ciało, bierze sobie coś na pamiątkę, zanim narobi krzyku. - Podniósł wielką dłoń. - Ale w wypadku takiej kobiety jak pani Jorgensen nie myśli pan chyba...

- Zresztą - wtrąciłem - nie była przecież sama, prawda?

- Została chwilę sama. Telefon w mieszkaniu był zepsuty, więc windziarz zwiózł administratora na dół do biura. Ale chciałbym, żeby pan mnie dobrze zrozumiał: nie twierdzę, że pani Jorgensen zrobiła coś takiego. To mało prawdopodobne, żeby osoba...

- A co się stało z telefonem? - zapytałem. Rozległ się dzwonek u drzwi.

- Nie bardzo wiem - odparł Guild - co o tym myśleć. Telefon...

Przerwał, bo do pokoju wszedł kelner i zaczął nakrywać do stołu.

- Co do tego telefonu - podjął, kiedy zasiedliśmy do jedzenia - nie bardzo wiem, co o tym myśleć, jak już mówiłem. Zbrodniarz wpakował kulę prosto w tubę.

- Przypadkiem, czy...?

- Równie dobrze mogę pana o to zapytać. Kula była z tego samego pistoletu co cztery, które wydobyliśmy z jej ciała, ale czy spudłował, czy też zrobił to naumyślnie, nie wiemy. Wydawałoby się, że to dość hałaśliwy sposób unieszkodliwiania telefonu.

- A propos, czy nikt nie słyszał strzałów? Trzydziestka dwójka to wprawdzie nie karabin, ale mimo wszystko ktoś powinien słyszeć.

- Jasne - odparł Guild z niesmakiem. - Kamienica roi się od ludzi, którym się teraz zdaje, że słyszeli różne rzeczy. Ale wtedy nikt nie ruszył palcem. I Bóg mi świadkiem, że każdy słyszał co innego.

- Tak jest zawsze - powiedziałem ze współczuciem.

- Bo to ja nie wiem! - Włożył kęs do ust. - Na czym stanąłem? A tak, mówiłem o Wynancie. Zlikwidował swoje mieszkanie wyjeżdżając, a rzeczy oddał na przechowanie. Przejrzeliśmy wszystkie graty, ale nie znaleźliśmy nic, co by wskazywało, dokąd pojechał albo nad czym pracował. A mieliśmy nadzieję, że może nam to coś da. Nie lepiej poszczęściło nam się w jego warsztacie na Pierwszej Alei. Jest także zamknięty od czasu jego wyjazdu, chodziła tam tylko Julia Wolf na godzinę, dwie raz czy dwa razy w tygodniu, żeby odebrać pocztę i załatwić bieżące sprawy. Nie było również nic ciekawego w poczcie, która nadeszła po jej śmierci. W jej mieszkaniu nie znaleźliśmy też nic, co by nam mogło pomóc. - Uśmiechnął się w stronę Nory. - To pewnie musi być dla pani okropnie nudne?

- Nudne? - Nora była zaskoczona. - Ledwo mogę usiedzieć na miejscu.

- Kobiety wolą zwykle barwniejsze historyjki - powiedział i zakaszlał. - Dość że nie znaleźliśmy nic, co by wskazywało, gdzie jest. Jedyne, co wiemy, to że zadzwonił w piątek do Macaulaya zawiadomić, że będzie na niego czekał o drugiej w hallu hotelu Plaża. Macaulay się spóźnił, więc zostawił wiadomość.

- Macaulay był tutaj - powiedziałem. - Jedliśmy razem lunch.

- Mówił mi. Macaulay dotarł do hotelu dopiero koło trzeciej i nie zastał już Wynanta. Nie znalazł również jego nazwiska na liście gości. Próbował go opisywać, z brodą i bez brody, ale nikt w hotelu nie mógł sobi nic przypomnieć. Zadzwonił do siebie do biura, ale Wynant się nie odezwał po raz drugi. Wobec tego zadzwonił do Julii Wolf, która mu oświadczyła, że pierwsze słyszy o pobycie Wynanta w Nowym Jorku, co uznał za oczywiste kłamstwo, bo dopiero wczoraj przekazał jej dla Wynanta pięć tysięcy dolarów. Domyślał się, że Wynant po nie przyjechał, ale powiedział: „Dobrze” - odłożył słuchawkę i wrócił do swoich spraw.

- Do jakich spraw? - zapytałem.

Guild przestał gryźć kawałek bułki, który właśnie włożył do ust.

- Nie zawadzi sprawdzić, skoro o tym mowa. Dowiemy się. Nie było poszlak, które by wskazywały na Macaulaya, więc nie zawracaliśmy sobie tym głowy, ale nigdy nie zawadzi sprawdzić, kto ma alibi, a kto nie.

Pokręciłem głową w odpowiedzi na pytanie, którego Guild nie zadał.

- I ja nie widzę nic, co by wskazywało na Macaulaya, prócz tego, że jako adwokat Wynanta prawdopodobnie wie więcej, niż chce przyznać.

- Rozumiem. No, nie po co innego ludzie angażują adwokatów. Wracając do tej dziewczyny: Julia Wolf to zdaje się nie jest jej prawdziwe nazwisko. Nie wiemy jeszcze wszystkiego, ale na pewno nie była to osoba, której Wynant powinien zawierzać taką kupę forsy... To znaczy, gdyby wiedział o niej prawdę?

- Była karana? Guild kiwnął głową.

- Parę lat przedtem, nim zaczęła u niego pracować, odsiedziała pod nazwiskiem Rhoda Stewart sześć miesięcy na Zachodzie w Cleveland. Stary trick. Podstawiali ją na wabia, po czym jej wspólnik nakrywał faceta in flagranti i zaczynali go szantażować.

- Myśli pan, że Wynant się w tym orientował.

- Nie mam pojęcia. Nie wydaje mi się, żeby jej zawierzał taką furę pieniędzy, gdyby wiedział, ale nigdy nie można być pewnym. Podobno stracił dla niej głowę, a sam pan rozumie, po zakochanym mężczyźnie można się wszystkiego spodziewać. Na dodatek szlajała się jeszcze z tym Shepem Morellim i jego kumplami.

- Naprawdę macie coś przeciwko niemu? - zapytałem.

- Jeśli chodzi o tę sprawę, to nie - odparł z żalem. - Ale poszukiwaliśmy go za parę innych numerów. - Ściągnął swoje jasne brwi. - Chciałbym wiedzieć, co mu strzeliło do głowy, żeby przyjść do pana. Oczywiście po szprycerach można się wszystkiego spodziewać... Ale chciałbym wiedzieć.

- Powiedziałem panu już wszystko.

- Nie wątpię - zapewnił mnie. Obrócił się do Nory. - Nie chciałbym, żeby pani uważała, że obeszliśmy się z nim zbyt brutalnie. Widzi pani, czasami musimy...

Nora uśmiechnęła się i odparła, że doskonale rozumie, po czym dolała mu kawy.

- Dziękuję pani.

- Co to jest szprycer? - zapytała.

- Narkoman. Zmierzyła mnie wzrokiem.

- Więc Morelli...?

- Tak, był solidnie nafaszerowany - wyjaśniłem.

- Czemu mi nie powiedziałeś? - rzekła z wyrzutem. - Nie wiem najważniejszych rzeczy.

Wstała od stołu, żeby przyjąć telefon. Guild zapytał:

- Ma pan go zamiar skarżyć o ten postrzał?

- Nie, chyba że wam to potrzebne.

Potrząsnął głową. Jego głos brzmiał obojętnie, ale oczy zabłysły ciekawością.

- Przypuszczam, że wystarczy to, co mamy przeciwko niemu.

- Opowiadał mi pan o dziewczynie.

- Tak - odparł. - Wiemy, że często nie nocowała w domu; czasami nie było jej przez dwa, trzy dni z rzędu. Może właśnie wtedy spotykała się z Wynantem, nie wiem. Nie udało nam się podważyć zeznania Morellego, że nie widział jej od trzech miesięcy. Co pan o tym sądzi?

- To samo, co pan - odrzekłem. - Mija trzy miesiące od wyjazdu Wynanta. Może to ma jakieś znaczenie, może nie.

Wróciła Nora z wiadomością, że Harrison Quinn czeka przy telefonie. Poinformował mnie, że sprzedał trochę obligacji, które leciały w dół, i podał mi ceny.

- Widziałeś się z Dorotą Wynant? - zapytałem.

- Ostatni raz wtedy u was, ale umówiłem się z nią dzisiaj po południu na jednego „Pod Palmą”. Aha, zapomniałem: prosiła, żeby wam nie mówić. Co będzie z tymi akcjami kopalni złota, Nick? Okazja przejdzie ci koło nosa, jeśli się teraz nie zdecydujesz. Ci szaleńcy z Zachodu chcą wszystkich puścić z torbami, jak się tylko zbierze Kongres, to jasne. A nawet jeśli nie, to wszyscy się tego spodziewają. Jak ci mówiłem w zeszłym tygodniu...

- Dobrze - odpowiedziałem i kazałem mu kupić trochę akcji kopalni Dome po dwanaście i pół.

W tym momencie przypomniał sobie, że czytał coś w gazetach o moim postrzale. Nie bardzo wiedział, o co chodzi, i niezbyt uważnie słuchał zapewnień, że nic mi nie jest.

- Znaczy, że nici będą z naszego ping-ponga przez parę najbliższych dni - powiedział, jak mi się wydawało, ze szczerym żalem. - A, słuchaj: zdaje się, macie bilety na tę dzisiejszą premierę. Jeślibyście nie mogli iść, to ja bardzo chętnie...

- Mam zamiar iść. Ale dziękuję.

Parsknął śmiechem i rzucił: „Do widzenia”. Kelner wynosił akurat stolik, kiedy wróciłem do salonu. Guild rozsiadł się na kanapie. Nora mówiła:

...zawsze wyjeżdżamy na Boże Narodzenie, bo choć już niewiele jej zostało, moja rodzina robi mnóstwo szumu dokoła świąt, składają nam wizyty, jeśli jesteśmy w domu, potem my im musimy składać wizyty, a Nick strasznie tego nie lubi.

Asta lizała łapy w kącie pokoju. Guild spojrzał na zegarek.

- Zająłem państwu okropnie dużo czasu. Nie chciałbym się naprzykrzać...

Usiadłem i powiedziałem:

- Zdaje się, doszliśmy do zabójstwa, prawda?

- Tak jakby. - Usadowił się wygodniej na kanapie. - Było to w piątek dwudziestego trzeciego, trochę przed trzecią dwadzieścia po południu, bo o tej godzinie znalazła ją pani Jorgensen. Trudno stwierdzić, jak długo leżała ranna, ale wiemy, że żyła i rozmawiała przez telefon, telefon był jeszcze czynny, koło wpół do trzeciej, kiedy dzwoniła pani Jorgensen, i koło trzeciej, kiedy dzwonił Macaulay.

- Nie wiedziałem, że pani Jorgensen dzwoniła.

- Fakt. - Guild chrząknął. - Nie mieliśmy żadnych specjalnych podejrzeń, ale rozumie pan, sprawdziliśmy dla porządku i okazało się, że telefonistka w hotelu Courtland łączyła panią Jorgensen z tym numerem koło wpół do trzeciej.

- A co mówi pani J?

- Że dzwoniła zapytać, gdzie może znaleźć Wynanta. Julia Wolf powiedziała jej, że nie wie, ale pani J. uznała to za kłamstwo. Uważała, że w bezpośredniej rozmowie łatwiej ją skłoni do powiedzenia prawdy, więc spytała, czy może wpaść na minutkę, a Julia odparła, że oczywiście. - Ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w moje prawe kolano. - No i znalazła ją umierającą. Lokatorzy domu nie widzieli nikogo wchodzącego ani wychodzącego z mieszkania, ale to nic nadzwyczajnego: tuzin osób mogło wejść i wyjść nie zauważone. Pistoletu nie znaleźliśmy. Nie było także żadnych śladów włamania i nic w mieszkaniu nie zostało ruszone poza tym, co już panu mówiłem. Jednym słowem, nic nie wskazuje, żeby ktoś czegoś szukał. Julia miała na palcu pierścionek z brylantem, który musi być wart kilkaset dolarów, i trzydzieści parę dolarów w torebce. Sąsiedzi znają zarówno Wynanta, jak Morellego, obaj bywali u niej często, ale twierdzą, że nie widzieli żadnego z nich od dłuższego czasu. Okno wychodzące na drabinkę przeciwpożarową było zamknięte i nic nie wskazuje, żeby ktoś ostatnio jej używał. - Rozłożył dłonie. - To chyba wszystko.

- Nie było żadnych odcisków?

- Tylko jej, kilka sprzątaczki i to wszystko, co nam się udało znaleźć. Nic, co by mogło pomóc.

- Nie dowiedzieliście się nic od jej znajomych?

- Wygląda, że nie miała żadnych znajomych, przynajmniej bliższych.

- A ten... jak mu tam... Nunheim, który ją zidentyfikował jako przyjaciółkę Morellego?

- Znał ją tylko z widzenia, spotykał ją w towarzystwie Morellego i rozpoznał na fotografii, którą zobaczył w gazecie.

- Co to za jeden?

- Pewny facet. Wiemy o nim, co trzeba.

- Chyba nie ukrywacie nic przede mną? - zapytałem. - Kazaliście mi obiecać, że ja nic nie będę przed wami ukrywał.

- Więc dobrze - ustąpił Guild - pod warunkiem, że to zostanie między nami. Facet trochę dla nas pracuje.

- Aha. Guild wstał.

- Przykro mi, ale to już chyba wszystko, co do tej pory zdziałaliśmy. Wie pan coś, co by nam mogło pomóc?

- Nie.

Wpatrywał się we mnie chwilę badawczym wzrokiem.

- A co pan o tym sądzi?

- Ten pierścionek z brylantem, czy to był pierścionek zaręczynowy?

- Miała go na palcu, na którym się nosi pierścionki zaręczynowe. - Po chwili zapytał: - Bo co?

- Może dobrze byłoby sprawdzić, od kogo go dostała. Umówiłem się po południu z Macaulayem. Jeśli coś nowego wyjdzie na jaw, zadzwonię do pana. Wygląda, że to Wynant, trudno zaprzeczyć, ale...

Mruknął dobrodusznie: „Yhm, ale...” - podał rękę Norze i mnie, podziękował za whisky, lunch, gościnność i w ogóle za życzliwość i wyszedł. Zwróciłem się do Nory:

- Nie chciałbym podawać w wątpliwość twojego czaru, który sprawia, że mężczyźni jedzą ci z ręki, ale nie dałbym głowy, czy ten osobnik nie bierze nas na bajer.

- Więc do tego doszło - odparła. - Jesteś już zazdrosny o policjantów.

12

List, który Macaulay dostał od Clyde'a Wynanta, był wcale obszernym dokumentem. Wystukany nieudolnie na maszynie, na zwykłym białym papierze, był datowany z Filadelfii 26 grudnia 1932 roku. Brzmiał następująco:Drogi Herbercie!

Równocześnie wysyłam telegram do Nicka Charlesa - który, jak pamiętasz, pracował dla mnie przed paroma laty i który jest obecnie w Nowym Jorku - żeby się z Tobą skontaktował w sprawie tej okropnej śmierci biednej Julii. Zrób, co w Twojej mocy, żeby (następował wiersz zaiksowany i zaemowany tak, że nie można było nic odczytać) go namówić do podjęcia śledztwa i wykrycia mordercy. Zapłać, cokolwiek to będzie kosztowało.

Podaję parę faktów, które bądź tak dobry zakomunikować mu w uzupełnieniu tego, co sam wiesz. Myślę, że raczej nie powinien przekazywać ich do wiadomości policji, ale sam zadecyduje, jak będzie najlepiej. Zostawiam mu całkowicie wolną rękę, bo mam do niego bezwzględne zaufanie. Może najlepiej pokaż mu ten list, po czym proszę Cię, żebyś go starannie zniszczył.

Oto fakty.

Kiedy spotkałem się z Julią w czwartek wieczorem, żeby odebrać ten tysiąc dolarów, zakomunikowała mi, że zamierza rzucić pracę. Powiedziała, że od pewnego czasu nie czuje się najlepiej i doktor kazał jej wyjechać, na co może sobie obecnie pozwolić, ponieważ postępowanie spadkowe po jej stryju dobiegło końca. Nigdy dotąd nie wspominała o złym zdrowiu, więc uważałem, że ukrywa prawdziwe powody, i próbowałem wydobyć od niej coś więcej, ale bezskutecznie. Nigdy nie słyszałem również o śmierci żadnego stryja. Wyjaśniła, że chodzi o stryja Johna z Chicago. Sądzę, że można by to sprawdzić w razie potrzeby. Nie udało mi się jej namówić do zmiany postępowania i uzgodniliśmy, że odejdzie z końcem miesiąca. Odniosłem wrażenie, że ma jakieś poważne kłopoty albo się czegoś boi, ale nie chciała mi nic powiedzieć. Z początku żałowałem, że odchodzi, ale później przestałem. Miałem do niej zawsze całkowite zaufanie, którego nie mógłbym mieć teraz, gdy zaczęła mnie okłamywać, o czym jestem święcie przekonany.

Następnie chciałbym zapewnić Charlesa, że bez względu na to, co ludzie mogą myśleć i co było prawdą jakiś czas temu, z Julią („łączy mnie obecnie” zostało lekko zaiksowane) łączył mnie od paru lat aż do chwili jej śmierci jedynie stosunek pracodawcy do pracownicy. Stosunek ten był rezultatem obopólnej zgody. Dalej, jak sądzę, należałoby dowiedzieć się czegoś o obecnym miejscu pobytu Sidneya Keltermana, z którym mieliśmy przed paroma laty te kłopoty. Doświadczenia, które obecnie przeprowadzam, łączą się w pewien sposób z odkryciami, które mu rzekomo ukradłem, a jestem przekonany, że Kelterman był dostatecznie szalony, by zabić Julię w napadzie wściekłości, jeśli mu odmówiła podania mojego adresu.

Sprawa czwarta i najważniejsza: czy moja była żona nie utrzymywała jakichś kontaktów z Keltermanem. Skąd się dowiedziała, że powróciłem do eksperymentów, przy których mi kiedyś asystował?

Sprawa piąta: należy za wszelką cenę przekonać policję, że nie jestem w stanie udzielić im żadnych informacji w sprawie tego morderstwa. Jakiekolwiek kroki przedsiębrane przez nich dla odszukania mnie mogłyby doprowadzić do odkrycia i przedwczesnego wyjaśnienia moich eksperymentów, co uważałbym w obecnej chwili za wysoce niebezpieczne. Najłatwiej można tego uniknąć przez szybkie wyjaśnienie tajemnicy morderstwa, co aby się spełniło.

Będę się z Tobą od czasu do czasu kontaktował, a gdyby wynikło coś wymagającego niezwłocznego porozumienia, zamieść w „New York Timesie” ogłoszenie następującej treści: „Abner. Zgoda. Bunny”. W odpowiedzi postaram się z Tobą niezwłocznie spotkać.

Sądzę, że doceniasz wagę pozyskania Charlesa: zna sprawę i zna większość zainteresowanych osób.

Serdeczne pozdrowienia, Clyde Miller Wynant.

Odłożyłem list na biurko Macaulaya i powiedziałem:

- To wiele tłumaczy. Pamiętasz, o co była ta awantura z Keltermanem?

- Chodziło o jakieś przekształcenia struktury kryształów. Mogę sprawdzić. - Macaulay wziął pierwszą kartkę listu i zmarszczył czoło. - Pisze, że dostał od Julii tego dnia tysiąc dolarów. Podniosłem dla niego pięć tysięcy, tyle miał zażądać.

- Może te cztery tysiące to właśnie część spadku po stryju Johnie? - podsunąłem.

- Na to wychodzi. Głupia sprawa, nigdy jej o to nie podejrzewałem. Będę musiał sprawdzić, co się stało z resztą pieniędzy, które jej przekazywałem.

- Słyszałeś, że siedziała w więzieniu w Cleveland za szantaż?

- Nie. To pewne?

- Tak twierdzi policja. Pod nazwiskiem Rhoda Stewart. Skąd Wynant ją wytrzasnął?

Wzruszył ramionami.

- Nie mam zielonego pojęcia.

- Nie wiesz, skąd pochodziła, czy miała jakichś krewnych.

Znowu wzruszył ramionami.

- Az kim była zaręczona? - zapytałem.

- Nie wiedziałem, że w ogóle była zaręczona.

- Miała pierścionek z brylantem na tym palcu, na którym kobiety noszą pierścionki zaręczynowe.

- Pierwsze słyszę - powiedział. Zamknął oczy i przez chwilę się zastanawiał. - Nie, nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek zauważył u niej pierścionek zaręczynowy. - Oparł się łokciami o biurko i pokazał mi zęby w uśmiechu. - Czy są jakieś szanse namówienia cię na to, o co prosi Wynant?

- Nikłe.

- Tak myślałem. - Sięgnął ręką po list. - Wiesz o jego sprawach tyle co ja. Co by cię mogło skłonić do zmiany stanowiska?

- Nie sądzę...

- Czy by pomogło, gdybym go namówił na spotkanie z tobą? Może gdybym mu powiedział, że to jedyny sposób nakłonienia cię...

- Chętnie z nim porozmawiam - odrzekłem - ale musiałby przestać kołować tak jak w liście.

Macaulay zapytał wolno:

- Myślisz, że ją zabił?

- Nie mogę nic powiedzieć na ten temat - odparłem. - Nie wiem tyle, co policja, ale jestem przekonany, że nie mają wystarczających dowodów, żeby go przymknąć, gdyby go nawet znaleźli.

Macaulay westchnął.

- Być adwokatem takiego pomyleńca to średnia przyjemność. Spróbuję mu przemówić do rozumu, ale wiem, że mnie nie posłucha.

- Aha, chciałem się jeszcze spytać, jak przedstawiały się ostatnio jego finanse? Jest ciągle tak dobrze zabezpieczony jak dawniej?

- Prawie. Kryzys dał mu się oczywiście trochę we znaki, jak wszystkim. Odkąd się zrobił zastój w hutnictwie, diabli wzięli większą część honorariów z tej metody wytopu, którą opracował. Ale ciągle jeszcze można liczyć na jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt tysięcy rocznie z patentu celofanu i izolacji akustycznej, no i jeszcze na jakieś drobne dochody z takich źródeł, jak... Urwał, by spytać: - Chyba nie wątpisz, że będzie ci w stanie zapłacić?

- Nie. Tak się tylko zainteresowałem. - Przyszła mi do głowy nowa myśl: - Czy ma jakichś krewnych poza żoną i dziećmi?

- Siostrę, Alicję Wynant, która z nim nie rozmawia już chyba od jakichś czterech czy pięciu lat.

Domyśliłem się, że to pewnie owa ciotka Alicja, do której Jorgensenowie nie poszli w Boże Narodzenie.

- O co się poprztykali? - zapytałem.

- Udzielając jakiejś gazecie wywiadu powiedział, że nie sądzi, by rosyjska pięciolatka była koniecznie skazana na niepowodzenie. Naprawdę nie sformułował tego mocniej.

Parsknął śmiechem.

- To lepsza rodzinka!

- O, ta siostrunia jest chyba jeszcze bardziej kopnięta od niego. Wszystko zapomina. Kiedy Wynant leżał w szpitalu na ślepą kiszkę, jechała z Mimi taksówką odwiedzić go tuż po operacji i trzeba trafu, że od strony szpitala nadjechał karawan. Panna Alicja zbladła, złapała Mimi za rękę i pyta: „Och kochanie, to chyba nie jest ten, jak on się nazywa...?”

- Gdzie mieszka?

- Na Madison Avenue. Można sprawdzić w książce telefonicznej. - Zawahał się. - Nie sądzę...

- Nie mam zamiaru jej niepokoić.

Nie zdążyłem powiedzieć nic więcej, bo zadzwonił telefon. Macaulay podniósł słuchawkę.

- Halo... Tak, to ja... Kto...? A, tak... - Mięśnie napięły mu się dokoła ust,” oczy otwarły szerzej. - Gdzie?

- Znowu słuchał przez chwilę. - Oczywiście, oczywiście. Tylko czy zdążę? - Spojrzał na zegarek. - Dobrze. Spotkamy się w pociągu. - Odłożył słuchawkę. - Dzwonił porucznik Guild - poinformował mnie.

- Wynant próbował popełnić samobójstwo w Allen-town, w Pensylwanii.

Dorota i Quinn siedzieli przy barze, kiedy wszedłem do klubu „Pod Palmą”. Nie spostrzegli mnie, dopóki nie zbliżyłem się do Doroty i nie powiedziałem:

- Jak się macie?

Dorota była ubrana tak samo jak ostatnio, kiedy ją widziałem. Popatrzyła na mnie, potem na Quinna i twarz jej poczerwieniała.

- Musiałeś wypaplać?!

- Jest zła jak psa - poinformował wesoło Quinn. - Mam dla ciebie te akcje. Powinieneś kupić więcej. Co będziesz pił?

- Dżin z kropelkami. Miły z ciebie gość, wynosisz się i nawet nie raczysz napisać słowa.

Dorota spojrzała mi znowu w oczy. Siady podrapania zbladły na jej twarzy, siniaki były ledwie widoczne, a spuchnięte wargi stęchły.

- Wierzyłam ci! Była bliska płaczu.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Dobrze wiesz. Nawet jak poszliście na kolację do mamusi, jeszcze ci wierzyłam.

- A czemu byś miała nie wierzyć?

- Przez całe popołudnie jest wściekła jak osa - powiedział Quinn. - Nie drażnij się z nią. - Położył dłoń na jej ręce. - No, no, kochanie, nie bądź...

- Zamknij się, dobrze? - Wyrwała rękę z jego dłoni. - Dobrze wiesz, o co mi chodzi - zwróciła się do mnie. - Nabijaliście się ze mnie oboje z Norą u mamusi...

Zaczynałem rozumieć, co zaszło.

- Nagadała ci głupstw, a ty jej uwierzyłaś? - Roześmiałem się. - Po dwudziestu latach ciągle dajesz się nabierać na jej kłamstwa? Pewnie dzwoniła do ciebie po naszym wyjściu? Bo przemówiliśmy się i niedługo wyszliśmy.

Zwiesiła głowę i powiedziała: „Och, ja głupia” - cichym, żałosnym głosem. Potem chwyciła mnie za obie ręce mówiąc:

- Słuchaj, muszę się zaraz zobaczyć z Norą. Muszę się przed nią wytłumaczyć. Co ze mnie za oślica. Będę miała za swoje, jeśli nie zechce ze mną więcej...

- Oczywiście. Ale bez pośpiechu. Wypijmy najpierw.

- Niech ci uściskam dłoń, przyjacielu Charles - wtrącił Quinn. - Sprawiłeś, że słońce znowu się uśmiechnęło do naszej panienki. - Opróżnił kieliszek. - No, to jedziemy do Nory. Sznaps jest u niej równie dobry, a mniej kosztuje.

- Ty możesz zostać - powiedziała. Roześmiał się i potrząsnął głową.

- Co to, to nie. Może uda ci się namówić Nicka, żeby został. Ja jadę z tobą. Przez całe popołudnie znosiłem twoje humory, teraz chcę się kąpać w blasku słońca.

Kiedy wróciliśmy do hotelu, Nora siedziała w towarzystwie Gilberta Wynanta. Gilbert pocałował siostrę, uścisnął dłoń mnie i Quinnowi, z którym go zapoznaliśmy. Dorota zaczęła się z miejsca gęsto, serio i mętnie tłumaczyć przed Norą. Nora jej przerwała:

- Skończ z tym. Nie mam ci nic do wybaczenia. Jeżeli Nick ci nagadał, że jestem wściekła, obrażona czy coś w tym rodzaju, to jest wstrętnym greckim łgarzem. Daj mi swój płaszcz.

Quinn włączył radio. Z uderzeniem gongu mijała godzina piąta trzydzieści jeden i piętnaście sekund czasu wschodnioamerykańskiego. Nora rzuciła Quinnowi: „Zabaw się w barmana; wiesz, gdzie wszystko jest” - i wyszła za mną do łazienki.

- Gdzieś ją znalazł?

- W knajpie. Co tu robi Gilbert?

- Mówi, że chciał się z nią zobaczyć. Nie wróciła na noc do domu, więc myślał, że jeszcze tu jest. - Roześmiała się. - Ale nie był zbyt zdziwiony, że jej nie zastał. Powiedział, że stale się gdzieś włóczy, że te skłonności do włóczęgostwa są u niej chorobliwe, wzięły początek z kompleksu matki, i że to w ogóle bardzo interesujące. Poinformował mnie, że zdaniem Stekla ludzie, którzy na to cierpią, wykazują również skłonności do kleptomanii, więc zostawia różne rzeczy, żeby się przekonać, czy ich nie ukradnie, ale jak dotąd nie stwierdził, żeby coś zginęło.

- Miły chłoptaś. Nie mówił nic o ojcu?

- Nie.

- Może jeszcze nie wie. Wynant próbował popełnić samobójstwo w Allentown. Guild i Macaulay tam pojechali. Nie wiem, mówić szczeniakom czy nie. Ciekaw jestem, czy Mimi przykładała rękę do tej wizyty Gilberta u nas.

- Nie przypuszczam, ale jeżeli ty...

- Zastanawiam się tylko - odparłem. - Dawno tu jest?

- Jakąś godzinę. Zabawny chłopak. Uczy się chińskiego, pisze książkę o nauce i wierze, to już nie po chińsku, i uważa Jacka Oakie za znakomitość.

- Ja też. Bardzo jesteś wstawiona?

- Nie bardzo.

Kiedy wróciliśmy do salonu, Dorota i Quinn tańczyli w takt „Arno była damą”. Gilbert odłożył magazyn, który przeglądał, i wyraził grzeczną nadzieję, że moja rana się goi. Odrzekłem, że owszem.

- Nigdy nie byłem naprawdę ranny - podjął. - Oczywiście próbowałem się kaleczyć sam, ale to zupełnie co innego. Tylko się czułem podle, pociłem się jak mysz i w ogóle byłem wściekły.

- A jednak prawie nie ma różnicy.

- Naprawdę? Sądziłem, że to robi mimo wszystko, no, większe wrażenie. - Przysunął się do mnie. - To są właśnie rzeczy, które chciałbym wiedzieć. Jestem jeszcze okropnie młody i nie miałem okazji... Proszę pana, jeśli pan jest zajęty albo nie ma pan ochoty rozmawiać, to sądzę, że pan mi powie. Ale byłbym bardzo wdzięczny, gdyby pan zechciał ze mną kiedyś pogadać, jak nie będzie tłumu przerywających ludzi. O tyle rzeczy chciałbym pana zapytać, rzeczy, których nie wiem i których nikt inny nie potrafi mi wyjaśnić...

- Nie jestem pewny, czy ja potrafię - odrzekłem. -

Ale chętnie z tobą kiedyś porozmawiam, jak tylko będziesz miał ochotę.

- Naprawdę nie ma pan nic przeciwko temu? Nie mówi pan tego przez uprzejmość?

- Nie, mówię serio, tylko nie jestem pewien, czy się nie zawiedziesz. Zależy, o jakie rzeczy ci chodzi.

- No, na przykład ludożerstwo - powiedział. - Nie myślę o takich miejscach, jak Afryka czy Nowa Gwinea... Ale w Stanach Zjednoczonych? Często się zdarza?

- Nie w naszych czasach. W każdym razie o niczym takim nie słyszałem.

- Ale kiedyś się zdarzało?

- Nie wiem, jak często, ale zdarzało się, nim kraj został całkowicie zasiedlony. Poczekaj chwilę, dam ci próbkę. - Podszedłem do półki i wyjąłem egzemplarz „Słynnych spraw kryminalnych Ameryki” Duke'a, który Nora kupiła w jakimś antykwariacie. Wyszukałem odpowiednie miejsce i podałem mu. - Wszystkiego trzy czy cztery strony.

ALFRED G. PACKER, „LUDOŻERCA”, KTÓRY ZAMORDOWAŁ SWOICH PIĘCIU TOWARZYSZY W GÓRACH KOLORADO, ZJADŁ ICH CIAŁA I UKRADŁ PIENIĄDZE.

Jesienią 1873 roku grupa diuudziestu śmiałych mężczyzn wyruszyła z Salt Lake City w stanie Utah na poszukiwanie złota w okolicach San Juan. Nasłuchawszy się entuzjastycznych opowieści o zdobytych majątkach wyruszyli w drogę z lekkim sercem i pełni nadziei, jednakże w miarę jak mijały tygodnie, a nie widać było nic prócz jałowych pustkowi i śnieżnych gór, zaczęło ich ogarniać coraz większe przygnębienie. Im dalej się zapuszczali, tym mniej zachęcająca stawała się okolica, aż w końcu wpadli w rozpacz, zrozumiawszy, że ich jedyną nagrodą będzie śmierć głodowa. Utracili już resztki nadziei, kiedy w oddali ujrzeli obozowisko indiańskie. Mimo niepewności, jakie przyjęcie zgotują im „czerwonoskórzy”, postanowili zaryzykować uznawszy, że lepsza będzie najgorsza śmierć z ich rąk od śmierci głodowej.

W pobliżu obozowiska natknęli się na Indianina, który się zachowywał przyjaźnie i zaprowadził ich do wodza Ouraya. Ku swemu najwyższemu zdumieniu przekonali się, że Indianie odnoszą się do nich z wielkimi względami. Nalegali, by podróżni pozostali w obozie, dopóki nie odzyskają pełni sił. W końcu jednak mężczyźni zdecydowali się ruszyć w dalszą drogę, obierając za cel faktorię Los Pinos. Ouray próbował im odradzać dalszą podróż i udało mu się przekonać dziesięciu, żeby wrócili do Salt Lake City. Pozostałych dziesięciu postanowiło jednak iść dalej, wobec czego Ouray zaopatrzył ich w prowiant i przestrzegł, by się trzymali rzeki Gunnison, nazwanej tak na cześć porucznika Gunnisona, zamordowanego w roku 185 . (Patrz: życie Joego Smitha, mormona).

Alfred G. Packer, który objął dowództwo grupki ruszającej dalej, przechwalał się swoją znajomością topografii kraju, dając wyraz przekonaniu, że będzie w sta- nie poprowadzić ich bez kłopotu. Po przebyciu niewielkiej odległości Packer oznajmił, że niedawno nad górnymi dopływami Rio Grandę zostały odkryte bogate złoża, i zaofiarował się doprowadzić do nich towarzyszy. Czterech ludzi obstawało, żeby się trzymać wskazówek Ouraya, jednakże Packer przekonał pozostałych pięciu, nazwiskiem Swan, Miller, Noon, Bell i Humphrey, którzy ruszyli z nim w stronę nowo odkrytych pokładów, podczas gdy tamci czterej kontynuowali wędrówkę z biegiem rzeki.

Z tych czterech dwóch zmarło z głodu i niewygód, pozostałych dwóch dotarło jednak ostatecznie do faktorii Los Pinos w lutym 1874 roku po przebyciu nieopisanych trudów. Naczelnikiem faktorii był wówczas generał Adams, który przyjął nieszczęśliwych ze wszystkimi względami. Po odzyskaniu sił wyruszyli oni w drogę powrotną do okolic cywilizowanych.

W marcu 1874 generał Adams został wezwany służbowo do Denver i w czasie jego nieobecności pracownicy faktorii, którzy pewnego mroźnego ranka podczas zawiei siedzieli akurat przy śniadaniu, ze zdumieniem ujrzeli w drzwiach mężczyznę o dzikim wyglądzie, który jął żałośnie błagać o strawę i schronienie. Miał twarz okropnie spuchniętą, lecz poza tym znajdował się we względnie dobrym stanie, jakkolwiek jego żołądek nie przyjmował pokarmu. Oświadczył, że nazywam się Packer i że jego pięciu towarzyszy porzuciło go chorego na pastwę losu, pozostawiając mu jedynie fuzję, z którą dotarł do faktorii.

Po dziesięciu dniach korzystania z gościnności pracowników faktorii Packer wyruszył do miejscowości Saquache, oświadczając, że będzie się starał dotrzeć stamtąd do Pensylwanii, gdzie ma brata. W Saquache Packer pił dużo i okazało się, że posiada większe zasoby gotówki. W stanie zamroczenia opowiadał wiele sprzecznych historii o losie swoich towarzyszy, wzbudzając podejrzenia, że rozprawił się z nimi w niegodziwy sposób.

W tym czasie zatrzymał się w Saquache generał Adams, wracający z Denver do faktorii. Mieszkał w domu niejakiego Otto Mearsa, który mu doradził aresztowanie Packera i zbadanie jego poczynań. Generał postanowił zabrać go ze sobą do faktorii. Po drodze zatrzymali się w domu majora Downeya, gdzie spotkali dziesięciu mężczyzn, którzy posłuchali rad wodza Indian i zrezygnowali z dalszej podróży. Przy tej okazji wyszło na jaw, że znaczna część zeznań Packera była kłamliwa, wobec czego generał uznał, że sprawa wymaga drobiazgowego śledztwa, i dowiózł Packera skrępowanego do faktorii, gdzie kazał go umieścić w ścisłym areszcie.

2 kwietnia tegoż roku do faktorii przybiegli w wielkim wzburzeniu dwaj Indianie z paskami mięsa, które określili jako „mięso białego człowieka”. Jak oświadczyli, znaleźli je w śniegu niedaleko faktorii. Ponieważ pogoda była nader mroźna, mięso znajdowało się jeszcze w dobrym stanie. Ujrzawszy, co przynieśli, Packer zrobił się trupio blady i osunął z cichym jękiem na ziemię. Podano mu środki trzeźwiące, po czym wśród błagań o łaskę złożył zeznanie tej mniej więcej treści:

„Wyruszywszy w szóstkę z obozu Ouraya, uważaliśmy, że prowianty, które mamy, starczą nam na czekającą nas długą i uciążliwą wędrówką, jednakże zapasy szybko malały i wkrótce znaleźliśmy się w obliczu głodu. Przez parę dni odżywialiśmy się korzonkami wykopanymi z ziemi, lecz był to zbyt mizerny pokarm, wielkie zaś mrozy wygnały do kryjówek wszelką zwierzynę i ptactwo, tak że nasza sytuacja stawała się rozpaczliwa. Dziki wyraz pojawił się w oczach wszystkich, zaczęliśmy się stawać podejrzliwi jeden wobec drugiego. Pewnego dnia poszedłem nazbierać drewna na ognisko, a wróciwszy zastałem pana Swana, najstarszego z nas, zabitego uderzeniem w głowę, resztę zaś towarzyszy zajętych ćwiartowaniem jego ciała, które zamierzali zjeść. Jego pieniądze, w sumie blisko dwóch tysięcy dolarów, zostały rozdzielone pomiędzy pozostałych członków wyprawy.

Mięsa starczyło nam zaledwie na parę dni, po których zaproponowałem, żeby następną ofiarą uczynić Millera ze względu na jego tuszę. Rozpłataliśmy mul czaszkę toporkiem, gdy się schylił po gałąź. Następni padli ofiarą Humphrey i Noon. Wówczas poprzysięgliśmy sobie uroczyście z Bellem, że jako ostatni pozostali przy życiu będziemy sobie wzajem pomagali bez względu na wszystko i raczej umrzemy z głodu, niż uczynimy jeden drugiemu krzywdę. Ale któregoś dnia Bell z okrzykiem: «Dłużej tego nie zniosę... - rzucił się na mnie jak wygłodniały tygrys, usiłując mnie powalić uderzeniem kolby. Odparowałem cios i zabiłem go toporkiem. Następnie pociąłem jego mięso na paski, które zabrałem ze sobą w dalszą drogę. Dostrzegłszy ze szczytu wzgórza zabudowania faktorii, wyrzuciłem kawałki mięsa, które mi jeszcze zostały, a wyznaję, że zrobiłem to z niechęcią, polubiłem bowiem ludzkie mięso, szczególnie część wyciętą z piersi”.

Opowiedziawszy tę ponurą historię Packer zgodził się poprowadzić grupę ludzi pod dowództwem H. Lautera do miejsca, gdzie się znajdują szczątki pomordowanych. Wyprowadził ich w wysokie, niedostępne góry, po czym oświadczył, że zgubił drogę, wobec czego postanowiono zaniechać poszukiwań i wyruszyć następnego dnia z powrotem. Wieczorem Packer i Lauter ułożyli się do snu obok siebie i w nocy Packer spróbował targnąć się na życie towarzysza, licząc, że go zabije i zdoła uciec. Został jednakże obezwładniony, skrępowany, a po powrocie do faktorii przekazany do dyspozycji szeryfa.

Na początku czerwca malarz z Peorii w stanie Illinois, nazwiskiem Reynolds, który szkicował nad brzegami jeziora Christoval, odkrył w zagajniku choin szczątki pięciu ludzi. Cztery ciała leżały rzędem jedno przy drugim, piąte zaś bez głowy w niewielkiej odległości. Ciała Bella, Swana, Humphreya i Noona miały kule w tyle czaszki, a głowa Millera, którą także odnaleziono, była zmiażdżona, prawdopodobnie uderzeniem fuzji, która leżała nie opodal z kolbą odłamaną od lufy.

Oględziny ciał niedwuznacznie potwierdziły, że Packer jest winien zarówno morderstwa, jak i kanibalizmu. Zapewne mówił prawdę, zeznając, że najbardziej lubi mięso z piersi, ponieważ wszystkie ciała miały wycięte piersi aż do żeber. Odkryto również wydeptaną ścieżkę prowadzącą od zwłok do pobliskiego szałasu, gdzie znaleziono koce i inne przedmioty należące do ofiar, i wszystko wskazywało na to, że Packer przez wiele dni po zamordowaniu towarzyszy mieszkał w szałasie, dokonując częstych wędrówek do zwłok po nowe zapasy ludzkiego mięsa.

Po dokonaniu tych odkryć szeryf uzyskał nakaz postawienia go przed sądem pod zarzutem pięciu morderstw, jednakże w czasie jego nieobecności więzień zbiegł. Nie było o nim żadnej wiadomości przez dziewięć lat, aż do 29 stycznia 1883 roku, kiedy to generał Adams otrzymał list z Cheyenne w stanie Wyoming, w którym pewien poszukiwacz złota z Salt Lake donosił, że natknął się tutaj twarzą w twarz na Packera. Informator wyjaśnił, że zbieg występuje obecnie pod nazwiskiem John Schwartze i jest podejrzany o konszachty z bandą okolicznych opryszków. Detektywi podjęli śledztwo i 12 marca 1883 roku szeryf Sharpless z hrabstwa Laramie aresztował Packera, który został tegoż miesiąca dostawiony przez szeryfa Smitha z hrabstwa Hinsdale do więzienia w Lake City, stan Kolorado.

3 kwietnia 1883 roku otwarto przeciwko niemu przewód sądowy pod zarzutem zamordowania w dniu 1 marca 1874 w hrabstwie Hinsdale Izraela Swana. Wyszło wówczas na jaw, że wszyscy uczestnicy wyprawy, z wyjątkiem samego Packera, byli w posiadaniu i znacznych sum. Oskarżony powtórzył swoje wcześniejsze zeznania, utrzymując, że zabił jedynie Bella, i to w obronie własnej. 13 kwietnia sąd przysięgłych uznał oskarżonego winnym zarzucanego czynu i skazał go na karę śmierci. Udzielono jednak zgody na odroczenie egzekucji i Packer natychmiast złożył apelacją w Sądzie Najwyższym. Równocześnie przeniesiono go do więzienia w Gunnison, aby go uchronić przed grożącym linczem.

W październiku 1885 Sąd Najwyższy zarządził wznowienie postępowania, przy czym akt oskarżenia zarzucał Packerowi pięć zabójstw, jednakże bez premedytacji. Uznano go winnym wszystkich pięciu i skazano na karę ośmiu lat więzienia za każde, co uczyniło w sumie czterdzieści lat. Został ułaskawiony 1 stycznia 1901 roku i zmarł na ranczo w pobliżu Denver 24 kwietnia 1907.

Korzystając, że Gilbert jest pochłonięty czytaniem, przygotowałem sobie cocktail. Dorota przerwała taniec, żeby do mnie podejść.

- Lubisz go? - spytała wskazując głową Quinna.

- Nie mam nic przeciwko niemu.

- Niech ci będzie, chociaż potrafi być okropnie głupi. Nie zapytałeś mnie, gdzie spędziłam noc. Nic cię to nie obchodzi?

- Nie mój interes.

- Ale odkryłam coś, co cię zainteresuje.

- Co takiego?

- Nocowałam u cioci Alicji. Ona ma niezupełnie dobrze w głowie, ale jest bardzo słodka. Powiedziała mi, że dostała od tatusia list, w którym ją ostrzega przed mamusią.

- Jak to ostrzega? Co dokładnie pisze?

- Nie wiem. Ciocia Alicja gniewa się na niego od paru lat, więc podarła list. Mówi, że jest komunistą i że to na pewno komuniści zamordowali Julię Wolf, a jego też w końcu zamordują. Uważa, że to wszystko z powodu jakiejś tajemnicy, którą we dwoje zdradzili.

- Dobry Boże! - westchnąłem.

- Nie możesz mieć o to do mnie pretensji. Powtarzam tylko, co mi powiedziała. Mówiłam ci, że ma niezupełnie dobrze w głowie.

- Twierdzi, że te wszystkie brednie były w liście? Dorota potrząsnęła głową.

- Nie, tylko ostrzeżenie przed mamusią. Jeżeli dobrze powtarzam jej słowa, pisał, żeby nie ufała nikomu, kto ma jakąkolwiek styczność z mamusią, co prawdopodobnie odnosi się do nas wszystkich.

- Spróbuj przypomnieć sobie coś więcej.

- Kiedy nic więcej nie wiem. Tylko tyle mi powiedziała.

- Skąd był nadany ten list? - zapytałem.

- Nie wiedziała. Wie tylko, że przyszedł pocztą lotniczą. Twierdzi, że nic jej to nie obchodzi.

- A co o tym sądzi? Chodzi mi przede wszystkim o to, czy wzięła ostrzeżenie na serio.

- Powiedziała, że tatuś jest niebezpiecznym radykałem, to dokładnie jej słowa, i że nie obchodzi jej, co pisze.

- A ty wzięłaś sobie to ostrzeżenie do serca? Wpatrywała się we mnie przez dłuższą chwilę. Oblizała wargi, nim się odezwała:

- Myślę, że on...

Podszedł Gilbert z książką w ręku. Wydawał się zawiedziony historią, którą mu podsunąłem.

- To bardzo interesujące - powiedział - ale rozumie pan, to nie jest przypadek patologiczny. - Objął siostrę wpół. - Gość miał do wyboru to albo śmierć głodową.

- Chyba żeby wierzyć jego własnym słowom - zauważyłem.

- O czym mówicie? - zainteresowała się Dorota.

- O jednej rzeczy z książki - odparł Gilbert.

- Powiedz mu o tym liście - zwróciłem się do Doroty. Zrobiła to. Gdy skończyła, Gilbert wykrzywił się ze zniecierpliwieniem.

- To idiotyczne. Mamusia nie jest naprawdę niebezpieczna. Jest po prostu okazem tego, co nazywamy zahamowaniem w rozwoju. Większość ludzi wyrasta z zasad etycznych, moralności i w ogóle. Mamusia jeszcze do nich nie dorosła. - Zmarszczył czoło i poprawił się po chwili namysłu: - Zresztą może i jest niebezpieczna, ale tylko tak jak dziecko, które się bawi zapałkami.

Nora tańczyła z Quinnem.

- A co sądzisz o swoim ojcu? - zapytałem. Gilbert wzruszył ramionami.

- Byłem małym chłopcem, kiedy go widziałem po raz ostatni. Mam co do jego osoby swoją teorię, ale opiera się to w znacznej mierze na przypuszczeniach. Chciałbym... najważniejsze, czego bym się chciał dowiedzieć, to czy jest impotentem.

- Próbował dzisiaj popełnić samobójstwo w Allentown.

- Nieprawda! - krzyknęła Dorota tak ostro, że Quinn i Nora zatrzymali się w tańcu. Obróciła się przysuwając twarz do twarzy brata. - Gdzie jest Chrystian? - zapytała.

Gilbert powiódł wzrokiem od jej twarzy do mojej i szybko z powrotem.

- Nie bądź idiotką - powiedział chłodno. - Wypuścił się gdzieś z tą swoją panną Fenton.

Mina Doroty nie świadczyła, że mu wierzy.

- Jest o niego zazdrosna - wyjaśnił mi. - To ten kompleks matki.

- Czy żadne z was nie znało Sidneya Keltermana, z którym ojciec miał te kłopoty przed paroma laty?

Dorota potrząsnęła głową. Gilbert powiedział:

- Nie. A bo co?

- Tak mi przyszło do głowy. Ja też go nigdy nie widziałem, ale jego rysopis mógłby pasować z niewielkimi zmianami do tego waszego Chrystiana Jorgensena.

14

Wieczorem wybraliśmy się z Norą na premierę do Radio City Musicallu, ale po godzinie mieliśmy dosyć i wyszliśmy.

- Dokąd teraz? - zapytała Nora.

- Obojętnie. Nie miałabyś ochoty pójść do tej knajpy, o której mówił Morelli? Na pewno będziesz zachwycona Studsem Burkę. Trudnił się kiedyś rozpruwaniem kas pancernych. Twierdzi, że rozpruł safes w więzieniu w Hagerstown, kiedy odsiadywał miesiąc za zakłócenie porządku publicznego.

- Możemy iść - zgodziła się.

Pojechaliśmy na Czterdziestą Dziewiątą Ulicę i po zasięgnięciu informacji u dwóch taksówkarzy, dwóch gazeciarzy i policjanta - odnaleźliśmy lokal. Wykidajło przy drzwiach oświadczył, że nie zna żadnego Burke'a, ale zobaczy. Po chwili zjawił się Studs.

- Sie masz, Nick! - powiedział. - Właźcie.

Był barczystym mężczyzną, niezbyt wysokim i zaczynającym lekko tyć, ale bynajmniej nie słabym. Co najmniej pięćdziesięcioletni, wyglądał o dziesięć lat młodziej. Miał szeroką, ospowatą twarz, sympatyczną w swej brzydocie, i resztki bezbarwnych włosów na głowie, lecz nawet łysina nie była w stanie ukryć faktu, że ma nader niskie czoło. Mówił głębokim, dudniącym basem. Uścisnąłem mu rękę i przedstawiłem Norę.

- Żonka. Pomyśleć tylko - skomentował. - Jak rany, musicie się napić szampana. Inaczej będziecie mieli ze mną do czynienia.

Odparłem, że wolimy nie mieć z nim do czynienia, po czym weszliśmy do środka. Lokal miał przytulnie obskurny wygląd. W środku było tylko trzech gości, gdyż przyszliśmy przed godzinami ruchu. Usiedliśmy przy stoliku w kącie i Studs wytłumaczył kelnerowi dokładnie, którą butelkę wina ma przynieść. Potem mi się przyjrzał i pokiwał głową.

- Małżeństwo dobrze ci służy. - Podrapał się po brodzie. - Kupę czasu cię nie widziałem.

- Faktycznie - przytaknąłem.

- Wpakował mnie do pudła - poinformował Norę. Nora cmoknęła ze współczuciem.

- Był dobrym detektywem?

Studs zmarszczył nędzną imitację swego czoła.

- Tak mówili, ale ja tam wiem? Wtedy, co mnie załatwił, to sam się podstawiłem.

- Czemuś na mnie napuścił tego kopniętego Morellego? - zapytałem.

- Wiesz, jacy są ci cudzoziemcy - odrzekł. - Co jeden to bardziej narwany. Skąd miałem wiedzieć, że narozrabia? Chłopak się truł, że gliny chcą go wrobić w zabójstwo tej Julii Wolf, a tu jak raz czytamy w gazecie, że ty koło tego chodzisz. Więc mu mówię: „Nick to facet, który by pewnie nie sprzedał rodzonej matki. Chcesz się koniecznie przed kimś wypłakać, wal do niego jak w dym”. On na to, że dobra. Coś ty mu zrobił? Język pokazałeś?

- Dał się przykapować, jak wchodził, a potem miał do mnie pretensję. Jak mnie znalazł?

- Ma znajomości, zresztą się nie ukrywałeś, nie?

- Jestem w Nowym Jorku raptem tydzień, a w gazetach nic nie pisali, gdzie się zatrzymałem.

- Mówisz? - zapytał Studs z zainteresowaniem. - A gdzie byłeś?

- Mieszkam teraz w San Francisco. Jak mnie znalazł?

- Bycze miasto. Nie byłem tam od lat, ale miasto bycze. Nie mogę ci powiedzieć, Nick. Zapytaj jego. Nie mój interes.

- Nie twój, jeśli pominąć fakt, że mi go ściągnąłeś na kark.

- Zgadza się. Jeśli to pominąć. Ale widzisz, chciałem ci zrobić reklamę.

Powiedział to najpoważniej w świecie.

- Dobry kumpel z ciebie.

- Skąd mogłem wiedzieć, że chłopak wyjdzie z nerw? Zresztą nie uszkodził cię zbytnio, nie?

- Może, ale dobrze mi to też nie zrobiło. A w dodatku...

Urwałem, bo przyszedł kelner z szampanem. Spróbowaliśmy i powiedzieliśmy, że jest pierwsza klasa. Był okropny.

- Myślisz, że stuknął dziewczynę? - zapytałem. Studs z przekonaniem pokręcił głową.

- Co ty?

- Takiego faceta można namówić, żeby sobie popukał - powiedziałem.

- Wiem, ci cudzoziemcy są narwani, ale siedział tutaj przez całe popołudnie.

- Całe?

- Całe. Pod hajrem. Chłopaki urządzili sobie na górze popijawę z dziewczynkami i Morelli przez całe popołudnie nie pofatygował się na dół. Co tu dopiero mówić, żeby miał wyskoczyć na miasto. Nie zalewam, są świadkowie.

- To czemu ma taką cykorię?

- Bo ja wiem? Myślisz, że sam go o to nie pytałem? Wiesz, jacy są ci cudzoziemcy.

- Yhm - odparłem. - Narwani. A nie posłał przypadkiem jakiegoś kumpla, żeby pogadał z dziewczyną w jego imieniu, co?

- Coś mi się zdaje, że krzywdzisz chłopaka - oświadczył Studs. - Znałem lalę. Czasem tu z nim przychodziła, ale tylko dla hecy. Nie leciał na nią tak, żeby miał powód ją stuknąć. Jak Boga kocham!

- Ona też się szprycowała?

- A ja wiem. Widziałem parę razy, ale może to tylko dla towarzystwa. On się szprycował, to i ona.

- Z kim jeszcze kombinowała?

- Nie wiem o nikim - odparł Studs obojętnie. - Kręcił się tu taki jeden typ, Nunheim się nazywa, Ostrzył sobie na nią zęby, ale nie zauważyłem, żeby co z tego wyszło.

- Więc to od niego Morelli dowiedział się mojego adresu.

- Nie bądź głupi. Jeśli Morelli co od niego chciał, to obić mu ryło. Po kiego facet latał na policję z gębą, że Morelli znał lalkę? To twój przyjaciel?

Pomyślałem chwilę.

- Nie znam go. Ale słyszałem, że pracuje trochę dla policji.

- Mmm. Dzięki.

- Dzięki? Za co? Ja nic nie mówiłem.

- Kapuję. To teraz mi coś powiedz: o co ta cała rozróba? Przecież to ten Wynant ją stuknął, nie?

- Tak wszyscy myślą - odparłem. - Ale stawiam sto dolarów przeciw pięćdziesięciu, że to nie on.

Potrząsnął głową.

- Nie zakładam się, nie moja branża. - Twarz mu się rozjaśniła. - Ale wiesz, co ci powiem: na co mogę postawić trochę forsy, jakbyś chciał? Pamiętasz, jak mnie wtedy załatwiłeś? Myślałem, że cię położę tym prawym hakiem, wszystkich kładłem. Przez cały czas w mamrze zachodziłem potem w głowę, czybyś umiał jeszcze raz powtórzyć taki numer. Kiedyś, jak się będziesz lepiej czuł, moglibyśmy...

Roześmiałem się.

- E, jestem zupełnie bez formy.

- Ja też się roztyłem jak wieprz - nalegał.

- Zresztą to był fuks na torze: straciłeś akurat równowagę, a ja stałem mocno.

- Bierzesz mnie pod bajer - powiedział, po czym dodał z namysłem: - ale faktycznie, może ci i podleciało trafne. No, jak nie chcesz... Dajcie kieliszki, to wam doleję.

Nora oświadczyła, że chce raz wrócić do domu wcześniej i z trzeźwą głową, więc pożegnaliśmy Studsa i klub „Pod Fuzlem” parę minut po jedenastej. Studs odprowadził nas do taksówki i potrząsnął energicznie naszymi dłońmi.

- Zrobiliście mi wielką frajdę - oświadczył. Odpłaciliśmy mu podobnymi grzecznościami i odjechaliśmy. Nora orzekła, że Studs jest cudowny.

- Nie rozumiałam połowy z tego, co mówił.

- Morowy facet.

- Nie powiedziałeś mu, że nie jesteś już detektywem.

- Myślałby, że go kantuję - wyjaśniłem. - Dla takich jak on, kto raz był detektywem, zawsze nim zostanie. Wolałem raczej kłamać niż narazić się na posądzenie o kłamstwo. Nie masz papierosa? On mi rzeczy-j wiście ufa na swój sposób.

- Naprawdę myślisz, że Wynant jej nie zabił?

- Czy ja wiem? Nie wydaje mi się, żeby to on.

W hotelu czekał na mnie telegram od Macaulayaj z Allentown:

TO WCALE NIE WYNANT I WCALE NU PRÓBOWAŁ POPEŁNIĆ SAMOBÓJSTWA

15

Następnego dnia rano zamówiłem stenotypistkę i wyekspediowałem większość listów czekających na odpowiedź; przeprowadziłem telefoniczną konferencję z adwokatem w San Francisco w sprawie jednego z klien-j tów naszego tartaku, którego chcieliśmy ratować przed plajtą; spędziłem godzinę nad planem obniżenia podatkuj w naszym stanie, który właśnie przygotowywaliśmy; wreszcie o godzinie drugiej, czując się jak prawdziwy, zbożny biznesmen, uznałem, że dość pracy na dzisiaj i poszedłem z Norą na lunch. Po lunchu Nora była umówiona na brydża, ja zaś pojechałem zobaczyć się? z Guildem, z którym już tego dnia rozmawiałem przez telefon.

- Więc alarm okazał się fałszywy? - powiedziałem ścisnąwszy mu dłoń i usadowiwszy się wygodnie w fotelu.

- Trudno zaprzeczyć. Facet miał tyle wspólnego z Wynantem, co ja. Wie pan, jak to jest: zawiadomiliśmy policję w Filadelfii, że wysłał stamtąd telegram, podaliśmy jego rysopis do radia i teraz przez najbliższy tydzień każdy, kto jest chudy i nie daj Boże ma brodę, będzie Wynantem jak Pensylwania długa i szeroka. Ten facet nazywa się Barlow, jest bezrobotnym cieślą, o ile mogliśmy ustalić, i został postrzelony przez Murzyna, który chciał go obrabować. Nie bardzo może jeszcze mówić.

- A może ten, kto go postrzelił, popełnił tę samą omyłkę co policja w Allentown? - zauważyłem.

- Chce pan powiedzieć, że go wziął za Wynanta? I to możliwe, jeśli nam co z tego przyjdzie. Ale czy przyjdzie?

Odparłem, że nie wiem.

- Mówił panu Macaulay, że dostał list od Wynanta? - zapytałem.

- Tak, ale nie zdradził, co w nim było.

Wobec tego ja zdradziłem. Powiedziałem również, co wiem o Keltermanie.

- To ciekawe - odrzekł.

Następnie opowiedziałem o liście, który Wynant napisał do siostry.

- Ale się rozpisał! - skomentował Guild.

- I mnie to zastanowiło.

Z kolei poinformowałem go, że rysopis Sidneya Kel-

termana pasuje z niewielkimi zmianami do Chrystiana Jorgensena.

- Nigdy nie zawadzi posłuchać takiego człowieka jak pan - rzekł. - Niech pan mówi dalej.

Odparłem, że to już wszystko. Huśtał się przez chwilę na krześle, z wyblakłymi szarymi oczami wbitymi w sufit.

- Będzie trochę robótki - zauważył.

- Czy ten facet w Allentown nie został przypadkiem postrzelony z trzydziestki dwójki? - zapytałem.

Guild patrzył na mnie chwilę ciekawie, po czym potrząsnął głową.

- Z czterdziestki czwórki. Ma pan coś określonego na myśli?

- Nie. Tak tylko rozważam możliwości.

- Rozumiem - powiedział i przechylił się, wpatrzony znowu w sufit. Kiedy się odezwał, można było odnieść wrażenie, że myśli o czymś zupełnie innym. - Co do tego alibi Macaulaya, o które pan wczoraj pytał: jest w porządku. Spóźnił się tego dnia na umówione spotkanie i sprawdziliśmy, że siedział w biurze niejakiego Hermanna na Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy w krytycznym czasie, od pięć po trzeciej do dwadzieścia po trzeciej.

- Jak to od pięć po trzeciej?

- Słusznie, jeszcze pan o tym nie wie. Zgłosił się osobnik nazwiskiem Caress, który prowadzi pralnię i farbiarnię na Pierwszej Alei. Dzwonił do niej pięć po trzeciej, żeby zapytać, czy ma przysłać po rzeczy do prania. Powiedziała, że nie i że prawdopodobnie wyjedzie. To zawęża czas, w którym dokonano zbrodni, od trzeciej pięć do trzeciej dwadzieścia. Chyba nie podejrzewał pan serio Macaulaya?

- Podejrzewam wszystkich - powiedziałem. - Gdzie pan był między trzecią pięć a trzecią dwadzieścia?

Roześmiał się.

- Jeśli mam być szczery, to jestem bodajże jedyną z zainteresowanych osób, która nie ma zbyt pewnego alibi. Byłem w kinie.

- Więc wszyscy pozostali mają alibi? Pokiwał głową.

- Jorgensen wyszedł razem z żoną mniej więcej za pięć trzecia i urwał jej się, żeby skoczyć na Siedemdziesiątą Trzecią Zachodnią Ulicę do dziewczyny, która nazywa się Olga Fenton. Obiecaliśmy, że nie powiemy żonie. Siedział u niej do piątej. Wiemy, co robiła pani Jorgensen. Córunia się ubierała, kiedy wychodzili, a piętnaście po trzeciej wsiadła w taksówkę i pojechała na zakupy do Bergdorfa-Goodmana. Synalek siedział przez całe popołudnie w Bibliotece Publicznej... Boże, ale on czyta dziwne książki! Morelli był w pewnym lokalu na Czterdziestej Którejś Ulicy. - Roześmiał się. - A gdzie pan był?

- Ja zachowam swoje alibi do chwili, kiedy będzie mi naprawdę potrzebne. Nikt z tej paczki nie ma zbyt murowanego alibi, ale to się rzadko zdarza ludziom, którzy są w zgodzie z prawem. A co z Nunheimem?

Guild zdawał się zaskoczony.

- Dlaczego panu przyszedł na myśl Nunheim?

- Słyszałem, że miał chrapkę na dziewczynę.

- Gdzie pan to słyszał?

- Słyszałem. Zmierzył mnie z ukosa.

- Uważa pan, że to pewna wiadomość?

- Tak.

- No - powiedział powoli - jeśli o to chodzi, możemy sprawdzić. Ale dlaczego pana właściwie tak interesują ci wszyscy ludzie? Sądzi pan, że to nie Wynant ją zabił?

Dałem mu te same fory co Studsowi.

- Stawiam pięćdziesiąt przeciwko dwudziestu pięciu, że to nie on.

Teraz mierzył mnie przez dłuższą chwilę spod oka. W końcu rzekł:

- To coś nowego. A kto jest pańskim kandydatem?

- Nie doszedłem jeszcze do tego. Rozumie pan, nie wiem nic pewnego. Nie twierdzę, że Wynant nie mógł jej zabić. Chcę tylko powiedzieć, że wiele rzeczy wskazuje nie na niego.

- I że szanse są jak dwa do jednego. Co to za rzeczy, które wskazują nie na niego?

- Może pan uznać, że to intuicja - powiedziałem - ale...

- Nic nie chcę uznawać - odparł. - Uważam pana za bystrego detektywa. Chętnie posłucham, co pan ma do powiedzenia.

- Mam przede wszystkim pytania. Na przykład: ile czasu minęło od chwili, kiedy windziarz wysadził panią Jorgensen na piętrze, gdzie mieszkała Julia Wolf, do chwili, kiedy na niego znowu zadzwoniła i powiedziała, że słyszy jęki.

Guild siedział chwilę z wydętymi wargami, po czym spytał:

- Sądzi pan, że mogła...?

Reszta pytania zawisła nie dopowiedziana w powietrzu.

- Sądzę, że mogła. Chciałbym się następnie dowiedzieć, gdzie był Nunheim. Chciałbym znać odpowiedzi na pytania postawione w liście Wynanta. Chciałbym wiedzieć, co się stało z tymi brakującymi czterema tysiącami dolarów. Chciałbym wiedzieć, skąd pochodził pierścionek Julii Wolf.

- Robimy, co w naszej mocy - odparł Guild. - Co do mnie, to najbardziej chciałbym się obecnie dowiedzieć, dlaczego Wynant, jeśli jej nie zabił, nie zjawi się i nie odpowie na nasze pytania.

- Jednym z powodów może być to, że pani Jorgensen chce go powtórnie wsadzić do domu wariatów. - Nagle przyszła mi nowa myśl do głowy. - Herbert Macaulay jest rzecznikiem interesów Wynanta. Chyba nie uwierzyliście mu na słowo, że ten facet w Allentown to nie Wynant?

- Nie. Jest znacznie młodszy od Wynanta, ma o wiele za mało siwych włosów, nie farbuje ich, zresztą jest zupełnie niepodobny do fotografii, które mamy. - Sprawiał wrażenie pewnego swoich słów. - Ma pan coś do roboty przez następną godzinę czy dwie?

- Nie.

- To świetnie. - Wstał. - Powiem chłopcom, żeby się zajęli sprawami, o których mówiliśmy, a potem może złożymy razem parę wizyt.

Zgodziłem się i Guild wyszedł z gabinetu. W koszu leżał egzemplarz „New York Timesa”. Wyłowiłem go i otworzyłem na kolumnie z ogłoszeniami. Było wśród nich ogłoszenie Macaulaya: „Abner. Zgoda. Bunny”. Kiedy Guild wrócił, zapytałem:

- A co z pracownikami Wynanta? Miał przecież jakichś pomocników w warsztacie? Interesowaliście się nimi?

- Yhm. Ale nic nie wiedzą. Zostali zwolnieni z końcem tygodnia, w którym wyjechał. Było ich dwóch, żaden nie widział go od tej pory.

- Nad czym pracowali, kiedy warsztat został zwinięty?

- Nad jakimiś barwnikami, jakąś trwałą zielenią. Zresztą nie wiem. Mogę się dowiedzieć, jeśli pan chce.

- Nie myślę, żeby to miało znaczenie. Czy warsztat jest duży?

- Wygląda jak nieźle wyposażone laboratorium, o ile się mogłem zorientować. Sądzi pan, że warsztat może mieć z tym coś wspólnego?

- Wszystko może mieć coś wspólnego.

- Yhm. No to chodźmy.

16

- Najpierw - powiedział Guild po wyjściu z Komendy - odwiedzimy Nunheima. Powinien być w domu: kazałem mu siedzieć, póki nie zadzwonię.

Mieszkanie Nunheima mieściło się na czwartym piętrze ciemnej, wilgotnej i smrodliwej kamienicy, wstrząsanej dudnieniem kolei nadziemnej kursującej po Szóstej Alei. Guild zapukał. Za drzwiami dały się słyszeć odgłosy spiesznej krzątaniny, po czym jakiś głos zapytał?

- Kto tam?

Głos był męski, nosowy, lekko poirytowany.

- John - odparł Guild.

Drzwi otworzyły się natychmiast i ukazał się w nich niski, ziemisty mężczyzna w wieku trzydziestu pięciu, sześciu lat, ubrany w podkoszulek, granatowe spodnie i czarne jedwabne skarpetki.

- Nie spodziewałem się pana porucznika - jęknął. - Obiecał pan zadzwonić.

Sprawiał wrażenie wystraszonego. Oczy miał ciemne, małe i bardzo blisko osadzone, usta szerokie, cienkie, miękko zarysowane, nos wyjątkowo mięsisty, długi, jakby zwisający i zupełnie pozbawiony kości.

Guild dotknął dłonią mojego łokcia i weszliśmy. Przez otwarte drzwi po lewej widać było nie posłane łóżko. Pokój, do którego mężczyzna nas wprowadził, okazał się nędznym, zapuszczonym salonikiem z porozrzucanymi ubraniami, gazetami i brudnymi naczyniami. W alkowie po prawej mieścił się zlew i kuchnia. Między nimi stała kobieta ze skwierczącą patelnią w ręce. Była to grubokoścista, tęgawa ruda kobieta lat może dwudziestu ośmiu, przystojna na swój wulgarny, niechlujny sposób. Miała na sobie wymięty różowy szlafrok i postrzępione różowe pantofle ranne bez pięt, z przekrzywionymi kokardkami. Zmierzyła nas złym wzrokiem. Guild nie przedstawił mnie Nunheimowi i nie zwracał uwagi na kobietę.

- Niech pan siada - powiedział i odsunął jakieś części garderoby, żeby sobie zrobić miejsce na brzegu kanapy.

Odsunąłem kawałek gazety z bujanego fotela i usiadłem. Ponieważ Guild pozostał w kapeluszu na głowie, więc i ja nie zdjąłem swojego. Nunheim podszedł do stołu, na którym stała półlitrowa butelka z resztką whisky oraz kilka szklaneczek, i zapytał:

- Może łyczek? Guild się skrzywił.

- Tego świństwa? Co to za głodne kawałki, że znałeś Julię Wolf tylko z widzenia?

- Tak było, poruczniku, jak rany Chrystusa! - Dwa razy zerknął na mnie ukradkiem, ale zaraz odwracał wzrok. - Może jej rzuciłem w przelocie: „Cześć!” albo „Jak leci?”. To wszystko, jak rany Chrystusa.

Kobieta w alkowie prychnęła raz, drwiąco; na jej twarzy nie było cienia wesołości. Nunheim obrócił się do niej.

- Spróbuj tylko otworzyć gębę - powiedział głosem łamiącym się z wściekłości - wybiję ci wszystkie zęby.

Kobieta zamachnęła się i cisnęła patelnią w jego głowę. Nie trafiła i patelnia uderzyła w ścianę. Tłuszcz i żółtka rozlały się świeżymi plamami po ścianie, podłodze i meblach. Nunheim skoczył w jej stronę. Nie musiałem się nawet unosić na fotelu, żeby mu podstawić nogę. Wyciągnął się jak długi na podłodze. Kobieta czekała uzbrojona w nóż kuchenny.

- Skończcie z tym - warknął Guild. Również się nie podniósł. - Przyszliśmy pogadać a nie oglądać rodzinną sielankę. Wstawaj i zachowuj się przyzwoicie.

Nunheim podniósł się powoli z podłogi.

- Doprowadza mnie do szału, kiedy zacznie pić - powiedział. - Czepia się od samego rana. Zrobił prawą dłonią ruch w jedną i drugą stronę. - Zdaje się, że sobie skręciłem rękę.

Kobieta przeszła przez pokój nie patrząc na żadnego z nas i zniknęła zamykając za sobą drzwi do sypialni. Guild powiedział:

- Może jakbyś się przestał uganiać za dziwkami, to byś nie miał tyle kłopotu ze swoją kobitą.

- Co pan, poruczniku?

Nunheim był zaskoczony, dotknięty w swojej niewinności.

- A Julia Wolf?

Teraz ziemisty mężczyzna zapałał oburzeniem.

- Pan w to nie wierzy, panie poruczniku. Nagadał panu jakiś...

Guild przerwał mu, zwracając się do mnie:

- Jak pan się chce z nim policzyć, to niech pan się nie krępuje tą skręconą ręką. On się nigdy nie rwał do bitki.

Nunheim obrócił się w moją stronę, wyciągając rozpostarte dłonie.

- Nie mówię, że pan łże. Może ktoś pana wprowadził w błąd...

Guild przerwał mu znowu:

- Więc twierdzisz, żebyś nie skorzystał, jakbyś ją mógł przelecieć?

Nunheim oblizał dolną wargę i rzucił niepewnym wzrokiem na drzwi sypialni.

- Co to, to może nie - powiedział powoli, przezornie przyciszając głos. - To była klasa lala. Pewnie bym jej nie przepuścił.

- Ale nigdy nie próbowałeś się do niej zabierać? Nunheim się zawahał, lecz po chwili wzruszył ramionami i powiedział:

- Wie pan, jak to jest. Człowiek się obija, to próbuje wszystkiego, co się nawinie.

Guild zmierzył go z niesmakiem.

- Nie lepiej było tak od razu śpiewać? Gdzie byłeś, kiedy ją stuknięto?

Mały człowieczek podskoczył, jakby go ktoś ukłuł szpilką.

- Jak rany Chrystusa, chyba pan porucznik nie myśli, że w tym maczałem palce? Co by mi z tego przyszło, że ją stuknę?

- Gdzie byłeś?

Miękkie wargi Nunheima zadrgały nerwowo.

- Kiedy to było? Urwał, bo drzwi od sypialni się otworzyły. Ukazała się tęga kobieta z walizką w ręce, ubrana jak do wyj ścia.

- Miriam - powiedział Nunheim. Zmierzyła go obojętnym wzrokiem, po czym oświadczyła:

- Nie lubię kanciarzy. A nawet jakbym lubiła, to bym nie lubiła kanciarzy, którzy są na dodatek kapusiami. A jakbym lubiła kanciarzy, którzy są na dodatek kapusiami, to i tak bym miała ciebie dosyć.

Odwróciła się w stronę wyjścia. Guild złapał za ramię Nunheima, który chciał biec za kobietą.

- Gdzie byłeś? - powtórzył.

- Miriam - zawołał Nunheim - nie odchodź! Będę dla ciebie dobry, zrobię wszystko, co chcesz. Nie odchodź, Miriam.

Kobieta wyszła trzaskając drzwiami.

- Pan mnie puści - jął błagać Nunheim - panie poruczniku. Sprowadzę ją z powrotem, nie mogę bez niej żyć. Skoczę na jednej nodze i jak tylko wrócę, powiem panu wszystko, co pan każe. Pan mnie puści, muszę ją sprowadzić.

- Już się rozpędziłem - warknął Guild. - Siadaj. - Pchnął mężczyznę na krzesło. - Nie przyszliśmy tutaj patrzeć, jak się bawicie w berka. Gdzie byłeś, kiedy zabito dziewczynę?

Nunheim zakrył twarz dłońmi i rozpłakał się.

- Kręć dalej - powiedział Guild - ani się obejrzysz, jak ci powybijam zęby.

Nalałem do szklaneczki trochę whisky i podałem Nunheimowi.

- Dziękuję panu, bardzo dziękuję. - Wypił, za-krztusił się i wyciągnął z kieszeni brudną chusteczkę, żeby obetrzeć twarz. - Nie mogę sobie tak z miejsca przypomnieć, pan porucznik wie. - Jęknął. - Może grałem u Charliego w bilard, może siedziałem w domu.

Miriam to by pamiętała, jakby mi pan pozwolił po nią skoczyć.

- Nie mydl mi tu oczu Miriam - powiedział Guild. - Uważaj, żebyś przypadkiem nie wylądował w mamrze przez ten brak pamięci.

- Pan mi da minutkę, na pewno sobie przypomnę. Nie kręcę, pan porucznik mnie zna. Zawsze panu wszystko mówię, jak rodzonemu ojcu. Tylko z nerw mnie to wyprowadziło. Pan patrzy na moją rękę. - Podniósł prawą dłoń, żeby nam pokazać spuchnięty przegub. - Jedną minutkę.

Ukrył znowu twarz w dłoniach. Guild mrugnął do mnie, dając mi do zrozumienia, że za chwilę Nunheimowi wróci pamięć. Nagle mały człowieczek odjął dłonie od twarzy i parsknął śmiechem.

- Rany boskie! Miałbym za swoje, jakby mnie pan porucznik zamknął. Przecież to tego dnia byłem... Pan poczeka, zaraz panu pokażę.

Wybiegł do sypialni. Po paru minutach Guild zawołał:

- Hej, do rana będziemy czekali? Pośpiesz się.

Nie otrzymał odpowiedzi. W sypialni nie znaleźliśmy nikogo. Zajrzeliśmy do łazienki, ale też była pusta. Okno wychodzące na drabinkę przeciwpożarową stało otworem. Nie powiedziałem nic, starałem się zachować obojętną minę. Guild zsunął kapelusz odrobinę na tył głowy.

- I po co mu to było? - zapytał.

Wrócił do telefonu w saloniku. Podczas gdy telefonował, zacząłem trochę szperać po szufladach, ale nic nie znalazłem. Nie szukałem zresztą zbyt dokładnie i dałem spokój, gdy tylko Guild postawił na nogi machinę policyjną.

- Nie ma strachu, na pewno go znajdziemy - powiedział. - Mam dla pana nowinę. Zidentyfikowaliśmy Jorgensena jako Keltermana.

- Kto go zidentyfikował?

- Posłałem jednego pracownika, żeby pogadał z tą dziewczyną, która mu dostarczyła alibi, tą Olgą Fenton. No, i wydusił z niej. Ale przy alibi się upiera. Pójdę sam, spróbuję z nią pogadać. Chce pan ze mną iść?

Spojrzałem na zegarek.

- Chętnie bym poszedł, ale zrobiło się późno. Macie go już?

- Mamy nakaz aresztowania. - Popatrzył na mnie z namysłem w oczach. - Pogadamy z chłoptasiem.

Pokazałem zęby w uśmiechu.

- No, i jak pan myśli, kto ją zabił? - zapytałem.

- Nie ma zmartwienia - odparł. - Niech tylko zbiorę więcej poszlak, przycisnę jeszcze parę osób, ani się pan obejrzy, jak będę miał ptaszka.

Na ulicy obiecał informować mnie o rozwoju wypadków, po czym wymieniliśmy uścisk dłoni i rozstaliśmy się. Po paru sekundach dogonił mnie, żeby przesłać ukłony dla Nory.

W domu przekazałem Norze pozdrowienia Guilda I i opowiedziałem jej nowiny.

- Ja też mam dla ciebie wiadomość - odrzekła. - Wpadł tu Gilbert Wynant i był bardzo zawiedziony, że I cię nie zastał. Kazał ci powtórzyć, że ma ważną nowinę.

- Pewnie odkrył, że Jorgensen ma kompleks matki.

- Uważasz, że to Jorgensen ją zabił? - zapytała.

- Zdawało mi się, że wiem kto ją zabił - odparłem - I ale wszystko się pokręciło. Mogę tylko zgadywać.

- I na kogo stawiasz?

- Na Mimi, na Wynanta, na Nunheima, na Gilberta, na Dorotę, na ciotkę Alicję, na Morellego, na ciebie, na siebie i na Guilda. Może jeszcze na Studsa. Nie zrobiłabyś mi cocktailu?

Przygotowała od razu większą ilość. Piłem drugi czy trzeci, kiedy zadzwonił telefon. Nora poszła odebrać I i wróciła ze słowami:

- Twoja przyjaciółka Mimi chce z tobą mówić. Podszedłem do telefonu.

- Jak się masz, Mimi.

- Strasznie mi przykro, że się tak niegrzecznie zachowałam przedwczoraj, Nick. Ale byłam taka zdener - wowana, zupełnie nad sobą nie panowałam, no i zrobiłam z siebie pośmiewisko. Przepraszam cię bardzo.

Powiedziała to wszystko bardzo szybko, jakby chcąc czym prędzej załatwić sprawę.

- Nie gniewam się - odparłem.

Ledwie mi pozwoliła wtrącić te trzy słowa i już mówiła dalej, ale teraz wolniej i poważniej:- Czy nie mogłabym się z tobą zobaczyć, Nick? Stało się coś strasznego, coś... Nie wiem, co robić, do kogo się zwrócić.

- Co się stało?

- Nie mogę ci powiedzieć przez telefon, ale musisz mi pomóc. Potrzebuję rady. Nie mógłbyś wpaść?

- Teraz?

- Tak. Bardzo cię proszę.

- Dobrze - obiecałem i wróciłem do salonu. - Mimi chce, żebym do niej wpadł. Ma jakieś kłopoty i potrzebuje pomocy.

Nora się roześmiała.

- Już się nie tłumacz. Przeprosiła cię? Mnie przeprosiła.

- Tak, jednym tchem. Czy Dorota wróciła już do domu, czy też ciągle mieszka u ciotki Alicji?

- Ciągle jest u ciotki, tak przynajmniej twierdzi Gilbert. Kiedy wrócisz?

- Na pewno nie będę siedział dłużej, niż to konieczne. Pewnie przymknęli Jorgensena i chce się dowiedzieć, czyby nie można tego jakoś załatwić.

- Mogą mu coś zrobić? To znaczy, jeśli nie zabił Julii Wolf?

- Mogliby prawdopodobnie wygrzebać stare sprawki: listy z pogróżkami, próbę szantażu... - Odsunąłem szklaneczkę od ust, żeby zadać Norze i sobie pytanie: - Ciekawe, czy się znają z Nunheimem. - Zastanawiałem się chwilę, ale doszedłem do wniosku, że to tylko jedna z możliwości. - No, czas na mnie.

Mimi przyjęła mnie z otwartymi ramionami.

- To strasznie miło, że się na mnie nie gniewasz. Nick. Ty zawsze byłeś dla mnie strasznie miły. Sama nie wiem, co mnie ugryzło wtedy w poniedziałek.

- Nie ma o czym mówić.

Twarz miała bardziej różową niż zwykle, napięte mięśnie nadawały jej młodszy wygląd. Jej błękitne oczy błyszczały, dłonie, którymi ściskała moje ręce, były chłodne. Czułem przenikające ją podniecenie, ale nie mogłem się zorientować w jego charakterze.

- To ładnie ze strony twojej żony, że...

- Nie ma o czym mówić - powtórzyłem.

- Nick, co grozi za ukrycie dowodu, kto popełnił morderstwo?

- Jeżeli zechcą, mogą cię pociągnąć do odpowiedzialności z paragrafu o osłanianie przestępcy.

- A jeśli po namyśle dobrowolnie przekaże się po licji dowód?

- Mogą cię tak samo pociągnąć do odpowiedzialność Ale zazwyczaj tego nie robią.

Rozejrzała się po pokoju, jakby chcąc się upewni że nie ma nikogo poza mną.

- To Clyde zabił Julię - oznajmiła. - Znalazłam dowód, który ukryłam. Jak myślisz, co mi zrobią?

- Prawdopodobnie skończy się na tym, że cię zdrowo objadą. Oczywiście, jeśli im dobrowolnie przekażesz to, co znalazłaś. Jako były mąż jest ci na tyle bliski, że żadna ława przysięgłych nie będzie miała do ciebie pretensji o próbę krycia go. Chyba żeby były podstawy do posądzania cię o inne motywy.

- A ty mnie o to posądzasz? - zapytała chłodno, z namysłem.

- Czy ja wiem - odrzekłem. - Byłbym skłonny przypuszczać, że miałaś zamiar ukryć dowód jego winy po to, żeby wydusić trochę forsy, jak tylko się pokaże. Ale zaszło coś, co wpłynęło na zmianę twego postanowienia.

Rozstawiła palce jak szpony i sięgnęła ostrymi paznokciami do mojego policzka. Zęby miała zaciśnięte, wargi szeroko rozchylone. Złapałem ją za przegub.

- Kobiety pokazują pazurki - powiedziałem starając się nadać głosowi marzycielskie brzmienie. - Niedawno miałem do czynienia z taką, która próbowała zdzielić faceta patelnią.

Roześmiała się, ale wyraz jej oczu nie uległ zmianie.

- Sukinsyn jesteś - syknęła. - Zawsze myślisz o mnie najgorsze rzeczy.

Puściłem jej rękę, a ona zaczęła rozcierać ślady po moich palcach.

- Co to za kobieta próbowała kogoś zdzielić patelnią? - zapytała. - Znam ją?

- Nie Nora, jeśli to masz na myśli. Czy już aresztowali Wiktora-Chrystiana Keltermana-Jorgensena?

- Co?

Uwierzyłem w jej zdumienie, chociaż zarówno ono, jak i moja własna wiara zaskoczyły mnie całkowicie.

- Jorgensen okazał się Keltermanem - powiedziałem. - Pamiętasz go? Myślałem, że wiesz.

- Masz na myśli tego okropnego człowieka, który...

- Tak.

- Nigdy w to nie uwierzę. - Wyprostowała się, I splatając i rozplatając palce. - Nigdy. Przenigdy. - Jej twarz wykrzywił strach, głos miała zduszony, niesamowity jak głos brzuchomówcy. - Nigdy w to nie I uwierzę.

- To ci nawet dużo pomoże - zauważyłem.

Nie słuchała. Odwróciła się do mnie plecami i podeszła do okna. Stanęła tyłem do mnie.

- Przed domem czeka wóz - powiedziałem - a w nim panowie wyglądający na tajniaków. Czekają, i żeby go aresztować, jak tylko...

Obróciła się i spytała ostro:

- Pewien jesteś, że Chrystian to Kelterman? Strach prawie zniknął z jej twarzy, głos brzmiał znowu po ludzku.

- Policja wydaje się pewna.

Mierzyliśmy się wzrokiem, pochłonięci własnymi myślami. Przeraziło ją nie tyle prawdopodobieństwo, że Jorgensen zabił Julię Wolf - uświadomiłem sobie - ani nawet że może zostać aresztowany, lecz odkrycie, że małżeństwo z nią było tylko jakimś jego pociągnięciem w rozgrywce z Wynantem. Kiedy się roześmiałem - nie dlatego żeby to było śmieszne, lecz dlatego, że mi tak nagle przyszło do głowy - drgnęła i uśmiechnęła się niepewnie.

- Nie uwierzę w to - oświadczyła, a jej głos był znowu bardzo cichy - dopóki mi sam nie powie.

- A kiedy ci powie?

Wzruszyła lekko ramionami i dolna warga znowu jej zadrgała.

- Jest moim mężem.

Powinno mnie to rozśmieszyć, lecz tylko mnie rozzłościło.

- Mimi, jestem Nick - powiedziałem. - Poznajesz mnie? Nick.

- Wiem, nigdy nie byłeś o mnie dobrego zdania - stwierdziła poważnie. - Uważasz, że jestem...

- Już dobrze, dobrze. Mniejsza z tym. Wróćmy do dowodu, który znalazłaś.

- Ach, to - powiedziała i odwróciła się do mnie plecami. Gdy się obróciła z powrotem, warga jej znowu drżała. - To było kłamstwo, Nick. Ja nic nie znalazłam. - Podeszła tuż do mnie. - Clyde nie miał prawa wysyłać tych listów do Alicji i do Macaulaya, podsuwać wszystkim podejrzenia przeciwko mnie... Więc przyszło mi do głowy, że będzie się miał z pyszna, jak coś na niego wymyślę... Bo ja naprawdę sądziłam... to jest sądzę, że on ją zabił, i dlatego...

- I co takiego wymyśliłaś? - zapytałem.

- Ja... jeszcze sama nie wiem. Chciałam się najpierw dowiedzieć tego wszystkiego, co mi mogą zrobić, rozumiesz, tego, o co cię pytałam. Mogłabym na przykład powiedzieć, że Julia odzyskała na chwilę przytomność, jak zostałam z nią sama, bo wszyscy poszli dzwonić, i zdołała wyszeptać...

- Nie mówiłaś, że słyszałaś coś i przemilczałaś. Powiedziałaś, że znalazłaś coś i ukryłaś.

- Bo sama jeszcze nie wiedziałam, co...

- Kiedy się dowiedziałaś o liście Wynanta do Macaulaya?

- Dzisiaj po południu. - Był tu ktoś z policji. - Nie pytał cię o Keltermana?

- Pytał, czy go znam albo znałam. Zaprzeczyłam. Byłam przekonana, że mówię świętą prawdę.

- Może i mówiłaś - odparłem. - I po raz pierwszy zaczynam wierzyć, że naprawdę znalazłaś coś kompromitującego Wynanta.

Otwarła szerzej oczy.

- Nie rozumiem.

- Ja też nie bardzo. Ale mogło być tak: znalazłaś coś i schowałaś, prawdopodobnie z myślą o sprzedaniu Wynantowi. Potem, kiedy zaczęły nadchodzić listy i wszyscy zaczęli ci patrzeć na ręce, postanowiłaś zrezygnować z pieniędzy i oddać to policji, za jednym zamachem odpłacając Wynantowi i zabezpieczając siebie. Ale nagle się dowiadujesz, że Jorgensen jest Keltermanem, więc robisz nową woltę: postanawiasz zatrzymać sprawę przy sobie, już nie dla pieniędzy, ale żeby pogrążyć Jorgensena za karę, że się z tobą ożenił nie z miłości, tylko dla jakiegoś numeru przeciwko Wynantowi.

Uśmiechnęła się spokojnie i spytała:

- Ty naprawdę sądzisz, że jestem zdolna do wszystkiego?

- To nieważne - odparłem. - Powinnaś teraz myśleć o tym, żeby nie wylądować na resztę życia w więzieniu.

Pisk, który wydała, choć niegłośny, był straszny, a przerażenie, które odmalowało się na jej twarzy przed chwilą, było niczym w porównaniu z obecnym. Złapała mnie za klapy i przywarła do nich bełkocząc:

- Nie mów tego, błagam. Powiedz, że nie myślisz tego naprawdę.

Chwiała się, więc ją objąłem ramieniem, żeby nie upadła. Nie słyszeliśmy Gilberta, dopóki nie zakaszlał.

- Żle się czujesz, mamusiu? - spytał.

Powoli odjęła ręce od moich klap i odstąpiwszy o krok powiedziała do niego:

- Twoja matka jest niemądra. - Ciągle drżała, ale uśmiechała się do mnie i dorzuciła żartobliwym tonem: - Brutal jesteś. Żeby mnie tak przestraszyć.

Odparłem, że nie chciałem jej straszyć. Gilbert położył płaszcz i kapelusz na krześle i z grzecznym zainteresowaniem wodził wzrokiem ode mnie do niej. Kiedy stało się jasne, że żadne z nas nie ma zamiaru mu nic wyjaśnić, zakaszlał znowu, powiedział: „Strasznie się cieszę, że pana widzę” - i podszedł uścisnąć mi rękę. Odparłem, że i ja się cieszę.

- Masz bardzo zmęczone oczy - zauważyła Mimi. - Pewnie znowu czytałeś przez całe popołudnie bez okularów. - Potrząsnęła głową i poinformowała mnie: - Jest taki sam niemądry jak jego ojciec.

- Są jakieś wiadomości od tatusia? - zapytał.

- Nie, od czasu tego fałszywego alarmu - odparłem. - Chyba wiesz, że alarm był fałszywy.

- Tak. - Zawahał się. - Chciałbym porozmawiać z panem, zanim pan wyjdzie.

- Oczywiście.

- Przecież z nim rozmawiasz, kochanie - wtrąciła Mimi. - Macie przede mną jakieś sekrety?

Powiedziała to zupełnie lekkim tonem. Nie drżała już.

- Znudziłoby cię to.

Gilbert wziął płaszcz i kapelusz, skinął w moją stronę i wyszedł z pokoju. Mimi potrząsnęła głową.

- Zupełnie nie rozumiem tego chłopca. Ciekawam, co sobie pomyślał o tej scenie. - Nie sprawiała wrażenia zbytnio przejętej. Po chwili zapytała poważnie: - Dlaczegoś to powiedział, Nick?

- Że wylądujesz w...?

- Zresztą mniejsza o to. - Wzruszyła ramionami. - Nie chcę o tym więcej słyszeć. Może zostaniesz na kolacji? Będę pewnie sama.

- Niestety nie mogę. Wróćmy lepiej do tego dowodu, który znalazłaś.

- Kiedy ja nic nie znalazłam. To było kłamstwo. - Zmarszczyła poważnie czoło. - Nie patrz na mnie takim wzrokiem. To było naprawdę kłamstwo.

- Więc sprowadziłaś mnie tutaj, żeby kłamać? - zapytałem. - A można wiedzieć, dlaczego się rozmyśliłaś?

Parsknęła śmiechem.

- Ty mnie musisz naprawdę bardzo lubić, Nick. Inaczej nie byłbyś dla mnie taki niesympatyczny.

Jakoś nie potrafiłem się w tym dopatrzyć sensu.

- Więc dobrze - powiedziałem. - Wpadnę do Gilberta i uciekam.

- Szkoda, że nie możesz zostać.

- Niestety - powtórzyłem. - Gdzie mam go szukać?

- Drugie drzwi na... Czy oni zatrzymają Chrystiana?

- To zależy od tego, co im powie. Jeśli będzie mówił prawdę, to może go puszczą.

- Och, on... - Urwała i zmierzyła mnie ostrym spojrzeniem. - Czy ty mnie przypadkiem nie nabierasz? Chrystian jest naprawdę tym Keltermanem?

- Policja tak uważa.

- Ale ten tajniak, który tu dzisiaj był, nie zadał mi ani jednego pytania o Chrystiana - zaprotestowała. - Pytał tylko, czy znałam...

- Nie byli wtedy pewni - wyjaśniłem. - Sprawa obracała się jeszcze w sferze podejrzeń.

- A teraz są pewni? Przytaknąłem skinieniem głowy.

- Skąd się dowiedzieli?

- Od jednej jego znajomej.

- Co to znowu za znajoma?

Jej oczy pociemniały lekko, ale nie straciła panowania nad głosem.

- Nie pamiętam nazwiska - skłamałem. Ale zaraz powróciłem do prawdy: - Ta dziewczyna, która mu dostarczyła alibi na czas morderstwa.

- Alibi? - zapytała z oburzeniem. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że policja uwierzyła takiej dziewczynie na słowo?

- Jakiej dziewczynie?

- Dobrze wiesz, o co mi chodzi.

- Nie wiem. Znasz ją?

- Nie - odparła takim tonem, jakbym ją obraził. Zwęziła oczy i przyciszyła głos niemal do szeptu: - Nick, sądzisz, że to on zabił Julię?

- Dlaczego by ją miał zabijać?

- A jeśli małżeństwo ze mną było mu potrzebne tylko dla zemszczenia się na Clydzie? Namawiał mnie do powrotu, liczył, że uda się od niego wydusić jakieś pieniądze. Sama nie wiem, może pomysł był mój, ale w każdym razie bardzo nalegał. I jeśli po przyjeździe spotkał tutaj Julię... Znała go oczywiście, przecież pracowała już wtedy u Clyde'a. Więc kiedy się z nią umówiłam tego dnia, zląkł się, że jak ją wyprowadzę z równowagi, gotowa go sypnąć w rezultacie... Nie mogło tak być?

- To wszystko się nie trzyma kupy. Przecież wyszliście razem z domu. Nie miałby czasu, żeby...

- Taksówka, którą jechałam, strasznie się wlokła - powiedziała. - Zresztą może po drodze gdzieś wstępowałam... Zdaje się, że wstępowałam do drogerii po aspirynę. - Kiwnęła energicznie głową. - Tak, teraz sobie przypominam.

- A Jorgensen wiedział, że się zatrzymasz, bo go przezornie poinformowałaś - dokończyłem. - Tak nie można, Mimi, morderstwo to poważna rzecz. Nie można wrabiać ludzi tylko dlatego, że ci wycięli brzydki kawał.

- Kawał? - zapytała i spojrzała na mnie wściekłym wzrokiem. - Ten, ten...

Obrzuciła Jorgensena stekiem nieprzyzwoitych, wulgarnych, obelżywych słów, przy czym jej głos stopniowo się podnosił, aż pod koniec wrzeszczała mi prosto w twarz. Kiedy zrobiła przerwę dla nabrania tchu, wtrąciłem:

- Ładnie klniesz, ale...

- I jeszcze miał czelność sugerować, że ją mogłam zabić - przerwała mi. - Nie miał odwagi spytać mnie wprost, tylko ciągle wracał do tego tematu, dopóki mu wyraźnie nie powiedziałam, że to... no, że to nie ja ją zabiłam.

- Co innego zaczęłaś mówić. Dopóki mu wyraźnie nie powiedziałaś, że co?

Tupnęła nogą.

- Przestań mnie łapać za słówka!

- Dobrze i niech cię szlag trafi - powiedziałem. - Nie przyszedłem tu ze swojej inicjatywy.

Ruszyłem po płaszcz i kapelusz. Dogoniła mnie i złapała za ramię.

- Proszę cię, Nick, nie gniewaj się. To ten mój cholerny brak opanowania. Sama nie wiem, co...

Wszedł Gilbert.

- Przejdę się z panem kawałek - oznajmił. Mimi zmierzyła go z ukosa.

- Podsłuchiwałeś?

- Tak krzyczałaś, że choćbym nie chciał, musiałem słyszeć - odparł. - Możesz mi dać trochę pieniędzy?

- Nie skończyliśmy jeszcze rozmawiać - powiedziała.

Spojrzałem na zegarek.

- Muszę uciekać, Mimi. Zrobiło się późno.

- Wrócisz, jak załatwisz swoje sprawy?

- Jeśli nie będzie bardzo późno. Ale nie czekaj na mnie.

- Będę w domu - powiedziała. - Przyjdź bez względu na godzinę.

Obiecałem, że będę się starał. Mimi dała Gilbertowi pieniądze i zjechaliśmy obaj na dół.

19

- Podsłuchiwałem - poinformował mnie Gilbert, kiedy wyszliśmy na ulicę. - Głupotą byłoby nie słuchać przy nadarzającej się okazji, jeśli ktoś się interesuje psychologią. Ludzie zachowują się zawsze inaczej w obecności drugich. Oczywiście nikt nie lubi być obserwowany, jeśli o tym wie, ale - uśmiechnął się - ptaki i zwierzęta pewnie też nie lubią, kiedy przyrodnicy je podglądają.

- Dużo słyszałeś? - zapytałem.

- Och, dostatecznie. Na pewno nie umknęło mi nic ważnego.

- I co o tym sądzisz? Wydął wargi, zmarszczył czoło i odrzekł z rozwagą:

- Trudno na pewno powiedzieć. Mamusia potrafi czasem zręcznie ukrywać różne rzeczy, ale nigdy nie umiała zmyślać. To komiczne, chyba pan to zauważył, że ludzie, którzy najczęściej kłamią, robią to najmniej zręcznie i łatwiej dają się wyprowadzać w pole niż inni. Myślałby człowiek, że będą się mieli szczególnie na baczności, a tymczasem gotowi są uwierzyć niemal we wszystko. Musiał pan to chyba zauważyć, prawda?

- Tak.

- Ale nie o tym chciałem mówić - podjął. - Chrystian nie wrócił dzisiaj na noc. Dlatego mamusia jest zdenerwowana bardziej niż zwykle. W rannej poczcie był do niego list i pomyślałem, że może jest w nim coś ciekawego, więc go otworzyłem nad parą. - Wyjął z kieszeni list. - Niech pan przeczyta, potem go zakleję i dołączę do jutrzejszej poczty. Oczywiście, jeśli Chrystian wróci, ale nie przypuszczam.

- Czemuż to? - spytałem biorąc od niego list.

- Bo on jest naprawdę tym Keltermanem.

- Rozmawiałeś z nim na ten temat?

- Nie miałem okazji. Nie widziałem go od czasu, kiedy pan mi to powiedział.

Obejrzałem list. Stempel na kopercie pochodził z Bostonu, stan Massachusetts, i nosił datę 27 grudnia 1932 roku. List był adresowany nieco dziecinną kobiecą ręką do pana Chrystiana Jorgensena, hotel Courtland, Nowy Jork.

- Dlaczego otworzyłeś? - zapytałem wyjmując list z koperty.

- Nie wierzę w intuicję - powiedział - ale muszą istnieć jakieś zapachy, dźwięki, może coś w charakterze pisma, co trudno zanalizować, z czego może nawet człowiek nie zdaje sobie sprawy, co wywiera jednak jakiś wpływ. Sam nie wiem, co to jest. Po prostu czułem, że musi być w tym liście coś ważnego.

- Często miewasz takie przeczucia w stosunku do rodzinnej poczty?

Rzucił na mnie szybkie spojrzenie, żeby się przekonać, czy z niego nie drwię.

- Często to może nie - odparł. - Ale już otwierałem listy. Mówiłem panu przecież, że się interesuję I ludźmi.

Przeczytałem list.

Kochany Wiktorze!

Olga mi napisała, że wróciłeś do Stanów, że masz drugą żoną i że posługujesz sią nazwiskiem Chrystian Jorgensen. To bardzo nieładnie, Wik, sam dobrze wiesz. Tak samo nieładnie postąpiłeś zostawiając mnie tyle lat bez jednego słówka. I bez pieniędzy. Rozumiem, że musiałeś wyjechać przez tę historię z panem Wynantem, ale on już na pewno dawno o wszystkim zapomniał i mogłeś chyba do mnie napisać, dobrze wiesz, że byłam ci zawsze życzliwa i w każdej chwili uczyniłabym dla ciebie wszystko, co w mojej mocy. Nie chcę Ci robić wymówek, Wik, ale muszę się z Tobą zobaczyć. Będę miała wolne w sklepie przez niedzielę i poniedziałek, bo to Nowy Rok, więc przyjadę do Nowego Jorku w sobotę wieczorem i muszę koniecznie z Tobą pogadać. Napisz, gdzie i o której będziesz czekał, bo nie chciałabym Ci nawarzyć jakiegoś piwa. Tylko odpisz zaraz, żeby list przyszedł na czas.

Twoja wierna żona Georgia.

Następował adres.

- No, no - powiedziałem wkładając list z powrotem do koperty - Więc oparłeś się pokusie poinformowania o wszystkim mamusi?

- Och, wiedziałem, jakby zareagowała. Sam pan widział, w jaką histerię wpadła po tym, co pan jej powiedział. Jak pan myśli, co teraz powinienem zrobić?

- Pozwolić mi zawiadomić policję. Kiwnął bez namysłu głową.

- Jeśli pan uważa, że tak będzie najlepiej. Może im pan pokazać ten list, jak pan chce.

Powiedziałem: „Dziękuję” - i schowałem list do kieszeni.

- Teraz druga sprawa. Miałem trochę morfiny, z którą eksperymentowałem, i ktoś mi to świsnął.

- Jak to eksperymentowałeś?

- No, próbowałem używać. Chciałem poznać działanie.

- I co, podobało ci się? - zapytałem.

- Och, nie oczekiwałem tego. Chciałem tylko wiedzieć, jak to jest. Nie uznaję rzeczy, które przytępiają umysł. Dlatego rzadko piję, a nawet palę. Chciałbym natomiast spróbować kokainy, to podobno wyostrza umysł, prawda?

- Podobno. Jak myślisz, kto ci to mógł świsnąć?

- Podejrzewam Dorotę. Mam co do niej swoją teorię. Wybieram się właśnie w związku z tym na kolację do cioci Alicji. Dora ciągle tam mieszka, a chciałbym ją wybadać. Powie mi wszystko, co tylko zechcę.

- No dobrze, ale skoro jest u ciotki - zapytałem - to jak mogła...

- Wpadła wczoraj wieczorem do domu - odparł. -

Zresztą nie wiem dokładnie, kiedy to zginęło. Nie zaglądałem do pudełeczka od jakichś trzech czy czterech dni. Dopiero dzisiaj.

- Czy Dorota wiedziała, że to masz?

- Tak. To jeden z powodów, dla których ją podejrzewam. Nie sądzę, żeby ktoś jeszcze wiedział. Eksperymentowałem na niej też.

- I co, podobało jej się?

- Owszem, dosyć. Ale nie przypuszczam, żeby świsnęła dlatego. Właśnie o to chciałem pana zapytać: czy mogła się stać narkomanką w tak krótkim czasie?

- Jakim czasie?

- W ciągu tygodnia, nie, dziesięciu dni.

- Raczej nie, chyba że sobie wmówiła. Dużo jej dałeś?

- Nie.

- Zadzwoń, jak się czegoś dowiesz - powiedziałem. - Złapię tę taksówkę. To do zobaczenia.

- Wróci pan dzisiaj wieczorem, prawda?

- Jak mi się uda. Może się jeszcze zobaczymy.

- Na pewno - odparł. - Dziękuję bardzo.

Zatrzymałem się przed pierwszą drogerią, żeby zadzwonić do Guilda. Nie spodziewałem się, że go jeszcze zastanę w Komendzie, ale miałem nadzieję dowiedzieć się jego domowego telefonu. Powiedziano mi jednak, że jeszcze nie wyszedł.

- Dotąd pan pracuje? - zapytałem.

Jego: „Cóż robić?” - zabrzmiało bardzo wesoło. Odczytałem mu list Georgii i podałem adres.

- Niezły połów - oświadczył poinformowałem go, że Jorgensen nie wrócił na noc do domu.

- Myśli pan, że go znajdziemy w Bostonie? - zapytał.

- Może. A może na Południu, najdalej jak zdążył prysnąć.

- Będziemy szukali i tu, i tam - powiedział tym samym wesołym tonem. - Ja mam też dla pana niezłą nowinę. Ktoś nafaszerował naszego przyjaciela Nunheima z trzydziestki dwójki. Trup na miejscu. Wygląda, że pigułki są z tej samej pukawki, z której zabito Julię Wolf. Eksperci już je porównują. Pewnie teraz chłopak żałuje, że nie został z nami.

20

Nora w jednej ręce trzymała kawałek zimnej kaczki, drugą układała łamigłówkę.

- Już myślałam, że się do niej przeprowadziłeś - powiedziała. - Byłeś kiedyś detektywem: znajdź mi brązowy kawałek w kształcie ślimaka z długą szyją.

- Kawałek kaczki czy łamigłówki? Nie chodźmy dzisiaj do Edge'ów to tacy nudziarze.

- Dobrze, tylko że się obrażą.

- Nie wierzę, to by było zbyt wiele szczęścia. Na Quinnów obrażali się już parę razy...

- Dzwonił Harrisom Kazał ci powiedzieć, że jest odpowiednia chwila, żeby do tej kopalni Dome dokupić trochę akcji Mclntyre-Jeżatka, dobrze mówię? W momencie zamknięcia giełdy szły dwadzieścia i ćwierć. - Położyła palec na łamigłówce. - Potrzebny mi kawałek w to miejsce.

Znalazłem brakujący kawałek, po czym jej opowiedziałem niemal słowo w słowo, co było u Mimi.

- Nie wierzę ci - odparła. - Wymyśliłeś to, nie ma takich ludzi na świecie. Co im jest? Należą do nowej rasy potworów?

- Mówię ci tylko, co się wydarzyło. Nie próbuję tego tłumaczyć.

- Czy to można wytłumaczyć? Teraz, kiedy Mimi obróciła się przeciwko swojemu Chrystiankowi, w całej rodzinie nie ma już chyba nikogo, kto by żywił choć odrobinę życzliwości do kogoś drugiego. A mimo to łączy ich jakieś podobieństwo.

- Może to właśnie wytłumaczenie - podsunąłem.

- Chciałabym poznać jeszcze ciotkę Alicję - zauważyła. - Masz zamiar przekazać ten list policji?

- Dzwoniłem już do Guilda - odrzekłem, po czym powiedziałem jej o Nunheimie.

- I co z tego wynika? - zapytała.

- Po pierwsze, jeśli Jorgensena nie ma w Nowym Jorku, a chyba nie ma, kule zaś pochodzą z pistoletu, z którego zastrzelono Julię Wolf, a chyba pochodzą, to policja będzie się musiała rozejrzeć za jakimś wspólnikiem, żeby cokolwiek dowieść Jorgensenowi.

- Gdybyś był naprawdę dobrym detektywem, potrafiłbyś mi to znacznie jaśniej wytłumaczyć. - Zajęła się swoją łamigłówką. - Masz zamiar iść jeszcze raz do Mimi?

- Wątpię. Może byś odłożyła tę zabawkę i zjadła ze mną kolację?

Zadzwonił telefon. Powiedziałem, że sam odbiorę. Była to Dorota Wynant.

- Halo? Nick?

- A któż by inny? Jak się masz, Doroto?

- Przed chwilą przyszedł Gil zapytać mnie, no, wiesz, o co. Więc chciałam ci powiedzieć, że to ja wzięłam, ale tylko dlatego, żeby się nie stał narkomanem.

- I co z tym zrobiłaś?

- Zmusił mnie do oddania. I nie chce mi wierzyć, ale słowo daję, tylko dlatego to zabrałam.

- Wierzę ci.

- Powiesz to Gilowi? Jak ty mi wierzysz, to i on uwierzy, bo uważa, że ty się doskonale znasz na takich sprawach.

- Powiem mu przy najbliższej okazji - obiecałem. Nastąpiła chwila milczenia, po czym Dorota zapytała:

- Jak tam Nora?

- Chyba dobrze. Chcesz z nią mówić?

- Owszem, ale przedtem chciałam ciebie o coś zapytać. Czy... czy mamusia nie mówiła nic o mnie, jak tam dzisiaj byłeś?

- Nie przypominam sobie. Dlaczego?

- A Gil?

- Tylko o tej morfinie.

- Jesteś pewien?

- Tak - odparłem. - Dlaczego?

- Och, nic takiego... Skoro jesteś pewien... Idiotka ze mnie.

- Aha. To poproszę Norę. - Poszedłem do salonu. - Dorota chce z tobą mówić. Nie zapraszaj jej tylko na kolację.

Nora wróciła od telefonu z dziwnym błyskiem w oku.

- Co znowu? - zapytałem.

- Właściwie nic. Co słychać i tak dalej.

- Jeśli okłamujesz własnego męża, to Bozia cię skarżę.

Poszliśmy na kolację do japońskiej restauracji na Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy, po czym dałem się jednak Norze namówić na wpadnięcie do Edge'ów.

Halsey Edge był wysokim, chudym mężczyzną po pięćdziesiątce, o zapadłej twarzy i bez jednego włosa na głowie. Nazywał siebie „hieną cmentarną z zawodu i powołania” - jego jedyny dowcip, jeśli to można uznać za dowcip - przy czym miał na myśli fakt, że jest archeologiem. Jego chlubę stanowiła kolekcja toporów bojowych, ale nie było to jeszcze takie najgorsze, należało się tylko pogodzić z losem i od czasu do czasu wziąć udział w inwentaryzacji jego zbrojowni. Składały się na nią siekierki obosieczne, toporki wielokątne, toporki z ornamentem ząbkowym, młokosie-kiery, berdysze, toporki mezopotamskie, toporki węgierskie, toporki nordyckie - wszystkie jednakowo nadgryzione zębem czasu.

Znacznie większe zastrzeżenia budziła jego żona. Miała na imię Leda, ale mąż nazywał ją Pestką. Była bardzo drobna i jej włosy, oczy, skóra, choć oczywiście różniły się odcieniem, utrzymane były w tonacji szarej. Rzadko zdarzało jej się siedzieć; przysiadała jak kura na grzędzie i jak kura wykręcała głowę to w jedną, to w drugą stronę. Nora twierdziła, że Pestka wyskoczyła z jakiegoś starożytnego grobu rozkopanego przez Halseya, Margot Innes zaś nazywała ją zawsze Gnomem, wymawiając każdą literę z osobna. Pestka powiedziała mi kiedyś, że żaden utwór literacki sprzed dwudziestu lat nie wytrzyma próby czasu, ponieważ nie znano wówczas psychoanalizy.

Edge'owie mieszkali w przyjemnym dwupiętrowym domu na skraju Greenwich Village i podawali doskonałe trunki. Było już tuzin albo więcej osób, kiedy przyszliśmy. Pestka przedstawiła nas tym, których nie znaliśmy, po czym zapędziła mnie w kąt pokoju.

- Dlaczego mi nic nie powiedziałeś, że ci państwo, których poznaliśmy u was w święta, są zamieszani w sprawę morderstwa? - zapytała pochylając głowę w lewo, tak że jej ucho spoczywało niemal na ramieniu.

- Nic o tym nie wiem. Zresztą co dzisiaj znaczy jedno morderstwo?

Pochyliła głowę w prawo.

- Nie powiedziałeś mi nawet tego, że podjąłeś się prowadzenia sprawy.

- Czego się podjąłem? Aaa, rozumiem. Niczego się nie podjąłem i nie mam zamiaru niczego się podejmować. Fakt, że zostałem tylko przygodnym widzem.

- Boli cię bardzo?

- Swędzi. Zapomniałem zmienić po południu opatrunek.

- Nora bardzo się wystraszyła?

- Nora ja, i ten facet, który mnie postrzelił. O, jest Halsey. Jeszcze się z nim nie przywitałem.

Nim zdążyłem się wydostać z kąta i uciec, dorzuciła jeszcze:

- Harrison obiecał przyprowadzić tę ich córkę.

Rozmawiałem parę minut z Halseyem, głównie o nieruchomości, którą miał zamiar kupić w Pensylwanii, po czym zaopatrzyłem się w cocktail i słuchałem chwilę świńskich kawałów, którymi się nawzajem raczyli Larry Crowley i Phil Thames, dopóki nie podeszła jakaś kobieta zapytać Phila, który wykładał na uniwersytecie Columbia, co sądzi o technokracji - temat, którym wszyscy się interesowali od tygodnia. Wycofałem siej z Larrym i dołączyliśmy do Nory, która siedziała w kącie.

- Miej się na baczności - ostrzegła mnie. - Pestka jest zdecydowana wydusić z ciebie za wszelką cenę zakulisowe szczegóły morderstwa Julii Wolf.

- Może łatwiej uda jej się to z Dorotą - powiedziałem. - Ma przyjść z Quinnem.

- Wiem.

- Zupełnie oszalał na punkcie tej dziewczyny - oświadczył Larry. - Wiecie, co mi wczoraj powiedział? Że się rozwodzi z Alicją i żeni z nią.

- Biedna Alicja - powiedziała Nora ze współczuciem.

Nora nie lubiła Alicji.- Zależy, z której strony na to spojrzeć - powiedział Larry, który lubił Alicję. - Aha, spotkałem tego jegomościa, który jest ożeniony z matką dziewczyny. Wiesz, tego wysokiego faceta, którego u was poznałem.

- Jorgensena?

- O, właśnie. Wychodził z lombardu na Szóstej Alei koło Czterdziestej Szóstej Ulicy.

- Rozmawiałeś z nim?

- Przejeżdżałem taksówką. Zresztą, zdaje się, do grzeczności należy udawać, że się nie zauważa ludzi wychodzących z lombardu.

- Ciii... - rzuciła Pestka we wszystkie strony, po czym Levi Oscant zaczął grać na fortepianie.

Quinn i Dorota zjawili się w czasie koncertu. Quinn był pijany w sztok, Dorocie też niewiele brakowało. Podeszła do mnie i szepnęła:

- Chcę wyjść z wami.

- Nie zostaniesz na śniadaniu? - zapytałem.

- Ciii... - rzuciła Pestka w moją stronę.

Znowu słuchaliśmy chwilę. Dorota wierciła się koło mnie, w końcu nie wytrzymała i znowu szepnęła:

- Gil mówi, że masz być jeszcze dzisiaj u mamusi. Będziesz?

- Wątpię.

Podszedł do nas chwiejnym krokiem Quinn.

- Jak się masz, chłopie? Jak się masz, Noro? Przekazałaś mu moją wiadomość?

- Ciii... - rzuciła Pestka w jego stronę.

Quinn nie zwracał na nią uwagi. Inna skorzystali z okazji i zaczęli także rozmawiać.- Słuchaj, ty zdaje się trzymasz pieniądze w Banku Złotej Bramy w San Francisco?

- I owszem, mam tam coś.

- Podejmuj je szybko, chłopie. Słyszałem dzisiaj, że są bliscy plajty.

- Dobrze. Ale nie mam tam dużo.

- Nie? To gdzie ty trzymasz forsę?

- Ja? Tak jak Francuzi: ciułam złoto. Potrząsnął poważnie głową.

- To przez takich jak ty kraj schodzi na psy.

- Aha. I tacy jak ja nie schodzą razem z nim -. odparłem. - Gdzieś się tak zalał?

- To wszystko przez Alicję. Chodzi wściekła od tygodnia. Muszę pić, bobym oszalał.

- Dlaczego chodzi wściekła?

- Bo piję. Uważa... - Pochylił się do nas i zniżył konfidencjonalnie głos: - Słuchajcie, jesteście wszyscy moimi przyjaciółmi, powiem wam, co zrobię. Rozwiodę się i ożenię...

Chciał objąć Dorę ramieniem, ale go odepchnęła ze zniecierpliwieniem.

- Jesteś głupi i nudny. Zostaw mnie wreszcie w spokoju.

- Uważa, że jestem głupi i nudny - poinformował mnie. - Wiesz, dlaczego nie chce za mnie wyjść? Dlatego, że...

- Zamknij się, dobrze? Pijany idiota! - Dorota zaczęła go okładać pięściami po głowie. Twarz jej poczerwieniała, głos zrobił się piskliwy. - Zabiję cię, jak jeszcze raz to powiesz.

Odciągnąłem Dorotę; Larry złapał Quinna, który o mały włos byłby się przewrócił.

- Uderzyła mnie, Nick - kwilił Quinn.

Łzy ciekły mu po policzkach. Dorota ukryła twarz w mojej marynarce i chyba też płakała. Goście otoczyli nas zwartym kołem. Nadbiegła Pestka z twarzą promieniejącą ciekawością.

- Co się stało, Nick?

- Pijackie żarty - powiedziałem. - Nic ważnego. Odwiozę ich do domu.

Pestka nie mogła na to pozwolić: chciała się przedtem przynajmniej dowiedzieć, co zaszło. Dorota niech się położy, zaproponowała, a Quinnowi, który z ledwością trzymał się na nogach, zaraz coś przyniesie; tylko nie bardzo było wiadomo, co.

Nie zważając na protesty, wyprowadziłem ich przy pomocy Nory. Larry chciał jechać także, ale uznaliśmy to za niepotrzebne. Quinn spał przez całą drogę w kącie taksówki. Dorota siedziała sztywna i milcząca w drugim kącie. Nora pomiędzy nimi; ja przycupnąłem na rozkładanym krzesełku. Pocieszałem się myślą, że przynajmniej nie siedzieliśmy długo u Edge'ów. Nora została z Dorotą w taksówce, a ja powlokłem Quinna na górę. Leciał mi przez ręce.

Alicja otworzyła, gdy tylko zadzwoniłem. Była w zielonej piżamie, w ręce miała szczotkę do włosów. Spojrzała zmęczonym wzrokiem na Quinna i powiedziała zmęczonym głosem:

- Wnieś to.

Wniosłem i położyłem na łóżku. „To” mamrotało coś niezrozumiałego i wymachiwało bezwładnie jedną ręką, ale oczu nie otworzyło.

- Położę go do łóżka - powiedziałem i zacząłem rozwiązywać Quinnowi krawat.

Alicja oparła się o nogi łóżka.

- Jak chcesz. Ja już przestałam się przejmować. Zdjąłem mu marynarkę, kamizelkę, koszulę.

- Gdzie się dzisiaj zalał? - zapytała bez większego zainteresowania.

Stała ciągle w nogach łóżka; czesała teraz włosy.

- U Edge'ów.

Zacząłem mu rozpinać spodnie.

- Z tą małą suką, Dorotą Wynant? Pytanie było rzucone od niechcenia.

- Była masa ludzi.

- Oczywiście - odparła. - To nie w jego stylu kryć się po kątach. - Przeciągnęła parę razy szczotką po włosach. - Uważasz, że nieładnie byłoby zdradzić mi cokolwiek?

Jej małżonek poruszył się lekko, mrucząc:

- Doro!

Zdjąłem mu buty. Alicja westchnęła.

- Pamiętam czasy, kiedy miał muskuły.

Przyglądała się mężowi, póki nie skończyłem go rozbierać i nie owinąłem w koce. Potem westchnęła i zaproponowała.

- Zrobię ci cocktail.

- Tylko musisz się pośpieszyć. Nora czeka w taksówce.Otwarła usta, jakby chciała coś powiedzieć, zamknęła je, otwarła z powrotem.

- Rozumiem - powiedziała. Poszedłem za nią do kuchni.

- Może nie powinnam o to pytać, Nick - wykrztusiła wreszcie - ale co ludzie o mnie myślą?

- To samo co o wszystkich. Jedni cię lubią, inni nie, jeszcze inni nie mają w ogóle zdania.

Zmarszczyła czoło.

- Nie o to mi chodzi. Co ludzie myślą o tym, że nie rzucam Harrisona, chociaż nie przepuści żadnej spódniczce?

- Skąd mogę wiedzieć, Alicjo?

- A ty, co myślisz?

- Myślę, że wiesz, co robisz. Zresztą cokolwiek robisz, to wyłącznie twoja sprawa.

Obrzuciła mnie niezadowolonym spojrzeniem.

- Nie można powiedzieć, żebyś był rozmowny. Ty się nigdy nie zagalopujesz. - Uśmiechnęła się gorzko. - Dobrze wiesz, że znoszę jego wybryki dla pieniędzy. Może dla ciebie to nie ma znaczenia, ale dla mnie ma wielkie. Tak zostałam wychowana.

- Istnieją jeszcze rozwody i alimenty. Powinnaś mieć...

- Dopij cocktail i wynoś się - rzuciła zmęczonym głosem.

W taksówce Nora zrobiła mi miejsce między sobą a Dorotą.

- Pojechałabym gdzieś na kawę - oznajmiła. -

Do Reubena?

- Niech będzie - odparłem i podałem szoferowi adres.

- Jego żona nic nie mówiła? - spytała trwożnie Dorota.

- Kazała cię ucałować.

- Nie bądź uszczypliwy - powiedziała Nora.

- Ja go właściwie nie lubię, Nick - oświadczyła Dorota. - W życiu się z nim nie zobaczę, słowo daję. - Sprawiała teraz wrażenie zupełnie trzeźwej. - To było tylko... Rozumiesz, jestem taka sama, nie mam z kim wyjść...

Zacząłem coś mówić, ale urwałem, bo Nora szturchnęła mnie w bok.

- Nie przejmuj się - pocieszyła Dorotę. - Harrison był zawsze niemądry.

- Nie chciałbym dolewać oliwy do ognia - powiedziałem - ale uważam, że jest naprawdę zakochany w Dorocie.

Nora szturchnęła mnie znowu. Dorota, w mętnym świetle zajrzała mi w twarz.

- Nie nabijasz się ze mnie, Nick?

- Właściwie powinienem.

- Słyszałam dzisiaj nową historię o Gnomie - powiedziała Nora tonem osoby, która jest zdecydowana nie pozwolić sobie przerwać, po czym wyjaśniła Dorocie: - Gnom to pani Edge. Levi mówi...

Historyjka była nawet komiczna, jeśli ktoś znał pestkę. Nora opowiadała, dopóki taksówka nie zatrzymała się przed Reubenem.

W restauracji natknęliśmy się na Herberta Macaulaya, siedzącego z pulchną czarnowłosą dziewczyną W czerwonej sukience. Pomachałem mu ręką, a zrobiwszy zamówienie podszedłem zamienić parę słów.

- Nick Charles, Luiza Jacobs - przedstawił nas. - Siadaj. Jakie nowiny?

- Jorgensen i Kelterman to jedna i ta sama osoba - poinformowałem.

- Co takiego? Kiwnąłem głową.

- I podobno ma żonę w Bostonie.

- Chciałbym go zobaczyć - powiedział powoli. - Znałem Keltermana, chętnie bym się upewnił.

- Policja nie ma wątpliwości. Nie wiem, czy go już złapali. Sądzisz, że zabił Julię?

Macaulay potrząsnął energicznie głową.

- Nie wyobrażam sobie, żeby Kelterman mógł kogokolwiek zabić pomimo tych wszystkich gróźb. Pamiętasz, nie brałem tej całej historii zbyt poważnie. Zdarzyło się coś jeszcze? - Ponieważ się zawahałem, dorzucił: - Luiza jest pewna. Możesz mówić.

- Nie o to chodzi, tylko muszę wracać do swojego towarzystwa. Zresztą jedzenie już czeka. Przyszedłem tylko zapytać, czy miałeś już odpowiedź na to ogłoszenie w porannym „Timesie”.

- Jeszcze nie. Posiedź chwilę, Nick, chcę cię zapytać o kupę rzeczy. Poinformowałeś policję o tym liście Wynanta, prawda?

- Przyjdź jutro na lunch, to obgadamy sprawę. Muszę wracać do swoich pań.

- Kto to jest ta blondyneczka? - zapytała Luiza Jacobs. - Widywałam ją z Harrisonem Quinnem.

- Dorota Wynant.

- Znasz Quinna? - spytał mnie Macaulay.

- Przed dziesięcioma minutami położyłem go do łóżka.

Macaulay pokazał zęby w uśmiechu.

- Mam nadzieję, że ta znajomość ogranicza się do ram towarzyskich.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Skrzywił się żałośnie.

- Był kiedyś moim maklerem, jego rady doprowadziły mnie do progu ruiny.

- To wspaniale - odrzekłem. - Obecnie jest moim maklerem. Właśnie korzystam z jego rad.

Macaulay i dziewczyna parsknęli śmiechem. Udałem, że i ja się śmieję, po czym się pożegnałem i wróciłem do swojego stolika. Dorota powiedziała:

- Nie ma jeszcze dwunastej, a mamusia obiecała, że będzie na ciebie czekała. Może byśmy do niej wpadli?

Nora była zaabsorbowana nalewaniem kawy.

- Po co? - zapytałem. - Co wy znowu knujecie? Trudniej byłoby znaleźć dwie bardziej niewinne twarze.

- Nic - odparła Dorota. - Tak nam przyszło do głowy, że ładnie byłoby do niej wpaść. Jest jeszcze wcześnie i...

- ...wszyscy kochamy Mimi.

- Nnie, ale...

- Jeszcze za wcześnie wracać do domu - powiedziała Nora.

- Są przecież knajpy, dansingi - podsunąłem. - Jest Harlem.

Nora się skrzywiła.

- Wymyśliłbyś coś nowego.

- Więc może pojedziemy do Barry'ego spróbować szczęścia w faraona?

Dorota już miała powiedzieć „Tak”, ale się powstrzymała, bo Nora zrobiła nową minę.

- A ja nie mam ochoty oglądać Mimi - powiedziałem. - Wystarczy mi na jeden dzień.

Nora westchnęła, dając do zrozumienia, ile trzeba do mnie cierpliwości.

- Jeśli już mamy wylądować w knajpie, jak co dzień, to wolę jechać do twojego przyjaciela Studsa. Jest taki miły. Ale pod warunkiem, że nie dasz się uraczyć tym okropnym szampanem.

- Zrobię, co będę mógł - obiecałem, po czym spytałem Dorotę: - Czy Gilbert ci mówił, że mnie zaskoczył z Mimi w kompromitującej sytuacji?

Próbowała wymienić spojrzenie z Norą, ale Nora była całkowicie pochłonięta krajaniem blina z serem.

- T-tego właściwie nie powiedział.

- A mówił ci o liście?- Od żony Chrystiana? Tak. - Jej błękitne oczy zabłysły. - Ale mamusia będzie wściekła!

- A tobie w to graj, co?

- Jeśli nawet, to co? Czy zrobiła dla mnie kiedykolwiek coś...

- Przestań się znęcać nad dzieckiem, Nick - powiedziała Nora.

Przestałem.

22

W barze „Pod Fuzlem” było tłoczno, hałaśliwie i pełno dymu - lokal prosperował. Studs wyszedł zza kasy automatycznej, żeby nas powitać.

- Czekałem, kiedy się zjawisz.

Uścisnął dłoń mnie i Norze, uśmiechnął się szeroko do Doroty.

- Wydarzyło się coś niezwykłego? - zapytałem. Uczynił głęboki ukłon.

- Wszystko jest niezwykłe przy takich kobietach. Przedstawiłem go Dorocie. Ukłonił się, powiedział kilka wyszukanych słów o tym, że wszyscy przyjaciele Nicka są jego przyjaciółmi, po czym złapał kelnera.

- Pete, dostaw stolik dla pana Charlesa.

- Codziennie tak utykacie gości? - spytałem.

- Nie mogę narzekać - odparł. - Jak ktoś raz wpadnie, to już przychodzi. U mnie nie ma spluwaczek z czarnego marmuru, ale nikt nie musi wypluwać tego, co podaję. Może wypijecie coś przy barze, zanim przyniosą cocktaile.

- Słyszałeś o Nunheimie? - zapytałem.

Mierzył mnie chwilę wzrokiem, nim się zdecydował odpowiedzieć:

- Co miałem nie słyszeć? Jest ta jego lalunia - wskazał głową drugi koniec sali - zalewa robaka.

Popatrzyłem we wskazanym kierunku i dostrzegłem tęgą rudowłosą Miriam, siedzącą w towarzystwie złożonym z pół tuzina osób obojga płci.

- Nie słyszałeś, kto to zrobił? - spytałem.

- Dziewczyna się klnie, że policja. Za dużo wiedział.

- Koń by się uśmiał - powiedziałem.

- Fakt - przytaknął. - O, jest stolik. Rozgoście się, za minutkę wracam.

Przeszliśmy ze szklaneczkami do stolika wciśniętego między dwa inne, które zajmowały przestrzeń wystarczającą akurat na jeden, i rozgościliśmy się, o ile to było możliwe. Nora umoczyła wargi w szklaneczce i wzdrygnęła się.

- Jak myślisz, czy to może być ten absynt, który dawniej tak często spotykało się w krzyżówkach?

- Och, patrzcie! - powiedziała Dorota. Podnieśliśmy wzrok i ujrzeliśmy Shepa Morellego.

Uwagę Doroty zwróciła jego twarz: tam, gdzie nie była spuchnięta, była wklęsła, a jej koloryt wahał się od głębokiego fioletu pod jednym okiem do lekkiej różowości gipsowej figury na podbródku. Podszedł do naszego stolika i pochylił się trochę, żeby oprzeć na nim pięści.

- Pan posłucha - powiedział. - Studs mówi, że powinienem pana przeprosić.

- Poczciwy Studs. Kłania mu się Emily Post - I mruknęła Nora, ja zaś zapytałem:

- I co?

Morelli potrząsnął rozbitą głową.

- Ja tam niezwyczajny przepraszać, może się komu podobać albo nie. Ale co tu dużo gadać, sam żałuję, że wtedy wyszłem z nerw i wygarnąłem do pana. Chyba pana bardzo nie uszkodziłem? Jeśli mogę coś zrobić, żeby naprawić...

- Nie ma o czym mówić. Niech pan siada i napije się z nami. Pan Morelli, panna Wynant - przedstawiłem.

Oczy Doroty zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. Morelli znalazł sobie krzesło i przysiadł się do stolika.

- A pani nie ma do mnie złości? - zwrócił się do Nory.

- Dla mnie to była frajda - powiedziała Nora. Morelli zmierzył ją podejrzliwym wzrokiem.

- Puścili pana za kaucją? - zapytałem.

- Yhm, dziś po południu. - Pomacał ostrożnie twarz. - Widzi pan te nowe ślady? Uważali, że dobrze mi będzie rozkwasić jeszcze facjatę, zanim mnie puszczą. Za opór władzy, rozumie się.

- To potworne - oburzyła się Nora. - Naprawdę pana...

Poklepałem ją po ręce.

- Trzeba być na to przygotowanym - powiedział Ivlorelli. Jego zapuchnięta dolna warga rozciągnęła się w czymś, co miało imitować wzgardliwy uśmieszek. - Człowiek ma satysfakcję, że trzeba ich do tego dwóch albo trzech.

Nora obróciła się w moją stronę.

- Ty też robiłeś takie rzeczy?

- Co? Ja?

Podszedł Studs z krzesłem.

- Nieźle go urządzili - powiedział wskazując głową Morellego.

Zrobiliśmy mu miejsce. Usiadł i uśmiechnął się z zadowoleniem do Nory i jej szklaneczki.

- W najelegantszym lokalu na Piątej Alei nie dostanie pani nic lepszego. Tyle że u mnie się płaci nędzną pięćdziesiątkę za kielonek.

Nora uśmiechnęła się; blado, ale się uśmiechnęła. Pod stołem przydeptała mi nogę. Zwróciłem się do Morellego:

- Znał pan Julię Wolf w Cleveland?

Spojrzał ukosem na Studsa, który rozparty w krześle rozglądał się po sali, licząc pewnie dochody.

- Kiedy się jeszcze nazywała Stewart? - dorzuciłem.

Zmierzył z kolei Dorotę.

- Może się pan nie krępować. To córka Clyde'a Wynanta.

Studs przestał się rozglądać po sali i rozpromieniona zwrócił się do Doroty:

- Więc to panienka? Jak się ma szanowny tatuś?

- Ależ ja go nie widziałam od czasu, kiedy byłan małą dziewczynką - odparła.

Morelli zwilżył koniuszek papierosa i wsadził go w zapuchnięte wargi.

- Urodziłem się w Cleveland. - Potarł zapałkę Jego oczy były bez wyrazu; starał się o to. - Ona się wcale nie nazywała Rhoda Stewart, to było nazwisko na jeden skok. Naprawdę się nazywała Nancy Kane. - Popatrzył znowu na Dorotę. - Panienki tatuś to wiedział.

- Zna pan mojego tatusia?

- Zamieniliśmy kiedyś parę słów.

- O czym? - zapytałem.

- O niej. - Zapałka się dopaliła, parząc Morellego w palce. Rzucił ją, wyjął drugą i zapalił papierosa. Uniósł brwi w moją stronę, zmarszczył czoło. - Można gadać?

- Oczywiście. Nie ma nikogo, przy kim nie mógłby pan mówić.

- Dobra. Był o nią zazdrosny jak jasny gwint. Chciałem mu nawet kiedyś dać wycisk, ale mi nie pozwoliła. Jak nie, to nie. Ostatecznie jej jeleń, nie mój.

- Kiedy to było?

- Pół roku temu, może osiem miesięcy.

- Widział go pan po jej śmierci? Potrząsnął głową.

- Widziałem go w ogóle parę razy. Wtedy ostatni raz.

- Czy Julia go kantowała?

- Zaklinała się, że nie. Ale tak po mojemu to nie bez tego, żeby go od czasu do czasu nie skubnęła.

- Dlaczego pan tak uważa?

- Och, to była lala z główką nie od parady. Zawsze umiała skombinować monetę. Raz potrzebowałem pięć kawałków. - Strzelił z palców. - Przyniosła gotóweczką.

Zrezygnowałem z pytania, czy jej zwrócił.

- Mógł jej przecież sam dać.

- Rozumie się. Mógł.

- Powiedział pan coś z tego policji? - zapytałem. Roześmiał się krótko, wzgardliwie.

- Myśleli, że ze mnie wyduszą. Pan ich spyta, co teraz myślą. Pan to co innego, swój chłop. Bo tak... - Urwał, wyjął papierosa z ust. - Te, flimon, słuchy przy sobie - rzucił i wyciągniętą dłonią złapał za ucho mężczyznę siedzącego przy jednym ze stolików, między które byliśmy wciśnięci.

Mężczyzna, który przysuwał się coraz bliżej, podskoczył na krześle, pokazując przez ramię chudą, bladą, wystraszoną twarz. Morelli powiedział:

- Trzymaj słuchy przy sobie, bo nam niedługo wlizą w kieliszki.

- N-nie mam zamiaru z tobą zadzierać, Shep - wyjąkał mężczyzna i wbił się brzuchem w stolik, odsuwając się, jak mógł najdalej, co mu bynajmniej nie przeszkodziło słuchać.

- Ty nigdy nie masz zamiaru, tylko co i raz zadzierasz - odparł Morelli, po czym skierował uwagę z powrotem w naszym kierunku. - Panu to powiem wszystko, Nancy i tak nie żyje, nic jej już nie zaszkodzi. Ale Mulrooney długo jeszcze nie znajdzie chłopców, którzy by mi umieli rozwiązać język.

- To byczo - rzekłem. - Niech mi pan o niej opowie wszystko, co pan wie. Gdzie ją pan pierwszyj raz spotkał? Co robiła, zanim poznała Wynanta? Jak ją poznał?

- Muszę się czegoś napić. - Obrócił się na krześle i zawołał: - Hej, garson... Ty, z grzybkiem na plecach.

Lekko przygarbiony kelner, którego Studs nazywał Pete'em, przepchnął się do naszego stolika. Uśmiechnął się wylewnie do Morellego.

- Co podać?

Cmoknął głośno dziurawym zębem. Zrobiliśmy zamówienie i kelner odszedł.

- Mieszkaliśmy z Nancy w jednej kamienicy - zaczął Morelli. - Stary Kane prowadził na rogu sklepik ze słodyczami i Nancy co i rusz gwizdnęła dla mnie papierosy. - Parsknął śmiechem. - Stary mało mnie raz nie zakatrupił, że ją uczę, jak wyciągać drutem pięciocentówki z automatu telefonicznego. Wie pan, z tych starych automatów. Jezuniu, mogliśmy być najwyżej w trzeciej klasie. - Roześmiał się znowu, z głębi gardła. - Chciałem coś rąbnąć z budowy za rogiem i podrzucić staremu w piwnicy, a później zawołać Schultza, to był nasz rewirowy, żeby z nim pogadał. Ale Nancy mi nie dała.

- Musiał pan być czarującym chłopcem - zauważyła Nora.

- Jakby pani zgadła - odparł zadowolony. - Pani posłucha. Kiedyś, nie miałem więcej jak pięć albo...

- Od razu wiedziałam, że to pan - odezwał się za nami kobiecy głos.

Podniosłem głowę i stwierdziłem, że to ruda Miriam i że mówi do mnie.

- Dobry wieczór - rzekłem.

Oparła ręce na biodrach, przyglądając mi się ponuro.

- Za dużo wiedział, co?

- Może i za dużo, ale się ulotnił, nim nam zdążył cokolwiek powiedzieć. Z butami w ręku, po drabince przeciwpożarowej.

- Bajer!

- Więc dobrze. Co takiego wiedział, że aż nam było za dużo?

- Gdzie jest Wynant - odparła.

- Tak? A gdzie?

- Nie wiem. Ale Art wiedział.

- Szkoda, że nam nie powiedział. Bardzo...

- Bajer! - powtórzyła. - Dobrze pan wie i policja też. Komu pan idzie zalewać?

- Nie zalewam. Nie wiem, gdzie jest Wynant.

- Pracuje pan dla niego, a policja z panem. Bujać to my. Art myślał, że zrobi na tym kupę forsy, biedny dureń. Nie wiedział, czego się dorobi.

- Mówił pani, że wie? - zapytałem.

- Nie jestem taka tępa, jak pan sobie wyobraża. Powiedział, że coś wie i że będzie z tego grubsza forsa.

No i zobaczyłam, co z tego było. Jeszcze nie zapomniałam, ile jest dwa i dwa.

- Czasami cztery - powiedziałem - a czasami dwadzieścia dwa. Ja nie pracuję dla Wynanta. I niech pani nie powtarza znowu: Bajer! Jeśli pani chce pomóc...

- Jeszcze czego! Art był szpiclem, ale mu się zachciało kantować tych, dla których szpiclował. Ma za swoje. Ale niech pan sobie nie wyobraża, że zapomnę: zostawiłam go z panem i z Guildem i nikt go więcej nie widział żywego.

- Nie chcę, żeby pani cokolwiek zapominała. Chciałbym, żeby pani sobie przypomniała...

- Muszę iść do kio - powiedziała i odeszła pełnym godności krokiem.

- Już ja tam wolałbym nie mieć do czynienia z tą panią - powiedział Studs z rozwagą. - To zgaga.

Morelli mrugnął do mnie. Dorota dotknęła mojego ramienia.

- Nie rozumiem, Nick.

Odparłem, że to nieważne, po czym zwróciłem się do Morellego:

- Opowiadał pan o Julii Wolf.

- Yhm. Miała piętnaście, szesnaście lat, jak się wdała z jednym nauczycielem w szkole i stary Kane wylał ją na zbitą mordę z domu. Więc się przeniosła do takiego faceta, Buźka Peppler go nazywali. Nawet był z niego niezły cwaniak, tylko nie umiał trzymać języka za zębami. Pamiętam, raz byliśmy z Buźką... - Urwał i chrząknął. - Aa, mniejsza z tym. Dość, że kombinowała z tym Buźką przez jakieś pięć, sześć lat, nie licząc okresu, kiedy był w wojsku, a ona żyła z innym... Nie pamiętam, jak się nazywał, chudy brunet, kuzyn Dicka 0'Briena, lubił sobie zdrowo popić. Ale jak Buźkę zwolnili z wojska, wróciła do niego i znowu razem pracowali, dopóki nie wpadli. Próbowali szantażować jednego jelenia z Toronto i noga im się powinęła. Buźka wziął wszystko na siebie, a ona dostała tylko pół roku za to, że była podstawiona na wabia. Buźka jeszcze chyba siedzi, a ją spotkałem od razu, jak wyszła. Szarpnęła mnie na parę setek, żeby wiać z miasta. Odesłała mi potem forsę i napisała, że się teraz nazywa Julia Wolf i że jej dobrze leci w Nowym Jorku. Ale do Buźki pisała przez cały czas. Potem, jak się tutaj przeniosłem w dwudziestym ósmym, to do niej zajrzałem. Była...

Wróciła Miriam i jak poprzednio stanęła za mną z rękami na biodrach.

- Myślałam o tym, co pan mówił. Zdaje się panu, że jestem całkiem durna.

- Ale skądże! - powiedziałem niezupełnie zgodnie z prawdą.

- Spokojna głowa, nie jestem taka durna, żeby się wziąć na tę śpiewkę, którą mi pan zasunął. Mam jeszcze oczy i widzę, co się dzieje pod moim nosem.

- To dobrze.

- Wcale niedobrze. Stuknął pan Arta, a teraz...

- Nie tak głośno, mała - Studs wstał i ujął ją pod ramię. Jego głos brzmiał uspokajająco. - Pozwól na chwileczkę, chcę z tobą pogadać.

Poprowadził ją w stronę baru. Morelli mrugnął znowu.

- On to lubi. Więc jak mówię, zajrzałem do niej, kiedy się tu przeniosłem, i dziewczyna powiada, że ma tę pracę u Wynanta, że stary stracił dla niej głowę i że w ogóle urządziła się na sto dwa. Nauczyli ją stenografii przez te pół roku, kiedy pudłowała w Ohio, od razu sobie pomyślała, że może jej się to na co przyda. Rozumie pan, może podłapie pracę w jakimś miejscu, gdzie zostawiają otwartą kasę... No i trzeba trafu, że jedna agencja posłała ją na parę dni do Wynanta. Ale dziewczyna skombinowała sobie, że może lepiej będzie podoić go dłużej niż zarwać raz i wiać, więc mu dała, no i wylądowała na stałe w ciepłym łóżeczku. Główkę miała nie od parady, więc od razu puściła farbę, że była karana, ale chce się poprawić i w ogóle, bo wszystko mogłoby wziąć w łeb, mówi, jakby sam wyniuchał, a miał tego adwokacinę, który patrzył na nią krzywym okiem i gotów by się jeszcze czegoś dokopać. Jak detalicznie to wszystko urządziła, to dobrze nie wiem. Kapuje pan, interes był jej, nie potrzebowała mojej pomocy, to po co miała mówić, żebym jeszcze poleciał z gębą do starego. Niby byliśmy starzy kumple, bawiliśmy się razem od takich szczeniaków, ale nie była moją dziewczyną ani nic... Tyle że spotykać, tośmy się spotykali co jakiś czas, często przychodziliśmy tutaj, dopóki stary się nie zaczął rzucać. Wtedy ona mówi, że koniec, kropka, nie myśli tracić ciepłego łóżeczka dla paru głębszych ze mną. I tyle tego. Jak powiedziała, tak zrobiła. To było gdzieś w październiku. Więcej jej nie widziałem. Chodziła z kimś jeszcze? - zapytałem.

Morelli pokręcił głową.

- Bo ja wiem. Rozumie pan, nie była za bardzo rozmowna.

- Nosiła pierścionek zaręczynowy z brylantem. Wie pan coś o tym?

- Wiem tyle, że to nie ode mnie. Nie miała go, kiedy ją ostatni raz widziałem.

- Myśli pan, że miała zamiar wrócić do Pepplera, jak wyjdzie z kryminału?

- Może i miała. Nie przejmowała się nim za bardzo, póki siedział, ale lubiła z nim pracować i pewno by się znowu spiknęli.

- A co z tym kuzynem Dicka CBriena, tym chudym, trunkowym brunetem? Co się z nim stało?

Morelli popatrzył na mnie ze zdziwieniem.

- A ja wiem? Wrócił Studs, sam.

- Może nie mam racji - powiedział siadając - ale coś mi się zdaje, że można by jeszcze zrobić ludzi z tej ciemnej masy, jakby się ktoś do niej dobrze zabrał.

- Za gardło i przydusić - dorzucił Morelli. Studs wyszczerzył dobrodusznie zęby.

- Ee, nie. Dziewczyna na głowie staje, żeby wyjść na ludzi. Uczy się śpiewu jak głupia i...

Morelli popatrzył na swój kieliszek i rzekł:

- To twoje mleczko musi jej dobrze robić na gardziołko. - Odwrócił głowę, by zawołać na Pete'a: - Ty, z plecakiem, jeszcze raz to samo. Mamy jutro śpiewać w chórze.

- Już się robi, Shep - odparł Pete; wyraz tępej apatii znikał z jego twarzy, ilekroć zwracał się do Morellego.

Okropnie gruby blondyn, który siedział z Miriam, tak jasny, że sprawiał niemal wrażenie albinosa, podszedł do naszego stolika i powiedział do mnie cienkim, wibrującym głosem kastrata:

- Więc to pan jest tym typem, który nafaszerował Arta Nunhei...

Morelli rąbnął grubasa w tęgi brzuch, jak mógł najmocniej, bez wstawania. Studs, porwawszy się błyskawicznie na nogi, przechylił się przez Morellego i zdzielił go wielką pięścią w twarz. Zauważyłem, niezbyt sensownie, że w dalszym ciągu posługuje się prawym hakiem. Przygarbiony Pete wyrósł jak spod ziemi za plecami grubasa i stuknął go z całej siły pustą tacą w głowę. Grubas runął do tyłu, przewracając stolik i trzy siedzące przy nim osoby. Teraz na miejscu bójki zjawili się również dwaj barmani. Jeden zdzielił podnoszącego się grubasa pałką w głowę, przewracając go tym razem na czworaki, drugi złapał go z tyłu za kołnierz i zaczął dusić. Przy pomocy Morellego podnieśli go na nogi i wypchnęli z sali. Pete odprowadził ich wzrokiem i cmoknął z zęba.

- Cholera z tym Wróblem - wyjaśnił. - Nie ma z nim żartów, kiedy facet pije.

Studs krzątał się przy przewróconym stoliku, pomagając klientom wstać i zebrać rzeczy.

- Kiepska sprawa - powtarzał - szkodzi interesom. Ale wszystko ma swoje granice. To nie żadna spelunka, ale i nie pensjonat dla panienek.

Dorota siedziała blada, przerażona: Nora - zdumiona, z szeroko otwartymi oczami.

- Dom wariatów - powiedziała. - Dlaczego oni to zrobili?

- Wiesz tyle co ja - odparłem.

Zjawili się z powrotem Morelli i obaj barmani, wszyscy bardzo z siebie zadowoleni. Morelli i Studs wrócili do naszego stolika.

- Ale wy, chłopcy, jesteście porywczy - powiedziałem.

- Porywczy - powtórzył Studs i roześmiał się. - Cha, cha, cha.

Morelli był poważny.

- To szemrany typek. Jak taki zaczyna rozróbę, to nie ma co czekać. Trzeba rąbać, póki czas, bo jak się facet rozochoci, może być za późno. Widzieliśmy już takie numery, nie, Studs?

- Jakie numery? - zapytałem. - Przecież on nic nie zrobił.

- Niby prawda - powiedział Morelli wolno. - Ale czasami czuje się pismo nosem. Żle mówię, Studs?

- Yhm, to nieobliczalny facet - przytaknął Studs.

23

Przed drugą pożegnaliśmy się ze Studsem i Morellim i wyszliśmy z baru „Pod Fuzlem”. Dorota skuliła się w rogu taksówki.

- Niedobrze mi - oznajmiła. - Będę chora.

Powiedziała to takim tonem, że trudno było wątpić.

- To ta wódka - oświadczyła Nora. Położyła mi dłoń na ramieniu. - Twoja żonka jest pijana, Nick. Słuchaj, musisz mi wytłumaczyć, co właściwie zaszło. Wszystko dokładnie, ale nie teraz, jutro. Oni są wspaniali. Nie rozumiałam połowy z tego, co mówili i robili.

- Słuchajcie - powiedziała Dorota. - Nie mogę w takim stanie wrócić do ciotki Alicji. Dostałaby ataku.

- Nie powinni byli tak bić tego grubasa - ciągnęła Nora. - Chociaż może to i było śmieszne na swój okrutny sposób.

- Chyba lepiej wrócę do mamusi - oświadczyła Dorota.

- Jeleń nie ma chyba nic wspólnego z ogrodem zoologicznym - stwierdziła Nora. - A co to jest pinda, Nick?

- Dziewczyna.

- Musiałabym budzić ciocię Alicję, bo nie mam klucza.

- Kocham cię, Nicky - powiedziała Nora - bo tak ładnie pachniesz i znasz takich fascynujących ludzi.

- Nie będzie wam bardzo nie po drodze, jeśli mnie podrzucicie do mamusi? - zapytała Dorota.

- Nie - odparłem i podałem adres Mimi.

- Jedź do nas - zaproponowała Nora.

- N-nie - odrzekła Dorota. - Wrócę lepiej do domu.

- Dlaczego? - spytała Nora.

- Czy ja wiem? Powinnam chyba wrócić. Rozmawiały na ten temat, dopóki taksówka nie zatrzymała się przed hotelem Courtland. Wysiadłem i pomogłem wysiąść Dorocie. Uwiesiła się bezwładnie na moim ramieniu.

- Wpadnijcie na minutkę, błagam.

- Ale tylko na minutkę - odparła Nora i wysiadła z taksówki.

Kazałem szoferowi czekać. Wjechaliśmy na górę. Dorota nacisnęła dzwonek. Otworzył Gilbert w piżamie i szlafroku. Podniósł rękę ostrzegawczym gestem i powiedział stłumionym głosem:

- Jest policja.

Z salonu rozległ się głos Mimi:

- Kto to, Gil?

- Państwo Charles z Dorotą. Mimi ukazała się w drzwiach salonu.

- Nie mogliście się zjawić bardziej w porę. Nie wiedziałam zupełnie, co robić.

Miała na sobie atłasowy szlafrok, zarzucony na różową jedwabną nocną koszulę. Jej twarz była również zaróżowiona, ale bynajmniej nie zdradzała przejęcia. Zignorowała Dorotę, jedną ręką uścisnęła dłoń Nory, drugą - moją.

- Teraz mogę się już nic nie martwić i spuścić się całkowicie na ciebie, Nick. Musisz poradzić biednej, głupiej kobiecie.

- Bajer! - powiedziała za moimi plecami Dorota, niezbyt głośno, ale z dużą dozą uczucia.

Mimi nie pokazała po sobie, czy słyszy komentarz córki. Pociągnęła nas za ręce w stronę salonu, szczebiocząc przez cały czas.- Znacie porucznika Guilda. Jest bardzo miły, ale nie wiem, czy nie nadużyłam jego cierpliwości. Jestem taka... taka zaskoczona... Ale teraz, kiedy Nick jest tutaj...

Weszliśmy do salonu. Guild powiedział „Cześć” do mnie i „Dobry wieczór pani” do Nory. Drugi mężczyzna, ten sam, którego Guild nazywał Andym i który przeprowadzał u nas rewizję w dniu wizyty Morellego, kiwnął głową i mruknął coś w naszą stronę.

- Co się stało? - zapytałem.

Guild łypnął na Mimi kącikiem oka, po czym spojrzał na mnie i powiedział:

- Policja bostońska zastała Jorgensena czy Keltermana, jak pan woli, u jego pierwszej żony i zadała mu w naszym imieniu parę pytań. Najważniejsza odpowiedi brzmi, że nie miał nic wspólnego z zabójstwem Julii Wolf, a pani Jorgensen może to potwierdzić, bo ukrywa coś, co niezbicie dowodzi winy Wynanta. - Znowu spojrzał z ukosa na Mimi. - Ale szanowna pani jakoś nie zdradza ochoty do powiedzenia tak albo nie. Jeśli mam być szczery, panie Charles, to absolutnie nie wiem, co o niej myśleć.

Rozumiałem go aż za dobrze.

- Pewnie jest przestraszona - zauważyłem, a Mimi zrobiła natychmiast wystraszoną minę. - Czy Jorgensen ma rozwód z pierwszą żoną?

- Nie, jeśli wierzyć pierwszej żonie.

- Łże jak pies, głowę dam! - wykrzyknęła Mimi.

- Ciii... - uspokoiłem. - Czy Jorgensena przywiozą, do Nowego Jorku?

- Wygląda, że zrobi wszystko, żebyśmy się musieli starać o ekstradycję. Chłopcy z Bostonu mówią, że cały czas się awanturuje o adwokata.

- Zależy wam na nim bardzo?

Guild wzruszył barczystymi ramionami.

- Tylko jeśli nam to pomoże w sprawie tego morderstwa. Nic mnie nie obchodzą jego dawne grzeszki ani bigamia. Nie mam zwyczaju mieszać się do spraw, które nie należą do moich kompetencji.

Zwróciłem się do Mimi:

- I co będzie?

- Mogłabym z tobą pomówić na osobności? Popatrzyłem na Guilda, który rzekł:

- Jeśli to ma pomóc.

Dorota dotknęła mojego ramienia.

- Nick, wysłuchaj najpierw mnie. Ja. Urwała. Wszyscy na nią patrzyli.

- Co takiego? - zapytałem.

- Ja... ja muszę z tobą najpierw pomówić.

- To mów.

- Ale w cztery oczy - powiedziała. Poklepałem ją po ręce.

- Później.

Mimi zaprowadziła mnie do swojego pokoju i starannie zamknęła drzwi. Usiadłem na łóżku i zapaliłem papierosa. Mimi, oparta o drzwi, uśmiechała się do mnie bardzo łagodnie i ufnie. Minęło tak z pół minuty.

- Prawda, że mnie lubisz, Nick. - odezwała się w końcu, a ponieważ nie odpowiedziałem, spytała: - Nie lubisz mnie?

- Nie.

Prychnęła śmiechem i ruszyła w moją stronę.

- Chcesz powiedzieć, że nie pochwalasz mojego postępowania. - Usiadła koło mnie na łóżku. - Ale lubisz mnie na tyle, żeby mi pomóc?

- To zależy.

- Od cze...

Drzwi się otwarły i weszła Dorota.

- Nick, muszę z tobą...

Mimi zerwała się i stanęła twarzą w twarz z córką.

- Wynoś się stąd! - powiedziała przez zaciśnięte zęby.

Dorota drgnęła, ale odparła:

- Nie chcę. Nie możesz mi...

Mimi trzepnęła Dorotę w twarz otwartą dłonią.

- Wynoś się stąd!

Dorota pisnęła i przytknęła rękę do ust. Nie opuszczając jej i nie odrywając szeroko otwartych, przerażonych oczu od twarzy Mimi, wycofała się tyłem z pokoju. Mimi zamknęła za nią drzwi.

- Musisz do nas kiedyś wpaść i pokazać, jak się posługujesz swoimi słodkimi łapkami - powiedziałem.

Zdawała się nie słyszeć. Wzrok miała nieprzytomny, pogrążony w namyśle, wargi wydęte w lekkim półuśmiechu. Kiedy się odezwała, jej głos sprawiał wrażenie głębszego, bardziej chrapliwego niż zwykle.

- Moja córunia kocha się w tobie.

- Nonsens.

- I owszem, kocha się i jest o mnie zazdrosna. Dostaje histerii, kiedy się zbliżam do ciebie na pięć kroków.

Mówiła tak, jakby była pochłonięta myślą o czymś innym.

- Nonsens. Może pozostały jej resztki dziecinnego zadurzenia, jakim do mnie pałała mając dwanaście lat. To wszystko.

Mimi potrząsnęła głową.

- Mylisz się, ale mniejsza o to. - Usiadła z powrotem koło mnie na łóżku. - Musisz mi pomóc.

- Ależ oczywiście - odparłem. - Jesteś delikatnym kwiatkiem, potrzebującym opieki silnego męskiego ramienia.

- Ach, o to ci chodzi. - Zrobiła ręką ruch w kierunku drzwi. - Chyba nie będziesz... nie powiesz mi, że nigdy o czymś takim nie słyszałeś, że nigdy tego nie widziałeś i sam nie robiłeś. Zawracanie głowy. - Uśmiechnęła się tak jak przedtem, z głębokim namysłem w oczach i lekko wydętymi wargami. - Chcesz Dorotę, to ją bierz, tylko błagam cię, nie zrób się sentymentalny. Zresztą mniejsza o nią. Jasne, że nie jestem delikatnym kwiatkiem. Nigdy mnie o to nie posądzałeś.

- Nigdy - zgodziłem się.

- Więc widzisz - powiedziała z odcieniem stanowczości.

- Co widzę?

- Przestań się tak idiotycznie krygować. Świetnie wiesz, o co mi chodzi. Rozumiesz mnie równie dobrze jak ja ciebie.

- Może. Ale jeśli chodzi o krygowanie, to raczej ty...- Wiem, wiem. To była gra, ale teraz nie udają. Ten sukinsyn zrobił ze mnie idiotkę, Nick, skończoną idiotkę. A teraz, kiedy sam jest w tarapatach, chce, żebym mu pomogła. Już ja mu pomogę. - Położyła mi dłoń na kolanie i wbiła ostre paznokietki. - Ci policjanci, oni mi nie wierzą. Co robić, żeby uwierzyli, że nie kłamię? Że nie wiem o tym morderstwie nic prócz tego, co im powiedziałam?

- Prawdopodobnie nic się nie da zrobić - odrzekłem wolno. - Tym bardziej że Jorgensen powtórzył tylko to, co mi sama mówiłaś przed paroma godzinami.

Wstrzymała dech i znowu wbiła mi paznokcie.

- Powtórzyłeś im to?

- Jeszcze nie.

Odetchnęła z ulgą. Zdjąłem jej rękę ze swojego ko-

- I oczywiście nie powtórzysz, prawda?

- Niby dlaczego?

- Bo to nieprawda. Ja kłamałam, kłamałam, nic nie znalazłam, absolutnie nic.

- Wracamy do punktu wyjścia. Wierzę ci tak samo jak przedtem. I co się stało z tymi naszymi dobrymi stosunkami? Mieliśmy się nawzajem rozumieć, miało nie być krygowania, gierek, udawania.

Uderzyła mnie lekko po ręce.

- Już dobrze. Znalazłam coś, nic ważnego, ale znalazłam. Tylko że nie mam najmniejszego zamiaru zdradzać się z tym, żeby pomóc temu sukinsynowi. Rozumiesz, co czuję, Nick. Czułbyś to samo na moim miejscu.

- Być może - odparłem - ale tak jak sprawy stoją, nie widzę żadnego powodu, żeby się z tobą sprzymierzać. Twój Chrystianek nie jest bynajmniej moim wrogiem i nic mi z tego nie przyjdzie, że ci pomogę wpakować go do kryminału.

Westchnęła.

- Długo się nad tym zastanawiałam. Nie myślę, żeby pieniądze, jakie ci mogę zaofiarować, miały teraz dla ciebie jakieś znaczenie. - Uśmiechnęła się przewrotnie. - Moje piękne białe ciało też nie. Ale czy ci nie zależy na ratowaniu Clyde'a?

- Nie powiedziane. Roześmiała się.

- Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć.

- Może to, że nie wierzę, aby potrzebował ratowania. Policja nie ma przeciwko niemu żadnych dowodów. Jest narwany, był w Nowym Jorku w dniu zabójstwa Julii, która go kantowała: to jeszcze za mało, żeby go aresztować.

Roześmiała się znowu.

- A jeśli ja się do tego przyłożę?

- Czy ja wiem? Co masz przeciwko niemu? - zapytałem, po czym ciągnąłem dalej, nie czekając na odpowiedź, której się nie spodziewałem: - Zresztą cokolwiek masz, jesteś głupia, Mimi. Jeśli chcesz pogrążyć Chrystiana, wystarczy ci bigamia. Trzymaj się tego. Nie ma...

Uśmiechnęła się słodko.

- Ależ ja to trzymam w rezerwie na wypadek, gdyby...

- Gdyby mu się udało wykręcić od zarzutu morderstwa? Ten numer ci nie przejdzie, moja panienko. Możesz go wpakować do więzienia, powiedzmy, na trzy dni. Tyle czasu potrzeba prokuratorowi na przeprowadzenie wstępnych przesłuchań i przekonanie się, że Jorgensen nie jest mordercą Julii, a ty zrobiłaś z pana prokuratora durnia. I kiedy potem wyskoczysz ze swoją bigamią, każe ci się powiesić i odmówi prowadzenia dalszego śledztwa.

- Nie może tego zrobić, Nick.

- Owszem, może i zrobi - zapewniłem ją. - A jeśli się jeszcze dogrżebie, że ukryłaś jakieś istotne dowody, to już na pewno ci tego nie puści płazem.

Zagryzła dolną wargę, po czym spytała:

- Nie nabierasz mnie?

- Mówię ci dokładnie, co nastąpi. Chyba że prokuratorzy bardzo się zmienili od moich czasów.

Znowu zagryzła dolną wargę.

- Nie chcę, żeby się z tego wykaraskał - powiedziała w końcu. - Ale nie chcę się także sama wpakować w kabałę. - Podniosła na mnie wzrok. - Jeśli mnie okłamujesz, Nick...

- Nic na to nie poradzisz. Możesz mi wierzyć albo nie.

Uśmiechnęła się, położyła mi dłoń na policzku, pocałowała w usta, po czym wstała.

- Jesteś taki drań. Ale trudno, wierzę ci. Przespacerowała się tam i z powrotem po pokoju.

Oczy jej błyszczały, na twarzy malowało się przyjemne podniecenie.

- Zawołam Guilda - zaproponowałem.

- Nie, poczekaj. Wolałabym... wolałabym, żebyś najpierw powiedział, co o tym sądzisz.

- Dobrze, ale bez żadnego blazowania.

- Boisz się własnego cienia - odparła. - Ale nie ma obawy, nie zrobię oi kawału.

Odrzekłem, że się cieszę i że wobec tego może by mi wreszcie pokazała, co ma do pokazania.

- Tamci już się pewnie niecierpliwią.

Okrążyła łóżko kierując się do szafy ściennej, otworzyła drzwi, rozsunęła wiszące ubrania i zanurzyła rękę w głębi.

- Dziwne - powiedziała.

- Dziwne? - Wstałem. - Boki zrywać. Guild będzie się tarzał ze śmiechu.

- Nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany - powstrzymała mnie. - Już znalazłam.

Obróciła się do mnie ze zwiniętą chusteczką w dłoni. Kiedy się zbliżyłem, rozwinęła chusteczkę, pokazując mi urwaną dewizkę długości jakichś dziesięciu centymetrów, z umocowanym na końcu małym złotym scyzorykiem. Chusteczka była damska, widniały na niej brudne plamy.

- No? - zapytałem.

- Miała to w ręce. Spostrzegłam, kiedy zostałam z nią sama. Od razu poznałam, że to Clyde'a, więc zabrałam.

- Pewna jesteś?

- Tak - odparła niecierpliwie. - Patrz, dewizka składa się ze złotych, srebrnych i miedzianych kółek.

Kazał ją zrobić z pierwszego wytopu metali dokonanego tą jego metodą. Każdy, kto go zna choć trochę, potrafi ją zidentyfikować. Nie ma drugiej takiej na świecie. - Obróciła scyzoryk, żeby mi pokazać wygrawerowane litery C. M. W. - jego inicjały. Scyzoryka nigdy nie widziałam, ale dewizkę poznałabym wszędzie. Clyde nosił ją od lat.

- Potrafiłabyś ją opisać z zamkniętymi oczami?

- Oczywiście.

- To twoja chusteczka?

- Tak.

- A te plamy to krew?

- Tak. Trzymała dewizkę w ręce, już ci mówiłam, było na niej trochę krwi. - Spojrzała na mnie ze zmarszczonym czołem. - Ty mi... Zachowujesz się tak, jakbyś mi nie wierzył.

- Nie to - odrzekłem. - Tylko radziłbym ci się dobrze zastanowić i tym razem opowiedzieć już swoją historyjkę bez żadnego kręcenia.

Tupnęła nogą.

- Jesteś... - Roześmiała się i cały gniew zniknął z jej twarzy. - Potrafisz być okrutnie denerwujący. Mówię prawdę, Nick. Opowiedziałam ci wszystko tak, jak było.

- Mam nadzieję. Najwyższy czas. Czy przypadkiem Julia nie odzyskała przytomności i nie powiedziała ci czegoś, kiedy zostałyście same?

- Chcesz mnie znowu doprowadzić do wściekłości? Oczywiście, że nie.

- Dobrze. Poczekaj tu, przyślę Guilda. Ale jeśli mu powiesz, że Julia trzymała dewizkę w ręce, a żyła jeszcze, to może mu wpaść do głowy, czy nie musiałaś jej trochę potarmosić, żeby to odebrać.

Zrobiła wielkie oczy.

- Więc co mam powiedzieć?

Wyszedłem zamykając za sobą drzwi.

Nora, z nieco sennym wyrazem twarzy, bawiła w salonie Guilda i Andy'ego. Żadnej z dwu latorośli rodu Wynantów nie było na horyzoncie.

- Może pan iść - poinformowałem Guilda. - Pierwsze drzwi na lewo. Zdaje się, że jest gotowa.

- Rozgryzł ją pan? - zapytał. Kiwnąłem głową.

- I czego się pan dowiedział?

- Zobaczymy, czego pan się dowie, a potem porównamy i sprawdzimy, czy się zgadza - zaproponowałem.

- Dobra. To posuwamy, Andy. Wyszli.

- Gdzie Dorota? - zapytałem. Nora ziewnęła.

- Myślałam, że jest z tobą i z matką. Gilbert gdzieś się tutaj kręci. Zaglądał przed paroma minutami. Długo tu jeszcze będziemy siedzieli?

- Już niedługo.

Wyszedłem z powrotem na korytarz i minąwszy pokój Mimi, zajrzałem w następne otwarte drzwi. Pokój był pusty. Naprzeciwko były jeszcze jedne drzwi, zamknięte. Zapukałem. Odezwał się głos Doroty.

- Kto tam?

- Nick - odpowiedziałem i wszedłem.

Leżała na boku, ubrana, tylko bez pantofli. Gilbert siedział koło niej na łóżku. Jej usta sprawiały wrażenie lekko spuchniętych, ale mogło to być od płaczu, bo oczy miała całe zaczerwienione. Uniosła głowę, mierząc mnie ponurym wzrokiem.

- Chcesz jeszcze ze mną mówić? - zapytałem. Gilbert wstał z łóżka.

- Gdzie mamusia?

- Rozmawia z policjantami.

Mruknął coś i wyszedł z pokoju. Dorota się wzdrygnęła.

- Ciarki mnie przechodzą na jego widok - powiedziała, po czym przypomniawszy sobie, że postanowiła się zachowywać chłodno, zmierzyła mnie znowu ponurym wzrokiem.

- Chcesz jeszcze ze mną mówić?

- Dlaczego obróciłeś się przeciwko mnie?

- Niemądra jesteś. - Usiadłem na miejscu Gilberta. - Wiesz coś o tym scyzoryku i dewizce, którą twoja matka miała rzekomo znaleźć?

- Nie. Gdzie?

- Co mi chciałaś powiedzieć?

- Nic, już nic - odparła nieuprzejmie. - Tylko to, że mógłbyś sobie zetrzeć z ust jej pomadkę.

Starłem. Wyrwała mi chusteczkę z ręki i przewróciła się na łóżku, żeby sięgnąć po paczkę zapałek na stoliku po drugiej stronie. Potarła zapałkę.

- Narobisz okropnego swędu - powiedziałem.

- Nic mnie to nie obchodzi - odrzekła, zdmuchnęła jednak zapałkę.

Wziąłem od niej chusteczkę, podszedłem do okna, otwarłem je, wyrzuciłem chusteczkę za okno i zamknąwszy wróciłem na swoje miejsce.

- Jeśli ci to ulży.

- Co mamusia mówiła... o mnie?

- Że się we mnie kochasz. Poderwała się na łóżku.

- I co jej powiedziałeś?

- Że to pozostałości starego sentymentu z dziecinnych lat.

Zadrżała jej dolna warga.

- Uważasz, że... że tak jest?

- A jak ma być?

- Nie wiem. - Rozpłakała się. - Wszyscy się ze mnie nabijają... Mamusia, Gilbert, Harrison... Ja...

Objąłem ją ramieniem.

- Czort z nimi. Po chwili zapytała:

- A mamusia się w tobie kocha?

- Mój Boże, nie. Nienawidzi mężczyzn bardziej niż jakakolwiek znana mi kobieta z wyjątkiem lesbijek.

- Przecież ciągle ma jakieś...

- To tylko zmysły. Nie daj się zwieść. Mimi nienawidzi mężczyzn, wszystkich mężczyzn, z głębi duszy.

Przestała płakać, zmarszczyła czoło i powiedziała:

- Nie rozumiem. A ty jej nienawidzisz?

- W zasadzie nie.

- A w tej chwili?

- Nie wydaje mi się. Zachowuje się głupio, a wyobraża sobie, że jest diablo przebiegła. Złości mnie to, ale nie sądzę, żebym jej miał aż nienawidzić.

- Ja jej nienawidzę - oświadczyła Dorota.

- Mówiłaś mi to już w zeszłym tygodniu. Chciałem cię o coś zapytać. Czy znałaś albo może widziałaś kiedyś tego Artura Nunheima, o którym była mowa wieczorem?

Zmierzyła mnie ostrym wzrokiem.

- Chcesz zmienić temat?

- Chcę się dowiedzieć. Znałaś go?

- Nie.

- Jego nazwisko było wymieniane w gazetach - przypomniałem. - To on poinformował policję o znajomości Morellego z Julią Wolf.

- Nie przypominam sobie tego nazwiska - powtórzyła. - Nie przypominam sobie, żebym je kiedykolwiek słyszała.

Spróbowałem go opisać.

- I nigdy go nie widziałaś?

- Nie.

- Mógł czasami występować jako Albert Norman. Może to ci coś mówi?

- Nie.

- A znasz kogoś z tych ludzi, których spotkaliśmy dzisiaj u Studsa? Albo może wiesz coś o nich?

- Nie. Słowo daję, Nick. Powiedziałabym ci, gdybym wiedziała cokolwiek, co ci może pomóc.

- Bez względu ną to, komu to by mogło zaszkodzić?

- Tak - odparła bez zastanowienia. A po chwili: - o czym ty myślisz?

- Wiesz aż za dobrze.

Ukryła twarz w dłoniach. Kiedy się odezwała, jej słowa były ledwo słyszalne.

- Boję się, Nick, ja...

Oderwała ręce od twarzy, bo rozległo się pukanie.

- Proszę! - zawołałem.

Drzwi się uchyliły i do pokoju wetknął głowę Andy. Starał się nie pokazać po sobie zainteresowania.

- Porucznik chce się z panem zobaczyć.

- Już idę - obiecałem. Otworzył szerzej drzwi.

- Czeka na pana.

Zrobił w moją stronę coś, co miało być znaczącym mrugnięciem, ale kącik ust drgnął mu bardziej niż oko i w rezultacie wyszedł dość niepokojący grymas.

- Wrócę jeszcze - rzuciłem Dorocie wstając. Zamknął za mną drzwi i przysunął usta do mojego ucha.

- Ten szczeniak podglądał przez dziurkę od klucza - mruknął.

- Gilbert?

- Aha. Zdążył odskoczyć, jak usłyszał, że idę. Ale podglądał, nie ma wątpliwości.

- To u niego normalne - powiedziałem. - Jak tam poszło z panią J?

Wydął grube wargi w kształt litery O i gwizdnął głośno. - Ale kobitka!

25

Weszliśmy do pokoju Mimi, która siedziała w głębokim fotelu pod oknem. Sprawiała wrażenie bardzo z siebie zadowolonej. Uśmiechnęła się do mnie wesoło i oświadczyła:

- No, moja dusza jest bez jednej plamki. Powiedziałam wszystko.

Guild stał koło stolika, ocierając twarz chusteczką. Parę kropli potu pozostało jeszcze na jego skroniach, twarz miał zmęczoną i jakby postarzałą. Scyzoryk, dewizka i chusteczka leżały na stole.

- Skończone? - spytałem.

- Nie wiem. - odparł. - Fakt. - Obrócił głowę, żeby zapytać Mimi: - Uważa pani, że skończone?

Mimi się roześmiała.

- Nie wyobrażam sobie, co jeszcze może być do powiedzenia.

- No-o - rzekł Guild powoli, jakby z ociąganiem - wobec tego będę chciał pogadać z panem Charlesem, jeśli pani pozwoli.

Zwinął starannie chusteczkę i schował do kieszeni.

- Mogą panowie rozmawiać tutaj. - Mimi wstała z fotela. - Ja pójdę porozmawiać z panią Charles, póki panowie nie skończą. - Przechodząc stuknęła mnie filuternie czubkiem wskazującego palca w policzek. - nie pozwól im mówić zbyt okropnych rzeczy o mnie, Nick.

Andy otworzył przed nią drzwi. Zamknąwszy je zagwizdał ponownie wargami złożonymi w kształt litery O. Wyciągnąłem się na łóżku.

- I co? - zapytałem. - Jak sprawy? Guild odchrząknął.

- Twierdzi, że znalazła tę dewizkę i scyzoryk na podłodze u Julii Wolf. Julia jakoby ją oberwała podczas walki z Wynantem. Powiedziała także, z jakich powodów przemilczała ten fakt, ale tak na zdrowy rozum, to wszystko nie bardzo się trzyma kupy. Może jednak nie należy brać tego na zdrowy rozum? Jeśli mam być szczery, to nie bardzo wiem, co o niej myśleć. Fakt.

- Najważniejsze - poradziłem - to nie dać jej się zmęczyć. Jak ją człowiek przyłapie na kłamstwie, to się przyznaje i wymyśla następne; a jak ją przyłapie na następnym, to się znowu przyznaje i wymyśla jeszcze jedno. Tak w nieskończoność. Większość ludzi, nawet kobiet, zniechęca się, jak ich przyłapać na trzecim, czwartym bezczelnym kłamstwie, i albo zaczynają mówić prawdę, albo milkną. Ale nie Mimi. Ona próbuje dalej i trzeba się mieć bardzo na baczności, bo ani się człowiek spostrzeże, jak jej uwierzy. Nie dlatego, że to, co mówi, za którymś tam razem jest bardziej prawdopodobne, ale dlatego, że się po prostu zmęczył.

- Yhm - powiedział Guild. - Może i racja. - Wsunął palec za kołnierzyk. Wyglądał na bardzo nieszczęśliwego. - Niech pan posłucha: sądzi pan, że to ona zabiła tę dziewczynę?

Andy wpatrywał się we mnie tak natarczywie, że mało mu oczy nie wyszły z orbit. Podniosłem się na łóżku i spuściłem nogi na podłogę.

- Żebym to ja wiedział. Historia z tą dewizką wygląda na lipę, ale... No, można przecież sprawdzić, czy miał taką dewizkę, ewentualnie, czy jeszcze ma. O ile Mimi rzeczywiście pamięta ją tak świetnie, jak twierdzi, mogła równie dobrze zamówić identyczną u jubilera, a scyzoryk każdy może kupić i kazać wygrawerować na nim inicjały. Ale mało prawdopodobne, żeby się posunęła tak daleko. Jeśli to ona ją podrzuciła, znacznie prawdopodobniejsze, że miała tę dewizkę, może od lat. Ale to już policja musi sama sprawdzić.

- Robimy, co możemy - odparł Guild cierpliwie. - Więc myśli pan, że to ona zrobiła?

- Zamordowała Julię? - Potrząsnąłem głową. - Nie doszedłem tak daleko. Co tam z Nunheimem? Kule pasują?

- A jakże, pasują. Są z tej samej broni. Wszystkie pięć.

- Strzelał pięć razy?

- Tak, i to z tak bliska, że mu osmalił ubranie.

- Spotkałem dzisiaj tę jego rudą kochankę w knajpie - poinformowałem. - Twierdzi, żeśmy go sprzątnęli do spółki, bo za dużo wiedział.

- Hmm. Co to za knajpa? Może będę chciał z nią porozmawiać.

- Bar „Pod Fuzlem” Studsa Burke'a - odparłem i podałem adres. - Morelli też tam się kręci. Powiedział mi, że Julia Wolf nazywała się naprawdę Nancy Kane i miała kochanka, który odsiaduje wyrok w Ohio. Facet nazywa się Buźka Peppler.

Z tonu, jakim Guild burknął swoje: „Tak?”, domyśliłem się, że wie już o Pepplerze i o przeszłości Julii.

- I czego jeszcze pan się dowiedział w swoich wędrówkach?

- Jeden z moich znajomych, niejaki Larry Crowley, agent reklamowy, widział Jorgensena wczoraj po południu wychodzącego z lombardu na Szóstej Alei koło Czterdziestej Szóstej Ulicy.

- Tak?

- Zdaje się, że niezbyt wielkie wrażenie robią na panu moje rewelacje. Jestem...

Drzwi się otworzyły i wkroczyła Mimi ze szklaneczkami, butelką whisky i wodą mineralną na tacy.

- Pomyślałam sobie, że może będą się panowie chcieli napić - oznajmiła wesoło.

Podziękowaliśmy. Mimi postawiła tacę na stole, powiedziała: „To nie przeszkadzam”, uśmiechnęła się z ironiczną pobłażliwością, jaką kobiety lubią okazywać wobec męskich zgromadzeń, i wyszła.

- Zaczął pan coś mówić - przypomniał mi Guild.

- Tak. Jeśli uważacie, chłopcy, że nie jestem z wami szczery, to możecie mi to po prostu powiedzieć. Współpracowaliśmy dotąd w zgodzie i nie chciałbym...

- Ależ nie - przerwał Guild spiesznie. - Nic podobnego, panie Charles. - Jego twarz lekko poczerwieniała. - Miałem... no, prawdę mówiąc, komisarz zdrowo nas objechał, że nic nie robimy, i jakoś mimo woli: zacząłem przekazywać to dalej. Drugie morderstwo bardzo pogorszyło sytuację. - Obrócił się w stronę tacy. - Co panu nalać?

- Czystą, jeśli można prosić. Nie macie żadnych poszlak?

- No, ta sama pukawka i kupa kul, identycznie jak w wypadku Julii Wolf. To wszystko. Został sprzątnięty w sieni domu, w którym wynajmują pokoje umeblowane, między dwoma sklepami. Nikt z mieszkańców ani personelu nie przyznaje się do znajomości z Nunheimem ani Wynantem, ani w ogóle z nikim zamieszanym w sprawę. Drzwi od ulicy były otwarte, każdy mógł wejść. Wszystko to nie ma sensu, jak się bliżej zastanowić.

- Nikt nic nie widział ani nie słyszał?

- Oczywiście, wszyscy słyszeli strzały, ale nikt nie wie, kto strzelał.

Podał mi szklaneczkę whisky.

- Znaleźliście puste łuski? - zapytałem. Potrząsnął głową.

- Nie, ani w jednym, ani w drugim przypadku. Prawdopodobnie to nie pistolet, tylko rewolwer.

- Iw obu wypadkach wystrzelał cały magazynek, wliczając kulę, która trafiła w telefon. Zakładam, że jak wiele osób, komorę pod kurkiem trzyma nie załadowaną.

Guild opuścił szklaneczkę, którą już zaczynał podnosić do ust.

- Nie chce pan chyba zwalić wszystkiego na Chińczyków - jęknął - tylko dlatego, że w ten sposób strzelają?

- Nie, chociaż na bezrybiu i rak ryba. Dowiedział się pan, gdzie był Nunheim w dniu zabójstwa Julii?

- Yhm. Kręcił się koło jej domu, przynajmniej przez pewien czas. Widziano go przed domem i za domem, jeśli wierzyć ludziom, którzy początkowo nie przywiązywali do tego większej wagi i nie mają powodu kłamać. A w przeddzień zabójstwa był na górze, jak zeznał windziarz. Twierdzi, że zjechał prawie natychmiast, tak że nie wiadomo, czy był u niej w mieszkaniu, czy nie.

- Więc może Miriam ma rację, może naprawdę wiedział za dużo? Dowiedział się pan czegoś o tych czterech tysiącach różnicy między wersją Macaulaya a wersją Wynanta?

- Nie.

- Morelli twierdzi, że miała zawsze kupę forsy. Pożyczyła mu kiedyś pięć tysięcy gotówką.

Guild uniósł brwi.

- Ta-ak?

- Tak. Twierdzi także, że Wynant wiedział o tym, że była karana.

- Widzę - rzekł Guild wolno - że ten Morelli naopowiadał panu kupę różności.

- Och, facet kocha mówić. Dowiedział się pan, nad czym Wynant pracował w chwili wyjazdu? Względnie nad czym pojechał pracować?

- Nie. Coś bardzo pan się interesuje jego warsztatem?

- Czemuż nie miałbym się interesować. Jest wynalazcą, warsztat to jego miejsce pracy. Chętnie bym tam zaszedł przy okazji.

- Niech pan się nie krępuje. Nie powie mi pan nic więcej o Morellim? W jaki sposób pan mu rozwiązał język?

- Przecież mówię: facet kocha gadać. Zna pan osobnika, którego przezywają Wróblem? Wysoki, gruby blondyn o głosie kastrata.

Guild zmarszczył brwi.

- Nie. A bo co?

- Też tam był, siedział z Miriam. Chciał mi dać wycisk, ale mu nie pozwolili.

- Dlaczego chciał panu dać wycisk?

- Nie wiem. Może Miriam mu powiedziała, że pomogłem sprzątnąć Nunheima... Znaczy, pomogłem panu.

- Aha - odparł Guild. Podrapał się kciukiem po I twarzy, spojrzał na zegarek. - Zrobiło się późno. Nie wpadłby pan do mnie jakoś jutro, to znaczy dzisiaj?

- Oczywiście - odrzekłem, zamiast powiedzieć to, co myślę.

Kiwnąłem im głową i wyszedłem do salonu. Nora spała na kanapie. Mimi odłożyła książkę, którą czytała. I

- Tajna sesja skończona? - spytała.

- Tak.

Podszedłem do kanapy. Mimi powiedziała:

- Niech jeszcze pośpi chwilę, Nick. Zostań, póki ci twoi przyjaciele z policji nie wyjdą, dobrze?

- Dobrze. Chcę jeszcze pogadać z Dorotą.

- Ależ ona już śpi.

- Nie szkodzi. Obudzę ją.

- Ależ...

Wszedł Guild z Andym, powiedzieli „Dobranoc”, Guild popatrzył tęsknie na śpiącą Norę, po czym wyszli. Mimi westchnęła.

- Mam już dość policjantów - oznajmiła. - Pamiętasz tę historię?

- Pamiętam. Wszedł Gilbert.

- Naprawdę myślą, że to Chrystian?

- Nie - odparłem.

- Więc kogo posądzają?

- Mogłem ci to powiedzieć wczoraj. Dzisiaj nie wiem.

- To śmieszne - zaprotestowała Mimi. - Wiedzą równie dobrze jak ty, że to Clyde. - Ponieważ nic nie odrzekłem, powtórzyła ostrzejszym tonem: - Przecież wiesz dobrze, że to Clyde.

- Nie Clyde - oświadczyłem. Wyraz triumfu rozjaśnił twarz Mimi.

- Więc jednak dla niego pracujesz?

Moje „nie” spłynęło po niej bez wrażenia. Gilbert spytał takim tonem, jakby chciał się naprawdę dowiedzieć, nie dyskutować:

- Czyż nie mógł jej zabić?

- Mógł, ale nie zabił. Nie pisałby tych wszystkich listów, nie rzucałby podejrzeń na Mimi, która mu pomagała ukryć jedyną istotną poszlakę przeciwko niemu.

- Może o tym nie wiedział. Może sądził, że policja po prostu nie zdradza wszystkiego, co wie. Przecież często tak postępują, prawda? Mógł także liczyć, że mu się uda poderwać do niej zaufanie, tak żeby jej nie uwierzyli, jeśli...

- Otóż to - powiedziała Mimi. - Na to właśnie liczył, Nick.

Zwróciłem się do Gilberta:

- Ale ty nie wierzysz, że to on zabił?

- Nie, nie sądzę... Ale chciałbym wiedzieć, dlaczego pan nie wierzy. Rozumie pan, chodzi md o metodę.

- A ja chciałbym wiedzieć, dlaczego ty nie wierzysz. Zaczerwienił się lekko; w jego uśmiechu było zakłopotanie.

- Och, to... zupełnie co innego.

- On wie, kto ją zabił - rozległ się w drzwiach głos Doroty.

Ciągle jeszcze była ubrana. Wpatrywała się we mnie nieruchomym wzrokiem, jakby bojąc się spojrzeć na kogokolwiek innego. Twarz miała bladą, drobne ciało sztywno wyprostowane. Nora otwarła oczy, uniosła się na łokciu i zapytała sennie:

- Co-o?

Nikt jej nie odpowiedział.

- Moja Doro - odezwała się Mimi - oszczędź nam swoich idiotycznych popisów.

- Możesz mnie sprać, jak sobie pójdą - odrzuciła Dorota. - Na pewno mnie spierzesz.

Powiedziała to nie odrywając wzroku od moich oczu. Mimi przybrała taką minę, jakby nie rozumiała, o czym Dorota mówi.

- Więc Gilbert wie? I kto ją zabił? - spytała.- Robisz z siebie skończoną idiotkę, Doro - wtrącił się Gilbert. - Jesteś...

Przerwałem mu:

- Nie przeszkadzaj jej. Pozwól jej powiedzieć, co ma do powiedzenia. Kto ją zabił, Doroto?

Popatrzyła na brata i spuściła wzrok. Nie trzymała się już prosto. Z opuszczoną głową wymamrotała niewyraźnie:

- Nie wiem. On wie. - Podniosła wzrok na mnie i zaczęła drżeć. - Nie widzisz, że się boję? - krzyknęła. - Boję się ich. Zabierz mnie stąd, to ci powiem. Tutaj sdę boję!

Mimi roześmiała mi się w nos.

- Masz, czego chciałeś. Dobrze ci tak. Gilbert się zaczerwienił.

- To idiotyczne - mruknął.

- Oczywiście, że cię zabiorę - obiecałem. - Ale chciałbym wyjaśnić sprawę, póki jesteśmy wszyscy razem.

Dorota potrząsnęła głową.

- Boję się.

- Nie cackaj się z nią tak, Nick - powiedziała Mimi. - Robi się tylko bardziej nieznośna. Ona...

- A co ty na to? - zapytałem Nory.

Wstała i przeciągnęła się bez podnoszenia ramion. Twarz miała zaróżowioną i uroczą jak zawsze, kiedy się budziła. Uśmiechnęła się do mnie sennie i rzekła:

- Wracajmy do domu. Nie podobają mi się ci ludzie. Weź płaszcz i kapelusz i chodź, Doroto.

- Natychmiast marsz do łóżka - krzyknęła Mimi do Doroty.

Dorota przyłożyła koniuszki palców lewej dłoni do ust i załkała.

- Nie pozwól mnie bić, Nick.

Obserwowałem Mimi: na twarzy miała łagodny uśmieszek, ale jej nozdrza się rozdymały i dyszała ciężko. Nora podeszła do Doroty.

- Chodź, obmyję ci twarz i...

Mimi wydała zwierzęcy krzyk z głębi gardła, kark jej nabrzmiał, ciało sprężyło się jak do skoku. Nora stanęła między nią a Dorotą. Kiedy Mimi rzuciła się do przodu, jedną ręką złapałem ją za ramię, drugą objąłem wpół i podniosłem z ziemi. Piszczała i okładała mnie pięściami, jej ostre obcasy wbijały mi się w golenie.

Nora wypchnęła Dorotę z pokoju, a sama się przyglądała stojąc w drzwiach. Mieniła się cała na twarzy. Widziałem ją ostro, wyraźnie - wszystko inne było zamazane. Wtedy na moje plecy i ramiona zaczęły spadać niezdarne, nieskuteczne ciosy i odwróciwszy głowę zobaczyłem Gilberta, jego postać była jak za mgłą. Ledwo poczułem kontakt z jego ciałem, kiedy go odepchnąłem w bok.

- Odwal się. Nie chcę ci zrobić krzywdy, Gilbert. Zaniosłem Mimi na kanapę i rzuciwszy na wznak, usiadłem jej na kolanach, a rękami przygwoździłem przeguby. Gilbert przyskoczył do mnie znowu. Chciałem go kopnąć w rzepkę, ale wycelowałem za nisko i zwaliłem go z nóg. Zamachnąłem się jeszcze raz, a nie trafiwszy powiedziałem:

- Możemy się spróbować później. Teraz przynieś wody.

Twarz Mimi robiła się purpurowa, oczy wychodziły z orbit, szklane, obłąkane, olbrzymie. Za każdym oddechem ślina kipiała i pryskała spomiędzy jej zaciśniętych zębów, z głębi czerwonego gardła, a całe ciało było jedną wijącą się masą mięśni i żył nabrzmiałych tak, że lada chwila groziły pęknięciem. Z ledwością mogłem utrzymać jej ręce, gorące i mokre od potu. Widok Nory ze szklanką wody wydał mi się błogosławieństwem.

- Chluśnij jej w twarz - powiedziałem.

Nora chlusnęła. Mimi uchyliła zaciśnięte zęby, łapiąc powietrze, i zamknęła oczy. Kręciła szybko głową to w jedną, to w drugą stronę, ale jej ciało wiło się z mniejszą gwałtownością.

- Przynieś jeszcze szklankę - poleciłem.

Druga porcja wody wywołała nieartykułowane protesty ze strony Mimi, lecz jej napięcie zmalało. Leżała teraz bezwładnie, dysząc w milczeniu. Puściłem jej ręce i wstałem. Gilbert, oparty o stół, stał na jednej nodze i rozcierał drugą, w którą go kopnąłem. Dorota, blada, z szeroko otwartymi oczami, tkwiła w drzwiach, nie wiedząc, czy wejść, czy też uciec i schować się gdzieś. Nora, z pustą szklanką w ręce, spytała:

- Myślisz, że nic jej nie będzie?

- Jasne.

Mimi otworzyła oczy i zaczęła mrugać, bo woda ją szczypała. Wsunąłem jej chusteczkę w rękę. Otarła twarz, wydała długie, febryczne westchnienie i usiadłana kanapie. Rozejrzała się po pokoju, ciągle mrugając. Kiedy jej wzrok spoczął na mnie, uśmiechnęła się blado. W jej uśmiechu było zakłopotanie, ale nic, co można by uznać za skruchę. Dotknęła niepewną ręką włosów i powiedziała:

- Jestem cała mokra.

- Pewnego pięknego dnia doprowadzisz się do takiego stanu, że wyzioniesz ducha - ostrzegłem.

Nie patrzyła na mnie, lecz na syna.

- Gil, co ci się stało? - zapytała.

Gilbert cofnął pośpiesznie rękę i stanął na obydwu nogach.

- Ja... Aaa, nic - wyjąkał. - Nic mi nie jest. Przygładził włosy, poprawił krawat. Mimi zaczęła się śmiać.

- Och, Gil, naprawdę chciałeś mnie bronić? Przed Nickiem? - Jej śmiech się wzmagał. - To bardzo ładnie z twojej strony, ale okropnie niemądrze. To potwór, Gil. Nikt nie da sobie...

Przytknęła chusteczkę do ust, kołysząc się w przód i w tył. Spojrzałem spod okna na Norę. Usta miała zacięte, oczy prawie czarne ze złości. Dotknąłem jej ramienia.

- Zmykamy. Zrób mamusi cocktail, Gilbercie. Za minutę dwie poczuje się znacznie lepiej.

Dorota, z kapeluszem i paltem w ręce, podeszła na palcach do drzwi. Znaleźliśmy nasze ubrania i wyszliśmy za nią, pozostawiając Mimi na kanapie, zaśmiewającą się spazmatycznie, z moją chusteczką przy ustach. Żadne z nas nie było zbyt rozmowne w taksówce. Nora przeżuwała wydarzenia, Dorota sprawiała ciągle jeszcze wrażenie wystraszonej, a ja byłem zmęczony - miałem dość jak na jeden dzień.

Dochodziła piąta, kiedy znaleźliśmy się w hotelu. Asta powitała nas hałaśliwie. Usiadłem na podłodze, żeby się z nią pobawić, podczas gdy Nora poszła do kuchni zaparzyć kawę. Dorota chciała mi opowiedzieć coś, co jej się przydarzyło jako małej dziewczynce.

- Nie - oświadczyłem. - Próbowałaś tego już w poniedziałek. Co znowu za komedia? Jest późno. Co mi się bałaś powiedzieć w domu.

- Kiedy zrozumiałbyś lepiej, gdybyś mi pozwolił...

- Słyszałem to już w poniedziałek. Nie jestem psychoanalitykiem, nie znam się na wpływie dziecinnych przeżyć. Nic mnie nie obchodzą. Poza tym jestem zmęczony, biegałem cały dzień.

Wydęła usta w moją stronę.

- Utrudniasz mi, jak możesz.

- Posłuchaj, Doroto. Albo wiesz coś, czego się bałaś powiedzieć w obecności Mimi i Gilberta, albo nic nie wiesz. Jeżeli wiesz, to wal. Będę ci zadawał pytania, gdybym czegoś dobrze nie zrozumiał.

Stała gniotąc plisę spódnicy i wpatrując się w nią posępnie, ale kiedy podniosła wzrok, jej oczy zabłysły podnieceniem. Mówiła scenicznym szeptem, który było słychać w całym pokoju:

- Gil spotyka się z tatusiem, widział się z nim dzisiaj i tatuś mu powiedział, kto zabił pannę Wolf.

- Kto?

Potrząsnęła głową.

- Nie chciał mi powiedzieć. Powiedział mi tylko tyle.

- I tego bałaś się powtórzyć w obecności Gilberta i Mimi?

- Tak. Zrozumiałbyś to, gdybyś mi pozwolił opowiedzieć...

- ...coś, co ci się przydarzyło jako małej dziewczynce. Nie, skończ z tym raz. I co ci jeszcze mówił?

- Nic.

- Nie mówił nic o Nunheimie?

- Nie, nic.

- A gdzie jest tatuś?

- Gilbert nie chciał mi zdradzić.

- Kiedy się z nim widział?

- Nie powiedział mi. Proszę cię, nie gniewaj się na mnie, Nick. Powtórzyłam ci wszystko, co mi powiedział.

- Rzeczywiście, kupę się dowiedziałem - odburknąłem. - Kiedy ci to mówił?

- Wieczorem. Opowiadał mi, kiedy wszedłeś do pokoju. Słowo daję, to wszystko, co wiem.

- Jakby to było cudownie - rzekłem - gdyby któreś z was złożyło kiedyś pełną i jasną relację. Wszystko jedno w jakiej sprawie.

Weszła Nora z kawą.

- Co cię znowu gryzie? - zapytała.

- Różne rzeczy - odparłem. - Zagadki, kłamstwa. Jestem za stary i za bardzo zmęczony, żeby mnie to jeszcze bawiło. Wracajmy do San Francisco.

- Przed Nowym Rokiem?

- Jutro, dzisiaj.

- Ja chętnie. - Podała mi filiżankę. - Możemy polecieć aeroplanem, jeśli chcesz, to zdążymy na Sylwestra.

Dorota odezwała się drżącym głosem:

- Ja nie kłamię, Nick. Powiedziałam wszystko, co... Proszę cię, proszę, nie gniewaj się na mnie. Jestem taka...

Urwała i wybuchnęła łkaniem. Jęknąłem i podrapałem Astę za uchem.

- Jesteśmy wszyscy zmęczeni i zdenerwowani - zauważyła. - Odeślijmy psa na dół i kładźmy się. Porozmawiamy, jak trochę odpoczniemy. Chodź, Doroto, zaniosę ci kawę do sypialni i dam jakąś koszulę do spania.

Dorota wstała, powiedziała do mnie: „Dobranoc. Przykro mi, że jestem taka głupia” - i wyszła za Norą. Po chwili Nora wróciła i usiadła koło mnie na podłodze.

- Nasza Dora szlocha i spazmu je - poinformowała. - Trzeba przyznać, że życie nie obchodzi się z nią zbyt łagodnie. - Ziewnęła. - Co to był za straszliwy sekret?

Powtórzyłem jej.

- Wygląda to na historyjkę wyssaną z palca - dorzuciłem.

- Czemu?

- Bo wygląda. Wszystko, czegokolwiek się od niej dowiadujemy, jest wyssane z palca.

Nora ziewnęła ponownie.

- Może to dobre dla detektywów, ale dla mnie to nie bardzo przekonujące. Słuchaj, zrobimy listę wszystkich podejrzanych wraz z motywami i poszlakami. Sprawdzimy, jak to gra.

- Jak chcesz, to rób. Ja idę spać. Co to jest poszlaka, dziecko?

- Jak Gilbert podchodzi na palcach do telefonu, kiedy zostałam sama w salonie i myślał, że śpię, i mówi telefonistce, żeby nie łączyła żadnych rozmów aż do rana.

- No, no.

- Albo - ciągnęła - jak Dorota odkrywa, że przez cały czas miała w torebce klucz do mieszkania ciotki Alicji.

- No, no.

- Albo jak Studs trąca Morellego pod stołem, kiedy zaczął opowiadać o trunkowym kuzynie tego, jak mu tam, Dicka 0'Briena, z którym żyła Julia Wolf.

Podniosłem się i odstawiłem filiżanki na stół.

- Nie wyobrażam sobie, jak może pracować detektyw, który nie ma takiej żony. Ale mimo wszystko chyba przesadzasz. Co do szturchania Morelleg pod stołem, to na mój rozum nie ma sobie czym za wracać głowy. Raczej bym się zastanawiał, dlaczeg poturbowali tego Wróbla: żeby mi nie zrobił krzyw dy czy żeby mi czegoś nie zdradził. Spać mi się chce

- Mnie też. Powiedz mi coś, Nick. Tylko powied prawdę. Czy nie podnieciło cię to, jak się mocowałe z Mimi?

- Och, trochę.

Parsknęła śmiechem, po czym wstała z podłogi. - No, no, jeśli nie jesteś wstrętnym, starym lubieżnikiem... - oświadczyła. - Patrz, już świta.

26

Potrząsany przez Norę, zbudziłem się kwadrans po dziewiątej.

- Telefon - oznajmiła. - Dzwoni Herbert Macaulay. Mówi, że ma coś ważnego.

Poszedłem do sypialni, bo nocowałem w salonie. Dorota spała smacznie. Mruknąłem „Halo” do telefonu. Macaulay rzekł:

- Za wcześnie jeszcze na lunch, ale muszę się z tobą zaraz zobaczyć. Mogę przyjść?

- Jasne. Przyjdź na śniadanie.

- Już jadłem. Zjedz sam. Będę za piętnaście minut.

- Dobrze.

Dorota uchyliła jedno oko, powiedziała sennie: „Musi być późno”, przewróciła się na drugi bok i zapadła z powrotem w stan nieświadomości. Obmyłem twarz i ręce w zimnej wodzie, wyszorowałem zęby, wyszczotkowałem włosy i wróciłem do salonu.

- Zaraz tu będzie - poinformowałem Norę. - Jest już po śniadaniu, ale na wszelki wypadek zamów dla niego kawę. Dla mnie wątróbkę z kurcząt.

- Jestem zaproszona na waszą ucztę czy...?

- Jasne. Nie widziałaś nigdy Macaulaya, prawda?

Niczego sobie facet. Zostałem kiedyś przydzielony na parę dni do jego jednostki, w okolicach Vaux. Później, po wojnie, spotykaliśmy się od czasu do czasu. Podsunął mi parę spraw, między innymi sprawę Wynanta. Może byśmy się napili czegoś dla przepłukania gardła?

- Nie mógłbyś pozostać trzeźwy przez jeden dzień?

- Nie po to przyjechałem do Nowego Jorku, żeby pozostawać trzeźwy. Chcesz iść wieczorem na mecz hokejowy?

- Chętnie.

Zrobiła mi cocktail i poszła zamówić śniadanie. Przejrzałem poranne gazety. Pisały o aresztowaniu Jorgensena w Bostonie i o zamordowaniu Nunheima, ale znacznie więcej miejsca poświęcały rozwojowi wojny gangów w „Przedsionku Piekieł”, jak brukowce ochrzciły dzielnicę portową na zachodnim Manhattanie, aresztowaniu „Księcia Mike'a” Gergusona i wywiadowi z „Jafsiem”, który brał udział w negocjacjach z kidnaperami syna Lindbergha.

Macaulay zjawił się jednocześnie z boyem, który przyprowadził Astę. Asta zapałała sympatią do Macaulaya, bo mogła się porządnie oprzeć o jego ciężkie ciało, kiedy ją czochrał; Asta nigdy nie przepadała za delikatnością.

Macaulay miał bruzdy koło ust, a jego policzki nie były już takie różowe jak zwykle.

- Jak policja wpadła na tę nową koncepcję - spytał. - Sądzisz...

Urwał, bo weszła Nora. Zdążyła się już ubrać.

- Noro, to jest Herbert Macaulay - przedstawiłem. - Moja żona.

Uścisnęli sobie dłonie.

- Nick nie pozwolił mi zamówić dla pana nic prócz kawy - oznajmiła Nora. - Może...

- Nie, dziękuję. Dopiero co skończyłem śniadanie.

- Co z tą policją? - zapytałem. Zawahał się.

- Nora wie wszystko - zapewniłem go. - Więc o ile to nie są sprawy, które...

- Nie o to chodzi - powiedział. - Tylko... nie chciałbym, żeby pani się niepokoiła.

- No to mów. Nora niepokoi się tylko rzeczami, których nie wie. Co to za nowa koncepcja policji?

- Był u mnie dzisiaj rano porucznik Guild - oświadczył. - Najpierw pokazał mi kawałek dewizki ze scyzorykiem i zapytał, czy je kiedy widziałem. Widziałem, były własnością Wynanta. Powiedziałem, że chyba tak; Wynant miał coś takiego. Wówczas zapytał, czy nie wiem, w jaki sposób mogły przejść w posiadanie kogoś innego, i pociągnąwszy go trochę za język, dowiedziałem się, że ten ktoś inny to ty albo Mimi. Odparłem, że oczywiście: Wynant mógł je dać któremuś z was albo mogliście je ukraść czy znaleźć na ulicy, albo mogliście je dostać od kogoś, kto je ukradł czy znalazł na ulicy, albo mogliście je dostać od kogoś, komu Wynant je dał. Mogliście również wejść w ich posiadanie na różne inne sposoby, dorzuciłem, ale się zorientował, że kpię, i nie pozwolił mi więcej mówić.

Na policzki Nory wystąpiły czerwone plamy, oczy jej pociemniały.

- Idiota jeden!

- No, no - powiedziałem uspokajająco. - Może powinienem cię był uprzedzić: już wczoraj zmierzał w tym kierunku. Przypuszczam, że to moja stara przyjaciółka, Mimi, postarała się rzucić parę aluzji. Co jeszcze było przedmiotem jego dociekliwości?

- Chciał się dowiedzieć... Pytanie, które zadał, brzmiało tak: „Sądzi pan, że Charles romansował jeszcze ciągle z tą Julią Wolf? Czy też to już była skończona historia?”

- Nie ma co, czuję w tym geniusz Mimi - zauważyłem. - I co mu odpowiedziałeś?

- Że nie wiem, czy jeszcze z nią romansowałeś,; ponieważ nie słyszałem, żebyś z nią w ogóle romansował. Po czym mu przypomniałem, że nie mieszkasz od dłuższego czasu w Nowym Jorku.

- Romansowałeś z nią? - spytała Nora.

- Chyba nie masz zamiaru kwestionować prawdomówności Maca? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie. - A co on na to?

- Nic. Spytał, jak sądzę: czy Jorgensen wiedział o tobie i Mimi? A kiedy zapytałem, co o tobie i o Mimi, zarzucił mi, że udaję naiwniaka, to jego własne słowa, - tak że do niczego nie doszliśmy. Interesował się także, kiedy i gdzie cię widziałem. Dokładnie co do centymetra i co do sekundy.

- To miło z jego strony - powiedziałem. - Mam nędzne alibi.

Zjawił się kelner ze śniadaniem. Gawędziliśmy o tym i owym, dopóki nie nakrył do stołu i nie wyszedł.

- Możesz się niczego nie obawiać - podjął Macaulay. - Mam zamiar oddać Wynanta w ręce policji.

Głos miał drżący i jakby zdławiony.

- Pewien jesteś, że to on? - zapytałem. - Bo ja nie.

- Ja wiem - odparł po prostu. Odchrząknął. - Nawet gdyby była jedna szansa na tysiąc, że się mylę, a nie mylę się, to jest szaleńcem, Nick. Nie powinien się znajdować na wolności.

- Może masz rację. Zresztą skoro wiesz...

- Wiem - powtórzył. - Widziałem go w dniu zabójstwa. Nie mogło minąć więcej niż pół godziny od momentu, kiedy ją zabił. Oczywiście nie wiedziałem tego wtedy, nie wiedziałem jeszcze, że ją w ogóle zabił. No, ale teraz wiem.

- Spotkałeś go w biurze tego Hermanna?

- Co?

- Podobno byłeś w biurze niejakiego Hermanna na Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy mniej więcej od trzeciej do czwartej po południu. Tak przynajmniej twierdzi policja.

- Zgadza się. - odrzekł. - To znaczy, tak im powiedziałem. Naprawdę było tak: kiedy nie zastałem Wynanta i nie znalazłem żadnego śladu po nim w hotelu Plaża, i kiedy telefony do biura i do Julii też nie dały żadnego rezultatu, zrezygnowałem ze spotkania i ruszyłem spacerkiem do biura Hermanna. To inżynier górnik, mój klient. Organizuje spółkę, dla której spisywałem umowę, i trzeba było wprowadzić kilka drobnych zmian. Doszedłszy do Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy, nagle doznałem wrażenia, że ktoś za mną idzie. Znasz to uczucie? Nie wiedziałem, kto i dlaczego miałby mnie śledzić, ale cóż, jestem adwokatem, zawsze może się zdarzyć. Chciałem się upewnić, więc skręciłem w Pięćdziesiątą Siódmą Ulicę i doszedłem do Madison Avenue. Ale ciągle nie byłem pewien. Szedł za mną niski, ziemisty osobnik, którego jak mi się zdawało, widziałem w Plaża, ale wiesz... Najłatwiejszym sposobem sprawdzenia wydało mi się wzięcie taksówki, więc wsiadłem i kazałem szoferowi jechać w kierunku wschodnim. Ale ruch był wielki i ciągle nie mogłem się zorientować, czy ten facet albo ktoś inny jedzie za mną. Kazałem szoferowi skręcić w Trzecią Aleję na południe, potem znowu w Pięćdziesiątą Szóstą Ulicę na wschód i znowu w Drugą Aleję na południe. Teraz byłem już pewny, że jedzie za mną żółta taksówka. Oczywiście nie widziałem, czy ten jegomość jest w niej, dzieliła nas za duża odległość. I wtedy, stojąc pod czerwonym światłem na następnym rogu, zobaczyłem Wynanta w taksówce jadącej Pięćdziesiątą Piątą Ulicą w kierunku zachodnim. Nie zdziwiło mnie to zbytnio, znajdowaliśmy się przecież zaledwie o dwie przecznice od mieszkania Julii. Przyjąłem za rzecz zupełnie naturalną, że mogła nie chcieć odbierać telefonu w jego obecności, kiedy dzwoniłem, i przypuszczałem, że Wynant jedzie teraz na spotkanie ze mną do hotelu Plaża. Nigdy nie był zbyt punktualny. Kazałem szoferowi skręcić, ale przy Lexington Avenue, jechałem o jakieś pół przecznicy za nim, taksówka Wynanta zboczyła na południe. Nie był to ani kierunek hotelu, ani mojego biura, więc powiedziałem sobie, czort z nim, i zwróciłem z powrotem uwagę na taksówkę jadącą za mną. Okazało się jednak, że zniknęła. Rozglądałem się przez cały czas jazdy do Hermanna, ale nic więcej nie spostrzegłem.

- O której widziałeś Wynanta? - zapytałem.

- Musiało być jakieś piętnaście, dwadzieścia po trzeciej, bo za dwadzieścia czwarta byłem u Hermanna, a sądzę, że jazda zabrała mi jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut. Kiedy przyjechałem, sekretarka, Luiza Jacobs, z którą spotkałeś mnie wczoraj wieczorem, powiedziała mi, że Hermann konferuje przez całe popołudnie, ale za parę minut powinien być wolny. Rzeczywiście, niedługo wyszedł, załatwiłem z nim sprawę w dziesięć, piętnaście minut, po czym wróciłem do biura.

- Widziałeś Wynanta w przelocie, więc pewnie nie zauważyłeś, czy jest zdenerwowany, czy ma dewizkę, czy pachnie prochem i tak dalej.

- Oczywiście. Widziałem tylko jego profil w przejeździe, ale nie sądź, że mam wątpliwości, czy to był on.

- Nie sądzę. I co dalej? - zapytałem.

- Nie zadzwonił więcej. Natomiast w jakąś godzinę później miałem telefon z policji, że Julia nie żyje. Chciałbym, żebyś mnie dobrze zrozumiał; nie przypuszczałem ani przez sekundę, że Wynant ją zabił. Chyba to rozumiesz, sam do tej chwili nie wierzysz. Dość że kiedy zaczęli mnie o niego wypytywać w Komendzie, a zorientowałem się od razu, że go podejrzewają, uczyniłem to, co dziewięćdziesięciu dziewięciu adwokatów na stu uczyniłoby dla swoich klientów: nie wspomniałem, że go widziałem w sąsiedztwie Julii. Powiedziałem tylko to, co tobie - że byłem z nim umówiony, ale się nie zjawił - dając im jednocześnie do zrozumienia, że bezpośrednio z hotelu Plaża udałem się do Hermanna.

- To zupełnie naturalne - przyznałem. - Nie chciałeś nic mówić, dopóki się nie dowiesz, co on ci ma do powiedzenia.

- Oczywiście, tylko że do dziś dnia nic się nie dowiedziałem. Miałem nadzieję, że się pokaże, zadzwoni, cokolwiek, ale nic nie nastąpiło aż do tego wtorku, kiedy dostałem listę z Filadelfii. W liście nie było ani słowa o piątkowym spotkaniu, które nie doszło do skutku, w ogóle nic... Zresztą sam czytałeś. I co sądzisz o tym liście?

- Chodzi ci o to, czy mi się wydał podejrzany?

- Tak.

- Niespecjalnie - odparłem. - Czegoś w tym rodzaju można się było spodziewać, jeśli jej nie zabił. Nie zdradzał zbytniego popłochu, że policja go podejrzewa, tylko niezadowolenie, że może mu to przeszkodzić w pracy, i życzenie, by wyjaśnić sprawę bez zawracania mu głowy. Niezbyt inteligentny list, gdyby go napisał ktoś inny, ale zgodny z jego narwanym charakterem. Widzę, jak go wysyła i ani mu przyjdzie do głowy, że najlepsze, co by mógł zrobić, to wytłumaczyć się ze swoich poczynań w dniu morderstwa. Jesteś pewien, że wracał od Julii, kiedy go widziałeś?

- Teraz tak. Od razu tak myślałem, ale później przyszło mi do głowy, że mógł być w swoim warsztacie, który się mieści na Pierwszej Alei, o kilka przecznic od miejsca, gdzie go widziałem. Wprawdzie warsztat jest zamknięty od czasu jego wyjazdu, ale w zeszłym miesiącu przedłużyliśmy dzierżawę i wszystko czeka na jego powrót, więc mógł tam wpaść. Policja nie znalazła żadnych śladów świadczących, czy tam był, czy nie.

- Aha, miałem cię zapytać: coś mi się obiło o uszy, że zapuścił brodę. Czy...

- Nie, ta sama długa, koścista twarz, z tymi samymi niechlujnymi szpakowatymi wąsikami.

- I jeszcze jedno: wczoraj został zabity niejaki Nunheim, niski...

- Właśnie chciałem o tym mówić - odparł.

- Myślę o tym niskim osobniku, którego posądzałeś, że cię śledzi.

Macaulay patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.

- Myślisz, że to mógł być Nunheim?

- Nie wiem. Zastanawiam się.

- Ja też nie wiem. Nigdy go nie widziałem.

- Niski, drobny, najwyżej metr sześćdziesiąt wzrostu, nie więcej niż sześćdziesiąt kilo wagi. Dałbym mu na oko jakieś trzydzieści pięć, sześć lat. Ziemista cera, ciemne włosy, oczy osadzone blisko siebie, szerokie usta, długi, miękki nos, odstające uszy, rozbiegane spojrzenie.

- I owszem, to by się zgadzało, chociaż, rozumiesz, nie przyjrzałem się z bliska temu facetowi. Myślę, że policja pozwoliłaby mi go obejrzeć. - Wzruszył ramionami. - Zresztą to już nie ma znaczenia. Na czym ja stanąłem? Aa, mówiłem, że nie udało mi się skontaktować z Wynantem. Stawiało mnie to w niewygodnej sytuacji, gdyż policja niedwuznacznie podejrzewała, że jestem z nim w kontakcie. Zresztą ty też tak uważałeś, prawda?

- Tak - przyznałem.

- Tak jak policja, podejrzewałeś, że wbrew zapewnieniom spotkałem się z nim albo w hotelu Plaża, albo później w dniu morderstwa?

- Wydawało mi się to prawdopodobne.

- Tak. No i mieliście po części rację, bo go widziałem, i to w miejscu i w czasie, które w oczach policji oznaczałyby „Winien” przez wielkie W. Więc skłamawszy raz instynktownie, przez niedomówienie, kłamałem teraz dalej, wprost i z rozmysłem. Hermann siedział przez całe popołudnie na konferencji i nie wiedział, jak długo na niego czekałem, a Luiza Jacobs jest moją dobrą przyjaciółką. Nie wdając się w szczegóły, zapytałem, czy by nie zechciała pomóc pewnemu mojemu klientowi zeznaniem, że przyszedłem minutę albo dwie po trzeciej. Zgodziła się, nawet chętnie. Żeby jej nie narażać na ewentualne nieprzyjemności, podsunąłem jej, że w razie czego może się zawsze tłumaczyć, że nie pamięta dokładnie, o której przyszedłem, tylko ja następnego dnia napomknąłem mimochodem, że przyszedłem o tej godzinie, a nie miała powodu mi nie wierzyć. Jednym słowem zwaliła wszystko na mnie - Macaulay odetchnął głośno. - Ale to już bez znaczenia. Najważniejsze, że miałem dziś rano wiadomość od Wynanta.

- Znowu jakiś idiotyczny list? - zapytałem.

- Nie, dzwonił. Umówiłem się z nim na wieczór; mam przyprowadzić ciebie. Powiedziałem, że nie kiwniesz dla niego palcem, dopóki się z nim nie zobaczysz, i obiecał przyjść wieczorem. Zawiadomię oczywiście policję. Nie mogę go dłużej kryć w ten sposób. Jak dojdzie do sprawy, uzyskam dla niego uniewinnienie na zasadzie niepoczytalności, no i umieści się go w sanatorium. Nic więcej nie mogę zrobić. I nie chcę.

- Zawiadomiłeś już policję?

- Nie. Zadzwonił po ich wyjściu. Chciałem się najpierw porozumieć z tobą. Chciałem, żebyś wiedział, że jeszcze nie zapomniałem, co ci zawdzięczam.

- Nonsens - powiedziałem.

- Wcale nie. - Obrócił się do Nory. - Pani pewnie nie wie, że podczas wojny ocalił mi życie w pewnym leju...

- Ma na tym punkcie bzika - wyjaśniłem Norze. - Po prostu strzelił do jednego Niemca i nie trafił, a ja strzeliłem i trafiłem. To wszystko. - Obróciłem się do Macaulaya: - Nie sądzisz, że można by jeszcze trochę zaczekać z tą policją? Moglibyśmy się z nim spotkać i wysłuchać, co ma do powiedzenia. Przyciśniemy go do muru i jeśli będziemy uważali, że to on, wezwiemy policję, jak się będzie zbierał do wyjścia.

Macaulay uśmiechnął się ze zmęczeniem.

- Masz jeszcze wątpliwości? No, ja gotów jestem zrobić, co chcesz, chociaż wydaje mi się... Zresztą może zmienisz zdanie, kiedy ci powtórzę naszą rozmowę.

Do salonu weszła ziewając Dorota w nocnej koszuli i szlafroku Nory - i jedno, i drugie było na nią o wiele za długie.

- Och! - wykrzyknęła na widok Macaulaya. Po chwili, poznawszy go, dorzuciła: - Dzień dobry panu. Nie wiedziałam, że pan tu jest. Są jakieś wiadomości o tatusiu?

Spojrzał na mnie. Pokręciłem głową. Macaulay powiedział:

- Jak dotąd nie, ale może dzisiaj coś będzie.

- Dorota miała pośrednią wiadomość - poinformowałem. - Opowiedz o Gilbercie, Doroto.

- Masz na myśli to... to z tatusiem? - spytała niepewnie, ze wzrokiem wbitym w podłogę.

- Skądże znowu! - odparłem.

Poczerwieniała i zmierzyła mnie z wyrzutem, po czym rzuciła spiesznie w stronę Macaulaya:

- Gilbert widział się wczoraj z tatusiem i tatuś mu powiedział, kto zabił pannę Wolf.

- Co-o?

Z powagą kiwnęła cztery czy pięć razy głową. Macaulay patrzył na mnie zdumionym wzrokiem.

- To nie musi być prawda - zauważyłem. - Tak twierdzi Gilbert.

- Rozumiem. Więc sądzisz, że on...?

- Zdaje się, nie miałeś zbyt wiele do czynienia z tą rodzinką? - zapytałem.

- Nie.

- Powiadam ci, to jest coś. Wszyscy mają ćwieczka na tle seksualnym i od czasu do czasu uderza im do głowy. Zaczyna się zwykle...

- Jesteś okropny - powiedziała Dorota ze złością. - Starałam się, jak mogłam...

- Czemu się rzucasz? - zapytałem. - Idę ci tym razem na rękę: gotów jestem uwierzyć, że Gilbert ci to mówił. Nie możesz zbyt wiele wymagać.

- I kto ją zabił? - spytał Macaulay.

- Nie wiem. Gil nie chciał mi powiedzieć.

- Pani brat często się z nim spotyka?

- Nie wiem, czy często. Mówi, że się z nim widuje.

- A nie wspomniał nic... o niejakim Nunheimie?

- Nie. Nick pytał mnie o to samo. Gil nie chciał mi powiedzieć nic więcej.

Napotkałem spojrzenie Nory i dałem jej znak. Nora wstała mówiąc:

- Chodźmy do drugiego pokoju, Doroto. Niech mężczyźni sobie spokojnie pogadają o swoich sprawach.

Dorota ociągała się trochę, ale wyszła za Norą. Macaulay zauważył:

- Wyrosła z niej dziewczyna, buzi dać. - Chrząknął. - Mam nadzieję, że twoja żona...

- Nie ma o czym mówić. Nora nie jest taka. Zacząłeś mi opowiadać o rozmowie z Wynantem.

- Zadzwonił zaraz po wyjściu policji, że widział ogłoszenie w „Timesie” i co od niego chcę. Poinformowałem go, że nie palisz się zbytnio do sprawy i palcem nie kiwniesz, dopóki się z nim nie rozmówisz. Obiecał zobaczyć się z nami wieczorem, po czym pyta, czy widziałem się z Mimi. Mówię, że owszem, widziałem się raz czy dwa, odkąd wróciła z Europy, widziałem się także z jego córką. Na to powiada mi tak: „Jeśliby się zwróciła o pieniądze, wypłać jej każdą sumę w granicach zdrowego rozsądku”.

- Coś takiego! Macaulay pokiwał głową.

- Ja też tak zareagowałem. Pytałem go, niby dlaczego mam jej dawać pieniądze, a on powiada, że to, co piszą poranne gazety, przekonuje go, że Mimi jest raczej ofiarą Keltermana niż jego wspólniczką, i ma powody sądzić, że jest wobec niego życzliwie usposobiona. Domyśliłem się, do czego pije, i mówię, że przekazała już policji scyzoryk i dewizkę. I zgadnij, co mi na to powiedział.

- Poddaję się.

- Jąkał się chwilę, nie myśl, że długo, po czym pyta najobojętniej w świecie: „Masz na myśli scyzoryk i dewizkę, które zostawiłem Julii, żeby oddała do reperacji?”

Parsknąłem śmiechem.

- A ty co na to?

- Zatkało mnie. Zanim zdążyłem zebrać myśli, on mówi: „Zresztą pogadamy o tym, jak się zobaczymy wieczorem”. Spytałem, gdzie i kiedy mamy czekać, a on powiada, że jeszcze zadzwoni, bo sam nie wie, gdzie będzie. Ma dzwonić o dziesiątej do mnie do domu. Zaczęło mu się nagle śpieszyć, chociaż dotąd rozmawiał jakby nigdy nic. Nie miał już czasu odpowiedzieć na żadne z pytań, które mu chciałem zadać. Jak tylko się rozłączył, zadzwoniłem do ciebie. I co teraz sądzisz o jego niewinności?

- Nie jestem już taki przekonany - odparłem wolno. - Pewien jesteś, że zadzwoni o tej dziesiątej?

Macaulay wzruszył ramionami.

- Wiesz tyle, co ja.

- Na twoim miejscu nie zawracałbym głowy policji, dopóki nie będziemy mieli naszego wariatuńcia w ręku. Coś mi się zdaje, że ta twoja historia nie przypadnie im zbytnio do gustu. Może cię od razu nie zamkną, ale w każdym razie zaleją ci porządnie sadła za skórę, jeśli Wynant da nogę.

- Wiem, ale chciałbym wreszcie zrzucić kamień z serca.

- Te parę godzin nie ma już większego znaczenia - odparłem. - Nie rozmawialiście o tym niedoszłym spotkaniu w hotelu Plaża?

- Nie. Nie zdążyłem go zapytać. No, skoro tak uważasz, to poczekam, ale...

- Poczekamy w każdym razie do wieczora, zobaczymy, czy zadzwoni. Wtedy zdecydujemy, czy zawiadomić policję.

- Nie wierzysz, że zadzwoni?

- Nie jestem taki pewien - powiedziałem. - Nie stawił się na poprzednie spotkanie, a z tego, co mówisz, widać, że zbył cię byle czym, usłyszawszy, że Mimi przekazała policji dewizkę i scyzoryk. Nie liczyłbym zbytnio na ten telefon. Zresztą zobaczymy. Chyba lepiej będzie, jak przyjdę do ciebie koło jakiejś dziewiątej, prawda?

- Przyjdź na kolację.

- Nie mogę, ale postaram się być jak najwcześniej, gdyby zadzwonił przed umówioną godziną. Trzeba będzie szybko działać. Gdzie mieszkasz?

Macaulay podał mi swój adres w Scarsdale i zaczął się zbierać.

- Pożegnaj ode mnie żonę, i podziękuj... Aha, mam nadzieję, że dobrze zrozumiałeś to, co wczoraj powiedziałem o Harrisonie Quinnie. Po protu nie miałem szczęścia do jego rad. Nie chciałem sugerować, że coś było nie w porządku, rozumiesz, albo że inni klienci nie zarabiali dzięki niemu.

- Rozumiem - odparłem i zawołałem Norę.

Uścisnęli sobie dłonie, wymienili parę grzecznościowych uwag. Macaulay poklepał Astę, rzucił mi jeszcze od drzwi: „Postaraj się być jak najwcześniej” - i wyszedł.

- Nici z naszego meczu - oznajmiłem. - Chyba że znajdziesz sobie inne towarzystwo.

- Dużo straciłam wychodząc? - spytała Nora.

- Nie. - Powtórzyłem jej, czego się dowiedziałem.- Tylko proszę cię, nie pytaj, co o tym sądzę. Sam nie wiem. Wiem, że Wynant jest kopnięty, ale nie zachowuje się jak morderca. Zachowuje się, jak człowiek prowadzący jakąś grę, tylko Bóg wie, co to za gra.

- Ja myślę - rzekła - że kogoś chroni.

- A dlaczego uważasz, że to nie on zabił? Popatrzyła na mnie zaskoczona.

- Bo ty tak uważasz. Odparłem, że to świetny powód.

- A kogo chroni, jeśli można wiedzieć? - zapytałem.

- Jeszcze nie doszłam. Tylko proszę cię, nie nabijaj się ze mnie. Zastanawiałam się nad tym długo. Nie Macaulaya, bo unika jego pomocy w chronieniu tego kogoś, i...

...i nie mnie - podsunąłem - bo stara się skaptować mnie do pomocy.

- Nabijaj się ze mnie, nabijaj - powiedziała. - Dopiero będziesz miał głupią minę, jak zgadnę pierwsza. Nie jest to także Mimi ani Jorgensen, bo próbował na nich rzucać podejrzenia. I nie Nunheim, bo prawdopodobnie został zabity przez tę samą osobę; zresztą nie potrzeba go już chronić. Również nie Morelli, bo Wynant był o niego zazdrosny i nie kochali się zbytnio. - Zmarszczyła czoło w moją stronę. - Chciałabym, żebyś się dowiedział czegoś więcej o tym grubasie, którego nazywali Wróblem, i o tej tęgiej rudej kobiecie.

- A co z Dorotą i Gilbertem?

- Właśnie miałam cię zapytać. Sądzisz, że żywi do nich jakieś głębsze uczucia ojcowskie?

- Nie.

- Prawdopodobnie chcesz mnie po prostu zniechęcić - powiedziała. - Znając ich, trudno przypuścić, żeby któreś było winne zabójstwa, ale staram się odsunąć na bok osobiste wrażenia i trzymać się wyłącznie logiki. Wczoraj przed zaśnięciem zrobiłam listę wszystkich...- Nic tak dobrze nie robi na bezsenność jak odrobina logicznego rozumowania. To tak jak...

- Skończ z tą cholerną wyższością. Jak dotąd, twoje osiągnięcia nie są zbyt oszałamiające.

.- Nie chciałem ci zrobić przykrości - powiedziałem i pocałowałem ją. - To nowa suknia?

- Aha! Zmieniasz temat, tchórzu jeden.

27

Wczesnym popołudniem wybrałem się do Guilda. Przywitawszy się przystąpiłem od razu do ataku.

- Przyszedłem bez adwokata. Uważałem, że lepiej będzie wyglądało, jak przyjdę sam.

Zmarszczył czoło i potrząsnął głową, jakbym go osobiście dotknął.

- Ależ nie miałem na myśli nic podobnego - powiedział cierpliwie.

- I owszem, coś bardzo podobnego. Westchnął.

- Nie sądziłem, że popełni pan ten sam błąd, co wszyscy, którzy sobie wyobrażają... Przecież pan dobrze wie, że musimy sprawdzić każdy szczegół.

- Już to gdzieś słyszałem. Co pan chce wiedzieć?

- Tylko jedno: kto zabił Julię i tego...

- Niech pan spróbuje zapytać Gilberta - podsunąłem.

Guild wydął wargi.

- Dlaczego akurat jego?

- Oznajmił wczoraj siostrze, że wie, kto to zrobił. Twierdzi, że się dowiedział od Wynanta.

- Chce pan powiedzieć, że się widział ze starym?

- Tak mówi siostra. Nie miałem okazji z nim samym.

Zmrużył swoje wodniste oczy.

- Co tam się właściwie wyprawia, panie Charles?

- U Jorgensenów? Wie pan chyba tyle co ja.

- Nie wiem - oświadczył - fakt. - Nie mogę ich ani rusz rozgryźć. Na przykład ta cała pani Jorgensen, co to za kobieta?

- Blondyna. Kiwnął ponuro głową.

- Yhm. Mniej więcej tyle o niej wiem. Ale niech pan posłucha, pan ich przecież zna od dawna. Pani Jorgensen mówi, że miał pan z nią...

- Z nią, z jej córką, z Julią Wolf i z królową angielską. W ogóle jestem pies na kobiety.

Uniósł dłoń do góry.

- Nie twierdzę, że należy wierzyć we wszystko, co mówi. Nie ma się pan o co obrażać. W ogóle przyjął pan niewłaściwą postawę. Zachowuje się pan tak, jakbyśmy się panu dobierali do skóry. Jest pan w błędzie, w absolutnym błędzie.

- Może i jestem, ale fakt, że od wczoraj prowadzi pan wobec mnie podwójną grę.

Zmierzył mnie twardym spojrzeniem swoich bladych oczu i powiedział spokojnie:

- Jestem policjantem i robię, co do mnie należy.

- Uwaga nie pozbawiona racji. Kazał mi pan dzisiaj przyjść. Czego pan ode mnie chce?

- Nie kazałem panu przychodzić. Prosiłem, żeby pan wpadł.

- Dobrze. I czego pan ode mnie chce?

- Mogę powiedzieć, czego nie chcę - odparł. - Nie chcę, żeby pan to tak traktował. Byliśmy dotąd na przyjacielskiej stopie; chciałbym, żeby tak pozostało.

- Sam pan sobie winien.

- Nie sądzę. Niech pan posłucha, panie Charles. Czy mógłby pan zeznać pod przysięgą czy choćby dać słowo, że wykładał pan na stół wszystkie karty?

Nie było się co upierać - i tak by mi nie uwierzył.

- Właściwie wszystkie - powiedziałem.

- Właściwie - burknął. - Wszyscy mówią mi właś - i ciwie całą prawdę. Chciałbym, żeby wreszcie ktoś się zachował właściwie i wywalił kawę na ławę.

Rozumiałem go, mogłemu mu tylko współczuć.

- Może nikt z ludzi, z którymi pan rozmawiał, nie zna całej prawdy? - zauważyłem.

Skrzywił się brzydko.

- To nawet prawdopodobne, co? Niech pan posłucha, panie Charles. Rozmawiałem, z kim się dało. Jak pan mi wskaże jeszcze kogoś, też chętnie porozmawiam. Myśli pan może o Wynancie? Co pan sobie wyobraża: że nie poruszyliśmy wszystkich sprężyn, jakimi rozporządzą policja, żeby go znaleźć?

- Jest jeszcze syn - podsunąłem.

- Jest jeszcze syn - zgodził się. Wezwał Andy'ego i śniadego mężczyznę o krzywych nogach, nazwiskiem Kline. - Macie mi dostarczyć młodego Wynanta, wiecie, tego szczeniaka. Chcę z nim pogadać. - A kiedy wyszli, dorzucił: - Widzi pan, z każdym gotów jestem rozmawiać.

- Zdaje się, że nie bardzo panu dzisiaj dopisują nerwy, prawda? Ma pan zamiar ściągnąć Jorgensena z Bostonu?

Wzruszył barczystymi ramionami.

- Nie wiem. Jego historia brzmi dość przekonująco. Chce pan posłuchać i powiedzieć, co pan o tym sądzi?

- Jasne.

- A nerwy mi dzisiaj nie dopisują, fakt - przyznał. - Przez całą noc nie zmrużyłem oka. Mówię panu, pieskie życie. Sam nie wiem, czemu tego nie rzucę. Mógłby sobie człowiek kupić kawałek gruntu, ogrodzić siatką, kupić parę srebrnych lisów... Ale mniejsza z tym. Więc kiedy przepłoszyliście Jorgensena w dwudziestym piątym roku, facet prysnął do Niemiec, zostawiając żonę na lodzie, chociaż tym się już zbytnio nie chwali. Zmienił nazwisko, żebyście mieli więcej kłopotu ze znalezieniem go. Z tego samego powodu bał się pracować w swoim zawodzie, podaje się za jakiegoś tam inżyniera, także nie bardzo był przy forsie. Twierdzi, że robił raz to, raz tamto, co mu się nawinęło, ale o ile się mogłem zorientować, głównie grał żigolaka. Rozumie pan, co mam na myśli? Ale też nie mógł znaleźć zbyt wiele facetek przy forsie. Aż tu kiedyś, w dwudziestym siódmym czy w dwudziestym ósmym roku w Mediolanie, to takie miasto we Włoszech, czyta w paryskim „Heraldzie”, że nasza Mimi, niedawno rozwiedziona z Clyde'em Millerem Wynantem, zjechała właśnie do Paryża. Nie zna jej osobiście ani ona jego, wie tylko, że jest szampańską blondyną, która lubi chłopców, lubi się bawić i ma nie za dobrze w głowie. Kombinuje sobie, że musiało jej coś kapnąć z majątku Wynanta, a uważa, że cokolwiek od niej wyciągnie, to tak jakby odebrał Wynantowi swoją należność. Jednym słowem, sięga jak po swoje. Więc wyskrobał na bilet do Paryża i jedzie. W porządku, jak dotąd?

- Chyba w porządku.

- Ja też tak myślę. Nie miał zbytniego kłopotu z poznaniem jej w Paryżu: - przygadał ją czy też znalazł kogoś, kto go przedstawił, nie wiem. Reszta idzie równie łatwo. Mimi traci dla niego głowę od pierwszego wejrzenia, jak twierdzi. Mało tego, ani się obejrzał jak go zdystansowała: chce się za niego wydać. Oczywiście ani myśli jej od tego odwodzić. Zamiast alimentów wydusiła od Wynanta jednorazowo dwieście tysięcy dolarów, jak Boga kocham, więc drugie małżeństwo nie ma żadnego wpływu na płatności, a pozwoli mu położyć łapę na gotówce. Jednym słowem, pobierają się. Według niego ślub był lipny, ceremonia odbyła się w jakichś górach, które, mówi, leżą między Hiszpanią a Francją, i została odprawiona przez hiszpańskiego księdza na terenie Francji, co ją czyni nielegalną. Osobiście nie bardzo w to wierzę, chodzi mu pewnie o wyperswadowanie nam sprawy o bigamię. Zresztą to dla mnie obojętne. Istotne było to, że położył łapę na forsie i nie popuścił, dopóki nie roztrwonił wszystkiego.

A żona, uważa pan, widziała w nim przez cały czas tylko i wyłącznie Chrystiana Jorgensena, którego poznała w Paryżu. Nie miała pojęcia, kim jest, aż do chwili kiedy go capnęli w Bostonie. W dalszym ciągu w porządku?

- W dalszym ciągu - odparłem. - Z wyjątkiem, jak pan sam mówi, historii z tym ślubem. Chociaż nawet to może być prawda.

- Yhm. Zresztą cóż to ma za znaczenie? Wreszcie przyszły ciężkie czasy, kapitał się kończy i facet zaczyna przemyśliwać, żeby dać nogę z tym, co jeszcze zostało. Ale w ostatniej chwili żonka proponuje, żeby wrócić do Ameryki i przycisnąć Wynanta o jeszcze trochę forsy. On oczywiście nie ma nic przeciwko temu, jeśli są szanse powodzenia, a ona twierdzi, że są. Wsiadają na statek i...

- Historyjka zaczyna tutaj trzeszczeć w szwach - przerwałem.

- Myśli pan? Facet nie wybiera się przecież do Bostonu, gdzie mieszka pierwsza żona, i ma zamiar trzymać się jak najdalej od tych paru osób, które go znają, szczególnie od Wynanta. Przy tym ktoś mu naopowiadał, że istnieje ustawa o przedawnieniu, tak że po upływie siedmiu lat nic mu nie grozi. Jest przekonany, że nie ryzykuje wiele, zresztą nie ma zamiaru siedzieć długo w Nowym Jorku.

- W dalszym ciągu nie podoba mi się ta część historii - nie ustępowałem. - Ale niech pan jedzie dalej.

- Cóż, kiedy drugiego dnia po przyjeździe powija mu się noga: wpada na ulicy na przyjaciółkę swojej pierwszej żony, Olgę Fenton, i dziewczyna go poznaje. Próbuje ją zagadać i udaje mu się zamknąć jej buzię bajeczką jakby żywcem z filmu. Co za wyobraźnię ma ten facet! Ale nie na długo mu to starcza, bo po paru dniach dziewczyna idzie do swojego proboszcza, opowiada wszystko i pyta, jak powinna postąpić, a proboszcz każe jej oczywiście zawiadomić pierwszą żonę. Więc zawiadamia i przy następnym spotkaniu mówi Jorgensenowi, co zrobiła. Ten wsiada czym prędzej w pociąg i jedzie do Bostonu powstrzymać żonę, zanim mu nawarzy piwa. Tam go dostajemy w swoje ręce.

- A co z tą wizytą w lombardzie? - zapytałem.

- To oddzielny epizod. Twierdzi, że miał za kilkanaście minut pociąg, a zabrakło mu forsy. Nie zdążyłby już wrócić do domu, zresztą nie palił się zbytnio do spotkania z drugą żoną, póki nie zatka buzi pierwszej, a banki były już zamknięte, więc postanowił zastawić zegarek. Gra wszystko?

- Widział pan ten zegarek?

- Mogę obejrzeć. Bo co?

- Tak mi wpadło do głowy. Nie sądzi pan, że mógł się kiedyś znajdować na drugim końcu tej dewizki, którą panu dała Mimi?

Guild poderwał się na krześle.

- Jak Boga kocham! - Spojrzał na mnie podejrzliwie. - Wie pan coś o tym czy tylko...

- Nie. Tak mi wpadło do głowy. A co mówi o tych morderstwach? Kogo uważa za zabójcę?

- Wynanta. Przyznaje, że przez jakiś czas podejrzewał Mimi, ale mu to wyperswadowała. Upiera się, że nie chciała mu powiedzieć, co ma przeciwko Wynantowi. To ostatnie to pewne kłamstwo, chodzi mu o własną skórę. Moim zdaniem nie ma najmniejszej wątpliwości, że chcieli się tym posłużyć dla wyduszenia forsy od Wynanta.

- Więc nie sądzi, że Mimi podrzuciła dewizkę i scyzoryk?

Guild opuścił kąciki ust.

- Mogła je podrzucić, żeby go szantażować. Nic nie stało na przeszkodzie.

- To trochę skomplikowane jak na mój rozum. Sprawdził pan, czy Buźka Peppler siedzi jeszcze w Ohio?

- Yhm. Wychodzi w przyszłym tygodniu. To wyjaśnia historię z pierścionkiem. Miał na wolności kumpla, który doręczył pierścionek w jego imieniu. Zdaje się, że chcieli się pobrać i wrócić na uczciwą drogę, coś w tym guście. W każdym razie dyrektor więzienia pamięta, że była o tym mowa w listach. Ten Peppler nie wie nic, co by nam mogło pomóc, a dyrektor też sobie nie przypomina nic więcej. No, ale dobre i to, jest motyw. Wynant był zazdrosny, a tu, powiedzmy, dziewczyna ma na palcu pierścionek tamtego i szykuje się do odlotu. To nam... - Urwał, żeby przyjąć telefon. - Tak - powiedział do tuby. - Tak... Co-o...? Jasne... Jasne, tylko zostawcie tam kogoś... Dobrze. - Odsunął telefon. - Znowu jakaś wyssana z palca informacja o tym wczorajszym zabójstwie na Dwudziestej Dziewiątej Zachodniej Ulicy.

- Ta-ak? - zapytałem. - A zdawało mi się, że była mowa o Wynancie. Wie pan, jak czasami głos niesie z telefonu.

Zaczerwienił się, chrząknął.

- Musiało coś zabrzmieć podobnie. Może wynajdzie... Tak, na pewno to wynajdzie. Aha, byłbym zapomniał: sprawdziliśmy panu tego Wróbla.

- I co?

- Wygląda, że nic ciekawego. Nazywa się Jim Brophy. Facet podpala się do tej dziewczyny Nunheima, a że była cięta na pana, więc sobie wykombinował po pijanemu, że jego akcje pójdą w górę, jak się panu dobierze do skóry.

- Szampański pomysł - odparłem. - Mam nadzieję, że Studs nie miał przykrości z tego powodu.

- To pański przyjaciel? Przecież to kryminalista, ma przeszłość, jak stąd do Chicago.

- Jasne, sam go raz wsadziłem. - Sięgnąłem po płaszcz i kapelusz. - Zajęty pan. Będę już uciekał.

- Nie, nie - powiedział. - Niech pan jeszcze posiedzi, jeśli pan ma czas. Jest parę rzeczy, które pana pewnie zainteresują. Pomoże mi pan z tym szczeniakiem?

Usiadłem z powrotem.

- Napije się pan? - zaproponował otwierając szufladę, ale wiem z doświadczenia, że nigdy nie wychodzi nic dobrego z picia policyjnej whisky, więc odparłem:

- Nie, dziękuję.

Zadzwonił znowu telefon i Guild powiedział:

- Tak... Tak... W porządku, możecie wejść.

Tym razem nic do mnie nie dotarło. Zakołysał się na krześle, położył nogi na biurku.

- Wie pan, ja serio myślę o tej lisiej farmie. I chciałem się pana poradzić, co pan sądzi o założeniu jej w Kalifornii.

Nim się namyśliłem, czy mu mówić o hodowlach lwów i strusi w dolnej Kalifornii, drzwi się otworzyły i tęgi rudy mężczyzna wepchnął do pokoju Gilberta Wynanta. Jedno oko Gilberta było zupełnie niewidoczne spod opuchlizny, jego lewe kolano świeciło przez dziurę w nogawce.

28

Zwróciłem się do Guilda:

- Widzę, że jak pan każe kogoś dostarczyć, to go dostarczają. Dosłownie.

- Niech pan poczeka - odparł. - To co innego, niż pan myśli. - Zwrócił się do rudego: - Wal, Flint. Jak to było?

Flint otarł usta wierzchem dłoni.

- Szczeniak bronił się jak żbik. Nie wygląda na twardego, ale, no, no, w żaden sposób nie chciał iść. Mówię panu porucznikowi. A jak wyciągał nogi!

- Bohater z ciebie - warknął Guild. - Pójdę zaraz do komisarza, żeby ci dali medal. Ale na razie gadaj do rzeczy.

- Przecież nie mówię, że zrobiłem coś nadzwyczajnego - zaprotestował Flint. - Mówię tylko...

- Nic mnie nie obchodzi, co zrobiłeś - przerwał mu Guild. - Chcę wiedzieć, co on zrobił.

- Tak jest, panie poruczniku. Właśnie chciałem mówić. Zluzowałem Morgana o ósmej rano i wszystko szło jak po maśle, cisza jak makiem zasiał, jak to chłopcy mówią. Aż tu jakieś dziesięć po drugiej słucham, nic, tylko ktoś przekręca klucz w zamku.

Cmoknął dając nam okazję do wyrażenia podziwu.

- W mieszkaniu Julii Wolf - wyjaśnił mi Guild. - Miałem nosa.

- I to jakiego! - wykrzyknął Flint nie posiadając się z podziwu. - Jakiego nosa!

Guild łypnął na niego i Flint podjął czym prędzej opowiadanie:

- Więc jak mówię, słyszę klucz w zamku, a potem drzwi się otwierają i wchodzi ten szczeniak. - Wyszczerzył zęby, spoglądając z dumą i zadowoleniem na Gilberta. - Od razu widzę, że chłopak ma duszę na ramieniu, a jak do niego skoczyłem, wykręcił się na pięcie i już go nie ma! Dopadłem go dopiero na parterze i jak Boga jedynego kocham, zaczął się ze mną szamotać! Musiałem mu dopiero przy fasować w oko, żeby go trochę utemperować. Tak to nie wygląda na twardego, ale...

- Czego szukał w mieszkaniu? - spytał Guild.

- Nie bardzo miał czas szukać...

- Więc nie poczekałeś nawet, żeby zobaczyć, po co przyszedł?

Kołnierzyk koszuli wpił się w nabrzmiały kark

Guilda, jego twarz zrobiła się czerwona jak włosy Flinta.

- Wolałem nie iść na ryzyko.

Guild zmierzył mnie niedowierzającym spojrzeniem. Starałem się nie pokazać po sobie, co myślę. Powiedział zduszonym głosem:

- Dosyć tego, Flint. Poczekaj na korytarzu. Rudy funkcjonariusz nie posiadał się ze zdumienia.

- Tak jest, panie poruczniku - powiedział wolno. - Proszę, to jego klucz. - Położył klucz na biurku i ruszył do drzwi. Wychodząc rzucił jeszcze przez ramię: - Podaje się za syna Clyde'a Wynanta.

Zarechotał radośnie. Guild, ciągle nie panując nad głosem, wykrztusił:

- Co ty powiesz?

- Ja go już przedtem gdzieś widziałem. Nie wiem, czy nie należał przypadkiem do bandy Grubego Dolana. Na pewno musiałem go już widzieć.

- Wynoś się - warknął Guild i Flint spiesznie wyszedł. Guild jęknął z głębi potężnej piersi: - Ten dureń mnie wykończy. Do bandy Grubego Dolana! Chryste Panie! - Pokiwał z rozpaczą głową, po czym zwrócił się do Gilberta: - I co, synu?

- Wiem, że nie powinienem był tego robić - powiedział Gilbert.

- No, niezły początek - odrzekł Guild dobrodusznie. Jego twarz powracała do normalnego wyglądu. - Wszyscy popełniamy błędy. Przysuń sobie krzesło i zobaczymy, co się da zrobić, żeby cię wyciągnąć z kabały. Chcesz coś na to oko?

- Nie, dziękuję, nic mi nie jest.

Gilbert przysunął krzesło o parę centymetrów i usiadł.

- Czy ten łajdak nie obił cię przypadkiem dla spor - I tu?

- Nie, nie. To moja wina. Ja... mu stawiałem opór.

- Wiadomo - zauważył Guild - nikt nie lubi być aresztowany. Ale co to za historia?

Gilbert spojrzał na mnie zdrowym okiem.

- Nawarzyłeś sobie piwa i tylko od pana porucznika zależy, jak to się skończy - powiedziałem. - Im bardziej mu ułatwisz sprawę, tym lepiej dla ciebie.

Guild przytaknął poważnie głową.

- Fakt. - Usadowił się wygodniej i zapytał przyjaznym tonem: - Skąd wytrzasnąłeś klucz do mieszkania?

- Tatuś mi przysłał w liście.

Wyciągnął z kieszeni białą kopertę i podał Guildowi. Wsunąłem się za biurko i zajrzałem Guildowi przez ramię. List był zaadresowany na maszynie: „Gilbert Wynanat, Hotel Courtland”, i nie miał ani znaczka, ani stempla pocztowego.

- Kiedy go dostałeś? - zapytałem.

- Czekał w recepcji, jak wróciłem wieczorem koło dziesiątej. Nie pytałem portiera, odkąd leży, ale chyba go nie było, jak z panem wychodziłem, boby mi dali.

Koperta zawierała dwie kartki zapisane dobrze mi znanym, nieudolnym pismem maszynowym. Czytałem równocześnie z Guildem:

Kochany Gilbercie!

Jeśli przez tyle lat nie utrzymywałem z Tobą kontaktu, to tylko dlatego, że mamusia sobie tego nie życzyła. I jeśli teraz przerywam milczenie, to tylko dlatego, że nieodzowna potrzeba Twojej pomocy zmusza mnie do postępowania wbrew woli mamusi. Zresztą jesteś już mężczyzną i sam powinieneś zdecydować, czy nadal mamy pozostać sobie obcy, czy też możemy postępować stosownie do łączących nas więzów krwi. Wiesz, jak sądzę, że znalazłem się w kłopotliwej sytuacji w związku z podejrzeniem o zamordowanie Julii Wolf, i wierzę, że zachowałeś dla mnie przynajmniej tyle uczucia, by nie posądzać mnie o udział w tej sprawie. Zapewniam Cię, że tak jest w istocie. Zwracając się do Ciebie o pomoc w udowodnieniu policji i całemu światu mojej niewinności, czynię to z pełną wiarą, że jeślibym się mylił co do Twoich uczuć, to w każdym razie mogę liczyć na Twoje naturalne pragnienie ocalenia dobrej sławy nazwiska, które nosisz zarówno Ty i Twoja siostra, jak Wasz ojciec. Mam wprawdzie zdolnego adwokata, który wierzy w moją niewinność i uczyni wszystko dla jej udowodnienia, liczę również na przyciągnięcie do pomocy pana Nicka Charlesa. Jeżeli mimo to zwracam się do Ciebie, to dlatego, że nie mogę od żadnego z nich wymagać czynu absolutnie niezgodnego z prawem. Nie mam również nikogo prócz Ciebie, komu odważyłbym się zaufać. A chcę Cię prosić o rzecz następującą: idź jutro do mieszkania Julii Wolf pod numerem 411 na Pięćdziesiątej Czwartej Wschodniej Ulicy - dostaniesz się za pomocą załączonego klucza - i odszukaj w książce pt. „Pańskie maniery” pewien list, czy też dokument, który przeczytaj i natychmiast zniszcz. Pamiętaj zniszczyć dokładnie, tak żeby nie został nawet popiół. Po przeczytaniu zrozumiesz, dlaczego to potrzebne i dlaczego Tobie powierzam to zadanie. Gdyby coś pokrzyżowało nasze plany, zadzwonię dzisiaj późnym wieczorem. W przeciwnym przypadku zadzwonię jutro wieczorem, żeby się upewnić, czy wykonałeś moje polecenie, i umówić się z Tobą. Wierzę głęboko, że pojmujesz odpowiedzialność, którą kładę na Twoje barki, i nie zawiedziesz mojego zaufania.

Twój kochający ojciec.

Pod spodem widniał zamaszysty podpis Wynanta. Guild spojrzał na mnie czekając, co powiem, ale ja wolałem, żeby on się odezwał pierwszy. Po chwili spytał Gilberta:

- No i co, zadzwonił?

- Nie, proszę pana.

- Skąd wiesz? - spytałem. - Przecież powiedziałeś telefonistce, żeby nie łączyła żadnych rozmów.

- T-tak, powiedziałem. Bałem się, że pan się połapie, jeśli zadzwoni w pana obecności. Ale chyba by zostawił wiadomość w recepcji, a nic nie było.

- Więc wcale się z nim nie widywałeś?

- Nie.

- I wcale ci nie powiedział, kto zabił Julię Wolf?

- Nie.

- Okłamałeś Dorotę?

Spuścił głowę i pokiwał nią w stronę podłogi.

- Byłem... byłem chyba po prostu zazdrosny. - Podniósł czerwoną twarz. - Widzi pan, Dorota liczyła się ze mną, uważała, że wiem prawie o wszystkim więcej niż ktokolwiek... Rozumie pan, przychodziła do mnie, kiedy się chciała czegoś dowiedzieć, robiła wszystko, co jej powiedziałem... A potem poznała pana i wszystko się zmieniło. Imponował jej pan, ceniła pana bardziej... To zrozumiałe, byłaby głupia, gdyby pana nie ceniła, bo oczywiście nie ma żadnego porównania, ale ja... ja, rozumie pan, byłem zazdrosny i urażony... No, może nawet nie urażony, bo pan mi też imponuje... ale chciałem jej czymś znowu zaimponować, chciałem się popisać, jakby pan to pewno określił... Więc kiedy dostałem ten list, zacząłem udawać, że się widuję z tatusiem i że mi powiedział, kto popełnił te morderstwa... Chciałem ją zbujać, że wiem rzeczy, których nawet pan nie wie...

Urwał bez tchu i wytarł twarz chusteczką. Znowu odczekałem, aż Guild się pierwszy odezwie:

- No, chyba nic strasznego się nie stało, synu. Jeśli tylko nie ukrywasz przed nami jeszcze jakichś rzeczy, które powinniśmy wiedzieć...

Chłopak potrząsnął głową.

- Nie, nie, proszę pana. Nic nie ukrywam.

- Nie wiesz przypadkiem czegoś o tym scyzoryku i dewizce, które przekazała nam mamusia?

- Nie, proszę pana. W ogóle o nich nie wiedziałem, dopóki panu nie oddała.

- Jak się czuje mamusia? - zapytałem.- O-o, chyba dobrze. Chociaż powiedziała, że nie będzie dziś wstawała z łóżka.

Guild zwęził oczy.

- Co jej jest?

- Histeria - wyjaśniłem. - Pożarły się wczoraj z córką i Mimi dostała histerii.

- O co się pożarły?

- Bóg raczy wiedzieć. Typowa babska awantura.

- Yhm. - powiedział Guild i podrapał się po brodzie.

- Czy to prawda, że Flint nie dał ci czasu na poszukanie tego listu? - zapytałem chłopca.

- Prawda. Nie zdążyłem nawet zamknąć drzwi, jak się na mnie rzucił.

- Wspaniałych mam ludzi - burknął Guild. - Nie krzyknął przypadkiem „Uuu”, jak się na ciebie rzucał? Ee, szkoda gadać! No, synu, mogę z tobą zrobić jedno z dwojga, to zależy tylko od ciebie. Mogę cię zatrzymać na jakiś czas albo mogę cię wypuścić w zamian za obietnicę, że mi dasz znać, jak tylko tatuś się odezwie, i powtórzysz wszystko, co ci powie i ewentualnie, gdzie się z tobą umówi.

Wtrąciłem się, zanim Gilbert zdążył odpowiedzieć:

- Nie może pan tego od niego wymagać, Guild. Przecież to jego ojciec.

- Nie mogę, tak? - Spojrzał na mnie z ukosa. - Przecież to dla dobra jego ojca, jeśli jest niewinny.

Nie odezwałem się więcej. Twarz Guilda rozpogadzała się powoli.

- No dobrze, synu. Wypuszczę cię na słowo. Obiecasz mi tylko, że gdyby tatuś czy ktokolwiek inny prosił cię o zrobienie czegoś więcej, powiesz, że nie możesz, bo mi dałeś słowo honoru. Gilbert spojrzał na mnie.

- To brzmi rozsądnie - przytaknąłem.

- Dobrze, proszę pana - odparł Gilbert. - Daję panu słowo.

Guild uczynił szeroki gest dłonią.

- Dobra. To możesz zmykać. Chłopak wstał.

- Dziękuję bardzo, panie poruczniku. - Obrócił się w moją stronę. - Czy pan...

- Poczekaj na korytarzu - powiedziałem - jeśli ci się nie śpieszy.

- Dobrze, poczekam. Do widzenia, panie poruczniku. Jeszcze raz dziękuję.

Po jego wyjściu Guild złapał słuchawkę i wydał polecenie, żeby mu dostarczono „Pańskie maniery” wraz z zawartością. Następnie splótł ręce na karku i kołysząc się na krześle, zapytał:

- I co pan o tym sądzi?

- Każde przypuszczenie jest równie dobre - odrzekłem.

- Chyba pan już nie uważa Wynanta za niewinnego?

- Czy to istotne, co uważam? Ma pan obecnie dość materiału przeciwko niemu.

- Dla mnie to istotne - zapewnił mnie. - Bardzo bym chciał wiedzieć, co pan sądzi i dlaczego.

- Moja żona przypuszcza, że Wynant kogoś chroni.

- Ach tak? Hmm. Nigdy nie byłem skłonny do lekceważenia kobiecej intuicji, a jeśli nie weźmie mi pan tego za złe, to uważam pańską żonę za wyjątkowo bystrą kobietę. I co sądzi, że kto to może być?

- Nie miała jeszcze zdania w tej sprawie, kiedy ostatnio z nią rozmawiałem.

Westchnął.

- No, może nam coś powie ten list, który kazał spalić szczeniakowi.

29

Ale list nic nam nie powiedział. Ludzie Guilda nie znaleźli w mieszkaniu Julii Wolf żadnego listu, nie znaleźli w ogóle egzemplarza „Pańskich manier”.

Guild wezwał rudego tajniaka i wziął go powtórnie w obroty. Flint pocił się tak, że musiało mu ubyć parę kilo, ale z uporem twierdził, że Gilbert nie miał czasu tknąć nic w mieszkaniu i że w ogóle nikt nic nie tknął w czasie jego dyżuru. Nie przypominał sobie również książki pod tytułem „Pańskie maniery”, ale Flint nie należał do ludzi, których można posądzać o to, że pamiętają tytuły książek. Chciał być pomocny i robił idiotyczne sugestie, aż Guild go wyrzucił za drzwi.

- Gilbert pewnie czeka na korytarzu - podsunąłem. - Jeśli pan uważa, że może nam coś więcej powiedzieć...

- A pan tak uważa?

- Nie.

- Więc nie ma o czym mówić. Ale, jak Boga kocham, ktoś zabrał tę książkę i już ja mu...

- Dlaczego? - zapytałem.

- Co dlaczego?

- Dlaczego miała w ogóle tam być i ktoś miał ją zabrać?

Guild podrapał się po brodzie.

- Co to znowu znaczy?

- Wynant nie przyszedł na spotkanie z Macaulayem w dniu morderstwa, nie popełnił samobójstwa w Allentown, utrzymuje, że dostał od Julii tylko tysiąc dolarów, podczas gdy my wiemy o pięciu, twierdzi, że byli tylko przyjaciółmi, podczas gdy wszyscy uważali ich za kochanków, jednym słowem zbyt często wprowadzał nas w błąd, żebym był skłonny zbytnio mu wierzyć.

- Fakt - przyznał Guild. - Sam bym lepiej rozumiał tę całą historię, gdyby się albo zgłosił, albo zmył gdzieś bez śladu. A tak pęta się w kółko i tylko robi szum. Rzeczywiście, to wszystko kupy się nie trzyma.

- Czy pilnujecie jego warsztatu?

- Mamy na niego oko. A bo co?

- Nie wiem - odrzekłem zgodnie z prawdą. - Ale Wynant wskazywał nam tyle rzeczy, które do niczego nie doprowadziły, że może powinniśmy zwrócić więcej uwagi na te, których nie wskazywał. Warsztat jest jedną z nich.

- Hmm - mruknął Guild.

- Zostawiam pana z tą genialną myślą - powiedziałem wkładając płaszcz i kapelusz. - Gdybym chciał się z panem skomunikować późnym wieczorem, to gdzie mogę pana łapać?

Podał mi swój numer telefonu, wymieniliśmy uścisk dłoni i wyszedłem. Gilbert czekał na korytarzu. Żaden z nas się nie odezwał, dopóki nie wsiedliśmy do taksówki. W taksówce Gilbert zapytał:

- Chyba Guild wierzy, że mówiłem prawdę?

- Oczywiście. A nie mówiłeś?

- Och, mówiłem, ale ludzie nie zawsze wierzą. Nie powie pan mamusi o tym wszystkim, dobrze?

- Jeśli sobie nie życzysz.

- Dziękuję - rzekł. - Jak pan sądzi, czy młody człowiek ma rzeczywiście więcej możliwości na Zachodzie niż tutaj, na Wschodzie?

Ujrzałem go pracującego na lisiej farmie Guilda.

- Obecnie nie - odparłem. - Wybierasz się na Zachód?

- Sam nie wiem. Chcę coś robić. - Zaczął manipulować przy krawacie. - Pewnie pan będzie uważał, że to dziwne pytanie... Czy często się zdarza kazirodztwo?

- Czasami - powiedziałem. - Inaczej nie byłoby nazwy.

Poczerwieniał.

- Nie żartuję - pospieszyłem z wyjaśnieniem. - To jedna z rzeczy, których nikt nie wie. Bo skąd można wiedzieć?

Przejechaliśmy w milczeniu kilka ulic.

- Chciałbym panu zadać jeszcze jedno dziwne pytanie - odezwał się w końcu. - Co pan o mnie myśli?Był bardziej zakłopotany niż Alicja Quinn, kiedy mnie pytała o to samo.

- Na pozór nic ci nie można zarzucić - odparłem - a w gruncie rzeczy wszystko.

Nie patrzył na mnie, wyglądał przez okno.

- Jestem jeszcze taki strasznie młody.

Znowu zaległa cisza. Gilbert zakaszlał i z kącika ust pociekła mu strużka krwi.

- Dał ci niezły wycisk - zauważyłem.

Kiwnął zawstydzony głową, przykładając chusteczkę do ust.

- Wie pan, ja nie jestem bardzo silny.

Przed hotelem Courtland nie pozwolił sobie pomóc przy wysiadaniu i upierał się, że sam da sobie radę, ale pojechałem z nim na górę, podejrzewając, że w przeciwnym razie nie przyzna się do niczego. Nacisnąłem dzwonek, zanim zdążył wyciągnąć klucz. Otworzyła Mimi. Łypnęła na jego podpuchnięte oko.

- Został pobity - poinformowałem. - Połóż go do łóżka i sprowadź doktora.

- Co się stało?

- Wynant go napuścił.

- Na co?

- Mniejsza o to. Najpierw zajmij się nim.

- Ale Clyde był tutaj - oznajmiła. - Dlatego właśnie dzwoniłam.

- Co-o?

- Był naprawdę. - Kiwnęła energicznie głową. - Pytał o Gila. Siedział godzinę albo więcej. Nie ma dziesięciu minut, jak wyszedł.

- Dobrze, połóż go najpierw do łóżka.

Gilbert upierał się, że nic mu nie jest, więc zostawiłem go z matką w sypialni, a sam poszedłem zadzwonić.

- Były jakieś telefony? - zapytałem, kiedy Nora podniosła słuchawkę.

- Tak jest, proszę pana. Panowie Macaulay i Guild proszą o telefon, jak również panie Jorgensen i Quinn. Jak dotąd, nie dzwoniły jeszcze tylko dzieci.

- Kiedy dzwonił Guild?

- Z pięć minut temu. Nie zjadłbyś dziś sam kolacji? Larry chce mnie zabrać na nową rewię Osgooda Perkinsa.

- Nie krępuj się. To do zobaczenia. Połączyłem się z Herbertem Macaulayem.

- Spotkanie odwołane - poinformował mnie. - Rozmawiałem z naszym przyjacielem, znowu knuje Bóg raczy wiedzieć co. Słuchaj, Nick, wybieram się na policję. Mam już tego dosyć.

- Nic innego nie pozostało do zrobienia - odrzekłem. - Właśnie zamierzam zadzwonić do wiadomego policjanta. Jestem u Mimi. Wynant był tu przed paroma minutami. Rozminąłem się z nim.

- Co tam znowu robił?

- Spróbuję wymacać.

- Serio mówisz, że zamierzałeś zawiadomić policję?

- Jasne.

- Więc zrób to. Przyjadę tam za parę minut.

- Dobrze. Czekam na ciebie. Zadzwoniłem z kolei do Guilda.

- Nadeszła dla pana maleńka nowinka, ledwo pan zdążył wyjść - oznajmił. - Jest pan w takim miejscu, że mogę swobodnie mówić?

- Jestem u pani Jorgensen. Musiałem odwieźć chłopaka. Ten pański rudy tajniak uszkodził mu coś w środku, bo chłopak ma krwotok wewnętrzny.

- Zakatrupię łamignata - warknął. - Wobec tego nie mogę panu powiedzieć.

- Ja też mam dla pana wiadomość. Wynant był tu dzisiaj po południu. Siedział blisko godzinę według zeznań pani Jorgensen. Wyszedł tuż przed moim przyjściem.

Nastąpiła chwila milczenia, po czym Guild oświadczył.

- Niech pan się ze wszystkim wstrzyma. Zaraz tam będę.

Mimi weszła do salonu, kiedy szukałem w książce numeru Quinnów.

- Jak myślisz, to coś poważnego z Gilbertem? - zapytała.

- Nie wiem, ale powinnaś zaraz wezwać doktora. Podsunąłem jej telefon. Kiedy skończyła dzwonić, powiedziałem:

- Zawiadomiłem policję, że Wynant tu był. Kiwnęła głową.

- Dzwoniłam właśnie po to, żeby się poradzić, czy ich zawiadomić.

- Rozmawiałem także z Macaulayem. Zaraz tu przyjedzie.

- Nic mi nie może zrobić - powiedziała z oburzeniem. - Clyde mi je dał z własnej, nieprzymuszonej woli. Są moje.

- Co jest twoje?

- No, te obligacje i pieniądze.

- Jakie obligacje? Jakie pieniądze? Podeszła do stolika i otworzyła szufladę.

- Patrz!

W szufladzie leżały trzy pakiety obligacji związanych szerokimi gumowymi opaskami, na nich - różowy czek Towarzystwa Powierniczego Park Avenue, wystawiony na nazwisko Mimi Jorgensen i opiewający na sumę dziesięciu tysięcy dolarów. Podpisany był przez Clyde'a Millera Wynanta i nosił datę 3 stycznia 1933 roku.

- Postdatowany o pięć dni? - zapytałem. - Co to znowu za historia?

- Powiedział, że nie ma w tej chwili takiej sumy na koncie i potrwa parę dni, zanim zbierze.

- Będzie awantura - ostrzegłem ją. - Mam nadzieję, że jesteś na to przygotowana?

- Nie rozumiem, czemu ma być awantura - zaprotestowała. - Dlaczego niby mój mąż, były mąż, nie może zaopatrzyć mnie i swoich dzieci, skoro ma ochotę?

- Skończ z tymi bzdurami. Co za to kupił?

- Kupił?

- Yhm. Coś obiecała zrobić w przeciągu tych pięciu dni? Nie bez powodu wystawił czek, który będzie nieważny, jeśli się nie wywiążesz.

Zrobiła niecierpliwy grymas.

- Wiesz, Nick, czasami sprawiasz na mnie wrażenie półgłówka z tymi swoimi wiecznymi idiotycznymi podejrzeniami.

- Jeszcze trochę i rzeczywiście stanę się półgłówkiem. Dasz mi jeszcze ze trzy lekcje i zgłoszę się po dyplom. Ale pamiętaj, ostrzegałem cię już wczoraj, że skończysz...

- Przestań? - krzyknęła. Zatkała mi usta dłonią. - Musisz mi ciągle powtarzać? Wiesz, że mnie to przeraża i... - Jej głos zrobił się miękki, błagalny. - Nie rozumiesz, co przeżyłam w ciągu tych paru dni, Nick? Nie możesz być dla mnie trochę milszy?

- Nie zaprzątaj sobie głowy mną - poradziłem. - Pomyśl lepiej o policji.

Podszedłem do telefonu i połączyłem się z Alicją Quinn.

- Mówi Nick. Nora mi powtórzyła...

- Tak, tak. Nie widziałeś Harrisona?

- Ostatni raz wtedy, kiedy go odwiozłem do domu.

- Jeśli go zobaczysz, to nie wspominaj o tym, co ci wczoraj powiedziałam, dobrze? Nie myślę tego, nie było w tym ani słówka prawdy.

- Nie wziąłem tego na serio - zapewniłem ją. - I tak bym mu nie powiedział. Jak Harrison się dzisiaj czuje?

- Poszedł sobie - odparła.

- Jak to poszedł?

- No, poszedł. Rzucił mnie.

- Nie pierwszy raz. Na pewno wróci.

- Wiem. Ale tym razem się boję. Nie pokazał się w biurze. Mam nadzieję, że po prostu zalewa gdzieś robaka. Ale... ale tym razem się boję. Słuchaj, Nick. Myślisz, że on się naprawdę kocha w tej dziewczynie?

- Tak mu się przynajmniej wydaje.

- Mówił ci, że ją kocha?

- To by jeszcze nie miało znaczenia.

- Jak sądzisz...? Pomogłoby co, gdybym z nią porozmawiała?

- Nie.

- Czemu nie? Myślisz, że ona go kocha?

- Nie.

- Co z tobą jest? - zapytała poirytowanym głosem.

- Nic, nie jestem w domu.

- Co-o? A-a, chcesz powiedzieć, że jesteś w jakimś miejscu, skąd nie możesz swobodnie rozmawiać?

- Jakbyś zgadła.

- Jesteś... jesteś może u niej?

- Tak.

- A ona jest w domu.

- Nie.

- Myślisz, że może być z nim?

- Nie wiem. Ale nie sądzę.

- Zadzwonisz, jak będziesz mógł swobodnie rozmawiać? Albo jeszcze lepiej, wpadnij.

- Oczywiście - obiecałem i odłożyłem słuchawkę, Mimi obserwowała mnie z rozbawieniem w niebieskich oczach.

- Widzę, że pewna osoba bierze na serio wybryki mojej córuni?

Nie odpowiedziałem, więc się roześmiała i zapytała:- Czy Dorota gra ciągle rolę uciśnionej dziewicy?

- Chyba tak.

- Nie przestanie, dopóki będzie miała kogoś, kto w to wierzy. Ale żebyś ty, właśnie ty, dawał się na to nabierać? Ty, który boisz się uwierzyć, że ja, no, że mogłabym kiedykolwiek powiedzieć prawdę...?

- To byłoby coś nowego - zauważyłem.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, rozległ się dzwonek. Mimi wpuściła doktora - okrągłego przygarbionego mężczyznę o kaczym chodzie - i poprowadziła go do Gilberta. Korzystając z okazji otworzyłem jeszcze raz szufladę i obejrzałem dokładniej obligacje. Poczta, Telegraf i Telefon - pięcioprocentowe, Magistrat Miasta Sao Paulo - sześciu i pół-, Amerykańskie Odlewnie Czcionek - sześcio-, Pewność Herbaciana - pięcio-ipół-, Górna Austria - sześciu i pół-, Zjednoczenie Farmaceutyczne - pięcio-, Koleje Filipińskie - cztero-, wreszcie Elektrownia Tokijska - sześcioprocentowe. Jakieś sześćdziesiąt tysięcy dolarów wartości nominalnej i przypuszczalnie jedna czwarta do jednej trzeciej wartości rynkowej.

Kiedy rozległ się ponownie dzwonek, zamknąłem szufladę i wpuściłem Macaulaya. Wyglądał na zmęczonego. Usiadł nie zdejmując płaszcza.

- Powiedz mi od razu najgorsze - zażądał. - Po co on tu przyszedł?

- Jeszcze nie wiem. Wiem tylko, że dał Mimi trochę obligacji i czek.

- To i ja wiem.

Pogrzebał w kieszeni i podał mi list.

Drogi Herbercie!

Wręczam dzisiaj Mimi Jorgensen wyszczególnione poniżej papiery wartościowe i czek na dziesięć tysięcy dolarów na Park Avenue z datą 3 stycznia. Bądź łaskaiv przygotować do tego czasu pokrycie. Proponuję, żebyś sprzedał część obligacji zakładów użyteczności publicznej, ale pozostawiam sprawę do Twojej decyzji. Niestety, nie będę mógł tym razem zostać dłużej w Nowym Jorku i prawdopodobnie nie będzie mnie przez następne parę miesięcy. Postaram się jednak dać Ci od czasu do czasu znak życia. Przykro mi, że nie mogę się spotkać dzisiaj wieczorem z Tobą i Charlesem.

Pozdrowienia Clyde Miller Wynant.

Pod zamaszystym podpisem widniał wykaz obligacji.

- W jaki sposób doręczył ci ten list? - zapytałem.

- Przez posłańca. Jak sądzisz, za co on jej płaci? Potrząsnąłem głową.

- Próbowałem z niej wydusić. Twierdzi, że to zabezpieczenie dla niej i dla dzieci.

- Dobre sobie! To równie prawdopodobne jak to, że Mimi splami się powiedzeniem prawdy.

- A propos tych obligacji - zapytałem. - Sądziłem, że masz w swoich rękach cały jego majątek?

- Ja też tak sądziłem. Ale nie miałem tych obligacji, nie wiedziałem nawet o ich istnieniu. - Oparł łokcie na kolanach, brodę na dłoniach. - Gdyby zebrać wszystko, czego nie wiem...

Wróciła Mimi z doktorem, powiedziała trochę sztywno do Macaulaya „O, dzień dobry panu” - i podała mu rękę.

- Doktor Grant, pan Macaulay, pan Charles - przedstawiła.

- Jak się ma chory? - zapytałem.

Doktor Grant chrząknął i odparł, że to chyba nic poważnego, skutki pobicia, lekki wewnętrzny krwotok, oczywiście pacjent powinien poleżeć w spokoju. Chrząknął jeszcze raz, powiedział, że bardzo mu było miło nas poznać, po czym wyszedł odprowadzony przez Mimi.

- Co się stało chłopcu? - spytał Macaulay.

- Wynant posłał go do mieszkania Julii i chłopak trafił na brutalnego policjanta.

Wróciła Mimi.

- Czy pan Charles powiedział panu o obligacjach i czeku? - zapytała.

- Otrzymałem od pani męża... byłego męża list z zawiadomieniem, że je pani przekazuje - odrzekł Macaulay.

- Więc nie będzie żadnych...

- Trudności? Nie przypuszczam.

Napięcie Mimi zelżało, oczy jej utraciły nieco ze swego chłodu.

- Nie spodziewałam się trudności, ale on - wskazała na mnie - lubi mi od czasu do czasu napędzić strachu.

Macaulay uśmiechnął się grzecznie.

- Mogę spytać, czy pan Wynant nie wspominał nic o swoich planach?

- Wspominał coś o wyjeździe, ale niestety nie słuchałam zbyt uważnie. Nie mogę sobie przypomnieć, czy mówił, kiedy i gdzie się wybiera.

Dałem chrząknięciem wyraz swemu powątpiewaniu. Macaulay udał, że jej wierzy.

- Mówił coś, co by nam pani mogła powtórzyć? - spytał. - O Julii Wolf, o swoich kłopotach czy w ogóle o jakichkolwiek sprawach związanych z zabójstwem? Mimi potrząsnęła energicznie głową.

- Ani słówka. Nic, co bym mogła powtórzyć ani czego bym nie mogła powtórzyć. Po prostu o niczym się nie zająknął. Próbowałam nawet pytać, ale wie pan, jaki potrafi być beznadziejny. Nie udało mi się wydobyć z niego ani sylaby.

Zadałem jej pytanie, które grzeczny Macaulay uważał widocznie za zbyt bezceremonialne:

- A o czym mówił?

- Właściwie o niczym z wyjątkiem nas obojga i dzieci. Szczególnie interesował się Gilem. Chciał się z nim koniecznie zobaczyć, czekał prawie godzinę, miał nadzieję, że może wróci. Pytał także o Dorę, ale nie wydawał się nią zbytnio zainteresowany.

- Mówił, że pisał do Gilberta?

- Ani słowa. Mogę wam powtórzyć całą rozmowę, jeśli chcecie. Nie spodziewałam się jego wizyty, nie raczył nawet zatelefonować z dołu. Po prostu usłyszałam dzwonek, a kiedy otworzyłam, stał na progu. Postarzał się bardzo, odkąd go ostatni raz widziałam, i jest chyba jeszcze chudszy. Wykrzyknęłam: „Ależ, Clyde!” czy coś w tym rodzaju, a on zapytał: „Sama jesteś?” Powiedziałam, że tak, i dopiero wtedy wszedł. Potem... Rozległ się dzwonek i Mimi poszła otworzyć.

- Co ty o tym myślisz? - spytał Macaulay przyciszonym głosem.

- Jeśli zacznę kiedyś wierzyć Mimi - odparłem - to zostanie mi chyba dość oleju w głowie, żeby się do tego nie przyznawać.

Mimi wróciła z Guildem oraz Andym. Guild kiwnął mi głową, uścisnął rękę Macaulayowi, po czym zwrócił się do Mimi.

- Będę musiał pani zadać parę pytań...

- Panie poruczniku - przerwał mu Macaulay. - Może ja bym najpierw powiedział, co mam do powiedzenia? Chodzi o sprawy wcześniejsze od tego, o czym będzie mówiła pani Jorgensen...

Guild uczynił wielką dłonią przyzwalający gest.

- Niech pan mówi.

Usiadł na brzeżku kanapy i Macaulay zrelacjonował mu to, co mnie rano. Kiedy wspomniał, że mówił mi to rano, Guild łypnął na mnie z wyrzutem, po czym zaczął mnie kompletnie ignorować. Nie przerywałem Macaulayowi, który opowiadał jasno i zwięźle. Mimi chciała coś dwukrotnie wtrącić, ale za każdym razem urywała, by słuchać dalej. Skończywszy, Macaulay wręczył Guildowi list w sprawie obligacji i czeku.

- Otrzymałem go po południu przez posłańca. Guild przeczytał bardzo uważnie list, po czym zwrócił się do Mimi:- Kolej na panią.

Mimi opowiedziała mu to, co nam. W wyniku jego cierpliwych indagacji dorzuciła parę szczegółów, obstając jednak uparcie przy wersji, że Wynant nie chciał powiedzieć słowa na temat Julii Wolf, że obligacje i czek traktował po prostu jako zabezpieczenie dla niej i dla dzieci i że napomknął wprawdzie coś o wyjeździe, ale ona nie wie, kiedy i dokąd się wybiera. Wydawała się zupełnie nie speszona faktem, że żaden z nas nie ukrywa swojego niedowierzania. Zakończyła z uśmiechem:

- W wielu sprawach jest słodki, ale zupełnie pomylony.

- Chce pani powiedzieć, że jest rzeczywiście nienormalny? - spytał Guild. - Nie tylko nieobliczalny?

- Tak jest.

- Na jakiej podstawie pani tak uważa?

- Och, musiałby pan z nim pomieszkać przez jakiś czas, żeby zrozumieć, do jakiego stopnia jest pomylony - odparła beztrosko.

Guild nie wydawał się przekonany.

- A jakie miał ubranie?

- Brązowy garnitur, brązowy płaszcz i kapelusz, chyba brązowe buty, białą koszulę i szary krawat w czerwone względnie brązowe wzory.

Guild uczynił głową ruch w kierunku Andy'ego.

- Idż ich zawiadomić.

Andy wyszedł. Guild zaczął się drapać w brodę, marszcząc czoło w namyśle. Wszyscy mu się przyglądali. Wreszcie przerwał drapanie, popatrzył na Mimi i na Macaulaya, starannie jednak ignorując mnie, i zapytał:

- Zna ktoś z państwa osobę, która by miała inicjały D. W. Q.?

Macaulay potrząsnął wolno głową. Mimi powiedziała:

- Nie. A dlaczego?

Guild zmierzył z kolei mnie.

- A pan?

- Nie znam.

- Ale dlaczego? - powtórzyła Mimi.

- Niech państwo sobie dobrze przypomną - nalegał Guild. - To prawdopodobnie osobnik, którego łączyły z Wynantem jakieś interesy.

- Kiedy to było? - spytał Macaulay.

- Trudno mi w tej chwili odpowiedzieć. Może parę miesięcy temu, może parę lat. Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, prawdopodobnie z solidnym brzuszkiem, nie wykluczone, że utykał na nogę.

Macaulay potrząsnął znowu głową.

- Nie przypominam sobie nikogo takiego.

- Ja też nie - zawtórowała Mimi. - Ale umieram z ciekawości. Może by nam pan wreszcie powiedział, o co chodzi?

- I owszem, powiem. - Guild wyjął z kieszeni kamizelki cygaro, oglądał je chwilę, po czym schował z powrotem. - Znaleźliśmy zwłoki mężczyzny o takim wyglądzie. Pod podłogą warsztatu Wynanta.

- Ta-ak? - mruknąłem.

Mimi przytknęła ręce do ust. Milczała, ale jej oczy zrobiły się szkliste i okrągłe. Macaulay zmarszczył czoło.

- Jest pan pewien? - spytał. Guild westchnął.

- Chyba pan nie przypuszcza, że zgaduję - odrzekł zmęczonym głosem.

Macaulay poczerwieniał. Uśmiechnął się głupawo.

- Tak, to było idiotyczne pytanie. Jak pan go... chciałem powiedzieć, to znalazł?

- Nasz pan Charles napomykał raz po raz, że należałoby zwrócić większą uwagę na warsztat, a ponieważ pan Charles nie należy do osób skłonnych mówić wszystko, co wiedzą, więc posłałem dzisiaj ludzi, żeby się rozejrzeli. Przeszukaliśmy już raz warsztat, ale pobieżnie i nic nie znaleźliśmy. Więc tym razem kazałem im rozebrać melinę na kawałki, bo nasz pan Charles twierdził, że należałoby na nią zwrócić większą uwagę. I jak się okazuje, pan Charles miał rację. - Zmierzył mnie z zimną wrogością. - Nasi ludzie doszukali się w jednym rogu kawałka cementowej podłogi jakby trochę nowszej niż reszta, więc ją zerwali i znaleźli doczesne szczątki pana D. W. Q. I co państwo o tym sądzą?

- Sądzę - odparł Macaulay - że Charles miał cholernego nosa. - Zwrócił się do mnie: - Jakżeś na to...

Guild mu przerwał:

- Nie powinien pan tak mówić. Nie oddaje pan należytego uznania bystrości pana Charlesa twierdząc, że to nos.

Macaulay był zaskoczony tonem Guilda. Obrzucił mnie pytającym spojrzeniem.

- Pan porucznik stawia mnie do kąta za karę, że mu nie powtórzyłem naszej porannej rozmowy - wyjaśniłem.

- Ta-ak - przytaknął Guild spokojnie. - Między innymi.

Mimi zachichotała i zaraz uśmiechnęła się przepraszająco do Guilda, który ją zmierzył ostro wzrokiem.

W jaki sposób został zabity pan D. W. Q? - zapytałem.

Guild się zawahał, jakby niepewny, czy powinien odpowiedzieć. W końcu wzruszył lekko ramionami i rzekł:

- Nie wiem jeszcze. Ani kiedy został zabity. Nie widziałem jeszcze zwłok, a raczej tego, co z nich zostało. Zresztą, o ile wiem, nie ukończono jeszcze sekcji.

- Tego, co z nich zostało? - powtórzył Macaulay.

- Yhm. Trupa, pocięto na kawałki i zakopano w wannie lub czymś podobnym, tak że niewiele z nich zostało. Natomiast ubranie było zwinięte w węzełek i część wewnętrzna zachowała się na tyle, że może nam to coś powie. Jest również kawałek laski z gumowym końcem: na tej podstawie przypuszczamy, że zamordowany utykał.

Urwał na widok Andy'ego.

- No?

- Andy potrząsnął ponuro głową.

- Nikt nie widział, jak wchodził, nikt nie widział, jak wychodził. Zupełnie jak w tym dowcipie o facecie, który był taki cienki, że musiał stanąć dwa razy w jednym miejscu, żeby rzucić cień.

Roześmiałem się - nie z dowcipu - i powiedziałem:

- Wynant nie jest aż taki cienki, ale wystarczająco cienki. Nie grubszy niż papier tego czeku i listów, które wszyscy od niego dostawali.

- Co to ma znowu znaczyć? - zapytał Guild. Twarz mu nabiegła krwią, w oczach pojawił się gniew i podejrzliwość.

- Wynant nie żyje. Od dawna istniał tylko na papierze. Założę się o grubszą sumę, że to jego zwłoki leżały w warsztacie, zakopane z ubraniem utykającego grubasa.

Macaulay pochylił się w moją stronę.

- Jesteś pewien, Nick?

- Co to znowu za numer? - warknął Guild.

- Chce się pan ze mną założyć? Kto by sobie zadawał tyle trudu ze zwłokami, a potem zostawiał nietknięte ubranie, rzecz, której się najłatwiej pozbyć, jeśli nie...

- Ależ ubranie nie jest nietknięte. Jest...

- Oczywiście, że nie. To by źle wyglądało. Oczywiście, musiało być częściowo zniszczone, ale nie za bardzo, żeby zdradzało to, co powinno. Założę się, że inicjały były w miejscu wpadającym od razu w oczy?

- Nie wiem - odparł Guild z mniejszym przekonaniem. - Były na klamrze paska.

Zaśmiałem się. Mimi wtrąciła się z gniewem.

- Ależ to śmieszne, Nick. Jakże to może być Clyde? Przecież wiesz, że przyszedł tu dzisiaj po południu. Wiesz dobrze, że...

- Ci-i... To bardzo niemądrze z twojej strony, pozwalać się wciągać w jego grę - powiedziałem. -

Wynant nie żyje, spadkobiercami są prawdopodobnie twoje dzieci; to znacznie więcej pieniędzy, niż masz w szufladzie. Nie rozumiem, dlaczego byś się miała zadowalać częścią łupu, kiedy możesz położyć rękę na wszystkim.

- Nie wiem, o czym mówisz - powiedziała, ale zrobiła się bardzo blada.

- Charles uważa - wtrącił Macaulay - że Wynanta wcale tutaj nie było, a te papiery i czek dał pani ktoś inny albo może sama je pani ukradła. Czy tak? - zwrócił się do mnie.

- Mniej więcej.

- Ależ to śmieszne - upierała się Mimi.

- Bądź rozsądna, Mimi - powiedziałem. - Przypuśćmy, że Wynant został zabity przed trzema miesiącami, a jego zwłoki ukryte jako zwłoki kogoś innego. Co wówczas? Przed rzekomym wyjazdem zostawił pełnomocnictwo swojemu adwokatowi, Macaulayowi, a więc jego majątek jest na łasce i niełasce Macaulaya. I to na wieczne czasy albo przynajmniej dopóki pan mecenas nie skończy go plądrować. Ty nie możesz nawet...

Macaulay poderwał się mówiąc:

- Widzę, do czego zmierzasz, ale ja...

- Spokojnie - wstrzymał go Guild. - Pan mu pozwoli skończyć.

- Zabił Wynanta, zabił Julię i zabił Nunheima - zapewniłem Mimi. - Co najlepszego chcesz zrobić? Być następną ofiarą na jego liście? Powinnaś wiedzieć, że jak mu raz pomożesz zeznając, że widziałaś Wynanta żywego... a to jego słaby punkt, bo tylko on jeden przyznaje się do kontaktów z nim od października... to nie będzie czekał, aż ci wpadnie do głowy odwołać zeznanie... Przecież to drobiazg: sprzątnąć cię z tego samego rewolweru i zwalić winę na Wynanta. I po co to robisz? Dla tych paru obligacji w szufladzie? Marnej cząstki tego, na czym możesz położyć rękę za pośrednictwem dzieci, jeśli dowiedziesz, że Wynant nie żyje? Mimi obróciła się do Macaulaya i syknęła:

- Ty skurwysynu jeden!

Guild patrzył na nią z otwartymi ustami, bardziej zaskoczony jej reakcją niż wszystkim, co powiedziałem. Macaulay uczynił ruch. Nie czekałem, co zrobi, tylko wyrżnąłem go lewym sierpowym w szczękę. Cios był prawidłowy. Zwaliłem go z nóg, ale w lewym boku poczułem piekący ból i od razu wiedziałem, że rozerwałem sobie ranę po postrzale.

- Na co pan jeszcze czeka? - warknąłem do Guilda. - Mam go zapakować w celofan i odstawić na komisariat?

31

Dochodziła trzecia nad ranem, kiedy otworzyłem drzwi naszego apartamentu w hotelu Normandie. Nora Dorota i Larry Crowley siedzieli w salonie. Nora i Larry grali w tryktraka, Dorota czytała gazetę.

- Naprawdę Macaulay ich zabił? - spytała Nora bez wstępu.

- Tak. Czy w porannych gazetach nie ma nic o Wynancie?

- Nie. - odpowiedziała Dorota. - Tylko o aresztowania Macaulaya. Dlaczego?

- Macaulay zabił go także.

- Naprawdę? - zapytała Nora.

- Niech mnie diabli! - zaklął Larry.

Dorota się rozpłakała. Nora popatrzyła na nią zdumiona. Dorota szlochała:

- Ja chcę do domu, do mamusi.

Larry ofiarował się bez zbytniego zapału:

- Chętnie panią odwiozę, jeśli...

Dorota powtórzyła, że chce wracać do domu. Nora zaczęła się nad nią rozczulać, ale nie próbowała jej odwodzić od zamiaru. Larry znalazł swój płaszcz i kapelusz, starając się nie okazywać zbytniego niezadowolenia. Wyszedł razem z Dorotą. Nora zamknęła za nimi drzwi i oparła się o nie.

- Teraz opowie mi pan wszystko po kolei, panie Charalambides - oświadczyła.

Pokiwałem głową. Nora usiadła obok mnie na tapczanie.

- No, zaczynaj. A spróbuj przeskoczyć jeden szczegół...

- Musisz mi najpierw dać coś do picia, jeśli mam mówić.

Klnąc mnie poszła zrobić cocktail.

- Przyznał się do winy?

- Przyznał się? Kto się przyznaje do zabójstwa z premedytacją? Za wiele trupów ma na sumieniu, przy tym co najmniej dwa morderstwa popełnił z oczywistą zimną krwią. Nie może liczyć na żadne okoliczności łagodzące. Nie pozostaje mu nic innego, jak walczyć do końca.

- Ale ich zamordował?

- Jasne.

Położyła dłoń na szklaneczce, którą podnosiłem do ust.

- Przestań mówić monosylabami i opowiadaj po kolei.

- Więc wygląda na to, że od pewnego czasu Macaulay oszukiwał Wynanta do spółki z Julią Wolf. Stracił kupę forsy na giełdzie, a jak już dawał nam do zrozumienia Morelli, wiedział o przeszłości Julii. Jednym słowem, spiknęli się przeciw staremu. Zasadziliśmy już biegłych do ekspertyzy ksiąg Macaulaya i Wynanta i nie powinno być trudności z odkryciem przecieków z jednego konta na drugie.

- Więc nie wiesz na pewno, że oszukiwał Wynanta?

- Oczywiście, że wiem. Tylko w ten sposób wszystko to się trzyma kupy. Prawdopodobnie Wynant miał gdzieś rzeczywiście wyjechać trzeciego października, bo podjął sam pięć tysięcy gotówką, ale to nieprawda, że zamknął warsztat i zwinął mieszkanie. To zrobił Macaulay w parę dni później. Wynant został zabity w mieszkaniu Macaulaya w Scarsdale trzeciego października wieczorem. Wiemy to, bo czwartego rano, kiedy gosposia Macaulaya przyszła do pracy, Macaulay powitał ją w przedpokoju z jakimiś wyssanymi z palca pretensjami i wyrzucił z miejsca, płacąc za dwa tygodnie z góry. Nie wpuścił jej w ogóle do domu, żeby przypadkiem nie zobaczyła trupa albo śladów krwi.

- Skąd to wiecie? Tylko nie opuszczaj szczegółów.

- Normalne dochodzenie policyjne. Po aresztowaniu go poszliśmy naturalnie do jego kancelarii i do domu zobaczyć, czy się czegoś nie dogrzebiemy. Rozumiesz, zwykłe pytania w rodzaju: „Gdzie pani była wieczorem szóstego czerwca 1894 roku?” No i obecna gosposia powiedziała nam, że pracuje u niego dopiero od ósmego października. To nas naprowadziło na ślad. Znaleźliśmy również niedokładnie wyszorowany stół ze śladami krwi, przypuszczalnie ludzkiej. Specjaliści wzięli już wióry do analizy i mamy nadzieję, że coś wykryją.

(Jak się później okazało, była to krew wołowa.)

- Więc nie jesteście pewni, że...

- Przestań to w kółko powtarzać. Oczywiście, że jesteśmy pewni. Tylko w ten sposób wszystko gra. Wynant odkrył, że Julia i Macaulay go oszukują, sądził także, słusznie czy niesłusznie, że Julia zdradza go z Macaulayem, a wiemy, jaki był zazdrosny, no i poszedł się z nim rozmówić. Pewnie wziął ze sobą, jakie tam miał dowody, i Macaulay stanąwszy wobec groźby więzienia zabił go. Tylko nie mów, że nie jesteśmy pewni. Inaczej wszystko nie trzymałoby się kupy. Teraz pozostał z trupem, a to, jak wiadomo, jedna z trudniejszych rzeczy do pozbycia się. Mogę się napić?

- Ale tylko łyk - powiedziała Nora. - Wszystko to teoria. Musisz przyznać.

- Nazywaj sobie to jak chcesz. Dla mnie to wystarczające.

- A ja, głupia, sądziłam, że prawo uważa każdego za niewinnego, dopóki mu się nie dowiedzie winy. I jeśli istnieją jakiekolwiek uzasadnione wątpliwości...

- To dobre dla sądu, nie dla detektywów. My szukamy mordercy, pakujemy go do aresztu, podajemy do ogólnej wiadomości, że jest podejrzany o morderstwo, umieszczamy zdjęcia we wszystkich gazetach, po czym prokurator na podstawie posiadanych faktów sporządza akt oskarżenia. Równocześnie wygrzebuje się dodatkowe szczegóły, ludzie, którzy poznali go na fotografii w gazecie, jak również ludzie, którzy go nigdy nie posądzali, dopóki nie został aresztowany, przychodzą z różnymi informacjami, i ani się facet obejrzy, jak ląduje na krześle elektrycznym.

(Dwa dni później zgłosiła się pewna kobieta z Brooklynu, która rozpoznała w Macaulayu człowieka wynajmującego u niej od trzech miesięcy mieszkanie pod nazwiskiem George Foley).

- Ale to wszystko takie niekonkretne!

- Kiedy matematyk popełnia morderstwo - odrzekłem - można prowadzić śledztwo z matematyczną dokładnością. Ale to się rzadko zdarza i w tym przypadku nie miało miejsca. Nie chciałbym podważyć twojego zaufania do sprawiedliwości, jeśli powiem, że Macaulay pociął ciało na kawałki, żeby je wynieść z domu w walizkach, ale to jest najbardziej prawdopodobne. Miało to miejsce nie wcześniej niż szóstego października, bo dopiero tego dnia zwolnił dwu laborantów Wynanta i zamknął warsztat. Teraz mógł pochować ciało pod podłogą wraz z ubraniem jakiegoś grubasa, laską kogoś utykającego i paskiem z inicjałami D.W.Q. Wszystko to umieścił tak, żeby nie było zbytnio narażone na działanie wapna czy czego tam użył dla zniekształcenia rysów i sylwetki zabitego. Normalne dochodzenie policyjne w połączeniu z rozgłosem sprawy rokują nam spore szanse wykrycia, skąd wziął ubranie, laskę i cement.

(Znaleźliśmy później człowieka, u którego kupił cement, właściciela małego składu opałowego i budowlanego na przedmieściu, ale nie powiodło nam się z pozostałymi rzeczami.)

- Mam nadzieję - powiedziała Nora bez zbytniej nadziei.

- Pozbywszy się trupa, odnowił dzierżawę na pusty warsztat, który rzekomo miał czekać na powrót Wynanta. W ten sposób zyskał względną pewność, że nikt nie odkryje zwłok, a jeśliby przypadkiem odkrył, to z Wynanta pozostaną już niemal czyste kości. Po szkielecie nie można poznać, czy zmarły był szczupły, czy gruby, więc wszystko będzie wskazywało, że to trup pana D.W.Q. zabitego przez Wynanta, co wyjaśni jego zniknięcie. Zabezpieczywszy się od tej strony, Macaulay fałszuje pełnomocnictwo i zabiera się do stopniowego przekładania pieniędzy zamordowanego do kieszeni swojej i Julii. Teraz zaczynam znowu teoretyzować. Julii nie podoba się zabójstwo, ma duszę na ramieniu i Macaulay nie jest pewien, czy nie puści farby. Dlatego zmusza ją do zerwania z Morellim podając jako powód zazdrość Wynanta. Boi się, że Julia może w chwili słabości zwierzyć się staremu przyjacielowi. Tymczasem jednak zbliża się moment wyjścia z więzienia jeszcze bliższego przyjaciela, Buźki Pepplera, i Macaulay niepokoi się jeszcze bardziej. Był bezpieczny, dopóki Buźka siedział, bo Julia na pewno nie napisze nic w liście, który przechodzi przez cenzurę, ale teraz... Snuje plany pozbycia się jej, kiedy nagle sprawa zaczyna się jeszcze bardziej komplikować. Na głowę zwala mu się Mimi z dziećmi i zaczyna szukać Wynanta, potem zjeżdżam do Nowego Jorku ja, a że jestem z nimi w kontakcie, więc sądzi, że im pomagam. Postanawia nie ryzykować dłużej i usunąć Julię, póki czas. No, jak ci się to podoba?

- Owszem, ale...

- Nic się nie martw, dalej będzie gorzej - zapewniłem ją. - Jadąc do mnie tego dnia na lunch, wstępuje gdzieś i dzwoni do swojej kancelarii, podając się za Wynanta i wyznaczając sobie spotkanie w hotelu Plaża. Chodzi mu o upozorowanie obecności Wynanta w Nowym Jorku. Dla uprawdopodobnienia swojej historyjki jedzie ode mnie do hotelu i rozpytuje się, czy ktoś nie widział Wynanta. Następnie znowu dzwoni do kancelarii i pyta, czy nie było od niego dalszych wiadomości. Potem dzwoni do Julii, która mu mówi, że się spodziewa wizyty Mimi. Mimi nie chciała jej wierzyć, że nie wie, gdzie jest Wynant, oświadcza, i Macaulay się orientuje, że Julia jest w śmiertelnym strachu. Wobec tego postanawia uprzedzić wizytę Mimi. Udaje mu się zdążyć na czas i morduje Julię. Jest wyjątkowo podłym strzelcem. Widziałem, jak strzela, podczas wojny. Prawdopodobnie spudłował za pierwszym razem i stąd ta kula w telefonie. Nie udało mu się również zabić jej pozostałymi czterema kulami, pewnie jednak sądził, że ją zabił, zresztą tak czy inaczej musi wyjść przed zjawieniem się Mimi. Podrzuca jeszcze urwaną dewizkę Wynanta, którą przyniósł jako dowód obciążający, przy czym fakt, że ją przechowywał przez trzy miesiące, zdaje się wskazywać, że zamierzał zabić Julię od początku. Teraz pędzi do biura tego inżyniera Hermanna, gdzie wykorzystuje bliskie stosunki z sekretarką, żeby sobie zapewnić alibi. Nie spodziewa się jednak dwu rzeczy, których nie mógł zresztą przewidzieć: że Nunheim, który czatuje na dziewczynę, zobaczy go wychodzącego z jej mieszkania, może nawet usłyszy strzały, i że Mimi, urodzona szantażystka, schowa dewizkę, zeby ją sprzedać za grube pieniądze swojemu eks-małżonkowi. To go zmusza do pojechania do Filadelfii, skąd wysyła do mnie telegram i list do siebie, a później także do ciotki Alicji. Liczy, że podejrzewania Wynanta wprawią Mimi we wściekłość i skłonią ją do przekazania dewizki i scyzoryka policji. Chęć zemsty na Jorgensenie, która ogarnia Mimi, o mało nie krzyżuje i tego planu. A propos, Macaulay wiedział, że Jorgensen jest Keltermanem. Zaraz po zamordowaniu Wynanta wysłał detektywów do Europy, żeby wytropili Mimi i jej dzieci, gdyż ich ewentualne pretensje do spadku stanowiły potencjalne niebezpieczeństwo, i detektywi dogrzebali się, kim jest naprawdę Jorgensen. Znaleźliśmy ich raporty w papierach Macaulaya. Oczywiście twierdzi, że zbierał informacje dla Wynanta. Potem zacząłem go niepokoić ja, fakt, że nie uważam Wynanta za winnego...

- Ale dlaczego nie uważałeś?

- Bo nie zrażałby sobie Mimi, jedynej osoby, która mu pomogła ukrywając kompromitujące dowody. Dlatego od razu uważałem historię z tą dewizką za podejrzaną, tylko trochę za łatwo uwierzyłem, że podrzuciła ją Mimi. Również nie na rękę było Macaulayowi aresztowanie Morellego, który próbując się oczyścić, mógł zwrócić podejrzenia w jego kierunku. Natomiast Mimi się nie obawiał, bo gdyby ją oskarżono, próbowałaby na pewno zwalić winę na Wynanta, a o to mu właśnie chodziło. Rzucenie podejrzeń na Wynanta stanowiło dla niego najlepsze zabezpieczenie przed domysłami, że Wynant nie żyje. A jeśli Macaulay nie zabił Wynanta, to po co miałby zabijać tamtych dwoje? Najbardziej oczywistą rzeczą w całym schemacie, kluczem do zagadki był fakt, że Wynant nie żyje.

- Chcesz powiedzieć, że domyślałeś się tego od początku? - zapytała Nora, mierząc mnie podejrzliwym wzrokiem.

- Nie, kochanie, chociaż powinienem się tego wstydzić. Ale jak raz usłyszałem o tym trupie pod podłogą, nie uwierzyłbym, gdyby mnie wszyscy spece od medycyny sądowej przekonywali, że to trup kobiety.

Upierałbym się, że to musi być Wynant. To było jedyne możliwe rozwiązanie.

- Jesteś chyba okropnie zmęczony. Inaczej nie opowiadałbyś takich głupstw.

- Następnie musiał coś zrobić z Nunheimem, który rzuciwszy podejrzenie na Morellego, żeby zamydlić oczy policji, przyszedł z nim porozmawiać. To znowu domysły, kochanie. Ale miałem telefon od mężczyzny, który przedstawił się jako Albert Norman, i nasza rozmowa została przerwana po tamtej stronie linii. Przypuszczam, że Nunheim poszedł do Macaulaya i zażądał za milczenie pieniędzy, a ponieważ Macaulay próbował kręcić, złapał za telefon i zadzwonił do mnie zaproponować transakcję. Macaulay wyrwał mu pewnie słuchawkę i zatkał buzię obiecankami. Ale to nie na długo starczyło. Kiedy przyszliśmy z Guildem, żeby go przycisnąć, i Nunheim nam zwiał, zadzwonił czym prędzej do Macaulaya z żądaniem wywiązania się z obietnicy, to znaczy jakiejś okrągłej sumki w zamian za zobowiązanie wyjazdu z Nowego Jorku i trzymanie się z dala od wszystkich wścibskich detektywów. Wiemy na pewno, że dzwonił tego popołudnia, bo telefonistka Macaulaya pamięta, że łączyła jakiegoś pana Alberta Normana i że Macaulay wyszedł zaraz po rozmowie z nim, więc nie kręć noskiem na moje rekonstrukcje. Macaulay nie był głupi i ani przez chwilę nie wierzył, że pozbędzie się Nunheima, jeśli mu zapłaci. Zwabił go w miejsce, które wybrał prawdopodobnie zawczasu, i sprzątnął. Następna sprawa wydawała się załatwiona.

- Może - powiedziała Nora.

- Niestety, często musimy się posługiwać tym słowem. Co do listu, który wysłał do Gilberta, chodziło mu tylko o zwrócenie uwagi policji, że Wynant miał klucz do mieszkania Julii. Mógł być pewien, że Gilbert wpadnie w ręce policji, która już wyciśnie z niego, co trzeba. Tymczasem Mimi decyduje się wydobyć z szafy dewizkę, równocześnie jednak dochodzi nowa komplikacja: udaje jej się nakłonić Guilda do zainteresowania się mną. Przypuszczam, że wybierając się do mnie dziś rano ze swoimi rewelacjami, Macaulay miał zamiar zwabić mnie do Scarsdale i sprzątnąć jako rzekomą trzecią ofiarę Wynanta. Może później zmienił plan, może wydało mu się podejrzane, że tak chętnie godzę się jechać i nalegam na niezawiadamianie policji? Zresztą kłamstwo Gilberta, że spotyka się z Wynantem, nasunęło mu lepszy pomysł. Gdyby namówił kogoś do zeznania, że widział Wynanta, i do trzymania się tej wersji... No, tę część znamy już dokładniej.

- Chwała Bogu!

- Wybrał się do Mimi w południe, zaproponować transakcję. Na wszelki wypadek kazał się zawieźć dwa piętra wyżej i zszedł po schodach, żeby windziarze nie przypomnieli sobie, że go wozili. Mimi powiedział, że wina Wynanta nie ulega najmniejszej wątpliwości, ale jest wątpliwe, czy policja go kiedykolwiek złapie. Tymczasem on, Macaulay, ma w swoich rękach cały majątek Wynanta. Nie może ryzykować przywłaszczenia, ale mógłby zaaranżować sprawę tak, by jej coś kapnęło, o ile zgodzi się z nim podzielić. Daje jej obligacje, które ma w kieszeni, oraz czek, ale w zamian żąda zeznania, że dostała je od Wynanta, oraz wysłania do niego, Macaulaya, z góry przygotowanego listu, również pochodzącego rzekomo od Wynanta. Zapewnia ją, że Wynant, jako uciekinier, na pewno nie będzie kwestionował daru, a oprócz niej i dzieci nie ma nikogo, kto by się mógł interesować jego majątkiem i miał powody podawać w wątpliwość jej prawo do pieniędzy. Mimi nie jest zbyt rozsądna, kiedy zwietrzy pieniądze, więc się zgodziła, a Macaulay uzyskał to, na czym mu najbardziej zależało: osobę, która widziała Wynanta żywego. Ostrzegł ją, że wszyscy będą podejrzewali, że Wynant płaci jej za jakąś usługę, ale jeśli się po prostu wyprze, nikt nie może jej niczego dowieść.

- Więc mówiąc dzisiaj rano, że Wynant kazał mu wypłacić Mimi każdą sumę w granicach zdrowego rozsądku, chciał sobie po prostu przygotować grunt?

- Może tak, a może sam nie bardzo jeszcze wiedział, do czego zmierza. No, czy jesteś zadowolona z tego, co przeciwko niemu zebraliśmy?

- Tak sobie. Uzbierało się sporo, ale nie jest to wszystko zbyt kompletne.

- Wystarczająco, żeby skończył na krześle elektrycznym - odparłem - a o to przecież chodzi. Wszystkie szczegóły się zgadzają, a nie sądzę, żeby można je było wytłumaczyć w jakikolwiek inny sposób. Oczywiście, nie zaszkodziłoby, gdybyśmy odnaleźli rewolwer i maszynę, na której pisał domniemane listy Wynanta. Muszą być gdzieś, gdzie miał do nich łatwy dostęp w razie potrzeby.

(Znaleźliśmy je w mieszkaniu, które wynajmował jako George Foley w Brooklynie).

- Niech ci będzie. Ale ja zawsze sądziłam, że detektywi czekają, aż będą mieli wszystko zapięte na ostatni guzik...

- Tak, i potem zachodzą w głowę, jak podejrzany zdążył czmychnąć do najdalszego kraju, który nie ma z nami umowy o ekstradycję.

Parsknęła śmiechem.

- No dobrze. Ciągle chcesz wracać jutro do San Francisco?

- Nie, chyba że tobie się śpieszy. Moglibyśmy jeszcze trochę posiedzieć. Ta cała historia weszła nam w paradę, tak że nie mieliśmy nawet okazji się napić.

- Ja nie mam nic przeciwko temu. Jak sądzisz, co będzie z Mimi, z Dorotą i Gilbertem?

- Nic. Pozostaną sobą, tak jak my, jak Quinnowie, jak każdy. Morderstwo nie zmienia niczyjego życia, z wyjątkiem życia ofiary i czasami zabójcy.

- Może masz i rację - powiedziała Nora. - Ale mnie się to wcale nie podoba.

Posłowie

Dashiell Hammett (1894-1961) zapisał się na trwałe w historii powieści detektywistycznej jako jeden z najwybitniejszych twórców.

Urodzony na farmie swego dziadka w stanie Maryland na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, nie odebrał niemal żadnego formalnego wykształcenia. Jako chłopiec garnął się wprawdzie do nauki, pożerał książki i wykazywał nieprzeciętne zdolności, jednakże niepowodzenia finansowe ojca, który się przeniósł do Baltimore, gdzie z mizernymi rezultatami szukał szczęścia w interesach, zmusiły Dashiella do porzucenia w wieku czternastu lat średniej szkoły politechnicznej i podjęcia pracy dla zasilenia budżetu rodzinnego. Imał się różnych zajęć, które często zmieniał, znudzony ich monotonią i brakiem perspektyw. Był posłańcem na kolei Baltimore-Ohio, dokerem, gońcem w biurze maklerskim, robotnikiem w fabryce pudełek, pracownikiem transportu. Aż w roku 1915 otrzymał z ogłoszenia pracę w baltimorskim oddziale słynnej Agencji Detektywistycznej Pinkertona. Po krótkim stażu biurowym i przeszkoleniu w rudymentach zawodu - został wywiadowcą. Zajęcie było wprawdzie uciążliwe, ale nareszcie trafiło mu się coś, co odpowiadało jego ruchliwej, niespokojnej naturze. Niestety, pracę przerwała wojna. Służył przez rok w wojskowej kolumnie sanitarnej w obozie pod Baltimore, na front go nie wysłano. Przeszedł natomiast podczas światowej epidemii 1918 roku influencę, zwaną wówczas hiszpanką, a w jej wyniku nabawił się gruźlicy, do której skłonności odziedziczył prawdopodobnie po matce. Choroba, chociaż zaleczana podczas paru pobytów w szpitalach wojskowych, nadwerężyła mu zdrowie na resztę życia. Pomiędzy kolejnymi nawrotami gruźlicy próbował podejmować na nowo pracę agenta Pinkertona, tym razem na zachodnim wybrzeżu, w Spokane w stanie Waszyngton i w San Francisco w Kalifornii, ale przerastało to już jego siły. Zahaczył się więc jako agent reklamowy wielkiej kalifornijskiej firmy jubilerskiej, a równocześnie zaczął gorączkowo pisać wiersze, opowiadania i artykuły do prasy.

Cztery i pół roku, które w sumie przepracował w agencji Pinkertona, przesądziło niewątpliwie o gatunku literackim, jaki sobie ostatecznie obrał i w jakim osiągnął wkrótce nie lada sukcesy. Od 1923 roku w poczytnym magazynie beletrystycznym „Black Mask” („Czarna Maska”) zaczęły się regularnie ukazywać jego pisane w pierwszej osobie opowiadania o bezimiennym wywiadowcy Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej, znanym tylko jako Continental Op (skrót od „Operative”). Osobiste do-) świadczenia przydawały autentyzmu jego prozie. Zarówno w utworach beletrystycznych, jak i w wypowiedziach publicystycznych demitologizował zawód detektywa. Szczególnie głośnym echem odbił się cykl sarkastycznych uwag o jego karierze agenta Pinkertona, napisany w 1923 roku dla elitarnego miesięcznika literackiego „Smart Set” („Elegancki Świat”). A oto co dwa lata później pisał w artykule drukowanym w „Czarnej Masce”:

„Wspaniałe bywają niektóre metody «naukowego śledztwa» pod warunkiem, że się je stosuje z umiarem. Ale kiedy zaczyna się je wysuwać na plan pierwszy jako niezawodne, stają się zwykłą szarlatanerią i niczym więcej. Kłopot polega na tym, że przestępcy są zazwyczaj tak cholernie nienaukowi i że takimi pozostaną, jak długo podstawową cechą mentalności przestępczej będzie infantylna żądza szybkiego wzbogacenia się. Chemik, fotograf i inni eksperci służą nieocenioną pomocą naszemu staremu przyjacielowi, niedouczonemu, platfusowatemu tajniakowi, ale w ostatecznym rozrachunku to on jest tym, który zapełnia więzienia przestępcami”.

Błyskotliwa kariera literacka Hammetta trwała niewiele ponad dziesięć lat, gdyż w połowie lat trzydziestych przestał właściwie pisać. Pozostawił pięćdziesiąt dwa opowiadania i pięć powieści, z których dwie ukazały się po polsku: Sokół maltański (The Maltese Falcon, 1930, przekład Wacława Niepokólczyckiego, „Iskry” 1965) oraz Papierowy człowiek (The Thin Man, 1932, przekład Krzysztofa Zarzeckiego, „Iskry” 1965). Trzy pozostałe to Red Harvest (Czerwone żniwo, 1929), The Daine Curse (Fatum Daine'ów, 1929) i The Glass Key (Szklany kluczyk, 1931). W trzech najdojrzalszych z nich wzniósł gatunek powieści kryminalnej na wyżyny pełnoprawnej literatury, a jego reputacja jednego z najwybitniejszych pisarzy amerykańskich owej epoki utrzymywała się jeszcze długo potem, jak zamilkł. Utrwalały ją również wersje radiowe i filmowe jego powieści. Szczególnie głośna była ekranizacja Sokoła maltańskiego w reżyserii Johna Hustona, z Humphreyem Bogartem w roli detektywa Sama Spade'a, oraz ekranizacje Papierowego człowieka i dalszych przygód pary jego detektywów z przypadku, Nicka i Nory Charlesów, granych przez popularnych hollywoodzkich aktorów lat trzydziestych Williama Powella i Myrnę Loy. Sympatyczna para bohaterów tej ostatniej powieści zdobyła sobie taką popularność, że wytwórnia Metro-Goldwyn-Mayer po pierwszym sukcesie nakręciła jeszcze pięć filmów o państwu Charlesach. Dwa pierwsze z nich oparte były na nowelach filmowych samego Hammetta, dopiero w 1986 roku wydobytych z archiwów i opublikowanych częściowo w kwartalniku „New Black Mask” („Nowa Czarna Maska”). Scenariusze na podstawie tych nowel napisali we współpracy z Hammettem zawodowi scenarzyści Frances Goodrich i Albert Hackett. Później Hammett „sprzedał” Charlesów wytwórni na wyłączną własność i pozostałe trzy filmy są już w całości dziełem hollywoodzkich profesjonalistów.

Hammett pozostanie na zawsze twórcą i pierwszym mistrzem tak zwanego czarnego kryminału, który w następnych dziesięcioleciach zrobił taką karierę po obu stronach Atlantyku. Akcja powieści i opowiadań Hammetta rozgrywa się w dżungli znieprawionej Ameryki lat dwudziestych i wczesnych trzydziestych. Zbrodniarzami bywają tu najczęściej ludzie ze zorganizowanego świata przestępczego lub też jakoś z nim związani, a bohater-detektyw chwyta się często sposobów działania niewiele mniej bezwzględnych niż przestępcy i mimo że występuje w słusznej sprawie, nie jest romantycznym obrońcą prawa, lecz pozbawionym złudzeń realistą, nierzadko bliskim cynizmu. Było to oczywiście zgodne z gorzkim duchem epoki, nie potrafiącej przejść lekko do porządku dziennego nad niedawnym wstrząsem wojny światowej, która ostatecznie skompromitowała relikty dziewiętnastowiecznych wartości i konwenansów. Układna, oparta na wierze w potęgę rozumu powieść detektywistyczna w stylu Conan Doyle'a, choć tak świetnie rozwijana w Anglii przez Agatę Christie i Dorothy Sayers, nie odpowiadała gorączkowemu rytmowi życia amerykańskiego dekady zwanej epoką jazzu, jakkolwiek i tu miała swoich kontynuatorów. U Hammetta dedukcja schodzi na plan drugi, na plan pierwszy wysuwa się dynamiczna akcja, niekiedy wykraczająca poza granice prawdopodobieństwa. Nawet bowiem pamiętając, że lata dwudzieste były w USA okresem gwałtownego rozluźnienia norm obyczajowych, prohibicji z jej wszystkimi odwrotnymi od zamierzonych skutkami ubocznymi oraz szczytowego nasilenia się korupcji i gangsteryzmu - nie można nie zauważyć, że w niektórych swoich utworach Hammett, opowiadając wprawdzie historie, od których trudno się oderwać, piętrzy sensacyjne wydarzenia w sposób, który nie wytrzymuje próby trzeźwiejszej refleksji. Dotyczy to jednak w głównej mierze wczesnych opowiadań i dwóch pierwszych powieści, których bohaterem jest Continental Op, poczynając bowiem od Sokoła maltańskiego sensacja utrzymuje się już na ogół w granicach zdrowego rozsądku.

Mocne efekty, nawet jeśli wyraźnie przerysowane, były wszakże świadomym zabiegiem pisarskim Hammetta, który uciekał się do nich nie dla taniego dreszczyku, lecz przede wszystkim dlatego, że chciał przez wyolbrzymienie piętnować zło i odkłamywać zafałszowany obraz Ameryki, utrwalany przez sentymentalną literaturę. Według wszelkich przekazów ludzi, którzy go bliżej znali, był on silną indywidualnością o zdecydowanych przekonaniach lewicowych, a przy tym człowiekiem niezmiernie trudnym w codziennym obcowaniu. Takim utrwaliła go w trzech tomach swoich wspomnień jego długoletnia przyjaciółka, znakomita dramatopisarka Lillian Hellman. Na podstawie jednego z epizodów tych wspomnień reżyser Fred Zinnemann nakręcił w 1977 roku wstrząsający film Julia, znany z naszych ekranów. Obok dwóch głównych bohaterek, antyfaszystki Julii, która ginie z rąk hitlerowców (grała ją Vanessa Redgrave), i narratorki, debiutującej pisarki Lillian (Jane Fonda), trzecią niezapomnianą kreację, przyjaciela i mentora literackiego tej ostatniej, właśnie Dashiella Hammetta, stworzył Jason Robards. Kto widział ten film, może sobie wyobrazić, jak silną osobowością był Hammett, mimo że w ekranowym wcieleniu sprawą, o którą walczy, jest właściwie tylko doskonałość artystyczna dramatów przyjaciółki. Rzeczywisty Hammett przez całe życie walczył bezkompromisowo o rozmaite sprawy, które uważał za słuszne, i niejednokrotnie ryzykował wiele w imię zasad.

Najgłośniejszą powieścią Hammetta jest Sokół maltański, na ogół uważany również za najlepszą. Sam autor cenił jednak najwyżej Szklany kluczyk, być może dlatego, że tu w szczególnie drapieżny sposób obnażył mechanizmy korupcji politycznej na przykładzie władz jakiegoś nie nazwanego miasta, powiązanych ze światem gangsterskim. Trzeba też podkreślić, że zwłaszcza pod względem charakteryzacji postaci i środowiska góruje nad Sokołem również tak od niego odmienny Papierowy człowiek. Niepowtarzalność Sokoła maltańskiego polega wszakże na tym, że to on odegrał nie kwestionowaną rolę modelu nowego rodzaju powieści detektywistycznej i utrwalił w świadomości czytelników kanon jej cech wyróżniających, a postać głównego bohatera, Sama Spade'a, stała się pierwowzorem większości późniejszych literackich detektywów prywatnych.

W tej sytuacji Papierowy człowiek musiał się spotkać ze znacznie chłodniejszym przyjęciem właśnie dlatego, że Hammett odszedł w nim od owego sugestywnego modelu czarnego kryminału, który sam stworzył. Część krytyki pisała nawet, że nowa powieść jest oczywistym dowodem załamania się jego talentu, i dopatrywała się przyczyny tego w demoralizującym wpływie sukcesu, w fakcie, że jako wzięty autor Sokoła maltańskiego Hammett wszedł w orbitę luksusowego życia śmietanki towarzyskiej Hollywoodu i Nowego Jorku, popadając przy tym w alkoholizm i rozprzężenie wewnętrzne. Dopiero z perspektywy czasu doceniono Papierowego człowieka jako utwór równie wybitny, łączący w nieoczekiwanie spójną całość pozornie kłócące się ze sobą elementy tradycyjnej powieści detektywistycznej i powieści obyczajowej z wyższych sfer z niektórymi technikami czarnego kryminału. Tak czy inaczej różnice dzielące modelowego Sokoła maltańskiego od Papierowego człowieka są wielorakie i uderzające.

Continental Op i Sam Spade byli wyrobnikami ciężkiego fachu detektywa prywatnego, operującymi na pograniczu między ponurym światem zbrodniarzy a często również odpychającym światem oficjalnych stróżów prawa. Dla utrzymania się na powierzchni musieli być przebiegli, twardzi, niekiedy brutalni. Z konieczności nieufni wobec świata i ludzi, nie angażowali się w żadne związki uczuciowe, które by mogły krępować ich swobodę działania, paraliżować ich w wykonywaniu zawodu. Prowadzili więc życie samotników, za jedyną busolę mając etos wybranej profesji, który sami sobie wypracowali.

Nick Charles żyje w odmiennym świecie, nie przypominającym charakterem ani atmosferą poprzednich powieści Hammetta. Nie jest to już świat młodych lat Hammetta, walczącego z trudem o byt detektywa agencji Pinkertona, lecz świat Hammetta człowieka sukcesu, głośnego pisarza obracającego się wśród ludzi co najmniej dobrze sytuowanych. Charles, potomek ubogiego imigranta greckiego, był wprawdzie kiedyś detektywem prywatnym, asem Wszechamerykańskiej Agencji Detektywistycznej, jak napisze o nim jedna z gazet, teraz jest jednak zamożnym handlowcem, zajmującym się administrowaniem majątkiem swojej żony, młodszej o piętnaście lat dziedziczki pokaźnej fortuny. Urok Papierowego człowieka (jeśli można użyć tego słowa w odniesieniu do powieści, której akcja obraca się wokół zagadki paru morderstw) polega między innymi na stosunku wzajemnym tej pary, pełnym ciepła i humoru, zapewne odzwierciedlającym w jakiejś mierze związek samego Hammetta z Lillian Hellman. Nick i Nora przyjechali do Nowego Jorku z San Francisco, ażeby przyjemnie spędzić Boże Narodzenie i Nowy Rok. I rzeczywiście Papierowy człowiek, jak powieść obyczajowa z życia wyższych sfer, rozpoczyna się od wizyt i przyjęć, wypadów do lokali i teatrów. Rychło jednak plany świąteczne państwa Charlesów zostaną zakłócone zabójstwem sekretarki zwariowanego milionera-wynalazcy, Clyde'a Wynanta, na którego zlecenie Nick prowadził przed laty nie rozwiązane śledztwo. Broni się teraz przeciwko naciskom dawnych znajomych, żeby wziął udział w nowym śledztwie, w końcu jednak zostanie tak uwikłany przez rozwój wydarzeń, że musi się dla własnego spokoju jeszcze raz przeobrazić w detektywa. Robi to wbrew sobie, porzucił bowiem dawną profesję świadomie, zmęczony brzydotą, jaka go ciągle otaczała, wiecznymi oszustwami, kłamstwami i zagadkami, z jakimi się codziennie borykał.

Nick Charles reprezentuje więc postawę z gruntu odmienną od bohaterów poprzednich powieści Hammetta, dla których zawód detektywa prywatnego był powołaniem, ale zarazem siłą fatalną kładącą się cieniem na ich całej egzystencji, kształtującą ich mroczną filozofię życiową. Nick uciekł przed tym skażeniem zbrodnią i bronił się przed ponownym destrukcyjnym zetknięciem z nią. Znalazł oparcie w trwałym związku uczuciowym, stanowiącym azyl przed napierającą zewsząd nędzą moralną. Jest życzliwy ludziom, daleki od pochopnego ich potępiania, roztropny dojrzałą mądrością, czyniącą z niego kogoś w rodzaju guru, u którego szukają pomocy i rady wszyscy, nie wyłączając policji i kryminalistów. Mimo pozy światowca jest człowiekiem nie mniej wrażliwym niż jego młoda żona, tyle że pozbawionym już złudzeń. I jeżeli uchyla się od pewnych spotkań towarzyskich, dystansuje od pewnych ludzi, to dlatego, że sprawiają mu ból kontakty z wszelką głupotą i podłością. Okazuje się bowiem, że elegancki świat, w jakim się rozgrywa większa część akcji Papierowego człowieka, jest tak samo skażony chciwością, gwałtem i okrucieństwem, jak świat poprzednich powieści Hammetta. Tyle, że tam był to przeważnie prymitywny gwałt fizyczny, tutaj jest to zwykle bardziej zawoalowane okrucieństwo moralne i psychiczne, chociaż niekiedy dochodzi także do aktów przemocy fizycznej. Gwałt fizyczny łączy się jednakże w większości z tymi partiami Papierowego człowieka, które się rozgrywają w scenerii typowej dla czarnego kryminału. Dawne kontakty Nicka z lat jego kariery detektywistycznej oraz wychodząca powoli na jaw przestępcza przeszłość zamordowanej sekretarki i kochanki zaginionego Wynanta prowadzą bowiem bohatera i jego żonę w półświatek zawodowych kryminalistów. Do dalszych kontaktów z ludźmi marginesu zmusza Nicka współpraca, jaką nawiązuje z policją. Rodem z czarnego kryminału są również niejednoznaczne stosunki między detektywem a policjantami, którzy niekiedy uciekają się także do przemocy fizycznej, w sumie okazują się jednak w Papierowym człowieku raczej sympatyczni, chociaż niezbyt błyskotliwi. Bardziej wszakże zapadają w pamięć partie powieści rozgrywające się w tak zwanych wyższych sferach, mające charakter drapieżnej satyry obyczajowej.

Najjaskrawszym przykładem anormalnych stosunków w tym świecie jest oczywiście pierwszoplanowa rodzina Clyde'a Wynanta - jego była żona, pozbawiona wszelkich hamulców moralnych, kierująca się jedynie chciwością i żądzą utrzymania młodszego drugiego męża, znęcająca się nad własnymi dziećmi; jej beznadziejnie znerwicowana córka, maltretowana przez matkę, ale masochistycznie do niej przywiązana, żyjąca w ustawicznym strachu, czy nie odziedziczyła po ojcu choroby psychicznej, i w lęku przed wiecznie powracającym jakimś koszmarem, który przeżyła w dzieciństwie, a o którym Nick nigdy nie pozwala jej opowiedzieć, lecz pewne wzmianki w tekście sugerują, że mógł to być jakiś akt kazirodczy; wreszcie nie mogący sobie znaleźć miejsca syn, stosunkowo najsympatyczniejszy w tej rodzinie, ujmujący swoją lojalnością wobec matki i siostry, które go lekceważą i wciąż ośmieszają, dotknięty jednak obsesją grzebania się we wszelkiego rodzaju anomaliach, patologiach i perwersjach. Również drugi plan powieści zaludniają postacie niewiele mniej szokujące swoim zachowaniem. Nic przeto dziwnego, że Nick się wzdraga przed każdym kontaktem z Wynantami, Quinnami i Edge'ami, choć równocześnie rozumie, że są to ludzie głęboko nieszczęśliwi, i chcąc nie chcąc pełni ciągle funkcje powiernika, rozjemcy i ratownika w rozmaitych konfliktowych sytuacjach rodzinnych i towarzyskich. Broni się przed rolą zawodowego uzdrawiacza, jaką Continental Op i Sam Spade podejmowali z wyboru, lecz cała jego postawa życiowa przesądza o tym, że taką właśnie rolę odgrywa od początku do końca powieści. A w swojej rezerwie wydaje się jakby mądrzejszy, dojrzalszy i bardziej ludzki od swych poprzedników.

W akcję Sokoła maltańskiego wplótł Hammett marginesową historię niejakiego Flitcrafta, stanowiącą parabolę o przypadkowości i niestabilności świata. Ma swoją parabolę również Papierowy człowiek. Jest nią parostronicowa historia ludożercy Packera, luźno związana z właściwą akcją powieści. Wzajemnym pożeraniem się, kanibalizmem psychicznym i moralnym - zdaje się mówić Hammett przytaczając tę historię - są stosunki w świecie ludzkim. Ludzie popełniają akty okrucieństwa bynajmniej nie tylko z konieczności i zdarza się, że zaczynają czerpać z tego perwersyjną przyjemność. Bywają zdolni do zadawania cierpienia drugim dlatego, że jak Packer „zasmakowali w ludzkim mięsie”. Można to uznać za metaforyczny komentarz autorski do niektórych partii Papierowego człowieka, zwłaszcza do licznych scen pomiędzy ludźmi niby to bliskimi sobie, między którymi rwą się łączące ich więzi. Najczęstszy i najwymowniejszy jest oczywiście powtarzający się w różnych wariantach motyw zwyrodniałej miłości. Kiedy Nick relacjonuje żonie pewną szczególnie niesmaczną scenę rodzinną, jakiej był świadkiem w domu Wynantów, ta wybucha: „Nie wierzę ci. Wymyśliłeś to, nie ma takich ludzi na świecie. Co im jest? Należą do nowej rasy potworów?” „Mówię ci tylko, co się wydarzyło - odpowiada Nick. - Nie próbuję tego tłumaczyć”.

Wszystkiego nie można bowiem nigdy dociec i wytłumaczyć. Taki jest ostateczny morał końcowego rozdziału, w którym Nick rekonstruuje prawdopodobny przebieg zbrodni. Zestawia fakty, próbuje odtwarzać tok rozumowania przestępcy i jego kolejne poczynania. Nory to nie zadowala, chciałaby, żeby wszystko było logiczne, konsekwentne, całkowicie jasne, żeby każdy postępek ludzki był do końca wytłumaczalny. Nick wie, że musi się zadowolić przybliżeniem prawdy, poprzestać na ustaleniu faktów, które zaprowadzą mordercę na ławę oskarżonych. Rozumie więcej niż inni i godzi się z tym, że wszystkiego zrozumieć nie można.

Krzysztof Zarzecki

„KB”



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hammett Dashiell Papierowy człowiek
Dashiell Hammett Papierowy człowiek
Dashiell Hammett Papierowy Człowiek
Hammett?shiell Papierowy czlowiek
Hammett Dashiell Continental op Złota podkowa
Hammett, Dashiell El Halcon Maltes
Hammett Dashiell Sokół maltański
Hammett Dashiell Złota podkowa
Hammett Dashiell Dziewczyna o srebrnych oczach
Hammett Dashiell Dwie martwe Chinki
Hammett Dashiell Lep na muchy
Hammett Dashiell Dwie martwe Chinki
Hammett, Dashiell El Halcon Maltes
Hammett, Dashiell Cosecha Roja
Dashiell Hammett Dziewczyna o srebrnych oczach
wpływ palenia papierosów na organizm człowieka
Dashiell Hammett Złota podkowa
Dashiell Hammett - Dwaj detektywi

więcej podobnych podstron