Gnatowski Jan LISTY Z KONSTANTYNOPOLA


Gnatowski Jan

LISTY Z KONSTANTYNOPOLA

I.

ODESSA I WSCHÓD.

Odessa — to prawie przedmieście Konstantynopola. Kiedy po dwudniowej podróży wśród zielonych pól Wołynia i Ukrainy i wypalonych od słońca stepów Chersońszczyzny, zobaczy się na dworcu kolejowym odeskim pierwszy czerwony fez u greka lub wschodniego żyda, zdaje się, jakby nas witał już świat nowy, jakbyśmy już stali jedną nogą na tym Wschodzie dziwnym, tajemniczym, pociągającym z tak nieprzedartą siłą ciekawość i wyobraźnię. Jedziemy do miasta na

miniaturowej karykaturze doróżki, mogącej pomieścić ledwie jedną osobę, oprócz „zwoszczyka," pocącego się pomimo lipcowego upału w regulaminowym, sukiennym „armiaku" po same kostki — i oko błądzi naokoło, szukając coraz to nowych odbłysków, zapowiedzi krajów półksiężyca. Oczywiście... daremno. Tu i owdzie, wśród tłumu napełniającego bazar, przez który przejeżdżamy, przemknie się jeszcze parę fezów, czasem nawet wysoka czarna czapka persa albo zawój z różnobarwnych łachmanów, kilka twarzy o rysach ostrych, silnie akcentowanych i śniadej cerze — ale to wszystko. Zresztą miasto same jest jakby umyślnem przeciwieństwem tego, co się widzi i czego się szuka na Wschodzie, więcej daleko, niż każde inne miasto rosyjskie, niż taki Nowogród albo Smoleńsk np., na których wpływy Wschodu wycisnęły od wieków swoje bardzo wybitne, nie dające się zatrzeć piętno.

Mówią, że wszystkie wielkie centra handlowe, noszą wspólny charakter, czy raczej, że charakteru nie mają wcale. Nie wiem; to pewne, że w żadnem z nich bodaj ten brak charakteru i stylu nie uwydatnia się bardziej niż w Odessie. Znam miasta podobne do siebie, puste, nudne, powszednie — ale takiego uosobienia powszedniości i nudy, jakiem jest Odessa, szukaćby potrzeba chyba po tamtej stronie Oceanu, w tych miastach ogrom

nych, wyrastających naraz podług nakreślonych naprzód planów wśród stepów amerykańskich, z gmachami, stawianemi na jeden wzór i cyframi, zastępującemi nazwy ulic. Wyobraźmy sobie tylko ogromną szachownicę, zupełnie prostokątną i czworoboczną, o średnicy siedmio czy ośmiowerstowej, z kwadratami tak zabójczo regularnemi, jakby je niemiecki profesor cyrklem wymierzał. Pomiędzy temi kwadratami idą ulice, szerokie jak place, z chodnikami, po których cztery i pięć powozów mogłoby wygodnie jechać koło siebie. Na chodnikach ciągną się równo, pod sznur, jak żołnierze we froncie, nędzne, karłowate akacye, spalone i zeschłe od słońca, białe od kurzawy. Za niemi domy jednostajne, czyste, porządne jak szpitale lub koszary, czasem z pretensyami architektonicznemi... poprostu przerażającemi. Nigdzie jakiegoś wydającego się gmachu, wszystkie podobne do siebie, jednakowo przyzwoite, oklepane i brzydkie.

Na głównych nawet ulicach pustki zupełne. Czasem minuta i dwie przechodzi, nim ktoś cię minie. Jak to pogodzić z wielkim ruchem handlowym miasta? Nie wiem; przyczyniają się do tego w każdym razie ogromne przestrzenie i rozdział głównych prądów miejskiego życia na kilkanaście odległych od siebie ognisk. Za to ci, którzy idą, zdają się wyłącznie tylko żyd w interesie. Każdy się spie

szy, nie patrzy na około siebie, nie zatrzymuje dla gawędki jak na nieocenionej linii AB lub na KrakowskiemPrzedmieściu, cechy odrębnej ta uliczna ludność nie ma wcale, a monotonną, bezbarwną, jednostajnie szarą, zdaje się bardziej jeszcze od samego miasta. W niższych warstwach przeważa żywioł rosyjski i czerwona koszula, choćby pod porządnym surdutem. Żydów bardzo wielu, głównie surdutowych, starających się nawet pomiędzy sobą przy trzeciej osobie mówić głośno z affektacyą po rosyjsku, dodając co chwila : "mi, ruskie liudi!" Najmniej greków, którzy przed pięćdziesięciu laty stanowili połowę i to najmożniejszą mieszkańców Odessy. Niektóre mniejsze gałęzie handlu, np. targ owocami, gąbkami i drobiazgami, wyrabianemi na Wschodzie, znajdują się dotąd w ich rękach. Z czasów ich świetności pozostała bardzo bogata cerkiew, napełniona drogocennemi ozdobami, blachami ze złota i srebra, szatami kapłańskiemi naszywanemi kamieniami rzadkiemi. Pozostało także kilka bogatych domów handlowych, arystokratyczne kupieckie rodziny milionerów: Ralli, Rodokanaki, Papuda, Marazli — ale te, pierwszeństwa od dawna musiały ustąpić żydowskim bankierom. Inne narodowości nikną w tłumie ulicznym, choć nad morzem, między rybakami często słyszysz włoski język a między robotnikami i służącemi w mieście — niemiecki i polski.

Natomiast ciekawą bardzo i charakterystyczną jest warstwa ludzi, tworzących jakby państwo w państwie i naród w narodzie. Są to tak zwani bindiuźnicy, zbieranina ze wszystkich stron świata, chyba gorsza od tej, z której Rzym powstał. Po głównych ulicach prowadzących do portów i do stacyj kolejowych przez cały dzień przeciągają niezliczone łańcuchy wozów, naładowanych pszenicą ukraińską albo towarami. Przy każdym wozie idzie człowiek w łachmanach odrębnego kroju od ubrania noszonego przez lud miejscowy, z twarzą opaloną i obrośniętą, prawie zawsze tak energiczną, że aż mimowoli kroku przyśpieszasz choć biały dzień, żeby poważniejszą przestrzenią oddzielić się od następcy poetyzowanych tak często czumaków. Jest z kilkanaście tysięcy tych ludzi, tworzących rodzaj korporacyi zupełnie odrębnej, której się miasto nie mało obawia. Latem i jesienią zajęci przewozami, zimą napełniają bezczynnie przedmieścia i podziemne pieczary, w których się wydobywa kamień, robiąc ztamtąd wycieczki nocne na mniej biedne części miasta... i biada temu, kto wpadnie im w ręce. Policya robi czasem obławę, ale tylko w bliższych miasta miejscach—dalej puszczać się, zwłaszcza pod ziemię, byłoby zbyt niebezpiecznem, nawet dla znacznego oddziału. W czasie jednej z takich wypraw tej wiosny znaleziono indywiduów wśród zamiejskich wertepów.

W wyższych i średnich warstwach przeważnie, a w magazynach wyłącznie prawie, słyszy się francuzki język, a od pewnego czasu — i niemiecki. Niemców jest dużo. Mają dwa średnie zakłady naukowe, luterski i kalwiński, podobno najlepsze ze wszystkich, jakie się w mieście znajdują, stowarzyszenie „Harmonia " dwie księgarnie, kilkanaście bawaryj a zazwyczaj zimą przynajmniej na jakiś czas teatr. Okolica Odessy i cała Chersońszczyzna pełna kolouij niemieckich, stanowiących prawdziwe oazy europejskiej kultury, dobrobytu i porządku wśród otaczających je stepów i prawie zupełnie barbarzyńskiej ludności tuziemnej. Nic wdzięczniejszego od takiej wioski, żywcem tu przeniesionej gdzieś z nad brzegów Renu lub Izaru, schludnej i białej, pachnącej od kwiatów i zieleni, schowanej w wieńcu ogrodów i winnic, cudem pracy rozwijających się na spalonym stepie, otoczonej złotą obręczą pszenicznych łanów, z gotycką strzałą kościoła w środku wsi i nieodzowną piwiarnią, w której w niedzielę po nabożeństwie starzy gospodarze czytają „Odessaer Zeitung" i przypatrują się młodzieży, grającej w kręgle. Owoce, mleczywa, wina tych kolonij, zaopatrują całą Rosyę południową, dochodząc nawet i do bliższych tureckich prowincyj.

Francuzi jak zawsze i wszędzie przypiekają włosy, wyrzynają nagniotki i skaczą na linie.

Włochów było dawniej tak wielu, że napisy ulic dotychczas są rosyjsko włoskie. Dziś resztki tylko zostały bogatej kolonii, nie mające znaczenia ani wpływu. Dodajmy nieliczną, ale najbogatszą — bardzo wykształconą i poważaną kolonię angielską — a będziemy mieli obrazek mozaiki, z której się składa odeskie towarzystwo. Oddzielnie trzyma się, bardzo znaczna, z najróżnorodniejszych żywiołów złożona, polska kolonia.

Jest niewątpliwie coś bardzo niezdrowego i dającego się wytłumaczyć jedynie niezwykłemi warunkami bytu naszego społeczeństwa w tym emigracyjnym prądzie, jaki od kilkunastu lat ogarnął Wołyń, Podole i Ukrainę — kierując się ku Odessie, jakby ku nowej ziemi obiecanej czy Kalifornii. Dla wielu było to koniecznością, spowodowaną niezależnemi od ich woli warunkami albo też nędzą, także nie z ich winy pochodzącą. Większą część tych emigrantów jednak ogarnęła prawdziwa „Febris aurea" i ona też ich dotąd wypędza z rodzinnych gniazd, rzucanych na pastwę obcym — niepowrotnie. Nie ma może w istocie w całej Rosyi miasta, w którem zarobek byłby tak łatwym a nagłe robienie majątków — tak częstem. W ostatnich latach co prawda, ogólna stagnacya interesów odbiła się i na Odessie, ale przed ostatnią wojną gorączka affer i spekulacyj rzadko uczciwych, zawsze prawie hazardownych po a

merykańsku, ale też nieraz udających się tak świetnie, jak tylko w Ameryce bywa — ogarnęła wszystkich tutaj tak samo jak to się stało po r. z Berlinem i Wiedniem a ostatniemi czasy w Paryżu. Złociste tęcze zwabiły całe tłumy poczciwej szlachty, której dotąd i z żydem niełatwo bywało rachunek do końca doprowadzić. Ten i ów zarobił w pierwszej chwili — rzecz nietrudna w czasach, w których np. domy w ciągu roku podwajały się w cenie — najczęściej jednak łatwo zdobyte skarby, ulatniały się tak szybko jak w bajkach. Częściej jeszcze od razu pierwsza niefortunna spekulacya pochłaniała cały zapasik i dobrze jeszcze, jeżeli po przebudzeniu ze złotego snu, udało się znaleźć jakąś pracę choćby żmudną ale wystarczającą na utrzymanie rodziny.

To — historya znacznej części osiadłych w Odessie rodzin polskich. Żądza zysków łatwych a wielkich je ściąga, szukanie ich zatrzymuje w mieście, a w tej pogoni za złotem tracą się nietylko pieniądze własne ale i to, co stanowiło podstawę życia na rodzinnej zagrodzie. W zetknięciu z kosmopolitycznym światem bez Boga, ojczyzny i ideału, zacierają się powoli wspomnienia, tradycye, wierzenia wyniesione z domu; młode pokolenie wyrasta, nie znając ich zupełnie, obce ziemi i wierze ojców, dzikie jak chwast na chersońskim stepie. Aż straszno posłuchać, ja

kim językiem mówią wszyscy, jeśli jeszcze mówią po polsku; a jeśli się przysłucha temu co mówią, robi się czasem jeszcze straszniej i smutniej.

Ale nie same tylko ciemne strony ma mały światek polski w Odessie — są i jasne, dobre, są ludzie pracujący dla innych z zaparciem się siebie, są zawiązki zakładów i instytucyj, mogących wydać piękne owoce i korzystnie wpłynąć na ogólny nastrój polskiej kolonii. Wspomnijmy przedewszystkiem

o polskiej księgarni Zwierowicza, w której co prawda mało kto książki kupuje, bo mało kto ma czas na czytanie; rzadko chyba jakiś romans tłumaczony z francuzkiego, rzadziej jeszcze powieść Kraszewskiego się sprzeda. Jest to też poczciwą, wytrwałą służbą obywatelską, pomimo materyalnych trudności, nie gasić tego malutkiego ogniska umysłowego naszej kolonii i należy się za to szczere uznanie.

Od niedawna istnieje pod Odessą na futorze (willi) pp. Wołodkowiczów zakład wychowawczy i pracownia dla ubogich dziewcząt katolickich z filią w samem mieście. Piękny i dobry zakład; stworzyło go chrześciańskie miłosierdzie i gorąca miłość bliźniego a wytrwałe, rozumne kierownictwo samych kobiet, oddanych Bogu i sierotom, rozwija go szczęśliwie i usuwa przeszkody, jakie wzrost „domus Maryi" napotyka. Jest obecnie w głó

wnym zakładzie przeszło wychowanie a liczba ta zapewne podniesie się z czasem.

Oddzielnie od tego znajduje się przy kościele wielka szkoła męzka i żeńska, klasowa, licząca kilkaset uczniów i uczennic i rozwijająca się wciąż bardzo pomyślnie. Wreszcie zatwierdzone świeżo przez władzę i zakładające się obecnie katolickie towarzystwo dobroczynności, skorzysta zapewne z przysługującego mu prawa zakładania ochronek i innych dobroczynnych instytucyj, oraz skoncentruje i uorganizuje pomoc dla biednych, którzy dotąd wyłącznie prawie wspierani byli przez duchowieństwo.

Wszystkie te instytucye należą wprawdzie do całej parafii katolickiej (składającej się z czterech narodowości), korzystają z nich jednak i podtrzymują je prawie wyłącznie polacy. Francuzi, włosi i niemcy mają stowarzyszenia filantropijne narodowe, bądź bezwyznaniowe, bądź protestanckie. Dla polaków towarzystwo dobroczynności było już oddawna niezbędną, krzyczącą potrzebą. Stanowią oni prawie połowę parafian, a bodaj czy nie wyłącznie zapełniają kościół i oblegają konfesyonały. Ciężką też ma pracę zacny, pełen poświęcenia i gorliwości proboszcz polski, ks. kanonik Klimaszewski, któremu dopomaga kilka kapłanów prywatnie mieszkających w mieście po powrocie z wygnania. Między niemi znajduje się słynny przed laty kazno

dzieja ks. Jan Ostapowicz, dziś jeszcze pono najświetniejsza może z żyjących znakomitości naszej kościelnej wymowy, jakkolwiek wiekiem i przeciwnościami złamany przed czasem.

Kościół katolicki uważany jest za najpiękniejszy budynek w mieście, co wcale jeszcze nie znaczy, żeby był piękny. Zbudowany przed kilkudziesięciu laty z ofiar parafian, — w nieokreślonym stylu, mającym pretensyę do renesansu a motywa zaczerpnięte ze wszystkich znanych i nieznanych kierunków artystycznych, zbyt nizki, jakby przygnieciony, zbyt wązki i długi, z wieżą ściętą na pół i kopułą przypłaszczoną, podobną do karczocha — robi wrażenie czegoś niedokończonego. Wewnątrz wykładany marmurem, poważny i gustownie ozdobiony, wyglądałby wcale pięknie, gdyby nie różnokolorowe, żółtoczerwonozielone szybki w oknach, jak w ogrodowej altanie, szpecące go okropnie. Ołtarze, ambona, posągi z białego marmuru, wszystko z Włoch sprowadzone, utrzymane w stylu odrodzenia, wcale dobre, a niektóre szczegóły zupełnie piękne. Wielki ołtarz zwłaszcza ma parę aniołków podtrzymujących mensę tak ślicznych i pełnych naiwnego wdzięku, jakby sięgały początków cinquecento, którego wpływem przejęty być musiał rzeźbiący je artysta. Obraz w tym ołtarzu jest bardzo piękny; — jedna z najszczęśliwszych kreacyi

szkoły Overbecka, pełna wysokiego nastroju i prawdziwie nadziemskiego zachwytu a a przedstawiająca: Wniebowzięcie.

O dobrą werstę — tutaj to nazywają w pobliżu — na placu ogromnym, jak całe miasteczko, nieszczególnie zapełnionym kilkoma skwerami ze stojącym między niemi wcale niezłym posągiem bronzowym jednego z gubernatorów, ks. Worońcowa, — wznosi się sobór, podobny zupełnie do niskiego katafalku, z wysoką, kilkupiętrową wieżą, zwężającą się wciąż u góry jak chińskie pagody. Jeszcze parę cerkwi, rozsianych po krańcach miasta tak, że się ich prawie nie spotyka, a biednych i brzydkich, uwieńczonych jak zawsze indyjskiemi cebulami; dwie synagogi ciężkie, niezgrabne, w obec których przyszły mi na myśl mimowoli przepyszne, maurytańskie, pełne lekkości i wdzięku świątynie żydowskie w Bukareszcie i w Peszcie; — ubogi kościołek protestancki na końcu miasta — oto i wszystkie domy Boże w Odessie. Nigdzie może nie ma ich stosunkowo tak mało, a podobno rzadko gdzie tak puste.

Gmachy publiczne nie odznaczają się niczem. Uniwersytet, podobno wraz z charkowskim uważany za najlichszy w Rosyi, odznacza się tylko obszerną platformą przed drzwiami wchodowemi i dwoma latarniami a pałac cesarski na bulwarze (mieszkanie gubernatora) dwoma budkami dla szyldwachów.

Ulic za to takich, jak Deribasowska (nazwana tak na pamiątkę jednego z założycieli Odessy, admirała de Ribas) mogłaby nawet Warszawa pozazdrościć — mówię tu oczywiście tylko o brukach, kanalizacyi, asfalcie i czystości, naprawdę wzorowej. Magazyny bardzo eleganckie i już nie wiem, czegoby tu dostać nie było można. Wszystko ma cechę zagraniczną — tylko ceny przypominają, że się znajdujemy w Rosyi. W ostatnich czasach coraz więcej zaczęło przybywać firm polskich, którym podobno dobrze idzie. Szczególnem powodzeniem mają się cieszyć warszawskie piekarnie, mleczarnie, sklepy galanteryjne i obuwia.

Ale Deribasowska ulica, stanowiąca punkt środkowy ruchu i życia miejskiego, nie jest jednak przedmiotem dumy mieszkańców Odessy. Jak marsylczyk swoją rue Cannebiere uważa za najpiękniejszą na świecie, jak neapolitańczyk powtarza to o Toledo, berlińczyk o Lipach a krakowscy obywatele o linii AB, tak i Odessa jest święcie przekonaną, że w całej Europie nic nie ma równie wspaniałego, jak jej bulwar nad morzem. Dla czego nad morzem, kiedy morza nic prawie nie widać? Był czas kiedy się widziało samo tylko morze — wraz z przeciwnym brzegiem lądu, po tamtej stronie zatoki. Pamiętam to dobrze. Byłem wtedy dzieckiem i długie godziny spędzałem na bulwarze, wpatrując się w tę o

gromną przestrzeń lśniącego szafiru, mlecznemi falami obijającego się cicho o brzegi. Po marszczącym się z lekka przezroczu, przesuwały się łódki, jak łupiny orzecha i żagle rozpięte statków rybackich bielały z dala. Bliżej po prawej stronie nie zakrywając widoku, las masztów cisnął się przy brzegach, w porcie, i czasem na końcu widnokręgu wstęga czarna, zwieszająca się na błękicie wód i nieba, towarzyszyła odpływającemu parowcowi. I znów robiło się cicho i oko mogło błądzić swobodnie w przestrzeni i kąpać się w błękicie, zlewającym się w dali w mgłę niepewną pomiędzy morzem a niebem.

I bulwar wtedy był inny, drzewka rosły swobodnie, pomieszane z krzakami, i na dół ustępami schodziła naga ściana, dzika, z urwiskami, a pełna malowniczego wdzięku i oryginalności samym swoim kontrastem z szeregiem pałaców na górze i strojnym tłumem przechadzającym się po bulwarze. Teraz zmieniło się wszystko. Wycięto stare drzewka i krzewy, na ich miejscu w równych odstępach idą proste tyczki, przywiązane do kijów i czasem uwieńczone kilku zielonkawemi listkami. Pochyłość góry splantowano, zasadzono drzewkami, które pousychały i kwiatami, które nie chcą kwitnąć wśród pyłu i dymu. Po drugiej stronie wspaniałych marmurowych schodów, prowadzących na dół do portu, stanął teatrzyk ogródkowy z kręgielnią i restau

racyą. Nad morzem przeprowadzono podwójną liniję kolei i mostami, warsztatami, budowlami zakryto brzeg morski, a wreszcie znikło i morze całe, zasłonięte konstrukcyami nowego portu i okrętami, które w nim stanęły. Teraz na sławnym bulwarze ścisk, pył i hałas, słychać świst lokomotyw, turkot wozów i ochrypłe śpiewy z ogródka. Czasem tylko wiatr silniejszy przyniesie trochę ostrego, słonego powietrza od morza i zdaleka rąbek siny pociąga ku sobie oko.

„Chcesz widzieć morze, to jedź na „Langeron" powiada mi mój przyjaciel, słuchający niecierpliwie jeremiady przeciw oszpeceniu brzegów zatoki. Chodźmy. Przechodzimy bulwar, pomagając sobie łokciami, mijamy posąg ks. Richelieu, rządcy kraju i miasta, za Aleksandra I, założyciela bulwaru i dobroczyńcy Odessy, dla której wyrobił u cesarza przywileje wolnego portu. Zostawiamy na boku ratusz, naśladujący grecką świątynię i muzeum archeologiczne, w którem obok ciekawych greckich wykopalisk, napisów i urn z Olvji szczególniej, cennych dyplomatów, między innemi i kilku królów polskich i bardzo ciekawych kart geograficznych weneckich i genueńskich z końca wieków średnich i początków odrodzenia, zachowują się także rękawiczki, tabakierki, bodaj czy i nie włosy zasłużonych dla Odessy mężów.

Naprzeciw znaczna część placu zastawiona

jest deskami. To miejsce, na którem stał niegdyś spalony przed dwunastu laty gmach opery, który ma zostać kiedyś odbudowany; może za drugich dwanaście lat przystąpią do położenia węgielnego kamienia. To samo zresztą dzieje się z głównym miejskim dworcem kolejowym, który spłonął przed dziesięciu laty i teraz dopiero zaczyna budować się na nowo.— Tymczasem w szopie drewnianej cisną się co dzień tysiące podróżnych — a licha buda, na prędce sklecona i urządzona po spartańsku, — wystarcza przez całą zimę na zaspokojenie estetycznych potrzeb odessistów. Własnej, stałej sceny miasto liczące . mieszkańców, nie posiada. Przez całą zimę ściągają kolejno prowincyonalne truppy, próbując urokiem nowości pociągnąć publiczność, która jednak woli słuchać wyuzdanych śpiewek i patrzeć na kankana w cafechantant. Z artystów, przyjeżdżających tu na gościnne występy, cieszą się powodzeniem tylko akrobaci, aeronauci i szczególniej małpie teatra.

Przy spalonym teatrze ogromny, parterowy budynek, zamknięty w kwadrat. Na około wewnątrz i na zewnątrz magazyny najbardziej eleganckie, cukiernie i restauracye, w środku ogród z bardzo ładną fontanną i kwiatami. To — PalaisRoyal, dawniej rendezvous eleganckiego świata, dziś trochę opuszczone, zapełnione przeważnie dziećmi i bonami. Koło PalaisRoyal, siadamy do tramwaju, urzą

dzonego z akuratnością i porządkiem, jakiego mi się nigdzie nie zdarzyło widzieć. Przez ulicę Ryszeliewską (ks. de Richelieu) i drugorzędną przecznicę, wyjeżdżamy z miasta obok koszar Sobańskiego, olbrzymiego gmachu o paruset oknach, zbudowanego przed laty jako magazyn zbożowy, przez jednego z najbogatszych podolskich obywateli p. Sobańskiego, któremu go rząd skonfiskował przed ciu laty i na obecny użytek obrócił. Zaraz za koszarami zaczyna się step, nagi i spalony, jak wszędzie tutaj. Przed kilku laty, podczas bytności poprzedniego cesarza, zasadzono tu kilkaset drzewek i nazwano to parkiem Aleksandra II, ale drzewa ani myślą rosnąć i sterczą suche, nagie, zapylone, jak upiory. Za to dalej uśmiecha się cały szereg ozdobnych willi, należących do bogatych mieszczan i wreszcie nad morzem wita nas willa hr. Langeron, obecnie własność p. Grocholskiego.

I tutaj tłum, hałas; jedni cisną się po stromych schodach do łazienek, inni do ogrodu i restauracyi. Muzyka wojskowa kaleczy przeraźliwie walce Straussa— może ze zbytku patryotycznego uczucia — podochoceni goście wtórują jej z pełnemi szklankami. Tuż obok u brzegu całe setki kąpiących się razem mężczyzn i kobiet w strojach pierwszych rodziców. Uciekajmy w przeciwną stronę, brze

giem morza, po za wille i restauracye, daleko od spacerujących i muzyki.

I tutaj naprawdę bardzo ładnie i bardzo miło. Brzeg podniesiony, pusty, gdzieniegdzie tylko kilkoma dzikiemi krzewami i chwastem polnym zarosły. Po ustępach, wyżłobionych deszczem i falami w miękkiej, czerwonej glinie, łatwo zejść na dół, na sam brzeg morza, usiany skałami i głazami, usypany żwirem z muszli i kamyczków, na które cicho napływa zalewająca je fala. Tu i owdzie ogromne odłamy skał weszły w morze i sterczą samotnie wśród wody, zielonkawą pleśnią okryte. Fantastycznie połamana biegnie w półkole linia brzegów, a na końcu jej zdala widać bielejące w górze domki niemieckiej kolonii. Cicho zupełnie. Tylko fale pienią się i z szumem uderzają o brzegi i skały, szemrząc pieśń swą odwieczną, tajemniczą; cichym wtórem towarzyszy im wiatr, poruszając łodygi burzanów i zwiędłe liście strząsając z karłowatych drzewek. Jak okiem sięgnąć, przestrzeń jednostajna, szafirowa, zdaje się poruszać miarowym oddechem. Ani ludzi na brzegu, ani łodzi na morzu; — tylko ptaków kilka siedzi na głazach nad wodą i trzepie skrzydłami, przygotowując się do dalszego lotu.

Aż żal wracać do miasta, które teraz podwójnie zdaje się monotonnem i nieznośnem ze swoim żydowskorosyjskim szwargotem o

pieniądzach i spekulacyach. Wysiadamy z doróżki koło miejskiego ogrodu obok Deribasowskiej ulicy. I znowu caféchantant, pełne piękności odeskiego półświatka, koncepta żydowskich komików przedrwiwających — wcale niedowcipnie — śmieszności i wadliwą wymowę swoich współwyznawców; wyuzdane i wcale niezabawne piosneczki w połączeniu z odpowiednią gestykulacyą, hałas, krzyk i fałszywa muzyka. Ogród, jedyny w mieście, tak się nazywa z powodu pewnej ilości nędznych akacyj, na około których leżą całe kupy śmiecia i pijani kacapi tarzają się w błocie. Jedyny skwer w mieście, zasługujący na tę nazwę, znajduje się bliżej morza, pomiędzy nowemi, wspaniałemi domami, t.z. Preobrażeńskiej ulicy, wśród których, świeża zieloność odbija bardzo ładnie.

Część miasta od morza jest najciekawszą, czy bodaj jedyną ciekawą w Odessie. Jest tam najwięcej ruchu i coś z tej żywości barw, która cechuje wszystkie miasta Południa i Wschodu. Po podwójnych szynach kolei, na dole i na moście, przechodzą nieustannie towarowe wagony i pociągi osobowe, wiozące kąpiących się na liman Dniestrowy o kilkanaście werst od miasta. Tam w największą spiekotę siedzą nieustannie na mokrym piasku setki osób, jak czarne potwory, oblepione błotem, wśród którego roi się robactwo. Przez szyny żelazne przejeżdżają wciąż wozy

ładowne ku okrętom stojącym na kotwicy; tłum różnojęzyczny zapełnia porty i prowadzące ku nim ulice. Co chwila słychać odgłos muzyki, harmonijkę lub organek, grający w traktyerze, z którego przez okna otwarte bucha gorące powietrze, przesycone wyziewami wódki i gwar pomieszany śmiechów, krzyków, śpiewów i pijanych łajań takich, jakich w innym języku nie posłyszy się z pewnością. Obok, znów szynki, przeznaczone specyalnie dla majtków obcych; na nich szyldy łamaną angielszczyzną: Liverpool, NewYork, Boston, JohnBull, a czasem brudny herb trójjedynego królestwa tuż obok namalowanej flaszy z napisem: gin — wodka. Białe bluzy z błękitnemi kołnierzykami i ceratowe czapki roją się wśród opalonych "bindiużników" i przewalających się z nogi na nogę barczystych kacapów. Słychać klątwy we wszystkich językach i śpiewy ludowe wszystkich narodów z nad brzegów Śródziemnego morza.

A o krok dalej, za szynami, całe miasto odrębne: magazynów marynarskich, warsztatów, składów; ruch handlowy wre gorączkowo, okręta wzbijają w górę maszty wysmukłe, otoczone wiązaniem żaglów i lin, na które czepiają się majtkowie.

Na jeden z tych okrętów i ja się wdrapuję po desce pochyłej; — to odpływający do Aleksandryi „Czichaczew". Do odjazdu jeszcze godzina. Hałas, ścisk, krzyk nieopisany. Pra

wdziwe piekło. Ogromne woły uwiązane w pół linami machiną, windują z brzegu w powietrze a potem na spód okrętu. Ryk ich rozpaczliwy miesza się z żałośnem beczeniem kilkuset owiec, napełniających cały środkowy pomost w dwóch zbitych masach szarych — z górnej galeryi pomocnik kapitana przypatruje się przygotowawczym manewrom przed odjazdem i ochrypłym głosem wydaje rozkazy. Majtkowie uzbrojeni w liny, z przekleństwami przeciskają się przez tłum, zalegający oba pomosty. Wszyscy się żegnają, płaczą, krzyczą do stojących na brzegu. Żandarmi odbierają pasporty, które ten i ów schował do kufrów spuszczonych na spód okrętu. Wreszcie cały gwar zagłusza świst przeraźliwej pary, która buchać zaczyna z rozpalonego komina.

Spuszczone wreszcie pomost. Chustki i kapelusze powiewają w powietrzu, oko szuka po raz ostatni tych, co zostali na brzegu. Cicho, zwolna, nie kołysząc się prawie, oddala się parowiec na środek zatoki i minąwszy tamy portowe wypływa na pełne morze. Zasłonięte dotąd masztami i nadmorskiemi budynkami, wysokie brzegi Odessy, zaczynają się odkrywać— miasto całe na pożegnanie rysuje się jak aa dłoni. Z jednej strony, za wązkiem pasmem zieleni bieleje długa linia pałaców bulwaru z czarnym, bronzowym pomnikiem ks. Richelieu pośrodku i podobnemi do siebie gmachami, pałacem ks. Worońcowa i ratu

szem na przeciwnych skrzydłach. Niżej z ogrodu wygląda drewniany, ozdobny teatrzyk i cerkiewka tuż przy morzu świeci złoceniami, z któremi igra promień południowego słońca. Bliżej na górze z niekształtnej masy domów wygląda szczyt jakiejś dzwonnicy — bodaj czy nie wieża soboru — i ustępami aż ku brzegowi schodzą gmachy i ogrody.

Zalana złotą smugą słonecznego światła, w ramach szafirowych cichego morza i pogodnego nieba, piękną staje się Odessa — na jedne chwilę tylko, bo coraz bardziej zacierają się i w mgle sinej giną jej zarysy. Za to na zachód uśmiecha się jeszcze zielonemi winnicami i białemi domkami kolonij niemieckich linia brzegów, ale i ta z każdą chwilą staje się coraz bardziej pustą i nagą, oddala się i rozpływa na końcu widnokręgu. Chorągiew z herbem i barwami państwa, wywieszona u steru w chwili wyjazdu, opuszcza się zwolna. Ląd zniknął. Jesteśmy na pełnem morzu.

Błękit dokoła, na górze, w dole, wszędzie. Zwierciadło morza podnosi się zlekka, tu i owdzie poprzecinane wijącemi się kapryśnie wstęgami srebrzystej iskrzącej się, jak puch lekkiej piany. Monotonnie, półgłosem szemrzą fale, obijając się o boki okrętu i rozpryskują w około snopy całe perlących się kropel. Szeroka smuga biała otacza okręt wieńcem z brylantowych puchów, a z tyłu długi

pas jasny, zielonkawy, perłowemi odbłyskami świecący na modrej przestrzeni, oznacza miejsce, przez które przeszły żelazne koła parowca.

II.

Środki komunikacyjne w Rosyi w porównaniu z innemi krajami. — Okręt i majtkowie. — Król z Ivetot. — Towarzysze podróży. — Rozmowa o Konstantynopolu. — Wieczór na morzu. — Początek Bosforu i jego wrażenie. — Cieśnina — Podniesienie kurtyny. Buyukdere i jego okolice. — Góra olbrzyma. — Terapia. — Beykoz i sąsiednie wioski azyatyckie. — Zatoka. — Kalender i JeniKiei. — BaltaLimani. — Zamek Mahometa II. — AnadoliHissar i warownia Bajazeta. — Strumienie niebiańskie i Słodkie wody azyatyckie. — Kandili i Vanikiei. Bebek. — Osada Arnautów. — Czengielkiei i Ortakiei. — Widok Konstantynopola. — Pałace sułtańskie: Beylerbey, Czivagan, DolmaBageze, Jildizkiosk. — Cyrkuły nadbrzeżne — Stambuł.— Pałace i meczety.— Galata, Vera, Skutari. — Trzy kierunki Bosforu.— Wrażenie Konstantynopola.

Podróżny, któryby chciał sądzić Rosyę z dworców kolei żelaznych, wagonów i parowców, musiałby ją postawić na czele państw cywilizowanych całego świata. Wiadomo, że na wielu liniach kolejowych rosyjskich, druga klasa urządzona jest wygodniej, niż wszędzie za granicą pierwsza, co zaś do parowców, to miałem sposobność przez pięć dni robić smutne porównacze uwagi, płynąc z

Buszczuka do Pesztu, nad różnicą eleganckiego wytwornego „ Aleksandra", który mnie przywiózł do Warny, z trzema austryackiemi statkami, rozmaitej wielkości, ale jednakowo brudnych, drogich i zabójczo dla podróżnego niewygodnych, na które kolejno musiałem się na Dunaju przesiadać.

I nasz „Czichaczew" urządzony jest bardzo porządnie i wygodnie: w kajutach mogących pomieścić po cztery osoby, na dole i w górze,—doskonałe, wklęsłe łóżka z pościelą świeżą, pachnącą, jak w zamożnym dworze obywatelskim. Duszno prawda trochę, właściwie trzebaby powiedzieć bardzo, bo pomimo otworzonych szyb i wentylatorów, chwilami nieprzyzwyczajonemu do tutejszych upałów i okrętowej zaduchy, aż nie dobrze się robi. Na górze za to, na pomoście przeznaczonym dla podróżnych, jest trochę wiatru, a od słońca palącego zabezpiecza olbrzymie, rozpięte w kwadrat płótno. Cały okręt widać z góry, jak na dłoni. Naprzeciwko, na galery i służbowej, jeden z elewów marynarskich, stoi na straży i wydaje majtkom rozkazy. Aż przyjemnie patrzyć, jak dwóch z nich wspina się w powietrze po drabinkach ze sznurów, lekko i szybko, jak kotki młode i w mgnieniu oka, cicho zwinnie, skręca w niewielką pytkę żagiel ogromny i linami przywiązuje go do środkowego masztu. Nie zdarzyło mi się nigdy widzieć żołnierzy, nawet austryackich i

niemieckich, spełniających obroty swe tak swobodnie, z taką precyzyą i zwinnością, jak to robią ci majtkowie kupieckiego statku. Wśród tłoczących się podróżnych, pomiędzy kołem maszyny a parowym kotłem, prześlizgują się, jak duchy bezcielesne i w jednej chwili znikli.— Okulary trzeba wkładać, żeby ich dojrzeć gdzieś, u szczytu masztu, który zdaje się zginąć w chmurach.

Na dolnym pomoście pusto. Tylko owce odzywają się czasem żałośnem beczeniem i z otwartego dna okrętu dolatuje ryk wołów, uwiązanych u żłobów pod strażą kilku tureckich pastuchów. Parę żydków i tatarów siedzi na ziemi podgiąwszy nogi i szwargocze z cicha. W dalszej części pomostu, przez otwartą klapę drewnianą widać obozujących na dole podróżnych trzeciej klasy, którzy w malowniczym nieładzie porozkładali na ziemi swoje rupiecie, poduszki, dywaniki, węzełki. Jedni odpoczywają leniwie, inni z rozstawionych dokoła garnuszków wydostają zapasy podróżne.

Ale oto i na nas dzwonią — trzeba schodzić na obiad. Jedzenie, objęte w zapłacie za bilet, doskonałe i obfite, ostatni warunek bardzo ważny na morzu, gdzie z wyjątkiem chyba podczas choroby morskiej, ma się zawsze niezwyczajny apetyt. Na pierwszem miejscu siedzi dama, polka z Czerniowie, od lat trzydziestu w Konstantynopolu osiadła — dalej kilku kup

ców greckich, pomocnicy kapitana i doktór, a naprzeciwko, jako gospodarz, sam kapitan. Nie bez uszanowania spozieram na tego samowolnego pana okrętu, mającego i nad nami na czas podróży wedle prawa i z samej natury rzeczy, nieograniczoną władzę. Władca nasz jednak jest prawdziwym królem z Ivetot. Podczas obiadu, z podziwienia godną szybkością wypróżnia odmieniające się butelki a zresztą mało go widać przez dzień cały. zdaje się bowiem naśladować i w tem swój pierwowzór:

"De levant tard, se couchant tôt".

Z niekrępującą się w niczem ciekawością — zwykłą cechą wschodu i południa — moi towarzysze spieszą dowiedzieć się o celu i powodach mojej podróży i z wykrzyknikami podziwienia, nie bez pewnej nieufności przyjmują odpowiedź. Jakto! Jechać do Konstantynopola bez interesu, tylko dla widzenia miasta i Bosforu? Ale cóż tam jest do widzenia? Miasto brudne i stare, uliczki kręte, wązkie i strome, aż konie ustają. Żadnych teatrów ani nawet porządnego caféchantant niema; magazyny liche, kawiarnie nędzne, domy staroświeckie, ani komfortu, ani elegancji wielkomiejskiej, ani fabryk żadnych! Nawet surduty mało kto nosi a karety i tramwaje od niedawna dopiero zaprowadzono. Co innego Odessa! To dopiero miasto, do którego nie żal kilka dni jechać — ale czyż można porównać jej ulice szerokie,

eleganckie, jej domy podobne do siebie i je dnakowo wspaniałe do zapleśniałego tureckiego miasta! A Bosfor? Kawał morza i to pustego. Port odeski cały zabudowany, to przynajmniej jest na co popatrzeć!

Kochani panowie, nie jadę po to, żeby patrzeć na ulice wyciągnięte pod sznur i postępy inżynieryi portowej. Duszno mi się zrobiło wśród surdutów angielskich i rembrantowskich kapeluszów, w jednostajnie szarej, monotonnej, konwencyonalnej atmosferze naszego cywilizowanego świata, nad którym słońce nawet rzadko poczciwie zaświeci. Chciałem na chwilę wyrwać się, zapomnieć, puścić wodze wyobraźni, skąpać się w potokach świateł i barw gorących, do których mi od dawna było tęskno, odżyć życiem od codziennego odmiennem, wśród jaskrawych łachmanów i kapryśnie wijących się zaułków wschodniego miasta. I dobrze zrobiłem, jak widzę, żem się pospieszył, bo za kilka lat mogłoby mnie spotkać to samo co we Włoszech; znalazłbym stare ulice zburzone dla otworzenia nowych linij tramwaju, jak w Rzymie kominy fabryczne i eleganckie bulwary nad Bosforem, jak na VillaReale w Neapolu, lud przebrany w surduty i od święta tylko robiący dla anglików maskaradę z dawnych strojów narodowych za dobrą zapłatę, jak w Sorrento i Castellamare.

Zostawiam przy czarnej kawie moich towa

rzyszów podróży, ruszających ramionami i powracam na pokład. Słońce zachodzi. Obłok różowy na końcu widnokręgu zaczyna rosnąć, staje się coraz bardziej jaskrawym i promiennym i zwolna nieznacznie opalową falą owija czerwoną tarczę słoneczną. Na około w półkole strzelają jeszcze promienie światła i ogromna smuga złocista, coraz bledsza im się wyżej podnosi, zalewa połowę nieba. Na przeciwnym jego skraju kilka chmurek nieruchomych, czarnych, ostro zarysowanych, zawisło w kształtach dziwnych, fantastycznych: jedna zdaje się statkiem powietrznym, z rozpietemi żaglami płynącym naprzód, w przestrzeń, — inne podobne do olbrzymich ryb i potworów morskich; takie może zamieszkiwały tutaj i na całej głębi zalewajacego Sarmacyę morza przed wiekami, w chwili potopu.

Wietrzyk lekki, przewiewający w ciągu dnia ustał zupełnie. Spokojnie, nie kołysząc się, przesuwa się parowiec po gładkiej szybie wody. Zaledwie dojrzeć można nieznaczne poruszenie fal; po ich lśniących grzbietach prześlizgują się zwinnie delfiny i dokoła statku wyprawiają wesołe gonitwy. Morze przybrało srebrnopopielatą barwę z liljowemi odcieniami w dali;—białawe, wilgotne opony, unoszą się nad niem, otulając je do pół zwojami lekkiej mgły wieczornej. Powoli nad ciemniejącym widnokręgiem, noc rozściąga płaszcz swój posępny, iskrzący się gwiazdami.

Drugą noc na okręcie przepędziłem bezsennie. Czy można zasnąć, kiedy o wschodzie słońca ma się zobaczyć najpiękniejszy widok na świecie? Nad ranem tylko, ukołysany łagodnym, monotonnym ruchem okrętu, zadrzymałem na chwilę i wraz z dniem obudziło mnie dopiero krzątanie się służby okrętowej na pokładzie. Pośpieszyłem na galeryę. Dzień zaczynał się robić. Światło mdłe i blade zalewało widnokrąg niepewnym blaskiem. Na porcelanowoniebieskiem tle nieba, odbijał jaskrawo na wschodzie wielki obłok pomarańczowy, otoczony różanozłotawym rąbkiem. Ostry, świeży wiatr poranny, rozbijał gwałtownie fale spienione, nad niemi unosiły się w górę mgły białe, rozpływając się zwolna w powietrzu.

Statek płynie pomiędzy dwoma podniesionemi brzegami, których zarysy miękkie, łagodne, falującą zlekka liniją, przedłużają się, jak okiem sięgnąć. Stromo schodzące na dół stoki pagórków, spalonych i nagich, okrywa gdzie niegdzie tylko garść krzaków i czasem u szczytu widać kilka rzędem idących srebrzystych drzewek oliwnych. Z jednej i z drugiej strony, wszystko zdaje się puste i zamarłe. Krajobraz, przeznaczony przez przyrodę na to, żeby się uśmiechał rozkosznie w wieńcach z zieleni i kwiecia, wygląda ponuro, jak po pożarze, tak samo prawie, jak dzikie wybrzeża Bułgaryi. Na prawo tuż nad

wodą, sterczy biała wieża morskiej latarni i skał kilka ogromnych wchodzi w morze. Wyżej wielka szara masa kamieni, wieńczy szczyt przylądka — jakaś stara warownia, rozsypująca się w gruzy. Naprzeciw wyższa od innych góra olbrzymiemi głazami podparta — u stóp jej bieleje wesoło wioska duża, a wysmukły minaret, przesyła mi pierwsze pozdrowienie Wschodu. Wśród szczelin górskich, tu i owdzie, trochę lichych domostw się kryje, rozsypujące się resztki ruin, opustoszały klasztór albo warownia.

Bosfor jest tu jeszcze bardzo szeroki, nieledwie półokrągły jak zatoka. Z tyłu widać nieskończoną, ciemną przestrzeń Czarnego morza. Powoli brzegi zbliżają się ku sobie tworząc dwa przeciwległe przylądki, między któremi wązki tylko stosunkowo przesmyk pozostał dla przejścia okrętów. To — brama północna Bosforu i pierwszy klucz do Konstantynopola, miejsce długich zaciętych walk pomiędzy bizantyjskimi grekami a barbarzyńcami z północy, niemniej jak pomiędzy rywalizującymi kupcami z Wenecyi i Genui. Pozostały jeszcze mury dwóch zamków obronnych genueńskich na przeciwnych brzegach, między któremi rozciągano łańcuchy żelazne dla przecięcia komunikacyi.

I tu już zaczyna się ta podróż po zaczarowanym, fantastycznie pięknym świecie, mająca trwać przez dwie z górą godziny i u stam

bulskiego mostu dopiero, przy Galacie się skończyć. Charakterystyczną cechą Bosforu jest zwolna powiększająca się skala piękności, jakby dla przyzwyczajenia oczu do tego nadmiaru bogactw, do tej orgii cudów, jaka się ma w końcu przed niemi roztoczyć. Zdaje się co chwila: to już najpiękniejsze! jedno mgnienie oka — i już nowe wrażenie zatarło tamte i obraz czarujący przed chwilą, zbladł w obec innego, olśniewającego nieskończenie większym urokiem.

Okręt minąwszy powoli ciaśninę zakręca się niespodzianie i naraz z obu stron roztacza się scenerya zupełnie od tej odmienna, jaką nas tak smętnie przywitały zewnętrzne brzegi Bosforu. Po obu stronach, biegną nad morzem jedne za drugiemi białe domki rybackie, wille zasłonięte drzewami, wioski wesołe z piętrzącemi się budynkami, wiążąc się między sobą zielonemi sznurami gajów i ogrodów. Po górach rozsypane ruiny i forteczki, strzelają w niebo zębiastemi bastyonami; poważne, surowe linie zamku RumiliKawak rysują się w powietrzu—a naprzeciw, na cyplu wysokim, niewielka warownia turecka zajmuje miejsce kilku sławnych świątyń greckich, zwłaszcza wzniesionej przez Chalcedończyków i czczonej przez starożytnych żeglarzy świątyni Zeusa, "władcy wiatrów przychylnych". Na jej gruzach cesarz Justynian poświęcił Archaniołowi Michałowi

kościół, z którego również nie pozostało nawet śladów. Dalej, na innym znów przylądku, czcili żeglarze Afrodytę mającą tu swój przybytek. U stóp zatoki, okrążającej przylądek, widać dużą wioskę Sarii"ar, otoczoną czarnemi gajami cmentarnych cyprysów, i obok, bliżej inną wieś JeniMahalle, przy forteczce, naprzeciw której, na azyatyckim brzegu, u stóp góry Olbrzyma leży drugi mniejszy zameczek. Wszystko to śmieje się, lśni kolorami jaskrawemi wesoło i żywo na ciemnem tle bujnej zieleni, nęci i bawi oko, ale na krótką chwilę tylko. Uwagę całą pochłania biały obłok, jak prześcieradło zasłaniający przed nami głąb zatoki? Co za tem będzie? Jakie cuda w mgle tej się kryją? Ale darmo wzrok wytężam — dostrzedz nic nie można — tylko punkcik złoty, lśniący wśród mgły, skupia promienie słoneczne — zapewne szkło latarni morskiej u przeciwnego brzegu, albo złoty półksiężyc najbliższego minaretu.

Nad białym obłokiem tworzy się inny, różowy. Zdaje się jakby naprzeciw podnoszące go się słońca, zapalała się druga jutrzenka wśród mgły dalekiej i fal sinawych Bosforu. Opale i turkusy w złoto oprawne, kapryśną, łamiącą się tęczą, opasują ten zamknięty koniec widnokręgu, jak podwoje z drogich kamieni, prowadzące do zaczarowanego zamku wróżki. Czy to złudzenie? Ziaje się jakby coś zaczynało majaczyć w dali wśród perli

stych rąbków mgły, jakby zasłona stawała się coraz rzadszą i bardziej przezroczystą, jakby po za nią przebijały się coraz wyraźniej jakieś kształty, z których wyobraźnia rozpalona oczekiwaniem, chciałaby tworzyć świetne gmachy, kopuły, minarety, ogrody nadmorskie... I nagle...

Nagle wysuwający się niespodzianie nowy przylądek, zasłania przed oczyma cudowny obraz, czy doprawdy ujrzany na mgnienie oka, czy tylko wymarzony — już nie wiem. Wchodzimy znów w wązki przesmyk i przez długą chwilę tuż koło okrętu, wyciągają do nas objęcia zielone, uśmiechnięte brzegi. Chciałoby się przekląć przeszkodę, choć ładna i wdzięczna — ale darmo — okręt zwalnia biegu, przez kilkanaście minut nic nie widać, prócz pagórków, zarosłych laurem i morwami. I znów niespodzianie, jak w teatrze, kurtyna się podnosi, brzegi rozbiegają się szybko w przeciwne strony. Olbrzymia przestrzeń wodna, rozściela się przed nami w zamknięte prawie koło; — na jego krawędziach z trzech stron równocześnie okrążają nas góry wyniosłe, pokryte nieprzebytemi lasami dębów, pinij, bukszpanów czarną smugą wijących się po wierzchołkach. Po pustem przed chwilą morzu, krzyżują się niezliczone łodzie i statki małe, wiatr dmucha w białe żagle, rozsypane po wodzie, jak listki srebrnej topoli, schylonej nad stawem wiejskim; zdala dola

tuje echo miejskiego gwaru i nuta pieśni, roznosi się szeroko z pomiędzy łódek i jak one ślizga się i chowa wśród fali. Na prawo, w amfiteatr piętrzy się miasto ogromne, domy wspinają się nad domami, ogrody wiszą nad płaskiemi dachami, białe minarety wzbijają się w niebo, lekkie i dumne, jak pal na królująca w arabskiej oazie. Wyżej jeszcze widać szerokie łany zielone na stoku góry, wśród szumiących gajów... i znowu miasto, i znowu ogrody, pałace, wille, marmurowemi tarasami kąpiące się w morzu i tak dalej bez końca, aż wreszcie przed nami w głębi niewyraźne tylko szarzeją zarysy, owiane sinawym obłokiem.

Byłem olśniony. Spełnił się więc sen mój długoletni i spełnił się piękniejszy o wiele, niż marzyłem. Widzę więc przed sobą stol cę świata, królowę mórz i lądów, pełną blasków i czaru — próbuję wyszukać kopułę świętej Zofii, ogrody seraju, las cmentarza w Skutari...

„Ależ to nie Konstantynopol, do Konstantynopola jeszcze półtorej godziny podróży. To dopiero Buyukdere, pierwsze z czternastu miast, tworzących łańcuch nieprzerwany aż do samego Konstantynopola na europejskim brzegu. Jesteśmy tylko w początku otwartego, pięknego Bosforu!"

Więc cóż będzie dalej? W głowie zaczyna się kręcić, zdaje mi się, że to sen czy też

jakaś fantastyczna baśń. arabska. Jest to naprawdę jeden z najcudowniejszych punktów Bosforu—a niespodzianie, teatralny efekt, z jakim się zjawia, potęguje pierwsze wrażenie, podnosi je nad to, jakie na oku oswojonem z pięknościami, robi ukazanie się Złotego Rogu pomiędzy Skutari a Galatą. Ogrom rano, w jakie ujętym jest obraz, nadaje mu coś magicznego. W obec tej nieskończoności punktów oparcia dla wzroku i widoków różnorodnych, na które zwykły widnokrąg ludzkiego oka zdaje się żeby nie wystarczył, ma się wrażenie, że się jest w świecie jakimś innym, szerszym, olbrzymim, że się żegluje w środku ogromnego oceanu, którego wszystkie brzegi cudem jakimś są widoczne.

Buyukdere ogromne, bogate, ze wspaniałym pałacem letnim rosyjskiej ambasady na pierwszym planie, jest tylko drobną cząsteczką panoramy, której całość co prawda zaledwie z pomocą dobrej lunety da się ogarnąć. Dalej na około niewielkiego zagięcia linij brzegów wewnątrz lądu, ciśnie się ładna wioseczka KefeliKiei otoczona letniemi willami mieszczan stołecznych; z tyłu otwiera się ogromna dolina okryta ukwieconemi łąkami, przez które droga prowadzi do olbrzymiego wodociągu cesarza Valensa i do Belgradzkiego lasu, w którym do dnia dzisiejszego jeszcze gnieżdżą się roje rozbójników. W tej okolicy obozowała armia pierwszych krzyżowców —i jeden

z ogromnych platanów, rosnących w dolinie, zachował dotąd nazwę Godfryda de Bouillon. Dalej znowu wioski i miasteczko, całe schowane w gajach i winnicach — to Terapia, rozrzucona szeroko u podnóża pagórka, lśni zdala wspaniałemi pałacami ambasad, zbytkownym kioskiem sułtańskim, eleganckiemi hotelami i kawiarniami, do których zjeżdża się wielki świat stolicy, i mnóstwem willi cienistych na stoku góry. Dalej jeszcze giną w liliowem pólświetle zatoki Kalender, IndzirKiei, Sultanieh, Kieni Kiei, których kapryśne kontury i niewyraźne pałace zlewają się w jakąś mgłę niepewną. Bliżej nas na azyatyckim brzegu wysoko wzbija się imponująca góra Olbrzyma, największa na Bosforze i wśród mirtów i platanów ciągną się w nieskończoność nad morzem wille różnobarwne, cmentarze pełne cyprysów, wioski otoczono lasem masztów i łodzi.

I odtąd już jednym łańcuchem piękności, otacza nas Bosfor bardzo szeroki, wijący się kapryśnie, jak mały strumień — i przy każdym zakręcie odkrywający nowe niespodzianki, nowe cuda. W górze unoszą się miękkie, delikatnie zaokrąglone fale niezbyt wysokich pagórków, zdających się kołysać rozkosznie w objęciach przejrzystego lazuru — nad morzem jak kwiaty na łące rozsiane domy i wille, jedne białe jak pierwiosnki, inne jak bławatki błękitne, inne jeszcze czerwieniące się jak poi

ne goździki. Miasteczka i wioski pokazują się na chwilę i nikną w cieniu gajów i pagórków a na ich miejsce inne znów przemykają jak błyskawica. Nie sposób oka zatrzymać na czemkolwiek — ledwo przez chwilę widziałeś jeden krajobraz, już z przeciwnej strony coś innego cię nęci — trzeba nieustannie głowę obracać w koło, bo wszędzie po bokach, z tyłu, na przodzie, przesuwają się obrazy cudowne, jak fantastyczne widzenia i jak one, rozpływają się szybko w przestrzeni.

Oto na azyatyckim brzegu, zaokrąglonym szeroko i ustępami podnoszącym się do góry jak najwspanialszy z amfiteatrów, pełny ogrodów, portów i zatok, przy jednej z tych zatok, większej i piękniejszej od innych, kryje się wśród odwiecznych platanów i orzechów Beykoz, białe, schludne miasteczko, z lśniącym w słońcu, wysokim minaretem na meczecie; przy sąsiedniej zatoce, bujne gaje otaczają Sultanieh, a dalej jeszcze zielenieją szerokie ogrody "wioski fig," Indżirkiei. Naprzeciwko, zwracając się ku Europie, oko pada na zawieszone w powietrzu balkony i rozkoszne ogrody sułtańskiego kiosku, pod którym rysuje się wdzięczna linia zatoki Kalender, zdającej się ogrodową sadzawką, otoczoną klombami drzew cieplarnianych. Dalej na szczycie kamienistego półwyspu miasteczko chrześciańskie Jenikiei i niżej grecka osada Isthenia, otacza brzeg kolorowemi domkami

i kawiarniami, wchodzącemi na wodę, na drewnianych palach, jak łazienki.

Bosfor zwęża się tutaj i przez jakiś czas płynie równo przed siebie. Na prawo, nad strumieniem spływającym do portu z wazkiej doliny pomiędzy górami, jaśnieje żywerai barwami wesoła, malownicza wioska BaltaLimani; na około niej roje letnich mieszkań i pałacyków, wśród których odróżnia się ogromny, wspaniały gmach willi ReszydaPaszy. Przy sąsiedniej zatoce czernieją posępnie wielkie cyprysy muzułmańskiego cmentarza i meczet samotny przedziera się smukłym minaretem wśród gęstwiny, a dalej znów pokazują mi ukryty wśród ogrodów palac FuadaPaszy. I znowu ogrody za ogrodami w górze : na dole wioski rybackie i chaty ogrodników, a wreszcie wśród ogromnego cmentarza, w którym widać głazy wielkie bielejące wśród ciemnej zieleni, na skalistym pagórku zamek wspaniały Mahometa II, RumiliHissar, imponuje trzema wielkiemi, okrągłemi wieżami z głazów olbrzymich jak w murach Cyklopów. Mniejsze wieże na pół zniszczone, otaczają je do koła a zębiaste mury schodzą ustępami aż na dół ku morzu, obwinięte dzikiem winem i bluszczem który dziwacznemi zwojami wiesza się w koło nich i ciągnie obok po ziemi. To ostatni odpoczynek w powolnem zbliżaniu się panowania tureckiego — ku stolicy Wschodu. W rok po zbu

dowaniu zamku, zwycięzki Mahomet wkraczał konno do bazyliki Ś. Zofii.

Naprzeciw,—AnadoliHissar malowniczemi domkami i winnicami okrywa pochyłość pagórka, na którego wierzchołku wznoszą się wyniosłe wieże warowni Bajazeta, zabudowanej w okrągły prawie pięciokąt i odpowiadającej zamkowi Mahometa po tamtej stronie. Tuż obok wśród cienistej doliny, kryształowe strumienie spływają ku morzu; jeden — z dwóch "niebiańskiemi" zwanych — niedaleko drugi, mniejszy, toczy szybko jasne swoje wody, przez które widać mosty rzucone w półkole. Przy ujściu strumienia, wśród ogrodu czerwonego od róż rozkwitłych tuli się lubieżnie najpiękniejszy z kiosków sułtańskich, wzniesiony przez matkę AbdulMedżyda, czarujący zdala nieporównaną delikatnością rzeźb filigranowych, fantastycznych koronek z szarego marmuru, bogactwem dziwnych ozdób i rozpieszczonej ornamentacyi. Za nim, pomiędzy „niebiańskiemi" strumieniami, rozciąga się rozkoszna łąka Słodkich wód azyatyckich, ocieniona ogromnemi platanami i dębami miejsce spacerów eleganckiego tureckiego świata, pełne co piątku dam na pół zakwefionych, otoczonych eunuchami i niewolnicami czarnemi. Jeden z tych zakątków cudownych, których po brzegach Besforu jest tak wiele, gdzie chciałoby się o wreście świata zapomnieć i wśród

drzew i kwiatów na zawsze pozostać w półsennym zachwycie i marzeniu.

Ale już nowe widoki go zakryły, już na wysokim pagórku widać wieżę, z której straż daje sygnał pożarów i nieskończonym, różnobarwnym łańcuchem domków i letnich pałaców przeplatanych zieloną gęstwina i kwiatami Kandili, obwija brzegi i wspina się na górę, łącząc się nad morzem z równie długą i ludną wsią VaniKiei, za którą przegląda się w wodzie gmach koszar Kulleli,—olbrzymi, podłużny czworobok, wązką stroną zwrócony ku morzu. W głębi na pagórku z pomiędzy gęstych klombów drzew wygląda wieża kiosku, w którym Wielki Soliman przez kilka lat się ukrywał przed wstąpieniem na tron. Z przeciwnej, europejskiej strony tymczasem, minął już Bebek, śliczne, napół europejskie miasteczko, całe w willach i ogrodach, częścią okalających półksiężycem wielką zatokę, częścią ukrywających się w głębi zielonej doliny, wciśniętej pomiędzy dwa pagórki. Zdaleka jeszcze widać szczyty minaretów pięknego staroświeckiego meczetu i kiosk, w którym niegdyś sułtanowie dawali tajne posłuchania posłom europejskim. Obok szeroko rozsiadła ArnautKiri, stara osada albańczyków sprowadzonych tu przez jednego z sułtanów i śliczna KuruCzeczme, przy porcie pełnym żaglów ślizgających się nad brzegami jak białe motyle w powietrzu. Dalej wreszcie, naprzeciw azyatyckiej

wioski CzengielKiei szerokiem pasmem rozsypanej u brzegów, dokoła wspaniałego meczetu o kilku minaretach, mieni się tęczą barw i tonów żywych ogromna masa gmachów, zajmujących cały stok góry aż nad brzeg morski — przepyszny, okrągły meczet, cały biały, cały w koronkach i dziwnie rzeźbionych arkadach, błyszczy się w słońcu swemi marmurami i kopułą metalową. Opodal szereg potężnych gmachów nad samym brzegiem, połączony galeryami, tworzy jeden z największych pałaców Konstantynopola, własność byłego khedywa Izmaela. To OrtaKiei, najpierwsze z właściwych przedmieść stołecznych, pełne europejczyków, bankierów greckich i ormiańskich, handlu i ruchu,

„A teraz opisuj, szaleńcze!" chciałoby się zawołać z Edmundem de Amicis, który jak nikt umiał odczuć piękności Bosforu i Konstantynopola. Dosięgamy już ostatniego szczebla w podnoszącej się wciąż skali cudów. Drzwi, zaledwie uchylone dotąd, otwarły się nagle na roścież. Konstantynopol przed nami.

Pomiędzy CzengielKiei a OrtaKiei Bosfor po raz ostatni robi niespodzianie gwałtowny zwrot na prawo — brzeg europejski odbiega szybko na bok, zaokrąglając się w półkole i zdala, z po za rozsuniętego obłoku, wychyla się zielony półwysep ujęty w lazurowe ramy jasną wstęgą Złotego Rogu od strony Europy, ogromną szybą morza Marmo

ra — od Azyi. To — koniec widnokręgu. Po obu stronach — jak boczne ołtarze i posągi, wśród których środkiem kościoła idzie się do wielkiego ołtarza, — rozsypało się na europejskim i azyatyckim brzegu miasto, czy raczej szereg kilkunastu miast odrębnych, z jakich się składa Konstantynopol. W dwa wieńce kwieciste splatają się wybrzeża. Wspaniałe pałace sułtańskie z marmurowemi tarasami nurzającemi się w wodzie; kioski o kapryśnych kształtach, ukryte tajemniczo w gajach mirtów i pomarańcz, rozkoszne jak miłośne westchnienie odaliski; meczety o kopułach cisnących się jedne przy drugich, okrążone arkadami, po nad które wzbijają się u rogów strzeliste minarety i złocą w słońcu porannem półksiężyce; cmentarze, z czarnemi masami cyprysów, zdających się posępnie szumieć żałobne pieśni; ogrody porozwieszane po górach jak wielkie kosze zieleni i kwiatów.

Najbliżej nas na azyatyckim brzegu wielki sułtański pałac Beylerbey,— w którym następca kalifów zwykł przyjmować królewskich gości, zjeżdżających do jego stolicy,— zatrzymuje oko na chwilę ogromem i olśniewającą białością ciężkich swoich murów; zdala po nad nim i po nad sąsiedniemi wyżynami, panuje zielony szczyt góry Bulgurlu. Naprzeciw, ukośnie troche bieleje regularny, prosty, długi CziraganSerai, zimowa rezydencya sułtanów —

za nim wśród ogrodów rozkosznych, przygląda się w morzu ulubiony pałac AbdulAzisa, DolmáBageze, cały w najcudowniejszych arabeskach, lekki jak puchy przez wiatr unoszone w powietrzu, — obok pieścidełko kobiece, klejnot tureckiego odrodzenia podług maurytańskich wzorów, kwadratowy meczet sułtański Valide, — dalej długie warsztaty nadmorskie ludnych części miasta Fundukly i Tophane, olbrzymie parki sułtańskie, wśród których kryje się od świata obecna rezydencya AbdalHamida, Jildizkiosk; — ludny natłoczony domami Beszik Tasz, ogromny turecki cyrkuł, nad którym górują koszary, niezwykłej wielkości, wspaniałe, jak rezydencye cesarskie. Wreszcie po obu stronach Stambułu, wyciągają ku sobie dłonie Skutari i Pera.

I tu już naprawdę nie wystarcza pióro, żeby oddać — nie już magiczny urok, ale tylko zewnętrzne zarysu obrazu. Wyobraźmy sobie ogromną masę zieleni, z której tu i owdzie strzelają w górę minarety i gmachów ogromnych szczyty— to Stambuł. Przed nami ogrody seraju, otoczone niskim murem wkoło półwyspu nad brzegiem. Z pomiędzy pomarańcz i mirtów wyglądają starożytne pałace, łaźnie, kioski, samotne wewnętrznych dziedzińców bramy. Wyżej, na opalowem tle nieba błyszczy siedm minaretów meczetu Achmeda, olbrzymia kopuła św. Zofii odbija swą czarną masą

od lekkiej białej dżanyi sułtanki Valide; potężny gmach Sulejmanyi z dziesięciu kopułami u dachu i sześciu minaretami, a nad nim lekkie, dziwne minarety meczetu Selima i ogromna, ciężka, biała wieża seraskieratu, panująca zarówno nad brzegami Europy i Azyi. Na prawo, przy moście las nieprzejrzany masztów i kominów okrętowych ciśnie się dokoła Galaty i zakrywa ją całą — tylko potężna wieża genueńska odbija wśród otaczających ją natłoczonych domów, a wyżej Pera, rozrzucona szeroko, wieńczy szczyty góry. Na lewo tysiącem kolorów zdobi się Skutari, schodzące ku morzu stokami góry, której wierzchołek czarny cały od cyprysów ogromnych, lasem gestym, potężnym, smętnym okrywających główny cmentarz Konstantynopola, największy w muzułmańskim świecie. W środku w tych kierunkach rozlewają się szafirowe wstęgi wody: jedna najwęższa przepływa pod kilkoma mostami pomiędzy Stambułem a europejskim brzegiem i idzie zginąć o kilka ml w głębi lądu, wśród cienistych gajów Kiahatblane; druga tonie w bezbrzeżnym odmęcie morza Marmara, zamykającego obraz tłem lazurowem; trzecia ta, której fale okręt nasz tu przyniosły wije się kapryśnie w dal, ku północy, wśród kwiecistych brzegów, uśmiechniętych rozkosznie, miękkich, promiennych.

Z piany morskiej i srebrnej mgły porannej wyjrzało na świat najpiękniejsze z miast —

modre fale morza kołysały je do snu przed chwilą, teraz schyliły mu się do stóp, owiły je mokremi zwojami i szemrzą cicho u podnóża marmurowych tarasów i ogrodów różami pachnących. Niebo rozkochane pożyczyło u tęczy pereł i opalów, żeby wieńcami różanemi przystroić swą królowę; słońce kąpie ją w powodzi złota i deszczem promieni oblewa jej księżyce. Jak promień z nieba, przypadkiem zabłąkany na ziemię, — jak uśmiech bogów, nieśmiertelnie pogodny i piękny, — jak widziadło senne, cudownemi blaskami ubrane przez rozigraną wyobraźnię młodzieńczą — taką cię ujrzałem, królowo dwóch mórz i dwóch lądów, i taką pozostaniesz na zawsze w mej pamięci...

III.

Konstantynopol z lotu ptaka.

To, co się widzi w pierwszej chwili po przyjeździe do Konstantynopola, to jeszcze nie Konstantynopol prawdziwy ale licha karykatura Europy na tle wschodnich brudów i nieładu — Galata i Pera. Wśród niezliczonego mnóstwa statków, bark i łodzi, — kaik, zdający się co chwila zaczepiać i przewracać, dobija szczęśliwie do wielkiej platformy przed czarnym, niewypowiedzianie brudnym i cuchnącym budynkiem celnej komory. Tu się daje bakczysze pewnej ilości mniej lub więcej obszarpanych urzędników i posługaczy, jeśli się ma kontrabandę, a jeśli się jej nie ma... płacić trzeba tak samo. Potem z hotelowym dragomanem i tragarzem tureckim niosącym rzeczy, wspinamy się pod górę bardzo wązką, stromą i krętą uliczką pełną śmiecia i błota, między dwoma rzędami wysokich domów, bardzo także wązkich, z zakratowanemi oknami i rozwieszoną, na kratach i dachach płaskich, suszącą się bielizną. Dosięgamy wreście poprzecznej ulicy nie wiele

szerszej, ale pełnej ruchu i gwaru. Dragoman z pewną dumą powiada mi, że to jest Wielka ulica Pery. Mój Boże! Wielka ulica, na której przed przejeżdżającym stępo powozem, przechodnie muszą się usuwać wskakując w otwarte drzwi sklepów i domów.

„C'est un petit coin d'Europe," mówi mi z uśmiechem zadowolenia mój gospodarz o swoim eleganckim hoteliku de la Paix, położonym naprawdę w najbardziej hałaśliwym punkcie z całej Pery. W istocie „mały zakątek Europy" tworzy jedną z tych kosmopolitycznych mozaik, w jaką się wszędzie na Wschodzie grupują europejczycy. Na około gospodarzy, poczciwych mieszczuchów z Pikardyj, uwija się lokaj maronita, chłopak albańczvk i służąca maltanka; przez okienko z jadalnego pokoju widać białą czapkę kucharza Ormianina a na dole czeka na ranie grek, dragoman hotelowy. Przy śniadaniu towarzyszy mi włoch ze Smyrny, żyd austryacki osiadły w Kairze i anglik, urodzony w Ameryce a wychowany w Indyach i nieznający ojczyzny. Wszystko mówi między sobą hałaśliwym żargonem, w którym miesza się dziesięć języków Europy i Azyi a żadnego nie ma dosyć", żeby go można było zrozumieć. Z ulicy dolatuje ten sam gwar różnojęzyczny i odgłos kaskadowej piosneczki. "Vous savez, możesz pan u mnie mieszkać miesiąc i nie zauważyć, że jesteś w Konstantynopolu!"

Na szczęście, Konstantynopol niedaleko.

O dwa kroki od hotelu siadamy do wagonu; w minutę zjeżdżamy do Galaty. I znowu kilka kroków — i oto przed nami Wschód, w całej swej jaskrawej świetności. Jest to most ogromny, drewniany, szeroki jak rynek, pomiędzy Galatą a Stambułem. W dole płyną cicho wody Złotego Rogu. Po bokach, podwójnym rzędem ciągną się wielkie łazienki z kolorowemi kopułkami, boczne pomosty, przystanie dla statków obsługujących miejską komunikacyę, sklepy jak na Ponte Vecchio florenckiem, kawiarnie na wodzie, przekupniów niezliczone roje. W środku niewidzialnej piękności płyną ludzkie fale. „Stojąc tam" mówi de Amicis; „widzi się w jednej godzinie przechodzący cały Konstantynopol. Są to dwa prądy niewyczerpane, spotykające i mieszające się bez odpoczynku od jutrzni do zachodu słońca, tworząc widok, którego rynki indyjskie, jarmarki NiżnegoNowogrodu i uroczystości w Pekinie są niewątpliwie słabem tylko odbiciem. Żeby coś zobaczyć, trzeba wybrać małą część mostu i na nią tylko patrzeć. Jeśli się oczom pozwoli rozbiegnąć, robi się w nich smętno i głowa się kręci. Tłum przechodzi wielkiemi falami z których każda ma tysiące kolorów i każda grupa przedstawia grupę narodów. Darmobyśmy sobie wyobrażali najdziwaczniejsze połączenia typów, strojów i ludzi ze wszystkich warstw, nie potrafimy nigdy mieć wy

obrażenia o bajecznem pomieszaniu jakie się tam widzi na przestrzeni dwudziestu kroków i w ciągu dziesięciu minut... Jestto mozajka, zmieniająca plemiona i religie z szybkością, której zaledwie może oko towarzyszyć. Niema czasu na rozróżnianie narodowości. Zdaje się, jakby Konstantynopol pozostał zawsze jeszcze tem; czem był niegdyś: stolicą trzech kontynentów i władcą dwudziestu królestw. Ale nawet i to pojęcie nie odpowiada wielkości obrazu i mamy złudzenie jakiegoś skrzyżowania się emigracyi, wywołanej olbrzymim kataklizmem, który zburzył świat cały dawny".

Jest w istocie od czego głowę stracić. Nie widzi się dwóch strojów, dwóch typów podobnych. Jaskrawość, rozmaitość kolorów oślepia. Jasna, nieustanna błyskawica zdaje się zalewać cały most i gorącemi odbłyskami odbija zarówno od kosztownych aksamitów i jedwabiów jak i łachmanów niekształtnych. Oto wśród grupy wioślarzy tureckich na pół nagich w białych płóciennych ubraniach i szerokich turbanach różnobarwnych, przechodzi dwóch arabów w lekkich jedwabnych hałatach, żółtych i różowych, spadających do ziemi, z ślniącemi kindżałami u pasa, w chustkach białych, wyszywanych wzorzysto na głowie, z frendzlą cieniuchną jak puch łabędzi a długą i miękką, okrywającą szyję. Oto młodzi imanowie w białych sukniach aż do ziemi i niewielkich także muślinowych zawo

jach, derwisze w ogromnych czapkach futrzanych czarnych i żółtych, podobnych do kominów, z laskami grubemi w ręku; inni w śpiczastych czapkach i sukniach z wielblądziej szerści; indyanie z nad Gangesu, w długich szatach, jak sutanny, z przedziwnych tkanin dalekiego Wschodu, arabeski cudowne w zwierzęta i kwiaty fantastyczne, w pasach leciuchnych, z pozatykanemi sztyletami o formach dziwacznych, w jasnych kaftanach na wierzchu i gładkich, ślniących, materyalnych czapeczkach, podobnych do małego spłaszczonego zawoju. Dalej Tatarzy w kożuszkach owczych. Czerkiesi, ogromni, przepyszni w swoich czarnych czapkach sukiennych i futrzanych, w żupanach (przystających do stanu) oliwkowych i granatowych, z pasami nabijanemi srebrem i całym arsenałem broni palnej i drogich kiudżałów. Obok znów uderza cię wyniosły, szlachetny profil Greka z Archipelagu, w szerokich bufiastych spodniach szafirowych, podobnych do spódnicy, rozszerzających się z tyłu w ogromny worek sięgający ziemi, — w kurtce i dolmanie ozdobnym, przewieszonym przez ramię, z czapką frygijską ciemną, której koniec spada na plecy; — strój w opisie wyglądający dziwnie, w naturze przepyszny i z rzadkim wdziękiem noszony. Grecy miejscowi w burkach, surdutach i fezach czerwonych, Albańczycy w wielkich czarnych workach na głowie, spadających z tyłu aż do krzyżów,

Grecy azyatyckiego wybrzeża w jaskrawych, wzorzysto wyszywanych strojach i białych pończochach; bułgarowie z Macedonii, w czapce baraniej i płótniankach jak nasi chłopi; górale w skórzniach; cyganie w okrągłych kapeluszach; persi w wysokich astrachańskich kołpakach; żydzi w spódnicach żółtych, rozprutych po bokach, czasem z kaftanami ciemniejszemi na wierzchu.

I potem znowu tłumy tragarzy, przekupniów donośnym głosem, po turecku i grecku wychwalających swoje towary, rozkładających się z niemi wśród największego tłoku. Tutaj leżą na ziemi ogromne kupy owoców; tam na przenośnym piecyku smarzy się kiebab, ulubiona turecka potrawa, kawałki baraniny, nawijane na patykach; dalej wtyka ci w rękę rodzaj jakiegoś obrosłego zbója pokrajane w kwadraty rachatkirhum, marmeladę krochmalną na różanej wodzie, smarzone daktyle i orzechy. Cyrulik siadł obok na niskim stołku słomianym, z miednicą w ręku, trzymając między kolanami namydloną głowę swego pacyenta; szarlatan wykrzywiając się zamawia tajemniczemi formułkami cierpienia u cisnących się na około chorych; inny z ręki przyszłość wróży; inny jeszcze przedaje amulety. Z przeraźliwym krzykiem przeciskają się w tłumie młodzi chłopcy z wodą, przyczepioną do pleców w malowniczych płaskich beczółkach, obwiniętych świeżą zielenią; ku

pcy drobiazgów noszą się z pełnemi koszykami, czasem tylko z kilku librami listowego papieru, trzema parami pantofli albo tuzinem chustek kolorowych. Po schodkach tłumy się cisną ku okrętom, odbijającym od mostu Skutari, Buyukdere albo Kadikiei; dalej w galeryjkach drewnianych, z trzech stron wychodzących na wodę i wilgotnych od podmywającej je fali, gwarzą głośno i ruchliwie Grecy. Turcy siedzą spokojnie, w milczeniu na małych słomianych stołeczkach, pijąc kawę i patrząc sennem okiem na wysokie minarety dżanyi Valide nad mostem, na zielone ogrody Seraju i dalekie cyprysowe gaje Skutari, przez mgłę dymu kłębiącego się z nargile.

A tymczasem środkiem mostu toczy się nieprzerwanie wielka procesya ludu jak maskarada z tłustego czartku w tytanicznych rozmiarach, prawdziwy karnawał trzech części świata. Wród eleganckich fiakrów i karet ze służbą w fezach, przemyka się czasem, jak relikwja z przeszłości, staroświecka araba na stojących resorach pomalowana w kwiaty jaskrawe, okrągła, ciężka jak bomba; oficerowie przejeżdżają w mundurach szytych złotem, których krój europejski dziwnie odbija od wybitnie czasem azyatyckich typów. Za powozem jednego z posłów, pędzi konno dwóch kroatów przepysznie ubranych, ślniących od złota, dalej kilku kawasów poprzedza karetę

trzech buńczucznego baszy i w skromnem coupé z ludźmi bez liberyi, przemyka szybko minister policyi. Za długą procesją wielblądów objuczonych, biegnie inna — osłów i mułów, rozbiegających się na różne strony — dalej towarzystwo angielskich turystów na koniach i osiołkach przejeżdża wyprostowane, sztywne, przyzwoite, nie zwracając uwagi na otaczający je świat. Panowie trzymają otwarte Guide Murray w ręku, panie z po za zielonych i brunatnych woalów, przez pincenez i lunety, szukają kopuły Ś. Zofii.

Ale oto znów kilka powozów bardzo eleganckich przeciska się łańcuchem. — Przez okna wpół uchylone widać tureckie damy wielkoświatowe, całe zawinięte w czerwone, żółte, niebieskie prześcieradła jedwabne, z głowami okręconemi w zwoje gazy, z lekką na twarzy zasłoną koronkową, z poza której przegląda niewyraźnie profil i oczy świecą czarne, ciekawe, zwracające się żywo ku przechodzącym „giaurom" i przypatrujące uważnie krojowi sukien pań europejskich. Na przedniem siedzeniu, na koźle albo konno przy oknie towarzyszy, eunuch nieodstępny, w eleganckiem ubraniu europejskiem, z pierścieniami kosztownemi na palcach i brylantową szpinką u krawata. Innych kilku eunuchów czarnych przechodzi pieszo—poznać ich łatwo, po twarzach rozlanych i nabrzmiałych, równocześnie młodych i jakby przed czasem zesta

rzałych, po wytworności pretensyonalnej, kobiecej, w stroju i po apatycznych, szklannych oczach. Kobiet też tureckich uboższych przechodzi mnóstwo; — wszystkie owinięte w swoje prześcieradłach różnobarwne bardzo jaskrawe, odbijające wśród tłumu jak wielkie plamy pąsowe, pomarańczowe, fioletowe, błękitne. Żółte papucie wyglądają z pod prześcieradła, które zrzadka tylko odchyla się, pokazując niespodzianie pomarszczoną. — wywiędłą twarz czarownicy z żarzącemi się węglami zamiast oczu. Niewolnice czarne, mniej szczelnie zasłonięte, niosą z tyłu za paniami swemi parasole, koszyki, albo dzieci małe, przewracając wielkie białka oczów i szczerząc zęby do europejczyków. Oddziały wojska przedzierają się w nieładzie, w czarnych mundurach z różowoczerwonemi wyłogami i złotemi guzikami, żuawowie afrykańscy czarni w turbanach zielonych i czerwonych, marynarze w białych koszulach i kołnierzach błękitnych z kotwicami, kawalerya na dzielnych, rwących się koniach.

Dalej znów zielenią się turbany pielgrzymów do Mekki, czarne muślinowe zasłony na kołpakach księży ormiańskich katolickich odbijają jak plamy atramentu na kolorowym papierze, obok znów bieli się kornet siostry miłosierdzia i habit domikańskiego mnicha. Wszystkie wyznania ujęły się tu za ręce — sutanna jezuity i lazarysty potraca o kaftan

mułły i szeroką rassę greckiego popa w okrągłym birecie. A potem znów nowe postacie — greczynki w czarnych chustkach, lewantynki w mantylach na głowie, tnołdowianie w koszulach czarnych, szerokich, wyszywanych; czarnogórcy, cali obwieszeni haftami i świecidłami jak cudowne obrazy a uzbrojeni jak na wojnę; turcy konno jadący, z rozpiętym parasolem i biegnącym obok służącym; ormianki zakwefiowane jak turczynki ale różniące się od nich buraczkowemi papuciami; kupcy z Chiwy; pielgrzymi z Buchary, włóczęgi z całego świata...

Co za bogactwo i rozmaitość typów, ile wyrazu charakterystyki w każdym! Malarz by oszalał tu chyba, nie wiedząc co naprzód brać z tego skarbu bez dna. Każda twarz tak samo różna jak stroje, a z ka

brunatność arabów, ciemnooliwkowy odcień indyan, śniadożółtawe półtony ormian, turków, persów aż do matowej bladości, młodych paniczów greckich z Chios i wysp książęcych albo — dającej się czasem dostrzedz, przez szparę zasłony, białej jak lilje i mleko cerze haremowej piękności, którą nigdy nie dotknął promień słońca. Te ciała na pół nagie, różnobarwne, lśniące w słońcu aż się proszą o pędzel. Czasem pierś oliwkowa zdaje się być ulaną z szlachetnego metalu; — jeden chłopak zdał mi się brązowym Dawidem Donatella, ożywionym czarodziejską siłą. Są typy, całe ciała tak klasyczne, jakich darmo szukać we Włoszech. Czasem u tragarza zgięcie delikatnej a muskularnej nogi jest tak piękne, pierś zaokrągla się tak pysznie, ruch ręki i podniesienie głowy ma tyle „stylu" jakby ten człowiek całe życie pozował na modela.

A stroje! Za łachman jaskrawy, którym się opasuje woziwoda, amator zapłaciłby chętnie setki całe; kupcy z Indyi i Azyi środkowej mają turbany z szalów jakich w Europie nie dostać; kawałkiem starego tyftyka okrywa się półnagi przekupień. Nikomu na myśl nie przyjdzie naśladować ubiór sąsiada — każdy ubrany inaczej, każdy stara się naczepić na siebie z półtuzina jaskrawych kolorów. I rzecz dziwna, jak pod tem niebem gorącem, wśród roztopionego w powietrzu złota, barwy

najsprzeczniejsze łączą się z sobą i godzą, jak cudowna harmonia stwarza się z tych pozornych dysonansów. Jest to prawdziwy koncert barw, którym się oko napawa bez końca a słońce zalewa go olśniewającemi blaskami.

A kiedy tym korowodem upadłych, upadająch i zaczynających się podnosić z upadku plemion, oko się już nasyci, trzeba rozglądnąć się po mieście dziwnem, tworzącem świat cały w sobie zamknięty, dziś jeszcze pociągający, jak nierozwiązana zagadka. Nic rozkoszniejszego od takiej pierwszej wędrówki bez celu wśród nieznanych miejsc i wrażeń, w świecie kontrastów i cudów. Miesiące całe możnaby tu błądzić, nie oswoiwszy się z tym monstrualnym aglomeratem miast, z tem mrowiskiem bezładnem a olbrzymiem, lata całe zaledwie wystarczą żeby je dokładnie poznać. „Jest to niesłychana mieszanina cywilizacyi i barbarzyństwa, dająca obraz wszystkich miast ziemi i łącząca w sobie wszystkie strony życia ludzkiego. Jest w tem tylko szkielet wielkiego miasta, bo gmachy zajmują zaledwie małą jego cząstkę — reszta stanowi ogromne zbiorowisko szałasów, niezmierny obóz azyatycki, gdzie się roi ludność wszystkich ras, której nie próbowano nigdy zliczyć. Jest miasto przetwarzające się, złożone ze starych miast, które giną powoli, z nowych powstałych wczoraj i z innych, które

mają się dopiero narodzić. Miasto bez łączącego je ogniwa rozrzucone, dziwaczne, wyobrażające raczej odpoczynek koczującego plemienia niż potęgę stałego państwa — tytaniczny zarys stolicy, raczej wielki widok niż wielkie miasto."

W tym chaosie bez końca, świetnym jak mozaika z drogich kamieni, wszystko się spotyka łączy, krok każdy naprzód przynosi jakieś odkrycie albo tajemnicę nową. Obok europejskiego miasta — wioska z głębi Azyi; przy ulicach ludnych i bogatych — ogromne pustynie, a za nimi znów ulice i miasta całe. Bazary ożywione i wesołe z cmentarzami w środku, spacery publiczne wśród grobowców nad którymi cyprysy szumią ponuro, szałasy nędzne i stosy śmiecia przy kioskach, zaklętych przez wróżkę z arabskich bajek, łachmany kultury nowoczesnej ocierające się

o drogie makaty muzułmańskiego Wschodu, sięgające nieledwie proroka; góry, po których zwieszają się miasta; dzikie wąwozy, z wioskami, kryjącemi się na dnie od świata; mury trwające od piętnastu wieków a silne, jakby je wzniesiono wczoraj i dokoła nich ruiny gmachów świeżo założonych; — meczety, ogromne jak miasta i ludne jak bazary, i całe wielkie miasta głuche i puste jak cmentarze. Idziesz ulicą wspaniałą, wśród gmachów publicznych i pałaców, — naraz jesteś w pustej nędznej uliczce, gdzie nie spotkasz

nawet żebraka. Takiego ścisku i gwaru nigdzie nie można znaleść, oprócz chyba w Neapolu — o takiej pustce i milczeniu nawet wymarłe miasta włoskie nie dadzą pojęcia. Mijasz pogorzeliska ogromne, których od wielu lat nikt nie myśli odbudowywać i zaraz obok jedne nad drugiemi piętrzą się, wiszą w powietrzu domy, pałace, chatki, meczety, kościoły, ogrody. Najbogatsze części miasta ocierają się o największą nędzę, najludniejsze otacza dokoła pustkowie.

Co chwila coś innego zatrzymuje, pociąga oko. Tutaj cisną się mury ogromne, otaczające jeden z meczetów sułtańskich, cały ukryty, wśród fig i platanów, z zielonym dziedzińcem pełnym kwiatów i fontan marmurowych, otoczonych rojami żebraków i kalek. Na placu obok łaźni z szeregami kopuł ciężkich i płaskich, kawiarnie na odkrytem powietrzu, pod drzewami, z tłumem turków, skurczonych na stołeczkach drewnianych z fajką przy ustach; dalej wtłoczony między domy i sklepy cmentarzyk ciśnie się na ulicę swemi podłużnemi kamieniami grobowemi, uwieńczonemi turbanami i malutki minaret wybiega po nad niski meczecik. Dalej znów ulica szeroka, piękna ale pusta zupełnie. Z poza okien zakratowanych szczelnie, ludzkiej twarzy nie widać — drzwi okute, ciężkie, zdobne w smoki dziwaczne, rzadko muszą się przed obcym otwierać. U muru pod daszkiem

kolorowym, rzeźbionym i malowanym w fantastyczne arabeski, szumi fontanna a dalej świecą się złocone kraty u okien tiurbe, kapliczki grobowej, którego sułtana albo sułtanki; — drobnej, ślicznej, z kopułką różnobarwną, z grobowcem okrytym lamą drogocenną i perskiemi dywanami, na których stoją srebrne staroświeckie świeczniki. Sąsiednia ulica pełna gwaru. Po bokach w klatkach drewnianych, od ulicy otwartych, siedzą i pracują rzemieślnicy przy warsztatach i kupcy po sklepikach. Środkiem przeciskają się jak mogą jeźdźce, osły objuczone i powozy — przy kawiarniach roją się rozmawiające grupy greków i turków — czasem gwar i krzyk przerwie na chwilę jęczący śpiew muezina z najbliższego meczetu. Potem znów w górę zakręca się uliczka i wije się ponad przepaścią okrytą w dole czerwonemi dachówkami domów. Szerokie pola warzywne zielenieją wśród domków na pół tylko murowanych, drewnianych na piętrze. Nagle wjeżdża się na targ pełen wrzawy — w jednym tylko jego końcu, jak oaza ciszy i spokoju wygląda z róż i zwojów wina dziedziniec tekie, klasztoru derwiszów.

I znów ciągną się, do zawrotu głowy, meczety o niezliczonej ilości kopuł, szpitale i szkoły, ukryte w ogrodach, bazary i cmentarze, koszary w maurytańskim stylu, jak pałace z Bagdadu lub Grenady, i europejskie

gmachy, podobne do koszar; kościoły chrześciańskie ukryte w dziedzińcach, klasztory ogromne, wille pełne kwiatów, chałupy w błocie tonące, szałasy z gałęzi, mury miejskie całe w wieżach i bastyonach, obrosłe cyprysami i platanami, sułtańskie parki ukryte zazdrośnie przed okiem ludzkiem, wille paszów z haremami patrzącemi na Bosfor, stare kolumny cesarskie, na pół tylko zniszczone i wodociągi do rzymskich podobne. Wszystko to w górach, w dolinach, w lasach, w stepach, wśród dziwactw i fantazyi natury i większych jeszcze wybryków ludzkiej wyobraźni, wśród brylantów i błota, gwaru wszystkich języków i milczenia pustyni, apatycznego snu i gorączkowego ruchu, promiennych mar przeszłości i rzeczywistych obrazów, zostawiających nieraz daleko po za sobą marzenia.

„Z wielkiego światła rozległego krajobrazu," — żeby jeszcze raz wrócić do niezrównanego opisu Amicisa — „z którego widać Azyę, Bosfor i bezbrzeżne niebo, wpada się o kilka kroków w smutną ciemność labiryntu uliczek z domami walącemi się i najeżonemi kamykami, jak łożysko strumienia. Z zieloności świeżej i cienistej przechodzi się do duszącego pyłu na odkrytem słońcu. Z tłumów pełnych barw i hałasu — do ustroni grobowych, gdzie nigdy głos ludzki się nie odezwał. Z boskiego Wschodu snów naszych... do innego Wscho

du posępnego, brudnego, zgrzybiałego, który przewyższa wysiłek najczarniejszej wyobraźni. Po przechadzce kilkogodzinnej w głowie się zawraca. Gdyby nas ktoś spytał niespodzianie, co to jest Konstantynopol, moglibyśmy mu odpowiedzieć chyba przykładając rękę do czoła dla ukojenia nawałnicy myśli. Konstantynopol, to Babilon, świat, chaos! Czy piękny? Cudowny! Czy brzydki? Straszny! Czy się podoba? Upaja! Czyby się chciało tu pozostać? Kto wie? Któż mógłby powiedzieć, że zostanie na innej planecie? Wraca się do siebie pełnym zachwytu i rozczarowania, olśnionym, odurzonym, ze wstrętem i z rozkoszą, z rozstrojem umysłowym, który się zdaje początkiem uderzenia na mózg a zmienia się powoli w apatyę głęboką i śmiertelne znudzenie. W krótkiej chwili żyliśmy lat kilka, — czujemy, żeśmy się postarzeli..."

IV.

Serce Konstantynopola. — Stambuł. — Jego otoczenie i charakter. — Nowe prądy. — Plac przy wielkim moście. — Meczet JeniValide. — Brama BakczeKapu. — Główne ulice, — Sklepy. — Kuchnie uliczne. — Arystokratyczna część Stambułu. — Wysoka Porta i mury Seraju. — Kopuła św. Zofii. — AtMeidan, dawny Hippodrom. — Obelisk Teodozyusza. — Wężowa Kolumna z delfickiego trójnoga. — Kolumna Konstantyna Porfirogenity. — Meczet Achmeda. — Tiurbe sułtana Mahmuta. — Cysterna tysiąca kolumn. — Cysterna Konstantyna i krążące o niej gadki ludowe. — Drugi pagórek Bizancyum. — Meczet NuriOsmanieh. — Forum Konstantyna i statua jego ponad tajemniczym talizmanem Rzymu.

Organizm potworny miasta ma jedno wspólne ogniwo. W każdem z miast składających go, życie uderza odmiennem tętnem, ale wszystkie skupiają się około jednego punktu, opasując go jak wieńcem. Tym punktem środkowym jest Stambuł.

Stolica Konstantyna i Padyszachów, gniazdo zwycięzców i zwyciężonych, marzących o jutrzejszym odwecie, Stambuł, ściąga ku sobie dziś jeszcze większą część duchowych prądów i soków żywotnych z różnobarwnego oceanu ludów nad Bosforem. Pełen meczetów

i świętości muzułmańskiego Wschodu, otulony ciemną gęstwiną laurowych i cyprysowych gajów, marzy leniwie, wygrzewając się na słońcu, półsenny, półuśmiechnięty, rozkoszny. Na około fale życia uderzają z gwałtownym pędem, światy nowe powstają, zwyciężają i patrzą z pogardą na resztki starego świata, żywioły obce panują samowładnie na krzykliwych przedmieściach, przeciskając się coraz głębiej ku środkowi stolicy; co chwila oddziela się jakaś część ziemi, jakiś liść uschły odpada z wieńca wspomnień i pamiątek, coś się zaciera, coś ginie lub cofa się, ustępując miejsca nowym, wrogim prądom — stary gród cezarów i sułtanów, zamyka oczy zamglone, spokojny, obojętny, słuchając słowików szczebioczących w ogrodach Seraju, upajając się wonią róż i jaśminów.

Opasany z jednej strony jasną wstęgą Złotego Rogu, z drugiej lazurowem zwierciadłem morza Marmora, zdaje się wielką białą plamą w podwójnej obręczy zielonych ogrodów i morskiego błękitu, jak perła w oprawie ze szmaragdów i szafirów. Naprzeciw, na europejskim brzegu Galata wre życiem gorączkowem, Pera wygląda z pomiędzy starych cmentarzy, białym sznurem bez końca ciągną się w obie strony przedmieścia nad brzegiem, wybiegając co chwila w głąb, na zielone pagórki. Z drugiego brzegu Skutari przegląda się w wodzie, roztaczając nad Bosforem i nad

morzem Marmora ramiona swe olbrzymie łańcuchy wiosek i miast. Przez most szeroki prowadzący do Galaty, płynie wciąż potężna fala przybyszów, rozpatrujących się w szczątkach spuścizny „ chorego człowieka". Stambuł cofa się przed nimi krok za krokiem zwracając powoli ku Skutari twarz swą, którą dumny na Europę spoglądał, w czasach gdy w Galacie tuliło się kilku drżących kupców genueńskich i książęta chrześciańskiego Zachodu czołem proch ocierali z nóg padyszacha, przynosząc mu daninę.

Niewielki placyk u wejścia do Stambułu zdaje się przedłużeniem mostu, tak samo jak on pełen ludzi i gwaru. Podłużnym rzędem z obu stron siedzą przekupnie z rozsypanemi na ziemi towarami, z koszami świecideł tanich , z kupami malowniczemi owoców i jarzyn, nad którymi szczerzą białe zęby murzynki zachwycone. Z tyłu cisną się jedne przy drugich sklepiki, napół wystające na ulicę; golarnie, kuchnie publiczne, stoliki greków zmieniających pieniądze, kawiarnie w kąt wciśnięte ale pełne ludzi siedzących przy drzwiach. W środku pełno powozów, dorożek od kilku lat zaprowadzonych, nowych jeszcze i wcale porządnych, z woźnicami w pstrych i jaskrawych strojach; wagony tramwajów wysuwają się jedne za drugiemi w głąb miasta, czerwone i żółte, przemykające po zapalonych szynach jak ziarka koralu i bursztynu

zrzadka nawieszone na szarej nitce; kilkunastu ładnych, zwinnych chłopaków w jasnych koszulach, z nogami obnażonemi do kolan, uwija się wśród tłumów prowadząc niewielkie, osiodłane koniki i targując się z wynajmującemi je turkami i frankami. — Ogromny meczet Valide — najnowszy z kilku noszących to imię, w różnych epokach wzniesionych przez nabożne matki padyszachów — stoi na straży przeciw nawałowi obcych fal, zagradza drogę do wnętrza Stambułu białą massą murów nad któremi piętrzą się kopuły, szkarpy, wieżyczki baniaste—i cztery minarety, strzelają w niebo leciuchne, potrójną galeryą opasane, jak pierścionkami z filigranu. Obok brama główna, sklepiona BagczeKapu; stanowiła dawniej wejście jedyne z tej strony wewnątrz Stambułu. Za meczetem na wszystkie strony rozbiega się miasto ogromne, tureckie wewnątrz, na skrajach, przy morzu, przy murach, otoczone rąbkiem chrześcijańskich i żydowskich cyrkułów.

Długa ulica przez którą przeciągają szyny tramwaju, prowadzi na południowowschodnią stronę Stambułu tworzącą zakończenie półwyspu dokoła ogrodów Seraju. I tu jeszcze ludno bardzo i hałas ogromny. Po nad spokojną, milczącą massą ludności miejscowej, tureckiej — szumi, kipi piana greków, ormian i europejczyków; pomiędzy zawojami różnobarwnemi, gęsto się uwijają fezy franków

i kapelusze o różnych formach. Sklepy niektóre tak porządne jak w Perze z szyldami greckiemi i francuskiemu W powietrzu urywki włoskich, francuskich rozmów — mieszają się z gardłowemi i nosowemi dźwiękami wschodnich narzeczy. Za jednem oknem po nad stosem lśniących drobiazgów stoi drukowane wielkiemi literami "Articles de Paris" ściągając raz po raz kilka zaciekawionych hanum tureckich, owiniętych w kolorowe prześcieradła. Obok na macie rozesłanej w pośrodku sklepu, bez ściany frontowej od ulicy, siedzi nieruchomo turecki kupiec, szklannem okiem spogląda na przechodniów i przesuwa między palcami ziarna różańca. Dalej znów w oknie otwartem smażą się na żelaznym piecyku potrawy przygotowane w obszernych radiach, rehab, siekanina z owczego mięsa z pieprzem i korzeniami przysmażona, piław z ryżu i baraniny, rybki pływające w oliwie, ryż w płatkach mącznych i liściach owinięty, naleśniki z konfiturami, kompot owocowy, roszab. — Przechodnie zatrzymują się u okna i nabrawszy porcyę, zjadają na ulicy; inni wchodzą wewnątrz restauracyi i siadają na sofach, rozstawionych przy ścianie — mundury wyższych oficerów i opasłe twarze bogatych kupców świecą się obok łachmanów wyrobnika któremu z tą samą zawsze apetyczną miną kucharz w białym zawoju podaje miskę z jadłem.

Ale oto ruch zmniejsza się powoli i ustaje wreszcie. Weszliśmy w ulicę szerszą od tamtej, równą, wyłożoną wielkiemi kamiennymi kwadratami, spojonemi gładko między sobą. Domy wysokie, ciężkie, eleganckie prawie z ornamentacyą oryginalną na około drzwi i okien zakratowanych w malutkie kwadratki — i nieprzejrzystą siatką drucianą, wypukłą, okrytych. Drzwi okute ze smokami bronzowemi zamiast klamek i zawiasów. Wielkie, białe mury, za któremi zielenieją klomby pomarańcz i jaśminy świeże pachną, a wino w gęstych, zapylonych kłębach zieleni, zwiesza się na zewnątrz i plącze po kamieniach. Po nad ogrodami na pagórkach wyglądają białe, żółte, różowe pałace, rezydencye baszów i książąt krwi, gmachy ministeryów i publicznych urzędów, kolegja tureckie z wspaniałymi podjazdami, pod któremi tylko uczniów brakuje — może dlatego że to lato;— biblioteki, szpitale, łaźnie ogromne, okryte długiemi łańcuchami połączonych z sobą kopuł metalowych. Na rogach ulic fontanny w kształcie pagód chińskich, marmurowe, zdobne w arabeski i żółte ze złotem malowania wystających daszków spiczastych. W głębi na prawo i na lewo widać rysujące się na niebie musarety.

To arystokratyczna, jakby oficyalna część miasta, siedlisko władz, mieszkanie dostojników państwa. W tych pałacach wystawionych

na słoneczną spiekotę, wspaniałych a sztywnych, jak dworski ceremoniał, część dnia tylko spędzają tureccy panowie przyjmując oficyalne wizyty, dając audyencye, załatwiając interesa. Wraz ze zmrokiem kaik ozdobny, z kilku silnemi wioślarzami unosi ich chyżo gdzieś daleko na inny brzeg Bosforu, do jednego z tych kiosków cudownych, ukrytych rozkosznie wśród róż kwitnących i wina, których roje całe zdają się tańczyć jakiś taniec lubieżny po nad sinemi falami morza. Tam w najchłodniejszym zakątku haremu, trzymając najpiękniejszą z żon swych w objęciach, poważny dyplomata lub minister, przez kłęby dymu z nargile i arabskich kadzideł, patrzyć będzie na pląsy niewolnic i śnić o huryskach Edenu.

I dla tego w tych pałacach tak pusto i cicho. Za kratami okien, wijącemi się w kunsztowne zygzaki i desenie, nie kryje się żadna główka ciekawa. Kilku przechodniów zaledwie rozsypanych na szerokiej przestrzeni, urzędnicy w mundurach europejskich, czarnych z czerwonem i ze świecącemi guzikami, dążą do swych biór z tekami pod pachą, za niemi interesantów paru; czasem kareta elegancka przejedzie z konnemi kawasami przy drzwiczkach, a w pewnych godzinach monotonną ciszę przerywa na chwilę cały szereg pojazdów, zmierzających do Dywanu na radę ministeryalną albo wracających ku mostowi".

Oto przy zagięciu wysokiego muru brama ogromna, z daszkiem malowanym, półokrągłym, z łukiem ozdobnym w wieńce wybladłe i złocone arabeski, wspartym na wazkich słupkach. Po obu jej stronach mniejszych rozmiarów ale zupełnie podobnego kształtu fontanny. To Wysoka Porta, za nią pałac obszerny W. Wezyra, po spaleniu odbudowany przed czterdziestu laty, prosty jak koszary; obok niego gmach ministeryum spraw zagranicznych. Z przeciwnej strony ulicy mur się ciągnie wysoki, tu i owdzie zasłonięty domami, w wieżyczki spiczaste zdobny. Przez bramę otwartą widać dziedziniec olbrzymi, pełen drzew, kiosków i domów a w głębi znów mury i znów brama i za tą bramą coś majaczeje niewyraźnie — kawałek gmachu, ogrodu, morza... Ale w bramie straż stoi i groźnie kolby podnosi na wchodzących — dziś jeszcze nie zobaczymy starego seraju.

Za to z poza massy gmachów na górze, jakby w powietrzu zawieszona kopuła się pokazuje nad nami, czarna, spłaszczona, olbrzymia, rozszerzona mnóstwem okalających ją arkad, szkarpów, kopułek mniejszych, natłoczonych jedne na drugie. To święta Zofia. I ją dziś jeszcze minąć potrzeba, bo właśnie tłumy pobożnych muzułmanów dążą na wieczorne modlitwy, zaczynają napełniać dziedzińce i obmywać się w fontannie. Jednem spojrzeniem tylko, zdaleka, ogarniam gmach ko

losalny, napół ukryty, wśród otaczających go pałaców, dziedzińców, kaplic. Obok, przez ulicę, brama w murze ogromnym, cesarską zwana — pierwsza z prowadzących do seraju. Z drugiej strony plac niezbyt wielki, ocieniony rozrosłemi klonami i tak samo pusty jak cała ta dzielnica; — kilka dorożek w środku stoi, parę eleganckich karet przy wejściu do meczetu i przy sąsiednich domach, z drzemiącemi stangretami na koźle. O kilka kroków dalej minąwszy uliczkę wychodzi się na znacznie większy plac AtMeidan, zajmujący miejsce Hippodromu.

Tutaj przez wieki całe skupiało się życie Bizancyum. Na około ogromnego, regularnie wydłużonego czworoboku szły portyki z kosztownych marmurów, uwieńczone złotemi i srebrnemi posągami bogów i cezarów, które później krzyżowcy stopili w części na monetę, a reszta zginęła przy upadku ostatecznym Konstantynopola pod muzułmańskie jarzmo. W środku stały cztery złote konie, niegdyś przeniesione z Aten do Chios, a ztamtąd do stolicy Konstantyna, obelisk egypski z czerwonego granitu, wzniesiony przez Wielkiego Teodozyusza, wężowy słup, na którym wedle podania rozpierać się miał trójnóg delficki; i największa ze wszystkich kolumna pokryta złotemi blachami, półtora raza przewyższająca obelisk zwana kolossem rodyjskim a służąca za metę przy gonitwach. Wśród areny tej

obszernej odbywały się wyścigi czterech partyi cyrkowych, walki krwawe zielonych z błękitnemi; złote rydwany przelatywały jak błyskawice przed cesarzem w purpurze, w perłowym dyademie, w zausznicach, koljach i bransoletach lśniących od brylantów, przed trybunami i książętami w togach uroczystych, złotem szytych, przed ludem rozgorączkowanym, kapryśnym i szalonym, jak fale morza. Co go obchodzić mogło, że dokoła barbarzyńcy odrywali jedną prowincyę cesarstwa za drugą i u bram stolicy wymuszali upodlające haracze? On swobodny, bez troski, klaskał w dłonie cyrkowemu zwycięzcy, wznosząc go do najpierwszych w państwie dostojeństw. Teraz pustką stoi Hippodrom. Na około przestrzeni ogromnej domy z zakratowanemi oknami, jakby wymarłe. Z pomników przeszłości obelisk tylko pozostał niezmienny na swej czworobocznej marmurowej podstawie z płaskorzeźbami przedstawiającemi tryumf Teodozyusza i gruppy dostojników jego dworu, z hieroglifami ciemnemi na spiczastej igle i zatartym greckim napisem, świadczącym, że go za pomocą lin mokrych Proklus, wódz pretoryanów podniósł z upadku po trzęsieniu ziemi. Kolumna wężowa, w ziemię wsiadła, niziutka, straciła głowy trzech składających ją, splecionych wężów ze spiżu. Jedną, uciął Mahomet II przy wjeździe do Konstantynopola ; dwie drugie zniszczył fanatyzm

czy zabobon ludowy po traktacie karłowickim. Obok kolumna wyścigowa, odarta z blach złotych, czernieje posępnie jak komin na pogorzelisku.

Przy jednym tylko ze skrajów Hippodromu, oko zatrzymuje się z prawdziwą rozkoszą na świeżym, zielonym gaju otaczającym najpiękniejszy z meczetów Stambułu, dźamiję Sułtana Achmeta. "Budowa ta ma w połowie coś tak lekkiego, tak powietrznego, jakby śpiewna modlitwa mahometan była ujętą w formę tej dżiamije, której cienkie i lecące w górę wieżyczki zdają się przedstawiać ostrzejsze tony i jęki tego śpiewu, bijącego w obłoki" (Hołowinski). I rzeczywiście jest urok nieporównany i przez inne meczety niedościgniony w tym gmachu — piętrami, lekko wysuwającym się ku niebu, z pomiędzy gęstej zieleni. Ogromny krużganek wyłożony marmurem przytyka z jednej strony do meczetu, opasując go podwójnym rzędem marmurowych kolumn, których sklepienia tworzą łańcuch małych kopułek. Sam meczet, jak wszystkie, stopniowo podnosi się w górę; po nad podwójnem kołem niższych kopuł, wzbijają się na czterech rogach wysmukłe wieżyczki, zakończone metalowemi baniami. Łuki przepyszne łączą je z wielką kopułą środkową, mniejszą od sofijskiej, ale lżejszą, pełną wdzięku, wspartą wewnątrz na czterech olbrzymich filarach z białego marmuru. Dokoła świętej zagrody, oka

lającej meczet o równych odstępach, wznosi się w górę część minaretów, z potrójnym pierścieniem galeryjek, a dalej cmętarz — jak ogród rozkoszny — pachnie kwiatami, szumi cicho jaworami nad kaplicą grobową założyciela meczetu.

I znowu kilka kroków tylko — i oto jesteśmy przy małej bramie, przez którą widać klomby drzew i dywaniki kwiatów błękitnych i białych. Śliczny ogródek, w środku fontanna, przy fontannie mata duża złocista, na niej stary turek w białym muszlinowym zawoju siedzi na piętach z filiżaneczką kawy w ręku, otoczony kłębami dymu. Wschód jest cały w tym obrazku. Ale jedno słówko mego dragomana — i urok prysnął. Stary iman zerwał się szybko, zelektryzowany magiczną perspektywą bakczyszu, prawdziwego „Sezamu" otwierającego wszystkie drzwi na wschodzie. Za chwilę znajdowałem się w niewielkiej ośmiokątnej salce, z kopułką podobną do tej, jaka się unosi nad Zygmuntowską kaplicą. Jest to klejnocik prawdziwy tureckiego odrodzenia, które kilka prześlicznych pomników sztuki zostawiło w Konstantynopolu. Ściany białe okrywa, leciuchna jak pajęczyna, ornamentacya, delikatnemi arabeskami oplatając pilastry, wijąc się dokoła kasetonów kopuły i ztamtąd fantastycznemi festonami zwieszając się aż ku ziemi. Okna zapełniające większą część każdej ściany, za

słonięte są kratą złoconą, równie misternemi zygzakami splątaną, jak arabeski na sklepieniu. Posadzka wysłana indyjskiemi i egypskiemi matami, delikatnemi jak jedwabne tkaniny. W środku trumna ogromna, cała srebrna, przepyszną lamą złotą i srebrną okryta, zawiera zwłoki reformatora starej Turcyi, sułtana Mahmuda, któremu jego następca AbdulMedżid wzniósł to mauzoleum, najpiękniejsze ze wszystkich tiurbe sułtańskich w Stambule. Fez zmarłego padyszacha z kitą brylantową i ogromnym kutasem zatknięty jest nad trumną, na około której idzie cały szereg mniejszych metalowych sarkofagów z ciałami żon i dzieci Mahmuda. Ogromne świeczniki srebrne stoją przy trumnach i stołeczki maluchne, z cyprysowego i różanego drzewa, kością słoniową i masą perłową nakładane, służą dla podtrzymywania koranu, w razie jeżeli ktoś z członków panującej rodziny przyjeżdża tu na modlitwę.

Wszystkie inne tiurbe — a jest ich dość dużo w Stambule i przy meczetach i oddzielnie — są podobne do siebie. Przy każdej ogródek, fontanna, kwiatów trochę, stary iman i na błękitnym niebie czarno rysujące się cyprysy. Wewnątrz, trumny ciężkie z zawojami na wierzchu i całym haremem umarłych dokoła; korany w srebro oprawne, napisy pobożne na ścianach, arabeski dziwacznie kręcące się około napisów, jasno, biało, we

soło prawie, tak że śmierć piękniejszą zdaje się od życia.

Ale oto coś; co daleko więcej podobne jest do grobu. Tuż przy Hippodromie, na placyku zupełnie bezludnym, opustoszałym, otoczonym rozsypującemi się cegłami ruin i trzęsącym się od starości parkanem, sterczy w środku rodzaj budki, czy otworu obmurowanego do piwnicy. Po schodkach kręconych w kamieniu, schodzi się na dół do cysterny tysiąca kolumn, dziś wyschłej i pozbawionej większej części wyrąbanych słupów. Dotąd jednak ogromną przestrzeń, sklepioną i wysoką jak średniowieczna katedra, podpiera dwieście kilkadziesiąt filarów olbrzymich, granitowych i marmurowych, ozdobionych artystycznie, jakby miały unosić stropy cesarskich pałaców. Idą w czternaście rzędów, na pół wsiadłe w ziemię a jeszcze imponujące i wspaniałe. Przez małe okienka w górze, tajemnicze półświatło odbija się o ciemne mury, wilgocią okryte, wśród których warczą hałaśliwe kołowrotki i jedwab rozciągnięty w pasma długie, przędą młodzi chłopcy tureccy. Przez szczeliny jednej ze ścian, pokazują rodzaj pieczary ciemnej, głębokiej, w którą wedle podania przez setki lat rzucano głowy przestępców. Nie wiem czy podanie prawdziwe — to pewne, że w tym gmachu podziemnym, tak strasznym w zalegającym go mroku, wyobraźnia wytwarza sama okropności — widzi głowy krwawe je

szcze, ciała połamane kołem, kości ludzkich stosy — i dopiero wesoły śpiew i śmiechy chłopaków, przędących jedwab, odpędzają te gorączkowe widziadła.

W tej samej stronie miasta, druga jest jeszcze olbrzymia cysterna Konstantyna, wedle gadki ludowej ciągnąca się pod ziemię bez końca. Czerwony blask pochodni oświetla mętne, zielone wody gubiące się w dali, nieskończone szeregi kolumn i sklepienia czarne, posępne, jak noc. Jak o pielgrzymach zbłąkanych w pieczarach kijowskich i ginących tam z głodu i strachu, lub wychodzących na świat gdzieś w Smoleńsku po długiej wędrówce w ciemnościach, opowiadają i tutaj dziwne historye o śmiałkach, którzy na czółenkach próbowali dotrzeć do granic cysterny. Jedni przepadli bez wieści, inni po tygodniach całych wypłynęli na morze przy jakimś dalekim, pustym brzegu, na pół obłąkani z przerażenia.

Przedzielony małą doliną od placu AtMeidan i pagórka, uwieńczonego bazyliką Śtej Zofii, drugi pagórek Bizancyum góruje po nad dawnem Forum Konstantyna, białemi minaretami marmurowego meczetu NuriOsmanieh, światło Osmana. Z Forum mniej jeszcze śladów zostało, niż z Hippodromu. Ten zachował przynajmniej zewnętrzne swe zarysy i można z Hammerem w ręku odtworzyć sobie w myśli to wszystko, co zapełniało kaź

dy jego zakątek. Olbrzymią, owalną przestrzeń Forum, zakryły całkowicie liche domki i warzywne ogrody. Nie odszukać już miejsca, na którym wznosiły się dwa pyszne łuki tryumfalne, prowadzące do wnętrza zagrody, ani otaczających ją dwupiętrowych krużganków z prokoneskiego marmuru, ani niezliczonego mnóstwa posągów, z których odarto najsłynniejsze świątynie Grecyi, Archipelagu i Azyi. W środku zakopanym był magiczny talizman, palladium starej Romy, mające chronić losy nowej stolicy świata. Nad niem wzbijała się w górę na stóp najwyższa z kolumn Konstantynopola, z siedmiu kawałków porfiru, owiniętych do koła spojeń szczerozłotemi wieńcami, złożona, z posągiem założyciela nowego Rzymu po nad doryckim kapitelem. Była to stara spiżowa statua Apollina z Ilium, której dodano tylko głowę Konstantyna, otoczoną promienistym nimbem z siedmiu gwoździ krzyża świętego. Teraz spalona i czarna, pozbawiona wierzchołka, sterczy kolumna Konstantyna po nad otaczające ją dachy niskich lepianek, — ostatni i jedyny szczątek Konstantynowego Forum.

V.

Wielki Bazar. — Otaczające go ulice i targi. — BałakBazar. — Wnętrze bazaru i pierwsze wrażenie. — Faktorowie i przewodnicy. — Zakupna. — Bazar broni. — Bazar materyj i kobierców. — Bazary obuwia, pachnideł, fajek. — Sklepy OrieaOrac. — Mieszkańcy bazaru. — Meczet sułtana Bajazeta II. — Charakterystyka meczetów. — Grób Bajazeta. — Gołębie. — Ptaki i psy w Konstantynopolu — Plac Seraskieratu i wieża. — Widok z wieży. — Sulejmanich i otaczające je instytucye. — Poetyczne napisy karahissari. — Kaplica grobowa wielkiego Sulejmana i Roxolany.— Wodociągi cesarza Valensa.— Północna część Stambułu. — Tureckie i chrześciańskie dzielnice. — Meczet SzachZade. — Meczet zdobywcy. — Napis nad wejściem i jego dzisiejsze znaczenie. — Meczet Selima i widok na HassKiei, Piripasz i OkMeidan.

Dolinę między drugim a trzecim pagórkiem, zamkniętą z dwóch stron meczetami Valide i Bajazeta, zajmuje labirynt zakrytych uliczek, w części murem dokoła opasanych i tworzących osobne miasto w środku Stambułu, oraz jedną z największych jego ciekawości, wieczny jarmark, pełen skarbów Wschodu i łachmanów, oryginalny i tajemniczy ze swemi

skrytkami i ciemnemi sklepikami, w których kupcy szepcą, pokazując towary, z gestami czarnoksiężników, odprawiających magiczne zaklęcia. Na tym dziwnym Wschodzie nic się nie zmienia, nie idzie naprzód, nie traci swoich barw i czaru. I ten wielki bazar Stambułu wygląda prawie tak samo, jak sobie wyobrażamy sławne khany Bagdadu za wspaniałego HarunalRaszyda. Na około, wszystkie prowadzące do niego uliczki, zajęte są mnóstwem cisnących się obok siebie sklepów, tłumami przekupniów, rozkładających się w środku ulicy z małemi stolikami i koszami, pełnemi świecideł. Z jednej strony od meczetu Bajazeta, całe ulice pełne drobiazgów galanteryjnych, ubiorów; z przeciwnej strony, od morza, przedają starzyznę, łachmany takie, jakich gdzie indziej nie znaleźć" a tuż obok ciągną się targi owocowe i jarzyn, — malownicze, jak tylko mogą być na Wschodzie i wielki targ ryb, BałukBazar, który sam już jest bardzo ciekawym dla malarza, mógłby nastręczyć nieskończony zapas rodzajowych tematów. Na ogromnej przestrzeni ciągną się stosy ryb rozłożone na matach, przy których siedzą tureccy kupcy, paląc fajkę i pijąc kawę. Czego tam nie ma! Makrele z Czarnego morza, „Kambały" na pół ucięte, od czasu jak niedojedzoną połowę jednej z nich Matka Boska wrzuciła napowrót do morza i żyć w niem kazała, wedle tureckiego i greckiego

podania; „ulufery" delikatne, które się jak raki łowią w nocy, ale tylko po księżycu; „KałkanBałyki," rybypuklerze, sardynki z Bosforu, ostrygi z morza Marmora. Dalej znów długa ulica bardzo wązka z małemi sklepikami, w których się sprzedaje tytoń, ustawiony w oknach w piramidy lub cylindry, z cytryną na wierzchu. Inne gatunki znów mieszczą się w szlannych kloszach, jak cukry. Wszystko tam się znajdzie od delikatnego tytoniu odalisek aż do mocnego tombeki, którego dym trzeba przepuszczać przez wodę nargile, bo inaczej staremu palaczowi w głowie by zakręcił; od jedwabistych nici tytoniu „sułtańskiego," złocistych, cieńkich i wonnych jak włosy serajowej piękności, aż do grubo krajanych liści, któremi czubuk swój napełnia wieczorem przewoźnik z nad Bosforu i tragarz na stambulskim moście.

Ale to wszystko dopiero przedsionek bazaru. Bazar sam, jest to jeden gmach niezmiernej wielkości, otoczony murem fortecznym, w którym z kilku stron wybite są bramy. Tysiące słupów kamiennych wspiera ciężkie arkady, po nad któremi z kopułek, ołowiem krytych., światło pada drżące na niezliczone mnóstwo wijących się wężykiem uliczek, zaułków splątanych, placyków, na łańcuchy bez końca sklepów, ciągnących się wzdłuż arkad i filarów, pełnych ludzi i gwaru. Każda ulica — a niektóre tak są długie, jakby w porządnej

mieścinie — stanowi odrebny bazar jednego towaru. Czasem kilka ulic rzędem zapełnia jeden rodzaj przekupniów. Wszystkie ulice wychodzą na jedną wielką środkową i mniejszą troszkę poprzeczną — obie sklepione wspaniale, jak wielkie kościoły, z arabeskami po nad gzymsami i maurytańską ornamentacyą różnokolorowych marmurów naokoło łuków.

Ile tam jest sklepów? Ile ludzi przechodzi wciąż i przejeżdża pod temi ciemnemi arkadami? Zacznijmy liczyć ziarna piasku w morzu i kwiaty a trawy na łące! W pierwszej chwili, gdy się minie sklepioną bramę i wejdzie w ten świat ciemny, w którym wre i kipi jak w kotle czarownic, jest się tak zdziwionym, zahukanym, prawie przestraszonym, że wszystko zdaje się obracać w kółko, tańcząc jakąś wściekłą sarabandę. Powoli jednak oko się oswaja i z ciemnością, i z tym dziwnym gwarem i ściskiem, i wtedy widzi się z nowem zdziwieniem, że ten chaos pozorny jest doskonale uorganizowany i w tym labiryncie ulic, korytarzy, przesmyków, zorientować się bardzo łatwo, dzięki głównym dwom arteryom, przecinającym go na krzyż, niemniej jak skoncentrowaniu każdej gałęzi handlu na odrębnej ulicy.

Zaraz na wstępie opada zgraja cała faktorów, przewodników, agentów kupieckich, biorących procenta od wyszachrowanych u kupującego pieniędzy. Te drapieżne ptaki czują

cudzoziemca o sto kroków — darmo się im broni, łaje, odpędza, bije nawet — nic nie pomoże. Jest to cała masonerya porozumiewająca się niezrozumiałemu znakami, choć na pozór wszyscy kłócą się między sobą i wydzierają obcego jedni drugim. Po długiej walce pozbywszy się jednego — w tej chwili przyskakuje do ciebie inny, a w dali dwadzieścia par oczu czatuje na chwilę, kiedy i tego odpędzisz, żeby zająć jego miejce. Trzeba tylko czytać przedziwny opis scen tych u Amicisa. Tłumaczysz im, że nic nie chcesz kupować — oni ci ofiarują swe usługi dla zwiedzenia bazaru; nie chcesz nic zwiedzać — będą ci towarzyszyć bezpłatnie, dla przyjemności ochronienia tak czcigodnej i wspaniałej ekscelencyi, jaką jesteś milordzie, od tych wstrętnych natrętów, którzy się ofiarują z usługami. Niema co. Znużony, musisz im pozwolić pójść za sobą. A wtedy nieznacznie szatan kusiciel pokazuje ci to i owo, jakiś dywan perski, jakiś szal kaszmirowy, jakiś jatagan damasceński, wreście skręca w zaułek, wpycha cię, nim się opatrzysz, w jakiś ciemny korytarzyk, i nagle widzisz się w małym pokoiku z góry oświeconym — kilku greków uśmiecha się do ciebie z takim dobrym, łagodnym wyrazem twarzy, jakbyś był niewidzianym od lat wielu przyjacielem młodości i przed oczyma twemi rozsypuje skarby Ali

Baby, muzeum osobliwości jakie Sindbad marynarz pozbierał w swoich podróżach.

To tylko dla tego, żeby zadowolnić twoją ciekawość, tylko dla przepędzenia chwilki czasu z tak dystyngowanym cudzoziemcem. O! jeśli nie chcesz, nikt ci nie każe kupować. Gdybyś jednak chciał, zrobiłbyś dobry interes, bardzo dobry! Dla ciebie, dla tego, żeby cię od innych szachrajów ochronić, oddadzą towar ze stratą. I rzeczywiście dają ci pierwszą bagatelę, która ci się podoba, za połowę wartości, pewni, że się odbiją na reszcie. Z tyłu tymczasem, twój przewodnik porozumiewa się znakami masońskiemu Naraz szepce ci: tego nie kupuj, to złe i drogie! A za chwilę, korzystając z łatwowiernie rozbudzonego zaufania, bałamuci cię swoim podziwem dla innej, droższej i gorszej rzeczy i w rezultacie wychodzisz obrabowany z połowy swoich funduszów i z paką sprawunków niespodziewanych i bezużytecznych.

Ależ bo naprawdę, jak oprzeć się pokusie? Gdzie stąpisz, oko twe pociągają przedmioty niewidziane a dziwnie oryginalne, formy i barwy fantastyczne, wszystko zdaje się szeregiem klejnotów i arcydzieł ze skarbca lub muzeum. Sam nie wiesz czy masz w ręku łachman dwugroszowy czy cudo jakieś, za które warto dać tysiące; tracisz miarę porównania jesteś olśniony. Oto bazar broni, arsenał przepyszny, w którym miłośnik wscho

dnich rzeczy, mógłby zmysły stracić. Dawniej wchodzić tu nie było wolno chrześcianom — i dziś jeszcze sami tylko turcy handlują temi skarbami. Cała krwawa historya zwycięztw półksiężyca, zdaje się wypisaną na tych ostrzach zardzewiałych, na których szukasz śladów krwi chrześciańskiej. W myśli przesuwają się zfanatyzowani wojownicy Mahometa i Omara, roznoszący wiarę w proroka na końcu swoich mieczów; sułtanowie ponurzy z czarnemi brodami i oczami rzucającemi błyskawice, janczarowie zalani krwią, spahisy i czausze nie znający miłosierdzia, nad niemi rzezańce seraju, rzeki krwi, piramidy głów, jęki ofiar, ryki zwycięzców, zatykających sztandar zielony na stosach trupów. Tym jataganem przeciął może basza jakiś niejedną głowę na pół; — ciężki jak maczuga, twardy a cienki, odbija wypolerowaną klingą od matowej rękojeści. Tamta stal lekka i cieniuchna jak włos, przecina jednym zamachem jedwabną poduszkę i żelazną sztabę. Ta zakrzywiona szabla pochodzi z Damaszku — ma pięćset lat. Nic jej nie zdoła wyszczerbić i zepsuć — trwać będzie dłużej może niż Damaszek. Dziś zatracono już tajemnicę wyrobu tych arcydzieł, a prawdziwe płacą potrójną wagą złota. Ten kindżał o formach lekkich, zgrabnych, wytwornych, z wdzięcznemi arabeskami na rękojeści, pochodzi od maurów z Kordowy lub Grenady. Tamtym w sre

bro oprawnym, dawny jego właściciel lezgijczyk, nie jedną pierś najeźdźcy przeszył w swoich wąwozach górskich, nim go wreszcie powaliła kula zdradziecka. A ta maczuga w żelazo okuta — czy nie ta sama. którą Mahomet II rozbił głowę żołnierzowi, rabującemu skarby Ś. Zofii?

I znowu jatagany kosztowne w oprawach z masy perłowej i słoniowej kości, rękojeście połyskujące ametystami, turkusami, rubinami, sztylety kobiece, któremi zazdrosne odaliski mordują rywalki w zakątku haremu, noże wyostrzone eunuchów, zaczajonych za murem na śmiałka, co rzucił spojrzenie gorące na czarnooką hanum; kandżary, któremi sułtanowie obcinali głowy baszom; miecze katowskie straszne, czarne, ciężkie; inne, których dziś już nikt nie potrafi udźwignąć a dawniej rycerze Proroka wywijali niemi młynki w powietrzu. Na nich poznaczone kreski przypominają liczbę głów zmiecionych i piersi przeszytych. Obok zbroje odwieczne, zardzewiałe puklerze, koszulki druciane, berdysze o dziwnych kształtach, tarcze stare, skurzane, naramienniki nabijane srebrem, siodła ciężkie od złota i drogich kamieni, czapraki z ponsowego aksamitu, przerabiane złotogłowiem w półksiężyce, uździenice całe srebrem lśniące, namioty składane, ogromne, w których obozowali sułtanowie i wezyrowie i skurzane szatry baszybuzuków. I znów stosy całe za

rdzewiałego żelaziwa o formach niewidzianych,

o użytku nieznanym, stara tandeta, w której są nieocenione skarby, połamane kawałki stali z rękojeściami pełnemi turkusów i koralów, rupiecia, od których niegdyś blask bił słoneczny.

Innemi czarami nęci cię bazar tkanin. Tu już oślepnąć chyba trzeba od barw gorących, od gry świateł dziwnej na wzorzystych kobiercach i misternych arabeskach jedwabiów, łamiących się w półmroku ciasnych sklepików. Co za przepych, co za oryginalność, jaka śmiałość i fantazya w rysunkach, w tonach, na pozór krzyczących a zgodnych zupełnie! Same kobierce tylko mogą głowę zawrócić. Od grubych kilimków w szerokie jaskrawe ściegi, aż do mięciuchnych, włosistych tkanin z kóz angorskich, białych jak śniegi na szczycie Olimpu — czegóż tam niema! Ciężkie kobierce brunatne i czarne z Kurdystanu, żółte i czerwone z Buchary i Chiwy, inne na tle ciemnem w smoki i kwiaty niewidziane z bazarów Kairu; perskie, mieniące się wszystkiemi tonami tęczy; mingrelijskie, złotemi ściegami przerabiane. Złotogłowie z Bagdadu, brokaty stare z ceremonialnych strojów trzech buńczucznych baszów, jedwabie z Trebizondy i Brussy, muśliny bengalskie, tkaniny indyjskie lekkie jak puchy łabędzie a barwne i wzorzyste, jak brzegi zaczarowane Gangesu; kaszmiry ogromne z dolin himalajskich, dające

się zwinąć w kłębek malutki, szale z Madrasu, tyftyki kosztowne, jakich tutaj tylko można dostać. Serwety i zasłony ścienne wszelkich wielkości, szyte jedwabiami jaskrawemi, srebrem, złotem, koralami, paciorkami lśniącemi, perłami, — małe, wielkie, jedne po niczemu, inne po bajecznej cenie, czarne z wyszywaniami pomarańczowemi, białe w ponsowe arabeski, złociste w kwiaty i wzory fantastyczne, w zygzaki z sentencyi koranu, oplecione liściami i wężami. Wszystko to śmieje się, bije w oczy najsprzeczniejszemi barwami, olśniewa swoim blaskiem, zdumiewa bogactwem, fantazyą, dziwactwem, pięknością oryginalną.

A dalej sklepy obuwia z pantoflami aksamitnemi, wyszywanemi złotem srebrem i perłami, sandałami z pachnącego drzewa, z papuciami malutkiemi odalisek, mogącemi wejść chyba na nogę huryski; z butami kurdystańskiemi, z futrzanemi, skurzanemi, atłasowemi, lśniącemi od ozdób i wyszywań. Bazar futer, jeden z najbogatszych, pomimo klimatu, z błękitnemi lisami, które dawniej sam tylko padyszach nosił w wielkich występach, z sobolami, białemi i czarnemi niedźwiedziami, ze skurami lwów i tygrysów, lampartów centkowanych i hippopotamów, tysiąca zwierząt, o których się zapomniało od czasów gimnazyalnej zoologii — ze śnieżnych wyżyn Kaukazu i z pustyni nieznanych Afryki

środkowej, ze stepów mongolskich i brzegów Perskiej zatoki. Bazar fajek bardzo bogaty, z cybuchami jaśminowemi, wiśniowemi, różanemi, z nargilami kryształowemi, obwiniętemi w nici złote, z tabacznicami w przeróżne desenie, zdobne w kamienie kosztowne lśniące na tle srebrnego filigranu i kości słoniowej Bazar jubilerów z delikatnemi wyrobami z nici złotych i srebrnych, z rzekami pereł kałakuckich, dyamentów, szmaragdów, rubinów, z dyademami z granatów i opalów, z koljami z ametystów i topazów, z różańcami z bursztynów, korali, turkusów, lapis lazuli. Bazar wonności, najbardziej wschodni ze wszystkich, z gumą pachnącą z Chios, z essencyami jaśminowemi i pomarańczowemi, z olejkami różanemi w pudełkach drogocennych, wybitych srebrem i aksamitem, z pastylkami seraju i kosztownemi pachnidłami, dzięki którym płeć haremowych piękności nabiera białości lilji i delikatności, nieznanej na Zachodzie, z antymonem dla oczu, z henne dla paznogci, z olejkami dla czernienia rzęs, z aloesem, piżmem, z tysiącem woni nieznanych, upajających, od których w głowie się zawraca jak od haczyszu.

Ale co najciekawsze, tego się na pierwszy rzut oka nie spostrzega. Trzeba się przedrzeć w samą głąb labiryntu, wcisnąć w najciaśniejsze zaułki i wśród chaosu kurytarzy, przesmyków, celek ciemnych, sklepików ukrytych

odszukać jeden z tych sklepów brica`bric, będący całym wielkim bazarem w miniaturze, a posiadający rzeczy, jakich nigdzie indziej na świecie, nawet w reszcie bazaru, w którym cały świat zebrał swe produkta, nie podobna znaleść. Raz jeszcze uciekam się do Amicisa. „Ci kupcy wszystkiego po trosze, oczywiście oszuści zdeklarowani, używają dla kuszenia ludzi pewnej dramatyczności bardzo zabawnej a rzadko chybiającej celu. Prawie wszystkie ich sklepy są wielkiemi izbami, pełnemi skrzyń i szaf, między któremi obrócić się trudno i świece palić potrzeba. Pokazawszy jakiś stary serwis z kości słoniowej, chińską porcelanę albo japońską wazkę, kupiec powiada, że ma coś specyalnego dla ciebie, bierze szkatułkę i wysypuje na stół kupę drobiazgów: wachlarz z pawich piór, bransoletę ze starych monet tureckich, poduszeczkę z szerści wielblądziej z cyfrą sułtana złotem szytą, zwierciadełko perskie, na którem wymalowano scenę z księgi raju, łyżeczkę szyldkretową, starą wstęgę orderu Osmanieh. Nic ci się nie podoba. Wywraca inną szkatułkę, tym razem tę, która na ciebie jednego oczekiwała. Jest tam złamany ząb słonia, bransoleta z Trebizondy, zdająca się kosą srebrnych włosów, bałwanek japoński, grzebień sandałowy z Mekki, wielka łyżka turecka cała w przezroczystych arabeskach, starożytne nargile srebrne, złocone i ozdobio

ne rysunkami, kamyki z mozajki Św. Zofii, czaple pióro, które — zaręcza ci słowem honoru — zdobiło turban Selima III. Mc nie znajdujesz do smaku? Wypróżnia jeszcze inną szkatułeczkę, z której wypada jajo strusia z Sennaar, perski kałamarz, łuk mingrelijski z pochwą na strzały z jeleniej skóry, kask czerkieski dwurożny, paciorki jaspisowe, złote emaliowane puzderko z perfumami, talizman turecki, flaszeczka z artagull. Na Boga! Nic w tem cię nie tentuje? Niemasz więc nikomu podarunków do zrobienia? Nie myślisz o krewnych, nie masz serca dla przyjaciół! Ale może masz zamiłowanie w materyach i dywanach? I w tem ci usłuży jak przyjaciel. Oto pręgowany płaszcz z Kurdystanu, milordzie, oto duża skóra, oto dywan z Alepu, oto kobierzec z Casablanca, gruby na trzy palce, trwający — pod gwarancyą — cztery pokolenia. Oto, excellencyo, stare poduszki, pasy z brokatu i jedwabne okrycia, trochę przenoszone, ale wyszywane tak, jak dziś nie znaleść, choćby je płacono skarbami. Tobie, caballero, którego tu przyprowadził przyjaciel, oddam ten stary pas za cztery napoleondory i będę żyd chlebem z czosnkiem przez cały tydzień! Jeżeli jednak nie dasz się namówić powie ci na ucho, że ci może sprzedać sznur, którym straszni niemi z Seraju zadusili Nassuchabaszę, W. Wezyra Mahmuda III, a gdy mu się w nos

zaśmiejesz, daje pokój propozycyi i robi ostatnie usiłowanie rzucając przed tobą ogon koński, jaki noszono przed i po za baszą, broń janczara, strzępek sztandaru z wojny o statniej z półksiężycem i srebrnemi gwiazdami, miednicę z agatami, bicz eunucha ze skóry hippopotama, naszyjnik dromadera z muszlami i dzwoneczkami, koran w złoto oprawny, szarfę z Korazanu, papucie sułtanki, lichtarz z orlich szpon — aż wreszcie fantazya twoja się zapala i kaprys jakiś cię opanowuje. Trzeba być doprawdy młodzieńcem bez grosza albo starcem wysokiej mądrości żeby się oprzeć pokusie!"

Jak wśród krzyżujących się ogni nieprzyjacielskich bateryj przemykać się potrzeba wśród czatujących kupców, greków krzykliwych, natrętnych, murzynów szczerzących białe zęby, arabów w białych burnusach, tatarów kosookich, barczystych egypcyan. Frankowie zabiegają drogę, zalewając potokiem słów i obietnic, handlarze z Nubii i Sudanu chwytają cię silnie za ręce i zatrzymują przemocą, ormianie najspokojniejsi, podchodzą zwolna i podsuwają ci przed oczy jeden towar za drugim, pytając z uśmiechem: a co? Żydzi kłaniają się nisko i pod żółtym kaftanem pokazują jakieś zawiniątka ukryte z tajemniczą, obiecującą miną. Czerkiesi wyciągają ku tobie broń misternie zdobioną, patrząc groźnie z poza nasuniętych brwi, jakby

ci kindżał w serce chcieli wepchnąć. Turcy tylko siedzą spokojnie w swoich sklepach, z różańcami w ręku, w długich kaftanach pomarańczowych i białych i spodniach fałdzistych, czekając obojętnie czy ci się nie podoba zapytać ich o cenę towaru.

Niską i ciemną bramą sklepioną, schodzi się na dół po śliskich stopniach, potrącająco muły objuczone i biegnących przekupniów,

i staje się w obszernym dziedzińcu, przytykającym do murów bazaru, pełnym jaworów i dębów starych, szumiących z cicha, fontan, przy których turcy starzy odbywają ablucye, żebraków jęczącym śpiewem dopominających się o jałmużnę, hadżich z zielonemi zawojami i imanów w bieli, przechadzających się poważnie po kilku razem. W środku wznosi się ogromny meczet, z dwoma wieńcami piętrzących się po nad sobą kopuł dokoła środkowej, ze spiczastemi łukami bram w dziwne arabeski złoconych i ostremi kantami wystających naprzód.

Wszystkie wielkie meczety są do siebie podobne. Podstawę ich stanowią trzy równe kwadraty z sobą złączone i otoczone zwykłe olbrzymim zewnętrznym dziedzińcem. W jednym z tych kwadratów jest wstępny dziedziniec wewnętrzny, t.z. święta zagroda, drugi zajmuje sam meczet, budowany zazwyczaj według tego samego planu, naśladującego Śtą Zofię, z kilkoma rzędami kopuł i bań dokoła

środkowej kopuły spłaszczonej i otoczonej szkarpami, z galeryami zewnętrznemi po bokach i wielkiemi oknami o ostrych maurytańskich łukach; w trzecim wreszcie jest ogród Zmartwychwstania, pełen cyprysów, kwiatów, dzikiego wina, kaplic grobowych i marmurowych nagrobków. Wnętrze zawsze jednakowo puste, wybielone jak w protestanckich kościołach. Przez wielkie okno światło pada wesoło na nagie ściany, okryte złotemi napisami z koranu, na posadzkę wysłaną matami, i turków siedzących na ziemi, z twarzą zwróconą ku Wschodowi, promieniejącą pobożnym zachwytem. Od Wschodu we framudze Mihrabu stoi szafa ozdobna z rozłożonym w niej koranem, przed nią dwa wielkie świeczniki srebrne albo bronzowe — po lewej stronie ambona dla imana z daszkiem spiczastym i pulpit marmurowy; naprzeciw trybuna sułtańska zasłonięta kratą złoconą. Z kopuły i ze stropów nawy na długich sznurach, zwiesza się niezliczone mnóstwo lamp szklannych, różnokolorowych, które podczas nocnych nabożeństw, napełniają wnętrze tysiącem migających światełek i nadają mu jakiś fantastyczny urok.

W ogrodzie przytykającym do meczetu Bajazeta II, znajduje się jak zwykle w ozdobnej tiurbe, grobowiec założyciela, posypany prochem, który z nóg sobie otrząsał sułtan Bajazet po każdej bitwie z niewiernemi. Na

około meczetu, jak przy wszystkich sułtańskich, tuli się całe miasteczko dobroczynnych i naukowych zakładów i wielkie chmury gołębi, dla których tu istnieją sułtańskie fundacye ; trzepocą skrzydełkami na dachach i placu, zbierając się do ziarna, rzucanego im obficie przez turków.

Jedną z cech charakterystycznych Stambułu jest wielkie mnóstwo ptaków gnieżdżących się w najbardziej ożywionych częściach miasta. Turcy lubią wszystkie stworzenia Boże a dla gości skrzydlatych mają zawsze, nawet najubożsi, trochę przygotowanego ziarna. Dlatego, żeby sobie wyobrazić jakikolwiek zakątek Wschodu, trzeba koniecznie do olśniewającej smugi światła, do tęczy gorącej barw jaskrawych i turków nieruchomych, przesuwających między palcami ziarna różańca w zamyśleniu sennem — dodać kilka drzew, kwiatów trochę , fontannę szemrzącą na rogu ulicy, psów kilka, wygrzewających się na słońcu leniwie i ptaków rój cały, unoszący się ze szczebiotem wesołym po nad drzewami i ludźmi.

Z psów słynie Konstantynopol cały a zwłaszcza Stambuł. Setki tysięcy ich napełniają miasto, żywiąc się wyrzucanem na środek ulicy śmieciem i kuchennemi resztkami, z których oczyszczają miasto. Dzięki temu Stambuł czystszym jest znacznie od większej części miast włoskich. Turcy uważają psów za

stworzenia nieczyste i w domach ich nie trzymają — ale przez wrodzone uczucie miłosierdzia ochraniają gromady całe na ulicach, nie dozwalając robić im krzywdy. Czują to psy dobrze, że nie mają czego się obawiać. Wszędzie ich pełno. Leżą spokojnie wyciągnięte na środku ulicy, nie ruszając się z miejsca ani przed przechodniem, ani nawet przed wozem. Człowiek i koń omijają je ostrożnie, przestępują leżących powoli i chyba ich czasem wagon tramwaju albo kareta rozpędzona najedzie. W takim razie pies robi leniwie pół obrotu w bok, żeby się usunąć i znów zasypia. W jednej Perze tylko cywilizacya europejska objawia się w odpędzaniu, potrącaniu i biciu biednych zwierząt, którym nigdy na myśl nawet nie przychodzi się bronić — uciekają tylko z cichem skomleniem. Najmniej ich też jest w miejscach zamieszkałych przez franków, za to w tureckich dzielnicach szczekanie, pisk, wrzawa psiej zgrai zagłusza nieraz ludzkie gwary.

Są to po większej części pokurcze rozmaitej wielkości, z zatraconemi właściwościami ras odrębnych, wiecznie zgłodniałe, nędzne, wojujące między sobą zajadle. Każda ulica ma swoją ludność odrębną, uważającą się za prawnych i wyłącznych właścicieli tej części miasta. Jeśli przypadkiem obcy pies się tam zabłąka, wszystko się rzuca na niego i aż do granicy, życie jego w niebezpie

czeństwie — ale gdy raz ją minie, na swoim gruncie jest już zupełnie bezpiecznym. Czasem też całe wielkie gromady wydają sobie wojny — wówczas krew się leje, szerści i mięsa kawały latają w powietrzu, jęki rannych i konających, wrzask piekielny walczących bohaterów, napełnia miasto całe; nie prędko oczyszcza się plac boju i uczestnicy walki bez ogonów i uszów, z połamanemi łapami i krwawemi pyskami wracają kulejąc na legowiska. Nieraz całą noc oka zamknąć nie mogłem dla wrzawy dolatującej zdala, z tureckich przedmieść na około Pery. Rzecz ciekawa jednak; wścieklizna jest tu zupełnie nie znana — chyba przypadkiem europejski pies trzymany na obróży przez właściciela ma napad tej okropnej choroby. Nie ma też wypadku, żeby się który z nich rzucił na człowieka — za to, gdy którego pogłaskać", promienieje z radości i przez kilka minut towarzyszy w wesołych podskokach. Lud prosty tak jest do psów przywiązany, że o mało rewolucyi nie zrobił, gdy je sułtan AbdulMedżid skazał na wygnanie,— a po powrocie przyjmował z uniesieniem.

Wązka uliczka tylko, oddziela dziedziniec dżamii Bajazeta II od placu Seraskieratu, największego ze wszystkich, jakie Konstantynopol cały posiada. Jest to ośmiokąt ogromny, regularny, pusty i pozbawiony drzew, ze wspaniałemi gmachami ministerium wojny i z rodzajem łuku tryumfalnego zamiast bra

my, wdzięcznej, nowoczesnej budowy z białego marmuru, całej w arabeskach delikatnych i w ślicznej, wytwornej ornamentacyi. Oddzielnie, w końcu placu wznosi się pyszna wieża seraskieratu, podobna do kościelnego świecznika o szerokiej, ciężkiej podstawie, wydymającego się po nad podstawą w gruszkowatej formie i zwężającego się w górze coraz bardziej, aż do obszernej, zabudowanej galeryjki, po nad którą szczyt wieży wybiega jeszcze cieńszy, jeszcze lżejszy, zdający się tonąć w niebie. Po ciemnych, krętych schodkach bez poręczy, dostać się na górę nie łatwo — ale widok cudowny wynagradza zmęczenie. Stambuł cały leży u nóg a ludzie na placu jak czarne punkciki migają. Z jednej strony obok zielonej plamy starego seraju nad morzem, widać Śtą Zofię, JeniValide, Osmanieh i meczet Bajazeta, przy których czernieją dachy i kopuły bazaru; z drugiej na szczytach trzeciego, czwartego i piątego pagórka, bieleją ogromne gmachy meczetów Sulejmana, Mahometa II i Sehma; w dali, wśród zielonych lasów, błyszczą minarety Ejuba a z obu stron brzegi Azyi i Europy w ramy olbrzymie ujmują cały obraz. Na szczycie wieży jest pokoik z okienkami, zawalony żelaziwem, z którego się ogląda te cuda. Później schodzi się niżej i w środku galeryjki, w okrągłym saloniku wysłanym matami, pije się kawę ofiarowaną

przez stróżów, patrząc w okna otwarte. Zszedłszy, nie bez strachu, jest się o dwa kroki od Sulejmanieh, której zewnętrzne dziedzińce przytykają do placu.

Jest to miasto całe, odrębne, którego punkt środkowy i serce, stanowi meczet wielkiego Sulejmana. Wśród ogrodów przeplatanych cmentarzami, ciągną się obok siebie imarety, t.j. kuchnie ubogich, medrezy (akademie duchowne), szkoły, biblioteki, karanwaseraje dla podróźnych i pielgrzymów, łaźnie ogromne, okryte lasem całym kopułek. „Radość i wspaniałość Stambułu, jak tę rywalkę Śtej Zofii nazywają poeci Wschodu, zdumiewa rozmiarami, wspaniałością użytych materyałów, marmurów, jaspisów, porfirów rzadkich, któremi okryte są krużganki i posadzki dziedzińców, żeby nie zmieniać rytualnej prostoty wnętrza samej świątyni. Jest to wyraz największej wielkości i potęgi tureckiego państwa, punkt kulminacyjny, po za którym musiał nastąpić upadek. Kopuła, wyższa niż u Śtej Zofii i na zewnątrz wyglądająca lżej i okazalej, wspiera się na czterech olbrzymich filarach z czerwonego granitu, najwyższych i najgrubszych w Stambule, z których jeden służył niegdyś za podstawę posągowi Justyniana, drugi podtrzymywał marmurową Venus w Augusteum a dwa przewieziono z Egyptu.

Dokoła murów idą złote sentencye z koranu

i poetyczne napisy w wiązanej formie, utwory słynnego poety Karabussari, który wraz z innemi uświetniał dwór Sulejmana, rodzaj muzułmańskich Aten lub medycejskiej Florencji, pełen lutnistów i pieśniarzy, jak ogrody seraju pełne były słowików i kwiatów. Dwa większe i dwa mniejsze minarety stoją na straży nieskończonych ganków, kopuł, galeryi przejrzystych, arkad otoczonych arabeskami, krat złoconych, dziedzińców oświeżonych tryskającemi dokoła zdrojami, kaplic ozdobionych bogato, z trumnami srebrnemi we środku. W ogromnym, cienistym ogrodzie, zarosłym powojami i winem, pokazują pyszną kwadratową kaplicę z białego marmuru, całą okrytą rozkosznemi arabeskami, masą perłową, srebrem, złotogłowiem, kosztownemi makatami. Jest to grobowe tiurbe wspaniałomyślnego Sulejmana, przy którym leży rusinka jego ukochana, czarowna, okrutna, przebiegła i mimo wszystko wierna podobno w sercu i czynach dawnej swej wierze i ojczyźnie — Roxolana.

Niedaleko ztąd wśród lichych domków i warzywnych ogrodów, napół w dole ukryta kolumna cesarza Marcyana, męża świątobliwej Augusty Pulcheryi, jaśnieje resztkami orłów białych na marmurze korynckiego kapitelu. Turcy ją nazywają Kisztasz, kolumną kobiety, od płaskorzeźby napół zatartej, przedstawiającej jakąś kobiecą postać. Druga podobna

kolumna przeniesioną została do ogrodów seraju. Biały jej wierzchołek widać wśród gęstwiny z tarasów na domach w Perze.

Mijamy dolinę oddzielającą trzeci pagórek od czwartego, przeciętą wodociągiem cesarza Valensa, który od placu seraskieratu ciągnie się aż pod meczet Mahometa II. Nic wspanialszego od tej olbrzymiej, dwupiętrowej linii arkad, z głazów potężnych tak silnie spojonych, że dotąd jeszcze czas żadnej prawie nie zrobił w nich szczerby. Okoliczne domki dosięgają zaledwie do połowy ich wysokości. Wino dzikie obwija ciemne mury płaszczem zielonym; bujna roślinność traw i kwiatów polnych porosła na szczycie. Przez otwory arkad, pomiędzy zielonemi wieńcami i pękami kwiatów niebo przegląda błękitne i słońce przedziera się ciekawe, złotemi kroplami pryskając na liście młode i na odwieczne mury. Ruiny wodociągów w rzymskiej kampanii, przy Lateranie, ani w drobnej części nie dadzą się porównać do tej przepysznej, nietkniętej prawie budowy a zielone opony i wieńce, oplatające ją całą, nadają jej urok, którego nagim ruinom rzymskim, sterczącym na stepie bezludnym, brak najzupełniej.

Cała ta część miasta po za seraskieratem nosi zupełnie odrębne piętno od wspaniałych okolic św. Zofii. Jest to nieskończone mnóstwo uliczek, wikłających się kapryśnie, przerzy

nanych często wielkiem, pustem polem, pogorzeliskiem, ruinami. Jedne pełne sklepów, ruchu i gwaru, tworzą całe malutkie bazary. W sklepikach otwartych od ulicy i o jeden stopień podniesionych nad uliczny poziom rzemieślnicy pracują, siedząc na ziemi i równocześnie sprzedają gotowy towar, przyjmują obstalunki. Zmęczeni robotą wychodzą pogwarzyć ze znajomemi pod kawiarnią, która się spotyka na każdym zakręcie ulicy i pod każdym cienistym drzewkiem. O krok dalej znów pusto i cicho zupełnie, czasem tylko w zakratowanem oknie rąbek muślinu i żółtego feredżi przemknie i czarne oko rzuci błyskawicę na przechodnia; z tarasu na domie zaczerwieni się turban starego turka, który tam od pół dnia pali fajkę, milczący i nieruchomy ; przy ścianie przejdzie jak cień bezcielesny postać kobieca zawinięta w prześcieradła jak mumia, z wielkim dzbanem na głowie takiej samej formy, jakich na tem miejscu i przy tej samej studni używali przed dwudziestu wiekami greczynki z Bizancyum. A potem przez kwadranse całe już zupełnie nikogo nie widać". Domy szczelnie zamknięte, dziwaczne, na dole murowane z cegieł albo lepione z gliny, na górze drewniane i o parę łokci naprzód wystające, jak gołębniki. Koło nich ogrody ogromne, cmentarze między ogrodami, pałac wciśnięty między lepianki i zdający sam się dziwić zkąd się tu znalazł. A

wszędzie cicho, spokojnie, patryarchalnie; tylko starzy turcy przechodzą się w różowych i białych szlafrokach i z dobroduszną miną, rzucają ziarna garście wróblom i gołębiom.

Co innego w sąsiedniej chrześciańskiej dzielnicy. Krzyk słychać już z dala i kłótnie; greczynki w czarnych chustkach śmieją się do przechodniów, gromady dzieci ścigają się na środku ulicy — wszystko brzęczy, krząta się jak w ulu. Fezy w miejscu zawojów, liche naśladowanie europejskich strojów w miejscu wschodniej, malowniczej pstrokacizny. Tylko ormiańskie dzielnice ciche, spokojne i do tureckich podobne, jak i charakter ich mieszkańców.

Zostawiamy na stronie piękny meczet SzachZade z bogato ozdobnym i niezwykle grubym minaretem, okrytym od góry do dołu gipsowemi arabeskami i wspinając się po urwiskach, przeciskając uliczkami, których zdaje się nigdy ludzka stopa nie dotknęła, dostajemy się wreszcie na szczyt czwartego pagórka. Na ogromnym placu, otoczonym khanami dla podróżnych — i takiem samem mnóstwem pobożnych i filantropijnych zakładów, jak i Sulejmanieh, meczet zdobywcy, trzecia z pomiędzy świątyń cesarskich, ciężka, przeładowana, niemiła, przedstawia się oku jak chaos kopuł, krużganków, galeryi i kaplic, z którym oko nie łatwo może się oswoić i wśród mnóstwa szczegółów całość ogarnąć; pomnik

siły, nie smaku. Mahometowi II jednak zdawał on się arcydziełem. Grek Christodulos, budowniczy, otrzymał w nagrodę całą ulicę na własność i jeszcze w lat później Achmet III potwierdził ten przywilej. Przed tym pomnikiem ostatecznego zwycięstwa półksiężyca nad bizantyjskim krzyżem wschodnich cezarów, jedenaście meczetów sułtańskich, schyla głowę, jak przed snopem Józefa pochylały się snopy jego braci. Nad głównem wejściem złoty napis z koranu na tle lazurowem głosi: "Zdobędą Konstantynopol i szczęśliwym będzie książe, szczęśliwemi wojska, które go zdobędą!" Dziś te proroctwo Mahometa zdaje się znów odnosić do przyszłości, do tych zastępów, które kiedyś tu przyjdą obalać złote półksiężyce, zatykać krzyże na ruinach, sztandary nowe rozwiewać na zgubę starego świata. I znów, raz jeszcze powtórzyć będzie można słowa perskiego poety, z któremi Mahomet zwycięzca wstąpił w progi zniszczonego pałacu wschodnich Cezarów: „Nieczysty pająk snuje swoje sieci w podwojach królów i pod wyniosłemi sklepieniami Eraszabu kruk się się odzywa krzykiem złowieszczym!"

Po nad wąwozem zieleniejącym warzywnemi sadami i plantacyami tytoniu, przejeżdżamy przestrzeń dzielącą nas od piątego wzgórza, na którem króluje najwyższy ze stambulskich meczetów, wzniesiony przez wielkiego Sulejmana na pamiątkę ojca jego, sułtana

Selima. Z daleka widać kopułę dżamii swobodną, otwartą, lekką, bez szpecących szkarp i półkopuł. Najwdzięczniejsze dwa minarety, jakie posiada stolica, unoszą się po bokach wiotkich, ozdobnych krużganków otulonych cyprysami i piniami. Z otwartej platformy, przytykającej do meczetu, roztacza się jeden z tych widoków czarownych, jakiemi jeden tylko Konstantynopol olśniewa podróżnych. Za jasnemi falami Złotego Bogu ogromna płaszczyzna OkMejdan rozciąga się jak płachta szara, wielkie cmentarze KassimBasza i Piripasz czernieją swemi cyprysami a w dole HassKiei i TersHane jak dwa białe mrowiska, kąpią stopy w Bosforze i wyciągają dłonie do Galaty. Słońce zachodzące purpurową falą oblewa tłum kaików ślizgających się po morzu i na cichą, zieloną wyżynę wiatr przynosi dalekie echa gwarów, krzyków, wrzawy przedmieść, próbujących rozbudzić z uśpienia milczącą stolicę padyszachów.

VI.

Dwa obrazy z przeszłości.*)

Gdym patrzał z góry na Stambuł, ścielący mi się u nóg, dwie wizye mgliste i promienne zarazem, przesunęły się przed memi oczyma.

Cichą, lśniącą wstęgą lazurową Złoty Róg tak samo wije się między brzegami, Bosfor rozlewa kapryśnie pieniące się fale i morze Marmara srebrzy się w słońcu z daleka. Tak samo od willi, pałaców nadmorskich, wiosek rybackich i ludnych miasteczek roją się białe linie nadbrzeżne Europy i Azyi. Na szczytach pagórków i cyplach kamienistych, wchodzących w morze, świecą kupuły złociste kościołów, powa

*) Źródła do tego rozdziału: Hammer: Konstantinopel und der Bosphorus. — Lütke: Der Islam und seine Volker.— Vamberg: Der Islam im XIX Jahrhunder te. — Lamartine: Histoire de Turquie, vol. IIIV. — Lamartine: Voyage en Orient, dernier vol. — MacFerlane: Constantinople et la Turquie, II vol. — Ks. Hołowiński: Pielgrzymka do Ziemi św. t. I.— Mann: Podróż na Wschód, t. II; — wreszcie i przeważnie ustęp „Il vecchio Serai" w opisie Konstantynopola Edmunda de Amicis.

żnych, ciężkich trochę, pełnych majestatycznej piękności w swoich formach królewskiego spokoju i harmonii. Niżej białe marmurowe krużganki schodzą ku morzu oplecione w mirty i róże, wspaniałe portyki wznoszą dumnie czoło wśród pomarańczowych gajów, w zielonych klombach bieleją posągi z paryjskiego marmuru, stare postacie bogów z nowemi głowami Cezarów, fontanny pachnące tryskają w wielkie czary jaspisowe, na mozaikową posadzkę, posypaną piaskiem złotym, — i po starym zwyczaju, grono biesiadników wesołych, uwieńczonych różami spoczywa na marmurowych łożach, w cieniu drzew rozkwitłych, w obłokach drogich kadzideł dalekiego Wschodu, wznosząc w górę czary oplecione liśćmi wawrzynu. Naga bachantka, aktorka ulubiona z głównego teatru stolicy, która jutro może wejdzie w purpurze na tron cesarski, spiewa im z cynicznemi gestami piosnkę rozpustną. Jedni jej przyklaskują grubym żartem, inni ciągną dalej od dawna wszczęty spór o ilości natur Chrystusa Pana.

Rój łodzi i statków uwija się po Bosforze, purpurowe żagle z kosztownych jedwabnych tkanin płomienieją z dala na modrem tle wody, poruszane lekko wiatrem przyjaznym. Triremy złocone, całe w fantastycznych ozdobach, smokach, kwiatach i wieńcach zielonych, z postaciami pogańskich bogów i chrześciańskich świętych na przodzie, zawijają do portów,

pełnych ludzi, do marmurowych tarasów, osłoniętych różnobarwnemi oponami, żeby przypadkiem promień słońca nie dotknął wysiadającego dostojnika dworu w ciągu kroków kilku, jakie po lśniących schodach będzie musiał zrobić do otwartych na rozcież pałacowych podwojów. Tłum służby w tunikach złotem szytych, wita go padając na twarz na ziemię, podobnie jak on sam proch będzie czołem ocierać za chwilę z pod nóg przechodzącego Cezara.

Na azyatyckim brzegu, od strony Bosforu, Chryzopolis bogate, rozrzucone na stokach pagórka, złoci się krzyżami swoich kościołów, lśni mozajkami portyków i tęczowemi marmurami pałaców. Dalej, na Chalcedońskim półwyspie, naprzeciw śmiejącego się za morzem Konstantynopola, wśród pól odzianych murawą i kołyszących się zbożem, potrójny przybytek wielkiej męczennicy Eufemii ściąga do srebrnego jej sarkofagu biskupów na powszechne sobory i tłumy pobożnych pielgrzymów na obrzędy uroczyste, na cudowne napełnianie się trumny świętej krwią ciepłą „ilekroć mąż prawdziwie bogobojny zasiada na Chalcedońskiej stolicy biskupiej" — i sława chrześciańskiej świątyni sięga dalej jeszcze niż wyrocznie pogańskie, któremi przybytek Wenery będącej tu dawniej, rywalizował z Delfami. Przy sąsiedniej zatoce port Eutropiusza, cały biały od rozpiętych żagli a za

nim, w środku półwyspu zakończonego przylądkiem Hereum, ogromny pałac cesarza Justyniana, Irea, uderza wspaniałością, ogromem, przepychem; dokoła wieńcem różnobarwnym oplotły go łaźnie marmurowe i altany złociste, ogrody pełne szmerów wody, szelestów, zieleni i ptaszego szczebiotu; posągów tłum i krużganków połamane linie. Z tyłu, z po za wysokich trzcin morskich, kościół Złotoustego wygląda.

Na wielkim półwyspie odciętym od Europy wodami Złotego Rogu, rozsiadła się młoda królowa świata, oślepiająca słonecznym blaskiem swych bogactw i piękności. Potęga Rzymu, sztuka i zmysł piękna Grecyi starej, bajeczny przepych Wschodu, podały sobie dłonie na tym błogosławionym kawałku ziemi między dwoma morzami, żeby wszystko zaćmić, co dotąd świat podziwiał. Trzy części świata odarto z ich skarbów i arcydzieł. Krużganki cesarskich pałaców, bazyliki i place miejskie, sale magnatów napełniły się kolumnami granitowemi, alabastrowemi, serpentynowemi, masami wielkiemi porfiru, jaspisu. różowego i czarnego marmuru, obeliskami egypskiemi, posągami i płaskorzeźbami z Aten, z Aleksandryi, z Syryi, z Archipelagu, ze słynnej świątyni słońca w Balbebu, z przybytku Efeskiej Dyanny. W deszczu złota i drogich kamieni kąpie się miasto, powstałe od wczoraj na opustoszałych ruinach, dziecko

szczęścia, zdolne tylko igrać bezmyślnie i lekko z gotowemi skarbami, nie zdolne stworzyć ich samo; — lubieżne, jak nagie tancerki jego teatrów, chciwe uciech i zabaw i wciąż z nowej rozkoszy, jednym nieustającym karnawałem brzmiące przez wieki. Ale ze szczytu podtrzymującej go kolumny, nad wszystkie gmachy miasta wybiegającej w górę, ponuro zasępiony, na dół spogląda ten, którego jedno skinienie potężne stworzyło najmłodszy cud świata.

Zdaje się, jakby zapóźno spostrzegał że wola genialnej jednostki, rządzącej światem, zdolną jest wprawdzie przenieść i skupić w jednem miejscu owoce wielkiej pracy ludzkości różnych epok i narodów — ale ani ziarn nowych nie potrafi zaszczepić z tych owoców na obcym gruncie, ani soków żywotnych wlać w sztuczny organizm i własne samodzielne życie obudzić w machinie, która raz nakręcona, długo łudzić będzie pozorami życia, ruchem wewnętrznym, zewnętrzną świetnością, aż póki zatrzymująca się wskazówka nie przekona, jak bezsilnemi i martwemi były wszystkie kółka i sprężyny, bez kierującej niemi ręki zegarmistrza.

Na północnym brzegu, na szczycie trzeciego pagórka, w miejscu Akropolu dawnego Bizancyum, zamek cesarski jaśnieje zdala na wyżynie wśród ogrodów rozległych, szerokiemi schodami i tarasami opuszczając się na

dół, do portu cesarskiego, pełnego statków dworskich, przepysznie ozdobionych. Podobnie jak rezydencya rzymskich Cezarów na Palatynie i nowe mające ją zaćmić Palatium Konstantyna, jest niezmierzonym labiryntem gmachów i podworców, trikliniów i sal audencyonalnych, łaźni i ogrodów, skupionych do koła środkowej sali tronowej, w której władca świata zwykł przyjmować uroczyste orszaki posłów z najdalszych krain, niosących mu bogate dary na klęczkach, albo też blaskiem majestatu imponować barbarzyńcom, ośmielającym się od niego samego żądać okupu. Obok w słynnej sali porfirowej cesarzowe oczekują chwili przyjścia na świat następcy tronu, którego w złotem naczyniu, okrytem zwojami purpury, wielki ochmistrz niezwłocznie przedstawia klęczącemu dworowi. W długim łańcuchu sal cisną się tłumy dworzan, cichych jak cienie, rozmawiających spojrzeniami, rzucających chytre oczy na wszystkie strony, jak sztylety zatrute. Intrygi się plączą, kraje całe sprzedają, spiski milczące knują, niemy uścisk dłoni zatwierdza wyrok śmierci... cesarza. Całe w długich szatach ze złotogłowiu, lśniące od drogich kamieni, postacie te posępne i sztywne, zdają się zdjęte ze starych obrazów bizantyjnych, nieruchomych, strasznych na tle złotem.

Ale oto naraz wszystko cichnie jeszcze zupełniej, pada na twarz czołem dotykając zie

mi. Brzęcząc ciężkiemi mieczami, idą straże cesarskie, Goci o strasznych obrosłych twarzach z dzikiem wejrzeniem i ogromnemi siekierami, Waragowie z dalekiej Północy, o jasnych włosach i błękitnem oku, w stal zakuci, wyżsi dwa razy od idących za niemi dostojników dworu. Dalej znów oddział krajowych Castricianów, w złocistych zbrojach. kohorty przybocznych gwardzistów, a potem już dwór, kapiący od złota, wspaniały jak orszak perskiego despoty. Mistrzowie i ochmistrze dworu, Praepositus sacri cubiculi, strzegący świętej sypialni cesarskiej, w orszaku podległych mu cubiculariów, comesów świetego pałacu i świętej garderoby, utrzymujących milczenie silentiariów, dalej magister officiorum, przewodzący ośmiu kohortom pretoryanów, comesowie Świętych szczodrobliwości (finansów) i spraw prywatnych Boskiego Domu (cesarskiej rodziny), książęta, prefektowie, naczelnicy rzezańców, protospatorowie, logotety, senatorowie, poeci nadworni, błazny, patrycyusze, generałowie, kapelanowie dworscy i spowiednicy, niewolnicy sypiący na mozajkową posadzkę piasek złoty, szambelanowie ze złotemi kadzielnicami i wachlarzami ze strusich piór — a wreście w obłoku z kadzideł, para cesarska, uginająca się pod ciężarem ceremonjalnego stroju od góry do dołu zdającego się jedną rzeką pereł i brylantów, w dyademach wysokich, zamkniętych u góry krzyżami. Takiemi

przeszły do nas martwe, lodowate postacie następców Konstantyna na monetach przedstawiających ich profile i na mozaikowych portretach Justyniana i Teodory w bazylice S. Vitale w Rawennie.

Wspaniałe ulice i pyszne krużganki prowadzą najpiękniejszą częścią stolicy ku jej wschodniej kończynie, do bazyliki S. Zofii.

Przed nią atrium otoczone kolumnami, pełne mozaik, wodotrysków marmurowych i konnych posągów. Chaos dziedzińców, zakrystyi, skarbców, więzień, sal soborowych i cesarskich otacza bazylikę dokoła. Sto bram bronzowych okrytych płaskorzeźbami i srebrnemi napisami prowadzi do wnętrza. Z wieży olbrzymiej trzydzieści dwa dzwony srebrne zwołują na modlitwę. Z olbrzymiej granitowej kolumny złoty posąg cesarza Justyniana patrzy dumnie, jakby raz jeszcze wołał: „Chwała Panu, który mnie uznał godnym dokonać, takiego dzieła! Zwyciężyłem cię, Salomonie!" I miedziana statua Salomona odwraca się obok od świątyni, spuszczając oczy ze wstydu.

Wnętrze promienieje tysiącem barw złocistych, łuną tęczową, mieni się odbłyskami złota, masy perłowej, koralu, kości słoniowej, hipis lazuli. Marmury rzadkie, różnokolorowe, okrywają ściany kobiercami z zaczarowanych ogrodów. Mozaiki kryształowe powleczona złotem, zdają się djamentowemi inkrustacyami. W galeryach i portykach, sklepie

nia okryte olbrzymiemi postaciami świętych na tle złotem, malowanemi inkaustyką; na sklepieniach kościelnych te jasne postacie powtarzają się w mozaice. Na około ścian i filarów wznoszą się posągi srebrne i bronzowe, pulpity z kości słoniowej, kandelabry szczerozłote. Przy pysznym ikonostasie ze złoconego bronzu olbrzymia kazalnica srebrna, ważąca . funtów, tron cesarski, cały w złocie i perłach, tron patryarchy, srebrne siedzenia kapłanów. W głębi na czterech złotych kolumnach wspiera się ołtarz ze złota, srebra i pereł, nad nim srebrne cymborium złotą kopułą i krzyżem okryte, a za ołtarzem posąg olbrzymi Boskiej Mądrości sięga głową sklepienia. W górze, po nad tem, siedem półkopuł lśni mozaikami z kryształu i złota, a z głównej kopuły ogromnej, kolosalne postacie Apostołów i Bogarodzice, otoczone złotem i kwiatami, przeglądają się w posadzce z falującego marmuru prokoneskiego, przedstawiającej z czterech głównych wejść, obraz czterech rzek wspaniałych, zmarszczonych od wiatru.

Pomiędzy S. Zofią a Palatium Kochlias, brama ślimacza, prowadzi przez podworzec Triklinium do Hlippodromu, środkowego punktu miejskiego życia, ruchu i zabaw, ozdobionego z monarszym przepychem posągami złotemi i marmurowemi krużgankami, z wężową podstawą pityjskiego trójnoga Delfickie

go, z Herkulesem Lizippa, z Kastorem i Polluxem ze świątyni Dioskurów, z Zeusem, Atene, Delfickim Apollonem, dziełami sztuki z Cezarei, Cyzikus, Hodos, Tralesu. Na boku zostaje pyszny podworzec spiżowy Chalke, Propyleje zamkowe, złożone z pałaców i krużganków, okrytych spiżowemi, wyzłocemi płytami, z portyków otwartych, w których obuzują pretoryańskie straże cesarskie. Ztąd przez galeryę cesarską przechodzi się do głównego najpiękniejszego placu miasta, Forum Augustaeum, noszacego swą nazwę od porfirowej statuy Heleny Augusty. Obok niej na wysokiej kolumnie stoi posąg srebrny Teodozego, wzniesiony przez syna jego Arkadyusza. Niezliczone mnóstwo innych posągów okrąża forum; między innemi konne posągi Trajana i Hadryana; w środku — naśladowanie rzymskiego Milliarium aureum — wspaniały jak łuk tryumfalny drogowykaz głównych linji komunikacyjnych Wschodniego cesarstwa, z kolosalnemi posągami założyciela Konstantynopola i matki jego Heleny, trzymającemi między sobą krzyż, do którego przykutą została na łańcuchu magiczna Tyche miasta, bogini jego losów.

Na północ od Augustaeum szeroka ulica prowadzi do Złotego Rogu, do ogromnego portu, pełnego okrętów ładownych skarbami Indyi, Persyi, Egyptu, pomiędzy wytwornych maurów hiszpańskich i przemyślnych awarów

z nad Wołgi. Tutaj podziwiać trzeba przy samem morzu ów bazar, oświecony tysiącem lamp, przedmiot podziwu dla całego świata i łaźnie Zeuksyppa, założone jeszcze w Bizancyi przez cesarza Sewera a rozszerzone przez Konstantyna W., najbogatsze muzeum sztuki w Konstantynopolu i Europie. Cały świat bogów i bohaterów dawnej Grecyi jest tam zebrany w arcydziełach dłuta, otoczony poważnym orszakiem filozofów i poetów, między któremi wyróżnia się Homer, cudowne arcydzieło podobnie jak posąg Heleny, wzbudzającej miłosne żądze nawet w spiżu, wedle poety, stał na czele bohaterów i bohaterek trojańskiego eposu.

Z przeciwnej strony miasta leży ogromne forum Konstantyna, pałac senatora Lauzusa, najwspanialszy z domów patrycyatu, przepełniony najdoskonalszemi dziełami greckiej sztuki, jak muzeum z Afrodytą Praxitelesa ze świątyni w Knidos, z Samijska Herą Lizippa, z Minerwą z Lindos i olimpijskim Zeusem Fidiasza, największem arcydziełem greckiem ze złota i kości słoniowej. Dalej forum Theodosianum, ze srebrną, konną statuą cesarza jako Bellerophona na spiżowym Pegazie z Antyochii i wysokiej kolumnie, naśladującej Trojańską, a za nim forum Arkadyusza, za którem bogata, wspaniała porta aurea Teodozyusza, zamyka miasto od zachodu.

Ale te nieocenione skarby sztuki, niemniej

jak przepyszna biblioteka Juliana cezara nie długo już będą olśniewać oko i radować umysł ciekawy. Kilkakrotne trzęsienia ziemi, zamieszki polityczne, pożary powtarzające się ciągle, zniszczą wkrótce to, co było najpiękniejsze. Już zginęły w płomieniach Muzy z Helikonu. ustawione w pałacu Senatu; niedługo pójdą za niemi arcydzieła Fidiasza, Lizippa, Praksytelesa i szczątki tylko ostatnie zagładzi w końcu barbarzyńska pięść tureckich żołdaków.

Cała ta najpiękniejsza, cesarska część stolicy, skupia się na trzech pagórkach, zajmujących północnowschodnią część półwyspu. Na zachód rozciąga się reszta miasta mniej okazała ale prawie równie bogata. Na trzech wzgórzach i czterech dolinach błyszczą pałace patrycyuszów i kupców bogatych, faworytów cesarskich i prefektów, wracających ze skarbami złupionych dyecezyj. Pyszne kościoły próbują rywalizować z „ziemskiem niebem Boskiej Mądrości", jak podziw ludu nazywa Ś. Zofię. Jedne obrócono na chwałę jedynego Boga z dawnych pogańskich przybytków: tak w świątyni Minerwy Ekbazii na postumencie z jej posągu zrzuconego, lud czci dzisiaj wyobrażenie Bogarodzicy „Hodegetria," słynnej cudami. Podobnież w kościół Ś. Fotyny zmienił się przybytek Dianny Fosfory, kościołami zostały świątynie Zeusa, Apollina, Poseidona, Hekaty i inne. Cesarze a zwłaszcza pobożne

cesarzowe, wzniosły sobie również świetne pomniki w licznych i wspaniałych świątyniach. Tak na czwartym pagórku stanął z rozkazu gorliwej Teodory, przepyszny kościół Apostołów, tak w nowej dzielnicy Blakernów. na pamiątkę zwycięztwa prawowiernej nauki kościoła nad nestoryanami, cesarzowa Pulcherya zbudowała słynny kościół N. Panny, główne sanctuarium relikwij w stolicy. Słynną jest także ze świętości bazylika Ś. Wawrzyńca, niemniej jak kościół Ś. Ireny, wzniesiony przez Konstantyna.

Niemało innych pomników sztuki upiększa te części stolicy. Pyszne kolumny Marcyana i Arkadyusza, marmurami lśniący wodociąg Walensa, pałac cesarzowej Placydyi i łaźnie Arkadyusza, klasztory ogromne jak miasta, pełne wpływu i znaczenia, mieszające się do walk politycznych i dworskich intryg, wielkie gniazda herezyi i spisków, a czasem też pełne mężów Bożych, jak przedsionki nieba. Najsławniejszy ze wszystkich Studios na końcu miasta, u stóp ostatniego pagórka poza pierwszą obręczą miejskich murów, skała prawowierności, o którą się rozbijają fale religijnych nowatorów, punkt środkowy walki przeciw obrazobórcom za Leona Izauryjczyka, przetrzebiony męczeństwami, a mimo to każący drżeć przed sobą cezarom. Naokoło niego, na szerokiej równinie obozuje osiem gockich kohort cesarskiej straży, dalej na szczycie sió

dmego pagórka, Hebdomonis, świeci złoconymi dachami ogromny pałac Konstantyna Porfirogenity, w którym koronują nowych cezarów, a za nim wspaniałe przedmieście Blakernów, pełne pałaców i kościołów, ulubiona rezydencya cesarzy, za którą rozciągają się pola i forum boarium.

Na całej tej ogromnej przestrzeni ludno i gwarno, ulice i rynki lśnią od strojów złocistych, kwadrygi przelatują rączymi rumakami niesione, wozy w bronz i srebro okute, zaprzężone białymi rumakami, procesye ciągną w obłokach kadzideł, niosąc cudowny obraz albo sławną relikwię, partye cyrkowe rzekami krwi zalewają Hippodrom i miasto całe; ze wszystkich stron świata zbiegły się nieznane sobie plemiona, żeby zebrane tu cuda podziwiać, wszystkie języki mieszają się w dziwnym chaosie, na wspólnem tle górującej nad wszystkiemi łaciny, języka dworu, arystokracyi i urzędów.

Ale oto zdaje mi się, jakby powoli mgły jakieś zaczynały zasuwać lekko cały ten czarowny obraz. Słońce świeci nad niem, jak dawniej, rajską pięknością jaśnieją brzegi Bosforu, tylko w złocistych barwach kopuły św. Zofii i posągów Augustaeum mniej blasku, tylko marmury się powyszczerbiały w pałacach i tu i owdzie pożarów i zniszczenia zostały ślady, ruiny czarne w miejscu rozkosznych cyrków i łaźni. Na ulicach, jak dawniej, sza

leje motłoch; ale szych i blaszki świecące zastąpiły złotogłowie i brylanty w jego szatach. Przez bramę Złotą nie wjeżdżają już tryumfalne rydwany Belizaryusza i Herakliusza. Z niedobitkami wojsk przywódcy zwyciężeni, przemykają się ukradkiem, cesarze odjeżdżają w obce kraje, żeby pomoc sobie wymodlić, jak mara cesarstwa tuła się o zebranym chlebie, Paleolog w Wenecyi, Bazylei i Florencji, posłowie nieprzyjacielscy dyktują dumnie na forum upokarzające warunki pokoju. Z dwóch stron, od Adryanopola i Brussy zbliżają się z dniem każdym ramiona olbrzymiego polipa, który za chwilę zdusi ostatni odblask Rzymu i Grecyi na wybladłej purpurze cezarów. Już w Adryanopolu rozstrzygają się spory, kto ze współzawodników ma uchwycić ostatnie strzępki tej purpury, już do Selimbryi cezar Kantakuzen i żona jego Teodora córkę własną odprowadzają do haremu Orkanowi, na pierwszą z jego sułtanek, a w środku Konstantynopola turcy we własnym bazarze sprzedają jeńców chrześciańskich, poddanych i żołnierzy cesarskich. Ale lud w Konstantynopolu turków się nie obawia; jeden tylko groźny smok zachodniego łaciństwa go straszy; motłoch uliczny przeciąga z wrzaskawi: „ precz z papieżem antychrystem, niech żyje półksiężyc", a gdy już z zamku swego na przedmieściach Mahomet II wyprawia swe zastępy dzikie na szturm ostatni, spodlonemu miastu brak na

wet odwagi bronić się i umrzeć. Procesye tylko z jękiem ciągną na Akropol, do Bogarodzicy Hogedetrii i cudu z nieba czeka motłoch zniewieściały, przekonany, że jest wybranym narodem.

A tymczasem z wysokiego pagórka, naprzeciw bramy Ś. Romana, Sułtan Mahomet otoczony czternastu tysiącami janczarów, patrzy nieruchomy na pierwsze fale swego wojska, uderzające o mury miasta, na tę przednią straż stutysięczną, dzikie hordy tatarów, kurdów, murzynów, arabów, na śmierć pewną przeznaczone, z derwiszami na czele, przez czauszów batogami pędzone naprzód. Od Morza Marmora do Złotego Bogu, widać przy fosach jedną zbitą masę trupów, rannych, walczących, przedzierających się naprzód po trupach; morze krwi, zawojów, jataganów i łuków; grad strzał, kamieni, pocisków. Olbrzymie działo Orbana, ustawione naprzeciw bramy, grozi jej paszczą czarną, ognie greckie błyskają niespodzianie wśród obłoków dymu i kurzawy, wrzątek i głownie zapalone ciskają z wież na dół, drabiny pełne ludzi łamią się. katapulty się zapalają, machiny sztuczne rzucające pociski, szerzą wśród oblegających zniszczenie. Ale już na miejsce wybitych zastępów trzy wielkie armie płyną, jak potoki rozhukane, nie dające się wstrzymać; baterye fortów Mahometa rzucają popłoch wewnątrz miasta i wreście przez otwar

ty wyłom ukazuje się płaszcz purpurowy Cesarza Konstantyna, lśniące zbroje włoskiego admirała Giustinianiego i Franciszka z Toledo i otaczające ich dwa oddziały, dwie garście łuczników genueńskich i morejczyków Konstantyna. Pod rozpaczliwemi ciosami garstki bohaterów, nacisk napastników zdaje się słabnąć — już ustępują; — ten rycerz w złocistym pancerzu, z orłem cesarskim na hełmie i rozwianemi szeroko zwojami purpury dokoła ramion, zdaje im się mściwym archaniołem, geniuszem miasta opiekuńczym, nie dopuszczającym jego zagłady. Ale oto ze swego pagórka ruszył się Mahomet. Niezwyciężona falanga janczarska rzuca się najprzód z wściekłym rykiem — Giustiniani cofa się raniony i ucieka do Galaty, za nim znikają włosi, jeszcze czas jakiś, jak Ś. Michał promienisty, błyska mieczem złotym opuszczony Cezar, największy z następców pierwszego Konstantyna, wreszcie i on zwalony na ziemię, stratowany końmi, łamie orła i precz rzuca purpurę, wołając do uciekających żołnierzy chrześcijańskich: „Czyż żaden z was się nie znajdzie, żeby mi głowę uciąć i od zniewagi ją uchronić?!"

I naraz zmienia się cała scenerya. Zdaje się jakby jedna ogromna fala krwi przeszła po nad miastem Konstantyna i uniosła z sobą całą jego przeszłość, jak sen. Zamiast wrzawy cyrkowej i ulicznego zgiełku, milcze

nie panuje uroczyste, wspaniałe. Meczety ciche bieleją wśród cyprysów na miejscu bazylik; tłum rzezańców czarnych strzeże ukwieconych Serajów tam, gdzie się niegdyś złociły portyki pałaców cesarskich. Na bazylice S. Zofii złoty księżyc jaśnieje — do czasu, — póki biskup, który w chwili wtargnięcia turków do bazyliki, odszedł od wielkiego Ołtarza z Przen. Sakramentem i ukrył się w murze rozwartym cudownie na jego przyjęcie, nie wyjdzie ztamtad w pontyfikalnych szatach, żeby mszę przerwaną przed wiekami dokończyć w świątyni, wróconej Chrystusowi. Gruba warstwa wapna okryła mozaiki sklepień i kopuły, których Mahomet II nie pozwolił niszczyć. „Zostawcie te cudne inkrustacye, pobieliwszy je tylko, aby oczu wiernych nie raziły. Kto wie czy ich kiedyś nie odgrzebią przy zmianie losów i przeznaczenia świątyni". Porfirowe podwórce Konstantynów i Teodozych, pająk zasnuł swoją siecią szarą a tam na południowym końcu półwyspu, w lesie mirtów, róż i pomarańcz, świat powstał nowy, straszny jak piekło, fantastyczny i barwny, jak marzenie wschodniego poety.

Labirynt pałaców, haremów, kiosków spiczastych, unoszących się w powietrzu wije się kapryśnie wśród zieleni, murem wysokim oddzielony od miasta, niedostępny, tajemniczy, groźny. Jaskrawe kolory i złocenia murów, dachy iskrzące się w słońcu, wieże ponure w

których czekają śmierci bracia sułtańscy, białe minarety dworskich meczetów, trzy dziedzińce ogromne jak miasta, ustronia rozkoszne sułtanek, wszystko to złoci się, srebrzy, zieleni, błękitnieje w potężnych kontrastach światła i cieniów, pełne skrytek, tajemnic, skarbów nieznanych światu, piękności odkrywających się przed jednym tylko. W tym jednym świat ten cały, Wschód cały Islamu się skupił — wszystkie blaski są odbiciem jasności tego jedynego słońca, pagórki Bizancyum całego, tak dumne za chrześciańskich cezarów, w proch schyliły czoła przed tym, na którego stokach rozsiadł się seraj padyszachów.

Na placyk niewielki przy Ś. Zofii, ozdobiony fontanną sułtana Achmeta, rozkoszną perłą wschodniego kunsztu, wychodzi główna brama seraju BabHumaiun, cesarska, cała z białego i czarnego marmuru, arabeskami cudneml okryta, ze złotym napisem zdobywcy po nad wejściem: „Bóg niech ochrania wiecznie chwałę jej władcy i wzmacnia jej osnowy!" We framugach po obu stronach zawieszone na gwoździach lub w srebrnych czarach, wystawione na publiczny widok wraz z oskarżeniem i wyrokiem głowy ludzkie, krwawe, skrzywione przedśmiertelną konwulsyą, siniejące; głowy baszów, wezyrów, agów wczoraj jeszcze pełnych wpływu, bogactw, potęgi, padłych ofiarą serajowej intrygi. Co

dzień zrana lud ściąga tu cichą falą z całego miasta, żeby oglądać czyje głowy spadły wśród nocy — patrzy spokojnie na twarze, przed któremi wczoraj jeszcze drzało i korzyło się wszystko i odpływa szepcząc: Bóg jeden jest wielki! Najmężniejsze serce musi się ścisnąć na widok tych murów, z których na jedną połowę świata idą rozkazy i pioruny śmierci, na drugą — groźby i postrach. A wraz z przerażeniem ile żądz ukrytych, ile ambitnych błyskawic budzić się musi w każdym młodzieńcu ubogim ale śmiałym, w każdej pięknej dziewczynie, co wodę czerpać idzie z Achmetowego zdroju! Wszak z dzieci niewoli wynieśli się w górę ci wezyrowie wszechpotężni, mierzący w skarbcach korcami perły i dyamenty, — te sułtanki, trzymające w ręku serce padyszacha i losy państwa, na których skinienie nawet wielkich wezyrów głowy zwykły spadać. Prawda, że wielkość i blask jednej chwili kończy się najczęściej sznurem jedwabnym albo atłasowym worem, spadającym cicho wśród nocy z okna seraju w głębokie nurty Bosforu — ale czyż motyl nocny dał się kiedy odstraszyć od czarownego płomienia opalonemi skrzydłami swoich towarzyszy?

Pomiędzy szpalerem zbrojnych kapidżich, ustrojonych pysznie synów magnackich, strzegących bramy, każdemu wejść wolno z interesem lub petycyą na pierwszy dziedziniec

niezmiernie długi, tak, że ledwie dojrzeć można w dali jego koniec, ocieniony alejami drzew wspaniałych, między któremi uderza najgrubszy platan janczarski, którego pnia dziesięciu ludzi objąć nie potrafi. Na około dziedzińca gmachy " ciągną się porozrzucane w nieładzie na ogromnej przestrzeni. Jest tam bazylika S. Ireny, zamieniona na arsenał; jest mennica, w której ormianie od wieków fałszują pieniądze tureckie, dając za to głowę od czasu do czasu; skarbiec państwa, napełniony bogactwami, za które zakupićby można było dziesięć królestw i budować całe floty ze srebrnemi kotwicami i jedwabnemi linami; stajnie sułtańskie ze srebrnemi żłobami, przy których stoi tysiąc wierzchowców z onych słynnych stad Padyszacha, których w arabskich stepach strzeże kilka beduińskich pokoleń; kuchnie, w których dwiestu kucharzy i stu pięćdziesięciu piekarzy przygotowuje nieustannie pożywienie dla kilku tysięcy ust, jedzących chleb i sól Padyszacha; mieszkania urzędników i służby, szpitale i magazyny. Od rana do wieczora jest to prawdziwe mrowisko. Oddziały wojsk zwycięzkich przynoszą z wypraw dalekich krwawe głowy nieprzyjacielskich wodzów do nóg sułtana, sztandary i broń zdobytą do arsenału. Dzierżawcy podatków idą do skarbca z orszakiem niewolników, niosących ciężkie wory złota. Różne oddziały wojsk i straży krzyżują się,

w swoich malowniczych strojach, w turbanach piętrzących się wysoko po nad obrosłemi, dzikiemi twarzami. W barwnym tłumie świecą zdaleka tuniki ze złotogłowiu, srebrne kaski i pasy zasiane dyamentami peików, gwardzistów sułtańskich; czaple pióra solaków kołyszą się w powietrzu obok wysokich, czarnych czapek janczarów; czarne twarze gharibów, rekrutowanych w Egypcie i Azyi obok olbrzymich silidarów z okutemi maczugami, spahisów szlacheckich, lśniących od złota, czarnych i białych rzezańców. A dalej masy nieprzeliczone niższej służby, odznaczające się krojem i barwą stroju, stosownie do swego zajęcia — służący urzędników dworskich, ZuluftuBoltadżi, strażnicy ogrodów, bostandźi, w czerwonych kołpakach, koniuszowie w jasnozielonych kaftanach, "straże waleczne," strażnicy skarbca, czausze o energicznych twarzach, łucznicy z gór Armenii. Zarówno tych jak i najwyższych urzędników państwa poznać można zdaleka po formie turbana i rękawów, po barwie kaftana i gatunku futra, nawet po długości wąsów i brody. Generałowie armii, noszą buty czerwone ; urzędnicy Porty — żółte; ulemowie — błękitne; czausze i agowie ubrani są w niebieską barwę, szeikowie w błękitną, emirowie i sędziowie stolicy — w szafirową, wielcy ulemowie we fiolecie, podkomorzowie w szkarłacie, wielki mufti w bieli, wielki we

zyr w zieleni. Cała tęcza kolorów, tylko odcieni więcej jeszcze niż w tęczy niebieskiej. Wszystko to płynie cichą, drżącą falą, rzucając okiem na marmurowe pieńki pod drzewami, służące do ścinania głów i na moździerz olbrzymi, w którym tłuką ulemów, przez prawo uwolnionych od ścinania.

Co chwila tłum się pochyla, jak kłosy dojrzałe falujące od wiatru, przed jakimś dygnitarzem państwa, dostojnikiem dworu, jednym ze szczęśliwych, którzy codzień oglądają oblicze Pana. Eunuch, liżący językiem podłogę, której dotknąć ma stopa sułtana, niewolnik, dający mu wodę do ablucyi, dworzanie mający piecze nad bronią, turbanami, garderobą, sandałami, fajkami, futrami Padyszacha, cyrulik golący mu głowę co tydzień, chirurg dopełniający obrzezania następcy tronu, ochmistrz kwiatów mający dyplom zdobny w róże złote pod kaftanem, ochmistrz dworskich papug i słoniów — wszystkich wita szmer pełen szacunku, zazdrości, podziwu. A cóż dopiero gdy się pokaże pojazd wyższego urzędnika, zatrzymujący się u wejścia drugiej bramy, przez którą każdy śmiertelny pieszo tylko może przechodzić. Oto wielki podkomorzy wewnętrznych i zewnętrznych dziedzińców seraju; oto wszechpotężny naczelnik eunuchów; oto Kiżlaraga, któremu padyszach powierza egzekucye swoich synów i braci; oto naczelnik ogrodów i seraju, Bostandżipasza, do

wodzący armią tysiąca pięciuset zbrojnych i sześciu tysięcy zwykłych ogrodników, na którego jedno skinienie głowy spadają wśród drżącego tłumu dworzan, zamieszkujących straszliwą zagrodę; oto Czokadarpasza, pierwszy kamerdyner, postępujący obok konia padyszacha przy wielkich procesyach; pierwszy lekarz Hakimpasza, w orszaku dwudziestu dwóch pomocników, wybranych z pomiędzy najuczeńszych ulemów; Mirakor, w. koniuszy, pod którego rozkazami znajduje się . masztalerzy i . stajennych chłopców bułgarskich. Wielki iman dworski wraz z sułtańskim kaznodzieją, wezyr Karakulah, noszący tajne polecenia sułtana wielkiemu wezyrowi, „zwiastun dobrej nowiny" zawiadamiający władcę o przybyciu karawany z Mekki, emirowie, bejowie, pasze, poprzedzani strażą i buńczukami, wezyrowie każdej chwili przygotowani na śmierć, z koranem w kieszeni złocistego kaftanu, żeby w razie potrzeby odczytać modlitwę umierających. A wśród tych tłumów lśniących przepychem bajecznym, łachmany żebraków: biedacy, którzy z dalekich zakątków Azyi lub Afryki przyszli prosić o sprawiedliwość, wysłańcy prowincyj uciśniętych zdzierstwem paszy, szpiegi wracające ze sprawozdaniami z Algieru i z Kaukazu, z Persyi i Albanii, poeci z Bagdadu i z Szyrażu. sławiący dzieła wielkie następcy Kalifów w przenośniach rozbujałych, zasypanych powo

dzią pereł i kwiatów. Wysłańcy paszów i emisaryusze sułtanki Valide z nową lilią dla cudownego ogrodu, ukrytego w dalekich końcach seraju, kuryerowie niosący o kilkaset mil hattiszeryfy, nieubłagane jak przeznaczenie, czausze mający wręczyć stryczek jedwabny zbyt bogatemu paszy, nieme eunuchy dworskie, idące spełnić wyrok śmierci na jakimś więźniu dostojnym a tajemniczym w zamku siedmiu Wież lub w książęcym pawilonie seraju.

Ale oto ruch niezwykły przy pierwszej bramie, Pekedżipasza przyjmujący daniny, idzie na spotkanie karawan przybywających z krain obcych, z za morza. Łańcuchem bez końca idą słonie afrykańskie z wieżami z kości słoniowej na grzbiecie, lwy i tygrysy bengalskie w klatkach, wielbłądy z Darfuru, wierzchowce ze stepów Azyi środkowej złotemi tkaninami okryte, posłowie książąt indyjskich ze skrzyniami pełnemi drogich kamieni, posłowie afrykańskich królów z proszkiem złotym i dywanemi z szerści młodych wielbłądów wyprutych z macierzyńskich wnętrzności; ambasadorowie Genui i Wenecyi z kosztownemi mozajkami i zbytkownemi wyrobami włoskiego kunsztu; wysłańcy z Polski i Moskwy ze skurami zwierząt północnych, posłowie Francyi, Węgier, rzymskiego cesarstwa.

Na końcu dziedzińcu, w murze rozdzielającym go od dalszych części seraju, BabelSalem, brama Zbawienia, otwiera z dwóch stron

okute swe podwoje, nad któremi mieszczą się mieszkania katów, złączone tajnem przejściem z salą Dywanu. W tej arkadzie ciemnej pomiędzy podwojami bramy, nieraz pasza lub wezyr upadły w niełaskę, wracając z posiedzenia Dywanu, na którem zaledwie dano mu przeczuć lekką jakąś karę a czasem uspokojono go łaskawym uśmiechem, uczuwał niespodzianie w ciemnościach nie widząc nikogo sznur obniżający się około szyi, ostrze stali, uderzającej z tyłu. Na krzyk konającego w dwóch dziedzińcach, dwa tysiące oczu odwracało się na chwilę ku zamkniętej bramie, — trup rzucono krukom, głowę zawieszano przy cesarskiej bramie — i za kwadrans nikt już nie myślał o tem.

Za bramą BabelSalem rozciąga się dziedziniec prawie równie obszerny, jak pierwszy i równie nieregularnie zabudowany do koła kapryśnie wijącą się galeryą o lekkich kolumnach z białego marmuru, z dwoma alejami olbrzymich cyprysów w pośrodku, z klombami drzew porozrzucanych tu i owdzie i kopułami srebrzystemi kiosków, wyglądających z zieleni. Na lewo od bramy pod kopułą wspaniałą jaśnieje sala Dywanu, dostępna wszystkim poddanym padyszacha, któremu aż do Mahometa II, każdy miał prawo osobiście wręczyć skargę lub podanie. Dalej pod cieniem odwiecznych platanów siedm kolumn marmurowych podtrzymuje szeroki dach z

wygiętemi brzegami po nad salą uroczystych recepcyj; dach, łuki i kapitele złocone, rzeźbione, malowane — zdają się koronką podpinaną klejnotami. Naprzeciw znajdują się archiwa, garderoby, pałac wielkiego eunucha, mieszkania w. ochmistrza dworu, mającego pod swemi rozkazami pięćdziesięciu ochmistrzów do pojedynczych gałęzi zarządu. Wśród tych gmachów w uroczystem milczeniu uwija się armia eunuchów, dworzan, niewolników i wśród podwójnego szpaleru spahisów i silidarów, w orszaku białych i czarnych rzezańców, strojnych jak książęta, oblanych wonnościami jak odaliski, ulicą suknem czerwonem wysłaną idą ambasadorowie, zatrzymując się przed trzecią bramą dla przyjęcia posiłku i przywdziania kaftanów przysłanych przez w. wezyra, na znak, że są jako żebracy błagający bogacza o kawał chleba i zużytego łachmana dla miłości Boga.

Sala Dywanu oświecona z góry maurytańskiemi okienkami, lśniąca złotemi arabeskami na marmurowych ścianach, zaczyna się napełniać dostojnikami, którzy w podwójnym rzędzie, z rękami ukrytemi na piersiach w długich rękawach kaftanów i ze spuszczonemi oczyma, oczekują na przybycie W. Wezyra. Naraz szmer głuchy daje się słyszeć z zewnątrz. Słychać głos naczelnika wezyrskich gwardzistów, wołającego według przepisu: „Chwała Ci, Boskie miłosierdzie niech będzie

nad tobą!" i wtór czauszów: „niech ci sprzyja fortuna, niech Najwyższy przedłuża dni sułtana i twoje!" Poprzedzony muzyką i ośmiu szatirami z laskami o srebrnych skówkach i łańcuszkach, w licznym orszaku dworzan i sług, mniej świetnym jednak jak wtedy, gdy na własnym koniu Padyszacha, w futrze, kaftanie, broni i dyamentach, od niego otrzymanych — wedle zwyczaju — z zielonym sztandarem proroka wyjeżdżał dowodzić wojenną wyprawą.

Wielki wezyr zbliża się zwolna, w szubie sobolowej pokrytej zielonym aksamitem z brylantowemi guzami, wśród morza różnokolorowych turbanów, tarzających się przed nim w prochu. Na podniesieniu, na przeciw drzwi, jego miejsce; przy nim „Wezyr kopuły"; Kapudanpasza, w, admirał; wielcy sędziowie Rumelii i Anatolii, przedstawiający magistraturę Europy i Azyi; niszandżi, sekretarz sułtański i kanclerz państwa; wielcy defferdarowie, skarbnicy cesarscy, ulemowie i pasze w dwóch równoległych łańcuchach. Przy drzwiach czausze, roznoszący rozkazy i spełniający na jedno skinienie wyroki śmierci. Światło niepewne spływa ze sklepienia na białe turbany, na długie brody siwe, na twarze surowe, nieruchome, twarde jak marmur, na kaftany złociste i szmaragdy a rubiny kindżałów. Oczy zwracają się tylko przenikliwie usiłując wyczytać z martwej twa

rzy ukrytą myśl i uczucie; głosy dźwięczą głuche, stłumione, monotonne, jak szmer strumienia; wyroki straszne, niespodziane jak piorun wychodzą z ust na pół otwartych, spokojne i ciche, jak złoty promień słońca, głaszczący z góry te bronzowe twarze. Ale pod tym spokojem pozornym strach skrzydlaty jęczy w głębi duszy rozpaczliwie — usta głoszące krwawe wyroki wstrzymują zaledwie drżenie, bo któż wie czy w tej chwili już inne, potężniejsze usta nie wydały dla nich rozkazu wiecznego milczenia. Tam, nad siedzeniem w. wezyra za okienkiem złoconem jest pokoik malutki, korytarzem tajemnym złączony z jednym pałaców trzeciego dziedzińca — i jeżeli czasem, za tą kratą złoconą, szelest da się słyszeć, wszystkie marmurowe twarze bledną i zdaje się jakby powiew jesiennego wiatru poruszył niespodzianie wspaniałe postacie radnych pod ich ciężkiemi futrami jak drżące listki osiny.

W głębi drugiego dziedzińca oddział białych eunuchów i kapidżich, uzbrojonych od głowy do nóg strzeże dniem i nocą trzeciej bramy, BabSeadet, bramy szczęśliwości, prowadzącej do tajemniczego ustronia, w którem na łonie rozkoszy spoczywa słońce islamu. Brama, z której rozeszło się po świecie tyle uroczych baśni i tyle strasznych legend, tyle widziadeł piękności i rozkoszy, tyle tajemnic krwi i miłości, cała atmosfera poezyi lubieżnej a prze

rażającej; brama przybytku króla królów, której imienia lud nie wymawia bez drżenia, jakby to było wejście jakiejś zaczarowanej zagrody, w której niepoświęcony śmiałek musiałby skamienieć albo ujrzałby rzeczy, które język ludzki niezdolny jest opisać.

Wszystkie gwary cichną przed nią, wszystkie czoła się schylają — zdala dolatują na zewnątrz fale wonnego powietrza, szmery niewyraźne, słaby odblask jakiś tajemniczego świata ukrytego za murem wysokim. Kto mur ten przechodzi, rzuca okiem na Bosfor siny i na azyatyckie pagórki, jakby je miał na zawsze pożegnać — a wracając wita je z rozkoszą, jak człowiek, co z nad grobu wraca do życia.

Jest to miasto całe, rozrzucone w uroczym nieładzie wśród pomarańcz i cyprysów olbrzymich, rzucających czarne cienie na dachy złociste, na labirynt ogrodów ze ścieżkami wysypanemi srebrnym piaskiem, parterów kwiatowych z róż i fijołków, jezior otoczonych laurami, uliczek płatających się dziwnie, kiosków ulatujących w powietrze, pałacyków o srebrnych kopułach, meczetów białych owitych koronkową pajęczyną arabesków, łąk zielonych, zraszanych nieustannie chłodnemi zdrojami fontan; krużganki napowietrzne czepiają się na tle zielonych gajów, jak białe, jedwabne siatki; na końcu długich mirtowych alei przeglądają dalekie widoki na Bosfor i morze

Marmara, na Azyę i Europę; tysiące ptaków z dalekich sfer południowych przelatuje po gałęziach, zdając się tworzyć drugi dwór padyszacha, równie barwny i świetny jak pierwszy. Trzepotanie skrzydeł i szczebiot mięsza się z pluskiem wody różanej, spadającej w konchy z perłowej masy. W powietrzu unoszą się odurzające wonie; kwiatów tysiące walczy o lepsze z ukrytemi w złotych czaszach kadzidłami z Arabii i pachnidłami z doliny róż. Srebrne dźwięki jakieś płyną w przestrzeni i konają wśród kwiatów śmiechem perlistym albo stłumionem łkaniem.

Najbliżej Bramy Szczęśliwości złocone podwoje pomiędzy dwoma wodotryskami, prowadzą do sali tronowej, kwadratowego gmachu ze sklepieniem, okrytem złotemi arabeskami, ze zmieniającemi się kolejno pasami marmuru i porcelany na około ścian i fontanną wody pachnącej w środku. Z wysokich okien kolorowych umieszczonych w górze, tęczowa aureola światła spływa na wielkie łoże tronowe, pod baldachinem wyszytym perłami, wspartym na czterech wysokich i lekkich kolumnach z miedzi pozłacanej, lśniących drogiemi kamieniami. Nad baldachimem w górze cztery złote księżyce świecą i cztery końskie buńczuki zwieszają się w cztery strony świata — symbole potęgi Padyszacha.

Z tego miejsca wielkich recepcyj cesarskich, podczas których, wśród leżącego w prochu

dworu, najświetniejszego na świecie, olśnionym i przelękłym oczom posłów obcych, ukazywała się groźna, nieruchoma postać władcy, leżąca na wzniesieniu jak straszne bóstwa indyjskie — wśród małych dziedzińców pełnych kwiatów, łuków maurytańskich, pałacyków, otoczonych niskiemi krużgankami z różnobarwnych marmurów, znajdują się mieszkania młodych paziów sułtańskich, skoglanów seraju, przeznaczonych z czasem do najpierwszych dostojeństw. Tam w salach rozkosznych o złoconych sufitach i mozaikowych posadzkach, mistrze wybrani kształcą młodzieńców, z których najpiękniejsi, będą wkrótce kierowali losami państwa.

Obok, w kioskach maurytańskich połączonych między sobą alabastrowemi portykami, mieści się biblioteka cesarska, z przepysznemi kodeksami koranów, pisanych złotem na pargaminie, na jedwabiach i drogich chińskich tkaninach, — z cennemi rękopisami poetów perskich i tureckich, w srebro i aksamit oprawnych, z kartami jaśniejącemi równem bogactwem malowideł jak treść ich pełna świetnych metafor i promiennych obrazów. W sąsiednim kiosku, do którego jak i do poprzednich wiodą wielkie drzwi bronzowe z płaskorzeźbami z jaspisu i lapislazuli, oplecionemi przecudną roślinną ornamentacyą; prywatny skarbiec sułtanów nieledwie dorównywa państwowemu nietyle ilością, co ba

jecznem bogactwem i pięknością swoich skarbów. Tam zawieszone po ścianach szable damasceńskie, z rzeką dyamentów i pereł na rękojeści, kity brylantowe sułtańskie bez ceny, maczugi srebrne i złote, turkusami sadzone tarcze, kobierce palące się ogniem klejnotów, siodła i rzędy złociste, okryte szmaragdami, naszyjniki z brylantów wielkich jak orzechy, czary agatowe, kubki wydrążono w jednym turkusie lub ametyście, skarby z pałaców perskich królów i Wielkiego Mogoła.

A o kilka kroków od tych bogactw i przepychów stoi samotnie, wśród zamkniętego ogrodu niewielki budynek bez okien, z grubemi murami i żelaznemi drzwiami przywalonemi głazem ogromnym. Nieraz w głuchą noc, pięciu niemych rzezańców podziemnem przejściem tam wchodzi i za chwilę potem jęk straszny, rozpaczliwy, ostatni przebija mury i skargą bolesną uderza w niebiosa. A potem znów cicho i spokojnie, tylko straże czuwają naokoło odosobnionego budynku, nad którym zdaje się unosić obłok z krwi i łez. To klatka ptasia, więzienie synów i braci padyszacha od czasów Wielkiego Sulejmana, zbroczonego krwią synów i wnuków dla miłości okrutnej Roxolany.

Przed nim już Bajazet II, ten Iwan Groźny muzułmanów, kazał w morze wrzucać swoich synów, sam wkrótce potem otruty przez po

zostałego przy życiu ostatniego z nich Selima, tego samego Selima, który kazał dusić wezyrów gdy go pytali, gdzie mają obóz ustawić, wyrżnął . mameluków w Egypcie, w chwilach wolnych od nudów pisał wiersze pełne słodyczy i filozoficznego spokoju, a na grobowcu swoim kazał napisać: „Sułtan Selim przeszedł do królestwa wiecznego, władztwo świata zostawiając Solimanowi". Bezgranicznie okrutny w ochronie całości państwa od knowań książąt z panującej rodziny, Soliman tron otoczył rzeką krwi dla wzmocnienia jego podstaw. Odtąd codziennie w kioskach seraju sułtanki tłumią łkania rozpaczliwe, zakrywając oczy swe zasłonami, żeby nie widzieć drobnych ciałek swoich nowonarodzonych synów, pływających we krwi na perskim dywanie i poduszkach ze złotej lamy. Dziesiątki książąt usychają bez słońca w Matce ptasiej, póki wystrzały harmatnie, głoszące śmierć ich ojca i wzniesienie na tron brata nie przyniosą im wyroku śmierci albo póki bandy dzikich janczarów nie rozbiją drzwi żelaznych i więźnia od lat wielu zamkniętego w ciemnicy nie rzucą na tron złocisty, krwią świeżą oblany.

Szereg postaci posępnych, krwawych, przesuwa się cicho przed oczyma śmiałka, któremu danem było rzucić spojrzenie w ten zakątek śmierci i bólu. Dziewiętnastu braci Mahometa III, których trupy drgające jeszcze przedśmiertnemi konwulsyami, niemi katowie rzucili

u progu tronowej sali przed liczącego je spokojnie padyszacha. Ibrahim rozpustny, zamknięty tu z dwoma ulubionemi odaliskami po zrzuceniu z tronu i spodziewający się tylko więzienia dożywotniego; najrozrzutniejszy z sułtanów, któremu pozostał tylko czarny kaftan przepasany szalem podartym. A jednak to życie nędzne nie przestało być mu drogiem i kiedy drzwi ukryte się otwarły i straszne twarze czarnych rzezańców w nich się ukazały, a w górze, w oknie zakratowanem stanęli dostojnicy państwa, świadkowie mającej się odbyć się egzekucyi — Ibrahim czołga się w prochu wylękły, chowa za kobiety, błaga o litość i wreście po walce rozpaczliwej, bluźnierstwo ostatnie przecina w połowie na wykrzywionych jego ustach stryczek jedwabny. Ale oto dwie postacie sympatyczniejsze, pociągające nietylko nieszczęściem; Selim strącony z tronu, dla tego że nie chciał przelać krwi swoich synowców, uczący współwięźnia swego Mahmuda — późniejszego reformatora Turcyi na sułtańskim tronie—cierpliwości, spokoju, współczucia dla cierpień cudzych. W chwili, gdy zwycięski bunt domaga się jego wyniesienia na tron, nieszczęsny książę ginie pod sztyletem Kiżlaragi i jego rzezańców. A potem znów, w blisko sto lat później, żelazne drzwi klatki ptasiej zamykają się za bladą postacią wnuka, pogromcy janczarów, i w ciemnościach więzienia ręce tajemnicze zbli

żają do szyi AbdulAzisa sznurek czy też sławne nożyczki.

A dalej znów ogrody, kioski wykładane masą perłową i srebrnym filigranem, altany ukryte dla tajnych narad lub samotnych rozmyślań Pana, harem, cały w kwiatach i gęstwinie, z której wygląda niezliczone mnóstwo marmurowych klejnotów: rezydencye sułtanek, odalisek ulubionych i rodziny padyszacha. W samym środku złoci się kiosk sułtański, cały w złocie i arabeskach z drogich kamieni, z salą tronową, łożnicą okrytą adamaszkiem i mozaikowemi łaźniami, nad któremi porfirowa kopuła góruje. Sala sofy łączy kiosk ten z pałacykami kadin sułtańskich, z których każdy składa się z dwunastu pokojów, pełen kaszmirów i pereł, otoczony kwiatowemi parterami i ogrodami odrębnemi. W najdalszym zakątku haremowych ogrodów świątynia pamiątek, naśladowana ze złotego teremu bizantyjskich Cezarów, chowa płaszcz proroka, raz do roku uroczyście pokazywany dworowi, jego laskę i łuk, relikwie z Kaaby i przesławny sztandar zielony, zawinięty w czterdzieści jedwabnych pokrowców, rozwiewający się na czele wojsk Padyszacha podczas wojny świętej z niewiernemi. Potem znów trzeci mur ogromny, a za nim, na stoku wzgórza, opuszczającego się ku Przylądkowi seraju, idzie w amfiteatr gęsty las pinij, kasztanów, laurów i topoli, bluszczem obrosłych.

oplecionych różami. Od strony Azyi, naprzeciw Skutari SaraiBurnu, nowy pałac sułtana Mahmuda, błyszczy złoconemi bramami, a nad samym przylądkiem harem letni kąpie się w morzu, otoczony bateryą serajową z dwudziestu ozdobnych dział, odebranych przed wiekami chrześcianom w pierwszych wojnach na europejskim kontynencie. Białe wstęgi marmurowych tarasów okrążają brzegi, nad któremi jak wieniec kwiatów porozrzucane kioski. Kiosk dział, najbliższy bateryi, z którego okien trupy rzucają w morze; kiosk zwierciadlany przy letnim haremie; kiosk Jali, przeglądający się w Złotym Rogu; kiosk nowy, okrągły, okryty złoceniami i malowidłami, z którego o zachodzie słońca padyszach zwykł przyglądać się okrętom, napełniającym port. Dalej nieco kiosk Hassanapaszy, cały w złocie, ulubione miejsce nocnych orgij sułtańskich; kiosk róż, cały od nich pachnący; kiosk Alai, kiosk Sepedźiler, w którym sułtan daje pożegnalną audyencyę admirałom, odpływającym na wojny na dalekie morza. Na około po falach Bosforu i morza Marmora, tysiące łodzi dworskich uwija się cicho, stając przy małych portach zasłoniętych winem i różami — statki sułtańskie, całe złocone, z wioślarzami w ponsowych turbanach i białych muszlinowych sukniach; łodzie w. wezyra o wioślarzach; łodzie kapudanapaszy, Muffiego, agów i bejów, z liczbą wio

seł, zastosowaną do godności właściciela. Cała w kwiatach, w złocie, w dyamentach, w mgle kadzideł, olbrzymia rezydencya sułtańska „przegląda się w wodzie tysiącem świateł, rzuca z wyżyny swoich murów złoto tłumowi i trupy falom, wczoraj opanowana przez niewolnicę, dziś pod władzą wściekłego szaleńca, jutro igraszka żołnierzy, piękna, jak wyspa zaczarowana, straszna, jak grobowiec żyjących..."

W tej klatce olbrzymiej, złoconej, dni płyną na pozór jednostajnie według przepisanego ceremoniału, choć pod równą i lśniącą powierzchnią tysiące prądów sprzecznych krzyżuje się, walczy, kipi. Przez całą noc, z marmurowych tarasów astrologowie śledzili bieg gwiazd, układając podług nich rozkład zajęć dziennych dla Padyszacha. Trzydziestu muezzinów, najlepszych śpiewaków stolicy, zwiastuje mieszkańcom seraju jutrzenkę różową ze szczytu minaretów pałacowych. Następnie rozpoczyna się ceremoniał wstawania z łóżka, taki sam zupełnie, jaki się odbywał w Bagdadzie za HarunalRaszyda, wedle powieści z tysiąca i jednej nocy. Lekarze dworscy zbliżają się żeby zapytać o zdrowie pana, wielki sokolnik i wielki łowczy—o rozporządzenie co do dzisiejszego polowania, BostandżiPasza czeka na rozkaz towarzyszenia sułtanowi w wodnej przejażdżce, wielki ulema przychodzi czytać koran, derwisze — opowiadać stare

bajki arabskie, niszandżi — zdawać sprawę z próśb, wielki wezyr — z interesów państwa. A w sąsiedztwie, w gajach mirtowych pełnych papug i słowików, w kioskach zwierciadlanych i mozajkowych, świat kobiecy czeka drżąc w gorączce na swego władcę i Boga; tysiące serc młodych uderza silnie, wtórując myślom ambitnym i lubieżnym; tysiące główek czarownych przegląda się w zwierciadłach weneckich, w srebrnych deszczułkach polerowanych albo tylko w źródlanej wodzie, czy noc nie odebrała im odrobiny wdzięku i świeżości, marząc, że dzisiaj zatrzyma się na nich oko padyszacha. Od porannej zorzy już zaczynają snuć się intrygi i spiski w tym świecie, zamkniętym jak więzienie a potężniejszym od rady Dywanu. Sułtanka Valide, matka Padyszacha, otoczona orszakiem kilkuset służebnic, wysyła eunuchów zaufanych do w. muftiego i Kapudanapaszy, zawiadamiając ich, że się jej udało wynaleść cudną czerkieskę „białą jak lilie mlekiem oblane" i że z jej pomocą w. wezyr za dni kilka otrzyma stryczek lub rozkaz wygnania. Trzy pierwsze sułtanki otoczone, każda swoim dworem, eunuchami, niewolnikami trzymającemi w pogotowiu złocone lektvki i łodzie wybite atłasem, oczekują odwiedzin pana, bawiąc się tymczcsem plotkami seraju i stolicy, przeglądając towary, jakie przed niemi rozkładają" żydówki z Balaty. Ulubiona odaliska, greczynka z Lesbos, piękna

jak boginie Olimpu, w ustronnem kiosku prowadzi cichą rozmowę z dwoma oddanemi sobie rzezańcami, rzucając błyskawice z czarnych oczu. Dziś jeszcze gdy noc zapadnie, młoda niewolnica bułgarska, na którą padł wczoraj promień uśmiechu padyszacha, poczuje śliski jedwab, okręcający się koło szyi albo skrępowaną koronkowemi zasłonami, drzwi żelazne rozduszą a ciało Bosfor pochłonie. Do innych kiosków tymczasem przekupieni rzezance niosą ukryte pod połą kaftana kubki, pełne złota i pereł, zapłatę pięknej kadynie od wdzięcznego paszy za intratną prowincyę lub urząd wysoki, albo pisma tajemne obcych dworów, wzywających pomocy drobnych rączek liliowych dla wykonania potężnych zamysłów politycznych i skojarzenia przymierzy.

Tymczasem dziedzińce i ogrody haremłyku napełniają się tłumem piękności. Usta, służebne sułtankiValide mijają się z Gediklu, przeznaczonemi do usług padyszacha i z Szagirdami, przygotowującemi się dopiero do objęcia tych godności. Niewolnice i rzezańce uwijają się pomiędzy kioskami sułtanek, niosąc kosze okryte muślinem, piramidy cukrów i owoców, w których nieraz kryje się trucizna. Błazny i „wesołki" serajowe, karły w olbrzymich turbanach, śmieszą przechodzących, rzucając im się pod nogi. Gromadki dzieci, odzianych w atłasy, ugania się na łące przy dźwiękach muzyki czarnych niewolników egyp

skich. Za murem, w oddzielnym ogrodzie, słychać wrzawę wesołą młodych chłopaków ze zniewieściałemi twarzami, ubranych jak odaliski z przyczepionemi do głowy fałszywemi kosami.

Wśród tłumu przechodzi Szamaszyrusta, ochmistrzyni bielizny padyszacha i Kiaia, wielka ochmistrzyni dworu, z laską srebrną w ręku. Tysiące nowin się krzyżuje, śmiechów wesołych i dziecinnych gawęd, o małżeństwie najstarszej z córek padyszacha, o kiosku nowym dla najmłodszej sułtanki, o poselstwach z Chin i z Hiszpanii, o drogich podarkach, jakie otrzymała matka ostatniego dziecięcia od sułtanki Valide i w. wezyra. Czarne oczy ogniste tych pereł seraju, które tyle razy i tak długo rządziły Islamem, zdają się świecić w tym tłumie hurysek. Może wśród najmłodszych niewolnic, wczoraj przyprowadzonych z bazaru, kryje się krwawa Roxolana, mordująca wezyrów i synów Solimana i naginająca go do swych szerokich politycznych kombinacyj; może Saffie, czarowna wenecyanka, perła i koncha kalifatu, która swemi pieszczotami utrzymywała podobnie spokój z morską swą ojczyzną, jak Roxolana z Polską; może Makpeiller, piękność księżyca, kadyna o tysiącu siedmiuset szalach, Rebia Galnuz, odaliska o stu srebrnych karetach, Scherbuli, kawałeczek cukru, tyranizująca krwawego Ibrahima, szalejącego wśród orgij i bry

lantów. Lutnie srebrne dźwięczą, wiersze nieśmiertelnego AbdulBaki i Karahissarego płyną w przestrzeni, dźwięczniejsze od muzyki, pijane winem i opium piosnki Fuzuli, miłosne zwrotki Gazali, poetyczne dyamenty Abusuda.

Aż wreszcie Pan się ukazuje, jak słońce, rozpraszające chmury, dające jasność, ciepło, wesele. Wszystko drży i promienieje, wszystkie kwiaty spragnione wyciągają ku rosie swoje kielichy. Orgia zaczyna się szalona, bez kresu i miary; dla uczt tulipanowych dachy kiosków i drzewa ogrodów seraju zapalają się milionami ogniów różnobarwnych, rysujących na ciemnem tle nocy fantastyczne linie smoków, statków, olbrzymów. Wino zabronione złotemi strugami leje się w kubki czerwone od rubinów. Bazary urządzają się, pełne najdroższych tkanin południa i klejnotów bez ceny, które sobie nawzajem ze śmiechem rzucają odaliski. Tancerki stoją nieruchome, zakreślając w powietrzu rozkoszne koła podniesionemi ramionami, przechylając się lubieżnie, z szalem indyjskim wznoszącym się nad głową jak tęcza. Przy dźwiękach muzyki inne odaliski poprzebierane za mężczyzn, porywają swe towarzyszki w wir szalonego tańca — na pół omdlałe ze znurzenia podchwytują rzezańce i dalej je unoszą w wirujące koło. A władca tymczasem znużony, pijany, w kiosku najpiękniejszym nad brzegiem morza głowę

oparł na białem łonie syryjskiej Geduklu, owiniętej zwojami białej gazy i słucha półsenny bajki fantastycznej, płynącej z ust różanych, drżącą, cichą falą. Alabastrowa lampa w złoto oprawna, niepewny blask rzuca na arabeski ścian tonące w zmroku, na gasnące światła ogrodów, na srebrzyste wstęgi Bosforu i klejnoty rzuconego na ziemię kindżału i zawoju. A wtem nagle zasłona" adamaszkowa się uchyla i przebudzonemu padyszachowi odaliska w czerwonej sukni niemym ruchem ręki ukazuje zdala ognistą łunę pożaru w Stambule. Albo znowu krzyk wielki daje się słyszeć w nocnej ciszy. Straże się zrywają na nogi, rzezańcy z podniesionemi jataganami napełniają bramy — ale w jednej chwili fala niewstrzymana zbuntowanych żołdaków zalewa ich i obala, okrzykami mordów napełniając wonne ogrody seraju. Darmo z murów rzucają spahisom i janczarom worki złota i srebra, darmo szejkowie i niemowie próbują ich ułagodzić, darmo sułtanki pokazują swe dzieci przez zakratowane balkony, błagając o litość. Na pastwę krwiożerczych hord z Bramy Szczęśliwości wychodzą jeden po drugim bladzi ulubieńcy sułtana, wezyrowie i skarbnicy, cały Dywan Selima III, wezyr Hafiz Murada IV, ukochany sokolnik Mehmet Murada III, KislarAga i wielki Eunuch Mahometa III, w jednej chwili poszarpani na sztuki, rozniesieni krwawemi

szmatami na ostrzach pik. Nieraz po za trzecią zagrodę wpada wściekłe żołdactwo z zapalonemi głowniami. Dzieci giną w objęciach sułtanek, odaliski duszą janczarowie w ich zasłonach jedwabnych, sułtana odrywają od jego uroczej ulubienicy, przeszywając go dziesięciu ciosami sztyletów. A za chwilę znów wszystko cichnie, nowe słońce wschodzi na niebie i w Islamie świeżemi kwiatami zakrywają się kałuże krwi i znów różane usta szepcą bajki Szeherazady i białe ramiona w blasku księżyca oplatają się około bronzowej szyi nowego Padyszacha.........

Gwiazdy zapaliły się na niebie i księżyc blady, srebrne arabeski kreśli na drżących, popielatych falach. W powietrzu czuć zapach traw wilgotnych i rezedy. Po górach i dolinach migoczą światełka rozrzucone. Z przeciwnego brzegu, od Pera i Galata bije łuna jasna, przyćmiewająca iskry rozsypane po Stambule. Na około serajowego przylądku, wśród zniszczonych ogrodów opustoszałego seraju, ognistą linią wije się długi pociąg żelaznej kolei, budząc ze snu przeraźliwym świstem ptaszki drzemiące na gałęziach. Na wyżynie pagórka przy meczecie sułtana Selima, stoję samotny pytając nocnej ciszy, czy to, co widziałem przed chwilą było snem tylko, marzeniem, podsłuchanemu róż i słowików, czy też może śnić zacząłem, dopiero otworzywszy oczy....

VII.

Konstantynopol podczas Ramazanu. — Ś. Zofia. — Widok jej zewnętrzny i wrażenie wnętrza. — S. Vitale w Rawennie. — Bazylika i meczet. — Kolumny, galerye, mozaiki, kopuły. — Pobożni i kazanie. Fontanna sułtana Achmeda. — Muzeum Janczarów. — Tramwaje w Stambule, kawa i tytoń. — Ich męczennicy. — Nargile. — Tureckie śródmieście. — Meczet tulipanów i meczet AbdulMedżyda. — Cyrkuły greckie. — Mury miasta. — Zamek siedmiu wież i łączące się z nim wspomnienia. — Okolica Stambułu. — Przylądek Czartowski. — Lokomotywa w pustyni. — Ogrody i cmentarze. — Balukli i legenda o rybach. — Grobowiec AlegoBaszy. — SeliwriKapussi i wyłomy Mahometa II. — Mewlewihane i tekije derwiszów. — Wieże Anthemiusa, bramy Thetarte i Ś. Romana. — Polyandria. — Przechodnie i bezpieczeństwo na ulicach. — Chavsias.— Hebdomon. — Kilissidżami i ścienne malowidła. — Pokrewieństwo ich ze szkołą Giotta. — Okolice meczetu Ejuba i ich charakter. — Cmentarze muzułmańskie w Konstantynopolu. — Meczet i grób Chorążego Proroka. — Brzegi Złotego Rogu. — Balata i żydzi. — Fanar. — Jego dzieje i obecny charakter.

W parę dni po przyjeździe do Konstantynopola, wybrałem się na zwiedzenie S. Zofii i zewnętrznych murów Stambułu. Słońce zaczynało dopiero się podnosić i wieża Galaty

tonęła w różowem świetle, gdy przechodziłem przez most prawie jeszcze pusty, z powodu Ramazanu trwającego od paru tygodni. Czas ten dziennego postu a nocnych uczt i nabożeństw, dla podróżnego zwiedzającego miasta tureckie jest nadzwyczaj niewygodnym; w dzień wszystko albo śpi albo się modli i do większej części meczetów i tiurbe niepodobna się dostać; w nocy za to hałas taki, że nawet w Perze chrześcijańskiej zasnąć niepodobna. I tym razem zwiedzanie S. Zofii rozpocząć trzeba było od energicznego budzenia rozespanych imanów, z których jeden dopiero po długiem oczekiwaniu, drzwi boczne nam otworzył, mrucząc po cichu jakieś przekleń

stwa. W każdym razie różnica dziś wielka, od czasu, gdy ks. Hołowiński z kilkoma towarzyszami trzydzieści sześć dukatów musiał płacić za pozwolenie wejścia, które o dwadzieścia lat przedtem było jeszcze zupełnie niemożliwem dla giaura. Dziś za kilka franków drzwi bazyliki otwierają się przed każdym.

Na zewnątrz S. Zofia przedstawia się zupełnie tak samo jak wszystkie inne meczety sułtańskie — ogromna, ciężka massa biała, zakryta chaosem kopuł, arkad, gmachów sąsiednich i krużganków. Z chrześcijańskiej bazyliki wielka kopuła tylko pozostała niezmieniona choć napół zakryta szkarpami i nie lśniąca już jak niegdyś srebrną łuską, której

blask w dni słoneczne widać było ze szczytu Olimpu. Na około w miejscu atrium i marmurowych pałaców z porfirowemi kolumnami wznieśli sułtanowie ciężkie mury różnych dobroczynnych zakładów i cztery narożne minarety, wieńcząc kopułę owym półksiężycem bronzowym, którego pozłota . dukatów kosztowała Murada III. W chrzcielnicy zrobiono tiurbe grobowe dla dwóch sułtanów, Mustafy i Ibrahima. Wszystkie te otaczające budowy, niezastosowane do charakteru pierwotnego świątyni i kłócące się pomiędzy sobą, robią wrażenie kamieni, przywiązanych do skrzydeł ptaka i wstrzymujących jego polot w górę. Widziana zdaleka S. Zofia nietylko nie pozwala przeczuwać największego kościoła na świecie po S. Piotrze, ale nawet nie zdaje się największym i najwspanialszym ze stambulskich meczetów. Sulejmanieh wygląda okazalej, Achmet dżami ma więcej wdzięku i piękności w formach.

Dopiero wszedłszy bronzowemi drzwiami do ogromnego przedsionka, na którego ścianach błyszczą resztki starych marmurów i mozaik, a z przedsionka do jednej z naw bocznych widzi się cały ogrom, całą wspaniałość i piękno świątyni. Jest to jakby Św. Piotr rzymski, ale nieskończenie piękniejszy, jednolity, doskonały, taki, jakim go narysował Bramante i jakim go chciał mieć Michał Anioł; Panteon oparty na krzyżu greckim,

równoramiennym, zdający się osnowami obejmować wszechświat a kopułą ulatywać w niebiosa. Ogromna przestrzeń, którą oko ogarnia od razu, zamiast się w niej gubić zdaje się przeciwnie niż u Ś. Piotra rozszerzać i zwiększać; nieporównana harmonia architektonicznych linij tworzy całość czarowną, podobną do wrażenia, jakie w nieskończenie mniejszych rozmiarach wywierają niektóre świątynie greckie, przybytek Agryppy i tempietto Bramantego na Janikulu. Na tle zupełnie jeszcze klasycznem, Wschód zaszył złotem i srebrem kwiaty gorącej swej fantazyi, i dworska wytworność bizantyńskiej sztuki, zaczynającej dopiero krystalizować się w złocistych swoich pętach, rozsypała najdroższe swoje skarby.

Podobnie, jak w Rawennie, w bazylice S, Vitale będącej odbiciem zmniejszonem S. Zofii zarówno w ogólnym planie i stylu, jak i w artystycznych motywach wewnętrznej swej ornamentacyi, gmach cały koncentruje się około ogromnego środkowego koła pod wielką kopułą, wspartą na czterech potężnych filarach granitowych. Pomiędzy filarami, zdającemi się dźwigać na sobie cały ciężar świątyni, biegnie w koło osiem przecudnych kolumn z verde antico, tworząc cztery portyki, prowadzące do ramion krzyża. Lekkie, wysoko podnoszące się łuki unoszą się w górę po nad kapitelami, wyżej, nad wstęgą gzem

sów biegnie drugi rząd kolumn mniejszych; po nad niemi w arkadach ogromnych piramidą pełną wdzięku piętrzy się potrójny rząd okien, a w górze po nad obręczą, otoczoną łańcuchem najwyższej galeryi, kopała przypłaszczona, olbrzymia zdaje się wisieć w powietrzu „jak przepaść zawieszona nad głowami", cała lśniąca resztkami mozaik przeglądających między tureckiemi arabeskami, rzucając blask dzienny opasującego ją wieńca najwyższych okien w ciemny przestwór świątyni, jakby „drugi firmament, zasiany gwiazdami". Na samej górze, w ostatnim pierścieniu na tle zielonem złocą się literami dziesięciometrowej wielkości słowa z koranu, wyrzeczone przez Mahometa zwycięzcę w chwili, gdy konia swego zatrzymał przed wielkim ołtarzem bazyliki: „Ałłach jest światłem nieba i ziemi!"

Do dwóch ogromnych arkad, rozdzielających nawę główną na dwie odrębne połowy, środkowem kołem przytyka z dwóch stron przeciwnych. Dwie podkopuły, bardzo wielkie i wspaniałe, otwierające się arkadami w cztery mniejsze kopuły, z których każda tworzy jakby oddzielną okrągłą kaplicę, otwartemi arkadami z całością wnętrza połączoną. Tylna absyda, uwieńczona również kopułą, stanowi piątą taką kaplicę i pięć tych małych kopuł poniżej dwóch większych," opasuje—główną, środkową—leciuchnym, barwnym wień

cem. Po za czterma portykami, otwierającemi się ze środka — w boczne nawy, biegną rzędy kolumn pełnych wdzięku i lekkości, ponad któremi mniejsze i gęstsze kolumny oddzielają od kościoła górne galerye, oplatające dokoła całą świątynię wraz z jej kaplicami i absydami.

Ale darmo. Żaden opis nie potrafi nigdy oddać nieopisanego czaru i harmonii tego cudu świata. Jak odmalować coś, zupełnie niepodobnego do tego wszystkiego, do czego przywykło nasze oko i zmysł estetyczny, arcydzieło, którego naśladownictwa, zwłaszcza na Północy, w tak okropny sposób skarykaturowały pierwowzór, że ci którzy go znają tylko z rysunków, z oburzeniem nazwaliby bluźniercą kogoś, ktoby utrzymywał, że równie piękne kwiaty wydał może ostrołuk w Strasburgu i Kolonii, w Sienie i Orwieto, renesans w kopule S. Piotra, po części może nawet w świątyni Albertiego w Rimini — ale piękniejsze nie rozkwitły dotąd jeszcze i z pewnością nie rozkwitną nigdy. Jak dać wyobrażenie o uroku dziwnym, jaki mają te kopuły złociste, skupione pod skrzydłami matki; te galerye coraz wyższe, coraz lżejsze i cieńsze z emporami ciemnemi w głębi; te archanioły mozaikowe nad czterema filarami — i kryształowe, pozłacane inkrustacye na sklepieniach; ten przepych barw, których niepodobna było zabielić w całości i dziwne effek

ta światła obijającego się o marmury i mozaiki. A cóż dopiero jeśli się wyjdzie na jedną z galeryj i rzuci okiem w przestwór ogromny w dół i w górę! Wszystko dokoła olbrzymieje. Leciuchne kolumny nabierają rozmiarów takich jak filary, kwiaty na kapitelach rosną w olbrzymy „Victorii królewskiej" a w dole za to maleje wszystko tak, jakby się z wysokiej wieży patrzało na plac, pełen ludzi rojących się jak mrówki.

A co za bogactwo w szczegółach architektonicznych, co za rozmaitość motywów, co za mnóstwo historycznych pamiątek! Te ośm kolumn porfirowych pod kopułą, pochodzą ze świątyni Apollina Heliosa w Balbeku, tamte serpentynowe w galeryach miasto Efez ofiarowało Justynianowi ze szczątków świątyni, spalonej przez Herostrata. Inne są z przybytku Jowisza w Cyzieus, z ołtarzów słońca w Palmirze, z Teb, z Aten, z Rzymu, z Aleksandryi, ze złupionych świątyń całego świata. Marmury z Syryi, Grecyi i Egyptu ocierają się o kamienne odłamy z mglistych krain Celtów i Brytów; złocisty marmur maurytański, purpurowy frygijski, zielony z Lakonii, różowy z Synady, śnieżny z Paros, mieszają się z centkowanym porfirem egypskim, z granitem z Tessaloniki, z marmurem z nad Bosforu, (białym w czarne pręgi) z czarnym marmurem gallijskim, białocentkowanym. Najróżnorodniejsze pierwiastki stylowe stoją obok

siebie, liść akantu z korynckiego kapitelu obok fantastycznej wschodniej ornamentacyi, smoki dziwaczne na fryzach, oplecione kwiatami, allegorye od wieków niezrozumiałe i zapomniane, do których turcy dziś różne dorabiają legendy. Przeważnie jednak w kolumnach spotyka się ten sam dziwny, barbarzyński a jednak pełen wdzięku kapitel, któty wieńczy wszystkie kolumny S. Vitale. Jest to sześcian cokolwiek zwężający się i wypukły u dołu, obwinięty cały siatką arabesków; nad nim w górze wyginają się Śmiało rzucone, cieniuchne łodygi, na których wspiera się łuk arkady. Inny znów rodzaj kapitelu zdarzyło mi się spotkać tylko w S. Zofii. Jest to zwykły koryncki kielich z liści akantu, ale rozszerzony, pełniejszy, prawie okrągły w dole; w górze liście zamiast rozchodzić się i zwieszać na zewnątrz, opasują płasko kapitel, jakby przyklejone, tworząc tylko po rogach rodzaj " wolich oczów" jak na jońskim kapitelu. W górze nad wszystkiemi kapitelami idą ciężkie, przeładowane fryzy. W galeryach, w których można zbliska szczegóły te podziwiać, mieściły się niegdyś lodżiety podczas nabożeństwa. Każda z nich jest ogromna, jak wspaniały kościół i tysiące osób może się w każdej swobodnie poruszać.

Pomimo wszelkich starań i czterowiekowej pracy około zniszczenia jej pierwotnego charakteru, bazylika S. Zofii nie wygląda na

meczet. Dodatki Islamu nikną w tym ogromie. Na ścianach, po nad arkadami złocą się sentencye koranu na okrągłych zielonych tarczach drewnianych. Od strony Mekki w jednym z filarów absydy wydrążona jest framuga, a w niej, w szafie złoconej i rzeźbionej bogato na pysznej poduszce rozłożony koran, obok którego stoją na ziemi dwa ogromne srebrne świeczniki. Na prawo w górze wisi jeden z czterech kobierców, na których prorok odbywał swoje modlitwy. Na lewo pod oryginalnym kołpakowatym daszkiem, pomiędzy dwoma tryumfalnemi chorągwiami Mahometa II, wązka i zgrabna kazalnica imana ze schodami o delikatnie rzeźbionej marmurowej poręczy; naprzeciw nad złoconą trybuną padyszacha, z mniejszej zielonej ambonki Kiatib czyta co piątku modlitwy z koranu, trzymając miecz obnażony w dłoni, na znak, że S. Zofia jest meczetem zdobytym. Ze sklepień na długich sznurach zwiesza się niezliczone mnóstwo pająków żelaznych z wianuszkami szklannych lampek, a w dole, na matach rozesłanych ukośnie, w kierunku Mikralu turcy siedzą nieruchomi, bronzowe twarze i oczy szklanne wzniosłszy do góry; inni kiwają się z monotonnym jękiem; inni rozmawiają, śmieją się głośno i przechadzają po gmachu; dzieci z krzykiem uganiają się po galeryach, a gęsta masa słuchaczy, zbitych około imana siedzącego w fotelu, słucha po

rannego kazania, głoszonego z wielkim zapałem i gestami włoskiego kaznodziei, wtórując mu od czasu do czasu dzikiemi okrzykami.

Na placu dotykającym murów S. Zofii, trzeba rzucić okiem choć w przelocie na rozkoszną fontannę sułtana Achmeda III, świątyńkę kwadratową z wystającym, delikatnie rzeźbionym i fantastycznie wyginającym się dachem, z pięciu wdzięcznemi kopułami na rogach i u szczytu. Pieścidełko z marmuru, całe w złoceniach, w arabeskach, w koronkach, z kolumnami ulatujące mi jak marzenie, z łukami, lekkiemi jak nicie pajęcze, z mozaikami grającemi tysiącem odcieni; klejnot, który można podziwiać bez końca, nie próbując go opisać i chciałoby się go uchwycić i przesłać kochance, żeby nim ozdobiła gotowalnię. Wśród rozbujałej ornamentacyi, złocistą wstęgą oplata budowę napis turecki: „Ta fontanna mówi ci o swoim wieku wierszami sułtana Achmeda: Otwórz źródło czyste i spokojne i wezwij imienia Bożego; pij niewyczerpującą się nigdy wodę i módl się za padyszacha".

O kilkaset kroków dalej, po za meczetem Achmeta i placem AtMeidan, powóz zatrzymuje się przed niepozornym budynkiem, przy którym kilkunastu żołnierzy siedzi na piętach, przesuwając paciorki a tuż obok nich dwóch oficerów w eleganckich złotem szytych mundurach, oddaje się temu samemu zajęciu.

Przeszedłszy parę zarosłych trawą dziedzińców, wśród kilkunastu innych żołnierzy odbywających właśnie tualetę, wchodzimy po schodach zgniłych, podobnych do drabiny, na rodzaj strychu i zapłaciwszy bakczysz nieuchronny, znajdujemy się w łańcuchu sal wązkich i długich, wśród niezliczonego mnóstwa postaci strasznych, groźnych, które zdają się rzucać na nas z wyciągniętemi kindżałami. Jest to t.z. janczarskie muzeum, w którem bardzo starannie zebrano wszystkie stroje noszone w Turcyi od czasów Orkana aż do naszego wieku na dworze sułtańskim i w całym kraju. Coś ciekawszego i bardziej oryginalnego trudno doprawdy wymyśleć. Zacząwszy od drucianych koszul i żelaznych hełmów zdobywców Brussy i Adryanopola przedstawia się procesya strojów tak dziwacznych, że podobne—mogłaby chyba wyśnić wyobraźnia w gorączce. Kaftany, z rękawami spadającemi do samej ziemi, futra wązkie jak szale, okręcone dokoła szyi jak stuła; turbany piętrzące się na głowie dziwacznie na pare łokci; inne jakieś okrycia głowy z lekkich materyi, upięte na niewidzialnem rusztowaniu tak ogromnem, że głowa zdaje się stanowić sam środek korpusu. Materye stare, pyszne choć wybladłe, pozawieszane na lalkach drewnianych, malowanych żywemi kolorami, stojących w groźnej postawie. Zdaje się jakby to był długi szereg zaschłych trupów, wyjętych z

grobowca, jak w owej przerażającej kaplicy podziemnej u rzymskich kapucynów. Straszne twarze ze szklannemi oczyma, postacie wyprostowane dumnie, miecze wydobyte z pochew — a dokoła złotolitej szuby wezyra lub KiźlarAgi na pół zgięte do ziemi mumie niższych dworzan. Wszystko świeci się, błyszczy; suknie eunuchów ze złotego brokatu, pancerze gwardzistów ze srebrnej blachy; paziowie ślniacy od klejnotów, ulubieńcy padyszacha przebrani za odaliski. Kaski o najdziwaczniejszych formach, czapki futrzane podobne do beczek ogromnych, szale indyjskie i tyftyki stare, zwieszające się strzępkami, trzewiki zakrzywione jak średniowieczne „souliers a la Poulaine". Kaftany i papucie wyszywane półksiężycami. A obok stroje ludowe nie mniej oryginalne i malownicze; armia karłów, błaznów, kuchcików i woziwodów na pół nagich; lektyki, jakich używali baszowie, sznury jedwabne, któremi ich dusili czarni rzezańce. Straszny świat, potworny, choć jaśniejący niezrównanym przepychem — zdaje się, że wśród tych groźnych postaci usłyszysz za chwilę okrzyk śmierci giaurom i dzikie wycia janczarów... tak, że kiedy się znajdziesz pomiędzy opasłemi i dobrodusznemi żołnierzami na koszarowym dziedzińcu zdaje ci się, że cię opuściła przygniatająca jakaś zmora i że z podziemnej ciemnicy wyszedłeś na słońce. A teraz, odprawiwszy do domu mego dra

gomana, wskakuję do przechodzącego wagonu kolei konnej, przecinającej Stambuł cały przez środek, równolegle do idącej wzdłuż brzegów morza Marmora linii kolei żelaznej. Tramwaje staroświeckie, z wagonami wybrakowanemi w Europie (z takich się składa większa część tureckich pociągów kolejowych), przedzielone są na dwie części firanką, za którą miejsca się znajdują dla dam i eunuchów. Przez uchyloną szparę widać żółte i ponsowe końce feredżi, słychać pisk i śmiech wesoły, ale zaglądać nie wypada, bo eunuch zaraz straszne oczy robi i sąsiedzi w męzkiej połowie wagonu niechętnie poruszają głowami. Droga idzie wśród najludniejszej części miasta, wązkiemi uliczkami, pełnemi sklepów, przechodniów, jeźdźców, psów, gwaru i krzyku. Tu i owdzie wyglądają minarety i cmentarze, kaplice i fontanny po rogach ulic i kawiarni mnóstwo na świeżem powietrzu. Gdziekolwiek obrócisz się na Wschodzie, spotkać się musisz z kawą i nargilem. Przychodzisz do znajomych — rozmowa się nie zacznie, dopóki nie podadzą filiżaneczek z gęstym płynem i póki zarówno gość jak gospodarz nie otoczą się sinym obłokiem. Na ulicy, na cmentarzu, w sklepie, w kąpieli, na statku, nie ledwie na pustem polu dość ci powiedzieć: „kafedżi!" żeby się zjawił duch służebny z dwoma malutkimi stołeczkami słomianemi, tacką z wodą i kawą i karafką o

długiej szyjce, obwiniętej giętką gutaperkową rurką na kilka metrów z munsztukiem bursztynowym. Kto nie palił nargilu i nie pił tureckiej kawy, nie wie co to jest kawa i tytoń. Oczyszczony przez wodę dyna, przychodzi do ust bardzo łagodny, zlekka słodkawy, sprawiając wrażenie trochę odurzające a nadzwyczaj przyjemne. Wrażenie to jest zupełnie odmienne od tego, jakie wywiera zwykła fajka lub papieros. — Nie paląc nigdy i mając wrodzony wstręt do dymu, nie bez trudności zdecydowałem się na spróbowanie nargilu — ale raz spróbowawszy przez cały czas pobytu w Konstantynopolu paliłem je kilka razy dziennie i brak ich po wyjeździe sprawiał mi przykrość prawdziwą z początku. Niełatwo także powrócić do wodnistej kawy europejskiej. W najlichszej kawiarni ludowej, wśród tragarzy i furmanów, podają w malutkiej filiżaneczce czarną gęstą masę, z paru łyżeczkami zaledwie płynu na wierzchu — ale ta odrobina ma aromat i smak tak przedziwny i tak jest pożywna, że łatwo można zrozumieć jak kilka takich filiżaneczek wystarcza na całodzienny pokarm turkowi.

Ani czekolada w Hiszpanii, ani makaron w południowych Włoszech, ani nawet piwo w Niemczech nie jest tak rozpowszechnionem, jak na Wschodzie fajka i kawa, te „dwa skrzydła powietrznego wozu zachwyceń, ży

wioły świata uciech i poduszki na sofie rozkoszy," jak je w bujnych swych przenośniach nazywają poeci mułzułmańscy. Dym nargilu „rozpędza trosk chmury, oblekając duszę wonną szatą szczęśliwości", a kawa „piękna murzynka, tak uwesela, że sen i rozkosz muszą jej ustąpić". Ale też przed laty, surowi imanowie zwali wonne obłoki palących się liści złocistych „oddechem piekła i szatana", a owa piękna murzynka „pociągająca muzułmanina tak. jak ziarno i woda pociąga ptaki" była w ich oczach „geniuszem widziadeł, źródłem wyobraźni, nieprzyjacielem spoczynku i płodności". A nietylko ulemowie i imanowie gorszyli się i rzucali pioruny przed trzema wiekami na tę nowość, przyniesioną z Alepu za Solimana Wielkiego, a przedtem znaną tylko z opowiadań pielgrzymów, wracających z Mekki. Sułtanowie również zaniepokoili się, gdy w nowopowstałych kawiarniach zaczęto knować intrygi polityczne i urządzać schadzki spiskowców. Posypały się surowe zakazy wielkiego wezyra, fetwy Muftiego, firmany sułtańskie; palaczom obcinano uszy i nosy, a zawzięty wróg kawy i tytoniu Murad IV sam w nocy obchodził miasto, wyszukując kryjówki kawiarzy i własnoręcznie ucinając głowy gospodarzom i gościom. Kawa i tytoń przez długi czas miały mnóstwo męczenników, których przykład nie odstraszył jednak naśladowców i dziś Turcya cała jest jedna ogro

mną kawiarnią, otoczoną obłokami tytoniowego dymu.

A tymczasem wagon przesuwa się w wazkich i krętych uliczkach między niskimi domami, po nad któremi góruje wspaniała Lalidżami, meczet tulipanów, otoczony ogromnemi dziedzińcami i cmentarzem a dalej, wśród ludnego cyrkułu AkSerai, nowy meczet, wzniesiony przez Abdul Medżida w tym całym wdzięcznym stylu wschodniego odrodzenia, jak meczet Valide przy pałacu DolmaBagcze. Cały gmach kwadratowy z białego marmuru, okryty jest delikatną rzeźbą i arabeskami; minarety w koronkach i wieńcach, a nad niemi na wysokich igłach złocą się księżyce. Cała ta część miasta, przez którą przechodzi linia kolei, jest wyłącznie turecka — co łatwo poznać po szczelnie zakratowanych oknach, braku kobiet z odkrytemi twarzami i licznych ogródkach; na lewo ku morzu ciągną się greckie i ormiańskie cyrkuły Kum i JeniPasza, zielenieją zdala ogrody Vlanga a dalej największy ze wszystkich grecki cyrkuł Psammetia, z którego słychać wrzawę, dzieci gromadami wybiegają naprzeciw wagonu i ładne dziewczęta o żywych oczach i wyzywających ruchach, w czarnych chusteczkach na głowie i wypływających na dół kosach, śmieją się do nas z daleka. Naraz wagon staje. Kilka zaułków trzeba przejść pieszo w dół, porozumiewając się o drogę

włoszczyzną i kilku zachwyconemi tureckimi wyrazami; na dole nowy wagon czeka i znów przez dwadzieścia minut zjeżdżamy w dół ku morzu, wśród cichych pustych uliczek, z szaremi murami i zakratowanemi oknami, oplecionemi winem. Wreszcie relsy się kończą — ale tym razem nie potrzeba pytać o drogę, bo na końcu pierwszej uliczki szarzeją baszty miejskich murów.

Na milowej przestrzeni, od Złotego Rogu do przeciwnego brzegu morza Marmora ciągną się one potrójnym rzędem, zniszczone wiekami, — czasem tak zupełnie, że tylko dolny rząd głazów kryje się jeszcze wśród trawy i chwastów, czasem imponujące jeszcze wspaniałemi wieżami o zębiastych koronach i sklepionemi bramami, przy których zamiast zbrojnych kapidźich stary grek owoce sprzedaje i wodę. Wieże czworoboczne albo ośmiokątne w regularnych odstępach przerywają obręcz najwyższą, wewnętrzną, dalej idzie długi mur niższy i bardziej zniszczony, z którego gdzie niegdzie tylko pozostało kilka okrągłych bastyonów; ostatni bez wież, bardzo niski, otoczony jest głęboką fossą, napełnioną niegdyś wodami morza Marmora i Złotego Rogu. Dziś bujna roślinność zakrywa rowy zielonemi kobiercami; gaje fig i platanów rosną dokoła murów; bluszcze i powoje gęstemi splotami zwieszają się z baszt poszczerbionych i stada osłów pasą się spokojnie na

głazach, o które obijały się kule Orbana. Na tle błękitnem — ciemne, wspaniałe ruiny wyglądają dziwnie uroczo. Turcy nic do nich nie dodali, nie poprawiali potężnych murów Eonstantyna. Odszukać możnaby jeszcze szczerby i wyłomy, przez które rzucały się do miasta fale wojsk zdobywcy. Potężne odłamy głazów sterczą dumnie, jakby grozić chciały dziś jeszcze; ścieżki białe wiją się dokoła nich. Dalej na całej przestrzeni pól opasujących mury ciągną się cmentarze — wielkie lasy cyprysowe szumią a wśród nich bieleją i złocą się nagrobki. Czasem cmentarz wdziera się między mury, głazami swemi napełnia fossę, stoki wałów — a za grobowcami biegną ich nieodstępne towarzysze cyprysy. Wszystko to puste, dzikie, kolosalne, jakby „ruiny łańcucha bez końca zamków feodalnych albo szczątki jednej z tych ścian przedziwnych, jakie otaczały legendowe cesarstwa Azyi wschodniej".

Na samym końcu murów, nad morzem zakryty niemi zewsząd zamek Siedmiu Wież, przez turków zwany Jedi kule, wznosi się posępny, straszny, wilgotny jeszcze od krwi i łez niezliczonych ofiar, jakie pochłonął w swoich ciemnicach. I on dziś jest takim samym szkieletem rozsypującym się w proch powoli, jak mury Konstantyna — tylko z temi łączą się wspomnienia blasku i chwały, tryumfów Justyniana, Belizaryusza, Herakle

sa, bohaterskiej obrony ostatniego Konstantyna, podczas gdy gmach złowrogi, wzniesiony przez Mahometa II na miejscu greckiego Cyklobionu przypomina jedynie najkrwawsze karty despotyzmu padyszachów i okrucieństwa janczarów. Przez bramę sklepioną w jednym z bastyonów — opłaciwszy bakczysz kilku żołnierzom, strzegącym ruiny, — wchodzi się w obszerny dziedziniec, otoczony wysokim, na pół rozwalonym murem. Nad nim wieże sterczą groźnie w wieńcach zieleni, wijącej się po ołowianych dachach. W środku bujna roślinność krzewi się jak w ogrodzie — a nawet i prawdziwego ogródka warzywnego kawałek wygląda przy szałasach stróżów — dalej wśród drzew rozrzuconych widać mały minaret dawnej kapliczki więziennej — na około w murze wykute czepiają się po ścianach schody, prowadzące do wież i zewnętrznych galeryj. W dole wśród trawy kilka starych odłamków marmuru, orły cesarskie poczerniałe na pobitych tarczach, szczątki fryzów i kapiteli z greckiemi krzyżami i napisami, które oddawna spłukały wiatry i deszcze. Z siedmiu wież cztery tylko zostały nietknięte latami — trzy w gruzach leżą. W najbliższej wejścia, zamykano posłów obcych mocarstw na cały czas trwania wojny z temi ostatniemi. Przez długie lata ślęczeć tu musieli, nazwiska swe wypisując na głazach — ostatnim był radca rosyjskiego poselstwa,

którego niedawny nagrobek w kościele Franciszkanów wspomina o dwóch latach spędzonych w zamku Siedmiu Wież podczas wojen w pierwszych latach panowania cara Mikołaja.

Ale straszniejsze wspomnienia łączą się z wieżą sąsiednią. Tam były więzienia stanu, ciemnice straszne, które się otwierały tylko przed katem, otchłanie pozbawione powietrza, w których wczorajsi rządcy Wschodu i faworyci padyszacha, oczekiwali śmierci z rozpaczliwą rezygnacyą, przerywaną namiętnemi wybuchami bezsilnej wściekłości. Tutaj w salach tortur rozciągano nieszczęśliwych, kryjących tajemnice stanu, na prokustowych łożach, rozrywano członki żelaznemi obcęgami, ołów wrzący lano na rany krwawe, darto pasy z żywego ciała i małemi kawałkami, powoli, odrąbywano ręce i nogi. Na dziedzińcach, ofiary wsadzone na pal, całemi dniami wiły się w męczarniach. Mury grube zagłuszały jęki; „straszne wycia konających dochodziły zaledwie jak słaby szmer do uszu więźniów wieży". Głowy rzucano do studni, którą dziś jeszcze pokazują stróże, zwąc ją „studnią krwi"; z kości ludzkich wały się twozyły, podchodzące do górnej platformy strasznego zamku. W jednej z cel staje przed oczyma krwawa mara dostojniejszej od innych ofiary, nieszczęsnego sułtana Otmana II i serce się ściska na myśl o tym biednym ośmna

stoletnim cesarzu, niewinnej ofierze janczarów i widzi się po wiekach, okropną chwilę ostatniej walki młodzieńca z czterema katami, którzy niebyli w stanie mu podołać, dopóki sznurek zarzucony zdradziecko nie powalił go na ziemię i nie zakończył męki. Tysiąc wspomnień takich miga krwawemi błyskawicami ze wszystkich wież pozostałych — w każdej tysiąc jęków i przekleństw bezsilnych zagłuszał sznur rzezańca albo kindżał żołdaka. „Było to olbrzymie narzędzie tortury, otoczone siedmiu kamiennemi szubienicami, otrzymujące z lądu i morza, przy świetle księżyca, żywe ofiary a oddające słonecznemu światłu same tylko głowy ucięte i trupy; a ze szczytu wież, w których umierano, straże nocne widziały zdala kioski seraju, illuminowane dla cesarskich festynów". Teraz jaszczurki tylko ścigają się po obrosłych głazach i wróble gnieżdżą się w strzelnicach, patrząc ciekawie na długie łańcuchy lśniących czajek, okrążających zwolna mury zamkowe po nad ciemnemi falami morza.

Wychodzę pośpiesznie z wilgotnych murów; zatrzymuję się chwilę nad brzegiem morskim, przy którym kilku rybaków siedzi nieruchomo, jak posążki bożków japońskich; rzucam okiem na szeroką płaszczyznę wodną, na której krańcach, daleko, bieleją szczyty azyatyckich pagórków. Przedemną wielka, naga płaszczyzna, zarosła miejscami trawą spaloną i

pękami ziół stepowych. Silny zapach macierzanki przenika powietrze, mieszając się z ostrą solną wilgocią morza. Kilka samotnych platanów zieleni się tu i owdzie na stepie, przez który przechodzą ukośnie szyny kolei idącej do S. Stefano i Adryanopola. Cicho zupełnie — nawet ptaki gnieżdżące się po murach, skryły się w zielonych gałęziach przed południową spiekotą. Tylko fale uderzają z lekkim, monotonnym pluskiem i z wnętrza miasta od bliskich greckich cyrkułów wiatr przynosi jakieś szmery niewyraźne, stłumione wybuchy śmiechów i krzyków. Daleko na końcu płaszczyzny coś zieleni się i bieleje — to wioska ormjańska nad morzem a dalej jeszcze na samym końcu widnokręgu widać zakręcającą się liniję brzegów i górzysty przylądek Czartowski, SzeytanBurnu.

Ani żywej duszy na całej tej przestrzeni. Budki strażników kolejowych puste, tylko osłów kilka pasie się na burzanach i wyrostek w łachmanach śpi wyciągnięty leniwie pod platanem cienistym, z uśmiechem na ustach. Naraz słychać świst i turkot — z pomiędzy murów wysuwa się łańcuch czarny, wijący się szybko wężykiem naprzód, wśród kłębów pary — o paręset kroków od Zamku Siedmiu Wież pociąg przelatuje — z okien migają czerwone fezy i fijoletowe feredżi damskie obok strusich piór i cylindrów. To ten świat nowy, co po tamtym krwawym i mio

tającym się bezsilnie w drgnieniach przedśmiertnych, obejmuje dziś spuściznę. „La civilisation remplaçant le barbarie" powiedziałby mój gospodarz z Pery z tryumfującym uśmiechem. Mnie jednak do uśmiechu usta jakoś układać się nie chcą. I choć po tej drugiej zmorze posępnej, jaka mnie spotyka od rana, smok ognisty robi wrażenie trzeźwiące, epilog ten nie zadawalnia, nie wystarcza, jakby nie wystarczył dla zwycięzców z pod Lepantu i Wiednia.

Wzdłuż murów powracam nazad ku bramie, którą wyszedłem z miasta, mijam ją i idę dalej pod górę. Z jednej strony step ciągnie się jeszcze, przeszywany tu i owdzie ogrodzeniem, za którem zieleni się ogród warzywny; z drugiej gęste klomby fig i plantanów czepiają się po wałach, cmentarze cisną wśród cyprysów z czerwonemi wierzchołkami kamiennych nagrobków; po nad szerokiemi od łamami murów zwieszają się powoje i róże polne. Ale oto płaszczyzna pusta już znikła, naprzeciw miejskich baszt i wałów ciągną się linie murów białych, zamykających grunta ormiańskiego i greckiego szpitalu; dalej z pagórka otoczonego wieńcem muzułmańskich cmentarzy, wygląda cmentarz chrześciański Bałukli, z kaplicą grecką przy klasztorze i źródłem, ukrytem w podziemiu ciemnem i wilgotnem, pełnem rybek czerwonych pływających w wodzie. Młody pop, bę

dący na straży, opowiada podróżnym z uśmiechem na pół drwiącym sławną legendę o tych rybach, od których klasztor wziął swoją nazwę.

Legenda ta illustruje w zabawny sposób dziecinną wiarę greków w swoje siły i niemożność przegranej w ostatniej godzinie walki z niewiernymi. Do mnicha, który na tem miejscu ryby smażył w kuchni klasztornej przybiegł sługa przerażony z wiadomością, że turcy wdarli się już do miasta. „Chybaby ryby moje ożyły i nazad wskoczyły do wody mógłbym tej baśni uwierzyć", zawołał braciszek kucharz w szowinistycznym zapale — i oto patrz: rybki wszystkie napół przysmażone, pół czerwone pół brunatne zatrzepotały się, wyskoczyły z tygla i plusnęły do cysterny.

Niżej wśród cyprysów muzułmańskiego „ogrodu zmartwychwstania" pięć białych słupków zakończonych turbanami zatrzymuje oko — tam w ciszy wiecznej spoczywa głowa lwa albańskiego, krwawego Alegopaszy wśród głów trzech synów i synowca Mechmeda. „Tutaj leży głowa przesławnego Alegopaszy z Teleben, gubernatora Janiny, który więcej pięćdziesięciu lat pracował dla niepodległości Albanii." Tak głosi napis umieszczony na środkowej kolumnie przez tego biednego derwisza Solimana, przyjaciela Alego z lat młodych, który sam jeden pozostał mu wiernym po zgonie i kupiwszy głowy krwawe zawie

szone na gwoździach w pierwszej bramie seraju, tu je schronił wśród traw i cyprysów.

Mijam SilivriKapussi, bramę wychodząca na drogę do Selimbryi, z dwoma ośmiokątnemi basztami po bokach z gromadką dzieci, bawiących się obok z wesołemi krzykami, na tych samych miejscach może, na których dawniej wielkie działa Orbana wybijały wyłomy olbrzymie w marach rozpaczliwie bronionych.

W tych okolicach miał się znajdować jeden z owych trzech wyłomów, przed ostatniem oblężeniem jeszcze zrobionych, przez które konno chciał wojska swe wprowadzać Mahomet II, nie spodziewając się ostatecznej bohaterskiej obrony Konstantyna. Dalej znów brama Mewlewihane, najeżona czworobocznemi basztami, na których napis barbarzyńską łaciną pełną błędów mówi o Justynie II. i Zofii, t.j. o V w. — nowsi archeologowie jednak przypisują go znacznie późniejszym czasom, uchylając w ten sposób od epoki tak jeszcze bliskiej klasycznych tradycyj i wspomnień — robiony jej z tego powodu zarzut intelektualnego zdziczenia. Naprzeciw tej bramy po za polem i ogrodami znajduje się słynny tekie derwiszów Mewlewi (tańczących), od którego nazwę bierze brama.

A dalej znów biały, zapylony gościniec wije się między pagórkami, na których z jednej strony czepiają się mury coraz bardziej poszczerbione i zarosłe, z drugiej chatki wie

śniacze, kawiarnie przenośne w cieniu rozłożystych platanów, cmentarze bez końca, ogromne, jak kobierce czarne przetykane białemi gwiazdami. Oto kawałek murów, lepiej zachowany niż inne — to dwie wieże Authemiusza, prefekta pretoryanów Teodozego II a dalej brama Thetarte, obecnie zabita na głucho, przy której, po śmierci tego cezara, ulubieniec jego niegodny, piękny protospatar Chryzafius zakończył nędznie żywot z ręki mszczącego się za zamordowanie ojca wandala Jordana. A dalej jeszcze owa brama S. Romana, przez którą hordy zwycięzcy wdarły się do stolicy Konstantyna po skrwawionej purpurze najszlachetniejszego z pomiędzy jego następców. I znów cmentarze ogromne, tu i owdzie przeplatane wioskami; mury zniżają się prawie do ziemi rozwalone zupełnie, tak, że dzieci mogłyby je przeskakiwać; brama Adryanopolitańska, dawna Polyandria, o którą kilkakrotnie za greckich czasów rozbiły się groźne fale barbarzyńców północnych, a później pod jej wspaniałym łukiem przeciągały, powracając z wypraw dalekich zwycięzkie hufce tureckie, obładowane łupem; ciężki, wspaniały gmach z dwoma wieżami, górujący nad całą okolicą pustą i bezludną bardziej jeszcze niż koło Zamku Siedmiu Wież. Od bramy S. Romana (Topkapu) począwszy aż do samego prawie końca murów, pustka i cisza zupełna — nagie stepy tylko

i cmentarze dokoła. Czasem na bezludnej drodze pojawi się jakaś postać obrosła z ostremi rysami i dzikiemi oczyma, mierząc zdaleka zabłąkanego franka przeszywającym wzrokiem. Pewny jesteś, że już ostatnia twoja godzina nadeszła, w najlepszym razie żegnasz się w myśli z sakiewką i zegarkiem — ale zbójca przechodzi koło ciebie spokojny i obojętny, albo też rzuca ci po drodze uśmiech przyjazny i dobroduszne „MachAłłach" (Bogu chwała). W istocie nie ma miasta bezpieczniejszego od Konstantynopola, zwłaszcza w biedniejszych i dalszych od środka przedmieściach, zamieszkałych przez Turków. W żadnej europejskiej stolicy cudzoziemiec nie mógłby tak spokojnie puszczać się na samotną wędrówkę, nie znając języka i miejscowych zwyczajów. Tajemnica bezpieczeństwa leży tylko w unikaniu sąsiedztwa chrześcian i żydów, jeszcze bardziej pierwszych niż drugich. Między tureckimi tragarzami i żebrakami można tygodnie całe spędzić bezpiecznie z brylantem wielkiego Mogoła w spince u krawata i majątkiem Rotszylda w pugilaresie. Wreście naprzeciw chrześciańskiego cmentarza, zajmującego miejsce blebdomonu, kończą sie potrójne mury miejskie słynną bramą Charsias, przez którą tryumfalny wjazd odbywał cesarz Justynian, przechrzczoną przez turków na EgriKapussi. Tutaj na szczycie blebdomonu przy kościele Ś. Jana, założonym

przez wielkiego Konstantyna, wznosił się pałac cesarski Magnaura, w którym cesarzowa Pulcheryna, siostra i następczyni Teodozego II zamieszkała, usunąwszy się ze dworu, opanowanego przez intryganta Chryzufiusa. Za bramą Egri ciągnie się tylko pojedynczy mur bez baszt i wałów na około dawnego kwartału Blakernów, obejmuje Balatę i Fanar i wzdłuż Złotego Rogu wraca nad morzem blisko meczetu Selima.

Przez EgriKapussi wracam do miasta i z półgodziny wałęsam się bez celu po krętych uliczkach, otwierających się na place ze wszystkich stron otoczone domami a tak ogromne, żeby się na nich trzy miasteczka mogły pomieścić. Minarety wychylają się po nad niskiemi dachami małych meczetów; turcy spoglądają z drewnianych galeryjek zawieszonych w powietrzu po nad domami, dziwiąc się, z kąd się wziął w tej stronie kapelusz franka; z poza żaluzyj i krat, zawieszonych bluszczem, czuję strzelające promienie ognistych oczów; psy nawet podnoszą głowy leniwie, sennem, zaniepokojonem okiem patrząc na intruza. Kapryśnemi zygzakami wracam z przeciwnej strony murów ku adryanopolskiej bramie, przy której znajduje się jeden z najciekawszych zabytków sztuki w Konstantynopolu, kilissedżami, t.j. kościółmeczet, tak nazwany z powodu że go przerobiono z chrześciańskiej świątyni. Ukryty w środku greckiego kwar

tału, do którego zaledwie konno lub pieszo dostać się można po stromych uliczkach nad wąwozami, meczet na zewnątrz podobny jest do wszystkich innych — niewielki, biały, biedny, ocieniony kilku platanami. Ale kiedy po długich poszukiwaniach uda się wynaleść i rozbudzić zaspanego imana, spotyka się niespodzianie we wnętrzu skarby, o jakich się nie marzyło i o jakich żaden przewodnik ani opis Konstantynopola nie wspomina.

Niezbyt wielka świątynia, bodaj czy nie ta sama, którą pod wezwaniem SS. Sergiusza i Bachusa znają estetycy, zdaje się pochodzić z epoki współczesnej lub niewiele późniejszej niż bazylika S. Zofii. System konstrukcyjny jednak jest cokolwiek odmienny. Zamiast koła, a przypierającemi do niego dwoma półkolami i idącym dopiero na około wieńcem kaplic i galeryj, kościół składa się ze środkowego kwadratu, otoczonego niegdyś zapewne na około bocznemi nawami, kaplicami i absydami, przed któremi na całą szerokość gmachu rozciąga się obszerny portyk. Turcy znieśli całą lewą stronę budynku i zakryli kopuły mniejsze, otaczające środkową, odbierając kościołowi cały jego charakter artystyczny — zamurowali arkady, któremi środkowa część łączyła się z bocznemi nawami, i zostawili ostatnie pustką, w pierwszej tylko urządziwszy meczet. Pomimo tak zupełnego zniszczenia resztką przedziwnej harmonii uderzają formy

architektoniczne, proporcye doskonałe i pełne wdzięku i zamknąwszy oczy, odtwarza się w myśli prawdziwe pieścidełko artystyczne, jakiem ta świątynia musiała być dawniej, niezbyt wielka a skończenie piękna w ogólnym zarysie i w szczegółach.

Ale co w niej najważniejsze i najpiękniejsze, to nie architektoniczne formy ale ornamentacya. Z pod grubych warstw wapna wydobywają się na ścianach bocznych naw mozaiki a zwłaszcza malowania tak ciekawe i odmienne od tego wszystkiego, co się w dziełach sztuki bizantyjskiej spotyka, że dziwić się potrzeba, jakim sposobem dotychczas badacze sztuki nie zwrócili na nie uwagi dostatecznej. Tłómaczyć to można chyba niedawnem wydobyciem tych zabytków artystycznych z pod wapna.

Sklepienia okryte są mozaiką podobną do tej, jaką się widzi w bazylice S. Zofii i zapewne z tegoż czasu pochodzącą, dość martwą i sztywną mimo żywych barw na tle złotem. Głównym jej materyałem jest szkło. Na ścianach malowidła wykonane są częścią inkaustyką i te noszą zwykłe zupełnie cechy bizantyńskiego artyzmu, częścią zaś, o ile mogłem zdaleka osądzić, al tempera i te są najciekawsze, zapewne o wiele późniejsze zamiast nieruchomych postaci o równych, pionowych i równolegle idących liniach; widzimy całe sceny, pełne życia i ruchu, mnóstwo po

staci pojętych nieraz naiwnie ale pełnych wdzięku, tła obrazów zajęte widokami i architekturą fantastyczną. Mimowoli przychodzi się spytać: co to jest? Zkąd to się wzięło w bizantyjskiej bazylice? Tchnienie Włoch przenika wszystkie te kompozycye, noszące wybitny charakter Giottowskiej szkoły. Bóg wie, jakiemi drogami sztuka włoska, z bizantyjskich pierwiastków powstała, rzuciła nazad swój odblask nad Bosfor — w każdym razie rozwiązanie pytania przyniosłoby wiele światła dla dziejów artystycznej kultury przed odrodzeniem.

Minąwszy przedsionek w pierwszej galeryi nad drzwiami prowadzącemi do meczetu, Chrystus bizantyjski jeszcze, surowy, twardy, cały w liniach prostych, z wyrazem twarzy nieledwie tak groźnym jak na ołtarzowej mozaice w arcybiskupiej kaplicy w Rawennie. Po obu jego stronach dwaj apostołowie zupełnie już swobodni i klasyczni w formach i wyrazie. S. Piotr z uśmiechem przebiegłym i fałszywemi oczyma, które mogłyby śmiało należeć do Iskaryota, w dziwnym stroju — krótkiej jakby kurtce greckiej na wierzchu fałdzistej, obszernej sukni. S. Paweł, postać prawdziwie piękna i szlachetna silnie zbudowanego mężczyzny w średnim wieku, z czworokątną twarzą i ciemnym zarostem, w długiej, pysznie udrapowanej todze. Jedna ręka w ruchu poważnym wzniesiona jest do góry dla nau

czania, druga unosi płaszcz przy ramieniu. W górze w małej kopule Bóg Ojciec młody jeszcze, pełen świeżości i siły, typ nadzwyczaj ciekawy i niezwzkły, spuszcza złote promienie na otaczające go w dole postacie świętych. Na około ścian idą sceny z życia Jezusa i Maryi, których treść poczęści zaczerpnięta jest podobnie jak w takich samych. cyklach prerafaelickich z apokryficznych ewangelij, przyczem wiele pokrewieństwa znaleść by tu można z Giottowską kaplicą dell' Arena w Padwie. Rozpoznać dają się lepiej i wyraźnie: z prawej strony: Rzeź niewiniątek, Wskrzeszenie Łazarza i Przyjście trzech królów do Heroda; z lewej: Uczta w Kanie, sceny z młodości Chrystusa w Nazarecie i Ucieczka do Egyptu. Naprzeciwko apostołów i Chrystusa trzy najpiękniejsze bodaj i najlepiej zachowane sceny zajmują środek ściany frontowej; jest to Elżbieta, dająca kwiaty N. Pannie, cud kwiatów, najpodobniejszy do tej samej sceny u Giotta w Padwie i „Noli me tangere" idealną postacią Chrystusa obok zatartej zupełnie Magdaleny.

W prawej nawie kościelnej jest kilka ogromnych postaci świętych nieźle zachowanych. Między niemi szczególniej ciekawy naprzeciw zupełnie jeszcze bizantyjskiego S. Stefana w dalmatyce z poważną twarzą, Ś. Michał, pełen siły i życia, z ręką pysznym ruchem podniesioną w górę z mieczem; typ zupełnie rene

sansowy, przypominający Boticellego, od którego aniołów święty bizantyjski zdaje się pożyczył swoje wielkie, czarne, zadumane, smętnie oczy.

Wszystkie te malowania uszkodzone bardzo częściami tylko wydobywają się z pod wapna; w technice oczywiście dużo niewyrobienia — ale nastrój ogólny niepospolity, wyswobodzenie się z pod rutyny bizantyńskiej zupełne, a pokrewieństwo ze sztuką włoską XIV w. takie same jak te, które w samym początku wieków średnich łączyło Włochy z Konstantynopolem.

I znów gubię się w chaosie ogrodów i zaułków — mijam naprzemian natłoczone ludźmi i sklepami przesmyki i głuche pustkowia, czuję zapach jaśminów i pomarańcz i zgniłe wyziewy błotnistych kałuży — klasztory derwiszów przesuwają się koło mnie całe w mirtach i winie, kościoły chrześciańskie ukryte w głębi dziedzińców, bez krzyżów i dzwonnic; żebracy w zawojach z łachmanów, postrzępionych jak koronka, patrzą z ukosa, psów stada i gołębi roje plączą się pod nogami. Powoli wszystko w koło mnie zaczyna się uciszać. Starzy hadżi w zielonych zawojach zwolna przechodzą jak cienie, w milczeniu posępnem, rzucając na mnie spojrzenia groźne, jakby z niemym rozkazem usunięcia się z miejsc tych coprędzej. Gromadki inułłów ocierają się o mnie, rozmawiając stłu

mionym głosem. Ulice rozszerzają się; po obu stronach biegną wysokie białe mury, z których zwieszają się na dół brzozy srebrne i laury i w gęstwinie błyszczą metalowe kopuły niezliczonych tiurbe, kaplic, łaźni, medrezów, imaretów i szpitali. Dalej znów olbrzymie pola umarłych, ocienione pięciowiekowemi cyprysami, ciągną się jak okiem zajrzyć monotonne, posępne. Z po za cyprysów minarety wyglądają białe, za niemi znów gaje i wzgórza cyprysami okryte. Wszystko do koła zielone — ale tą ciemną zielenią cyprysową, która na tle białych murów odbija jak kir żałobny.

Naprawdę jest to cmentarz jeden rozrzucony na kilkowiorstowej przestrzeni. W Stambule oko może się z cmentarzami oswoić; pełno ich wszędzie — w najludniejszych ulicach cisną się pod nogi przechodnia a mury miasta na zewnątrz opasane są łomami całemi nagrobków, wśród których turcy mają ulubione miejsca przechadzki. Zrozumieć trudno z początku, zkąd ich tyle się wzięło w ciągu czterech wieków i dla czego stosunek ich z chrześciańskiemi cmentarzami tak jest nieproporcyonalny; ale rozwiązaniem zagadki jest wysoka cześć muzułmanów dla miejsc wiecznego spoczynku, których nie wolno naruszyć pod żadnym pozorem, ażeby synowie proroka w godzinie zmartwychwstania mogli swobodnie z pod swoich głazów się podnieść,

podczas gdy inne wyznania mniej o to dbają i mniejszej też ze strony prawa opieki doznają w obronie cmentarnych gruntów. Jakkolwiek jednak miasto całe zasiane jest muzułmańskiemi cmentarzami, w dwóch punktach głównie turcy grzebią się najchętniej — w olbrzymim ogrodzie zmartwychwstania w Skutari, ażeby ich kości nie zostały sprofanowane przez giaurów, mających z czasem opanować brzeg Europy, i na północnej kończynie Stambułu, w części miasta otaczającej słynny meczet Ejuba, na ziemi świętej, będącej odbłyskiem przybytków Mekki i Medyny w pośrodku Stambułu.

Jest to całe miasto, zamieszkałe przez umarłych i przez nieliczną garstkę żywych, którzy umarłych strzegą i z nich żyją. Ładnie, biało, cicho a smutno — prawdziwy przedblask mogiły, wspaniały jeszcze całą światową pompą — ale już otulony płaszczem nocy wieczystej. Wśród labiryntów, bram, ogrodów, kaplic, gmachów przeróżnych wygląda z zieleni meczet wzniesiony przez Mahometa II na miejscu, w którem po ośmiu wiekach odnaleziono zwłoki chorążego proroka, zabitego wraz z pierwszymi muzułmanami pod murami stolicy cezarów. W meczecie tym odbywa się uroczystość intronizacyi każdego nowego padyszacha przez przypasywanie szabli Otomana, poczem w uroczystej procesji dygnitarze państwa przeprowadzają władcę

przez miasto do seraju. Na około w dziedzińcach pod cieniem wielkich kasztanów za kratami ozdobnemi wznoszą się kaplice grobowe sułtanek i wezyrów, w marmurach i arabeskach złocistych, przeplatanych szumnemi napisami. W ośmiokątnej większej od innych tiurbe pod kopułą lśniącą w czarnych sarkofagach spoczywają zwłoki wielkich muftich, szeików Islamu, ze sterczącemi na wierzchu wysokiemi zawojami z muślinu. Tuż przy meczecie, w środku świętej zagrody platan rośnie ogromny, najgrubszy w Stambule. Przy nim, jakby w cieniu zielonego parasola, marmurowa kaplica grobowa Ejuba, świeci mnóstwem lamp nigdy nie gasnących — dokoła bieli się i czerwieni tysiąc zawojów, jakby pole zasiane pieczarkami — i jak kłosy poruszane wiatrem przechylają się głowy jednostajnym, rytmicznym ruchem, w milczeniu, przerywanem z rzadka ostrym, przenikliwym jękiem modlitwy. Zielone reflexa drzew odbijają się na ogorzałych twarzach, nadając im jakiś trupi odcień. Na około z pomiędzy dębów i akacyj wyglądają białe kolumny nadgrobków, jak upiory w koszulach śmiertelnych i cały ten panteon ogromny, pełen melancholii i wdzięku, zdaje się szeptać jedno memento mori cichym szmerem fontan i spokojnym szumem cyprysów. Dziwne jakieś uczucie smętnego ukojenia napełnia duszę i chciałoby się na zawsze zapomnieć o wałkach

i burzach życia, pozostać wśród tych drzew i kwiatów i zasnąć cicho, słuchając ich pieśni odwiecznej, tajemniczej, Bóg wie czy o nicestwie, czy o zmartwychstaniu?

Zamyślony i rozmarzony smętnie a roskosznie zarazem wracałem powoli od meczetu Ejuba ku miastu wzdłuż linii brzegów Złotego Rogu. Pomiędzy grupami domów i murami ogrodów migały mi co chwila w głębi poprzecznych uliczek śliczne obrazki, coraz to nowy kawałek morza, coraz to nowe przedmieście z przeciwnego brzegu widziane jak w perspektywie na końcu ciemnego korytarza domów w złotej fali południowego słońca. W ten sposób widzę kolejno Sudludże na pagórbu zielonym, Halidzi Oglu, ujęte w ramy ciemne żydowskiego kierkutu; PiriPasz i HassKiei spuszczające się aż na dół ku morzu, wreszcie przy Galacie już nadbrzeżne Tershane i górujące nad niem, jak mozaika z złotych i czerwonych kamyków, KassemBasza. Naraz jednak przestałem zwracać uwagę na bok. Otoczyła mnie nowa całkiem scenenerya, jakieś dzwięki znane obiły się o ucho. Stroje, typy, zapachy uliczne — we wszystkiem jest coś swojskiego.

Pomiędzy dwoma rzędami, albo raczej kapryśnie wijącemi się zygzakami kletek i szałasów z błota i śmiecia, przesuwają się chyłkiem blade postacie o ostrych, pomiętych rysach, wykrzywionych wiecznie tym samym

uśmiechem, naraz szyderskim i uprzejmym. Łachmanów takich nawet Wszarz Murilla nietylko nie nosił ale chyba i nie widział. U mężczyzn strzępki żółtych spodnic, końcami nurzające się w kałuży, kaftany potargane, oczy świecące chciwością — kobiety w łachmanach bez barwy i kroju, z ostremi rysami i wczesnemi zmarszczkami — roje dzieci przewracających się w kałuży na środku ulicy; tuziny główek kędzierzawych z chytremi oczkami, wyglądających przez szczeliny parkanów; — wszystko, miejsca i ludzie, takie jakieś stare, dziwne, zmurszałe i chore, że zdaje się powinno się rozlecieć od pierwszego powiewu czystego, zdrowego powietrza. A jednak to żyje, życiem parazytów prawda, ale bujniejszem niż każde inne; karykatura życia trwa dłużej niż byt samoistnych szczepów i plemion, rozwija się w cieniu, jak rośliny wyrastające wśród bagnisk i moczarów; truje swemi wyziewami powietrze i z rozkładu innych pierwiastków czerpie siłę, soki żywotne dla siebie. Dziwne plemię zaprawdę, niezmienione ani na chwilę w ciągu wieków, straszne swoim kultem zemsty i przekleństw i tą wytrwałością niezłomną, co od tak dawna i tak mądrze dąży do panowania nad światem. Któż wie, jakie tajemnice kryją się w tych zaułkach ciemnych, jakie rzeki złota i dyamentów osłaniają te cuchnące chałupy? Kto odczyta myśli ambitne i szerokie plany

na tych twarzach wychudłych, schylających się nisko ku ziemi z niedostrzeżonem drgnieniem ironii na ustach? Najwstrętniejsza brzydota ociera się o najwytworniejszą piękność — z tych główek kilka jest tak cudownych, tak idealnych, że mimowoli zatrzymać się trzeba i zapatrzyć. Madonny Rafaela z oczyma pożyczonemi od Murilla i z karnacyą starego Palmy. A obok roje całe Judaszów, między któremi tu i owdzie Mefisto uśmiecha się złośliwie. To — jedna z kilku wysepek żydowskich, rozsypanych na skrajach Konstantynopola, najgłówniejsza ze wszystkich, ognisko ich ruchu handlowego i religijnych spraw, Balata.

Spieszno uciec z tego wstrętnego śmietniska. Za nim zararaz charakter miasta się odmienia — domy w znacznej części drewniane ale czyste, obszerne, z malowanemi okiennicami, a czasem ogródkiem. Po ulicy przebiegają żwawo dziewczęta w czarnych spódniczkach i chłopacy w kurtach i fezach; poważnie, powoli z laskami o srebrnych skówkach w ręku popi przechodzą brodaci, z okrągłemi kołpakami na głowie. To — sławny Fanar, forteca hellenizmu, do której się schronili zwyciężeni po zdobyciu stolicy Konstantyna przez turków. Z właściwą sobie przebiegłością grecy zrozumieli odrazu, że nowi ich panowie nie będą mogli dać sobie rady z rządami i dla wrodzonego lenistwa i dla nieznajomości za

chodnich stosunków i kultury. Nazajutrz po zwycięstwie grecy byli już faktorami baszów, wezyrów, sułtanów. Z ich pomocą knuły się serajowe intrygi, ich wysyłano z subtelnemi truciznami i tajnemi misyami dyplomatycznemi za granicę; oni wybierali podatki, szli na rządców prowincyj chrześciańskich, na wołoskich i multańskich hospodarów. Ich patryarchowie i mnisi doznawali licznych dobrodziejstw od padyszachów, podejmując się natomiast chętnie roli szpiegów i donosicieli i pomagając w fabrykowaniu tych relikwij, któremi sułtanowie szafowali tak chętnie, zwłaszcza ów krwawy Bajazet II, okupujący niemi kikakrotnie zdradzieckie uwięzienie brata, nieszczęsnego Dżema, u rodyjskich rycerzy. Co za dziwne dzieje! Każda karta z przeszłości Fanaru mieści w sobie tysiące wątków krwawego dramatu i błazeńskiej arlekinady, tysiąc błysków geniuszu użytego na zamydlanie oczu przemocy i oplątanie władców niewidzialnemi sieciami. Ci potomkowie Komnenów i Paleologów — co za mistrze w sztuce łowienia ryb w mętnej wodzie! Posępne tragedye włoskich trucizn i sztyletów z epoki odrodzenia stają się często dziecinną igraszką wobec tego, co szepcą te ich stare, drewniane pałace. A jednak w tem pasmie intryg i zbrodni, w jakie się splotły dzieje Fanaru, jaśnieje nić złota, czysta. Cokolwiek bądź było u tych ludzi na ustach, jakiekol

wiek były ich czyny, w sercu żyła u wszystkich jedna myśl, koło niej krążyło wszystko. W cichości i wewnętrznem skupieniu, pod bokiem padyszacha kwitły śmiałe marzenia i nadzieje, szkoły się rozwijały, w których młodzież wyrosła w ciemnych sklepikach bazaru słuchała chciwie namiętnych słów mistrza o Maratonie i Termopilach. W akademiach grona uczone pielęgnowały język, poezyę i literaturę, łącząc z tem inne zajęcia potajemnie, skupiając w jednym punkcie sieci rozrzucone po całym obszarze dawnych ziem greckich. Za impulsem wydanym z Fanaru ogniem wielkim zapłonęła Grecya — ale pierwsze ofiary na ołtarzu ojczyzny sam Fanar złożył w owych strasznych rzeziach, gdy sfanatyzowane tłumy muzułmańskie krwią zalały w dniu wielkanocnym brzegi Złotego Rogu, rozpoczynając od okrutnego zamordowania patryarchy. Odtąd długo cisza była w Fanarze — ale dziś znów dawny ruch panuje, szkoły powstają z gorączkową szybkością, na wyspach książęcych jest nawet coś w rodzaju uniwersytetu. Duchowieństwo wyższe cieszy się jak dawniej względami rządu, używając tego do nielitościwej eksploatacyi i ucisku niższego kleru i owieczek, zwłaszcza gdy te, jak to było w Bułgaryi przed ustanowieniem schyzmatyckiego egzarchatu i rozwojem unickiej propagandy, należą do innej narodowości. Patryarcha wraz z licznymi biskupami mie

szka w samym środku Fanaru, przy skromnej katedrze, pełnej darów z Rosyi; większą część dochodów, podobno . rs., Rosya mu płaci; resztę składa symonia, prowadzona od wieków zupełnie otwarcie w kościele greckim. Dostojeństwa i urzędy są tam, jak stopnie oficerskie w Anglii, dla każdego dostępne, kto je zechce kupić.

W drewnianych pałacach mieszkają stare arystokratyczne rodziny, zostawiając nowowzbogaconym bankierom eleganckie kwartały Pery i pyszne wille w Kadikiei i Bujukdere. Jak dawniej snują się w cichości kunsztowne nici intryg i spisków, nadzieje stare świtają w sercach i oczy czarne blaskiem dziwnym zapalają twarze blade o regularnych profilach, gdy wspomnieć o kościele św. Zofii i dziedzictwie chorego człowieka. Ale umysły, długą niewolą zgnębione, skrępowane tradycyą bizantyńską, zdolne są dziś tylko wichrzyć w ciemnościach — do czynów i twórczej pracy sił im brak. Nic nie wraca w życiu — fale losów pędzą wciąż naprzód ku nieznanym brzegom — fatum złośliwe rysuje tylko zdala wciąż nowe kształty niewyraźne, ginące w mgłach szarych za chwilę, jak złudne obrazy pustyni, a w ich miejscu rzeczywistość niespodziane światy odkrywa, o których wczoraj nikt jeszcze nie marzył.

VIII.

Treść: Statystyka Konstantynopola, zamieszkujących go szczepów i plemion.— Pięć głównych narodowości. — Frankowie. — Żydzi miejscowi i hiszpańscy. — Zalety tych ostatnich. — Ormianie. — Ich stanowisko na wschodzie i stosunek z turkami.— Ormianki. — Ormianiekatolicy. — Prześladowanie ich. — Bliższe stosunki z europejczykami — Duchowieństwo. — Patryotyzm. — Grecy. — Zamieszkałe przez nich części Konstantynopola. — Porównanie ich z turkami. — Kobiety. — Usposobienie ich i upodobania. — Ich piękność. — Ujemne cechy greków.— Turcy.— Ich charakter.— Sprzeczne o nim sądy.— Jak go poznać?— Sprzeczne pierwiastki z jakich się składa. — Turek na ulicy. — Jego uczciwość. — Jego spokój i apatya.— Filozofia życia.— Fatalizm.— Keif. — Uczucie religijne. — Charakterystyki klas wyższych. — Reformatorskie prądy. — Wojsko. — Niepraktyczna jego organizacya.— Szkoły tureckie.— Zapatrywanie się turków na zachodnią cywilizacye.— Piętno koranu. — Sąd Vamberego. — Fanatyzm religijny.— Pielgrzymki do Mekki.— Miejsca święte.— Kaaba.— Asafa.— Dolina Mina. — Grób Proroka.— Skarb Islamu. — Kobiety tureckie. — Życie domowe. — Tryb życia dam wielkoświatowych. — Stosunek męża do żony. — Dzieci. — Język kwiatów. — Los kobiety tureckiej. — Haremy.

Kto byłby tak szalonym, żeby próbował ludność Konstantynopola policzyć? Statystyka mieszkańców mrowiska albo infuzoryów,

napełniających kroplę wody, byłaby łatwiejszą. W tym karawanseraju olbrzymim falującym jak morze, nikt nie znajdzie liczby szczepów i plemion, nie już ludzi. Są tam dzieci krain, do których zaczęli dopiero docierać odważni podróżnicy ostatniemi laty; religie i zabobony nieznane uczonym badaczom ; strzępki strojów i zwyczajów, zdolne etnografowi zawrócić głowę A ! gdyby mieć czapkę czarnoksięską kalifa HarunalRaszyda i z nią się wcisnąć przez dziurkę od klucza i szparę zasłony do tajnych bazarów niewolniczych, do haremowych zakątków a choćby nawet pomiędzy rozmawiających poufnie kupców wielkiego bazaru! Jakie zdumiewające odkrycia możnaby porobić, o których Europa nie dowie się nigdy, chyba wtedy, gdy zgasną już stare plemiona, falą życia zalane; w jak nowem świetle stanęłyby przed nami tajemnicze zagadki trzech części świata i nieznane oblicze Wschodu, pozbawione okrywających je zasłon!

Wśród pstrej i różnojęzycznej mozaiki arabów, indyan, tatarów, murzynów z Sudanu i Abissynii, Berberów, turkomanów, chińczyków pięć głównych prądów przechodzi, do których łączy się większa część mniejszych strumieni. Są to frankowie, — zbieranina wszystkich ludów Zachodu, wzmocniona licznym zastępem miejscowych żywiołów, o ile się wyrzekły narodowego feza; — muzułma

nie, skupiający tak samo najróżnorodniejsze pierwiastki plemienne pod wspólnem godłem półksiężyca; — grecy, Ormianie i żydzi. Frankowie tworzą kraik zupełnie odrębny, państwo w państwie, rządzące się własnemi prawami i narzucające je sąsiadom — o tej wysepce wspomnieć potrzeba osobno. Żydzi nie mają znaczenia i wpływu, jakie im udało się zdobyć w innych stolicach europejskich, opanowanych samowładnie przez ich bankierów i dziennikarzy. Oprócz Balaty mają na przeciwnym brzegu Złotego Rogu obszerne i równie nędzne przedmieście Hasskiei, oraz dość znaczną ilość najzamożniejszych swoich współwyznawców w Ortakiei i na azyatyckiem wybrzeżu w kuskundżuk. Dzielą się jednak na zupełnie odrębne i stroniące od siebie dwa typy — jeden, panujący w Balacie, zupełnie ten sam, jaki roi się między nami, tylko bardziej jeszcze uniżony, chytry, wykrzywiony, drżący w obawie ciągłej; drugi stanowią t.z. Spagnuoli, potomkowie żydów, wypędzonych z Hiszpanii, którzy po kilku wiekach zachowali na obczyźnie mowę hiszpańską, obyczaj odrębny i właściwe piętno. Sama ich powierzchowność odróżnia się od innych żydów bardzo korzystnie. Są silnie zbudowani, krępi, o rysach regularnych i niepomiętych, poznać ich można zdala po tem, że trzymają się prosto i głowę niosą wysoko ale bez wyzywającej buty wzbogaconych swych

współwyznawców na Zachodzie. Wzrok spokojny, trochę chłodny — w postaci coś z hidalga, czy prędzej może tylko wspomnienie pięknej przeszłości, jaką ponieśli za sobą na wygnanie. W żyłach ich płynie krew wielkich filozofów, uczonych, poetów; dziwnym fatalizmem, jedyny kraj, w którym ujemne cechy ich plemienia zatarły się zupełnie i niepospolite zdolności rozwinęły się w zdrowym, pożytecznym i szlachetnym kierunku, pozbawił się dobrowolnie współudziału tych zdolności w swoim politycznym bycie — ale wygnańcy nie zmienili się, zachowali w czystości tradycye uczciwości i honoru, nawet i męztwo, które gdzieindziej zazwyczaj przedstawiciele potężnego plemienia okazują tylko wobec słabych i zwyciężonych. Wszyscy ubierają się czysto, wytwornie a nawet bogato; za pasem nabijanym srebrnemi blaszkami zatknięte rękojeście ozdobnych sztyletów, które nieraz wychodzą z pochwy. W obejściu grzeczni i pełni godności, w stosunkach handlowych są wielce cenieni dla swej rzetelności, ale od większych obrotów pieniężnych trzymają się zdaleka.

Z pomiędzy chrześcian Ormianie najbardziej zbliżeni są do turków obyczajem i ubiorem i cieszą się ich największemi względami. Z plemion zamieszkujących na wschodzie, to jest najżywotniejsze, najwyżej wyrobione pod względem moralnym i najsympatyczniejsze.

Niepospolitą jego wartość my możemy osądzić najlepiej, zawdzięczając nielicznej garstce osiedlonej między nami nietylko zastęp cały znakomitych umysłów, ale co więcej, liczniejszy poczet zacnych i użytecznych obywateli kraju. Na wschodzie cechy ich charakterystyczne są prawie też same, co w naszych spolszczonych rodzinach, tylko czasem w ujemnych rysach jaskrawsze. Ta sama surowa moralność w życiu i rzetelność w handlu, patryarchalny ustrój w rodzinie, praca i zabiegliwość około grosza; większa jeszcze oszczędność, do której się łączy zazwyczaj i chciwość niezmierna. Między bankierami ormian cenią najwyżej, jakkolwiek grecy robią szersze obroty finansowe — fortuny ich też nie podnoszą się wprawdzie tak szybko, ale też ochronione bywają od przerażających fluktuacji i otchłani, w jakie często wpadają miliony kupców greckich.

Spokojni, wytrwali, pracowici, cieszą się ogólnem poważaniem, nawet między turkami, którzy dla nich jednych z pomiędzy chrześcian zdają się mieć prawdziwą sympatyę. Oprócz kupców i bankierów z nich pochodzi większa część lekarzy, inżynierów, zdolnych i sumiennych rzemieślników; do nich także należy połowa konstantynopolskich tragarzy i wszyscy prawie kucharze, mają bowiem ormianie słuszną reputacyę siłaczów i smakoszów. Typ ich podobny zupełnie do tureckiego;

mężczyźni od młodości mają dążność do otyłości jeszcze więcej niż turcy; kobiety bywają nieraz bardzo piękne, odznaczają się zadziwiającą białością i delikatnością cery, układem pełnym godności i wdzięku, którego greczynkom i lewantynkom z Pery brak zupełnie.

Życie ich domowe do niedawna jeszcze przejęte było zupełnie wpływem turków, którzy z nich zrobili swoich bankierów i finansistów. Kobiety chodziły okryte feredżi i jaszmakiem, w buraczkowych papuciach i to jedno odróżniało je od turczynek, noszących żółte pantofle. W domach zamykano je w oddzielonym zupełnie „haremłyku", gdzie mąż tylko i dzieci wejść miały prawo a nowożeniec przy ołtarzu po raz pierwszy widział swą narzeczoną. Teraz na europejskim brzegu przynajmniej stosunki zmieniły się znacznie. Ormianie heretycy, nestoryanie, pozostali wprawdzie tak samo jak dawniej, w pośród swoich cyrkułów rozrzuconych w Stambule pomiędzy tureckiemi, częścią nad morzem Marmara przy JeniKapu i w sąsiedztwie zamku siedmiu wież, częścią w samem sercu muzułmańskiego grodu, przy bramie św. Romana (TopKapu). Tworzą oni małą republikę, rządzoną przez duchownego i świeckiego (z wyborów) patryarchów, którzy ją reprezentują wobec władz i bronią licznych przywilejów, uzyskanych różnemi czasy u przychylnych sułtanów lub kupionych drogo od w. wezyra. Wielkie sumy,

które zbierają między sobą na cele publiczne, służą im do przekupywania i teraz urzędników tureckich, na budowę szpitalów i kościołów, zwłaszcza zaś na walkę z braćmi swymi unitami, których nienawidzą i prześladują wszelkiemi siłami, że zaś są od nich bogatsi, zazwyczaj z dobrym skutkiem.

Historya katolickich ormian w Turcyi ma karty, dorównające katakurobowym dziejom. Wielokrotne krwawe prześladowania, zamykanie kościołów, konfiskaty majątków, wygnanie, męki okrutne — wszystkiego używano, żeby ich zmusić do odstępstwa. Ambasada francuzka starała się wprawdzie ochraniać ich, ile że Francya od Ludwika XIV uważaną jest za opiekunkę katolików na Wschodzie — ile razy jednak wpływ poselstwa był słabszy i interwencya dyplomatyczna nie mogła być groźną, pieniądze ormian heretyków szły do dywanu a w ślad zatem lała się krew ich katolickich współbraci. Niektóre z prześladowań były szczególniej okrutne. Tak rzezie w Azyi mniejszej w końcu zeszłego wieku, konfiskata majątków i wygnanie wszystkich ormian unitów z Konstantynopola około r. a następnie internowanie ich częścią po wsiach azyatyckich i w Kiathane, pod Konstantynopolem, w miejscu bardzo pięknem, pełnem róż i słowików, ale zarazem z powodu gorączek i zgniłych wyziewów z bagien sąsiednich zabijającem każdego, kto w nim kilka tygo

dni chciałby przebyć. I w ostatniem prześladowaniu ormian katolików przez partyę odstępcy Kupeliana i popierający ją rząd turecki mieli podobno udział obok niemieckiego poselstwa, kierującego kulturkampfem nad Bosforem, także i ormianie heretycy.

Ten ciągły ucisk i konieczność opieki potężnej francuskiej ambasady zmusiła ormiankatolików skupić się w europejskich częściach Konstantynopola, w Perze, Galacie i Pancaldi, a zbliżenie się do Franków i ciągłe z nimi stosunki wpłynęły na zatarcie zewnętrznych cech narodowych i przejęcie się europejskiemi zwyczajami. Oświata w ogóle większa między tymi Ormianami niż gdzieindziej, duchowieństwo obok łacińskiego najwykształceńsze na Wschodzie, wychowane w słynnych zakładach mechitarystów w Wiedniu i u świętego Łazarza w Wenecyi, stoi na czele ruchu umysłowego a zarazem i narodowych aspiracyj. Te ostatnie, zwłaszcza ostatniemi czasy, stały się nadzwyczaj pilne i śmiałe. S. Lazzaro i Konstantynopol stanowią dwa potężne ogniska, których promienie rozchodzą się z jednej strony do Krymu i do Kaukazu, z drugiej do Syryi, Persyi i Armenii. Pod względem politycznym ustaje rywalizacya obrządków i prześladowani wczoraj jeszcze księża uniccy nie wahają się korzystać ze swoich stosunków z zachodniemi poselstwami dla popierania żądań heretyckiego patryarchy, w ra

zie jeśli ten ostatni przemawia w imieniu i obronie ormiańskiego narodu. W domach zamożniejszych słychać wiele włoskiego i francuskiego języka, kobiety noszą europejskie suknie i czarne mantyle zamiast kapeluszów. Księża, odznaczają się od heretyckich, długiemi welonami, jakie noszą na czarnych swoich kołpakach. Większa część ich szkół i kościołów oraz obydwie katedry, stara i nowa, obie bardzo bogate, znajdują się w Perze i Galacie. Liczba ormian wynosi przeszło sto pięćdziesiąt tysięcy w całym Konstantynopolu, z czego trzecia część przypada na unitów. Greków jest o wiele więcej. Sami oni, ze zwykłą swą przesadą, oznaczają swą liczbę na pięć i sześćkroćstotysięcy — w rzeczywistości musi być ona o połowę mniejszą, co zawsze wynosi cyfrę pokaźną. Rozsiani są po całem mieście, mają ludne swoje dzielnic na azyatyckim brzegu, gdzie począwszy od Kuskundżuk zajmują całą górną część Skutari i najwspanialsze z jego przedmieść bogate Kadikiei; w Stambule oprócz Fanaru cała północna część brzegów Złotego Rogu oraz okolice pagórka Hebdomonu zaludnione są wyłącznie przez nich a oprócz tego zajmują ogromne cyrku w południowej stronie miasta, przy morzu Marmora i Kum i Psammetia. Z przeciwnej strony Złotego Rogu na dwóch krańcach Konstantynopola stoją ogromne greckie przedmieścia Sudludźe, i Orta kiei, in

ne dwa przedmieścia SanDimitri i Tataola przypierają do Pery, która sama wraz z Galatą w znacznej części grecką jest także. Znaczna część ruchu handlowego i pieniędzy krajowych jest w ich rękach — język grecki obok tureckiego słychać najczęściej wszędzie — brzmi coraz głośniej, coraz śmielej, dopominając się o swoje prawa do stolicy Wschodnich Cesarzy i ich dawnego państwa.

Trudno o większy kontrast, jak tych dwóch odwiecznych rywalów. Turek spokojny, ciężki, opasły, małomówny, „z twarzą wyrażającą zarazem zrezygnowany smutek niewolnika i chłodną pychę despoty; jeden z tych ludzi z jednej sztuki, z którymi można żyd tylko słuchając ich lub rozkazując, a przekonać darmoby się ktoś pokusił". Grek — prawdziwe żywe srebro, młynek nie ustający ani na chwilę w gorączkowym ruchu, kaskada wyrzucająca wciąż potoki słów i gestów; aktor doskonały, wiecznie myślący o swojej pozie i starający się rzucić w oczy; przebiegły jak lis, pochlebca niezrównany, a jednak umiejący zachować swoją — nie godność, ale jej pozory, olśnić, pociągnąć, oczarować sprytem, lekkością, dowcipem, choćby to wyszło na cudzą szkodę. Zgrabny, wysmukły, o rysach nieraz klasycznie pięknych i liniach ciała pysznie zarysowanych, z głową podniesioną do góry imponuje nawet gdy boso, w płótniance wodę i rachatłuchum sprzedaje na

ulicach. „Dość widzieć przy sobie tych dwóch łudzi, żeby zrozumieć, że jeden musi się drugiemu zdawać barbarzyńcą, tyranem pysznym i brutalnym, że go w zamian uważa tamten za lekkomyślnego, fałszywego, niespokojnego, pełnego złośliwości i że muszą nawzajem sobą gardzić i nienawidzieć się i nie potrafią żyć ze sobą w zgodzie."

Kobiet tak pięknych, jak greckie, nie wiele na świecie. Dwunastoletnie dziewczynki mają profile i kształty bogiń, wykutych przez Lizippa lub Praksytelesa. Delikatne, wiotkie, rysy mają akcentowane ostro, płeć smagłą, — w dwudziestu latach zaczynają schnąć, żółknąć i niedługo potem przedstawiają wyborne typy z Blocksbergu lub Łysej Góry. Oile ormianki skromne są i zadomowione, o tyle one myślą tylko o strojach, spacerach, zabawach, w których zresztą mężczyźni idą z niemi o lepsze. Niepodobna sobie wyobrazić krzykliwszego, weselszego i równie rozbawionego narodu. Jeden neapolitańczyk na Chiaia i S. Lucia mógłby się z nim mierzyć. Przez cały dzień zgiełk i muzyka nie ustają w greckich dzielnicach — do nożów też biorą się łatwo i wogóle wszystkie złe narowy i występki liczą między nimi przynajmniej tylu zwolenników, co np. w południowych Włoszech, z tą różnicą tylko, że neapolitańczyk gdy kradnie, sztyletem w plecy uderza albo pośredniczy w sprawach miłosnych, robi to z do

broduszną naiwnością, podczas gdy grek bierze się do tego zręczniej, gra doskonale komedyę cnoty, oburza się na zepsucie współrodaków wymowniej od Tartuffe'a a w końcu płata figle takie, jakichby włoch nie potrafił. Wiary i przekonań moralnych nie ma bodaj żaden, zacząwszy od ciemnego i rozpustnego duchowieństwa; — uczucie patryotyczne samo jedno tylko świeci u wielu, choć i ono także oplatane pasmem osobistych interesów i ambicyj.

Pojedyńczo wzięci ludzie bywają z nich sympatyczni wielce i w danym razie zdolności ich przynieść mogą pożytek, choć dowierzać — nie można żadnemu. Naród cały jednak jest zbutwiałym i zszarzałym łachmanem, z którego żaden sztandar wykroić się nie da.

Cała prawie służba, przekupni mniejsi, roznosiciele drobiazgów, składają się z greków. Są wszędzie — talent otwiera im drogę, a intryga i brak skrupułów prowadzą na niej naprzód. Połowa kawiarń, większa część dzienników konstantynopolitańskich do nich należy także.

W środku i na północy Stambułu, w Skutari, w dwóch ogromnych przedmieściach na europejskim brzegu, KassimBasza i BeszykTasz, wreście na całym brzegu morza od Galaty do OrtaKiei rozsiadło się plemię panujące, niosąc z sobą senną atmosferę mil

czenia, kontemplacyi, marzeń leniwych, zapach jaśminów i ciemną zieleń cyprysów, stada psów, roje ptaków i smukłe minarety strzelające wśród cmentarzy. Nieruchome oblicze tego sfinksa nie daje klucza do rozwiązania zagadki jego bytu i charakteru. Przyjeżdża się tu na to, żeby go poznać — porzuca się Konstantynopol i Turcyę z większym jeszcze chaosem w myślach i zdaniach, zostawiając za sobą zagadkę nierozwiązaną, albo rozwiązując ją jednostronnie, stosownie do upodobań i wrażeń danej chwili. O każdym innym narodzie wiemy czego się trzymać, czasem może zanadto nawet uogólniając jego charakterystyczne cechy zaprzeczylibyśmy komuś, ktoby chciał przy nas podawać w wątpliwość, że hiszpan jest dumny, włoch nadskakujący i fałszywy, francuz wiatrem podszyty, anglik sztywny, że nad Spreją i Renem ludzie i myśli cięższe są od dział Kruppa a gdzieindziej znowu dziegieć zastępuje perfumy a świeca łojowa — wety. Ale o turku — czegoż się nie słyszy, a przypatrzywszy mu się bliżej, czego się nie widzi? Jak ująć w jednym wyrazie tę mieszaninę dziwną, ten chaos pierwiastków najsprzeczniejszych, ten zlepek potworny tęcz, kwiatów i zatrutych wyziewów kałuży. Barbarzyństwo brutalne, ciemne, tępe — i wyrafinowana wytworność obyczajów i życia; okrucieństwo bezlitośne — i delikatność uczuć nieznana gdzie

indziej; despotyzm bezgraniczny i niewola — a obok tego patryarchalna równość stanów; pycha i nietolerancya podniesione do wyżyn myśli przewodniej narodu — i cierpliwość dla przeciwnych zdań, poszanowanie innych przekonań mogące zawstydzić zachód cały; przekupstwo, demoralizacya, zgnilizna ducha — i uczciwość, przysłowiowa, szlachetność i podniosłość charakterów zadziwiająca; zmysłowość wyuzdana obok zewnętrznych pozorów przyzwoitości a nawet pruderyi; zrozumienie i ukochanie natury, współczucie dla wszystkiego co małe i słabe, zmysł estetyczny bardzo głęboki i wykwintny przy niezatartym od wieków popędzie do zniszczenia wszelkiej obcej kultury i pogardzie dla sztuki i piękna.

Jak wyjść z tego dylemmatu? Najłatwiej odrzucić jedną połowę i stworzyć obraz idealny lub potworny, jak to się robi zazwyczaj. Ale jeśli się patrzy sumiennie i dostrzega, że prawdą jest i jedno i drugie, najlepiej może zaznaczyć to tylko i powiedzieć sobie, że charakter narodu całego podobnie jak i dusza pojedynczego człowieka wiele więcej bywa skomplikowany, niż się zdaje ogółowi ludzi, przywykłych sądy swe wydawać szablonami i niezdolnych zrozumieć nieskończoności półtonów i odcieni, składających się na obraz.

Jeśli się widzi turka na ulicy, niepodobna

nie nabrać do niego sympatyi i szacunku, więcej może szacunku niż sympatyi. Wśród hałaśliwego tłumu greków i franków, on jeden wyróżnia się spokojem, godnością, powagą; on jeden nie będzie rwał za połę przechodnia, wciągając go gwałtem do sklepu, ale poczeka na jego przyjście cierpliwie, nie spiesząc się; pokaże mu uprzejmie swoje towary i nie zaceni ich ani o grosz więcej, widząc, że ma do czynienia z niedoświadczonym cudzoziemcem. Przy rozmaitości monety krążącej w Turcyi, po kilku dniach pobytu sakiewka staje się kollekcyą numizmatów i zdawkowych pieniędzy ze wszystkich krajów w pięciu Częściach świata i ze wszystkich epok; bywa się co chwila oszukiwanym przez miejscowych podwójnie, na cenie i na zapłacie. Turkowi tylko daje się spokojnie garść drobnej monety, z której on w milczeniu część odlicza i oddaje resztę, a o ścisłość rachunków można być spokojnym. A jednak, jak wszystkie ludy Wschodu, chciwym jest bardzo — do złota i srebra oczy mu błyszczą — ale poczucie uczciwości tak jest silne, że pokusa nie zwycięża nigdy.

Drugą ich cechą jest czystość, przymiot na Wschodzie rzadszy od filozoficznego kamienia. Nie jest to czystość pojęta po naszemu , nie świeci pozorami, przeciwnie, zewnętrzna część domu bywa zwykle najnędzniejszą, otoczoną śmietniskami i kurzawą —

wewnątrz za to wody nie żałują. Podobnie i w ubraniu się dzieje. Używanie częste łaźni i ablucye oddają wielką usługę.

Zarówno ich życie duchowe, jak i ustrój domowy skupione są wewnątrz i zakryte od świata. Siedząc na macie przed sklepem z twarzą martwą i nie ożywiającą się nigdy, zdaje się nią mówić turek do przechodzących: nic wam do mnie.

Nikt nie zgadnie, co jest pod tą maską — czy wielka cisza cnoty i spokojnego sumienia, czy namiętności zwierzęce, czy tylko apatya bezmyślna. Ostatnia może najczęściej. Trzeba jej mieć niewątpliwie sporą miarę, żeby dnie całe siedzieć bezczynnie, z oczyma wlepionemi w jeden punkt i paciorkami przesuwającemi się w ręku ziarko za ziarkiem. Nieraz jednak apatya pozorna okrywa wyższą myśl i uczucie. Jest to rozmiłowanie w pięknościach natury, sprawiające, że do swego kontemplacyjnego keifu turek wybiera najchętniej jakieś ustronie urocze, z dalekiemi widokami na morze, na cyprysy cmentarne i białe nagrobki, na pola okryte zielenią i pagórki rozpływające się w mgle. Tak wśród kwiatów i drzew, patrząc na ptaki uganiające się w powietrzu, na owady brzęczące w trawie, na niebo błękitne i promienne, nietrudno dojść powoli do przeświadczenia, że wszystko na świecie jest marne oprócz tego, co wyszło z ręki Stwórcy, że fale życia płyną naprzód

niezmiennie od wieków i żadna siła nie potrafi zwrócić je z drogi, że kwiaty będą kwitły i słowiki szczebiotały za lat tysiące tak samo jak dziś, i ludzie tak samo łamać się będą w daremnych porywach, walcząc o mrzonki niepochwytne, i fale tak samo przechodzić im będą po nad głowami, dążąc ku brzegom nieznanym, ku którym je prowadzi przeznaczenie. W olbrzymich ramach przyrody, człowiek maleje, niknie — igraszka rzucona w przestwór, błysk jednej chwili, mający po niej zagasnąć, przez tę chwilę unoszony naprzód wyższą siłą, jak gwiazda spadająca — cóż może lepszego zrobić jak spuścić się na falę, przeciw której płynąć nie potrafi, spokojnie i bez troski podziwiać to co go otacza, uśmiechać się z czczych walk, pragnień, marzeń szaleńców, próbujących kierować sterem życia, i marzyć o znikomości świata, o szczęściu zagrobowem, o wiecznej ciszy i pogodzie nie troszcząc się o wichry, jęczące dokoła i mające go zalać nowe prądy.

Ta filozofia życia, skupiająca się cała w kierunku dośrodkowym, tłumaczy najlepiej kierunek myśli i pojęć u turków. Na co się zda krzątać się, gonić za zyskiem, za sławą, za dostojeństwem, za chlebem — kiedy to co ma być ze mną, zapisane jest od wieków w księdze przeznaczenia! Na co walczyć z losem? I dlatego to naród tak tradycyjnie mężny i tak gorąco przywiązany do wiary,

raz zwyciężony, patrzy spokojnie na niewiernych opanowujących go coraz bardziej, dla tego nie próbuje od nich nawet zabezpieczyć stolicy i spokojnie zapytuje w rozmowie franków, jak prędko ich królowie zabiorą Stambuł. Wielka cierpliwość i pogoda duszy, rezygnagnacya przewyższająca o wiele chrześciańską, lekceważenie nabytków cywilizacyjnych, wygód życia, trosk o najbliższych sercu, bezczynność apatyczna i rozmarzona — to naturalne konsekwencye przeświadczenia, że życie jest tylko krótką stacyą w drodze do wieczności. Ztąd też owa moralność i uczciwość, któremi uderzają niższe warstwy tureckie, ztąd łagodność ich i dobroduszność. Czasem jednak zajdzie coś, co dotknie do głębi ich uczucie religijne, największą świętość ich duszy — i wtedy naraz wczorajszy cierpliwy i spokojny miłośnik keifu budzi się, krew dzikich plemion Azyi środkowej odzywa się w nim, brutalne instynkta wybuchają i turek zaczyna być tym strasznym, niepohamowanym w namiętności i żądzy zniszczenia żołnierzem proroka, którego heroiczne czyny i barbarzyństwo dzikie, zdumiewają nas zarówno. Chwilę później znów karmi gołębie, słucha słowików i powtarza piękne nauki koranu, dzieląc się z biedniejszym od siebie ostatnim kęsem chleba.

Ale — są warstwy społeczne, w których pojęcia religijne osłabły, albo ustąpiły zupełnie miejsca nieokreślonej bezwyznaniowo

ści, przejętej z Zachodu. Tam nazywają proroka „un vieux farceur", piją szampana z francuzkiemi aktorkami i marzą o „Folies bergeres" i »boulevard des Italiens" zamiast o huryskach Edenu. Że całe rusztowanie pojęć moralnych, stanowiące podstawę życia zwykłego turka, musi przytem upadać zupełnie, zrozumieć to łatwo. Z takiego turka, przebranego po europejsku, wstydzącego się najpiękniejszych wspomnień swej historyi i próbującego gwałtem Wschód wcisnąć w angielskie kamasze, palmerston i cylinder jedwabny, spodziewać się trudno mądrego męża stanu, bezinteresownego obywatela i patryoty. I to jest nieszczęściem Turcyi oraz kluczem do zrozumienia niejednej sprzeczności i niespodzianki, że ci, którzy krajem rządzą, od ogółu są zupełnie odmienni i nieskończenie gorsi. Przez trzysta lat tron był prawie na łasce dzikiego żołdactwa, które z muzułmanizmu wzięło tylko najgorsze strony, zmysłowość, żądzę krwi i ślepy fanatyzm. Do godności najwyższych dostawali się awanturnicy, umiejący ryby łowić w mętnej wodzie i system cały rządowy oparł się na przekupstwie. Później, po wymordowaniu janczarów i reformach Sułtana Mahmuda u steru stanęli ludzie z pokostem zachodniej cywilizacyi i ujemnemi cechami Zachodu, wiążąc z niemi tradycye serajowego zepsucia i starej zgnilizny Ottomańskiego rządu. I dla

tego dziś jak przed wiekami przedajność urzędników, rozpusta i cynizm dygnitarzy Wysokiej Porty pozostała przysłowiową, a cierpliwy lud, znosząc ciężki ucisk i ciągłą eksploatacyę, cierpieć jeszcze musi i na dobrej sławie, której zaprzeczyć łatwo widząc to co się dzieje u góry. Jeżeli jednak gdzie, to w Turcyi "plunąć trzeba na skorupę i zstąpić do głębi" chcąc poznać naród prawdziwy, z jego wielkiemi wadami ale i cnotami także, których mu każde inne społeczeństwo mogłoby pozazdrościć.

Nic zabawniejszego od usiłowań i pracy, jaką sobie zadają wyższe warstwy tureckie, żeby zatrzeć ślady dawnego barbarzyństwa i stanąć na wyżynie państw zachodnich. Wyżyny te ograniczają się jak dotąd najniepraktyczniejszemi pod słońcem mundurami, dezorganizacyą dawnego ustroju i królestwem caféschantants z paryzkich lub wiedeńskich przedmieść. Panowie ci zapominają zupełnie, że wyzwolić się z więzów pewnej religii i etyki bardzo łatwo, ale odrzucić właściwości i charakter szczepu — nie podobna. Zapominają i o tem także, że każdy naród ma pewną sumę ideałów i tradycyj, w których czerpie swe siły żywotne i które stanowią podstawę jego istnienia. Gdy mu podstawę tę usunąć z pod nóg, ginąć musi, jak wszystko na świecie, co traci racyę bytu. Idea religijna, pojęta bardzo wyłącznie i fanatycznie,

jest ową osią, w około której obraca się całe życie turka i każdego muzułmanina. Ona stworzyła wielkie państwa w Bagdadzie, Kordowie, Egypcie i nad Bosforem, ona jedna zdolną była je podtrzymać przez wieki. Jej siłą jednak było i jest to tylko, że się po nad wszystkie inne pojęcia i prądy duchowe unosi w oczach swych wyznawców, że sama jedna jest prawdą a wszystko inne na świecie — fałszem i zgnilizną moralną.

To przeświadczenie o wyższej misyi, powierzonej im przez Boga, dawało i daje nieprzepartą siłę żołnierzom mahometańskim, gdy walczą z niewiernymi — ale równocześnie wyklucza z konieczności wszelką wspólność i kompromis z tem, co nie należy do Islamu. Pomimo swego barbarzyństwa idea muzułmańska przez długie wieki zwycięsko wychodziła w starciach z wyższą cywilizacyą — zwyciężała fanatyzmem i siłą. Kazać jej fanatyzmu się wyrzec i do obcych żywiołów zbliżyć, jest podpisać na nią wyrok śmierci. Dorównać cywilizacyi zachodniej żadne z państw muzułmańskich nie potrafi, pozbawione właściwej sobie siły odpornej będzie musiało uledz, zalane obcemi falami. To — nieuchronny rezultat reform, któremi cywilizowane wyższe warstwy tureckie małpują Europę.

Przedewszystkiem odbija się to na armii. Rekrutowana z ludzi, ma ona jak wszyscy

wierzący muzułmanie dwie nieocenione dla żołnierza zalety: fatalistyczne lekceważenie śmierci i dziką nienawiść dla niewiernych, którzy się ośmielają podnieść oręż przeciw chorągwi proroka. W ostatniej wojnie wojska rosyjskie miały nieraz sposobność przymioty te ocenić. Rząd turecki jednak robi co może, żeby temu przeciwdziałać. Instruktorami, oficerami bywają europejczycy, nawet nie poturczeni; mundury obcisłe, sukienne, europejskim krojem, krępują swobodę ruchów a podczas letnich upałów są poprostu zabijające dla ludzi przywykłych przez cały rok chodzić w fałdzistych, otwartych sukniach perkalowych lub płóciennych. Dlaczego na lato wojsko tureckie vie używa lekkich białych ubrań, tańszych niż sukienne, jak to ma miejsce w Rosyi, nie byłem w stanie zrozumieć.

Oczywiście, że nawet po dłuższym pobycie w wojsku, żołnierz turecki wygląda zawsze jakby chodził w pożyczanych sukniach. Mundur europejski wymaga pewnej sztywności, do której turek rozmachujący rękami, ociężały, nie jest zdolny. Niektóre części ubrania — obuwie np. — jest wbrew przeciwne wschodnim przyzwyczajeniom, dla tego też widzi się co chwila w tramwaju, na statku, na ulicy, żołnierzy zrucajacych butynki i siadających na bosych piętach. W ogóle zresztą przy ubóstwie skarbu i nigdy nie wypłacanym żołdzie, mundury żołnierzy są zazwyczaj w opła

kanym stanie, całe w strzępkach i plamach a przez dziury w butach wiatr przewiewa i palce wyglądają. Za to oficerowie odznaczają się zwykle pewną pretensya do elegancyi, nadużyciem ulubionych na Wschodzie galonów i jaskrawych lampasów. Stosunek między oficerem a żołnierzem jest prawdziwie patryarchalny, salutowanie nie jest we zwyczaju — żołnierz bez ceremonii siada obok wyższego nawet oficera w omnibusie i kawiarni. Kary są także ojcowskie — niezgrabnych kręcą za uszy na mustrze, każą klęczeć a w ważniejszych wypadkach uciekają się do kijów, od których zresztą i oficerowie aż do majora nie są wolni, z tą różnicą tylko, że tym ostatnim karę wymierzają ich koledzy i żaden z podwładnych nie może być jej świadkiem.

To samo co z wojskiem, dzieje się i ze szkołami. Dawniej istniały tylko tak zwane medrezy przy większych meczetach, a w nich imanowie i ulemowie wykładali koran dzieciom; obecnie rząd pozakładał pewną liczbę kollegiów z kosmopolityczną i bezwyznaniową barwą, oraz rodzaj uniwersytetu przy głównej ulicy Tery: GalataSerai. Profesorów posprowadzano z zagranicy, że jednak pieniędzy na ich opłacanie brakło, zebrał się stek awanturników z pod ciemnej gwiazdy i nieuctwo tych mistrzów młodego pokolenia ma być zdumiewające. Między uczniami jest również zbieranina greków, żydów i turków, ale

porządniejsze rodziny strzegą się posyłać tam synów. Lepszej trochę reputacyi używa żeński instytut, wyłącznie muzułmański, którego celem zresztą jest chyba zrobienie jego wychowankom dalszej egzystencyi w haremie — niemożliwą. Chrześcianie i niektórzy turcy także posyłają dzieci do szkół europejskich, kierowanych przeważnie przez zakony.

Z tego cośmy powiedzieli wynika, że panująca w Turcyi narodowość tworzy właściwie dwa odrębne całkiem światy, między któremi przepaść rozszerza się z dniem każdym. Z jednej strony świat urzędowy i elegancki, sprzedajny, zepsuty, niewierzący w nic i małpujący Zachód w jego wadach najgorszych; rowolucya, osłonięta kitą padyszacha. Z drugiej masa ciemna, zachowawcza, zamknięta w koranie i pogardzająca zarówno frankami jak ich muzułmańskiemi naśladowcami. Prawdziwy turek odnosi do franków i łączy z pojęciem o nich nietylko to wszystko, co nie jest muzułmańskie, ale i to także, co wykracza przeciwko jego wyobrażeniom o uczciwości i moralności. Dla człowieka innego wyznania , odpowiadającego tym wyobrażeniom, czystego i zacnego, dla missyonarza i siostry miłosierdzia będzie miał największe uszanowanie i wyrozumiałość — ale to są wyjątki, które spotyka się rzadko, a ogół europejczyków jakże jest odmienny! Ta zbieranina zarozumiała, krzykliwa, brutalna i nieprze

bierająca w środkach, razi co chwila zarówno jego poczucie moralne jak pojęcia o przyzwoitości i dobrem wychowaniu. Gorączkowe wyścigi, z jakich składa się życie franka, wciąż nowe plany, krzyżujące się w niespokojnym umyśle, wywołują na jego usta uśmiech szyderczy. Patrząc na zgiełk i zepsucie Pery, zwraca się mimowoli ku cichym gajom Stambułu, myśląc: oto co z nich chcą zrobić! i porównywając targowisko europejskich handlarzy z pogodnem milczeniem swoich grobowców i meczetów, szepce modlitwę dziękczynną do Ałłacha i hymn chwały na cześć jego proroka.

Kierunek umysłu jego jest wyłącznie, — żeby się tak wyrazić — teologiczny. Koran wycisnął na nim niezatarte piętno, nadając cechę zupełnej jednolitości swoim wyznawcom, od Chin i Indyi do Nilu i Atlasu. Rzecz dziwna, że tę tak oczywistą właściwość wszystkich mahometan zapoznają najuczeńsi nawet i najgruntowniejsi badacze ,pod wpływem panującego dziś materyalistycznego kierunku. Tak w swoim Islamie w XIX wieku Vambery utrzymuje np., że wpływ religii na stan kultury i charakter ludów, podobnie jak i religie same, zależy wyłącznie „od klimatycznych i etnograficznych odrębności i warunków." W ten sposób różnica pomiędzy wierzeniami i warunkami bytu ludów wyznających Islam lub Chrystyanizm, redukowałaby

się do różnicy między Azyą a Europą. Tymczasem dzieje się zupełnie inaczej. Podczas gdy Chrystyanizm najszersze pole otwiera dla wszystkiego co podniosłe, ułatwiając postęp wiedzy i rozwój praktyczny społeczeństwa, Islamizm ciasnemi granicami skrępował naprzód swe siły, dał narodom wyznającym go piętno niezmienności i stagnacyi, i popierający wewnętrzne, duchowe kształcenie się jednostki w kierunku dośrodkowym, odjął jej równocześnie ducha inicyatywy i siłę do rozszerzania wpływu swego na zewnątrz do opanowania wypadków i kierowania niemi wolą i rozumem.

O ile jednak wiara sama i idąca za tem abnegacya i zaparcie się siebie, silnemi są dziś jeszcze u mas muzułmańskich, świadczyć może pierwszy lepszy hadżi w zielonym zawoju, spotkany na ulicy. Podróż do Mekki najlepiej charakteryzuje religijny nastrój i usposobienie mas muzułmańskich. Po drodze już na pielgrzymów czyhają niebezpieczeństwa liczne, rozbójnicy beduini obdzierają ich i zabijają, — nie odstrasza to nikogo. Ci, którym się udało wyjść cało z tych niebezpieczeństw, o dzień drogi od Mekki wkładają strój pielgrzymi, Ihram, rodzaj worka, w który wsuwa się całe ciało z wyjątkiem obnażonego ramienia prawego i ręki. Z golonej głowy zdejmuje się również zawój na cały czas pobytu w Mecce, i nieprzyzwyczajonych tysią

cami w dzień zabiera uderzenie słońca, a w nocy zaziębienie i gorączka. W dziedzińcu świętego meczetu, naokoło Kaaby i wmurowanego tam czarnego kamienia, do którego każdy próbuje docisnąć się dla całowania, oraz przy studni Semsem, z której piją wodę, tworzy się zwłaszcza podczas świąt straszny kłąb zbitych ciał ludzkich, w którym wśród jęku i ryku po trupach zaduszonych i konających przedzierają się naprzód rozmodleni pielgrzymi. Równie niebezpiecznem bywa bieganie kilkakrotne tam i nazad po jednej z ulic Mekki, (na pamiątkę błądzenia Hagary na pustyni), przyczem nie jeden z masy wrzeszczącej i zziajanej pada na ziemię i zostaje niezwłocznie zgnieciony przez swoich towarzyszy. Coś podobnego odbywa się w Kairze, przy powrocie karawany z miejsc świętych, gdy setki fanatyków rzucają się pod konie i wielbłądy, tworząc most żywy, z którego później podejmują rannych i trupy.

Po dopełnieniu religijnych obowiązków w Mecce pielgrzymi udają się o dzień drogi do góry Arafa, przy której tworzą się całe miasta koczujące i niejeden pielgrzym kończy życie ze znużenia i wycieńczenia. Ci pewni są nieba jako męczennicy wiary, ale ciała ich, bez ceremonii zasypane garścią ziemi wśród namiotów albo rzucone w stepie stają się w nocy pastwą hyen i szakalów. Wracając w

środku drogi każdy pielgrzym podejmuje trzy razy po siedem kamyków, któremi będzie rzucać na głowę szatanowi w dolinie Mina. W tejże samej dolinie, w której Abraham miał ofiarować Izaaka, na tę pamiątkę przynoszą się niezliczone ofiary. Ubożsi zabijają barany, których tu w tym celu stada ogromne spędzają, bogacze wielbłądy, a niejeden kalif i sułtan tysiące zwierząt naraz kazał tu mordować. Z niezakopanych resztek powstają straszne zarazy, jak owa z — r.

Z Mekki udają się pielgrzymi do Medyny, gdzie przy meczecie założonym przez proroka po ucieczce z Mekki, znajduje się grób Mahometa, ulubionej jego córki Fatmy i dwóch pierwszych kalifów, AbuBekra i Omara, gmach obszerny, ciemny, okryty zasłonami, pomiędzy któremi przez zakratowane okienka próbują rzucić okiem do wnętrza pielgrzymi w ekstazie. Wszystkich ich obliczają rocznie na ., a pieniądze, jakie zostawiają w obu świętych grodach, przenoszą zazwyczaj milionów franków. Dwie trzecie, czasem połowa ich wraca do ojczyzny, a część ogółu wynagradza im trudy ciężkiej wędrówki. Znaczną część zapasów podróżnych każdy zostawia w skarbcu Islamu. Skarbiec ten, otwierany w razie wojny z niewiernemi, dzieli się na trzy części — z pierwszej po raz ostatni czerpano w r. , z drugiej

wzięto część skarbów w , trzecia, nieotwierana od r., wedle przypuszczalnych obliczeń musi zawierać milionów fr., wszystkie trzy zaś rachują na mil.

Mówiąc o społeczeństwie tureckiem, nie podobna oczywiście pominąć kobiet. W naszych pojęciach z kobietą muzułmańską łączy się obraz worka, wrzucanego do Bosforu i niewoli, posuniętej do upodlenia. Tak nie jest. W niższych warstwach ludności nie ma żadnej prawie różnicy między położeniem turczynki a chrześcijanki. Żona, sama jedna w domu, bo wielożeństwo jest zbytkiem praktykowanym jedynie przez możnych, dzieli z mężem prace jego i odpoczynek a traktowaną jest nieskończenie lepiej niż naprzykład kobiety w Czarnogórze i Albanii, niosące wszystkie ciężary i zaprzęgane do pługów z bydlętami. W wyższych sferach za to świat kobiecy oddzielony jest od męzkiego zupełnie — w Selamliku pan domu przepędza dzień, przyjmuje gości, załatwia interesa, je, — do haremliku wstępuje wieczorem, zostawiając za sobą całodzienne kłopoty, myśli i troski, wstępuje nie jako mąż i ojciec — tym nie jest nigdy — ale tylko jako kochanek. W tem leży cała zagadka stosunku mężczyzny z kobietą w wyższych warstwach tureckich — jest to miłość sułtana i odaliski, której prawo nadało pozory, ale tylko pozory małżeńskich klubów. Kobieta przeznaczona od

urodzenia na to jedynie, aby była igraszką zmysłów swego męża i pana, wie o tem naprzód, że panować może nad nim tylko urokiem ciała — fizyczna piękność więc jest przedmiotem wyłącznym jej starań i myśli — wśród kilku rywalek wciąż musi uwydatniać swe powaby, żeby ku sobie pociągnąć — chwila zmysłowej rozkoszy jest ostatecznym i jedynym celem jej marzeń i pragnień — uczucie wyższe i czystsze nie może jej być znane; myśli głębszej nie przemknąć się przez śliczną główkę. Malować się od rana kosmetykami, psując płeć bielszą od lilji, czernić rzęsy i brwi, paznogcie okrywać czerwienią, oblewać się różanym olejkiem i essencyą bergamotową; jeździć po mieście, w towarzystwie eunucha, do sławnych tiurbe, do Wód słodkich Azyi i Europy i przechadzać się tam godzinami ze znajomemi; robić wizyty i opowiadać z podziwem i zazdrością o nowym kroju tuniki w oknie magazynu w Perze i strusim piórze u Rembrantowskiego kapelusza, widzianem na ulicy; jeść cały dzień sorbety i ciasta; kłócić się, intrygować, robić plotki, naśladować europejskie panie, o ile się da w strojach (pod jeszmakami), w meblach, w fortepianie i romansach francuzkich; przedewszystkiem zaś i zawsze myśleć o zjednaniu sobie łaski pana — oto życie kobiet tureckich z wielkiego świata. Życie, zamknięte w kole dziwnie ciasnem i zabójczo

jednostajnem, w atmosferze, przygnębiającej wszelką szlachetniejszą inicyatywę — ale dla istot mało rozwiniętych a bardzo dziecinnych nie pozbawione uroku, mające daleko więcej swobody niż można przypuszczać; daleko mniej przykrości i smutków. Obchodzenie się turków z kobietami jest dobre, choć despotyczne. — Turek wstydzi się kobietę zelżyć dla tego, bo ją uważa za tak dalece od siebie niższą, jak psy, których nie zwykł uderzać. Dla tej samej niższości kobiety, prawo daje jej niejakie gwarancye, jakiemi otacza małe dzieci. Póki młoda, pani ma wiele przywilejów, później zostają jej dzieci, plotki, intrygi haremowe. Nieraz przestawszy panować własnym wpływem, panuje dalej przez niewolnicę, którą rzuciła w objęcia męża, przez młodszą rywalkę, z którą zawarła sojusz. Kto odgadnie tajemnice, dramata dziejów haremu?

Dzieci wychowują się pod jej opieką wyłączną w haremie. Dziewczęta do lat ubrane tak samo jak chłopczyki, bez zasłony, w fezkach czerwonych; później niedługo zabiera je narzeczony. O nim marzy młodziutkie, budzące się serce, jego szuka oko czarne przez gęstą siatkę zakratowanych okien, z nim prowadzą się te poetyczne rozmowy figurami za pomocą pokazywanych zdala lub przesyłanych przedmiotów, z których każdy myśl jakąś oznacza i frazes, albo dyalogi z

kwiatów, pełne na wschodzie znaczenia w języku miłości. Później czar pryska — życie staje się po ślubie jednostajnie nudnym łańcuchem zawsze tych samych rozrywek mających czas zabić albo też, jeśli w haremie jest kilka nienawidzących się rywalek, piekłem ciągłem walk, intryg, a czasem i zbrodni. Albo poziewanie, przerywane nargilem, mastykiem, kawą, konfiturami, tańcem niewolnic i spacerem, albo uderzenia sztyletów, witryol rzucany na białe twarze, knowania tajemnicze w ciszy nocnej. To — los tureckiej kobiety.

Przy każdym możnym domu jest część zupełnie odrębna, oddzielona kurytarzem od innych mieszkań. Są to niewielkie pokoiki, wysłane matami i kobiercami; dywany szerokie zachęcają do spoczynku w koło ścian, fontanny wody pachnącej biją w środku, draperye różnobarwne z kosztownych tkanin Szyrazu i Kurdystanu zwieszają się z górnych, leciuchnych galeryj; w pająkach o dziwnych kształtach palą się lampy i świece woskowe — na malutkich stoliczkach, wykładanych masą perłową i słoniową kością walają się rozrzucone zabawki ze złotego filigranu, czasze emaliowane, wachlarze, drogie kamienie, bransolety dyamentowe, kasetki z różanego drzewa, pachnidła zapalone w miseczkach ametystowych. Na ścianach arabeski złociste, z okien wyglądają róże i jaśminy — dalej, za ogród

IX.

Galata, jej znaczenie za greckich cesarzy i wpływ na ich stolicę. — Losy jej pod panowaniem tureckiem i obecne stanowisko. — Jej charakter i mieszkańcy. — Główna ulica. — Cywilizacya. — Język panujący. — Pera. — Magazyny. — Mozaika ludności. — Ulice. — Ogrody municypalne. — Buch uliczny. — Stosunek Pery ze Stambułem. — Charakterystyczne cechy franków. — Lewantyńcy. — Salony i towarzystwo. — Swoboda wyznań. — Kościoły i klasztory katolickie. — Świątynie innych wyznań — Przejażdżka po europejskim brzegu —Wielki cmentarz Galaty i widok z niego. — KassimBasza. — PialeBasza. — OkMeidan. — HassKiei i sąsiednie przedmieścia. — Okolice. — KiatHane. — FeriKiei. — Pancaldi, — Uroczystość w pensyonacie. — Pole Marsowe. — BeszykTasz. — Pałace sułtańskie. — DolmaBagcze i Cziragan. — IldizKiosk i sułtan AbdulHamid. — Piątkowa modlitwa sułtana. — Obchoć jej za poprzednich władców i obecnie.— Frankowie, turcy i wojsko. — Przyspieszony pochód dostojników dworu. — Powrót do Pery.

Na tamtej stronie Bosforu, przy genueńskiej wieży w Galacie, skupiła się od wieków garstka obcych przybyszów, naprzemian drżących jak liście i skarbami okupujących

kiem pełnym pomarańcz i wina. Bosfor się wije srebrny i Stambuł lśni w złocie — słychać urywane śmiechy, szepty, krzyki tłumione, niepewne dźwięki fletu z tureckiej gęśli, dotykanej wprawnemi palcami niewolnicy. W powietrzu unosi się upajająca woń róż i arabskich kadzideł — coś odurzającego, sennego, zmysłowego, coś co chwyta za gardło i zwolna — obezwładnia. I naraz białe ręce obwijają ci się około szyi, słyszysz namiętne podnoszenie się młodej piersi, płaszcz, splotów jedwabnych, pachnących, okrywa ci twarz i ramiona i usta koralowe szepcą — „ty jesteś orłem ze szczytów Olimpu i lwem z pustyń arabskich; broda twoja czarniejsza od otchłani Erebu, a gwiazdy gasną przy płomieniach twoich oczu. Piękny jesteś panie mój jak gazela o szybkim biegu — a jam najmniejsza z twoich niewolnic — pozwól, niech rozpogodzę na chwilę chmury twego oblicza".

życie — albo wyniosłych panów, podnoszących głowę po nad władców stolicy świata. Kolonia włoska w Galacie pamięta czasy gdy Dardanele i Buxyn były w jej wyłącznem władaniu, gdy łańcuchy zamykające Bosfor i strzeżone przez dwa genueńskie zamki nadbrzeżne, opuszczały się tylko przed jej ładownemi okrętami, wracającemi z bogatych włoskich osad w Krymie i na brzegach kaukazkich. Później wśród nawałnicy tureckiej ciągłe niebezpieczeństwo nie odstraszyło chciwych kupców — za wagę złota kupowali prawo do życia — i żyli; aż nieznacznie, z latami znów głowę podnosić zaczęła Galata i młodsza wyrastająca po nad nią siostra Pera i oto teraz, jak przed wiekami, kolonie zachodnich przybyszy znów panują nad Bosforem, znów dyktują swe prawa półksiężycowi, jaśniejącemu w Stambule i patrzą dumnie, rychło li przyjdzie chwila, gdy w miejscu półksiężyca na szczytach wież stołecznych własne ich podniosą się godła i sztandary.

Niełatwo dać wyobrażenie o tej wieży Babel, w której się krzyżują narzecza i typy z całej Europy i Ameryki, okryte jednostajnym angielskim pokostem. I Stambuł przedstawia również mieszaninę wszystkich plemion Wschodu i Południa — ale mozaika ta choć różnobarwna, spokojną jest i prawie harmonijną. Tu przeciwnie widzi się prawdziwy kocioł czarownic, pełen syczącego kipiątku i

szumowin; chaos dziwny, w którym ani barw, ani charakteru właściwego nie szukać, tylko życie jakieś gorączkowe, niezdrowe, szybkie; życie, którego godzina wyniszcza więcej sił niż długie dnie na przeciwnym brzegu. Ani to Europa ani Wschód — pierwszej karykatura, drugiego szmaty odarte i spłowiałe, zmieszane z zachodnim łachmanem. Z dawnych czasów jeszcze tło i piętno ogólne pozostało włoskiem po części — na tem tle wszystkie inne narody zostawiły swe ślady, jak farby na palecie malarza.

Nad samem morzem idzie długa linia magazynów handlowych otoczonych zaułkami, między któremi równolegle do brzegów przerzyna się wązka uliczka, bardzo długa, główna arterya Galaty, zdająca się cała jednym bazarem, natłoczona ludźmi, mułami obładowanemi, psami, powozami, wagonami tramwaju, który niepojętym cudem bez wielkich przypadków jak się zdaje przechodzi w środku. Wielkie składy europejskich towarów, garkuchnie i piwiarnie, pełne śpiewających majtków, kawiarnie, z których przez drzwi otwarte wychodzą kłęby dymu i wesołe krzyki greków; ogromne stosy jarzyn, piętrzące się na ziemi w środku ulicy; domy dziwaczne, o najkapryśniejszych formach, z balkonami i terasami, na których obok połamanych stołków zieleni się parę garnków z kwiatami; łachmany, kołdry stare, bielizna su

sząca się w oknach, na dachach, na sznurach przewieszonych w poprzek ulicy; czarne, nie wysychające nigdy kałuże w środku ulic; duszące wyziewy, chwytające za gardło; rój ludzi spieszących się, popychających niecierpliwie; przekleństwa we wszystkich językach; wrzask nie do opisania; brud jakiego nie spotkać nigdzie — oto Galata. Jedna z wewnętrznych uliczek Neapolu, gdzieś przy S. Domenico albo wybrzeże od S. Łucyi samo jedno może dać wyobrażenie o tem piekle. Piekło to jednak jest cywilizowane. Ma tramwaje, szyldy francuskie obok greckich, na jednym z domów najbardziej podejrzanej powierzchowności stoi napis: Théatre frangais, na innym: Teatro philarmonico, na trzecim: Politeama. Dziewczęta z rozpuszczonemu włosami wybiegają z otwartych szynków, zaczepiając przechodniów cynicznym konceptem lub zwrotką z Offenbacha. We drzwiach sklepów młode greckie kupczyki, z włosami lśniącemi od pomady i rozdzielonetni regularnie w pośrodku głowy, uśmiechają się uprzejmie. „Messieurs, entrez, s'il vous plaît!"

Na ulicy grecki i włoski język słychać najczęściej. Ostatnim najłatwiej rozmówić się. Jest to resztka wpływów genueńskich, których tradycyę zachowały niższe warstwy ludności, grecy, ormianie i żydzi, choćby tylko w kilku zepsutych frazesach. Co to za włoszczyzna! Chciałbym, żeby ją posłyszał który

z moich przyjaciół z Rzymu lub Floreneyi! Wszystko co nosi surdut, a zwłaszcza cylinder, stara się mówić a przynajmniej rozumieć po francusku. W gruncie jednak język, którym się między sobą porozumiewają cudzoziemcy w Galacie, nie jest ani greckim, ani włoskim, ani francuskim. Jest to mieszanina wszystkich języków Zachodu z dodatkiem oderwanych słów z różnych wschodnich narzeczy. Rozmawiający zaczyna przypuśćmy po francusku, przechodzi we włoski, wpada w greczyznę, miesza frazesy ormiańskie, zwroty hiszpańskie, zdania całe tureckie, i kończy po angielsku, dopomagając sobie gestykulacyą, czytając w twarzy interlokutora jeśli go nie rozumie, powtarzając myśl swą z błyskawiczną szybkością w dziesięciu kolejno narzeczach, we" wszystkich tak samo źle, bo rodowitego języka niema żaden ze stałych mieszkańców Galaty i Pery. Gimnastyka języka jest rzeczywiście zadziwiającą, tak niegramatycznej wszechstronności poliglotycznej i umiejętności oryentowania się w wieży Babel, nigdzie chyba nie spotkać na świecie.

Po nad główną ulicą wspinają się do góry domy Galaty, ponad śmietniskami wązkiemi, zastępującemi ulice. Niektóre z tych uliczek idą stromo stopniami; nad innemi rzucone są kamienne arkady i sklepienia. Podziemna kolej żelazna prowadzi pod górę w ciągu dwóch minut do środka Pery. Tu już świat

inny, porządek większy, trochę europejskiej elegancyi, trochę powozów, pałace i ogrody, Gtówna ulica pełna magazynów porządnych, a czasem i wykwintnych, ciągnie się na parowiorstowej przestrzeni — po obu jej stronach złocą się herby obcych konsulatów i orły na ciężkich bramach poselskich pałaców — na rogach ulic skrzynki pocztowe różnych państw, — bo tureckie poczty obsługują tylko wnętrze kraju — za oknami eleganckie nowości paryzkie i wiedeńskie, ostatni romans Zoli i Daudeta, ostatnia sztuka Paillerona w żółtej okładce, portrety różnych panujących, o których postaciach i istnieniu nawet nie zawsze się przedtem wiedziało. Są to okrawki różnych krajów, połączone ze sobą dziwacznie. W tym sklepie słyszysz włoski język, widzisz na ścianie Garibaldiego, królewę Margeritę, i re galantuomo, na kantorku Diritto albo Opinione; w sąsiednim kościele spotykasz księży z kołnierzykami i kapeluszami francuskich labusiów, trzewiki z klamrami, francuskie ogłoszenia w zakrystyi, i Deus salvam fac rempublicam, śpiewane po mszy; obok znajdujesz się w dziedzińcu, pełsym koszul czerwonych i donośnych dźwięków z nad Wołgi, słyszysz „hej, po matuszkie" i "czort pobieri," a potem znów z za okna witają cię czerwone twarze, ogromne kufle piwa, przerażające porcye „blutwurstu" i rozwinięte arkusze Nowej Pressy i Kölnische Ztg.

Tytuł

Listy z Konstantynopola

Autor instytucja sprawcza

Gnatowski Jan

Nawigacja

Wszystkich stron:

Szukaj w utworze

Dodaj zakładkę

z komentarzem

Strona informacyjna

Informacja biblioteczna

czających ulicach grecy i ormianie gwarzą, paląc nargile i popijając wódką z mastyki. O kilka kroków dalej słychać dźwięki greckiej piszczałki i skoczne takty bembenka, któremu wtóruje wesoły wrzask i pisk greckich chłopaków. Środkiem ulicy przechodzi pośpiesznie długi oddział parami idących malców, konwojowanych przez brodatych księży w skrzydlatych kapeluszach i czarnych płaszczach — to pensyonat jezuitów albo braci doktryny chrześcijańskiej wraca ze spaceru. O kilka kroków dalej kilku biskupów różnych obrządków wschodnich z łacińskim, w habicie bernardyńskim i fioletowej kalotce na czele, przechodzi zwolna, rozmawiając żywo — za nimi kilku księży ormiańskich z czarnemi welonami i greckich z wysokiemi kołpakami a dalej znów czarny płaszcz dominikański i gruby habit kapucyna. Dalej jeszcze kilku gapiów tłoczy się przy afiszu czerwonym, oznajmiającym o przyszłym występie miss Zoë, słynnej ekwilibrystki amerykańskiej, ze współudziałem włoskiego dramatycznego towarzystwa i pana Paul, najlepszego w Europie śpiewaka kupletów francuzkich. Z przejeżdżającej szybko karety zawoalowana hanum rzuca szybkie spojrzenie na oświetloną wystawę sklepową czy może na wyglądającą z okna różową twarzyczkę francuzkiego kupczyka i derwisz w wysokiej czapce żółtej wraca powoli do swego tekije w

końcu Pery, patrząc z szyderczym uśmiechem na zgiełk i ścisk uliczny, o którym za chwilę zapomni wśród róż i fontan cichego klasztornego dziedzińca.

Mój gospodarz hotelowy miał zupełną słuszność mówiąc mi, że tu można miesiąc cały mieszkać nie przypomniawszy sobie ani razu sąsiedztwa Stambułu. Jest to życie całej Pery. Tworzy ona światek swój odrębny, wystarczający sobie zupełnie, żyje wreszcie plotkami, krzątaniną, interesami, burzami w szklance wody; styka się czasem ze światem oficyalnym tureckim przez ambasady i konsulaty, wyjeżdża latem w okolice, do Terapii i Kadikiei — ale o Turcyi i o tem, że w niej jest, nie myśli wcale i nie ma żadnego pojęcia. Jeden mój znajomy powiedział mi naiwnie, że przez dwa lata pobytu w Perze, dwa razy był w Stambule, raz dla zwiedzenia św. Zofii, drugi raz mając do jakiegoś turka interes. „Ale czyś pan nie był ciekawy poznać miasto, pamiątki, ludzi?" „Ma foi! ludzi mam i tutaj, pamiątki — tas de vieilleries que tout ça! — a miasto — mam przecież tutaj, i tylko tutaj la grande rue i dwa municypalne ogrody". Zapomniałem dodać, że mój znajomy jest republikaninem.

Mniej więcej cała kolonia franków jest taką. Zarozumiałość jej, nieuctwo, pogarda dla wszystkiego, co nie nosi cylindra, prosi się ołówek Chamka albo naszego Kostrze

wskiego. Wszystko to goni za pieniędzmi, odziera ze skóry biednych krajowców, uczy ich najgorszych wad europejskich i równocześnie prawi o swojej misyi cywilizacyjnej. Ufni w opiekę swoich konsulatów, których sądownictwu podlegają, frankowie drażnią co chwila nieznośnie swą arogancya miejscowych mieszkańców, i trzeba rzeczywiście fatalistycznej cierpliwości turków, żeby pozwolić na istnienie takiego państwa w państwie, mającego jakby za zadanie wywoływać nieustanną niechęć i oburzenie krajowców.

Najlepszą stosunkowo częścią ludności Pery są t.z. lewantyńcy, potomkowie dawniej tu osiadłych rodzin, po części wpływem wschodnim przejęci i mniej na oko przynajmniej rażący swemi wadami. W ich domach spotkać można wiele dobrych cech Wschodu, wielką gościnność, tradycye rodzinne i patryarchalny stosunek ojca do dzieci oraz gorącą pobożność. Wchodzącego gościa traktują niezwłocznie doskonałą kawą w malutkich filiżaneczkach bez podstawek, zaokrąglonych u dołu; po tem następują sorbety i konfitury, do których służąca greczynka trzyma przed gościem wyszywany ręcznik. W ogóle zresztą towarzystwo w Perze najwięcej ma cech wspólnych z towarzystwem we Włoszech — wielka żywość, zamiłowanie w strojach i zabawach, obyczaje — zostawiające trochę do życzenia, a zarazem pewna dobro

duszność i łatwość stosunków, tak przyjemna dla cudzoziemca poznającego Włochy. Wielkich przyjemności trudno oczywiście szukać w towarzystwie tak bardzo pstrem i tak mało z sobą połączonem, nie bez pewnego uroku jednak spotyka się co chwila ludzi, co zwiedzili pół świata, słyszy się panie opowiadające o tygrysach bengalskich i o podróżach wielbłądami wśród pustyni i przed olśnionemi oczyma widzi się przebiegające obrazy dalekiego Wschodu, Południa i Północy, wśród których lekko i barwnie uwija się salonowa rozmowa.

Jest to zupełnie małe włoskie miasteczko, z uliczkami, wijącemi się wśród murów wysokich, obrosłych winem, na które rzuca słońce gorące blaski i cienie. Dzwony licznych kościołów i klasztorów budzą do dnia srebrnym swoim jękiem, procesye i pogrzeby przeciągają uroczyście ulicami, żołnierze tureccy na odwachu prezentują broń przed Najśw. Sakramentem i towarzyszą Mu z dobytemi pałaszami. Turcy czują się tu na obcym gruncie — młodzi eleganci wprawdzie uwijają się chętnie po magazynach i teatrzykach ogródkowych w świeżych rękawiczkach od Souviera i z laseczką w ręku — ale turka starego autoramentu rzadko spotkać — a żony jego nie pokazują się tu nigdy. Z dawnych czasów muzułmańskiego fanatyzmu

pozostał tylko jeden ślad — kościoły chrześcijańskie pochowane w głębi domów, tak, że żadnego od ulicy dostrzedz ani trafić doń, nie wiedząc naprzód, niepodobna. Większa ich część skupioną jest obok siebie — tak w Galacie katedra ormian katolików, wielki klasztór Dominikanów, istniejący tu od XIII w. wraz z ładnym kościółkiem i ogromne gmachy SS. Miłosierdzia i Missyonarzy, ze wspólnym kościołem S. Benedykta, sięgającym również XIII lub XIV w. są o kilka kroków od siebie. Zakład Missyonarzy francuzkich, istniejących tu na miejscu Jezuitów, którzy sami nastąpili po włoskich Benedyktynach, zwiedzałem pod przewodnictwem jednego z zakonników, alzatczyka, który przed dziesiatkiem lat był przełożonym krakowskiego klasztoru na Kleparzu i z zajęciem rozpytywał o Kraków i o Warszawę. Gmach jak wszystkie francuzkie klasztory, nadzwyczaj czysty, jasny, wygodny, mieści w sobie oprócz mieszkań księży nowicyat, seminaryum, obszerny zakład wychowawczy dla młodzieży, szkółki; — z marmurowego dachu widok cudowny na morze, miasto i górę Olimp, lśniącą śniegami w dali. — Tuż obok większe jeszcze zabudowania zajmują Siostry.

W jednym z zakątków Pery w podobnyż sposób cisną się koło siebie klasztory Reformatów, Franciszkanów, Kapucynów i Ziemi świętej. Reformaci mają główną parafię w Pe

rze, równocześnie zaś kościół ich obszerny i dość bogaty, dzięki damom austryackiego dworu, służy za kaplicę austryackiej ambasadzie, pod której opieką zostaje zgromadzenie. Schodzi się do niego na dół obok szkoły parafialnej, z której dochodzą wesołe krzyki i śpiewy, zagłuszające nieraz dźwięk organów. Kościół św. Antoniego, franciszkanów, bardzo ozdobny i elegancki, jest parafią ambasady włoskiej, — na otaczających go krużgankach mnóstwo tablic marmurowych opiewa pamięć wybitniejszych członków europejskiej kolonii, zmarłych w Konstantynopolu w tem i zeszłem stuleciu. Klasztor bernardynów Ziemi św. ma tylko niewielką kaplicę za klauzurą — podobnież i kaplica francuskich kapucynów św. Ludwika schowana wewnątrz klasztoru, który sam się kryje w głębi niedostępnych zaułków. Kaplica św. Ludwika należy do francuskiej ambasady i naokoło prezbiteryum idzie złotemi literami napis: Domine salvam fac rempublicam tuam. Dawniej zamiast Rpltej było oczywiście imperatorem — i w miejsca u w salvum i tuum pozostały wyskrobane plamy, na których jeszcze dotąd nie zebrano się a napisać, uważając zapewne, że nie warto, bo może rzeczypospolitej życie będzie nie długie. (?!)

Oprócz tego wiele jeszcze mniejszych jest kaplic po rozmaitych katolickich zakładach dobroczynnych i wychowawczych, po szpita

lach i przedmieściach. Turcy zostawiają najszerszą swobodę dla wszystkich wyznań, i to nie omieszkają z tego korzystać. Zwłaszcza od czasu kassaty zgromadzeń zakonnych kolejno we Włoszech, Niemczech i Francyi, osiedliło się ich sporo na przedmieściach Konstantynopola, i dobroczynny a cywilizacyjny ich wpływ odbija się szeroko na miejscowej ludności, która pomimo różnicy wyznania i fanatycznych podżegań nieoświeconego kleru greckiego i ormiańskiego niezmiernym szacunkiem i miłością otacza naszych księży i zakonnice. Rządy włoski, austryacki, francuski utrzymują swoim kosztem zgromadzenia żeńskie dla obsługi szkół i szpitali każdej narodowości, i zwłaszcza francuski szpital św. Miłosierdzia w FeriKiei należy do najlepiej urządzonych i największych, jakie gdziekolwiek można spotkać. W Bebeku, KadiKiei, w Bujukdere, Missyonarze, Siostry, Bracia nauki chrześciańskiej mają ogromne zakłady i szkoły, w Perze dla zamożniejszej młodzieży utrzymują kollegium jezuici, do FeriKiei, do statuy N. Panny z Lourdes w kaplicy Georgianów, tłumy pielgrzymów, zwłaszcza mahometan, ściągają aż z głębi Azyi. Najwspanialszą ze świątyń katolickich jest nowa katedra ormiańska w dziedzińcu włoskiego konsulatu. Katedra łacińska, dość uboga choć obszerna, wraz z rezydencyą arcybiskupa i ogromnym pensyonatem Sióstr N. P.

Syonu, znajduje się na nowem wyrastąjącem szybko przedmieściu Pancaldi. Grecy zakłady swe naukowe koncentrują w Fanarze, a cerkwie ich imponujące rozmiarami raczej niż architekturą, zaczynają się wznosić na wszystkich wydatniejszych punktach, otaczających Perę, przedmieść. Ormianie skromni jak zawsze, kryją się i z kościołami, które jednak uchodzą za najbogatsze w Konstantynopolu; protestanci wreszcie oprócz kaplic po konsulatach mają piękny ostrołukowy kościół w Perze i ogromne, znacznym kosztem urządzone kollegium amerykańskie w Bebeku, mające uczniów niewielu, ale zbiory, gabinety, bibliotekę — najbogatsze w Konstantynopolu.

Jednego ranka wybrałem się objechać cały europejski brzeg Konstantynopola. Jechałem na dobrym tureckim koniku, przy którym biegł na pół obnażony chłopak, popędzając go lekkiem cmokaniem. Z planem miasta w kieszeni, z binoklem przewieszonym przez ramię, i rozpiętym parasolem w ręku, przejechałem szybko wązkie uliczki, oddzielające mnie od cmentarza Galaty, wielkiego, cichego pola umarłych z połamanemi grobowcami, i zapylonemi cyprysami, których szum posępny i cichy odbijał dziwnie od poblizkich gwarów europejskiego przedmieścia. Wszystkie wyznania sąsiadują tu obok siebie, — tureckie grobowce w formie bałwanków, czasem złocone lub malowane żywemi kolorami, kiwają zdala

fezem lub turbanem; ormiańskie — wielkie, gładkie płyty kamiennne, z napisami i wyrzeźbionym znakiem rzemiosła zmarłego: nożyczkami, szydłem, młotkiem, lancetem, piórem — na kilku całe, ludzkie postacie, ale bez głów, które spoczywają miedzy kolanami — to groby dyrektorów mennicy, ściętych za fałszowanie pieniędzy, — kara zasłużona ale niestety bez skutku, bo i dziś pieniądze tureckie więcej mają miedzi niż srebra. Na greckim cmentarzu wesołe grona biesiadników rozłożyły się w trawie i osuszają butelki, śpiewając donośnym głosem hulackie piosenki. Po nad cmentarzami ogromne przedmieście muzułmańskie KassimBasza rozrzucone szeroko na górze — pomiędzy grupami żółtych i różowych domków przeglądają kawałki nagiego stepu — ze wszech stron oko ogarnia przestrzenie dalekie, białe zielone i błękitne smugi; w dole długi łańcuch nadbrzeżnych przedmieść, pełnych majtków i rybaków, ogromny labirynt fabryk, koszar, warsztatów' okrętowych, magazynów marynarki, ciągnący się aż do końca Złotego Rogu; arsenał Tershane, olbrzymi jak miasto, szpital morski i admiliracya. Na prawo od KassimBasza w głębi zielonego wąwozu, całe w gajach, w kwiatach, w ogrodach mniejsze przedmieście PialeBasza tuli się schludnemi domkami do smukłego meczetu, od którego bierze swoją nazwę; — z pomiędzy łu

ków i leciuchnych półkolumn kopuła strzela śmiała i swobodna, a nad nią minaret wysoki gubi się w niebie. Z przeciwnej strony, na lewo znów cmentarz ciemnieje, zawieszony kapryśnie po urwiskach, na stoku góry; strome ścieżki krzyżują się wśród cyprysów — trzeba czasem przeskakiwać przez rozwalone grobowce i otwarte mogiły, po których mchy porosły. Wróble latają wśród głazów i wygrzewają się na słońcu, i jakiś pielgrzym w zatłuszczonym zielonym turbanie położył się obok nich, gałązką bluszczu twarz zasłonił i spoczywa snem sprawiedliwych przy marmurowej kolumnie grobowej jakiegoś baszy.

Za cmentarzem pole się rozciąga bez końca na wierzchołku pagórka; cały Złoty Róg i cały Stambuł widać ztąd jak na dłoni; od zielonego przylądka seraju aż do ciemnych ogrodów Ejuba „cztery mile ogrodów i meczetów, wielkość i piękność do podziwiania, jak wizya ziemskiego raju". Plac ten ogromny, pusty, usiany tu i owdzie niewielkiemi marmurowemi słupkami, podobnym jest do cmentarza bez ożywiających go cyprysów. Z jednej strony samotna kawiarnia pod odkrytem niebem, z drugiej klasztor derwiszów wygląda z grupy drzew; w środku kłęby pyłu tylko unoszą się po spalonym stepie. Jest to OkMeidan, na którym dawniej sułtanowie strzelali z łuku na wzór perskich królów z ozdobnej trybuny, urządzonej w środ

ku wspaniałego kiosku. Gdzie padła strzała, tam siup marmurowy stawiano na pamiątkę i liczny orszak bejów i baszów głośnemi okrzykami sławił zręczność i siłę rzutu Padyszacha.

Zjeżdżam powoli na dół i znajduję się w labiryncie uliczek czarnych od napełniającego je błota, wśród chałup, w których zaledwie czarownica mogłaby mieszkać, łachmanów, jakich Courbet nie widział nigdy, i postaci wyschłych, czarnych, które przed chwilą uciekły z płótna Rembrandta. To Balata północnego brzegu, żydowskie przedmieście Hasskiei. Nad niem przy cmentarzu rozsypany turecki cyrkuł PiriPasz, przy morzu znów ciągną się arsenały, koszary i wojskowe magazyny, dwa wielkie chrześciańskie przedmieścia Sudludźe i HalidziOglu cisną się mnóstwem domów, pokrzywionych dziwacznie — za niemi mały cmentarz chrześcijański i trzy razy większy izraelicki, nagi i smętny, z wielkiemi kupami kamieni, rozsypanemu jakby jakieś posępne zwaliska; aż wreszcie za ostatnim składem węgli i fontanną tryskającą ze skały, znajduję się w czystem polu, za miastem.

I tu już pustka zupełna. Ani ludzi, ani chat, ani płotów, ani drzew i pól uprawnych. Nic, tylko pusty, zielony step, na którym tu i owdzie odwieczne platany stoją osamotnione, a środkiem rzeczułka przepływa, dalszy ciąg

Złotego Bogu, którego wody coraz słodsze, coraz płytsze, coraz mętniejsze dopływają aż do KiatHane, parku i kiosku sułtana. Pół godziny drogi wśród łąk i drzew cienistych, pod któremi pasą się owce i kilka objuczonych wielbłądów odpoczywa wraz z ludźmi strzegącymi ich. Z każdym krokiem drzew przybywa więcej, trawa obfitsza, w powietrzu czuć wilgoć odświeżającą — i oto naraz dolina się otwiera pełna najpiękniejszych drzew, pod któremi kilkunastu turków i franków używa leniwie wczasu, podczas gdy im konie przeprowadzają na łące chłopaki. Z oblanego wodą parku wygląda pałacyk biały, czerwieniejący się różami — w gałęziach zarośli śpiewają słowiki i ptastwo różnobarwne unosi się nad strumieniem, trzepocząc skrzydłami. Ładne miejsce — ale nizkie, zamknięte ze wszech stron, bez widoku i powietrza, — trzeba być chyba tak oswojonym z szerokiemi perspektywami, jakie co krok przedstawiają okolice Konstantynopola, żeby tu chcieć się dusić długiemi godzinami, jak to robią turcy, których tu co piątku zbiera się wielkie mnóstwo.

Od KiatHane droga wykuta w skale zakręca się w bok i podnosi, tak że wkrótce jednym rzutem oka można ogarnąć całą okolicę, ogromny, falujący step, na którym w jednem miejscu zieleni się aksamitny płaszcz gajów i ogrodów. Odtąd w skwarze południo

wego słońca trzeba jechać znów okolicą bezludną, wyschłą, wśród pól białych jak pargamin i zrzadka tylko urozmaiconych kilku dzikiemi krzakami. Mój mały turczynek nie przestaje biedz przy mnie walecznie pomimo oblewających go strumieni potu: proponowałem mu już w Piripasz, żeby wypił filiżankę kawy albo zjadł trochę owoców — odpowiedział mi na to, pokazując białe zęby:

— Jok, jok, effendi; ramazan!

Te jego nie było zbyt stanowcze, żebym śmiał nalegać — zwłaszcza, że przekonałem się już o tem, że wtedy tylko turkowi nie można dowierzać, kiedy przestaje zachowywać swoje religijne przepisy, między którymi post Ramazanu jest jednym z najgłówniejszych. Tak więc z głodnym i spragnionym ale dzielnie kłusującym Mustafą dosięgliśmy wreszcie pierwszych domków miejskich na przeciwnej stronie Pery. Było to Ferikiei, przed kilku laty jeszcze mała wioseczka, dziś ludne i bogate przedmieście z ogromnym szpitalem francuskim; za niem w małej odległości Pancaldi, ze szpitalem i kaplicą rosyjską, z ogromnym szpitalem i cmentarzem ormiankatolików, ze szkołą wojskową i katolickim przytułkiem dla starców i kalek, ślicznym, w kwiatach i bluszczu. Domy prawie europejskie, ulice asfaltowane, przecięte tramwajem — od biedy mogłoby to być przedmieście— nie Wiednia ani Paryża, ale jednego z ota

czających je miasteczek. Dla Peryotów jednak jest to niemała chluba, którą lubią się szczycić — i dlatego też nazajutrz po moim przyjeździe znajome moje, panie P.....ani, pośpieszyły tam się zawieść, chcąc się nasycić memi pochwałami. Co prawda przy tej sposobności byłem świadkiem uroczystego aktu w zakładzie Sióstr syońskich, wychowujących córki peryockiej arystokracyi bez różnicy wyznań; słyszałem przez cztery godziny muzykę, śpiewy, deklamacye, sztuczki dramatyczne w sali pełnej kwiatów ale i publiczności także, przy stopniowym upale; widziałem panny poprzebierane za aniołów, a podobne do ślicznych djabełków ze swemi palącemi południowemi oczyma; biskupów, zakonników, dekoltowane damy — i wśród szmeru rozmów i szelestu wachlarzów jedna z moich sąsiadek pytała mnie, czy w Rzymie spotkałem tak wspaniałego prałata jak Mgre Vanutelli, arcybiskup, przewodniczący uroczystości, a druga z najpiękniejszemi jedwabnemi rzęsami, okrywającemi najpiękniejsze aksamitne oczy, oburzała się na brak smaku w tualetach pań obecnych i żądała mego zdania co do właściwości używania jedwabiów do ulicznej przechadzki.

Pomiędzy Pancaldi a Perą leży wielkie Pole Marsowe, na którem się egzercytują żołnierze co rano, a obok ogromne koszary artyleryi, największe w Konstantynopolu, pocią

gają oko wdzięcznemi liniami architektonicznemu, całe w marmurach, w rzeźbach delikatnych, w arabeskach przejrzystych, z lekkiemu kolumnami i łukami maurytańskiemi u wejścia, z oknami owitemi w wieńce kwiecistej ornamentacyi tureckiego odrodzenia. Obok drugi ogród miejski, trochę od pierwszego mniejszy, ale ładniejszym jeszcze widokiem na ogrody i pałace sułtańskie terasami spuszczające się na dół, na Bosfor migający fioletowemi odbłyskami, na południowe przedmieścia Skutari i KusKundruk, śmiejące się w dali w mgłach niebieskich i zielonych gajach, jak kosz kwiatów rozsypany przez niezręcznego ogrodnika.

Cały brzeg morza od Galaty aż do kończącego Konstantynopol Orta kiei, zajmują wyłącznie tureckie przedmieścia, z których największe Beszykłasz, zdaje się stad na straży rezydencyi padyszacha i ochraniać ją zaufanemi kindżałami od niewiernych. Duże, szerokie, wysadzane drzewami ulice prowadzą z Galaty i z Pery, od Marsowego Pola do pierwszego pałacu cesarskiego DolmaBagcze. Z daleka już widać otaczające go mnóstwo dworskich gmachów, stajnie cesarskie, gdzie stoją najpiększejsze na świecie arabskie wierzchowce sułtana; kuchnie, z których dworskie pojazdy w otoczeniu szambelanów wedle przepisanego ceremoniału, odwożą do rezydencyi obiad sułtański. Przed samym pałacem nie

wielki meczet sułtanki Walicie, matki AbdulMddżida, pieści się w słońcu misternemi koronkami swoich marmurowych ścian i mozajkowych łuków, brylancik prawdziwy, wychuchany i wykończony jak zabawka, którą mają igrać białe rączki małego padyszacha. A dalej, placem niewielkim oddzielony i zasłonięty kilku klombami drzew, kąpie się w Bosforze DolmaBagcze.

Nie znam Alhambry ani Alkazaru — i nie wiem, czem jest sztuka Wschodu w swoim najbardziej podniosłym i skończenie pięknym objawie. Gorąca fantazya, natchnienie poetyczne, artyzm wytworny, mają tam się łączyć z siłą męzką i pewną siebie, spoczywającą rozkosznie i lubieżnie, ale nie zniewieściałą. Jeżeli jednak Wschód cały jest jednym snem złocistym, snem wśród róż i pereł, w objęciach najpiękniejszej z odalisek; jeśli w śnie, tym nie ma znaczenia ani sława, ani potęga, ani zielona chorągiew Proroka, ale wszystko jest tylko miękką, lubieżną, upajającą rozkoszą zmysłów, — wtedy ten pałac czarowny stanowi niewątpliwie ostatni i najpiękniejszy wyraz Wschodu. Widziadło same, cale ze srebrzystych puchów i pajęczyn, z piany morskiej, zaklęte w noc księżycową kaprysem padyszacha, rozmarzonego baśnią arabską, którą mu szeptały różane usteczka najrozkoszniejszego z kwiatów jego seraju,

pałac Dolma Bagcze zdaje się uśmiechać ze śmiałka, któryby próbował go opisać.

Czy go w ogóle pałacem można nazwać? Nie wiem. Jest to ogromny łańcuch marmurowych kiosków; ciągnących się wzdłuż wody, prawie na samej wodzie i złączonych jakąś fantastyczną fasadą bez końca, której całość z daleka tylko, z kaiku, można okiem ogarnąć. Wszystko tam się miesza — wszystkie style i porządki; renesans włoski z kwiecistym ostrołukiem, kopuły bizantyńskie z maurytańskiemi arabeskami, — wszystko powikłane dziwacznie, bez sensu, bez myśli, jakby z wyzwaniem zarozumiałem: A przecież mi z tem ładnie. I tak jest. Architekt wykształcony musiałby ręce załamać rozpaczliwie; — widz każdy przyznać musi, że rozkoszniejszego pieścidełka niepodobna wymarzyć. Wszystko się tak wdzięczy, tak śmieje, okna osypane marmurowemi kwiatami, łuki powietrzne, podobne do gazowych wstążek; tarasy marmurowe, wiszące jedne nad drugiemi; nieskończone zwoje marmurowych wieńców, oplatające przejrzyste siatki kamienne, albo cudownie rzeźbione kraty — chaos ozdób rozkosznych i kapryśnych, od których w końcu w głowie się kręci jak wśród tańca bachantek — a wszystko jednostajnie białe, świeże, marmurowe, lśniące jak sala balowa, a puste jak grób.

Przy bramie ażurowej, za którą pyszny

maurytański portal bieleje, cały w iglicach marmurowych i przezroczystych koronkach parę tłustych szyldwachów śpi w poważne, postawie; wewnątrz mają być najcudniejsze apartamenta, szerokiemi oknami patrzące na najpiękniejszy widok świata — freski fantastyczne, mozaiki pyszne, sklepienia z różowego kryształu, łaźnie z paryskiego marmuru, portyki i galerye maurytańskie, zawieszone w powietrzu; kwiaty wszędzie i tęczowe wstęgi wodotrysków, — i to wszystko puste, zdaje się wołać „memento mori!" i wraz z imieniem tego, co stworzył te cuda, przypominać, że wszystko na świecie jest marnem i tylko ostatnia chwila nie zawodzi.

Pałac Cziragan, druga rezydencya sułtańska, bielejąca ciężką masą swoich murów w tejże samej liniji brzegów, nad samem morzem, dalej ku Ortakiei, nie odznacza się niczem na zewnątrz, zwłaszcza, gdy przed chwilą widziało się DolmaBagcze. Wewnętrzne pokoje mają być urządzone z bajecznym zbytkiem;— dla uzyskania pozwolenia na ich zwiedzenie trzeba mieć na nieszczęście generalską rangę albo tytuł kawalera maltańskiego. Dla czego ten ostatni przywilej? Czy dla krwawych walk, jakie niegdyś staczali z półksiężycem rycerze S. Jana Jerozolimskiego? Nie wiem; to pewne, że nie posiadając żadnego z potrzebnych warunków, musiałem się wyrzec nadziei zobaczenia we

wnętrznych cudów Cziraganu i DolmaBagcze, ku niemałemu zmartwieniu grzecznego sekretarza rosyjskiego konsulatu, który mocno ubolewał, że nie mógł wyszukać jakiegokolwiek generała, choćby in partibus infidelium i pod jego skrzydłami i mnie kontrabandą umieścić.

Po nad Cziraganem idą w górze obszerne ogrody i parki, wśród których kryje się od świata, niewidzialna i niedostępna rezydencya obecnego padyszacba, Jildizkiosk. Podobno sułtan AbdulHamid jest w ciągłej trwodze, aby go nie spotkał los AbdulAzisa nieszczęsnego. Ztąd niezliczone środki ostrożności, mnóstwo wojska strzeże parku i pałacu i nie pozwala przechodniom się zatrzymywać — a w pałacu drżąc o jutro, pędzi smutne życie, smutniejsze niż każdy z jego poddanych, biedny król Królów. Odwieczny zwyczaj, uświęcony tradycyą religijną i przyzwyczajeniem ludu, zmusza go jednak do ukazywania się publicznie co tydzień, jadąc na piątkową modlitwę do meczetu. Dawniej uroczystość ta odbywała się z niesłychanym przepychem. Sułtan wybierał co piątku inny meczet, najczęściej oddalony od pałacu, dla tego, żeby go lud mógł widzieć na większej przestrzeni. Dostojnicy dworu nieśli przed nim kitę sułtańską i insygnia władzy, liczne oddziały wojska poprzedzały go i otaczały; wierzchowce sułtańskie okryte tyftykami, za złociste

uzdy prowadzili agowie, lśniący od brylantów. Na niezliczonem mnóstwie łodzi dwór się przeprawiał przez Bosfor. Pod ponsowym baldachimem, zdobnym w strusie pióra, w kaiku złoconym z wioślarzami w białych sukniach i czerwonych kołpakach zajmował miejsce padyszach w staroświeckim ceremonialnym stroju aż do ziemi, w czerwonym turbanie i pasie złotolitym; za nim z wioślarzami dążył W. Wezyr i inni dygnitarze w łodziach, odpowiednich dostojeństwu. Obecnie uroczystość uproszczoną jest znacznie, ogranicza się na najbliższym rezydencyi meczecie — i publiczność z jednej tylko strony, dość daleko od przejeżdżającego sułtana, może mu się przypatrywać.

Pierwszego piątku po przyjeździe moim do Konstantynopola, pośpieszyłem popołudniu na to widowisko, którego żaden z franków bawiących tu, nie zwykł pomijać. Choć jeszcze godzina oddzielała nas od oznaczonej chwili, cała przestrzeń przeznaczona dla publiczności, natłoczoną była powozami. Jest to koniec ulicy, zamknięty szpalerem wojska; po za czerwonemi fezami widać niewielki placyk, biały, malutki meczecik i prowadzącą do niego od Jildizkiosku aleję, na której również wojsko wyciągnęło podwójny szpaler. Na koźle doróżek wysokie, kościste postacie angielskich misses rysują się ostremi konturami, z kraciastemi pledami i zielonemi woali

kami przy słomianych kapeluszach. Anglicy osłonięci kolorowemi parasolami, przecierają zawczasu szkła w ogromnych lunetach. Słychać śmiechy, żarty, dowcipy wątpliwej wartości — zdaje się, jakby całe towarzystwo zebrane było tutaj, żeby patrzeć na produkcye małomiasteczkowych akrobatów albo na figle poliszynela. Grzeczne uwagi policyi spotyka śmiech ironiczny. Żadnemu z tych panów nie przychodzi zapewne na myśl, że w ich ojczyźnie za podobne zachowanie się nie już w obec panującego, ale jego prefekta lub gubernatora, spotkałby każdego z nich proces i więzienie; że obchód, na który przyszli patrzyć, jest obrządkiem religijnym dopełnianym przez monarchę jednego z największych państw na kuli ziemskiej, którego władzę uznaje kilkadziesiąt milijonów poddanych w trzech częściach świata; że ci poddani widzą w nim nietylko świeckiego ale i duchownego władcę, którego osoba wzbudza w nich cześć fanatyczną i że prędzej czy później cierpliwość muzułmańskiego ludu choć bardzo wielka i godna podziwu, przeleje się przez brzegi naczynia i wtedy bezwzględna, zarozumiała pycha europejczyków w Perze może odnieść równie zasłużoną a straszną karę, jaka ją spotkała w Aleksandryi.

Tymczasem turcy zdają się nie widzieć i nie słyszeć nieprzyzwoitego hałasu, jaki wyprawiają anglicy i grecy. Stoją niewielkiemi

kupkami, spokojni, zamyśleni — czasem tylko jeden błysk czarnego oka daje poznać", że pomimo lodowatej maski nie są obojętnemi na to, co się dzieje w koło nich. W tym posępnym promieniu można przeczytać: „Co przyszliście robić wśród nas, na naszej ziemi? Co wam do nas i do pana naszego, do władcy serc naszych i światłości naszych oczu?!"

Naokoło zamykającego ulicę szpaleru, ruch nieustanny; policyanci zwijają się, błagając widzów, żeby zamykali parasole, które jak się zdaje, przeciwne są etykiecie; oficerowie w złocie przejeżdżają na pysznych wierzchowcach, karety baszów, ministrów, dam tureckich wielkiego świata, podjeżdżają w otoczeniu konnych eunuchów i uzbrojonych kawasów; dworskie powozy książąt krwi mijają roztwierający się szpaler i zatrzymują się w pobliżu meczetu. Naraz ogłuszająca kocia muzyka daje się słyszeć — dwa oddziały wojska nadchodzą jeden za drugim, każdy z muzyką, grającą co innego; z tyłu biegną afrykańskie żuawy, ze swoją narodową muzyką, z tamtam i przeraźliwemi piszczałkami, których wrzask ogłuszający uzupełnia koncert dysharmonii, wystarczający, żeby przeciętnego europejczyka zmysłów pozbawić. Angielki zatykają sobie uszy — turcy stoją nieruchomi, choć może z wewnętrznem zadowoleniem z małej psoty, wyrządzonej niewiernym.

Tymczasem nadeszłe wojsko staje w szeregu. Nic zabawniejszego od tych żuawów afrykańskich, maleńkich murzynów z wystającemi wargami i żywo biegającemi białkami oczów, w krótkich kurtkach i zielonych z czerwonem turbanach. Nareszcie wszystko się ucisza. Na końcu alei pojawia się oddział przybocznej gwardyi pałacowej, za nią lekkim kłusem, szeregami po sześciu, biegnie piechotą dwór padyszacha — naprzód bejowie i agowie, później baszowie, później ministrowie i książęta krwi, wszystko w europejskich mundurach szytych złotem; wreście na pysznym siwym koniu sam jeden jedzie AbdulHamid, niewielki krępy człowieczek z zaspaną twarzą i krótko przystrzyżoną czarną brodą, w czarnym surducie i zwykłej czerwonej fezce na głowie. U wejścia do meczetu orszak się szykuje we dwa rzędy, padyszach zeskakuje z konia i zatrzymuje się na chwilę na ganku, przykładając rękę do czoła. Tłum muzułmanów wydaje przeciągły okrzyk — rodzaj krótkiej modlitwy za pomyślność padyszacha — wielu turków skłania się czołem ku ziemi. Później AbdulHamid wedle zwyczaju sam jeden wchodzi do meczetu, zkąd później innem wejściem, przez pałacowe ogrody zwykł powracać do JildizKiosku. Tłum zaczyna się rozpływać, — europejczycy śmiejąc się, turcy z jakimś poważnym i jasnym wyrazem twarzy. I my także spieszymy wrócić do naszego

„petit coin de l'Europe," gdzie trzeba będzie przez cały obiad słuchać wrażeń paryskiego komiwojażera, patrzącego na to barbarzyństwo z wyżyn bulwarowej cywilizacyi i doniosłych planów żydka z Tryestu, chcącego uszczęśliwić Turcyę dobrodziejstwami Zachodu: kulturkampfem, pikelhaubą, szkołą bezwyznaniową i fabrycznemi kominami.

X.

Odjazd do wysp książęcych. — Konstantynopol zbliska i zdaleka. — Morze Marmora. — Wyspy: Antigone, Prote, Chalki. — Greckie kolegium. — Prinkipoi. — Jej widok z brzegu. — Góry. — Wycieczka do S. Giorgio. — Widok z góry. — Klasztor i mnisi. — Hotel. — Grecy dawniej i dziś. — Przechadzka po Chalki. — KadiKiei. — Cmentarz żołnierzy angielskich. — Selimich. — Cmentarz turecki w Skutari.— Skutari i jego charakter. — Okolice. — Góra Bulgurlu. — Zachód słońca. — Krajobraz ze strony Azyi. — Powrót do Stambułu. — Koniec postu. — Ramazan i jego zachowywanie. — Bajram. — Charakter miasta w noc Ramazanu. — Illuminacya. — Tureckie zabawy. — Meczety. — Teatr. — Karagiez.— Jego dowcipy. — Tureckie pojęcia o przyzwoitości.— Most Galaty o północy. — Zakończenie.

Dzień był jasny i pogodny kiedy z wielkiego mostu Galaty, wchodziłem na boczny pomost, przy którym stał parowiec, mający odpłynąć do wysp książęcych. Na niebie czystem jak zwierciadło, unosiło się kilka lekkich białych puchów — wiatr psotnik uganiał się za niemi, rozpędzając w przeciwne

strony, dopóki drżące, osłabłe nie rozpłynęły się bez śladu w różanym oparze. Słońce patrzało na gonitwy uśmiechając się wesoło, głaszcząc fale złotemi błyskami — i okrągła, promienna tarcza zdawała się szeptać różnobarwnemu tłumowi, cisnącemu się na statek: „używaj życia, pij rozkosz pełną czarą — dość goryczy, smutków, żalów, gdy ja zagasnę i już cię ze snu nocy czarnej nie obudzę!"

I na prawdę, byłże kiedy widok piękniejszy, którymby oczy ludzkie się upajały i w chwili słabości dla swego pieszczoszka — człowieka, stworzyłaż kiedy przyroda równie czarowną ze złota, szafirów, szmaragdów i opalów kołyskę, wołającą go do snu na kwiatach i puchach, do marzeń o raju i rozkosznych zachwytów? Pomiędzy masztami i żaglami niezliczonych okrętów migają z jednej strony białe marmury sułtańskich pałaców nad Bosforem — góry okryte ogrodami tworzą nad niemi tło ciemnozielone. Naprzeciw połyskują księżyce na kopułach i minaretach Stambułu — dalej za morzem brzeg Azyi cały w miastach i w kwiatach i srebrne połyski śniegów na szczycie Olimpu. Rzecz naprawdę niepojęta — kiedy się wyjdzie gdziekolwiek na brzeg, widzi się zawsze prawie roje lichych, brudnych domków, cisnących się dokoła kilku spruchniałych cyprysów cmentarza; na ulicy lśnią brudne kałuże, grecy

obdarci krzyczą, dzieci przewracają się na kupach śmieci — ale dość odpłynąć na sto kroków, obraz cały nabiera niespodzianego uroku, pstre barwy zlewają się w całość harmonijną jak muzyka — wszystko świeci się, mieni tęczowemi tonami, uśmiecha jak zaczarowany kraj wróżek — i pytasz się zdumiony — „jestże to naprawdę ten sam zakątek przedmiejski, w którym byłem przed chwilą?"

Tłum kaików okrąża statek nasz do koła; zwinny grek w kurcie ponsowej, albo turek muskularny porusza lekko wiosłami i łódź pędzi naprzód jak błyskawica, ślizgając się po grzbietach fal, łuską srebrną okrytych. Na pokładzie okrętu Konstantynopol w miniaturze: turek zamyślony patrzy na otaczające go cuda, podgiąwszy pod siebie nogi i otworzywszy usta; obok niego misyonarz z czarną brodą i płaszczem szerokim brewiarz odmawia; greczynki postrojone gawędzą głośno, jedząc obwarzanki i ciasteczka; frankowie czytają gazety, kafedżi roznosi kawę; z poza zasłony migają pstre jeszmaki tureckich hanum i czarne paltoty rzezańców; słychać wesołe piski i śmiechy. Odpływamy. Galata i BeszykTasz oddalają się od nas szybko, okrążamy przylądek seraju, wchodzimy w morze Marmara. Coraz bardziej zaciera się i niknie w mgle półwysep Stambułu i "Stambuł sam już tylko jak pasek

szary rysuje się w dali; coraz bardziej pusty i nagi brzeg Azyi — góry żółte i liljowe wchodzą w morze, grożą urwiskami dzikiemi i wielkiemi odłamami skał, sterczących samotnie wśród wody. Przed nami na końcu widnokręgu, zaczyna szarzeć jedna chmurka, potem druga, trzecia — to wyspy książęce wychylają się z pomiędzy fal błękitnych swemi wyniosłemi szczytami, kryjąc się jedna za drugą, jakby drożyć się chciały ze swemi wdziękami. Oto Antigone, prawie pusta, z nagim, skalistym grzbietem i małą wioską rybacką, rozsypaną na dole, u przystani; oto Prote z kapryśnie pogiętym szczytem, na którym w wąwozie lichą trawę skubie kilka kóz zgłodniałych — Chalki największa, bogata i ludna, z przystanią pełną łodzi, kawiarni na palach, wchodzących w morze; domków różnobarwnych i ludzi. Obszerny gmach szkoły marynarskiej wznosi się nad samym brzegiem, z białym minaretem przytykającego doń meczetu, jedynego na wyspach, zamieszkałych wyłącznie przez greków, i czerwona chorągiew z gwiazdą i półksiężycem powiewa dumnie u wyjścia, jedyny ślad władzy padyszacha w tym małym kraiku, który sam się rządzi i zdaje się leżeć o sto mil od Stambułu i Turcyi. Wśród gór piętrzących się w środku wysepki i okrytych w dole winnicami, a w górze gajami, tu i owdzie bieleją stare klasztory, do których należy wię

ksza część gruntów. W środkowej dolinie, w miejscu prześlicznem z dwóch strun otwierającem się na morze, wznosi się gmach obszerny narodowego greckiego kollegium, w którem zamożna młodzież odbiera dość staranne i wszechstronne wykształcenie, ustępujące jednak o wiele kursowi nauk w kollegiach katolickich. O ile poprzednie wysepki puste były, nagie, pozbawione roślinności i życia, o tyle Chalki cała zdaje się wrzeć ruchem, pracą, ludźmi. Cała w zieleni, w kwiatach, w domkach i wioskach, podobną jest do wielkiego ogrodu, w którym Bóg sam najczarowniejsze poprzecinał widoki, a ręka ludzka zrobiła wszystko, żeby przyrodzoną piękność podnieść i jaknajobfitsze owoce wyciągnąć z bogactw ziemi.

Ale Chalki niczem jest w porównaniu do Prinkipoi", do której okręt nasz przybija na końcu. „Jak róża wśród kwiatów, jak dyament wśród drogich kamieni, tak świeci Prinkipoi" wśród wieńca swoich sześciu sióstr mówią grecy. Dwie góry wysokie, przedzielone szeroką doliną, stanowią środek wyspy podłużnej, robiącej zdaleka wrażenie wielbłądziego garbu. Na szczytach przeciwległych widać dwa klasztory S. Mikołaja i S. Jerzego, od których obie góry biorą swoje nazwy. Na ich łagodnych stokach czepiają się mirty i laury, gaje oliwne srebrzą się zdala, odbijając od ciemnej zieleni dębów i bukszpanów.

Na szczytach mniejsze krzaki głogu i jałowcu tworzą jasny kobierzec, wśród którego wężykiem kręcą się białe ścieżki prowadzące do klasztoru. Nad morzem bieli się miasteczko, jasne, schludne, bogate; wille ozdobne marmurowemi tarasami schodzą ku wodzie, ogrody rozkoszne zwieszają się nad brzegami — a dalej, u stóp góry, ciągną się bogate winnice, plantacye morw i warzywne ogrody, najobfitsze w okolicach stolicy.

Okręt przybija do brzegu. Rzucają pomost. Z okrzykami radości wysypuje się tłum greków, witając przyjaciół czekających u przystani. Prinkipoi jest ulubionem miejscem wycieczek konstantynopolskich greków, letnią rezydencyą najbogatszych kupców i bankierów, którzy tu mają pałace i ogrody wytworniejsze niż w stolicy. Nad morzem ciągnie się długi łańcuch hotelów, eleganckich kawiarni, restauracyj, ogródków; wszędzie pełno, gwarno, wesoło, słychać muzykę i śpiewy. Zamówiwszy sobie śniadanie w najbliższym hotelu, siadłem na konia i szeroką, drzewami wysadzaną ulicą puściłem Się ku S. Giorgio, naprzód przez miasteczko, pomiędzy dwoma rzędami eleganckich pałacyków i willi pełnych kwiatów, później wśród pól uprawnych i bujnie rozrosłych winnic. Na zakręcie drogi, zaczynającej ślimakiem wić się pod górę, przewodnik mój i właściciel konia znikł niespodzianie, pozostawiając

mnie w niemałym kłopocie jak się dostanę na górę, nie znając drogi i nie mając nikogo zapytać, bo o ile na dole ludzi było pełno, o tyle tutaj pustka panowała zupełna i grobowe milczenie z powodu niedzieli i braku robót w polu. Na szczęście koń drogę znał doskonale — szedł spokojnie naprzód, nie zbaczając na rozchodzące się w prawo i w lewo ścieżki i czasem tylko odwracał głowę, żeby zerwać trochę zielonych listków z najbliższej gałęzi. Las szumiał cicho; z dołu, nieledwie tuż pod stopami, dochodził przytłumiony plusk fal morskich. Ścieżka pięła się coraz wyżej, pomiędzy skały i dzikie, zbite gęsto krzewy. Już górę całą widać jak na dłoni — u stóp jej rozesłana dolina jak puszysty kobierzec pochyla się ku morzu — za nią czarny grzbiet S. Nicola kryje resztę wyspy i miasteczko. Z przeciwnej strony lazur morski coraz się rozszerza, coraz dalej ujmuje w swe objęcia wyspę, aż wreszcie...

Przez długą chwilę ścieżka była tak stromą, że koń mój, przywykły do takich wędrówek, piąć się musiał jak kot do góry po wystających tu i owdzie ostrych głazach, pomiędzy dwoma granitowemi ścianami, zasłaniającemi zupełnie widnokrąg. Po dziesięciu minutach takiej gimnastyki znalazłem się na małej platformie zupełnie odkrytej zewsząd. Z jednej strony zaczynał się nizki mur, ogradzający klasztorny ogród z kilku małemi,

starannie na tej wyżynie wypielęgnowanemi cyprysami; w głębi widać było rodzaj otwartej werandy, za którą bielał niewielki budynek, otoczony kilkoma mniejszemi dworkami. Ale w tej chwili nie zwróciłem na to uwagi. Patrzałem na dół. Wyspa cała leżała podemną — mogłem ją jednym rzutem oka objąć. Niewielki; owalny kawałek zielonego kobierca rzucony wśród niezmierzonej lazurowej przestrzeni. Opodal Chalki i Prote zdają się zawieszone w powietrzu — okalający je błękit fal zlewa się z błękitem nieba i na tle jednostajnie lazurowem obie wysepki zdają się płynąć gdzieś w dal, jak łodzie pełne zieleni i kwiatów. W głębi brzeg Azyi mieni się liliowemi półtonami i w nieskończoność oddalają się perliste smugi morza, rzucając odblask ciemnego szafiru na ląd i na wyspy zielone.

Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek miał przed oczyma widok tak czarowny w swej prostocie. Wejście do Bosforu przedstawia może najwspanialszą sceneryę na świecie. Konstantynopol cały pełen jest widoków pięknych jak najpiękniejszy sen — żaden jednak nie zrobił na mnie tak rozkosznego, tak estetycznie zaokrąglonego wrażenia. I przyszło mi na myśl, jak dobrze byłoby tak zostać na tej wyżynie, samemu z Bogiem nad sobą i morzem szemrzącem u stóp i w jednem długiem marzeniu przemknąć przez tę garść

chwil, stojących jeszcze na drodze do wiecznej cichości i zapomnienia...

Ale niestety! Ludzie są wszędzie. I tu, w tej pustce rozkosznej, po półtoragodzinnej ciszy uroczystej i głuchej, słychać głosy wesołe i śmiechy. Na werandzie, siedzi kilku mnichów przy kawie i winie — ich okrągłe, rozpromienione policzki zdradzają, że choć tak bliscy nieba, przyjemności ziemskich nie zupełnie musieli się wyrzec — najstarszy, przeor zapewne, sądząc po złocistym krzyżu i szerszym kołpaku na głowie, dolewa gorliwie z wielkiego dzbana braciom klasztornym i dwom surdutowym gościom — zobaczywszy mnie wysyła na przyjęcie moje służącego dla podtrzymania konia i jednego z mnichów, który mnie śpieszy prowadzić na obejrzenie klasztoru. Na nieszczęście kontemplacya pięknej natury, a więcej jeszcze używanie jej darów zrobiły pobożnego kaługiera tak dalece podobnym do praojca Noego po pojedynku z owocem winnej macicy, że pomimo podpierania wahających się jego kroków, pomagania w otwieraniu drzwi, do których klucze nie chciały trafiać i tym podobnych przysług, któremi chciałem ułatwić zadanie mego cicerone, musiałem go porzucić drzemiącego na kutrze w malutkiej, wązkiej jak kurytarzyk, nędznej i niewypowiedzianie brudnej cerkiewce i wyrzekłszy się dalszego zwiedzania pospieszyłem siąść na konia. Siadając zauważyłem, że

głowy mnichów używających wczasu na werandzie, zacząwszy od dającego dobry przykład Ihumena, znajdowały się w stanie takiej oscylacyi, jaka się zdarza czasem na okrętach podczas silnej burzy — oddawszy więc w myśli słuszne uznanie greckim mnichom, używającym tak dobrze znacznych dochodów (pół wyspy należy do nich), porównałem ich życie mimo woli z życiem zakonników zachodnich i pomyślałem sobie, ileby krzyków podniosło się na chciwość, na fanatyzm, na bogactwa klasztoru, gdyby go zajmowali ci zamiast tamtych, gdyby woda źródlana i suchy chleb zastąpił miejsce pełnych mis i dzbanów, a wysoka wieżyca kościoła wzniosła się w miejscu lichej cerkiewki. Jak prędko postaranoby się wypędzić tych pasożytów, podczas gdy dla pijanych kaługierów bojownik kulturkampfu znalazłby tylko dobroduszny uśmiech.

Powrót prawie jeszcze piękniejszy od drogi pod górę. Morze towarzyszy mi wciąż pieszcząc oko najczarowniejszym błękitem, jaki kiedykolwiek widziałem. Platany i dęby szumią mi po nad głową i ptaki świegocą w gałęziach. Z pod nóg konia wyśliźnie się czasem kamyczek i spada w przepaść, z głuchym brzękiem obijając się o twarde skały granitowe, aż póki wreszcie z pluskiem nie skryje się w morzu. Przewodnika nie widać. Oddaję konia służącemu w hotelu i schodzę na dół

po schodach pełnych kwiatów, pomiędzy budynkami hotelowemi, obrosłemi różami i winem, wśród kwiatowych parterów i wodotrysków i tarasów marmurowych, zstępujących coraz niżej, do obszernej sali jadalnej, której wielkie okna parapetowe wychodzą na platformę mokrą od oblewających ją fal morskich. Widok ztąd najcudowniejszy na morze otwarte i Chalki zieloną, oblaną złotem i błękitem. Łodzie uwiązane u platformy czekają na kaprys biesiadników, żeby się puścić z niemi na fale — drewniane pawilony na morzu na wysokich palach, galeryami złączone z platformą, zapraszają do siebie chłodną, wilgotną świeżością morskiego powietrza. Zjadłszy w jednym z takich pawiloników śniadanie lepsze od towarzyszącego mu miejscowego wina, którego smak wydał mi się dość cierpki, jak w ogóle u win z okolic Konstantynopola, siadłem do małej łódki; młody chłopak, kształtny i piękny jak Apollo, uchwycił za wiosła i za chwilę byłem na morzu, żegnając rozkoszną Prinkipoi, pełną kwiatów, śpiewów i wesela jak złoty promień młodości rzucony w szare pasmo ludzkiego życia. Patrząc na to gwarne gniazdko, rzucone wśród morza, przyszedł mi na myśl ten ul greckiego Archipelagu, z którego czynne i przemyślne pszczoły rozlatywały się przez długie wieki w najdalsze zakątki świata, niosąc z sobą ojczystą kulturę, spryt kupiecki,

umysł chciwy wiedzy i wykwintne piękna poczucie. Gdzie ich nie było! Na brzegach Euxynu w krajach Scytów dzikich i w euxyńskim Chersonezie, na peluzyjskiem wybrzeżu w Egypcie, dla reszty świata tak ściśle zamkniętym, w Italii całej, w Gallii, u słupów Herkulesa. Co za naród! Piękny jak bogowie, mądry, jak tajemnicze sfinksy nad Nilem, lekki a próżny, jak dzieci gromadka uganiających się za motylem i ustrojonych w błyskotki. I "dziś jeszcze, choć po dwudziestu wiekach niewoli i duchowego upadku słońce Hellady zagasło w myślach i sercach jej spadkobierców, ognie dziwne żarzą się jeszcze w ich oczach, nieporównana siła żywotna nadaje im ruchliwość żywego srebra a w ciemnym zaułku Fanaru, w oknie otwartym w Kadikiei i Prinkipoi" pokaże się czasem wśród kwiatów profil Wenus z Milo, której zaklęcie czarodzieja powróciło ręce i życie, rzucając na obnażone ramiona czarną suknię czternastoletniej greckiej dziewczyny. Łódka dobija szybko do przystani w Chalki, gdzie statek nasz zatrzymywał się przed południem. Mam dwie godziny do nadejścia parowca, który mnie ztąd zabierze do Kadikiei. Korzystam z tego, żeby przebiedz miasteczko ciasne i dość brudne — co za porównanie z rozkoszną Prinkipoi"! — i wdrapać się pod górę idącą stromym brzegiem morskim ścieżką. Cała ta część wyspy, okryta pokła

darni czerwonej gliny, mało jest zarosła, mniej starannie uprawna i prawie bezludna. Z przeciwnej strony zato widać gęste lasy, winnice, wille, klasztory. U brzegu grono chłopaków małych się kąpie — ruchy ich dziwnie zwinne i wdzięczne, mają coś z węża i wiewiórki — niektórzy odpływają tak daleko, że głów ich nie widać już, a są to wszystko siedmio i ośmioletnie dzieciaki, którzy co prawda do morza przywyknąć musieli bardziej niż do lądu. Ostatnie pół godziny schodzi mi w kawiarni, zbudowanej na wodzie, w towarzystwie kilku popów i mnichów greckich, pijących kawę i palących nargile — później parowiec uwozi mnie szybko znaną drogą napowrót, do najdalej odsuniętego z azyatyckich przedmieść, bogatego, eleganckiego, pełnego samych prawie chiześcian KadiKiei.

Z daleka już nad brzegiem ciągnie się łańcuch willi, ogrodów, pałaców, urządzonych z większym kosztem niż smakiem. Siadłszy na konia, mijam szybko europejskie kwartały i idącą za niemi turecką część miasta biedną i brudną, i krętemi uliczkami dostaję się na czyste pole. Wzgórza szerokie, otwarte, puste, z widokiem bez końca na morze, a o dwa kroki ludzie cisną się jedni na drugich, jakby im w koło miejsca brakło. Cały Konstantynopol jest taki: mrowisko poprzecinane wielkiemi pustkami. W kwadrans znów na chwilę otacza mnie ruch i gwar — mijam

linię kolei żelaznej, prowadzącą do Izmidu, i na nowo znajduję się w cichym, pustym stepie. Nie na długo jednak. Na lewo przy morzu zaczynają ciągnąć się budynki i ogrody — jest to szpital wojskowy turecki — za nim czernieje kawał żelaznej kraty owinięty w bluszcze i powoje.

Czerwony stróż z rudemi faworytami otwiera mi nic nie mówiąc i powraca do przerwanego na chwilę podstrzygania trawników wielkiemi nożycami. Jestem w ogrodzie — ale zupełnie odmiennym od tych, do, których oko moje przywykło na południu. Świerki młode, strzyżone, odbijają ciemnym swym aksamitem od jaśniejszej, miękkiej murawy. Sosenki i modrzewie w gęstych grupkach zdają się ze zdziwieniem patrzeć na gorący błękit nieba, do którego w ojczyźnie swej nie przywykły. Brzozy zwieszają smętnie srebrne gałęzie ku ziemi — przy nich pachną bzy i bluszcz wije się po murze. Kilka cyprysów, trochę laurów i cytryn zdaje się ze wstydem tulić po kątach, jakby się tu czuły nie na swojem miejscu. Wśród mnóstwa kwiatów, ale takich tylko, jakie zwykły rosnąć na północy, białe i czarne płyty marmuru złocą się krótkiemi napisami — na każdym wypisany wiek zmarłego: , , , ... czasem anioł marmurowy zasłania sobie twarz dłonią, albo pod nazwiskiem stoi parę słów mniejszemi literami: Jedynemu dziecku matka niepocieszona".

Pod temi sarkofagami pobożne dłonie rodaków posypały wszędzie garść angielskiej ziemi, żeby zmarłym lżej było spad na obczyźnie. Nad głowami szumią im drzewa, pod których cieniem wyrośli, pachną kwiaty z rodzinnych łąk i ogrodów, a morze obijające się o strome brzegi, śpiewa im piękną pieśń, przyniesioną modremi falami od północy, z kraju mgły i zielonych gajów, wśród których na ich wspomnienie uderzają serca zbolałe i płyną beznadziejne łzy.

Siedziałem długo na cmentarzu angielskich żołnierzy, dziwnie uroczym i przemawiającym do serca pomimo strasznego pomnika w środku z czarnym słupem podobnym do fabrycznego komina. Na końcu obszernej równiny HaidarBaszy, rozciągającej się za cmentarzem, wznoszą się z jednej strony koszary Selimieh, największe w Konstantynopolu, gmach olbrzymi, kwadratowy, z wieżami na rogach; w głębi widać Skutari a naprzeciw koszar na półmilowej przestrzeni ciągnie się główny cmentarz muzułmański w stolicy.

Jest to prawdziwe miasto umarłych, które konno zaledwie można objechać, tak jest ogromne; jeden las bez końca odwiecznych cyprysów, dziwnie majestatycznych i pięknych, w których cieniu bieleją całe łany nagrobków, kapliczek marmurowych, większych kolumn i małych sterczących głazów", nakrytych kamiennemi turbanami. Mnóstwo turków snu

je się tu jak rój cieni — jest to bowiem najulubieńsze miejsce przechadzki; każdy prawie zresztą ma tu kogoś ze swoich, bo z całego Konstantynopola bogatsi zwłaszcza muzułmanie tu każą się grzebać najchętniej. Jakiś wielki smutek opanowuje mimowoli i oko zwraca się nie bez zazdrości na tłum rojący się wśród grobów. Jakże wielką i silną musi być wiara w nieśmiertelność, przeświadczenie o znikomości ziemskiego życia, żeby tak bratać się ze śmiercią i szukać spoczynku wśród umarłych, wyprzedzając chwilę ostatniego ułożenia się do snu pod cieniem czarnych cyprysów?

Weselsze myśli budzi Skutari. Miasto samo czysto tureckie, z główną ulicą idącą od przystani pod górę, pełną sklepików i ulicznych przekupniów; naokoło labirynt uliczek z mnóstwem drewnianych domków, zamkniętych szczelnie, z malutkiemi, zakratowanemi okienkami i ogródkami, z których wyglądają tylko górne gałęzie drzew. Kilka niezgrabnych, ciężkich meczetów, mnóstwo łaźni, medrezów, imaretów; roje derwiszów, imanów, starych turków, patrzących z podełba na giaurów i kobiet, daleko szczelniej obwiniętych w zasłony, niż w Stambule — miasto staroświeckie, niedotknięte zarazą reform z wpływami franków, o sto mil odległe pojęciami od turków z BeszykTaszu, prawowierne, trochę fanatyczne, nie bogate a za

razem i nie dające obrazów nędzy — oto Skutari. Nigdzie lepiej prawdziwego turka dawnego zakroju nie można studyować, ale też nigdzie nie trzeba brać się do tego równie ostrożnie, żeby nie rozżarzyć przypadkiem tlejącej we wszystkich sercach niechęci do niewiernych, której gdzie indziej trudno spotkać a przynajmniej dostrzedz.

Okolice Skutari śliczne i dziwna rzecz, daleko lepiej utrzymane, i zaludnione niż okolice Stambułu i przedmieść na europejskim brzegu. Zdaje się jakby turcy zawczasu przygotowywali się do ustąpienia półksiężyca z Europy; na azyatyckim cmentarzu lubią się chować, na azyatyckim brzegu budują najchętniej swe wille i pałace. Na prawo, od morza Marmara, rozsiedli się frankowie i grecy, muzułmanie usuwają się, ustępując im miejsca, zajmując sami cały brzeg lewy, od Bosforu i bogate stoki góry Bulgurlu. Dążyłem właśnie na jej szczyt, chcąc widzieć zachód słońca z najwyższego punktu w okolicach Konstantynopola. Powiększywszy rozmiary, zdało mi się, że jestem jeszcze na Prinkipoi. Tak samo wszędzie wille, domki wiejskie, ogrody — tylko przestrzenie puste między niemi i cisza zupełna przypominały mi, że jestem wśród turków. Im dalej, tem mniejsze domki, zagrody zupełnie wiejskie, winnice grzejące się na słońcu; wreszcie droga się zakręca, oddala od wiosek i gajów i ko

nik mój pnie się pod górę, ku wierzchołkowi zarosłemu trawą i krzakami. Po kwadransie ciężkiej wędrówki, podczas której czasem siodło znajdowało się prawie w prostopadłej pozycyi, dosięgam wreszcie szczytu. Jest to obszerna równa platforma, na której wśród ziół pachnących mocno tu i owdzie rozsypane młode drzewka, a przy jednem z nich, pod szałasem z liści, znajduje się nieuchronna kawiarnia i kilkadziesiąt słomianych stołeczków. Usłużny katedżi spiesznie przynosi mi parę ich do najlepszego punktu, z którego się odsłania większa część widoku.

Ale naprawdę, któryż punkt najlepszy? Z każdej strony widok otwarty na dalekie, bezbrzeżne przestrzenie, ale kto powiedzieć może, który z tych widoków najpiękniejszy? Słońce zaczyna opuszczać się na dół. Łuna złocista pada ukośnie na półwysep stambulski, zamykający w głębi widnokrąg. Wyraźne choć dalekie zarysy kopuły ś. Zofii i meczetu Solimana otacza wązka nitka różowa rozpływająca się na niebie w topazy i turkusy. Galata i Pera zdają się w ogniu całe — od szyb wszystkich i księżyców złotych błyskają języki płomienne jak illuminacya ogromna, której świateł pożyczyło słońce. Dalej smugą białą i zieloną falują nadbrzeżne pagórki, przy nich srebrną wstęgą wije się Bosfor zakrzywiając się w głębi w jasną nić Złotego Rogu.

Bliżej góry od północy czernieje wielki las cyprysów na cmentarzu — Skutari rozrzucone, różnobarwne, w ogrodach całe i gajach, pochyla ramiona swe do morza; ku brzegom Bosforu ustępami schodzą zielone pola, winnice, gaje morwowe, zasiane białemi wioskami. Wszystko na obu brzegach promienieje, uśmiecha się, czaruje wdziękiem, barwami, pięknością.

Ale dość rzucić okiem w przeciwną stronę, żeby mieć wrażenie wręcz przeciwne. Gdyby jakiś mieszkaniec ziemi cudem znalazł się na księżycu (a ten ostatni nie wyglądał inaczej niż my tu sobie wystawiamy), przed oczyma jego stanąłby zapewne krajobraz w wspaniałej swej dzikości do tego podobny, jaki od strony lądu przedstawia Azya z wyżyny Bulgurlu. Wyobraźmy sobie morze gór nagich, pustych, posępnych, których szczyty łańcuchami podnoszą się ku niebu i łamią kapryśnie w tysiącach skał rozrzuconych, jak spienione fale, rozpryskujące się na wszystkie strony snopami kropel. Nigdzie ani śladu roślinności, człowieka, życia: wszystko zamarłe jak cmentarz olbrzymi, w którym nad grobami tytanów ręka niewidzialna usypała fantastyczne mogiły z gór i skał, zwalonych jedne na drugie. Szczyty gór liliowe, sine i żółte, mienią się jak w latarni czarnoksięzkiej — długie cienie padają od nich na doliny bezludne, na wąwozy czerniejące tnje

mniczemi szczelinami. Zdaje się, że za chwilę z jednej z takich szczelin, w których zmieścićby się mogła bazylika S. Zofii, wyjdzie jakiś ostatni olbrzym, co jeszcze został przy życiu i jednem uderzeniem nogą o ziemię zmieni całe mrowisko ludzkie nad Bosforem w taką samą kupę gruzów, jak ta, która okrywa mogiły jego braci.

Tam w głębi jednak znów obraz odmienny. Tam świeci wielka błękitna szyba, na niej kilka ciemnych plamek rysuje się w głębi, niby staja jaskółek, lecących na południe. To morze Marmara z Książęcemi wyspami, które mgła wieczorna zaczyna już do snu otulać powoli.

Słońce zaczyna się chować. Bosfor przybiera srebrzystoliliowe tony, traci swój połysk metaliczny, zdaje się mgłą powlekać niepewną. Na obu brzegach zaczynają się zapalać światła — przed chwilą było ich tysiąc, teraz dziesięć tysięcy przeziera się w wodzie, za chwilę krocie ich łuną gorącą odbiją się na ciemnem tle nocy. Tu i owdzie migają całe girlandy z lamp, całe festony z różnokolorowych latarni. Na około wszystkich minaretów zapalają się wieńce ze świateł, obręcze z płomieni, nitką złotą rysujące się w ciemności. Tysiące takich pierścieni ognistych świeci ze wszystkich stron, ze wszystkich meczetów. Niektóre minarety mają ich po dwa i trzy.

Po Bosforze przyspieszonym biegiem przelatują roje łodzi. Wszystkie oczy zwrócone w jeden punkt, ku zachodzącemu słońcu. Mój przewoźnik wyjął z kieszeni kawał białego kołacza i patrzy na niego pożądliwie. W tej chwili sześćkroć sto tysięcy ludzi w Konstantynopolu całym robi to samo : bierze do ręki chleb, mięso, owoce i patrzy na zachodzące słońce. Naraz wystrzał armatni daje się słyszeć, i zaraz potem z lądu, z morza, z Azyi, z Europy podnosi się jeden okrzyk ogromny, radośny, okrzyk sześciusettysięcy piersi i równocześnie sześćset tysięcy ust chwyta łapczywie kąski jedzenia, od którego przez dzień cały musiały się wstrzymywać. Jest to coś tak oryginalnego, że dla tego samego już warto pojechać nad Bosfor podczas Ramazanu. Dziś wprawdzie w wyższych warstwach zwłaszcza mniej go obserwują, — ale lud trzyma się ściśle dawnego zwyczaju, z niemałem poświęceniem, bo dla robotnika, pracującego cały dzień na upale, wyrzec się kropli wody, szczypty jedzenia i fajki, do której każdy przywykł, jest meką ciężką. Trzeba go widzieć za to, jak oczekuje wystrzału działowego, oznajmiającego koniec dnia i postu, jak powoli, małemi kawałkami zaczyna jeść i wodą popijać, uśmiechając się i świecąc oczyma. Bogatsi spią cały dzień — ubodzy pracują jak zwykle i z podziwienia godną wytrwałością znoszą głód i pragnie

nie — za to noc cała przechodzi częścią na modlitwie, a więcej na ucztach, zabawach i widowiskach wesołych.

Przez cały miesiąc trwa ten post dziwny, połączony z nocnemi biesiadami i weselem. Kiedy wreście straże na Olimpie dadzą sygnał początku miesiąca Szewal, następującego po Ramazanie, działa serajowe ogłaszają Bajram, trzydniową uroczystość radośną, po której w siedemdziesiąt dni następuje druga podobna, czterodniowe święto cukierków, KurbanBajram, turecka Wielkanoc. Podczas obydwu świąt sklepy wszystkie zamknięte i zabawy wzbronione wprawdzie, ale radość panuje ogólna — spokojni turcy ożywiają się, ściskają się, śpiewają. Sam padyszach wyjeżdża codziennie na uroczystą przepisaną modlitwę w godzinę po wschodzie słońca, później odbiera powinszowania urzędników wyższych, wydaje dla nich ucztę, każe ogłaszać zmiany w rządzie i łaski dla ludu i rozdaje między dworzan szesnaście szub sobolowych.

Choć świętowanie muzułmanów dochodzi swego szczytu podczas Bajramu, — i teraz już charakter miasta zmienia się najzupełniej z nastaniem wieczoru. Pierwszy raz dostrzegam w ruchach i spojrzeniach turków, z któremi się rozmijamy, jakieś ożywienie, coś nieledwie gorączkowego, w porównaniu ze zwykłą ich apatyą. Mój przewoźnik prowadzi ze mną żywą rozmowę, z której oczywiście nic

nie rozumiem, i pokazuje mi co chwila dwa rzędy białych zębów. Dobijamy wreście do brzegu od strony Stambułu wraz z pięciuset innemi kaikami, za któremi leci drugich pięćset, jak chmura strzał. Co za ruch, co za gwar na brzegu! Jest to ten sam milczący, wspaniały i pusty Quartier St. Germain Stambułu, w którym wczoraj jeszcze spotkałem tylko parę karet i dwóch zaspanych przechodniów. Któżby go teraz poznał! Środkiem ulicy płynie gęstą massą tłum wesoły, ożywiony, kierując się częścią ku meczetom oświetlonym a giorno, a bardziej jeszcze ku głównym arteryom ruchu, pełnym ulubionych kawiarni, garkuchni i hec ludowych. Idźmy z tłumem. Po kwadransie znajduję się w pobliżu Bazaru, w jednej z ulic, prowadzących do meczetu sułtana Bajazeta i zaczynam pojmować, że to com widział dotąd, było tylko słabem odbiciem, echem dalekiem uroczystości. Teraz dopiero Ramazan staje przedemną w całym swym fantastycznym blasku, porywa w swe objęcia, unosi w świat jakiś zaczarowany, o którym śniłem dzieckiem, naczytawszy się wieczorem bajek z Tysiąca i jednej nocy.

Noc ciemna, bez księżyca, ale pogodna zupełnie, czysta, ciepła jak dzień wiosenny. Gwiazdy świecą porozrzucane snopami jasnemi i wstęga biała drogi mlecznej wije się wśród przyćmionego szafiru. Ulica kręta, wą

zka, zmieniła się w korytarz bez końca albo raczej w długi łańcuch łączących się z sobą pokojów, którym za wspólne sklepienie służy strop niebieski. Mnóstwem lamp i światełek ubrany jest na zewnątrz dom każdy — w poprzek ulicy przewieszone wieńce z zieleni i sznury z różnobarwnemi papierowemi latarkami. W każdym domu kawiarnia, garkuchnia, sklep owoców — wszystkie nabite ludźmi tak, że szpilką tknąć nie można. Na skraju ulicy tysiące ludzi siedzi na słomianych stołeczkach, jedząc kiebab, pijąc kawę i zakąsając owocami. Między niemi, środkiem toczy się procesya prawdziwa — zwolna, bo przecisnąć się trudno. Większa część przechodniów w bieli, w nocnych chałatach i bieliźnie; po co zadawać sobie przymus? U niektórych na głowie białe płócienne krymki, które się noszą pod zawojem i w nocy zastępują miejsce szlafmycy. Wielu ma w ręku zapalone fajki na długich cybuchach. Wszystko to rozmawia, śmieje się — ale dziwnie jakoś spokojnie, poważnie a swobodnie zarazem. Nigdzie kłótni, krzyku, nie mówię już o bójce. Cała uroczystość ma jakąś domową cechą — zdaje się zebraniem jakiej wielkiej rodziny. Gdyby to byli grecy albo frankowie, co za zgiełk zrobiłby się w tym tłumie! — Za kwadrans dziesięciu ludzi by uduszono a okradziono tysiąc. Ale tu nie słychać żadnej nuty fałszywej, oprócz chyba wrzaskliwego

śpiewu ślepego gęślarza, który ochrypłym głosem wśród koła ciekawych słuchaczy wykrzykuje jakiś rapsod wojenny z czasów Orkana. Większe grono ciekawych zebrało się przy starym bajarzu, snującym złote nici z opowieści Szeherazady a tłumy ściśnięte otaczają ulicznych hecarzy i towarzyszą głośnym śmiechem bardzo podobno trywialnym dowcipom dwóch garbatych wesołków.

Meczety całe w ogniu. Na około palą się wieńce i festony z lamp różnokolorowych, wewnątrz tysiące świateł porozwieszanych oblewa drżącemi blaskami kopuły ogromne, ściany białe i tłumy wiernych, skulonych na matach. O parę kroków dalej ścisk taki, że ruszyć się niepodobna. Na tle nocy ciemnej migają jakieś ornamentacye oświetlone latarkami chińskiemi, smoki, przeźrocza, afisze na czerwonym papierze. Co to jest? Oczywiście teatr turecki. Chodźmy do niego.

Jest to właściwie ogromny plac pod gołem niebem, mogący pomieścić z sześć do ośmiu tysięcy ludzi. Otacza go na około parkan drewniany. Na nim siedzą gromadki tureckich kobiet ciekawych, którym do wnętrza wejść nie wolno, więc z dachów domów sąsiednich dostały się na to stanowisko niezbyt wygodne ale pozwalające bezpłatnie przypatrzyć się przedstawieniu. Tłum uliczników idzie za dobrym przykładem, cisnąc się na około szpar i dziur pomiędzy spruchniałemi deskami.

Wnętrze podzielone na kilka części. Z tyłu rodzaj paradyzu, w którym jest kilkuset widzów — potem wielka przestrzeń pusta — potem kilkadziesiąt ławek — potem znów pustka — wreszcie kilka rzędów krzeseł dla dystyngowanej publiczności przy scenie. Estrada zbita z desek, okryta w górze daszkiem płóciennym z wielkiemi dziurami i obwieszona w głębi szarem płótnem. Na przodzie, od strony widzów sterczy parę słupów i kilka prostopadłych sznurów. Na środku samym, na przestrzeni jednej czwartej części sceny, rozwieszone w miejscu kurtyny prześcieradło, oczywiście tylko dla formy, bo nic nie zakrywa. Zresztą cóż byłoby do zakrycia, skoro o dekoracyach i meblach nie ma mowy wcale?

Na około sceny pali się tuzin lampek olejnych drugi tuzin rozwieszony na około „sali" teatralnej. Ciemność zupełna prawie. Na ogromnej przestrzeni rozsiani widzowie nikną w pustce. Byłoby smutno, gdyby nie dziecinna ciekawość sąsiadów wpatrzonych na scenę w oczekiwaniu gorączkowem początku przedstawienia.

Zdaje się, że się zaraz zacznie. Po scenie zaczynają chodzić aktorowie, już ubrani na przedstawienie. Jeden staje na brzegu i woła na znajomego, znajdującego się w końcu sali, poczem zawiązuje się między nimi głośna i ożywiona gawędka. Przychodzą muzykanci, niosąc jedną ręką instrumenta a drugą krzesła —

o nuty oczywiście pytać nawet nie warto. Wreszcie jeden z aktorów zbliża się do kurtyny, zaczyna ją pracowicie zawijać około słupa i obwiązywać sznurkiem, przynosi dwa stołki, poczem wraca z drugim towarzyszem ale już w masce, i pantomima się rozpoczyna. Publiczność z początku jest obojętną, ale naraz wybucha burza śmiechów i oklasków — zjawia się KaraGiez.

KaraGiez stanowi niezbędny i najważniejszy czynnik każdej tureckiej sztuki i pantominy. Jest to przyrodni brat neapolitańskiego Pulcinella, podobny do niego jak dwie krople wody zarówno z powierzchowności jak z charakteru. Tak samo twarz mąką ubieloną okrywa czarna maska, taki sam biały, fałdzisty strój z koszuli i szerokich szarawarów złożony, te same tchórzostwo, koncepta i częścią dawane, częściej jeszcze odbierane plagi. Tylko wszystko nieskończenie więcej płaskie, grube i trywialne, więcej kijów; a koncepta takie, o którychby z pewnością Pulcinellowi na myśl nie przyszło. W głównej pantomimie dowcip polegał na tem, że miejsce udającej chorą kochanki, chustą okrytej, zajmował kolejno karagiez i dyabeł, okładając kijem zbliżających się do niej i podnoszących chustę rodziców i niemiłego pretendenta. Przez zemstę stara matka nie zadawalniając się kijami oddanemi z lichwą, skorzystała z chwili gdy karagiez odwrócił się od publiczności, żeby

użyć zębów na szkodę tej samej części ciała, przeciwko której zwracały się dotąd ciosy jej dyscypliny. Zadowolnienie publiczności przybrało w tej chwili niesłychane rozmiary, doszło szczytu. W innych komedyach i pantominach bywało gorzej — gestów, mimiki i dających się zrozumieć dzięki gestykulacyi konceptów tego Poliszynela podszytego najobrzydliwszym, wyrafinowanym w zepsuciu satyrem, powstydziłby się buffon, tańczący kankana w przedmiejskim teatrzyku paryzkim. Zenitem wszystkiego był rodzaj pantominy chińskich cieniów za cienkiem prześcieradłem, której końca nie miałem cierpliwości doczekać. Moi sąsiedzi byli w upojeniu. Ich poważne, nalane twarze świeciły się i trzęsły od śmiechu; cała zmysłowość, przed światem ukrywana a tak niezdrowo rozwijająca się w domowem zaciszu u muzułmanów, wyszła na jaw, odsłaniając otchłań, jaka dzieli moralne pojęcia tureckie od naszych a zarazem wrzód nie uleczony, toczący każde społeczeństwo idące za koranem.

Było już dobrze po północy, ale ruch się nie zmniejszył. Koniec jego obaczy jutrzenka. Przecisnąłem się przez tłum i wyszedłem na most, prawie pusty i cichy. Stambuł cały, jaśniejący zdala, zdawał się jednym zamkiem czarnoksiężnika, ubranym w złote przędze i kwiaty. Nad nim, w górze unosiły się na powietrzu ogniste obręcze, okalające szczyty ty

siąca niewidzialnych minaretów. Zdala, na prawo i na lewo Skutari i BeszykTasz gorzały tysiącem iskier, rozsypanych w nocy ciemnej, jak roje robaczków świętojańskich w gęstwinie. U stóp moich Bosfor płynął szumiąc z cicha, tajemniczy i posępny jak noc okrywająca go swym płaszczem. Po powierzchni szarej i przyćmionej ślizgają się łódki jak duchy tych, co spoczęli pod falami w ciągu wieków i promienie złote drżą łamiąc się na wodzie w arabeski kapryśne. Fala uderza z jękiem tłumionym o drewniane pale mostu i szepce mi niewyraźnie jakąś fantastyczną historyę o losach dziwnego miasta, stojącego jak sfinks na straży dwóch części Świata i na granicy dwóch wielkich prądów dziejowych z fatalnym znakiem zapytania na czole, od którego zależeć będzie może przyszłość naszej półkuli.

ERRATA WAŻNIEJSZE.

wydrukowano — powinno być:

str. . Czivagan — Cziragan

„ „ DolmaBageze — Dolma Bagcze

„ „ Vera — Pera

str. . BałakBazar — Bałuk Bazar

„ „ Orica`Orac — brica`brac.

str. . Karabussari — Karablissari,

„ . Yamberg — Yambery.

„ . z Balbebu — z Balbeku.

„ . Hodos — Rodos;

„ l. pagórka Hebdomonis — pagórka Hebdo

monu.

„ . paziów sułtańskich — paziów sułtańskich

skoglanów — ikoglanów.

„ . Chaysias — Charsias.

„ . Cyziaeus — Cyzious.

„ . na szczycie blebdomonu — na szczycie Hebdomonu

„ . Asafa — Arafa.

„ . ołówek Chamka — ołówek Chama

„ „ bo może rzeczpospolitej życie będzie nie długie (?!) — bo może rzeczpotej życie będzie nie długie.—

„ . KusKundruk — KusKundżuk.

„ „ Beszykłasz. — Beszyktasz.

„ . Widziadło same — Widziadło senne.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gnatowski Jan LUCIFER
Dobraczynski Jan Listy Nikodema
Gnatowski Jan ANTYCHRYST
Gnatowski Jan Z DOLINY ŁEZ
Jan Paweł II listy apostolskie - wykaz, KOŚCIÓŁ KATOLICKI - PAPIEŻE DOKUMENTY
LISTY, HTML, A) ŚW.JAN OD KRZYŻA
Konstanty Ildefons Listy z fiołkiem Zielona gęś
Jan Dobraczyński listy Nikodema
Jan III Sobieski Listy do królowej Marysieńki
Jan Gnatowski W zaklętym zamczysku T 1
Antychryst Jan Gnatowski ebook
Antychryst Jan Gnatowski ebook
Listy do Marysieńki Jan Sobieski (opracowanie)
Z doliny łez Jan Gnatowski ebook
Listy do Marysieńki Jan Sobieski(1)
Jan Jakub Rousseau Listy Moralne
Jan Gnatowski W zaklętym zamczysku T 2
listy zadan, rach3

więcej podobnych podstron