|
|
MARILLION |
|
||
|
|
|
|
|
|
|
Koncert nagrano w Niemczech, w St. Goarshausen, Freilichtbuhne Loreley, 18 lipca 1987 roku w ramach festiwalu na wolnym powietrzu, zorganizowanego w ruinach starego zamku. |
Wydawca: EMI
Data wydania: 2004.08.16
Numer Katalogowy: 5997269
Fugazi - drugi album zespołu Marillion. W roku 1997 została wydana wersja 2CD remaster. Nazwa pochodzi ze slangu żołnierzy amerykańskich podczas wojny w Wietnamie; znaczy "Fucked Up, Got Ambushed, Zipped In".
W tym czasie Marillion dzielił już tylko niewielki krok, aby znaleźć się na szczycie. Rozpędzony wózek kariery zespołu nieustannie przyśpieszał, napędzany sukcesem albumów "Misplaced Childhood" i "Clutching At Straws". Przed grupą rozpościerała się prosta droga, prowadząca na miejsca zajmowane dotychczas przez takie legendy jak Pink Floyd, Genesis czy Queen. Pierwsze pozycje list sprzedaży, rzesze oddanych fanów, potężne przedstawienia na wypełnionych po brzegi stadionach. Jedyne, czego nie powinni byli zrobić, to sprzeniewierzyć tej szansy i rozpaść się.
Kilka miesięcy po pamiętnym koncercie, zarejestrowanym na albumie "Live From Loreley", zespół opuścił lider, wokalista i autor tekstów, Fish.
Tamtego roku zmiany wisiały w powietrzu. Lato 1987 roku w Europie, jak pisze Fish, było upalne i burzowe. 18 lipca zespół Marillion zagrał jeden z ostatnich koncertów w składzie z owym charyzmatycznym wokalistą.
Atmosfery przeczuwalnego, nieuniknionego końca doznaje się na tej koncertówce w każdej nucie i każdej sekundzie, jak to miało miejsce również w przypadku albumu "Clutching At Straws". I paradoksalnie brzmi to przewspaniale, bo Marillion grają tak, jakby za chwilę miał skończyć się cały świat, a jedynym świadectwem o rasie ludzkiej miałby być zapis tego występu. Aranżacje utworów (których zresztą sam dobór jest powalający - jakby dostać The Best Of Marillion z tamtych czasów w wersji live) są o wiele ostrzejsze, agresywniejsze. Fish śpiewa z gniewem i przejęciem, głosem pełnym emocji, Ian Mosley wali w bębny jak oszalały, Steve Rothery odgrywa solówki swojego życia, a Mark Kelly na klawiszach tworzy do tego wszystkiego tak rozpaczliwe tło, że ciarki nie schodzą z pleców od pierwszej do ostatniej minuty tego dwupłytowego wydawnictwa.
Najlepszym (poza niesamowicie rozbudowaną i wydłużoną suitą końcową) i najlepiej oddającym ducha tego koncertu momentem jest zdecydowanie "Script For A Jester's Tear" z debiutanckiej płyty. Większość kompozycji bije tu jakością swoje wersje studyjne, ale ten fragment to prawdziwa perła w koronie. Dlatego też najlepszym podsumowaniem koncertu z Loreley jest lekko zmodyfikowana przez Fisha 18 lipca 1987 roku linijka "Script...":
Obiecane wesele stało się stypą.
Tak - to jest stypa...
PS. Wydana obecnie i omawiana tu wersja CD "Live From Loreley" rozszerza tę dostępną na DVD o utwory "White Russian", "Fugazi", "Garden Party" i "Market Square Heroes".
Tracklista:
CD 1
01. Slainte Mhath
02. Assassing
03. Script For A Jester's Tear
04. White Russian
05. Incubus
06. Sugar Mice
07. Fugazi
CD 2
01. Hotel Hobbies
02. Warm Wet Circles
03. That Time Of The Night (The Short Straw)
04. Kayleigh
05. Lavender
06. Bitter Suite
07. Heart Of Lothian
08. The Last Straw
09. Incommunicado
10. Garden Party
11. Market Square Heroes
Wydawca: EMI (2009)
Live From Loreley
Wykonawca:
Wehikuł czasu (2008-02-07)
Arkadiusz Popławski Więcej o recenzencie
Bardzo żałuję, ale cóż muszę się przyznać, w tamtych czasach zamiast słuchać prawdziwej muzyki moje uszy kierowały się w stronę gatunków muzyki wielbionej raczej przez nastolatków. Może z racji tego, że właśnie miałem naście lat, a może z powodu braku starszego brata, który nakierowałby mnie na słuszne tory. Dopiero kilka lat później, kiedy Fisha nie było już w składzie Marillion mój przyjaciel z liceum zapoznał mnie z muzyką, która pozostała ze mną do dzisiaj. To cud, ale nie wszystko stracone, bo dzięki DVD mamy okazję przenieść się do drugiej połowy lat osiemdziesiątych. Do czasów, kiedy w Niemczech królowały marmurkowe dżinsy (co widać na koncercie) a my Polacy jeszcze wtedy mogliśmy jedynie o tym pomarzyć. Koncert nie bez powodu rozpoczyna symfoniczne intro, nie pierwszy raz w historii legendarne wzgórze Loreley stało się inspiracją i motywem dla muzyki. A dalej, cóż... bajka. Zaczynamy od energicznego "Slainte Mhath" i kiedy cały amfiteatr zaczyna klaskać razem z Fishem ogarnia nas radość i wiemy, że pieniądze wydane na płytę w zasadzie już się zwróciły. Niemal dwie godziny muzyki, sprawiającej, że robi się cieplej na duszy, wszechogarniające ciarki na plecach i radość z niekończących się bisów. Wspaniała gra muzyków, energiczna sekcja rytmiczna, wspaniałe solówki na gitarze, wiecznie zmieniający stroje Fish, który zaczyna w piżamie, a kończy bodajże z lisem na szyi. Zmieniające się klimaty rysowane przez instrumenty klawiszowe, spokojne pejzaże wprawiające słuchacza w zadumę po chwili przechodzą w mocne granie, jednym słowem rock progresywny w najlepszym wydaniu. Słowa nie są w stanie opisać całości wrażeń, to po prostu trzeba obejrzeć i posłuchać. Zaraz po zakupie oglądałem płytę kilka razy a pewnego razu obejrzała go ze mną teściowa, która akurat wpadła na kawę i ku mojemu zdziwieniu ani razu nie poprosiła, żeby przełączyć telewizor na inny kanał, choć w tym czasie emitowano "M jak miłość". Bardzo dobry obraz, jeszcze lepszy dźwięk a co najważniejsze, za kilkadziesiąt złotych możemy urządzić sobie podróż w przeszłość o wartości bezcennej dla przeciętnego słuchacza, dla fana Marillion pozycja obowiązkowa.
Wojciech Kapała< lp.pw@nevets-kcis > a��apaK hceicjoW (Recenzent)
ZMIERZCH BOGÓW
Tytuł nieco pretensjonalny, ale dlaczego taki , to poniżej.
Jeśli chcę popsuć nieco, bardzo dobre zazwyczaj, samopoczucie mojego drogiego kolegi Tarkusa, to mówię, że byłem na koncercie Marillion z Fishem. Bo on nie był. Był za mały, he, he.
Marillion AD 1987 to była potęga - pod każdym względem, komercyjnie i artystycznie. Nie wspominając o sile rażenia na żywo. Płyty na listach przebojów, wyprzedane tournee po konkretnych salach. Na początek, w Polsce, sześć koncertów w największych halach, zupełnie bez kłopotów z frekwencją - circa about 40 tysięcy luda (konia z rzędem temu, kto będzie to w stanie powtórzyć).
Miałem przyjemność być na drugim koncercie w gdańskiej Olivii i jest to jak do tej pory jedno z moich najważniejszych przeżyć koncertowych (zaraz po Sabbatach z Osbourne'm z 1998 roku w katowickim Spodku i przed Hammillem w Filharmonii Pomorskiej z 1995). I tym chętniej nabyłem tego dividasa, bo jest to zapis koncertu, który odbył się około miesiąc później, od wspomnianych polskich występów. Nie jest to premiera tego materiału w wersji wizualnej, wyszło to jeszcze w 1987 roku na kasecie video. No i oczywiście w wersji “nieoficjalnej” dość szybko rozprzestrzeniał się w naszym kraju. Pierwszy raz widziałem to jesienią rok później - czasy były nieciekawe, ogólnie i szczegółowo też - wszystko się sypało: Marillion, ludzkie związki, studia, państwo. I pamiętam, że ta projekcja nie wprawiła mnie w jakiś lepszy humor, wprost przeciwnie, raczej bardziej zdołowała. Co nie znaczy, że mi się to nie podobało. Podobało mi się bardzo. Na świeżym powietrzu, w pięknych okolicznościach przyrody, bo w malowniczo położonym na wysokim, skalistym brzegu rzeki (pewnie Renu) zebrała się spora grupa luda, często gęsto malowniczo (dosłownie) wyglądającego. Polaków nie widać. Ale gdyby komuna zdechła parę lat wcześniej i biorąc pod uwagę ówczesny status Marillion w Polsce (“Musi strasznie być Duran Duran” jak powiedział wtedy chyba Rothery po rozdaniu kolejnej setki autografów na ulicy), to naszych byłoby tam dużo.
Sam koncert rozpoczął się w nieco niesprzyjających warunkach - było jeszcze jasno, dopiero w czasie jego trwania stopniowo zapadała ciemność. Co można powiedzieć o samym koncercie - w gruncie rzeczy niewiele - jedna z najlepszych rockowych orkiestr koncertowych w swojej szczytowej formie. To trzeba zobaczyć.
Fish , dla którego scena była i jest ulubionym żywiołem, a który zawsze się czuł na niej jak ryba (he, he, he) w wodzie - nie tylko śpiewał , on odgrywał te piosenki. Żył nimi. Był to w pewnym sensie teatr jednego aktora - bardzo dynamiczny teatr - Fish mimo już wtedy dość zaawansowanego mięśnia piwnego, przez cały koncert przemieszczał się po scenie bardzo energicznie - biegał, skakał, gestykulował. Do tego parę razy zmieniał kostium (tak , kostium) - zaczął w garniturku w błazeńską kratkę, potem było jakieś wdzianko typu “Pseudo Silk Kimono”, potem jeszcze jedna przebieranka. Nie da się ukryć, że to on dominował na scenie, a reszcie muzyków przypadała rola li tylko akompaniatorów Ryby Z Wielką Gębą. Bo po prostu on zawłaszczał sobie całą uwagę widowni. I nie ma znaczenia , że Rothery raz za razem szył kapitalne solówki , Kelly czarował klawiszowymi pasażami, a sekcja łomotoła jak w porządnym zespole metalowym. Dla publiczności liczył się tylko on. A majster to naprawdę znakomity - obdarzony świetnym głosem i niewątpliwym talentem aktorskim. Do tego pisał wtedy dla Marillion naprawdę doskonałe teksty. Czasami może patetyczne, czasami na granicy grafomanii. Zawsze jednak bardzo autentyczne, a dla mnie , ówczesnego nastolatka bardzo ważne. (Jak pamiętam, nie tylko nastolatki znajdowały w nich dużo dla siebie i myślę , że wielu podpisałoby się i teraz pod “Incubus”, Script for..”, “Assassin'”, czy “Kayleigh”)
Oglądam ten koncert z dosyć mieszanymi uczuciami - świetny show, ale znając historię zespołu, wiem, że to już ostatnie chwile takiej sławy i chwały, ostanie takie tournee, ostatnie takie koncerty.
Nie da się ukryć, że rozłam w Marillion spowodował gwałtowna utratę popularności i Fisha i jego dawnych kolegów. I że ten rozłam pogrzebał ostatnią szansę na wyrwanie się rocka progresywnego z marginesu muzyki rockowej. W późniejszych latach ani Fish solo, ani Marillion z Hogarthem nie nagrało, moim zdaniem, już nic (z chwalebnym wyjątkiem “Brave”) co by dorównywało poziomem do ich wspólnych dokonań. Okazało się, że Fish kiepsko sobie radzi z komponowaniem, a Hogarth mimo bardzo dobrego głosu, nie może się równać z wielkim Szkotem którego głos i charyzma są równie imponujące jak postura. Nie da się ukryć , że jestem zagorzałym fanem (nawet fanatykiem) starego Marillion. Jako jeden z niewielu z obecnych na Caladanie miałem możliwość widzieć Marillion na żywo w obu zestawach personalnych i mimo dużej sympatii do obecnego składu i jego twórczości, nigdy nie zmienię zdania, że ten nowy to już nie to.
Bardzo chętnie przyznałbym temu wydawnictwu jak najwyższą ocenę, ale nie ma tego dobrego, czego nie można byłoby spieprzyć. “Live from Loreley” w wersji na DVD jest w linii prostej potomkiem wersji VHS. Na szczęście materiał został ładnie zremasterowany i brzmi bardzo przyjemnie, ale smutne dziedzictwo kasety video unosi się nad nim. Standardem czasowym owego nośnika było ok. 90 minut i tyleż ma to DVD. Przykra sprawa, bo de facto wywalono prawie godzinę koncertu Widać, że koncert jest montowany, bo zaczyna się , jak jeszcze jest jasno, w pewnym momencie robi się od razu ciemno. W porównaniu z gdańskim występem brakuje mi “Fugazi”, “Market Squere Heroes”, “Garden Party”, “Jigsaw” - same killery. Mimo tych mankamentów jazda obowiązkowa dla każdego fana Marillion. Nie, dla każdego fana rocka.
1