Polska mafia sądowa
Josef Fritzl przed austriackim sądem został skazany na dożywocie po czterodniowym procesie. W Polsce podejrzany o pedofilię psycholog Andrzej Samson spędził wprawdzie kilka lat w areszcie, ale umarł jako niewinny. Bo polskie młyny sądowe mielą wolniej niż kościelne. I wcale nieprzypadkowo. Procesy sądowe w żółwim tempie to najlepszy sposób na manipulowanie sprawiedliwością. Gdy wyroki zapadają po latach, nikt już nie pamięta, o co chodziło, a kara staje się abstrakcyjna w stosunku do winy. Łatwiej też wtedy ukryć sądowe błędy. Nie dość, że wymiar sprawiedliwości jest w Polsce pierwszą, a nie trzecią władzą, to jeszcze jest władzą najniższej jakości ze wszystkich. W III RP nie panuje demokracja, lecz sądokracja. W dodatku kontroluje ona samą siebie - poprzez rzadko stosowaną autonomię prawniczych korporacji - czyli nie jest przez nikogo kontrolowana. Warszawiak Stanisław Karpow aż 19 lat czekał na prawomocny rozwód. 22 lata trwało rozstrzyganie sprawy spadkowej z powództwa Alicji Sokołowskiej.
Wszystko dlatego że naszymi sądami rządzi logika przywilejów sędziowskich. Sędziowie są niezawiśli, nietykalni i nieodwoływalni, a nade wszystko chronieni przed jakąkolwiek kontrolą. Kiedy zapytać sędziego, dlaczego w polskim sądzie sprawy tak się wloką, usłyszymy, że wszystko przez zbyt niskie nakłady na sądownictwo i zbyt małą liczbę sędziów. Prawda jest jednak odwrotna: nakłady na sądownictwo w Polsce są wyższe (proporcjonalnie do PKB) niż w większości krajów europejskich. Jeśli porównać te wydatki z dochodem narodowym na obywatela, okazuje się, że Polska jest absolutnym rekordzistą. Nie ma w Unii Europejskiej kraju, który wydaje więcej na przedstawicieli Temidy. Również pod względem liczby sędziów jesteśmy potęgą. Wśród dużych państw europejskich mamy największą liczbę sędziów na obywatela. Na każde 100 tys. Polaków przypada prawie 26 sędziów. Nie może się z nami równać ani Anglia (7), ani Francja (11,9), ani Irlandia (15,7).
Sędziowie bronią się przed zarzutami ślamazarnego przerabiania spraw, twierdząc, że mają za mało personelu pomocniczego. Może i tak. Ale mają go zdecydowanie więcej niż ich koledzy w innych dużych krajach europejskich. W Europie na 100 tys. obywateli przypada średnio 56 pracowników sądowych. W Polsce zatrudniamy ich 83 na 100 tys. obywateli. Co tym obywatelom to daje? Nic. Sprawy jak się wlokły, tak się wloką, a strony nadal są w sądach traktowane jak natręci. Proces sądowy w Polsce toczy się błyskawicznie zazwyczaj wtedy, gdy dotyczy osób z pierwszych stron gazet. Rozstrzygnięcie w sprawie, czy Doda (piosenkarka Dorota Rabczewska) na gali Telekamer pojawiła się w majtkach, czy bez, zajęło zaledwie trzy miesiące. Ale akta Dody nie mogły zginąć ani trafić do niewłaściwej przegródki. Tymczasem zamknięcie spraw zwykłych obywateli w ciągu kilku dni lub tygodni wydaje się nie do po- myślenia. Proces to zwykle trwający latami korowód oddzielnych rozpraw, oddalonych od siebie często o miesiące. W przeciętnej sprawie w ciągu miesięcy i lat postępowania giną papiery, umierają świadkowie, a ci, którzy żyją, dawno nie pamiętają, co mieli zeznawać. Komu to służy? Co sędziowie chcą w ten sposób osiągnąć? Dlaczego zasłaniają się złą procedurą? A jeśli jest zła, to dlaczego nie zaproponują jej poprawienia?
Sprawiedliwość wymierzana po latach nie spełnia żadnej ze swoich funkcji, poza utrzymaniem miejsc pracy sędziów. Najsmutniejszą ilustracją tego problemu stał się ostatnio przykład Stanisława Szwarackiego, który ponad 10 lat temu został skazany na karę więzienia za pobicie. Wniósł o ułaskawienie. Odpowiedzi nie dostał. Myślał, że jego wniosek został uwzględniony, lecz sąd po prostu zgubił akta. W tym czasie Szwaracki ustatkował się, zajął się gospodarstwem, samotnie wychowuje córkę. I nagle sąd papiery znalazł, więc chce mężczyznę zamknąć. Zaleca, by ten gospodarstwo sprzedał, a córkę oddał do rodziny zastępczej.
Powolność sądów to nie tylko subiektywne odczucie oparte na medialnie nagłośnionych sprawach. Coroczne badanie Banku Światowego „Doing Business", które mierzy m.in. czas potrzebny na wyegzekwowanie długu na drodze sądowej, stawia Polskę na szarym końcu rankingu. Zajmujemy za to czołowe miejsca, jeśli chodzi o najczęściej przegrywane sprawy z art. 6 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, gwarantującego prawo do rychłego sądu. W sprawach cywilnych w 2006 r. przegraliśmy takich spraw 42, podczas gdy ludniejsze Niemcy przegrały ich zaledwie 3, a Włochy - 10. Sędziowie tymczasem wolą gardłować za podwyżkami pensji oraz urządzać kolejne „dni bez wokandy". Kiedy już jednak doczekamy się orzeczenia, często jest ono niezrozumiałe. W takich samych lub podobnych sprawach zapadają bardzo różne wyroki. Sędziowie w Polsce kurczowo trzymają się zasady, że formalnie nie muszą uwzględniać precedensów. Ale zapominają, że gdy wydają wyrok inny niż w podobnych sprawach, powinni wyjaśnić dlaczego. Nie robiąc tego, podważają zaufanie do sądów i utwierdzają obywateli w przekonaniu, że nie liczy się rozsądne rozwiązanie, lecz widzimisię sędziego. Widzimisię obwarowane żelaznymi zapisami o niezawisłości sędziowskiej. Rozstrzał orzecznictwa najlepiej znają ci, którzy musieli się sądzić z fiskusem.
W każdym sądzie obowiązuje inna interpretacja tego samego prawa podatkowego. Duże kancelarie podatkowe stworzyły nawet bazy danych orzecznictwa poszczególnych sądów administracyjnych, by skuteczniej dbać o interesy swoich klientów. Bo sąd w orzeczeniu potrafi wręcz napisać, że znane mu są inne orzeczenia WSA, ale on decyduje inaczej - bez słowa uzasadnienia. Co to ma wspólnego ze sprawiedliwością?
Wszystko to nie jest winą poszczególnych sędziów. Nie można wymagać od ludzi heroizmu i winić ich za instynktowną ciągotę ku nikczemności. Problemem są przepisy. Takie, które dają im poczucie bezkarności i wyjątkowo sprzyjają korupcji. Ponad miarę rozbudowany immunitet chroni sędziów przed karą za nierzetelną pracę i zwykłe naruszenia prawa, chociażby za przekraczanie dozwolonej prędkości. Sędzia może być usunięty z urzędu dopiero wtedy, gdy zostanie przyłapany na grubym przestępstwie. Za wykroczenia odpowiada je- dynie dyscyplinarnie przed swoimi kolegami. Niestety, postępowania dyscyplinarne toczą się za zamkniętymi drzwiami, więc obywatele nie mają pojęcia, jak bardzo ulgowo sędziowie traktują swoich kolegów po fachu. Słynna była sprawa sędziego Grzegorza W. z Bielska-Białej. Immunitet stracił, ale nie z powodu największego jego przewinienia, czyli brania łapówek. Odebrano mu go dopiero po dwóch latach, gdy wyszło na jaw, że utrzymywał kontakty seksualne z oskarżoną, którą sądził. Nie wyłączył się z tej sprawy, a za kilkadziesiąt oszustw, jakich dokonała, wymierzył jej karę w zawieszeniu. W bydgoskim sądzie rejonowym przez wiele lat pracował z kolei sędzia Waldemar Z., który zasłynął pozwaniem rodziny człowieka, który zginął pod kołami jego volkswagena, o odszkodowanie za potłuczone auto. Kilka lat później Z. stracił immunitet za fałszowanie podpisów na fakturach firmy, w której nielegalnie jako sędzia dorabiał przez ponad 10 lat.
Do dziś nie są upubliczniane oświadczenia majątkowe sędziów. Skoro przedstawiciele władzy ustawodawczej oraz wykonawczej mają taki obowiązek, dlaczego ci, którzy reprezentują wymiar sprawiedliwości, są z niego zwolnieni? Można wręcz twierdzić, że oni powinni robić to w pierwszej kolejności. Sędziowie muszą być poza wszelkim podejrzeniem, a nie są. Czy to się zmieni? Nieprędko. Minister sprawiedliwości Andrzej Czuma uważa, że tak jak jest, jest dobrze: - Wątpię, żeby publikując oświadczenie, można było powstrzymać ludzi z premedytacją nieuczciwych, którzy potrafią za podstawionymi osobami lub firmami ukrywać na przykład łapówki - mówi Andrzej Czuma. Nic też nie zmieni się w kwestii rodzinnych powiązań sędziów z prokuratorami czy radcami prawnymi. W latach 90. zlikwidowano przepis zabraniający pracy w jednym okręgu takim prawniczym małżeństwom. Formalnie więc nie ma nic zdrożnego w sytuacji znanej z Wrocławia: ona jest sędzią w Wydziale Gospodarczym Sądu Okręgowego, on zaś jest adwokatem i ma kancelarię. W sali sądowej co prawda się nie spotykają, ale w światku prawniczym wiadomo, że to, na co inni czekają długo, on może w sądzie załatwić szybciej. Dziekan Okręgowej Rady Adwokackiej mecenas Andrzej Malicki jest zdania, że nowelizacja pozwalająca, by w jednym okręgu mogły pracować takie małżeństwa, była błędem. - Kiedy trwała dyskusja na ten temat, rada adwokacka była zmianie absolutnie przeciwna. Silną presję wywierały natomiast środowiska sędziów i radców prawnych, które uważały, że jest to naruszenie praw człowieka i ograniczenie wolności wykonywania zawodu - wspomina Malicki. - Docierają do mnie sygnały o budzących wątpliwości związkach towarzyskich, a czasem i rodzinnych pomiędzy przedstawicielami wymiaru sprawiedliwości a pełnomocnikami procesowymi - przyznaje minister Czuma. - Ale nie wyobrażam sobie, żeby władze publiczne decydowały, z kim sędzia może zawrzeć związek małżeński.
Jeśli tego rodzaju wątpliwość pojawia się w sali sądowej, zainteresowana strona może wnosić o wyłączenie sędziego. W ferworze nawoływań do otwarcia adwokatury nie mówi się nic o otwarciu zawodów sędziego czy prokuratora. W małych polskich miejscowościach praktyką jest, że do zawodu wchodzą dzieci czy krewni sędziów. I później bywa tak jak w Słupsku, gdzie prezes Sądu Okręgowego Wiesław Mikliński został przełożonym własnego syna i dwóch synowych. Syn pracował w Sądzie Rejonowym w Słupsku na stanowisku kuratora. Jedna synowa kierowała oddziałem administracyjnym Sądu Okręgowego, a druga była kuratorem w Sądzie Rejonowym w Lęborku. Sprawą zainteresowało się Ministerstwo Sprawiedliwości, ale sędzia Mikliński odszedł ze stanowiska dopiero w 2008 r., kiedy upłynęła jego sześcioletnia kadencja. Większość sędziów starających się pracować w miarę sprawnie odbiera piętnowanie nieprawidłowości jako atak albo pogoń za sensacją. Zapominają, że w normalnym świecie każdą pracę ktoś kontroluje i rozlicza. Pierwsza władza rozlicza drugą, trzecia - pierwszą, tylko tej trzeciej formalnie nie ma kto patrzeć na ręce. I są na to ustawowe gwarancje - immunitet, gwarancja zatrudnienia itp. Nawet jeśli w ostatnich latach pod naporem krytyki mediów i polityków sędziowie stali się mniej pobłażliwi dla najbardziej skrajnych wypadków łamania prawa w sądach, to stali się bardziej roszczeniowi i coraz nachalniej domagają się zwiększenia uposażeń. Ale porównajmy naszych sędziów z innymi. Polski sędzia, zaczynając karierę, zarabia (w stosunku do średniej krajowej) więcej niż większość jego zachodnioeuropejskich kolegów. Od razu wskakuje bowiem na pułap 1,9 średniej krajowej. Jego kolega w Niemczech na początku kariery dostanie 0,9 średniej krajowej, w Austrii 1,1, we Francji 1,2, a w Belgii 1,5. Jedynie w takich krajach jak Wielka Brytania czy Irlandia początkujący sędziowie zarabiają znacznie więcej niż w Polsce. Tyle że tam, by zostać sędzią, nie wystarczają dyplom magistra i dobre chęci. Tam pozycja sędziego jest ukoronowaniem kariery i zwieńczeniem kilkudziesięciu lat przepracowanych w innych zawodach prawniczych. Dzięki temu może nastąpić sprzężenie zwrotne: szanujemy sędziów, bo mają doświadczenie i sądzą sprawiedliwie, więc dajemy im większe pensje, które z kolei zobowiązują, by starać się wypracować sobie autorytet.
Receptą na bolączki polskiego sądownictwa powinno być więcej jawności, mniej immunitetu, jasne zasady awansu zawodowego i więcej publicznej krytyki sądów. W demokracji odpowiedzialność sędziów domaga się bowiem przejrzystości ich działań wobec społeczeństwa. Dlatego należałoby zacząć od obowiązkowej publikacji w Internecie pełnej treści wszystkich jawnych wyroków sądów, tak jak to się dzieje w USA. Dziś jakość orzeczeń wydawanych zwłaszcza przez niższe instancje woła często o pomstę do nieba. Sędziowie mogą jednak pisać, co chcą, bo większość orzeczeń i tak znika w czeluściach archiwów. Jawne i publicznie dostępne powinny też być wyniki kontroli sądów przez sądy wyższej instancji oraz Ministerstwo Sprawiedliwości. Oceny jakości pracy sądów i sędziów prowadzone przez władze publiczne są w końcu własnością obywateli, a nie tajemnicą państwa lub korporacji. Skoro dajemy sędziom prawo do sądzenia nas, to powinniśmy też wiedzieć o sprawach sądowych i postępowaniach podatkowych toczonych wobec nich.
Sędziów chroni bardzo szeroki immunitet, przyznany m.in. dlatego że oczekujemy, iż będą oni lepszymi ludźmi niż przeciętny obywatel i zasługują na podwyższone zaufanie. Jednakże ochrona przed światem zewnętrznym musi jednocześnie dopuszczać swobodną krytykę tych, którzy zaufanie zawiodą. Prezydent, premier i posłowie przyzwyczaili się do tego, że w demokracji podlegają krytyce. Sędziowie mają to odkrycie jeszcze przed sobą. Ciągle upierają się więc, że „nie komentuje się wyroków niezawisłego sądu". Tymczasem w demokracji wyroki niezawisłego sądu nie tylko wolno, ale nawet trzeba krytykować, gdy istnieją ku temu powody. Warto pamiętać, że wyroki wydają konkretni sędziowie, mamy zatem prawo znać ich nazwiska. Chociażby po to, by autorytet sędziów sprawiedliwych rósł, a sędziów niesprawiedliwych malał. Dziennikarze czytający ten tekst powinni, pisząc o kuriozalnych wyrokach i niemożliwie odwlekanych sprawach, podawać nazwiska sędziów, którzy za to odpowiadają. Nie ma sensu chować ich za formułką „sąd orzekł".
Paweł Dobrowolski
Sędzia schowany za immunitetem
Ponad 12 lat ciągnęła się sprawa wypadku samochodowego spowodowanego przez byłego ministra sprawiedliwości Marka Sadowskiego. 6 sierpnia 1995 r. Sadowski, wówczas sędzia, jadąc peugeotem, uderzył w inny samochód. Kierująca nim kobieta została kaleką. Proces nie mógł ruszyć przez dziesięć lat, bo Sadowski krył się za immunitetem (na jego odebranie nie zgodził się sędziowski sąd dyscyplinarny). Kiedy w 2004 r. Sadowski został ministrem sprawiedliwości w rządzie Marka Belki, jego problemy z wymiarem sprawiedliwości przypomniały media. Podał się wtedy do dymisji, ale tydzień później został prokuratorem Prokuratury Krajowej i znów zaczął go chronić immunitet. Tym razem uchylił go jednak prokuratorski sąd dyscyplinarny. Sprawa ostatecznie zakończyła się w styczniu 2008 r. Sadowski został skazany na karę półtora roku więzienia z zawieszeniem na dwa lata.
Paweł Dobrowolski
Polska nie dba o swój wizerunek.
Niedawny tekst niemieckiego „Spiegla”, który w Polsce wywołał wiele kontrowersji, w rzeczywistości jedynie relacjonował poglądy, które od dawna są obecne w zachodnich publikacjach naukowych. Przypomnijmy: tygodnik stwierdził, że współodpowiedzialne za Holokaust - obok Niemców - są także inne narody europejskie. Że Niemcy (pardon, teraz wypada mówić o nich: naziści) po prostu stworzyli warunki ku temu, aby europejscy antysemici dali upust swojej nienawiści do Żydów. Za eksterminację Żydów odpowiedzialni są zatem nie tylko Niemcy, ale - w różnym stopniu - także pozostali Europejczycy. A konkretnie - włoscy i rumuńscy żołnierze, ukraińscy i łotewscy policjanci, francuscy burmistrzowie, norwescy ministrowie, holenderscy urzędnicy i - naturalnie - „polscy chłopi”.
Co ciekawe, choć autorzy artykułu w „Spieglu” wielokrotnie podkreślają narodowość pomocników, to pomijają narodowość głównych sprawców. Nie piszą więc o Niemcach i Austriakach, lecz o beznarodowych nazistach. Tymczasem z jednej strony mamy 120 tys. Niemców i Austriaków, którzy brali udział w mordowaniu Żydów (szacunkowo 50 tys. przyczyniło się do tego w sposób bezpośredni, a 70 tys. - pośredni), a z drugiej - kilkunastu norweskich ministrów, pewnie kilkuset francuskich burmistrzów i kilkudziesięciu holenderskich urzędników, którzy przyczynili się do deportacji Żydów do obozów koncentracyjnych, około tysiąc węgierskich kolejarzy, ponad 10 tys. ukraińskich i łotewskich policjantów, 15 tys. rumuńskich żołnierzy i 10 tys. włoskich.
Osobną kwestią pozostaje rzekomy współudział w Holokauście „polskich chłopów”. „Spiegel” nie pisze o grupie polskich chłopów czy jakimś ich procencie. Pisze o „polskich chłopach” w ogóle, z czego można wnioskować, że hitlerowcom pomagali wszyscy polscy chłopi. Skoro tak, to policzmy. Przed wojną ludność Polski wynosiła ok. 35 milionów ludzi. Etnicznych Polaków było ok. 70 proc. Rolnicy stanowili ok. 65 proc. ludności, co daje nam liczbę ok.13 milionów. Zgodnie z tą logiką dowiadujemy się oto, że „polscy chłopi” stanowili największy procent wśród morderców. Jak poucza „Spiegel”: „oni wszyscy uczestniczyli w zbrodni jako takiej, w Holokauście”. Skąd ta pewność? Bo byli nacjonalistami.
Patriotyzm, czyli nacjonalizm
Musimy pamiętać, że obowiązujący na Zachodzie sposób rozumienia Holokaustu opiera się na dwóch apriorycznych, choć fałszywych przesłankach. Twierdzi się, że antyżydowskość w każdej formie musiała kończyć się komorą gazową, ponieważ opierała się na wykluczaniu. Z tego zaś wynika, że jakakolwiek forma samookreślenia się większości ludności na podstawie świadomości narodowej, czyli patriotyzm (który na Zachodzie równoznaczny jest z nacjonalizmem), automatycznie oznacza wykluczanie „innego”.
Nikomu jakoś nie przeszkadza, że ów aprioryczny sposób pojmowania Holokaustu w kontekście stosunków polsko-żydowskich powstał na bardzo ograniczonej bazie źródłowej. Odwrotnie niż na przykład w Holandii czy we Francji, Polska pod sowiecką czy niemiecką okupacją nie była krajem wolnym. Dlatego bazę badawczą odnośnie spraw polskich stanowią wspomnienia tych, którym udało się uniknąć Zagłady. Owe wspomnienia, które nie zostały odpowiednio zweryfikowane, stały się podstawowym punktem odniesienia - głównym dowodem winy 13 milionów „polskich chłopów”.
W tej dyskusji zapomina się niestety o tym, że komuniści w PRL nie dbali o interesy Polaków, zablokowali dostęp do archiwów na 50 lat, a cenzura uniemożliwiała badania tzw. „kontrowersyjnych” spraw. Z tego powodu zarzuty sformułowane w pamiętnikach i relacjach żydowskich pozostają w większości niezweryfikowane. Co więcej, wielu badaczy przyjęło te wspomnienia niemal bezkrytycznie, dodając do tego życzliwą interpretację naukową.
Najlepszym przykładem jest profesor Jan Tomasz Gross. Jego akolici zamiast cierpliwej, empirycznej rekonstrukcji przeszłości, jedynie mu basują. Szczególnie widoczne jest to na łamach „Gazety Wyborczej” (która odzwierciedla podobną modę uprawianą przez wiele lat na łamach „New York Timesa” i innych pism liberalnej lewicy).
Pospolite ruszenie Polonii
Popkulturowe niemal oskarżanie Polaków o udział w eksterminacji Żydów nie powinno więc specjalnie dziwić. Tak jak nie powinno dziwić ciągłe pisanie i mówienie o „polskich obozach zagłady” czy „polskich obozach koncentracyjnych”. Nie dziwi w końcu, że coraz częściej mówi się o beznarodowych nazistach, a na czoło wielonarodowej czeredy morderców wysuwa się Polaków. Przypomnijmy - 13 milionów „polskich chłopów”. Statystycznie więc na jedną żydowską ofiarę Holokaustu przypada ponad dwóch polskich antysemickich morderców. O ile dla Polaków w kraju takie przedstawianie faktów może być porażające, o tyle Polonia na Zachodzie, szczególnie w USA, Kanadzie i Australii, z takimi opiniami ma do czynienia od kilkudziesięciu lat. I od lat bezskutecznie z nimi walczy.
Wysiłki Polonii na Zachodzie, chcącej skorygować fałszywy obraz Polski i Polaków, można określić mianem pospolitego ruszenia. Wszyscy zaangażowani w ten projekt pracują społecznie. Niestety, z tego powodu często ich działania - wypada przyznać - są amatorszczyzną. Polonusi czują, że mają do czynienia z fałszem, ale nie potrafią merytorycznie i przekonująco polemizować z konkretnymi oskarżeniami czy przekłamaniami, nie wspominając już o żądaniach sprostowań w mediach.
Czasami udaje się jednak Polonii coś osiągnąć. Przykładem niech będzie wydział Toronto Kongresu Polsko-Kanadyjskiego. Na jego stronie internetowej znaleźć można wiele historycznych materiałów źródłowych (inne są dostępne na stronie www.glaukopis.pl.). To właśnie polscy Kanadyjczycy podnieśli takie sprawy jak rzeź Naliboków i Koniuchów dokonana przez partyzantów sowieckich i żydowskich. Niestety, w Polsce nie wywołało to żadnej reakcji.
Padają też pomysły, aby zmienić tzw. rule books, czyli dziennikarskie podręczniki nazewnictwa stosowane w zachodnich serwisach - aby zniknęły z nich „polskie obozy”. Padają postulaty podawania do sądu oszczerców. Naturalnie, najczęściej na planach, pomysłach i pogróżkach się kończy. Rodacy w kraju bowiem często wydają się zupełnie niezainteresowani tymi problemami. Czyżby nie zdawali sobie sprawy z tego, jak zły jest obraz Polski za granicą? Trzeba bowiem pamiętać, że na Zachodzie Holokaust jest uznawany za najgorszą zbrodnię w nowoczesnej historii świata. A co za tym idzie, oskarżenie - już nie o współudział, ale o główne sprawstwo (w liczbach absolutnych - 13 milionów morderców) - kładzie się straszliwym cieniem na współczesną Rzeczpospolitą.
Powtarzanie obiegowych opinii
Państwo polskie kiepsko dba o swój wizerunek. Jeszcze nie tak dawno temu polska dyplomacja milczała, gdy pojawiały się w mediach określenia typu „polscy naziści” czy „polskie obozy”. Do niedawna poważni publicyści tak bali się tematów polsko-żydowskich, że albo pisali o nich na kolanach wedle polityczno-poprawnych mód, albo zrzekali się wszelkiej odpowiedzialności za nie, pozwalając ośrodkom o skrajnie radykalnych poglądach formułować dyskurs w imieniu wszystkich Polaków.
Podobnie zachowują się polscy naukowcy. Specjaliści od II wojny światowej w najlepszym wypadku unikają tematu (chlubnym wyjątkiem jest chyba tylko Piotr Gontarczyk). Wielu historyków nie wie zresztą zbyt wiele na temat stosunków polsko-żydowskich, a inni bezwiednie podporządkowują się obowiązującemu schematowi. Jeszcze inni wolą milczeć, aby nie narazić się na kłopoty, kontrowersje czy - broń Boże! - oskarżenia o antysemityzm. 15 lat temu, kiedy byłem w Polsce na stypendium, jeden z prominentnych profesorów zapytał mnie: - Po co pisze pan o tym, jak polskie podziemie zabijało Żydów, lepiej nie wywoływać sprawy, skoro Żydzi o tym nie wiedzą. Otóż „wiedzą” - i to nie tylko Żydzi, ale także zachodni badacze. Wiedzą w cudzysłowie, bo niestety tylko powtarzają obiegowe opinie, w żaden sposób ich nie weryfikując. Stąd później biorą się „polskie obozy” i „polscy naziści”.
Przez zaniechanie i strach badanie stosunków polsko-żydowskich zostawiono zatem historykom postkomunistycznym oraz młodym naukowcom wychowanym na pełnej dziur historii pojmowanej na sposób zachodni. Trudno się zatem dziwić, że historycy ci bezmyślnie powtarzają tezy zasłyszane na Zachodzie, z poczuciem, że tym sposobem ocierają się o wielki świat i mogą liczyć na aprobatę podobnych do siebie badaczy. Czasami wręcz prześcigają się w powielaniu niezweryfikowanych stereotypów. A w najlepszym razie ośmielają się delikatnie polemizować ze skrajnymi opiniami zachodnimi.
Kampania przeciw rewizjonistom
Czy w takiej - wydawałoby się beznadziejnej - sytuacji można coś zrobić dla prawdy, nauki i dla Polski? Po pierwsze, trzeba zająć się historią stosunków polsko-żydowskich, wychodząc z zaczarowanego kręgu politycznej poprawności. Należy tworzyć zespoły badawcze i nagradzać zdolnych historyków stypendiami. Po drugie, należy przekładać dzieła naukowe odwołujące się do modelu empirycznego (np. Raula Hilberga) czy monografie oparte na tym modelu, a odchodzące od obowiązujących stereotypów.
Po trzecie, wysyłać naukowców na stypendia zagraniczne, aby sami poznali źródła przesądów i metody argumentacji. Po czwarte, fundować stypendia naukowcom zagranicznym, którzy odrzucają obowiązujący sposób myślenia (np. Andrew Ezergailis, John Radziłowski, Bogdan Musiał). Po piąte, podjąć działania w ramach public diplomacy, czyli przekonywać obywateli obcych państw do polskich racji. Po szóste, prowadzić działalność edukacyjną na wielką skalę z zastosowaniem Internetu i tworzeniem stron anglojęzycznych opowiadających o polskiej historii z polskiego punktu widzenia.
Po siódme, popierać działania sądowe Polonii - fundacje dyskretnie subsydiowane przez rząd RP mogłyby pomagać w finansowaniu procesów o fałszowanie historii i propagowanie nienawiści w stosunku do Polaków i katolików. Po ósme, wspierać działania edukacyjne Polonii. Po dziewiąte, odciąć publiczne finansowanie i sponsorowanie ośrodków i środowisk, które aktywnie powielają stereotypy obowiązujące na Zachodzie na temat postaw Polaków podczas II wojny światowej.
I wreszcie, wraz z Ministerstwem Spraw Zagranicznych Izraela trzeba rozpocząć wielką kampanię przeciwko rewizjonistom Holokaustu. Przecież Zagłada jest mitem założycielskim państwa Izrael. Tyle że w tym wypadku „mit” ten oparty jest na prawdzie. Tej prawdy trzeba bronić. Każdy fałsz o Zagładzie - a do tej kategorii zaliczają się także twierdzenia o „polskich obozach” i „polskich nazistach” - podważa rację bytu Izraela. Dla Żydów powinno być to oczywiste. Wystarczy poszukać wśród nich sojuszników, którzy odnajdą interes we wspólnej walce wraz z Polakami.
Proszę sobie wyobrazić, jaki wydźwięk miałby karcący list ambasadora Izraela w Niemczech będący reakcją na artykuł w „Der Spiegel”. List podobny w wymowie do tego, jaki były ambasador Izraela w Polsce Szewach Weiss napisał w „Rzeczpospolitej” („Znak Kaina na niemieckim czole”, 25.05.2009).
Marek Jan Chodakiewicz
Autor jest dziekanem i profesorem historii w The Institute of World Politics w Waszyngtonie. Napisał m.in. „Żydzi i Polacy 1918 - 1955. Współistnienie, Zagłada, komunizm”, „Po Zagładzie. Stosunki polsko-żydowskie 1944 - 1947”. Otrzymał Nagrodę im. Józefa Mackiewicza za książkę „Ejszyszki”. W 2005 r. mianowany przez prezydenta USA członkiem Amerykańskiej Rady Upamiętniania Holokaustu (US Holocaust Memorial Council)
Polska traci cierpliwość do Litwy
Przedstawiciele obu krajów pierwszy raz nie byli w stanie przyjąć wspólnej deklaracji. A okazja miała być szczególna - 15. rocznica traktatu polsko-litewskiego
Uroczystość oficjalnego zniesienia granicy polsko-litewskiej (21 grudnia 2007). Na zdjęciu prezydent RP Lech Kaczyński i prezydent Litwy Valdas Adamkus
Sytuacja Polaków mieszkających na Litwie znów poróżniła parlamentarzystów. Ale pierwszy raz do tego stopnia. - To był zimny prysznic - powiedział „Rz” współprzewodniczący Polsko- Litewskiego Zgromadzenia Parlamentarnego ze strony litewskiej, wiceprzewodniczący Sejmu Algis Kašėta.
W sobotę zgromadzenie obradowało w Wilnie na 19. już sesji. Temat przewodni brzmiał: „Piętnaście lat traktatu między Rzecząpospolitą Polską a Republiką Litewską o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy. Co dalej?”. Odpowiedzi nie ma, bo nie podpisano wspólnej deklaracji.
- To bardzo niedobrze. Widać, że tyle lat po podpisaniu traktatu Litwini nie są w stanie rozwiązać problemów Polaków - mówi „Rz” były wiceszef MSZ Paweł Kowal (PiS).
Na przeszkodzie stanęły kwestie oświaty polskiej na Litwie i litewskiej w Polsce, a także brak zgody na pisanie nazwisk Polaków po polsku w litewskich dokumentach oraz używania języka polskiego w urzędach w miejscowościach zamieszkanych przez Polaków. Poszło też o trudności ze zwrotem ziemi Polakom w Wilnie i na Wileńszczyźnie. Litwini przez 15 lat zwlekali z rozwiązaniem tych problemów. - W sposób jednoznaczny chcemy powiedzieć, że cierpliwość po naszej stronie się skończyła - mówił jeszcze przed spotkaniem współprzewodniczący zgromadzenia ze strony polskiej Jarosław Kalinowski, wicemarszałek Sejmu (PSL). W czasie obrad wręcz groził, że jeśli Litwini nadal nie zrobią nic, by rozwiązać problemy polskiej mniejszości, to Warszawa zaskarży Wilno do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. - To będzie wstyd dla obydwu narodów - powiedział. W kuluarach polscy parlamentarzyści mówili, iż zmiana tonu polskiej polityki wobec Litwy wiąże się ze zmianą nastawienia polskiej opinii publicznej, która jest coraz bardziej zbulwersowana postawą Wilna wobec Polaków. W ciągu kilkunastu lat litewskie władze obiecują kolejnym rządom szybkie rozwiązanie problemów, jednak dotychczas nie rozwiązały żadnego z nich.
- To niepojęte, że trwa to tyle lat. Mimo tylu dowodów przyjaźni i partnerstwa strategicznego, które łączą nasze kraje. Mimo współpracy w ramach NATO i Unii Europejskiej. Tyle razy myśleliśmy, że jesteśmy o krok od rozwiązania tych problemów. Ale potem wszystko zaczynało się od nowa - mówi Paweł Kowal.
Również i tym razem Litwini obiecali rozwiązać najważniejsze problemy. - Mam nadzieję, że większość tych spraw uda się załatwić jeszcze Sejmowi obecnej kadencji - zapewnił „Rz” Algis Kašėta. Po czym wezwał Polaków, by uzbroili się w cierpliwość. Jego zdaniem ostrzejszy ton Warszawy wiąże się z akcją promocyjną niektórych polskich polityków ubiegających się o miejsca w Parlamencie Europejskim. - Mam nadzieję, że już wkrótce uda się znormalizować nasze stosunki - powiedział Kašeta.
Dobrej myśli jest też przewodniczący Polsko-Litewskiej Grupy Parlamentarnej. - Jestem optymistą, bo w dalszym ciągu jesteśmy otwarci na dialog. Jestem przekonany, że wcześniej czy później doprowadzi on do rozwiązania trudnych problemów. Kolejna sesja odbędzie się we wrześniu w Krakowie. Wierzę w dobrą wolę obu stron - powiedział „Rz” Tadeusz Aziewicz (PO), który też uczestniczył w pracach zgromadzenia.
Dlaczego przez piętnaście lat niczego nie udało się osiągnąć?
- Litwini są mniejszym narodem, mają mniejsze doświadczenia jako niepodległe państwo. Stąd może są bardziej wrażliwi i niepewni siebie - mówi Aziewicz.
Czy jest szansa na porozumienie w sprawie mniejszości?
- Na pewno tak. Ale teraz to wyłącznie kwestia dobrej woli Wilna. Sprawa jest w rękach Litwinów, a nie polskich władz - uważa Kowal.
Co mówi traktat z 1994 roku
Według artykułu 14. traktatu między Rzecząpospolitą Polską a Republiką Litewską o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy mniejszość polska ma prawo do:
- swobodnego posługiwania się językiem mniejszości narodowej w życiu prywatnym i publicznie,
- uczenia się języka swojej mniejszości narodowej i pobieranianauki w tym języku,
- używania swych imion i nazwisk w brzmieniu języka mniejszości narodowej.
Według artykułu 15. Polska i Litwa ustaliły, że:
- rozważą dopuszczenie używania języków mniejszości narodowych przed swymi urzędami, szczególnie zaś w tych jednostkach administracyjno-terytorialnych, w których dużą część ludności stanowi mniejszość narodowa,
- zapewnią odpowiednie możliwości nauczania języka mniejszości narodowej i pobierania nauki w tym języku (...),
- powstrzymają się od (...) działań mogących doprowadzić do asymilacji członków mniejszości narodowej wbrew ich woli oraz zgodnie ze standardami międzynarodowymi powstrzymają się od działań, które prowadziłyby do zmian narodowościowych na obszarach zamieszkanych przez mniejszości narodowe.
Katarzyna Zuchowicz , Robert Mickiewicz
Polska we własnym pokoju
Narody zachodnioeuropejskie zdołały przeskoczyć w nowoczesność bez utraty swoich cech szczególnych. A jedyną tradycją, do której my możemy się dziś odwołać, jest sarmatyzm
Szeroko znany jest bon mot Jerzego Giedroycia o tym, że Polską rządzą dwie trumny: Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego. Jest on prawdziwy, ale tylko częściowo. Trumny Piłsudskiego i Dmowskiego to trumny ważne dla XX wieku, ale z perspektywy całych dziejów Rzeczypospolitej odzwierciedlają większe, bardziej fundamentalne tendencje.
Te tendencje można przedstawić również w postaci dwóch trumien. Ich lokatorami są Jan Zamoyski i Stanisław Kostka Potocki. W każdym z nich jak w soczewce skupia się pewien sposób myślenia o Polsce, do dziś ważny i aktualny.
Swojskość i pludractwo
Myślenie Zamoyskiego można by określić jako swojskie, własne lub niezależne. To oparcie się w polityce i myśli ustrojowej na rozwiązaniach stworzonych przez Polaków dla Polaków, z ewentualnymi zapożyczeniami ze wspólnej skarbnicy europejskiej, czyli Grecji i Rzymu - choć kto rozstrzygnie, czy mamy do czynienia z naśladownictwem czy zbieżnością wynikającą z czerpania ze wspólnych źródeł. O myśleniu Zamoyskiego możemy powiedzieć, że polega przede wszystkim na samosterowności.
Sposób myślenia Potockiego XVIII-wieczni Sarmaci nazwaliby pludractwem, czyli ślepym naśladownictwem wzorów i mód z Zachodu. Słowo to wzięło się z odrzucenia stroju narodowego - kontusza - i zastąpienia go spodniami, czyli właśnie pludrami. Potocki też jest patriotą polskim, jego patriotyzm jest jednak inny, taki, który mówi: „zmieńmy się, żeby przetrwać”, „wzorujmy się na innych”. Pludrak usiłuje dopasować się do otoczenia zewnętrznego tak, by nie powodować konfliktu; nie ma potrzeby domagania się, by to otoczenie zaakceptowało go takim, jaki jest. Nie oznacza to, że nie kocha ojczyzny - co najwyżej, że kocha ją nieco inaczej. Myśląc o naszym archetypicznym pludraku, nie zapominajmy, że w swym wilanowskim pałacu urządził wystawę właśnie ku czci Jana III.
Śmiem twierdzić, że spór swojskości i pludractwa pozwala opisać całą nowożytną historię polityczną Polski. Szczególnie dobrze widać to na przykładzie historii XX-wiecznej, gdzie „trumna Piłsudskiego” wpisuje się w nurt niezależny, a „trumna Dmowskiego” - paradoksalnie! - w nurt pludractwa.
Wzorem dla Piłsudskiego byli bowiem powstańcy styczniowi i „dawne bohatery” Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Dmowski w „Myślach nowoczesnego Polaka” odrzucał właściwie całe dziedzictwo polskiej tradycji politycznej - chciał budować nowe, opierając się na wzorach zachodnioeuropejskich. Nawet antysemityzm, w Polsce nigdy na szerszą skalę nieznany, wynikał u Dmowskiego z zaprowadzania u nas standardów europejskich (ówczesnych, choć i dziś Państwo Izrael ma w Polsce poparcie dla swoich bojów z Hamasem, a synagogi płoną raczej we Francji, Szwajcarii czy Wielkiej Brytanii). Piłsudski chciał budować federację dawnych narodów Rzeczypospolitej, Dmowski - budować nowoczesne państwo narodowe, jak na Zachodzie.
Nieudane przeszczepy
W czym problem? Dlaczego czerpanie wzorów z państw, którym w historii ewidentnie udało się lepiej niż nam, miałoby być złe? Otóż problemem jest to, że naród polski od trzystu lat nie może ułożyć sobie życia po swojemu. Od śmierci Jana III Sobieskiego (1696) nie ma w Europie znaczenia militarnego. Od wielkiej wojny północnej (1700
- 1721) utracił zdolność decydowania o losach państwa. Od rozbiorów (1772 - 1793 - 1795) stracił nawet fasadę własnej państwowości.
Nawet okres międzywojenny można uznać za państwo o ustroju w pewnym sensie obcym. Zbudowano je nie według własnego wzorca, ale w oparciu o rozwiązania francuskie, z których konstytucja z 17 marca 1921 r. ewidentnie czerpała. Konstytucji obecnej, z 2 kwietnia 1997, najbliżej jest do tego samego wzorca, stworzonego przez Francuzów dla Francuzów.
Wydaje się, że z jakiejś trudnej do uchwycenia przyczyny, nazwijmy ją duchem narodowym, nie jest łatwo jednej społeczności przyjąć rozwiązania ustrojowe wypracowane przez inną społeczność. Przekonała się o tym Ameryka Południowa, która w XIX w. uchwaliła niejedną piękną konstytucję. Mimo to tamtejsze państwa żyły w ciągłym chaosie, a ich historia naznaczona jest niezliczonymi zamachami stanu i rządami wojskowych junt.
Podobne zjawisko nastąpiło w latach 60., w okresie dekolonizacji. Mocarstwa europejskie, zwłaszcza Francja, opuszczając swe dawne kolonie, pozostawiały im w spadku prawdziwe konstytucyjne cacka - niestety nieprzestrzegane. Trudność przyjęcia form prawnych i ustrojowych z zewnątrz legła u podstaw porażki we wprowadzaniu demokracji typu zachodniego w Iraku. Sytuacja całkowicie odmienna jest w Anglii, która formalnie nie ma konstytucji, lecz cały gąszcz ustaw regulujących ten czy inny aspekt ustroju - a mimo to rządy należą do najstabilniejszych na świecie.
Podobnie było w Polsce przedrozbiorowej, w której prawo nie było w żaden sposób narzucane; wyrastało z przekonań obywateli i wspólnej decyzji, w której - dzięki liberum veto - nikt nie był wykluczony, nikt nie był przegłosowany czy zmarginalizowany. Pomimo powszechnie znanego problemu słabości staropolskiej egzekutywy prawo było co do zasady przestrzegane, bo uznawane było za dobre, słuszne i sprawiedliwe. I własne.
Piękny - choć niewątpliwie wyidealizowany - obraz tego dobrowolnego przestrzegania prawa daje Henryk Rzewuski, pisząc w „Pamiątkach Soplicy”: „Po odbytych inkwizycjach, po wysłuchaniu świadków, po roztrząśnieniu dowodów i odwodów zbrodnia okazała się tak jasna, że nie było sposobu mitygować ostrości prawa. Pan Baworowski osądził pana Leszczyca na gardło. Ale po ogłoszeniu dekretu pan Leszczyc umknął, jak się potem okazało, na Węgry i śladu o sobie nie zostawił”. Mimo to jednak po latach „pokazuje się człowiek już w wieku podeszłym i stawi się przed nim, przyznając się, iż jest tym samym Leszczycem na śmierć przez Jego ojca dekretowanym, że nigdy mól serca gryźć mu nie przestał, że gardził prawem ojczystym i od wyroku się uchylał, że nie mogąc dłużej znieść swojego stanu, przychodzi dopełnić wyrok, że prosi tylko, aby o duszy jego nie zapomnieli. Jakoż najprzykładniej wyspowiadawszy się po kilkakrotnie, bo nikt jego, jak za granicą, do śmierci nie naglił, ciało i krew Pańską przyjąwszy i cały tydzień jedynie z Bogiem za pośrednictwem kapłana obcując, a to w dworku otwartym, z którego mógłby wyjść, gdzie by mu się podobało, bo warty nie było - przyszedł do grodu, oświadczając się, że jest gotowym, i w asystencji księdza poszedł na rynek, na którym kat już go czekał”.
Polskość z wyboru
Nie ma dziś takiego ideału. Nie chodzi o to, że nie ma go w praktyce. Problem polega na tym, że nie ma go nawet w teorii. Brak dziś przekonania, że prawo państwowe jest nasze i że przestrzeganie go jest konieczne.
Należy tu poczynić ważne zastrzeżenie: „swojskość” państwa żadną miarą nie oznacza jego zamknięcia na przybyszów, na obcoplemieńców. W Rzeczypospolitej, która dwa narody miała w nazwie, widać to szczególnie jasno. Polska zawsze przyjmowała imigrantów, którzy chcieli włączyć się w jej życie, przyjąć jej reguły społeczne i stać się obywatelami. Paradoksalnie, pod tym względem najpotężniejsza była chyba w wieku XIX, kiedy to polskość mimo braku własnego państwa okazała się atrakcyjna dla niezliczonych Niemców, Rosjan, Żydów, a także Francuzów, Włochów, Szkotów czy Ormian.
Nie jest to kwestia krwi - pastor Zygmut Michelis, Niemiec z pochodzenia, rzucił swoim oprawcom w Sachsenhausen: „Jeśli nawet w moich żyłach choćby odrobina krwi niemieckiej była, to już dawno wasze pluskwy ją wypiły!”. Decyduje wola identyfikacji ze społecznością. Wolę tę zamanifestowali ludzie tacy jak Wincenty Pol, syn Niemca Franciszka Ksawerego Pohla i Francuzki (przyznajmy, że z rodziny już od stu lat spolonizowanej) Eleonory Longchamps de Berier. Franciszek pracował w austriackiej administracji Lwowa, Wincenty poszedł do powstania listopadowego, a powstanie styczniowe uczcił pieśnią o tym, jak „poszli nasi w bój bez broni”.
Wielu jednak Niemców po prostu nie chciało się włączyć w życie polskie. Zdarzały się całe wsie, gdzie potomkowie niemieckich osadników ponad sto lat zachowywali łączność kulturową i gospodarczą z dawną ojczyzną, nawet drobiazgi sprowadzając z Berlina. Polskość nie jest więc kwestią pochodzenia. To kwestia wyboru.
Dlaczego wciąż nie czujemy się w Polsce u siebie? Celnie streścił problem Andrzej Bobkowski, pisząc o narodzie, „który wynajął sobie w Europie pokój przechodni i przez dziesięć wieków usiłuje urządzić się w nim z wszelkimi wygodami i ze złudzeniem pokoju z osobnym wejściem, wyczerpując całą swoją energię w kłótniach i walkach z przechodzącymi. Jak myśleć o urządzeniu tego pokoju ładnymi meblami, bibelotami, serwantkami, gdy błocą ciągle podłogę, rozbijają i obtłukują przedmioty? To nie jest życie - to ciągła tymczasowość życia motyla i dlatego w charakterze naszym jest może tyle cech przypominających tego owada. Jakim cudem mamy być mrówkami?”.
50 lat spokoju
Jak dojść ze stanu dzisiejszego do takiego, w którym my, Polacy, będziemy się czuli w swoim państwie na miejscu? I żebyśmy mogli poczuć, że jest nasze? Stosunkowo prosto: wystarczy 50 lat spokoju, 50 lat bez wojny, okupacji, mordowania elit i wyburzania miast. Z niezwykłą jasnością pisze o tym Seweryn Czetwertyński we wstępie do wspomnień swego ojca, Włodzimierza: „Wielkie przemiany społeczne, które przez wiek 19-ty przerobiły narody zachodu Europy i wytworzyły inny gatunek ludzi od tego, jakim był poprzednio, zachowując narodowego ducha, a dając mu inną moc, dokonały tej pracy wewnętrznej nad sobą przez ciąg dwóch i nawet trzech pokoleń. Jeżeli praca ta osiągnęła istotny skutek, to właśnie dla tej przyczyny, że przyjęły w niej udział, udział nieprzerwany, trzy pokolenia”.
Warto na moment zatrzymać się nad tą myślą - poszczególne narody zachodnioeuropejskie zdołały przeskoczyć w nowoczesność bez utraty swoich cech szczególnych, swojej swojskości. Ten kluczowy fakt bywał - i nadal bywa! - niezrozumiany. Szczególnie dobrze to niezrozumienie widać u Henryka Rzewuskiego w „Listopadzie”. Powieść ta to manifest bezrefleksyjnego przywiązania do naszego swojskiego ancien regime'u. Co więcej, Rzewuski jest chwalcą bezrefleksyjności Polski przedrozbiorowej - i tu błądzi. Bo nie chodzi o to, by kurczowo trzymać się starych zwyczajów i dawnego stylu życia. Chodzi o to właśnie, by zmienić to, co zewnętrzne; zostając sobą, poddać organizację społeczeństwa i gospodarki krytycznej analizie.
Myśl księcia Czetwertyńskiego to manifest potrzeby elementarnej ciągłości: „W Polsce od długich wieków każde nowe pokolenie szło w świat bez rodzica (…) Przeto nic dziwnego, że budować chce od podstaw, chce przebudowy (…) nie odczuwa w sobie żadnego spadku, nie odczuwa wyposażenia w dorobek polityczny, w dorobek myślowy poprzedzających pokoleń, nie przyznaje się, a nawet wypiera spuścizny po ojcach - a czyni to dlatego, że są to tylko doświadczenia, a nie zdobycze, że są to klęski, a nie zwycięstwa, że są to zawody, ofiary krwawe, ale bezpłodne”.
Jakże chciałoby się, by ta diagnoza wreszcie okazała się nieaktualna. Niestety, 45 lat względnej stabilizacji PRL to też przede wszystkim doświadczenia. Może więc ostatnie dwudziestolecie jest chociaż początkiem twórczej pracy wewnętrznej? Zapewne tak, choć na razie wyniki nie są jeszcze - miejmy nadzieję - ostateczne. Powstało jednak w miarę przyzwoite państwo, funkcjonuje w nim w miarę normalna gospodarka.
Oczywiście żadną miarą nie oznacza to, że dwa czy trzy pokolenia żyjące w pokoju i stabilizacji skazane są na sukces. W końcu wady dziedziczą się łatwiej niż zalety. Nie wiadomo też, czy nie jesteśmy po prostu spóźnieni i czy to spóźnienie da się w ogóle odpracować.
Przy wszystkich zastrzeżeniach, jakie możemy mieć do dzisiejszej Polski, wydaje się, że duch polski po raz pierwszy od dwustu lat - z międzywojennym interludium - może wreszcie na nowo wcielić się w materię i zacząć ją formować. Bo przecież „duch” nie może istnieć bez swojej „materii” - byłby wówczas upiorem.
Zrozumieć sarmatyzm
Jedyną tradycją, do której możemy się w Polsce odwoływać, jest sarmatyzm. W XXI w. zabrzmi to oczywiście dziwnie, bo sarmatyzm kojarzy się głównie z efektownym sztafażem - z karabelami, słuckimi pasami i sumiastym wąsem. Co gorsza, na poziomie edukacji historycznej nie wiadomo dlaczego i po co wpaja się dzieciom przede wszystkim negatywne stereotypy warchołów i pijaków. Trauma rozbiorów spowodowała, że na dawną Rzeczpospolitą patrzy się z perspektywy jej upadku.
Tymczasem warto zadać sobie pytanie - w którym z państw wolelibyśmy żyć? W zmilitaryzowanych monarchiach absolutnych Prus lub Austrii czy może w rosyjskiej despotii? Może jednak w państwie respektującym swobody obywateli, z minimalną biurokracją i tradycją oddolnego szacunku dla prawa? Dzisiejsze państwa Europy Zachodniej bardziej podobne są do dawnej Rzeczypospolitej niż do siebie samych w tamtym okresie. Z tą może różnicą, że polski król był wówczas wybierany przez obywateli, a zachodnie monarchie do dziś są dziedziczne.
Potrzebna jest poważna praca nad zrozumieniem dawnego ustroju Rzeczypospolitej. Potrzebna jest analiza i zrozumienie publicystyki politycznej i społecznej XVI i XVII w. Są to bowiem ostatnie chwile, kiedy polski duch funkcjonował naturalnie w polskim ciele. Potrafił wytworzyć swoiste i niezwykle interesujące formy ustrojowe.
W polityce i w kulturze nie ma jednokierunkowego rozwoju, jaki jest oczywistością w gospodarce i nauce. Każde pokolenie musi samo zmierzyć się z kwestiami organizacji państwa i społeczeństwa. Oznacza to, że sama dawność sarmackich rozwiązań nie jest racjonalnym powodem, żeby je odrzucać. Rzeczpospolita była pierwszą w nowożytnej historii republiką wielkoobszarową i wielkomocarstwową. Warto się zastanowić, co dało jej tę wielkość - i postarać się wrócić do najlepszych wzorów, jakie nam zostały.
Autor jest prawnikiem, publicystą „Frondy”, redaktorem naczelnym polskiej edycji „First Things”.
Tekst towarzyszy cyklowi filmów dokumentalnych "System 09" zrealizowanych w 20. rocznicę Okrągłego Stołu. Scenariusz i reżyseria: Andrzej Horubała i Wojciech KlataOdcinek "Poza systemem" zostanie wyemitowany przez TVP 2 .
Bartłomiej Kachniarz