Autor: Tomasz Lechociński
Tytul: Łzy Boga
Z "NF" 9/95
Nadesłane na konkurs "Nowej Fantastyki" i "Kalejdoskopu"
Jerzemu
Słońce wychyliło się zza horyzontu. Na niebie szybowały
jasne obłoki, a na dole w dżungli wolno budziło się życie.
Ptaki rozpoczęły trele, małpy nawoływały się niespokojnie,
znak, że gdzieś pomiędzy drzewami spostrzegły morgha. Słonie
leśne dołączyły do tego porannego koncertu z nostalgiczną
pieśnią.
Mgła nadal spowijała morze zieleni eterycznym płaszczem,
skrywając je przed słońcem.
Dom Mężczyzn w połowie schowany w tej białej przestrzeni,
smukłym szczytem wbijał się w niebo. Słońce barwiło go na
czerwono, grało na szybach refleksami. Nagle od kolosa
oderwało się dwóch mężczyzn, którzy poszybowali na północ w
stronę Góry Łez Boga.
Był drugi tydzień alconu, siódmego miesiąca roku. Dziś
Bóg płakał, a mężczyźni musieli zająć się Jego łzami.
Ciemność otaczała go dając bezgraniczne poczucie
bezpieczeństwa. Nie zdawał sobie z tego sprawy, ale właśnie
odzyskiwał świadomość, a właściwie tworzył ją na nowo.
Odczuwał pulsowanie krwi, słyszał jej szum, słyszał bicie
własnych serc, czasem wydawał ciche dźwięki. Z wolna z
zakamarków podświadomości powróciła zdolność artykułowanej
mowy. W przypływie bezmyślnej radości chciał jej użyć, ale
zakrztusił się, otworzywszy usta.
Przestrzeń wokół wypełniała lepka, słodka substancja.
Począł szarpać błonę tworzącą to lepkie więzienie. Przebił
ją bez trudu tuż powyżej głowy. Ręce liznął zimny wiatr.
Odruchowo cofnął je w głąb swego otoczenia, do ciepłej,
przyjaznej mazi.
Chciał tu pozostać, ale nieodparta siła ciągnęła go na
zewnątrz. Tkwiła w nim samym, szarpała jego umysłem,
krzyczała: - Wyjść! Chociaż bał się opuścić bezpieczną
ciemność, skoczył do przodu. Upadł na brzuch, pomacał
podłoże ręką - tysiące małych grudek poruszały się pod
palcami. Otworzył oczy.
Światło oślepiło go i na chwilę sparaliżowało. Leżał
sztywny przyzwyczajając się do blasku dnia. Nie wiedział,
ile czasu leżał, ale w pewnym momencie uświadomił sobie, że
widzi wszystko wokół. Przyjrzał się grudkom, które drażniły
jego miękką skórę.
"Zwykły piasek!" - pomyślał, a odkrycie to wydało mu się
bardzo śmieszne. Wypluł ostatki śluzu tkwiące w nosie i w
ustach. Zaczerpnął powietrza. Było cudowne, chłodne,
przepełnione zapachami lasu. Wciągał je nerwowymi haustami.
Jeżeli przestanie chociaż na chwilę, to przecież umrze.
Poczuł, że coś podnosi się z jego pleców. Odwrócił głowę.
Skrzydła były prawie wyprostowane. Rozłożył je. Przez
chwilę podziwiał ich pomarańczowe i żółte plamy rozrzucone
po aksamitnej powierzchni. Machnął nimi raz i drugi. Było
to zadziwiająco łatwe. Olbrzymie motyle skrzydła okazały się
lekkie.
- Wstawaj - usłyszał niski przyjazny głos. Bardzo wysoki
i dobrze zbudowany mężczyzna szedł w jego stronę.
Ciemnobrązowa skóra kontrastowała z zieloną kamizelką,
krótkimi spodenkami i zielonymi butami za kostkę. Skrzydła
mężczyzny tworzyły aksamitny płaszcz pokryty plamami we
wszystkich odcieniach zieleni.
- Dobra robota - powiedział kucając. Pachniał potem i
czymś jeszcze, czego leżący nie potrafił rozpoznać. - Szybko
sobie poradziłeś. Teraz wstawaj i posiedź spokojnie, zanim
wydostanie się reszta.
- Reszta?
- Tak, reszta. Rozejrzyj się.
Siedzieli wewnątrz kręgu o promieniu czterech metrów,
który tworzyło czternaście błękitnawych kryształów. Wewnątrz
stały kokony. Było ich jedenaście, z kilku wydostawali się
chłopcy, inne stały nietknięte. Ich brązowożółte, chropowate
powierzchnie wyglądały odrażająco.
Chłopak wstał i chwiejnym krokiem podszedł do kryształu.
Usiadł. Obserwował mężczyzn pomagających opuszczać chłopcom
ich więzienia.
Ciepły powiew przyszedł z zachodu. Nowo narodzony
popatrzył w tym kierunku. Poza krawędzią Gór Łez Boga
pogwizdywał wiatr. W dole rozciągało się zielone morze
liści.
Chłopak zauważył kszałt na krawędzi nieba i ziemi.
- Co to?
- To Dom Kobiet, odwiedzisz go w swoim czasie, ale
najpierw pomieszkasz tam - zielonoskrzydły wskazał kreskę
ciemniejącą na tle błękitu wschodniej strony nieba. - W Domu
Mężczyzn. Tam wszystkiego się nauczysz.
Nowo narodzony skinął głową i cierpliwie czekał, aż
reszta jego braci opuści kokony.
Księga Genesis; fragment.
Pierwszego dnia Pan stworzył światło. Rozpalił je w
gwiazdach i rozrzucił po Bezkresie.
Drugiego dnia zapełnił Bezkres ciałami niebieskimi. Pan
uczynił wszechświat.
Trzeciego dnia stworzył Ziemię. Dał jej słońce i dwa
księżyce - Lunę i Kemila.
Czwartego dnia wlał w oceany wodę.
Piątego dnia zapełnił Ziemię wszelakimi roślinami i
zwierzętami.
Szóstego dnia stworzył Kobietę. Stworzył jej miejsce do
życia, dał jedzenie, schronienie i swoje uczucie. Pomimo to
kobieta nie była szczęśliwa. Czuła się samotna, nie miała
nikogo podobnego do niej, z kim mogłaby spędzać czas.
Siódmego dnia Pan zapłakał nad samotnością kobiety, a z
Jego łzy powstał mężczyzna.
Pan dał im ziemię we władanie. Niestety, Pierwsza rodziła
jedynie dziewczynki, więc Pan płakał nad samotnością każdej
z nich.
Narni czekała na ojca w swoim pokoju i zaszywała dziurę w
spodniach. Halek mówiła, że dziewczynie nie przystoi chodzić
w spodniach, ale Narni to zupełnie nie obchodziło. Czuła się
w nich dobrze. Uważała się za rozsądną ośmiolatkę.
Halek często prosiła ojca i matkę, aby wpłynęli na
młodszą siostrę, ale rodzice niewiele sobie robili z próśb
starszej córki.
- To wyłącznie jej sprawa - powiedział któregoś dnia
ojciec do Halek.
- Ja w jej wieku też lubiłam chodzić w spodniach - dodała
matka.
Narni nie mogła zrozumieć niechęci siostry do męskiego
stroju. Może tak objawiało się dojrzewanie? Halek miała
przecież osiemnaście lat.
Ale poza tym sporem jej siostra była wspaniała. Zawsze
znajdowała czas, aby wytłumaczyć zadania szkolne lub by
pomóc Narni, ilekroć ta poprosiła.
Spodnie rozdarły się, gdy biegła po korytarzu szkolnym,
zastanawiając się nad tym, co powiedziała nauczycielka o
różnicach pomiędzy mężczyzną a kobietą. Szkoda, że Narni nie
uważała na lekcji, wiedziałaby więcej. Była pewna, że ojciec
wszystko jej wytłumaczy.
Ojca nadal nie było. Narni odłożyła spodnie. Wyjrzała
przez okno. Niebo ciemniało. Mężczyźni unosili się w
powietrzu trzepocząc tęczowymi skrzydłami. Wielkie
żółtopomarańczowe słońce chyliło się ku zachodowi.
Narni przypomniała sobie pięć nakazów Pana, jutro będzie
z nich odpowiadać.
1. Nie będziesz podważał słów Pana.
Narni położyła się do łóżka.
2. Nie będziesz sprzeciwiał się woli Jego.
Słońce zrobiło się czerwone.
Dziewczynka zerknęła do zeszytu. Trzecie nakazanie
wypadało jej z głowy.
3. Zakazał Pan mężczyznom wstępu w Ostatnią Bramę,
albowiem nie dla nich została stworzona.
Ptak przemknął poprzez tarczę słońca.
4. Zakazał Pan wstępu kobietom na Górę Łez, albowiem nie
jest to miejsce im przeznaczone.
Wiatr szarpnął zasłonami.
5. Zakazał Pan mężczyznom przebywać na Górze Łez w nocy w
czasie alconu, albowiem Pan wtedy płacze.
Niebo stało się kompletnie granatowe. Leżała jeszcze
godzinę czekając na ojca, ale zapadł zmrok, po następnej
godzinie straciła nadzieję, że ojciec dziś wróci. Po ciemku
żaden mężczyzna nie latał; groziło to rozbiciem się o
wiatrochrony lub ściany Domu.
Zrezygnowała i zmęczona zasnęła.
Nowo narodzony unosił się w powietrzu. Rytmiczne
uderzenia pomarańczowych skrzydeł utrzymywały go w
przestworzach.
Lecieli wraz z innymi chłopcami w kierunku Domu Mężczyzn.
Lot był przyjemny i łatwy. Chłopak się dziwił, nigdy
wcześniej nie latał, a podniebne szybowanie wydawało mu się
czymś zupełnie naturalnym.
Po godzinie lotu smukły kształt Domu Mężczyzn powiększył
się znacznie. Można było dostrzec okna, tarasy i
wiatrochrony.
Wylądowali na jednej z zachodnich platform. Lądowanie, w
przeciwieństwie do latania, okazało się trudne. Kilku
chłopców obiło sobie kolana lub inne części ciała.
Mężczyźni, którzy czekali na nich w wieży, pomogli im wstać.
Kilku innych po krótkim przemówieniu wskazało nowo
narodzonym ich pokoje.
Zaczynało się nowe życie.
Rano ojciec już był. Oczywiście, zrobił zakupy i matka
mogła spokojnie zająć się śniadaniem.
Ojciec golił się w łazience, jego pomarańczowe skrzydła,
na których matka natura rozsiała żółte plamki, zajmowały
prawie całą łazienkę, zwłaszcza że była bardzo mała.
Narni przywitała się z matką i siostrą, która pałaszowała
kanapki. Przeszła do łazienki, stanęła w drzwiach i patrzyła
na ojca.
- Cześć, słonko!
- Cześć, tatku.
Ojciec wyglądał bardzo zabawnie wysmarowany kremem do
golenia.
- O co chodzi? - zapytał.
Narni poczuła się ośmielona. Wahała się tylko chwilkę.
- Tato, dlaczego tylko mężczyźni mają skrzydła? I
dlaczego nie ma tu chłopców w moim wieku?
Ojciec nawet nie przerwał golenia.
- Dlaczego tylko mężczyźni mają skrzydła, nie wiem. To
wola Boga. On tak nas stworzył, może miał dobry humor?
- Dlaczego w Księdze mężczyźni nazwani zostali łzami?
- Może dlatego, że pojawiają się na Górze Łez Boga?
- Skąd się tam biorą?
Narni była schowkiem pytań, co jakiś czas któreś z nich
wyskakiwało i domagało się odpowiedzi. Nox niestrudzenie
dyskutował z córką, uwielbiał jej napady ciekawości.
- Sam bym chciał wiedzieć. Nikt nigdy nie odpowiedział na
to pytanie. Zawsze w alconie dzień lub dwa po odejściu kilku
kobiet w Ostatnią Bramę znajduje się paru chłopców na Górze
Łez. Zawsze tylu, ile kobiet odeszło.
- Każdy mężczyzna to łza uroniona za odeszłą kobietę -
dodała matka.
- Twoja mama może mieć rację.
- Trochę to dziwne. Tato, czy to prawda, że macie dwa
serca?
- Jacy my? Powiedziałaś "macie".
- Miałam na myśli was, wszystkich mężczyzn.
- Aha. Tak, moja córko, każdy mężczyzna ma dwa serca,
prawdopodobnie aby mógł latać. Latanie to duży wysiłek,
gdybyśmy mieli jedno serce, pewnie bylibyśmy bardzo zmęczeni
każdym lotem, a tak czasem tylko dostajemy zadyszki. Pani
wam tego na biologii nie mówiła?
Narni uśmiechnęła się szelmowsko.
- Mówiła, mówiła, tylko ja nie bardzo słuchałam.
- O, żeby cię! - Ojciec posmarował nos córki kremem do
golenia.
- Tato - zaśmiała się dziewczynka. - Przestań. Nie
odpowiedziałeś mi, dlaczego nie ma tu chłopców w moim wieku.
- Wychodzą z kokonów starsi od ciebie o osiem lat. Więc
sama widzisz, że chłopców w twoim wieku w ogóle nie ma.
Nigdzie, ani tu, ani w Domu Mężczyzn.
- A co robią chłopcy w Domu Mężczyzn?
- Uczą się wszystkich potrzebnych rzeczy.
- Nie mogą uczyć się tutaj? Szkoły są duże - upierała się
mała.
- Nie. Tutaj nie nauczyliby się wszystkiego.
- Czego by się tutaj nie nauczyli?
- ...wszystkiego, rzeczy. - Nox zauważył ze zdziwieniem,
że nie pamięta dokładnie, co robił w Domu Mężczyzn.
Wiedział, że chodził tam do szkoły, ale Narni miała rację,
chłopcy mogliby uczyć się tutaj, w Domu Kobiet. Próbował
przypomnieć sobie coś jeszcze ze swojego dzieciństwa, ale
bezskutecznie. Coś blokowało jego wspomnienia, niczym ciemna
chmura pyłu skrywało obrazy przed promieniem świadomości.
Nox był pewien, że było coś jeszcze, czego nie mógł
powiedzieć żonie ani córce. Prawdopodobnie było to coś
nieprzyjemnego.
Narni wyszła z łazienki i zasiadła do stołu. Ciekawski
nastrój minął.
Nox wiedział, że nie na długo i był za to córce
wdzięczny. Jej pytania, tak podstawowe, że aż głupie, dawały
do myślenia.
Narni ze spakowanym tornistrem ruszyła do szkoły.
Olbrzymia komnata tonęła w półmroku. Na zimnej posadzce
klęczało dwunastu chłopców. Byli odziani w błękitne tuniki z
żółtym emblematem na piersiach.
Nox siedział obok Sega. Przed przyjściem tu kochali się
bez opamiętania. Była to ich pożegnalna noc. Dziś Bóg zmieni
ich w mężczyzn. Seg spojrzał na Noxa. Spojrzenia spotkały
się, były pełne smutku i strachu. Przez cały czas pobytu w
Domu Mężczyzn przygotowywano ich na ten dzień.
Dzień Przejścia.
Kapłan, który stał ukryty w mroku, zaczął śpiewać smutną
pieśń. Niskie mroczne tony opadały i wznosiły się
rytmicznie. Napełniały salę atmosferą tajemniczości i grozy.
Do głosu kapłana dołączyły bębny. Po chwili zimny podmuch
wiatru przeszył chłopców, zmroził im serca.
Płomienie świec zgasły. Panowała kompletna ciemność.
Jedynie muzyka i śpiew kapłana pozostawały realne.
Wiatr szarpał tuniki. Chwytał za uszy, szczypał w twarz,
nogi i ręce. Wył do ucha.
Nox nie mógł zobaczyć nawet czubka własnego nosa. Chciał
zawołać przyjaciół, ale nie mógł. Musiał stawić czoło
wichrowi sam. Musiał zaprzeć się tego, czym był dotychczas.
Łzą Boga. Musiał pokazać Panu, że jest mężczyzną.
CZY WIERZYSZ WE MNIE, NOXIE?
Głos w czaszce. Przejmujący i głęboki jak dzwon.
Strwożony chłopiec chciał wykrzyczeć odpowiedź, ale
wiedział, że to oznaczałoby śmierć. Okazałby strach niegodny
Mężczyzny.
CZY WIERZYSZ WE MNIE, NOXIE?
Pytanie drążyło ciało chłopca. Zdawało się go
przekształcać. Każda komórka chciała dać inną odpowiedź,
sprzeczności zmieniały chłopca w znak zapytania. Musiał
udzielić odpowiedzi. Musiał być odpowiedzią.
Wierzę!
Ciało uspokoiło się. Nox wrócił na chwilę do ciemnej
komnaty. Nie widział swoich towarzyszy, ale słyszał ich
ciężkie oddechy. Mroczna muzyka oddalała się.
CZY BĘDZIESZ MI POSŁUSZNY, NOXIE?
Przestrzeń wokół zawirowała. Czuł, że się rozpada. Atomy
jego ciała mknęły w różnych kierunkach. Musiał natychmiast
odpowiedzieć. MUSIAŁ.
- Będę!
Obecność BOGA stała się mniej natarczywa. Chłopiec
odczuwał spokój i zmęczenie. Pan przeszukiwał jego pamięć.
Trzymał Sega w objęciach. Byli ze sobą szczęśliwi.
PAMIĘTASZ?
Kochali się z kilkoma innym chłopakami pod prysznicem.
Było mu dobrze. Dotykali swoich muskularnych młodych ciał.
Ocierali się skrzydłami. Dawali upust młodzieńczym żądzom.
PAMIĘTASZ?
Byli tacy szczęśliwi. Nie istniało nic i nikt poza nimi i
przyjemnościami.
Pan znowu zmieniał go w pytanie. Spoglądał na życie Noxa
jego oczami, a chłopiec widział je oczami Pana.
PAMIĘTASZ?
- Pamiętam.
Ciepłe i mocne dłonie dotykające jego ciała.
Przyśpieszone oddechy. Rozkosze pocałunków.
WYRZEKASZ SIĘ?
Wspaniała głębia oczu Sega. Ich smutne spojrzenie.
WYRZEKASZ SIĘ?
Uczucie rozpadu. Każda cząstka ciała oddzielna,
krzycząca: "Reszto, gdzie jesteś? Chcę być jednością! Nie
mogę być sama!!"
WYRZEKASZ SIĘ?
Tysiące godzin spędzonych razem.
Każdy atom wirujący oddzielnie. Przestrzeń w ciągłym
ruchu, bez punktu odniesienia. Totalne zagubienie.
- Wyrzekam się!
NIGDY NIE PODZIELISZ SIĘ TYMI WSPOMNIENIAMI Z KOBIETĄ!
- Tak, Panie!
IDŹ WIĘC WOLNO, MĘŻCZYZNO. ZAPOMNIJ.
Przestrzeń się zatrzymała. Ciało uspokoiło. Jedynie ból
pozostał.
Nox leżał na zimnej posadzce. Był nieprzytomny. Słudzy
kapłanów podnieśli go. Po policzku spływała mu łza. Łza
bólu.
Nox zerwał się. Usiadł na łóżku. Cały zroszony był potem.
Obok spała Miguet - jego ukochana złotowłosa żona. Oddychała
miarowo, pełna spokoju i ciepła.
Mężczyźnie zrobiło się zimno na myśl, o czym śnił przed
chwilą. Otulił się skrzydłami. Pytania córki obudziły
przeszłość. Jej dziecinna ciekawość i niewinność rozbiły
nakaz Pana, a może to miłość ojcowska rozwiała mgłę
spowijającą wspomnienia? Nie wiedział.
Wspomnienia tamtych dni wydawały się nierealne, zbyt
okropne, by mogły być prawdziwe, ale były. Wiedział o tym
dobrze. Czuł do siebie wstręt. Chciał jak najszybciej
zapomnieć o przeszłości, zostawić ją za sobą. Żyć jak
dawniej.
Położył głowę na poduszce i oczekiwał na sen.
- Nie powiem im, Panie - wyszeptał. Sen nie nadchodził.
Pytania zaczęły krążyć po głowie.
Co stało się wtedy w wieży Mężczyzn? Czy musiałem się
tego wyrzec?
Nox przypomniał sobie twarze tych chłopców, którzy nie
przeżyli Przejścia. Twarze sine, spuchnięte. Strumyki krwi
zakrzepłe pod oczami. Ciała wykręcone w konwulsjach. Rzeźby
stworzone przez ból.
Czy oni się nie wyrzekli? Czy odpowiedzieli zbyt późno?
Może kłamali? Czy to na pewno był Pan, może to Cień podszył
się pod Niego?
Wiatr zawył na zewnątrz Domu.
Dlaczego nikomu nie urodził się chłopiec? Księga mówiła
prawdę?
Nox zauważył, że wspomnienia z Domu Mężczyzn zaczęły
przed nim umykać. Robiły się mgliste i niewyraźne.
Skąd się wziąłem na Górze Łez?
Z tymi pytaniami krążącymi w głowie, czując rytm silnych
uderzeń swoich dwóch serc, w końcu zasnął.
Spał niespokojnie, jak tysiące przed nim.
Narni wyrzuciła w kąt spodnie. Jaka była głupia, że
kiedykolwiek chciała je nosić! Teraz zrozumiała, że Halek
miała rację. Spodnie to nie jest ubiór dla dziewczyny.
Owszem, są wygodne,, ale nie tak powabne jak odpowiednia
sukienka lub spódnica.
Narni uśmiechnęła się do swojego odbicia.
Okrągła, subtelna twarz, ciemna oprawa oczu odbijających
błękit nieba. Włosy, kiedyś złote, ściemniały - coraz
bardziej przypominały włosy ojca. To wszystko plus zgrabna
figura sprawiało, iż niejeden latający chłopaczek próbował
zbliżyć się do Narni, namawiając ją na coś
niezobowiązującego i podobno bardzo przyjemnego.
Narni miała dziewiętnaście lat, więc trochę wiedziała o
sprawach damsko-męskich. Jej siostra dwa lata temu wyszła za
Dorneya, ślicznego rudzielca o wielkich brązowych oczach.
Halek była chętną nauczycielką, prawie bez żenady
wprowadzała siostrę w tajniki alkowy. Zwłaszcza że była
teraz w ciąży, więc Narni często wpadała pomóc jej w pracach
domowych. Dużo rozmawiały.
Dorney prawie nie miał czasu na pracę w domu. Był
budowniczym i dorabiał nowe segmenty do Domu. Zaprojektował
też wspaniałe balkony po stronie zachodniej, które były
obecnie ulubionym miejscem spotkań młodzieży.
Narni ze zdziwieniem obserwowała, jak jej matka z dnia na
dzień stawała się żywsza. Kiedy Narni miała trzynaście lat,
matka nie była chyba taka beztroska?
Dziewczyna przypominała sobie dni powszednie, upinając
jednocześnie zwiewną togę.
Tak, matka zawsze była cicha i spokojna; myślała
wyłącznie o domu i dzieciach. Teraz zaś chodzili z ojcem na
wszystkie bale i przyjęcia. Cieszyli się życiem. Mieli dwie
dorosłe córki i mnóstwo czasu dla siebie. Narni uważała, że
kiedy będzie w wieku matki, też będzie tak postępować.
Narni często widywała swoich rodziców w świątyni
Ostatniej Bramy. Zapalali świece przy Ostatniej Drodze.
Narni odwiedzała świątynię jedynie w większe święta. Owszem,
wierzyła w Boga, ale pobyt w świętym miejscu przytłaczał ją.
Przypominał o Ostatniej Bramie. Narni nie mogła pojąć,
dlaczego kobieta musi odejść wtedy, kiedy dostanie Zew. To
było niesprawiedliwe i okrutne.
Martwiła się, że jej matka może niedługo odejść ku
Ostatniej Bramie, na razie nie przytyła za bardzo.
Dziewczyna pamiętała, jak otyłe były te, które przywołał
Najwyższy.
Założyła buty i zamknęła mieszkanie. Ruszyła poprzez
korytarze w kierunku balkonów.
Siedział tam, gdzie się umówili. Jego szare skrzydła
przecinały pasy askamitnej czerni. Blond włosy kontrastowały
z kolorami skrzydeł. Cerę miał śniadą, a oczy szare jak
popiół.
Kiedy podeszła, przemówił natchnionym ciepłym głosem.
- Moja królowa i Pani. Jutrzenka południa. Wyglądasz
ślicznie, Narni.
- Dziękuję, Pyle Księżyca.
Usiadła obok. Chłopak wpatrywał się w nią. Była cudowna,
jej nieziemską urodę podkreślała czarna toga ze złotymi
pasami biegnącymi wzdłuż materiału.
Siedzieli oczarowani sobą i wpatrywali się w ciemniejące
niebo, po którym krążyli mężczyźni i ptaki. Luna już
wzeszła. Jej srebrna tarcza wolno sunęła poprzez niego.
- Spójrz na północ - powiedział Pył Księżyca, wskazując
patykowaty kształt drugiego księżyca, który wychylał się zza
horyzontu. - Uwielbiam patrzeć, jak wschodzi.
- Nazywa się Golem?
- Tak. Słyszałaś o nim opowieść?
- Nie.
- Widzisz, jak próbuje dogonić Lunę?
Mniejszy księżyc "pędził" poprzez niebo ku Lunie.
- Lecz jak zawsze będzie zbyt nisko, by się z nią
połączyć...
- Tak, masz rację, Narni. Podobno Golem był jednym z
Bogów, podobnie jak Luna. Był w niej bardzo zakochany i ona
odwzajemniała jego uczucie. Wszystko byłoby dobrze, gdyby
nie zazdrosny Bóg Raad. Kochał bowiem Lunę ponad życie.
Bogini nie czuła jednak nic do Starego Boga i nie chciała Go
za męża. Raad postanowił przeszkodzić młodym w ich
szczęściu.
W dniu ślubu Luny i Golema zaprosił pana młodego do
siebie na pogawędkę. Golem się zgodził, zaślubiny miały
odbyć się wieczorem, więc mógł rankiem porozmawiać z Raadem.
Raad zaproponował mu zabawę w chowanego. Młody Bóg
chętnie się zgodził.
Golem skrył się wśród ludzi. Przybrał ich wzrost i słabe
ciało. Raad tylko na to czekał. Obezwładnił bez trudu Golema
pozbawionego Mocy w ludzkim wcieleniu. Zamknął go w
kamieniu, a kamień wrzucił do morza.
Sam udał się do Luny. Nadszedł czas zaślubin, a pana
młodego nie było. Luna czekała i była zawiedziona, kiedy po
trzech dniach Golem nadal się nie zjawiał. Raad namawiał ją,
aby zapomniała o młodziku i wyszła za niego, ale bogini się
nie zgodziła.
Raad zawiedziony i wściekły wrócił do siebie.
Golem tymczasem próbował się uwolnić. Jego gniew stał się
tak wielki, że rozsadził kamień. Uwolniony Bóg pomknął
zemścić się na Raadzie. Walczyli ze sobą trzydzieści dni i
trzydzieści nocy, pomimo błagań Luny nie chcieli przestać.
Nawet kiedy zagroziła, że odejdzie, nie przerwali walki.
Luna odeszła.
Golem porzucił przeciwnika i popędził za ukochaną, ale
nigdy jej nie dogonił. Od tamtego czasu powtarzają tamto
wydarzenie, każdego wieczora.
Pył Księżyca siedział z twarzą zwróconą ku księżycom.
- Kto ci opowiedział tę historię? - spytała Narni.
- Mój nauczyciel Morbid.
- Ten, który zginął nocując na Górze Łez Boga?
- Tak.
- Bardzo byłeś do niego przywiązany?
- Tak, był dla mnie jak ojciec i najlepszy przyjaciel.
- Tak mi przykro, że zginął.
- Czasem myślę, że bogowie są bez serca.
- Ja nie myślę o nich prawie wcale.
- Jesteś szczęśliwa.
Łagodny wiatr owiewał jej twarz. Niósł ze sobą chłodne
zapachy dżungli. Trele ptaków i ciche nawoływania zwierząt
drgały wokół. Silne ręce Pyłu Księżyca obejmowały ją w
talii.
- Jest cudownie. Nie wiedziałam, że latanie to taka
cudowna rzecz!
- Niestety, nie mogę wywijać z tobą pętli i salt, a to
dopiero są przeżycia!
- To nic. Najważniejsze, że jesteś ze mną, mój
najdroższy.
- Uuu. Co ja słyszę? Awansowałem do roli najdroższego? -
zapytał z drwiną Pył Księżyca.
- Wiesz, że tak, skrzydlaty głupolu - odpowiedziała
roześmiana Narni.
- Głupolu? Ja ci dam głupola, kiedy wylądujemy!
Opadali pomiędzy zieloność drzew. Usiedli pod ogromnym
drzewem stonowca. Pył Księżyca zaczął obsypywać ją
pocałunkami. Narni mruczała jak kot. Pociągnęła go za sobą i
oboje legli na miękkiej trawie.
Kochali się bez opamiętania. Padające spomiędzy liści
promienie światła pokrywały ich nagie ciała misternymi
wzorami.
Ptaki śpiewały radośnie.
Ciche spojrzenia oddalonych chmur
prowadzą Mnie
Spadam jak kropla
Spójrz na mnie - Łzę Boga
Ciche niepowodzenia oddalonych marzeń
wołają Mnie
Rozwiewam się jak dym
Czy widzisz mnie? - Boga Łzę
Szare oczy stalowego świtu
pchają mnie w ramiona życia
Pod czujnym okiem z
Którego spłynąłem
Ja - Łza BOGA
oceniana, sprawdzana
esencja smutku
Mieszam się z morzem
zatracam pomalutku.
Wiersz nagrobny z Pierwszego Domu.
Odkryty podczas drugich wykopalisk
w zachodniej części ruin.
Miesiąc później Narni i Pył Księżyca stali u podnóża Góry
Łez Boga. Narni widziała ją po raz pierwszy z tak bliska.
Była oszałomiona wysokością i surowym pięknem tej wieży z
kamienia.
Skała samotnie górowała ponad morzem zieleni. Narni
chciałaby móc spojrzeć ze szczytu skalnego masywu, ale
wiedziała, że dostać się tam mogą jedynie mężczyźni, bo
tylko oni mają skrzydła.
Tak bardzo pragnęła znaleźć się na szczycie i spojrzeć na
świat! Spróbować poczuć się jak Bóg, ponad wszystkim.
Wejście po zboczach nie wchodziło w grę, były pionowe,
jak wyciosane olbrzymim toporem. Nikt nie znalazłby tam
oparcia dla rąk.
- Chciałabyś znaleźć się na szczycie?
- Oczywiście.
- Sam cię tam nie zaniosę... ale we dwóch to żaden
problem.
- Naprawdę?... ale jesteśmy tu sami.
- Niekoniecznie.
Zagwizdał.
Ze szczytu olbrzymiej skały oderwał się ciemny kształt.
Mknąc w dół ciemna plama zmieniła się w Marbola. Poznała go
dwa tygodnie wcześniej, był najlepszym przyjacielem Pyłu
Księżyca.
- Cześć, Narni.
- Cześć, Marbol.
- Lecimy, malutka?
- Pytanie poniżej przeciętnej - żachnęła się Narni.
Chwycili ją pod ramiona i unieśli w przestworza. Narni
była upojona powolnym wznoszeniem się w stronę nieba. Z
każdym metrem, który dzielił ich od ziemi, stawała się
szczęśliwsza. Widziała świat z innej perspektywy, wydawał
się doskonały, pogodny i przyjazny.
Wylądowali na szczycie. Jej bose stopy dotknęły zimnego
piasku. Stała i spoglądała wokoło. Czternaście kryształów
tworzyło krąg. Promienie słońca załamywały się w nich,
rzucając małe tęcze na podłoże.
Narni wsłuchiwała się w odgłosy dżungli, łowiła wonie
niesione przez nagłe podmuchy ciepłego wiatru. Były pod
wrażeniem tego miejsca. Naprawdę czuło się tu obecność
CZEGOŚ. Narni wydało się, że jest obserwowana.
Pył Księżyca i Marbol stali i obojętnie spoglądali w dal.
Nikogo poza nimi tu nie było, a jednak dziewczyna czuła
wokół siebie CZYJĄŚ coraz bardziej natarczywą OBECNOŚĆ.
Wiatr stał się nagle zimny i porywisty. Z wielką zaciętością
szarpał jej ubranie. Otuliła się szczelniej, ale to nie
pomogło. Przepełniało ją wewnętrzne zimno. Zdawało jej się,
że słyszy dalekie krzyki.
Szaleńczy wiatr próbował zepchnąć ją z Góry Łez.
Przestrzeń przed oczami zafalowała. Zniknęła góra i
bezkres dżungli. Przedziwne obrazy zajęły miejsce
rzeczywistości, kolory wirowały, śpiewały rozmyte postacie.
Wszechświat wymykał się spod kontroli.
Pył Księżyca spostrzegł, że Narni osuwa się na ziemię.
Podbiegł do niej natychmiast. Była nieprzytomna, jej skóra
była zimna i blada. Dziewczyna oddychała z ogromnym trudem.
- Marbol! Szybko, zabieramy ją stąd!!
Podnieśli ją i pędem ruszyli ku krawędzi góry. Żyły na
skroniach Narni zrobiły się fioletowe i pulsowały z zawrotną
częstotliwością.
Runęli w dół ku ziemi.
Pył Księżyca zdenerwowany i przerażony błagał o
wybaczenie. Przepraszał Narni za to, że namówił ją do
złamania przykazania, przepraszał też Boga.
Zakazał Pan wstępu kobietom na Górę Łez, albowiem nie
jest to miejsce im przeznaczone.
- Boże, przebacz. Proszę! Ukarz mnie, a nie ją. PROSZĘ!
Szczyty drzew były już blisko.
Ze zdziwieniem stwierdziła, że wszechświat się uspokoił.
Widziała wszystko w innej perspektywie. UNOSIŁA SIĘ W
POWIETRZU. Powietrze wypełniały drżące krzyki. Raniły duszę.
Szukała ich źródła. Bezskutecznie.
Pył Księżyca tulił jej głowę do swojej piersi.
Obserwowała tę scenę z dużej odległości. Figurki ludzkie
wydawały się małe i nieporadne. Krzyki przybierały na sile i
przekształcały się w chóralny śpiew.
Spojrzała na Górę Łez Boga. Góry nie było. Unosiła się
tam pajęczyna drgającego światła. Wewnątrz sieci znajdowała
się siła, która przyciągała dziewczynę nieubłaganie. Narni
walczyła, ale czuła, że jest za słaba, aby wygrać.
Odwróciła się od Góry Łez i spojrzała na Pył Księżyca.
- Pomóż mi! Pyle! - Góra już prawie ją schwytała.
Chłopak przycisnął jej dłoń do ust.
- Kocham cię, Narni. Nie pozwolę ci odejść.
Narni odczuła pustkę ciszy. Głosy gdzieś przepadły.
Odczuła ból swego ciała.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, była zatroskana twarz
Pyłu Księżyca.
- Narni! Moje kochanie. Żyjesz! Boże, jak się cieszę!
Przez chwilę myślałem, że cię straciłem! NIGDY NIKOMU nie
pozwolę nas rozdzielić.
Narni słabo się uśmiechnęła. Patrzyła w jego oczy i
widziała w nich tylko miłość. Była szczęśliwa, że spotkała
go na swojej drodze. Miała nadzieję, że nic ich nie
rozdzieli.
- Wyjdziesz za mnie?
- ...Co? - spytała oszołomiona.
- Przed chwilą zdałem sobie sprawę, jak bardzo zależy mi
na tobie. Chcę być z tobą do końca życia. Nie mogę cię
stracić? Więc?
- Wyjdę za ciebie, głupolu - zmęczona zamknęła oczy. Nie
miała wizji.
Stała obok ukochanego. Oboje przystrojeni na biało. Jej
rodzice zajmowali miejsce po lewej stronie Ostatniej Bramy.
Cała Świątynia była wypełniona ludźmi, którzy przyszli na
śluby swoich znajomych. Śluby składało 12 par.
Pył Księżyca ujął prawą dłoń Narni. Kapłanka podeszła do
nich i przemówiła:
- Czy wy, rodzice tej oto Narni, Miquet i Nox, oddajecie
córkę obecnemu tu Pyłowi Księżyca?
- Tak.
- Czy ty, Narni, córo Miquet, pragniesz być żoną tego oto
mężczyzny w zdrowiu, głodzie, chorobie, dobrobycie czy
nieszczęściu?
- Tak.
Czy ty, Pyle Księżyca, Łzo Boga, obiecujesz być podporą
swej małżonki w zdrowiu, głodzie, chorobie, dobrobycie czy
nieszczęściu?
- Tak.
- Od teraz jesteście mężem i żoną. Dopóki Ostatnia Brama
was nie rozdzieli.
Matka Narni otarła łzę wzruszenia.
Zimno przeszywało ją od stóp do głów. Nerwowo obgryzała
paznokcie.
Odwiedziła dziś rodziców. Oboje czuli się dobrze. Ojciec
wyglądał młodo i rześko, jak zwykle żartował ze wszystkiego.
Matka również poruszała się z werwą młodej kobiety. Jej
złote włosy nie straciły nic ze swojej poświaty, ale...
Narni bardzo martwiła się o matkę. Nie potrafiła ukryć
przed sobą strasznej prawdy. Matka sporo przytyła. Był to
znak, że jej czas dobiega końca.
Była przerażona. Nie chciała, aby matka odeszła, nie
zobaczywszy dziecka, które Narni w sobie nosiła. Do alconu
pozostało zaledwie dwa tygodnie. Ojciec nie zauważał stanu
matki, a może nie chciał przyjąć go do świadomości.
Siedziała tak godzinę lub dłużej, zniewolona poczuciem
bezsilności wobec losu.
Była sama.
Pył Księżyca pracował przy naprawie wiatrochronów.
Wiedziała, że jak skończy pracę, wróci i podtrzyma ją na
duchu. Ogrzeje i pocieszy, jak to robił od pięciu lat ich
małżeństwa. Myśląc o nim oddaliła na trochę strach. Mogła
zasnąć spokojnie.
Sunęła w powietrzu ponad morzem drzew. Była bezcielesnym
bytem mknącym wprost na Górę Łez Boga.
Bała się.
Złowieszczy twór skalny powiększał się z sekundy na
sekundę. Stawał się coraz bardziej wyniosły, zimny i
bezlitosny. Były zdziwiona swoim odczuciem, ale wiedziała,
że się nie myli. Góra Nowo Narodzonych była bezlitosna.
Stała na jej szczycie. Ciemno i bezwietrznie. W martwej
ciszy rozległy się pojedyncze odgłosy.
Z początku były ciche i tylko elektryzujące swoją
obecnością, nabierały jednak siły i wyrazistości.
Przerodziły się w kłujące jęki kobiet. Ta potworna skarga
wbijała się czerwonym ostrzem w umysł Narni.
- Nie! - krzyknęła. - Przestańcie. Dajcie mi spokój. Nic
wam nie zrobiłam!
Jęki trochę przycichły i przestały ranić. Wiatr wzbił
tumany kurzu, który zmienił się w Kobiety Ostatniej Bramy.
Wszystkie były grube, wręcz spuchnięte. Narni wiedziała, że
matka będzie wkrótce wyglądać tak samo.
- Narni - szepnęła pierwsza. - Chcesz wyglądać jak my?
Część skóry z jej twarzy osunęła się odsłaniając nagie
mięśnie.
- Chcesz cierpieć tak jak my? - spytała druga, której z
nosa wyciekał zielony śluz.
Narni skuliła się i zaczęła płakać.
Kobiety, a raczej potwory, które z nich powstały,
zacieśniały krąg.
- Chcesz tak cierpieć?
- Nie...
- Więc chodź z nami teraz. Przekroczysz Ostatnią Bramę
młoda i piękna, nie będziesz cierpieć.
- Nie! Muszę urodzić dziecko, czeka na mnie mój mąż.
- Więc zabierzemy cię siłą!
Rozpadły się w proch, a wiatr przemienił go w mężczyzn.
Najbliżej stojący powiedział:
- Pamiętasz? Pięć lat temu złamałaś przykazanie.
Pamiętasz?
Pamiętała.
- Musisz zapłacić. Tak będzie najlepiej...
Schwytali ją bez trudu, z olbrzymim brzuchem nie miała
szans na ucieczkę. Szarpała się, wzywała na pomoc Pył
Księżyca, choć wiedziała, że go tu nie ma.
Mężczyźni cisnęli ją w przepaść. Nabierając prędkości
usłyszała:
- To się musi tak skończyć... Złamałaś przykazanie...
Ziemia zbliżała się w zastraszającym tempie. Narni była
przerażona - nie chciała umierać! Stwierdziła, że nie jest
już bezcielesna, jej ciało było rzeczywiste. Mogła zginąć.
Bała się o nie narodzoną córkę.
Córkę! Dopiero teraz zauważyła, że ta mała istotka w jej
wnętrzu jest sparaliżowana strachem.
Narni wiedziała już, że zginą obie. Ten sen był czymś
więcej niż się zdawał. Zanim uderzyła czołem w ziemię,
zamknęła oczy.
Ktoś chwycił ją za rękę. Ciemność nie nadchodziła.
Ciepło dotyku nie znikało, pomimo że nie otwierała oczu
przez kilka chwil. Jej sparaliżowane strachem ciało drżało.
Leżała na czymś płaskim i miękkim, to nie było podnóże Góry
Łez Boga.
To było jej własne łóżko.
Odetchnęła. Otworzyła oczy.
- Kochanie, coś ci się śniło? - głos mu lekko drżał. Bał
się o nią.
- Tak.
Usiadła i objęła męża. Spocona, cała się trzęsła.
Opowiedziała mu sen. Kiedy skończyła, Pył Księżyca zamyślił
się.
- Musisz zobaczyć rysunki, które odkryliśmy w najstarszej
części Domu.
- Po co?
- Może tam jest odpowiedź na twój sen.
- Boję się.
Pył Księżyca otarł jej czoło. Było pokryte piaskiem i
potem.
- Ja też.
Oboje patrzyli to na siebie, to na piasek na dłoniach
Pyłu Księżyca.
Podziemne najstarsze części Domu składały się z krętych i
ciasnych korytarzy. Narni nigdy tu nie schodziła. Była to
najbrzydsza część Domu. Budowniczowie wzorowali się na kopcu
termitów. Pył Księżyca mówił, że dopiero późniejsze
pokolenia dobudowujące kolejne poziomy do Domu pomału
odchodziły od owadziego stylu budowy. Pomimo to Dom Kobiet z
daleka wyglądał jak połączenie termitiery z gniazdem os.
Pękate balkony i ogrody obsiadły główną konstrukcję Domu
Kobiet. Budowniczowie twierdzili, że nie da się już
dobudować nowych poziomów; grozi to zawaleniem całego Domu.
Trzeba było zacząć budować nowy Dom Kobiet.
Narni nie znała się na budownictwie, ale i tak była pełna
podziwu dla kunsztu tych, którzy wznieśli Dom Kobiet. Ponad
trzysta poziomów i każdy o promieniu pięciuset metrów.
Szkoły, sklepy i mieszkania, wszystko w jednym wielkim Domu.
Narni i jej mąż brnęli po kostki w kurzu, dotarli do
rysunków. Pył Księżyca włączył lampę. W żółtawym świetle
ściana skalna ujawniła swoje oblicze. Narni przypatrywała
się uważnie rysunkom. Były wyblakłe, nadgryzione zębem
czasu, ale miały w sobie niezwykłą moc. Nie można było
oderwać od nich oczu. Pomimo prymitywnego wykonania, a może
właśnie dlatego, były w jakiś przedziwny sposób realniejsze
od zdjęć.
Narni nie mogła oprzeć się wrażeniu, że spogląda na
przeszłość. Tragiczną i tajemniczą.
Pierwszym rysunkiem był wielki i przedziwny kolorowy
grzyb. Nigdy takiego nie widziała. Miał poszarpaną koronę,
która przypominała bardziej obłoki niż kapelusz grzyba.
Odchodziły od niego czerwone, pomarańczowe i żółte promienie
- prawdopodobnie wyobrażające ogień, które przeszywały
schematyczne postacie ludzkie rozsypane wokół. Części tych
postaci brakowało członków, inne były powykręcane w
nienaturalny sposób. Wszystkie ludziki były martwe.
Narni wstrząśnięta obrazem z przeszłości patrzyła dalej.
Poniżej, z morza trupów tym bardziej przerażającego, bo
namalowanego schematycznie, zupełnie jak ręką dziecka,
wstało kilkoro ludzi. Dwie kobiety i mężczyzna.
Kolejne malowidło przedstawiało ocalonych ludzi skąpanych
w promieniach światła wysyłanych przez olbrzymie oko.
Źrenica była wściekle fioletowa, tęczówka brunatnoczerwona,
a białko cytrynowożółte. Co dziwniejsze, farby wcale nie
wyblakły. Były soczyste i jaskrawe, podczas kiedy reszta
malowideł wyblakła pod wpływem czasu.
Dalej złowieszcze oko świeciło wprost na Górę Łez Boga.
Narni zdawało się, że obraz Góry jest zbyt rozmazany,
zupełnie jakby monolit dopiero się tworzył. Tak kończyła się
pierwsza seria rysunków.
Drugą rozpoczynała kobieta w ciąży, dalej stała mała
dziewczynka, młoda kobieta i spuchnięta baba - odchodząca w
czeluść Ostatniej Bramy. Za nią nieznany malarz umieścił
obelisk Góry Łez Boga.
Trzecią linijkę zaczynała ta przedziwna skała. Mała
kropla przysiadła na jej szczycie. Następnie skrzydlaty
chłopak odlatywał w dal, by za chwilę stać się dorosłym
mężczyzną. Zakończeniem tej ostatniej linii była
śnieżonobiała czaszka.
Narni stała przez chwilę milcząca i zamyślona. Dopiero
Pył Księżyca sprawił, że wyrwała się z czaru rzuconego przez
malowidła.
- Niesamowite, prawda?
- Niepokojące.
- Więcej rysunków nie znaleźliśmy.
- Czy widzisz w nich wytłumaczenie mojego snu?
- Raczej czuję, że jest zaklęte w kształty przeszłości,
ale go nie dostrzegam. Myślałem, że może ty...
- Że ja dostrzegę to powiązanie?... Niestety, nie
dostrzegłam. Przykro mi.
- To nic. Chodź do domu. - Pył Księżyca objął ukochaną
ramieniem.
Ruszyli do wyjścia. Rysunki pochłonęła ciemność. Narni
obejrzała się za siebie. Krzyknęła.
W ciemności świeciły złowrogie ślepia. Pył Księżyca
oświetlił szybko ścianę z malowidłami. Oczy przestały
świecić, straciły cały blask. Stały się na powrót zwykłymi
obrazkami.
- Przepraszam, kochanie, zapomniałem ci powiedzieć. To
jedna z właściwości farby, jaką namalowano oko w kolejnych
dwóch obrazkach. Absorbuje światło, które na nią pada, a
świeci, kiedy znajdzie się w ciemności. Mocno się
wystraszyłaś?
- Owszem, ale już mi przeszło.
Odeszli. Ich kroki napełniały echami ciemne korytarze, a
świecące oczy wpatrywały się w mrok.
Do rozwiązania został tylko miesiąc. Brzuch Narni był
ogromny, a przynajmniej jej się tak zdawało. Wszędzie jej
przypominał o nowej kobiecie, która miała przyjść na ten
świat. Okrutny świat.
Narni wróciła od Halek, była zrozpaczona. Siostra
podzielała jej uczucia. Bezmyślnie gładziła czarne długie
włosy.
- Córeczko, nigdy nie zobaczysz babci - masowała brzuch
dłonią.
Nie wytrzymała i zaczęła płakać. Łzy staczały się po jej
policzkach niczym wezbrana rzeka. Każda paliła serce.
Kochana mama jutro odchodzi. To takie niesprawiedliwe!
Były dziś u niej z Halek.
Siedziała gruba i taka powolna, bierna, pogodzona z
losem. Jej niegdyś otwarta roześmiana twarz zmieniła się w
otyłą, smutną maskę. Nawet wiecznie żywe błękitne oczy były
mniej promienne; biła z nich rezygnacja.
Narni wiedziała, że do końca swoich dni nie zapomni
bierności, potwornej apatii w oczach matki.
Jedynie złote włosy pozostały błyszczące i puszyste,
jedynie one łączyły jej matkę z tą kobietą trwającą w
przedziwnym letargu.
Matka orzekła, że jutro jest jej czas. Głos miała
spokojny, cichy, Narni nie wyczuła w nim bólu.
Po krótkiej rozmowie wyszły wraz z siostrą. Do drzwi
odprowadził je zdruzgotany ojciec. Twarz miał zupełnie
zmienioną - suchą i pomarszczoną. Oczy zaszłe smutkiem.
Pożegnał je uśmiechem, który jednak bardziej przypominał
grymas człowieka dźgniętego nożem.
Pył Księżyca wszedł do domu.
Narni przerwała rozmyślania, pocałowała go na powitanie.
Jedno spojrzenie na żonę powiedziało mu wszystko. Objął ją
delikatnie.
- Mama?
- Tak...'
- Tak mi przykro.
Wtulona w ramiona męża płakała. Stali tak godzinę, Pył
Księżyca pozwolił jej bólowi wsiąknąć w swój sweter.
Prawie nic nie widziała. Oczy pełne łez przekazywały
obraz dobrze znanej świątyni. Zamazany i obcy; nierealny.
Pył Księżyca obejmował ją czule. Coś szeptał, ale Narni
nie słyszała go. Docierał do niej jedynie donośny głos
kapłanki. Odziana w czernie i fiolety wyczytywała imiona
tych, które opuszczały Dom i swoje rodziny. Wyczytane,
posłusznie, acz powoli, wstawały ze swoich krzeseł
ustawionych naprzeciw Ostatniej Bramy. Cicho odchodziły w
jej czeluść.
Narni patrzyła na matkę, która przestępowała próg
ziemskiego życia. Jej grube powolne ciało opóźniało moment
odejścia, było kotwicą rzuconą w ten świat.
Odwróciła się nieznacznie. Kątem oka dostrzegła Narni,
męża, Halek, Dorneya, Pył Księżyca.
Spojrzenia matki i córki spotkały się, Narni zobaczyła w
nich ogromny smutek. Rozpłakała się. Jej ciało drgało
spazmatycznie, chciała umrzeć, by przerwać ten ból.
Z tyłu doszedł ją szept męża.
- Musisz być silna, kochanie. Musisz, dla naszej córki.
Głos Pyłu Księżyca łamał się.
Trzymał ją za rękę, a drugą dłonią gładził czarne włosy
żony.
- Kochanie, wszystko będzie dobrze.
- Wiem - odpowiedziała. Oboje czuli strach ukryty w tych
słowach otuchy. Narni znowu złapały skurcze. Położna i jej
pomocnik stali obok.
- Pyle Księżyca, już czas - powiedziała spokojnie
lekarka.
- Tak - odpowiedział całując żonę. - Będę czekać, aż
wrócicie obie.
- Wrócimy obie, najdroższy. Przerzekam.
Zabrali ją na porodówkę.
Został sam ze swoimi myślami. Bał się o Narni. Była o
wiele za gruba jak na kobietę w ciąży. Miewała coraz
częstsze ataki apatii, z którymi wspólnie walczyli. Pył
Księżyca domyślał się, że pobyt na Górze Łez Boga miał na
jego żonę niedobry wpływ. Przyśpieszył Zew. Na dodatek ten
sen sprzed trzech miesięcy i przedziwne rysunki na kamiennym
bloku. Wszystko to było nadnaturalne i niesamowite. Ktoś
odbierał mu jego ukochaną. Pył Księżyca obarczał siebie winą
za przyśpieszenie Zewu Boga. Gdyby nie jego pomysł, nigdy by
się nie znalazła na Górze Łez. Naruszyli boski porządek i
Pan ich ukarał.
Do tej pory Pył Księżyca nie wierzył w Boga, namalowane w
podziemiach oczy bardziej mu przypominały odwrócone do góry
dnem spodki. Głos Boga, który usłyszał w obrzędzie
Przejścia, był chyba tylko narkotyczną halucynacją. Było to
bardzo dziwne, ale prawie nie pamiętał, co właściwie się
wydarzyło. Nie mógł sobie przypomnieć, co robił w Domu
Mężczyzn przed Przejściem. Wiedział, że uczył się
budownictwa, był szczęśliwy, ale kiedy próbował przypomnieć
sobie szczegóły, wspomnienia mu umykały, miał kłopoty z
koncentracją.
Swój sceptycyzm opierał na potwornym przypuszczeniu,
które narodziło się w jego umyśle następnego dnia po
Odejściu matki Narni. Tegoż dnia wylądował o świcie na Górze
Łez Boga. Oczywiście znalazł tam kokony. Było ich siedem, a
dzień wcześniej o świcie siedem kobiet Przekroczyło Ostatnią
Bramę.
Pył Księżyca usiadł na trawie i pomimo że pogoda była
słoneczna, to jego żołądek wypełnił lód. Potworny domysł
zaczął się formować w jego skołatanym umyśle.
Ta dzika myśl skrystalizowała się i bolesnym ostrzem
wbiła w duszę, kiedy z jednego z kokonów wyszedł
szesnastoletni chłopiec. Rozpostarł złote skrzydła, poprawił
krótkie złote włosy.
Pył Księżyca nie miał odwagi spojrzeć mu w oczy. Mały
podszedł do niego i zapytał:
- Gdzie ja jestem?
- Na Górze Łez Boga - odpowiedział Pył Księżyca. Nie
uniknął spojrzenia w twarz tego chłopaka.
Miał jasne błękitne oczy.
Czekał już dwie godziny pod porodówką. Jego umysł wciąż
powracał do sceny z Góry Łez Boga. Ręce miał lodowate.
Narni dostała Zew - ta jedna myśl kroiła mu serce. Czuł,
że się nie myli. To była kara za ich grzechy. Wiedział, że
nie umkną losowi czy Bogu, który igrał z nimi jak kot z
myszą. Pył Księżyca musiał sprawdzić swoją teorię, chociaż
wiedział, że za tę wiedzę zapłaci życiem.
Ktoś dotknął jego ramienia. Spojrzał zaskoczony.
- Cześć, Pyle Księżyca - powiedziała Halek.
- Cześć. - Był tak pochłonięty myślami, że nie zauważył
jej przyjścia.
- Co z Narni? - zapytała. Miał coś odpowiedzieć, ale
płacz dziecka przerwał rozmowę. Pył Księżyca spojrzał na
Halek. Jego szare oczy rozbłysły od łez, ale tylko na
chwilę. Potem spojrzenie stało się zimne i szklane.
- Zaopiekuj się naszą córką. Proszę, Halek.
- Przecież wy oboje dobrze się czujecie...
- Halek, obiecaj.
- Obiecuję, ale nadal uważam, że...
Z sali porodowej wyszła położna. Była dziwnie poważna.
Pył Księżyca dobrze wiedział, dlaczego.
- Pańska córka to wspaniałe dziecko, ale pańska żona...
Jest w ostatnim stadium Zewu.
- Tak mi przykro... - powiedziała zdezorientowana Halek.
- Dlaczego teraz?
Pył Księżyca stał zamknięty w sobie, cichy, zagubiony w
domysłach. Kiedy przemówił, głos miał suchy i matowy.
- Chcę zobaczyć moją córkę.
- Chodź.
Dwa dni później Narni siedziała naprzeciw Ostatniej
Bramy. Wpatrywała się w nią pustymi błękitnymi oczyma.
Czarne długie włosy spływały kaskadami po jej grubym ciele.
Cała rodzina stała w miejscu pożegnań. Halek nie było -
zajmowała się noworodkiem.
Pył Księżyca stał zgarbiony. Jego szare skrzydła,
przecięte pasami czerni tworzyły smutny płaszcz zwisający mu
z pleców.
Twarz wykrzywiały spazmatyczne skurcze, nie potrafił ich
powstrzymać. Nie chciał.
Dziś odchodziło także dziesięć innych kobiet, ale on
obserwował tylko jedną.
Jego najukochańszą, najdroższą Narni. Była teraz potworną
karykaturą samej siebie. Jej policzki nabrzmiałe tłuszczem
zwisały potwornie, palce grube i niezdarne opierały się na
galaretowatych udach, cała skóra pokrywała się potem. On
nadal ją kochał. Gdyby Bóg oddał mu ją taką, jaką teraz
była, wziąłby ją bez wahania.
Bóg jednak nie zamierzał nic oddawać. Skoro tak Pył
Księżyca postanowił pokrzyżować Mu plany, wprowadzić
nieoczekiwane zdarzenie do historii.
Po słowach kapłanki wszystkie kobiety zaczęły wchodzić w
Ostatnią Bramę. Pył Księżyca z ogniem w oczach obserwował
ten korowód tłustych stworów, które kiedyś były kobietami.
Jego dusza skwierczała w płomieniu miłości. Miłości, która
przemieniła się w nienawiść do Tego, który odbierał mu
ukochaną.
Narni zatrzymała się przed Bramą. Odwróciła się i
spojrzała mu prosto w oczy. Odnalazł w nich miłość.
To ostatnie spojrzenie było pożegnaniem. Łzy popłynęły mu
z oczu. Usiadł na posadzce i wyładował na niej cały swój
ból. Uderzał w nią pięścią tak długo, aż mu zdrętwiała.
Narni zniknęła w mroku Ostatniej Bramy. Pył Księżyca
zerwał się i ruszył ku wyjściu ze świątyni.
Nikt nie widział łzy na policzku Narni, nim jej twarz
pochłonął mrok.
Czeluści otchłań
Czarna smutkiem
Ucieczki bezsen
gdy życie za krótkie
Odejść gdy woła TEN ukryty w cieniu
- Jeszcze za wcześnie!
- Za prędko!
Zostawić sny..
zapomnieniu
Wiersz anonimowej adeptki
szkoły kapłanek.
Zimny powiew wiatru smagał jej policzki. Szła w
ciemnościach zimnych, nieprzebytych, ale jej to już nie
obchodziło.
Jak automat. Szła naprzód. Gnał ją wewnętrzny głos.
Musiała się śpieszyć, choć nie wiedziała dlaczego. Właściwie
nie obchodziło jej to wcale.
Zauważyła, że całe jej życie zaczyna się rozpadać.
Wspomnienia było coraz trudniej przywołać. Twarze, miejsca,
zdarzenia rozmywały się i gasły, w miarę jak posuwała się do
przodu.
Zapomniała, jak się nazywa, ale to nie miało znaczenia.
Musiała tylko iść - iść przed siebie.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Złote promienie zaczęły
robić się pomarańczowe.
Pył Księżyca położył córkę do łóżeczka. Była taka maleńka
i bezbronna. Tak bardzo potrzebowała matki, a nigdy nie
miała jej poznać.
- Chociaż, jeżeli mam rację... - powiedział na głos, ale
potem odegnał tę myśl. Miał nadzieję, że się myli.
Spojrzał jeszcze raz na czerwoną buźkę noworodka i
westchnął ciężko.
- Szczęśliwszego życia od nas, maleńka. - Wyszedł z domu
Halek ocierając łzy. Teraz nie miał odwrotu. Przeznaczenie
musi się wypełnić.
Wiedziała, że jest blisko celu. Instynkt ponaglał. Nie
szczędziła sił. Cel był już tak blisko.
Niedługo sobie odpocznie.
Czerwień gasnącego słońca zabarwiła jego skórę na krwisty
kolor. Siedział wpatrzony w zachodzącą tarczę.
Ono widziało to wszystko już wiele razy i zawsze
beznamiętnie odchodziło, by ustąpić pola księżycom. Pierwszy
już było widać. Blada okrągła tarcza przypominała twarz
człowieka. Bezduszną twarz.
Drugi księżyc dopiero wschodził. Był zupełnie inny niż
pierwszy. Jego przedziwna długa linia przypominała ogromny
patyk rzucony na granatowy aksamit nieba.
Pył Księżyca siedział bez ruchu. Ostatnie promienie
słońca zgasły. Wszystko wokół zalało błękitne światło
księżyców. Szare oczy mężczyzny nabrały dziwnego lodowatego
blasku. Przygotowywał się na nieuniknione.
Wspinała się na górę. Po stromych ścianach. Jej ręce i
stopy znajdowały oparcie na kamieniach wystających ze ścian.
Zimnych, gładkich, szepczących wskazówki.
Nie wiedziała dlaczego, ale czuła, że dotarła do końca
podróży.
Usłyszał jęk, najpierw ściszony, nieśmiały, lekko
zawodzący, ale to nie był wiatr.
Ten chór zawodził w jego głowie.
Z minuty na minutę potępieńcze głosy stawały się
głośniejsze i boleśniejsze. Walczył z nimi jak umiał,
zatykał uszy, szeptał modlitwy, ale nie pomagało.
Serca zwiększały tętno. Wszystkie żyły wystąpiły na
wierzch. Pot zrosił skronie, grymas bólu wykrzywił twarz.
Nagle zobaczył coś przedziwnego. Z ziemi obok niego
wysuwały się ręce. Grube, tłuste, oślizgłe rozgrzebywały w
pośpiechu glebę; tworzyły wyjścia dla swoich właścicielek.
Chór dosłownie wrzynał mu się w mózg. Przed oczami latały
dziwne kropki. Z uszu sączyła się krew, krwawiły też usta.
Kobiety wydostały się na zewnątrz. Pył Księżyca z
przerażeniem zdał sobie sprawę z tego, że domyślił się
potwornej prawdy.
Narni, choć tak odmieniona, nadal była jego najukochańszą
istotą pod słońce. Pełzł w jej stronę, chociaż każdy ruch
przypłacał potwornym bólem. Potępieńcze wycie zdawało się
wiercić dziury w jego ciele. Skóra na rękach pękała od
ciśnienia szaleńczo pędzącej krwi. Obraz przed oczami stawał
się rozmazany, czerwony.
Żyłki w oczach pękały. Dwa serca biły jak oszalałe. W
głowie huczał mu nie tylko chór potępieńców, ale także
ogromne wodospady jego pędzącej krwi. Nic już nie widział.
Oczy zmieniły się w palące bólem dziury.
Nadal jednak czołgał się w stronę Narni. Kierował się jej
zapachem. Znał go tak dobrze.
Słodki smak krwi wypełnił mu usta. Nie mógł już czołgać
się dalej. Mięśnie były kompletnie sztywne.
Ciśnienie krwi rosło.
Narni nie zwracała uwagi na ukochanego, który podpełzł do
niej tak blisko. Otaczała się śluzem, który jej skóra
wytwarzała obficie. Pchał ją do tego instynkt, nieodparta
siła. Musiała stworzyć kokon.
Pył Księżyca leżał przy ukochanej, która całe swoje ciało
pokryła żółtą substancją. Był martwy. Obydwa serca nie
wytrzymały. Po prawym policzku spływała ostatnia kropla
krwi, wyglądała jak łza. Łza pożegnania i miłości.
Ciemność otaczała go swoją ciasnotą dając bezgraniczne
poczucie bezpieczeństwa. Chociaż na początku nie zdawał
sobie z tego sprawy, odzyskiwał świadomość, a właściwie
tworzył ją na nowo.
Odczuwał pulsowanie krwi, słyszał jej szum, bicie
własnych serc, czasem wydawał ciche dźwięki. Z wolna z
zakamarków podświadomości powróciła zdolność artykułowanej
mowy. W przypływie bezmyślnej radości chciał jej użyć, ale
zakrztusił się, otworzywszy usta.
Przestrzeń wokół wypełniała lepka, słodka substancja. To
odkrycie kazało mu począć szarpać błonę tworzącą to lepkie
więzienie. Przebił ją bez trudu tuż powyżej głowy. Ręce
liznął zimny wiatr. Odruchowo cofnął je w głąb otoczenia, do
ciepłej, przyjaznej mazi.
Chciał tu pozostać, ale nieodparta siła ciągnęła go na
zewnątrz. Tkwiła w nim samym, szarpała jego umysłem,
krzyczała: - Wyjść! Chociaż bał się opuścić bezpieczną
ciemność, skoczył do przodu. Upadł na brzuch. Na coś, co pod
palcami pękało jak wysuszone błoto.
- Irwing! Zabierz tego małego - usłyszał niski głos.
- Już! - odpowiedział inny.
Czyjeś silne ręce objęły go za pas i podniosły do góry
stawiając na nogach. Otworzył oczy. Światło go trochę
raziło, ale po chwili przyzwyczaił się.
Czarnowłosy mężczyzna o zielonych skrzydłach siedział nad
innym mężczyzną powykręcanym w dziwny sposób.
Leżący miał szare skrzydła przetykane pasmami aksamitnej
czerni, na których brązowiła się zaschnięta krew. Jego blond
włosy leżały w nieładzie, twarz wykrzywiał grymas bólu.
Chociaż nowo narodzony uważał, że to dziwne, miał
wrażenie, że zna tego człowieka.
Rudzielec, który podtrzymywał nową Łzę, powiedział
łagodnie:
- Nie patrz na tego trupa. To dla ciebie za duży wstrząs.
Pył Księżyca był naprawdę fajnym kumplem, ale mógł znaleźć
sobie ciekawsze miejsce na samobójstwo.
- Tak - odpowiedział malec.
Nowo narodzony spojrzał na morze zieleni rozpościerające
się po krańce horyzontu i chyba słońce błysnęło mu mocniej w
oczy albo coś wpadło do oka, bo po policzku spłynęła jedna
łza.
Nie wiedział, dlaczego była to łza smutku.
Białystok 1992-1994
Tomasz Lechociński
TOMASZ LECHOCIŃSKI
Rocznik 1976, tegoroczny absolwent Technikum
Elektrycznego w Białymstoku; od października student
architektury na Politechnice Białostockiej. Miłośnik SF i
fantasy literackiej i filmowej; fan zespołów Front 242,
Depeche Mode, Melanie Farmer, Camouflage. Próbuje komiksu i
ilustratorstwa w prasie lokalnej.
"Łzy Boga", opowiadanie, którego pomysł i pierwsza wersja
zrodziły się trzy lata temu, stanowi dla Tomasza prywatną
symulację życia ludzkiego po kataklizmie nuklearnym.
Kataklizm jest tu umowny, jego biologiczne konsekwencje
oczywiście nieweryfikowalne, natomiast sferę emocjonalną i
mitologiczną opowiadania możemy bezbłędnie odczytać jako
metaforyczny i kontrowersyjny oczywiście komentarz do
współczesnych, hałaśliwych sporów o granice powołania i
możliwości płci.
Uwaga I: "Łzy..." zjawiły się w redakcji, nadesłane na
konkurs, co najmniej pół roku wcześniej przed opublikowaniem
na naszych łamach nieco podobnego w klimacie tekstu R.A.
Crossa "Droga do miasta Teelee" ("NF" 10/94).
Uwaga II: Nie wykorzystaliśmy nadesłanych wraz z tekstem
ilustracji Tomasza, ale zainspirowały one Katarzynę Karinę
Chmiel do wykonania obrazków zbliżonych duchem do propozycji
autora.
(mp)