Opowie¶ci o kronopiach i famach i inne historie
Ze zbiorów - Biblioteki Sieciowej
Numer katalogowy - 00146
Autor - Julio Cortazar
Tytuł - Opowie¶ci o kronopiach i famach i inne historie
Tłumaczenie - Zofia Ch±dzyńska
Opracowanie - Piotr Parafiniuk
INSTRUKCJE
Codzienne zmiękczanie cegły, codzienne torowanie sobie drogi w kleistej masie,
która siebie nazywa ¶wiatem, codzienne zderzanie się z sze¶cianem o ohydnej
nazwie, w psim zadowoleniu, że wszystko jest na swoim miejscu, obok ta sama
kobieta, te same buty, ten sam zapach tej samej pasty do zębów, ten sam smutek
domów naprzeciwko, brudnej tablicy okien czasu z szyldem HOTEL DE BELGIQUE.
Jak niechętny byk r±bn±ć głow± w przezroczyst± masę, wewn±trz której pijemy
porann± kawę i otwieramy gazetę, żeby dowiedzieć się, co się dzieje we
wszystkich k±tach szklanej cegły. Nie zgadzać się, by delikatny akt naci¶nięcia
klamki u drzwi, ten akt, który mógłby wszystko odmienić, przeszedł w zwykły
codzienny odruch, do widzenia, kochana, buĽka, do zobaczenia.
¦cisn±ć łyżeczkę i czuć pod palcami pulsowanie metalu, jego podejrzane
ostrzeżenie. Jakże boli odmawianie łyżeczce, sprzeciwianie się drzwiom,
negowanie tego wszystkiego, co przyzwyczajenie wylizało do zadowalaj±cej
gładko¶ci. O ileż pro¶ciej spełnić łatw± pro¶bę łyżeczki: używać jej do
mieszania kawy.
Przecież nie ma w tym nic złego, że rzeczy spotykaj± nas codziennie od nowa i s±
takie same. I nie to jest ważne, że obok nas jest ta sama kobieta, ten sam
zegarek i że otwarta ksi±żka na stoliku znowu jedzie na rowerze naszych
okularów. Cóż mogłoby w tym być złego. A jednak niby smutny byk trzeba pochylić
łeb, ze ¶rodka kryształowej cegły przepchn±ć się na zewn±trz ku temu innemu tak
niedaleko nas, nieuchwytnemu jak pikador, choćby stał najbliżej byka. Dręczyć
oczy patrzeniem na to, co przesuwa się po niebie, chytrze podszywaj±c się pod
zarejestrowan± w naszym umy¶le nazwę chmury. Nie wyobrażaj sobie, że telefon
poda ci numery, które chciałby¶ nakręcić. Dlaczego miałby ci je podać? Jedyne,
co nast±pi, to to, co już przygotowałe¶ i zadecydowałe¶, ponure odbicie twych
nadziei, ta małpa, co na stole czochra się i drży z zimna. Rozbij tej małpie
łeb, wal od ¶rodka ku ¶cianom i przebij się na zewn±trz. Och, jak ¶piewaj± o
piętro wyżej! Jest nad nami piętro, a na nim inni ludzie. Jest nad nami piętro,
gdzie żyj± ludzie, co nawet nie podejrzewaj±, że istnieje niższe piętro, i że
wszyscy tkwimy wewn±trz szklanej cegły. Jeżeli nagle mól przysiadzie na brzeżku
ołówka pulsuj±c niby błędny ognik, popatrz na niego - ja patrzę, dotykam jego
maleńkiego serduszka i słyszę je, ten mól dĽwięczy w masie zamrożonego szkła,
nie wszystko jest stracone. Kiedy otworz± się drzwi, a ja wychylę się i spojrzę
w dół klatki schodowej, będę wiedział, że tam, na dole zaczyna się ulica; nie
jej zaakceptowany model, nie domy już wiedziane, nie hotel z przeciwka: ulica -
zdyszana dżungla, gdzie każda chwila może run±ć na mnie magnoli±, gdzie twarze
będ± stawały się, gdy na nie spojrzę, gdy posunę się o krok w przód, gdy
łokciami, rzęsami, paznokciami doszczętnie rozwalę się o szklan± masę cegły i
postawię życie na jedn± kartę, id±c krok za krokiem po gazetę na rogu.
JAK PŁAKAĆ
Instrukcja
Nie bacz±c na przyczyny, skupmy się na prawidłowym sposobie płakania, pod czym
należy rozumieć podchlipywanie ani nie wywołuj±ce większego poruszenia, ani nie
będ±ce afrontem dla u¶miechu przez sw± równoległo¶ć i tępe podobieństwo. Zwykłe,
przeciętne chlipanie polega na ogólnym skurczu twarzy i dĽwięku, któremu
towarzysz± łzy i smarki, te ostatnie dopiero pod koniec, bowiem płacz kończy
się, kiedy energicznie wysi±kać nos.
Aby płakać, skieruj wyobraĽnię na siebie samego, a jeżeli ci się to nie uda,
ponieważ nabrałe¶ zwyczaju wierzenia w ¶wiat zewnętrzny, pomy¶l o kaczce, któr±
oblazły mrówki, albo o tych zatokach w Cie¶ninie Magellana, do których nie
wpływa nigdy nikt.
Przechodz±c do płaczu jako takiego, należy efektownie zakryć twarz obiema
rękami, dłonie do wewn±trz. Dzieciom poleca się płakanie w rękaw kurteczki,
najlepiej w rogu pokoju. ¦redni czas trwania płaczu - trzy minuty.
JAK ¦PIEWAĆ
Instrukcja
Zacznij od stłuczenia wszystkich luster, opu¶ć ramiona, zagap się na ¶cianę,
zapomnij się. Zanuć jedn± nutę, wsłuchaj się w ni± od wewn±trz. Jeżeli usłyszysz
(ale to nast±pi o wiele póĽniej) co¶ w rodzaju krajobrazu pogr±żonego w strachu,
płon±ce stosy po¶ród kamieni, a między nimi półnagie sylwetki w kucki, mam
wrażenie, że jeste¶ na dobrej drodze - podobnie gdy usłyszysz rzekę, po której
spływaj± żółte i czarne barki, gdy usłyszysz zapach chleba, dotyk palców, cień
konia.
Potem zakup solfeż i frak, z łaski swojej nie ¶piewaj przez nos i zostaw w
spokoju Schumanna.
JAK SIĘ BAĆ
Instrukcja - przykład
W pewnym szkockim miasteczku sprzedaj± ksi±żki z biał± stronic± w ¶rodku tomu.
Kto otworzy ksi±żkę na tej stronicy o trzeciej po południu - umrze.
Na Piazza del Quirinale w Rzymie istnieje punkt (do dziewiętnastego wieku znany
wtajemniczonym), sk±d widać przy pełni księżyca pos±gi Dioskurów, jak z wolna
poruszaj± się walcz±c ze swymi staj±cymi dęba końmi.
W Amalfi, tam gdzie kończy się strefa przybrzeżna, jest molo wchodz±ce w morze i
w noc. Hen poza ostatni± latarni± słychać szczekanie psa.
Pewien pan wyciska pastę z tubki na szczotkę do zębów. Nagle widzi drobn±
figurkę kobiety leż±cej na wznak, z koralu lub miękiszu chleba, poci±gniętego
farb±.
Gdy otwierasz szafę, by wyj±ć koszulę, wypada na ziemię stary kalendarz, który
rozlatuje się, pokrywaj±c bieliznę tysi±cami brudnych motyli z papieru.
Słyszano o pewnym komiwojażerze, którego zacz±ł boleć lewy nadgarstek, dokładnie
pod zegarkiem. Kiedy zdj±ł zegarek, trysnęła krew: na ciele był ¶lad drobnych
spiczastych z±bków. Doktor kończy swe badanie, a diagnoza uspokaja nas:
jego niski, kordialny głos poprzedza leki, na które, siedz±c za biurkiem,
wła¶nie wypisuje receptę. Od czasu do czasu podnosi głowę i u¶miecha się, by
dodać nam otuchy: nie ma się czym przejmować, za tydzień będziemy zdrowi.
Uszczę¶liwieni mo¶cimy się w fotelu i z roztargnieniem rozgl±damy dokoła. W
półcieniu pod stołem widzimy nogi doktora: podkasał sobie spodnie ponad kolana i
widać, że na nogach ma damskie pończochy.
JAK ROZUMIEĆ TRZY SŁAWNE OBRAZY
Instrukcja
a) Miło¶ć niebiańska i miło¶ć ziemska TYCJANA
Ten niezno¶ny obraz przedstawia czuwanie przy zmarłym nad brzegiem Jordanu.
Nieczęsto tępocie malarza udało się z większ± pogard± potraktować nadzieję
rodzaju ludzkiego na Mesjasza, który ¶wieci nieobecno¶ci±; nieobecny na obrazie,
który jest ¶wiatem, straszliwie błyszczy w nieprzystojnym ziewnięciu marmurowego
grobowca, podczas gdy anioł, obarczony misj± ogłoszenia wiadomo¶ci o
zmartwychwstaniu jego udręczonego ciała, tępo czeka, aż dopełni± się znaki.
Zbędne jest tłumaczenie, że anioł jest postaci± nag±, prostytuuj±c± się w swojej
cudownej pulchno¶ci i przebran± za Marię Magdalenę w chwili, gdy jak na
po¶miewisko prawdziwa Maria Magdalena powoli idzie ku nam drog± (gdzie dla
kontrastu puchnie truj±ce bluĽnierstwo dwóch królików). Dziecko wkładaj±ce rękę
do grobowca - to Luter, a może Diabeł. A o postaci przyodzianej w suknie
powiadaj±, że jest Glona, która za chwilę ma ogłosić, że wszelkie ludzkie
ambicje dokładnie mieszcz± się w misce; ale jest Ľle namalowana i skłania do
my¶lenia o sztucznym ja¶minie albo błyskawicy z kaszki manny.
b) Dama z jednorożcem RAFAELA
Saint-Simon dopatrywał się w tym portrecie wyznania herezji. Jednorożec, narwal,
plugawa perła w medalionie udaj±ca gruszkę i spojrzenie Magdaleny Strozzi
utkwione z przerażeniem w miejscu, w którym ewentualnie mogłaby dojrzeć sceny
lubieżne lub okrutne: Rafael Sanzio wykłamał tu swoj± najstraszliwsz± prawdę.
Intensywnie zielony kolor twarzy tej postaci długi czas przypisywano gangrenie
lub też wiosennemu przesileniu dnia z noc±. Jednorożec, zwierzę falliczne,
musiał zarazić j±, w jej ciele drzemi± grzechy ¶wiata. PóĽniej odkryto, że
wystarczy zmyć pokłady farby położone przez trzech zaciekłych wrogów Rafaela:
Carlosa Hog, Wincentego Grosjean zwanego "Marmurem" i starszego Rubensa.
Pierwsza warstwa była zielona, druga zielona, trzecia biała. Nietrudno dopatrzyć
się w tym troistego symbolu ćmy, której skrzydła, przymocowane do trupiego
kadłuba, sprawiaj±, że trudno j± odróżnić od płatków róży. Ileż razy Magdalena
Strozzi ¶cinała biał± różę i słyszała, jak jęczy jej między palcami, wykręca się
i skomlę słabiutko, niby drobna mandragora lub jedna z tych jaszczurek, które
¶piewaj± jak ptaki-liry na widok lustra! Lecz było za póĽno i ćma-trupia główka
ukłuła j±. Rafael wiedział o tym, wyczuł, że jest bliska ¶mierci. By wymalować
j± wiernie, dodał jej jednorożca, symbol czysto¶ci, baranka i narwala
równocze¶nie, który pije z ręki dziewicy. Ale maluj±c j± widział ćmę, więc ten
jednorożec zabija sw± pani±, w jej majestatyczn± pier¶ wbija z poż±dliwo¶ci±
swój nieczysty róg, powtarza czynno¶ć leż±c± u Ľródeł. To, co kobieta trzyma w
dłoniach - to tajemny kielich, z którego wszyscy pili¶my nie wiedz±c,
pragnienie, które zaspokajali¶my przez inne usta, wino czerwone i pieniste, z
którego bior± się gwiazdy, robaki i dworce kolejowe.
c) Portret Henryka Ósmego HOLBEINA
Na tym obrazie chciano widzieć polowanie na słonie, mapę Rosji, konstelację
Liry, portret papieża przebranego za Henryka Ósmego, burzę na Morzu Sargassa lub
owego złocistego polipa, który żyje w okolicach Jawy, pod wpływem cytryn lekko
kicha, po czym umiera wydaj±c cichutki gwizd.
Każda z tych interpretacji jest słuszna, jeżeli chodzi o ogólny układ obrazu,
zarówno gdy patrzymy na niego tak, jak wisi, jak gdy zawiesimy go bokiem lub do
góry nogami. Różnice polegaj± na szczegółach: pozostaje ¶rodek, który jest
ZŁOTEM, cyfr± SIEDEM, OSTRYGˇ dostrzegaln± w rejonach kapelusz-sznureczek z
główk± - PERŁˇ (błyszcz±c± kępk± pereł na ubraniu lub też centralnie położonym
krajem) i ogólny KRZYK absolutnie zielony, bij±cy z cało¶ci.
Zdob±dĽ się na prosty eksperyment: pojedĽ do Rzymu i połóż rękę na sercu króla,
a zrozumiesz genesis morza. Jeszcze pro¶ciej jest przybliżyć zapalon± ¶wiecę do
jego oczu. Wtedy widać, że to nie jest twarz, że o¶lepiona głowa księżyca,
¶cięta niby głowy męczenników pańskich, toczy się po tle z przejrzystych
kółeczek i poduszeczek. Nie bł±dzi ten, kto widzi w tej burzliwej skamielinie
walkę leopardów. Ale s± i powolne sztylety z marmuru, paziowie zżerani nud± w
długich krużgankach, zawiły dialog pomiędzy halabardami a tr±dem. Królowanie
człowieka jest tylko stronic± historii, lecz on nie wie o tym i obojętnie igra z
rękawiczkami i jelonkami. Ten człowiek, który na ciebie patrzy, powraca z
piekła. Odsuń się od obrazu, a wtedy zobaczysz, jak powoli się u¶miecha, bo jest
wydr±żany, nadziany powietrzem, z tyłu podtrzymuj± go suche ręce niby figurę z
kart, kiedy ustawia się zamek i wszystko drży. A oto morał: "Nie ma trzeciego
wymiaru, ziemia jest płaska, człowiek pełza. Alleluja". Może mówi to diabeł, a
może chcesz w to wierzyć, bo mówi ci to król.
JAK NALEŻY TĘPIĆ MRÓWKI W RZYMIE
Instrukcja
Mrówki zjedz± Rzym - tak jest powiedziane. Łaż± w¶ród kocich łbów. Wilczyco,
jaki go¶ciniec drogich kamieni przerzyna ci gardło? Z której strony wypływaj±
Ľródlane wody, żywe tablice, drż±ce kamee, o północy mamrocz±ce historię
dynastii i rocznic? Trzeba by znaleĽć serce, które każe bić fontannom, ażeby
ustrzec je przed mrówkami, i zorganizować w tym mie¶cie wezbranej krwi i rogów
obfito¶ci, stercz±cych niby ręce ¶lepca, jaki¶ obrzęd wybawienia, aby przyszło¶ć
mogła piłować sobie zęby o wzgórza, wyrwać się łagodna i bezsilna, całkowicie
wolna od mrówek.
Najpierw należy zlokalizować Ľródła, co nie jest trudne, bowiem na kolorowych
mapach Ľródła, fontanny i wodotryski s± w kolorze niebieskim; trzeba tylko ich
dobrze poszukać, a potem obrysować niebieskim ołówkiem, niebieskim, nie
czerwonym, ponieważ dobra mapa Rzymu sama jest czerwona, tak jak Rzym. Na
czerwieni Rzymu niebieski ołówek zaznaczy fiołkowo każde Ľródło i w ten sposób
będziemy pewni, że mamy je wszystkie i znamy ulistnienie wód.
W większym skupieniu i ciszy należy wwiercać się w nieprzezroczysty kamień, pod
którym wij± się rtęciowe żyły, cierpliwie zgłębiać znak każdego Ľródła, w jasne
księżycowe noce trzymać miłosn± straż przy cesarskich wazach, aż z takiej ilo¶ci
zielonego szeptu, z takiego kwietnego gruchania narodz± się kierunki,
konfluencje, nowe ulice, ŻYWE. Nie ¶pi±c, należy nimi pój¶ć z leszczynowymi
prętami w formie widełek, trójk±ta (po dwie różdżki w każdej ręce, jedna
przytrzymywana luĽno palcami), wszystko niewidoczne dla karabinierów i ludno¶ci
uprzejmie nieufnej, pój¶ć z nimi do Kwirynału, podej¶ć na Campidoglio, z
krzykiem biegać po Pincio, nieruchomym pojawieniem się na podobieństwo kuli
ognistej zakłócić porz±dek Piazza delia Esedra, i w ten sposób z głuchych, w
głębi ziemi leż±cych metali wydobyć nazwy podziemnych rzek. I nie prosić o pomoc
nigdy, nikogo.
Wtedy ujrzymy, jak w tej marmurowej dłoni płyn± harmonijne żyły, przez igraszki
wód, przez podstępne sztuczki, i podchodz±c bliżej, coraz bliżej, będziemy
napływać, obejmować się, stwarzać arterie, wylewać się twardo na centralny plac,
gdzie pulsuje bęben z płynnego szkła, korzeń pobladłych kielichów, głęboki koń.
I już będziemy wiedzieli, gdzie, w jakiej nawie wapiennej, gdzie, po¶ród małych
szkieletów lemurów, bije jego czas, jego wodne serce.
Trudno będzie dowiedzieć się tego, ale się dowiemy. Wtedy wytępimy mrówki
poż±daj±ce Ľródeł, zalepimy galerie, które ci ohydni górnicy draż±, ażeby
dotrzeć do tajnego życia Rzymu. Wytępimy mrówki przez sam fakt doj¶cia wcze¶niej
od nich do głównego Ľródła. I odjedziemy nocnym poci±giem, uciekaj±c przed
m¶ciwymi lamiami, po¶ród zakonnic i żołnierzy, potajemnie szczę¶liwi.
WCHODZENIE PO SCHODACH
Instrukcja
Każdy zauważył, że nierzadko podłoga załamuje się w ten sposób, że czę¶ć jej
ustawiona jest pod k±tem prostym do jej powierzchni, następnie za¶ inna jej
czę¶ć równolegle do tejże podłogi, aby umożliwić ustawienie nowego kawałka
prostopadłego, a cała rzecz powtarza się spiralnie lub w linii łamanej do
najrozmaitszych wysoko¶ci. Schyliwszy się i umie¶ciwszy rękę lew± na czę¶ci
pionowej, praw± za¶ na czę¶ci poziomej, człowiek staje się krótkotrwałym
posiadaczem schodka, czyli stopnia. Każdy z tych stopni, składaj±cy się, jak
widać, z dwóch elementów, znajduje się odrobinę wyżej i odrobinę dalej niż
poprzedni, która to zasada nadaje schodom sens, jako że każda inna kombinacja
wytworzyłaby formy może piękniejsze i bardziej malownicze, lecz niezdolne do
przenoszenia nas z parteru na piętro.
Na schody wchodzi się przodem, bowiem tyłem i bokiem jest niebywale niewygodnie.
Naturalna pozycja jest stoj±ca, ręce zwieszone, głowa prosto, nie na tyle
jednak, aby oczy nie widziały wyższych stopni niż te, po których się st±pa, a
oddychać trzeba powoli i rytmicznie. Ażeby wej¶ć na schody, trzeba zacz±ć od
podniesienia prawej dolnej czę¶ci ciała, opakowanej prawie zawsze w skórę albo
zamsz, niemalże bez reszty mieszcz±cej się na schodku. Kiedy wyżej wymieniona
czę¶ć ciała, któr± dla uproszczenia nazwiemy nog±, zostanie już umieszczona na
pierwszym stopniu, należy unie¶ć odpowiadaj±c± jej lew± czę¶ć (również zwan±
nog±, nie mylić z uprzednio wymienion±), po czym uniósłszy j±, tak ażeby noga
spoczęła na drugim stopniu, przenie¶ć całe ciało aż do umieszczenia nogi na
następnym stopniu, na którym znowu spocznie noga, podczas gdy na pierwszym
jeszcze spoczywa noga. (Pierwsze stopnie s± zawsze najtrudniejsze, aż do chwili
zdobycia nieodzownej koordynacji ruchów. Koincydencja nazwy pomiędzy nog± a nog±
utrudnia nieco instrukcję. Uwaga: nie podnosić równocze¶nie nogi i nogi.)
Dotarłszy tym sposobem do drugiego stopnia, należy na zmianę powtarzać wyżej
wymienione ruchy i w ten sposób znajdziemy się na najwyższym stopniu schodów.
Schodzi się z nich bez trudno¶ci, przy pomocy lekkiego ruchu pięty, który wpiera
j± w należne miejsce, ażeby nie ruszyła się aż do chwili, kiedy skończymy
schodzenie.
WSTĘP DO PRZEPISÓW NA TEMAT NAKRĘCANIA ZEGARKA
Pomy¶l, że kiedy ci ofiarowuj± zegarek, ofiarowuj± ci małe, ukwiecone piekło,
łańcuch z róż, więzienie z powietrza. Nie tylko daj± ci zegarek, wszystkiego
najlepszego, mamy nadzieję, ze będzie ci długo służył, bo jest dobrej marki,
szwajcarski, z rubinow± kotwiczk±, nie tylko daj± ci tego małego łupacza
kamieni, którego przytwierdzisz sobie do przegubu ręki i będziesz prowadzał ze
sob±. Daj± ci - o czym nie wiedz±, najgorsze, że o tym nie wiedz± - daj± ci
now±, delikatn± i wrażliw± cz±stkę ciebie, co¶, co jest tob± nie będ±c twym
ciałem, co trzeba przywi±zywać do ciała rzemyczkiem, co¶ okropnego, co wczepia
się w twoj± dłoń. Daj± ci konieczno¶ć nakręcania go co dzień, obowi±zek
nakręcania go, ażeby nie przestał być zegarkiem, daj± ci obsesję sprawdzania
dokładnej godziny na wystawach zegarmistrzów, w radio, przez telefon. Daj± ci
strach przed zgubieniem go, przed upuszczeniem na podłogę i stłuczeniem. Daj± ci
jego markę i prze¶wiadczenie, że jest to marka lepsza od innych, daj± ci ochotę
porównywania tego zegarka z innymi. Nie daj± ci zegarka, ty jeste¶ prezentem,
ciebie ofiarowuj± zegarkowi na urodziny.
JAK NAKRĘCAĆ ZEGAREK
Instrukcja
Tam w głębi tkwi ¶mierć, lecz nie bój się. WeĽ zegarek w jedn± rękę, palcami
drugiej uchwyć prztyczek do nakręcania i powoli nim obracaj. I oto otwiera się
inny wymiar, drzewa rozwijaj± li¶cie, lodzie staj± do regat, czas niby wachlarz
samorzutnie się rozkłada, z niego kiełkuje powietrze, powiewy ziemi, cień
kobiety, zapach chleba.
Czego chcesz więcej, czego chcesz więcej? Prędko załóż go na rękę, pozwól mu
pulsować do woli, na¶laduj go zazdro¶nie. Strach przeżre kotwiczkę, każda rzecz,
która jest osi±galna a została zapomniana, będzie powodowała rdzewienie żył
zegarka, wywołuj±c gangrenę w chłodnej krwi jego maleńkich rubinów. Tam w głębi
tkwi ¶mierć, chyba że po¶pieszymy się, przybiegniemy przed ni± i zrozumiemy, że
to już nie ma znaczenia.
NIECODZIENNE ZAJĘCIA
POZORY
Jeste¶my dziwaczn± rodzin±. W tym kraju, gdzie wszystko robi się albo z musu,
albo żeby komu¶ zaimponować, lubimy zajęcia niezależne, prace ot tak sobie,
pozory, które do niczego nie służ±.
Posiadamy pewn± wadę: brak nam oryginalno¶ci. Niemalże wszystko, do czego się
zabieramy, jest inspirowane - szczerze mówi±c: kopiowane - ze sławnych modeli.
Tylko w razie konieczno¶ci wnosimy co¶ nowego: anachronizmy, niespodzianki,
skandale. Najstarszy z moich wujów twierdzi, że podobni jeste¶my do kopii
robionych przez kalkę, identycznych z oryginałem, tyle że w innym kolorze, na
innym papierze, w innym celu. Moja trzecia siostra przyrównuje się do
mechanicznego słowiczka Andersena. Romantyzm jej może przyprawić o mdło¶ci.
Jest nas dużo i mieszkamy przy ulicy Humboldta.
Robimy różne rzeczy, ale do¶ć trudno jest to zreferować, ponieważ w opowiadaniu
brak zasadniczych czynników: niepokoju i oczekiwania na niespodzianki, o tyle
przecież ważniejszego niż ich rezultaty, oraz upadków, kiedy to cała rodzina
wali się na ziemię niby domek z kart, a w ci±gu długich dni słychać tylko
westchnienia lub wybuchy ¶miechu. Mówienie o tym, co robimy, jest niejako
sposobem wypełnienia nieuniknionych próżni, nieraz bowiem bywamy biedni,
uwięziem lub chorzy, nierzadko (o czym smutno wspomnieć) które¶ z nas umiera,
które¶ zdradza, rezygnuje albo bierze posadę w urzędzie podatkowym. Z tego nie
należy jednak wnioskować, że powodzi się nam Ľle albo że jeste¶my smutni.
Mieszkamy w dzielnicy Pacifico i jak tylko możemy - robimy co¶. Jest nas dużo i
mamy pomysły oraz dobre chęci wprowadzania ich w życie. Na przykład szubienica;
do dzi¶ nie jeste¶my zgodni co do genezy tego pomysłu; moja pi±ta siostra
twierdzi, że wymy¶lił j± jeden z naszych ciotecznych braci, wielkich filozofów;
najstarszy z wujów utrzymuje, że to jemu wpadło do głowy po przeczytaniu pewnej
noweli de capa y espada. W gruncie rzeczy nie ma to znaczenia, jedyn± spraw±
ważn± jest robić co¶, i dlatego mówię o tym niechętnie, tylko po to, aby
wypełnić jako¶ pustkę dżdżystego popołudnia.
Przed domem jest ogród - na ulicy Humboldta rzecz raczej rzadka. Nie jest
większy niż zwykłe patio, ale wznosi się o trzy stopnie ponad chodnik, co daje
mu efektowny wygl±d estrady, wymarzone miejsce dla ustawienia szubienicy.
Ponieważ ogrodzenie jest poł±czeniem muru i krat, przechodnie nie mog± wchodzić
do domu, mog± jednakże całe godziny gapić się, oparci o sztachety, ale nam to
nie przeszkadza. "Zaczniemy przy pełni" - rozkazał ojciec. W dzień jeĽdzili¶my
więc kupować drewno i żelazo w składach przy Avenida Juan B. Justo, siostry
zostawały w salonie, ćwicz±c wycie wilków, gdyż moja najmłodsza ciotka
twierdziła, że szubienice przyci±gaj± wilki i podniecaj± je, żeby wyły do
księżyca. Kuzyni zajmowali się zdobywaniem zapasów gwoĽdzi i potrzebnego
żelastwa, najstarszy z wujów wyrysowawszy plany omawiał z matk± i z młodszym
wujem różnorako¶ć i rodzaje narzędzi tortur. Przypominam sobie zakończenie
dyskusji:
zgodzili się na spore podwyższenie, na którym ustawi się szubienicę i koło, i
pozostanie jeszcze sporo miejsca na tortury i ewentualne ¶cinanie głów, zależnie
od okoliczno¶ci. Najstarszemu z wujów takie rozwi±zanie wydało się o wiele
uboższe i skromniejsze od jego pierwotnej idei, jednakże wymiary ogródka i ceny
materiałów z konieczno¶ci ograniczyły rodzinne ambicje.
Do budowy przyst±pili¶my pewnej niedzieli po południu; na obiad były ravioli.
Jakkolwiek nigdy nie zastanawiali¶my się nad tym, co pomy¶l± s±siedzi, było
jasne, że nieliczni gapie s± przekonani, iż zamierzamy dobudować parę pokoi, aby
powiększyć dom. Pierwszy dał wyraz zdziwieniu don Cresto, staruszek z przeciwka,
który przyszedł zapytać, po co instalujemy tak± estradę. Siostry zebrane w k±cie
ogrodu parokrotnie zawyły. Zeszło się sporo ludzi, ale nie przerwali¶my roboty
aż do wieczora, wykończyli¶my podwyższenie i zrobili¶my stopnie w dwóch
miejscach (dla księdza i dla skazańca, bo nie powinni wchodzić razem). W
poniedziałek czę¶ć rodziny poszła do swych zwykłych zajęć, bo przecież z czego¶
trzeba umierać, pozostali za¶ zaczęli wznosić szubienicę, podczas gdy najstarszy
z wujów studiował budowę koła tortur na starych sztychach. Uważał, że należy
umie¶cić je możliwie wysoko na jakim¶ klocu, na przykład na przyzwoicie
ociosanym pniu topoli. Ażeby zadowolić go, mój drugi brat i moje cioteczne
rodzeństwo pojechali ciężarówk± po topolę; w tym samym czasie najstarszy z wujów
wraz z mam± zakładali szprychy w piastę koła, ja za¶ przygotowywałem żelazn±
obręcz. Były to chwile cudownej zabawy, odgłosy młotka dochodziły ze wszystkich
stron, siostry wyły w salonie, s±siedzi pchali się u krat wymieniaj±c między
sob± wrażenia, za¶ na lilioworóżowym tle zachodu rysował się profil szubienicy i
sylwetka mojego młodszego wuja, który siedz±c okrakiem na poprzeczce przykręcał
hak i przygotowywał stryczek.
W tej sytuacji przechodnie raczej nie mogli nie zorientować się, co robimy, i
chór protestów i gróĽb podniecał nas, aby zakończyć dzień zmontowaniem koła.
Niektórzy ¶miałkowie usiłowali przeszkodzić mojemu drugiemu bratu oraz
ciotecznemu rodzeństwu we wniesieniu do nas przecudownego pnia topoli, który
wła¶nie przywieĽli. Zal±żek bójki został jednak od miejsca do miejsca wygrany
przez zjednoczon± rodzinę, która, w zdyscyplinowanym wysiłku ci±gn±c topolę,
wtaszczyła j± do ogródka wraz z nieletnim dziecięciem uczepionym u korzeni.
Ojciec we własnej osobie zwrócił dziecię zdesperowanym rodzicom, uprzejmie
podaj±c je poprzez kratę, ale podczas gdy ogólna uwaga skupiała się na tych
sentymentalnych epizodach, najstarszy z wujów, przy pomocy ciotecznych braci
umocowawszy koło na pniu, ustawiał pionowo cał± machinę. Policja przybyła w
chwili, gdy zgromadzona na podwyższeniu rodzina z ożywieniem omawiała tak udan±
szubienicę. Nie opodal drzwi znajdowała się tylko moja trzecia siostra, tak iż
jej osobi¶cie przyszło rozmawiać z podkomisarzem. Bez trudno¶ci wytłumaczyła mu,
że pracujemy na własnej posesji nad dziełem, które dopiero w użytkowaniu mogłoby
kolidować z założeniami konstytucji, czyli że wzburzenie s±siadów jest wył±cznie
owocem zazdro¶ci i nienawi¶ci. Nadej¶cie nocy uratowało nas od dalszej straty
czasu.
Przy ¶wietle karbidówki zjedli¶my kolację na szafocie, podgl±dani przez co
najmniej setkę zawistnych s±siadów. Nigdy duszony prosiak nie wydał się nam
lepszy, wino tak ciemne i słodkie. Północny wiatr lekko kołysał stryczkiem, ze
dwa razy skrzypnęło koło, jakby kruki już usiadły na nim w oczekiwaniu żeru.
Gapie zaczęli się rozchodzić, żuj±c nieokre¶lone pogróżki, ale ze trzydzie¶ci
osób nie rezygnuj±c nadal wisiało u kraty. Po kawie zgasili¶my karbidówkę, aby
obejrzeć księżyc, wznosz±cy się ponad balustrad± tarasu, siostry zawyły, kuzyni
i wujowie powoli przeszli się po podwyższeniu, które drżało pod ich krokami. W
ciszy, jaka potem nast±piła, księżyc o¶wiecił pętlę; wydało się nam, że po kole
przesuwa się chmurka o posrebrzanych brzegach. Patrzyli¶my na to wszystko tak
szczę¶liwi, że trudno opisać, ale s±siedzi szemrali u kraty, jakby zawiedzeni.
Zaczęli zapalać papierosy i oddalać się po jednym, niektórzy w piżamach, a
niektórzy wolniej. Pozostała ulica, gdzie¶ w dali gwizd policjanta i mikrobus
sto osiem, przejeżdżaj±cy od czasu do czasu; my już spali¶my i ¶niły nam się
zabawy, słonie i jedwabne szaty.
ETYKIETA l PROTOKÓŁ
Zawsze uważałem, że charakterystyczn± cech± naszej rodziny jest skromno¶ć.
Wstydliwo¶ć dochodzi u nas do granic wręcz niewiarygodnych, zarówno w ubiorze,
jak w jedzeniu i w sposobie wyrażania się czy też wsiadania do tramwaju. Na
przykład zdrobnienia, których tak nadużywa się w dzielnicy Pacifico, w nas
wzbudzaj± czujno¶ć, refleksję, niemalże niepokój. Uważamy, że nie można jakim
b±dĽ przezwiskiem obdarzać człowieka, który potem musi je przyj±ć i znosić przez
całe swoje życie. Panie z ulicy Humboldta nazywaj± swych synów Toto, Cacho i
Coco, córki Negra i Beba - w naszej rodzinie gardzimy tymi banalnymi
zdrobnieniami, nie mówi±c już o wyszukanych, jak Chirola, Cachuzo lub Matagatos,
których słyszy się mnóstwo przy ulicy Paraguay i Godoy Cruz. Jako przykład
pow¶ci±gliwo¶ci, któr± zachowujemy w tych wypadkach, może służyć casus mojej
drugiej z rzędu ciotki. Mimo że jest obdarzona tyłkiem imponuj±cych rozmiarów,
nigdy nie pozwoliliby¶my sobie ulec łatwej pokusie nadania jej banalnego
zdrobnienia. Tak więc zamiast ochrzcić j± brutalnym mianem Amfory Etruskiej,
jednogło¶nie zgodzili¶my się na skromniejsze i przyzwoitsze przezwisko Dupiatej.
Takt nie zawodzi nas nigdy, mimo że nieraz musimy dosłownie walczyć z s±siadami,
którzy upieraj± się przy tradycyjnych "ksywach". Mojemu młodszemu kuzynowi,
obdarzonemu niezwykle duż± głow±, odmówili¶my imienia Atlas, jak przezywano go w
barze na rogu, wol±c nieporównanie delikatniejsze - Baniocha. I tak zawsze.
Chciałbym zaznaczyć, że nie robimy tego, ażeby w jaki¶ sposób odróżniać się od
naszych s±siadów. Po prostu, nie obrażaj±c niczyich uczuć, pragniemy
niepostrzeżenie zwalczać rutynę i tradycjonalizm. Nie podoba nam się wulgarno¶ć
pod żadn± postaci± i wystarcza, aby którekolwiek z nas usłyszało w jadłodajni
zdanie w rodzaju: "rozgrywki miały bardzo gwałtowny przebieg" albo: "po
pocz±tkowym ataku wysiłek został skierowany przede wszystkim na centrum obrony
przeciwnika", aby¶my natychmiast stwierdzali to samo, tyle że w formie o wiele
mniej wulgarnej, na przykład: "ale jatki, że nie było co zbierać" albo:
"najpierw mu szajba odbiła, a potem wdupala". Ludzie patrz± na nas zaskoczeni,
ale zawsze znajdzie się kto¶, kto zrozumie lekcję ukryt± w tych subtelnych
wypowiedziach. Najstarszy z wujów, który cytuje argentyńskich pisarzy, twierdzi,
że z wieloma z nich można by zrobić co¶ w tym rodzaju, ale dokładnie nigdy nam
jeszcze tego nie wyłożył. A szkoda.
POCZTA, TELEGRAF, TELEFON
Kiedy jeden z naszych dalekich kuzynów został ministrem, postarali¶my się, żeby
większ± czę¶ć rodziny zatrudnił na poczcie przy ulicy Serrano. Cóż, długo to nie
trwało, ale zawsze. Z trzech dni, które przepracowali¶my, przez dwa
obsługiwali¶my publikę z tak niebywał± szybko¶ci±, że zasłużyli¶my na
niespodziewan± wizytę inspektora z poczty głównej i pochwaln± wzmiankę w "La
Razów". Trzeciego dnia byli¶my już zupełnie pewni naszej popularno¶ci, bo nawet
z innych dzielnic przychodzili ludzie, żeby nadawać listy i posyłać pieni±dze do
jakich¶ absurdalnych miejscowo¶ci. Wtedy najstarszy z wujów dał nam zupełnie
woln± rękę i rodzina poczęła obsługiwać publiczno¶ć całkowicie według swych
zasad i gustów. W okienku, gdzie nadaje się listy, moja druga siostra każdemu,
kto kupował znaczki, dawała balonik. Pierwszy dostała jaka¶ grubaska, i
dosłownie wmurowało j± z tym balonikiem i znaczkiem jednopezowym w ręku, który,
już po¶liniony, z wolna przylepiał się jej do palca. Jaki¶ długowłosy miedziak z
mety odmówił balona, a siostra go zbeształa, podczas gdy w ogonku ¶cierały się
ze sob± różne opinie na ten temat. Obok, w s±siedztwie okienka, prowincjusze,
zaabsorbowani bezmy¶lnym wysyłaniem zarobków swoim odległym rodzinom, z niejakim
zdumieniem przyjmowali poczęstunek szklaneczk± grapy, nierzadko ukoronowany
pierożkiem, wszystko na koszt ojca, który w dodatku na cały głos recytował im
złote my¶li starego gaucha Yiscacho. W tymże czasie bracia, obsługuj±cy okienko
przesyłek, smarowali takowe smoł±, wrzucali do kubła pełnego pierza, po czym w
tym stanie prezentowali po chwili zdumionym nadawcom zapewniaj±c, że w ten
sposób udoskonalone paczuszki wywołaj± nie lada wesoło¶ć. "Ani sznurka nie widać
- mówili - ani żadnego ordynarnego laku, uważa pan, za to nazwisko adresata
wygl±da, jakby kryło się pod skrzydłem łabędzia..." Muszę szczerze przyznać, że
nie wszyscy to doceniali.
Kiedy gapie i policja wkroczyli do lokalu, mama zakończyła cał± sprawę w sposób
więcej niż cudowny, obsypuj±c publikę nieskończon± ilo¶ci± kolorowych strzałek,
zrobionych z wypełnionych formularzy telegraficznych, i wycofali¶my się w
ordynku, na z góry upatrzone pozycje. Z dala dojrzałem jak±¶ dziewczynkę we
łzach; była trzecia w kolejce od okienka, a teraz zrozumiała, że z balonika
nici.
ZGUBIENIE l ODNALEZIENIE WŁOSA
W walce z pragmatyzmem i obrzydliw± tendencj± do konsekwentnego d±żenia do celu
mój najstarszy kuzyn propaguje następuj±cy proceder: wyrwać sobie z głowy
jeszcze całkiem dobry włos, zawi±zać go na supełek i pozwolić mu powoli spłyn±ć
przez ¶ciek umywalki. Na wypadek gdyby zatrzymał się na siateczce, jak±
niektórzy wmontowuj± do umywalek, wystarczy otworzyć kran, ażeby całkowicie
znikł nam z oczu.
Z t± chwil± należy przyst±pić do poszukiwania włosa. Pierwsza operacja zasadza
się na odkręceniu syfonu i sprawdzeniu, czy aby włos nie utkn±ł na jakiej¶
chropowato¶ci rury. Jeżeli go tam nie widać, należy od¶rubować rurę, ł±cz±c±
syfon z głównym ¶ciekiem. Naturalnie w tej rurze zobaczymy dużo włosów, wobec
czego trzeba będzie skorzystać z pomocy całej rodziny, ażeby je przepatrzyć
jeden po drugim. Jeżeli włosa nie będzie, staniemy przed interesuj±cym
zagadnieniem przebadania rur aż do parteru, co jest poł±czone z większym
wysiłkiem, bowiem przez okres o¶miu do dziesięciu lat trzeba będzie popracować w
jakim¶ ministerstwie czy innej spółdzielni, ażeby zgromadzić pieni±dze, które by
umożliwiły wykupienie wszystkich czterech apartamentów leż±cych poniżej
mieszkania najstarszego kuzyna, wszystko to pod groĽb±, że w ci±gu tych o¶miu do
dziesięciu lat pracy włos może opu¶cić przewody i że wła¶ciwie tylko przedziwny
zbieg okoliczno¶ci zdołałby sprawić, by przez cały ten czas pozostał on
zaczepiony o jaki¶ stercz±cy kawałek zardzewiałej rury.
Kiedy nadejdzie ów dzień, że będziemy mogli rozbić wszystkie rury we wszystkich
mieszkaniach, przez całe miesi±ce będziemy żyli po¶ród misek i innych naczyń
pełnych mokrych włosów, a także w otoczeniu pomagierów i żebraków, którym
będziemy hojnie płacić za szukanie, segregowanie, klasyfikowanie i
przedstawianie nam niektórych włosów w celu zdobycia tak upragnionej pewno¶ci.
Jeżeli włos nie pojawi się, wkroczymy w etap dużo mniej konkretny, natomiast
bardziej skomplikowany, bowiem następny krok prowadzi nas do głównych kolektorów
miejskich. Nabędziemy ochronne stroje i przejdziemy kurs schodzenia póĽn± noc±
do ¶cieków, w tlenowych maskach, z mocn± latarni± w dłoni, i będziemy
przeszukiwali większe i mniejsze galerie, przy pomocy ciemnych indywiduów z
"marginesu", z którymi nawi±żemy stosunki i którym będziemy musieli oddawać
większ± czę¶ć pieniędzy zarabianych w ci±gu dnia po ministerstwach czy domach
towarowych.
Nierzadko będziemy mieli wrażenie, że już-już wywi±zali¶my się z zadania, bo
znajdziemy (lub przynios± nam) wiele włosów podobnych do tego, którego szukamy.
Ale ponieważ nie znane s± przypadki, ażeby włos miał supełek nie zwi±zany ręk±
ludzk±, niemal zawsze dojdziemy w końcu do wniosku, że dany włos po prostu
posiada zgrubienie (jakkolwiek i takie wypadki nie s± nam znane), ewentualnie,
że osadził się na nim jaki¶ silikat, rdza lub też inny produkt długiego
przebywania w wilgoci. Jest możliwe więc, że będziemy posuwali się wieloma
kanałami, - większymi i mniejszymi, aż dojdziemy do kolektora głównego,
uchodz±cego do rzeki, burzliwego zbiorowiska wszelkich odpadków i nieczysto¶ci.
Jest to miejsce, do którego nikt nie zdecyduje się zej¶ć, gdzie już żadne
pieni±dze, żadne szantaże, żadne przekupstwo nie umożliwi± nam dalszych
poszukiwań.
Ale może się zdarzyć, że wcze¶niej, nawet o wiele wcze¶niej, na przykład o kilka
centymetrów od spustu umywalki na drugim piętrze albo też w pierwszej rurze pod
poziomem ulicy natkniemy się na włos. Wystarczy pomy¶leć o rado¶ci, któr± to nam
sprawi, o astronomicznej cyfrze przez czysty przypadek zaoszczędzonych wysiłków,
ażeby usprawiedliwić, wybrać, nawet polecać podobne zajęcia, jakich każdy
sumienny nauczycie! powinien wymagać od swoich uczniów od ich najmłodszych lat
zamiast mordować dzieciaki reguł± trzech albo histori± wojen punickich.
CIOTKA W TARAPATACH
Dlaczego też nasza ciotka tak strasznie boi się upa¶ć na wznak? Od lat rodzina
walczy o uleczenie jej z tej obsesji, ale oto nadchodzi chwila, że musimy
przyznać się do porażki. Cokolwiek robimy, ciotka wci±ż boi się upa¶ć na wznak,
która to niewinna mania daje się we znaki wszystkim; ojciec po bratersku
towarzyszy jej na każdym kroku badaj±c, czy podłoga nadaje się, by po niej
st±pać, mama z wielk± staranno¶ci± wiele razy dziennie zamiata patio, siostry
zbieraj± piłki tenisowe, którymi się bawi± na tarasie, za¶ kuzyni sprz±taj±
wszystkie ¶lady po psach, kotach, żółwiach i kurach, których nie brak w domu.
Ale wszystko na darmo. Po długich wahaniach, nie kończ±cych się próbach i
ostrych słowach do dzieci, znajduj±cych się na jej drodze, ciotka zaledwie waży
się przej¶ć przez pokój. Gdy wreszcie rusza, najpierw opiera jedn± nogę i szura
ni± niby bokser w pudle żywicy, potem opiera drug± i przenosi ciało ruchem,
który w dzieciństwie wydawał nam się majestatyczny; droga od jednych drzwi do
drugich trwa dobrych parę minut. Niech Bóg broni.
Parokrotnie rodzina usiłowała zmusić ciotkę, aby w jaki¶ logiczny sposób
wytłumaczyła ten lęk przed upadkiem na wznak; i choć nieraz natykali¶my się na
milczenia, które można było krajać nożem, pewnej nocy, po swojej szklaneczce
hesperydyny, ciotka wyznała wreszcie, że gdyby upadła na wznak, już by nie mogła
się podnie¶ć. W odpowiedzi na elementarne spostrzeżenie, że przecież cała
32-osobowa rodzina gotowa jest skoczyć jej na pomoc, zareagowała tęsknym
spojrzeniem i dwoma słowami:
"bez różnicy". Dzień póĽniej mój najstarszy brat wezwał mnie noc± do kuchni i
pokazał mi karalucha leż±cego na wznak na ziemi nie opodal zlewu. Bez słowa
asystowali¶my jego daremnej i długiej walce, aby się odwrócić, podczas gdy inne
karaluchy, zwalczywszy onie¶mielenie ¶wiatłem, maszerowały po podłodze ocieraj±c
się o tego, który leżał jak neptek. Poszli¶my do łóżek wyraĽnie melancholijni i
z tej lub innej przyczyny nie wrócili¶my do wypytywania ciotki, ograniczaj±c się
do przynoszenia ulgi w jej lęku, odprowadzania jej i przyprowadzania, brania pod
rękę i kupowania wielkich ilo¶ci pantofli o nie ¶lizgaj±cych się podeszwach oraz
innych przedmiotów ułatwiaj±cych zachowanie równowagi. Życie potoczyło się
dalej, nie gorsze od życia innych
CIOTKA WYTŁUMACZONA LUB NIE
Czy się komu podoba, czy też nie, moi cioteczni bracia po¶więcili się filozofii.
Czytaj± ksi±żki, dyskutuj± między sob±, a reszta rodziny, wierna zasadzie
niemieszania się w gusta innych, natomiast pomagania im o ile możno¶ci, admiruje
ich z daleka. Wyżej wymienieni chłopcy, dla których żywię najwyższy szacunek,
nie raz, nie dwa rozważali problem lękliwo¶ci ciotki, dochodz±c do wniosków może
niejasnych, lecz godnych zastanowienia. Jak to zwykle bywa w takich wypadkach,
sama ciotka najmniej wiedziała o ich naradach, natomiast od tego czasu atencje
rodziny w stosunku do niej wzrosły. Latami towarzyszyli¶my ciotce w jej
chwiejnych wyprawach z salonu na patio, z sypialnego do łazienki, z kuchni do
garderoby. Nigdy nie dziwiło nas, że sypia wył±cznie na boku i że w nocy leży
absolutnie bez ruchu, w parzyste dni na prawym boku, w nieparzyste na lewym. Na
krzesełkach w jadalni lub patio siaduje zawsze wyprostowana i nie usiadłaby za
nic w ¶wiecie na bujaj±cym fotelu ani na wy¶ciełanym krze¶le. W noc Sputnika
rodzina leż±c na ziemi na patio pogr±żona była w obserwowaniu satelity, ale
ciotka pozostała na krzesełku, za¶ dnia następnego miała straszliwy ból szyi,
tak zwany torticolis. Powoli rezygnowali¶my, a dzi¶ nawet pogodzili¶my się już z
tym. Utwierdza nas w tym cioteczne rodzeństwo, które przy akompaniamencie
porozumiewawczych spojrzeń robi aluzje w rodzaju: "Ma słuszno¶ć". Ale dlaczego?
Tego nie wiemy, a oni nie chc± nam wytłumaczyć. Ja na przykład uważam, że nic
wygodniejszego niż leżenie na wznak. Całe ciało opiera się o materac albo kafle
patia, człowiek czuje swoje pięty, łydki, tyłek, grzbiet, ręce i łopatki, kark,
na których równomiernie rozkłada się ciężar ciała spoczywaj±cy na ziemi, tak
blisko niej i w sposób tak naturalny, że wydaje się, iż przyci±ga nas
żarłocznie, jakby chciała nas połkn±ć. Ciekawe, ale dla mnie leżenie na wznak
jest pozycj± jak najnaturalniejsz± i podejrzewam, że może dlatego wła¶nie ciotka
ma do niej taki wstręt. Ja uważam, że to znakomita pozycja, a gdzie¶, w głębi -
że najwygodniejsza. Dobrze mówię: gdzie¶ w głębi, gdzie¶ głęboko, bardzo
głęboko, na wznak... Nawet jakbym się trochę lękał, czego z kolei też nie
potrafię wytłumaczyć. Jak bardzo chciałbym być do niej podobny i jak bardzo nie
potrafię...
USADZANIE TYGRYSÓW
Na długo przedtem, zanim wcielili¶my nasz pomysł w życie, wiedzieli¶my, że
usadzanie tygrysów przedstawia podwójny problem: emocjonalny i moralny. Pierwszy
nic tyle dotyczy sadzania, ile samego tygrysa, bowiem te drapieżniki nie lubi±
być usadzane i z cał± swoj± energi±, która jest ogromna, opieraj± się temu. Czy
w takim wypadku należy zwalczać ich idiosynkrazję? Ale to pytanie przenosi nas w
problem moralny, gdzie każda inicjatywa może być przyczyn± lub efektem tak
zaszczytów, jak i niesławy. Nocami w naszym domku przy ulicy Humboldta
medytowali¶my pochyleni nad filiżaneczkami ryżu na mleku, który nawet
zapominali¶my osłodzić i posypać cynamonem. Nie byli¶my tak zupełnie pewni, czy
uda się nam usadzić tygrysa, i to nas bolało.
W końcu zdecydowali¶my się usadzić jednego, wył±cznie w celu przebadania
mechanizmu sprawy w całej jego rozci±gło¶ci; postanowili¶my, że potem ocenimy
jego rezultaty. Nie będę na tym miejscu mówił o tym, jak doszli¶my do posiadania
pierwszego tygrysa: przedsięwzięcie to wymagało subtelno¶ci i zabiegów, latania
po konsulatach i drogeriach, skomplikowanych kombinacji biletów kolejowych i
lotniczych i studiowania słowników. Pewnej nocy moi kuzyni przyszli cali
pojodynowani: a więc sukces. Tak schlali¶my się sikaczem, że moja młodsza
siostra musiała czy¶cić stół grabkami. Och, w owym czasie byli¶my znacznie
młodsi...
Teraz, kiedy nasze do¶wiadczenie dało już wiadome rezultaty, mogę służyć
wszelkimi szczegółami usadzania. Może najtrudniejsze jest to wszystko, co
dotyczy pokoju, bowiem należy mieć izbę niemalże pozbawion± mebli, o co niełatwo
przy ulicy Humboldta. Na samym ¶rodku umieszcza się mechanizm: dwie skrzyżowane
deski, spor± ilo¶ć giętkich dr±żków oraz parę glinianych garnków z mlekiem i
wod±. Samo usadzanie tygrysa nie jest aż tak trudne, jakkolwiek może się
zdarzyć, że operacja się nie uda i wtedy trzeba zaczynać od pocz±tku. Prawdziwe
trudno¶ci pojawiaj± się z chwil±, gdy tygrys, już usadzony, wydostanie się na
wolno¶ć i zademonstruje - na wiele najrozmaitszych sposobów - że ma zamiar z
niej korzystać. Na tym etapie, który nazwę po¶rednim, wszystko zależy od reakcji
rodziny, od tego, jak się zachowaj± siostry, od zręczno¶ci, z jak± ojciec z
powrotem go usadzi, manipuluj±c nim niby garncarz glin±. Najdrobniejszy bł±d
może spowodować katastrofę: korki przepalone, mleko na podłodze, przerażenie w
fosforyzuj±cych oczach smagaj±cych ciemno¶ć, ciepłe strugi przy każdym
zadrapaniu. Nie chcę sobie tego wyobrażać, skoro do tej chwili usadzali¶my
tygrysa bez tych zgubnych konsekwencji. Zarówno mechanizmy, jak i to, co wszyscy
musimy wykonywać, pocz±wszy od tygrysa a skończywszy na moich dalszych krewnych,
działa prawidłowo i układa się harmonijnie. Dla nas sam w sobie fakt usadzania
tygrysa nie jest ważny, ważne jest, by ceremonia odbyła się aż do końca bez
zakłóceń. Ważne jest, żeby tygrys albo zgodził się, by go usadzono, albo
zachowywał się tak, aby zarówno jego zgoda, jak sprzeciw nie miały żadnego
znaczenia. W chwilach, które miałoby się ochotę nazwać krucjalnymi - albo ze
względu na dwie skrzyżowane deski, albo dlatego, że jest to wyrażenie tak
poręczne - rodzinę ogarnia niebywała egzaltacja, matka nie jest w stanie ukryć
łez, cioteczne rodzeństwo konwulsyjnie splata i rozplata palce. Usadzanie
tygrysa ma w sobie co¶ z pełnego spotkania, co¶ zbliżaj±cego się do absolutu.
Powodzenie całej imprezy wymaga takiej dokładno¶ci w szczegółach, a płacimy za
nie tak drogo, że krótkie chwile, które następuj± po usadzeniu i które decyduj±
o jego perfekcji, niejako wyzwalaj± nas z nas samych, zmiataj± tak tygrysio¶ć,
jak i ludzko¶ć w jednym nieruchomym ruchu, który jest zawrotem głowy,
zawieszeniem, doj¶ciem. Nie ma tygrysa, nie ma rodziny, nie ma mechanizmu. Nie
sposób zrozumieć, co pozostało: jakie¶ drżenie, które nie jest z tego ciała,
skoncentrowany czas, esencja kontaktu. A potem wszyscy wychodzimy na zakryte
patio, za¶ ciotki przynosz± nam zupę i jakby co¶ ¶piewało, jakby¶my byli na
chrzcinach.
ZACHOWANIE NA VELORIACH
Nie chodzimy ani dla anyżówki, ani dlatego, że tak wypada. Pewno się już
domy¶lacie: chodzimy, bo nie jeste¶my w stanie znie¶ć demonstracyjnej
hipokryzji. Moja najstarsza siostra cioteczna podejmuje się przebadać charakter
rozpaczy i jeżeli jest ona szczera, jeżeli pl±cz± dlatego, że płacz jest jedyn±
rzecz±, jaka po¶ród zapachu lilii i kawy pozostała tym mężczyznom i tym
kobietom, zostajemy u siebie w domu, współczuj±c im z daleka. Najwyżej mama
wpadnie na chwilkę w imieniu całej rodziny; wcale nie chcemy naszym obcym życiem
zakłócać ich rozmowy z cieniem. Ale jeżeli z rozs±dnej inwestygacji mojej wyżej
wymienionej kuzynki wynika, że na zakrytym patio albo też w salonie odchodzi
czysta udawanka - wtedy wbijamy się w najlepsze garnitury, wyczekujemy, aż
velorio "dojdzie", i pojawiamy się nie wszyscy razem: po kolei, lecz
nieubłaganie.
W dzielnicy Pacifico rzecz prawie zawsze odbywa się na patio pełnym doniczek i
radiowej muzyki. W tych okazjach s±siadki zgadzaj± się na wył±czenie swoich
aparatów, tak że pozostaj± tylko ja¶miny i krewni, podpieraj±cy ¶ciany.
Przybywamy pojedynczo lub parami, pozdrawiamy osierociałych, których nietrudno
poznać po wybuchach płaczu na widok każdego nowo wchodz±cego, i idziemy pochylić
głowy przed zmarłym, eskortowani przez kogo¶ z najbliższych. W jakie¶ dwie
godziny póĽniej cała nasza rodzina już się znajduje w domu żałoby, ale chociaż
s±siedzi dobrze nas znaj±, zachowujemy się tak, jakby każde przyszło na własn±
rękę i prawie między sob± nie rozmawiamy. Całe nasze postępowanie jest dokładnie
zaplanowane; wybieramy sobie rozmówców, z którymi wychodzimy do kuchni, pod
pomarańczowe drzewko, do sypialni, do korytarzyka, od czasu do czasu na ulicę,
aby wypalić papierosa, przej¶ć się naokoło bloku, pogadać o polityce i sporcie.
Wybadanie prawdziwych uczuć osieroconej rodziny nie wymaga zbyt długiego czasu:
kieliszeczek canii, słodzone matę, papierosy - i jest punkt zaczepienia. Przed
północ± już wiemy wszystko i możemy działać bez skrupułów. Przeważnie najmłodsza
siostra bierze na siebie pierwsz± zaczepkę: zręcznie ułożywszy się u stóp
trumny, zakrywa oczy fioletow± chusteczk± i zaczyna płakać najpierw cicho
(mocz±c chusteczkę do granic), potem z czkawk± i zadyszk±, w końcu dostaje
takich spazmów, że s±siadki kład± j± do łóżka, zazwyczaj przygotowanego na
wszelki wypadek, pocieszaj±, podsuwaj± jej pod nos nalewkę z kwiatu
pomarańczowego. Przez ten czas s±siedzi maj± pełne ręce roboty z najbliższ±
rodzin± zmarłego, najczę¶ciej zarażon± tym atakiem. Przez jaki¶ czas w drzwiach
jest tłok, zapytania i odpowiedzi rzucane półgłosem, kto¶ wzrusza ramionami,
kto¶ się przepycha. Zmęczeni wysiłkiem, który zmuszeni byli solidnie wykonać,
najbliżsi wreszcie wyczerpuj± objawy swojej rozpaczy, lecz dokładnie w tej samej
minucie moje trzy kuzynki zaczynaj± płakać, bez najmniejszej afektacji i bez
krzyku, ale tak przejmuj±co, że rodzina i s±siedzi czuj± się zdystansowani
rozumiej±c, że jest niemożliwe, aby oni próżnowali, podczas kiedy obcy ludzie z
s±siedniej ulicy tak się przejmuj±; do¶ć że po raz wtóry doł±czaj± do ogólnego
lamentu, po raz wtóry należy szykować łóżka, wachlować kobiety w podeszłym
wieku, rozluĽniać paski konwulsyjnie drż±cym starcom. Zazwyczaj z braćmi
oczekujemy tego momentu, ażeby wkroczyć do pokoju i podej¶ć do katafalku.
Jakkolwiek mogłoby się to wydawać dziwne, jeste¶my naprawdę przejęci, bo kiedy
rozlega się płacz sióstr, nieogarniona bole¶ć wypełnia nam piersi, przypominaj±c
przeżycia z dzieciństwa, jakie¶ pola w Villa Albertina, tramwaj, który zgrzytał
zakręcaj±c w ulicę Generał Rodriguez w Banfieid, te rzeczy, zawsze takie smutne.
Wystarcza nam widok złożonych r±k nieboszczyka, ażeby porwał nas nagły szloch,
zmuszaj±c do wstydliwego zakrycia twarzy rękami, i oto jeste¶my, pięciu mężczyzn
płacz±cych na velorio, podczas gdy ożałobieni bior± rozpaczliwie oddech, żeby
nam dorównać, czuj±c, że za wszelk± cenę musz± zaakcentować, że to ich velorio,
że tylko oni maj± w tym domu prawo do łez. Ale jest ich mniej i kłami± (co wiemy
przez nasz± najstarsz± kuzynkę, i st±d czerpiemy siły). Nadaremnie komasuj±
czknięcia i omdlenia, nadaremnie co lojalniejsi s±siedzi usiłuj± dawać im rady,
robić uwagi, podnosić na duchu i zachęcać, by po odpoczynku wł±czyli się do
walki. Teraz już wkraczaj± nasi rodzice i najstarszy z wujów, i jest co¶, co
zmusza do szacunku, w bólu tych dojrzałych ludzi, którzy specjalnie przyszli aż
z ulicy Humboldta, pięć bloków licz±c od rogu, ażeby czuwać przy drogim
nieboszczyku. S±siedzi zaczynaj± tracić grunt pod nogami, co logiczniej my¶l±cy
porzucaj± żałobników i id± do kuchni popić grapy i pogadać. Niektórzy krewni
zmarłego, wyczerpani półtoragodzinnym szlochem, zasypiaj± kamiennym snem. My za¶
podnosimy się po kolei, pilnie przy tym bacz±c, by się nie wydało, że cokolwiek
zostało ukartowane, i oto przed ¶witem jeste¶my bezspornymi wła¶cicielami
veloria; większo¶ć s±siadów rozeszła się do domów spać, rodzina wala się po
k±tach w najróżniejszych posturach i w najróżniejszych stopniach wyczerpania;
nad patiem wschodzi jutrzenka. O tej porze nasze ciotki zabieraj± się
energicznie do przygotowania przegryzki, podaj± wrz±c± kawę; patrzymy na siebie,
kiedy się mijamy w pokojach lub na korytarzu; jest w nas co¶ z mrówek, gdy tak
chodzimy tam i na powrót, w przej¶ciu ocieraj±c się czułkami. Kiedy zajeżdża
karawan, dyspozycje s± wydane, moje siostry podprowadzaj± osierocon± rodzinę,
aby się pożegnała ze zmarłym, zanim trumna zostanie zamknięta. Podtrzymuj± ich i
pocieszaj±, podczas gdy kuzynki i bracia usiłuj± ich odepchn±ć, skrócić ostatnie
pożegnania i pozostać sam na sam z nieboszczykiem. Wyczerpani, zagubieni, co¶
nieco¶ rozumiej±cy, lecz niezdolni do najmniejszej reakcji, żałobnicy daj± się
przyprowadzać i odprowadzać, popijaj±c, gdy im się co¶ przytknie do ust, i
odpowiadaj±c na pieszczotliwe starania moich sióstr i kuzynek lekkimi
protestami. Kiedy przychodzi godzina opuszczenia domu pełnego przyjaciół i
znajomych, niewidoczna, lecz bezbłędna organizacja decyduje o każdym posunięciu,
dyrektor zakładu pogrzebowego z szacunkiem wysłuchuje dyspozycji mego ojca,
przeniesienie trumny odbywa się zgodnie ze wskazówkami najstarszego wuja.
Czasami krewni zmarłego, przybyli w ostatniej chwili, występuj± z jakimi¶
nietaktownymi roszczeniami: lecz s±siedzi, przekonam, że wszystko odbywa się
tak, jak należy, patrz± na nich ze zgroz±, zmuszaj±c do zamilknięcia. W
karawanie zasiadaj± nasi rodzice i wujowie, do następnego wozu wsiadaj± bracia,
kuzynki zgadzaj± się na przyjęcie do trzeciego pewnej czę¶ci żałobników, którzy
sadowi± się, owinięci w krepy, czernie i fiolety. Reszta towarzystwa wsiada jak
Bóg da, czę¶ć rodziny zmarłego poluje na taksówki. I jeżeli niektórym z nich,
pod wpływem rzeĽwego poranka i długiej drogi, marzy się, że odzyszcz± co¶ na
nekropolii - gorzkie będzie ich rozczarowanie. Zaledwie trumna przybywa na
miejsce, bracia otaczaj± mówcę, wyznaczonego przez rodzinę czy też przyjaciół
zmarłego, a łatwego do rozpoznania po okoliczno¶ciowym wyrazie twarzy oraz
ruloniku, wypychaj±cym jedna z kieszeni. W¶ród u¶cisków dłoni mocz± mu klapy
łzami, poklepuj± go z miękkim odgłosem tapioki, tak że wkrótce nie jest w stanie
sprzeciwić się temu. co się dzieje. A wtedy mój młodszy wuj wstępuje na trybunę
i otwiera przemówienia modlitw±, oracj± zawsze będ±c± wzorem dyskretnie podanej
prawdy. Trwa ona trzy minuty, dotyczy wył±cznie zmarłego, wymienia jego cnoty,
zdaje sprawę z jego wad, i pełna jest humanitaryzmu. Wuj jest tak przejęty, że
nieraz z trudem przychodzi mu doprowadzić przemówienie do końca. Zaledwie
zszedł, na trybunę wchodzi mój starszy brat i w imieniu s±siedztwa wygłasza
panegiryk, podczas gdy uprzednio z góry wyznaczony do tego s±siad usiłuje
przecisn±ć się między mymi siostrami a kuzynkami, czepiaj±cymi się jego
kamizelki. Wtedy uprzejmy, lecz stanowczy ruch ojca mobilizuje personel zakładu
pogrzebowego, który zaczyna z wolna kr±żyć wokół trumny, podczas gdy upatrzeni
przez rodzinę mówcy stoj±c u stóp trybuny spogl±daj± na siebie, mn±c w
spotniałych dłoniach przygotowane przemówienia. Zazwyczaj nie fatygujemy się, by
odprowadzać nieboszczyka do katakumb czy też grobu, po prostu zawracamy i
wychodzimy wszyscy razem, komentuj±c perypetie minionego veloria. Z daleka
widzimy, jak krewniacy w popłochu rzucaj± się, ażeby uchwycić którykolwiek ze
sznurów zwisaj±cych od trumny, bij± się z s±siadami, którzy już tych sznurów
dopadli i nie chc± z nich zrezygnować, bo wol± je nie¶ć, aniżeli pozwolić, żeby
je niosła najbliższa rodzina.
MASA PLASTYCZNA
PRACE BIUROWE
Moja wierna sekretarka należy do tych, które bior± bardzo poważnie swoje
obowi±zki, co - jak już wiemy - oznacza przekraczanie granic, zajmowanie
terytoriów, wsadzanie pięciu paluchów do szklanki mleka, żeby wyci±gn±ć biedny,
mizerny wioseczek.
Moja wierna sekretarka zajmuje się w biurze czy też chce się zajmować -
absolutnie wszystkim. Spędzili¶my cały dzień na walce o zakres naszych
działalno¶ci, u¶miechnięta wymiana min i kontrmin, wychodzeń i wycofań, aresztów
i uwolnień. Ale ona ma czas na wszystko, nie tylko chce być pani± biura, ale w
dodatku skrupulatnie wykonywać to, co ma do zrobienia. Nie ma na przykład dnia,
żeby nie pucowała słów, czy¶ci je, omiata, układa na odpowiednich półkach,
przygotowuje i stroi do codziennych funkcji. Jeżeli zjawia mi się na ustach
jaki¶ zbędny przymiotnik - te bowiem rodz± się poza zasięgiem działania mojej
sekretarki, że się tak wyrażę: we mnie samym - już z ołówkiem w ręku chwyta go,
zabija, nie daj±c czasu, by przystosować go do reszty zdania i dać mu
przeżyć choćby przez, przeoczenie lub przyzwyczajenie. Gdybym jej pozwolił,
gdybym chociaż na chwilę zostawił j± sam±, z w¶ciekło¶ci± wyrzuciłaby do kosza
te kartki. Jest tak zdecydowana, by zmusić mnie do uporz±dkowanego życia, że
jakikolwiek nieprzewidziany gest j± mobilizuje: zamieniona w słuch, ogon
wyprężony, drż±ca niby drut na wietrze. Muszę udawać i ukrywać się, by pod
pretekstem, że redaguję jaki¶ okólnik, móc wypełnić parę różowych lub też
zielonych karteczek słowami, których soki. skoki i w¶ciekłe gniewy podobaj± mi
się. W tymże czasie moja wierna sekretarka sprz±ta biuro, pozornie nieuważna,
ale gotowa do ataku. W połowie wiersza, który - biedaczek - wła¶nie rodził się
pełen zadowolenia, słyszę, że zaczynaj± się zgrzyty cenzury, a wtedy natychmiast
mój ołówek rzuca się ku wzbronionym słowom, skre¶la je z. po¶piechem, porz±dkuje
nieporz±dek, czy¶ci i dodaje blasku, i to, co pozostaje, jest prawdopodobnie
bardzo dobre, ale ten smutek, ten smak zdrady na języku, ta twarz szefa wobec
sekretarki...
CUDOWNE ZAJĘCIA
Cóż za cudowne zajęcie obci±ć nogę paj±kowi, włożyć j± do koperty, zaadresować:
Pan Minister Spraw Zagranicznych, dodać adres, zbiec pędem ze schodów i wysłać
list z najbliższej poczty.
Cóż za cudowne zajęcie i¶ć sobie bulwarem Arago licz±c drzewa i co pięć
kasztanów zatrzymywać się na chwilę na jednej nodze w oczekiwaniu, żeby kto¶
spojrzał, a wtedy, wydawszy krótki, suchy okrzyk, zakręcić się niby b±k, z
rękami rozpostartymi, na podobieństwo ptaka Cakuy, który zawodzi na drzewach
północnej Argentyny.
Cóż za cudowne zajęcie wej¶ć do kawiarni i poprosić o cukier, jeszcze raz o
cukier, trzy, cztery, pięć razy o cukier, i układać go w kupkę na ¶rodku stołu,
podczas gdy za lad± pod białymi fartuchami wzbiera gniew, a wtedy powoli napluć
w sam ¶rodek kupki i ¶ledzić topnienie małego lodowca, słuchaj±c huku pękaj±cych
kamieni, który mu towarzyszy, a który rodzi się w ¶ci¶niętych gardłach pięciu
sztamgastów i wła¶ciciela, człowieka chwilami uczciwego.
Cóż za cudowne zajęcie wskoczyć do autobusu, wysi±¶ć przed ministerstwem, gdzie
wszystko stanie otworem dzięki paru zalakowanym kopertom, min±ć ostatniego
sekretarza, poważnie i stanowczo wej¶ć do wielkiej lustrzanej sali, dokładnie w
chwili, kiedy woĽny w granatowym uniformie będzie wręczał ministrowi list.
Widzieć, jak historycznym nożem do przecinania minister otwiera kopertę, wkłada
do mej delikatnie dwa paluszki, wyci±ga nogę paj±ka, ogl±da j±, wydać z siebie
odgłos na¶laduj±cy brzęczenie muchy, ujrzeć, jak blednie, jak chce wyrzucić nogę
i nie może, bo jest przez ni± schwytany - a wtedy odwrócić się i wyj¶ć
pogwizduj±c, anonsuj±c w kuluarach dymisję ministra, wiedz±c, że nazajutrz wejd±
wrogie armie i wszystko pójdzie w diabły, i że będzie to czwartek nieparzystego
miesi±ca roku przestępnego.
ZAKAZ WPROWADZANIA ROWERÓW
W bankach i domach towarowych tego ¶wiata guzik kogokolwiek obchodzi, że
człowiek tranżoli się z główk± kapusty pod pach± albo z tukanem, albo
wypuszczaj±c z gęby, niby sznureczek, piosenki, które mi ¶piewała mamusia, albo
prowadz±c za rękę szympansa w pasiastym trykocie. Ale niech ktokolwiek zjawi się
z rowerem, natychmiast zaczyna się istne piekło i wehikuł zostaje gwałtownie
wyrzucony na ulicę, na wła¶ciciela za¶ spada istny grad gwałtownych napomnień.
Dla roweru, stworzenia łagodnego i o potulnym sposobie bycia, obecno¶ć napisów
zakazuj±cych mu przekraczania pięknych oszklonych drzwi jest upokorzeniem i
zniewag±. Wiadomo, że rowery na wszystkie sposoby usiłowały zapobiec swojemu
smutnemu losowi. Ale we wszystkich bez wyj±tku krajach ¶wiata zabrania się
wprowadzania rowerów. Niektórzy dodaj± "i psów", co potęguje tak w rowerach, jak
i w psach ich kompleksy niższo¶ci. Kot, zaj±c, żółw mog± w zasadzie wej¶ć do
firmy "Marx and Spencer" lub do kancelarii adwokackiej przy ulicy San
Martin, wywołuj±c najwyżej pewne zaskoczenie, zachwyt po¶ród ż±dnych wrażeń
telefonistek, a w najgorszym wypadku wydanie portierowi polecenia, ażeby
wyrzucił wyżej wymienione zwierzę na ulicę. To ostatnie może się zdarzyć, ale
nie jest upokarzaj±ce, po pierwsze bowiem jest tylko jedn± z wielu możliwo¶ci, a
po drugie, da się rozumowo uzasadnić, nie będ±c zimnym, z góry przygotowanym
spiskiem, obrzydliwie wydrukowanym na miedzianych lub emaliowanych plakietkach,
tablicach nieubłaganego prawa miażdż±cego prost± bezpo¶rednio¶ć rowerów. tych
jakże niewinnych stworzeń.
W każdym razie - uwaga, szefowie! Róże także s± niewinne i pełne słodyczy, ale
może wiecie, że w wojnie róż poginęli ksi±żęta, którzy byli niby czarne pioruny
o¶lepione płatkami krwi. A nuż którego¶ ranka rowery pokryj± się kolcami, ich
r±czki urosn± i zaatakuj±, opancerzone w¶ciekło¶ci± rusz± legionem na lustrzane
drzwi towarzystw ubezpieczeń, i tego nieszczęsnego dnia akcje spadn± na głowę,
zarz±dzona zostanie narodowa żałoba (przefarbowujemy w dwadzie¶cia cztery
godziny) i będ± rozsyłane zawiadomienia o zgonach i listy kondolencyjne.
ZACHOWANIE SIĘ LUSTER NA WYSPIE WIELKANOCNEJ
Położysz lustro na zachodzie Wyspy Wielkanocnej - będzie się spóĽniać. Położysz
lustro na wschodzie Wyspy Wielkanocnej - będzie się spieszyć. Przy pomocy
subtelnych manewrów można znaleĽć miejsce, gdzie lustro będzie wskazywało
wła¶ciw± godzinę, ale nie jest powiedziane, że miejsce, odpowiednie dla jednego
lustra, będzie odpowiednie dla innego lustra, przecież lustra robione s± z
rozmaitych materiałów i reaguj±, jak im się żywnie podoba. W ten sposób Salomon
Lemos, antropolog, stypendysta fundacji Guggenheima, spojrzawszy w swoje
lusterko do golenia, zobaczył samego siebie zmarłego na tyfus - wszystko to na
wschodzie wyspy. A w tym samym czasie lustereczko, które przez zapomnienie
zostawił na zachodzie, odbijało (dla nikogo, bo leżało po¶ród kamieni) najpierw
Salomona Lemos w krótkich spodenkach, id±cego do szkoły, potem Salomona Lemos
nago w wannie, z zapałem mydlonego przez tatusia i mamusię, póĽniej Salomona
Lemos mówi±cego "papu" ku wzruszeniu swojej cioci Remeditos, na estancji pod
Trenque Lanquen.
MOŻLIWO¦CI ABSTRAKCJI
Od lat pracuję w Unesco i innych organizacjach międzynarodowych, a mimo to
zachowuję pewne poczucie humoru, w szczególno¶ci niemał± zdolno¶ć abstrakcji,
czyli że jeżeli jaki¶ typ mi się nie podoba, skre¶lam go z mapy moc± samej
decyzji i podczas gdy on gada i gada, ja jadę sobie na wyspę Melville, a on,
biedaczysko, wyobraża sobie, że go słucham. Tym samym systemem, jeżeli podoba mi
się jaka¶ babka, zaledwie znajdzie się w moim polu widzenia, mogę wyabstrahować
j± z sukienki i w czasie kiedy ona unosi się nad chłodem poranka, długo
podziwiam jej pępuszek. Łatwo¶ć, jak± mam w tej dziedzinie, czasem bywa wprost
niezdrowa.
W zeszły poniedziałek to były uszy. W chwili kiedy wszyscy szli do pracy, wręcz
niebywała ilo¶ć uszu przepychała się do wyj¶cia. W moim pokoju natkn±łem się na
sze¶cioro uszu; w południe w stołówce było ich przeszło pięćset, ustawionych
symetrycznie w podwójnych rzędach, Zabawne było patrzeć, jak od czasu do czasu
dwoje uszu opuszczało ogonek i oddalało się. Wygl±dały jak skrzydła.
We wtorek wybrałem sobie rzecz, która wydawała mi się mniej częsta: zegarki. Ale
naci±łem się, bo w czasie obiadu zauważyłem co¶ koło dwustu zegarków,
fruwaj±cych nad stołami tam i na powrót, tam i na powrót, ruchem dziwnie
przypominaj±cym krajanie mięsa. W ¶rodę miałem ochotę na co¶ bardziej
zasadniczego i zdecydowałem się na guziki. Ale ci widowisko! Powietrze pełne
było ławic nieprzezroczystych oczu. W windzie nasycenie stało się nie do
opisania: setki nieruchomych lub zaledwie poruszaj±cych się guzików zamkniętych
w zdumiewaj±cym sze¶cianie ze szkła. Specjalnie wryło mi się w pamięć pewne okno
(było to po południu), wychodz±ce na szafirowe niebo. Osiem czerwonych guzików
zaznaczało delikatnie linię pionow±, za¶ tu i ówdzie migotały dyskretnie
niewielkie perłowe owale. Musiała to być bardzo piękna kobieta.
Uznałem, że ¶roda popielcowa to dzień, kiedy procesy trawienne mog± być
doskonał± ilustracj± tego przypadku, i o wpół do dziesi±tej niechętnie patrzyłem
na setki torebek pełnych szarej papki, produktu pomieszania kornflaków, białej
kawy i bułeczek. W stołówce ujrzałem, jak pomarańcza rozpada się na oddzielne
ćwiarteczki, które w okre¶lonej chwili zaczęły tracić swój kształt i spływać
jedna po drugiej, formuj±c na pewnej wysoko¶ci białawy osad. W tym stanie
pomarańcza udała się do korytarza, zeszła cztery piętra w dół, po czym
skierowawszy się do pokoju znieruchomiała w punkcie pomiędzy dwiema poręczami
fotela. Nie opodal w stanie podobnego spoczynku widać było ćwierć litra mocnej
herbaty. Jako ciekawy nawias (moja zdolno¶ć do abstrahowania ma tendencję do
samowoli) mogłem jeszcze dojrzeć haust dymu, który rur± schodził w dół i dzielił
się pomiędzy dwa przezroczyste pęcherze, z kolei taż rur± wznosił się w górę,
wdzięcznymi esami-floresami rozpływaj±c się w barokowych efektach. Potem (już w
innym pokoju) znalazłem pewien pretekst, aby odwiedzić pomarańczę, herbatę i
dym. Ale dym znikł.
a zamiast pomarańczy i herbaty były dwie raczej nieprzyjemnie poskręcane rury.
Nawet abstrakcja ma swoje przykre strony: ukłoniłem się rurom i wróciłem do
siebie do biura. Moja sekretarka płakała czytaj±c dekret, który zwalniał mnie z
pracy. Ażeby się pocieszyć, zdecydowałem się wyabstrahować jej łzy i przez
chwilę zachwycałem się tymi małymi krystalicznymi fontannami, które rodziły się
w powietrzu i rozbijały o teczki, bibułę i dziennik ustaw. Życie jest pełne
podobnych cudowno¶ci.
CODZIENNA GAZETA
Jaki¶ pan wsiada do tramwaju, uprzednio kupiwszy gazetę i wsun±wszy j± pod
pachę. W pół godziny póĽniej wysiada z t±ż gazet± pod t± sam± pach±.
Ale to już nie jest ta sama gazeta, teraz jest to parę zadrukowanych arkuszy,
które pan zostawia na ławce na placu.
Same na ławce, arkusze znowu przemieniaj± się w gazetę, któr± jaki¶ chłopiec
znajduje, czyta i pozostawia, zmienion± w arkusze.
Same na ławce, arkusze ponownie staj± się gazet±, któr± jaka¶ staruszka
znajduje, czyta i odkłada zmienion± w arkusze. Ale potem zabiera je do domu, po
drodze opakowuje w nie szpinak, taki bowiem jest los gazety po owych
podniecaj±cych metamorfozach.
MAŁA HISTORIA MAJˇCA ZILUSTROWAĆ NIESTAŁO¦Ć STAŁO¦CI, W KTÓREJ WYOBRAŻAMY SOBIE,
ŻE ŻYJEMY, ALBO ŻE REGUŁY MOGŁYBY USTˇPIĆ WYJˇTKOM, PRZYPADKOM ORAZ
NIEPRAWDOPODOBIEŃSTWOM, l TUM CIĘ CZEKAŁ
Pismo poufne CVN/475a/W Sekretarza "Oclusiom" do Sekretarza "Verpertuit".
...straszliwe zamieszanie. Wszystko szło dobrze i nigdy nie było najmniejszych
trudno¶ci w stosowaniu przepisów. Teraz nagle Komitet Wykonawczy postanawia
zwołać sesję nadzwyczajn± na skutek nieprzewidzianych komplikacji; zaraz pan
usłyszy, co za kłopoty: zamieszanie w szeregach. Niepewno¶ć przyszło¶ci. Wobec
czego Komitet zbiera się i przystępuje do wyboru nowych członków rzeczywistych w
zastępstwie sze¶ciu zmarłych tragicznie, po upadku do wody helikoptera, na
którym zwiedzali okolicę; wszyscy oni zmarli w prowincjonalnym szpitalu na
skutek pomyłki pielęgniarki, która zaaplikowała im zastrzyki sulfamidów w
ilo¶ciach dla organizmu ludzkiego niedopuszczalnych. Kiedy zebrał się Komitet,
złożony z jednego rzeczywistego członka, który pozostał przy życiu (zatrzymany w
domu w dniu katastrofy z powodu przeziębienia) i sze¶ciu członków zastępców,
przyst±piono do głosowania nad lista kandydatów wysuniętych przez rozmaite
państwa należ±ce do OCLUSIOM. Jednogło¶nie wybrano pana Feliksa Volla (oklaski).
Jednogło¶nie wybrano pana Feliksa Romero (oklaski). Jeszcze jedno głosowanie i
jednogło¶nie przechodzi pan Feliks Lupescu (zmieszanie). Prezydent ad interim
zabiera głos i żartobliwie podkre¶la zbieżno¶ć imion wszystkich wybranych. O
głos prosi delegat Grecji i oznajmia, że jakkolwiek może to wydać się trochę
dziwacznym zbiegiem okoliczno¶ci, jego rz±d polecił mu zgłosić jako kandydata
pana Feliksa Paparemologos. Głosowanie, skutkiem którego tenże zostaje wybrany
większo¶ci± głosów. W następnej turze przechodzi kandydat Pakistanu pan Feliks
Abib. W tym momencie Komitet ogarnia prawdziwa konsternacja, co przy¶piesza
ostatnie głosowanie, w którym triumfuje kandydat argentyński, pan Feliks
Camusso. Po¶ród wyraĽnie zażenowanych oklasków tytularny dziekan Komitetu wita
sze¶ciu nowych członków, których kordialnie nazywa imiennikami (zdumienie).
Odczytuje się skład Komitetu, który przedstawia się jak następuje:
Przewodnicz±cy, najstarszy członek rzeczywisty pozostały przy życiu po
katastrofie - pan Feliks Smith, członkowie: panowie Feliks Voll, Feliks Romero,
Feliks Lupescu, Feliks Paparemologos, Feliks Abib i Feliks Camusso.
Konsekwencje tego wyboru staja się coraz bardziej kompromituj±ce dla OCLUSIOM.
Dzienniki południowe podaj± z ironiczno-impertynenckimi komentarzami skład
Komitetu Wykonawczego. Minister Spraw Wewnętrznych już wczesnym rankiem ł±czy
się z Dyrektorem Generalnym, który z braku czego¶ lepszego każe przygotować
notkę informacyjn± zawieraj±c± curriculum vitae nowych członków Komitetu,
osobisto¶ci wybitnych na polu nauk ekonomicznych.
Komitet ma odbyć swoj± pierwsz± sesję w następny czwartek, ale mówi się, że
panowie Feliks Voll, Feliks Camusso i Feliks Lupescu złoż± swoje rezygnacje dzi¶
w póĽnych godzinach popołudniowych. Pan Camusso poprosił o instrukcje w sprawie
zredagowania swojej: prawdę mówi±c nie ma żadnego słusznego motywu, ażeby
wycofać się z Komitetu, i powoduje się wył±cznie (tak zreszt±, jak i panowie
Lupescu i Voll) chęci±, ażeby skład Komitetu uzupełnić osobami nie maj±cymi na
imię Feliks. Prawdopodobnie rezygnacje będ± motywowane względami zdrowotnymi i
zostan± przyjęte przez Dyrektora Generalnego.
KONIEC KOŃCA ¦WIATA
Ponieważ skryby przetrwaj±, czytelnicy, i tak już nieliczni, zmieni± swoje
zajęcia i również zostan± skrybami. Coraz więcej krajów będzie należało do
skrybów i fabryk papieru i atramentu - skryby w dzień, a maszyny w nocy, żeby
wydrukować to, co skryby wypisały. Pierwsze wyst±pi± z brzegów domowe
biblioteki, a zarz±dy miejskie zadecyduj± (już się o tym mówi), że na
rozszerzanie ich trzeba po¶wiecić tereny ogródków dziecięcych. PóĽniej padn±
teatry, domy matki i dziecka, rzeĽnie, stołówki, szpitale. Biedacy zamiast
cegieł używaj± ksi±żek ł±cz±c je cementem i lak powstan± ¶ciany, a potem całe
chałupki z ksi±żek. Ale wtedy ksi±żki występuj± z miast i zajmuj± wsie, tratuj±c
zbiory i pola słoneczników, a zarz±dowi dróg ledwie udaje się uratować szosy
biegn±ce po¶ród wysokich ksi±żkowych ¶cian. Czasami która¶ z tych ¶cian wali
się, powoduj±c straszliwe katastrofy samochodowe. Skryby pracuj± bez przerwy,
bowiem ludzko¶ć ma szacunek dla powołania, tymczasem druki dochodz± już do
brzegu morza. Prezydent republiki dzwoni do prezydentów innych republik i wysuwa
inteligentn± koncepcję, by nadmiary ksi±żek wrzucać do morza, co odbywa się
równocze¶nie na wszystkich plażach ¶wiata. W ten sposób skryby syberyjskie
widz±, jak ich ksi±żki pochłania morze lodowate, skryby indonezyjskie etc. To
pozwala skrybom na powiększenie produkcji, bowiem na ziemi znowu jest miejsce na
gromadzenie ksi±żek. Nie my¶l± o tym, że morza maj± dno i że na tym dnie już
zaczynaj± się tworzyć góry druków, z pocz±tku w postaci lepkiej, a póĽniej
skawalonej masy, wreszcie twardej podłogi, która, stale się podnosz±c, pewnego
dnia dojdzie aż do powierzchni. Wtedy wielkie wody zalej± ziemię, nast±pi
przemieszczenie kontynentów i oceanów, prezydenci różnych republik zostan±
zast±pieni przez jeziora i półwyspy, a inni prezydenci innych republik ujrz±, że
przed ich ambicjami otwieraj± się olbrzymie obszary etc. Algi morskie, obdarzone
tak gwałtownym pędem do rozrastania się, albo znikn±, albo będ± szukały
wytchnienia ł±cz±c się z drukami, co wytworzy kleist± mazie, i pewnego dnia
kapitanowie wielkiej żeglugi zauważ±, że okręty ich ledwie się posuwaj±, z
trzydziestu węzłów schodz± do dwudziestu, do piętnastu, że motory hucz±, a ¶ruby
deformuj± się. W końcu wszystkie okręty zatrzymuj± się w rozmaitych punktach
mórz, schwytane przez mazie, a skryby całego ¶wiata pisz± tysi±ce egzemplarzy, w
których, pełni niebywałej rado¶ci, tłumacz± ów fenomen. Prezydenci i kapitanowie
postanawiaj± przemienić statki w wyspy i kasyna, publika ci±gnie pieszo po
kartonowych morzach do kasyn, na wyspach, gdzie graj± najrozmaitsze orkiestry,
jest klimatyzacja i gdzie się tańczy do białego rana. Nowe druki gromadz± się na
brzegach mórz, ale nie można ich wepchn±ć do mazi, więc zaczynaj± rosn±ć ¶ciany
druków i rodz± się góry nad ich dawnymi brzegami. Skryby rozumiej±, że fabryki
papieru i atramentu zbankrutuj±, więc pisz± coraz drobniejszymi literkami,
wykorzystuj±c najmniejsze skraweczki każdego arkusza. Kiedy kończy się atrament,
zaczynaj± pisać ołówkiem. Kiedy kończy się papier, pisz± na tablicach, kaflach i
tak dalej. Powstaje zwyczaj wstawiania jednego tekstu w drugi, ażeby
wykorzystywać interlinie, albo też żyletkami skrobie się to, co było napisane,
by móc od nowa używać papieru. Skryby pracuj± powoli, ale jest ich taka ilo¶ć,
że druki całkowicie już oddzielaj± l±dy od łożysk dawnych mórz. Na ziemi z
trudem żyje rasa skrybów, skazana na wyginięcie, za¶ na morzach s± wyspy i
kasyna, czyli transatlantyki, na których schronili się prezydenci republik i
gdzie odbywaj± się wielkie fiesty i przesyła się wiadomo¶ci z wyspy na wyspę, od
prezydenta do prezydenta, od kapitana do kapitana.
BEZGŁOWIE
Jednemu panu ucięto głowę, ale ponieważ zaraz potem wybuchł strajk i nie można
było go pochować, musiał dalej żyć, tyle że bez głowy, i radzić sobie jak umiał.
Od razu zorientował się, że cztery z jego pięciu zmysłów znikły wraz z głow±.
Wyposażony jedynie w dotyk, lecz pełen dobrej woli, pan ten usiadł na ławce na
placu Lavalle i po kolei dotykał li¶ci drzew, usiłuj±c rozróżnić je i nazwać. W
ten sposób po upływie wielu dni nabrał zupełnej pewno¶ci, że ma na kolanach
jeden li¶ć eukaliptusa, jeden li¶ć platanu, jeden li¶ć dzikiej magnolii i jeden
zielony kamyczek.
Kiedy ów pan stwierdził, że to ostatnie jest zielonym kamyczkiem, przez parę dni
był bardzo zaskoczony. Kamień - to było prawidłowe i możliwe, ale dlaczego
zielony? Więc na próbę wyobraził sobie, że kamień jest czerwony, i w tej samej
chwili odczuł co¶ w rodzaju gwałtownego obrzydzenia, protest przeciwko temu
jaskrawemu kłamstwu czerwonego kamienia, absolutnie fałszywego, skoro kamień był
całkowicie zielony, okr±gły, a w dotyku bardzo słodki.
Kiedy pan zorientował się, że kamień jest na dodatek słodki, przez dług± chwilę
był wielce zdumiony, po czym zdecydował się na zadowolenie, co jest zawsze
słuszniejsze, bowiem było jasne, że wzorem pewnych insektów, którym odrastaj±
odcięte czę¶ci, znowu był zdolny do wielorakiego odczuwania. Podniecony tym
faktem, opu¶cił ławkę i ruszył ulic± Libertad ku Avenidzie de Mayo, gdzie, jak
wiadomo, czuć zapachy smażeniny z licznych hiszpańskich restauracji.
Stwierdziwszy ów szczegół, dowodz±cy, że wrócił mu jeszcze jeden zmysł,
skierował się na wschód, potem na zachód (tego bowiem nie był pewny) i chodził
tak niezmordowanie, z chwili na chwilę czekaj±c, że co¶ usłyszy, ponieważ słuch
był jedynym zmysłem, którego mu jeszcze brakowało. W rzeczy samej widział niebo
blade, takie, jak bywa o ¶wicie, dotykał własnych r±k o wilgotnych palcach i
paznokciach, które wbijał sobie w dłonie, pachniał czym¶ w rodzaju polu, w
ustach czuł smak metalu i koniaku. Brakowało mu tylko usłyszenia czego¶ i
dokładnie w tej samej sekundzie usłyszał, a było to niby wspomnienie, bowiem raz
jeszcze były to słowa kapelana więziennego, słowa pociechy i nadziei, same w
sobie bardzo piękne, niestety wytarte, cokolwiek zużyte od wielokrotnego
mówienia, zniszczone od ci±głego dĽwięczenia.
SZKIC SNU
Czuje nagle gwałtowne pragnienie zobaczenia wuja i po¶piesza więc przez uliczki
kręte i strome, które jakby naumy¶lnie oddalaj± go od starego rodzinnego dworku.
Po długim marszu (przy czym buty ma jakby przyklejone do ziemi) widzi portal i
słyszy niewyraĽne szczekanie psa, jeżeli to pies. W chwili gdy wchodzi po
czterech zużytych stopniach i wyci±ga rękę do dzwonka, który ma kształt dłoni
zaci¶niętej na br±zowej kuli, palce dzwonka poruszaj± się, najpierw najmniejszy,
a potem wszystkie pozostałe, powoluteńku wypuszczaj±c br±zow± kulę. Kula spada,
jakby była z pierza, odbija się bezszelestnie od progu i skacze mu do piersi,
ale teraz to jest tłusty czarny paj±k. Odpędza go desperackim ruchem ręki i w
tej chwili drzwi otwieraj± się: stoi w nich wuj i u¶miecha się bez wyrazu, tak
jakby od dłuższego czasu stał u¶miechnięty za zamkniętymi drzwiami. Wymieniaj±
parę zdań, które robi± wrażenie z góry przygotowanych, elastyczna szachownica.
"Teraz muszę odpowiedzieć..." - "Teraz on powie..." I wszystko rzeczywi¶cie tak
się odbywa. Już s± w jasno o¶wietlonej sali, wuj sięga po papierosy zawinięte w
srebrny papier, podaje mu jeden. Długa chwilę szuka zapałek, ale w całym domu
nie ma zapałek ani ognia pod żadn± postaci±; nie mog± zapalić papierosów,
wygl±da, jakby wuj chciał, żeby ta wizyta zakończyła się już, wreszcie następuje
jakie¶ niejasne pożegnanie w pełnym otwartych skrzyń korytarzu, przez który
zaledwie można się przecisn±ć.
Opuszczaj±c dom, wie, że nie powinien odwracać się za siebie, bo... Nie wie nic
więcej, ale to wie i wymyka się szybko, z oczami utkwionymi w koniec ulicy.
Powoli robi mu się lżej. Znalazłszy się u siebie, jest tak wyczerpany, że
kładzie się od razu, niemal się nie rozbieraj±c. ¦ni mu się, że jest w Tigre,
nad Paran±, cały dzień spędza na łódce ze swoj± narzeczon± i że zajadaj±
kiełbaski w oberży Nuevo Toro.
CO SŁYCHAĆ, LOPEZ
Pewien pan spotyka przyjaciela, wita się z nim, podaje mu rękę, z lekka kiwa
głow±.
Wyobraża sobie, że go wita, ale powitanie już jest dawno wynalezione i ten miły
pan po prostu wsuwa się w gotowe powitanie.
Pada. Pewien pan kryje się pod arkad±. Ci panowie prawie nigdy nie wiedz±, że
wpadaj± w po¶lizg, prefabrykat pierwszego deszczu i pierwszej arkady. W wilgotny
tobogan ze zwiędłych li¶ci.
A gesty miłosne, to słodkie muzeum, ta galeria figur z dymu. Pociesz tw±
próżno¶ć: ręka Antoniusza szukała tego samego, czego szuka twoja. Lecz ani
twoja, ani jego nie szukały niczego, co by nie było wynalezione już przed
wiekami. Ale rzeczy niewidoczne czuj± potrzebę stawania się ciałem, pomysły
padaj± na ziemię niby umarłe gołębie.
To, co jest naprawdę nowe, zachwyca lub przeraża. Te dwa uczucia, oba
umieszczone blisko żoł±dka, zawsze towarzysz± obecno¶ci Prometeusza. Reszta jest
wygod±, tym, w czym nie ma ryzyka, co zawsze musi się udać. Wszystkie czasowniki
w formie czynnej mieszcz± się już w owym repertorium.
Hamlet nie w±tpi: na przekór zasadzkom i przeszkodom szuka autentycznego
rozwi±zania, żadnych drzwi frontowych ani też utartych dróg. Chce czego¶, czym
rozwali tajemnicę, chce pi±tego listka koniczyny. Pomiędzy "tak" a "nie" jakże
nieskończona róża wiatrów. Ksi±żęta duńscy. te sokoły, które wol± pa¶ć z głodu
niż żywić się padlin±.
Jeżeli buty uwieraj± - to dobry znak. Co¶ się tu dzieje. co¶, co nas wskazuje,
co głucho nas ustawia, co nas okre¶la. Dlatego potwory maj± tak± popularno¶ć,
dlatego gazety rozwodz± się nad cielęciem o dwóch głowach. Jakaż okazja, cóż za
możliwo¶ć wielkiego skoku ku innemu!
Na to zjawia się Lopez.
- Cze¶ć, Lopez.
- Cze¶ć. Co słychać, stary?
Tak oto wyobrażaj± sobie, że się witaj±.
GEOGRAFIE
Jest dowiedzione, że mrówki to prawdziwe królowe stworzenia (czytelnik może
przyj±ć to jako hipotezę lub fantazję: w każdym razie nie zaszkodzi mu trochę
antropoeskapizmu). A oto stroniczka ich geografii:
(str. 84 ksi±żki: w nawiasach zaznaczono ewentualne ekwiwalenty pewnych wyrażeń
według klasycznej interpretacji Gastona Loeba)
"...równoległe morza (rzeki?). Nie kończ±ca się woda (morze?) ro¶nie w pewnych
chwilach niby bluszczbluszczbluszcz (pojęcie jakiej¶ wysokiej ¶ciany, które
miałoby wyrażać przypływ?). Jeżeli się idzie-idzie-idzie (to samo pojęcie w
zastosowaniu do odległo¶ci), dochodzi się do Wielkiego Zielonego Cienia (zasiane
pole? zaro¶la? las?), gdzie Wielki Bóg wznosi nieustanny spichlerz dla swych
Najlepszych Pracownic. Ta okolica obfituje w Potworne Wielkie Stwory (ludzi?),
które niszcz± nasze ¶cieżki. Po drugiej stronie Wielkiego Zielonego Cienia
zaczyna się Twarde Niebo (góra?). I wszystko jest nasze, chociaż
zagrożone,
Ta geografia została zinterpretowana również w inny sposób (Dick Fry i Niels
Peterson Jr.). Cały ustęp odnosiłby się topograficznie do małego ogródka przy
ulicy Laprida 628 w Buenos Aires. Równoległe morza - to dwa ¶cieki. Nie kończ±ca
się woda - sadzaweczka dla kaczek, Wielki Zielony Cień - grz±dka sałaty.
Potworne Wielkie Stwory - prawdopodobnie kaczki albo kury, jakkolwiek nie należy
wykluczać możliwo¶ci, że faktycznie chodzi tu o ludzi. Na temat Twardego Nieba
toczy się polemika, która nieprędko się skończy. Przeciw opinii Fry'a i
Petersona, którzy widz± w tym ¶ciankę działow± z cegieł, występuje Guillermo
Sofovich, upieraj±cy się przy bidecie, porzuconym w¶ród sałaty.
KROK W PRZÓD l KROK W TYŁ
Wymy¶lono szkło, przez które mogły przelatywać muchy. Mucha przyfruwała, lekko
uderzała łebkiem i pstryk - już była po drugiej stronie. Nieopisywalna rado¶ć
muchy.
Wszystko zrujnował uczony węgierski, który odkrył, że mucha może wej¶ć, ale nie
może wyj¶ć albo też odwrotnie, a to z powodu sknocenia szklanych włókien, które
okazały się za bardzo włókniste. Natychmiast wymy¶lono pułapkę na muchy przy
pomocy wkładania do ¶rodka kostki cukru i wiele much marnie zginęło. W ten
sposób zakończyła się szansa zbratania się z tymi zwierzętami, godniejszymi
lepszego losu.
HISTORIA PRAWDZIWA
Pewnemu panu spadaj± okulary i z gło¶nym hukiem uderzaj± o kafle podłogi.
Zmartwiony, bo optyczne szkl± s± bardzo kosztowne, pan schyla się i ze
zdumieniem stwierdza, że szkła cudem nie stłukły się.
Wdzięczny losowi pan dochodzi do wniosku, że to, co się stało, powinno posłużyć
mu jako ostrzeżenie, idzie więc do optyka i nabywa skórkow± pochewkę, wyłożon± w
¶rodku, kto się na gor±cym sparzy i tak dalej. W godzinę póĽniej spada mu
pochewka - pan pochyla się spokojnie i widzi, że okulary poszły w drobny mak.
Dłuższ± chwilę zabiera panu zrozumienie, że niezbadane s± wyroki boskie i że w
rzeczywisto¶ci prawdziwy cud zdarzył się teraz.
HISTORIA Z MIĘKKIM NIED¬WIEDZIEM
Popatrz no na tę kulę ze smoły, która cieknie przez okienko między dwoma
zro¶niętymi drzewami, rozci±gaj±c się i rosn±c. Za drzewami jest polanka i tam
wła¶nie smoła duma, projektuj±c swoje pojawienie się w formie kuli, w formie
kulołap, w formie smołosier¶ciołap, zgodnie ze słownikiem - NIED¬WIED¬.
Teraz smołokula wyłazi wilgotna i miękka, strz±saj±c z siebie mrówki niezliczone
i okr±głe, zrzuca je w ¶ladach szereguj±cych się harmonijnie, w miarę jak się
posuwa. Czyli: smoła stawia niedĽwiedziołapę na sosnowe igły, rysuje gładk±
ziemię, potem unosi smołołapę i pozostaje ¶lad, poszarpany pantofel i rodz±ce
się mrowisko wielorakie i okr±głe, pachn±ce smoł±. W ten sposób po każdej strome
drogi idzie twórca symetrycznych królestw, forma sier¶ciołapia, tworz±c dla
okr±głych mrówek konstrukcje, które wilgotnie drgaj±.
Wreszcie wschodzi słońce i miękki niedĽwiedĽ wznosi twarz wędrown± i dziecinn±
do gongu z miodu, którego
nadaremnie pragnie. Smoła zabiera się do gwałtownego w±chania, kula ro¶nie wraz
z rosn±cym dniem, sier¶ciołapy tylko smoła, sier¶ciołaposmoła, która wyrykuje
pro¶bę i czyha na odpowiedĽ, u góry głęboki rezonans gongu, niebieski miód na
językopysku, w rado¶ci sier¶ciołapiej.
PROJEKT KILIMU
Generał ma tylko osiemdziesięciu ludzi, a przeciwnik pięć tysięcy. W swym
namiocie generał bluĽni i płacze. Po czym pisze natchnion± odezwę, któr± gołębie
pocztowe rozrzucaj± nad wrogim obozem. Dwustu piechurów przechodzi na stronę
generała. Następuje potyczka, któr± generał z łatwo¶ci± wygrywa, i dwa regimenty
przechodz± do jego szeregów. W trzy dni póĽniej przeciwnik ma już tylko
osiemdziesięciu ludzi, a generał pięć tysięcy. Wtedy pisze drug± odezwę i
zyskuje siedemdziesięciu dziewięciu ludzi. Pozostaje tylko jeden przeciwnik
otoczony wojskiem i generał, który czeka w ciszy. Minęła noc i przeciwnik nie
przeszedł na jego stronę. W swym namiocie generał bluĽni i płacze. O brzasku
nieprzyjaciel powoli wyci±ga szpadę, idzie w kierunku namiotu generała. Wchodzi
i patrzy na niego. Armia generała idzie w rozsypkę. Słońce wschodzi.
WŁA¦CIWO¦CI FOTELA
W mieszkaniu Jacinta jest fotel do umierania. Kiedy ludzie się starzej±, pewnego
dnia zaprasza się ich, żeby usiedli w fotelu, który jest jak wszystkie inne,
tyle że na tylnej poręczy ma srebrna gwiazdeczkę. Osoba zaproszona wzdycha,
lekko trzepocze rękami, jakby pragn±c oddalić od siebie to zaproszenie, po czym
siada w fotelu i umiera.
Dzieciaki, przekorne jak zawsze, kiedy nie ma rodziców, zabawiaj± się
nabieraniem go¶ci i namawiaj± ich, by usiedli w fotelu. Go¶cie wiedz±, o co
chodzi, ale wiedz± też, że o tym nie należy mówić, więc speszeni patrz± na
dzieciaki, wymawiaj±c się słowami, jakich normalnie nie używa się w rozmowie z
dziećmi, które strasznie się tym ciesz±. W rezultacie go¶cie pod jakimkolwiek
pretekstem wykręcaj± się od spoczęcia w fotelu, ale mama po powrocie jako¶
zawsze się domy¶li, co zaszło, i wieczorem odchodzi straszne lanie. Dzieci nie
zniechęcaj± się tym jednak i od czasu do czasu udaje im się usadzić kogo¶ w
fotelu. W tych wypadkach rodzice zachowuj± się jakby
nigdy nic, bo się boj±, że s±siedzi dowiedz± się o wła¶ciwo¶ciach fotela i
zaczn± nudzić o pożyczanie im go, żeby usadzać rodzinę lub znajomych. Tymczasem
dzieciaki rosn± i nie wiadomo dlaczego pewnego dnia przestaj± interesować się
fotelem i wizytami. Zaczynaj± unikać przechodzenia przez salon, okr±żaj± go
przez patio, a rodzice, którzy s± już bardzo starzy, zamykaj± na klucz drzwi
salonu i uważnie obserwuj± dzieci, jakby chc±c przejrzeć ich my¶li. Dzieci
odwracaj± wzrok, mówi±c, że już pora posiłku albo wypoczynku. Rankiem ojciec
wstaje pierwszy i zaraz idzie sprawdzić, czy drzwi salonu s± nadal zamknięte na
klucz, czy czasem które¶ z dzieci nie otworzyło ich, ażeby fotel był widoczny ze
stołowego, bo srebrna gwiazdeczka błyszczy nawet w ciemno¶ciach i ¶wietnie j±
widać z każdego miejsca.
UCZONY Z DZIURˇ W PAMIĘCI
Wybitny uczony, historia rzymska w dwudziestu trzech tomach, murowany kandydat
do Nagrody Nobla, wielki entuzjazm w ojczyĽnie. Nagła konsternacja: jaki¶ szczur
biblioteczny ogłasza ordynarny pamflet demaskuj±cy pominięcie Karakalli. Niby
mała rzecz, a jednak pominięcie. Zdumieni admiratorzy konsultuj± Pax Romana
arty¶ci gubi± ¶wiat Yarusie zwróć mi moje legiony m±ż wszystkich żon i żona
wszystkich mężów (strzeż się Id Marcowych) pieni±dz nic ¶mierdzi pod tym znakiem
zwyciężysz. Bezsporna nieobecno¶ć Karakalli, zażenowanie, wył±czony telefon,
uczony nie może przyj±ć telefonu od króla Gustawa szwedzkiego, choć ten król ani
my¶li do niego dzwonić - raczej tamten, który bez końca nadaremnie nakręca
numer, przeklinaj±c w martwym języku.
PLAN POEMATU
Niech będzie Rzym, ten, co Faustyna, niech wiatr ostrzy rysiki siedz±cego
skryby, a spoza stuletnich pn±czy niech się którego¶ ranka pojawi to
przekonywaj±ce zdanie: nie ma stuletnich pn±czy, botanika jest nauk±, do diabła
z wynalazcami pojęć domniemanych. A Marat w swej wannie.
Widzę również prze¶ladowanie ¶wierszcza przez srebrn± tacę, i Senorę Delię,
która łagodnie przybliża rękę podobn± rzeczownikowi, i kiedy już ma go schwytać,
¶wierszcz jest w soli (wtedy przeszli such± nog±, a Faraon przeklinał ich z
brzegu) lub skacze na delikatny mechanizm, który z kwitn±cego zboża wydobywa
such± ręk± tosty. Senora Delia, Senora Delia, niech pani pozwoli chodzić temu
¶wierszczowi po płaskich talerzach. Pewnego dnia za¶piewa tak straszliw± zemstę,
że jej wahadłowe zegary udusz± się w swoich pionowo stoj±cych trumnach, a
hafciareczka po¶cielowej bielizny urodzi żywy monogram, który będzie biegał po
domu, powtarzaj±c swoje inicjały niby dobosz. Senora Delia, go¶cie niecierpliwi±
się, bo jest zimno. A Marat w swej wannie.
Niech już będzie Buenos Aires, dzień który przeszedł i min±ł, szmaty na słońcu,
radia w całym bloku gło¶no wywrzaskuj±ce kursy giełdowe słoneczników. Za
nadnaturalny słonecznik zapłacono w Liniers osiemdziesi±t osiem pesos,
słonecznik zachował się niegrzecznie w stosunku do reportera Esso, trochę ze
zmęczenia po obliczeniu jego ziarnek, a czę¶ciowo ponieważ jego dalsze losy nie
były zaznaczone w akcie kupna-sprzedaĽy. Po południu odbędzie się koncentracja
wojsk na placu de Mayo. Wojska pójd± rozmaitymi ulicami aż do osi±gnięcia
równowagi na piramidzie i okaże się, że żyj± dzięki systemowi odbić,
zainstalowanemu przez władze miejskie. Nikt nie w±tpi, że wszystkie akty zostan±
dopełnione z największ± parad±, co, jak należało przypuszczać, wywoła niezwykle
napięte oczekiwanie. Wszystkie loże zostały wyprzedane, będzie szedł kardynał,
gołębie, więĽniowie polityczni, tramwajarze, zegarmistrze, datki i grube panie.
A Marat w swej wannie.
WIELBŁˇD UZNANY ZA NIEPOŻˇDANEGO
Wszystkie podania o przej¶cie granicy załatwione, tylko Guk, wielbł±d, uznany za
niepoż±danego. Guk zgłasza się na komendę policji, gdzie mu mówi±, że nie można
nic zrobić, wracaj do oazy, załatwione odmownie, nie warto pisać odwołania.
Smutek duka, powrót do ziemi dzieciństwa. Wielbł±dy z rodziny i przyjaciele
otaczaj± go, co się z tob± dzieje, i że to niemożliwe, dlaczego akurat ty. Więc
delegacja do Ministerstwa Komunikacji, żeby wstawić się za Gukiem, ale urzędnicy
się gorsz±: tego jeszcze nie bywało, wracać do oazy, ale to już, zostanie
sporz±dzony protokół.
Guk w oazie szczypie trawę jednego dnia, szczypie trawę drugiego dnia. Tak mija
lato, jesień. Po czym Guk znowu w mie¶cie na pustym placu. Bez przerwy
fotografowany przez turystów, udzielaj±cy wywiadów. Osi±gnięcie na placu
niejakiego prestiżu. Korzystaj±c z niego znów postanawia wyjechać, przy bramie
wszystko się zmienia: uznany za niepoż±danego. Guk opuszcza łeb, szuka
nielicznych trawek rosn±cych na placu. Pewnego dnia zostaje wezwany przez
megafony i uszczę¶liwiony zjawia się w Komendzie. Tam uznany za niepoż±danego.
Guk wraca do oazy i kładzie się. Skubie trochę trawy, a potem opiera pysk o
piasek. Podczas gdy słońce zachodzi, zamyka oczy. Z jego nozdrzy wydobywa się
banieczka, trwaj±ca o sekundę dłużej niż on sam.
PRZEMOWA NIED¬WIEDZIA
Jestem niedĽwiedziem z domowych rur, wspinam się rurami w godzinach ciszy,
rurami od wody gor±cej, od centralnego ogrzewania, od wentylatorów, przechodzę
nimi z mieszkania do mieszkania, jestem niedĽwiedziem rurowym.
Mam wrażenie, że mnie szanuj±, bo moja sier¶ć trzyma ciepło w przewodach, bez
chwili przerwy biegam po nich, bo niczego tak nie lubię, jak ganiać z piętra na
piętro i ze¶lizgiwać się rurami. Czasami wysadzam łapę przez kran, a służ±ca z
trzeciego krzyczy, że się oparzyła, albo mruczę na wysoko¶ci pieca na drugim i
kucharka Wilhelmina skarży się, że piec Ľle ci±gnie. W nocy biegam cichutko, ale
za to jak najszybciej, przez komin wychylam się na dach, ażeby zobaczyć, czy tam
wysoko tańczy księżyc, i potem jak wiatr zapuszczam się aż do centralnego pieca
w podziemiach. W lecie, noc± pływam w cysternie na dachu skropionej gwiazdami,
myję sobie mordkę najpierw jedn± łapk±, potem drug±, potem dwiema naraz i to
sprawia mi wielk± frajdę.
Więc ¶migam po wszystkich rurach w całym domu, mruczę z zadowolenia, a pary
małżeńskie kręc± się na łóżkach i narzekaj± na złe instalacje. Niektórzy
zapalaj± ¶wiatło i notuj± sobie na karteczkach, żeby nie zapomnieć powiedzieć o
tym portierowi, A ja szukam kranu, który na jakim¶ piętrze zawsze jest nie
dokręcony, wysadzam tamtędy nos i ogl±dam ciemno¶ć pokoi, gdzie żyj± stworzenia
nie mog±ce łazić po rurach, i trochę mi ich żal, że s± tacy tępi i tędzy, że tak
chrapi±, że mówi± przez sen i s± tak samotni. Kiedy rano myj± sobie twarze,
pieszczę im policzki, liżę ich w nos i odchodzę prawie pewny, że zrobiłem dobry
uczynek.
PORTRET KAZUARA
Pierwsz± rzecz±, któr± robi kazuar, jest spogl±danie na człowieka z nieufn±
wyższo¶ci±. Ogranicza się do patrzenia bez ruchu, do patrzenia tak twardo i tak
długo, jakby obmy¶lał nas od pocz±tku, jakby dzięki straszliwemu wysiłkowi z
nico¶ci, któr± jest ¶wiat kazuarów, stawiał nas naprzeciw siebie, w niepojęty
sposób w niego wpatrzonych.
Z tej podwójnej kontemplacji, która może jest obopólna, a może w gruncie rzeczy
żadna, rodzimy się, kazuar i ja, sytuujemy się, uczymy się nie znać wzajemnie.
Nie wiem, czy kazuar wyodrębnia mnie i wł±cza do swego prostego ¶wiata: co do
mnie, mogę go tylko opisać, zastosować do jego obecno¶ci kryterium podobania się
i niepodobania, raczej niepodobania, bo kazuar jest antypatyczny i odpychaj±cy.
WyobraĽcie sobie strusia z rogat± pokrywk± od czajnika na głowie, rower
zgnieciony między dwoma samochodami i w dodatku postawiony na sztorc, Ľle odbit±
kalkomanię, w której dominuje brudny fiolet, i co¶ w rodzaju trzeszczenia. Teraz
kazuar robi krok w przód
i przyjmuje jeszcze ostrzejszy wyraz twarzy, wygl±d okularów, które dosiadły
bezgranicznej pedanterii. Kazuar żyje w Australii, jest tchórzliwy i odważny
jednocze¶nie, dozorcy wchodz± do jego klatki w wysokich skórzanych butach i z
miotaczem ognia w ręku. Kiedy kazuar przestaje przerażaj±co biegać wokół garnka
z otrębami, który mu przynoszę, i skokami wielbł±da sadzi do dozorcy, temu
ostatniemu nie pozostaje nic innego jak użyć miotacza ognia. Cóż wtedy widzimy:
spowity w rzekę ognia, wszystkie pióra w płomieniach, kazuar robi parę ostatnich
kroków, wybuchaj±c ohydnym wrzaskiem. Ale jego róg nie pali się: materia z
suchej łuski, będ±ca jego dum± i jego pogard±, rozbłyska zimnym ogniem, zapala
się cudownym lazurem, szkarłatem, który przypomina odart± ze skóry pię¶ć,
wreszcie ¶cina się w przejrzyst± zieleń, w szmaragd - kamień cienia i nadziei.
Kazuar gubi li¶cie, nagła chmura popiołu, a dozorca biegnie, by chciwie
przywłaszczyć sobie dopiero co zrodzony drogocenny kamień. Dyrektor ogrodu
zoologicznego zawsze z tego korzysta, żeby wszcz±ć przeciw niemu sprawę o
maltretowanie zwierz±t
i zwolnić go.
Cóż więcej powiemy o kazuarze, po tym podwójnym nieszczę¶ciu?
ROZBIJANIE SIĘ KROPEL
Popatrz, ale leje. Leje bez przerwy, tam na dworze gęsto i szaro, tu przy
balkonie kroplami ¶cinaj±cymi się, twardymi, które robi± plaf i rozbijaj± się z
odgłosem klapsa, jedna po drugiej, jedna po drugiej, ohyda. Teraz zjawia się u
góry, w ramie okiennej, kropelka, chwilę drży na tle nieba, które rozszczepia j±
na tysi±c wygaszonych błysków, ro¶nie, chwieje się, już ma spa¶ć i nie spada,
jeszcze nie spada. Wczepia się wszystkimi pazurami, nie chce się oderwać, i
widać, że trzyma się zębami, podczas gdy brzuch jej ro¶nie, całe kroplisko
zwisaj±ce majestatycznie i nagle już, już, plaf, nie ma, nic, trochę wilgoci na
marmurze.
Ale s± i takie, co popełniaj± samobójstwo, poddaj± się od razu, kiełkuj± w ramie
okna i natychmiast rzucaj± się w przepa¶ć, mam wrażenie, że widzę wibrację ich
skoku, ich nóżki odczepiaj±ce się i krzyk, który je upaja w tej nico¶ci spadania
i unicestwiania się. Smutne krople, okr±głe, niewinne krople. Do widzenia,
krople, do widzenia.
OPOWIADANIE BEZ MORAŁU
Pewien człowiek sprzedawał okrzyki i słowa i nieĽle mu się wiodło, chociaż
ludzie kwestionowali ceny i ż±dali zniżek. Człowiek prawie zawsze ustępował i w
ten sposób udawało mu się przehandlować wiele krzyków sprzedawców ulicznych,
westchnienia, które kupowały starsze rencistki, reklamy, slogany, szyldy,
wytarte dowcipy i fałszywe okoliczno¶ci.
Wreszcie człowiek zrozumiał, że nadeszła godzina, i poprosił o audiencję u
tyranika rz±dz±cego krajem, podobnego wszystkim swoim kolegom, który przyj±ł go
w otoczeniu generałów, sekretarzy i Filiżaneczek czarnej kawy.
- Przychodzę sprzedać panu pańskie ostatnie słowa - powiedział człowiek. - To
bardzo ważne, bo na poczekaniu nie przyjd± panu na my¶l, a przecież wypada
powiedzieć je w krytycznym momencie, ażeby retrospektywnie nabrały historycznego
znaczenia.
- Przetłumacz, co powiedział - rozkazał tyranik swemu tłumaczowi.
- Mówi po argentyńsku, ekscelencjo.
- Po argentyńsku? To dlaczego nic nie zrozumiałem?
- Wasza Wysoko¶ć doskonale zrozumiał - powiedział człowiek. - Powtarzam, że
przychodzę sprzedać panu pańskie ostatnie słowa.
Tyranik podniósł się, jak to się praktykuje w takich chwilach, i powstrzymuj±c
drżenie rozkazał, aby zaaresztowano człowieka i wrzucono do specjalnego
więzienia, zawsze pod ręk± przy tego typu rz±dach.
- Szkoda - powiedział człowiek, gdy go brali. - Rzecz w tym, że będzie pan
chciał powiedzieć swoje ostatnie słowa, kiedy nadejdzie chwila, i będzie ich pan
potrzebował, ażeby retrospektywnie nabrały historycznego znaczenia. To, co
miałem zamiar panu sprzedać, było dokładnie tym, co będzie pan chciał
powiedzieć, tak że nie ma tu mowy o nabieraniu. Ale skoro nie chce pan zawrzeć
transakcji, skoro nic pozna pan z góry tych słów, nie będzie pan mógł ich
wymówić, kiedy nadejdzie chwila, że będ± miały pojawić się po raz pierwszy na
pańskich ustach.
- Dlaczego miałbym nie móc ich wymówić, jeżeli to będ± te, które będę chciał
powiedzieć? - zapytał tyranik pij±c następn± filiżankę kawy.
- Bo nie pozwoli panu strach - odparł smutno człowiek. - Bo będzie pan miał
sznur na szyi, bo będzie pan w koszuli tylko, drż±cy ze strachu i zimna, bo zęby
będ± panu szczękały i nie będzie pan w stanie wymówić słowa. Kat i jego
pomocnicy, w¶ród których będzie paru z tu obecnych panów, poczekaj± dla pozoru
parę chwil, ale gdy usłysz± tylko jęk przerywany czkawk± i błaganiem o
przebaczenie (bo to uda się panu bez wysiłku) zniecierpliwi± się i powiesz±
pana.
Oburzeni, ludzie ze ¶wity, a przede wszystkim generałowie, otoczyli tyranika
prosz±c, aby natychmiast wydał rozkaz rozstrzelania owego człowieka. Ale
tyranik, blady jak sama ¶mierć, wykopsał ich i zamkn±ł się z człowiekiem, ażeby
jednak kupić od niego swe ostatnie słowa.
W tymże czasie generałowie i sekretarze, upokorzeni tym, co ich spotkało,
zrobili powstanie i następnego dnia o ¶wicie pojmali tyranika, zaskoczywszy go,
gdy zajadał winogrona w swej najulubieńszej gloriecie. Ażeby nie mógł powiedzieć
swych ostatnich słów, zastrzelili go na miejscu. Po czym zabrali się do szukania
człowieka, który znikł z pałacu, i znaleĽli go bez trudu, chodził bowiem po
targu sprzedaj±c okrzyki linoskoczkom. Wepchn±wszy go do więziennej karetki,
zabrali do twierdzy i zaczęli torturować, ż±daj±c, żeby im zdradził, jakie miały
być ostatnie słowa tyranika. Ponieważ nie udało im się zmusić go do wyznania,
tak go skopali, że umarł.
Sprzedawcy uliczni, którzy kupowali od niego okrzyki, w dalszym ci±gu
wykrzykiwali je po rogach i jeden z tych okrzyków w przyszło¶ci posłużył jako
hasło i odzew kontrrewolucji, która wykończyła generałów i sekretarzy. Niektórym
przed ¶mierci± przeszło przez my¶l, że w sumie wszystko to było łańcuchem tępych
nieporozumień i że słowa i okrzyki w ostateczno¶ci mog± być sprzedawane, lecz -
jakkolwiek to brzmi absurdalnie - nie mog± być kupowane.
I wszyscy pognili, tyranik, człowiek, generałowie i sekretarze, tylko okrzyki od
czasu do czasu w dalszym ci±gu rozbrzmiewaj± na rogach ulic.
LINIE RˇK
Z listu rzuconego na stół wypływa linia, która biegnie po sosnowej desce i
schodzi po nodze stołu. Wystarczy popatrzeć, by odkryć, że w dalszym ci±gu idzie
po parkiecie, wspina się na ¶cianę, na reprodukcję obrazu Bouchera, obrysowuj±c
linię pleców kobiety spoczywaj±cej na kanapie, wreszcie przez sufit wychodzi na
dach i po piorunochronie schodzi na ulicę. Tutaj trudno j± ¶ledzić, bo jest duży
ruch, ale skupiwszy się zobaczymy, że po kole wchodzi do autobusu, stoj±cego na
rogu, który teraz jedzie do portu. Tam schodzi po nylonowej pończosze pasażerki
o najja¶niejszych włosach, wkracza na wrogie terytoria celne, pełza, czołga się
i zygzakuje aż do głównego nabrzeża, gdzie (ale to trudno dojrzeć, tylko szczury
id± za ni±, żeby dostać się na pokład) wsiada na statek, którego turbiny już
dĽwięcz±, biegnie po deskach pokładu pierwszej klasy, z trudem omija główny luk
i w kabinie, gdzie smutny pan popija koniak i słucha syreny zapowiadaj±cej
odjazd, idzie w górę po szwie jego spodni, po kamizelce, po czym ze¶lizguje się
do łokcia i ostatnim wysiłkiem
chroni się w prawej dłoni, która w tym samym momencie zaciska się na kolbie
rewolweru.
OPOWIE¦CI O KRONOPIACH l FAMACH
Pierwsze i zapewne niedookre¶lone pojawienie się kronopiów, fam i nadziei. Okres
mitologiczny.
PODROŻE
Kiedy famy podróżuj±, w następuj±cy sposób spędzaj± noc w nieznanym mie¶cie:
jeden fama idzie do hotelu i starannie sprawdza ceny, gatunek prze¶cieradeł i
kolor dywanów. Drugi udaje się do komisariatu i sporz±dza inwentarz ruchomo¶ci i
nieruchomo¶ci wszystkich trzech podróżnych, jak również inwentarz zawarto¶ci
wszystkich walizek. Trzeci fama idzie do szpitala i przepisuje listy lekarzy
dyżurnych i ich specjalno¶ci. Załatwiwszy te sprawy podróżni spotykaj± się na
największym placu miasta, dziel± się spostrzeżeniami i id± do kawiarni na
aperitif. Ale przedtem jeszcze bior± się za ręce i tańcz± w kółko, który to
taniec nosi nazwę "wesoło¶ć fam".
Kiedy kronopie, te przedmioty zielone, zjeżone, wilgotne, wybieraj± się w
podróż, hotele s± pełne, poci±gi już odeszły, leje jak z cebra, a taksówki albo
nie chc± ich zabierać, albo ż±daj± oczu z głowy. Kronopie nie zniechęcaj± się,
bo s± przekonani, że takie rzeczy zdarzaj± się wszystkim, a id±c spać mówi±
jeden do drugiego: "Piękne miasto, najcudowniejsze miasto". I cał± noc ¶ni±, że
w mie¶cie s± najwspanialsze zabawy, na które s± zaproszeni. Nazajutrz wstaj±
uszczę¶liwieni i tak to wła¶nie podróżuj± kronopie.
Nadzieje, osiadłe, pozwalaj± się podróżować przez rzeczy i ludzi i s± jak
pos±gi, do których trzeba pojechać, żeby je obejrzeć, bo one się nie fatyguj±.
SMUTEK KRONOPIA
Wychodz±c z Luna Parku kronopio widzi, że jego zegarek się spóĽnia, że jego
zegarek się spóĽnia, że jego zegarek. Smutek kronopia wobec tłumu fam id±cych w
górę ulic± Corrientes o godzinie jedenastej dwadzie¶cia, podczas gdy on,
przedmiot zielony i wilgotny, idzie o jedenastej piętna¶cie.
Medytacje kronopia: "Jest póĽno, ale mniej póĽno dla mnie niż dla famy, dla fam
jest o pięć minut póĽniej, przyjd± do domu póĽniej, położ± się póĽniej. Mój
zegarek ma mniej życia, mniej domu i mniej położyć się. Jestem kronopiem
nieszczę¶liwym i wilgotnym". Kronopio, pij±c kawę u Richmonda przy ulicy
Florida, zwilża grzaneczkę łzami w najlepszym gatunku.
ZACHOWYWANIE WSPOMNIEŃ
Famy, aby zachować wspomnienia, balsamuj± je w sposób następuj±cy:
przytwierdziwszy wspomnienie przy pomocy włosów i znaków, od stóp do głów
owijaj± je w czarne prze¶cieradło i ustawiaj± pionowo pod ¶cian± salonu z
kartonikiem: "Wycieczka do Quilmes" albo "Frank Sinatra".
Natomiast kronopie, te stworzonka letnie i nieporz±dne, rozrzucaj± wspomnienia
po domu po¶ród okrzyków wesoło¶ci, a same łaż± między nimi, a kiedy się na nie
natkn±, głaszcz± je pieszczotliwie i mówi±: "Nie zniszcz mi się tylko" albo:
"uważaj na schodki". A to wszystko dlatego, że domy fam s± uporz±dkowane i
ciche, a u kronopiów jest wielki bałagan i trzaskanie drzwiami. S±siedzi zawsze
skarż± się na kronopiów, za¶ famy kręc± głowami wyrozumiale i id± sprawdzić, czy
kartoniki s± na swoich miejscach.
ZEGARY
Pewien fama miał stoj±cy zegar, który nakręcał co tydzień BARDZO UWAŻNIE.
Przechodził akurat kronopio, zobaczył go, zacz±ł się ¶miać, a wróciwszy do domu
wymy¶lił zegar-karczoch, czyli zegar-karczochę (co można, a nawet trzeba dwojako
nazywać). Zegar-karczoch, czyli zegar-karczocha tego kronopia jest karczochem
bardzo dobrego gatunku wsadzonym ogonem do dziury w ¶cianie. Niezliczone li¶cie
karczocha wskazuj± aktualn± godzinę, a ponadto wszystkie godziny, dzięki czemu
wystarczy, żeby kronopio urwał listeczek, i już wie, która jest godzina.
Ponieważ obrywa je od lewej do prawej, listek zawsze pokazuje wła¶ciw± godzinę,
a kronopio codziennie zabiera się do zrywania w kółko nowej warstwy listków.
Kiedy dojdzie do serca karczocha, już nie może mierzyć czasu i w nie kończ±cej
się fioletowiej±cej róży ¶rodka kronopio znajduje wielkie zadowolenie, zjada j±
z oliw±, octem i sol±, a do dziury wkłada nowy zegar.
OBIAD
Nie bez wysiłku kronopio doszedł do wynalezienia termometru mierz±cego życie.
Jest to co¶ pomiędzy termometrem a topometrem, pomiędzy fiszk± informacyjn± a
curriculum vitae.
Na przykład kronopio zaprosił do siebie famę, nadzieję i profesora języków.
Używaj±c swojego wynalazku doszedł do wniosku, że fama jest pod-życiem, nadzieja
niby-życiem, za¶ profesor języków między-życiem. Co do siebie samego, czuł się z
lekka nad-życiem, ale raczej przez poczucie poetyczno¶ci niż naprawdę.
W porze obiadu ów kronopio upajał się rozmow± swoich współbiesiadników, bo
wszyscy byli przekonani, że mówi± o tym samym, a wcale tak nie było.
Między-życie operowało abstrakcjami w stylu ducha i sumienia, czego niby-życie
słuchało, jakby padał deszcz - rzecz delikatna sama w sobie. Naturalnie
pod-życie co chwila prosiło o parmezan, a nad-życie dzieliło kuraka w
czterdziestu dwóch taktach, metod± Stanley-Fitzsimmonsa. Po wetach życia
pożegnały się i poszły do swoich zajęć, na stole pozostały tylko luĽne kawałki
¶mierci.
CHUSTECZKI
Pewien fama jest bardzo bogaty i ma służ±c±. Używa on chusteczki do nosa, któr±
potem wrzuca do kosza na ¶mieci. Używa drugiej, i do kosza. I tak wali do kosza
wszystkie zużyte chusteczki. Jak mu się skończ±, kupuje nowe pudełko. Służ±ca
wyjmuje chusteczki i zabiera je dla siebie. Jako że jest bardzo zaskoczona
zachowaniem famy, którego¶ dnia nie może się powstrzymać i pyta go, czy istotnie
chustki s± do wyrzucenia.
- Idiotko - powiada fama - nie trzeba było się pytać
- Od tej pory będziesz prała chustki, a ja zaoszczędzę pieniędzy.
HANDEL
Famy założyły fabrykę węży do polewania, zatrudniaj±c rozlicznych kronopiów przy
zwijaniu ich i składowaniu. Jak tylko kronopie znalazły się na miejscu - rado¶ć
nieprzytomna. Były węże zielone, czerwone, niebieskie, żółte i fiołkowe. Były
przejrzyste i przy próbowaniu widać było, jak woda przechodzi, a w niej
banieczki, a czasami nawet jaki¶ robak. Kronopie zaczęły wydawać okrzyki i
zamiast pracować chciały tańczyć. Famy wpadły w zło¶ć i zaraz zastosowały
artykuły dwadzie¶cia jeden, dwadzie¶cia dwa i dwadzie¶cia trzy wewnętrznego
regulaminu. Żeby takie zdarzenia więcej nie miały miejsca.
Jako że famy s± nieuważne, kronopie wyczekały na odpowiedni moment i załadowały
wielk± ilo¶ć węży na ciężarówkę. Kiedy spotykały dziewczynkę, ucinały mały
kawałek niebieskiego węża i dawały jej, żeby mogła sobie poskakać przez wężankę.
Tym sposobem na wszystkich rogach pojawiły się przepiękne przezroczyste
niebieskie banieczki z dziewczynk± w ¶rodku, wygl±daj±c± jak wiewiórka w klatce.
Rodzice dziewczynki chcieli odebrać jej węża, żeby podlać ogród, ale okazało
się, że przemy¶lne kronopie ponacinały je, tak że pocięta na kawałki woda nie
służyła do niczego. W końcu zmęczeni rodzice rezygnowali, a dziewczynka szła na
róg ulicy i skakała, skakała, skakała. ! Żółtymi wężami kronopie przyozdobiły
różne pomniki, a przy pomocy zielonych porobiły zasadzki na modłę afrykańsk±,
żeby zobaczyć, jak nadzieje będ± wpadały jedna po drugiej. Wokół wpadłych
nadziei kronopie tańczyły wesoło, za¶ nadzieje robiły im gorzkie wyrzuty w
następuj±cy sposób: )- Okrutne kronopie, krwiożercze, okrutne! Kronopie, które
nie życzyły nadziejom nic złego, pomagały im wyleĽć i jeszcze im dawały po
kawałku czerwonego węża. Tym sposobem nadzieje poszedłszy do domu mogły spełnić
swoje największe pragnienie: podlewać zielone ogródki czerwonymi wężami. - Famy
zamknęły fabrykę i wydały bankiet pełen żałobnych przemówień i lokai, którzy
po¶ród ciężkich westchnień podawali rybę. I nie zaprosiły ani jednego kronopia i
tylko te nadzieje, które nie powpadały w zasadzkę, bowiem tamte nie oddały
czerwonych węży i famy z tymi nadziejami miały na pieńku.
FILANTROPIA
Famom zdarzaj± się nader wspaniałomy¶lne gesty, na przykład: gdy fama spotyka
biedn± upadł± nadzieję u stóp palmy kokosowej, zabiera j± do swego automobilu,
wiezie do siebie, forsownie j± odżywia i dostarcza rozrywek tak długo, aż
nadzieja nabierze sił i odważy się po raz drugi wdrapać na palmę kokosow±. To
wykonawszy fama czuje się bardzo szlachetny i rzeczywi¶cie jest szlachetny, tyle
że nie przychodzi mu do głowy, że za parę dni nadzieja znów będzie leżała u stóp
palmy. Podczas gdy nadzieja znowu leży u stóp palmy, fama w swoim klubie czuje
się bardzo szlachetny wspominaj±c, jak to pomógł upadłej nadziei.
Kronopie nie s± wielkoduszne dla zasady. Przechodz± mimo czego¶ równie
wzruszaj±cego jak biedna nadzieja, pozbawiona nadziei, że uda się jej znowu
wdrapać na palmę. Kronopie wcale na ni± nie patrz±, zajęte ¶ledzeniem nitki
babiego lata. Z tego typu istotami nie można w sposób rozs±dny oddawać się
dobroczynno¶ci, dlatego też w towarzystwach dobroczynnych władze składaj± się
wył±cznie z fam, za¶ bibliotekark± jest nadzieja (obie nogi w gipsie po ostatnim
upadku).
¦PIEW KRONOPIÓW
Kiedy kronopie ¶piewaj± swoje ulubione piosenki, podniecaj± się tak dalece, że
często daj± się przejeżdżać ciężarówkom i cyklistom, spadaj± z okien, gubi± to,
co maj± w kieszeniach, do ¶wiadomo¶ci, którego dzi¶ mamy, wł±cznie. Kiedy
kronopio ¶piewa, nadzieje i famy przybywaj±, by go słuchać, jakkolwiek nie
bardzo rozumiej± jego ekstazę i przeważnie się gorsz±. W ¶rodku pie¶ni kronopio
wznosi łapki, tak jakby podtrzymywał słońce, jakby niebo było tac±, za¶ słońce
głow± Jana Chrzciciela, wobec czego ¶piew kronopia jest nag± Salome tańcz±c± dla
fam i nadziej, które stoj± wokół z porozdziawianymi gębami, zastanawiaj±c się,
czy ksi±dz proboszcz, czy wypada. Ale jako że w gruncie rzeczy s± poczciwe (famy
s± dobre, a nadzieje głupawe), kończy się na tym, że klaszcz± kronopowi, który
nagle przytomnieje zaskoczony, rozgl±da się dokoła i także zaczyna bić brawo,
biedaczek.
HISTORYJKA
Malutki kronopio szukał klucza do furtki od ulicy w szufladce w nocnym stoliku,
nocnego stolika w sypialni, w sypialni, w domu, domu przy ulicy. Tu musiał się
zatrzymać, bowiem żeby wyj¶ć na ulicę, potrzebował klucza do furtki.
WˇSKA PEŁNA ŁYŻECZKA
Pewien fama wykrył, że cnota jest mikrobem okr±głym, posiadaj±cym wiele nóżek.
Natychmiast podał pełn± łyżeczkę cnót swojej te¶ciowej. Rezultat okazał się
straszliwy; wyżej wymieniona dama zrezygnowała ze swoich zło¶liwych komentarzy,
założyła klub dla zagubionych alpinistów i przez niecałe dwa miesi±ce prowadziła
się w sposób tak przykładny, że wady jej córki, do tej chwili niezauważalne,
przesunęły się na pierwszy plan ku wielkiemu zaskoczeniu i zdumieniu famy. Nie
pozostawało mu nic innego, jak tylko podać łyżeczkę cnót żonie, która opu¶ciła
go tejże nocy zarzucaj±c mu, że jest chamem, że nic nie znaczy i jest całkowicie
różny od archetypów moralnych, które skrz±c się majacz± przed jej oczami. % Fama
przemy¶lał cał± rzecz i na zakończenie zażył pełn± flaszkę cnót. Ale mimo to
jest sam i smutny. Kiedy mija na ulicy te¶ciow± lub żonę, kłaniaj± się sobie z
szacunkiem, ale z daleka. Nawet nie o¶mielaj± się zamienić słowa, taka jest
perfekcja każdego z nich i lęk, aby się nie zarazić.
ZDJĘCIE WYSZŁO PORUSZONE
Pewien kronopio idzie otworzyć bramę, ale wkładaj±c rękę do kieszeni, żeby wyj±ć
klucz, wyjmuje pudełko zapałek, wobec czego zaczyna się troskać i my¶li, że
jeżeli zamiast klucza znalazł zapałki, może - o zgrozo - cały ¶wiat się
przemie¶cił, i jeżeli zapałki s± tam, gdzie miał być klucz, może portmonetka
będzie pełna zapałek, cukierniczka pieniędzy, pianino cukru, ksi±żka
telefoniczna muzyki, szafa pełna abonentów, łóżko pełne ubrań, wazony pełne
prze¶cieradeł, tramwaje pełne róż, pola pełne tramwajów. Tak więc ten kronopio
strasznie się denerwuje i biegnie przejrzeć się w lustrze, ale ponieważ lustro
jest trochę pochylone, widzi w nim rynienkę na parasole, stoj±c± przy wej¶ciu,
co potwierdza jego przewidywania, więc wybucha płaczem, pada na kolana i składa
łapki, sam nie wiedz±c dlaczego. S±siedzi famy zbieraj± się naokoło niego i
pocieszaj± go, a również i nadzieje, ale minie wiele godzin, zanim kronopio
otrz±¶nie się z rozpaczy i przyjmie szklaneczkę herbaty, któr± dobrze obejrzy,
zanim zacznie pić, żeby mu się czasem nie zdarzyło, że zamiast herbaty wypije
mrowisko albo ksi±żkę Samuela Smilesa.
EUGENIKA
Bywa, że kronopie nie chc± mieć dzieci, ponieważ pierwsz± rzecz±, do której się
zabiera dopiero co urodzony kronopio - to wymy¶lanie ojcu, bowiem niejasno widzi
w nim sumę nieszczę¶ć, które kiedy¶ i na niego spadn±. Z tych powodów kronopie w
celu zapładniania żon uciekaj± się do fam, zawsze gotowych do tych usług, chc±
bowiem uchodzić za istoty lubieżne. Poza tym my¶l±, że w ten sposób podkopuj±
wyższo¶ć moraln± kronopiów, w czym się myl± całkowicie, bo kronopie wychowuj±
dzieci na swój sposób i w parę tygodni pozbawiaj± je jakiegokolwiek podobieństwa
do fam.
WIARA W NAUKI
Pewna nadzieja wierzyła w fizjonomistykę, w podział na zadartonosych, o twarzach
rybich, takich, co łapi± powietrze, żółtych, o wielkich brwiach, o
intelektualnym wygl±dzie, o fryzjerskim wygl±dzie i tak dalej. Zdecydowana
definitywnie sklasyfikować te grupy, zaczęła robić długie spisy znajomych,
których dzieliła według wyżej wymienionych zasad. Zabrała się potem do pierwszej
grupy, na któr± składało się o¶miu zadartonosych, i ze zdziwieniem zobaczyła, że
w istocie tych chłopców można podzielić na trzy podgrupy, a mianowicie:
zadartonosych z w±sami, zadartonosych o typie bokserskim i zadartonosych o typie
posługaczy ministerialnych. Zaledwie podzieliła ich na te podgrupy (w kawiarni
Paulisty przy ulicy San Marun, gdzie ich zgromadziła z wielkim trudem i z
niemał± ilo¶ci± dobrze zamrożonego mazagranu), zdała sobie sprawę, że pierwsza
podgrupa nie jest jednolita, bowiem dwóch spo¶ród w±satych zadartonosych należy
do grupy ¶winkowatych, podczas gdy pozostały jest bez w±tpliwo¶ci zadartonosym o
kroju japońskim. Odstawiwszy go na bok przy pomocy pysznej kanapki z anchois i
jajkiem na twardo, zorganizowała podgrupę dwóch ¶winkowatych i już miała wpisać
ich do swojej ksi±żeczki z pracami naukowymi, kiedy jeden ze ¶winkowatych
popatrzył w jedn± stronę, za¶ drugi w drug±, w rezultacie czego tak nadzieja,
jak i pozostali mogli przekonać się, że podczas gdy pierwszy jest bez
w±tpliwo¶ci zadartonosym okr±głogłowym, drugi ma czaszkę nadaj±c± się raczej do
wieszania na niej kapelusza niĽli do nakładania go na ni±. W ten sposób rozpadła
jej się podpodgrupa, a o reszcie szkoda mówić, bo pozostałe osobniki z mazagranu
przerzuciły się na przepalankę, i jedynym, do czego wydawały się podobne w tej
sytuacji, to do twardego postanowienia, żeby urżn±ć się na rachunek nadziei.
ZAKŁÓCENIA W INSTYTUCJACH UŻYTECZNO¦CI PUBLICZNEJ
Popatrz tylko, co się wyprawia, jeżeli zaufać kronopiom. Zaledwie mianowano
takiego dyrektorem generalnym Radia, wezwał paru tłumaczy z ulicy San Martin i
kazał im przetłumaczyć wszystkie teksty, ogłoszenia i piosenki na rumuński,
język mało popularny w Argentynie. O ósmej rano famy zaczęły otwierać
odbiorniki, chc±c usłyszeć wiadomo¶ci oraz reklamy genialnych proszków od bólu
głowy Geniol i wyborowej margaryny marki Chwast, najlepszej do pieczenia ciast.
No i usłyszeli, tyle że po rumuńsku, tak że zrozumieli tylko nazwę produktu.
Głęboko zdumieni, poczęli potrz±sać odbiornikami, ale w dalszym ci±gu wszystko
leciało po rumuńsku, wł±cznie do tanga Tej nocy się upiję, za¶ telefony z
pretensjami do dyrekcji radia przyjmowała panienka, która, po rumuńsku
odpowiadaj±c na hała¶liwe zażalenia, jeszcze przyczyniała się do powiększenia
ogólnego burdelu.
Posłyszawszy, co się stało. Delegat Rz±du kazał rozstrzelać kronopia, który w
ten sposób zbezcze¶cił narodowe tradycje. Na nieszczę¶cie pluton egzekucyjny
składał się z kronopiów odsługuj±cych wojsko, więc zamiast strzelać do
eks-Generalnego Dyrektora strzelili w tłum zebrany na placu de Mayo, i to tak
celnie, że położyli trupem sze¶ciu wyższych oficerów marynarki i jednego
aptekarza. Wezwano na pomoc pluton fam, kronopio został prawidłowo rozstrzelany
(co mu się należało), za¶ na jego miejsce wyznaczono famę, dystyngowanego autora
ludowych piosenek oraz rozprawy na temat szarych komórek. Ów fama przywrócił
narodowy język w radiotelefonii, ale oto co się stało: famy straciły zaufanie i
prawie nie otwierały odbiorników. Wiele z nich, pesymistów z natury, nabyło
słowniki i podręczniki do nauki rumuńskiego, jak również życiorysy króla Karola
i pani Lupescu. Niezależnie od w¶ciekło¶ci władz, rumuński stał się modny, za¶
na grób kronopia ukradkiem przemykały się delegacje pozostawiaj±ce łzy i
bileciki wypełnione nazwiskami znanymi w Bukareszcie, mie¶cie filatelistów i
zamachów.
ZACHOWUJ SIĘ JAK U SIEBIE W DOMU
Pewna nadzieja wybudowała sobie dom i wmurowała kafelek, który mówił:
Błogosławieni, którzy wstępuj± w te progi.
Pewien fama wybudował sobie dom i w ogóle nie dał do niego kafelków.
Pewien kronopio wybudował sobie dom i według zwyczaju wmurował w progu wiele
kafli, które albo kupił, albo nawet specjalnie kazał zrobić. Były one wmurowane
tak, żeby można je było czytać po kolei. Na pierwszym było: Błogosławieni,
którzy wstępuj± w te progi. Na drugim: Domek jest maty, za to serce wielkie. Na
trzecim: Go¶ć w dom, Bóg w dom. Na czwartym: Czym chata bogata, tym rada. Na
pi±tym: Ten napis anuluje wszystkie poprzednie. Won, pętaku!
POSZCZEGÓLNE l OGÓLNE
Pewien kronopio wyszedł na balkon, żeby sobie umyć zęby, ale dawszy się ogarn±ć
jakiej¶ wielkiej szczę¶liwo¶ci na widok porannego słońca i przecudnych chmur,
zbytnio ¶cisn±ł tubkę pasty, z której zaczęła wydobywać się długa, różowa
wstęga. Pokrywszy szczotkę prawdziw± gór± pasty, kronopio zorientował się, że
jeszcze ma jej bardzo dużo, wobec czego zacz±ł potrz±sać tub± i flaczki różowej
pasty spadały z balkonu na ulicę, gdzie zebrały się famy, ażeby omówić zmiany w
zarz±dzie miejskim. Flaczki różowej pasty spadały na kapelusze fam, podczas gdy
na górze pełen rado¶ci kronopio wy¶piewywał czyszcz±c sobie zęby. Famy oburzyły
się na równie niewiarygodn± bezmy¶lno¶ć kronopia i postanowiły wyznaczyć
delegację, ażeby go natychmiast zwymy¶lała, wobec czego delegacja składaj±ca się
z trzech fam poszła na górę do kronopia i zwróciła mu uwagę w następuj±cych
słowach:
- Kronopio, zniszczyłe¶ nam kapelusze. Musisz zapłacić za szkodę.
- Po czym o wiele dosadniej:
- Kronopio! To zgroza tak marnować pastę do zębów!
TERAPIE
Pewien kronopio kończy medycynę i otwiera sobie gabinet przy ulicy Santiago del
Estero. Natychmiast pojawia się chory i zaczyna opowiadać mu o tym, co go boli i
jak to w nocy nie sypia, a w dzień nie jada.
- Kup wielki bukiet róż - powiada kronopio.
Chory wycofuje się zaskoczony, ale kupuje bukiet i natychmiast zostaje
uzdrowiony. Pełen wdzięczno¶ci pojawia się u kronopia i poza honorarium wręcza
mu - atencja pełna delikatno¶ci - przepiękny bukiet róż. Natychmiast po jego
odej¶ciu kronopio zapada na zdrowiu, wszystko go boli, w nocy przestaje spać, a
w dzień nie może je¶ć.
BADACZE
Trzej kronopie i jeden fama ł±cz± się speleologicznie, ażeby odnaleĽć podskórne
Ľródła pewnego Ľródła. U wej¶cia do pewnej groty kronopio schodzi,
przytrzymywany przez innych, nios±c na plecach pakiecik ze swoimi ulubionymi
kanapkami (z serem). Dwóch kronopiów-windziarzy pomaga mu w powolnym opuszczaniu
się, za¶ fama spisuje w wielkim zeszycie szczegóły ekspedycji. Niedługo pojawia
się pierwszy komunikat od kronopia: w¶ciekły, bo przez pomyłkę dano mu sandwicze
z szynk±. Targa link± i ż±da, żeby go wyci±gn±ć. Kronopie-dĽwigi naradzaj± się
zafrasowane, za¶ fama prostuje się w całej swojej straszliwej postaci i mówi:
NIE, tak gwałtownie, że kronopie rzucaj± linę i pospieszaj± go uspokajać.
Tymczasem nadchodzi drugi komunikat, bowiem kronopio zleciał dokładnie w miejsce
Ľródeł Ľródła, sk±d donosi, że wszystko jest jak najgorzej; po¶ród wymysłów i
łez informuje, że wszystkie kanapki s± z szynk±, że im więcej się w nich
rozgl±da, tym bardziej s± z sam± szynk± i ani jednej z serem.
WYCHOWANIE KSIĘCIA
Kronopie prawie nigdy nie maj± dzieci, ale jeżeli miewaj±, trac± głowy i dziej±
się rzeczy niezwykłe. Na przykład: gdy kronopio ma syna, natychmiast ogarnia go
ocudownienie i jest przekonany, że jego syn jest piorunochronem piękno¶ci, że w
jego żyłach płynie cała chemia, z tu i tam porozrzucanymi wysepkami pełnymi
sztuk pięknych, poezji i urbanistyki. Taki kronopio nie jest w stanie patrzeć na
swego syna, żeby nie pochylić się przed nim głęboko i nie wygłaszać przemówień
wyrażaj±cych uszanowanie i hołd. Syn, zgodnie z normalnym biegiem rzeczy,
nienawidzi go z całego serca. Kiedy wchodzi w wiek szkolny, ojciec zapisuje go
do pierwszej klasy, gdzie dzieciak dobrze się bawi w¶ród innych małych
kronopiów, fam i nadziej. Ale humor psuje mu się koło południa, bo wie, że pod
szkoł± będzie na niego czekał ojciec, który na jego widok wzniesie do góry ręce
i powie na przykład:
- Dzień dobry-bry, kronopio, kronopio, najcudowniejszy, najlepszy, najróżowszy,
najudańszy, najszanowniejszy i najpilniejszy ze wszystkich synów! - z czego famy
i nadzieje jr. będ± się skręcać ze ¶miechu na brzegu chodnika. Więc mały
kronopio nienawidzi uparcie swojego ojca i w końcu pomiędzy pierwsz± komuni± a
służb± wojskow± zawsze wytnie mu jaki¶ paskudny numer. Ale kronopie nie cierpi±
z tego powodu, przecież w swoim czasie one także nienawidziły swych ojców tak
dalece, że nienawi¶ć ta wydawała się niemal synonimem wolno¶ci i szerokiego
¶wiata.
DEPESZE
Pewna nadzieja wymieniła ze sw± siostr± następuj±ce depesze, z miejscowo¶ci
Ramos Mejia do Viedmy:
ZAPOMNIAŁA¦ SIEMIĘ KANAREK STOP IDIOTKA STOP
SAMA IDIOTKA STOP MAM ZAPASOWE STOP EMMA.
Trzy telegramy kronopiów:
l. NIESPODZIEWANIE POMYLONY POCIˇG STOP ZAMIAST SIÓDMA DWANA¦CIE WZIˇŁEM ÓSMA
DWADZIE¦CIA CZTERY STOP JESTEM MIEJSCE DZIWACZNE STOP PONURAKI LI CZA ZNACZKI
STOP MIEJSCOWO¦Ć WYSOCE PRZYGNĘBIAJˇCA STOP WˇTPIĘ CZY PRZYJMˇ TELEGRAM STOP
PEWNIE ZAPADNĘ ZDROWIU STOP MÓWIŁEM NIE JE¬DZIĆ BEZ GRZAŁKA STOP ZGNĘBIONY
SIADAM SCHODEK CZEKAĆ POWROTNY POCIˇG STOP ARTUR.
2. NIE STOP CZTERY PESOS SZE¦ĆDZIESIˇT ALBO NIC STOP JEŻELI CI SPRZEDADZˇ TANIEJ
KUP DWIE PARY STOP JEDNˇ GŁADKˇ A DRUGˇ W PASKI.
3. SPOTKAŁEM CIOTKĘ ESTHER WE ŁZACH ŻÓŁW CHORY STOP TRUJˇCY KORZEŃ ALBO ZGNIŁY
SER STOP ŻÓŁWIE ZWIERZĘTA DELIKATNE STOP TROCHĘ PRZYGŁUPIE STOP NIE ODRÓŻNIAJˇ
STOP SZKODA.
LEW I KRONOPIO
Pewien kronopio na pustyni spotyka lwa i wywi±zuje się następuj±cy dialog: Lew:
- Zjem cię.
Kronopio (przerażony, ale z godno¶ci±):
- Trudno.
Lew:
- O, co to, to nie! Żadnych męczenników. Jedno z dwojga: albo płacz, albo ruszaj
do walki, bo tak nie mogę cię zje¶ć. No, prędzej, czekam. Nic nie mówisz?
Kronopio: nie mówi nic, więc Lew jest zmieszany, ale po chwili co¶ mu przychodzi
do głowy.
Lew:
- Na szczę¶cie mam w lewej łapie drzazgę, która mnie cholernie narywa. Wyjmij mi
j±, to ci przebaczę. Kronopio wyjmuje mu drzazgę, za¶ Lew odchodzi mrucz±c
niechętnie: Dzięki, Androklesie.
KONDOR I KRONOPIO
Niby piorun spada kondor na kronopia, który przechodzi przez Tinogastę. Kondor
dociska go do granitowej ¶ciany i z wielkim ożywieniem mówi, co następuje:
Kondor:
- Odważ się powiedzieć, że nie jestem przepiękny.
Kronopio:
- Jeste¶ najpiękniejszym ptakiem, jakiego kiedykolwiek widziałem.
Kondor:
- Więcej.
Kronopio:
- Jeste¶ piękniejszy od rajskiego ptaka.
Kondor:
- Odważ się powiedzieć, że nie latam wysoko.
Kronopio:
- Latasz na zawrotnych wysoko¶ciach i jeste¶ całkowicie ponaddĽwiękowy i
stratosferyczny.
Kondor:
- Odważ się powiedzieć, że ¶mierdzę.
Kronopio:
- Pachniesz piękniej niż cały litr wody kolońskiej Johann-Maria Farma.
Kondor:
- Gówniarz. Nie daje najmniejszej możliwo¶ci, żeby go rozdziobać.
FAMA I EUKALIPTUS
Pewien fama chodzi sobie po lesie i jakkolwiek nie potrzeba mu nic na podpałkę,
poż±dliwie spogl±da na wszystkie drzewa. Drzewa maj± wielkiego stracha, bo znaj±
zwyczaje fam, więc obawiaj± się najgorszego. Na samym ¶rodku ro¶nie przepiękny
eukaliptus; na jego widok fama wydaje okrzyk rado¶ci i tańczy wokół wzburzonego
eukaliptusa wołaj±c: - Antyseptyczne listki, zdrowa zima, szczyt higieny.
Wyci±ga siekierę i na nic nie bacz±c wali w brzuch eukaliptusa. Eukaliptus
¶miertelnie ranny wydaje jęk, za¶ inne drzewa słysz±, jak w¶ród westchnień
mruczy: - I pomy¶leć, że ten kretyn po prostu mógł kupić sobie pastylki Valda.
ŻÓŁWIE l KRONOPIE
Faktem jest, że żółwie s± wielkimi zwolennikami szybko¶ci.
Nadzieje to wiedz±, ale się nie przejmuj±. Famy to wiedz± i ¶miej± się. Kronopie
to wiedz± i za każdym razem, kiedy spotykaj± żółwia, wyjmuj± pudełko z pastelami
i na okr±głej tarczy żółwia rysuj± jaskółeczkę.
KWIAT I KRONOPIO
Pewien kronopio znajduje na polu samotny kwiat. Już już ma go zerwać, kiedy
przychodzi mu na my¶l, że jest to niepotrzebne okrucieństwo, więc klęka obok
niego i zaczyna wesoło z nim igrać, a mianowicie: głaszcze płatki, dmucha na
niego, żeby tańczył, bzyczy jak pszczoła, w±cha go, po czym kładzie się pod nim
i zasypia w spokoju.
Kwiat my¶li: "On jest jak kwiat".
K O N I E C