Julio Cortazar Opowiesc o kronopiach i famach


Opowie¶ci o kronopiach i famach i inne historie

Ze zbiorów - Biblioteki Sieciowej

Numer katalogowy - 00146

Autor - Julio Cortazar

Tytuł - Opowie¶ci o kronopiach i famach i inne historie

Tłumaczenie - Zofia Ch±dzyńska

Opracowanie - Piotr Parafiniuk

INSTRUKCJE

Codzienne zmiękczanie cegły, codzienne torowanie sobie drogi w kleistej masie,

która siebie nazywa ¶wiatem, codzienne zderzanie się z sze¶cianem o ohydnej

nazwie, w psim zadowoleniu, że wszystko jest na swoim miejscu, obok ta sama

kobieta, te same buty, ten sam zapach tej samej pasty do zębów, ten sam smutek

domów naprzeciwko, brudnej tablicy okien czasu z szyldem HOTEL DE BELGIQUE.

Jak niechętny byk r±bn±ć głow± w przezroczyst± masę, wewn±trz której pijemy

porann± kawę i otwieramy gazetę, żeby dowiedzieć się, co się dzieje we

wszystkich k±tach szklanej cegły. Nie zgadzać się, by delikatny akt naci¶nięcia

klamki u drzwi, ten akt, który mógłby wszystko odmienić, przeszedł w zwykły

codzienny odruch, do widzenia, kochana, buĽka, do zobaczenia.

¦cisn±ć łyżeczkę i czuć pod palcami pulsowanie metalu, jego podejrzane

ostrzeżenie. Jakże boli odmawianie łyżeczce, sprzeciwianie się drzwiom,

negowanie tego wszystkiego, co przyzwyczajenie wylizało do zadowalaj±cej

gładko¶ci. O ileż pro¶ciej spełnić łatw± pro¶bę łyżeczki: używać jej do

mieszania kawy.

Przecież nie ma w tym nic złego, że rzeczy spotykaj± nas codziennie od nowa i s±

takie same. I nie to jest ważne, że obok nas jest ta sama kobieta, ten sam

zegarek i że otwarta ksi±żka na stoliku znowu jedzie na rowerze naszych

okularów. Cóż mogłoby w tym być złego. A jednak niby smutny byk trzeba pochylić

łeb, ze ¶rodka kryształowej cegły przepchn±ć się na zewn±trz ku temu innemu tak

niedaleko nas, nieuchwytnemu jak pikador, choćby stał najbliżej byka. Dręczyć

oczy patrzeniem na to, co przesuwa się po niebie, chytrze podszywaj±c się pod

zarejestrowan± w naszym umy¶le nazwę chmury. Nie wyobrażaj sobie, że telefon

poda ci numery, które chciałby¶ nakręcić. Dlaczego miałby ci je podać? Jedyne,

co nast±pi, to to, co już przygotowałe¶ i zadecydowałe¶, ponure odbicie twych

nadziei, ta małpa, co na stole czochra się i drży z zimna. Rozbij tej małpie

łeb, wal od ¶rodka ku ¶cianom i przebij się na zewn±trz. Och, jak ¶piewaj± o

piętro wyżej! Jest nad nami piętro, a na nim inni ludzie. Jest nad nami piętro,

gdzie żyj± ludzie, co nawet nie podejrzewaj±, że istnieje niższe piętro, i że

wszyscy tkwimy wewn±trz szklanej cegły. Jeżeli nagle mól przysiadzie na brzeżku

ołówka pulsuj±c niby błędny ognik, popatrz na niego - ja patrzę, dotykam jego

maleńkiego serduszka i słyszę je, ten mól dĽwięczy w masie zamrożonego szkła,

nie wszystko jest stracone. Kiedy otworz± się drzwi, a ja wychylę się i spojrzę

w dół klatki schodowej, będę wiedział, że tam, na dole zaczyna się ulica; nie

jej zaakceptowany model, nie domy już wiedziane, nie hotel z przeciwka: ulica -

zdyszana dżungla, gdzie każda chwila może run±ć na mnie magnoli±, gdzie twarze

będ± stawały się, gdy na nie spojrzę, gdy posunę się o krok w przód, gdy

łokciami, rzęsami, paznokciami doszczętnie rozwalę się o szklan± masę cegły i

postawię życie na jedn± kartę, id±c krok za krokiem po gazetę na rogu.

JAK PŁAKAĆ

Instrukcja

Nie bacz±c na przyczyny, skupmy się na prawidłowym sposobie płakania, pod czym

należy rozumieć podchlipywanie ani nie wywołuj±ce większego poruszenia, ani nie

będ±ce afrontem dla u¶miechu przez sw± równoległo¶ć i tępe podobieństwo. Zwykłe,

przeciętne chlipanie polega na ogólnym skurczu twarzy i dĽwięku, któremu

towarzysz± łzy i smarki, te ostatnie dopiero pod koniec, bowiem płacz kończy

się, kiedy energicznie wysi±kać nos.

Aby płakać, skieruj wyobraĽnię na siebie samego, a jeżeli ci się to nie uda,

ponieważ nabrałe¶ zwyczaju wierzenia w ¶wiat zewnętrzny, pomy¶l o kaczce, któr±

oblazły mrówki, albo o tych zatokach w Cie¶ninie Magellana, do których nie

wpływa nigdy nikt.

Przechodz±c do płaczu jako takiego, należy efektownie zakryć twarz obiema

rękami, dłonie do wewn±trz. Dzieciom poleca się płakanie w rękaw kurteczki,

najlepiej w rogu pokoju. ¦redni czas trwania płaczu - trzy minuty.

JAK ¦PIEWAĆ

Instrukcja

Zacznij od stłuczenia wszystkich luster, opu¶ć ramiona, zagap się na ¶cianę,

zapomnij się. Zanuć jedn± nutę, wsłuchaj się w ni± od wewn±trz. Jeżeli usłyszysz

(ale to nast±pi o wiele póĽniej) co¶ w rodzaju krajobrazu pogr±żonego w strachu,

płon±ce stosy po¶ród kamieni, a między nimi półnagie sylwetki w kucki, mam

wrażenie, że jeste¶ na dobrej drodze - podobnie gdy usłyszysz rzekę, po której

spływaj± żółte i czarne barki, gdy usłyszysz zapach chleba, dotyk palców, cień

konia.

Potem zakup solfeż i frak, z łaski swojej nie ¶piewaj przez nos i zostaw w

spokoju Schumanna.

JAK SIĘ BAĆ

Instrukcja - przykład

W pewnym szkockim miasteczku sprzedaj± ksi±żki z biał± stronic± w ¶rodku tomu.

Kto otworzy ksi±żkę na tej stronicy o trzeciej po południu - umrze.

Na Piazza del Quirinale w Rzymie istnieje punkt (do dziewiętnastego wieku znany

wtajemniczonym), sk±d widać przy pełni księżyca pos±gi Dioskurów, jak z wolna

poruszaj± się walcz±c ze swymi staj±cymi dęba końmi.

W Amalfi, tam gdzie kończy się strefa przybrzeżna, jest molo wchodz±ce w morze i

w noc. Hen poza ostatni± latarni± słychać szczekanie psa.

Pewien pan wyciska pastę z tubki na szczotkę do zębów. Nagle widzi drobn±

figurkę kobiety leż±cej na wznak, z koralu lub miękiszu chleba, poci±gniętego

farb±.

Gdy otwierasz szafę, by wyj±ć koszulę, wypada na ziemię stary kalendarz, który

rozlatuje się, pokrywaj±c bieliznę tysi±cami brudnych motyli z papieru.

Słyszano o pewnym komiwojażerze, którego zacz±ł boleć lewy nadgarstek, dokładnie

pod zegarkiem. Kiedy zdj±ł zegarek, trysnęła krew: na ciele był ¶lad drobnych

spiczastych z±bków. Doktor kończy swe badanie, a diagnoza uspokaja nas:

jego niski, kordialny głos poprzedza leki, na które, siedz±c za biurkiem,

wła¶nie wypisuje receptę. Od czasu do czasu podnosi głowę i u¶miecha się, by

dodać nam otuchy: nie ma się czym przejmować, za tydzień będziemy zdrowi.

Uszczę¶liwieni mo¶cimy się w fotelu i z roztargnieniem rozgl±damy dokoła. W

półcieniu pod stołem widzimy nogi doktora: podkasał sobie spodnie ponad kolana i

widać, że na nogach ma damskie pończochy.

JAK ROZUMIEĆ TRZY SŁAWNE OBRAZY

Instrukcja

a) Miło¶ć niebiańska i miło¶ć ziemska TYCJANA

Ten niezno¶ny obraz przedstawia czuwanie przy zmarłym nad brzegiem Jordanu.

Nieczęsto tępocie malarza udało się z większ± pogard± potraktować nadzieję

rodzaju ludzkiego na Mesjasza, który ¶wieci nieobecno¶ci±; nieobecny na obrazie,

który jest ¶wiatem, straszliwie błyszczy w nieprzystojnym ziewnięciu marmurowego

grobowca, podczas gdy anioł, obarczony misj± ogłoszenia wiadomo¶ci o

zmartwychwstaniu jego udręczonego ciała, tępo czeka, aż dopełni± się znaki.

Zbędne jest tłumaczenie, że anioł jest postaci± nag±, prostytuuj±c± się w swojej

cudownej pulchno¶ci i przebran± za Marię Magdalenę w chwili, gdy jak na

po¶miewisko prawdziwa Maria Magdalena powoli idzie ku nam drog± (gdzie dla

kontrastu puchnie truj±ce bluĽnierstwo dwóch królików). Dziecko wkładaj±ce rękę

do grobowca - to Luter, a może Diabeł. A o postaci przyodzianej w suknie

powiadaj±, że jest Glona, która za chwilę ma ogłosić, że wszelkie ludzkie

ambicje dokładnie mieszcz± się w misce; ale jest Ľle namalowana i skłania do

my¶lenia o sztucznym ja¶minie albo błyskawicy z kaszki manny.

b) Dama z jednorożcem RAFAELA

Saint-Simon dopatrywał się w tym portrecie wyznania herezji. Jednorożec, narwal,

plugawa perła w medalionie udaj±ca gruszkę i spojrzenie Magdaleny Strozzi

utkwione z przerażeniem w miejscu, w którym ewentualnie mogłaby dojrzeć sceny

lubieżne lub okrutne: Rafael Sanzio wykłamał tu swoj± najstraszliwsz± prawdę.

Intensywnie zielony kolor twarzy tej postaci długi czas przypisywano gangrenie

lub też wiosennemu przesileniu dnia z noc±. Jednorożec, zwierzę falliczne,

musiał zarazić j±, w jej ciele drzemi± grzechy ¶wiata. PóĽniej odkryto, że

wystarczy zmyć pokłady farby położone przez trzech zaciekłych wrogów Rafaela:

Carlosa Hog, Wincentego Grosjean zwanego "Marmurem" i starszego Rubensa.

Pierwsza warstwa była zielona, druga zielona, trzecia biała. Nietrudno dopatrzyć

się w tym troistego symbolu ćmy, której skrzydła, przymocowane do trupiego

kadłuba, sprawiaj±, że trudno j± odróżnić od płatków róży. Ileż razy Magdalena

Strozzi ¶cinała biał± różę i słyszała, jak jęczy jej między palcami, wykręca się

i skomlę słabiutko, niby drobna mandragora lub jedna z tych jaszczurek, które

¶piewaj± jak ptaki-liry na widok lustra! Lecz było za póĽno i ćma-trupia główka

ukłuła j±. Rafael wiedział o tym, wyczuł, że jest bliska ¶mierci. By wymalować

j± wiernie, dodał jej jednorożca, symbol czysto¶ci, baranka i narwala

równocze¶nie, który pije z ręki dziewicy. Ale maluj±c j± widział ćmę, więc ten

jednorożec zabija sw± pani±, w jej majestatyczn± pier¶ wbija z poż±dliwo¶ci±

swój nieczysty róg, powtarza czynno¶ć leż±c± u Ľródeł. To, co kobieta trzyma w

dłoniach - to tajemny kielich, z którego wszyscy pili¶my nie wiedz±c,

pragnienie, które zaspokajali¶my przez inne usta, wino czerwone i pieniste, z

którego bior± się gwiazdy, robaki i dworce kolejowe.

c) Portret Henryka Ósmego HOLBEINA

Na tym obrazie chciano widzieć polowanie na słonie, mapę Rosji, konstelację

Liry, portret papieża przebranego za Henryka Ósmego, burzę na Morzu Sargassa lub

owego złocistego polipa, który żyje w okolicach Jawy, pod wpływem cytryn lekko

kicha, po czym umiera wydaj±c cichutki gwizd.

Każda z tych interpretacji jest słuszna, jeżeli chodzi o ogólny układ obrazu,

zarówno gdy patrzymy na niego tak, jak wisi, jak gdy zawiesimy go bokiem lub do

góry nogami. Różnice polegaj± na szczegółach: pozostaje ¶rodek, który jest

ZŁOTEM, cyfr± SIEDEM, OSTRYGˇ dostrzegaln± w rejonach kapelusz-sznureczek z

główk± - PERŁˇ (błyszcz±c± kępk± pereł na ubraniu lub też centralnie położonym

krajem) i ogólny KRZYK absolutnie zielony, bij±cy z cało¶ci.

Zdob±dĽ się na prosty eksperyment: pojedĽ do Rzymu i połóż rękę na sercu króla,

a zrozumiesz genesis morza. Jeszcze pro¶ciej jest przybliżyć zapalon± ¶wiecę do

jego oczu. Wtedy widać, że to nie jest twarz, że o¶lepiona głowa księżyca,

¶cięta niby głowy męczenników pańskich, toczy się po tle z przejrzystych

kółeczek i poduszeczek. Nie bł±dzi ten, kto widzi w tej burzliwej skamielinie

walkę leopardów. Ale s± i powolne sztylety z marmuru, paziowie zżerani nud± w

długich krużgankach, zawiły dialog pomiędzy halabardami a tr±dem. Królowanie

człowieka jest tylko stronic± historii, lecz on nie wie o tym i obojętnie igra z

rękawiczkami i jelonkami. Ten człowiek, który na ciebie patrzy, powraca z

piekła. Odsuń się od obrazu, a wtedy zobaczysz, jak powoli się u¶miecha, bo jest

wydr±żany, nadziany powietrzem, z tyłu podtrzymuj± go suche ręce niby figurę z

kart, kiedy ustawia się zamek i wszystko drży. A oto morał: "Nie ma trzeciego

wymiaru, ziemia jest płaska, człowiek pełza. Alleluja". Może mówi to diabeł, a

może chcesz w to wierzyć, bo mówi ci to król.

JAK NALEŻY TĘPIĆ MRÓWKI W RZYMIE

Instrukcja

Mrówki zjedz± Rzym - tak jest powiedziane. Łaż± w¶ród kocich łbów. Wilczyco,

jaki go¶ciniec drogich kamieni przerzyna ci gardło? Z której strony wypływaj±

Ľródlane wody, żywe tablice, drż±ce kamee, o północy mamrocz±ce historię

dynastii i rocznic? Trzeba by znaleĽć serce, które każe bić fontannom, ażeby

ustrzec je przed mrówkami, i zorganizować w tym mie¶cie wezbranej krwi i rogów

obfito¶ci, stercz±cych niby ręce ¶lepca, jaki¶ obrzęd wybawienia, aby przyszło¶ć

mogła piłować sobie zęby o wzgórza, wyrwać się łagodna i bezsilna, całkowicie

wolna od mrówek.

Najpierw należy zlokalizować Ľródła, co nie jest trudne, bowiem na kolorowych

mapach Ľródła, fontanny i wodotryski s± w kolorze niebieskim; trzeba tylko ich

dobrze poszukać, a potem obrysować niebieskim ołówkiem, niebieskim, nie

czerwonym, ponieważ dobra mapa Rzymu sama jest czerwona, tak jak Rzym. Na

czerwieni Rzymu niebieski ołówek zaznaczy fiołkowo każde Ľródło i w ten sposób

będziemy pewni, że mamy je wszystkie i znamy ulistnienie wód.

W większym skupieniu i ciszy należy wwiercać się w nieprzezroczysty kamień, pod

którym wij± się rtęciowe żyły, cierpliwie zgłębiać znak każdego Ľródła, w jasne

księżycowe noce trzymać miłosn± straż przy cesarskich wazach, aż z takiej ilo¶ci

zielonego szeptu, z takiego kwietnego gruchania narodz± się kierunki,

konfluencje, nowe ulice, ŻYWE. Nie ¶pi±c, należy nimi pój¶ć z leszczynowymi

prętami w formie widełek, trójk±ta (po dwie różdżki w każdej ręce, jedna

przytrzymywana luĽno palcami), wszystko niewidoczne dla karabinierów i ludno¶ci

uprzejmie nieufnej, pój¶ć z nimi do Kwirynału, podej¶ć na Campidoglio, z

krzykiem biegać po Pincio, nieruchomym pojawieniem się na podobieństwo kuli

ognistej zakłócić porz±dek Piazza delia Esedra, i w ten sposób z głuchych, w

głębi ziemi leż±cych metali wydobyć nazwy podziemnych rzek. I nie prosić o pomoc

nigdy, nikogo.

Wtedy ujrzymy, jak w tej marmurowej dłoni płyn± harmonijne żyły, przez igraszki

wód, przez podstępne sztuczki, i podchodz±c bliżej, coraz bliżej, będziemy

napływać, obejmować się, stwarzać arterie, wylewać się twardo na centralny plac,

gdzie pulsuje bęben z płynnego szkła, korzeń pobladłych kielichów, głęboki koń.

I już będziemy wiedzieli, gdzie, w jakiej nawie wapiennej, gdzie, po¶ród małych

szkieletów lemurów, bije jego czas, jego wodne serce.

Trudno będzie dowiedzieć się tego, ale się dowiemy. Wtedy wytępimy mrówki

poż±daj±ce Ľródeł, zalepimy galerie, które ci ohydni górnicy draż±, ażeby

dotrzeć do tajnego życia Rzymu. Wytępimy mrówki przez sam fakt doj¶cia wcze¶niej

od nich do głównego Ľródła. I odjedziemy nocnym poci±giem, uciekaj±c przed

m¶ciwymi lamiami, po¶ród zakonnic i żołnierzy, potajemnie szczę¶liwi.

WCHODZENIE PO SCHODACH

Instrukcja

Każdy zauważył, że nierzadko podłoga załamuje się w ten sposób, że czę¶ć jej

ustawiona jest pod k±tem prostym do jej powierzchni, następnie za¶ inna jej

czę¶ć równolegle do tejże podłogi, aby umożliwić ustawienie nowego kawałka

prostopadłego, a cała rzecz powtarza się spiralnie lub w linii łamanej do

najrozmaitszych wysoko¶ci. Schyliwszy się i umie¶ciwszy rękę lew± na czę¶ci

pionowej, praw± za¶ na czę¶ci poziomej, człowiek staje się krótkotrwałym

posiadaczem schodka, czyli stopnia. Każdy z tych stopni, składaj±cy się, jak

widać, z dwóch elementów, znajduje się odrobinę wyżej i odrobinę dalej niż

poprzedni, która to zasada nadaje schodom sens, jako że każda inna kombinacja

wytworzyłaby formy może piękniejsze i bardziej malownicze, lecz niezdolne do

przenoszenia nas z parteru na piętro.

Na schody wchodzi się przodem, bowiem tyłem i bokiem jest niebywale niewygodnie.

Naturalna pozycja jest stoj±ca, ręce zwieszone, głowa prosto, nie na tyle

jednak, aby oczy nie widziały wyższych stopni niż te, po których się st±pa, a

oddychać trzeba powoli i rytmicznie. Ażeby wej¶ć na schody, trzeba zacz±ć od

podniesienia prawej dolnej czę¶ci ciała, opakowanej prawie zawsze w skórę albo

zamsz, niemalże bez reszty mieszcz±cej się na schodku. Kiedy wyżej wymieniona

czę¶ć ciała, któr± dla uproszczenia nazwiemy nog±, zostanie już umieszczona na

pierwszym stopniu, należy unie¶ć odpowiadaj±c± jej lew± czę¶ć (również zwan±

nog±, nie mylić z uprzednio wymienion±), po czym uniósłszy j±, tak ażeby noga

spoczęła na drugim stopniu, przenie¶ć całe ciało aż do umieszczenia nogi na

następnym stopniu, na którym znowu spocznie noga, podczas gdy na pierwszym

jeszcze spoczywa noga. (Pierwsze stopnie s± zawsze najtrudniejsze, aż do chwili

zdobycia nieodzownej koordynacji ruchów. Koincydencja nazwy pomiędzy nog± a nog±

utrudnia nieco instrukcję. Uwaga: nie podnosić równocze¶nie nogi i nogi.)

Dotarłszy tym sposobem do drugiego stopnia, należy na zmianę powtarzać wyżej

wymienione ruchy i w ten sposób znajdziemy się na najwyższym stopniu schodów.

Schodzi się z nich bez trudno¶ci, przy pomocy lekkiego ruchu pięty, który wpiera

j± w należne miejsce, ażeby nie ruszyła się aż do chwili, kiedy skończymy

schodzenie.

WSTĘP DO PRZEPISÓW NA TEMAT NAKRĘCANIA ZEGARKA

Pomy¶l, że kiedy ci ofiarowuj± zegarek, ofiarowuj± ci małe, ukwiecone piekło,

łańcuch z róż, więzienie z powietrza. Nie tylko daj± ci zegarek, wszystkiego

najlepszego, mamy nadzieję, ze będzie ci długo służył, bo jest dobrej marki,

szwajcarski, z rubinow± kotwiczk±, nie tylko daj± ci tego małego łupacza

kamieni, którego przytwierdzisz sobie do przegubu ręki i będziesz prowadzał ze

sob±. Daj± ci - o czym nie wiedz±, najgorsze, że o tym nie wiedz± - daj± ci

now±, delikatn± i wrażliw± cz±stkę ciebie, co¶, co jest tob± nie będ±c twym

ciałem, co trzeba przywi±zywać do ciała rzemyczkiem, co¶ okropnego, co wczepia

się w twoj± dłoń. Daj± ci konieczno¶ć nakręcania go co dzień, obowi±zek

nakręcania go, ażeby nie przestał być zegarkiem, daj± ci obsesję sprawdzania

dokładnej godziny na wystawach zegarmistrzów, w radio, przez telefon. Daj± ci

strach przed zgubieniem go, przed upuszczeniem na podłogę i stłuczeniem. Daj± ci

jego markę i prze¶wiadczenie, że jest to marka lepsza od innych, daj± ci ochotę

porównywania tego zegarka z innymi. Nie daj± ci zegarka, ty jeste¶ prezentem,

ciebie ofiarowuj± zegarkowi na urodziny.

JAK NAKRĘCAĆ ZEGAREK

Instrukcja

Tam w głębi tkwi ¶mierć, lecz nie bój się. WeĽ zegarek w jedn± rękę, palcami

drugiej uchwyć prztyczek do nakręcania i powoli nim obracaj. I oto otwiera się

inny wymiar, drzewa rozwijaj± li¶cie, lodzie staj± do regat, czas niby wachlarz

samorzutnie się rozkłada, z niego kiełkuje powietrze, powiewy ziemi, cień

kobiety, zapach chleba.

Czego chcesz więcej, czego chcesz więcej? Prędko załóż go na rękę, pozwól mu

pulsować do woli, na¶laduj go zazdro¶nie. Strach przeżre kotwiczkę, każda rzecz,

która jest osi±galna a została zapomniana, będzie powodowała rdzewienie żył

zegarka, wywołuj±c gangrenę w chłodnej krwi jego maleńkich rubinów. Tam w głębi

tkwi ¶mierć, chyba że po¶pieszymy się, przybiegniemy przed ni± i zrozumiemy, że

to już nie ma znaczenia.

NIECODZIENNE ZAJĘCIA

POZORY

Jeste¶my dziwaczn± rodzin±. W tym kraju, gdzie wszystko robi się albo z musu,

albo żeby komu¶ zaimponować, lubimy zajęcia niezależne, prace ot tak sobie,

pozory, które do niczego nie służ±.

Posiadamy pewn± wadę: brak nam oryginalno¶ci. Niemalże wszystko, do czego się

zabieramy, jest inspirowane - szczerze mówi±c: kopiowane - ze sławnych modeli.

Tylko w razie konieczno¶ci wnosimy co¶ nowego: anachronizmy, niespodzianki,

skandale. Najstarszy z moich wujów twierdzi, że podobni jeste¶my do kopii

robionych przez kalkę, identycznych z oryginałem, tyle że w innym kolorze, na

innym papierze, w innym celu. Moja trzecia siostra przyrównuje się do

mechanicznego słowiczka Andersena. Romantyzm jej może przyprawić o mdło¶ci.

Jest nas dużo i mieszkamy przy ulicy Humboldta.

Robimy różne rzeczy, ale do¶ć trudno jest to zreferować, ponieważ w opowiadaniu

brak zasadniczych czynników: niepokoju i oczekiwania na niespodzianki, o tyle

przecież ważniejszego niż ich rezultaty, oraz upadków, kiedy to cała rodzina

wali się na ziemię niby domek z kart, a w ci±gu długich dni słychać tylko

westchnienia lub wybuchy ¶miechu. Mówienie o tym, co robimy, jest niejako

sposobem wypełnienia nieuniknionych próżni, nieraz bowiem bywamy biedni,

uwięziem lub chorzy, nierzadko (o czym smutno wspomnieć) które¶ z nas umiera,

które¶ zdradza, rezygnuje albo bierze posadę w urzędzie podatkowym. Z tego nie

należy jednak wnioskować, że powodzi się nam Ľle albo że jeste¶my smutni.

Mieszkamy w dzielnicy Pacifico i jak tylko możemy - robimy co¶. Jest nas dużo i

mamy pomysły oraz dobre chęci wprowadzania ich w życie. Na przykład szubienica;

do dzi¶ nie jeste¶my zgodni co do genezy tego pomysłu; moja pi±ta siostra

twierdzi, że wymy¶lił j± jeden z naszych ciotecznych braci, wielkich filozofów;

najstarszy z wujów utrzymuje, że to jemu wpadło do głowy po przeczytaniu pewnej

noweli de capa y espada. W gruncie rzeczy nie ma to znaczenia, jedyn± spraw±

ważn± jest robić co¶, i dlatego mówię o tym niechętnie, tylko po to, aby

wypełnić jako¶ pustkę dżdżystego popołudnia.

Przed domem jest ogród - na ulicy Humboldta rzecz raczej rzadka. Nie jest

większy niż zwykłe patio, ale wznosi się o trzy stopnie ponad chodnik, co daje

mu efektowny wygl±d estrady, wymarzone miejsce dla ustawienia szubienicy.

Ponieważ ogrodzenie jest poł±czeniem muru i krat, przechodnie nie mog± wchodzić

do domu, mog± jednakże całe godziny gapić się, oparci o sztachety, ale nam to

nie przeszkadza. "Zaczniemy przy pełni" - rozkazał ojciec. W dzień jeĽdzili¶my

więc kupować drewno i żelazo w składach przy Avenida Juan B. Justo, siostry

zostawały w salonie, ćwicz±c wycie wilków, gdyż moja najmłodsza ciotka

twierdziła, że szubienice przyci±gaj± wilki i podniecaj± je, żeby wyły do

księżyca. Kuzyni zajmowali się zdobywaniem zapasów gwoĽdzi i potrzebnego

żelastwa, najstarszy z wujów wyrysowawszy plany omawiał z matk± i z młodszym

wujem różnorako¶ć i rodzaje narzędzi tortur. Przypominam sobie zakończenie

dyskusji:

zgodzili się na spore podwyższenie, na którym ustawi się szubienicę i koło, i

pozostanie jeszcze sporo miejsca na tortury i ewentualne ¶cinanie głów, zależnie

od okoliczno¶ci. Najstarszemu z wujów takie rozwi±zanie wydało się o wiele

uboższe i skromniejsze od jego pierwotnej idei, jednakże wymiary ogródka i ceny

materiałów z konieczno¶ci ograniczyły rodzinne ambicje.

Do budowy przyst±pili¶my pewnej niedzieli po południu; na obiad były ravioli.

Jakkolwiek nigdy nie zastanawiali¶my się nad tym, co pomy¶l± s±siedzi, było

jasne, że nieliczni gapie s± przekonani, iż zamierzamy dobudować parę pokoi, aby

powiększyć dom. Pierwszy dał wyraz zdziwieniu don Cresto, staruszek z przeciwka,

który przyszedł zapytać, po co instalujemy tak± estradę. Siostry zebrane w k±cie

ogrodu parokrotnie zawyły. Zeszło się sporo ludzi, ale nie przerwali¶my roboty

aż do wieczora, wykończyli¶my podwyższenie i zrobili¶my stopnie w dwóch

miejscach (dla księdza i dla skazańca, bo nie powinni wchodzić razem). W

poniedziałek czę¶ć rodziny poszła do swych zwykłych zajęć, bo przecież z czego¶

trzeba umierać, pozostali za¶ zaczęli wznosić szubienicę, podczas gdy najstarszy

z wujów studiował budowę koła tortur na starych sztychach. Uważał, że należy

umie¶cić je możliwie wysoko na jakim¶ klocu, na przykład na przyzwoicie

ociosanym pniu topoli. Ażeby zadowolić go, mój drugi brat i moje cioteczne

rodzeństwo pojechali ciężarówk± po topolę; w tym samym czasie najstarszy z wujów

wraz z mam± zakładali szprychy w piastę koła, ja za¶ przygotowywałem żelazn±

obręcz. Były to chwile cudownej zabawy, odgłosy młotka dochodziły ze wszystkich

stron, siostry wyły w salonie, s±siedzi pchali się u krat wymieniaj±c między

sob± wrażenia, za¶ na lilioworóżowym tle zachodu rysował się profil szubienicy i

sylwetka mojego młodszego wuja, który siedz±c okrakiem na poprzeczce przykręcał

hak i przygotowywał stryczek.

W tej sytuacji przechodnie raczej nie mogli nie zorientować się, co robimy, i

chór protestów i gróĽb podniecał nas, aby zakończyć dzień zmontowaniem koła.

Niektórzy ¶miałkowie usiłowali przeszkodzić mojemu drugiemu bratu oraz

ciotecznemu rodzeństwu we wniesieniu do nas przecudownego pnia topoli, który

wła¶nie przywieĽli. Zal±żek bójki został jednak od miejsca do miejsca wygrany

przez zjednoczon± rodzinę, która, w zdyscyplinowanym wysiłku ci±gn±c topolę,

wtaszczyła j± do ogródka wraz z nieletnim dziecięciem uczepionym u korzeni.

Ojciec we własnej osobie zwrócił dziecię zdesperowanym rodzicom, uprzejmie

podaj±c je poprzez kratę, ale podczas gdy ogólna uwaga skupiała się na tych

sentymentalnych epizodach, najstarszy z wujów, przy pomocy ciotecznych braci

umocowawszy koło na pniu, ustawiał pionowo cał± machinę. Policja przybyła w

chwili, gdy zgromadzona na podwyższeniu rodzina z ożywieniem omawiała tak udan±

szubienicę. Nie opodal drzwi znajdowała się tylko moja trzecia siostra, tak iż

jej osobi¶cie przyszło rozmawiać z podkomisarzem. Bez trudno¶ci wytłumaczyła mu,

że pracujemy na własnej posesji nad dziełem, które dopiero w użytkowaniu mogłoby

kolidować z założeniami konstytucji, czyli że wzburzenie s±siadów jest wył±cznie

owocem zazdro¶ci i nienawi¶ci. Nadej¶cie nocy uratowało nas od dalszej straty

czasu.

Przy ¶wietle karbidówki zjedli¶my kolację na szafocie, podgl±dani przez co

najmniej setkę zawistnych s±siadów. Nigdy duszony prosiak nie wydał się nam

lepszy, wino tak ciemne i słodkie. Północny wiatr lekko kołysał stryczkiem, ze

dwa razy skrzypnęło koło, jakby kruki już usiadły na nim w oczekiwaniu żeru.

Gapie zaczęli się rozchodzić, żuj±c nieokre¶lone pogróżki, ale ze trzydzie¶ci

osób nie rezygnuj±c nadal wisiało u kraty. Po kawie zgasili¶my karbidówkę, aby

obejrzeć księżyc, wznosz±cy się ponad balustrad± tarasu, siostry zawyły, kuzyni

i wujowie powoli przeszli się po podwyższeniu, które drżało pod ich krokami. W

ciszy, jaka potem nast±piła, księżyc o¶wiecił pętlę; wydało się nam, że po kole

przesuwa się chmurka o posrebrzanych brzegach. Patrzyli¶my na to wszystko tak

szczę¶liwi, że trudno opisać, ale s±siedzi szemrali u kraty, jakby zawiedzeni.

Zaczęli zapalać papierosy i oddalać się po jednym, niektórzy w piżamach, a

niektórzy wolniej. Pozostała ulica, gdzie¶ w dali gwizd policjanta i mikrobus

sto osiem, przejeżdżaj±cy od czasu do czasu; my już spali¶my i ¶niły nam się

zabawy, słonie i jedwabne szaty.

ETYKIETA l PROTOKÓŁ

Zawsze uważałem, że charakterystyczn± cech± naszej rodziny jest skromno¶ć.

Wstydliwo¶ć dochodzi u nas do granic wręcz niewiarygodnych, zarówno w ubiorze,

jak w jedzeniu i w sposobie wyrażania się czy też wsiadania do tramwaju. Na

przykład zdrobnienia, których tak nadużywa się w dzielnicy Pacifico, w nas

wzbudzaj± czujno¶ć, refleksję, niemalże niepokój. Uważamy, że nie można jakim

b±dĽ przezwiskiem obdarzać człowieka, który potem musi je przyj±ć i znosić przez

całe swoje życie. Panie z ulicy Humboldta nazywaj± swych synów Toto, Cacho i

Coco, córki Negra i Beba - w naszej rodzinie gardzimy tymi banalnymi

zdrobnieniami, nie mówi±c już o wyszukanych, jak Chirola, Cachuzo lub Matagatos,

których słyszy się mnóstwo przy ulicy Paraguay i Godoy Cruz. Jako przykład

pow¶ci±gliwo¶ci, któr± zachowujemy w tych wypadkach, może służyć casus mojej

drugiej z rzędu ciotki. Mimo że jest obdarzona tyłkiem imponuj±cych rozmiarów,

nigdy nie pozwoliliby¶my sobie ulec łatwej pokusie nadania jej banalnego

zdrobnienia. Tak więc zamiast ochrzcić j± brutalnym mianem Amfory Etruskiej,

jednogło¶nie zgodzili¶my się na skromniejsze i przyzwoitsze przezwisko Dupiatej.

Takt nie zawodzi nas nigdy, mimo że nieraz musimy dosłownie walczyć z s±siadami,

którzy upieraj± się przy tradycyjnych "ksywach". Mojemu młodszemu kuzynowi,

obdarzonemu niezwykle duż± głow±, odmówili¶my imienia Atlas, jak przezywano go w

barze na rogu, wol±c nieporównanie delikatniejsze - Baniocha. I tak zawsze.

Chciałbym zaznaczyć, że nie robimy tego, ażeby w jaki¶ sposób odróżniać się od

naszych s±siadów. Po prostu, nie obrażaj±c niczyich uczuć, pragniemy

niepostrzeżenie zwalczać rutynę i tradycjonalizm. Nie podoba nam się wulgarno¶ć

pod żadn± postaci± i wystarcza, aby którekolwiek z nas usłyszało w jadłodajni

zdanie w rodzaju: "rozgrywki miały bardzo gwałtowny przebieg" albo: "po

pocz±tkowym ataku wysiłek został skierowany przede wszystkim na centrum obrony

przeciwnika", aby¶my natychmiast stwierdzali to samo, tyle że w formie o wiele

mniej wulgarnej, na przykład: "ale jatki, że nie było co zbierać" albo:

"najpierw mu szajba odbiła, a potem wdupala". Ludzie patrz± na nas zaskoczeni,

ale zawsze znajdzie się kto¶, kto zrozumie lekcję ukryt± w tych subtelnych

wypowiedziach. Najstarszy z wujów, który cytuje argentyńskich pisarzy, twierdzi,

że z wieloma z nich można by zrobić co¶ w tym rodzaju, ale dokładnie nigdy nam

jeszcze tego nie wyłożył. A szkoda.

POCZTA, TELEGRAF, TELEFON

Kiedy jeden z naszych dalekich kuzynów został ministrem, postarali¶my się, żeby

większ± czę¶ć rodziny zatrudnił na poczcie przy ulicy Serrano. Cóż, długo to nie

trwało, ale zawsze. Z trzech dni, które przepracowali¶my, przez dwa

obsługiwali¶my publikę z tak niebywał± szybko¶ci±, że zasłużyli¶my na

niespodziewan± wizytę inspektora z poczty głównej i pochwaln± wzmiankę w "La

Razów". Trzeciego dnia byli¶my już zupełnie pewni naszej popularno¶ci, bo nawet

z innych dzielnic przychodzili ludzie, żeby nadawać listy i posyłać pieni±dze do

jakich¶ absurdalnych miejscowo¶ci. Wtedy najstarszy z wujów dał nam zupełnie

woln± rękę i rodzina poczęła obsługiwać publiczno¶ć całkowicie według swych

zasad i gustów. W okienku, gdzie nadaje się listy, moja druga siostra każdemu,

kto kupował znaczki, dawała balonik. Pierwszy dostała jaka¶ grubaska, i

dosłownie wmurowało j± z tym balonikiem i znaczkiem jednopezowym w ręku, który,

już po¶liniony, z wolna przylepiał się jej do palca. Jaki¶ długowłosy miedziak z

mety odmówił balona, a siostra go zbeształa, podczas gdy w ogonku ¶cierały się

ze sob± różne opinie na ten temat. Obok, w s±siedztwie okienka, prowincjusze,

zaabsorbowani bezmy¶lnym wysyłaniem zarobków swoim odległym rodzinom, z niejakim

zdumieniem przyjmowali poczęstunek szklaneczk± grapy, nierzadko ukoronowany

pierożkiem, wszystko na koszt ojca, który w dodatku na cały głos recytował im

złote my¶li starego gaucha Yiscacho. W tymże czasie bracia, obsługuj±cy okienko

przesyłek, smarowali takowe smoł±, wrzucali do kubła pełnego pierza, po czym w

tym stanie prezentowali po chwili zdumionym nadawcom zapewniaj±c, że w ten

sposób udoskonalone paczuszki wywołaj± nie lada wesoło¶ć. "Ani sznurka nie widać

- mówili - ani żadnego ordynarnego laku, uważa pan, za to nazwisko adresata

wygl±da, jakby kryło się pod skrzydłem łabędzia..." Muszę szczerze przyznać, że

nie wszyscy to doceniali.

Kiedy gapie i policja wkroczyli do lokalu, mama zakończyła cał± sprawę w sposób

więcej niż cudowny, obsypuj±c publikę nieskończon± ilo¶ci± kolorowych strzałek,

zrobionych z wypełnionych formularzy telegraficznych, i wycofali¶my się w

ordynku, na z góry upatrzone pozycje. Z dala dojrzałem jak±¶ dziewczynkę we

łzach; była trzecia w kolejce od okienka, a teraz zrozumiała, że z balonika

nici.

ZGUBIENIE l ODNALEZIENIE WŁOSA

W walce z pragmatyzmem i obrzydliw± tendencj± do konsekwentnego d±żenia do celu

mój najstarszy kuzyn propaguje następuj±cy proceder: wyrwać sobie z głowy

jeszcze całkiem dobry włos, zawi±zać go na supełek i pozwolić mu powoli spłyn±ć

przez ¶ciek umywalki. Na wypadek gdyby zatrzymał się na siateczce, jak±

niektórzy wmontowuj± do umywalek, wystarczy otworzyć kran, ażeby całkowicie

znikł nam z oczu.

Z t± chwil± należy przyst±pić do poszukiwania włosa. Pierwsza operacja zasadza

się na odkręceniu syfonu i sprawdzeniu, czy aby włos nie utkn±ł na jakiej¶

chropowato¶ci rury. Jeżeli go tam nie widać, należy od¶rubować rurę, ł±cz±c±

syfon z głównym ¶ciekiem. Naturalnie w tej rurze zobaczymy dużo włosów, wobec

czego trzeba będzie skorzystać z pomocy całej rodziny, ażeby je przepatrzyć

jeden po drugim. Jeżeli włosa nie będzie, staniemy przed interesuj±cym

zagadnieniem przebadania rur aż do parteru, co jest poł±czone z większym

wysiłkiem, bowiem przez okres o¶miu do dziesięciu lat trzeba będzie popracować w

jakim¶ ministerstwie czy innej spółdzielni, ażeby zgromadzić pieni±dze, które by

umożliwiły wykupienie wszystkich czterech apartamentów leż±cych poniżej

mieszkania najstarszego kuzyna, wszystko to pod groĽb±, że w ci±gu tych o¶miu do

dziesięciu lat pracy włos może opu¶cić przewody i że wła¶ciwie tylko przedziwny

zbieg okoliczno¶ci zdołałby sprawić, by przez cały ten czas pozostał on

zaczepiony o jaki¶ stercz±cy kawałek zardzewiałej rury.

Kiedy nadejdzie ów dzień, że będziemy mogli rozbić wszystkie rury we wszystkich

mieszkaniach, przez całe miesi±ce będziemy żyli po¶ród misek i innych naczyń

pełnych mokrych włosów, a także w otoczeniu pomagierów i żebraków, którym

będziemy hojnie płacić za szukanie, segregowanie, klasyfikowanie i

przedstawianie nam niektórych włosów w celu zdobycia tak upragnionej pewno¶ci.

Jeżeli włos nie pojawi się, wkroczymy w etap dużo mniej konkretny, natomiast

bardziej skomplikowany, bowiem następny krok prowadzi nas do głównych kolektorów

miejskich. Nabędziemy ochronne stroje i przejdziemy kurs schodzenia póĽn± noc±

do ¶cieków, w tlenowych maskach, z mocn± latarni± w dłoni, i będziemy

przeszukiwali większe i mniejsze galerie, przy pomocy ciemnych indywiduów z

"marginesu", z którymi nawi±żemy stosunki i którym będziemy musieli oddawać

większ± czę¶ć pieniędzy zarabianych w ci±gu dnia po ministerstwach czy domach

towarowych.

Nierzadko będziemy mieli wrażenie, że już-już wywi±zali¶my się z zadania, bo

znajdziemy (lub przynios± nam) wiele włosów podobnych do tego, którego szukamy.

Ale ponieważ nie znane s± przypadki, ażeby włos miał supełek nie zwi±zany ręk±

ludzk±, niemal zawsze dojdziemy w końcu do wniosku, że dany włos po prostu

posiada zgrubienie (jakkolwiek i takie wypadki nie s± nam znane), ewentualnie,

że osadził się na nim jaki¶ silikat, rdza lub też inny produkt długiego

przebywania w wilgoci. Jest możliwe więc, że będziemy posuwali się wieloma

kanałami, - większymi i mniejszymi, aż dojdziemy do kolektora głównego,

uchodz±cego do rzeki, burzliwego zbiorowiska wszelkich odpadków i nieczysto¶ci.

Jest to miejsce, do którego nikt nie zdecyduje się zej¶ć, gdzie już żadne

pieni±dze, żadne szantaże, żadne przekupstwo nie umożliwi± nam dalszych

poszukiwań.

Ale może się zdarzyć, że wcze¶niej, nawet o wiele wcze¶niej, na przykład o kilka

centymetrów od spustu umywalki na drugim piętrze albo też w pierwszej rurze pod

poziomem ulicy natkniemy się na włos. Wystarczy pomy¶leć o rado¶ci, któr± to nam

sprawi, o astronomicznej cyfrze przez czysty przypadek zaoszczędzonych wysiłków,

ażeby usprawiedliwić, wybrać, nawet polecać podobne zajęcia, jakich każdy

sumienny nauczycie! powinien wymagać od swoich uczniów od ich najmłodszych lat

zamiast mordować dzieciaki reguł± trzech albo histori± wojen punickich.

CIOTKA W TARAPATACH

Dlaczego też nasza ciotka tak strasznie boi się upa¶ć na wznak? Od lat rodzina

walczy o uleczenie jej z tej obsesji, ale oto nadchodzi chwila, że musimy

przyznać się do porażki. Cokolwiek robimy, ciotka wci±ż boi się upa¶ć na wznak,

która to niewinna mania daje się we znaki wszystkim; ojciec po bratersku

towarzyszy jej na każdym kroku badaj±c, czy podłoga nadaje się, by po niej

st±pać, mama z wielk± staranno¶ci± wiele razy dziennie zamiata patio, siostry

zbieraj± piłki tenisowe, którymi się bawi± na tarasie, za¶ kuzyni sprz±taj±

wszystkie ¶lady po psach, kotach, żółwiach i kurach, których nie brak w domu.

Ale wszystko na darmo. Po długich wahaniach, nie kończ±cych się próbach i

ostrych słowach do dzieci, znajduj±cych się na jej drodze, ciotka zaledwie waży

się przej¶ć przez pokój. Gdy wreszcie rusza, najpierw opiera jedn± nogę i szura

ni± niby bokser w pudle żywicy, potem opiera drug± i przenosi ciało ruchem,

który w dzieciństwie wydawał nam się majestatyczny; droga od jednych drzwi do

drugich trwa dobrych parę minut. Niech Bóg broni.

Parokrotnie rodzina usiłowała zmusić ciotkę, aby w jaki¶ logiczny sposób

wytłumaczyła ten lęk przed upadkiem na wznak; i choć nieraz natykali¶my się na

milczenia, które można było krajać nożem, pewnej nocy, po swojej szklaneczce

hesperydyny, ciotka wyznała wreszcie, że gdyby upadła na wznak, już by nie mogła

się podnie¶ć. W odpowiedzi na elementarne spostrzeżenie, że przecież cała

32-osobowa rodzina gotowa jest skoczyć jej na pomoc, zareagowała tęsknym

spojrzeniem i dwoma słowami:

"bez różnicy". Dzień póĽniej mój najstarszy brat wezwał mnie noc± do kuchni i

pokazał mi karalucha leż±cego na wznak na ziemi nie opodal zlewu. Bez słowa

asystowali¶my jego daremnej i długiej walce, aby się odwrócić, podczas gdy inne

karaluchy, zwalczywszy onie¶mielenie ¶wiatłem, maszerowały po podłodze ocieraj±c

się o tego, który leżał jak neptek. Poszli¶my do łóżek wyraĽnie melancholijni i

z tej lub innej przyczyny nie wrócili¶my do wypytywania ciotki, ograniczaj±c się

do przynoszenia ulgi w jej lęku, odprowadzania jej i przyprowadzania, brania pod

rękę i kupowania wielkich ilo¶ci pantofli o nie ¶lizgaj±cych się podeszwach oraz

innych przedmiotów ułatwiaj±cych zachowanie równowagi. Życie potoczyło się

dalej, nie gorsze od życia innych

CIOTKA WYTŁUMACZONA LUB NIE

Czy się komu podoba, czy też nie, moi cioteczni bracia po¶więcili się filozofii.

Czytaj± ksi±żki, dyskutuj± między sob±, a reszta rodziny, wierna zasadzie

niemieszania się w gusta innych, natomiast pomagania im o ile możno¶ci, admiruje

ich z daleka. Wyżej wymienieni chłopcy, dla których żywię najwyższy szacunek,

nie raz, nie dwa rozważali problem lękliwo¶ci ciotki, dochodz±c do wniosków może

niejasnych, lecz godnych zastanowienia. Jak to zwykle bywa w takich wypadkach,

sama ciotka najmniej wiedziała o ich naradach, natomiast od tego czasu atencje

rodziny w stosunku do niej wzrosły. Latami towarzyszyli¶my ciotce w jej

chwiejnych wyprawach z salonu na patio, z sypialnego do łazienki, z kuchni do

garderoby. Nigdy nie dziwiło nas, że sypia wył±cznie na boku i że w nocy leży

absolutnie bez ruchu, w parzyste dni na prawym boku, w nieparzyste na lewym. Na

krzesełkach w jadalni lub patio siaduje zawsze wyprostowana i nie usiadłaby za

nic w ¶wiecie na bujaj±cym fotelu ani na wy¶ciełanym krze¶le. W noc Sputnika

rodzina leż±c na ziemi na patio pogr±żona była w obserwowaniu satelity, ale

ciotka pozostała na krzesełku, za¶ dnia następnego miała straszliwy ból szyi,

tak zwany torticolis. Powoli rezygnowali¶my, a dzi¶ nawet pogodzili¶my się już z

tym. Utwierdza nas w tym cioteczne rodzeństwo, które przy akompaniamencie

porozumiewawczych spojrzeń robi aluzje w rodzaju: "Ma słuszno¶ć". Ale dlaczego?

Tego nie wiemy, a oni nie chc± nam wytłumaczyć. Ja na przykład uważam, że nic

wygodniejszego niż leżenie na wznak. Całe ciało opiera się o materac albo kafle

patia, człowiek czuje swoje pięty, łydki, tyłek, grzbiet, ręce i łopatki, kark,

na których równomiernie rozkłada się ciężar ciała spoczywaj±cy na ziemi, tak

blisko niej i w sposób tak naturalny, że wydaje się, iż przyci±ga nas

żarłocznie, jakby chciała nas połkn±ć. Ciekawe, ale dla mnie leżenie na wznak

jest pozycj± jak najnaturalniejsz± i podejrzewam, że może dlatego wła¶nie ciotka

ma do niej taki wstręt. Ja uważam, że to znakomita pozycja, a gdzie¶, w głębi -

że najwygodniejsza. Dobrze mówię: gdzie¶ w głębi, gdzie¶ głęboko, bardzo

głęboko, na wznak... Nawet jakbym się trochę lękał, czego z kolei też nie

potrafię wytłumaczyć. Jak bardzo chciałbym być do niej podobny i jak bardzo nie

potrafię...

USADZANIE TYGRYSÓW

Na długo przedtem, zanim wcielili¶my nasz pomysł w życie, wiedzieli¶my, że

usadzanie tygrysów przedstawia podwójny problem: emocjonalny i moralny. Pierwszy

nic tyle dotyczy sadzania, ile samego tygrysa, bowiem te drapieżniki nie lubi±

być usadzane i z cał± swoj± energi±, która jest ogromna, opieraj± się temu. Czy

w takim wypadku należy zwalczać ich idiosynkrazję? Ale to pytanie przenosi nas w

problem moralny, gdzie każda inicjatywa może być przyczyn± lub efektem tak

zaszczytów, jak i niesławy. Nocami w naszym domku przy ulicy Humboldta

medytowali¶my pochyleni nad filiżaneczkami ryżu na mleku, który nawet

zapominali¶my osłodzić i posypać cynamonem. Nie byli¶my tak zupełnie pewni, czy

uda się nam usadzić tygrysa, i to nas bolało.

W końcu zdecydowali¶my się usadzić jednego, wył±cznie w celu przebadania

mechanizmu sprawy w całej jego rozci±gło¶ci; postanowili¶my, że potem ocenimy

jego rezultaty. Nie będę na tym miejscu mówił o tym, jak doszli¶my do posiadania

pierwszego tygrysa: przedsięwzięcie to wymagało subtelno¶ci i zabiegów, latania

po konsulatach i drogeriach, skomplikowanych kombinacji biletów kolejowych i

lotniczych i studiowania słowników. Pewnej nocy moi kuzyni przyszli cali

pojodynowani: a więc sukces. Tak schlali¶my się sikaczem, że moja młodsza

siostra musiała czy¶cić stół grabkami. Och, w owym czasie byli¶my znacznie

młodsi...

Teraz, kiedy nasze do¶wiadczenie dało już wiadome rezultaty, mogę służyć

wszelkimi szczegółami usadzania. Może najtrudniejsze jest to wszystko, co

dotyczy pokoju, bowiem należy mieć izbę niemalże pozbawion± mebli, o co niełatwo

przy ulicy Humboldta. Na samym ¶rodku umieszcza się mechanizm: dwie skrzyżowane

deski, spor± ilo¶ć giętkich dr±żków oraz parę glinianych garnków z mlekiem i

wod±. Samo usadzanie tygrysa nie jest aż tak trudne, jakkolwiek może się

zdarzyć, że operacja się nie uda i wtedy trzeba zaczynać od pocz±tku. Prawdziwe

trudno¶ci pojawiaj± się z chwil±, gdy tygrys, już usadzony, wydostanie się na

wolno¶ć i zademonstruje - na wiele najrozmaitszych sposobów - że ma zamiar z

niej korzystać. Na tym etapie, który nazwę po¶rednim, wszystko zależy od reakcji

rodziny, od tego, jak się zachowaj± siostry, od zręczno¶ci, z jak± ojciec z

powrotem go usadzi, manipuluj±c nim niby garncarz glin±. Najdrobniejszy bł±d

może spowodować katastrofę: korki przepalone, mleko na podłodze, przerażenie w

fosforyzuj±cych oczach smagaj±cych ciemno¶ć, ciepłe strugi przy każdym

zadrapaniu. Nie chcę sobie tego wyobrażać, skoro do tej chwili usadzali¶my

tygrysa bez tych zgubnych konsekwencji. Zarówno mechanizmy, jak i to, co wszyscy

musimy wykonywać, pocz±wszy od tygrysa a skończywszy na moich dalszych krewnych,

działa prawidłowo i układa się harmonijnie. Dla nas sam w sobie fakt usadzania

tygrysa nie jest ważny, ważne jest, by ceremonia odbyła się aż do końca bez

zakłóceń. Ważne jest, żeby tygrys albo zgodził się, by go usadzono, albo

zachowywał się tak, aby zarówno jego zgoda, jak sprzeciw nie miały żadnego

znaczenia. W chwilach, które miałoby się ochotę nazwać krucjalnymi - albo ze

względu na dwie skrzyżowane deski, albo dlatego, że jest to wyrażenie tak

poręczne - rodzinę ogarnia niebywała egzaltacja, matka nie jest w stanie ukryć

łez, cioteczne rodzeństwo konwulsyjnie splata i rozplata palce. Usadzanie

tygrysa ma w sobie co¶ z pełnego spotkania, co¶ zbliżaj±cego się do absolutu.

Powodzenie całej imprezy wymaga takiej dokładno¶ci w szczegółach, a płacimy za

nie tak drogo, że krótkie chwile, które następuj± po usadzeniu i które decyduj±

o jego perfekcji, niejako wyzwalaj± nas z nas samych, zmiataj± tak tygrysio¶ć,

jak i ludzko¶ć w jednym nieruchomym ruchu, który jest zawrotem głowy,

zawieszeniem, doj¶ciem. Nie ma tygrysa, nie ma rodziny, nie ma mechanizmu. Nie

sposób zrozumieć, co pozostało: jakie¶ drżenie, które nie jest z tego ciała,

skoncentrowany czas, esencja kontaktu. A potem wszyscy wychodzimy na zakryte

patio, za¶ ciotki przynosz± nam zupę i jakby co¶ ¶piewało, jakby¶my byli na

chrzcinach.

ZACHOWANIE NA VELORIACH

Nie chodzimy ani dla anyżówki, ani dlatego, że tak wypada. Pewno się już

domy¶lacie: chodzimy, bo nie jeste¶my w stanie znie¶ć demonstracyjnej

hipokryzji. Moja najstarsza siostra cioteczna podejmuje się przebadać charakter

rozpaczy i jeżeli jest ona szczera, jeżeli pl±cz± dlatego, że płacz jest jedyn±

rzecz±, jaka po¶ród zapachu lilii i kawy pozostała tym mężczyznom i tym

kobietom, zostajemy u siebie w domu, współczuj±c im z daleka. Najwyżej mama

wpadnie na chwilkę w imieniu całej rodziny; wcale nie chcemy naszym obcym życiem

zakłócać ich rozmowy z cieniem. Ale jeżeli z rozs±dnej inwestygacji mojej wyżej

wymienionej kuzynki wynika, że na zakrytym patio albo też w salonie odchodzi

czysta udawanka - wtedy wbijamy się w najlepsze garnitury, wyczekujemy, aż

velorio "dojdzie", i pojawiamy się nie wszyscy razem: po kolei, lecz

nieubłaganie.

W dzielnicy Pacifico rzecz prawie zawsze odbywa się na patio pełnym doniczek i

radiowej muzyki. W tych okazjach s±siadki zgadzaj± się na wył±czenie swoich

aparatów, tak że pozostaj± tylko ja¶miny i krewni, podpieraj±cy ¶ciany.

Przybywamy pojedynczo lub parami, pozdrawiamy osierociałych, których nietrudno

poznać po wybuchach płaczu na widok każdego nowo wchodz±cego, i idziemy pochylić

głowy przed zmarłym, eskortowani przez kogo¶ z najbliższych. W jakie¶ dwie

godziny póĽniej cała nasza rodzina już się znajduje w domu żałoby, ale chociaż

s±siedzi dobrze nas znaj±, zachowujemy się tak, jakby każde przyszło na własn±

rękę i prawie między sob± nie rozmawiamy. Całe nasze postępowanie jest dokładnie

zaplanowane; wybieramy sobie rozmówców, z którymi wychodzimy do kuchni, pod

pomarańczowe drzewko, do sypialni, do korytarzyka, od czasu do czasu na ulicę,

aby wypalić papierosa, przej¶ć się naokoło bloku, pogadać o polityce i sporcie.

Wybadanie prawdziwych uczuć osieroconej rodziny nie wymaga zbyt długiego czasu:

kieliszeczek canii, słodzone matę, papierosy - i jest punkt zaczepienia. Przed

północ± już wiemy wszystko i możemy działać bez skrupułów. Przeważnie najmłodsza

siostra bierze na siebie pierwsz± zaczepkę: zręcznie ułożywszy się u stóp

trumny, zakrywa oczy fioletow± chusteczk± i zaczyna płakać najpierw cicho

(mocz±c chusteczkę do granic), potem z czkawk± i zadyszk±, w końcu dostaje

takich spazmów, że s±siadki kład± j± do łóżka, zazwyczaj przygotowanego na

wszelki wypadek, pocieszaj±, podsuwaj± jej pod nos nalewkę z kwiatu

pomarańczowego. Przez ten czas s±siedzi maj± pełne ręce roboty z najbliższ±

rodzin± zmarłego, najczę¶ciej zarażon± tym atakiem. Przez jaki¶ czas w drzwiach

jest tłok, zapytania i odpowiedzi rzucane półgłosem, kto¶ wzrusza ramionami,

kto¶ się przepycha. Zmęczeni wysiłkiem, który zmuszeni byli solidnie wykonać,

najbliżsi wreszcie wyczerpuj± objawy swojej rozpaczy, lecz dokładnie w tej samej

minucie moje trzy kuzynki zaczynaj± płakać, bez najmniejszej afektacji i bez

krzyku, ale tak przejmuj±co, że rodzina i s±siedzi czuj± się zdystansowani

rozumiej±c, że jest niemożliwe, aby oni próżnowali, podczas kiedy obcy ludzie z

s±siedniej ulicy tak się przejmuj±; do¶ć że po raz wtóry doł±czaj± do ogólnego

lamentu, po raz wtóry należy szykować łóżka, wachlować kobiety w podeszłym

wieku, rozluĽniać paski konwulsyjnie drż±cym starcom. Zazwyczaj z braćmi

oczekujemy tego momentu, ażeby wkroczyć do pokoju i podej¶ć do katafalku.

Jakkolwiek mogłoby się to wydawać dziwne, jeste¶my naprawdę przejęci, bo kiedy

rozlega się płacz sióstr, nieogarniona bole¶ć wypełnia nam piersi, przypominaj±c

przeżycia z dzieciństwa, jakie¶ pola w Villa Albertina, tramwaj, który zgrzytał

zakręcaj±c w ulicę Generał Rodriguez w Banfieid, te rzeczy, zawsze takie smutne.

Wystarcza nam widok złożonych r±k nieboszczyka, ażeby porwał nas nagły szloch,

zmuszaj±c do wstydliwego zakrycia twarzy rękami, i oto jeste¶my, pięciu mężczyzn

płacz±cych na velorio, podczas gdy ożałobieni bior± rozpaczliwie oddech, żeby

nam dorównać, czuj±c, że za wszelk± cenę musz± zaakcentować, że to ich velorio,

że tylko oni maj± w tym domu prawo do łez. Ale jest ich mniej i kłami± (co wiemy

przez nasz± najstarsz± kuzynkę, i st±d czerpiemy siły). Nadaremnie komasuj±

czknięcia i omdlenia, nadaremnie co lojalniejsi s±siedzi usiłuj± dawać im rady,

robić uwagi, podnosić na duchu i zachęcać, by po odpoczynku wł±czyli się do

walki. Teraz już wkraczaj± nasi rodzice i najstarszy z wujów, i jest co¶, co

zmusza do szacunku, w bólu tych dojrzałych ludzi, którzy specjalnie przyszli aż

z ulicy Humboldta, pięć bloków licz±c od rogu, ażeby czuwać przy drogim

nieboszczyku. S±siedzi zaczynaj± tracić grunt pod nogami, co logiczniej my¶l±cy

porzucaj± żałobników i id± do kuchni popić grapy i pogadać. Niektórzy krewni

zmarłego, wyczerpani półtoragodzinnym szlochem, zasypiaj± kamiennym snem. My za¶

podnosimy się po kolei, pilnie przy tym bacz±c, by się nie wydało, że cokolwiek

zostało ukartowane, i oto przed ¶witem jeste¶my bezspornymi wła¶cicielami

veloria; większo¶ć s±siadów rozeszła się do domów spać, rodzina wala się po

k±tach w najróżniejszych posturach i w najróżniejszych stopniach wyczerpania;

nad patiem wschodzi jutrzenka. O tej porze nasze ciotki zabieraj± się

energicznie do przygotowania przegryzki, podaj± wrz±c± kawę; patrzymy na siebie,

kiedy się mijamy w pokojach lub na korytarzu; jest w nas co¶ z mrówek, gdy tak

chodzimy tam i na powrót, w przej¶ciu ocieraj±c się czułkami. Kiedy zajeżdża

karawan, dyspozycje s± wydane, moje siostry podprowadzaj± osierocon± rodzinę,

aby się pożegnała ze zmarłym, zanim trumna zostanie zamknięta. Podtrzymuj± ich i

pocieszaj±, podczas gdy kuzynki i bracia usiłuj± ich odepchn±ć, skrócić ostatnie

pożegnania i pozostać sam na sam z nieboszczykiem. Wyczerpani, zagubieni, co¶

nieco¶ rozumiej±cy, lecz niezdolni do najmniejszej reakcji, żałobnicy daj± się

przyprowadzać i odprowadzać, popijaj±c, gdy im się co¶ przytknie do ust, i

odpowiadaj±c na pieszczotliwe starania moich sióstr i kuzynek lekkimi

protestami. Kiedy przychodzi godzina opuszczenia domu pełnego przyjaciół i

znajomych, niewidoczna, lecz bezbłędna organizacja decyduje o każdym posunięciu,

dyrektor zakładu pogrzebowego z szacunkiem wysłuchuje dyspozycji mego ojca,

przeniesienie trumny odbywa się zgodnie ze wskazówkami najstarszego wuja.

Czasami krewni zmarłego, przybyli w ostatniej chwili, występuj± z jakimi¶

nietaktownymi roszczeniami: lecz s±siedzi, przekonam, że wszystko odbywa się

tak, jak należy, patrz± na nich ze zgroz±, zmuszaj±c do zamilknięcia. W

karawanie zasiadaj± nasi rodzice i wujowie, do następnego wozu wsiadaj± bracia,

kuzynki zgadzaj± się na przyjęcie do trzeciego pewnej czę¶ci żałobników, którzy

sadowi± się, owinięci w krepy, czernie i fiolety. Reszta towarzystwa wsiada jak

Bóg da, czę¶ć rodziny zmarłego poluje na taksówki. I jeżeli niektórym z nich,

pod wpływem rzeĽwego poranka i długiej drogi, marzy się, że odzyszcz± co¶ na

nekropolii - gorzkie będzie ich rozczarowanie. Zaledwie trumna przybywa na

miejsce, bracia otaczaj± mówcę, wyznaczonego przez rodzinę czy też przyjaciół

zmarłego, a łatwego do rozpoznania po okoliczno¶ciowym wyrazie twarzy oraz

ruloniku, wypychaj±cym jedna z kieszeni. W¶ród u¶cisków dłoni mocz± mu klapy

łzami, poklepuj± go z miękkim odgłosem tapioki, tak że wkrótce nie jest w stanie

sprzeciwić się temu. co się dzieje. A wtedy mój młodszy wuj wstępuje na trybunę

i otwiera przemówienia modlitw±, oracj± zawsze będ±c± wzorem dyskretnie podanej

prawdy. Trwa ona trzy minuty, dotyczy wył±cznie zmarłego, wymienia jego cnoty,

zdaje sprawę z jego wad, i pełna jest humanitaryzmu. Wuj jest tak przejęty, że

nieraz z trudem przychodzi mu doprowadzić przemówienie do końca. Zaledwie

zszedł, na trybunę wchodzi mój starszy brat i w imieniu s±siedztwa wygłasza

panegiryk, podczas gdy uprzednio z góry wyznaczony do tego s±siad usiłuje

przecisn±ć się między mymi siostrami a kuzynkami, czepiaj±cymi się jego

kamizelki. Wtedy uprzejmy, lecz stanowczy ruch ojca mobilizuje personel zakładu

pogrzebowego, który zaczyna z wolna kr±żyć wokół trumny, podczas gdy upatrzeni

przez rodzinę mówcy stoj±c u stóp trybuny spogl±daj± na siebie, mn±c w

spotniałych dłoniach przygotowane przemówienia. Zazwyczaj nie fatygujemy się, by

odprowadzać nieboszczyka do katakumb czy też grobu, po prostu zawracamy i

wychodzimy wszyscy razem, komentuj±c perypetie minionego veloria. Z daleka

widzimy, jak krewniacy w popłochu rzucaj± się, ażeby uchwycić którykolwiek ze

sznurów zwisaj±cych od trumny, bij± się z s±siadami, którzy już tych sznurów

dopadli i nie chc± z nich zrezygnować, bo wol± je nie¶ć, aniżeli pozwolić, żeby

je niosła najbliższa rodzina.

MASA PLASTYCZNA

PRACE BIUROWE

Moja wierna sekretarka należy do tych, które bior± bardzo poważnie swoje

obowi±zki, co - jak już wiemy - oznacza przekraczanie granic, zajmowanie

terytoriów, wsadzanie pięciu paluchów do szklanki mleka, żeby wyci±gn±ć biedny,

mizerny wioseczek.

Moja wierna sekretarka zajmuje się w biurze czy też chce się zajmować -

absolutnie wszystkim. Spędzili¶my cały dzień na walce o zakres naszych

działalno¶ci, u¶miechnięta wymiana min i kontrmin, wychodzeń i wycofań, aresztów

i uwolnień. Ale ona ma czas na wszystko, nie tylko chce być pani± biura, ale w

dodatku skrupulatnie wykonywać to, co ma do zrobienia. Nie ma na przykład dnia,

żeby nie pucowała słów, czy¶ci je, omiata, układa na odpowiednich półkach,

przygotowuje i stroi do codziennych funkcji. Jeżeli zjawia mi się na ustach

jaki¶ zbędny przymiotnik - te bowiem rodz± się poza zasięgiem działania mojej

sekretarki, że się tak wyrażę: we mnie samym - już z ołówkiem w ręku chwyta go,

zabija, nie daj±c czasu, by przystosować go do reszty zdania i dać mu

przeżyć choćby przez, przeoczenie lub przyzwyczajenie. Gdybym jej pozwolił,

gdybym chociaż na chwilę zostawił j± sam±, z w¶ciekło¶ci± wyrzuciłaby do kosza

te kartki. Jest tak zdecydowana, by zmusić mnie do uporz±dkowanego życia, że

jakikolwiek nieprzewidziany gest j± mobilizuje: zamieniona w słuch, ogon

wyprężony, drż±ca niby drut na wietrze. Muszę udawać i ukrywać się, by pod

pretekstem, że redaguję jaki¶ okólnik, móc wypełnić parę różowych lub też

zielonych karteczek słowami, których soki. skoki i w¶ciekłe gniewy podobaj± mi

się. W tymże czasie moja wierna sekretarka sprz±ta biuro, pozornie nieuważna,

ale gotowa do ataku. W połowie wiersza, który - biedaczek - wła¶nie rodził się

pełen zadowolenia, słyszę, że zaczynaj± się zgrzyty cenzury, a wtedy natychmiast

mój ołówek rzuca się ku wzbronionym słowom, skre¶la je z. po¶piechem, porz±dkuje

nieporz±dek, czy¶ci i dodaje blasku, i to, co pozostaje, jest prawdopodobnie

bardzo dobre, ale ten smutek, ten smak zdrady na języku, ta twarz szefa wobec

sekretarki...

CUDOWNE ZAJĘCIA

Cóż za cudowne zajęcie obci±ć nogę paj±kowi, włożyć j± do koperty, zaadresować:

Pan Minister Spraw Zagranicznych, dodać adres, zbiec pędem ze schodów i wysłać

list z najbliższej poczty.

Cóż za cudowne zajęcie i¶ć sobie bulwarem Arago licz±c drzewa i co pięć

kasztanów zatrzymywać się na chwilę na jednej nodze w oczekiwaniu, żeby kto¶

spojrzał, a wtedy, wydawszy krótki, suchy okrzyk, zakręcić się niby b±k, z

rękami rozpostartymi, na podobieństwo ptaka Cakuy, który zawodzi na drzewach

północnej Argentyny.

Cóż za cudowne zajęcie wej¶ć do kawiarni i poprosić o cukier, jeszcze raz o

cukier, trzy, cztery, pięć razy o cukier, i układać go w kupkę na ¶rodku stołu,

podczas gdy za lad± pod białymi fartuchami wzbiera gniew, a wtedy powoli napluć

w sam ¶rodek kupki i ¶ledzić topnienie małego lodowca, słuchaj±c huku pękaj±cych

kamieni, który mu towarzyszy, a który rodzi się w ¶ci¶niętych gardłach pięciu

sztamgastów i wła¶ciciela, człowieka chwilami uczciwego.

Cóż za cudowne zajęcie wskoczyć do autobusu, wysi±¶ć przed ministerstwem, gdzie

wszystko stanie otworem dzięki paru zalakowanym kopertom, min±ć ostatniego

sekretarza, poważnie i stanowczo wej¶ć do wielkiej lustrzanej sali, dokładnie w

chwili, kiedy woĽny w granatowym uniformie będzie wręczał ministrowi list.

Widzieć, jak historycznym nożem do przecinania minister otwiera kopertę, wkłada

do mej delikatnie dwa paluszki, wyci±ga nogę paj±ka, ogl±da j±, wydać z siebie

odgłos na¶laduj±cy brzęczenie muchy, ujrzeć, jak blednie, jak chce wyrzucić nogę

i nie może, bo jest przez ni± schwytany - a wtedy odwrócić się i wyj¶ć

pogwizduj±c, anonsuj±c w kuluarach dymisję ministra, wiedz±c, że nazajutrz wejd±

wrogie armie i wszystko pójdzie w diabły, i że będzie to czwartek nieparzystego

miesi±ca roku przestępnego.

ZAKAZ WPROWADZANIA ROWERÓW

W bankach i domach towarowych tego ¶wiata guzik kogokolwiek obchodzi, że

człowiek tranżoli się z główk± kapusty pod pach± albo z tukanem, albo

wypuszczaj±c z gęby, niby sznureczek, piosenki, które mi ¶piewała mamusia, albo

prowadz±c za rękę szympansa w pasiastym trykocie. Ale niech ktokolwiek zjawi się

z rowerem, natychmiast zaczyna się istne piekło i wehikuł zostaje gwałtownie

wyrzucony na ulicę, na wła¶ciciela za¶ spada istny grad gwałtownych napomnień.

Dla roweru, stworzenia łagodnego i o potulnym sposobie bycia, obecno¶ć napisów

zakazuj±cych mu przekraczania pięknych oszklonych drzwi jest upokorzeniem i

zniewag±. Wiadomo, że rowery na wszystkie sposoby usiłowały zapobiec swojemu

smutnemu losowi. Ale we wszystkich bez wyj±tku krajach ¶wiata zabrania się

wprowadzania rowerów. Niektórzy dodaj± "i psów", co potęguje tak w rowerach, jak

i w psach ich kompleksy niższo¶ci. Kot, zaj±c, żółw mog± w zasadzie wej¶ć do

firmy "Marx and Spencer" lub do kancelarii adwokackiej przy ulicy San

Martin, wywołuj±c najwyżej pewne zaskoczenie, zachwyt po¶ród ż±dnych wrażeń

telefonistek, a w najgorszym wypadku wydanie portierowi polecenia, ażeby

wyrzucił wyżej wymienione zwierzę na ulicę. To ostatnie może się zdarzyć, ale

nie jest upokarzaj±ce, po pierwsze bowiem jest tylko jedn± z wielu możliwo¶ci, a

po drugie, da się rozumowo uzasadnić, nie będ±c zimnym, z góry przygotowanym

spiskiem, obrzydliwie wydrukowanym na miedzianych lub emaliowanych plakietkach,

tablicach nieubłaganego prawa miażdż±cego prost± bezpo¶rednio¶ć rowerów. tych

jakże niewinnych stworzeń.

W każdym razie - uwaga, szefowie! Róże także s± niewinne i pełne słodyczy, ale

może wiecie, że w wojnie róż poginęli ksi±żęta, którzy byli niby czarne pioruny

o¶lepione płatkami krwi. A nuż którego¶ ranka rowery pokryj± się kolcami, ich

r±czki urosn± i zaatakuj±, opancerzone w¶ciekło¶ci± rusz± legionem na lustrzane

drzwi towarzystw ubezpieczeń, i tego nieszczęsnego dnia akcje spadn± na głowę,

zarz±dzona zostanie narodowa żałoba (przefarbowujemy w dwadzie¶cia cztery

godziny) i będ± rozsyłane zawiadomienia o zgonach i listy kondolencyjne.

ZACHOWANIE SIĘ LUSTER NA WYSPIE WIELKANOCNEJ

Położysz lustro na zachodzie Wyspy Wielkanocnej - będzie się spóĽniać. Położysz

lustro na wschodzie Wyspy Wielkanocnej - będzie się spieszyć. Przy pomocy

subtelnych manewrów można znaleĽć miejsce, gdzie lustro będzie wskazywało

wła¶ciw± godzinę, ale nie jest powiedziane, że miejsce, odpowiednie dla jednego

lustra, będzie odpowiednie dla innego lustra, przecież lustra robione s± z

rozmaitych materiałów i reaguj±, jak im się żywnie podoba. W ten sposób Salomon

Lemos, antropolog, stypendysta fundacji Guggenheima, spojrzawszy w swoje

lusterko do golenia, zobaczył samego siebie zmarłego na tyfus - wszystko to na

wschodzie wyspy. A w tym samym czasie lustereczko, które przez zapomnienie

zostawił na zachodzie, odbijało (dla nikogo, bo leżało po¶ród kamieni) najpierw

Salomona Lemos w krótkich spodenkach, id±cego do szkoły, potem Salomona Lemos

nago w wannie, z zapałem mydlonego przez tatusia i mamusię, póĽniej Salomona

Lemos mówi±cego "papu" ku wzruszeniu swojej cioci Remeditos, na estancji pod

Trenque Lanquen.

MOŻLIWO¦CI ABSTRAKCJI

Od lat pracuję w Unesco i innych organizacjach międzynarodowych, a mimo to

zachowuję pewne poczucie humoru, w szczególno¶ci niemał± zdolno¶ć abstrakcji,

czyli że jeżeli jaki¶ typ mi się nie podoba, skre¶lam go z mapy moc± samej

decyzji i podczas gdy on gada i gada, ja jadę sobie na wyspę Melville, a on,

biedaczysko, wyobraża sobie, że go słucham. Tym samym systemem, jeżeli podoba mi

się jaka¶ babka, zaledwie znajdzie się w moim polu widzenia, mogę wyabstrahować

j± z sukienki i w czasie kiedy ona unosi się nad chłodem poranka, długo

podziwiam jej pępuszek. Łatwo¶ć, jak± mam w tej dziedzinie, czasem bywa wprost

niezdrowa.

W zeszły poniedziałek to były uszy. W chwili kiedy wszyscy szli do pracy, wręcz

niebywała ilo¶ć uszu przepychała się do wyj¶cia. W moim pokoju natkn±łem się na

sze¶cioro uszu; w południe w stołówce było ich przeszło pięćset, ustawionych

symetrycznie w podwójnych rzędach, Zabawne było patrzeć, jak od czasu do czasu

dwoje uszu opuszczało ogonek i oddalało się. Wygl±dały jak skrzydła.

We wtorek wybrałem sobie rzecz, która wydawała mi się mniej częsta: zegarki. Ale

naci±łem się, bo w czasie obiadu zauważyłem co¶ koło dwustu zegarków,

fruwaj±cych nad stołami tam i na powrót, tam i na powrót, ruchem dziwnie

przypominaj±cym krajanie mięsa. W ¶rodę miałem ochotę na co¶ bardziej

zasadniczego i zdecydowałem się na guziki. Ale ci widowisko! Powietrze pełne

było ławic nieprzezroczystych oczu. W windzie nasycenie stało się nie do

opisania: setki nieruchomych lub zaledwie poruszaj±cych się guzików zamkniętych

w zdumiewaj±cym sze¶cianie ze szkła. Specjalnie wryło mi się w pamięć pewne okno

(było to po południu), wychodz±ce na szafirowe niebo. Osiem czerwonych guzików

zaznaczało delikatnie linię pionow±, za¶ tu i ówdzie migotały dyskretnie

niewielkie perłowe owale. Musiała to być bardzo piękna kobieta.

Uznałem, że ¶roda popielcowa to dzień, kiedy procesy trawienne mog± być

doskonał± ilustracj± tego przypadku, i o wpół do dziesi±tej niechętnie patrzyłem

na setki torebek pełnych szarej papki, produktu pomieszania kornflaków, białej

kawy i bułeczek. W stołówce ujrzałem, jak pomarańcza rozpada się na oddzielne

ćwiarteczki, które w okre¶lonej chwili zaczęły tracić swój kształt i spływać

jedna po drugiej, formuj±c na pewnej wysoko¶ci białawy osad. W tym stanie

pomarańcza udała się do korytarza, zeszła cztery piętra w dół, po czym

skierowawszy się do pokoju znieruchomiała w punkcie pomiędzy dwiema poręczami

fotela. Nie opodal w stanie podobnego spoczynku widać było ćwierć litra mocnej

herbaty. Jako ciekawy nawias (moja zdolno¶ć do abstrahowania ma tendencję do

samowoli) mogłem jeszcze dojrzeć haust dymu, który rur± schodził w dół i dzielił

się pomiędzy dwa przezroczyste pęcherze, z kolei taż rur± wznosił się w górę,

wdzięcznymi esami-floresami rozpływaj±c się w barokowych efektach. Potem (już w

innym pokoju) znalazłem pewien pretekst, aby odwiedzić pomarańczę, herbatę i

dym. Ale dym znikł.

a zamiast pomarańczy i herbaty były dwie raczej nieprzyjemnie poskręcane rury.

Nawet abstrakcja ma swoje przykre strony: ukłoniłem się rurom i wróciłem do

siebie do biura. Moja sekretarka płakała czytaj±c dekret, który zwalniał mnie z

pracy. Ażeby się pocieszyć, zdecydowałem się wyabstrahować jej łzy i przez

chwilę zachwycałem się tymi małymi krystalicznymi fontannami, które rodziły się

w powietrzu i rozbijały o teczki, bibułę i dziennik ustaw. Życie jest pełne

podobnych cudowno¶ci.

CODZIENNA GAZETA

Jaki¶ pan wsiada do tramwaju, uprzednio kupiwszy gazetę i wsun±wszy j± pod

pachę. W pół godziny póĽniej wysiada z t±ż gazet± pod t± sam± pach±.

Ale to już nie jest ta sama gazeta, teraz jest to parę zadrukowanych arkuszy,

które pan zostawia na ławce na placu.

Same na ławce, arkusze znowu przemieniaj± się w gazetę, któr± jaki¶ chłopiec

znajduje, czyta i pozostawia, zmienion± w arkusze.

Same na ławce, arkusze ponownie staj± się gazet±, któr± jaka¶ staruszka

znajduje, czyta i odkłada zmienion± w arkusze. Ale potem zabiera je do domu, po

drodze opakowuje w nie szpinak, taki bowiem jest los gazety po owych

podniecaj±cych metamorfozach.

MAŁA HISTORIA MAJˇCA ZILUSTROWAĆ NIESTAŁO¦Ć STAŁO¦CI, W KTÓREJ WYOBRAŻAMY SOBIE,

ŻE ŻYJEMY, ALBO ŻE REGUŁY MOGŁYBY USTˇPIĆ WYJˇTKOM, PRZYPADKOM ORAZ

NIEPRAWDOPODOBIEŃSTWOM, l TUM CIĘ CZEKAŁ

Pismo poufne CVN/475a/W Sekretarza "Oclusiom" do Sekretarza "Verpertuit".

...straszliwe zamieszanie. Wszystko szło dobrze i nigdy nie było najmniejszych

trudno¶ci w stosowaniu przepisów. Teraz nagle Komitet Wykonawczy postanawia

zwołać sesję nadzwyczajn± na skutek nieprzewidzianych komplikacji; zaraz pan

usłyszy, co za kłopoty: zamieszanie w szeregach. Niepewno¶ć przyszło¶ci. Wobec

czego Komitet zbiera się i przystępuje do wyboru nowych członków rzeczywistych w

zastępstwie sze¶ciu zmarłych tragicznie, po upadku do wody helikoptera, na

którym zwiedzali okolicę; wszyscy oni zmarli w prowincjonalnym szpitalu na

skutek pomyłki pielęgniarki, która zaaplikowała im zastrzyki sulfamidów w

ilo¶ciach dla organizmu ludzkiego niedopuszczalnych. Kiedy zebrał się Komitet,

złożony z jednego rzeczywistego członka, który pozostał przy życiu (zatrzymany w

domu w dniu katastrofy z powodu przeziębienia) i sze¶ciu członków zastępców,

przyst±piono do głosowania nad lista kandydatów wysuniętych przez rozmaite

państwa należ±ce do OCLUSIOM. Jednogło¶nie wybrano pana Feliksa Volla (oklaski).

Jednogło¶nie wybrano pana Feliksa Romero (oklaski). Jeszcze jedno głosowanie i

jednogło¶nie przechodzi pan Feliks Lupescu (zmieszanie). Prezydent ad interim

zabiera głos i żartobliwie podkre¶la zbieżno¶ć imion wszystkich wybranych. O

głos prosi delegat Grecji i oznajmia, że jakkolwiek może to wydać się trochę

dziwacznym zbiegiem okoliczno¶ci, jego rz±d polecił mu zgłosić jako kandydata

pana Feliksa Paparemologos. Głosowanie, skutkiem którego tenże zostaje wybrany

większo¶ci± głosów. W następnej turze przechodzi kandydat Pakistanu pan Feliks

Abib. W tym momencie Komitet ogarnia prawdziwa konsternacja, co przy¶piesza

ostatnie głosowanie, w którym triumfuje kandydat argentyński, pan Feliks

Camusso. Po¶ród wyraĽnie zażenowanych oklasków tytularny dziekan Komitetu wita

sze¶ciu nowych członków, których kordialnie nazywa imiennikami (zdumienie).

Odczytuje się skład Komitetu, który przedstawia się jak następuje:

Przewodnicz±cy, najstarszy członek rzeczywisty pozostały przy życiu po

katastrofie - pan Feliks Smith, członkowie: panowie Feliks Voll, Feliks Romero,

Feliks Lupescu, Feliks Paparemologos, Feliks Abib i Feliks Camusso.

Konsekwencje tego wyboru staja się coraz bardziej kompromituj±ce dla OCLUSIOM.

Dzienniki południowe podaj± z ironiczno-impertynenckimi komentarzami skład

Komitetu Wykonawczego. Minister Spraw Wewnętrznych już wczesnym rankiem ł±czy

się z Dyrektorem Generalnym, który z braku czego¶ lepszego każe przygotować

notkę informacyjn± zawieraj±c± curriculum vitae nowych członków Komitetu,

osobisto¶ci wybitnych na polu nauk ekonomicznych.

Komitet ma odbyć swoj± pierwsz± sesję w następny czwartek, ale mówi się, że

panowie Feliks Voll, Feliks Camusso i Feliks Lupescu złoż± swoje rezygnacje dzi¶

w póĽnych godzinach popołudniowych. Pan Camusso poprosił o instrukcje w sprawie

zredagowania swojej: prawdę mówi±c nie ma żadnego słusznego motywu, ażeby

wycofać się z Komitetu, i powoduje się wył±cznie (tak zreszt±, jak i panowie

Lupescu i Voll) chęci±, ażeby skład Komitetu uzupełnić osobami nie maj±cymi na

imię Feliks. Prawdopodobnie rezygnacje będ± motywowane względami zdrowotnymi i

zostan± przyjęte przez Dyrektora Generalnego.

KONIEC KOŃCA ¦WIATA

Ponieważ skryby przetrwaj±, czytelnicy, i tak już nieliczni, zmieni± swoje

zajęcia i również zostan± skrybami. Coraz więcej krajów będzie należało do

skrybów i fabryk papieru i atramentu - skryby w dzień, a maszyny w nocy, żeby

wydrukować to, co skryby wypisały. Pierwsze wyst±pi± z brzegów domowe

biblioteki, a zarz±dy miejskie zadecyduj± (już się o tym mówi), że na

rozszerzanie ich trzeba po¶wiecić tereny ogródków dziecięcych. PóĽniej padn±

teatry, domy matki i dziecka, rzeĽnie, stołówki, szpitale. Biedacy zamiast

cegieł używaj± ksi±żek ł±cz±c je cementem i lak powstan± ¶ciany, a potem całe

chałupki z ksi±żek. Ale wtedy ksi±żki występuj± z miast i zajmuj± wsie, tratuj±c

zbiory i pola słoneczników, a zarz±dowi dróg ledwie udaje się uratować szosy

biegn±ce po¶ród wysokich ksi±żkowych ¶cian. Czasami która¶ z tych ¶cian wali

się, powoduj±c straszliwe katastrofy samochodowe. Skryby pracuj± bez przerwy,

bowiem ludzko¶ć ma szacunek dla powołania, tymczasem druki dochodz± już do

brzegu morza. Prezydent republiki dzwoni do prezydentów innych republik i wysuwa

inteligentn± koncepcję, by nadmiary ksi±żek wrzucać do morza, co odbywa się

równocze¶nie na wszystkich plażach ¶wiata. W ten sposób skryby syberyjskie

widz±, jak ich ksi±żki pochłania morze lodowate, skryby indonezyjskie etc. To

pozwala skrybom na powiększenie produkcji, bowiem na ziemi znowu jest miejsce na

gromadzenie ksi±żek. Nie my¶l± o tym, że morza maj± dno i że na tym dnie już

zaczynaj± się tworzyć góry druków, z pocz±tku w postaci lepkiej, a póĽniej

skawalonej masy, wreszcie twardej podłogi, która, stale się podnosz±c, pewnego

dnia dojdzie aż do powierzchni. Wtedy wielkie wody zalej± ziemię, nast±pi

przemieszczenie kontynentów i oceanów, prezydenci różnych republik zostan±

zast±pieni przez jeziora i półwyspy, a inni prezydenci innych republik ujrz±, że

przed ich ambicjami otwieraj± się olbrzymie obszary etc. Algi morskie, obdarzone

tak gwałtownym pędem do rozrastania się, albo znikn±, albo będ± szukały

wytchnienia ł±cz±c się z drukami, co wytworzy kleist± mazie, i pewnego dnia

kapitanowie wielkiej żeglugi zauważ±, że okręty ich ledwie się posuwaj±, z

trzydziestu węzłów schodz± do dwudziestu, do piętnastu, że motory hucz±, a ¶ruby

deformuj± się. W końcu wszystkie okręty zatrzymuj± się w rozmaitych punktach

mórz, schwytane przez mazie, a skryby całego ¶wiata pisz± tysi±ce egzemplarzy, w

których, pełni niebywałej rado¶ci, tłumacz± ów fenomen. Prezydenci i kapitanowie

postanawiaj± przemienić statki w wyspy i kasyna, publika ci±gnie pieszo po

kartonowych morzach do kasyn, na wyspach, gdzie graj± najrozmaitsze orkiestry,

jest klimatyzacja i gdzie się tańczy do białego rana. Nowe druki gromadz± się na

brzegach mórz, ale nie można ich wepchn±ć do mazi, więc zaczynaj± rosn±ć ¶ciany

druków i rodz± się góry nad ich dawnymi brzegami. Skryby rozumiej±, że fabryki

papieru i atramentu zbankrutuj±, więc pisz± coraz drobniejszymi literkami,

wykorzystuj±c najmniejsze skraweczki każdego arkusza. Kiedy kończy się atrament,

zaczynaj± pisać ołówkiem. Kiedy kończy się papier, pisz± na tablicach, kaflach i

tak dalej. Powstaje zwyczaj wstawiania jednego tekstu w drugi, ażeby

wykorzystywać interlinie, albo też żyletkami skrobie się to, co było napisane,

by móc od nowa używać papieru. Skryby pracuj± powoli, ale jest ich taka ilo¶ć,

że druki całkowicie już oddzielaj± l±dy od łożysk dawnych mórz. Na ziemi z

trudem żyje rasa skrybów, skazana na wyginięcie, za¶ na morzach s± wyspy i

kasyna, czyli transatlantyki, na których schronili się prezydenci republik i

gdzie odbywaj± się wielkie fiesty i przesyła się wiadomo¶ci z wyspy na wyspę, od

prezydenta do prezydenta, od kapitana do kapitana.

BEZGŁOWIE

Jednemu panu ucięto głowę, ale ponieważ zaraz potem wybuchł strajk i nie można

było go pochować, musiał dalej żyć, tyle że bez głowy, i radzić sobie jak umiał.

Od razu zorientował się, że cztery z jego pięciu zmysłów znikły wraz z głow±.

Wyposażony jedynie w dotyk, lecz pełen dobrej woli, pan ten usiadł na ławce na

placu Lavalle i po kolei dotykał li¶ci drzew, usiłuj±c rozróżnić je i nazwać. W

ten sposób po upływie wielu dni nabrał zupełnej pewno¶ci, że ma na kolanach

jeden li¶ć eukaliptusa, jeden li¶ć platanu, jeden li¶ć dzikiej magnolii i jeden

zielony kamyczek.

Kiedy ów pan stwierdził, że to ostatnie jest zielonym kamyczkiem, przez parę dni

był bardzo zaskoczony. Kamień - to było prawidłowe i możliwe, ale dlaczego

zielony? Więc na próbę wyobraził sobie, że kamień jest czerwony, i w tej samej

chwili odczuł co¶ w rodzaju gwałtownego obrzydzenia, protest przeciwko temu

jaskrawemu kłamstwu czerwonego kamienia, absolutnie fałszywego, skoro kamień był

całkowicie zielony, okr±gły, a w dotyku bardzo słodki.

Kiedy pan zorientował się, że kamień jest na dodatek słodki, przez dług± chwilę

był wielce zdumiony, po czym zdecydował się na zadowolenie, co jest zawsze

słuszniejsze, bowiem było jasne, że wzorem pewnych insektów, którym odrastaj±

odcięte czę¶ci, znowu był zdolny do wielorakiego odczuwania. Podniecony tym

faktem, opu¶cił ławkę i ruszył ulic± Libertad ku Avenidzie de Mayo, gdzie, jak

wiadomo, czuć zapachy smażeniny z licznych hiszpańskich restauracji.

Stwierdziwszy ów szczegół, dowodz±cy, że wrócił mu jeszcze jeden zmysł,

skierował się na wschód, potem na zachód (tego bowiem nie był pewny) i chodził

tak niezmordowanie, z chwili na chwilę czekaj±c, że co¶ usłyszy, ponieważ słuch

był jedynym zmysłem, którego mu jeszcze brakowało. W rzeczy samej widział niebo

blade, takie, jak bywa o ¶wicie, dotykał własnych r±k o wilgotnych palcach i

paznokciach, które wbijał sobie w dłonie, pachniał czym¶ w rodzaju polu, w

ustach czuł smak metalu i koniaku. Brakowało mu tylko usłyszenia czego¶ i

dokładnie w tej samej sekundzie usłyszał, a było to niby wspomnienie, bowiem raz

jeszcze były to słowa kapelana więziennego, słowa pociechy i nadziei, same w

sobie bardzo piękne, niestety wytarte, cokolwiek zużyte od wielokrotnego

mówienia, zniszczone od ci±głego dĽwięczenia.

SZKIC SNU

Czuje nagle gwałtowne pragnienie zobaczenia wuja i po¶piesza więc przez uliczki

kręte i strome, które jakby naumy¶lnie oddalaj± go od starego rodzinnego dworku.

Po długim marszu (przy czym buty ma jakby przyklejone do ziemi) widzi portal i

słyszy niewyraĽne szczekanie psa, jeżeli to pies. W chwili gdy wchodzi po

czterech zużytych stopniach i wyci±ga rękę do dzwonka, który ma kształt dłoni

zaci¶niętej na br±zowej kuli, palce dzwonka poruszaj± się, najpierw najmniejszy,

a potem wszystkie pozostałe, powoluteńku wypuszczaj±c br±zow± kulę. Kula spada,

jakby była z pierza, odbija się bezszelestnie od progu i skacze mu do piersi,

ale teraz to jest tłusty czarny paj±k. Odpędza go desperackim ruchem ręki i w

tej chwili drzwi otwieraj± się: stoi w nich wuj i u¶miecha się bez wyrazu, tak

jakby od dłuższego czasu stał u¶miechnięty za zamkniętymi drzwiami. Wymieniaj±

parę zdań, które robi± wrażenie z góry przygotowanych, elastyczna szachownica.

"Teraz muszę odpowiedzieć..." - "Teraz on powie..." I wszystko rzeczywi¶cie tak

się odbywa. Już s± w jasno o¶wietlonej sali, wuj sięga po papierosy zawinięte w

srebrny papier, podaje mu jeden. Długa chwilę szuka zapałek, ale w całym domu

nie ma zapałek ani ognia pod żadn± postaci±; nie mog± zapalić papierosów,

wygl±da, jakby wuj chciał, żeby ta wizyta zakończyła się już, wreszcie następuje

jakie¶ niejasne pożegnanie w pełnym otwartych skrzyń korytarzu, przez który

zaledwie można się przecisn±ć.

Opuszczaj±c dom, wie, że nie powinien odwracać się za siebie, bo... Nie wie nic

więcej, ale to wie i wymyka się szybko, z oczami utkwionymi w koniec ulicy.

Powoli robi mu się lżej. Znalazłszy się u siebie, jest tak wyczerpany, że

kładzie się od razu, niemal się nie rozbieraj±c. ¦ni mu się, że jest w Tigre,

nad Paran±, cały dzień spędza na łódce ze swoj± narzeczon± i że zajadaj±

kiełbaski w oberży Nuevo Toro.

CO SŁYCHAĆ, LOPEZ

Pewien pan spotyka przyjaciela, wita się z nim, podaje mu rękę, z lekka kiwa

głow±.

Wyobraża sobie, że go wita, ale powitanie już jest dawno wynalezione i ten miły

pan po prostu wsuwa się w gotowe powitanie.

Pada. Pewien pan kryje się pod arkad±. Ci panowie prawie nigdy nie wiedz±, że

wpadaj± w po¶lizg, prefabrykat pierwszego deszczu i pierwszej arkady. W wilgotny

tobogan ze zwiędłych li¶ci.

A gesty miłosne, to słodkie muzeum, ta galeria figur z dymu. Pociesz tw±

próżno¶ć: ręka Antoniusza szukała tego samego, czego szuka twoja. Lecz ani

twoja, ani jego nie szukały niczego, co by nie było wynalezione już przed

wiekami. Ale rzeczy niewidoczne czuj± potrzebę stawania się ciałem, pomysły

padaj± na ziemię niby umarłe gołębie.

To, co jest naprawdę nowe, zachwyca lub przeraża. Te dwa uczucia, oba

umieszczone blisko żoł±dka, zawsze towarzysz± obecno¶ci Prometeusza. Reszta jest

wygod±, tym, w czym nie ma ryzyka, co zawsze musi się udać. Wszystkie czasowniki

w formie czynnej mieszcz± się już w owym repertorium.

Hamlet nie w±tpi: na przekór zasadzkom i przeszkodom szuka autentycznego

rozwi±zania, żadnych drzwi frontowych ani też utartych dróg. Chce czego¶, czym

rozwali tajemnicę, chce pi±tego listka koniczyny. Pomiędzy "tak" a "nie" jakże

nieskończona róża wiatrów. Ksi±żęta duńscy. te sokoły, które wol± pa¶ć z głodu

niż żywić się padlin±.

Jeżeli buty uwieraj± - to dobry znak. Co¶ się tu dzieje. co¶, co nas wskazuje,

co głucho nas ustawia, co nas okre¶la. Dlatego potwory maj± tak± popularno¶ć,

dlatego gazety rozwodz± się nad cielęciem o dwóch głowach. Jakaż okazja, cóż za

możliwo¶ć wielkiego skoku ku innemu!

Na to zjawia się Lopez.

- Cze¶ć, Lopez.

- Cze¶ć. Co słychać, stary?

Tak oto wyobrażaj± sobie, że się witaj±.

GEOGRAFIE

Jest dowiedzione, że mrówki to prawdziwe królowe stworzenia (czytelnik może

przyj±ć to jako hipotezę lub fantazję: w każdym razie nie zaszkodzi mu trochę

antropoeskapizmu). A oto stroniczka ich geografii:

(str. 84 ksi±żki: w nawiasach zaznaczono ewentualne ekwiwalenty pewnych wyrażeń

według klasycznej interpretacji Gastona Loeba)

"...równoległe morza (rzeki?). Nie kończ±ca się woda (morze?) ro¶nie w pewnych

chwilach niby bluszczbluszczbluszcz (pojęcie jakiej¶ wysokiej ¶ciany, które

miałoby wyrażać przypływ?). Jeżeli się idzie-idzie-idzie (to samo pojęcie w

zastosowaniu do odległo¶ci), dochodzi się do Wielkiego Zielonego Cienia (zasiane

pole? zaro¶la? las?), gdzie Wielki Bóg wznosi nieustanny spichlerz dla swych

Najlepszych Pracownic. Ta okolica obfituje w Potworne Wielkie Stwory (ludzi?),

które niszcz± nasze ¶cieżki. Po drugiej stronie Wielkiego Zielonego Cienia

zaczyna się Twarde Niebo (góra?). I wszystko jest nasze, chociaż

zagrożone,

Ta geografia została zinterpretowana również w inny sposób (Dick Fry i Niels

Peterson Jr.). Cały ustęp odnosiłby się topograficznie do małego ogródka przy

ulicy Laprida 628 w Buenos Aires. Równoległe morza - to dwa ¶cieki. Nie kończ±ca

się woda - sadzaweczka dla kaczek, Wielki Zielony Cień - grz±dka sałaty.

Potworne Wielkie Stwory - prawdopodobnie kaczki albo kury, jakkolwiek nie należy

wykluczać możliwo¶ci, że faktycznie chodzi tu o ludzi. Na temat Twardego Nieba

toczy się polemika, która nieprędko się skończy. Przeciw opinii Fry'a i

Petersona, którzy widz± w tym ¶ciankę działow± z cegieł, występuje Guillermo

Sofovich, upieraj±cy się przy bidecie, porzuconym w¶ród sałaty.

KROK W PRZÓD l KROK W TYŁ

Wymy¶lono szkło, przez które mogły przelatywać muchy. Mucha przyfruwała, lekko

uderzała łebkiem i pstryk - już była po drugiej stronie. Nieopisywalna rado¶ć

muchy.

Wszystko zrujnował uczony węgierski, który odkrył, że mucha może wej¶ć, ale nie

może wyj¶ć albo też odwrotnie, a to z powodu sknocenia szklanych włókien, które

okazały się za bardzo włókniste. Natychmiast wymy¶lono pułapkę na muchy przy

pomocy wkładania do ¶rodka kostki cukru i wiele much marnie zginęło. W ten

sposób zakończyła się szansa zbratania się z tymi zwierzętami, godniejszymi

lepszego losu.

HISTORIA PRAWDZIWA

Pewnemu panu spadaj± okulary i z gło¶nym hukiem uderzaj± o kafle podłogi.

Zmartwiony, bo optyczne szkl± s± bardzo kosztowne, pan schyla się i ze

zdumieniem stwierdza, że szkła cudem nie stłukły się.

Wdzięczny losowi pan dochodzi do wniosku, że to, co się stało, powinno posłużyć

mu jako ostrzeżenie, idzie więc do optyka i nabywa skórkow± pochewkę, wyłożon± w

¶rodku, kto się na gor±cym sparzy i tak dalej. W godzinę póĽniej spada mu

pochewka - pan pochyla się spokojnie i widzi, że okulary poszły w drobny mak.

Dłuższ± chwilę zabiera panu zrozumienie, że niezbadane s± wyroki boskie i że w

rzeczywisto¶ci prawdziwy cud zdarzył się teraz.

HISTORIA Z MIĘKKIM NIED¬WIEDZIEM

Popatrz no na tę kulę ze smoły, która cieknie przez okienko między dwoma

zro¶niętymi drzewami, rozci±gaj±c się i rosn±c. Za drzewami jest polanka i tam

wła¶nie smoła duma, projektuj±c swoje pojawienie się w formie kuli, w formie

kulołap, w formie smołosier¶ciołap, zgodnie ze słownikiem - NIED¬WIED¬.

Teraz smołokula wyłazi wilgotna i miękka, strz±saj±c z siebie mrówki niezliczone

i okr±głe, zrzuca je w ¶ladach szereguj±cych się harmonijnie, w miarę jak się

posuwa. Czyli: smoła stawia niedĽwiedziołapę na sosnowe igły, rysuje gładk±

ziemię, potem unosi smołołapę i pozostaje ¶lad, poszarpany pantofel i rodz±ce

się mrowisko wielorakie i okr±głe, pachn±ce smoł±. W ten sposób po każdej strome

drogi idzie twórca symetrycznych królestw, forma sier¶ciołapia, tworz±c dla

okr±głych mrówek konstrukcje, które wilgotnie drgaj±.

Wreszcie wschodzi słońce i miękki niedĽwiedĽ wznosi twarz wędrown± i dziecinn±

do gongu z miodu, którego

nadaremnie pragnie. Smoła zabiera się do gwałtownego w±chania, kula ro¶nie wraz

z rosn±cym dniem, sier¶ciołapy tylko smoła, sier¶ciołaposmoła, która wyrykuje

pro¶bę i czyha na odpowiedĽ, u góry głęboki rezonans gongu, niebieski miód na

językopysku, w rado¶ci sier¶ciołapiej.

PROJEKT KILIMU

Generał ma tylko osiemdziesięciu ludzi, a przeciwnik pięć tysięcy. W swym

namiocie generał bluĽni i płacze. Po czym pisze natchnion± odezwę, któr± gołębie

pocztowe rozrzucaj± nad wrogim obozem. Dwustu piechurów przechodzi na stronę

generała. Następuje potyczka, któr± generał z łatwo¶ci± wygrywa, i dwa regimenty

przechodz± do jego szeregów. W trzy dni póĽniej przeciwnik ma już tylko

osiemdziesięciu ludzi, a generał pięć tysięcy. Wtedy pisze drug± odezwę i

zyskuje siedemdziesięciu dziewięciu ludzi. Pozostaje tylko jeden przeciwnik

otoczony wojskiem i generał, który czeka w ciszy. Minęła noc i przeciwnik nie

przeszedł na jego stronę. W swym namiocie generał bluĽni i płacze. O brzasku

nieprzyjaciel powoli wyci±ga szpadę, idzie w kierunku namiotu generała. Wchodzi

i patrzy na niego. Armia generała idzie w rozsypkę. Słońce wschodzi.

WŁA¦CIWO¦CI FOTELA

W mieszkaniu Jacinta jest fotel do umierania. Kiedy ludzie się starzej±, pewnego

dnia zaprasza się ich, żeby usiedli w fotelu, który jest jak wszystkie inne,

tyle że na tylnej poręczy ma srebrna gwiazdeczkę. Osoba zaproszona wzdycha,

lekko trzepocze rękami, jakby pragn±c oddalić od siebie to zaproszenie, po czym

siada w fotelu i umiera.

Dzieciaki, przekorne jak zawsze, kiedy nie ma rodziców, zabawiaj± się

nabieraniem go¶ci i namawiaj± ich, by usiedli w fotelu. Go¶cie wiedz±, o co

chodzi, ale wiedz± też, że o tym nie należy mówić, więc speszeni patrz± na

dzieciaki, wymawiaj±c się słowami, jakich normalnie nie używa się w rozmowie z

dziećmi, które strasznie się tym ciesz±. W rezultacie go¶cie pod jakimkolwiek

pretekstem wykręcaj± się od spoczęcia w fotelu, ale mama po powrocie jako¶

zawsze się domy¶li, co zaszło, i wieczorem odchodzi straszne lanie. Dzieci nie

zniechęcaj± się tym jednak i od czasu do czasu udaje im się usadzić kogo¶ w

fotelu. W tych wypadkach rodzice zachowuj± się jakby

nigdy nic, bo się boj±, że s±siedzi dowiedz± się o wła¶ciwo¶ciach fotela i

zaczn± nudzić o pożyczanie im go, żeby usadzać rodzinę lub znajomych. Tymczasem

dzieciaki rosn± i nie wiadomo dlaczego pewnego dnia przestaj± interesować się

fotelem i wizytami. Zaczynaj± unikać przechodzenia przez salon, okr±żaj± go

przez patio, a rodzice, którzy s± już bardzo starzy, zamykaj± na klucz drzwi

salonu i uważnie obserwuj± dzieci, jakby chc±c przejrzeć ich my¶li. Dzieci

odwracaj± wzrok, mówi±c, że już pora posiłku albo wypoczynku. Rankiem ojciec

wstaje pierwszy i zaraz idzie sprawdzić, czy drzwi salonu s± nadal zamknięte na

klucz, czy czasem które¶ z dzieci nie otworzyło ich, ażeby fotel był widoczny ze

stołowego, bo srebrna gwiazdeczka błyszczy nawet w ciemno¶ciach i ¶wietnie j±

widać z każdego miejsca.

UCZONY Z DZIURˇ W PAMIĘCI

Wybitny uczony, historia rzymska w dwudziestu trzech tomach, murowany kandydat

do Nagrody Nobla, wielki entuzjazm w ojczyĽnie. Nagła konsternacja: jaki¶ szczur

biblioteczny ogłasza ordynarny pamflet demaskuj±cy pominięcie Karakalli. Niby

mała rzecz, a jednak pominięcie. Zdumieni admiratorzy konsultuj± Pax Romana

arty¶ci gubi± ¶wiat Yarusie zwróć mi moje legiony m±ż wszystkich żon i żona

wszystkich mężów (strzeż się Id Marcowych) pieni±dz nic ¶mierdzi pod tym znakiem

zwyciężysz. Bezsporna nieobecno¶ć Karakalli, zażenowanie, wył±czony telefon,

uczony nie może przyj±ć telefonu od króla Gustawa szwedzkiego, choć ten król ani

my¶li do niego dzwonić - raczej tamten, który bez końca nadaremnie nakręca

numer, przeklinaj±c w martwym języku.

PLAN POEMATU

Niech będzie Rzym, ten, co Faustyna, niech wiatr ostrzy rysiki siedz±cego

skryby, a spoza stuletnich pn±czy niech się którego¶ ranka pojawi to

przekonywaj±ce zdanie: nie ma stuletnich pn±czy, botanika jest nauk±, do diabła

z wynalazcami pojęć domniemanych. A Marat w swej wannie.

Widzę również prze¶ladowanie ¶wierszcza przez srebrn± tacę, i Senorę Delię,

która łagodnie przybliża rękę podobn± rzeczownikowi, i kiedy już ma go schwytać,

¶wierszcz jest w soli (wtedy przeszli such± nog±, a Faraon przeklinał ich z

brzegu) lub skacze na delikatny mechanizm, który z kwitn±cego zboża wydobywa

such± ręk± tosty. Senora Delia, Senora Delia, niech pani pozwoli chodzić temu

¶wierszczowi po płaskich talerzach. Pewnego dnia za¶piewa tak straszliw± zemstę,

że jej wahadłowe zegary udusz± się w swoich pionowo stoj±cych trumnach, a

hafciareczka po¶cielowej bielizny urodzi żywy monogram, który będzie biegał po

domu, powtarzaj±c swoje inicjały niby dobosz. Senora Delia, go¶cie niecierpliwi±

się, bo jest zimno. A Marat w swej wannie.

Niech już będzie Buenos Aires, dzień który przeszedł i min±ł, szmaty na słońcu,

radia w całym bloku gło¶no wywrzaskuj±ce kursy giełdowe słoneczników. Za

nadnaturalny słonecznik zapłacono w Liniers osiemdziesi±t osiem pesos,

słonecznik zachował się niegrzecznie w stosunku do reportera Esso, trochę ze

zmęczenia po obliczeniu jego ziarnek, a czę¶ciowo ponieważ jego dalsze losy nie

były zaznaczone w akcie kupna-sprzedaĽy. Po południu odbędzie się koncentracja

wojsk na placu de Mayo. Wojska pójd± rozmaitymi ulicami aż do osi±gnięcia

równowagi na piramidzie i okaże się, że żyj± dzięki systemowi odbić,

zainstalowanemu przez władze miejskie. Nikt nie w±tpi, że wszystkie akty zostan±

dopełnione z największ± parad±, co, jak należało przypuszczać, wywoła niezwykle

napięte oczekiwanie. Wszystkie loże zostały wyprzedane, będzie szedł kardynał,

gołębie, więĽniowie polityczni, tramwajarze, zegarmistrze, datki i grube panie.

A Marat w swej wannie.

WIELBŁˇD UZNANY ZA NIEPOŻˇDANEGO

Wszystkie podania o przej¶cie granicy załatwione, tylko Guk, wielbł±d, uznany za

niepoż±danego. Guk zgłasza się na komendę policji, gdzie mu mówi±, że nie można

nic zrobić, wracaj do oazy, załatwione odmownie, nie warto pisać odwołania.

Smutek duka, powrót do ziemi dzieciństwa. Wielbł±dy z rodziny i przyjaciele

otaczaj± go, co się z tob± dzieje, i że to niemożliwe, dlaczego akurat ty. Więc

delegacja do Ministerstwa Komunikacji, żeby wstawić się za Gukiem, ale urzędnicy

się gorsz±: tego jeszcze nie bywało, wracać do oazy, ale to już, zostanie

sporz±dzony protokół.

Guk w oazie szczypie trawę jednego dnia, szczypie trawę drugiego dnia. Tak mija

lato, jesień. Po czym Guk znowu w mie¶cie na pustym placu. Bez przerwy

fotografowany przez turystów, udzielaj±cy wywiadów. Osi±gnięcie na placu

niejakiego prestiżu. Korzystaj±c z niego znów postanawia wyjechać, przy bramie

wszystko się zmienia: uznany za niepoż±danego. Guk opuszcza łeb, szuka

nielicznych trawek rosn±cych na placu. Pewnego dnia zostaje wezwany przez

megafony i uszczę¶liwiony zjawia się w Komendzie. Tam uznany za niepoż±danego.

Guk wraca do oazy i kładzie się. Skubie trochę trawy, a potem opiera pysk o

piasek. Podczas gdy słońce zachodzi, zamyka oczy. Z jego nozdrzy wydobywa się

banieczka, trwaj±ca o sekundę dłużej niż on sam.

PRZEMOWA NIED¬WIEDZIA

Jestem niedĽwiedziem z domowych rur, wspinam się rurami w godzinach ciszy,

rurami od wody gor±cej, od centralnego ogrzewania, od wentylatorów, przechodzę

nimi z mieszkania do mieszkania, jestem niedĽwiedziem rurowym.

Mam wrażenie, że mnie szanuj±, bo moja sier¶ć trzyma ciepło w przewodach, bez

chwili przerwy biegam po nich, bo niczego tak nie lubię, jak ganiać z piętra na

piętro i ze¶lizgiwać się rurami. Czasami wysadzam łapę przez kran, a służ±ca z

trzeciego krzyczy, że się oparzyła, albo mruczę na wysoko¶ci pieca na drugim i

kucharka Wilhelmina skarży się, że piec Ľle ci±gnie. W nocy biegam cichutko, ale

za to jak najszybciej, przez komin wychylam się na dach, ażeby zobaczyć, czy tam

wysoko tańczy księżyc, i potem jak wiatr zapuszczam się aż do centralnego pieca

w podziemiach. W lecie, noc± pływam w cysternie na dachu skropionej gwiazdami,

myję sobie mordkę najpierw jedn± łapk±, potem drug±, potem dwiema naraz i to

sprawia mi wielk± frajdę.

Więc ¶migam po wszystkich rurach w całym domu, mruczę z zadowolenia, a pary

małżeńskie kręc± się na łóżkach i narzekaj± na złe instalacje. Niektórzy

zapalaj± ¶wiatło i notuj± sobie na karteczkach, żeby nie zapomnieć powiedzieć o

tym portierowi, A ja szukam kranu, który na jakim¶ piętrze zawsze jest nie

dokręcony, wysadzam tamtędy nos i ogl±dam ciemno¶ć pokoi, gdzie żyj± stworzenia

nie mog±ce łazić po rurach, i trochę mi ich żal, że s± tacy tępi i tędzy, że tak

chrapi±, że mówi± przez sen i s± tak samotni. Kiedy rano myj± sobie twarze,

pieszczę im policzki, liżę ich w nos i odchodzę prawie pewny, że zrobiłem dobry

uczynek.

PORTRET KAZUARA

Pierwsz± rzecz±, któr± robi kazuar, jest spogl±danie na człowieka z nieufn±

wyższo¶ci±. Ogranicza się do patrzenia bez ruchu, do patrzenia tak twardo i tak

długo, jakby obmy¶lał nas od pocz±tku, jakby dzięki straszliwemu wysiłkowi z

nico¶ci, któr± jest ¶wiat kazuarów, stawiał nas naprzeciw siebie, w niepojęty

sposób w niego wpatrzonych.

Z tej podwójnej kontemplacji, która może jest obopólna, a może w gruncie rzeczy

żadna, rodzimy się, kazuar i ja, sytuujemy się, uczymy się nie znać wzajemnie.

Nie wiem, czy kazuar wyodrębnia mnie i wł±cza do swego prostego ¶wiata: co do

mnie, mogę go tylko opisać, zastosować do jego obecno¶ci kryterium podobania się

i niepodobania, raczej niepodobania, bo kazuar jest antypatyczny i odpychaj±cy.

WyobraĽcie sobie strusia z rogat± pokrywk± od czajnika na głowie, rower

zgnieciony między dwoma samochodami i w dodatku postawiony na sztorc, Ľle odbit±

kalkomanię, w której dominuje brudny fiolet, i co¶ w rodzaju trzeszczenia. Teraz

kazuar robi krok w przód

i przyjmuje jeszcze ostrzejszy wyraz twarzy, wygl±d okularów, które dosiadły

bezgranicznej pedanterii. Kazuar żyje w Australii, jest tchórzliwy i odważny

jednocze¶nie, dozorcy wchodz± do jego klatki w wysokich skórzanych butach i z

miotaczem ognia w ręku. Kiedy kazuar przestaje przerażaj±co biegać wokół garnka

z otrębami, który mu przynoszę, i skokami wielbł±da sadzi do dozorcy, temu

ostatniemu nie pozostaje nic innego jak użyć miotacza ognia. Cóż wtedy widzimy:

spowity w rzekę ognia, wszystkie pióra w płomieniach, kazuar robi parę ostatnich

kroków, wybuchaj±c ohydnym wrzaskiem. Ale jego róg nie pali się: materia z

suchej łuski, będ±ca jego dum± i jego pogard±, rozbłyska zimnym ogniem, zapala

się cudownym lazurem, szkarłatem, który przypomina odart± ze skóry pię¶ć,

wreszcie ¶cina się w przejrzyst± zieleń, w szmaragd - kamień cienia i nadziei.

Kazuar gubi li¶cie, nagła chmura popiołu, a dozorca biegnie, by chciwie

przywłaszczyć sobie dopiero co zrodzony drogocenny kamień. Dyrektor ogrodu

zoologicznego zawsze z tego korzysta, żeby wszcz±ć przeciw niemu sprawę o

maltretowanie zwierz±t

i zwolnić go.

Cóż więcej powiemy o kazuarze, po tym podwójnym nieszczę¶ciu?

ROZBIJANIE SIĘ KROPEL

Popatrz, ale leje. Leje bez przerwy, tam na dworze gęsto i szaro, tu przy

balkonie kroplami ¶cinaj±cymi się, twardymi, które robi± plaf i rozbijaj± się z

odgłosem klapsa, jedna po drugiej, jedna po drugiej, ohyda. Teraz zjawia się u

góry, w ramie okiennej, kropelka, chwilę drży na tle nieba, które rozszczepia j±

na tysi±c wygaszonych błysków, ro¶nie, chwieje się, już ma spa¶ć i nie spada,

jeszcze nie spada. Wczepia się wszystkimi pazurami, nie chce się oderwać, i

widać, że trzyma się zębami, podczas gdy brzuch jej ro¶nie, całe kroplisko

zwisaj±ce majestatycznie i nagle już, już, plaf, nie ma, nic, trochę wilgoci na

marmurze.

Ale s± i takie, co popełniaj± samobójstwo, poddaj± się od razu, kiełkuj± w ramie

okna i natychmiast rzucaj± się w przepa¶ć, mam wrażenie, że widzę wibrację ich

skoku, ich nóżki odczepiaj±ce się i krzyk, który je upaja w tej nico¶ci spadania

i unicestwiania się. Smutne krople, okr±głe, niewinne krople. Do widzenia,

krople, do widzenia.

OPOWIADANIE BEZ MORAŁU

Pewien człowiek sprzedawał okrzyki i słowa i nieĽle mu się wiodło, chociaż

ludzie kwestionowali ceny i ż±dali zniżek. Człowiek prawie zawsze ustępował i w

ten sposób udawało mu się przehandlować wiele krzyków sprzedawców ulicznych,

westchnienia, które kupowały starsze rencistki, reklamy, slogany, szyldy,

wytarte dowcipy i fałszywe okoliczno¶ci.

Wreszcie człowiek zrozumiał, że nadeszła godzina, i poprosił o audiencję u

tyranika rz±dz±cego krajem, podobnego wszystkim swoim kolegom, który przyj±ł go

w otoczeniu generałów, sekretarzy i Filiżaneczek czarnej kawy.

- Przychodzę sprzedać panu pańskie ostatnie słowa - powiedział człowiek. - To

bardzo ważne, bo na poczekaniu nie przyjd± panu na my¶l, a przecież wypada

powiedzieć je w krytycznym momencie, ażeby retrospektywnie nabrały historycznego

znaczenia.

- Przetłumacz, co powiedział - rozkazał tyranik swemu tłumaczowi.

- Mówi po argentyńsku, ekscelencjo.

- Po argentyńsku? To dlaczego nic nie zrozumiałem?

- Wasza Wysoko¶ć doskonale zrozumiał - powiedział człowiek. - Powtarzam, że

przychodzę sprzedać panu pańskie ostatnie słowa.

Tyranik podniósł się, jak to się praktykuje w takich chwilach, i powstrzymuj±c

drżenie rozkazał, aby zaaresztowano człowieka i wrzucono do specjalnego

więzienia, zawsze pod ręk± przy tego typu rz±dach.

- Szkoda - powiedział człowiek, gdy go brali. - Rzecz w tym, że będzie pan

chciał powiedzieć swoje ostatnie słowa, kiedy nadejdzie chwila, i będzie ich pan

potrzebował, ażeby retrospektywnie nabrały historycznego znaczenia. To, co

miałem zamiar panu sprzedać, było dokładnie tym, co będzie pan chciał

powiedzieć, tak że nie ma tu mowy o nabieraniu. Ale skoro nie chce pan zawrzeć

transakcji, skoro nic pozna pan z góry tych słów, nie będzie pan mógł ich

wymówić, kiedy nadejdzie chwila, że będ± miały pojawić się po raz pierwszy na

pańskich ustach.

- Dlaczego miałbym nie móc ich wymówić, jeżeli to będ± te, które będę chciał

powiedzieć? - zapytał tyranik pij±c następn± filiżankę kawy.

- Bo nie pozwoli panu strach - odparł smutno człowiek. - Bo będzie pan miał

sznur na szyi, bo będzie pan w koszuli tylko, drż±cy ze strachu i zimna, bo zęby

będ± panu szczękały i nie będzie pan w stanie wymówić słowa. Kat i jego

pomocnicy, w¶ród których będzie paru z tu obecnych panów, poczekaj± dla pozoru

parę chwil, ale gdy usłysz± tylko jęk przerywany czkawk± i błaganiem o

przebaczenie (bo to uda się panu bez wysiłku) zniecierpliwi± się i powiesz±

pana.

Oburzeni, ludzie ze ¶wity, a przede wszystkim generałowie, otoczyli tyranika

prosz±c, aby natychmiast wydał rozkaz rozstrzelania owego człowieka. Ale

tyranik, blady jak sama ¶mierć, wykopsał ich i zamkn±ł się z człowiekiem, ażeby

jednak kupić od niego swe ostatnie słowa.

W tymże czasie generałowie i sekretarze, upokorzeni tym, co ich spotkało,

zrobili powstanie i następnego dnia o ¶wicie pojmali tyranika, zaskoczywszy go,

gdy zajadał winogrona w swej najulubieńszej gloriecie. Ażeby nie mógł powiedzieć

swych ostatnich słów, zastrzelili go na miejscu. Po czym zabrali się do szukania

człowieka, który znikł z pałacu, i znaleĽli go bez trudu, chodził bowiem po

targu sprzedaj±c okrzyki linoskoczkom. Wepchn±wszy go do więziennej karetki,

zabrali do twierdzy i zaczęli torturować, ż±daj±c, żeby im zdradził, jakie miały

być ostatnie słowa tyranika. Ponieważ nie udało im się zmusić go do wyznania,

tak go skopali, że umarł.

Sprzedawcy uliczni, którzy kupowali od niego okrzyki, w dalszym ci±gu

wykrzykiwali je po rogach i jeden z tych okrzyków w przyszło¶ci posłużył jako

hasło i odzew kontrrewolucji, która wykończyła generałów i sekretarzy. Niektórym

przed ¶mierci± przeszło przez my¶l, że w sumie wszystko to było łańcuchem tępych

nieporozumień i że słowa i okrzyki w ostateczno¶ci mog± być sprzedawane, lecz -

jakkolwiek to brzmi absurdalnie - nie mog± być kupowane.

I wszyscy pognili, tyranik, człowiek, generałowie i sekretarze, tylko okrzyki od

czasu do czasu w dalszym ci±gu rozbrzmiewaj± na rogach ulic.

LINIE RˇK

Z listu rzuconego na stół wypływa linia, która biegnie po sosnowej desce i

schodzi po nodze stołu. Wystarczy popatrzeć, by odkryć, że w dalszym ci±gu idzie

po parkiecie, wspina się na ¶cianę, na reprodukcję obrazu Bouchera, obrysowuj±c

linię pleców kobiety spoczywaj±cej na kanapie, wreszcie przez sufit wychodzi na

dach i po piorunochronie schodzi na ulicę. Tutaj trudno j± ¶ledzić, bo jest duży

ruch, ale skupiwszy się zobaczymy, że po kole wchodzi do autobusu, stoj±cego na

rogu, który teraz jedzie do portu. Tam schodzi po nylonowej pończosze pasażerki

o najja¶niejszych włosach, wkracza na wrogie terytoria celne, pełza, czołga się

i zygzakuje aż do głównego nabrzeża, gdzie (ale to trudno dojrzeć, tylko szczury

id± za ni±, żeby dostać się na pokład) wsiada na statek, którego turbiny już

dĽwięcz±, biegnie po deskach pokładu pierwszej klasy, z trudem omija główny luk

i w kabinie, gdzie smutny pan popija koniak i słucha syreny zapowiadaj±cej

odjazd, idzie w górę po szwie jego spodni, po kamizelce, po czym ze¶lizguje się

do łokcia i ostatnim wysiłkiem

chroni się w prawej dłoni, która w tym samym momencie zaciska się na kolbie

rewolweru.

OPOWIE¦CI O KRONOPIACH l FAMACH

Pierwsze i zapewne niedookre¶lone pojawienie się kronopiów, fam i nadziei. Okres

mitologiczny.

PODROŻE

Kiedy famy podróżuj±, w następuj±cy sposób spędzaj± noc w nieznanym mie¶cie:

jeden fama idzie do hotelu i starannie sprawdza ceny, gatunek prze¶cieradeł i

kolor dywanów. Drugi udaje się do komisariatu i sporz±dza inwentarz ruchomo¶ci i

nieruchomo¶ci wszystkich trzech podróżnych, jak również inwentarz zawarto¶ci

wszystkich walizek. Trzeci fama idzie do szpitala i przepisuje listy lekarzy

dyżurnych i ich specjalno¶ci. Załatwiwszy te sprawy podróżni spotykaj± się na

największym placu miasta, dziel± się spostrzeżeniami i id± do kawiarni na

aperitif. Ale przedtem jeszcze bior± się za ręce i tańcz± w kółko, który to

taniec nosi nazwę "wesoło¶ć fam".

Kiedy kronopie, te przedmioty zielone, zjeżone, wilgotne, wybieraj± się w

podróż, hotele s± pełne, poci±gi już odeszły, leje jak z cebra, a taksówki albo

nie chc± ich zabierać, albo ż±daj± oczu z głowy. Kronopie nie zniechęcaj± się,

bo s± przekonani, że takie rzeczy zdarzaj± się wszystkim, a id±c spać mówi±

jeden do drugiego: "Piękne miasto, najcudowniejsze miasto". I cał± noc ¶ni±, że

w mie¶cie s± najwspanialsze zabawy, na które s± zaproszeni. Nazajutrz wstaj±

uszczę¶liwieni i tak to wła¶nie podróżuj± kronopie.

Nadzieje, osiadłe, pozwalaj± się podróżować przez rzeczy i ludzi i s± jak

pos±gi, do których trzeba pojechać, żeby je obejrzeć, bo one się nie fatyguj±.

SMUTEK KRONOPIA

Wychodz±c z Luna Parku kronopio widzi, że jego zegarek się spóĽnia, że jego

zegarek się spóĽnia, że jego zegarek. Smutek kronopia wobec tłumu fam id±cych w

górę ulic± Corrientes o godzinie jedenastej dwadzie¶cia, podczas gdy on,

przedmiot zielony i wilgotny, idzie o jedenastej piętna¶cie.

Medytacje kronopia: "Jest póĽno, ale mniej póĽno dla mnie niż dla famy, dla fam

jest o pięć minut póĽniej, przyjd± do domu póĽniej, położ± się póĽniej. Mój

zegarek ma mniej życia, mniej domu i mniej położyć się. Jestem kronopiem

nieszczę¶liwym i wilgotnym". Kronopio, pij±c kawę u Richmonda przy ulicy

Florida, zwilża grzaneczkę łzami w najlepszym gatunku.

ZACHOWYWANIE WSPOMNIEŃ

Famy, aby zachować wspomnienia, balsamuj± je w sposób następuj±cy:

przytwierdziwszy wspomnienie przy pomocy włosów i znaków, od stóp do głów

owijaj± je w czarne prze¶cieradło i ustawiaj± pionowo pod ¶cian± salonu z

kartonikiem: "Wycieczka do Quilmes" albo "Frank Sinatra".

Natomiast kronopie, te stworzonka letnie i nieporz±dne, rozrzucaj± wspomnienia

po domu po¶ród okrzyków wesoło¶ci, a same łaż± między nimi, a kiedy się na nie

natkn±, głaszcz± je pieszczotliwie i mówi±: "Nie zniszcz mi się tylko" albo:

"uważaj na schodki". A to wszystko dlatego, że domy fam s± uporz±dkowane i

ciche, a u kronopiów jest wielki bałagan i trzaskanie drzwiami. S±siedzi zawsze

skarż± się na kronopiów, za¶ famy kręc± głowami wyrozumiale i id± sprawdzić, czy

kartoniki s± na swoich miejscach.

ZEGARY

Pewien fama miał stoj±cy zegar, który nakręcał co tydzień BARDZO UWAŻNIE.

Przechodził akurat kronopio, zobaczył go, zacz±ł się ¶miać, a wróciwszy do domu

wymy¶lił zegar-karczoch, czyli zegar-karczochę (co można, a nawet trzeba dwojako

nazywać). Zegar-karczoch, czyli zegar-karczocha tego kronopia jest karczochem

bardzo dobrego gatunku wsadzonym ogonem do dziury w ¶cianie. Niezliczone li¶cie

karczocha wskazuj± aktualn± godzinę, a ponadto wszystkie godziny, dzięki czemu

wystarczy, żeby kronopio urwał listeczek, i już wie, która jest godzina.

Ponieważ obrywa je od lewej do prawej, listek zawsze pokazuje wła¶ciw± godzinę,

a kronopio codziennie zabiera się do zrywania w kółko nowej warstwy listków.

Kiedy dojdzie do serca karczocha, już nie może mierzyć czasu i w nie kończ±cej

się fioletowiej±cej róży ¶rodka kronopio znajduje wielkie zadowolenie, zjada j±

z oliw±, octem i sol±, a do dziury wkłada nowy zegar.

OBIAD

Nie bez wysiłku kronopio doszedł do wynalezienia termometru mierz±cego życie.

Jest to co¶ pomiędzy termometrem a topometrem, pomiędzy fiszk± informacyjn± a

curriculum vitae.

Na przykład kronopio zaprosił do siebie famę, nadzieję i profesora języków.

Używaj±c swojego wynalazku doszedł do wniosku, że fama jest pod-życiem, nadzieja

niby-życiem, za¶ profesor języków między-życiem. Co do siebie samego, czuł się z

lekka nad-życiem, ale raczej przez poczucie poetyczno¶ci niż naprawdę.

W porze obiadu ów kronopio upajał się rozmow± swoich współbiesiadników, bo

wszyscy byli przekonani, że mówi± o tym samym, a wcale tak nie było.

Między-życie operowało abstrakcjami w stylu ducha i sumienia, czego niby-życie

słuchało, jakby padał deszcz - rzecz delikatna sama w sobie. Naturalnie

pod-życie co chwila prosiło o parmezan, a nad-życie dzieliło kuraka w

czterdziestu dwóch taktach, metod± Stanley-Fitzsimmonsa. Po wetach życia

pożegnały się i poszły do swoich zajęć, na stole pozostały tylko luĽne kawałki

¶mierci.

CHUSTECZKI

Pewien fama jest bardzo bogaty i ma służ±c±. Używa on chusteczki do nosa, któr±

potem wrzuca do kosza na ¶mieci. Używa drugiej, i do kosza. I tak wali do kosza

wszystkie zużyte chusteczki. Jak mu się skończ±, kupuje nowe pudełko. Służ±ca

wyjmuje chusteczki i zabiera je dla siebie. Jako że jest bardzo zaskoczona

zachowaniem famy, którego¶ dnia nie może się powstrzymać i pyta go, czy istotnie

chustki s± do wyrzucenia.

- Idiotko - powiada fama - nie trzeba było się pytać

- Od tej pory będziesz prała chustki, a ja zaoszczędzę pieniędzy.

HANDEL

Famy założyły fabrykę węży do polewania, zatrudniaj±c rozlicznych kronopiów przy

zwijaniu ich i składowaniu. Jak tylko kronopie znalazły się na miejscu - rado¶ć

nieprzytomna. Były węże zielone, czerwone, niebieskie, żółte i fiołkowe. Były

przejrzyste i przy próbowaniu widać było, jak woda przechodzi, a w niej

banieczki, a czasami nawet jaki¶ robak. Kronopie zaczęły wydawać okrzyki i

zamiast pracować chciały tańczyć. Famy wpadły w zło¶ć i zaraz zastosowały

artykuły dwadzie¶cia jeden, dwadzie¶cia dwa i dwadzie¶cia trzy wewnętrznego

regulaminu. Żeby takie zdarzenia więcej nie miały miejsca.

Jako że famy s± nieuważne, kronopie wyczekały na odpowiedni moment i załadowały

wielk± ilo¶ć węży na ciężarówkę. Kiedy spotykały dziewczynkę, ucinały mały

kawałek niebieskiego węża i dawały jej, żeby mogła sobie poskakać przez wężankę.

Tym sposobem na wszystkich rogach pojawiły się przepiękne przezroczyste

niebieskie banieczki z dziewczynk± w ¶rodku, wygl±daj±c± jak wiewiórka w klatce.

Rodzice dziewczynki chcieli odebrać jej węża, żeby podlać ogród, ale okazało

się, że przemy¶lne kronopie ponacinały je, tak że pocięta na kawałki woda nie

służyła do niczego. W końcu zmęczeni rodzice rezygnowali, a dziewczynka szła na

róg ulicy i skakała, skakała, skakała. ! Żółtymi wężami kronopie przyozdobiły

różne pomniki, a przy pomocy zielonych porobiły zasadzki na modłę afrykańsk±,

żeby zobaczyć, jak nadzieje będ± wpadały jedna po drugiej. Wokół wpadłych

nadziei kronopie tańczyły wesoło, za¶ nadzieje robiły im gorzkie wyrzuty w

następuj±cy sposób: )- Okrutne kronopie, krwiożercze, okrutne! Kronopie, które

nie życzyły nadziejom nic złego, pomagały im wyleĽć i jeszcze im dawały po

kawałku czerwonego węża. Tym sposobem nadzieje poszedłszy do domu mogły spełnić

swoje największe pragnienie: podlewać zielone ogródki czerwonymi wężami. - Famy

zamknęły fabrykę i wydały bankiet pełen żałobnych przemówień i lokai, którzy

po¶ród ciężkich westchnień podawali rybę. I nie zaprosiły ani jednego kronopia i

tylko te nadzieje, które nie powpadały w zasadzkę, bowiem tamte nie oddały

czerwonych węży i famy z tymi nadziejami miały na pieńku.

FILANTROPIA

Famom zdarzaj± się nader wspaniałomy¶lne gesty, na przykład: gdy fama spotyka

biedn± upadł± nadzieję u stóp palmy kokosowej, zabiera j± do swego automobilu,

wiezie do siebie, forsownie j± odżywia i dostarcza rozrywek tak długo, aż

nadzieja nabierze sił i odważy się po raz drugi wdrapać na palmę kokosow±. To

wykonawszy fama czuje się bardzo szlachetny i rzeczywi¶cie jest szlachetny, tyle

że nie przychodzi mu do głowy, że za parę dni nadzieja znów będzie leżała u stóp

palmy. Podczas gdy nadzieja znowu leży u stóp palmy, fama w swoim klubie czuje

się bardzo szlachetny wspominaj±c, jak to pomógł upadłej nadziei.

Kronopie nie s± wielkoduszne dla zasady. Przechodz± mimo czego¶ równie

wzruszaj±cego jak biedna nadzieja, pozbawiona nadziei, że uda się jej znowu

wdrapać na palmę. Kronopie wcale na ni± nie patrz±, zajęte ¶ledzeniem nitki

babiego lata. Z tego typu istotami nie można w sposób rozs±dny oddawać się

dobroczynno¶ci, dlatego też w towarzystwach dobroczynnych władze składaj± się

wył±cznie z fam, za¶ bibliotekark± jest nadzieja (obie nogi w gipsie po ostatnim

upadku).

¦PIEW KRONOPIÓW

Kiedy kronopie ¶piewaj± swoje ulubione piosenki, podniecaj± się tak dalece, że

często daj± się przejeżdżać ciężarówkom i cyklistom, spadaj± z okien, gubi± to,

co maj± w kieszeniach, do ¶wiadomo¶ci, którego dzi¶ mamy, wł±cznie. Kiedy

kronopio ¶piewa, nadzieje i famy przybywaj±, by go słuchać, jakkolwiek nie

bardzo rozumiej± jego ekstazę i przeważnie się gorsz±. W ¶rodku pie¶ni kronopio

wznosi łapki, tak jakby podtrzymywał słońce, jakby niebo było tac±, za¶ słońce

głow± Jana Chrzciciela, wobec czego ¶piew kronopia jest nag± Salome tańcz±c± dla

fam i nadziej, które stoj± wokół z porozdziawianymi gębami, zastanawiaj±c się,

czy ksi±dz proboszcz, czy wypada. Ale jako że w gruncie rzeczy s± poczciwe (famy

s± dobre, a nadzieje głupawe), kończy się na tym, że klaszcz± kronopowi, który

nagle przytomnieje zaskoczony, rozgl±da się dokoła i także zaczyna bić brawo,

biedaczek.

HISTORYJKA

Malutki kronopio szukał klucza do furtki od ulicy w szufladce w nocnym stoliku,

nocnego stolika w sypialni, w sypialni, w domu, domu przy ulicy. Tu musiał się

zatrzymać, bowiem żeby wyj¶ć na ulicę, potrzebował klucza do furtki.

WˇSKA PEŁNA ŁYŻECZKA

Pewien fama wykrył, że cnota jest mikrobem okr±głym, posiadaj±cym wiele nóżek.

Natychmiast podał pełn± łyżeczkę cnót swojej te¶ciowej. Rezultat okazał się

straszliwy; wyżej wymieniona dama zrezygnowała ze swoich zło¶liwych komentarzy,

założyła klub dla zagubionych alpinistów i przez niecałe dwa miesi±ce prowadziła

się w sposób tak przykładny, że wady jej córki, do tej chwili niezauważalne,

przesunęły się na pierwszy plan ku wielkiemu zaskoczeniu i zdumieniu famy. Nie

pozostawało mu nic innego, jak tylko podać łyżeczkę cnót żonie, która opu¶ciła

go tejże nocy zarzucaj±c mu, że jest chamem, że nic nie znaczy i jest całkowicie

różny od archetypów moralnych, które skrz±c się majacz± przed jej oczami. % Fama

przemy¶lał cał± rzecz i na zakończenie zażył pełn± flaszkę cnót. Ale mimo to

jest sam i smutny. Kiedy mija na ulicy te¶ciow± lub żonę, kłaniaj± się sobie z

szacunkiem, ale z daleka. Nawet nie o¶mielaj± się zamienić słowa, taka jest

perfekcja każdego z nich i lęk, aby się nie zarazić.

ZDJĘCIE WYSZŁO PORUSZONE

Pewien kronopio idzie otworzyć bramę, ale wkładaj±c rękę do kieszeni, żeby wyj±ć

klucz, wyjmuje pudełko zapałek, wobec czego zaczyna się troskać i my¶li, że

jeżeli zamiast klucza znalazł zapałki, może - o zgrozo - cały ¶wiat się

przemie¶cił, i jeżeli zapałki s± tam, gdzie miał być klucz, może portmonetka

będzie pełna zapałek, cukierniczka pieniędzy, pianino cukru, ksi±żka

telefoniczna muzyki, szafa pełna abonentów, łóżko pełne ubrań, wazony pełne

prze¶cieradeł, tramwaje pełne róż, pola pełne tramwajów. Tak więc ten kronopio

strasznie się denerwuje i biegnie przejrzeć się w lustrze, ale ponieważ lustro

jest trochę pochylone, widzi w nim rynienkę na parasole, stoj±c± przy wej¶ciu,

co potwierdza jego przewidywania, więc wybucha płaczem, pada na kolana i składa

łapki, sam nie wiedz±c dlaczego. S±siedzi famy zbieraj± się naokoło niego i

pocieszaj± go, a również i nadzieje, ale minie wiele godzin, zanim kronopio

otrz±¶nie się z rozpaczy i przyjmie szklaneczkę herbaty, któr± dobrze obejrzy,

zanim zacznie pić, żeby mu się czasem nie zdarzyło, że zamiast herbaty wypije

mrowisko albo ksi±żkę Samuela Smilesa.

EUGENIKA

Bywa, że kronopie nie chc± mieć dzieci, ponieważ pierwsz± rzecz±, do której się

zabiera dopiero co urodzony kronopio - to wymy¶lanie ojcu, bowiem niejasno widzi

w nim sumę nieszczę¶ć, które kiedy¶ i na niego spadn±. Z tych powodów kronopie w

celu zapładniania żon uciekaj± się do fam, zawsze gotowych do tych usług, chc±

bowiem uchodzić za istoty lubieżne. Poza tym my¶l±, że w ten sposób podkopuj±

wyższo¶ć moraln± kronopiów, w czym się myl± całkowicie, bo kronopie wychowuj±

dzieci na swój sposób i w parę tygodni pozbawiaj± je jakiegokolwiek podobieństwa

do fam.

WIARA W NAUKI

Pewna nadzieja wierzyła w fizjonomistykę, w podział na zadartonosych, o twarzach

rybich, takich, co łapi± powietrze, żółtych, o wielkich brwiach, o

intelektualnym wygl±dzie, o fryzjerskim wygl±dzie i tak dalej. Zdecydowana

definitywnie sklasyfikować te grupy, zaczęła robić długie spisy znajomych,

których dzieliła według wyżej wymienionych zasad. Zabrała się potem do pierwszej

grupy, na któr± składało się o¶miu zadartonosych, i ze zdziwieniem zobaczyła, że

w istocie tych chłopców można podzielić na trzy podgrupy, a mianowicie:

zadartonosych z w±sami, zadartonosych o typie bokserskim i zadartonosych o typie

posługaczy ministerialnych. Zaledwie podzieliła ich na te podgrupy (w kawiarni

Paulisty przy ulicy San Marun, gdzie ich zgromadziła z wielkim trudem i z

niemał± ilo¶ci± dobrze zamrożonego mazagranu), zdała sobie sprawę, że pierwsza

podgrupa nie jest jednolita, bowiem dwóch spo¶ród w±satych zadartonosych należy

do grupy ¶winkowatych, podczas gdy pozostały jest bez w±tpliwo¶ci zadartonosym o

kroju japońskim. Odstawiwszy go na bok przy pomocy pysznej kanapki z anchois i

jajkiem na twardo, zorganizowała podgrupę dwóch ¶winkowatych i już miała wpisać

ich do swojej ksi±żeczki z pracami naukowymi, kiedy jeden ze ¶winkowatych

popatrzył w jedn± stronę, za¶ drugi w drug±, w rezultacie czego tak nadzieja,

jak i pozostali mogli przekonać się, że podczas gdy pierwszy jest bez

w±tpliwo¶ci zadartonosym okr±głogłowym, drugi ma czaszkę nadaj±c± się raczej do

wieszania na niej kapelusza niĽli do nakładania go na ni±. W ten sposób rozpadła

jej się podpodgrupa, a o reszcie szkoda mówić, bo pozostałe osobniki z mazagranu

przerzuciły się na przepalankę, i jedynym, do czego wydawały się podobne w tej

sytuacji, to do twardego postanowienia, żeby urżn±ć się na rachunek nadziei.

ZAKŁÓCENIA W INSTYTUCJACH UŻYTECZNO¦CI PUBLICZNEJ

Popatrz tylko, co się wyprawia, jeżeli zaufać kronopiom. Zaledwie mianowano

takiego dyrektorem generalnym Radia, wezwał paru tłumaczy z ulicy San Martin i

kazał im przetłumaczyć wszystkie teksty, ogłoszenia i piosenki na rumuński,

język mało popularny w Argentynie. O ósmej rano famy zaczęły otwierać

odbiorniki, chc±c usłyszeć wiadomo¶ci oraz reklamy genialnych proszków od bólu

głowy Geniol i wyborowej margaryny marki Chwast, najlepszej do pieczenia ciast.

No i usłyszeli, tyle że po rumuńsku, tak że zrozumieli tylko nazwę produktu.

Głęboko zdumieni, poczęli potrz±sać odbiornikami, ale w dalszym ci±gu wszystko

leciało po rumuńsku, wł±cznie do tanga Tej nocy się upiję, za¶ telefony z

pretensjami do dyrekcji radia przyjmowała panienka, która, po rumuńsku

odpowiadaj±c na hała¶liwe zażalenia, jeszcze przyczyniała się do powiększenia

ogólnego burdelu.

Posłyszawszy, co się stało. Delegat Rz±du kazał rozstrzelać kronopia, który w

ten sposób zbezcze¶cił narodowe tradycje. Na nieszczę¶cie pluton egzekucyjny

składał się z kronopiów odsługuj±cych wojsko, więc zamiast strzelać do

eks-Generalnego Dyrektora strzelili w tłum zebrany na placu de Mayo, i to tak

celnie, że położyli trupem sze¶ciu wyższych oficerów marynarki i jednego

aptekarza. Wezwano na pomoc pluton fam, kronopio został prawidłowo rozstrzelany

(co mu się należało), za¶ na jego miejsce wyznaczono famę, dystyngowanego autora

ludowych piosenek oraz rozprawy na temat szarych komórek. Ów fama przywrócił

narodowy język w radiotelefonii, ale oto co się stało: famy straciły zaufanie i

prawie nie otwierały odbiorników. Wiele z nich, pesymistów z natury, nabyło

słowniki i podręczniki do nauki rumuńskiego, jak również życiorysy króla Karola

i pani Lupescu. Niezależnie od w¶ciekło¶ci władz, rumuński stał się modny, za¶

na grób kronopia ukradkiem przemykały się delegacje pozostawiaj±ce łzy i

bileciki wypełnione nazwiskami znanymi w Bukareszcie, mie¶cie filatelistów i

zamachów.

ZACHOWUJ SIĘ JAK U SIEBIE W DOMU

Pewna nadzieja wybudowała sobie dom i wmurowała kafelek, który mówił:

Błogosławieni, którzy wstępuj± w te progi.

Pewien fama wybudował sobie dom i w ogóle nie dał do niego kafelków.

Pewien kronopio wybudował sobie dom i według zwyczaju wmurował w progu wiele

kafli, które albo kupił, albo nawet specjalnie kazał zrobić. Były one wmurowane

tak, żeby można je było czytać po kolei. Na pierwszym było: Błogosławieni,

którzy wstępuj± w te progi. Na drugim: Domek jest maty, za to serce wielkie. Na

trzecim: Go¶ć w dom, Bóg w dom. Na czwartym: Czym chata bogata, tym rada. Na

pi±tym: Ten napis anuluje wszystkie poprzednie. Won, pętaku!

POSZCZEGÓLNE l OGÓLNE

Pewien kronopio wyszedł na balkon, żeby sobie umyć zęby, ale dawszy się ogarn±ć

jakiej¶ wielkiej szczę¶liwo¶ci na widok porannego słońca i przecudnych chmur,

zbytnio ¶cisn±ł tubkę pasty, z której zaczęła wydobywać się długa, różowa

wstęga. Pokrywszy szczotkę prawdziw± gór± pasty, kronopio zorientował się, że

jeszcze ma jej bardzo dużo, wobec czego zacz±ł potrz±sać tub± i flaczki różowej

pasty spadały z balkonu na ulicę, gdzie zebrały się famy, ażeby omówić zmiany w

zarz±dzie miejskim. Flaczki różowej pasty spadały na kapelusze fam, podczas gdy

na górze pełen rado¶ci kronopio wy¶piewywał czyszcz±c sobie zęby. Famy oburzyły

się na równie niewiarygodn± bezmy¶lno¶ć kronopia i postanowiły wyznaczyć

delegację, ażeby go natychmiast zwymy¶lała, wobec czego delegacja składaj±ca się

z trzech fam poszła na górę do kronopia i zwróciła mu uwagę w następuj±cych

słowach:

- Kronopio, zniszczyłe¶ nam kapelusze. Musisz zapłacić za szkodę.

- Po czym o wiele dosadniej:

- Kronopio! To zgroza tak marnować pastę do zębów!

TERAPIE

Pewien kronopio kończy medycynę i otwiera sobie gabinet przy ulicy Santiago del

Estero. Natychmiast pojawia się chory i zaczyna opowiadać mu o tym, co go boli i

jak to w nocy nie sypia, a w dzień nie jada.

- Kup wielki bukiet róż - powiada kronopio.

Chory wycofuje się zaskoczony, ale kupuje bukiet i natychmiast zostaje

uzdrowiony. Pełen wdzięczno¶ci pojawia się u kronopia i poza honorarium wręcza

mu - atencja pełna delikatno¶ci - przepiękny bukiet róż. Natychmiast po jego

odej¶ciu kronopio zapada na zdrowiu, wszystko go boli, w nocy przestaje spać, a

w dzień nie może je¶ć.

BADACZE

Trzej kronopie i jeden fama ł±cz± się speleologicznie, ażeby odnaleĽć podskórne

Ľródła pewnego Ľródła. U wej¶cia do pewnej groty kronopio schodzi,

przytrzymywany przez innych, nios±c na plecach pakiecik ze swoimi ulubionymi

kanapkami (z serem). Dwóch kronopiów-windziarzy pomaga mu w powolnym opuszczaniu

się, za¶ fama spisuje w wielkim zeszycie szczegóły ekspedycji. Niedługo pojawia

się pierwszy komunikat od kronopia: w¶ciekły, bo przez pomyłkę dano mu sandwicze

z szynk±. Targa link± i ż±da, żeby go wyci±gn±ć. Kronopie-dĽwigi naradzaj± się

zafrasowane, za¶ fama prostuje się w całej swojej straszliwej postaci i mówi:

NIE, tak gwałtownie, że kronopie rzucaj± linę i pospieszaj± go uspokajać.

Tymczasem nadchodzi drugi komunikat, bowiem kronopio zleciał dokładnie w miejsce

Ľródeł Ľródła, sk±d donosi, że wszystko jest jak najgorzej; po¶ród wymysłów i

łez informuje, że wszystkie kanapki s± z szynk±, że im więcej się w nich

rozgl±da, tym bardziej s± z sam± szynk± i ani jednej z serem.

WYCHOWANIE KSIĘCIA

Kronopie prawie nigdy nie maj± dzieci, ale jeżeli miewaj±, trac± głowy i dziej±

się rzeczy niezwykłe. Na przykład: gdy kronopio ma syna, natychmiast ogarnia go

ocudownienie i jest przekonany, że jego syn jest piorunochronem piękno¶ci, że w

jego żyłach płynie cała chemia, z tu i tam porozrzucanymi wysepkami pełnymi

sztuk pięknych, poezji i urbanistyki. Taki kronopio nie jest w stanie patrzeć na

swego syna, żeby nie pochylić się przed nim głęboko i nie wygłaszać przemówień

wyrażaj±cych uszanowanie i hołd. Syn, zgodnie z normalnym biegiem rzeczy,

nienawidzi go z całego serca. Kiedy wchodzi w wiek szkolny, ojciec zapisuje go

do pierwszej klasy, gdzie dzieciak dobrze się bawi w¶ród innych małych

kronopiów, fam i nadziej. Ale humor psuje mu się koło południa, bo wie, że pod

szkoł± będzie na niego czekał ojciec, który na jego widok wzniesie do góry ręce

i powie na przykład:

- Dzień dobry-bry, kronopio, kronopio, najcudowniejszy, najlepszy, najróżowszy,

najudańszy, najszanowniejszy i najpilniejszy ze wszystkich synów! - z czego famy

i nadzieje jr. będ± się skręcać ze ¶miechu na brzegu chodnika. Więc mały

kronopio nienawidzi uparcie swojego ojca i w końcu pomiędzy pierwsz± komuni± a

służb± wojskow± zawsze wytnie mu jaki¶ paskudny numer. Ale kronopie nie cierpi±

z tego powodu, przecież w swoim czasie one także nienawidziły swych ojców tak

dalece, że nienawi¶ć ta wydawała się niemal synonimem wolno¶ci i szerokiego

¶wiata.

DEPESZE

Pewna nadzieja wymieniła ze sw± siostr± następuj±ce depesze, z miejscowo¶ci

Ramos Mejia do Viedmy:

ZAPOMNIAŁA¦ SIEMIĘ KANAREK STOP IDIOTKA STOP

SAMA IDIOTKA STOP MAM ZAPASOWE STOP EMMA.

Trzy telegramy kronopiów:

l. NIESPODZIEWANIE POMYLONY POCIˇG STOP ZAMIAST SIÓDMA DWANA¦CIE WZIˇŁEM ÓSMA

DWADZIE¦CIA CZTERY STOP JESTEM MIEJSCE DZIWACZNE STOP PONURAKI LI CZA ZNACZKI

STOP MIEJSCOWO¦Ć WYSOCE PRZYGNĘBIAJˇCA STOP WˇTPIĘ CZY PRZYJMˇ TELEGRAM STOP

PEWNIE ZAPADNĘ ZDROWIU STOP MÓWIŁEM NIE JE¬DZIĆ BEZ GRZAŁKA STOP ZGNĘBIONY

SIADAM SCHODEK CZEKAĆ POWROTNY POCIˇG STOP ARTUR.

2. NIE STOP CZTERY PESOS SZE¦ĆDZIESIˇT ALBO NIC STOP JEŻELI CI SPRZEDADZˇ TANIEJ

KUP DWIE PARY STOP JEDNˇ GŁADKˇ A DRUGˇ W PASKI.

3. SPOTKAŁEM CIOTKĘ ESTHER WE ŁZACH ŻÓŁW CHORY STOP TRUJˇCY KORZEŃ ALBO ZGNIŁY

SER STOP ŻÓŁWIE ZWIERZĘTA DELIKATNE STOP TROCHĘ PRZYGŁUPIE STOP NIE ODRÓŻNIAJˇ

STOP SZKODA.

LEW I KRONOPIO

Pewien kronopio na pustyni spotyka lwa i wywi±zuje się następuj±cy dialog: Lew:

- Zjem cię.

Kronopio (przerażony, ale z godno¶ci±):

- Trudno.

Lew:

- O, co to, to nie! Żadnych męczenników. Jedno z dwojga: albo płacz, albo ruszaj

do walki, bo tak nie mogę cię zje¶ć. No, prędzej, czekam. Nic nie mówisz?

Kronopio: nie mówi nic, więc Lew jest zmieszany, ale po chwili co¶ mu przychodzi

do głowy.

Lew:

- Na szczę¶cie mam w lewej łapie drzazgę, która mnie cholernie narywa. Wyjmij mi

j±, to ci przebaczę. Kronopio wyjmuje mu drzazgę, za¶ Lew odchodzi mrucz±c

niechętnie: Dzięki, Androklesie.

KONDOR I KRONOPIO

Niby piorun spada kondor na kronopia, który przechodzi przez Tinogastę. Kondor

dociska go do granitowej ¶ciany i z wielkim ożywieniem mówi, co następuje:

Kondor:

- Odważ się powiedzieć, że nie jestem przepiękny.

Kronopio:

- Jeste¶ najpiękniejszym ptakiem, jakiego kiedykolwiek widziałem.

Kondor:

- Więcej.

Kronopio:

- Jeste¶ piękniejszy od rajskiego ptaka.

Kondor:

- Odważ się powiedzieć, że nie latam wysoko.

Kronopio:

- Latasz na zawrotnych wysoko¶ciach i jeste¶ całkowicie ponaddĽwiękowy i

stratosferyczny.

Kondor:

- Odważ się powiedzieć, że ¶mierdzę.

Kronopio:

- Pachniesz piękniej niż cały litr wody kolońskiej Johann-Maria Farma.

Kondor:

- Gówniarz. Nie daje najmniejszej możliwo¶ci, żeby go rozdziobać.

FAMA I EUKALIPTUS

Pewien fama chodzi sobie po lesie i jakkolwiek nie potrzeba mu nic na podpałkę,

poż±dliwie spogl±da na wszystkie drzewa. Drzewa maj± wielkiego stracha, bo znaj±

zwyczaje fam, więc obawiaj± się najgorszego. Na samym ¶rodku ro¶nie przepiękny

eukaliptus; na jego widok fama wydaje okrzyk rado¶ci i tańczy wokół wzburzonego

eukaliptusa wołaj±c: - Antyseptyczne listki, zdrowa zima, szczyt higieny.

Wyci±ga siekierę i na nic nie bacz±c wali w brzuch eukaliptusa. Eukaliptus

¶miertelnie ranny wydaje jęk, za¶ inne drzewa słysz±, jak w¶ród westchnień

mruczy: - I pomy¶leć, że ten kretyn po prostu mógł kupić sobie pastylki Valda.

ŻÓŁWIE l KRONOPIE

Faktem jest, że żółwie s± wielkimi zwolennikami szybko¶ci.

Nadzieje to wiedz±, ale się nie przejmuj±. Famy to wiedz± i ¶miej± się. Kronopie

to wiedz± i za każdym razem, kiedy spotykaj± żółwia, wyjmuj± pudełko z pastelami

i na okr±głej tarczy żółwia rysuj± jaskółeczkę.

KWIAT I KRONOPIO

Pewien kronopio znajduje na polu samotny kwiat. Już już ma go zerwać, kiedy

przychodzi mu na my¶l, że jest to niepotrzebne okrucieństwo, więc klęka obok

niego i zaczyna wesoło z nim igrać, a mianowicie: głaszcze płatki, dmucha na

niego, żeby tańczył, bzyczy jak pszczoła, w±cha go, po czym kładzie się pod nim

i zasypia w spokoju.

Kwiat my¶li: "On jest jak kwiat".

K O N I E C



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Julio Cortazar Opowieści o kronopiach i famach i inne historie
Julio Cortazar Opowieści o kronopiach i famach
Julio Cortazar Opowieści o Kronopiach i Famach (opowiadania)
Julio Cortazar Autobus
Julio Cortazar W orbicie kotów
Julio Cortazar Gra w klasy, rozdz 1
CORTAZAR JULIO La Otra Orilla
Cortazar, Julio Cristal con una rosa dentro y una entrevista
Cortazar, Julio Juego y compromiso politico
Cortazar, Julio La muerte del Che
Cortazar, Julio Preambulo a las instrucciones para dar cuerda al reloj
Cortazar, Julio Cantos argentinos
Cortazar, Julio Conducta en los velorios
Cortazar Julio Opowiadanie o Lukaszu(z txt)
Cortazar, Julio Situacion del intelectual latinoamericano
Cortazar, Julio Divertimento
Cortazar, Julio De la Simetria Interplanetaria

więcej podobnych podstron