Julio Cortazar Opowieści o kronopiach i famach i inne historie

background image

Autor - Julio Cortazar

Tytuł - Opowieści o kronopiach i famach i inne historie

Tłumaczenie - Zofia Chądzyńska

INSTRUKCJE

Codzienne zmiękczanie cegły, codzienne torowanie sobie drogi w kleistej
masie, która siebie nazywa światem, codzienne zderzanie się z
sześcianem o ohydnej nazwie, w psim zadowoleniu, że wszystko jest na
swoim miejscu, obok ta sama kobieta, te same buty, ten sam zapach tej
samej pasty do zębów, ten sam smutek domów naprzeciwko, brudnej
tablicy okien czasu z szyldem HOTEL DE BELGIQUE.
Jak niechętny byk rąbnąć głową w przezroczystą masę, wewnątrz której
pijemy poranną kawę i otwieramy gazetę, żeby dowiedzieć się, co się
dzieje we wszystkich kątach szklanej cegły. Nie zgadzać się, by delikatny
akt naciśnięcia klamki u drzwi, ten akt, który mógłby wszystko odmienić,
przeszedł w zwykły codzienny odruch, do widzenia, kochana, buźka, do
zobaczenia.
Ścisnąć łyżeczkę i czuć pod palcami pulsowanie metalu, jego podejrzane
ostrzeżenie. Jakże boli odmawianie łyżeczce, sprzeciwianie się drzwiom,
negowanie tego wszystkiego, co przyzwyczajenie wylizało do
zadowalającej gładkości. O ileż prościej spełnić łatwą prośbę łyżeczki:
używać jej do mieszania kawy.
Przecież nie ma w tym nic złego, że rzeczy spotykają nas codziennie od
nowa i są takie same. I nie to jest ważne, że obok nas jest ta sama kobieta,
ten sam zegarek i że otwarta książka na stoliku znowu jedzie na rowerze
naszych okularów. Cóż mogłoby w tym być złego. A jednak niby smutny
byk trzeba pochylić łeb, ze środka kryształowej cegły przepchnąć się na
zewnątrz ku temu innemu tak niedaleko nas, nieuchwytnemu jak pikador,
choćby stał najbliżej byka. Dręczyć oczy patrzeniem na to, co przesuwa się
po niebie, chytrze podszywając się pod zarejestrowaną w naszym umyśle
nazwę chmury. Nie wyobrażaj sobie, że telefon poda ci numery, które
chciałbyś nakręcić. Dlaczego miałby ci je podać? Jedyne, co nastąpi, to to,
co już przygotowałeś i zadecydowałeś, ponure odbicie twych nadziei, ta
małpa, co na stole czochra się i drży z zimna. Rozbij tej małpie łeb, wal od
środka ku ścianom i przebij się na zewnątrz. Och, jak śpiewają o piętro
wyżej! Jest nad nami piętro, a na nim inni ludzie. Jest nad nami piętro,
gdzie żyją ludzie, co nawet nie podejrzewają, że istnieje niższe piętro, i że
wszyscy tkwimy wewnątrz szklanej cegły. Jeżeli nagle mól przysiadzie na
brzeżku ołówka pulsując niby błędny ognik, popatrz na niego - ja patrzę,
dotykam jego maleńkiego serduszka i słyszę je, ten mól dźwięczy w masie
zamrożonego szkła, nie wszystko jest stracone. Kiedy otworzą się drzwi, a
ja wychylę się i spojrzę w dół klatki schodowej, będę wiedział, że tam, na
dole zaczyna się ulica; nie jej zaakceptowany model, nie domy już
wiedziane, nie hotel z przeciwka: ulica - zdyszana dżungla, gdzie każda
chwila może runąć na mnie magnolią, gdzie twarze będą stawały się, gdy
na nie spojrzę, gdy posunę się o krok w przód, gdy łokciami, rzęsami,
paznokciami doszczętnie rozwalę się o szklaną masę cegły i postawię
życie na jedną kartę, idąc krok za krokiem po gazetę na rogu.

JAK PŁAKAĆ

Instrukcja

Nie bacząc na przyczyny, skupmy się na prawidłowym sposobie płakania,
pod czym należy rozumieć podchlipywanie ani nie wywołujące większego

background image

poruszenia, ani nie będące afrontem dla uśmiechu przez swą równoległość
i tępe podobieństwo. Zwykłe, przeciętne chlipanie polega na ogólnym
skurczu twarzy i dźwięku, któremu towarzyszą łzy i smarki, te ostatnie
dopiero pod koniec, bowiem płacz kończy się, kiedy energicznie wysiąkać
nos.
Aby płakać, skieruj wyobraźnię na siebie samego, a jeżeli ci się to nie uda,
ponieważ nabrałeś zwyczaju wierzenia w świat zewnętrzny, pomyśl o
kaczce, którą oblazły mrówki, albo o tych zatokach w Cieśninie Magellana,
do których nie wpływa nigdy nikt.
Przechodząc do płaczu jako takiego, należy efektownie zakryć twarz
obiema rękami, dłonie do wewnątrz. Dzieciom poleca się płakanie w rękaw
kurteczki, najlepiej w rogu pokoju. Średni czas trwania płaczu - trzy minuty.

JAK ŚPIEWAĆ

Instrukcja

Zacznij od stłuczenia wszystkich luster, opuść ramiona, zagap się na
ścianę, zapomnij się. Zanuć jedną nutę, wsłuchaj się w nią od wewnątrz.
Jeżeli usłyszysz (ale to nastąpi o wiele później) coś w rodzaju krajobrazu
pogrążonego w strachu, płonące stosy pośród kamieni, a między nimi
półnagie sylwetki w kucki, mam wrażenie, że jesteś na dobrej drodze -
podobnie gdy usłyszysz rzekę, po której spływają żółte i czarne barki, gdy
usłyszysz zapach chleba, dotyk palców, cień konia.
Potem zakup solfeż i frak, z łaski swojej nie śpiewaj przez nos i zostaw w
spokoju Schumanna.

JAK SIĘ BAĆ

Instrukcja - przykład

W pewnym szkockim miasteczku sprzedają książki z białą stronicą w
środku tomu. Kto otworzy książkę na tej stronicy o trzeciej po południu -
umrze.
Na Piazza del Quirinale w Rzymie istnieje punkt (do dziewiętnastego wieku
znany wtajemniczonym), skąd widać przy pełni księżyca posągi Dioskurów,
jak z wolna poruszają się walcząc ze swymi stającymi dęba końmi.
W Amalfi, tam gdzie kończy się strefa przybrzeżna, jest molo wchodzące w
morze i w noc. Hen poza ostatnią latarnią słychać szczekanie psa.
Pewien pan wyciska pastę z tubki na szczotkę do zębów. Nagle widzi
drobną figurkę kobiety leżącej na wznak, z koralu lub miękiszu chleba,
pociągniętego farbą.
Gdy otwierasz szafę, by wyjąć koszulę, wypada na ziemię stary kalendarz,
który rozlatuje się, pokrywając bieliznę tysiącami brudnych motyli z papieru.

Słyszano o pewnym komiwojażerze, którego zaczął boleć lewy nadgarstek,
dokładnie pod zegarkiem. Kiedy zdjął zegarek, trysnęła krew: na ciele był
ślad drobnych spiczastych ząbków. Doktor kończy swe badanie, a
diagnoza uspokaja nas:
jego niski, kordialny głos poprzedza leki, na które, siedząc za biurkiem,
właśnie wypisuje receptę. Od czasu do czasu podnosi głowę i uśmiecha
się, by dodać nam otuchy: nie ma się czym przejmować, za tydzień
będziemy zdrowi. Uszczęśliwieni mościmy się w fotelu i z roztargnieniem
rozglądamy dokoła. W półcieniu pod stołem widzimy nogi doktora: podkasał
sobie spodnie ponad kolana i widać, że na nogach ma damskie pończochy.

background image

JAK ROZUMIEĆ TRZY SŁAWNE OBRAZY

Instrukcja

a) Miłość niebiańska i miłość ziemska TYCJANA

Ten nieznośny obraz przedstawia czuwanie przy zmarłym nad brzegiem
Jordanu. Nieczęsto tępocie malarza udało się z większą pogardą
potraktować nadzieję rodzaju ludzkiego na Mesjasza, który świeci
nieobecnością;
nieobecny na obrazie, który jest światem, straszliwie
błyszczy w nieprzystojnym ziewnięciu marmurowego grobowca, podczas
gdy anioł, obarczony misją ogłoszenia wiadomości o zmartwychwstaniu
jego udręczonego ciała, tępo czeka, aż dopełnią się znaki. Zbędne jest
tłumaczenie, że anioł jest postacią nagą, prostytuującą się w swojej
cudownej pulchności i przebraną za Marię Magdalenę w chwili, gdy jak na
pośmiewisko prawdziwa Maria Magdalena powoli idzie ku nam drogą
(gdzie dla kontrastu puchnie trujące bluźnierstwo dwóch królików). Dziecko
wkładające rękę do grobowca - to Luter, a może Diabeł. A o postaci
przyodzianej w suknie powiadają, że jest Glona, która za chwilę ma ogłosić,
że wszelkie ludzkie ambicje dokładnie mieszczą się w misce; ale jest źle
namalowana i skłania do myślenia o sztucznym jaśminie albo błyskawicy z
kaszki manny.

b) Dama z jednorożcem RAFAELA

Saint-Simon dopatrywał się w tym portrecie wyznania herezji. Jednorożec,
narwal, plugawa perła w medalionie udająca gruszkę i spojrzenie
Magdaleny Strozzi utkwione z przerażeniem w miejscu, w którym
ewentualnie mogłaby dojrzeć sceny lubieżne lub okrutne: Rafael Sanzio
wykłamał tu swoją najstraszliwszą prawdę. Intensywnie zielony kolor twarzy
tej postaci długi czas przypisywano gangrenie lub też wiosennemu
przesileniu dnia z nocą.
Jednorożec, zwierzę falliczne, musiał zarazić ją, w
jej ciele drzemią grzechy świata. Później odkryto, że wystarczy zmyć
pokłady farby położone przez trzech zaciekłych wrogów Rafaela: Carlosa
Hog, Wincentego Grosjean zwanego "Marmurem" i starszego Rubensa.
Pierwsza warstwa była zielona, druga zielona, trzecia biała. Nietrudno
dopatrzyć się w tym troistego symbolu ćmy, której skrzydła, przymocowane
do trupiego kadłuba, sprawiają, że trudno ją odróżnić od płatków róży. Ileż
razy Magdalena Strozzi ścinała białą różę i słyszała, jak jęczy jej między
palcami, wykręca się i skomlę słabiutko, niby drobna mandragora lub jedna
z tych jaszczurek, które śpiewają jak ptaki-liry na widok lustra! Lecz było za
późno i ćma-trupia główka ukłuła ją. Rafael wiedział o tym, wyczuł, że jest
bliska śmierci. By wymalować ją wiernie, dodał jej jednorożca, symbol
czystości, baranka i narwala równocześnie, który pije z ręki dziewicy. Ale
malując ją widział ćmę, więc ten jednorożec zabija swą panią, w jej
majestatyczną pierś wbija z pożądliwością swój nieczysty róg, powtarza
czynność leżącą u źródeł. To, co kobieta trzyma w dłoniach - to tajemny
kielich, z którego wszyscy piliśmy nie wiedząc, pragnienie, które
zaspokajaliśmy przez inne usta, wino czerwone i pieniste, z którego biorą
się gwiazdy, robaki i dworce kolejowe.

c) Portret Henryka Ósmego HOLBEINA

Na tym obrazie chciano widzieć polowanie na słonie, mapę Rosji,
konstelację Liry, portret papieża przebranego za Henryka Ósmego, burzę
na Morzu Sargassa lub owego złocistego polipa, który żyje w okolicach
Jawy, pod wpływem cytryn lekko kicha, po czym umiera wydając cichutki
gwizd.

background image

Każda z tych interpretacji jest słuszna, jeżeli chodzi o ogólny układ obrazu,
zarówno gdy patrzymy na niego tak, jak wisi, jak gdy zawiesimy go bokiem
lub do góry nogami. Różnice polegają na szczegółach: pozostaje środek,
który jest ZŁOTEM, cyfrą SIEDEM, OSTRYGĄ dostrzegalną w rejonach
kapelusz-sznureczek z główką - PERŁĄ (błyszczącą kępką pereł na
ubraniu lub też centralnie położonym krajem) i ogólny KRZYK absolutnie
zielony, bijący z całości.
Zdobądź się na prosty eksperyment: pojedź do Rzymu i połóż rękę na
sercu króla, a zrozumiesz genesis morza. Jeszcze prościej jest przybliżyć
zapaloną świecę do jego oczu. Wtedy widać, że to nie jest twarz, że
oślepiona głowa księżyca, ścięta niby głowy męczenników pańskich, toczy
się po tle z przejrzystych kółeczek i poduszeczek. Nie błądzi ten, kto widzi
w tej burzliwej skamielinie walkę leopardów. Ale są i powolne sztylety z
marmuru, paziowie zżerani nudą w długich krużgankach, zawiły dialog
pomiędzy halabardami a trądem. Królowanie człowieka jest tylko stronicą
historii, lecz on nie wie o tym i obojętnie igra z rękawiczkami i jelonkami.
Ten człowiek, który na ciebie patrzy, powraca z piekła. Odsuń się od
obrazu, a wtedy zobaczysz, jak powoli się uśmiecha, bo jest wydrążany,
nadziany powietrzem, z tyłu podtrzymują go suche ręce niby figurę z kart,
kiedy ustawia się zamek i wszystko drży. A oto morał: "Nie ma trzeciego
wymiaru, ziemia jest płaska, człowiek pełza. Alleluja". Może mówi to diabeł,
a może chcesz w to wierzyć, bo mówi ci to król.

JAK NALEŻY TĘPIĆ MRÓWKI W RZYMIE

Instrukcja

Mrówki zjedzą Rzym - tak jest powiedziane. Łażą wśród kocich łbów.
Wilczyco, jaki gościniec drogich kamieni przerzyna ci gardło? Z której
strony wypływają źródlane wody, żywe tablice, drżące kamee, o północy
mamroczące historię dynastii i rocznic? Trzeba by znaleźć serce, które
każe bić fontannom, ażeby ustrzec je przed mrówkami, i zorganizować w
tym mieście wezbranej krwi i rogów obfitości, sterczących niby ręce ślepca,
jakiś obrzęd wybawienia, aby przyszłość mogła piłować sobie zęby o
wzgórza, wyrwać się łagodna i bezsilna, całkowicie wolna od mrówek.
Najpierw należy zlokalizować źródła, co nie jest trudne, bowiem na
kolorowych mapach źródła, fontanny i wodotryski są w kolorze niebieskim;
trzeba tylko ich dobrze poszukać, a potem obrysować niebieskim ołówkiem,
niebieskim, nie czerwonym, ponieważ dobra mapa Rzymu sama jest
czerwona, tak jak Rzym. Na czerwieni Rzymu niebieski ołówek zaznaczy
fiołkowo każde źródło i w ten sposób będziemy pewni, że mamy je
wszystkie i znamy ulistnienie wód.
W większym skupieniu i ciszy należy wwiercać się w nieprzezroczysty
kamień, pod którym wiją się rtęciowe żyły, cierpliwie zgłębiać znak każdego
źródła, w jasne księżycowe noce trzymać miłosną straż przy cesarskich
wazach, aż z takiej ilości zielonego szeptu, z takiego kwietnego gruchania
narodzą się kierunki, konfluencje, nowe ulice, ŻYWE. Nie śpiąc, należy nimi
pójść z leszczynowymi prętami w formie widełek, trójkąta (po dwie różdżki
w każdej ręce, jedna przytrzymywana luźno palcami), wszystko
niewidoczne dla karabinierów i ludności uprzejmie nieufnej, pójść z nimi do
Kwirynału, podejść na Campidoglio, z krzykiem biegać po Pincio,
nieruchomym pojawieniem się na podobieństwo kuli ognistej zakłócić
porządek Piazza delia Esedra, i w ten sposób z głuchych, w głębi ziemi
leżących metali wydobyć nazwy podziemnych rzek. I nie prosić o pomoc
nigdy, nikogo.
Wtedy ujrzymy, jak w tej marmurowej dłoni płyną harmonijne żyły, przez
igraszki wód, przez podstępne sztuczki, i podchodząc bliżej, coraz bliżej,
będziemy napływać, obejmować się, stwarzać arterie, wylewać się twardo

background image

na centralny plac, gdzie pulsuje bęben z płynnego szkła, korzeń pobladłych
kielichów, głęboki koń. I już będziemy wiedzieli, gdzie, w jakiej nawie
wapiennej, gdzie, pośród małych szkieletów lemurów, bije jego czas, jego
wodne serce.
Trudno będzie dowiedzieć się tego, ale się dowiemy. Wtedy wytępimy
mrówki pożądające źródeł, zalepimy galerie, które ci ohydni górnicy drażą,
ażeby dotrzeć do tajnego życia Rzymu. Wytępimy mrówki przez sam fakt
dojścia wcześniej od nich do głównego źródła. I odjedziemy nocnym
pociągiem, uciekając przed mściwymi lamiami, pośród zakonnic i żołnierzy,
potajemnie szczęśliwi.

WCHODZENIE PO SCHODACH

Instrukcja

Każdy zauważył, że nierzadko podłoga załamuje się w ten sposób, że
część jej ustawiona jest pod kątem prostym do jej powierzchni, następnie
zaś inna jej część równolegle do tejże podłogi, aby umożliwić ustawienie
nowego kawałka prostopadłego, a cała rzecz powtarza się spiralnie lub w
linii łamanej do najrozmaitszych wysokości. Schyliwszy się i umieściwszy
rękę lewą na części pionowej, prawą zaś na części poziomej, człowiek
staje się krótkotrwałym posiadaczem schodka, czyli stopnia. Każdy z tych
stopni, składający się, jak widać, z dwóch elementów, znajduje się odrobinę
wyżej i odrobinę dalej niż poprzedni, która to zasada nadaje schodom sens,
jako że każda inna kombinacja wytworzyłaby formy może piękniejsze i
bardziej malownicze, lecz niezdolne do przenoszenia nas z parteru na
piętro.
Na schody wchodzi się przodem, bowiem tyłem i bokiem jest niebywale
niewygodnie. Naturalna pozycja jest stojąca, ręce zwieszone, głowa prosto,
nie na tyle jednak, aby oczy nie widziały wyższych stopni niż te, po których
się stąpa, a oddychać trzeba powoli i rytmicznie. Ażeby wejść na schody,
trzeba zacząć od podniesienia prawej dolnej części ciała, opakowanej
prawie zawsze w skórę albo zamsz, niemalże bez reszty mieszczącej się
na schodku. Kiedy wyżej wymieniona część ciała, którą dla uproszczenia
nazwiemy nogą, zostanie już umieszczona na pierwszym stopniu, należy
unieść odpowiadającą jej lewą część (również zwaną nogą, nie mylić z
uprzednio wymienioną), po czym uniósłszy ją, tak ażeby noga spoczęła na
drugim stopniu, przenieść całe ciało aż do umieszczenia nogi na
następnym stopniu, na którym znowu spocznie noga, podczas gdy na
pierwszym jeszcze spoczywa noga. (Pierwsze stopnie są zawsze
najtrudniejsze, aż do chwili zdobycia nieodzownej koordynacji ruchów.
Koincydencja nazwy pomiędzy nogą a nogą utrudnia nieco instrukcję.
Uwaga: nie podnosić równocześnie nogi i nogi.)
Dotarłszy tym sposobem do drugiego stopnia, należy na zmianę powtarzać
wyżej wymienione ruchy i w ten sposób znajdziemy się na najwyższym
stopniu schodów. Schodzi się z nich bez trudności, przy pomocy lekkiego
ruchu pięty, który wpiera ją w należne miejsce, ażeby nie ruszyła się aż do
chwili, kiedy skończymy schodzenie.

WSTĘP DO PRZEPISÓW NA TEMAT NAKRĘCANIA ZEGARKA

Pomyśl, że kiedy ci ofiarowują zegarek, ofiarowują ci małe, ukwiecone
piekło, łańcuch z róż, więzienie z powietrza. Nie tylko dają ci zegarek,
wszystkiego najlepszego, mamy nadzieję, ze będzie ci długo służył, bo jest
dobrej marki, szwajcarski, z rubinową kotwiczką, nie tylko dają ci tego
małego łupacza kamieni, którego przytwierdzisz sobie do przegubu ręki i

background image

będziesz prowadzał ze sobą. Dają ci - o czym nie wiedzą, najgorsze, że o
tym nie wiedzą - dają ci nową, delikatną i wrażliwą cząstkę ciebie, coś, co
jest tobą nie będąc twym ciałem, co trzeba przywiązywać do ciała
rzemyczkiem, coś okropnego, co wczepia się w twoją dłoń. Dają ci
konieczność nakręcania go co dzień, obowiązek nakręcania go, ażeby nie
przestał być zegarkiem, dają ci obsesję sprawdzania dokładnej godziny na
wystawach zegarmistrzów, w radio, przez telefon. Dają ci strach przed
zgubieniem go, przed upuszczeniem na podłogę i stłuczeniem. Dają ci jego
markę i przeświadczenie, że jest to marka lepsza od innych, dają ci ochotę
porównywania tego zegarka z innymi. Nie dają ci zegarka, ty jesteś
prezentem, ciebie ofiarowują zegarkowi na urodziny.

JAK NAKRĘCAĆ ZEGAREK

Instrukcja

Tam w głębi tkwi śmierć, lecz nie bój się. Weź zegarek w jedną rękę,
palcami drugiej uchwyć prztyczek do nakręcania i powoli nim obracaj. I oto
otwiera się inny wymiar, drzewa rozwijają liście, lodzie stają do regat, czas
niby wachlarz samorzutnie się rozkłada, z niego kiełkuje powietrze,
powiewy ziemi, cień kobiety, zapach chleba.
Czego chcesz więcej, czego chcesz więcej? Prędko załóż go na rękę,
pozwól mu pulsować do woli, naśladuj go zazdrośnie. Strach przeżre
kotwiczkę, każda rzecz, która jest osiągalna a została zapomniana, będzie
powodowała rdzewienie żył zegarka, wywołując gangrenę w chłodnej krwi
jego maleńkich rubinów. Tam w głębi tkwi śmierć, chyba że pośpieszymy
się, przybiegniemy przed nią i zrozumiemy, że to już nie ma znaczenia.

NIECODZIENNE ZAJĘCIA

POZORY

Jesteśmy dziwaczną rodziną. W tym kraju, gdzie wszystko robi się albo z
musu, albo żeby komuś zaimponować, lubimy zajęcia niezależne, prace ot
tak sobie, pozory, które do niczego nie służą.
Posiadamy pewną wadę: brak nam oryginalności. Niemalże wszystko, do
czego się zabieramy, jest inspirowane - szczerze mówiąc: kopiowane - ze
sławnych modeli. Tylko w razie konieczności wnosimy coś nowego:
anachronizmy, niespodzianki, skandale. Najstarszy z moich wujów twierdzi,
że podobni jesteśmy do kopii robionych przez kalkę, identycznych z
oryginałem, tyle że w innym kolorze, na innym papierze, w innym celu.
Moja trzecia siostra przyrównuje się do mechanicznego słowiczka
Andersena. Romantyzm jej może przyprawić o mdłości.
Jest nas dużo i mieszkamy przy ulicy Humboldta.
Robimy różne rzeczy, ale dość trudno jest to zreferować, ponieważ w
opowiadaniu brak zasadniczych czynników: niepokoju i oczekiwania na
niespodzianki, o tyle przecież ważniejszego niż ich rezultaty, oraz
upadków, kiedy to cała rodzina wali się na ziemię niby domek z kart, a w
ciągu długich dni słychać tylko westchnienia lub wybuchy śmiechu.
Mówienie o tym, co robimy, jest niejako sposobem wypełnienia
nieuniknionych próżni, nieraz bowiem bywamy biedni, uwięzieni lub chorzy,
nierzadko (o czym smutno wspomnieć) któreś z nas umiera, któreś
zdradza, rezygnuje albo bierze posadę w urzędzie podatkowym. Z tego nie

background image

należy jednak wnioskować, że powodzi się nam źle albo że jesteśmy
smutni. Mieszkamy w dzielnicy Pacifico i jak tylko możemy - robimy coś.
Jest nas dużo i mamy pomysły oraz dobre chęci wprowadzania ich w życie.
Na przykład szubienica; do dziś nie jesteśmy zgodni co do genezy tego
pomysłu; moja piąta siostra twierdzi, że wymyślił ją jeden z naszych
ciotecznych braci, wielkich filozofów; najstarszy z wujów utrzymuje, że to
jemu wpadło do głowy po przeczytaniu pewnej noweli de capa y espada. W
gruncie rzeczy nie ma to znaczenia, jedyną sprawą ważną jest robić coś, i
dlatego mówię o tym niechętnie, tylko po to, aby wypełnić jakoś pustkę
dżdżystego popołudnia.
Przed domem jest ogród - na ulicy Humboldta rzecz raczej rzadka. Nie jest
większy niż zwykłe patio, ale wznosi się o trzy stopnie ponad chodnik, co
daje mu efektowny wygląd estrady, wymarzone miejsce dla ustawienia
szubienicy. Ponieważ ogrodzenie jest połączeniem muru i krat,
przechodnie nie mogą wchodzić do domu, mogą jednakże całe godziny
gapić się, oparci o sztachety, ale nam to nie przeszkadza. "Zaczniemy przy
pełni" - rozkazał ojciec. W dzień jeździliśmy więc kupować drewno i żelazo
w składach przy Avenida Juan B. Justo, siostry zostawały w salonie,
ćwicząc wycie wilków, gdyż moja najmłodsza ciotka twierdziła, że
szubienice przyciągają wilki i podniecają je, żeby wyły do księżyca. Kuzyni
zajmowali się zdobywaniem zapasów gwoździ i potrzebnego żelastwa,
najstarszy z wujów wyrysowawszy plany omawiał z matką i z młodszym
wujem różnorakość i rodzaje narzędzi tortur. Przypominam sobie
zakończenie dyskusji:
zgodzili się na spore podwyższenie, na którym ustawi się szubienicę i koło,
i pozostanie jeszcze sporo miejsca na tortury i ewentualne ścinanie głów,
zależnie od okoliczności. Najstarszemu z wujów takie rozwiązanie wydało
się o wiele uboższe i skromniejsze od jego pierwotnej idei, jednakże
wymiary ogródka i ceny materiałów z konieczności ograniczyły rodzinne
ambicje.
Do budowy przystąpiliśmy pewnej niedzieli po południu; na obiad były
ravioli. Jakkolwiek nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym, co pomyślą
sąsiedzi, było jasne, że nieliczni gapie są przekonani, iż zamierzamy
dobudować parę pokoi, aby powiększyć dom. Pierwszy dał wyraz
zdziwieniu don Cresto, staruszek z przeciwka, który przyszedł zapytać, po
co instalujemy taką estradę. Siostry zebrane w kącie ogrodu parokrotnie
zawyły. Zeszło się sporo ludzi, ale nie przerwaliśmy roboty aż do wieczora,
wykończyliśmy podwyższenie i zrobiliśmy stopnie w dwóch miejscach (dla
księdza i dla skazańca, bo nie powinni wchodzić razem). W poniedziałek
część rodziny poszła do swych zwykłych zajęć, bo przecież z czegoś
trzeba umierać, pozostali zaś zaczęli wznosić szubienicę, podczas gdy
najstarszy z wujów studiował budowę koła tortur na starych sztychach.
Uważał, że należy umieścić je możliwie wysoko na jakimś klocu, na
przykład na przyzwoicie ociosanym pniu topoli. Ażeby zadowolić go, mój
drugi brat i moje cioteczne rodzeństwo pojechali ciężarówką po topolę; w
tym samym czasie najstarszy z wujów wraz z mamą zakładali szprychy w
piastę koła, ja zaś przygotowywałem żelazną obręcz. Były to chwile
cudownej zabawy, odgłosy młotka dochodziły ze wszystkich stron, siostry
wyły w salonie, sąsiedzi pchali się u krat wymieniając między sobą
wrażenia, zaś na lilioworóżowym tle zachodu rysował się profil szubienicy i
sylwetka mojego młodszego wuja, który siedząc okrakiem na poprzeczce
przykręcał hak i przygotowywał stryczek.
W tej sytuacji przechodnie raczej nie mogli nie zorientować się, co robimy, i
chór protestów i gróźb podniecał nas, aby zakończyć dzień zmontowaniem
koła. Niektórzy śmiałkowie usiłowali przeszkodzić mojemu drugiemu bratu
oraz ciotecznemu rodzeństwu we wniesieniu do nas przecudownego pnia

background image

topoli, który właśnie przywieźli. Zalążek bójki został jednak od miejsca do
miejsca wygrany przez zjednoczoną rodzinę, która, w zdyscyplinowanym
wysiłku ciągnąc topolę, wtaszczyła ją do ogródka wraz z nieletnim
dziecięciem uczepionym u korzeni. Ojciec we własnej osobie zwrócił
dziecię zdesperowanym rodzicom, uprzejmie podając je poprzez kratę, ale
podczas gdy ogólna uwaga skupiała się na tych sentymentalnych
epizodach, najstarszy z wujów, przy pomocy ciotecznych braci
umocowawszy koło na pniu, ustawiał pionowo całą machinę. Policja
przybyła w chwili, gdy zgromadzona na podwyższeniu rodzina z
ożywieniem omawiała tak udaną szubienicę. Nie opodal drzwi znajdowała
się tylko moja trzecia siostra, tak iż jej osobiście przyszło rozmawiać z
podkomisarzem. Bez trudności wytłumaczyła mu, że pracujemy na własnej
posesji nad dziełem, które dopiero w użytkowaniu mogłoby kolidować z
założeniami konstytucji, czyli że wzburzenie sąsiadów jest wyłącznie
owocem zazdrości i nienawiści. Nadejście nocy uratowało nas od dalszej
straty czasu.
Przy świetle karbidówki zjedliśmy kolację na szafocie, podglądani przez co
najmniej setkę zawistnych sąsiadów. Nigdy duszony prosiak nie wydał się
nam lepszy, wino tak ciemne i słodkie. Północny wiatr lekko kołysał
stryczkiem, ze dwa razy skrzypnęło koło, jakby kruki już usiadły na nim w
oczekiwaniu żeru.
Gapie zaczęli się rozchodzić, żując nieokreślone pogróżki, ale ze
trzydzieści osób nie rezygnując nadal wisiało u kraty. Po kawie zgasiliśmy
karbidówkę, aby obejrzeć księżyc, wznoszący się ponad balustradą tarasu,
siostry zawyły, kuzyni i wujowie powoli przeszli się po podwyższeniu, które
drżało pod ich krokami. W ciszy, jaka potem nastąpiła, księżyc oświecił
pętlę; wydało się nam, że po kole przesuwa się chmurka o posrebrzanych
brzegach. Patrzyliśmy na to wszystko tak szczęśliwi, że trudno opisać, ale
sąsiedzi szemrali u kraty, jakby zawiedzeni. Zaczęli zapalać papierosy i
oddalać się po jednym, niektórzy w piżamach, a niektórzy wolniej.
Pozostała ulica, gdzieś w dali gwizd policjanta i mikrobus sto osiem,
przejeżdżający od czasu do czasu; my już spaliśmy i śniły nam się zabawy,
słonie i jedwabne szaty.

ETYKIETA l PROTOKÓŁ

Zawsze uważałem, że charakterystyczną cechą naszej rodziny jest
skromność. Wstydliwość dochodzi u nas do granic wręcz niewiarygodnych,
zarówno w ubiorze, jak w jedzeniu i w sposobie wyrażania się czy też
wsiadania do tramwaju. Na przykład zdrobnienia, których tak nadużywa się
w dzielnicy Pacifico, w nas wzbudzają czujność, refleksję, niemalże
niepokój. Uważamy, że nie można jakim bądź przezwiskiem obdarzać
człowieka, który potem musi je przyjąć i znosić przez całe swoje życie.
Panie z ulicy Humboldta nazywają swych synów Toto, Cacho i Coco, córki
Negra i Beba - w naszej rodzinie gardzimy tymi banalnymi zdrobnieniami,
nie mówiąc już o wyszukanych, jak Chirola, Cachuzo lub Matagatos,
których słyszy się mnóstwo przy ulicy Paraguay i Godoy Cruz. Jako
przykład powściągliwości, którą zachowujemy w tych wypadkach, może
służyć casus mojej drugiej z rzędu ciotki. Mimo że jest obdarzona tyłkiem
imponujących rozmiarów, nigdy nie pozwolilibyśmy sobie ulec łatwej
pokusie nadania jej banalnego zdrobnienia. Tak więc zamiast ochrzcić ją
brutalnym mianem Amfory Etruskiej, jednogłośnie zgodziliśmy się na
skromniejsze i przyzwoitsze przezwisko Dupiatej. Takt nie zawodzi nas
nigdy, mimo że nieraz musimy dosłownie walczyć z sąsiadami, którzy
upierają się przy tradycyjnych "ksywach". Mojemu młodszemu kuzynowi,
obdarzonemu niezwykle dużą głową, odmówiliśmy imienia Atlas, jak

background image

przezywano go w barze na rogu, woląc nieporównanie delikatniejsze -
Baniocha. I tak zawsze.
Chciałbym zaznaczyć, że nie robimy tego, ażeby w jakiś sposób odróżniać
się od naszych sąsiadów. Po prostu, nie obrażając niczyich uczuć,
pragniemy niepostrzeżenie zwalczać rutynę i tradycjonalizm. Nie podoba
nam się wulgarność pod żadną postacią i wystarcza, aby którekolwiek z
nas usłyszało w jadłodajni zdanie w rodzaju: "rozgrywki miały bardzo
gwałtowny przebieg" albo: "po początkowym ataku wysiłek został
skierowany przede wszystkim na centrum obrony przeciwnika", abyśmy
natychmiast stwierdzali to samo, tyle że w formie o wiele mniej wulgarnej,
na przykład: "ale jatki, że nie było co zbierać" albo: "najpierw mu szajba
odbiła, a potem wdupala". Ludzie patrzą na nas zaskoczeni, ale zawsze
znajdzie się ktoś, kto zrozumie lekcję ukrytą w tych subtelnych
wypowiedziach. Najstarszy z wujów, który cytuje argentyńskich pisarzy,
twierdzi, że z wieloma z nich można by zrobić coś w tym rodzaju, ale
dokładnie nigdy nam jeszcze tego nie wyłożył. A szkoda.

POCZTA, TELEGRAF, TELEFON

Kiedy jeden z naszych dalekich kuzynów został ministrem, postaraliśmy
się, żeby większą część rodziny zatrudnił na poczcie przy ulicy Serrano.
Cóż, długo to nie trwało, ale zawsze. Z trzech dni, które przepracowaliśmy,
przez dwa obsługiwaliśmy publikę z tak niebywałą szybkością, że
zasłużyliśmy na niespodziewaną wizytę inspektora z poczty głównej i
pochwalną wzmiankę w "La Razów". Trzeciego dnia byliśmy już zupełnie
pewni naszej popularności, bo nawet z innych dzielnic przychodzili ludzie,
żeby nadawać listy i posyłać pieniądze do jakichś absurdalnych
miejscowości. Wtedy najstarszy z wujów dał nam zupełnie wolną rękę i
rodzina poczęła obsługiwać publiczność całkowicie według swych zasad i
gustów. W okienku, gdzie nadaje się listy, moja druga siostra każdemu, kto
kupował znaczki, dawała balonik. Pierwszy dostała jakaś grubaska, i
dosłownie wmurowało ją z tym balonikiem i znaczkiem jednopesowym w
ręku, który, już pośliniony, z wolna przylepiał się jej do palca. Jakiś
długowłosy miedziak z mety odmówił balona, a siostra go zbeształa,
podczas gdy w ogonku ścierały się ze sobą różne opinie na ten temat.
Obok, w sąsiedztwie okienka, prowincjusze, zaabsorbowani bezmyślnym
wysyłaniem zarobków swoim odległym rodzinom, z niejakim zdumieniem
przyjmowali poczęstunek szklaneczką grapy, nierzadko ukoronowany
pierożkiem, wszystko na koszt ojca, który w dodatku na cały głos recytował
im złote myśli starego gaucha Yiscacho. W tymże czasie bracia,
obsługujący okienko przesyłek, smarowali takowe smołą, wrzucali do kubła
pełnego pierza, po czym w tym stanie prezentowali po chwili zdumionym
nadawcom zapewniając, że w ten sposób udoskonalone paczuszki
wywołają nie lada wesołość. "Ani sznurka nie widać - mówili - ani żadnego
ordynarnego laku, uważa pan, za to nazwisko adresata wygląda, jakby
kryło się pod skrzydłem łabędzia..." Muszę szczerze przyznać, że nie
wszyscy to doceniali.
Kiedy gapie i policja wkroczyli do lokalu, mama zakończyła całą sprawę w
sposób więcej niż cudowny, obsypując publikę nieskończoną ilością
kolorowych strzałek, zrobionych z wypełnionych formularzy telegraficznych,
i wycofaliśmy się w ordynku, na z góry upatrzone pozycje. Z dala dojrzałem
jakąś dziewczynkę we łzach; była trzecia w kolejce od okienka, a teraz
zrozumiała, że z balonika nici.

ZGUBIENIE l ODNALEZIENIE WŁOSA

W walce z pragmatyzmem i obrzydliwą tendencją do konsekwentnego

background image

dążenia do celu mój najstarszy kuzyn propaguje następujący proceder:
wyrwać sobie z głowy jeszcze całkiem dobry włos, zawiązać go na supełek
i pozwolić mu powoli spłynąć przez ściek umywalki. Na wypadek gdyby
zatrzymał się na siateczce, jaką niektórzy wmontowują do umywalek,
wystarczy otworzyć kran, ażeby całkowicie znikł nam z oczu.
Z tą chwilą należy przystąpić do poszukiwania włosa. Pierwsza operacja
zasadza się na odkręceniu syfonu i sprawdzeniu, czy aby włos nie utknął
na jakiejś chropowatości rury. Jeżeli go tam nie widać, należy odśrubować
rurę, łączącą syfon z głównym ściekiem. Naturalnie w tej rurze zobaczymy
dużo włosów, wobec czego trzeba będzie skorzystać z pomocy całej
rodziny, ażeby je przepatrzyć jeden po drugim. Jeżeli włosa nie będzie,
staniemy przed interesującym zagadnieniem przebadania rur aż do parteru,
co jest połączone z większym wysiłkiem, bowiem przez okres ośmiu do
dziesięciu lat trzeba będzie popracować w jakimś ministerstwie czy innej
spółdzielni, ażeby zgromadzić pieniądze, które by umożliwiły wykupienie
wszystkich czterech apartamentów leżących poniżej mieszkania
najstarszego kuzyna, wszystko to pod groźbą, że w ciągu tych ośmiu do
dziesięciu lat pracy włos może opuścić przewody i że właściwie tylko
przedziwny zbieg okoliczności zdołałby sprawić, by przez cały ten czas
pozostał on zaczepiony o jakiś sterczący kawałek zardzewiałej rury.
Kiedy nadejdzie ów dzień, że będziemy mogli rozbić wszystkie rury we
wszystkich mieszkaniach, przez całe miesiące będziemy żyli pośród misek i
innych naczyń pełnych mokrych włosów, a także w otoczeniu pomagierów i
żebraków, którym będziemy hojnie płacić za szukanie, segregowanie,
klasyfikowanie i przedstawianie nam niektórych włosów w celu zdobycia tak
upragnionej pewności. Jeżeli włos nie pojawi się, wkroczymy w etap dużo
mniej konkretny, natomiast bardziej skomplikowany, bowiem następny krok
prowadzi nas do głównych kolektorów miejskich. Nabędziemy ochronne
stroje i przejdziemy kurs schodzenia późną nocą do ścieków, w tlenowych
maskach, z mocną latarnią w dłoni, i będziemy przeszukiwali większe i
mniejsze galerie, przy pomocy ciemnych indywiduów z "marginesu", z
którymi nawiążemy stosunki i którym będziemy musieli oddawać większą
część pieniędzy zarabianych w ciągu dnia po ministerstwach czy domach
towarowych.
Nierzadko będziemy mieli wrażenie, że już-już wywiązaliśmy się z zadania,
bo znajdziemy (lub przyniosą nam) wiele włosów podobnych do tego,
którego szukamy. Ale ponieważ nie znane są przypadki, ażeby włos miał
supełek nie związany ręką ludzką, niemal zawsze dojdziemy w końcu do
wniosku, że dany włos po prostu posiada zgrubienie (jakkolwiek i takie
wypadki nie są nam znane), ewentualnie, że osadził się na nim jakiś silikat,
rdza lub też inny produkt długiego przebywania w wilgoci. Jest możliwe
więc, że będziemy posuwali się wieloma kanałami, - większymi i
mniejszymi, aż dojdziemy do kolektora głównego, uchodzącego do rzeki,
burzliwego zbiorowiska wszelkich odpadków i nieczystości. Jest to miejsce,
do którego nikt nie zdecyduje się zejść, gdzie już żadne pieniądze, żadne
szantaże, żadne przekupstwo nie umożliwią nam dalszych poszukiwań.
Ale może się zdarzyć, że wcześniej, nawet o wiele wcześniej, na przykład o
kilka centymetrów od spustu umywalki na drugim piętrze albo też w
pierwszej rurze pod poziomem ulicy natkniemy się na włos. Wystarczy
pomyśleć o radości, którą to nam sprawi, o astronomicznej cyfrze przez
czysty przypadek zaoszczędzonych wysiłków, ażeby usprawiedliwić,
wybrać, nawet polecać podobne zajęcia, jakich każdy sumienny nauczycie!
powinien wymagać od swoich uczniów od ich najmłodszych lat zamiast
mordować dzieciaki regułą trzech albo historią wojen punickich.

background image

CIOTKA W TARAPATACH

Dlaczego też nasza ciotka tak strasznie boi się upaść na wznak? Od lat
rodzina walczy o uleczenie jej z tej obsesji, ale oto nadchodzi chwila, że
musimy przyznać się do porażki. Cokolwiek robimy, ciotka wciąż boi się
upaść na wznak, która to niewinna mania daje się we znaki wszystkim;
ojciec po bratersku towarzyszy jej na każdym kroku badając, czy podłoga
nadaje się, by po niej stąpać, mama z wielką starannością wiele razy
dziennie zamiata patio, siostry zbierają piłki tenisowe, którymi się bawią na
tarasie, zaś kuzyni sprzątają wszystkie ślady po psach, kotach, żółwiach i
kurach, których nie brak w domu. Ale wszystko na darmo. Po długich
wahaniach, nie kończących się próbach i ostrych słowach do dzieci,
znajdujących się na jej drodze, ciotka zaledwie waży się przejść przez
pokój. Gdy wreszcie rusza, najpierw opiera jedną nogę i szura nią niby
bokser w pudle żywicy, potem opiera drugą i przenosi ciało ruchem, który w
dzieciństwie wydawał nam się majestatyczny; droga od jednych drzwi do
drugich trwa dobrych parę minut. Niech Bóg broni.
Parokrotnie rodzina usiłowała zmusić ciotkę, aby w jakiś logiczny sposób
wytłumaczyła ten lęk przed upadkiem na wznak; i choć nieraz natykaliśmy
się na milczenia, które można było krajać nożem, pewnej nocy, po swojej
szklaneczce hesperydyny, ciotka wyznała wreszcie, że gdyby upadła na
wznak, już by nie mogła się podnieść. W odpowiedzi na elementarne
spostrzeżenie, że przecież cała 32-osobowa rodzina gotowa jest skoczyć
jej na pomoc, zareagowała tęsknym spojrzeniem i dwoma słowami:
"bez różnicy". Dzień później mój najstarszy brat wezwał mnie nocą do
kuchni i pokazał mi karalucha leżącego na wznak na ziemi nie opodal
zlewu. Bez słowa asystowaliśmy jego daremnej i długiej walce, aby się
odwrócić, podczas gdy inne karaluchy, zwalczywszy onieśmielenie
światłem, maszerowały po podłodze ocierając się o tego, który leżał jak
neptek. Poszliśmy do łóżek wyraźnie melancholijni i z tej lub innej
przyczyny nie wróciliśmy do wypytywania ciotki, ograniczając się do
przynoszenia ulgi w jej lęku, odprowadzania jej i przyprowadzania, brania
pod rękę i kupowania wielkich ilości pantofli o nie ślizgających się
podeszwach oraz innych przedmiotów ułatwiających zachowanie
równowagi. Życie potoczyło się dalej, nie gorsze od życia innych

CIOTKA WYTŁUMACZONA LUB NIE

Czy się komu podoba, czy też nie, moi cioteczni bracia poświęcili się
filozofii. Czytają książki, dyskutują między sobą, a reszta rodziny, wierna
zasadzie niemieszania się w gusta innych, natomiast pomagania im o ile
możności, admiruje ich z daleka. Wyżej wymienieni chłopcy, dla których
żywię najwyższy szacunek, nie raz, nie dwa rozważali problem lękliwości
ciotki, dochodząc do wniosków może niejasnych, lecz godnych
zastanowienia. Jak to zwykle bywa w takich wypadkach, sama ciotka
najmniej wiedziała o ich naradach, natomiast od tego czasu atencje rodziny
w stosunku do niej wzrosły. Latami towarzyszyliśmy ciotce w jej chwiejnych
wyprawach z salonu na patio, z sypialnego do łazienki, z kuchni do
garderoby. Nigdy nie dziwiło nas, że sypia wyłącznie na boku i że w nocy
leży absolutnie bez ruchu, w parzyste dni na prawym boku, w nieparzyste
na lewym. Na krzesełkach w jadalni lub patio siaduje zawsze
wyprostowana i nie usiadłaby za nic w świecie na bujającym fotelu ani na
wyściełanym krześle. W noc Sputnika rodzina leżąc na ziemi na patio
pogrążona była w obserwowaniu satelity, ale ciotka pozostała na krzesełku,
zaś dnia następnego miała straszliwy ból szyi, tak zwany torticolis. Powoli
rezygnowaliśmy, a dziś nawet pogodziliśmy się już z tym. Utwierdza nas w
tym cioteczne rodzeństwo, które przy akompaniamencie

background image

porozumiewawczych spojrzeń robi aluzje w rodzaju: "Ma słuszność". Ale
dlaczego? Tego nie wiemy, a oni nie chcą nam wytłumaczyć. Ja na
przykład uważam, że nic wygodniejszego niż leżenie na wznak. Całe ciało
opiera się o materac albo kafle patia, człowiek czuje swoje pięty, łydki,
tyłek, grzbiet, ręce i łopatki, kark, na których równomiernie rozkłada się
ciężar ciała spoczywający na ziemi, tak blisko niej i w sposób tak naturalny,
że wydaje się, iż przyciąga nas żarłocznie, jakby chciała nas połknąć.
Ciekawe, ale dla mnie leżenie na wznak jest pozycją jak najnaturalniejszą i
podejrzewam, że może dlatego właśnie ciotka ma do niej taki wstręt. Ja
uważam, że to znakomita pozycja, a gdzieś, w głębi - że najwygodniejsza.
Dobrze mówię: gdzieś w głębi, gdzieś głęboko, bardzo głęboko, na wznak...
Nawet jakbym się trochę lękał, czego z kolei też nie potrafię wytłumaczyć.
Jak bardzo chciałbym być do niej podobny i jak bardzo nie potrafię...

USADZANIE TYGRYSÓW

Na długo przedtem, zanim wcieliliśmy nasz pomysł w życie, wiedzieliśmy,
że usadzanie tygrysów przedstawia podwójny problem: emocjonalny i
moralny. Pierwszy nic tyle dotyczy sadzania, ile samego tygrysa, bowiem te
drapieżniki nie lubią być usadzane i z całą swoją energią, która jest
ogromna, opierają się temu. Czy w takim wypadku należy zwalczać ich
idiosynkrazję? Ale to pytanie przenosi nas w problem moralny, gdzie każda
inicjatywa może być przyczyną lub efektem tak zaszczytów, jak i niesławy.
Nocami w naszym domku przy ulicy Humboldta medytowaliśmy pochyleni
nad filiżaneczkami ryżu na mleku, który nawet zapominaliśmy osłodzić i
posypać cynamonem. Nie byliśmy tak zupełnie pewni, czy uda się nam
usadzić tygrysa, i to nas bolało.
W końcu zdecydowaliśmy się usadzić jednego, wyłącznie w celu
przebadania mechanizmu sprawy w całej jego rozciągłości;
postanowiliśmy, że potem ocenimy jego rezultaty. Nie będę na tym miejscu
mówił o tym, jak doszliśmy do posiadania pierwszego tygrysa:
przedsięwzięcie to wymagało subtelności i zabiegów, latania po
konsulatach i drogeriach, skomplikowanych kombinacji biletów kolejowych i
lotniczych i studiowania słowników. Pewnej nocy moi kuzyni przyszli cali
pojodynowani: a więc sukces. Tak schlaliśmy się sikaczem, że moja
młodsza siostra musiała czyścić stół grabkami. Och, w owym czasie
byliśmy znacznie młodsi...
Teraz, kiedy nasze doświadczenie dało już wiadome rezultaty, mogę służyć
wszelkimi szczegółami usadzania. Może najtrudniejsze jest to wszystko, co
dotyczy pokoju, bowiem należy mieć izbę niemalże pozbawioną mebli, o co
niełatwo przy ulicy Humboldta. Na samym środku umieszcza się
mechanizm: dwie skrzyżowane deski, sporą ilość giętkich drążków oraz
parę glinianych garnków z mlekiem i wodą. Samo usadzanie tygrysa nie
jest aż tak trudne, jakkolwiek może się zdarzyć, że operacja się nie uda i
wtedy trzeba zaczynać od początku. Prawdziwe trudności pojawiają się z
chwilą, gdy tygrys, już usadzony, wydostanie się na wolność i
zademonstruje - na wiele najrozmaitszych sposobów - że ma zamiar z niej
korzystać. Na tym etapie, który nazwę pośrednim, wszystko zależy od
reakcji rodziny, od tego, jak się zachowają siostry, od zręczności, z jaką
ojciec z powrotem go usadzi, manipulując nim niby garncarz gliną.
Najdrobniejszy błąd może spowodować katastrofę: korki przepalone, mleko
na podłodze, przerażenie w fosforyzujących oczach smagających
ciemność, ciepłe strugi przy każdym zadrapaniu. Nie chcę sobie tego
wyobrażać, skoro do tej chwili usadzaliśmy tygrysa bez tych zgubnych
konsekwencji. Zarówno mechanizmy, jak i to, co wszyscy musimy
wykonywać, począwszy od tygrysa a skończywszy na moich dalszych
krewnych, działa prawidłowo i układa się harmonijnie. Dla nas sam w sobie

background image

fakt usadzania tygrysa nie jest ważny, ważne jest, by ceremonia odbyła się
aż do końca bez zakłóceń. Ważne jest, żeby tygrys albo zgodził się, by go
usadzono, albo zachowywał się tak, aby zarówno jego zgoda, jak sprzeciw
nie miały żadnego znaczenia. W chwilach, które miałoby się ochotę nazwać
krucjalnymi - albo ze względu na dwie skrzyżowane deski, albo dlatego, że
jest to wyrażenie tak poręczne - rodzinę ogarnia niebywała egzaltacja,
matka nie jest w stanie ukryć łez, cioteczne rodzeństwo konwulsyjnie splata
i rozplata palce. Usadzanie tygrysa ma w sobie coś z pełnego spotkania,
coś zbliżającego się do absolutu. Powodzenie całej imprezy wymaga takiej
dokładności w szczegółach, a płacimy za nie tak drogo, że krótkie chwile,
które następują po usadzeniu i które decydują o jego perfekcji, niejako
wyzwalają nas z nas samych, zmiatają tak tygrysiość, jak i ludzkość w
jednym nieruchomym ruchu, który jest zawrotem głowy, zawieszeniem,
dojściem. Nie ma tygrysa, nie ma rodziny, nie ma mechanizmu. Nie sposób
zrozumieć, co pozostało: jakieś drżenie, które nie jest z tego ciała,
skoncentrowany czas, esencja kontaktu. A potem wszyscy wychodzimy na
zakryte patio, zaś ciotki przynoszą nam zupę i jakby coś śpiewało,
jakbyśmy byli na chrzcinach.

ZACHOWANIE NA VELORIACH

Nie chodzimy ani dla anyżówki, ani dlatego, że tak wypada. Pewno się już
domyślacie: chodzimy, bo nie jesteśmy w stanie znieść demonstracyjnej
hipokryzji. Moja najstarsza siostra cioteczna podejmuje się przebadać
charakter rozpaczy i jeżeli jest ona szczera, jeżeli plączą dlatego, że płacz
jest jedyną rzeczą, jaka pośród zapachu lilii i kawy pozostała tym
mężczyznom i tym kobietom, zostajemy u siebie w domu, współczując im z
daleka. Najwyżej mama wpadnie na chwilkę w imieniu całej rodziny; wcale
nie chcemy naszym obcym życiem zakłócać ich rozmowy z cieniem. Ale
jeżeli z rozsądnej inwestygacji mojej wyżej wymienionej kuzynki wynika, że
na zakrytym patio albo też w salonie odchodzi czysta udawanka - wtedy
wbijamy się w najlepsze garnitury, wyczekujemy, aż velorio "dojdzie", i
pojawiamy się nie wszyscy razem: po kolei, lecz nieubłaganie.
W dzielnicy Pacifico rzecz prawie zawsze odbywa się na patio pełnym
doniczek i radiowej muzyki. W tych okazjach sąsiadki zgadzają się na
wyłączenie swoich aparatów, tak że pozostają tylko jaśminy i krewni,
podpierający ściany. Przybywamy pojedynczo lub parami, pozdrawiamy
osierociałych, których nietrudno poznać po wybuchach płaczu na widok
każdego nowo wchodzącego, i idziemy pochylić głowy przed zmarłym,
eskortowani przez kogoś z najbliższych. W jakieś dwie godziny później cała
nasza rodzina już się znajduje w domu żałoby, ale chociaż sąsiedzi dobrze
nas znają, zachowujemy się tak, jakby każde przyszło na własną rękę i
prawie między sobą nie rozmawiamy. Całe nasze postępowanie jest
dokładnie zaplanowane; wybieramy sobie rozmówców, z którymi
wychodzimy do kuchni, pod pomarańczowe drzewko, do sypialni, do
korytarzyka, od czasu do czasu na ulicę, aby wypalić papierosa, przejść się
naokoło bloku, pogadać o polityce i sporcie. Wybadanie prawdziwych
uczuć osieroconej rodziny nie wymaga zbyt długiego czasu: kieliszeczek
canii, słodzone matę, papierosy - i jest punkt zaczepienia. Przed północą
już wiemy wszystko i możemy działać bez skrupułów. Przeważnie
najmłodsza siostra bierze na siebie pierwszą zaczepkę: zręcznie ułożywszy
się u stóp trumny, zakrywa oczy fioletową chusteczką i zaczyna płakać
najpierw cicho (mocząc chusteczkę do granic), potem z czkawką i
zadyszką, w końcu dostaje takich spazmów, że sąsiadki kładą ją do łóżka,
zazwyczaj przygotowanego na wszelki wypadek, pocieszają, podsuwają jej
pod nos nalewkę z kwiatu pomarańczowego. Przez ten czas sąsiedzi mają
pełne ręce roboty z najbliższą rodziną zmarłego, najczęściej zarażoną tym

background image

atakiem. Przez jakiś czas w drzwiach jest tłok, zapytania i odpowiedzi
rzucane półgłosem, ktoś wzrusza ramionami, ktoś się przepycha. Zmęczeni
wysiłkiem, który zmuszeni byli solidnie wykonać, najbliżsi wreszcie
wyczerpują objawy swojej rozpaczy, lecz dokładnie w tej samej minucie
moje trzy kuzynki zaczynają płakać, bez najmniejszej afektacji i bez krzyku,
ale tak przejmująco, że rodzina i sąsiedzi czują się zdystansowani
rozumiejąc, że jest niemożliwe, aby oni próżnowali, podczas kiedy obcy
ludzie z sąsiedniej ulicy tak się przejmują; dość że po raz wtóry dołączają
do ogólnego lamentu, po raz wtóry należy szykować łóżka, wachlować
kobiety w podeszłym wieku, rozluźniać paski konwulsyjnie drżącym
starcom. Zazwyczaj z braćmi oczekujemy tego momentu, ażeby wkroczyć
do pokoju i podejść do katafalku. Jakkolwiek mogłoby się to wydawać
dziwne, jesteśmy naprawdę przejęci, bo kiedy rozlega się płacz sióstr,
nieogarniona boleść wypełnia nam piersi, przypominając przeżycia z
dzieciństwa, jakieś pola w Villa Albertina, tramwaj, który zgrzytał zakręcając
w ulicę Generał Rodriguez w Banfieid, te rzeczy, zawsze takie smutne.
Wystarcza nam widok złożonych rąk nieboszczyka, ażeby porwał nas nagły
szloch, zmuszając do wstydliwego zakrycia twarzy rękami, i oto jesteśmy,
pięciu mężczyzn płaczących na velorio, podczas gdy ożałobieni biorą
rozpaczliwie oddech, żeby nam dorównać, czując, że za wszelką cenę
muszą zaakcentować, że to ich velorio, że tylko oni mają w tym domu
prawo do łez. Ale jest ich mniej i kłamią (co wiemy przez naszą najstarszą
kuzynkę, i stąd czerpiemy siły). Nadaremnie komasują czknięcia i
omdlenia, nadaremnie co lojalniejsi sąsiedzi usiłują dawać im rady, robić
uwagi, podnosić na duchu i zachęcać, by po odpoczynku włączyli się do
walki. Teraz już wkraczają nasi rodzice i najstarszy z wujów, i jest coś, co
zmusza do szacunku, w bólu tych dojrzałych ludzi, którzy specjalnie
przyszli aż z ulicy Humboldta, pięć bloków licząc od rogu, ażeby czuwać
przy drogim nieboszczyku. Sąsiedzi zaczynają tracić grunt pod nogami, co
logiczniej myślący porzucają żałobników i idą do kuchni popić grapy i
pogadać. Niektórzy krewni zmarłego, wyczerpani półtoragodzinnym
szlochem, zasypiają kamiennym snem. My zaś podnosimy się po kolei,
pilnie przy tym bacząc, by się nie wydało, że cokolwiek zostało ukartowane,
i oto przed świtem jesteśmy bezspornymi właścicielami veloria; większość
sąsiadów rozeszła się do domów spać, rodzina wala się po kątach w
najróżniejszych posturach i w najróżniejszych stopniach wyczerpania; nad
patiem wschodzi jutrzenka. O tej porze nasze ciotki zabierają się
energicznie do przygotowania przegryzki, podają wrzącą kawę; patrzymy
na siebie, kiedy się mijamy w pokojach lub na korytarzu; jest w nas coś z
mrówek, gdy tak chodzimy tam i na powrót, w przejściu ocierając się
czułkami. Kiedy zajeżdża karawan, dyspozycje są wydane, moje siostry
podprowadzają osieroconą rodzinę, aby się pożegnała ze zmarłym, zanim
trumna zostanie zamknięta. Podtrzymują ich i pocieszają, podczas gdy
kuzynki i bracia usiłują ich odepchnąć, skrócić ostatnie pożegnania i
pozostać sam na sam z nieboszczykiem. Wyczerpani, zagubieni, coś
niecoś rozumiejący, lecz niezdolni do najmniejszej reakcji, żałobnicy dają
się przyprowadzać i odprowadzać, popijając, gdy im się coś przytknie do
ust, i odpowiadając na pieszczotliwe starania moich sióstr i kuzynek lekkimi
protestami. Kiedy przychodzi godzina opuszczenia domu pełnego przyjaciół
i znajomych, niewidoczna, lecz bezbłędna organizacja decyduje o każdym
posunięciu, dyrektor zakładu pogrzebowego z szacunkiem wysłuchuje
dyspozycji mego ojca, przeniesienie trumny odbywa się zgodnie ze
wskazówkami najstarszego wuja. Czasami krewni zmarłego, przybyli w
ostatniej chwili, występują z jakimiś nietaktownymi roszczeniami: lecz
sąsiedzi, przekonam, że wszystko odbywa się tak, jak należy, patrzą na
nich ze zgrozą, zmuszając do zamilknięcia. W karawanie zasiadają nasi

background image

rodzice i wujowie, do następnego wozu wsiadają bracia, kuzynki zgadzają
się na przyjęcie do trzeciego pewnej części żałobników, którzy sadowią się,
owinięci w krepy, czernie i fiolety. Reszta towarzystwa wsiada jak Bóg da,
część rodziny zmarłego poluje na taksówki. I jeżeli niektórym z nich, pod
wpływem rzeźwego poranka i długiej drogi, marzy się, że odzyszczą coś na
nekropolii - gorzkie będzie ich rozczarowanie. Zaledwie trumna przybywa
na miejsce, bracia otaczają mówcę, wyznaczonego przez rodzinę czy też
przyjaciół zmarłego, a łatwego do rozpoznania po okolicznościowym
wyrazie twarzy oraz ruloniku, wypychającym jedna z kieszeni. Wśród
uścisków dłoni moczą mu klapy łzami, poklepują go z miękkim odgłosem
tapioki, tak że wkrótce nie jest w stanie sprzeciwić się temu. co się dzieje. A
wtedy mój młodszy wuj wstępuje na trybunę i otwiera przemówienia
modlitwą, oracją zawsze będącą wzorem dyskretnie podanej prawdy. Trwa
ona trzy minuty, dotyczy wyłącznie zmarłego, wymienia jego cnoty, zdaje
sprawę z jego wad, i pełna jest humanitaryzmu. Wuj jest tak przejęty, że
nieraz z trudem przychodzi mu doprowadzić przemówienie do końca.
Zaledwie zszedł, na trybunę wchodzi mój starszy brat i w imieniu
sąsiedztwa wygłasza panegiryk, podczas gdy uprzednio z góry
wyznaczony do tego sąsiad usiłuje przecisnąć się między mymi siostrami a
kuzynkami, czepiającymi się jego kamizelki. Wtedy uprzejmy, lecz
stanowczy ruch ojca mobilizuje personel zakładu pogrzebowego, który
zaczyna z wolna krążyć wokół trumny, podczas gdy upatrzeni przez
rodzinę mówcy stojąc u stóp trybuny spoglądają na siebie, mnąc w
spotniałych dłoniach przygotowane przemówienia. Zazwyczaj nie
fatygujemy się, by odprowadzać nieboszczyka do katakumb czy też grobu,
po prostu zawracamy i wychodzimy wszyscy razem, komentując perypetie
minionego veloria. Z daleka widzimy, jak krewniacy w popłochu rzucają się,
ażeby uchwycić którykolwiek ze sznurów zwisających od trumny, biją się z
sąsiadami, którzy już tych sznurów dopadli i nie chcą z nich zrezygnować,
bo wolą je nieść, aniżeli pozwolić, żeby je niosła najbliższa rodzina.

MASA PLASTYCZNA

PRACE BIUROWE

Moja wierna sekretarka należy do tych, które biorą bardzo poważnie swoje
obowiązki, co - jak już wiemy - oznacza przekraczanie granic, zajmowanie
terytoriów, wsadzanie pięciu paluchów do szklanki mleka, żeby wyciągnąć
biedny, mizerny wioseczek.
Moja wierna sekretarka zajmuje się w biurze czy też chce się zajmować -
absolutnie wszystkim. Spędziliśmy cały dzień na walce o zakres naszych
działalności, uśmiechnięta wymiana min i kontrmin, wychodzeń i wycofań,
aresztów i uwolnień. Ale ona ma czas na wszystko, nie tylko chce być
panią biura, ale w dodatku skrupulatnie wykonywać to, co ma do zrobienia.
Nie ma na przykład dnia, żeby nie pucowała słów, czyści je, omiata, układa
na odpowiednich półkach, przygotowuje i stroi do codziennych funkcji.
Jeżeli zjawia mi się na ustach jakiś zbędny przymiotnik - te bowiem rodzą
się poza zasięgiem działania mojej sekretarki, że się tak wyrażę: we mnie
samym - już z ołówkiem w ręku chwyta go, zabija, nie dając czasu, by
przystosować go do reszty zdania i dać mu
przeżyć choćby przez, przeoczenie lub przyzwyczajenie. Gdybym jej
pozwolił, gdybym chociaż na chwilę zostawił ją samą, z wściekłością
wyrzuciłaby do kosza te kartki. Jest tak zdecydowana, by zmusić mnie do

background image

uporządkowanego życia, że jakikolwiek nieprzewidziany gest ją mobilizuje:
zamieniona w słuch, ogon wyprężony, drżąca niby drut na wietrze. Muszę
udawać i ukrywać się, by pod pretekstem, że redaguję jakiś okólnik, móc
wypełnić parę różowych lub też zielonych karteczek słowami, których soki.
skoki i wściekłe gniewy podobają mi się. W tymże czasie moja wierna
sekretarka sprząta biuro, pozornie nieuważna, ale gotowa do ataku. W
połowie wiersza, który - biedaczek - właśnie rodził się pełen zadowolenia,
słyszę, że zaczynają się zgrzyty cenzury, a wtedy natychmiast mój ołówek
rzuca się ku wzbronionym słowom, skreśla je z. pośpiechem, porządkuje
nieporządek, czyści i dodaje blasku, i to, co pozostaje, jest
prawdopodobnie bardzo dobre, ale ten smutek, ten smak zdrady na języku,
ta twarz szefa wobec sekretarki...

CUDOWNE ZAJĘCIA

Cóż za cudowne zajęcie obciąć nogę pająkowi, włożyć ją do koperty,
zaadresować: Pan Minister Spraw Zagranicznych, dodać adres, zbiec
pędem ze schodów i wysłać list z najbliższej poczty.
Cóż za cudowne zajęcie iść sobie bulwarem Arago licząc drzewa i co pięć
kasztanów zatrzymywać się na chwilę na jednej nodze w oczekiwaniu,
żeby ktoś spojrzał, a wtedy, wydawszy krótki, suchy okrzyk, zakręcić się
niby bąk, z rękami rozpostartymi, na podobieństwo ptaka Cakuy, który
zawodzi na drzewach północnej Argentyny.
Cóż za cudowne zajęcie wejść do kawiarni i poprosić o cukier, jeszcze raz
o cukier, trzy, cztery, pięć razy o cukier, i układać go w kupkę na środku
stołu, podczas gdy za ladą pod białymi fartuchami wzbiera gniew, a wtedy
powoli napluć w sam środek kupki i śledzić topnienie małego lodowca,
słuchając huku pękających kamieni, który mu towarzyszy, a który rodzi się
w ściśniętych gardłach pięciu sztamgastów i właściciela, człowieka
chwilami uczciwego.
Cóż za cudowne zajęcie wskoczyć do autobusu, wysiąść przed
ministerstwem, gdzie wszystko stanie otworem dzięki paru zalakowanym
kopertom, minąć ostatniego sekretarza, poważnie i stanowczo wejść do
wielkiej lustrzanej sali, dokładnie w chwili, kiedy woźny w granatowym
uniformie będzie wręczał ministrowi list. Widzieć, jak historycznym nożem
do przecinania minister otwiera kopertę, wkłada do mej delikatnie dwa
paluszki, wyciąga nogę pająka, ogląda ją, wydać z siebie odgłos
naśladujący brzęczenie muchy, ujrzeć, jak blednie, jak chce wyrzucić nogę
i nie może, bo jest przez nią schwytany - a wtedy odwrócić się i wyjść
pogwizdując, anonsując w kuluarach dymisję ministra, wiedząc, że
nazajutrz wejdą wrogie armie i wszystko pójdzie w diabły, i że będzie to
czwartek nieparzystego miesiąca roku przestępnego.

ZAKAZ WPROWADZANIA ROWERÓW

W bankach i domach towarowych tego świata guzik kogokolwiek obchodzi,
że człowiek tranżoli się z główką kapusty pod pachą albo z tukanem, albo
wypuszczając z gęby, niby sznureczek, piosenki, które mi śpiewała
mamusia, albo prowadząc za rękę szympansa w pasiastym trykocie. Ale
niech ktokolwiek zjawi się z rowerem, natychmiast zaczyna się istne piekło i
wehikuł zostaje gwałtownie wyrzucony na ulicę, na właściciela zaś spada
istny grad gwałtownych napomnień.
Dla roweru, stworzenia łagodnego i o potulnym sposobie bycia, obecność
napisów zakazujących mu przekraczania pięknych oszklonych drzwi jest
upokorzeniem i zniewagą. Wiadomo, że rowery na wszystkie sposoby
usiłowały zapobiec swojemu smutnemu losowi. Ale we wszystkich bez
wyjątku krajach świata zabrania się wprowadzania rowerów. Niektórzy

background image

dodają "i psów", co potęguje tak w rowerach, jak i w psach ich kompleksy
niższości. Kot, zając, żółw mogą w zasadzie wejść do firmy "Marx and
Spencer" lub do kancelarii adwokackiej przy ulicy San
Martin, wywołując najwyżej pewne zaskoczenie, zachwyt pośród żądnych
wrażeń telefonistek, a w najgorszym wypadku wydanie portierowi
polecenia, ażeby wyrzucił wyżej wymienione zwierzę na ulicę. To ostatnie
może się zdarzyć, ale nie jest upokarzające, po pierwsze bowiem jest tylko
jedną z wielu możliwości, a po drugie, da się rozumowo uzasadnić, nie
będąc zimnym, z góry przygotowanym spiskiem, obrzydliwie
wydrukowanym na miedzianych lub emaliowanych plakietkach, tablicach
nieubłaganego prawa miażdżącego prostą bezpośredniość rowerów. tych
jakże niewinnych stworzeń.
W każdym razie - uwaga, szefowie! Róże także są niewinne i pełne
słodyczy, ale może wiecie, że w wojnie róż poginęli książęta, którzy byli
niby czarne pioruny oślepione płatkami krwi. A nuż któregoś ranka rowery
pokryją się kolcami, ich rączki urosną i zaatakują, opancerzone
wściekłością ruszą legionem na lustrzane drzwi towarzystw ubezpieczeń, i
tego nieszczęsnego dnia akcje spadną na głowę, zarządzona zostanie
narodowa żałoba (przefarbowujemy w dwadzieścia cztery godziny) i będą
rozsyłane zawiadomienia o zgonach i listy kondolencyjne.

ZACHOWANIE SIĘ LUSTER NA WYSPIE WIELKANOCNEJ

Położysz lustro na zachodzie Wyspy Wielkanocnej - będzie się spóźniać.
Położysz lustro na wschodzie Wyspy Wielkanocnej - będzie się spieszyć.
Przy pomocy subtelnych manewrów można znaleźć miejsce, gdzie lustro
będzie wskazywało właściwą godzinę, ale nie jest powiedziane, że miejsce,
odpowiednie dla jednego lustra, będzie odpowiednie dla innego lustra,
przecież lustra robione są z rozmaitych materiałów i reagują, jak im się
żywnie podoba. W ten sposób Salomon Lemos, antropolog, stypendysta
fundacji Guggenheima, spojrzawszy w swoje lusterko do golenia, zobaczył
samego siebie zmarłego na tyfus - wszystko to na wschodzie wyspy. A w
tym samym czasie lustereczko, które przez zapomnienie zostawił na
zachodzie, odbijało (dla nikogo, bo leżało pośród kamieni) najpierw
Salomona Lemos w krótkich spodenkach, idącego do szkoły, potem
Salomona Lemos nago w wannie, z zapałem mydlonego przez tatusia i
mamusię, później Salomona Lemos mówiącego "papu" ku wzruszeniu
swojej cioci Remeditos, na estancji pod Trenque Lanquen.

MOŻLIWOŚCI ABSTRAKCJI

Od lat pracuję w Unesco i innych organizacjach międzynarodowych, a
mimo to zachowuję pewne poczucie humoru, w szczególności niemałą
zdolność abstrakcji, czyli że jeżeli jakiś typ mi się nie podoba, skreślam go
z mapy mocą samej decyzji i podczas gdy on gada i gada, ja jadę sobie na
wyspę Melville, a on, biedaczysko, wyobraża sobie, że go słucham. Tym
samym systemem, jeżeli podoba mi się jakaś babka, zaledwie znajdzie się
w moim polu widzenia, mogę wyabstrahować ją z sukienki i w czasie kiedy
ona unosi się nad chłodem poranka, długo podziwiam jej pępuszek.
Łatwość, jaką mam w tej dziedzinie, czasem bywa wprost niezdrowa.
W zeszły poniedziałek to były uszy. W chwili kiedy wszyscy szli do pracy,
wręcz niebywała ilość uszu przepychała się do wyjścia. W moim pokoju
natknąłem się na sześcioro uszu; w południe w stołówce było ich przeszło
pięćset, ustawionych symetrycznie w podwójnych rzędach, Zabawne było
patrzeć, jak od czasu do czasu dwoje uszu opuszczało ogonek i oddalało
się. Wyglądały jak skrzydła.
We wtorek wybrałem sobie rzecz, która wydawała mi się mniej częsta:

background image

zegarki. Ale naciąłem się, bo w czasie obiadu zauważyłem coś koło dwustu
zegarków, fruwających nad stołami tam i na powrót, tam i na powrót,
ruchem dziwnie przypominającym krajanie mięsa. W środę miałem ochotę
na coś bardziej zasadniczego i zdecydowałem się na guziki. Ale ci
widowisko! Powietrze pełne było ławic nieprzezroczystych oczu. W windzie
nasycenie stało się nie do opisania: setki nieruchomych lub zaledwie
poruszających się guzików zamkniętych w zdumiewającym sześcianie ze
szkła. Specjalnie wryło mi się w pamięć pewne okno (było to po południu),
wychodzące na szafirowe niebo. Osiem czerwonych guzików zaznaczało
delikatnie linię pionową, zaś tu i ówdzie migotały dyskretnie niewielkie
perłowe owale. Musiała to być bardzo piękna kobieta.
Uznałem, że środa popielcowa to dzień, kiedy procesy trawienne mogą być
doskonałą ilustracją tego przypadku, i o wpół do dziesiątej niechętnie
patrzyłem na setki torebek pełnych szarej papki, produktu pomieszania
kornflaków, białej kawy i bułeczek. W stołówce ujrzałem, jak pomarańcza
rozpada się na oddzielne ćwiarteczki, które w określonej chwili zaczęły
tracić swój kształt i spływać jedna po drugiej, formując na pewnej
wysokości białawy osad. W tym stanie pomarańcza udała się do korytarza,
zeszła cztery piętra w dół, po czym skierowawszy się do pokoju
znieruchomiała w punkcie pomiędzy dwiema poręczami fotela. Nie opodal
w stanie podobnego spoczynku widać było ćwierć litra mocnej herbaty.
Jako ciekawy nawias (moja zdolność do abstrahowania ma tendencję do
samowoli) mogłem jeszcze dojrzeć haust dymu, który rurą schodził w dół i
dzielił się pomiędzy dwa przezroczyste pęcherze, z kolei taż rurą wznosił
się w górę, wdzięcznymi esami-floresami rozpływając się w barokowych
efektach. Potem (już w innym pokoju) znalazłem pewien pretekst, aby
odwiedzić pomarańczę, herbatę i dym. Ale dym znikł.
a zamiast pomarańczy i herbaty były dwie raczej nieprzyjemnie poskręcane
rury.
Nawet abstrakcja ma swoje przykre strony: ukłoniłem się rurom i wróciłem
do siebie do biura. Moja sekretarka płakała czytając dekret, który zwalniał
mnie z pracy. Ażeby się pocieszyć, zdecydowałem się wyabstrahować jej
łzy i przez chwilę zachwycałem się tymi małymi krystalicznymi fontannami,
które rodziły się w powietrzu i rozbijały o teczki, bibułę i dziennik ustaw.
Życie jest pełne podobnych cudowności.

CODZIENNA GAZETA

Jakiś pan wsiada do tramwaju, uprzednio kupiwszy gazetę i wsunąwszy ją
pod pachę. W pół godziny później wysiada z tąż gazetą pod tą samą
pachą.
Ale to już nie jest ta sama gazeta, teraz jest to parę zadrukowanych
arkuszy, które pan zostawia na ławce na placu.
Same na ławce, arkusze znowu przemieniają się w gazetę, którą jakiś
chłopiec znajduje, czyta i pozostawia, zmienioną w arkusze.
Same na ławce, arkusze ponownie stają się gazetą, którą jakaś staruszka
znajduje, czyta i odkłada zmienioną w arkusze. Ale potem zabiera je do
domu, po drodze opakowuje w nie szpinak, taki bowiem jest los gazety po
owych podniecających metamorfozach.

background image

MAŁA HISTORIA MAJĄCA ZILUSTROWAĆ NIESTAŁOŚĆ STAŁOŚCI,

W KTÓREJ WYOBRAŻAMY SOBIE, ŻE ŻYJEMY, ALBO ŻE REGUŁY

MOGŁYBY USTĄPIĆ WYJĄTKOM, PRZYPADKOM ORAZ

NIEPRAWDOPODOBIEŃSTWOM, l TUM CIĘ CZEKAŁ

Pismo poufne CVN/475a/W Sekretarza "Oclusiom" do Sekretarza

"Verpertuit".

...straszliwe zamieszanie. Wszystko szło dobrze i nigdy nie było
najmniejszych trudności w stosowaniu przepisów. Teraz nagle Komitet
Wykonawczy postanawia zwołać sesję nadzwyczajną na skutek
nieprzewidzianych komplikacji; zaraz pan usłyszy, co za kłopoty:
zamieszanie w szeregach. Niepewność przyszłości. Wobec czego Komitet
zbiera się i przystępuje do wyboru nowych członków rzeczywistych w
zastępstwie sześciu zmarłych tragicznie, po upadku do wody helikoptera,
na którym zwiedzali okolicę; wszyscy oni zmarli w prowincjonalnym szpitalu
na skutek pomyłki pielęgniarki, która zaaplikowała im zastrzyki sulfamidów
w ilościach dla organizmu ludzkiego niedopuszczalnych. Kiedy zebrał się
Komitet, złożony z jednego rzeczywistego członka, który pozostał przy
życiu (zatrzymany w domu w dniu katastrofy z powodu przeziębienia) i
sześciu członków zastępców, przystąpiono do głosowania nad lista
kandydatów wysuniętych przez rozmaite państwa należące do OCLUSIOM.
Jednogłośnie wybrano pana Feliksa Volla (oklaski). Jednogłośnie wybrano
pana Feliksa Romero (oklaski). Jeszcze jedno głosowanie i jednogłośnie
przechodzi pan Feliks Lupescu (zmieszanie). Prezydent ad interim zabiera
głos i żartobliwie podkreśla zbieżność imion wszystkich wybranych. O głos
prosi delegat Grecji i oznajmia, że jakkolwiek może to wydać się trochę
dziwacznym zbiegiem okoliczności, jego rząd polecił mu zgłosić jako
kandydata pana Feliksa Paparemologos. Głosowanie, skutkiem którego
tenże zostaje wybrany większością głosów. W następnej turze przechodzi
kandydat Pakistanu pan Feliks Abib. W tym momencie Komitet ogarnia
prawdziwa konsternacja, co przyśpiesza ostatnie głosowanie, w którym
triumfuje kandydat argentyński, pan Feliks Camusso. Pośród wyraźnie
zażenowanych oklasków tytularny dziekan Komitetu wita sześciu nowych
członków, których kordialnie nazywa imiennikami (zdumienie). Odczytuje
się skład Komitetu, który przedstawia się jak następuje: Przewodniczący,
najstarszy członek rzeczywisty pozostały przy życiu po katastrofie - pan
Feliks Smith, członkowie: panowie Feliks Voll, Feliks Romero, Feliks
Lupescu, Feliks Paparemologos, Feliks Abib i Feliks Camusso.
Konsekwencje tego wyboru staja się coraz bardziej kompromitujące dla
OCLUSIOM. Dzienniki południowe podają z ironiczno-impertynenckimi
komentarzami skład Komitetu Wykonawczego. Minister Spraw
Wewnętrznych już wczesnym rankiem łączy się z Dyrektorem Generalnym,
który z braku czegoś lepszego każe przygotować notkę informacyjną
zawierającą curriculum vitae nowych członków Komitetu, osobistości
wybitnych na polu nauk ekonomicznych.
Komitet ma odbyć swoją pierwszą sesję w następny czwartek, ale mówi
się, że panowie Feliks Voll, Feliks Camusso i Feliks Lupescu złożą swoje
rezygnacje dziś w późnych godzinach popołudniowych. Pan Camusso
poprosił o instrukcje w sprawie zredagowania swojej: prawdę mówiąc nie
ma żadnego słusznego motywu, ażeby wycofać się z Komitetu, i powoduje
się wyłącznie (tak zresztą, jak i panowie Lupescu i Voll) chęcią, ażeby
skład Komitetu uzupełnić osobami nie mającymi na imię Feliks.
Prawdopodobnie rezygnacje będą motywowane względami zdrowotnymi i
zostaną przyjęte przez Dyrektora Generalnego.

background image

KONIEC KOŃCA ŚWIATA

Ponieważ skryby przetrwają, czytelnicy, i tak już nieliczni, zmienią swoje
zajęcia i również zostaną skrybami. Coraz więcej krajów będzie należało do
skrybów i fabryk papieru i atramentu - skryby w dzień, a maszyny w nocy,
żeby wydrukować to, co skryby wypisały. Pierwsze wystąpią z brzegów
domowe biblioteki, a zarządy miejskie zadecydują (już się o tym mówi), że
na rozszerzanie ich trzeba poświecić tereny ogródków dziecięcych. Później
padną teatry, domy matki i dziecka, rzeźnie, stołówki, szpitale. Biedacy
zamiast cegieł używają książek łącząc je cementem i lak powstaną ściany,
a potem całe chałupki z książek. Ale wtedy książki występują z miast i
zajmują wsie, tratując zbiory i pola słoneczników, a zarządowi dróg ledwie
udaje się uratować szosy biegnące pośród wysokich książkowych ścian.
Czasami któraś z tych ścian wali się, powodując straszliwe katastrofy
samochodowe. Skryby pracują bez przerwy, bowiem ludzkość ma
szacunek dla powołania, tymczasem druki dochodzą już do brzegu morza.
Prezydent republiki dzwoni do prezydentów innych republik i wysuwa
inteligentną koncepcję, by nadmiary książek wrzucać do morza, co odbywa
się równocześnie na wszystkich plażach świata. W ten sposób skryby
syberyjskie widzą, jak ich książki pochłania morze lodowate, skryby
indonezyjskie etc. To pozwala skrybom na powiększenie produkcji, bowiem
na ziemi znowu jest miejsce na gromadzenie książek. Nie myślą o tym, że
morza mają dno i że na tym dnie już zaczynają się tworzyć góry druków, z
początku w postaci lepkiej, a później skawalonej masy, wreszcie twardej
podłogi, która, stale się podnosząc, pewnego dnia dojdzie aż do
powierzchni. Wtedy wielkie wody zaleją ziemię, nastąpi przemieszczenie
kontynentów i oceanów, prezydenci różnych republik zostaną zastąpieni
przez jeziora i półwyspy, a inni prezydenci innych republik ujrzą, że przed
ich ambicjami otwierają się olbrzymie obszary etc. Algi morskie, obdarzone
tak gwałtownym pędem do rozrastania się, albo znikną, albo będą szukały
wytchnienia łącząc się z drukami, co wytworzy kleistą mazie, i pewnego
dnia kapitanowie wielkiej żeglugi zauważą, że okręty ich ledwie się
posuwają, z trzydziestu węzłów schodzą do dwudziestu, do piętnastu, że
motory huczą, a śruby deformują się. W końcu wszystkie okręty zatrzymują
się w rozmaitych punktach mórz, schwytane przez mazie, a skryby całego
świata piszą tysiące egzemplarzy, w których, pełni niebywałej radości,
tłumaczą ów fenomen. Prezydenci i kapitanowie postanawiają przemienić
statki w wyspy i kasyna, publika ciągnie pieszo po kartonowych morzach do
kasyn, na wyspach, gdzie grają najrozmaitsze orkiestry, jest klimatyzacja i
gdzie się tańczy do białego rana. Nowe druki gromadzą się na brzegach
mórz, ale nie można ich wepchnąć do mazi, więc zaczynają rosnąć ściany
druków i rodzą się góry nad ich dawnymi brzegami. Skryby rozumieją, że
fabryki papieru i atramentu zbankrutują, więc piszą coraz drobniejszymi
literkami, wykorzystując najmniejsze skraweczki każdego arkusza. Kiedy
kończy się atrament, zaczynają pisać ołówkiem. Kiedy kończy się papier,
piszą na tablicach, kaflach i tak dalej. Powstaje zwyczaj wstawiania
jednego tekstu w drugi, ażeby wykorzystywać interlinie, albo też żyletkami
skrobie się to, co było napisane, by móc od nowa używać papieru. Skryby
pracują powoli, ale jest ich taka ilość, że druki całkowicie już oddzielają lądy
od łożysk dawnych mórz. Na ziemi z trudem żyje rasa skrybów, skazana na
wyginięcie, zaś na morzach są wyspy i kasyna, czyli transatlantyki, na
których schronili się prezydenci republik i gdzie odbywają się wielkie fiesty i
przesyła się wiadomości z wyspy na wyspę, od prezydenta do prezydenta,
od kapitana do kapitana.

background image

BEZGŁOWIE

Jednemu panu ucięto głowę, ale ponieważ zaraz potem wybuchł strajk i nie
można było go pochować, musiał dalej żyć, tyle że bez głowy, i radzić sobie
jak umiał.
Od razu zorientował się, że cztery z jego pięciu zmysłów znikły wraz z
głową. Wyposażony jedynie w dotyk, lecz pełen dobrej woli, pan ten usiadł
na ławce na placu Lavalle i po kolei dotykał liści drzew, usiłując rozróżnić je
i nazwać. W ten sposób po upływie wielu dni nabrał zupełnej pewności, że
ma na kolanach jeden liść eukaliptusa, jeden liść platanu, jeden liść dzikiej
magnolii i jeden zielony kamyczek.
Kiedy ów pan stwierdził, że to ostatnie jest zielonym kamyczkiem, przez
parę dni był bardzo zaskoczony. Kamień - to było prawidłowe i możliwe, ale
dlaczego zielony? Więc na próbę wyobraził sobie, że kamień jest
czerwony, i w tej samej chwili odczuł coś w rodzaju gwałtownego
obrzydzenia, protest przeciwko temu jaskrawemu kłamstwu czerwonego
kamienia, absolutnie fałszywego, skoro kamień był całkowicie zielony,
okrągły, a w dotyku bardzo słodki.
Kiedy pan zorientował się, że kamień jest na dodatek słodki, przez długą
chwilę był wielce zdumiony, po czym zdecydował się na zadowolenie, co
jest zawsze słuszniejsze, bowiem było jasne, że wzorem pewnych
insektów, którym odrastają odcięte części, znowu był zdolny do
wielorakiego odczuwania. Podniecony tym faktem, opuścił ławkę i ruszył
ulicą Libertad ku Avenidzie de Mayo, gdzie, jak wiadomo, czuć zapachy
smażeniny z licznych hiszpańskich restauracji. Stwierdziwszy ów szczegół,
dowodzący, że wrócił mu jeszcze jeden zmysł, skierował się na wschód,
potem na zachód (tego bowiem nie był pewny) i chodził tak
niezmordowanie, z chwili na chwilę czekając, że coś usłyszy, ponieważ
słuch był jedynym zmysłem, którego mu jeszcze brakowało. W rzeczy
samej widział niebo blade, takie, jak bywa o świcie, dotykał własnych rąk o
wilgotnych palcach i paznokciach, które wbijał sobie w dłonie, pachniał
czymś w rodzaju polu, w ustach czuł smak metalu i koniaku. Brakowało mu
tylko usłyszenia czegoś i dokładnie w tej samej sekundzie usłyszał, a było
to niby wspomnienie, bowiem raz jeszcze były to słowa kapelana
więziennego, słowa pociechy i nadziei, same w sobie bardzo piękne,
niestety wytarte, cokolwiek zużyte od wielokrotnego mówienia, zniszczone
od ciągłego dźwięczenia.

SZKIC SNU

Czuje nagle gwałtowne pragnienie zobaczenia wuja i pośpiesza więc przez
uliczki kręte i strome, które jakby naumyślnie oddalają go od starego
rodzinnego dworku. Po długim marszu (przy czym buty ma jakby
przyklejone do ziemi) widzi portal i słyszy niewyraźne szczekanie psa, jeżeli
to pies. W chwili gdy wchodzi po czterech zużytych stopniach i wyciąga
rękę do dzwonka, który ma kształt dłoni zaciśniętej na brązowej kuli, palce
dzwonka poruszają się, najpierw najmniejszy, a potem wszystkie pozostałe,
powoluteńku wypuszczając brązową kulę. Kula spada, jakby była z pierza,
odbija się bezszelestnie od progu i skacze mu do piersi, ale teraz to jest
tłusty czarny pająk. Odpędza go desperackim ruchem ręki i w tej chwili
drzwi otwierają się: stoi w nich wuj i uśmiecha się bez wyrazu, tak jakby od
dłuższego czasu stał uśmiechnięty za zamkniętymi drzwiami. Wymieniają
parę zdań, które robią wrażenie z góry przygotowanych, elastyczna
szachownica. "Teraz muszę odpowiedzieć..." - "Teraz on powie..." I
wszystko rzeczywiście tak się odbywa. Już są w jasno oświetlonej sali, wuj
sięga po papierosy zawinięte w srebrny papier, podaje mu jeden. Długa
chwilę szuka zapałek, ale w całym domu nie ma zapałek ani ognia pod

background image

żadną postacią; nie mogą zapalić papierosów, wygląda, jakby wuj chciał,
żeby ta wizyta zakończyła się już, wreszcie następuje jakieś niejasne
pożegnanie w pełnym otwartych skrzyń korytarzu, przez który zaledwie
można się przecisnąć.
Opuszczając dom, wie, że nie powinien odwracać się za siebie, bo... Nie
wie nic więcej, ale to wie i wymyka się szybko, z oczami utkwionymi w
koniec ulicy. Powoli robi mu się lżej. Znalazłszy się u siebie, jest tak
wyczerpany, że kładzie się od razu, niemal się nie rozbierając. Śni mu się,
że jest w Tigre, nad Paraną, cały dzień spędza na łódce ze swoją
narzeczoną i że zajadają kiełbaski w oberży Nuevo Toro.

CO SŁYCHAĆ, LOPEZ

Pewien pan spotyka przyjaciela, wita się z nim, podaje mu rękę, z lekka
kiwa głową.
Wyobraża sobie, że go wita, ale powitanie już jest dawno wynalezione i ten
miły pan po prostu wsuwa się w gotowe powitanie.
Pada. Pewien pan kryje się pod arkadą. Ci panowie prawie nigdy nie
wiedzą, że wpadają w poślizg, prefabrykat pierwszego deszczu i pierwszej
arkady. W wilgotny tobogan ze zwiędłych liści.
A gesty miłosne, to słodkie muzeum, ta galeria figur z dymu. Pociesz twą
próżność: ręka Antoniusza szukała tego samego, czego szuka twoja. Lecz
ani twoja, ani jego nie szukały niczego, co by nie było wynalezione już
przed wiekami. Ale rzeczy niewidoczne czują potrzebę stawania się ciałem,
pomysły padają na ziemię niby umarłe gołębie.
To, co jest naprawdę nowe, zachwyca lub przeraża. Te dwa uczucia, oba
umieszczone blisko żołądka, zawsze towarzyszą obecności Prometeusza.
Reszta jest wygodą, tym, w czym nie ma ryzyka, co zawsze musi się udać.
Wszystkie czasowniki w formie czynnej mieszczą się już w owym
repertorium.
Hamlet nie wątpi: na przekór zasadzkom i przeszkodom szuka
autentycznego rozwiązania, żadnych drzwi frontowych ani też utartych
dróg. Chce czegoś, czym rozwali tajemnicę, chce piątego listka koniczyny.
Pomiędzy "tak" a "nie" jakże nieskończona róża wiatrów. Książęta duńscy.
te sokoły, które wolą paść z głodu niż żywić się padliną.
Jeżeli buty uwierają - to dobry znak. Coś się tu dzieje. coś, co nas
wskazuje, co głucho nas ustawia, co nas określa. Dlatego potwory mają
taką popularność, dlatego gazety rozwodzą się nad cielęciem o dwóch
głowach. Jakaż okazja, cóż za możliwość wielkiego skoku ku innemu!
Na to zjawia się Lopez.
- Cześć, Lopez.
- Cześć. Co słychać, stary?
Tak oto wyobrażają sobie, że się witają.

GEOGRAFIE

Jest dowiedzione, że mrówki to prawdziwe królowe stworzenia (czytelnik
może przyjąć to jako hipotezę lub fantazję: w każdym razie nie zaszkodzi
mu trochę antropoeskapizmu). A oto stroniczka ich geografii:
(str. 84 książki: w nawiasach zaznaczono ewentualne ekwiwalenty
pewnych wyrażeń według klasycznej interpretacji Gastona Loeba)
"...równoległe morza (rzeki?). Nie kończąca się woda (morze?) rośnie w
pewnych chwilach niby bluszczbluszczbluszcz (pojęcie jakiejś wysokiej
ściany, które miałoby wyrażać przypływ?). Jeżeli się idzie-idzie-idzie (to
samo pojęcie w zastosowaniu do odległości), dochodzi się do Wielkiego
Zielonego Cienia (zasiane pole? zarośla? las?), gdzie Wielki Bóg wznosi
nieustanny spichlerz dla swych Najlepszych Pracownic. Ta okolica obfituje

background image

w Potworne Wielkie Stwory (ludzi?), które niszczą nasze ścieżki. Po drugiej
stronie Wielkiego Zielonego Cienia zaczyna się Twarde Niebo (góra?). I
wszystko jest nasze, chociaż
zagrożone,
Ta geografia została zinterpretowana również w inny sposób (Dick Fry i
Niels Peterson Jr.). Cały ustęp odnosiłby się topograficznie do małego
ogródka przy ulicy Laprida 628 w Buenos Aires. Równoległe morza - to
dwa ścieki. Nie kończąca się woda - sadzaweczka dla kaczek, Wielki
Zielony Cień - grządka sałaty. Potworne Wielkie Stwory - prawdopodobnie
kaczki albo kury, jakkolwiek nie należy wykluczać możliwości, że faktycznie
chodzi tu o ludzi. Na temat Twardego Nieba toczy się polemika, która
nieprędko się skończy. Przeciw opinii Fry'a i Petersona, którzy widzą w tym
ściankę działową z cegieł, występuje Guillermo Sofovich, upierający się
przy bidecie, porzuconym wśród sałaty.

KROK W PRZÓD l KROK W TYŁ

Wymyślono szkło, przez które mogły przelatywać muchy. Mucha
przyfruwała, lekko uderzała łebkiem i pstryk - już była po drugiej stronie.
Nieopisywalna radość muchy.
Wszystko zrujnował uczony węgierski, który odkrył, że mucha może wejść,
ale nie może wyjść albo też odwrotnie, a to z powodu sknocenia szklanych
włókien, które okazały się za bardzo włókniste. Natychmiast wymyślono
pułapkę na muchy przy pomocy wkładania do środka kostki cukru i wiele
much marnie zginęło. W ten sposób zakończyła się szansa zbratania się z
tymi zwierzętami, godniejszymi lepszego losu.

HISTORIA PRAWDZIWA

Pewnemu panu spadają okulary i z głośnym hukiem uderzają o kafle
podłogi. Zmartwiony, bo optyczne szklą są bardzo kosztowne, pan schyla
się i ze zdumieniem stwierdza, że szkła cudem nie stłukły się.
Wdzięczny losowi pan dochodzi do wniosku, że to, co się stało, powinno
posłużyć mu jako ostrzeżenie, idzie więc do optyka i nabywa skórkową
pochewkę, wyłożoną w środku, kto się na gorącym sparzy i tak dalej. W
godzinę później spada mu pochewka - pan pochyla się spokojnie i widzi, że
okulary poszły w drobny mak. Dłuższą chwilę zabiera panu zrozumienie, że
niezbadane są wyroki boskie i że w rzeczywistości prawdziwy cud zdarzył
się teraz.

HISTORIA Z MIĘKKIM NIEDŹWIEDZIEM

Popatrz no na tę kulę ze smoły, która cieknie przez okienko między dwoma
zrośniętymi drzewami, rozciągając się i rosnąc. Za drzewami jest polanka i
tam właśnie smoła duma, projektując swoje pojawienie się w formie kuli, w
formie kulołap, w formie smołosierściołap, zgodnie ze słownikiem -
NIEDŹWIEDŹ.
Teraz smołokula wyłazi wilgotna i miękka, strząsając z siebie mrówki
niezliczone i okrągłe, zrzuca je w śladach szeregujących się harmonijnie, w
miarę jak się posuwa. Czyli: smoła stawia niedźwiedziołapę na sosnowe
igły, rysuje gładką ziemię, potem unosi smołołapę i pozostaje ślad,
poszarpany pantofel i rodzące się mrowisko wielorakie i okrągłe, pachnące
smołą. W ten sposób po każdej strome drogi idzie twórca symetrycznych
królestw, forma sierściołapia, tworząc dla okrągłych mrówek konstrukcje,
które wilgotnie drgają.
Wreszcie wschodzi słońce i miękki niedźwiedź wznosi twarz wędrowną i
dziecinną do gongu z miodu, którego

background image

nadaremnie pragnie. Smoła zabiera się do gwałtownego wąchania, kula
rośnie wraz z rosnącym dniem, sierściołapy tylko smoła, sierściołaposmoła,
która wyrykuje prośbę i czyha na odpowiedź, u góry głęboki rezonans
gongu, niebieski miód na językopysku, w radości sierściołapiej.

PROJEKT KILIMU

Generał ma tylko osiemdziesięciu ludzi, a przeciwnik pięć tysięcy. W swym
namiocie generał bluźni i płacze. Po czym pisze natchnioną odezwę, którą
gołębie pocztowe rozrzucają nad wrogim obozem. Dwustu piechurów
przechodzi na stronę generała. Następuje potyczka, którą generał z
łatwością wygrywa, i dwa regimenty przechodzą do jego szeregów. W trzy
dni później przeciwnik ma już tylko osiemdziesięciu ludzi, a generał pięć
tysięcy. Wtedy pisze drugą odezwę i zyskuje siedemdziesięciu dziewięciu
ludzi. Pozostaje tylko jeden przeciwnik otoczony wojskiem i generał, który
czeka w ciszy. Minęła noc i przeciwnik nie przeszedł na jego stronę. W
swym namiocie generał bluźni i płacze. O brzasku nieprzyjaciel powoli
wyciąga szpadę, idzie w kierunku namiotu generała. Wchodzi i patrzy na
niego. Armia generała idzie w rozsypkę. Słońce wschodzi.

WŁAŚCIWOŚCI FOTELA

W mieszkaniu Jacinta jest fotel do umierania. Kiedy ludzie się starzeją,
pewnego dnia zaprasza się ich, żeby usiedli w fotelu, który jest jak
wszystkie inne, tyle że na tylnej poręczy ma srebrna gwiazdeczkę. Osoba
zaproszona wzdycha, lekko trzepocze rękami, jakby pragnąc oddalić od
siebie to zaproszenie, po czym siada w fotelu i umiera.
Dzieciaki, przekorne jak zawsze, kiedy nie ma rodziców, zabawiają się
nabieraniem gości i namawiają ich, by usiedli w fotelu. Goście wiedzą, o co
chodzi, ale wiedzą też, że o tym nie należy mówić, więc speszeni patrzą na
dzieciaki, wymawiając się słowami, jakich normalnie nie używa się w
rozmowie z dziećmi, które strasznie się tym cieszą. W rezultacie goście
pod jakimkolwiek pretekstem wykręcają się od spoczęcia w fotelu, ale
mama po powrocie jakoś zawsze się domyśli, co zaszło, i wieczorem
odchodzi straszne lanie. Dzieci nie zniechęcają się tym jednak i od czasu
do czasu udaje im się usadzić kogoś w fotelu. W tych wypadkach rodzice
zachowują się jakby
nigdy nic, bo się boją, że sąsiedzi dowiedzą się o właściwościach fotela i
zaczną nudzić o pożyczanie im go, żeby usadzać rodzinę lub znajomych.
Tymczasem dzieciaki rosną i nie wiadomo dlaczego pewnego dnia
przestają interesować się fotelem i wizytami. Zaczynają unikać
przechodzenia przez salon, okrążają go przez patio, a rodzice, którzy są
już bardzo starzy, zamykają na klucz drzwi salonu i uważnie obserwują
dzieci, jakby chcąc przejrzeć ich myśli. Dzieci odwracają wzrok, mówiąc, że
już pora posiłku albo wypoczynku. Rankiem ojciec wstaje pierwszy i zaraz
idzie sprawdzić, czy drzwi salonu są nadal zamknięte na klucz, czy czasem
któreś z dzieci nie otworzyło ich, ażeby fotel był widoczny ze stołowego, bo
srebrna gwiazdeczka błyszczy nawet w ciemnościach i świetnie ją widać z
każdego miejsca.

UCZONY Z DZIURĄ W PAMIĘCI

Wybitny uczony, historia rzymska w dwudziestu trzech tomach, murowany
kandydat do Nagrody Nobla, wielki entuzjazm w ojczyźnie. Nagła
konsternacja: jakiś szczur biblioteczny ogłasza ordynarny pamflet
demaskujący pominięcie Karakalli. Niby mała rzecz, a jednak pominięcie.
Zdumieni admiratorzy konsultują Pax Romana artyści gubią świat Yarusie

background image

zwróć mi moje legiony mąż wszystkich żon i żona wszystkich mężów
(strzeż się Id Marcowych) pieniądz nic śmierdzi pod tym znakiem
zwyciężysz. Bezsporna nieobecność Karakalli, zażenowanie, wyłączony
telefon, uczony nie może przyjąć telefonu od króla Gustawa szwedzkiego,
choć ten król ani myśli do niego dzwonić - raczej tamten, który bez końca
nadaremnie nakręca numer, przeklinając w martwym języku.

PLAN POEMATU

Niech będzie Rzym, ten, co Faustyna, niech wiatr ostrzy rysiki siedzącego
skryby, a spoza stuletnich pnączy niech się któregoś ranka pojawi to
przekonywające zdanie: nie ma stuletnich pnączy, botanika jest nauką, do
diabła z wynalazcami pojęć domniemanych. A Marat w swej wannie.
Widzę również prześladowanie świerszcza przez srebrną tacę, i Senorę
Delię, która łagodnie przybliża rękę podobną rzeczownikowi, i kiedy już ma
go schwytać, świerszcz jest w soli (wtedy przeszli suchą nogą, a Faraon
przeklinał ich z brzegu) lub skacze na delikatny mechanizm, który z
kwitnącego zboża wydobywa suchą ręką tosty. Senora Delia, Senora Delia,
niech pani pozwoli chodzić temu świerszczowi po płaskich talerzach.
Pewnego dnia zaśpiewa tak straszliwą zemstę, że jej wahadłowe zegary
uduszą się w swoich pionowo stojących trumnach, a hafciareczka
pościelowej bielizny urodzi żywy monogram, który będzie biegał po domu,
powtarzając swoje inicjały niby dobosz. Senora Delia, goście niecierpliwią
się, bo jest zimno. A Marat w swej wannie.
Niech już będzie Buenos Aires, dzień który przeszedł i minął, szmaty na
słońcu, radia w całym bloku głośno wywrzaskujące kursy giełdowe
słoneczników. Za nadnaturalny słonecznik zapłacono w Liniers
osiemdziesiąt osiem pesos, słonecznik zachował się niegrzecznie w
stosunku do reportera Esso, trochę ze zmęczenia po obliczeniu jego
ziarnek, a częściowo ponieważ jego dalsze losy nie były zaznaczone w
akcie kupna-sprzedaźy. Po południu odbędzie się koncentracja wojsk na
placu de Mayo. Wojska pójdą rozmaitymi ulicami aż do osiągnięcia
równowagi na piramidzie i okaże się, że żyją dzięki systemowi odbić,
zainstalowanemu przez władze miejskie. Nikt nie wątpi, że wszystkie akty
zostaną dopełnione z największą paradą, co, jak należało przypuszczać,
wywoła niezwykle napięte oczekiwanie. Wszystkie loże zostały
wyprzedane, będzie szedł kardynał, gołębie, więźniowie polityczni,
tramwajarze, zegarmistrze, datki i grube panie. A Marat w swej wannie.

WIELBŁĄD UZNANY ZA NIEPOŻĄDANEGO

Wszystkie podania o przejście granicy załatwione, tylko Guk, wielbłąd,
uznany za niepożądanego. Guk zgłasza się na komendę policji, gdzie mu
mówią, że nie można nic zrobić, wracaj do oazy, załatwione odmownie, nie
warto pisać odwołania. Smutek duka, powrót do ziemi dzieciństwa.
Wielbłądy z rodziny i przyjaciele otaczają go, co się z tobą dzieje, i że to
niemożliwe, dlaczego akurat ty. Więc delegacja do Ministerstwa
Komunikacji, żeby wstawić się za Gukiem, ale urzędnicy się gorszą: tego
jeszcze nie bywało, wracać do oazy, ale to już, zostanie sporządzony
protokół.
Guk w oazie szczypie trawę jednego dnia, szczypie trawę drugiego dnia.
Tak mija lato, jesień. Po czym Guk znowu w mieście na pustym placu. Bez
przerwy fotografowany przez turystów, udzielający wywiadów. Osiągnięcie
na placu niejakiego prestiżu. Korzystając z niego znów postanawia
wyjechać, przy bramie wszystko się zmienia: uznany za niepożądanego.
Guk opuszcza łeb, szuka nielicznych trawek rosnących na placu. Pewnego
dnia zostaje wezwany przez megafony i uszczęśliwiony zjawia się w

background image

Komendzie. Tam uznany za niepożądanego. Guk wraca do oazy i kładzie
się. Skubie trochę trawy, a potem opiera pysk o piasek. Podczas gdy
słońce zachodzi, zamyka oczy. Z jego nozdrzy wydobywa się banieczka,
trwająca o sekundę dłużej niż on sam.

PRZEMOWA NIEDŹWIEDZIA

Jestem niedźwiedziem z domowych rur, wspinam się rurami w godzinach
ciszy, rurami od wody gorącej, od centralnego ogrzewania, od
wentylatorów, przechodzę nimi z mieszkania do mieszkania, jestem
niedźwiedziem rurowym.
Mam wrażenie, że mnie szanują, bo moja sierść trzyma ciepło w
przewodach, bez chwili przerwy biegam po nich, bo niczego tak nie lubię,
jak ganiać z piętra na piętro i ześlizgiwać się rurami. Czasami wysadzam
łapę przez kran, a służąca z trzeciego krzyczy, że się oparzyła, albo
mruczę na wysokości pieca na drugim i kucharka Wilhelmina skarży się, że
piec źle ciągnie. W nocy biegam cichutko, ale za to jak najszybciej, przez
komin wychylam się na dach, ażeby zobaczyć, czy tam wysoko tańczy
księżyc, i potem jak wiatr zapuszczam się aż do centralnego pieca w
podziemiach. W lecie, nocą pływam w cysternie na dachu skropionej
gwiazdami, myję sobie mordkę najpierw jedną łapką, potem drugą, potem
dwiema naraz i to sprawia mi wielką frajdę.
Więc śmigam po wszystkich rurach w całym domu, mruczę z zadowolenia,
a pary małżeńskie kręcą się na łóżkach i narzekają na złe instalacje.
Niektórzy zapalają światło i notują sobie na karteczkach, żeby nie
zapomnieć powiedzieć o tym portierowi, A ja szukam kranu, który na jakimś
piętrze zawsze jest nie dokręcony, wysadzam tamtędy nos i oglądam
ciemność pokoi, gdzie żyją stworzenia nie mogące łazić po rurach, i trochę
mi ich żal, że są tacy tępi i tędzy, że tak chrapią, że mówią przez sen i są
tak samotni. Kiedy rano myją sobie twarze, pieszczę im policzki, liżę ich w
nos i odchodzę prawie pewny, że zrobiłem dobry uczynek.

PORTRET KAZUARA

Pierwszą rzeczą, którą robi kazuar, jest spoglądanie na człowieka z nieufną
wyższością. Ogranicza się do patrzenia bez ruchu, do patrzenia tak twardo
i tak długo, jakby obmyślał nas od początku, jakby dzięki straszliwemu
wysiłkowi z nicości, którą jest świat kazuarów, stawiał nas naprzeciw siebie,
w niepojęty sposób w niego wpatrzonych.
Z tej podwójnej kontemplacji, która może jest obopólna, a może w gruncie
rzeczy żadna, rodzimy się, kazuar i ja, sytuujemy się, uczymy się nie znać
wzajemnie. Nie wiem, czy kazuar wyodrębnia mnie i włącza do swego
prostego świata: co do mnie, mogę go tylko opisać, zastosować do jego
obecności kryterium podobania się i niepodobania, raczej niepodobania, bo
kazuar jest antypatyczny i odpychający. Wyobraźcie sobie strusia z rogatą
pokrywką od czajnika na głowie, rower zgnieciony między dwoma
samochodami i w dodatku postawiony na sztorc, źle odbitą kalkomanię, w
której dominuje brudny fiolet, i coś w rodzaju trzeszczenia. Teraz kazuar
robi krok w przód
i przyjmuje jeszcze ostrzejszy wyraz twarzy, wygląd okularów, które
dosiadły bezgranicznej pedanterii. Kazuar żyje w Australii, jest tchórzliwy i
odważny jednocześnie, dozorcy wchodzą do jego klatki w wysokich
skórzanych butach i z miotaczem ognia w ręku. Kiedy kazuar przestaje
przerażająco biegać wokół garnka z otrębami, który mu przynoszę, i
skokami wielbłąda sadzi do dozorcy, temu ostatniemu nie pozostaje nic
innego jak użyć miotacza ognia. Cóż wtedy widzimy: spowity w rzekę
ognia, wszystkie pióra w płomieniach, kazuar robi parę ostatnich kroków,

background image

wybuchając ohydnym wrzaskiem. Ale jego róg nie pali się: materia z suchej
łuski, będąca jego dumą i jego pogardą, rozbłyska zimnym ogniem, zapala
się cudownym lazurem, szkarłatem, który przypomina odartą ze skóry
pięść, wreszcie ścina się w przejrzystą zieleń, w szmaragd - kamień cienia i
nadziei. Kazuar gubi liście, nagła chmura popiołu, a dozorca biegnie, by
chciwie przywłaszczyć sobie dopiero co zrodzony drogocenny kamień.
Dyrektor ogrodu zoologicznego zawsze z tego korzysta, żeby wszcząć
przeciw niemu sprawę o maltretowanie zwierząt
i zwolnić go.
Cóż więcej powiemy o kazuarze, po tym podwójnym nieszczęściu?

ROZBIJANIE SIĘ KROPEL

Popatrz, ale leje. Leje bez przerwy, tam na dworze gęsto i szaro, tu przy
balkonie kroplami ścinającymi się, twardymi, które robią plaf i rozbijają się z
odgłosem klapsa, jedna po drugiej, jedna po drugiej, ohyda. Teraz zjawia
się u góry, w ramie okiennej, kropelka, chwilę drży na tle nieba, które
rozszczepia ją na tysiąc wygaszonych błysków, rośnie, chwieje się, już ma
spaść i nie spada, jeszcze nie spada. Wczepia się wszystkimi pazurami,
nie chce się oderwać, i widać, że trzyma się zębami, podczas gdy brzuch
jej rośnie, całe kroplisko zwisające majestatycznie i nagle już, już, plaf, nie
ma, nic, trochę wilgoci na marmurze.
Ale są i takie, co popełniają samobójstwo, poddają się od razu, kiełkują w
ramie okna i natychmiast rzucają się w przepaść, mam wrażenie, że widzę
wibrację ich skoku, ich nóżki odczepiające się i krzyk, który je upaja w tej
nicości spadania i unicestwiania się. Smutne krople, okrągłe, niewinne
krople. Do widzenia, krople, do widzenia.

OPOWIADANIE BEZ MORAŁU

Pewien człowiek sprzedawał okrzyki i słowa i nieźle mu się wiodło, chociaż
ludzie kwestionowali ceny i żądali zniżek. Człowiek prawie zawsze
ustępował i w ten sposób udawało mu się przehandlować wiele krzyków
sprzedawców ulicznych, westchnienia, które kupowały starsze rencistki,
reklamy, slogany, szyldy, wytarte dowcipy i fałszywe okoliczności.
Wreszcie człowiek zrozumiał, że nadeszła godzina, i poprosił o audiencję u
tyranika rządzącego krajem, podobnego wszystkim swoim kolegom, który
przyjął go w otoczeniu generałów, sekretarzy i Filiżaneczek czarnej kawy.
- Przychodzę sprzedać panu pańskie ostatnie słowa - powiedział człowiek.
- To bardzo ważne, bo na poczekaniu nie przyjdą panu na myśl, a przecież
wypada powiedzieć je w krytycznym momencie, ażeby retrospektywnie
nabrały historycznego znaczenia.
- Przetłumacz, co powiedział - rozkazał tyranik swemu tłumaczowi.
- Mówi po argentyńsku, ekscelencjo.
- Po argentyńsku? To dlaczego nic nie zrozumiałem?
- Wasza Wysokość doskonale zrozumiał - powiedział człowiek. -
Powtarzam, że przychodzę sprzedać panu pańskie ostatnie słowa.
Tyranik podniósł się, jak to się praktykuje w takich chwilach, i
powstrzymując drżenie rozkazał, aby zaaresztowano człowieka i wrzucono
do specjalnego więzienia, zawsze pod ręką przy tego typu rządach.
- Szkoda - powiedział człowiek, gdy go brali. - Rzecz w tym, że będzie pan
chciał powiedzieć swoje ostatnie słowa, kiedy nadejdzie chwila, i będzie ich
pan potrzebował, ażeby retrospektywnie nabrały historycznego znaczenia.
To, co miałem zamiar panu sprzedać, było dokładnie tym, co będzie pan
chciał powiedzieć, tak że nie ma tu mowy o nabieraniu. Ale skoro nie chce
pan zawrzeć transakcji, skoro nic pozna pan z góry tych słów, nie będzie
pan mógł ich wymówić, kiedy nadejdzie chwila, że będą miały pojawić się

background image

po raz pierwszy na pańskich ustach.
- Dlaczego miałbym nie móc ich wymówić, jeżeli to będą te, które będę
chciał powiedzieć? - zapytał tyranik pijąc następną filiżankę kawy.
- Bo nie pozwoli panu strach - odparł smutno człowiek. - Bo będzie pan
miał sznur na szyi, bo będzie pan w koszuli tylko, drżący ze strachu i
zimna, bo zęby będą panu szczękały i nie będzie pan w stanie wymówić
słowa. Kat i jego pomocnicy, wśród których będzie paru z tu obecnych
panów, poczekają dla pozoru parę chwil, ale gdy usłyszą tylko jęk
przerywany czkawką i błaganiem o przebaczenie (bo to uda się panu bez
wysiłku) zniecierpliwią się i powieszą pana.
Oburzeni, ludzie ze świty, a przede wszystkim generałowie, otoczyli
tyranika prosząc, aby natychmiast wydał rozkaz rozstrzelania owego
człowieka. Ale tyranik, blady jak sama śmierć, wykopsał ich i zamknął się z
człowiekiem, ażeby jednak kupić od niego swe ostatnie słowa.
W tymże czasie generałowie i sekretarze, upokorzeni tym, co ich spotkało,
zrobili powstanie i następnego dnia o świcie pojmali tyranika,
zaskoczywszy go, gdy zajadał winogrona w swej najulubieńszej gloriecie.
Ażeby nie mógł powiedzieć swych ostatnich słów, zastrzelili go na miejscu.
Po czym zabrali się do szukania człowieka, który znikł z pałacu, i znaleźli
go bez trudu, chodził bowiem po targu sprzedając okrzyki linoskoczkom.
Wepchnąwszy go do więziennej karetki, zabrali do twierdzy i zaczęli
torturować, żądając, żeby im zdradził, jakie miały być ostatnie słowa
tyranika. Ponieważ nie udało im się zmusić go do wyznania, tak go skopali,
że umarł.
Sprzedawcy uliczni, którzy kupowali od niego okrzyki, w dalszym ciągu
wykrzykiwali je po rogach i jeden z tych okrzyków w przyszłości posłużył
jako hasło i odzew kontrrewolucji, która wykończyła generałów i sekretarzy.
Niektórym przed śmiercią przeszło przez myśl, że w sumie wszystko to było
łańcuchem tępych nieporozumień i że słowa i okrzyki w ostateczności
mogą być sprzedawane, lecz - jakkolwiek to brzmi absurdalnie - nie mogą
być kupowane.
I wszyscy pognili, tyranik, człowiek, generałowie i sekretarze, tylko okrzyki
od czasu do czasu w dalszym ciągu rozbrzmiewają na rogach ulic.

LINIE RĄK

Z listu rzuconego na stół wypływa linia, która biegnie po sosnowej desce i
schodzi po nodze stołu. Wystarczy popatrzeć, by odkryć, że w dalszym
ciągu idzie po parkiecie, wspina się na ścianę, na reprodukcję obrazu
Bouchera, obrysowując linię pleców kobiety spoczywającej na kanapie,
wreszcie przez sufit wychodzi na dach i po piorunochronie schodzi na ulicę.
Tutaj trudno ją śledzić, bo jest duży ruch, ale skupiwszy się zobaczymy, że
po kole wchodzi do autobusu, stojącego na rogu, który teraz jedzie do
portu. Tam schodzi po nylonowej pończosze pasażerki o najjaśniejszych
włosach, wkracza na wrogie terytoria celne, pełza, czołga się i zygzakuje
aż do głównego nabrzeża, gdzie (ale to trudno dojrzeć, tylko szczury idą za
nią, żeby dostać się na pokład) wsiada na statek, którego turbiny już
dźwięczą, biegnie po deskach pokładu pierwszej klasy, z trudem omija
główny luk i w kabinie, gdzie smutny pan popija koniak i słucha syreny
zapowiadającej odjazd, idzie w górę po szwie jego spodni, po kamizelce,
po czym ześlizguje się do łokcia i ostatnim wysiłkiem
chroni się w prawej dłoni, która w tym samym momencie zaciska się na
kolbie rewolweru.

background image

OPOWIEŚCI O KRONOPIACH l FAMACH

Pierwsze i zapewne niedookreślone pojawienie się kronopiów, fam i

nadziei. Okres mitologiczny.

PODROŻE

Kiedy famy podróżują, w następujący sposób spędzają noc w nieznanym
mieście: jeden fama idzie do hotelu i starannie sprawdza ceny, gatunek
prześcieradeł i kolor dywanów. Drugi udaje się do komisariatu i sporządza
inwentarz ruchomości i nieruchomości wszystkich trzech podróżnych, jak
również inwentarz zawartości wszystkich walizek. Trzeci fama idzie do
szpitala i przepisuje listy lekarzy dyżurnych i ich specjalności. Załatwiwszy
te sprawy podróżni spotykają się na największym placu miasta, dzielą się
spostrzeżeniami i idą do kawiarni na aperitif. Ale przedtem jeszcze biorą się
za ręce i tańczą w kółko, który to taniec nosi nazwę "wesołość fam".
Kiedy kronopie, te przedmioty zielone, zjeżone, wilgotne, wybierają się w
podróż, hotele są pełne, pociągi już odeszły, leje jak z cebra, a taksówki
albo nie chcą ich zabierać, albo żądają oczu z głowy. Kronopie nie
zniechęcają się, bo są przekonani, że takie rzeczy zdarzają się wszystkim,
a idąc spać mówią jeden do drugiego: "Piękne miasto, najcudowniejsze
miasto". I całą noc śnią, że w mieście są najwspanialsze zabawy, na które
są zaproszeni. Nazajutrz wstają uszczęśliwieni i tak to właśnie podróżują
kronopie.
Nadzieje, osiadłe, pozwalają się podróżować przez rzeczy i ludzi i są jak
posągi, do których trzeba pojechać, żeby je obejrzeć, bo one się nie
fatygują.

SMUTEK KRONOPIA

Wychodząc z Luna Parku kronopio widzi, że jego zegarek się spóźnia, że
jego zegarek się spóźnia, że jego zegarek. Smutek kronopia wobec tłumu
fam idących w górę ulicą Corrientes o godzinie jedenastej dwadzieścia,
podczas gdy on, przedmiot zielony i wilgotny, idzie o jedenastej piętnaście.
Medytacje kronopia: "Jest późno, ale mniej późno dla mnie niż dla famy,
dla fam jest o pięć minut później, przyjdą do domu później, położą się
później. Mój zegarek ma mniej życia, mniej domu i mniej położyć się.
Jestem kronopiem nieszczęśliwym i wilgotnym". Kronopio, pijąc kawę u
Richmonda przy ulicy Florida, zwilża grzaneczkę łzami w najlepszym
gatunku.

ZACHOWYWANIE WSPOMNIEŃ

Famy, aby zachować wspomnienia, balsamują je w sposób następujący:
przytwierdziwszy wspomnienie przy pomocy włosów i znaków, od stóp do
głów owijają je w czarne prześcieradło i ustawiają pionowo pod ścianą
salonu z kartonikiem: "Wycieczka do Quilmes" albo "Frank Sinatra".
Natomiast kronopie, te stworzonka letnie i nieporządne, rozrzucają
wspomnienia po domu pośród okrzyków wesołości, a same łażą między
nimi, a kiedy się na nie natkną, głaszczą je pieszczotliwie i mówią: "Nie
zniszcz mi się tylko" albo: "uważaj na schodki". A to wszystko dlatego, że
domy fam są uporządkowane i ciche, a u kronopiów jest wielki bałagan i
trzaskanie drzwiami. Sąsiedzi zawsze skarżą się na kronopiów, zaś famy
kręcą głowami wyrozumiale i idą sprawdzić, czy kartoniki są na swoich
miejscach.

background image

ZEGARY

Pewien fama miał stojący zegar, który nakręcał co tydzień BARDZO
UWAŻNIE. Przechodził akurat kronopio, zobaczył go, zaczął się śmiać, a
wróciwszy do domu wymyślił zegar-karczoch, czyli zegar-karczochę (co
można, a nawet trzeba dwojako nazywać). Zegar-karczoch, czyli zegar-
karczocha tego kronopia jest karczochem bardzo dobrego gatunku
wsadzonym ogonem do dziury w ścianie. Niezliczone liście karczocha
wskazują aktualną godzinę, a ponadto wszystkie godziny, dzięki czemu
wystarczy, żeby kronopio urwał listeczek, i już wie, która jest godzina.
Ponieważ obrywa je od lewej do prawej, listek zawsze pokazuje właściwą
godzinę, a kronopio codziennie zabiera się do zrywania w kółko nowej
warstwy listków. Kiedy dojdzie do serca karczocha, już nie może mierzyć
czasu i w nie kończącej się fioletowiejącej róży środka kronopio znajduje
wielkie zadowolenie, zjada ją z oliwą, octem i solą, a do dziury wkłada
nowy zegar.

OBIAD

Nie bez wysiłku kronopio doszedł do wynalezienia termometru mierzącego
życie. Jest to coś pomiędzy termometrem a topometrem, pomiędzy fiszką
informacyjną a curriculum vitae.
Na przykład kronopio zaprosił do siebie famę, nadzieję i profesora języków.
Używając swojego wynalazku doszedł do wniosku, że fama jest pod-
życiem, nadzieja niby-życiem, zaś profesor języków między-życiem. Co do
siebie samego, czuł się z lekka nad-życiem, ale raczej przez poczucie
poetyczności niż naprawdę.
W porze obiadu ów kronopio upajał się rozmową swoich
współbiesiadników, bo wszyscy byli przekonani, że mówią o tym samym, a
wcale tak nie było. Między-życie operowało abstrakcjami w stylu ducha i
sumienia, czego niby-życie słuchało, jakby padał deszcz - rzecz delikatna
sama w sobie. Naturalnie pod-życie co chwila prosiło o parmezan, a nad-
życie dzieliło kuraka w czterdziestu dwóch taktach, metodą Stanley-
Fitzsimmonsa. Po wetach życia pożegnały się i poszły do swoich zajęć, na
stole pozostały tylko luźne kawałki śmierci.

CHUSTECZKI

Pewien fama jest bardzo bogaty i ma służącą. Używa on chusteczki do
nosa, którą potem wrzuca do kosza na śmieci. Używa drugiej, i do kosza. I
tak wali do kosza wszystkie zużyte chusteczki. Jak mu się skończą, kupuje
nowe pudełko. Służąca wyjmuje chusteczki i zabiera je dla siebie. Jako że
jest bardzo zaskoczona zachowaniem famy, któregoś dnia nie może się
powstrzymać i pyta go, czy istotnie chustki są do wyrzucenia.
- Idiotko - powiada fama - nie trzeba było się pytać
- Od tej pory będziesz prała chustki, a ja zaoszczędzę pieniędzy.

HANDEL

Famy założyły fabrykę węży do polewania, zatrudniając rozlicznych
kronopiów przy zwijaniu ich i składowaniu. Jak tylko kronopie znalazły się
na miejscu - radość nieprzytomna. Były węże zielone, czerwone,
niebieskie, żółte i fiołkowe. Były przejrzyste i przy próbowaniu widać było,
jak woda przechodzi, a w niej banieczki, a czasami nawet jakiś robak.
Kronopie zaczęły wydawać okrzyki i zamiast pracować chciały tańczyć.
Famy wpadły w złość i zaraz zastosowały artykuły dwadzieścia jeden,
dwadzieścia dwa i dwadzieścia trzy wewnętrznego regulaminu. Żeby takie
zdarzenia więcej nie miały miejsca.

background image

Jako że famy są nieuważne, kronopie wyczekały na odpowiedni moment i
załadowały wielką ilość węży na ciężarówkę. Kiedy spotykały dziewczynkę,
ucinały mały kawałek niebieskiego węża i dawały jej, żeby mogła sobie
poskakać przez wężankę. Tym sposobem na wszystkich rogach pojawiły
się przepiękne przezroczyste niebieskie banieczki z dziewczynką w środku,
wyglądającą jak wiewiórka w klatce. Rodzice dziewczynki chcieli odebrać
jej węża, żeby podlać ogród, ale okazało się, że przemyślne kronopie
ponacinały je, tak że pocięta na kawałki woda nie służyła do niczego. W
końcu zmęczeni rodzice rezygnowali, a dziewczynka szła na róg ulicy i
skakała, skakała, skakała. ! Żółtymi wężami kronopie przyozdobiły różne
pomniki, a przy pomocy zielonych porobiły zasadzki na modłę afrykańską,
żeby zobaczyć, jak nadzieje będą wpadały jedna po drugiej. Wokół
wpadłych nadziei kronopie tańczyły wesoło, zaś nadzieje robiły im gorzkie
wyrzuty w następujący sposób: )- Okrutne kronopie, krwiożercze, okrutne!
Kronopie, które nie życzyły nadziejom nic złego, pomagały im wyleźć i
jeszcze im dawały po kawałku czerwonego węża. Tym sposobem nadzieje
poszedłszy do domu mogły spełnić swoje największe pragnienie: podlewać
zielone ogródki czerwonymi wężami. - Famy zamknęły fabrykę i wydały
bankiet pełen żałobnych przemówień i lokai, którzy pośród ciężkich
westchnień podawali rybę. I nie zaprosiły ani jednego kronopia i tylko te
nadzieje, które nie powpadały w zasadzkę, bowiem tamte nie oddały
czerwonych węży i famy z tymi nadziejami miały na pieńku.

FILANTROPIA

Famom zdarzają się nader wspaniałomyślne gesty, na przykład: gdy fama
spotyka biedną upadłą nadzieję u stóp palmy kokosowej, zabiera ją do
swego automobilu, wiezie do siebie, forsownie ją odżywia i dostarcza
rozrywek tak długo, aż nadzieja nabierze sił i odważy się po raz drugi
wdrapać na palmę kokosową. To wykonawszy fama czuje się bardzo
szlachetny i rzeczywiście jest szlachetny, tyle że nie przychodzi mu do
głowy, że za parę dni nadzieja znów będzie leżała u stóp palmy. Podczas
gdy nadzieja znowu leży u stóp palmy, fama w swoim klubie czuje się
bardzo szlachetny wspominając, jak to pomógł upadłej nadziei.
Kronopie nie są wielkoduszne dla zasady. Przechodzą mimo czegoś
równie wzruszającego jak biedna nadzieja, pozbawiona nadziei, że uda się
jej znowu wdrapać na palmę. Kronopie wcale na nią nie patrzą, zajęte
śledzeniem nitki babiego lata. Z tego typu istotami nie można w sposób
rozsądny oddawać się dobroczynności, dlatego też w towarzystwach
dobroczynnych władze składają się wyłącznie z fam, zaś bibliotekarką jest
nadzieja (obie nogi w gipsie po ostatnim upadku).

ŚPIEW KRONOPIÓW

Kiedy kronopie śpiewają swoje ulubione piosenki, podniecają się tak
dalece, że często dają się przejeżdżać ciężarówkom i cyklistom, spadają z
okien, gubią to, co mają w kieszeniach, do świadomości, którego dziś
mamy, włącznie. Kiedy kronopio śpiewa, nadzieje i famy przybywają, by go
słuchać, jakkolwiek nie bardzo rozumieją jego ekstazę i przeważnie się
gorszą. W środku pieśni kronopio wznosi łapki, tak jakby podtrzymywał
słońce, jakby niebo było tacą, zaś słońce głową Jana Chrzciciela, wobec
czego śpiew kronopia jest nagą Salome tańczącą dla fam i nadziej, które
stoją wokół z porozdziawianymi gębami, zastanawiając się, czy ksiądz
proboszcz, czy wypada. Ale jako że w gruncie rzeczy są poczciwe (famy są
dobre, a nadzieje głupawe), kończy się na tym, że klaszczą kronopiowi,
który nagle przytomnieje zaskoczony, rozgląda się dokoła i także zaczyna
bić brawo, biedaczek.

background image

HISTORYJKA

Malutki kronopio szukał klucza do furtki od ulicy w szufladce w nocnym
stoliku, nocnego stolika w sypialni, w sypialni, w domu, domu przy ulicy. Tu
musiał się zatrzymać, bowiem żeby wyjść na ulicę, potrzebował klucza do
furtki.

WĄSKA PEŁNA ŁYŻECZKA

Pewien fama wykrył, że cnota jest mikrobem okrągłym, posiadającym wiele
nóżek. Natychmiast podał pełną łyżeczkę cnót swojej teściowej. Rezultat
okazał się straszliwy; wyżej wymieniona dama zrezygnowała ze swoich
złośliwych komentarzy, założyła klub dla zagubionych alpinistów i przez
niecałe dwa miesiące prowadziła się w sposób tak przykładny, że wady jej
córki, do tej chwili niezauważalne, przesunęły się na pierwszy plan ku
wielkiemu zaskoczeniu i zdumieniu famy. Nie pozostawało mu nic innego,
jak tylko podać łyżeczkę cnót żonie, która opuściła go tejże nocy
zarzucając mu, że jest chamem, że nic nie znaczy i jest całkowicie różny od
archetypów moralnych, które skrząc się majaczą przed jej oczami. % Fama
przemyślał całą rzecz i na zakończenie zażył pełną flaszkę cnót. Ale mimo
to jest sam i smutny. Kiedy mija na ulicy teściową lub żonę, kłaniają się
sobie z szacunkiem, ale z daleka. Nawet nie ośmielają się zamienić słowa,
taka jest perfekcja każdego z nich i lęk, aby się nie zarazić.

ZDJĘCIE WYSZŁO PORUSZONE

Pewien kronopio idzie otworzyć bramę, ale wkładając rękę do kieszeni,
żeby wyjąć klucz, wyjmuje pudełko zapałek, wobec czego zaczyna się
troskać i myśli, że jeżeli zamiast klucza znalazł zapałki, może - o zgrozo -
cały świat się przemieścił, i jeżeli zapałki są tam, gdzie miał być klucz,
może portmonetka będzie pełna zapałek, cukierniczka pieniędzy, pianino
cukru, książka telefoniczna muzyki, szafa pełna abonentów, łóżko pełne
ubrań, wazony pełne prześcieradeł, tramwaje pełne róż, pola pełne
tramwajów. Tak więc ten kronopio strasznie się denerwuje i biegnie
przejrzeć się w lustrze, ale ponieważ lustro jest trochę pochylone, widzi w
nim rynienkę na parasole, stojącą przy wejściu, co potwierdza jego
przewidywania, więc wybucha płaczem, pada na kolana i składa łapki, sam
nie wiedząc dlaczego. Sąsiedzi famy zbierają się naokoło niego i
pocieszają go, a również i nadzieje, ale minie wiele godzin, zanim kronopio
otrząśnie się z rozpaczy i przyjmie szklaneczkę herbaty, którą dobrze
obejrzy, zanim zacznie pić, żeby mu się czasem nie zdarzyło, że zamiast
herbaty wypije mrowisko albo książkę Samuela Smilesa.

EUGENIKA

Bywa, że kronopie nie chcą mieć dzieci, ponieważ pierwszą rzeczą, do
której się zabiera dopiero co urodzony kronopio - to wymyślanie ojcu,
bowiem niejasno widzi w nim sumę nieszczęść, które kiedyś i na niego
spadną. Z tych powodów kronopie w celu zapładniania żon uciekają się do
fam, zawsze gotowych do tych usług, chcą bowiem uchodzić za istoty
lubieżne. Poza tym myślą, że w ten sposób podkopują wyższość moralną
kronopiów, w czym się mylą całkowicie, bo kronopie wychowują dzieci na
swój sposób i w parę tygodni pozbawiają je jakiegokolwiek podobieństwa
do fam.

WIARA W NAUKI

Pewna nadzieja wierzyła w fizjonomistykę, w podział na zadartonosych, o

background image

twarzach rybich, takich, co łapią powietrze, żółtych, o wielkich brwiach, o
intelektualnym wyglądzie, o fryzjerskim wyglądzie i tak dalej. Zdecydowana
definitywnie sklasyfikować te grupy, zaczęła robić długie spisy znajomych,
których dzieliła według wyżej wymienionych zasad. Zabrała się potem do
pierwszej grupy, na którą składało się ośmiu zadartonosych, i ze
zdziwieniem zobaczyła, że w istocie tych chłopców można podzielić na trzy
podgrupy, a mianowicie: zadartonosych z wąsami, zadartonosych o typie
bokserskim i zadartonosych o typie posługaczy ministerialnych. Zaledwie
podzieliła ich na te podgrupy (w kawiarni Paulisty przy ulicy San Marun,
gdzie ich zgromadziła z wielkim trudem i z niemałą ilością dobrze
zamrożonego mazagranu), zdała sobie sprawę, że pierwsza podgrupa nie
jest jednolita, bowiem dwóch spośród wąsatych zadartonosych należy do
grupy świnkowatych, podczas gdy pozostały jest bez wątpliwości
zadartonosym o kroju japońskim. Odstawiwszy go na bok przy pomocy
pysznej kanapki z anchois i jajkiem na twardo, zorganizowała podgrupę
dwóch świnkowatych i już miała wpisać ich do swojej książeczki z pracami
naukowymi, kiedy jeden ze świnkowatych popatrzył w jedną stronę, zaś
drugi w drugą, w rezultacie czego tak nadzieja, jak i pozostali mogli
przekonać się, że podczas gdy pierwszy jest bez wątpliwości zadartonosym
okrągłogłowym, drugi ma czaszkę nadającą się raczej do wieszania na niej
kapelusza niźli do nakładania go na nią. W ten sposób rozpadła jej się
podpodgrupa, a o reszcie szkoda mówić, bo pozostałe osobniki z
mazagranu przerzuciły się na przepalankę, i jedynym, do czego wydawały
się podobne w tej sytuacji, to do twardego postanowienia, żeby urżnąć się
na rachunek nadziei.

ZAKŁÓCENIA W INSTYTUCJACH UŻYTECZNOŚCI PUBLICZNEJ

Popatrz tylko, co się wyprawia, jeżeli zaufać kronopiom. Zaledwie
mianowano takiego dyrektorem generalnym Radia, wezwał paru tłumaczy z
ulicy San Martin i kazał im przetłumaczyć wszystkie teksty, ogłoszenia i
piosenki na rumuński, język mało popularny w Argentynie. O ósmej rano
famy zaczęły otwierać odbiorniki, chcąc usłyszeć wiadomości oraz reklamy
genialnych proszków od bólu głowy Geniol i wyborowej margaryny marki
Chwast, najlepszej do pieczenia ciast.
No i usłyszeli, tyle że po rumuńsku, tak że zrozumieli tylko nazwę produktu.
Głęboko zdumieni, poczęli potrząsać odbiornikami, ale w dalszym ciągu
wszystko leciało po rumuńsku, włącznie do tanga Tej nocy się upiję, zaś
telefony z pretensjami do dyrekcji radia przyjmowała panienka, która, po
rumuńsku odpowiadając na hałaśliwe zażalenia, jeszcze przyczyniała się
do powiększenia ogólnego burdelu.
Posłyszawszy, co się stało. Delegat Rządu kazał rozstrzelać kronopia,
który w ten sposób zbezcześcił narodowe tradycje. Na nieszczęście pluton
egzekucyjny składał się z kronopiów odsługujących wojsko, więc zamiast
strzelać do eks-Generalnego Dyrektora strzelili w tłum zebrany na placu de
Mayo, i to tak celnie, że położyli trupem sześciu wyższych oficerów
marynarki i jednego aptekarza. Wezwano na pomoc pluton fam, kronopio
został prawidłowo rozstrzelany (co mu się należało), zaś na jego miejsce
wyznaczono famę, dystyngowanego autora ludowych piosenek oraz
rozprawy na temat szarych komórek. Ów fama przywrócił narodowy język
w radiotelefonii, ale oto co się stało: famy straciły zaufanie i prawie nie
otwierały odbiorników. Wiele z nich, pesymistów z natury, nabyło słowniki i
podręczniki do nauki rumuńskiego, jak również życiorysy króla Karola i pani
Lupescu. Niezależnie od wściekłości władz, rumuński stał się modny, zaś
na grób kronopia ukradkiem przemykały się delegacje pozostawiające łzy i
bileciki wypełnione nazwiskami znanymi w Bukareszcie, mieście filatelistów
i zamachów.

background image

ZACHOWUJ SIĘ JAK U SIEBIE W DOMU

Pewna nadzieja wybudowała sobie dom i wmurowała kafelek, który mówił:
Błogosławieni, którzy wstępują w te progi.
Pewien fama wybudował sobie dom i w ogóle nie dał do niego kafelków.
Pewien kronopio wybudował sobie dom i według zwyczaju wmurował w
progu wiele kafli, które albo kupił, albo nawet specjalnie kazał zrobić. Były
one wmurowane tak, żeby można je było czytać po kolei. Na pierwszym
było: Błogosławieni, którzy wstępują w te progi. Na drugim: Domek jest
maty, za to serce wielkie. Na trzecim: Gość w dom, Bóg w dom. Na
czwartym: Czym chata bogata, tym rada. Na piątym: Ten napis anuluje
wszystkie poprzednie. Won, pętaku!

POSZCZEGÓLNE l OGÓLNE

Pewien kronopio wyszedł na balkon, żeby sobie umyć zęby, ale dawszy się
ogarnąć jakiejś wielkiej szczęśliwości na widok porannego słońca i
przecudnych chmur, zbytnio ścisnął tubkę pasty, z której zaczęła
wydobywać się długa, różowa wstęga. Pokrywszy szczotkę prawdziwą górą
pasty, kronopio zorientował się, że jeszcze ma jej bardzo dużo, wobec
czego zaczął potrząsać tubą i flaczki różowej pasty spadały z balkonu na
ulicę, gdzie zebrały się famy, ażeby omówić zmiany w zarządzie miejskim.
Flaczki różowej pasty spadały na kapelusze fam, podczas gdy na górze
pełen radości kronopio wyśpiewywał czyszcząc sobie zęby. Famy oburzyły
się na równie niewiarygodną bezmyślność kronopia i postanowiły
wyznaczyć delegację, ażeby go natychmiast zwymyślała, wobec czego
delegacja składająca się z trzech fam poszła na górę do kronopia i zwróciła
mu uwagę w następujących słowach:
- Kronopio, zniszczyłeś nam kapelusze. Musisz zapłacić za szkodę.
- Po czym o wiele dosadniej:
- Kronopio! To zgroza tak marnować pastę do zębów!

TERAPIE

Pewien kronopio kończy medycynę i otwiera sobie gabinet przy ulicy
Santiago del Estero. Natychmiast pojawia się chory i zaczyna opowiadać
mu o tym, co go boli i jak to w nocy nie sypia, a w dzień nie jada.
- Kup wielki bukiet róż - powiada kronopio.
Chory wycofuje się zaskoczony, ale kupuje bukiet i natychmiast zostaje
uzdrowiony. Pełen wdzięczności pojawia się u kronopia i poza honorarium
wręcza mu - atencja pełna delikatności - przepiękny bukiet róż.
Natychmiast po jego odejściu kronopio zapada na zdrowiu, wszystko go
boli, w nocy przestaje spać, a w dzień nie może jeść.

BADACZE

Trzej kronopie i jeden fama łączą się speleologicznie, ażeby odnaleźć
podskórne źródła pewnego źródła. U wejścia do pewnej groty kronopio
schodzi, przytrzymywany przez innych, niosąc na plecach pakiecik ze
swoimi ulubionymi kanapkami (z serem). Dwóch kronopiów-windziarzy
pomaga mu w powolnym opuszczaniu się, zaś fama spisuje w wielkim
zeszycie szczegóły ekspedycji. Niedługo pojawia się pierwszy komunikat
od kronopia: wściekły, bo przez pomyłkę dano mu sandwicze z szynką.
Targa linką i żąda, żeby go wyciągnąć. Kronopie-dźwigi naradzają się
zafrasowane, zaś fama prostuje się w całej swojej straszliwej postaci i
mówi: NIE, tak gwałtownie, że kronopie rzucają linę i pospieszają go
uspokajać. Tymczasem nadchodzi drugi komunikat, bowiem kronopio
zleciał dokładnie w miejsce źródeł źródła, skąd donosi, że wszystko jest jak

background image

najgorzej; pośród wymysłów i łez informuje, że wszystkie kanapki są z
szynką, że im więcej się w nich rozgląda, tym bardziej są z samą szynką i
ani jednej z serem.

WYCHOWANIE KSIĘCIA

Kronopie prawie nigdy nie mają dzieci, ale jeżeli miewają, tracą głowy i
dzieją się rzeczy niezwykłe. Na przykład: gdy kronopio ma syna,
natychmiast ogarnia go ocudownienie i jest przekonany, że jego syn jest
piorunochronem piękności, że w jego żyłach płynie cała chemia, z tu i tam
porozrzucanymi wysepkami pełnymi sztuk pięknych, poezji i urbanistyki.
Taki kronopio nie jest w stanie patrzeć na swego syna, żeby nie pochylić
się przed nim głęboko i nie wygłaszać przemówień wyrażających
uszanowanie i hołd. Syn, zgodnie z normalnym biegiem rzeczy, nienawidzi
go z całego serca. Kiedy wchodzi w wiek szkolny, ojciec zapisuje go do
pierwszej klasy, gdzie dzieciak dobrze się bawi wśród innych małych
kronopiów, fam i nadziej. Ale humor psuje mu się koło południa, bo wie, że
pod szkołą będzie na niego czekał ojciec, który na jego widok wzniesie do
góry ręce i powie na przykład:
- Dzień dobry-bry, kronopio, kronopio, najcudowniejszy, najlepszy,
najróżowszy, najudańszy, najszanowniejszy i najpilniejszy ze wszystkich
synów! - z czego famy i nadzieje jr. będą się skręcać ze śmiechu na brzegu
chodnika. Więc mały kronopio nienawidzi uparcie swojego ojca i w końcu
pomiędzy pierwszą komunią a służbą wojskową zawsze wytnie mu jakiś
paskudny numer. Ale kronopie nie cierpią z tego powodu, przecież w
swoim czasie one także nienawidziły swych ojców tak dalece, że nienawiść
ta wydawała się niemal synonimem wolności i szerokiego świata.

DEPESZE

Pewna nadzieja wymieniła ze swą siostrą następujące depesze, z
miejscowości Ramos Mejia do Viedmy:
ZAPOMNIAŁAŚ SIEMIĘ KANAREK STOP IDIOTKA STOP
SAMA IDIOTKA STOP MAM ZAPASOWE STOP EMMA.
Trzy telegramy kronopiów:
l. NIESPODZIEWANIE POMYLONY POCIĄG STOP ZAMIAST SIÓDMA
DWANAŚCIE WZIĄŁEM ÓSMA DWADZIEŚCIA CZTERY STOP JESTEM
MIEJSCE DZIWACZNE STOP PONURAKI LI CZA ZNACZKI STOP
MIEJSCOWOŚĆ WYSOCE PRZYGNĘBIAJĄCA STOP WĄTPIĘ CZY
PRZYJMĄ TELEGRAM STOP PEWNIE ZAPADNĘ ZDROWIU STOP
MÓWIŁEM NIE JEŹDZIĆ BEZ GRZAŁKA STOP ZGNĘBIONY SIADAM
SCHODEK CZEKAĆ POWROTNY POCIĄG STOP ARTUR.
2. NIE STOP CZTERY PESOS SZEŚĆDZIESIĄT ALBO NIC STOP JEŻELI
CI SPRZEDADZĄ TANIEJ KUP DWIE PARY STOP JEDNĄ GŁADKĄ A
DRUGĄ W PASKI.
3. SPOTKAŁEM CIOTKĘ ESTHER WE ŁZACH ŻÓŁW CHORY STOP
TRUJĄCY KORZEŃ ALBO ZGNIŁY SER STOP ŻÓŁWIE ZWIERZĘTA
DELIKATNE STOP TROCHĘ PRZYGŁUPIE STOP NIE ODRÓŻNIAJĄ
STOP SZKODA.

LEW I KRONOPIO

Pewien kronopio na pustyni spotyka lwa i wywiązuje się następujący dialog:
Lew:
- Zjem cię.
Kronopio (przerażony, ale z godnością):
- Trudno.

background image

Lew:
- O, co to, to nie! Żadnych męczenników. Jedno z dwojga: albo płacz, albo
ruszaj do walki, bo tak nie mogę cię zjeść. No, prędzej, czekam. Nic nie
mówisz?
Kronopio: nie mówi nic, więc Lew jest zmieszany, ale po chwili coś mu
przychodzi do głowy.
Lew:
- Na szczęście mam w lewej łapie drzazgę, która mnie cholernie narywa.
Wyjmij mi ją, to ci przebaczę. Kronopio wyjmuje mu drzazgę, zaś Lew
odchodzi mrucząc niechętnie: Dzięki, Androklesie.

KONDOR I KRONOPIO

Niby piorun spada kondor na kronopia, który przechodzi przez Tinogastę.
Kondor dociska go do granitowej ściany i z wielkim ożywieniem mówi, co
następuje:
Kondor:
- Odważ się powiedzieć, że nie jestem przepiękny.
Kronopio:
- Jesteś najpiękniejszym ptakiem, jakiego kiedykolwiek widziałem.
Kondor:
- Więcej.
Kronopio:
- Jesteś piękniejszy od rajskiego ptaka.
Kondor:
- Odważ się powiedzieć, że nie latam wysoko.
Kronopio:
- Latasz na zawrotnych wysokościach i jesteś całkowicie ponaddźwiękowy i
stratosferyczny.
Kondor:
- Odważ się powiedzieć, że śmierdzę.
Kronopio:
- Pachniesz piękniej niż cały litr wody kolońskiej Johann-Maria Farma.
Kondor:
- Gówniarz. Nie daje najmniejszej możliwości, żeby go rozdziobać.

FAMA I EUKALIPTUS

Pewien fama chodzi sobie po lesie i jakkolwiek nie potrzeba mu nic na
podpałkę, pożądliwie spogląda na wszystkie drzewa. Drzewa mają
wielkiego stracha, bo znają zwyczaje fam, więc obawiają się najgorszego.
Na samym środku rośnie przepiękny eukaliptus; na jego widok fama
wydaje okrzyk radości i tańczy wokół wzburzonego eukaliptusa wołając: -
Antyseptyczne listki, zdrowa zima, szczyt higieny. Wyciąga siekierę i na nic
nie bacząc wali w brzuch eukaliptusa. Eukaliptus śmiertelnie ranny wydaje
jęk, zaś inne drzewa słyszą, jak wśród westchnień mruczy: - I pomyśleć, że
ten kretyn po prostu mógł kupić sobie pastylki Valda.

ŻÓŁWIE l KRONOPIE

Faktem jest, że żółwie są wielkimi zwolennikami szybkości.
Nadzieje to wiedzą, ale się nie przejmują. Famy to wiedzą i śmieją się.
Kronopie to wiedzą i za każdym razem, kiedy spotykają żółwia, wyjmują
pudełko z pastelami i na okrągłej tarczy żółwia rysują jaskółeczkę.

background image

KWIAT I KRONOPIO

Pewien kronopio znajduje na polu samotny kwiat. Już już ma go zerwać,
kiedy przychodzi mu na myśl, że jest to niepotrzebne okrucieństwo, więc
klęka obok niego i zaczyna wesoło z nim igrać, a mianowicie: głaszcze
płatki, dmucha na niego, żeby tańczył, bzyczy jak pszczoła, wącha go, po
czym kładzie się pod nim i zasypia w spokoju.
Kwiat myśli: "On jest jak kwiat".

K O N I E C


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Julio Cortazar Opowiesc o kronopiach i famach
Julio Cortazar Opowieści o kronopiach i famach
Julio Cortazar Opowieści o Kronopiach i Famach (opowiadania)
Huelle Paweł Inne historie
Julio Cortazar Autobus
Julio Cortazar W orbicie kotów
Julio Cortazar Gra w klasy, rozdz 1
Tercet i inne historie
Dzender domowy i inne historie Hubert Klimko Dobrzaniecki

więcej podobnych podstron