Spis treści
Postypie
New romantic
Er
Mur
Alibi
Pączuś Piłat od rana ma dobry hummus
Dżender domowy
Po sezonie
Opracowanie redakcyjne: ANNA KOŁAT
Korekta: JAN JAROSZUK, JANINA ZGRZEMBSKA
Projekt okładki: WITOLD SIEMASZKIEWICZ
Skład i łamanie: PLUS 2 Witold Kuśmierczyk
Copyright © text by Hubert Klimko-Dobrzaniecki 2017
by arrangement with Agencja Literacka Syndykat Autorów
For the Polish Edition © 2017, Noir sur Blanc, Warszawa
ISBN 978-83-65613-44-8
Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o.
ul. Frascati 18, 00-483 Warszawa
e-mail:
Konwersja:
Postypie
.
1
Ilekroć jechał windą, nachodziły go myśli samobójcze. Mieszkał wysoko.
Na dwudziestym piątym piętrze luksusowego budynku, w centrum. Zawsze
chciał być w centrum, i to nie tylko stolicy. Po latach ciężkiej pracy
zadomowił się wysoko. Choć nie na samym szczycie. Od szczytu dzieliły
go cztery mieszkalne piętra i kilku kolesi, którzy mieli szersze plecy. Plecy
odziedziczyli. On musiał sam się ich dorabiać. Aby kupić mieszkanie na
ostatnim piętrze, też były potrzebne. Apartament na samej górze nabył
znany aktor. Dla tej młodszej o trzydzieści lat dupy z twarzą bez wyrazu,
małymi piersiami i wałeczkami tłuszczu na biodrach. Spotykał ją czasami.
W windzie. Dzień dobry. Do widzenia. Dobry wieczór. Dobranoc. Cała
konwersacja. Jak umierać, to samotnie. Spadać w dół ze smarkulą i jej
kieszonkowym pieskiem? To ocierało się o drwinę. Znany i ceniony
scenarzysta oraz partnerka znanego i cenionego aktora, i mniej ceniony
piesek kieszonkowy, ponieśli śmierć w spadającej windzie! Tyle już
nakręcono filmów, w których spadały windy. Z ludźmi. Z psami. Z ludźmi
i psami. Same windy również spadały. Na robotników, na przykład. Nie
powtarzać znanych scen. Nigdy nie powtarzać. Wejście do windy bez
windy. To też było. Wszystko ponoć było... Za każdym razem, kiedy siadał
do nowego scenariusza, bał się, że popełni niezamierzony plagiat. Kurwa,
ci Hindusi za dużo kręcą. Na szczęście Indie mają atomówkę. Pakistan też
ją ma. Pewnego dnia ktoś wkurwiony naciśnie guzik i problem się sam
rozwiąże. Oby w miarę szybko, bo za dużo, dużo za dużo, filmów
produkują.
Czarno-białe lubił najbardziej. Spierał się często z tymi, którzy w braku
kolorów upatrywali ślepą uliczkę. W braku kolorów? Bzdura, wykrzykiwał.
Nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo kolorowa jest czerń, o bieli nie
wspominając. Więc nie pierdolcie, że widz się nudzi na czarno-białych
filmach. Nie dawał za wygraną i w sumie udało mu się przekonać kilku
reżyserów, a tamci producentów, żeby przenieść jego scenariusze na ekran
w kolorach – czarnych i białych. Z powodzeniem zresztą. Krytycy byli
zachwyceni. Widzowie też. Po kilku produkcjach środowisko nadało mu
przydomek – Zebra. Z czasem się przyzwyczaił i tak właśnie zaczął się
przedstawiać. Zebra jestem. I szufla. Zebra jestem. I cmok. Zebra jestem.
Niech pan nie pitoli, że pan już gdzieś widział taką scenę. Zebra jestem, ale
nie dam przez siebie przejść. Zebra jestem, ale nie osioł. Dymać to sobie
pan może początkujących scenarzystów. Tyle i tyle, a jak nie, to nic! No
i się uzbierało na to luksusowe mieszkanie. W luksusowym budynku.
W centrum. W stolicy. Prawie w niebie. Prawie...
2
Zadzwonił telefon. Akurat poprawiał scenę miłosną i ostry dźwięk
momentalnie podniósł mu ciśnienie. Postanowił kontynuować. Nie
odbierać. Aby nie otrzeć się o kicz. Aby nie otrzeć się o kicz, pomyślał.
Telefon nie przestawał dzwonić. Dobrze, najpierw kogoś opierdolę, a potem
dokończę, nie ma innego wyjścia.
– Zebra! Słucham! – krzyknął. I już szykował się do wielkiej opierdolki
natręta, a opierdalać oraz siarczyście przeklinać to on potrafił, kiedy
usłyszał w słuchawce spokojny głos. Głos jakby znajomy.
– Tutaj doktor Białek. Pan pewnie nie kojarzy. – Przed oczami
przeleciały mu obrazki z dzieciństwa. Mieszkanie w bloku. Matka, z którą
nie rozmawiał od wielu lat. Miasteczko, z którego uciekł zaraz po maturze.
Pierwsza komunia święta i akcja Milicji Obywatelskiej, która
interweniowała w sprawie żony... A właśnie! W sprawie żony doktora
Białka. Jakiś koleś wparował do ich mieszkania pod nieobecność doktora,
związał biedaczkę i chciał wymusić okup oraz helikopter, żeby zwiać do
Berlina Zachodniego. Tak, dokładnie pamiętał ten dzień. Nie wyszedł do
kościoła na swoją pierwszą komunię. Milicja zabroniła wychodzenia na
zewnątrz. Czy po latach winił MO, że słabo mu szło z Panem Bogiem? Za
to matka... Właśnie, matka... Ludzie nie żyją wiecznie, a ona zbliżała się do
osiemdziesiątki. Matka? Poczuł gęsią skórkę na udach.
– Tak, panie doktorze. Poznaję głos. Czy coś się stało?
– Mam pański numer telefonu od dozorcy.
– Rozumiem. Dałem go kiedyś mojemu synowi. Pewnie dlatego... Czy
coś się stało? – powtórzył.
– Znaleźliśmy mamę nieprzytomną. Odwodnioną... No...
– Nie żyje?
– Powiem tak: stan jest ciężki. Leży w szpitalu na Cichej. Pan pamięta,
gdzie to jest?
– Tak.
– Pan się tam urodził. Odbierałem pana.
– Tego nie pamiętam...
– Radziłbym, jak najszybciej przyjechać. Każda minuta jest cenna. O ile
ceni pan czas.
– Doktorze, dziękuję za telefon. Zaraz ruszam.
– Szerokiej drogi.
– Dziękuję.
Wyłączył komputer. Wstał i wyjął z kieszeni spodni pogiętą paczkę
papierosów. Drżały mu dłonie. Czuł się tak, jak wtedy, dawno temu, kiedy
pierwszy raz w życiu rozpinał biustonosz. Potem właścicielka stanika
została jego żoną. Urodziła syna. Rozstali się. Niby w zgodzie. Zapalił
papierosa. Palił nerwowo. Zebrało mu się na wymioty. Nie dokończył
papierosa. Pobiegł do łazienki. Zwymiotował. Spłukał i spojrzał w lustro.
Miał pięćdziesiąt lat, choć jego twarz wyglądała młodziej. Jakoś udało się
uniknąć fizycznej harówki, która niejednemu w jego wieku dodała
głębokich zmarszczek. Umył zęby. Zwymiotował jeszcze raz. Za drugim
razem obtarł tylko usta ręcznikiem. Wrócił do pokoju. Włączył komputer
i skończył poprawiać zarzuconą scenę. Dopisał kawałek drżącymi rękami.
Rozpinanie biustonosza... Tego właśnie brakowało. Scena mu się podobała,
toteż poczuł się o niebo lepiej. Istnieją przynajmniej dwa światy, pomyślał.
Ten, w którym żyjemy, i ten, który nadaje się do opisania. Coś, co ma
miejsce, i coś, co może mieć miejsce. Po tym, kiedy ponownie wyłączył
komputer, powrócił do świata, w którym przyszło mu żyć. Wystukał na
komórce numer.
– Z matką źle. Muszę jechać.
– O Boże, coś poważnego?
– Chyba tak.
– Chcesz, żebym pojechała z tobą?
– Poradzę sobie.
– Wiesz, w takich chwilach...
– Jesteś kochana, ale to naprawdę zbyteczne.
– Jak chcesz. Na długo?
– Tego jeszcze nie wiem. Na miejscu się okaże.
– Gdybyś jednak... Zadzwoń, daj znać. Przyjadę.
– Całuję. Do usłyszenia.
Czekał na windę. Jechała z dołu i po drodze zatrzymywała się na różnych
piętrach. Kiedy drzwi się otworzyły, nikogo w niej nie było. W windzie
można się zabić, tylko jadąc w dół. Chyba że ma się przy sobie pistolet, to
można i w górę, pomyślał, ale i tak zwiozą cię potem na parter. Winda była
duża. Mogłoby do niej wejść śmiało kilka osób. W środku były lustra.
Zanim zjechał na parter, obejrzał się z kilku stron. Niemiecka robota.
Schindler. To się, do kurwy nędzy, nigdy nie zepsuje. Żadnych
niespodzianek. W górę i w dół. W dół i w górę. Ta winda przeżyje mnie,
innych, którzy przyjdą po mnie, po nas. Schindler przeżyje całe to miasto,
do jasnej cholery. Dlaczego ci Niemcy produkują tak sprawnie działające
urządzenia? Gdybym mieszkał w Rosji, mógłbym liczyć na to, że coś się
teraz spierdoli, że nie dojadę w całości. Życie mogłoby się wtedy całkiem
inaczej potoczyć.
3
Była piąta rano, kiedy dojechał do miasteczka. Człowiek nie ma wpływu
na miejsce urodzenia. A czy ma na miejsce śmierci? Niektórym się udaje,
pomyślał, i zaparkował samochód przed szpitalem. Tutaj, w tym miejscu,
w tym budynku się urodził, a teraz... W środku śmierdziało lizolem. Boże,
a jednak niewiele się zmieniło, niewiele się zmienia. Lizol, zapach
komuny... Trafił do dyżurki pielęgniarek. Otyła kobieta siedziała przy
stoliku i jadła kanapkę. Początkowo nie zwróciła na niego uwagi.
Chrząknął.
– Dzień dobry – powiedział cicho.
– Kto pana tu wpuścił?
– Nikt.
– Cholera, ten z ochrony znowu gdzieś przepadł, niedługo wszyscy będą
mogli tu wejść. Co pan tak o piątej rano? Wizyty są po obiedzie.
– Przywieziono tu wczoraj moją mamę.
– Nazwisko?
– Dobrowolska. Maria Dobrowolska.
– A pan kto?
– No, przecież powiedziałem, że mamę wczoraj przywieziono.
– Pan się nie wymądrza. Wy wszyscy zaczynacie się martwić, jak już jest
za późno.
– Za późno?
– Żyje, żyje, ale jest słabo. Sąsiad ją znalazł. Lewostronny paraliż.
Odwodnienie i całkowite wycieńczenie. To cud, że żyje. Pan telefonu nie
ma?
– Mam.
– No, to jak? Nie dzwonił pan do starszej osoby mieszkającej samotnie?
Się wstydzić pan powinien. Zjawiacie się potem nad ranem i udajecie
zatroskanych i kochających.
– Czy mogę ją zobaczyć?
– Zasadniczo nie, ale w sumie tak.
– Czyli jak?
– Dwieście dwanaście. Tylko szybko. Nie męczyć pacjentki. Aha, pan
powinien o czternastej godzinie zobaczyć się z lekarzem.
– Tak.
– Jeszcze jedno – dodała, kiedy Zebra szykował się do wyjścia – pan
pojedzie do apteki i kupi dwie paczki pampersów dla dorosłych. Szpital
biedny, a mama dużo sika, i robi pod siebie.
– Dobrze.
W takiej sytuacji warto mieć brata albo siostrę, a najlepiej brata i siostrę,
ale był jedynakiem, wychowywanym przez samotną matkę. Od piątego
roku życia aż do momentu, kiedy zwiał z miasteczka. Wiedział, że ojciec
żyje. Nie wyjechał, nie ożenił się ponownie, przeprowadził się dwa bloki
dalej. Do swojej matki. W pewnych sytuacjach odległość między dwoma
blokami to kosmiczny dystans, inna galaktyka.
Nad drzwiami do sali tliło się czerwone światełko. Wszedł. Poczuł
zapach moczu. Stanął przy łóżku. Zaczynało świtać. Zobaczył niewyraźną
postać. Małego, kruchego człowieczka podłączonego do elektronicznych
urządzeń, których migające diody przypominały tandetne lampki
choinkowe. Bóg się rodzi, moc truchleje... i te wszystkie Wigilie, które
przyszło im spędzać razem. Radosne święto, a u nich, każdego roku, aż do
chwili jego wyjazdu, zamieniało się w stypę. Pochylił się. Złapał matkę za
rękę.
– Mamo – powiedział szeptem. – Mamo, to ja. Słyszysz mnie? – Dłoń się
poruszyła. – Jeśli słyszysz, jeśli rozumiesz, uściśnij moją rękę dwa razy. –
Poczuł jeden, a po chwili drugi, silniejszy uścisk. – Mamo, przepraszam. Ja
musiałem wyjechać. Nie mogłem tutaj żyć. Gdybym został, pewnie bym się
powiesił. Przecież matki nie rodzą dzieci po to, żeby je potem pochować.
Przepraszam, mamo. Mamo, jak się tylko twój stan poprawi, to zabiorę cię
do siebie. Jest dużo miejsca, będziesz miała swój pokój. Pielęgniarki
załatwię. Ty nigdy nie chciałaś tu mieszkać, ty się tu nie urodziłaś. To jest
straszne miasteczko. Mamo, no daj znak, powiedz, że nie chcesz tutaj
zostać. Zabiorę cię. – Znowu poczuł uścisk dłoni. – Mamo, ja już muszę
iść. Zostawię cię na chwilę, przyjdę znowu za kilka godzin. Porozmawiam
z lekarzem. Ustalimy, co dalej robić. Mamo, będzie dobrze. Daj znak,
powiedz, że chcesz, żebym cię stąd zabrał. – Po chwili poczuł mocny
uścisk.
Szarówka zamieniała się w jasność. Teraz widział matkę wyraźnie. Miała
zamknięte oczy i nie wiedział, czy spokój malujący się na jej twarzy oraz
lekki uśmiech były skutkiem wylewu, czy też tego, co się przed chwilą
między nimi wydarzyło. Zanim wyszedł, pocałował ją w czoło. Mocno,
prawdziwie.
Wsiadł do samochodu i pojechał na osiedle, gdzie się wychował.
Przesiedział w aucie dwie godziny. Obserwował ludzi idących z siatkami do
sklepu, tego samego sklepu, do którego wysyłała go matka. Widział
zatroskanie na twarzach małomiasteczkowych obywateli, widział, jak się
zmniejszają, jak z kroku na krok stają się jeszcze bardziej
małomiasteczkowi, żałował ich i nie żałował wcale. Potem wyszedł na
zewnątrz i stanął przed drzwiami wejściowymi. Na domofonie odnalazł
nazwisko lekarza.
– Tak, słucham?
– To ja, panie doktorze. Pan do mnie dzwonił. Chodziło o mamę. Mógłby
mnie pan wpuścić?
– Już otwieram. Proszę.
Zawsze przypominał świętego mikołaja. Tyle że się postarzał, a długa
broda pokryła się srebrem.
– Jeszcze raz dziękuję za telefon.
– Trzeba sobie pomagać.
– Niewiele się pan zmienił.
– Przesadza pan. Wy, artyści... Oglądaliśmy z żoną wszystkie filmy, do
których napisał pan scenariusz. Świetne. Miasto jest z pana dumne. No,
przynajmniej ja i żona jesteśmy. Ale przecież nie będziemy tak w progu.
Proszę wejść do środka.
To tak wygląda mieszkanie człowieka, który przyjmował mnie na świat...
Cholera, miałem jednak szczęście, pomyślał. Swego czasu w miasteczku
chodziły słuchy, że nie tylko przyjmował na świat...
– Kawa? Herbata? Woda?
– Woda.
Wyszedł do kuchni i po chwili wrócił z pełną szklanką. Postawił ją przed
Zebrą.
– Taaa... Przykra sprawa, ale wie pan, wszyscy się starzejemy. Taki los.
Ja, na szczęście, mam żonę. Młodszą. Nie jestem sam, ktoś poda szklankę
wody. – Uśmiechnął się. – Widział pan mamę?
– Tak. Nie mówi, ale i tak porozmawialiśmy. Kontaktuje. Chyba
pierwszy raz w życiu porozmawialiśmy od serca, szczerze. Dawała znaki.
Dłonią.
– Przykra sprawa, przykra sprawa, ale co zrobić. Pan tam, ona tu...
Umówiła się z koleżanką do lekarza. I nie przyszła. Dwa dni nie odbierała
telefonów. Na trzeci dzień mąż tej koleżanki zadzwonił do dozorcy, który
miał klucze do jej mieszkania. Wie pan, dała mu drugą parę, w razie
czego... Leżała w łóżku nieprzytomna. Przyszli po mnie. Nie wyglądało to
dobrze. Zadzwoniliśmy po pogotowie. Potem ja do pana. Cud, że jeszcze
żyła. Widocznie chciała się z panem spotkać. Udało się. To dobrze... Będzie
jakiś nowy film?
– Mam nadzieję, doktorze. Mam nadzieję. Kończę scenariusz. – Dopił
wodę. Doktor uważnie mierzył go wzrokiem. – Muszę się zbierać.
– Oczywiście. Trudne dni przed panem. Aha, proszę zajść do pana
Marka. Ma klucze od mamy mieszkania.
Pan Marek, który był od Zebry niewiele starszy, mocno się zdziwił, gdy
otworzył drzwi. Na jego twarzy malowała się troska pomieszana z chęcią
dania Zebrze w mordę.
– Złoto schowałem do pudełka po ptasim mleczku – powiedział.
– Złoto?
– No, złoto, kurwa. Złoto ze złota. Takie żółte. Jak znaleźliśmy mamę, to
miała na sobie złoto. Pierścionki i łańcuszek. Moją matkę te chuje
z pogotowia obrobili, jak ją zabierali. W karetce, kurwa. Mnie przy tym nie
było, jak ją zabierali. Ale matka zawsze nosiła złoto. A jak przyjechałem do
szpitala, to ni chuja. Goła, panie. Obrobili. Tylko ślady po pierścionkach na
palcach. To se pomyślałem, że ni chuja, tym razem w chuja nie dam się
zrobić, i se przynajmniej na sąsiadce odbiję. No i kurwa, zanim przyjechali,
złoto z pana mamy zdjąłem i do tego pudełka po ptasim mleczku. Na
lodówce leży. No, tak było. A tu klucze. Zamknąłem na górę i dół.
– Dziękuję.
– W szpitalu pan był?
– Tak, przed chwilą.
– Pan się musi przygotować na najgorsze.
– Tak?
– Tak. Moją mamę to samo zwinęło. Po tygodniu poszła do nieba.
– Aha. No, ja już pójdę. Dziękuję.
– Nie ma za co. Pan ma syna, tak?
– Tak.
– Pan se zrobi jakieś lepsze stosunki z synem, bo też pana kiedyś może
dorwać samotność. A jak samotność, to już chuj. Samotność jest chujowa.
Prawda?
– Prawda.
– Do widzenia.
– Do widzenia.
4
Zadzwonił telefon. Pośpiesznie wyjął go z kieszeni. Odebrał i oparł się
o poręcz.
– I co tam u ciebie? Co z mamą? Chcesz, żebym przyjechała?
– Pogadaliśmy trochę.
– Czyli nie jest aż tak źle?
– Ja mówiłem. Ona dawała znaki. Odezwę się niedługo. Muszę iść do
mieszkania. Stoję na klatce.
– Dobrze. Trzymaj się. Do usłyszenia.
– Pa.
Upiorny zapach ekskrementów uderzył go w nozdrza. Pokój, który
dawno temu był jego pokojem, gdzie stało łóżko, które kiedyś było jego
łóżkiem, przypominał teraz małą graciarnię. Starsi ludzie lubią gromadzić
niepotrzebne przedmioty... Młodsi też. Różnica polega tylko na tym, że ci
drudzy ich używają. Na parapecie zamiast kwiatków stały trzy zakurzone
czajniki i sterta gazet. A na stoliku obok łóżka równie zakurzone gipsowe
figurki Matki Boskiej. Na ścianach wisiały kiczowate malunki. Jeden z nich
przykuł jego uwagę. Był to obrazek przedstawiający anioła prowadzącego
małego chłopca. Anioł, ma się rozumieć, miał skrzydła i odziany był
w białą albę, a chłopiec w niebieski garnitur. Pod scenką widniał napis
„Pamiątka pierwszej komunii świętej”. Załatwiła sobie... Ona wszystko
swego czasu potrafiła załatwić, pomyślał. Nawet komunię, której nie było...
Zapach moczu i kału był nie do wytrzymania. Kierując się nosem, jak
pies, szybko zlokalizował epicentrum smrodu. Podniósł z łóżka wymiętą
kołdrę i zobaczył rozmazaną na prześcieradle żółć zmieszaną z ciemnymi
brązami. Zebrało mu się na wymioty. Pobiegł do łazienki. Oddał z siebie
wszystko... Potem wyszedł z mieszkania i w sklepie – w tym samym
sklepie, w którym sto lat temu robił zakupy – nabył czarne plastikowe
worki. Wrócił do mieszkania. Poupychał do worków kołdrę, prześcieradło
i cienki materac. Otworzył okno, a następnie wystawił porządnie zawiązane
worki na korytarz.
Wszedł do dużego pokoju. Usiadł na sofie. A więc to tak... Złapało ją
w łóżku. Pewnie podczas snu. Nie mogła się z nikim skontaktować, telefon
jest tutaj, w tym właśnie pokoju, wydedukował, patrząc na staromodny
czerwony aparat. Rozejrzał się wokół. Masa oprawionych zdjęć. On u niej
na kolanach. On po zdanej maturze w granatowym studniówkowym
ubraniu, w którym wyglądał jak muzealny cieć. On trzymający na barana
syna. Zdjęcia byłych żon. Pierwszej. Drugiej... Przyjaźniły się. Matka, która
nie znosiła Pierwszej, naraz staje się jej najlepszą przyjaciółką po tym, jak
syn żeni się drugi raz. I zaczyna nienawidzić tej Drugiej, która później też
staje się jej najlepszą przyjaciółką, gdy oni się rozstają, a syn żeni się
ponownie. Jak to jest? Gdyby się rozwiódł z Trzecią, Małą, też by się stała
jej przyjaciółką?
Wstał i poszedł do kuchni. Na lodówce leżało opakowanie po ptasim
mleczku. Otworzył je i uniósł plastikową foremkę. Wsadził łańcuszek
i pierścionki do kieszeni. Spojrzał na zegarek. Do wizyty u ordynatora
pozostały dwie godziny. Zaczął przeglądać książki. Na półkach odnalazł
nagrody za dobrą naukę. Tak, Opowieści o pilocie Pirxie znał na pamięć, bo
gdy je dostał za świadectwo z czerwonym paskiem, przeczytał pięć razy.
Otworzył szufladę. W środku, na teczkach, leżały dwa pudełka. Więc ją
docenili? Przypomniał sobie natychmiast przepychanki w środowisku i to,
że ludzie byli w stanie własne gówno zjeść dla kawałka blaszki. Gloria
Artis... Odznaczył się sam. Jeden krzyż wpiął w lewą, a drugi w prawą
klapę marynarki. Poszedł do łazienki i przejrzał się w lustrze.
Wrócił do pokoju. Z szuflady wyjął teczki, na których wcześniej leżały
pudełeczka. Sznurowane teczki starego typu pękały w szwach, toteż żeby
im ulżyć, porozwiązywał je, nie zaglądając do środka. Przeszedł się po
pokoju i usłyszał dźwięk muchy, która wleciała przez otwarte okno
zwabiona zapachem kupy. Muchy ciągnie do gówna, tak samo jak innych
ciągnie do medali. Tak, tak, są gówna z gówna oraz gówna z blachy,
a niektóre gówna są pozłacane... Natomiast złoto ze złota nie jest z gówna...
Święta racja, panie Marku, pomyślał i wsadził rękę do kieszeni, w której
trzymał złoto ze złota. Mucha kompletnie zwariowała. Krążyła po pokoju
w tę i we w tę. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie przyłożyć jej jedną
z tych ciężkich książek. Czymś lżejszym jednak... Z pewnością w teczkach
były jakieś papiery. Otworzył jedną z nich. Bardzo się zdziwił, bo ze środka
patrzyła na niego jego własna twarz. Następna, następna, aż powyjmował
wszystkie. Powycinane artykuły, o nim. Wywiady, z nim. Recenzje filmów,
do których napisał scenariusze. Więc to tak... Na bieżąco. Wiedziała
wszystko. No, prawie wszystko... Zaczął na nowo, teraz z większą uwagą
przeglądał zadrukowane kartki. Odnalazł recenzję tego niedorobionego
pedała z Poznania, który nie zostawił na nim suchej nitki. I tak jak przed
laty zdenerwował się okrutnie, więc nerwowo uformował z kartki kulkę
i cisnął nią w muchę, ale nie trafił. Wstał, spojrzał na zegarek i wyszedł do
przedpokoju. Otworzył drzwi wejściowe. Wyniósł na klatkę schodową
czarne worki. Zamknął drzwi. Zniósł worki do śmietnika. Wsiadł do
samochodu. Ruszył do szpitala.
5
W poczekalni do gabinetu ordynatora siedziało kilka osób. Zapytał, kto
jest ostatni, i spoczął na niebieskim plastikowym krześle. Przez chwilę miał
wrażenie, że ludzie przyglądają mu się z zaciekawieniem. Ostatecznie na
prowincji też chodzą do kina. Jeśli matka uzbierała całą stertę wiadomości
na jego temat, to tamci też mogli go rozpoznać. Z tymi z małych miasteczek
jest zawsze kłopot. Niby przy wódce gadają, że temu a temu się udało, ale
jak do czegoś dojdzie, to tylko się gapią. Ludzie z poczekalni, o twarzach
przedwcześnie postarzałych, ogorzałych od grilla, gorzały, nie byli inni.
Kolejka szła szybko, więc czekanie zajęło mu raptem pół godziny.
– Proszę spocząć – powiedział lekarz i ruchem ręki wskazał miejsce po
drugiej stronie biurka.
– Ja w sprawie mamy. Jest sparaliżowana. Jakie są szanse na... – Nie
dokończył zdania.
– Pan się spóźnił.
– Ależ panie doktorze, byłem piąty w kolejce. Przyszedłem na czas.
– Pan się spóźnił. Bardzo mi przykro.
– To znaczy, że...
– Tak...
– Dobrze, to ja wyjdę i przyjdę jutro, jeśli pan już nie ma dla mnie czasu.
– Pan nie zrozumiał. Pańska mama zmarła dwie godziny te...
– Co? Jak to? Przecież... To... Dlaczego nikt do mnie nie zadzwonił?
– Nie zostawił pan numeru telefonu. Dodzwoniliśmy się do syna. Jest
w drodze.
– I...
– Proszę przyjąć wyrazy współczucia. Ale miał pan trochę szczęścia.
– Szczęścia?
– Pielęgniarki powiedziały, że zdążył pan jeszcze zobaczyć mamę.
– Co mam teraz...
– Proszę iść do dyżurki. Dostanie pan instrukcje. – Lekarz podał mu rękę
na pożegnanie, pytając: – W Warszawie teraz taka moda?
– Moda? Nie rozumiem. – Ordynator wskazał na klapy marynarki.
– Tak. Taka moda. – Gdy wyszedł, zdjął odznaczenia matki.
– Chodzi o mamę. Zmarła kilka godzin temu...
– Ach tak – powiedziała zatroskanym głosem pielęgniarka. – Bardzo mi
przykro. Taaak. Pan nie jest miejscowy, to już wiemy. To jak robimy?
– Jak robimy? – powtórzył za nią.
– No, z ciałem. Mama leży w kostnicy. Za chwilę będzie mógł pan tam
iść. Pożegna się pan w spokoju, ale musimy dostać wytyczne, i to szybko,
bo jeśli nie ma pan specjalnych życzeń czy innych pomysłów, to my tu
mamy firmę, która wszystko załatwi. Pan tylko podpisze. Pogrzeb będzie na
cmentarzu parafialnym. Oni wszystko załatwią, pan tylko da zgodę i ustali
szczegóły.
Przecież dawała mu znaki. Umówili się. Obiecał.
– Nie macie tutaj jakiegoś krematorium?
– Krematorium? Hanka, u nas nie ma krematorium, nie?
– U nas nie ma, ale w tamtym roku całkiem nowe otwarli
w Radzikowicach. Dwadzieścia kilometrów stąd. Czytałam w gazecie, że
mają dobry piec. Włoski taki. Ponoć nic nie śmierdzi, bo ludzie się burzyli,
kiedy je budowali. Ta nasza firma też to załatwia. – Pielęgniarka podała
Zebrze wizytówkę przedsiębiorstwa pogrzebowego. – „Hades –
kompleksowe usługi pogrzebowe”. Czynne dwadzieścia cztery na dobę.
Numer telefonu.
– Pan do nich zadzwoni. Tylko szybko. Pan zadzwoni, a potem pan
pojedzie do proboszcza i z nim załatwi.
– Do proboszcza?
– Pan, to widać, z innego świata. Pan chce spopielić mamę i ją gdzieś
zabrać, tak czy nie?
– Tak.
– U nas w mieście proboszcz urn nie chowa, urny tylko na wysyłkę. No,
to pan podjedzie na parafię, zapłaci mu za zgodę na przeniesienie pogrzebu
do obcej parafii. A najpierw to pan zadzwoń na cmentarz w swoim mieście
i zapytaj, kogo tam trzeba, żeby urnę przyjęli. Przecież se ją pan nie
postawisz za telewizorem. To nie Czechy. W Czechach różne rzeczy
wyrabiają z tymi urnami. Czytałam taki artykuł.
– Gdzie jest kostnica?
– Pan wyjdzie od nas. Potem w prawo. Prosto korytarzem i na dół, do
piwnicy. Tam pan Henio siedzi. Otworzy panu.
Pan Henio siedział na drewnianym krzesełku obok metalowych drzwi, na
których przyczepiony był napis „Kostnica szpitalna”. Starszy człowiek
o twarzy bez wyrazu, ubrany w biały fartuch, chyba jako pierwszy z wielu
ostatnio spotkanych miał go głęboko gdzieś.
– Chciałem pożegnać się z mamą – powiedział cichym głosem Zebra.
Postać bardzo niskiego wzrostu wstała z krzesła, podciągnęła spodnie
i sięgnęła do kieszeni po klucze. Pan Henio bez słowa wsadził je do zamka
i przekręcił. Otworzył drzwi. Ręką wskazał drogę. W pomieszczeniu
panował półmrok. Białe metalowe łóżko na kółkach unosiło na sobie coś,
co przypominało papierową makietę łagodnych gór. Z jednej strony
zarysowywał się pojedynczy, ledwo widoczny szczyt, potem, idąc w drugą
stronę lekkim płaskowyżem, natrafić można było na dwa dużych
rozmiarów kopce, a kończyło się to wszystko odkrytymi palcami stóp.
Matka miała duże piersi. Karmiła go aż do drugiego roku życia. Zsunął
prześcieradło z głowy. Odniósł wrażenie, że mina, w której zastygła,
mówiła, że jest dobrze. Pocałował ją w czoło, potem w policzek, na końcu
w usta. Zimny kamień. Zrolował prześcieradło do samych stóp. Dotknął
ręką jej dłoni. Chciał zapłakać, wypadałoby w takim momencie. Nie mógł.
Nie potrafił. Nie miał w sobie łez. Był świadkiem awantur w domu. Bał się,
że rodzice się pozabijają, i jego zabiją przy okazji. Wtedy płakał, aż
wszystkie łzy wypłakał, dlatego potem już nigdy nie mógł. A ludzie brali go
za twardziela.
– Nie udało się, mamo... przepraszam. Zabiorę cię stąd, tak jak
obiecałem. Wszystko załatwię. Nie martw się. Nie dam cię pochować
w tym zasranym miasteczku. Nie dam. Słowo. Wiesz, w życiu z kobietami
tak mi się jakoś średnio układało. A ty chciałaś, żebym tu został.
W dyrektory ogólniaka poszedł. To był słaby pomysł. Dwa razy nie wyszło,
ale jak to mówią, do trzech razy sztuka. Z Małą idzie dobrze. Mała mnie
kocha. Powinnaś się cieszyć. Dobra dziewczyna. Bardzo dobra dziewczyna.
– Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale poczuł dotyk na plecach i przeszły go
ciarki ze strachu. Znieruchomiał. – Mamo, to ty? – Po chwili z trudem się
odwrócił. Nie usłyszał, kiedy pan Henio ponownie otworzył drzwi i wpuścił
do kostnicy młodego mężczyznę.
– Cześć, tato.
– Jesteś?
– Tak, zadzwonili po mnie. Mama czeka na zewnątrz. Przyjechaliśmy
razem.
– To dobrze, że jesteś. – Poklepał go po plecach.
– Masz fajki?
– Mam. To ty palisz?
– No, jak mam, to palę.
– Przecież twoja matka nie pali?
– Sam się nauczyłem. Ty myślisz, że do wszystkiego potrzebna jest
matka?!
– Nie pyskuj!
– Dobra, daj papierosa, bo nie kupiłem. Masz zapalniczkę?
– Mam.
– Z tobą tak zawsze, nawet przy umarłej babci nie można normalnie
pogadać.
– Przepraszam. Jestem w szoku.
– Taaa. Ty to zawsze te swoje szoki na filmy przerabiasz. Nawet nie
wiesz, że jak raz babcia poszła do kina na twój film, to ją pogotowie
zabrało. Tak się wystraszyła.
– Tak? Ona chodziła do kina?
– No masz... Ty oczywiście nic nie wiesz. A jaki dziś mamy dzień?
– Nie wiem.
– No widzisz...
– Słuchaj, chcesz z babcią pogadać chwilę na osobności?
– No.
– Dobra, to ja wychodzę. Muszę wykonać ważny telefon. – Pochylił się
nad zwłokami. Jeszcze raz pocałował matkę w czoło i wyszedł z kostnicy.
Przed szpitalem zapalił papierosa. Palił łapczywie. Przez chwilę szukał
wzrokiem śmietnika. Nie znalazłszy go, niedopałek wcisnął butem
w trawnik. Wyjął komórkę i wybrał numer.
– Cześć, Mała. To ja. Mama nie żyje.
– To straszne!
– Wiem, ale jest taka sprawa, potrzebna mi twoja pomoc.
– To straszne! – powtórzyła raz jeszcze.
– Słuchaj. Przejdź się, proszę, do nas na cmentarz, czy do kogo trzeba, bo
ja zabieram mamę.
– Jak to?
– No, obiecałem jej. Nie pochowam jej tutaj. W urnie ją zabiorę.
I powiedz im tam, że będę miał to pozwolenie od proboszcza.
– Od proboszcza?
– No tak, jest takie pozwolenie potrzebne, żeby pochować w innej
parafii. Przejdź się też do księdza u nas. Ty mądra jesteś. Pomożesz mi?
– Oczywiście, że ci pomogę.
– Dobra, muszę kończyć. Mam tutaj kocioł i jeszcze Pierwsza z synkiem
przyjechała...
– Zaprosisz ją, prawda?
– Na co?
– Na pogrzeb. One się kumplowały.
– Nie wiem.
– Zebra, nie świruj, tak wypada.
– No, dobra. Pomyślę.
– To idę załatwiać.
– Cześć.
Gdy szedł w stronę samochodu, spotkał pierwszą żonę. Gadała od rzeczy,
jak zwykle. Tak, tak, tak, powtarzał w kółko. A potem ją przeprosił
i ponownie zadzwonił.
– Hades. Słucham.
– Mama leży w kostnicy. Na Cichej. Maria Dobrowolska. Chodzi o to, że
nie robimy pogrzebu na miejscu. Państwo jesteście w stanie załatwić
kremację, prawda?
– Proszę zabrać ze szpitala kartę zgonu. Z tą kartą podjedzie pan do
urzędu stanu cywilnego, u nas w ratuszu. Wydadzą panu od ręki akt zgonu.
No i o proboszczu proszę nie zapomnieć. Jak będzie miał pan te wszystkie
papierki, to proszę podjechać do nas do zakładu. Razem zabierzemy ciało
ze szpitala. Potem załatwimy resztę.
– Dziękuję. Do zobaczenia.
Kiedy schował telefon, pierwsza żona znowu rzuciła mu się na szyję
i szlochając, zaczęła wykrzykiwać, że go nie zostawi w tych ciężkich
chwilach, że mu pomoże, że wszystko razem załatwią, że będzie przy nim.
Wieczorem wszyscy razem siedzieli w Hadesie. Za biurkiem urzędowała
starsza pani, a za nią stały przeszklone szafy z urnami. Zebra przedstawił
wszelkie potrzebne zaświadczenia. Pani podrapała się po nosie. Wyjęła
z szuflady biurka białą kartkę i zapytała:
– Kremacja ma być, tak?
– Tak.
– Z tego, co wiem, mama jest już u nas w lodówce. – Zapanowała cisza.
Kobieta odchrząknęła. – Już do nich dzwoniliśmy. Do krematorium. Nie ma
tłoku. Jutro mogą skremować. Tak koło szesnastej urna będzie do
odebrania. U nich. A właśnie, jaką urnę państwo sobie życzą? Mamy duży
wybór. No i to zależy, co z nią potem zrobicie. Czy będzie zakopana? Czy
wmurowana, czy może życzą sobie państwo, to znaczy, czy może mama
sobie życzyła, żeby prochy nad Bałtykiem rozsypać?
– Rozsypać? – zdziwiła się pierwsza żona.
– No, od tego roku już można. Minister zezwolił. Zresztą, może to głupio
zabrzmi, bo przykre chwile przeżywacie, ale mama wiedziała, kiedy
umrzeć.
– A to dlaczego? – zapytał syn.
– Bo od marca tego roku można urny wozić po kraju prywatnymi
samochodami. Dawnej tylko wyznaczone firmy mogły. A teraz zabierzecie
sobie urnę i sobie pojedziecie.
– Aha...
– Przejdźmy do szczegółów. Mamy ubrania do trumny w dwóch
kolorach. Czarne i granatowe. Bawełna. Bardzo dobrze się pali, i ekologia.
Wiadomo. Jaki kolor sobie państwo życzą?
– Może czarny? – zaproponował Zebra.
– E tam, zaraz czarny – wtrąciła pierwsza żona – granatowy weźmiemy.
Też dostojny, ale jakby weselszy. Zresztą mama lubiła ten kolor. Weźmiemy
granatowy.
– Ty, Anka – zdenerwował się Zebra – to moja matka!
– A moja teściowa, znałam ją lepiej niż ty.
– Była teściowa – wtrącił.
– Przestańcie – powiedział syn.
– To jak będzie? – zapytała starsza pani.
– Dobrze, niech będzie granat – zgodził się Zebra.
– Czyli tak: spódnica, żakiecik, majtki, biustonosz, rajstopy i buty.
Czarne tylko mamy, ale ładne, dobra niemiecka tekturka. Aha, i biała
bluzka oczywiście.
– Aż tyle? – zdziwił się.
– Daj spokój, tato, babcia powinna ładnie w trumnie wyglądać.
– Synku, ale to i tak na spalenie.
– Tato, a jedzenie jest i tak na wysranie.
– Nie wyrażaj się – zganił go ojciec.
– Cały ty – rzuciła pierwsza żona.
– Tylko w połowie – zawarczał.
– Błagam, nie kłóćcie się!
– No dobrze – powiedziała starsza pani – sprawę ubrań mamy
załatwioną. Trumna jest standardowa, żywe drewno, żeby się dobrze
i szybko paliło. Makijaż, taaak, włosy tak... Czy mamusia miała w sobie
jakieś urządzenie?
– Słucham?
– No, rozrusznik serca, bo to trzeba zgłosić i przed kremacją
wymontować.
– Nie, nie miała żadnych urządzeń – odparł Zebra.
– A skąd ty o tym możesz wiedzieć.
– A miała?
– Nie.
– To co znowu mącisz!
– Błagam, przestańcie.
– Dobrze. Ubrania mamy, części nie mamy, kosmetykę mamy, trumnę
mamy – odnotowywała starsza pani na kartce papieru – a kwiaty, jakie
kwiaty dla przystrojenia? Lilie mogą być?
– Mogą – odpowiedzieli wspólnie.
– A urna? Jaka?
– Porządna, czarna, piękna, z marmuru – powiedziała była żona.
– Masz gest nie za swoją kasę.
– A skąd taka pewność, że nie za swoją? Mam zamiar za nią zapłacić.
– Trzymam cię za słowo.
– Ta, może być? – kobieta wskazała palcem na jedną z wyższej półki.
– Prosta żeby była, gustowna, bez tych wszystkich złoceń. Ma pani coś
takiego?
– Mam. Ciężka jest – wskazała palcem na pękate naczynie z czarnego
marmuru. – Włoski marmur. Droga.
– Wchodzisz w to?
– Słowo się rzekło – odparła. – Pani zapisze urnę na mój rachunek.
– A różaniec? Dorzucić może różaniec? Żeby nim pięknie powiązać
dłonie. W promocji. Dobre drewno, nielakierowane. Za trzydzieści złotych.
– Pani dopisze do rachunku i różaniec.
– Świetnie, to mamy wszystko. Kartą czy gotówką?
– Kartą, ale bez urny.
– Oczywiście. – Transakcja ruszyła. Kiedy z rolki białego papieru
wysunął się rachunek, kobieta dodała: – Proszę być w krematorium na pół
godziny przed wysyłką do pieca. Będziecie mieli państwo czas na ostatnie
pożegnanie.
6
– Gdzie śpisz?
– W hotelu.
– Nie idziesz spać na osiedle?
– Nie mógłbym.
– Co zrobisz z mieszkaniem po mamie?
– Synowi naszemu zapiszę.
– Zuch!
– Przestań... Masz może numer telefonu do Drugiej?
– Od dawna nie mówisz do mnie po imieniu. Dla ciebie kobiety to
numery... pierwsza, druga. Do trzeciej też mówisz „Trzecia”?
– Daj spokój. To masz czy nie? Wyście się wszystkie kumplowały.
Powinna wiedzieć.
– Już to zrobiłam. Nie dostanie wolnego z pracy. Była teściowa to żadna
rodzina.
– A wy gdzie śpicie?
– W hotelu.
– W tym samym?
– W tym miasteczku jest tylko jeden hotel.
– Chcesz klucze od mieszkania mamy?
– Nie. Już zapłaciłam za hotel.
– Słuchaj, dasz mi ten numer telefonu do Drugiej?
– Jasne.
– Dobra, to ja idę kupić sobie jakiś ciemny garnitur. Zobaczymy się
w hotelu.
– Będziesz kupował garnitur jednorazowy? – spytał syn.
– Kupię taki, żeby się przydał na kilka razy.
– Masz zamiar jeszcze kogoś pochować?
– Nie wiem... może siebie...
– Nie żartuj.
– Nie żartuję.
– Taaa, ty tak zawsze.
– Idziesz ze mną?
– Mogę iść.
Szli w milczeniu długą ulicą. To miasteczko miało dwie ulice. Dwie
jednokierunkowe. Nigdy nie żałował, że uciekł. Grajdołek, kurewski
grajdołek, ale matka w stolicy spocznie. U mnie spocznie. Przez głowę
przeleciał mu ojciec. Dzieci patrzą na błędy swoich rodziców, a potem
popełniają dwa razy gorsze. Ba, w jego przypadku było tego jeszcze więcej.
Zatrzymali się przy sklepie ze ślubną odzieżą. Na wystawie stał manekin,
niby panna młoda ubrana w upiorną białą suknię z falbankami, a te falbanki
nadziane były na druty. W drutach do ślubu? Weszli do środka, ale
wewnątrz nie było sprzedawcy, za to na dywaniku leżał biały kot, z tych
albinotycznych, z czerwonymi gałami. Zebra chrząknął. Po chwili zza
zasłony wyszedł starszy mężczyzna.
– Czym mogę służyć?
– Chciałbym kupić dwa ciemne garnitury. Jeden dla mnie, a drugi dla
tego pana. – Ręką wskazał na syna. – I dwie ciemne koszule – dodał.
– Na ślub? – zdziwił się sprzedawca.
– Na pogrzeb.
– Rozumiem.
Wyboru nie było wielkiego, toteż ekspresowo nabyli ubrania i wyszli.
– Słuchaj synku, a ty w tych adidasach do garnituru? To ja ci może
jeszcze buty kupię?
– Daj spokój. W adidasach i garniturze będę wyglądał zajebiście.
– Nie chodzi o to, żeby na pogrzebie własnej babci wyglądać zajebiście,
tylko porządnie.
– Babci to już zwisa, a garniturek super. Dzięki, tato.
– No, dobra, ale wiesz, mogę ci też kupić buty.
– Jest zajebiście tak, jak jest.
– Nie wyrażaj się!
– Daj spokój. Na twoich filmach w kółko tak mówią.
– Ale to jest sztuka. Sztuka to co innego.
– Taaa... sztuka...
– Słuchaj, synku, bo przyszło mi do głowy, może byśmy zastukali do
twojego dziadka? Zawiadomili go?
– Mnie on zwisa. Jak chcesz, to możemy zastukać. Tylko nie wiadomo,
czy go zastaniemy. Żyć, żyje, bo mama mówiła, nawet w tym samym bloku
dalej mieszka, ale to chuj, co się będziesz wkurwiał niepotrzebnie. Nie dość
masz teraz wkurwu?
– Co ty tak przeklinasz?
– A, bo mnie ten facet zawsze wkurwiał. Niby był, a go nie było.
– Ale to mój ojciec, no i było nie było mąż twojej babci. Należy się.
– Na głowę żeś upadł? Co się należy? Nigdy się tobą nie interesował,
a tym bardziej mną, no i już wcale się babcią nie interesował. To co się
będziesz teraz napraszał.
– Ja też się za wiele tobą nie interesowałem...
– No, nie... ty to jesteś zajebisty... Ty żeś się mnie nigdy nie wstydził.
– Niby tak... Ale chyba jednak wypada. Choć spróbujemy, a jak go nie
zastaniemy, to chuj z nim.
– No, nareszcie gadasz normalnie.
– Kurwa, synku, tylko błagam cię, nie bierz ze mnie przykładu.
– Jasne.
– To co, idziemy do niego. Załatwimy sprawę.
Zapukali do drzwi. Potem jeszcze raz, i jeszcze raz. Nikt jednak nie
otwierał. Zeszli na dół. Zebra poczuł ulgę. Było nie było, wykonał przykry
obowiązek. I gdy wychodzili na zewnątrz, minęli się w drzwiach
z człowiekiem, który spojrzał na nich podejrzliwie, a potem zapytał:
– Panowie kogoś szukają? – Przyglądnęli się sobie wzajemnie.
Przeznaczenie, zbieg okoliczności, siły pozaziemskie? Zwał, jak zwał. Nie
było jednak wątpliwości, że ten oto łysawy, szczupły, starszy pan był jego
ojcem i dziadkiem jego syna... Wszyscy trzej mieli podobny kształt nosa...
I cisza. Zapadła głęboka cisza. Minuta, dwie. A może tylko kilkanaście
sekund?
– Poznajesz mnie? – zapytał Zebra.
– Tak.
– A tego – wskazał na syna – poznajesz?
– Nie.
– To twój wnuk.
I znowu cisza. Starszy mężczyzna nie wytrzymał ostrych,
przeszywających spojrzeń.
– Czego chcecie? – zapytał zniecierpliwiony.
– Twoja żona nie żyje. Przyszliśmy cię zawiadomić. Jutro jest ostatnie
pożegnanie. W krematorium. Potem zabieram ją do siebie. Do Warszawy.
Zabieram ją stąd. Może chciałbyś przyjść? Głupio to brzmi, ale jesteśmy
rodziną. Jesteś moim ojcem, dziadkiem mojego syna, byłeś jej mężem.
– Odczepcie się ode mnie. Nie znam was. – Kiedy wypowiedział ostatnie
słowa, w Zebrze się zagotowało. Chciał dać ojcu w mordę. Zacisnął pięści,
ale po chwili rozprostował palce. Spojrzał mu prosto w twarz i powiedział
dobitnym tonem:
– Nie będziesz żył wiecznie. Też umrzesz. Kto wie, może już niedługo.
Obiecuję ci, jak tu stoję, a to jest mój świadek – skinął głową w stronę syna
– jak zdechniesz, to przyjadę na twój pogrzeb i przy wszystkich zdejmę
spodnie, i nasram na twój grób. A teraz wypierdalaj na górę, ty w mózg
jebany pokurczu. No, już, zmywaj się stąd, bo ci przypierdolę.
Ojciec chyba chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nie zdążył, bo Zebra
krzyknął:
– No już, spierdalaj, ty chuju złamany!
7
Kiedy wrócił do hotelu, położył się na łóżku i bezmyślnie patrzył w sufit.
Łóżko było niewygodne, z materaca wystawały sprężyny, ale trwał
w bezruchu, póki nie zadzwonił telefon.
– Słuchaj, wszystko załatwiłam. Pogrzeb za pięć dni.
– Za pięć dni? Jutro kremujemy mamę. Co zrobimy z urną? To całe
cztery dni.
– Wierz mi, wcześniej się nie da. Urnę przywieziesz do nas. Postoi u nas
te kilka dni.
– W sumie racja.
– Pomyślałam też, że moglibyśmy u nas w mieszkaniu zorganizować coś
na kształt stypy. Wiesz, zanim pochowamy mamę, moglibyśmy się wszyscy
u nas spotkać.
– Wszyscy?
– Ty, ja i te dwie byłe. Myślę, że to dobry pomysł.
– Zły.
– Daj spokój, Zebra. One były z nią blisko. Należy się im. Nam też.
– Nam?
– Moglibyście po latach, tak na spokojnie, pogadać. Ja bym je chętnie
poznała.
– Nie wiesz, co mówisz. Bredzisz.
– Słuchaj, ja wiem, że jest ci teraz ciężko.
– Widziałem się z ojcem...
– I co?
– Powiedziałem, że nasram na jego grób.
– Poważnie?
– Tak.
– Ściemniasz.
– Poważnie.
– I co on na to?
– Nic.
– Aha. Jak nie chcesz tego sam zrobić, to ja to zrobię. Prześlij mi tylko
numery telefonów do Pierwszej i do Drugiej. Mógłbyś coś ugotować,
byłoby świetnie.
– Upadłaś na głowę. W co ty chcesz mnie wciągnąć?
– Zebra, jesteś w szoku, to normalne po takim zajściu, ale jak wstaniesz
rano i jeszcze raz przemyślisz całą sprawę, to przyznasz mi rację. Wyślij mi
te numery telefonów.
– Pomyślę.
– No, i już się z tobą inaczej rozmawia.
Długo nie mógł zasnąć. Łaził po pokoju z kąta w kąt. Odpalał papierosa
od papierosa. Kiedy skończył całą paczkę, nie wiedział, co począć z rękami.
Rozebrał się i poszedł pod prysznic. Próbował się masturbować, ale nic
z tego nie wychodziło, bo do głowy przyszła mu matka i ten dzień,
w którym przyłapała go na trzepaniu kapucyna. Nie ma niczego
okropniejszego w życiu młodego chłopaka niż wpadka z ptakiem w ręku
przed własną matką... Wytarł się i położył do łóżka. Zanim zasnął, przesłał
esemesem numery telefonów. Po chwili otrzymał wiadomość „Jesteś
odważny”. Taaa, kurwa, odważny. Wcale nie jestem odważny, pomyślał.
Jestem strachliwy, dalej się boję kobiet. Najpierw matka, potem Pierwsza,
Druga, a teraz Trzeciej się obawiam. Mam spieprzoną osobowość –
powiedział pod nosem. Zasnął. Rankiem obudziło go stukanie do drzwi.
Zwlókł się z łóżka i otworzył. Za progiem stał syn ubrany w nowy garnitur.
– Już pora? – zapytał wystraszonym tonem.
– No co ty. Matka mnie przysłała. Się pyta, no wiesz, żebyśmy razem
zjedli śniadanie. Czekamy w knajpie na dole.
– Okej, zaraz schodzę.
– Spoko.
Śledził jej każdy ruch. Krótkie paluszki, spuchnięte jak parówki, dosyć
sprawnie obierały jajka na twardo... Wąskie, zacięte usta, ssały rurkę
zanurzoną w soku pomarańczowym. Gardło, żołądek, moczowody, pęcherz,
cewka moczowa i szczanie. Boże, przecież wiele lat temu ona tymi
paluszkami ściskała mojego fiuta – pomyślał – a wąskimi ustami tego
samego fiuta z trudem pieściła, a gdy myślałem o innej, to nawet udawało
się spuścić w te usta, w gardło. Boże, jaki ja byłem ślepy. A kiedyś
powiedziała, że można na całość, bo sobie obliczyła. No i źle obliczyła.
Teraz siedzą przede mną. Człowieka ze złego obliczenia kocham, bardzo
kocham, choć nie potrafiłem nigdy tego okazać. Jaki ten świat jest
pojebany... Z całą pewnością, o ile Bóg istnieje, pierdolnął się w swoim
planie.
– Nic nie jesz – skwitowała była.
– Nie mogę. Zbiera mi się na wymioty.
– To może kawa? Gorzka kawa ci pomoże.
– Idę na górę. Zastukajcie, jak będziecie gotowi. Synu, jedziesz ze mną
czy z mamą?
– Z mamą. A potem z tobą i z babcią.
– Pasuje.
8
Krematorium, o nazwie Olimp, stało między torami kolejowymi
a cementownią. Nówka, tak jak mówiła pielęgniarka. Zaparkowali
samochody i weszli do środka. Przywitał ich mężczyzna w średnim wieku
ubrany w ciemny garnitur. Zaprosił do pokoju ostatnich pożegnań. Matka
leżała w otwartej trumnie. Uszminkowana, uczesana, w granatowej kreacji,
w czarnych tekturowych bucikach. Brzegi trumny przybrane były liliami.
Dłonie, związane różańcem w promocyjnej cenie, wyglądały nienaturalnie.
Podeszli do trumny.
Nie mógł z siebie nic wykrztusić, choć miał na końcu języka kilka
pięknych zdań. Nawet błąkał mu się po głowie urywek wiersza Tadeusza
Różewicza z tomu Matka odchodzi. Obecność osób trzecich,
a w szczególności Pierwszej, nie pozwalała się rozkleić, a rozkleić się
chciał. Ostatecznie, tylko raz się człowiek rodzi i raz umiera, tylko raz
kremuje się matkę. Tylko raz... Pocałował ją w czoło i dotknął dłoni. Do
widzenia – powiedział cicho. To samo uczynił jego syn. Pierwsza musiała
zaznaczyć swoją obecność, więc zaczęła głośno szlochać, kilkakrotnie
całując nieboszczkę i zawodząc: „Żegnaj, mamo, żegnaj najlepsza matko!”.
Pojawiło się dwóch facetów ubranych w mundury oraz rogatywki ze
złotymi otokami. Zebra dał znak. Mundurowi stanęli obok Pierwszej.
Zrozumiała, że to koniec cyrku. Wycofała się. Usiadła obok Zebry.
Kurczowo chwyciła go za rękę. Jego dłoń nie zareagowała na spazm.
Mundurowi zamknęli trumnę, która po chwili wjechała w gardło
buchającego ogniem pieca. Potem grała cicha muzyka.
– Proszę zwiedzić miasto albo po prostu poczekać na ławce w parku.
Urna będzie gotowa za cztery godziny. Po tym czasie zapraszam do biura –
powiedział właściciel.
Pojechali na obiad. Zebra znowu nie mógł przełknąć nawet kęsa, więc
syn zjadł dwa obiady. Pierwsza miała grobową minę. Nic nie mówiła.
Natomiast apetyt jej nie opuszczał, toteż po zjedzeniu barszczu czerwonego
z kołdunami, kotleta schabowego z ziemniakami i zasmażaną kapustą,
zamówiła szarlotkę, puchar lodów waniliowych i kawę ze śmietanką. Różne
okoliczności działają na różnych różnie. Jedni nie mogą, inni mogą za
innych, a jeszcze inni mogą za wszystkich – pomyślał, patrząc, jak ładuje
w siebie ciasto i poprawia lodami. Kiedy skończyła, wypowiedziała
pierwsze zdanie:
– Wykończysz się, jak nie będziesz nic jadł.
– Chyba nie sugerujesz, że jest ci mnie szkoda?
– Każdego szkoda. Nawet ciebie.
– Słuchaj, zadzwoni do ciebie Mała, dałem jej twój numer. Zadzwoni też
do Drugiej. Chcemy zorganizować u nas w domu takie przyjęcie.
– Kiedy?
– Pojutrze, pogrzeb jest za cztery dni. Chciała was poznać. No i wyście
w trójkę się trzymały. Z matką, znaczy się. Przyjdziecie?
– Ja nigdzie nie idę – powiedział syn.
– Nie przyjdziesz?
– Nie piszę się na takie imprezy, beze mnie, sorry.
– A ja przyjdę, chętnie poznam ten twój nowy nabytek.
– Przestań, ona jest w porządku.
Urna z prochami stała na biurku. Pan w garniturze kazał podpisać jakieś
papiery, potem wręczył inne papiery.
– Jeszcze ciepła – powiedział, dotykając czarnych ścianek. Zawodowe
zboczenie, pomyślał Zebra.
– To jak teraz? Nie wysypie się to nam podczas drogi?
– Ależ skąd, absolutnie. Silikonem przejechałem pokrywkę. Nie ma
prawa się otworzyć.
– Do bagażnika?
– Nie, no wie pan, szacunku trochę.
– Szacunek mam, ale nigdy nie woziłem ze sobą urny, dlatego pytam.
– Na siedzenie pasażera proszę, do tyłu, i zapiąć pasami.
– Ja jadę z babcią – powiedział syn.
9
Urna była ciężka, więc postawił ją na podłodze windy. W ostatniej chwili
do środka weszła partnerka aktora, z małym pieskiem na ręku. Zebra
widząc, że tuli w dłoniach protezę obiektu instynktów macierzyńskich,
grzecznościowo nacisnął guzik ostatniego piętra. Podziękowała skinieniem
głowy. W taki to sposób jej wzrok zatrzymał się na urnie. Zebra zobaczył
strach, przerażenie i to, że chciała jak najszybciej uciec, ale było za późno.
Drzwi się zamknęły. Dziewczyna milczała. Unikała kontaktu wzrokowego,
zerkając a to na pieska, a to na sufit. Zebra podniósł urnę z podłogi. Gdyby
jechał sam to co innego, ale z sąsiadką, z psem? Gdy winda zatrzymała się
na jego piętrze, partnerka aktora nie wytrzymała. Wystraszonym głosem
zapytała:
– Kto to?
– Matka – spokojnie odparł Zebra.
– Pan ją do mieszkania zabiera?
– Tak.
– O, Boże!
– Tylko na kilka dni. Pogrzeb się przeciągnął. – Kiedy wypowiedział
ostatnie słowa, drzwi windy się zamknęły. Pojechał razem z nią, do niej, do
samego nieba.
– Bardzo przepraszam.
– Nic nie szkodzi, zjadę sobie w dół.
– Samobójstwo?
– Ależ skąd, w tym wieku? Wylew.
– Często myślę, żeby sobie odebrać życie – powiedziała, kiedy winda
ponownie się zatrzymała.
– Też tak myślę, ale to tylko myśli. Chyba nie miałbym odwagi...
– Do widzenia.
– Tak, do widzenia. – Ponownie postawił urnę na podłodze i nacisnął
guzik swojego piętra.
Zastukał butem do drzwi. A mówiła, że będzie w domu... Nie wierz
nigdy kobiecie. Otworzył drzwi. Przez chwilę zastanawiał się, gdzie
postawić prochy. Przy telewizorze? Na ławie? Na stole w części kuchennej?
Na dywanie? W końcu umieścił urnę obok doniczki z fikusem. Pomyślał, że
w ten sposób nie będzie się rzucać w oczy, chciał zaoszczędzić innym
szoku. Usiadł na sofie i wyjął z kieszeni telefon.
– No, gdzie jesteś?
– Już pod domem, zabiorę wózek do windy. Sporo kupiłam.
– Okej, to czekam.
Po kilku minutach Mała zadzwoniła do drzwi i kiedy jej otworzył,
wciągnęła za sobą do mieszkania duży wózek sklepowy. Pocałowała Zebrę
w czoło.
– Sporo.
– No, tak wyszło. Przyjdą jutro o osiemnastej.
– Nie było problemów?
– Coś ty, nawet bardzo się ucieszyły.
– Żadna to okazja do radości...
– A mama?
– Przy fikusie.
– Zwariowałeś? Stawianie urn przy fikusie przynosi nieszczęście.
– Gdzie o tym przeczytałaś?
– Nigdzie, tak czuję.
– Co czujesz?
– Czuję, że ziemia do ziemi, że ciągnie. Rozumiesz?
– Eee tam, wymyślasz.
– Poważnie, tak czuję, musisz ją przestawić.
– To gdzie?
– Bo ja wiem... Do nas, do sypialni?
– Urna? W sypialni? Nie mógłbym zasnąć w jednej sypialni z matką
i z tobą.
– To na stół. Na środek. Niech będzie pierwsza. Ostatecznie to dla niej
robimy to jutrzejsze spotkanie. Powinna spocząć na honorowym miejscu.
– Dobra, jak coś, to się najwyżej jutro przestawi.
– Ładny kawałek marmuru, sam wybierałeś?
– Pierwsza wybrała i zapłaciła.
– Pozwoliłeś jej na to?
– Uparła się. Co tam kupiłaś?
– Kilka win, trochę cielęciny, zgrzewkę wody mineralnej, sery,
winogrona, wódkę, jakby ktoś reflektował, kilka innych rzeczy. Zrobisz
sznycle po wiedeńsku. Uwielbiam, jak przyrządzasz jedzenie. Powinieneś
zostać sławnym szefem kuchni. Przez żołądek mnie wziąłeś. Niby klasyka,
a jednak...
– Ziemniaki i cytryny też kupiłaś?
– Jasne.
– W sumie, to dobry pomysł. Ty się nimi zajmiesz, pogadacie sobie, a ja
będę pichcił. Nie miałbym pojęcia, o czym...
– No wiesz... O matce. Powspominać trzeba.
– Nie ma co wspominać. Umarła. Koniec.
– Już przestań. Jakoś to będzie. Mama umarła, a ja umieram
z ciekawości. Takie niesamowite spotkanie...
Mała usłyszała melodyjkę dochodzącą z torebki. Pobiegła i wyjęła
komórkę. Spojrzała na ekran. Zagryzła wargi. Nie odebrała.
– Nie odbierasz?
– Eee, to pewnie ci, którzy próbują opchnąć ubezpieczenia.
– I dlatego przygryzasz sobie usta?
– Jestem trochę zdenerwowana. Wiesz, nie zawsze ma się u siebie
teściową w sproszkowanym stanie. Nigdy nie chciałeś nas ze sobą poznać.
A teraz tu jest. Stoi na stole.
– To był twój pomysł. Mogliśmy tego nie robić. Można było odstawić
urnę do tutejszego zakładu pogrzebowego.
– No wiesz... zostawiłbyś własną matkę z obcymi, wśród obcych urn?
– Już ją kiedyś zostawiłem. Teraz zabrałem.
– Ona tu jest. I daję głowę, że się cieszy. Widzi, jak pięknie mieszkasz.
Wie, że ci się zawodowo powiodło.
– Może.
– To ja pójdę do łazienki. Wezmę kąpiel. – Wraz z telefonem wyszła
z pokoju. Rozebrała się i puściła głośny strumień wody. Usiadła na brzegu
wanny i wybrawszy numer, przyłożyła aparat do ucha.
– Mówiłam ci, żebyś przez kilka dni nie dzwonił. Nie dzwoń, słyszysz?...
Tak, wszystko w porządku. Trzeba zrobić przerwę... Wiem, że już nie
wytrzymujesz. Ja też... Nie... Nie tak często. A ostatnio wcale... Daj
spokój... No, już dobrze. Zadzwonię po pogrzebie. Z miasta zadzwonię... Ja
też... Też. – Tylko zdążyła odłożyć telefon na półkę pod lustrem, kiedy
usłyszała pukanie do drzwi. Zanim odpowiedziała, Zebra był już w środku
i przyglądał się jej uważnie.
– Coś chciałeś?
– Tak.
– Ale mi się okres zaczyna.
– Dawniej nie miałaś z tym problemu.
– Dawniej było dawniej, a teraz jest teraz.
– Próbowałem się masturbować w hotelu. Nic z tego nie wyszło. Czułem,
że ona tam była, że mnie obserwuje.
– To teraz jej tu nie ma?
– Wiemy, że leży na stole, że nie przyjdzie.
– Zebra, kompletnie ci odbiło. Napij się wina.
– A w pupę?
– Ja nie mogę tak na zawołanie. Potrzebuję czasu, żeby się rozbujać.
Proszę.
– Dawniej nie potrzebowałaś.
– Dawniej... Dawniej... Starzejemy się...
– Nie przesadzaj, jesteś niewiele starsza od mojego syna.
– Mam się o to obwiniać?
– W porządku, nie będę cię prosił.
– Dzięki.
Zamknął drzwi. Mała odetchnęła z ulgą. Powsadzał do lodówki rzeczy
z wózka, wina włożył do stojaka, sam wózek zaś wystawił na balkon.
Balkon był obszerny, zakończony murkiem sięgającym mu nieco powyżej
pasa. Szeroki murek niejednokrotnie służył im za stolik, na którym stawiali
napoje i jedzenie. Gdy pogoda była dobra, urządzali party. Spojrzał w dół.
Zakręciło mu się w głowie, choć nie cierpiał na lęk wysokości. W mig
pojął, że od kilku dni właściwie nic nie jadł... Akurat Mała wyszła
z łazienki, więc zaproponował coś do zjedzenia. Szybko przygotował
kanapki z pełnoziarnistym chlebem i tuńczykiem w majonezie. Jadł
łapczywie, popijając wodą mineralną.
– Nie powinieneś tak szybko jeść. To nie jest zdrowe, a do tego byłoby
lepiej, gdybyś sobie zrobił coś ciepłego do picia – powiedziała matczynym
tonem. Momentalnie rzucił okiem w stronę urny.
– Już ci przeszło?
– Co miało mi przejść?
– Niechęć do mnie.
– O czym ty gadasz?
– No wiesz. Okres, starzenie się.
– Nigdy nie myślałam o tobie z niechęcią.
– To masz teraz chęć?
– Zebra. Kończ kanapkę i napij się ciepłej herbaty.
– Kanapka, herbata, Zebra, kończ... A jakbyśmy to przy mamie zrobili?
– Co tobie po głowie chodzi?
– Taki symboliczny rodzaj wyzwolenia.
– Jesteś obrzydliwy, nie masz wstydu.
– Porządna się znalazła. Pamiętasz, jak się rżnęliśmy gdzie popadnie?
Pamiętasz, jak cię jarały te przymierzalnie ubrań i bankietowe kibelki?
– Ale to jest coś innego, to jest urna z prochami twojej matki. Myśmy się
rżnęli wśród żyjących.
– Właśnie. Myśmy się rżnęli... Przeszłość. Czy to czas przeszły
dokonany?
– Nie udawaj Angola. W polskim to nie działa.
– Słuchaj – powiedział, w tym samym momencie rozpinając rozporek
i wyciągając na wierzch swojego nabrzmiałego ptaka – popieść mnie
dłońmi nad urną, chciałbym się spuścić na matkę.
– Jesteś odrażający, choć trochę cię już znam. Piszesz w głowie nowy
scenariusz, ale Zebra, to jest życie, musisz jakoś to przejść. Schowaj ptaka
i napij się herbaty.
Mała wyszła do sypialni i zaczęła się ubierać. Schował ptaka, zrobił
herbatę, z wyrzutem spojrzał na urnę. Najpierw ty, potem Pierwsza, Druga,
teraz Trzecia. Wszystkie chciałyście mną sterować, pomyślał. Ale to się nie
udało, i się nie uda...
– Wychodzę – oznajmiła Mała. – Jak wrócę, chciałabym cię widzieć
w lepszym nastroju.
– Kiedy wrócisz?
– Za godzinę, dwie, nie wiem. Poradzisz sobie beze mnie, prawda?
– Zostawiasz mnie samego z matką? Jak możesz. Boję się!
– Dobra, przestań grać. Też możesz wyjść.
– Z tobą?
– Ja się umówiłam z koleżanką do fryzjera. Wiesz, chciałabym w miarę
dobrze wyglądać, jak jutro zawitają do nas twoje byłe.
– Jak byłe, to nie moje. Coś byłego nie może być teraźniejsze.
– Filozof się znalazł. Okej, ja zmykam. Buźka.
Filozof... wszystkie macie mnie gdzieś i miałyście mnie gdzieś. Jedna, bo
się bała samotności, dlatego mając mnie gdzieś, mając gdzieś moje życie,
w rezultacie tego „gdzieś” sama została, a teraz leży na stoliku i oczekuje
na Pierwszą, która też miała mnie gdzieś i też nie chciała być samotna,
dlatego ma synka, który też pewnego dnia wyjedzie w siną dal, i tyle go
będzie widziała. A po niej przyszła Druga, kolejne „gdzieś”, które to samo
chciało, tyle że w ciążę zajść nie mogło, więc jak się nie chciałem zgodzić
na adopcję cudzego czegoś, to też sobie gdzieś poszło, a teraz ta Trzecia
zaczyna fikać. Co za życie... Po co żyć, dlaczego żyć?
Zastanawiał się, leżąc na sofie, aż wstał i wyszedł do swojego gabinetu.
To w nim powstała większość lepszych scenariuszy, to w nim przychodziły
mu do głowy najlepsze pomysły, to w tym pomieszczeniu rodziły się jego
dzikie myśli. A jakby tak dokonać symbolicznego wyzwolenia? – pomyślał.
Tylko ona i on, bez świadków. Tak jak się należy, należało. I był na to
sposób, choć początkowo się zawahał. Przecież to dziecinada... Wcale nie
dziecinada... Zrób to, pokaż wreszcie, że jesteś facetem, że się nie boisz, że
zrobisz to, na co masz ochotę, i kiedy masz ochotę, i nikt nie będzie ci
mówił, czy to dobre, czy złe, czy wypada, czy nie wypada. No, pokaż, że
masz jaja! Nie bądź mięczakiem! Dobroć i jasność są nudne. Każdy film
o dobroci, samej dobroci, trąci złym gustem. Zło ma w sobie niesamowite
przyciąganie, magnetyzm obezwładniający. Zło jest ludzkie, dobro – trochę
ludzkie, i dlatego zrobię to. Otworzył laptopa, połączył się z internetem,
a internet wskazał mu drogę. Wielki tyłek Murzynki podrygiwał rytmicznie.
Przeniósł komputer ze swojego gabinetu na stół, na którym stała urna.
Czarny komputer, czarna urna, czarna dupa i czarne myśli. Pasowało.
Rozpiął pasek. Spodnie momentalnie oparły się na jego kostkach. Zsunął
majtki i chwycił ptaka w dłoń. Murzyński tyłek wyczyniał cuda, a Zebra
poczuł, że wytryśnie. Namierzył fiutem w urnę i oddał obfity strzał. Przez
chwilę czuł się dumny.
10
Dochodziła umówiona godzina. Mała nerwowo krzątała się po
mieszkaniu. Spojrzała na parkiet i kiedy zauważyła swój włos, rzuciła się
na niego jak zgłodniała lwica. Chwyciła go w palce, tak ja się to robi
z nieposłusznymi dziećmi, tak jak się je łapie za ucho, żeby wytargać,
i krzyknęła: „O, nie!”. Podbiegła do kosza na śmieci. Zebra był w tym
czasie na balkonie i obserwował okolicę. Zastanawiał się, co by było,
gdyby Ruscy rzucili małą atomówkę na Warszawę. Czy chmurka dotarłaby
nad ich budynek, czy raczej poszłaby bokiem, na Berlin? Kiedy się
odwrócił, zobaczył, że Mała otwiera drzwi. Spojrzał na zegarek. Punktualna
jak zawsze – wyszeptał pod nosem. Wyjął papierosa. Zapalił i nie miał
ochoty wracać do środka, ale po chwili Mała zaczęła natarczywie pukać
w szybę, dając mu do zrozumienia, żeby skończył i przyszedł się przywitać.
Machnął od niechcenia papierosem i spokojnie palił dalej.
Kiedy skończył, wszedł sztywno. Wyjął rękę na przywitanie. Pierwsza,
jak to miała w zwyczaju, rzuciła mu się na szyję. Obcałowywała go, przy
okazji pozorując drżenie głosu, wielkie zatroskanie. Gdy skończyła, Zebra
przeprosił ją i udał się do łazienki. Pierwsza usiadła na sofie. Rozglądając
się wokół, zaczęła:
– No, no, bardzo ładne mieszkanko. Pewnie sporo kosztowało? – Mała
bezradnie wzruszyła ramionami. – Takie mieszkanka to dobra inwestycja.
Nieruchomości najpewniejsza rzecz, w którą można troszkę pieniążków
włożyć. Na przykład ja mam trzy mieszkania, a nasz syn ma dwa, a teraz
będzie miał trzecie, bo Zebra obiecał, że to po mamie naszemu zapisze.
A tak na marginesie, to gdzie jest mama? – Mała ruchem głowy wskazała
stół i urnę stojącą na jego środku. – O Boże, co to była za kobieta! Silna,
zdecydowana. Nie ma już takich. Nie ma i nie będzie. Tak szybko się to
stało, któż mógł taki koniec przewidzieć. Któż...
Zebra, z obrzydzeniem obmywając twarz z jej obślinionego języka,
słuchał wywodów i nie za bardzo chciało mu się wracać do pokoju. Czuł
jednak obowiązek wyzwolenia Małej z lawiny słowotoku. Pierwsza nie
przestawała:
– My z Zebrą byliśmy dobraną parą. Rozumieliśmy się. Oj, rozumieliśmy
się. I wiesz, kochana, czasami bez słów. Byliśmy już na tym najwyższym
poziomie komunikacji. Syna mamy razem, to o czymś świadczy, prawda?
Zebra wyczuł, że sytuacja staje się niebezpieczna, więc wyszedł
z łazienki i przerwał jej.
– Czego się napijesz?
– A co tam masz?
– Wino, wódka.
– Ty pijesz wino? Zawsze piłeś wódkę. Co się z tobą stało?
– Ludzie się zmieniają.
– Ooo, widzę, że Mała dba o twoje zdrowie.
– Sam o siebie dbam.
– Jasne. Cały ty. O siebie. Sam o siebie. Sam o sobie. O matce nie
myślałeś... Swoją drogą, nie mogę uwierzyć, że takie coś przekazywane jest
genetycznie.
– Co?
– Egoizm.
– Aha. To czego się napijesz?
– Może być wino. Dla rozkręcenia. Potem się zobaczy.
– Spóźnia się. – Zebra spojrzał na zegarek.
– Kto? – zapytała Pierwsza.
– Druga.
– Zadzwoniłam, rozmawiałam z nią, obiecała, że przyjdzie. Jak
powiedziała, że przyjdzie, to przyjdzie – potwierdziła Pierwsza, odejmując
od ust kieliszek z czerwonym winem. – Całkiem niezłe to winko. Niezłe
winko w niezłym mieszkanku, no i tą Małą też masz niezłą. Ale to był błąd,
wybacz Mała – powiedziała Pierwsza i wzięła następnego łyka.
– Błąd, nie błąd, życie musi iść dalej – atakującym tonem zwróciła się do
Pierwszej Mała.
– Życie, moja droga, to coś więcej niż wygodne mieszkanko i ustawiony,
sławny małżonek plus dobre winko, i żebyś nie skończyła tak, jak
skończyła mama. – Wskazała palcem na urnę. W momencie, kiedy to
uczyniła, rozległ się dźwięk dzwonka. – Oho, o wilku mowa! O wilczycy
raczej – poprawiła się. – Jesteś feministką, kochanie? Grzeją cię te
wszystkie damskie końcówki?
– Otworzę – powiedziała Mała.
– Otwórz, otwórz, z pewnością przypadniecie sobie do gustu –
skwitowała Pierwsza.
Mała otworzyła drzwi i automatycznie wyciągnęła rękę na powitanie.
Z korytarza dobiegł wysoki głos i Zebrę momentalnie przeszły ciarki. Co
prawda, w niektórych sytuacjach głos sprawdzał się, na przykład w tych na
jeźdźca, ale w innych był nie do zniesienia.
– Hola! Hola!
Ja pierdolę, i to jej jebane samo „ha”, tak wyraźnie charczące. Zebra
momentalnie się spocił.
– Hola! – jeszcze raz krzyknęła. – Nie przez próg, to przynosi
nieszczęście! – Wgramoliła się do mieszkania, ale Małej dłoni nie podała.
Mierzyła ją wzrokiem, patrzyła z zazdrością na jej młodą twarz, piękną
figurę.
– Mała jestem – przedstawiła się gospodyni, cofając rękę.
– Mała? A to teraz takie imiona nadają?
– Na ciebie mówią Druga.
– Miarkuj się, Mała, mogłabym być twoją matką.
– Ale nie jesteś i z tego, co wiem, nie możesz być niczyją matką. – Drugą
zamurowało.
– No, piękny pierwszy kontakt – stwierdziła Pierwsza i sama się
obsłużyła, nalewając drugi kieliszek wina.
Po chwili Druga nie wytrzymała, ripostując:
– A ty możesz, i nie masz, i mieć nie będziesz. Przynajmniej z nim!
– Dobra, dajcie spokój dziewczyny – włączył się Zebra i podszedł do
Drugiej, podając jej rękę na przywitanie. – Kupa lat. Cześć.
– Kupa, kupa – odpowiedziała, podając mu dłoń. Wskazał jej miejsce.
– Ja w butach, chyba że się boisz o te piękne parkiety? – zapytała.
– Wszyscy jesteśmy w butach – odparł Zebra. Usiadła obok Pierwszej,
ostentacyjnie zakładając nogę na nogę, tak aby zauważył, że nie ma majtek.
– Czego się napijesz?
– A co jest?
– Wino, wódka.
– To ty pijesz wino? – Pierwsza parsknęła śmiechem.
– Co w tym śmiesznego? – zapytała Druga. – Przecież zawsze pił wino. –
W tym momencie i Mała się uśmiechnęła. – Może być wino, daj wina,
Zebro! – I znowu ten wysoki głos. Żeby już więcej nie mówiła, żeby utopiła
zbędne słowa w alkoholu, podał jej natychmiast kieliszek. Jednak Druga,
zobaczywszy urnę, jeszcze bardziej się nakręciła. – O Boże, dopiero teraz,
w tej sekundzie uświadomiłam sobie, że jej nie ma, to znaczy, że jest, ale
jak jest... Boże, tylko tyle zostanie po nas? Taka czarna doniczka? Człowiek
haruje całe życie, a potem zamykają go w takim czymś. To straszne!
O Boże, to straszne!!! – wykrzyknęła. – No, nie mogłam przyjechać do
krematorium. Nie mogłam. Zresztą, co by to zmieniło. O Boże! – jeszcze
raz krzyknęła. Wtedy Zebra nie wytrzymał, syknął:
– Cicho. Ciszej. Mogłabyś trochę ciszej?
– A co, dzieci jakieś macie? Śpią? Zwierzęta? Sąsiadów natarczywych?
– Nie, ale wiesz, mama...
– Mamie to już nic nie pomoże. Ani krzyki, ani wystrzały.
– Co racja, to racja – powiedziała Pierwsza.
– Coś ugotuję – wtrącił Zebra.
– Niech no zgadnę... – rzuciła Pierwsza.
– Nie ma co zgadywać – przerwała Druga – założymy się?
– O co?
– O to, że ta Mała kopnie go w tyłek.
– Znaczy jak?
– Nie ma się o co zakładać, droga przyjaciółko, będą sznycle po
wiedeńsku, a i tak go kopniesz, no, co się tak Mała patrzysz, nie mam racji?
– Mała była wyraźnie zmieszana i nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Tak, będą sznycle. Pasuje? – zapytał Zebra.
– Ciebie też na sznycla nabrał, biedactwo – zasmuciła się Pierwsza.
– Słuchajcie, zaprosiłam was do naszego mieszkania, nie przeginajcie,
proszę – oburzyła się Mała.
– Taaa, zaprosiłaś, fakt. Potem odejdziesz i zaprosi nas czwarta, ty już nie
będziesz Mała, tylko będziesz Trzecia. Nie tak? – zapytała Druga.
– Bzdury jakieś...
– Ja to widzę w twoich oczach. Kobiety mają węch, słuch i wzrok. Suki
jesteśmy! Nieprawda?
– Suki, suki, po co od razu takie słowa? – włączył się Zebra,
skończywszy rozbijanie plastrów cielęciny.
– Słowa dodają skrzydeł i słowa ranią – skwitowała Pierwsza.
– Sucze złote myśli – wtrąciła Druga. – Ty, Zebra, co ty takiego
porządnego udajesz. Przecież przeklinasz jak szewc. Co, przestałeś nagle
rzucać mięsem? Udajesz przed tą małą? No, Mała, nie wyzwał cię jeszcze
od takich i owakich? Upokorzona! To jest dobre słowo! Ja byłam z nim!
A ty?
– Upokorzona?
Zebra, znowu słysząc jej krzyki, beznamiętnie wrzucił na patelnię
pierwszy sznycel i donośnie zwrócił się w stronę Drugiej:
– Upokorzona?! Bo ty byłaś un poco żona!!!
– Co?
– No tak! Ty byłaś trochę żona, a trochę suka. Według życzenia zresztą.
– Cham!
– Suka!
– Cham!
– Dobra, przestańcie, dosyć tego! – krzyknęła Mała. Przez chwilę
zapanowała cisza i Zebra w spokoju usmażył wszystkie sznycle.
– Takie duże kuchniopokoje, to dobry wynalazek – zagadała w celu
rozładowania sytuacji Pierwsza.
– Amerykański wymysł – stwierdziła Druga.
– Amerykański? – zapytała Trzecia.
– Amerykański. Byłam w Stanach. Oni gotują, żrą, pieprzą się i oglądają
telewizję w jednym pomieszczeniu. Od nich to przyszło!
– Na miłość boską, nie podnoś tak głosu – poprosił Drugą. – Może
więcej wina?
– Polej, Zebra, bo osuszyłyśmy już flaszkę – zaproponowała Pierwsza.
– A więc to tak... Wylew to był... – Druga dotknęła urny. – Byłaś, już cię
nie ma... Lubiłam ją... – Dokładnie obmacała marmurowy pojemnik. Zdjęła
dłoń i przez chwilę przyglądała się urnie z uwagą. – Ale prowincja, to
jednak prowincja.
– Co masz na myśli? – zapytała Mała, której po wypiciu trzeciego
kieliszka zrobiło się błogo i przestała odczuwać stres.
– No jak to co? Popatrz, ta urna oblepiona jest jakimś świństwem. Jak
przeciągniesz palcem, to się łuszczy. Nie mogli tego wypucować?
– Pokaż. – Pierwsza zbliżyła się do urny i też zaczęła pocierać jej ścianki
palcem. – Kurczę, rzeczywiście. Tyle kasy za nią dałam!
– Ty płaciłaś za urnę? – zdziwiła się Mała.
– No.
Teraz Mała zaczęła zdrapywać białawy nalot.
– Zebra, to prawda? – zapytała, odwracając głowę w jego stronę.
– Co?
– Nie zapłaciłeś za urnę?
– Nie.
– Nie wstyd ci?
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo nie jestem wstydliwy. Zresztą Pierwsza uparła się, że zapłaci. Aha,
a ten nalot na urnie, to moja sperma. Zwaliłem sobie konia nad prochami
matki. – Kiedy to powiedział, wszystkie trzy wzdrygnęły się, a na ich
twarzach pojawiło się obrzydzenie.
– No pięknie! A nie mówiłam! Cały on! Wulgarny, zbereźny, w złym
guście, i przewidywalny! – krzyknęła Druga.
– Ohydny fantasta! – dodała Pierwsza.
– Powiedz, że to nieprawda – błagalnym głosem zwróciła się do niego
Mała.
– A gdyby prawda, to co?
– Odeszłabym.
– I tak odejdziesz. Wcześniej czy później. Wiem, o czym myślisz, choć
ty myślisz, że nie wiem – powiedziała Druga.
– Za zdrowie mamy! – zainicjowała toast Pierwsza.
– Ciebie pogięło – zganiła ją Mała.
– Miałam na myśli... no... niech jej ziemia lekką będzie!
– Okej, za to się mogę napić – powiedziała Druga.
– Ja też – wtrąciła Mała.
– I ja. – Zebra dołączył do nich z nową butelką. Stuknęli się kieliszkami.
– Sznycle gotowe – powiedział.
11
Dochodziła druga w nocy i trzy żony jakby się zaprzyjaźniły. Ściślej
mówiąc, Pierwsza i Druga zaprzyjaźniły się z tą obecną. W miarę
wypijanego alkoholu dyskusje stawały się mniej nerwowe. W pewnej
chwili Druga rozłożyła się na sofie i widząc, że Zebra ją obserwował,
rozchyliła nogi tak, żeby dokładnie mógł obejrzeć jej przystrzyżone futerko.
Mrugnęła do niego zalotnie. Zmieszał się, choć poczuł, że zaczyna
twardnieć. Momentalnie wstał z krzesła i udał się na balkon. Zapalił
papierosa.
– A jak cię pierwszy raz zabrał do matki, to poszedł spać, nie? – zapytała
Pierwsza Drugą.
– No, on ciągle spał, jak tam przyjeżdżaliśmy. Mówił potem, że ta jej
wspominkowa gadanina go usypia.
– Myślę, że jej nie znosił i robił to dla świętego spokoju.
– Dla świętego spokoju? – zapytała Trzecia.
– No tak, Mała, dla świętego, świętego. Jest tam jeszcze coś?
– Jasne! – odpowiedziała Mała.
– To nam nalej, bo znowu pusto w kieliszkach.
– Ty, a matka opowiadała ci historię, jak się zesrał pod drzwiami?
– No jasne, do tego opowiedziała przy nim.
– Nie gadaj. No. I po tym numerze już tam więcej nie pojechaliśmy.
– Ja tego nie słyszałam – powiedziała Mała.
– Kochana, ty pewnie niczego nie słyszałaś, i już nie usłyszysz. Świeć
Panie nad jej duszą – powiedziała Pierwsza i spojrzała na urnę.
– Myślicie, że on serio?
– Co?
– No, że się spuścił na urnę.
– Eee tam, takie gadanie – włączyła się Trzecia. – Artysta. Wieeelka
wyobraźnia.
– Jasne, też tak myślę – twierdzącym tonem odpowiedziała Druga. – On
się jej bał. Teraz też się boi. On się kobiet ogólnie boi. Ciebie się boi.
I ciebie. Mnie też. Widziałyście, jak on się cały wieczór zachowywał? To
nie dystans, to strach.
– Racja – zgodziła się Pierwsza. – Boi się. Zawsze uciekał. Jak coś nie
szło po jego myśli albo się z czymś nie zgadzał, to w długą. Rozwód. Ja ci
dobrze, Mała, radzę, zrób to, zanim on to zrobi za ciebie. Tacy jak on tak
mają, całe życie spieprzają. Od matki też uciekł. Zostawił ją. Zresztą jakby
miał jaja, to by nie przyjechał do szpitala. By olał. Przecież zajęłybyśmy się
sprawą. Nie? A teraz przedstypie, postypie, urna na stole. Wszystko ze
strachu. On się dalej jej boi.
– Czego i kogo się bać? – zapytała Trzecia. – To kompletna bzdura.
– Aaa, widzisz. A jednak się boi – odpowiedziała Druga.
– A o kotach, o kotach matka ci opowiadała? – zapytała Pierwsza Drugą.
– O kotach i starych babciach?
Zebra właśnie wrócił do pokoju. Usiadł na krześle i rzucił okiem
w stronę futerka Drugiej. Jeszcze bardziej rozchyliła nogi, ale w taki
sposób, żeby nie wzbudzić jakichkolwiek podejrzeń pozostałych żon. Czuła
jednak i widziała, że miał na nią ochotę.
– Zebra, o kotach opowiem, pośmiejemy się.
– Daj spokój. Szczeniakiem byłem. Głupia sprawa. Nic śmiesznego.
– Ale one nie słyszały, opowiem.
– Opowiedz, opowiedz – równocześnie wykrzyknęły pozostałe.
– Więc Zebra miał kota. W niedzielę wkładał go do worka. I kręcił tym
kotem w worku, a potem wychodził z workiem i kotem na balkon.
Wyjmował z worka skołowanego kota i wystawiał go przez balkon. A ten
kot ze strachu srał na babcie idące do kościoła.
– Ha, ha, ha. – Druga złapała się za brzuch ze śmiechu, jeszcze bardziej
odsłaniając futerko.
– Dajcie spokój, to straszne, nic śmiesznego. To okropne. Zebra, robiłeś
tak? No powiedz, że nie. Nabijają się z ciebie. – Mała ze łzami w oczach
spojrzała mu w twarz.
– Gnojkiem byłem. Żałuję. Polać wam jeszcze?
– Ja muszę do kibelka – powiedziała Druga.
– Zebra, wstrząsnęła mną ta historia o kocie, daj zapalić, muszę zapalić –
powiedziała Mała. – Palisz? – zapytała Pierwszą. – Nie, ale chętnie przejdę
się z tobą na balkon. – I wyszły. Druga w tym czasie dała Zebrze
porozumiewawczy znak językiem i cicho powiedziała:
– Szybko chodź do łazienki, zanim skończą palić.
Dobrze pamiętał, jak sprawnie obciągała. Ani Pierwsza, ani Trzecia w tej
sprawie nie mogły jej nigdy dorównać. Kto wie, może to, że tak dobrze to
robiła, zaważyło na tym, że przeżyli ze sobą aż dwa lata? Nie inaczej było
tym razem. Zebra w minutę wypełnił jej buzię nasieniem. Nie czekając, co
będzie dalej, szybko schował ptaka i pośpiesznie wyszedł z łazienki. Zaczął
zbierać ze stołu puste butelki. Mała z Pierwszą weszły z balkonu do środka,
śmiejąc się. Po chwili była w pokoju Druga. Usiadła na sofie. Miała
zaciśnięte usta. Złość z radością mieszały się na jej twarzy. Tamte dwie
momentalnie to zauważyły.
– Coś się stało? – zapytała Mała. Druga przywołała ją palcem, jak to
robią nauczyciele, wzywając uczniów do odpowiedzi. Mała usiadła obok
niej. Druga spojrzała jej prosto w oczy. Wzięła jej dłonie w swoje. Wypluła
to, czego nie wypluła w łazience.
– Wąchaj, smakuj kochanie, to jego. Nie wierzysz? Jego, jego, w moich
ustach, a nie twoich. – Mała podniosła się nagle i stała bezradnie, a krople
spermy z oblepionych dłoni spływały na parkiet. Zebra zbladł. Pierwsza nie
wiedząc, co z sobą począć, zaczęła nerwowo stukać obcasami. Po chwili
wydała komendę:
– Wychodzimy. Koniec imprezy!
– Jasne – powiedziała Druga. Wstała i podeszła do urny. Pogłaskała ją. –
Cześć mamo, dobrze cię było znowu widzieć, trzymaj się, gdziekolwiek
jesteś.
Wyszły, nie zamykając za sobą drzwi. Wzięty scenarzysta ruszył w stronę
wyjścia.
– Nie trzeba – usłyszał głos Małej.
– Słucham?
– Powiedziałam, że nie trzeba. Nie zamykaj drzwi. Też wychodzę.
Zamkniesz za mną.
– Ale...
– Nic nie mów... Teraz ja ci coś powiem. Jesteś draniem. Twoja matka to
wiedziała, one to wiedziały, i teraz wiem ja. Odchodzę.
– Ale... no, głupio wyszło. Jesteśmy wszyscy pi...
– Milcz! Nie jesteś jedyny. Poradzę sobie. Odchodzę. Zrozum to.
Wytarła dłonie w koc. Z haczyka zdjęła kurtkę i torebkę. Odwróciła się
i z wyrzutem spojrzała w twarz Zebry.
– A poza tym, jest ktoś. Teraz możesz zamknąć drzwi. – I wyszła.
Za oknem padał deszcz i zaczynało świtać. Zebra, siedząc naprzeciwko
urny, kończył butelkę wódki. Znowu byli sami. Tylko on i matka.
Przypomniało mu się, jak kiedyś siedząc przy wigilijnym stole,
powiedziała: „Pamiętaj synku, z żadną kobietą nigdy nie będzie ci tak
dobrze w życiu jak ze mną...”. Wypił ostatni kieliszek. Wstał i wziął do rąk
urnę. Mocno przytulił. Drzwi na balkon były otwarte. Rozejrzał się po
mieszkaniu, tak jak się to robi, kiedy ma się je zamiar opuścić na dobre
i wyszedł na balkon.
Warszawa nie poszła spać, pomyślał, bo mimo bardzo wczesnej godziny
miasto pulsowało życiem, choć jemu się żyć odechciało. Był o tym
przekonany. Postawił urnę na murku, potem na niego wszedł. Schylił się.
Podniósł zapakowane w czarny włoski marmur prochy matki i ponownie
bardzo mocno przycisnął urnę do piersi. Ciepły deszcz spływał po jego
twarzy, nie patrzył w dół, patrzył w górę. I już chciał się rzucić, kiedy
dobiegł go przerażający krzyk. Cierpiętnicze zawodzenie zbliżało się
w jego stronę. Kiedy postać kobiety śmignęła tuż przed jego oczami z góry
na dół, odruchowo cofnął się i upadł na drewnianą kratkę wyściełającą
balkon. A urna z prochami matki potoczyła się pod drzwi.
New romantic
.
1
– Bo oni, mój drogi przyjacielu, wnieśli radość i światło do tego, co było
przed nimi – powiedział Andy, spoglądając na kawał mięsa błyszczącego na
talerzu niczym brązowoczerwona bombka, którą kupił przed Bożym
Narodzeniem na High Street u Marksa i Spencera.
Kelner przyniósł z sali restauracyjnej wołowinę, mrucząc pod nosem, że
klient prosił o dobrze wysmażoną, a jego zdaniem otrzymał na wpół
surową.
– Jego zdaniem czy twoim zdaniem? – zapytał Andy i oczy zaszkliły mu
się ze złości.
Nie lubił tego francuskiego wymoczka, którego właściciel przyjął do
pracy na fali fascynacji zamorskimi kelnerami. Cała tajemnica leżała nie
w braku umiejętności, ale w akcencie. Parszywym akcencie oraz w tym, że
nie potrafili wymówić „ha”! Ten dupek dokładnie zdawał sobie z tego
sprawę, dlatego bezczelnie wbił w sztukę mięsa widelec, a potem przekręcił
nim w prawo, następnie w lewo i patrząc kucharzowi prosto w oczy,
powiedział:
– Naszym zdaniem.
– Waszym zdaniem? – wydusił Andy i poczerwieniał na twarzy.
– Zdaniem klienta i moim – rzucił od niechcenia Pierre.
– Jego wysokość zza kanału mi się znalazł. Naszym zdaniem... – Andy
złapał za widelec i poruszył nim w taki sam sposób, w jaki przed chwilą
zrobił to Francuz. Potem sięgnął po nóż. Dokładnie przypatrywał się
szramie. Mierzył ją niczym chirurg zastanawiający się nad głębszym
cięciem. – Jest wysmażone.
– Chce wysmażone – powiedział Francuz.
– Jest wysmażone – powtórzył Andy. – Nie ma śladu krwi. A może ja
niedowidzę?
– Może. – Wzruszył ramionami kelner.
– Na świętą pizdę! – krzyknął kucharz.
– Język! – wrzasnął Francuz.
– W dupie mam język – obruszył się Andy.
– Słucham? Nie zrozumiałem.
– Dlatego nie tylko do laryngologa, ale i na kurs językowy spadaj! –
jeszcze raz krzyknął kucharz, chwycił za widelec i uniósł na nim gruby
plaster wołowiny, po czym wpakował ją w błękitny płomień gazu
wydobywający się z palnika kuchenki. – Będziesz miał dobrze wysmażone.
Bardzo dobrze wysmażone... – syknął. Gdy boki mięsa zrobiły się prawie
czarne, rzucił wołowinę z powrotem na talerz i burknął w stronę Francuza
znajdującego się w stanie szoku: – No to leć na salę, żeby tym razem nie
było za zimne.
Kiedy tylko Pierre zniknął za drzwiami wahadłowymi, Andy jak gdyby
nigdy nic momentalnie powrócił do przerwanej opowieści.
– Punk rock, przyjacielu, to była wielka mistyfikacja i darcie ryja. Banda
nieokrzesanych debili wykrzykujących, że nie ma przyszłości. Ale dzięki
Bogu przyszli po nich prawdziwi artyści. Czułem i wiedziałem, że po takim
gównie coś musi drgnąć, coś się musi zmienić – powiedział Andy i zamyślił
się, patrząc w okno.
Pogoda była świetna, czekaliśmy na sprzedawcę ryb. Przychodził we
wtorki i pukał trzy razy. Andy mówił, że ten nawyk pozostał w nim jeszcze
z czasów okupacji, co było kompletną brednią, gdyż z nami, Anglikami,
Hitlerowi się przecież nie udało. Zanim jednak pan Smith konspiracyjnym
zwyczajem zapukał trzykrotnie w drzwi od zaplecza, wrócił Pierre.
Przekazał podziękowania od klienta, któremu wołowina bardzo smakowała.
Na twarzy Andy’ego zagościł uśmiech. Kiedy kelner wyszedł, powiedział
mi, że radość klienta jest jego radością, choć klienci zazwyczaj nie mają
pojęcia, co i jak się je.
W rzeczy samej, kiedyś w restauracji był raban. Kelner nie podał ani
pałeczek, ani innych przedmiotów ułatwiających wkładanie sobie do buzi
rolek sushi, tłumacząc, że sushi spożywa się palcami. Po pierwsze, nie
mogliśmy zrozumieć decyzji właściciela restauracji, który ubzdurał sobie,
że w angielskiej knajpie w menu obiadowym będzie coś japońskiego, a po
drugie, to wszystko było bez sensu, choć kelner miał rację z tym sushi.
Jednak klient nasz pan, toteż do skonsumowania japońskich rolek dostał
nóż, widelec oraz sos worcester.
Kelner przyniósł nowe zamówienia, a pan Smith zapukał do drzwi trzy
razy. Odebrałem kilka płaszczek i dorsze, które o tej porze roku wyglądają
jak Victoria Beckham po czterech lewatywach. Ryby leżały
w styropianowej skrzynce obsypane pokruszonym lodem. Pokwitowałem
odbiór towaru i oddałem papier panu Smithowi, który pięknie się ukłonił,
życząc nam miłego dnia. Potem włożyłem skrzynkę do lodówki. Andy
kończył nalewanie zupy fasolowej. Kelner czekał obok z tacą.
– Bo wiesz, mój drogi przyjacielu – powiedział kucharz – w moim życiu
mam tylko dwie pasje: gotowanie, które kocham i z którego się utrzymuję,
oraz muzykę new romantic, dzięki której żyję, żeby móc gotować i się
z tego gotowania utrzymywać. Gdyby nie new romantic, nie wiem, czy
miałbym siłę patrzeć na tego Francuza. Ale mam, a to za sprawą Spandau
Ballet, Duran Duran, Ultravox, a przede wszystkim ABC! Po ciężkim dniu
wracam do domu i słucham sobie. Od razu mi lepiej, od razu chce mi się
żyć, a tym samym rano wracać do pracy. Człowiek, mój drogi przyjacielu,
musi mieć coś obok, ale to coś musi być ważne. Mam new romantic,
najlepszą muzykę. Muzykę serca, co ja mówię, muzykę duszy! Prosta,
a zarazem bardzo wytworna.
Kiedy skończył wzruszającą mowę, zamieszał chochlą w wielkim
garnku. W garze robiło się chili con carne. Z uwagi na to, że była to mimo
wszystko angielska restauracja, Andy postanowił nie dodawać do potrawy
ziaren kukurydzy. Zdaniem Andy’ego, nie wszystko, co było gdzieś daleko
wymyślone i dotarło do nas, musiało być serwowane według oryginalnej
receptury. Jeśli Andy pozbawiał potrawę kukurydzy, to było już angielskie
chili, a jeśli podawał je z naszym angielskim białym chlebem, to nie tylko
angielskie, ale nawet bardzo angielskie chili.
Kelner powrócił do kuchni z pustymi talerzami. Postawił na tacy trzy
miseczki wypełnione do trzech czwartych prawdziwym angielskim chili
con carne. Obok, w koszyczku, leżał pokrojony nasz biały, znakomity,
wiejski, bardzo wiejski, bardzo angielski chleb, zamawiany w ukraińskiej
piekarni pana Eugena Botchko.
Gdy Francuz znowu zniknął za drzwiami wahadłowymi, Andy zaparzył
nam po filiżance herbaty i wyszliśmy tylnymi drzwiami na papierosa.
Dopiero teraz, na zewnątrz, zdjął z głowy biały kucharski toczek. Spod
czapki wyłoniła się długa tleniona grzywa i momentalnie opadła mu na
oczy. Andy wsadził do ust papierosa i zarzucając włosami, podpalił
chesterfielda. Zrobił to w taki sposób, że nie było mowy o jakimś
samopodpaleniu. Cholera, tylko ci od new romantic tak potrafią... Wtedy
też pomyślałem, że dobrze się stało, iż powstał ten kierunek w muzyce,
chociażby po to, żeby po latach obserwować, z jakim wdziękiem oni te
fajki sobie podpalają.
2
– Napijesz się cydru? – zapytał Andy. – Przecież nie będziemy tak
siedzieć o suchym pysku...
Potakująco kiwnąłem głową.
– A może zrobić ci velvet?
– O, może velvet – odpowiedziałem.
Siedzieliśmy w kuchni, która przypominała muzeum sztuki kulinarnej,
bo na ścianach wisiały oprawione dyplomy, listy gratulacyjne, zatrzymane
w kadrze uściski dłoni szefa kuchni i innych szefów innych kuchni, również
tych szefów egzotycznych, ze skośnymi czy czarnymi jak smoła oczami.
Na niektórych zdjęciach Andy paradował w wysokiej czapce budyniówce.
Miał na sobie fartuch, który wyglądał jak galowy mundur Legii
Cudzoziemskiej. I przez to jego właściciel przypominał nie kucharza, ale
generała powracającego właśnie z zamorskiej misji. Z Algierii na przykład.
Oprócz dyplomów, listów i innych papierów stwierdzających ukończenie
dodatkowych kursów, na ścianach wisiały zestawy noży, które lśniły,
odbijając światło lampy.
A może jestem w kuchni zboczeńca? Może Andy najpierw zwabia swoje
ofiary pod pretekstem filozoficznej rozmowy o życiu, potem podaje im
napój, w którym są rozpuszczone narkotyki, a na koniec, gdy ofiary są już
bezwolne, każe im usiąść na krześle? Jakby to mogło być? A może będzie
tak, że Andy zdejmie jeden z tych ogromnych błyszczących i cholernie
ostrych noży i uważnie mu się przyjrzy. Następnie odłoży go na stół
i wyjdzie. Po chwili znajdzie się znowu w kuchni ze sznurkiem w dłoni
i przywiąże mnie do krzesła. Ponownie sięgnie po nóż, podejdzie, złapie za
włosy, choć ja nie poczuję bólu, ale będę wiedział, że mnie złapał, bo moja
głowa przemieści się do tyłu i zobaczę nad sobą światło lampy. Andy
zacznie od czoła. Pewnym ruchem ręki przetnie je na pół, potem dalej nad
prawym uchem, u nasady czaszki, aż dojdzie do lewego ucha i ściągnie mój
skalp. Poprzygląda mu się przez chwilę i otworzy drzwi lodówki. Będzie
w niej plastikowe pudełko, w którym leżą inne skalpy, dajmy na to Pierre
´a. Po chwili Andy znów będzie przy ścianie z nożami i zdejmie ten
największy, przypominający piłę chirurgiczną, z drobnymi lśniącymi
ząbkami. Mój szef zacznie mi odpiłowywać górną część czaszki. Usłyszę
trzask, ale nie poczuję bólu. Andy będzie trzymał w dłoniach białą
miseczkę, lekko zakrwawioną, ale bardzo kształtną. Mama zawsze
podkreślała, że mam kształtną czaszkę.
Poczuję niesamowitą moc. Świeże powietrze zaatakuje bezpośrednio mój
mózg. Będę jak faraon. Czytałem kiedyś, że robiono im trepanacje czaszki,
ot tak, dla jaj, żeby byli bardziej dotlenieni, żeby im mózgi lepiej
pracowały. Ze mną jednak jest taki problem, że nie jestem faraonem, tylko
pomocnikiem kucharza i Andy nie przyłoży mi odpiłowanej miseczki
z powrotem do reszty czaszki, nie wyjmie z lodówki skalpu, nie przyklei go
do kości, i dlatego nie będę miał szans na odzyskanie głowy.
Andy umyje w zlewozmywaku odpiłowaną część mojej czaszki i odłoży
ją na stół, po czym sięgnie po następny nóż, z tych małych, na mój gust
z tych do wycinania esów-floresów w egzotycznych owocach, leciutko
pociągnie kciukiem po jego ostrzu, sprawdzi, czy jest ostry i położy go
obok czaszki. Ja dalej będę się czuł znakomicie, nawet będzie mnie to
bawić. I Andy, patrząc na moją głowę z odsłoniętym mózgiem, też zaczynie
się śmiać. Nie przestając się śmiać, wyciągnie spod stołu małą patelnię, po
czym położy ją na kuchnię i sięgnie po oliwę z oliwek. Jeszcze raz
zanurkuje, tym razem po mąkę. Odkręci butelkę, wleje trochę oliwy na
patelnię i podpali pod nią palnik. Weźmie nożyk do ręki i podejdzie do
mnie. Usłyszę chlupanie. Andy włoży odcięty kawałek mojego mózgu do
miseczki i powoli obtoczy go w mące. Oliwa na patelni zaczynie
skwierczeć, po czym wyląduje na niej mój mózg. Teraz poskwierczą sobie
razem. Coś od czasu do czasu sobie pryśnie poza patelnię, coś strzeli. Andy
widelcem odwróci kawałek szarej materii na drugą stronę i powie: „Solimy
i dodajemy pieprzu zawsze na sam koniec”. Mój kawałek mózgu jest już
usmażony. Andy podchodzi z patelnią do krzesła, na którym siedzę, wbija
widelec i podaje mi do ust. „Smaczny, prawda?” – pyta, uśmiechając się
rozkosznie. Ja mam bardzo dobry mózg. I kształtną czaszkę. Miałem.
Mama mówiła, żebym z tego mózgu zrobił kiedyś pożytek. Była
przeciwna mojej karierze w kuchni. Zawsze powtarzała, że mam głowę po
dziadku, i gdyby nie bieda, dziadek mógłby karierę zrobić. Tego samego
oczekiwała ode mnie. A co ja robię w tym momencie? Siedzę i jem swoje
szare komórki. Do tego bardzo mi smakują. Andy nie przesadził, jest w sam
raz, ani zbytnio surowy, ani zbytnio wysmażony. Mój mózg... Boże,
dlaczego kiedy widzę noże, zawsze przypomina mi się ten film? Może
matka miała rację, sprzeciwiając się mojemu wyborowi.
– Na giełdzie nie ma noży, prawda? – wypowiedziałem to na głos.
– Słucham? – zapytał Andy. – Trochę zbladłeś. Coś ci jest?
– Zamyśliłem się, czasami się zamyślam, to normalne, prawda?
– Mam dzięcioła, może być?
– Jasne, dzięcioł jest dobry do velvetu.
Robił to pięknie i z wyczuciem, jak na mistrza przystało, toteż smolista
zawiesina nie pomieszała się ze złotawym cydrem. Dopiero po dłuższej
chwili czerń irlandzkiego trunku z lekka zaczęła go dotykać i wchodzić
w delikatne relacje z angielskim jabłecznikiem.
– No to chodź do pokoju – powiedział i ruszył pierwszy. Na ścianach
wisiały plakaty idoli, których większość prezentowała grzywiaste, słodkie
buły, choć oczywiście zdarzali się w tej menażerii i całkowicie łysi
wykonawcy. Andy po domu nosił się jak jego bohaterowie. Nie tylko
tleniona grzywa, ale i połyskująca srebrem luźna koszula wsadzona
w błękitne pumpy oraz białe skarpetki wychodzące z czarnych, głęboko
wyżłobionych włoskich mokasynów sprawiały wrażenie, że trafiłem do
następnego prywatnego muzeum. Facet jakby pod lodem przeleżał
dwadzieścia lat, zupełnie niedzisiejszy, a mimo wszystko dzisiejszy,
przecież pracowaliśmy razem, tylko on w kółko o tym new romantic. Może
dlatego był sam? Wypiłem cały velvet i Andy zapytał, czy chcę drugiego
drinka. Miałem ochotę się upić, przeczuwałem, co mnie jeszcze dziś czeka.
Lubiłem faceta, ale na trzeźwo new romantic był nie do przyjęcia. Odwrócił
się i chciał o coś... ale wyprzedziłem go, to ja pierwszy zapytałem:
– Gdzie jest kibel?
– Po prawej – odpowiedział automatycznie.
Jego kibel był również noworomantyczny: wisiał w nim ogromny,
oprawiony w ramki plakat grupy ABC. Chcąc nie chcąc, w trakcie sikania,
musiałem patrzeć prosto w twarz wokalisty, który – w złotej marynarze,
czarnej koszuli z kołnierzykiem zwieńczonym amerykańską broszką
w kształcie orła, z grzywą, urody zupełnie esesmańskiej, stojąc pomiędzy
kolegami w czarnych garniturach, białych koszulach i wąskich świecących
krawatach – zerkał na mego fiuta. Spuściłem wodę i wyszedłem.
Andy wrócił akurat z kuchni i postawił pełne szklanki na stoliku obok
sprzętu grającego.
– Byłeś w kiblu?
– No.
– I co? – zapytał z zaciekawieniem.
– Co i co?
– Widziałeś?
– Plakat?
– No. I co?
– A co ma coś być?
– To moja ulubiona grupa. Najlepsza grupa new romantic, którą świat
nosił.
– Dziwne miejsce wybrałeś dla swoich ulubieńców, Andy.
– Chrzanisz. Mam kumpla, który ma obsesję na punkcie książek,
i swoich ulubionych autorów też w kiblu trzyma. Przecież w kiblu jest
najintymniej, nie?
– Niby tak, ale...
Andy nie pozwolił mi dokończyć zdania.
– Tyle że z książkami w kiblu jest problem. Kiedyś kumpel pożyczył
jedną pozycję swojej byłej dziewczynie.
– No i co?
– No nic, przecież mówię, że swojej byłej.
– Byłej przez kibel?
– Przez książkę.
– Jak to?
– Powiedziała mu, że jego literatura śmierdzi gównem. Potem z nią
zerwał. Plakatów się nie pożycza.
3
Po przymusowym odsłuchaniu płyty Nika Kershawa pod tytułem 15
minutes, która w 1998 miała mu zapewnić tryumfalny powrót na scenę
muzyczną, byliśmy już nieźle wstawieni. O tym właśnie bełkotał Andy,
wypiwszy piątą szklankę velvetu. Ukrzyżował mnie potem koncertową
płytą Howarda Jonesa Live Acoustic America, która nie zamierzała niczego
Howardowi zapewnić, bo Howard był luźnym gościem i niczego nie
oczekiwał. Przy szóstym velvecie zaserwował coś z a-ha, ale nie pamiętam
co, i na sam koniec, już prawie obijając się o ściany, przy ósmej albo
dziewiątej szklance, wyjął z półki The Lexicon of Love swego idola z kibla.
Przez chwilę trzymał krążek jak katolicki ksiądz monstrancję. Płyta przy
numerze All of My Heart zacięła się, to znaczy Andy się zaciął, żeby tego
numeru w kółko słuchać. To było nie do wytrzymania, toteż powiedziałem,
że za chwilę będę musiał iść do domu.
– Poczekaj, poczekaj. Zaraz pójdziesz. Moment. Nie idź, muszę ci coś
jeszcze pokazać. – Z trudem wstał z fotela i doczłapał do sprzętu grającego,
obok którego leżało opakowanie płyty ABC. Wyciągnął z niego złożoną
białą kartkę, otworzył, podsunął pod moje oczy.
– Czytaj – wybełkotał.
– With all of my heart – przeczytałem na głos.
– Dalej czytaj.
– Nie ma co dalej czytać, bo dalej są już jakieś bazgroły.
– Jakie bazgroły! – uniósł się kucharz. – Okej, to ja ci przeczytam. Bo ty
nawet góry nie przeczytałeś. No to słuchaj: „To Andy, with all of my heart,
Martin Fry”. – Patrzył mi teraz prosto w oczy albo przynajmniej próbował,
ponieważ głowa mu się bardzo kiwała na boki. – I co? I ty, do jasnej cipy,
nic?
– Co nic?
– No, nic?
– Ale co?
– No, lider, Martin, Martin Fry. On, wielki Martin mi dedykację
wystawił. Widziałem go. Byłem na koncercie. Podszedłem do niego,
w pubie, dałem płytę, podpisał!
– To byłeś na koncercie czy w pubie?
– Koncert był w pubie.
– W pubie?
– No!
– Jesteś pijany, Andy, idę do domu. Wielki Martin śpiewający w pubie?
A w którym i gdzie?
– W takim większym. Prawie jak mała sala koncertowa, niedaleko nas,
w Ipswich.
– Andy, ja idę do domu. A ty się prześpij, bo jesteś pijany, majaczysz już,
mówię ci. Ja mam w dupie cały ten new romantic, to nie moja działka. Za
wytworne to wszystko było, słodkie, nieprawdziwe, ale prędzej w kobietę
o trzech cipach uwierzę niż w Martina z ABC śpiewającego w pubie
w Ipswich.
– Słowo, nie kłamię. On tam był i ja tam byłem. My byliśmy wtedy
razem i mi się podpisał. Słowo, uwierz mi – mówił dalej Andy, choć już
coraz ciszej, bez agresji, bez napięcia, i prawie na wpół śpiąco. – Cholera...
– Ziewnął teraz okrutnie. – Jutro ci wszystko w pracy dokładnie opowiem...
opowiem... słowo... opo... – I zasnął.
4
W poniedziałki jest zawsze najwięcej roboty, takiej, której nie lubię, jak
na przykład przygotowanie przepastnego gara bulionu na krowich kościach.
Nienawidzę smrodu kości, gdy w początkowej fazie, wrzucone na
rozgrzany olej, wydzielają iście trupią woń. Kiedy dziadek, ten od mózgu,
któremu do końca nie wyszło, zmarł, rodzinka się uparła, że będzie leżał
w domu w trumnie dwa dni. Było upalne lato, toteż dziadek zaczął się
szybko rozkładać i spod trupiego ubranka wydobywał się zapach do
złudzenia przypominający ten przygotowywanego bulionu. Dlatego
każdego poniedziałku, wrzucając kości na rozgrzany tłuszcz, zadaję sobie
pytanie, czy aby mama nie miała racji. Potem jednak przychodzi wtorek,
środa i tak dalej, i już wiem, że mama z pewnością nie miała racji. W nowy
poniedziałek wszystko zaczyna się od nowa. I w ten poniedziałek znów
było ciężko, po pierwsze, kości, a po drugie, wielki kac. Andy był blady
i popijał tylko wodę mineralną z cytryną. Radził mi to samo, ale ja nie
mogłem na wodę patrzeć, a co dopiero ją pić.
Do kuchni wszedł francuski wymoczek i zapytał, czy mógłbym mu
zrobić tosta. Nawet chciałem, mogłem, mógłbym, ale szef mnie uprzedził,
odburkując w jego stronę:
– Sam sobie zrób!
Wtedy Francuz się zmył, a ja do kości dodałem parę funtów pokrojonej
marchewki, selera, cebuli i pietruszki, po czym zalałem to wszystko
galonami wody. Momentalnie przestało śmierdzieć. Gdy się odwróciłem,
zobaczyłem wyczekujące spojrzenie Andy’ego.
– Co jest? – zapytałem.
– Ty mi serio nie wierzysz?
– W co?
– W ABC.
– Daj spokój, stary.
Andy przestał się do mnie odzywać nie dlatego, że się pogniewał, ale że
w poniedziałki jest dużo roboty, więc pochłonęła nas ta cholerna
poniedziałkowa robota polegająca w wielkim skrócie na przygotowaniu
wszystkiego, co pozwoli w miarę spokojnie odfajkować cały tydzień, choć
pewności nigdy nie ma. Robota w restauracji to jednak tajemnica i małe lub
większe niespodzianki. Restauracja to też ludzie, których się lubi albo nie,
albo którzy są ci całkowicie obojętni, jak na przykład nasza pomywaczka
Sue. W kółko powtarza „nie wiem”, więc nie rozmawiamy z nią. Nie
zadajemy pytań, o nic nie pytamy, bo „nie wiem”... Jak nie wiem, to po co.
Francuz byłby okej, gdyby nie był Francuzem, a jest, więc nie jest okej.
Właściciel jest okej, bo nie jest Francuzem, ale za to jest z zawodu
kucharzem, więc gdy się wszystko zaczyna walić, to dzwonimy po niego,
przyjeżdża, przebiera się i zaczyna machać nożem jak my. Jest jeszcze
jedna kelnerka, dojeżdża do nas z Ipswich. Właśnie, Ipswich.
Zegar na wieży kościoła św. Elżbiety wybił południe. W tym samym
momencie wszedł Francuz z pierwszymi zamówieniami. Startery dwa,
sałatki z owczym serem. Przyrządziliśmy je szybko, może nawet zbyt
szybko, więc Andy zaczął kończyć to, czego nie mógł dokończyć wczoraj.
– Wiesz, oni, ci z ABC, znaleźli się u szczytu sławy na samym początku,
zaraz po wydaniu Lexiconu. Był rok osiemdziesiąty drugi, chciałem,
pragnąłem ich zobaczyć. Bracie, jak radio grało The Look of Love, to
płakałem. Te słowa, ta muzyka. Więc pojechałem do Londynu, myślałem,
że uda mi się kupić bilet na ich koncert. Stanąłem w długiej kolejce, ale
biletów zabrakło. Wróciłem załamany i przyrzekłem sobie, że kiedyś, może
nawet za kilka miesięcy, znowu gdzieś na nich zapoluję, ale mijały lata,
a mnie zawsze coś innego wypadało. Wydawali następne płyty, ale nie tak
dobre jak ta pierwsza. Zdaje się, że w dziewięćdziesiątym pierwszym
wypuścili krążek Abracadabra, a potem stało się nieszczęście, bo...
Andy nie dokończył, bo wszedł Pierre po sałatki. Szef tylko zapytał, czy
dodałem majeranku. Skinąłem potakująco głową.
– Majeranek to podstawa tej sałatki – powiedział. W tej chwili włączył
się Francuz:
– A jakie masz podstawy, by sądzić, że majeranek to podstawa tej
sałatki?
Andy spojrzał na niego jak torreador na byka przed wbiciem szpady
i odpowiedział:
– Sądzę tak na podstawie wszelkich mi wiadomych podstaw!
– Nie zrozumiałem – powiedział Francuz.
– Zabieraj sałatki i znikaj – syknął kucharz i jakby nigdy nic ciągnął dalej
porzucony wątek. – Bo Martina zaatakował chłoniak Hodgkina i...
– Kto?
– To taki rodzaj raka.
– Aha.
– Zaczął walczyć o swoje życie, a w tym czasie rozwiązał grupę. Więc
myślałem, nawet pewny byłem, że to koniec Martina, ABC... Pomyślałem,
że jeśli kiedyś nie załapałem się na koncert, to może uda się na pogrzeb.
Jednak lata mijały, a wiadomość o śmierci Martina jakoś nie chciała
zagościć na czołówkach gazet, więcej, w dziewięćdziesiątym siódmym
Martin zre...
Andy znowu nie dokończył, bo ponownie pojawił się Francuz,
przynosząc zamówienie na dobrze wysmażony stek, toteż kucharz wyjął
z lodówki kawał mięcha.
– No i wiesz – kontynuował, gdy Pierre zniknął za wahadłowymi
drzwiami – w dziewięćdziesiątym siódmym okazało się, że Martin wygrał
z rakiem, a do tego podczas choroby uzbierał na nową płytę. Reaktywował
ABC. Powywalał prawie wszystkich muzyków ze starego składu i wydał
tego samego roku płytkę pod tytułem Skyscraping. Ruszył z nowym
składem w minitrasę. Myślę, że wielu fanów, co ja mówię, nawet większość
fanów, odwróciła się od niego po tym, jak w wywiadzie dla jakiejś wielkiej
gazety, już nie pamiętam której, powiedział, że inspiracją do jego powrotu
na scenę i nagrania tego nowego materiału byli jego muzyczni bohaterowie.
Wśród nich wymienił Sex Pistols! Rozumiesz? On, nowy romantyk,
inspirował się tym chłamem? Ja też prawie odleciałem i też ich prawie
spisałem na straty, ale tylko prawie, bo do Londynu to bym się ponownie
nie wybrał, ale do Ipswich, bo to prawie po sąsiedzku, to pe...
Andy znowu nie mógł dokończyć myśli, ponieważ do kuchni wrócił
Pierre z nadpiłowanym stekiem.
– Przepraszam szefie, ale to chyba ten sam klient, który w zeszłym
tygodniu chciał dobrze wysmażony...
– Co za dupek! – krzyknął Andy i poczerwieniał. – Co za dupek! – raz
jeszcze krzyknął. – Kutas złamany!
Pierre milczał tym razem, nie próbował numerów z widelcem jak
poprzednio, bo czuł, że w tej sytuacji widelec mógłby zostać wbity w jego
wąskie plecy.
– Będziesz, kutasie, miał dobrze wysmażony! Oj, będziesz! – dalej unosił
się kucharz. I jak w poprzednim tygodniu, tak i teraz, zdjął widelcem stek
z talerza i położył go bezpośrednio na palniku gazowym. Do tego ustawił
ogień na szóstkę i gdy stek poczerniał po bokach, przewrócił go na drugą
stronę i trzymał tak długo, aż zaczął przypominać coś pomiędzy
zwęgleniem a czymś ciągle nadającym się do spożycia. Krótko mówiąc:
stek był ekstremalnie wysmażony. Pierre znowu zniknął za drzwiami.
– Cholera, kutasy od dobrze wysmażonej wołowiny nie dają dokończyć
historii wielkiego Martina... No i wiesz, dowiedziałem się, że grają w tym
ogromnym pubie w Ipswich, to mówię, kij ci w oko człowieku, trochę się
postarzałeś, więc o punkach bez sensu gadasz i się jeszcze nimi podpierasz,
każdy może się mylić, wielcy też, więc wziąłem ze sobą płytę, którą przed
laty kupiłem przed tym koncertem, na który nie udało mi się kupić biletu,
i pojechałem do Ipswich. Bilet kupiłem bez problemów, nawet sporo ich
zostało, więc sobie pomyślałem, że większość fanów jednak go zostawiła.
Ale nic. Koncert się odbył, a kiedy Fry zaśpiewał All of My Heart, znowu
płakałem rzewnymi łzami. Warto było pojechać do tego pubu. Warto było
czekać latami, no mówię ci, wielka sprawa, choć małe miejsce. Gdy zagrali
When Smokey Sings, a myśmy wtedy wszyscy stali z zapalonymi
zapalniczkami, to chłopie, mówię ci, to był kosmos, istny kosmos, i ja
byłem też w tym kosmosie. A po koncercie, ponieważ było mało ludzi,
Martin zdecydował się rozdawać autografy. Podpisał mi się. Sam widziałeś,
nie? Teraz mi wierzysz? Bo chłopie...
I raz jeszcze nie dokończył. Pierre znowu się pojawił, mówiąc:
– Ten facet, od tego mięsa, dziękuje, kazał mi przyjść i... – Jednak tym
razem to Andy nie dał mu dokończyć.
– Niech się idzie pierdolić, kutas jeden! – krzyknął. Francuza znowu
zatkało. – No co tak stoisz, coś jeszcze? – zapytał.
– Ten facet, od tego mięsa, dziękuje i napisał jakąś kartkę, mam ją.
– Pokaż – rzucił obojętnym tonem kucharz. Gdy miał już kartkę
w rękach, podał mi ją i powiedział: – Czytaj, co tam ciekawego napisał
kutafon od bardzo wysmażonych steków. No, czytaj.
Rozłożyłem kartkę i powoli przeczytałem wiadomość następującej treści:
– „Takie właśnie uwielbiam. Prawie zwęglone. Szefowi kuchni, with all
of my heart, Martin Fry”.
Widziałem, z jaką uwagą Andy patrzył na podpis klienta, blednąc
z sekundy na sekundę.
Er
.
Nie potrafił wymówić „er”. Ci z Dalekiego Wschodu są jak małe dzieci.
Nie mogę mieć dzieci. Może właśnie z tego powodu ujął mnie tą
bezradnością? Lobelt, Lobelt, Lobelt. „Robert – powtarzałam. – No,
powiedz: Roo-beert”. Lobelt i znowu Lobelt. W mężczyznach pociągają
mnie nie tylko usterki. Powiem wam: niejeden jodler z Tyrolu chciałby
mieć tak jasną skórę jak on. Idealną, bielusieńką. Niczym papier, który
wkładam do drukarki. A włosy? Proste, gęste, połyskliwe. Głęboki granat.
Na dole? No, cóż... Widziałam jeszcze mniejsze. „Ci będzie ze mną Lenata
dobrze”. „Renata”. „No, przecież mówię, Lenata, że ci będzie ze mną
dobrze”. Dobla, jak mówił, że będzie dobrze, to mu uwierzyłam. „Lenata,
ty sobie pisz te swoje opowiadania, ja mam doblą placę. Ci ze mną będzie
dobrze. Nie musisz placować”. Rzeczywiście miał dobrą pracę. Dobrą,
dobrze płatną i obok domu. On właściwie przyjechał tutaj do pracy. Jego
dobra praca przynosiła takie zyski, że spokojnie mogłam pisać
opowiadania. Pisałam je oczywiście w nadziei, że ktoś je będzie chciał
wydać. Wydawca literackiego pisma „Kolik” z nadesłanych przeze mnie
dziesięciu tekstów wybrał jeden. Podkreślał, że jest śmieszny, że pasuje do
numeru, który zaczęli właśnie składać, że chętnie opowiadanie wyda,
a zamiast honorarium otrzymam trzy egzemplarze kultowej gazety. Byłam
bardzo podniecona.
Szykował się mój debiut. Debiuty mają to do siebie, że podniecają.
Dałam mu więc przeczytać mejla, a potem wybrane opowiadanie. Trochę
się zdziwił, że to o zamku do drzwi było i o pisarce, która przeklina, i o jej
zagranicznym przyjacielu mającym problemy z wymówieniem niektórych
słów. „Ja się na litelaturze nie znam” – powiedział mi następnego dnia i nie
pocałował przed wyjściem do pracy. A gdy wieczorem wrócił do domu
i wypił filiżankę zielonej herbaty, zapytał, dlaczego ta bohaterka
wykrzykuje coś o złotym chuju Buddy. Nie potrafiłam odpowiedzieć,
a może mi się tylko nie chciało? W każdym razie powiedziałam, żeby nie
zadawał zbędnych pytań i odprężył się po ciężkim dniu w korporacji,
zaspokoiłam go dłonią, co nawet lubię, gdyż nadgarstek mniej mi się męczy
niż żuchwa.
Z tym zamkiem to rzeczywiście były kłopoty od samego początku.
Widać, poprzedni właściciel nie dopilnował. I albo się z nim męczył, bo tak
lubił, albo się męczył, bo mu się nie chciało zadzwonić po ślusarza. Albo
ogólnie miał wszystko gdzieś. Artysta jakiś. A, rzeczywiście, przecież on
pracował jako dekorator! Zamek się zacinał. Czasami trzeba było kilka razy
pokręcić w nim kluczem, ruszając żwawo klamką w górę i w dół. Niekiedy
było potrzeba dużej siły, żeby po tym, jak puścił, pchnąć drzwi. Jakoś sobie
radziliśmy. Zazwyczaj siedziałam w domu. Nie zamykałam się nigdy od
środka. Gorzej, gdy musiałam gdzieś wyjść. No, wtedy, na złotego chuja
Buddy, wtedy to się czasami musiałam nakręcić, naprzekręcać,
naprzeklinać, ale zawsze jakoś wchodziłam do mieszkania. Na technice się
nie znam, a po ślusarza nie zadzwonię. To jest męska sprawa i męska
robota. W sumie, gdyby on coś zasugerował, to może... On jednak nie
przejmował się zamkiem zbytnio, a przynajmniej wyglądał na takiego,
którego zwykły zamek nigdy nie mógłby wyprowadzić z równowagi. Czy
wychodziliśmy gdzieś razem? Raczej rzadko, ale o dziwo, właśnie wtedy,
gdy wracaliśmy, zamek stawał się posłuszny. Nie wiem, ci Chińczycy
jednak coś w tych swoich dłoniach mają. Prądy jakieś czy inne takie. Jemu
się zawsze udawało.
Rodzice byli sceptyczni. A, bo żółty, chociaż bardziej biały niż oni razem
wzięci. A, bo kultura inna. A, bo się nigdy dobrze po niemiecku nie nauczy,
a ja to po chińsku wcale. A, bo religia inna. A, bo mały taki i skośny. A, bo
„er” nie wymawia. Za to dobrze, że jestem bezpłodna, bo co by to było,
gdyby się nam dziecko urodziło. Rodzicami zbytnio się nie przejmowałam.
Źle się dzieje, kiedy przyroda się chwieje – jak mawiał mój nauczyciel
biologii. Zasada jest prosta i nie wolno jej burzyć. Rodzice powinni
przejmować się swoimi dziećmi, a dzieci nie powinny się przejmować
swoimi rodzicami. Dzieci powinny przejmować się swoimi dziećmi. Tak
ten świat działa od tysiącleci. Z wyżej wymienionych powodów nie
odwiedzaliśmy się zbyt często. Nie cierpiałam z tego powodu, on też nie
cierpiał. Nie cierpiał z powodu moich rodziców ani z powodu swoich
rodziców, którzy myśleli o mnie dokładnie to samo, co moi o nim.
Przyszedł wyczekiwany dzień. W skrzynce na listy leżała opasła koperta.
Z wypiekami na twarzy sunęłam po schodach. Chciałam jak najszybciej
znaleźć się w mieszkaniu, otworzyć ją, potem usiąść wygodnie i przeczytać
wreszcie wydrukowane moje debiutanckie opowiadanie. Gdy wsadziłam
klucz do zamka, to, na złotego chuja Buddy, zamek pierdolony nie chciał
drgnąć. Spocona, zaczęłam nerwowo poruszać kluczem, ale ten też, tygrysi
chuj krewetkowy, nie chciał się poruszyć. Wyjęłam więc klucz z zamka,
naplułam na niego, włożyłam ponownie do dziurki i trochę się poruszył.
Nie mogłam odpuścić, na złotego chuja Buddy, kręciłam, kręciłam, potem
szamotałam się z klamką, nie wiem jak długo, aż usłyszałam głuchy jęk
i wiedziałam, że bitwę wygrałam. Pchnęłam drzwi. Byłam w środku.
W nerwach i zniecierpliwieniu kopnęłam je, wsadziłam klucz. Przekręciłam
dwa razy. Nie zdjęłam butów. Usiadłam na sofie. Rozerwałam kopertę. Trzy
egzemplarze. Trzy pachnące egzemplarze pisma „Kolik” wydawanego
przez pana Gustava Ernsta. Dwa inne nabożnie odłożyłam na ławę, a ten
trzeci, czyli ten pierwszy, delikatnie otworzyłam na spisie treści, poszukując
nazwiska. Jest! Ciarki mnie przeszły. Strona 56! To ja jestem! To moje! Ja
je napisałam! Mój debiut! Debiut mój!!! Gałki oczne zaczęły poruszać się
miarowo. Z lewej do prawej. Z lewej do prawej. Z lewej do prawej. I w dół.
Linijka za linijką. Z lewej do prawej. Z lewej na prawą. Cóż za
niesamowite uczucie. Orgazm oczny! Tak, bo to był rzeczywiście orgazm.
Byłam w tekście, byłam tekstem. Widziałam tekst, dotykałam stron, czułam
zapach świeżej, drukarskiej farby. Cóż za ekscytująca chwila. Ba, nie tylko
chwila, minut dziesiątki, gdyż opowiadanie miało 12 stron. I czytałam je
powoli, delektując się każdym słowem.
Zapukał do drzwi. Nie mogłam otworzyć. To samo. Ten cholerny
zamek... Po kilkukrotnym przywołaniu złotego chuja Buddy, po krewetkach
i tofu, po tym, jak prawie zaczęłam płakać, powiedział, żebym wyrzuciła
klucz przez okno. Czekał na dole. Po kilku minutach usłyszałam, jak
wkłada go z drugiej strony i bez trudu obraca nim w zamku. Najpierw jeden
raz, potem drugi. Wszedł z uśmiechem na twarzy. Nie miałam ochoty
podzielić się z nim tą wspaniałą wiadomością.
Odgrzałam w mikrofalówce gotowe chińskie danie. Zjadł, beknął,
podziękował i powiedział, że ono się tylko chińskie nazywa. Z Chinami ma
tyle wspólnego co jego „er”. Zdębiałam. Pierwszy raz w życiu,
a przynajmniej pierwszy raz w mojej obecności wymówił „er”. „Powtórz” –
rzuciłam rozkazującym tonem. „Er” – jeszcze raz powtórzył. Spojrzał na
mnie z niedowierzaniem. Raz jeszcze powiedział: „Er. Er, er, er, er”. Jak
zacięta płyta. Onanizował się tym „er”, a ja razem z nim. On: „Er, er, er”.
I ja: „Er, er, er”. Do samego wieczoru nie mówiliśmy do siebie niczego
innego jak tylko „er”, odpowiednio stawiając akcenty. „Er?” – zapytałam,
kierując wzrok na otwarte pismo. „Er” – odpowiedział. Zdziwienie
połączone z dumą pojawiło się w jego oczach. Wziął numer pisma
w dłonie, zaczął czytać opowiadanie. Gdy skończył, wyraził swój zachwyt
w słowach: „Errr, errr”. Nie byłam do końca pewna, czy rzeczywiście mu
się podoba, więc jak mała suczka zapiszczałam „Errr?!”. „Errr, errr” –
odpowiedział stanowczym tonem. Wtedy się uspokoiłam. „Er” –
powiedziałam, smutno spoglądając w stronę drzwi. Od razu zrozumiał, że
chodzi o zamek. „Eee, errr” i machnął ręką, jakby ten zacinający się zamek
nie miał już żadnego znaczenia. Przytuliłam się do niego.
Mur
.
1
– Dobra, raz się żyje. Pan się boi latać? – zapytał mężczyzna siedzący
obok. Na pierwszy rzut oka wyglądał na dużo starszego ode mnie. Może ta
broda?
– Nie boję się, wiem, że muszę wrócić – odpowiedziałem.
– Ja się boję. Latanie to nie jest naturalna rzecz w przypadku człowieka,
co innego ptaki, ale czy ptaki mają świadomość zagrożenia? Jako
weterynarz nie mogę temu zaprzeczyć, ale i nie mogę też tego potwierdzić.
A więc moim kompanem podróży był weterynarz.
– Co pan wiezie? – zwrócił się do mnie ponownie.
Zawahałem się z odpowiedzią. Cholera wie, czy on był rzeczywiście
weterynarzem, czy raczej podstawionym celnikiem lub innym agentem.
Jaką miałem pewność, że jeśli powiem prawdę, uniesiemy się w powietrze?
Wysadzą z samolotu, towaru nie odbiorą, bo nie mogą, ale nie pozwolą
polecieć. Oni, ci w mundurach, mogli wtedy wszystko. Mogli nie tylko
wysadzić, ale i wsadzić, nawet na kilka lat. Nie mogłem być ani
wysadzony, a tym bardziej wsadzony. Dwa miesiące temu urodził się mój
syn. Byłem studentem i z żoną oraz niemowlakiem zamieszkiwaliśmy
w akademiku ciasny pokój, nazywany wtedy pokojem małżeńskim. Tym
różnił się on od pokojów niemałżeńskich, że miał drugie łóżko. Metraż
pozostawał ten sam. Wycieczka, o ile wszystko poszłoby zgodnie z planem,
mogłaby ustawić nas na kilka lat. Kto wie, może przy sprzyjających
wiatrach dałaby możliwość zakupu małej, ciasnej, ale własnej kawalerki?
Czasy były ciężkie, choć szara smuta zaczęła się przecierać. Dowodem
tego był mój jednodniowy wyjazd do Berlina Zachodniego. Od niedawna
można było trzymać paszport w szufladzie biurka. Miałem trochę marek
zachodnioniemieckich, które kupiłem od konika pod okrąglakiem. Szybki
kurs na Węgry po kolorowe czapeczki i szaliki, a potem jeszcze szybszy
kurs do Enerdówka i opchnięcie towaru u wietnamskiego handlarza. Setki
wschodnich marek, wymienionych potem na marki prawdziwe. Wyjazd do
Berlina Zachodniego i zakup sześciu sztuk jamników u czarnoskórego
sprzedawcy na Kudamie. Koniecznie z migającymi diodami. Stereo ma się
rozumieć, czarne, długie. W Związku płacili za nie dużo więcej. Właśnie
tych sześć jamników zadeklarowałem warunkowo na lotnisku. Co
oznaczało, że zabieram je ze sobą wyłącznie do użytku osobistego i mam
z nimi wrócić. Celnik się tylko uśmiechnął, kiedy podpisywałem świstek
papieru.
– Bo wie pan, ja wiozę tysiąc prezerwatyw – powiedział weterynarz. –
Nigdzie nie jest napisane, ile prezerwatyw można zabrać na tygodniową
zagraniczną wycieczkę, prawda?
Weterynarz podobał mi się coraz bardziej, odwzajemniłem uśmiech
i przytaknąłem głową.
– Niczego nie deklarowałem. Zrobiła się chryja na lotnisku.
Tłumaczyłem, że zużytych gumek nie będę ze sobą zabierał w drogę
powrotną. Już go prawie przekonałem, ale włączyła się jego koleżanka,
moralistka jakaś. I ta nagle mówi, że owszem, można zabierać ze sobą
prezerwatywy, tak samo jak szczotkę do włosów czy pastę do zębów, ale
taka ilość wskazuje na przemyt. Wkurzyła mnie. Nie robiłem niczego
niezgodnego z prawem. Nie mogła mi wskazać odpowiedniego przepisu, ile
kondomów można ze sobą zabierać, a przecież, logicznie rzecz ujmując,
każdy z nas ma inne potrzeby, prawda? – Wyraźnie czekał na moje
przytaknięcie. – Mówię panu, uparła się. Obliczyła mnie na jedno ruchanie
dziennie, czyli na siedem gumek. Jakbym w mordę dostał. „O, co to, to
nie”, powiedziałem jej. Wtedy, widząc moje oburzenie, powiedziała, że
mogę zabrać czternaście sztuk, czyli dwie na dzień, tak wychodziło z jej
kalkulacji. Też się nie zgodziłem. Uparcie trwała przy swoim, mówiąc, że
resztę gumek mam zostawić w depozycie. Dopiero jej kolega powiedział:
„Daj spokój, Bożena, może pan się chce zaruchać na śmierć”. „Tak,
właśnie, chcę się zaruchać na śmierć – krzyknąłem. – Chcę się zaruchać na
śmierć i pani mi w tym nie przeszkodzi. Nie ma takiego przepisu”. No
i mnie puścili. Mam tylko ten towar, panie drogi, a ten towar idzie u nich
jak woda. Gumek tam nie uświadczysz, państwo stawia na mnożenie się!
Każda gumka to jeden rubel, łatwo policzyć, że mam w walizce tysiąc rubli,
a te sieroty zarabiają sto na miesiąc. Będzie z tych gumek złota kiełbasa,
zobaczy pan.
Nie miałem żadnych wątpliwości, że siedzę obok uczciwego człowieka.
– Jamniki wiozę. Sześć sztuk.
– Z diodami? Wie pan, Kacapy lubią, jak im miga. Bez migania nie
mogą.
– Wiem, wiem – odpowiedziałem. – Wszystkie jamniki są z diodami, i to
w różnych kolorach.
– O, widzi pan, bardzo dobre podejście do sprawy. Czym więcej miga,
czym więcej kolorów, tym więcej rubli pan dostanie. Brawo!
Samolot dojechał na pas startowy, zatrzymał się. Lecieliśmy do Moskwy,
a potem jeszcze dalej.
– Tego najbardziej się boję – powiedział weterynarz, pośpiesznie
wyjmując z wewnętrznej kieszeni marynarki piersiówkę. – Napije się pan?
– Nie, dziękuje, jakoś za wcześnie jak na mnie – odpowiedziałem.
– Ja muszę, boję się cholernie tego momentu, kiedy się podrywa, zawsze
tak mam. Jak sobie strzelę łyka, to częściowo mi przechodzi, naprawdę nie
chce pan? – ponowił propozycję.
– Nie, dziękuję, naprawdę nie chcę.
– Dobra. No, raz się żyje. – Weterynarz ostro pociągnął z buteleczki.
Kiedy samolot się poderwał, jeszcze raz przechylił. – No, to już jesteśmy
w niebie – powiedział, lekko się krztusząc.
2
Samolot wylądował na lotnisku w Moskwie. Sąsiad podczas lotu zdążył
opróżnić piersiówkę, przez co zrobił się jeszcze bardziej rozmowny.
Wysłuchałem kilku opowieści o ciężkim losie prowincjonalnego
weterynarza, który minął się z powołaniem. W głębi duszy zawsze chciał
leczyć ludzi. Po maturze zabrakło mu jednak odwagi i zamiast na akademię
medyczną zdał egzaminy wstępne na Wydział Weterynarii Akademii
Rolniczej we Wrocławiu. Na studiach poznał swoją przyszłą żonę. Wzięli
ślub, urodziły się dzieci, żona znalazła kochanka. Z tego powodu się
rozwiedli. Z powodu rozstania zaczął pić, z powodu picia zaczął chorować
na serce, z powodu strachu przed śmiercią zaczął pić jeszcze więcej,
z powodu picia większych ilości wyrzucono go z pracy, z powodu
wyrzucenia z pracy oraz braku środków finansowych na płacenie
alimentów zajął się biznesem, czyli handlem, czyli wycieczkami. Z powodu
wycieczek musiał zacząć latać, a że latać się bał, dalej pił, czego dowodem
była następna, tym razem większa, butelka wódki, którą wyjął z torby, gdy
w Moskwie tankowali nasz samolot.
Towarzysz podróży odetchnął z ulgą, kiedy ponownie znaleźliśmy się
w przestworzach. Uporał się z zawartością butelki w mniej niż godzinę
i zasnął. Nie poczuł lądowania na betonowej tafli syberyjskiego lotniska.
Szturchnąłem go w ramię, gdy wszyscy zaczęli wychodzić. Ocknął się,
wstał na równe nogi w taki sposób, jakby był zupełnie trzeźwy.
– To już? – zapytał.
– Już, już jesteśmy na miejscu, pora na nas.
Dostawionymi schodami, gęsiego, pod przewodnictwem stewardes
skierowaliśmy się w stronę blaszanej budy, na której widniały napisy
w dwóch alfabetach. Ten drugi, po angielsku, głosił: Novosibirsk
International Airport. Czarne, jeżdżące w kółko, szerokie taśmy, jeszcze
przez kilkanaście minut świeciły pustkami. Traf chciał, że bagaże moje
i weterynarza jechały obok siebie. W tym momencie poczułem, że nie
rozstaniemy się do końca wycieczki. Gdy przeszliśmy kontrolę
dokumentów i znaleźliśmy się w pomieszczeniu celników, padło pytanie
najpierw skierowane do weterynarza:
– Co macie do oclenia?
Nie zastanawiając się nawet przez chwilę, odpowiedział, że nic, że nic do
oclenia, lecz ma coś do podarowania w ramach polsko-radzieckiej
przyjaźni. I z walizy pełnej prezerwatyw – przykrytych warstwą ubrań –
wyjął kilka pudełeczek cieni do powiek marki Pollena Ewa.
– To dla was, niebieskie, takie jak kochacie, to dla was przepiękne
kobiety, bierzcie i malujcie się, bądźcie piękne. Da, zdrawstwuj, drużba
sowiecko-polskaja! – wykrzyknął.
Celniczki powariowały z radości. Jedna z nich, biorąc pudełeczko,
poczuła wydychane opary alkoholu i nie miała już żadnych wątpliwości, że
to swój, skwitowała tylko:
– Wot, nastojaszczij turist!
Weterynarz zrobił nam dobrą reklamę, toteż kiedy zobaczyły kilka
kartonów z jamnikami, zapytały tylko, uśmiechając się pod nosem, czy to
do osobistego użytku. Pokiwałem głową i pokazałem papierek z Poznania,
na którym przybiły swój stempel.
W hotelu zakwaterowali nas razem. W pewnym momencie weterynarz
wyszedł z pokoju. Po kilku minutach wrócił, trzymając w dłoni butelkę
rosyjskiej wódki.
– Zimna, może teraz się ze mną wreszcie napijesz? – zaproponował
i sięgnął po dwie literatki stojące przy telewizorze.
– Musisz czekać, sami przyjdą – powiedział, kiedy spytałem go o radę.
– Sami?
– Tak, i to niedługo. Na każdym piętrze jest etażna, niby pilnuje
porządku na swoim piętrze, ale tak naprawdę nagrywa kupców. Byłem
kupić u niej wódkę. Powiedziałem, że jest do wyrwania góra gumek i kilka
magnitofonow. – Uśmiechnął się, wypowiedziawszy to ostatnie słowo po
rosyjsku.
Gdy dopiliśmy flaszkę, ponownie nasłuchałem się historii o ciężkim losie
rozwodnika. I wtedy etażna zapukała do drzwi. Nie czekając na
zaproszenie, weszła.
– Będziecie mieli gości.
Marian, z którym byłem już na „ty”, wstał i sięgnął do walizki po
pudełeczko z cieniami.
– Tylko jedno?
– Dobra, jeszcze jedno – powiedział weterynarz, sięgając po następne.
– Dwa? – Znowu zdziwienie.
– Macie tu cztery, już więcej nie mam. – Dopiero wtedy wyszła.
Wieczorem pojawiło się dwóch wąsatych. Uparli się, żeby sprzedał im
gumki wraz z walizką. Kupili wszystko. Prezerwatywy, walizkę oraz moje
jamniki. Rano, podczas śniadania, pilot wycieczki zapowiedział zwiedzanie
miasta. Część osób się zapisała, a inna część, w tym my, postanowiła zająć
się tym, po co tu przyjechała. Trzeba było jak najszybciej zrobić pożytek
z kasy, którą zostawili wąsaci. Wypadało również zgłosić kradzież
magnitofonow.
Usiedliśmy na krzesłach przed biurkiem, wpatrując się w oblicze
Dzierżyńskiego. Portret wisiał dokładnie nad głową milicjanta.
– Towarzyszu generale, kolega chciał zgłosić kradzież sprzętu grającego.
– Funkcjonariusz przyjrzał się nam uważnie i zauważył, że co chwilę
spoglądamy na portret.
– Daaa, eto wasz... A ja nie gienierał.
– Towarzyszu pułkowniku – poprawił się weterynarz – kolega został
okradziony i chciałby to zgłosić, papier dostać.
Towarzysz pułkownik zamyślił się, wstał, po czym odwrócił się plecami.
– Daaa – jeszcze raz powtórzył. – Widzisz, Feliks, twoi tu są, i co my
teraz z nimi mamy zrobić – powiedział do portretu. – Ja nie pułkownik –
dodał, odwracając się.
– Towarzyszu majorze, to jak będzie? – zapytał weterynarz.
– Ja nie major, ja kapitan – powiedział milicjant i z powrotem usiadł pod
portretem. – Z Polski jesteście? – zapytał.
– Z Poznania – tym razem ja odpowiedziałem. Wtedy towarzysz generał,
pułkownik, major, kapitan uśmiechnął się pod nosem.
– Mołodcy! – Wyszedł z gabinetu, wcześniej zabrawszy papierek.
– Kiedy wróci, dasz mu pieniądze – powiedział Marian.
Weterynarz inwestował w złoto. Po trzech dniach powiedział, że
pieniądze się kończą, ale wystarczy na „kiełbasę”.
Za pieniądze z jamników udało mi się kupić trzy aparaty fotograficzne
marki Kijew. Świetne podróbki szwedzkich Hasselbladów, niezbity dowód
sowieckiej zaradności gospodarczej, za które na zachodzie można było
otrzymać niebagatelną sumę pieniędzy.
Dzień przed wyjazdem znowu zapukała do naszych drzwi etażna,
zapowiadając następnych gości. Do pokoju weszło dwóch skośnookich,
usiedli na łóżku. Jeden z nich miał ze sobą pół litra wódki. Drugi podniósł
ręce w jakimś niezrozumiałym dla mnie geście, więc odpowiedziałem mu
tak samo. Azjata wyjął z kieszeni kurtki metalowy pojemnik, w którym
trzymał igły i strzykawki.
– Żadnych narkotyków, poszli won! – krzyknął weterynarz. – Już was tu
nie ma! – Zdziwili się. Ten od strzykawek schował sprzęt i podszedł do
stolika, odkręcił butelkę wódki, zapraszając na migi do wspólnego wypicia.
Marian jeszcze raz krzyknął. Skośnoocy się zmyli.
Rankiem weterynarz wepchnął sobie w tyłek prezerwatywę naładowaną
złotem, czyli „kiełbasę”, i zabrał ze stolika butelkę wódki – prezent od
nieproszonych gości.
– Będzie co pić w samolocie – powiedział.
Na lotnisku poszło gładko. Celnicy zgrupowali nas wszystkich w jednym
miejscu i czekali w spokoju, aż kierownik wycieczki skończy zrzutkę.
Najstarszy celnik, łysy z siwym wąsem, przejął od pilota siatkę pieniędzy,
po czym pięknie zasalutował.
W Moskwie znowu siedzieliśmy w samolocie, czekając, aż nas
zatankują. Gdy znaleźliśmy się ponownie w niebie, Marian sięgnął po
butelkę. Pociągnął, zamknął oczy i zasnął. Patrzyłem przez okno, byliśmy
nad chmurami. Cisza i uczucie spełnienia nie trwały długo, bo weterynarz
osunął się z siedzenia. Leżał bezwładnie w przejściu pomiędzy jednym
a drugim rzędem siedzeń. Podniosłem się natychmiast. Podszedłem
i szturchnąłem go. Nie dawał znaku życia. Przypomniałem sobie, że
w tamtą stronę wspominał o kłopotach z sercem. Łamanym rosyjskim
poprosiłem o pomoc. Jednak niczego nie dało się zrobić. Roztrzęsiona
stewardesa przykryła jego twarz białym ręcznikiem z logo Aerofłotu.
3
W akademiku niespodziewanie pojawił się Arab. Zaczarował piękność
z trzeciego piętra. Słyszałem ją kilka razy przy portierni. Dzwoniła
z automatu na monety. Podniecona mówiła, że kończy z edukacją
i wyjeżdża na Zachód. Arab – kędzierzawy, szczupły, w pumpach
i jedwabnej szwedce – zrobił na niej wrażenie.
W domu studenckim mieszkał również Nabil, Irakijczyk, który
zachowywał się tak, jakby w ogóle nie opuścił ojczyzny. Z kaseciaka
puszczał arabskie zawodzenie i stojąc przed otwartymi drzwiami swojego
pokoju, pozdrawiał przechodzących. Mógł tak stać cały dzień. Nie chodził
na wykłady. Magistrem został na pierwszym roku, kiedy poważniejsza
suma dolarów wpłynęła na konto uczelni. Jedyne, co musiał, to wytrzymać
w Polsce pięć lat. I byłby zupełnie szczęśliwy, gdyby nie Barbara z Łodzi...
Raz na pół roku pojawiała się u nas w Poznaniu, wpędzając go w okropny
nastrój. Irakijski mąż nigdy nie zgłosił ślubu w ambasadzie. Zanim trafił do
Poznania, zakochał się w niej, za co teraz słono płacił. Szantażowała go
nim. Pobierała dolę, znikała, a po sześciu miesiącach pojawiała się
ponownie.
Nabil dowiedział się, że arabski Belmondo ma rodzinę w Berlinie
Zachodnim, a w dodatku jego wujek jest właścicielem komisu ze sprzętem
fotograficznym. Rysowała się więc szansa na dobry interes. Uwierzyłem, że
za kilka miesięcy opuścimy małżeński pokój, zaczniemy żyć jak ludzie. Był
warunek: arabski modniś chciał jechać ze mną i z Nabilem. Sytuacja była
wręcz wymarzona. Nabil i Arab nadawali się idealnie na posiadaczy
aparatów fotograficznych, które mieliśmy upłynnić w komisie wujka.
W zamian za przysługę przewiezienia aparatów ja miałem zapłacić za
bilety.
Przed wyjazdem Belmondo ściskał i czule całował swoją ukochaną
z trzeciego piętra, obiecując, że kiedy wróci, obsypie ją najdroższymi
kosmetykami. Pociąg relacji Moskwa – Paryż przez Berlin Zoo przyjechał
punktualnie. Ja, Arab i Nabil siedzieliśmy w przedziale drugiej klasy wraz
z drobnymi przemytnikami wódki i papierosów. Gdy tylko nas zobaczyli,
zapytali, czy nie byłoby kłopotu, gdybyśmy przejęli od nich na czas
podróży po butelce wódki i kartonie papierosów. Na dworcu w Rzepinie
wsiedli polscy wopiści i celnicy, którzy z miejsca zaczęli używać
śrubokrętów, szukając nie wiadomo czego. Sprawdzano paszporty, zadano
kilka rutynowych pytań. Przejechaliśmy Odrę. We Frankfurcie weszli
niemieccy mundurowi, ale tego dnia tylko przeszli się po pociągu, nie
wchodząc do przedziałów.
– Kurwa, gdybym mógł to przewidzieć – krzyknął jeden z tych od
papierosów. – Ja pierdolę, kasa przeszła koło nosa...
Stempelek w paszportach postawiono dopiero w Berlinie wschodnim. Na
peronie dworca Zoo arabski Belmondo zaczął coś nerwowo wyjaśniać
Nabilowi. Wyjął z kieszeni notesik, wyrwał kartkę, zapisał na niej jakieś
tajemnicze znaki. Na koniec pocałował Nabila, podał mi rękę i zszedł
schodami w dół. Gdy zniknął, zdałem sobie sprawę, że zabrał ze sobą mój
aparat. Krzyknąłem spanikowany:
– Muszę lecieć, aparat!
– Spokojnie, nigdzie nie biegnij, zostawił adres wujka, mamy się tam
spotkać za dwie godziny. Przyjdzie, z aparatem przyjdzie. Mówił, że ma
ważną sprawę do załatwienia, dlatego się odłączył, na chwilę.
Wsiedliśmy do taksówki. Adres się zgadzał, lecz zamiast komisu ze
sprzętem fotograficznym na miejscu zastaliśmy przedsiębiorstwo
pogrzebowe. Każdy z napotkanych i zapytanych rozkładał ręce w geście
bezradności, mówiąc, że w pobliżu nie ma i nie było żadnego komisu.
Czekaliśmy na pięknisia. Moglibyśmy tak siedzieć do końca świata, może
zjawiłby się dopiero na sądzie ostatecznym...
Na Kudamie, tam gdzie nabyłem jamniki, ten sam czarnoskóry
sprzedawca zapytany, czy tym razem nie kupiłby czegoś ode mnie,
zaproponował połowę kasy, na którą liczyłem. Ze łzami w oczach
przecząco pokręciłem głową na nie, więc dorzucił dwieście marek.
Wziąłem te pieniądze rozgoryczony i załamany. Postanowiłem nie kupować
pięknej spacerówki dla syna, teraz nie było mnie na nią stać. Kupiłem litr
wódki na zabicie smutku. W tanim hotelowym pokoju otworzyłem butelkę.
Po dwóch kieliszkach Nabil odzyskał mowę. Przepraszał za Belmonda.
Zapadł zmrok. Szykowałem się do spania. Nabilowi nie w głowie był
odpoczynek. Już leżałem w łóżku i próbowałem zasnąć, kiedy oznajmił, że
wychodzi do budki telefonicznej zadzwonić do Szwecji, do kuzyna. Oni
wszędzie mają tych kuzynów, a ci kuzyni robią się wszyscy nawzajem
w konia – pomyślałem i zamknąłem oczy. Śniło mi się, że ktoś krzyczy,
ktoś mnie szturcha, budzi, spać nie daje. Śnił mi się weterynarz Marian
i jego głowa przykryta frotowym ręcznikiem z logo Aerofłotu. Żona i syn
też mi się przyśnili – sprzedawali na targu jabłka zawinięte w pampersy.
W pewnym momencie otworzyłem oczy. Nade mną stał Nabil.
Podnieconym głosem oznajmił, że padł mur. Kuzyn mu to powiedział przez
telefon. Popukałem się w głowę, dając do zrozumienia, że majaczy.
– Nabil, nie powinieneś pić, to moja wina, przepraszam. Idź spać, o mur
się nie martw, jeszcze trochę postoi. – Znowu zasnąłem.
Rankiem wstałem i otworzyłem okno. Wychyliłem się. Wszędzie było
pełno ludzi. A na ulicach trąbiły wartburgi i trabanty.
Alibi
.
„Zdejmę majtki, będzie nam łatwiej rozmawiać”. Proste zdanie.
Wyrwane z kontekstu brzmi całkiem zabawnie. Starzeję się. Gubię trop. Ni
to blondynka, ni brunetka, ni ruda, ni szatynka, ni nie wiem co jeszcze.
Pewnie o dreszczyk chodziło. Żaden burdel nie ma go w swoim cenniku.
Prądu w worku nie poczujesz nigdy. Na nic starania najlepszych akrobatek.
Jedyne, co przychodzi mi na myśl, to jej wiek. Dziewiętnaście lat. Sporo
tatusiów chce pieprzyć rówieśnice swoich córek. Z trudem odnotowują fakt,
że ktoś w ich wieku też chce pieprzyć ich córki. Nie mam córki. Nie mam
dzieci. Może ów brak wpakował mnie na minę?
Ta przebiegła redakcyjna świnia... Owszem, część tekstów, które dał mi
przeczytać, moim zdaniem nadawała się do druku, choć na kolana nie
rzucała. Zresztą takie, które na kolana rzucają, zdarzają się rzadko.
Wysłałem je tu i tam. Czekał w napięciu. Ci od czytania odpowiadają po
długim czasie lub wcale nie odpowiadają. Taki zwyczaj. Tekst musi leżeć.
Kropa. Był wdzięczny, że wykazałem zainteresowanie i chciałem pomóc.
Pomagać trzeba – mówiła moja mama. Wierzyć też trzeba. W wierzenie
mama wierzyła najbardziej. Coś we mnie zostało. Pomogłem i wierzyłem,
że inni uwierzą. Ojciec byłby przeciwnego zdania, ale tata genetycznie był
przeciwny wszystkiemu i wszystkim.
Zacząłem z kolesiem regularnie wychodzić po pracy do baru. Opowiadał,
wyglądał na szczerego. Normalne gadki o życiu, z grubsza rzecz ujmując.
Gestykulował jak drewniana kukiełka. Rozbrajał mnie. Uwielbiałem
patrzeć na to przedstawienie. Od dłuższego czasu nie bywałem
w towarzystwie tak charakterystycznej postaci.
Za którymś razem do baru przyszła ta mała, córka jego starszego brata.
Po kilku drinkach wyjęła z torebki książkę. Nie sądziłem, że można ją
jeszcze gdzieś kupić, że ktoś pamięta, wie. Poprosiła o dedykację i adres.
Adres? „No, tak, gdybym miała jakieś problemy, przemyślenia” –
powiedziała.
Kolega bliski się zaczął z niego robić, zapoznał mnie ze swoją ciotką,
starą wariatką żyjącą w towarzystwie trzech birmańskich kotów. „Nie masz
kota?” – zapytała zdziwiona. Jeszcze tego brakowało, żebym po pracy
sprzątał kuwety. Głaskała je, nie przerywając przy tym rozmowy. Ciotka
była bardzo oczytana, czym mi zaimponowała. Miała o wiele większą
wiedzę na temat literatury niż ten koleś, który literaturę chciał uprawiać.
Przyszła pierwsza odpowiedź na mejl. Odmowna. Zmartwił się, ale nie do
tego stopnia, żeby uwierzyć, że następne będą identyczne. Za którymś
razem w knajpie powiedział, że ciotka jest bardzo bogata, a że nie ma
potomstwa, to cały majątek zostanie przekazany jemu i bratu. Problem
w tym, że dopiero po śmierci. „Patrząc na nią, wydaje się, że może
pociągnąć do setki. A na co mi będą te pieniądze, kiedy będę stary?” –
powiedział złamanym głosem. Ponoć próbował z bratem nakłonić ją do
innej decyzji. Chcieli, żeby chociaż część majątku przekazała im wcześniej.
„Jak umrę, to wszystko dostaniecie. Dajcie jeszcze pożyć, chłopcy” –
mówiła słodkim głosem.
Tak się stało, że z niewiadomych dla mnie powodów zaskarbiłem sobie
przychylność starszej pani, która wręcz nalegała, abyśmy po pracy nie
chodzili do baru, a swoje kroki kierowali do niej. Miałem opory. Tamten
nalegał. Karmiła nas i dawała się napić, toteż przez pewien czas
traktowałem te wyjścia jak odmianę swojego, było nie było, monotonnego
życia. I co? Pewnie bym tak dalej do niej chodził. Jadł i pił za darmo,
gdyby nie to, że ciotka zaczęła mi okazywać większe zainteresowanie niż
kolesiowi. W pracy zaczynał mnie unikać, a kiedy mówiłem, czy byśmy do
ciotki nie skoczyli, wynajdywał tysiące zajęć, aż... No właśnie. Pewnego
wieczoru ktoś zapukał do moich drzwi. Po chwili okazało się, że ten ktoś to
jego bratanica trzymająca pod pachą moją książkę.
– Mam wiele pytań. Mogę wejść? – Usiadła na sofie, zadzwonił telefon.
– Jesteś u niego? – zapytał czyjś głos.
– No coś ty – odpowiedziała oburzona. – Przecież mnie znasz. Wiesz, że
nie kłamię. Gdybym była, to bym ci powiedziała – zapewniała
zdecydowanym tonem. Po chwili odłożyła komórkę.
Nie pytałem o nic. Usiadłem obok niej.
– To o co chodzi?
– Wujek się o mnie martwi.
– Ale przecież...
– Jasne, jasne.
– Napijesz się czegoś?
– Może być wino.
Przyniosłem butelkę i dwa kieliszki. Pierwszy wypiła duszkiem. Drugi na
dwa razy. Cisza. Przejmująca cisza.
– Zdejmę majtki, będzie nam łatwiej rozmawiać...
Sukienka, do tej pory lekko odsłaniająca kolana, powędrowała
w kierunku bioder. Te łyse miejsca oraz fikuśne fryzurki nie robią na mnie
takiego wrażenia jak wzgórki zostawiające w ustach włosek albo dwa. Wiła
się i widziałem, jak jej twarz nabiera rumieńców. Wstała jednak nagle,
podciągnęła majtki do góry i powiedziała, że musi iść.
– A ja?
– Poradzisz sobie jakoś, pisarzu.
To straszne. Świat na psy schodzi. Amen. No, może nie do końca amen,
bo następnego dnia w pracy podszedł do mnie koleś i mówi:
– Wczoraj posunąłeś moją bratanicę!
Pamiętałem, że dzwonił. Powiedziała mu, że jej u mnie nie ma. Robię
wielkie oczy i gram, choć jaka to sztuka? Posunąłem? Robota jednostronna,
więc się nie liczy, myślę. A w dodatku, co ci do tego. Jest pełnoletnia.
– No coś ty – odpowiadam wielce zdziwiony.
– Nie kłam, była u ciebie. Stuknąłeś ją. A ja myślałem, że jesteśmy
przyjaciółmi, że nigdy nie posuniesz się tak daleko.
– Jakieś fantazje. Nie było jej u mnie.
– Słuchaj, wczoraj zadzwoniła do swojego ojca. Powiedziała, żeś ją
zgwałcił. Szukasz kłopotów?
Przez moment poczułem, że miękną mi kolana, że zostałem wrobiony
albo właśnie jestem wrabiany w jakąś straszną aferę.
– O czym ty mówisz, jaki gwałt? Zwariowałeś kompletnie?! To jakaś
pomyłka!
– Chodź na taras. No chodź. Zadzwonię do niej, nic się nie odzywaj,
puszczę na głośnik.
Wystukał jej numer na telefonie.
– Cześć. Rozmawiałem z nim. Mówi, że cię nie było.
– Kłamie.
– Ale dlaczego ty kłamałaś?
– Że co?
– Że cię tam nie ma. Jak byłaś.
– Trochę wypiłam.
– Co ci zrobił?
– Wszystko.
– Wszystko?
– Zapomniałam przez chwilę, że jest stary i obleśny.
– To jak? Chciałaś czy nie?
– Nie chciałam. Byłam pijana.
– Do ojca dzwoniłaś?
– Tak.
– Okej. To trzymaj się. Aha, masz zamiar iść z tym na policję?
– Jeszcze nie wiem.
– Cześć.
– I co? – zwrócił się do mnie.
Ciągle starałem się trzymać fason.
– To są jakieś brednie.
– Brednie? Poczekaj, jeszcze zadzwonię do jej ojca, też sobie odsłuchasz.
– No co tam? No, i co ty na to?
– Czasami jest mi wstyd, że darzy mnie takim zaufaniem. O wielu
rzeczach wolałbym nie wiedzieć.
– Dobra, ale co ty na to wszystko?
– To, że spali ze sobą, nie robi na mnie żadnego wrażenia.
– Ale on jest w twoim wieku!
– No i co z tego?! W tamtym roku spała ze swoim nauczycielem.
– Ale ten facet ma pięćdziesiąt pięć lat!
– Nieważne. Najgorsze jest to, że człowiek uważa się za twojego
przyjaciela. Przyjaciele mówią sobie prawdę. Nie?! Ty się go zapytałeś, czy
była u niego, a on, że nie. Więc co to za przyjaciel? Druga sprawa, i ta mnie
bardziej martwi niż życie intymne mojej córki, że facet nie tylko nie jest
twoim przyjacielem, ale jest podstępnym draniem. A na takich trzeba
uważać i eliminować najszybciej jak się da.
– Słucham...
– On w zatrważająco szybkim czasie zaskarbił sobie przyjaźń naszej
ciotki. Omotał ją wręcz. Wiem o tym. Ta stara wariatka się w nim
zakochała. Kiedy dzwoniłem, tylko on i on. Musisz coś z tym zrobić, bo
facet, wykorzystując znajomość, doprowadzi do tego, że ona jemu
wszystko zapisze.
Pieniądze? Pieniądze ich ciotki? Ostatnia rzecz, o której bym pomyślał.
Bałem się, że z tego wszystkiego, co było w sumie niczym, zrobi się
porządna afera. Posądzenie o gwałt to nie przelewki. Nie pozostało nic
innego jak załatwienie sobie alibi. Mam tu w mieście Alibi. Moje Alibi jest
mocne, wierne i stare. Alibi załatwiło mi pierwszą pracę. Przez Alibi
doszedłem do czegoś. Alibi zorganizowało konfrontację z koleżką, ale mała
nie chciała się pokazać. Stanęło więc na tym, że mnie nie było w domu.
W tym dniu byłem u Alibi i nawet zostałem na noc. Jasne? Jasne, jasne.
Wszyscy kłamaliśmy, ale cele zostały osiągnięte. Pieniądze i przyszłość
braci zabezpieczona, bo już nigdy nie odwiedziłem starszej pani.
Zwolniłem się z redakcji i opróżniając biurko, rzuciłem na pożegnanie:
„Dobrze pływasz, ale pływasz w gównie. Wcześniej czy później ludzie
przestaną znosić twój smród i żadne pieniądze ci w tym nie pomogą. Adios,
grafomanie!”. Koleś się zaczerwienił. Nic nie odpowiedział. Szef nie mógł
pojąć, dlaczego tak nagle, tak nieoczekiwanie odchodzę.
– Przecież przepracowałeś tu wiele lat...
– Wie szef – powiedziałem. – Są rzeczy na ziemi i w niebie, o których mi
się nawet nie śniło, ale są, stają się, więc trzeba tak jechać tym statkiem
kosmicznym, żeby jakoś dojechać.
– Nie rozumiem – powiedział szef.
Pączuś Piłat od rana ma dobry hummus
.
Tak, to była ta oliwa. Z pierwszego tłoczenia. Na zimno. Słomkowa
w swej barwie, o zniewalającym zapachu dojrzewających pomarańczy. Piłat
leżał w wannie wypełnionej po brzegi tłustą substancją. Sporo czasu minęło
nim znalazł właśnie tę, o takiej konsystencji, takim zapachu i w tak dobrej
cenie. Owszem, od czasu do czasu nabywał coś z górnej półki, ale kiedy
kosztował, niejednokrotnie odnosił wrażenie, że to nie do końca to. Czegoś
w innych oliwach brakowało, choć nie wiedział czego... Dlaczego
postanowił się wykąpać w oliwie? Od kilku lat nie sypiał dobrze, toteż
medyk doradził mu, by spożywał mniej mięsa i generalnie zmienił dietę. Do
tego przeraźliwie chrapał, co skończyło się tym, że Piłacina wymogła na
nim opuszczenie wspólnego łoża. O rozwodzie nie było mowy, ale na noc
udawał się do osobnego pokoju. Prześladowały go mary. Wyrok wydany
przed laty – śmierć mężczyzny, do której, było nie było, przyłożył rękę –
sprawił, że z człowieka o wesołym usposobieniu stał się zrzędą.
*
Wszystko zaczęło się od płyty zespołu Ścierwo zatytułowanej Gwiazdy
w odbycie. Ów krążek wskoczył na szczyty muzycznych notowań
i podstarzali rockmani, którzy do tej pory byli znani bardzo małej grupie
odbiorców, faceci zdrowo po czterdziestce, z dnia na dzień stali się idolami.
Piłat nie cierpiał takiej muzyki, choć szanował gusta innych. Musiał
szanować, gdyż z wykształcenia był prawnikiem, a ponieważ brzydziło go
prawo karne – nierzadko zajmujące się krwią i przemocą – po ukończeniu
studiów wybrał specjalizację spokojną: prawo autorskie. Bezpieczny kącik
stał się jednak jego zmorą...
*
Pewnego dnia zjawił się w jego biurze impresario cenionego w świecie
szlagierów wokalisty, który firmował płyty nazwiskiem Schweinbauer.
Artysta
wykonujący
utwory
proste
i
wpadające
w
ucho,
o
nieskomplikowanej
linii
melodycznej
oraz
jeszcze
mniej
skomplikowanych tekstach, kiedy usłyszał w radiu jedną z piosenek z płyty
Gwiazdy w odbycie, o mało nie dostał zawału.
Doskonale pamiętał swój występ w Krems, na który przyszły tysiące
okolicznych rolników, i to, że po koncercie zamiast grzecznie iść do hotelu,
przypadkowo wylądował w małej knajpce, w której grała hałaśliwa kapela.
Kiedy już miał wychodzić, gdy o mało nie eksplodowały mu bębenki
w uszach, przystanął. Spokojna ballada, z prostym tekstem o miłości
i wszystkim tym, co z niej może wyniknąć, zatrzymała go w miejscu. Na
papierowej serwetce zapisał tekst piosenki. Na drugi dzień, w swoim
prywatnym studiu, siedząc z gitarą w rękach, skomponował muzykę do
cudzego tekstu. Był przekonany, że grupa nieudaczników marnie
szarpiących struny tanich instrumentów nigdy się nie przebije, a tym
samym nikt nigdy więcej o nich nie usłyszy. Sprawa wydawała się na tyle
oczywista i prosta, że przez głowę nie przeszedł mu pomysł skontaktowania
się ze Ścierwem. Piosenka znalazła się na płycie Moja mała Macierz, ale
niestety nie stała się szlagierem. Muzyk przestał ją wykonywać i szybko
o niej zapomniał.
Dopiero gdy po latach usłyszał ją w radiu i dowiedział się o niebywałym
sukcesie grupy Ścierwo, postanowił – licząc nie tylko na dodatkowy
zarobek, ale przede wszystkim na aferę, która mogłaby podtrzymać blask
jego gasnącej gwiazdy – wysłać swojego impresaria do Piłata.
*
Życie Piłata nie należało do najłatwiejszych. Gdy zrezygnował z kariery
prawniczej, oświadczył Piłacinie, że zajmie się wypiekiem pączków.
Pomysł wydawał się niedorzeczny, ale żona miała świadomość tego, że mąż
bardzo przeżywał sprawę, która doprowadziła do ukrzyżowania niewinnego
człowieka. Dlatego przymknęła oko na absurdalność projektu i pozwoliła
mu otworzyć piekarnię. Kiedy koledzy z branży dowiedzieli się, że
wiedziony wyrzutami sumienia pożegnał się z zawodem i zaczął piec
pączki, nazwali go Pączusiem, Pączusiem Piłatem.
Piłacina kochała Piłata pomimo dokuczliwego chrapania, mimo to, że
zrezygnował z prawniczej kariery i że z wołowiny przerzucił się na ryby.
Turcy, których Piłat darzył sympatią, potrafili handlować, a ryby i owoce
mieli najświeższe w całym mieście. Czasami dawał się więc zwodzić
bliskowschodnim czarom.
– Poproszę jedną rybę. Ta jest ładna – mówił i wskazywał palcem
martwe ciało srebrzystej dorady elegancko obłożonej pokruszonym lodem.
– Jedną?
– Tak.
– Jest pan samotny?
– Nie, nie jestem.
– To, dlaczego chce pan kupić jedną rybę?
– Bo nam wystarczy jedna. Właśnie taka. Jest duża.
– Niech pan kupi dwie, ale mniejsze.
– Dlaczego dwie?
– Jak pan kupi jedną, ale dużą, będzie problem.
– Jaki?
– Będzie musiał pan ustalić, kto dostanie część z ogonem, a kto z głową.
– Nie można dużej ryby podzielić? Od głowy do ogona? Tak, żeby każdy
dostał i kawałek głowy, i kawałek ogona?
– Można, wzdłuż. Tyle, że wtedy dostanie pan połowę głowy i połowę
ogona. A ludzie, proszę pana, lubią całe głowy i całe ogony. W przypadku
dorad zwłaszcza.
*
Impresario Schweinbauera był tłusty, spocony i przeraźliwie sapał. Na
palcach miał złote sygnety, a na szyi gruby srebrny łańcuch, na którym
zawieszony był medal z napisem „Heimat”. Szybko i rzeczowo objaśnił
sprawę. Jego pracodawca domagał się publicznych przeprosin,
odszkodowania oraz wycofania Gwiazd z odbytu z rynku. Na dowód
plagiatu przyniósł Piłatowi obie płyty. Choć w warstwie muzycznej
piosenka twórcy szlagierów znacznie różniła się od tej, pod którą podpisał
się lider Ścierwa, to teksty były identyczne. A krążek Schweinbauera
datowany był na kilka lat wcześniej. Suma odszkodowania zaproponowana
przez przedstawiciela pokrzywdzonego była bardzo wysoka. Na pozór
sprawa wydawała się banalnie prosta, zbyt prosta nawet.
Piłat skontaktował się z liderem zespołu Ścierwo, a ten w krótkim czasie
odwiedził jego biuro. Muzyk pienił się i przeklinał. W tym, co mówił, był
bardzo wiarygodny. Piłat dobrze wiedział, że artyści mają specyficzną
wyobraźnię i dar manipulowania nie tylko jednostkami, ale i rzeszami dusz.
Chodziło jednak o fakty. Zimne fakty. Choć lider grupy krzyczał, że
plagiatu dopuścił się Schweinbauer i w niewiadomy sposób podwędził mu
słowa, nie miał na to żadnych dowodów, a tym bardziej wcześniej
zarejestrowanego materiału. Sprawa stała się głośna, gdy lider Ścierwa, nie
mogąc się pogodzić z ewidentnym kłamstwem, postanowił zakończyć
życie, wcześniej udzieliwszy obszernego wywiadu dla wysokonakładowego
pisma.
*
Heinrich Piłat zastanawiał się, czy aby przodkowie, którzy obdarowali go
tym charakterystycznym nazwiskiem, nie popełnili jakiegoś mrożącego
krew w żyłach świństwa. Ba, czy oni czasem nie pochodzili w prostej linii
od drania, który załatwił setki lat temu rewolucjonistę z Palestyny?
Porzuciwszy więc intratny zawód, zajął się wypiekiem pączków,
a ponieważ interes szedł słabo, wymyślił, że zostanie jednak producentem
hummusu. Od jakiegoś czasu eksperymentował z ciecierzycą, choć jak
dotąd efekty miał marne. Ta ugotowana, z puszki, zupełnie się nie
nadawała. Okrągłe ziarna, które kupował na targu, a potem sam gotował
w domu, były o niebo lepsze, ale po sporządzeniu z nich bliskowschodniej
pasty, czegoś brakowało... Wody używał znakomitej, czosnku pierwszej
klasy, limonek, z których wyciskał sok, też, więc? Pewien turecki
sprzedawca powiedział mu kiedyś, że cała tajemnica tkwi w oliwie, choć ta
stanowi znikomą część potrawy.
Piłat zaczął kupować przeróżne oliwy. Te reklamowane w najlepszych
poradnikach kulinarnych, te doradzane przez światowej sławy szefów
kuchni oraz te mniej znane. Od zielonkawych ze środkowych Włoch,
poprzez żółtawe z południa Hiszpanii, Francji, Grecji i Chorwacji. Zdarzały
się butelki nawet z Cypru czy Izraela. Owszem, klienci – którzy
przychodzili do byłej piekarni zamienionej na sklepik z hummusem –
chwalili, lecz bez zbytniego entuzjazmu.
Któregoś deszczowego popołudnia wybrał się do pobliskiego
supermarketu i na półkach z oliwą znalazł zieloną puszkę. Wziął ją do rąk
i przeczytał informacje na etykiecie. „No, no – pomyślał. – Jeśli to, co tu
piszą, jest prawdą, to, no, no... Valdezarza... Hiszpania”. Nigdy o tym
producencie nie słyszał, ale postanowił zakupić dwa litry z pierwszego
tłoczenia na zimno, cztery puszki, mówiąc dokładniej. W domu otworzył
jedną z nich i wlał do małego kieliszka odrobinę słomkowego płynu. „Mój
Boże” – pomyślał. „Mój Boże – powtórzył w myślach. – Jeśli jest niebo,
i mają tam oliwę, to pewnie wyłącznie z firmy Valdezarza. Słońce,
pomarańcze, ożywcze powietrze, trochę cytryny, delikatny zapach kory
dębowej, złoto...”. Piłat poczuł, że trafił na coś niesamowitego, coś, co
trudno byłoby opisać najlepszemu krytykowi kulinarnemu.
Następnego dnia kupił na targu najlepszej klasy ciecierzycę, czosnek,
pastę tahini, kumin i limonki, a w sklepie z napojami trzylitrową szklaną
butelkę niegazowanej wody z Islandii. Wróciwszy do domu, opłukał
kuleczki ciecierzycy i wstawił je do dużego garnka. Nalał wody. Odstawił
na balkon do następnego ranka. Piłacina widziała, że mąż był bardzo
podniecony, znała go dobrze.
Tamtej nocy Piłat nie chrapał, spał spokojnie i obudził się wypoczęty.
Nie zjadł śniadania, nie wypił porannej kawy. Wyszedł na balkon
i przyniósł garnek. Ciecierzyca nabrzmiała. Postawił garnek na kuchence
indukcyjnej. Po kilku godzinach wyjął jedno z okrągłych ziaren i włożył do
ust. Było idealnie miękkie. Kiedy woda ostygła, nie wyrzucił łupinek, które
podczas gotowania oddzieliły się od nasion. Zmielił je razem z kuleczkami
w mikserze, dodawszy wody z Islandii. Do otrzymanej papki dodał sok ze
świeżo wyciśniętych limonek, kilka ząbków czosnku, tahini, kumin,
szczyptę soli, a na sam koniec dolał oliwę i raz jeszcze zmiksował
składniki. Pastę wkładał giętką szpatułką do plastikowych pojemników.
Kiedy skończył, na każdym z nich nakleił nalepkę, na której widniał napis
„Pączuś Piłat od rana ma dobry hummus”. Potem, na koniec dnia, noc
postanowił spędzić z Piłaciną, w jednym łóżku.
Rankiem, wyspany, spojrzał w zdziwione oblicze żony – która nie mogła
zasnąć ze stresu na myśl o tym, co już przez lata zdążyła przeżyć – wstał,
poszedł do kuchni i przygotował śniadanie. Po posiłku ubrał się, wyjął
z lodówki hummus, zapakował do kartonu i wyszedł.
W południe zjawił się w sklepie brodaty jegomość w białej czapeczce.
Mówił z obcym akcentem, choć jego twarz nie miała bliskowschodnich
rysów. Poprosił o dwa opakowania hummusu, a potem zniknął...
Gdy Piłat wrócił do domu, żona nieśmiało zaproponowała mu następną
wspólną noc. Nie chrapał...
Nazajutrz w sklepie zjawił się ten sam obcokrajowiec, tyle że miał na
sobie białą sutannę. Poprosił o pięć opakowań hummusu i kiedy zapłacił,
spojrzał Piłatowi prosto w oczy, mówiąc:
– Twój hummus, człowiecze, jest boski. Zaprawdę powiadam ci, jeśli
popełniłeś jakieś ciężkie przewinienie, zostało już wybaczone. Amen.
Dżender domowy
.
Life can be a comedy or a tragedy,
it all depends on how you look at it.
Woody Allen, Melinda and Melinda
Otwieram oczy i zaraz chcę je zamknąć. Białe ściany, pustka, echo...
Muszę wstać, muszę zacząć żyć. Muszę coś zjeść. Biała lodówka, pusta,
echo... Wszystko już wyjadłem, nawet dżem rabarbarowy i resztkę
krakersów. Parzę herbatę i znowu jem owsiankę, została z wczoraj. Za dużo
ugotowałem. Jest zimna, ale mówią, że na zimno zdrowsza. Zjadłem. Patrzę
w lustro. Jestem gruby, kulawy, stary, rozwiedziony, płacę kupę alimentów,
nie mam tradycyjnego wykształcenia, a przecież byłem tak blisko. Córkę
widuję od czasu do czasu. Nie chodzę w garniturze i nie pracuję w banku.
Pracuję w domu wariatów na oddziale zamkniętym. Przebywanie
z wariatami jest wyczerpujące umysłowo i fizycznie, pomimo to zgadzam
się na nadgodziny, a i tak cały czas jestem na minusie. Wszystko, czego się
dorobiłem, to wielki minus – na koncie i w życiu. A przecież mieszkam
w najbogatszym mieście w kraju... Właśnie w tym mieście nauczyłem się
doskonale operować liczbami ujemnymi. Nawet wczoraj nie dałem rady ze
swojego minusa zapłacić wszystkich rachunków, bo wróciłem z urlopu
i dostałem gołą wypłatę. Niby mam samochód, ale mnie na niego nie stać.
Jeżdżę na rowerze, pod wiatr, w deszczu, w zimnie. W pracy i w bloku
podejrzewają, że jestem zboczony. Bezskutecznie próbuję sprzedać piękną
wiolonczelę. Sprzedawca ze sklepu muzycznego, gdy mnie widzi, ucieka,
chyba brzydko pachnie mi z ust. Nie stać mnie na dentystę. A jeśli się już
kiedyś zdecyduję do niego pójść, to potem umrę z głodu i popadnę
w jeszcze większe długi, choć to drugie będące wypadkową pierwszego, nie
będzie już ważne.
Tu, gdzie mieszkam, jest ciemno, zimno i wietrznie, choć ogrzewanie
mam tanie i nie trzeba czekać na sezon grzewczy. Marznę. Jest mi zimno,
bo jestem sam i daleko od córki. Daleko, choć blisko. Mieszka w tym
samym mieście, tylko dwa kilometry ode mnie. Była nastawia ją przeciwko
mnie, choć nic złego jej nie zrobiłem i nie robię. Jak tak dalej pójdzie, to
córka całkiem o mnie zapomni, będzie się mnie bała. Kiedyś było inaczej.
Kiedyś wszystko było inne. Lepsze? Nie wiem...
Po pracy wpadłem do baru. Chciałem odreagować, bo zmiana była
ciężka. Ciężka i cuchnąca gównem. Boże, kiedyś chodziłem na dyżury.
Teraz to miejsce kojarzę z fabryką, dlatego już nie chodzę na dyżury.
Pewnego dnia Barbara ubzdurała sobie, że została zgwałcona przez kota.
Szeptem opowiadała podczas obiadu, że kot był wyjątkowo brutalny
i strasznie się nad nią pastwił. Na dowód gwałtowności kota, obnażyła
lewą, obwisłą pierś, na której widniały zadrapania. Lekarz nawiedzający
Barbarę podczas snu stwierdził, że nosi w swoim łonie bliźniaki. Nie
chciała ich stracić, dlatego wymogła na rodzinie wózek inwalidzki. Wózek
miał zapobiec poronieniu. W każdym razie tego dnia bardzo pachniało od
niej kupą. Podszedłem i pochyliłem się nad nią.
– Basiu, zrobiłaś kupę? – zapytałem grzecznie.
Była tak szybka, że nie zdążyłem się uchylić. Klocek Barbary wylądował
na mojej głowie. Pewnym ruchem przyklepała to, co mi ofiarowała.
Musiałem się jakoś wyprostować. Uważnie i powoli pionizowałem swoją
przygarbioną sylwetkę, bo prócz tego, co miałem na głowie, miałem też
w głowie wizję spadającego gówna – za kołnierz. Powoli ruszyłem w stronę
dyżurki. Kiedy tam doszedłem, zobaczyłem koleżankę obcinającą
paznokcie, więc aby jej nie wystraszyć, powiedziałem cicho:
– Słuchaj, mam gówno na głowie, mogłabyś mnie zastąpić i pójść do sali
telewizyjnej? Poszedłbym się wykąpać na dół.
Nie spuszczając wzroku ze swoich palców, wymamrotała:
– Taaa, gówno na głowie. Gówno. Gówno prawda... Wszystkim już
odbija w tej robocie... – Zapanowała chwilowa cisza. Pielęgniarka zaczęła
wciągać powietrze nosem. Podniosła wzrok. – O Jezu, ty masz gówno na
głowie!!! Rzeczywiście, ktoś ci nasrał na głowę!!!
– Już dobrze, nie podniecaj się. To co, zastąpisz mnie?
– Jasne.
Tak samo powoli, jak wszedłem do dyżurki, wyszedłem na korytarz.
Wolnym krokiem posuwałem się w stronę windy. Zjechałem do piwnicy,
gdzie znajdowały się prysznice. Spojrzałem w lustro. Widok był tragiczny,
toteż sięgnąłem ręką po garść papierowych ręczników. Resztę trzeba było
spłukać. Rozbierałem się również bardzo powoli, choć nic z głowy spaść
już nie mogło.
Wszedłem do kabiny. Strumień zaczął smagać włosy. Brzydziłem się ich
dotknąć, lecz musiałem... Jedna dłoń naciskała na dozownik z szamponem,
a druga operowała słuchawką prysznica. Nie wierzyłem, że pozbyłem się na
dobre klocka Barbary. Dlatego wyszedłem z kabiny i z kieszeni mojego
uniformu wyjąłem telefon, coś na kształt krótkofalówki. Zadzwoniłem do
koleżanki z drugiego piętra. W instytucji, w której pracowałem, większość
facetów była spedalonych, toteż nie miałem ochoty wzywać nikogo, kto
potem mógłby wykorzystać niezręczność sytuacji. Wcisnąłem dwójkę.
Odezwała się Ewa.
– Słuchaj, jest taka sprawa. Miałem wypadek.
– Co? – krzyknęła przerażona.
– Nie, nic poważnego, ale siedzę teraz pod prysznicem na dole, już się
wykąpałem.
– Zesrałeś się?
– Prawie.
– Aha.
– Znaczy się: nie ja.
– Rozumiem.
– Więc, czy mogłabyś zejść na dół z maszynką do golenia?
– Gdzie cię mam ogolić?
– Na głowie.
– Szkoda. Dobra, zaraz tam będę. Słuchaj, ale co się dokładnie stało?
– Barbara nasrała mi na głowę.
– Jak to możliwe?
– Ano możliwe.
– To wiesz, może oprócz tej elektrycznej, zabiorę ze sobą jednorazową?
Wiesz, najpierw zrobię cię z grubsza, a potem na glanc, na łyso.
– Okej, brzmi dobrze.
Po kilku minutach Ewa była na dole. Usiadłem na taborecie, a ona
ogoliła mnie na jeżyka.
– Dalej się nie da. Teraz pojedziemy drugim sprzętem.
– Dobra. – Zabrała ze sobą piankę do golenia. Spryskała nią moją głowę
i dobrze wmasowała. Potem powoli i z namaszczeniem zbierała ostrzem
śnieżnobiałą pianę, w której od czasu do czasu pojawiały się króciuteńkie
czarne włoski. Golenie było przyjemne i odprężające. Zamknąłem oczy. Nie
myślałem o Ewie, która choć miła, była garbatą karlicą ze sztuczną szczęką.
Myślałem o pięknej kobiecie – takiej, która by mnie kochała i utrzymywała.
O idealnej partii. Marzenia kierowały się w stronę kobiety o nieokreślonej
urodzie, kobiety bogatej i oddanej; takiej, która powiedziałaby: „Kolego
drogi, kochany, porzuć pracę w domu wariatów. Stać mnie. Mam kasę. Nie
wracaj tam. Tylko od czasu do czasu mnie wydymaj i ugotuj smacznie, bo
nie cierpię garów. Posprzątać też możesz. Poprasować też...”.
– Poprasować? Co ty tam pod nosem gadasz? – zapytała Ewa. – Już
skończone. Wyglądasz jak Kojak.
– Jak kto?
– No, nie pamiętasz? Taki amerykański łysy detektyw. Nazywał się Telly.
– Telly Savalas, tak pamiętam. Był brzydki jak noc, łysy i ciągle miał
w ustach lizaka.
– Właśnie! Teraz go przypominasz z fryzury – krzyknęła Ewa.
– Dzięki, nie wiem, jak ci się będę mógł odwdzięczyć.
– Nie ma sprawy, stary. Trzeba sobie pomagać, nie? Możesz po robocie
wychylić drinka za moje zdrowie.
– Mogę ci też postawić, jak chcesz.
– Nie, lepiej tylko za mniej wypij. Ja nie mogę, zdrowia nie mam. Ten
garb z roku na rok coraz bardziej mnie wkurwia.
– Nie da się z tym czegoś zrobić?
– Da.
– Więc?
– Czekam, aż zdechnie w naszym zoo ostatni wielbłąd, potem do nich
zadzwonię i zaoferuje siebie za michę!
– Myślisz, że pójdą na to?
– Jasne, stary, będą mieli prawdziwą wielbłądzicę, która przemawia
ludzkim głosem nie tylko w Wigilię.
– Jesteś zabawna.
– No, stary, nie ma się co nad sobą rozczulać, zawsze może być gorzej.
– Co prawda, to prawda.
– No to śmigaj do roboty.
– Aha, jeszcze jedna prośba. Mogłabyś mi przynieść świeży uniform?
– Jasne.
– Dzięki.
Właśnie tego dnia poszedłem po pracy do baru. Zrelaksować się po tej
gównianej sprawie, a przy okazji wypić zdrowie Ewy. Moja glaca lśniła
cudownie. Widziałem jej odbicie w lustrzanych drzwiczkach szafki,
w której stały droższe alkohole. Zamówiłem podwójną wódkę z tonikiem.
Nie chciałem szaleć. Zresztą nigdy w życiu nie byłem nadziany, a jak już
przyszło się upić, to robiłem to ekonomicznie. Co tu dużo gadać. Obojętnie,
co pijesz, jeśli twoim celem jest się nabzdryngolić, to lepiej to zrobić
mniejszym kosztem, bo kac jest zawsze taki sam. Wypiłem wódkę jednym
haustem. Druga, którą zamówiłem, była za zdrowie Ewy... Wychyliłem
szklaneczkę i poczułem się świetnie.
– Trzeci drink jest ode mnie – powiedziała nieznajoma kobieta.
Przysiadła się. Była szczupła i ostrzyżona na zapałkę. Ładna, choć byłaby
o wiele ładniejsza z długimi włosami.
– Sam płacę za siebie – odpowiedziałem honorowo.
– Ej, nie bądź taki sztywny. Jesteś gejem?
– Broń Boże! Dlaczego pytasz?
– Wyglądasz na miękkiego. Taka łysa pała, ale delikatna twarz.
– Co pijesz?
– Wódkę z tonikiem.
– Dwie wódki z tonikiem – zwróciła się do barmana.
– Masz dziś urodziny?
– Nie, dlaczego?
– Tak stawiasz bez powodu?
– Powód może i mam... Podobasz mi się. Jesteś inny.
– Inny niż co, kto?
– Cała reszta tych tak zwanych normalnych facetów.
– Szybka jesteś.
– I cholernie nowoczesna. Chciałabym cię zerżnąć – powiedziała, patrząc
mi prosto w oczy. Nie wyczytałem w nich czegoś, co mogłoby być
nieprawdą. Czułem się zaskoczony, ale jakby na to nie patrzeć, mile
zaskoczony.
– Słuchaj, nic o sobie nie wiemy. Dopiero co się dosiadłaś, postawiłaś mi
i już...
– Nie, zrobimy to później. Teraz się napijmy. – Podnieśliśmy szklanki do
góry i stuknęliśmy się. Wypiliśmy do dna. Kobieta pstryknęła na barmana.
– Jeszcze dwa razy to samo.
– To może ja tym razem?
– Masz za dużo kasy?
– No, nie, ale nie chcę, żebyś ty cały czas... właściwie, jak masz na imię?
– Czy to ważne?
– Niektórzy mówią, że imię wiele mówi.
– Anna Liza.
– Ślicznie.
– Od anala i lizania.
– Pierdzielisz.
– Chciałeś znać prawdę, to ją poznałeś. Moje imiona mówią wiele,
prawda?
– Ściemniasz.
– No powiedz, że to lubisz. Każdy facet lubi ładować w tyłek. Niektórzy
faceci lubią ładować w tyłek innych facetów. Inni faceci lubią ładować
w tyłek kobiety. Ja należę do tych, które to lubią. To jak: lubisz czy nie? Nie
wstydź się, bądź mężczyzną.
Przez chwilę zapanowała cisza. Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć.
Zastanawiałem się też, czy nie dać dyla, mówiąc, że muszę wyjść do
toalety. Niestety, kurtkę skórzaną, która mnie sporo kosztowała, miałem
przewieszoną przez wysokie krzesło, na którym siedziałem, i głupio by
było ubierać się w skórę na drobne siku. Poza tym biła od niej jakaś
zniewalająca moc. Anna Liza, czy jak tam jej było naprawdę, przyciągała
do siebie. W taki sposób zniewalała umysł, że nie wyszedłem, nie uciekłem.
Zostałem i po kilku minutach milczenia odpowiedziałem na jej pytanie, nie
czując wstydu.
– Tak, lubię.
– No widzisz, a nie mówiłam. Dobrze ci z oczu patrzy. A ty jak masz na
imię?
– Bożydar.
– Pierdolisz!
– Nie tak często.
– Serio?
– Serio.
– Bożydar i Anna Liza!
– Odjazd nie?
– No, tak jakby. Postawię ci jeszcze jednego – powiedziała Anna Liza.
Nie protestowałem. Podobała mi się coraz bardziej.
– Dlaczego się golisz jak gej?
– Tak zasadniczo to noszę włosy. Ogoliłem się dopiero dzisiaj.
– Czułam, że właśnie dzisiaj poznam kogoś, kto przypadnie mi do gustu.
– Nie pochlebiaj sobie. Musiałem się ogolić, bo mi jedna z pacjentek na
głowę nasrała.
– Pierdzielisz.
– Serio. Ma na imię Barbara, siedemdziesiątkę na karku i utrzymuje, że
zaszła w ciążę z kotem. Chodzi w tej ciąży już dwa lata i nosi w sobie
bliźniaki.
– Cha, cha, cha! – wybuchnęła śmiechem Anna Liza. – Niezły z ciebie
fantasta. Wymyślić na poczekaniu taką historię, to jest sztuka.
– Niestety, muszę cię zmartwić. To się stało naprawdę. Pracuję w domu
wariatów, tutaj, za rogiem. Możesz sprawdzić. Wystarczy, że teraz
wyjdziesz, pójdziesz tam i zapytasz o Bożydara.
– Dobra, wierzę ci... Nigdzie nie idę. Myślałam, że jesteś jakimś
dziennikarzem czy kimś podobnym. Niezła była ta nawijka.
Spuściłem głowę. Zrobiło mi się głupio. Nigdy bym podobnej historii nie
wymyślił. Życie najlepsze scenariusze pisze, tylko że nie każdy pielęgniarz
to reżyser. Szkoda.
– Słuchaj, co myślisz o dżender?
– Nie mam zdania. Czasem tylko w internecie widzę księdza oszołoma.
Krzyczy, przestrzega i pokazuje różne tabelki. No i często o procentach też
mówi. Zdaje się, że Rosół ma na nazwisko czy jakoś tak. Ma dużo wejść,
bo jest w tym swoim oszołomstwie zabawny. Król sieci i pacyfikator
dżenderyzmu.
– W środowisku mówią na niego Oko.
– Oko?
– No tak, przecież w rosole są oczy, nie? To, co zrobimy, Bożydarze,
z tak pięknie rozpoczętym wieczorem? – zapytała Anna Liza i położyła
dłoń na moim udzie. Spiąłem się lekko.
– Spokojnie. Nie denerwuj się, zachowujesz się jak prawiczek. Hmm...
nawet mnie to podnieca. – Powiedziawszy to, przesunęła dłoń w stronę
mojego rozporka. Znowu się spiąłem, a ona patrząc mi prosto w oczy, tak
jak na samym początku tej było nie było krótkiej znajomości, zaczęła
intensywnie obmacywać miejsce, które bardzo stwardniało.
– Jestem cholernie nowoczesna. Zabieram cię do siebie i zamierzam cię
zdrowo zerżnąć. Tylko mi nie mów, że masz chorą matkę albo że musisz iść
nakarmić koty. Dzisiaj w nocy nie akceptuję chorych matek i głodnych
kotów. Zrozumiano?
Anna Liza mieszkała w starej kamienicy w centrum miasta. Miała
obszerne pięciopokojowe mieszkanie. Ściany tego pięknego lokalu
obwieszone były nowoczesnymi obrazami najczęściej przedstawiającymi
członki w stanie erekcji. Podobało mi się to jej mieszkanie. Zawsze
chciałem takie mieć, no, może inaczej bym je tylko udekorował. Anna Liza
zaprosiła mnie do wielkiego pokoju, na którego środku, na dywanie, stała
ponadmetrowa rzeźba fallusa. Przypominała rakietę kosmiczną tuż przed
odpaleniem w przestworza. Podeszła do członka i językiem musnęła jego
szczyt.
– To mój talizman – powiedziała. Zrobiłem wielkie oczy i odsapnąłem
ostentacyjnie.
– Ufff, w duże rzeczy wierzysz.
– Słuchaj, bierzmy się do roboty, bo ochota mi przejdzie. Po lewej stronie
jest prysznic, idź się spłukać.
– Zasadniczo, trzy, cztery godziny temu się kąpałem, a nawet goliłem.
– Okej, gumek nie masz?
Rozłożyłem bezradnie ręce. Nie byłem na coś takiego przygotowany.
– Słuchaj, gumek nie lubię zbytnio, ale dopóki się nie przebadasz i nie
przyniesiesz zaświadczeń, że jesteś czysty, mogę cię rżnąć wyłącznie na
gumę. Rozumiesz?
– To będzie więcej razy?
– Darze z nieba, Bożydarze, ja stawiam na inwestycje długoterminowe.
Darów z nieba się nie wyrzuca.
Anna Liza poszła wziąć prysznic. Słyszałem, jak puszcza wodę.
Podszedłem do rzeźby. Przyjrzałem się jej dokładnie. Nawet przypominała
mojego ptaka w pokaźnym wyolbrzymieniu. Usłyszałem, jak zakręca wodę.
Po chwili Anna Liza stała przede mną naga. Jej głowa ogolona na jeżyka
była odwrotnością tego, co wyzierało jej spomiędzy nóg. Pierwszy raz
w życiu widziałem tak obficie zarośniętą... ale ciekawe to było, nie
powiem. Miała jędrne, średnich rozmiarów piersi, zgrabny tyłek i była
cholernie napalona, bo szarpnęła mocno moją rękę i zaprowadziła do
sypialni. Zdarła ubranie. Tak, zdarła ze mnie ubranie! Krzyczała przy tym:
„Nie pękaj, darze z nieba, jutro kupię ci nowe!”. Stałem nagi, na podartym
ubraniu, a Anna Liza robiła mi loda. Loda lizała po mistrzowsku, zaznaczyć
trzeba. W pewnym momencie przestała i odstawiła fajkę od ust.
– Pamiętaj, jak się będziesz zbliżał, to krzyknij. Na tym etapie naszej
znajomości nie mogę sobie pozwolić na łykanie twojego nasienia. Wiesz,
najpierw badania.
– Dobrze, już dobrze – wymamrotałem błogim tonem.
– Podoba mi się twoja fajka. Mam gust. Znam się na tym. Są brzydkie
fajki i są fajki piękne. Twoja zalicza się do tych drugich. W moich ustach
nabierze jeszcze większej szlachetności i wtedy będzie przepiękna! – Tak
jak poprosiła, w ostatniej chwili, ale jednak, uprzedziłem ją
o nadchodzącym strzale. Momentalnie wyjęła nabrzmiałe narzędzie z ust,
nakierowując je na szyję.
– Dużo tego było w tobie – powiedziała, rozsmarowując lepką maź.
Drżałem. Nie pamiętam, żeby którakolwiek z kobiet, z którymi byłem, tak
profesjonalnie mnie zaspokoiła.
– Rzadko się kocham – odpowiedziałem, nadal drżąc.
– Teraz będziesz to robił częściej. Teraz będziesz mój. – Anna Liza, nie
zaprzestając wcierek, jedną ręką trzymając za mojego fiuta, który nie chciał
opaść, a drugą nawilżając bezcennym kremem swoje piersi, zapytała:
– Byłeś żonaty?
– Tak.
– Raz?
– Tak.
– Dzieci?
– Tak.
– Dwójka?
– Jedno.
– Doskonale! – wykrzyknęła i wypuściła z dłoni mojego ptaka. Wstała na
równe nogi. – Słuchaj, robiłeś to kiedyś z facetem?
– Broń Boże! – krzyknąłem.
– Masz coś przeciwko gejom?
– Zasadniczo nie, ale jak sobie wyobrażę, że oni wkładają... to mi się
wymiotować chce.
– Ale mi mógłbyś wsadzić w tyłek?
– Ty, to co innego. Ty jesteś kobietą. Podoba mi się twój tyłek.
– Dam ci wsadzić, obiecałam, ale zanim to zrobisz, ja pierwsza ci
wsadzę. Zgoda?
– Co mi wsadzisz?
– Pytę ci wsadzę! Jest równość czy jej nie ma?
– Jest, ale nie we wszystkim.
– We wsadzaniu!
– No, zasadniczo, powinna być.
Anna Liza wyszła. Położyłem się na boku w jej przepięknym i wielkim
łóżku. Nigdy nie sądziłem, że takie łóżka są, chyba że na filmach, ale
przecież to był film, to się nie mogło dziać naprawdę, pomyślałem.
Zamieszkać w czymś takim. Budzić się w czymś takim. Marzenie... Anna
Liza stała przede mną w czymś, co z jednej strony przypominało obcisłe
majtki, a z drugiej murzyńskiego drągala.
– Posłuchaj, mała. Posłuchaj, mała Bożydarko. Chcę ci ten twój
dziewiczy tyłek wyrypać tak, żebyś gwiazdy na niebie zobaczyła, nie
widząc nieba!
Lateksowy człon miał ze 20 centymetrów i był gruby. Nigdy czegoś
podobnego nie miałem w tyłku i nawet nie śniłem, że kiedyś spotkam
kobietę, która mnie przerżnie sztuczną fujarą. Nie protestowałem jednak, bo
po cierpieniach czekała na mnie obiecana nagroda. Wierzyłem Annie Lizie.
Posuwała mnie miarowo, krzycząc przy okazji, kiedy kurczyłem tyłek, bo
miałem wrażenie, że nawilżacz, którym posmarowała pałę, dawno
wyparował.
– Ty mała dziwko! No, nie przykurczaj jak piesek. Wypnij ten swój
dziewiczy tyłek! No, już. – Trwało to trochę. Nie odczuwałem ani
wielkiego bólu, ani wielkiej przyjemności. Raczej coś w rodzaju drapania
się po nieogolonej brodzie. Interesowało mnie natomiast, w jaki sposób
Anna Liza dojdzie, w jaki sposób będzie szczytować, jak osiągnie orgazm.
Kiedy poprosiłem o dodatkowe nawilżanie, zaczęła sapać, stękać i syczeć.
Na samym końcu opadła w bezwładnej pozie na moich plecach. Przez
chwilę dyszała. Potem osunęła się ze mnie. Mój tyłek uwolniony od
lateksowej pały miał się raczej dobrze. Nie sądziłem, że tak gładko to
pójdzie. Położyłem się obok Anny. Odwróciłem głowę w jej stronę,
podziwiając coś, co wydawało mi się wielkim oszustwem. Ona też
odwróciła się w moją stronę i mocno mnie pocałowała.
– Byłaś cudowna – szepnęła mi do ucha.
– Cudowna? Ale jak? Jak ty tak... przecież...
– Orgazm, moja droga, to sprawa mózgu. A teraz mam właśnie chuja
w głowie. Rozumiesz? Bożydarko...
Obudziłem się wczesnym rankiem i zacząłem ubierać. Chciałem wrócić
do swojego mieszkania. To znaczy, nie chciałem, ale czułem, że
wypadałoby wrócić do rzeczywistości. Anna Liza też się obudziła
i przysiadła na łóżku. Patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
– A ty dokąd? – zapytała.
– Do domu.
– Masz dom?
– Mieszkanie.
– Chcesz tam wracać?
– Nie mam wyjścia.
– Masz.
– To znaczy?
– Możesz zostać u mnie. Zamieszkać.
– Muszę iść do pracy.
– Musisz?
– A co? Muszę zarobić na alimenty.
– Nie musisz nigdzie iść. Jestem bogata. Odziedziczyłam fortunę. Mogę
cię utrzymywać. Zapłacę też... Co tam masz?
– Córkę.
– Właśnie, na nią też zapłacę. Potrzebuję kogoś takiego jak ty.
– Ale przecież ty mnie w ogóle nie znasz.
– Znam cię lepiej, niż tym sam siebie znasz. Założymy się?
– O co?
– O to, że jak zgadnę, a ty nie będziesz kłamał, to zostaniesz.
– Dobra.
– Czy nie marzyłeś, i to wcale nie tak dawno temu, o kobiecie, która by
cię utrzymywała i żebyś nie musiał chodzi do tyrki w domu wariatów?
Mój Boże, pomyślałem, przecież nie dalej jak wczoraj, kiedy Ewa goliła
mi głowę, nie myślałem o niczym innym, jak właśnie o tym...
– Wygrałaś.
– Wiedziałam, że wygram! – krzyknęła uradowana Anna Liza. – Słuchaj,
mam jedno pytanie, a właściwie dwa.
– Słucham.
– Potrafisz sprzątać i gotować?
– Jasne!
– Tym bardziej się nie pomyliłam.
– Teraz ja chcę cię o coś zapytać.
– Wal prosto z mostu, Bożydarze!
– Naprawdę masz na imię Anna Liza?
– Anna Eliza, to samo, prawda?
– Niby tak.
Ubrałem się i wyszedłem na zakupy. Kupiłem gumki, a kiedy wróciłem,
zerżnąłem Annę Elizę, Lizę, klasycznie. Poprosiła mnie, żebym znowu był
mężczyzną, a w trakcie, krzyczał: „Niech przyjdzie duch twój i odnowi
oblicze ziemi, tej ziemi”. Kilkakrotnie się myliłem, ale zanim doszła, bez
trudu wykrzykiwałem to zaklęcie. Gdy skończyłem, zasnęła ponownie.
Potem znów się ubrałem i poszedłem do domu wariatów, do kadr.
Poprosiłem o bezpłatny roczny urlop, motywując swoją decyzję
wypaleniem zawodowym. Kadrowa kazała mi się zgłosić do naszego
psychiatry, który mnie przyjął od ręki i wypisał potrzebne papiery. Nie
wierzyłem do końca w to, co mnie spotkało, wiedziałem natomiast, że
w życiu piękne są tylko chwile i dlatego trzeba z nich umieć korzystać.
Przy okazji poszedłem do naszego ambulatorium, prosząc o pobranie
krwi do analizy. Po wyniki miałem się zgłosić za tydzień. Przez chwilę
myślałem, że jeśli równość, to równość, i że Liza też powinna zrobić sobie
badania. Zrezygnowałem jednak z tego pomysłu, bo policzyłem, że jeśli mi
coś ciężkiego sprzeda, to przy obecnym stanie wiedzy medycznej będę
mógł pociągnąć z piętnaście lat, a na dłuższym życiu mi nie zależało.
Rżnęliśmy się z Anną Lizą jak dzikie osły. Raz ona była facetem, raz ja.
Innymi razem ja byłem kobietą, jej też się zdarzało. Na życzenie bywałem
gejem, a kiedy indziej brutalnym macho. Zdarzały się inne zamianki.
Robiłem za komandosa i ekonomistę. Za kucharkę i sprzątaczkę bardzo
często, prawie połowa mojego pożycia z nią upłynęła mi przy garach
i odkurzaniu, pucowaniu i tak dalej, ale nie narzekałem, bo nie musiałem
zadawać się z wariatami i harować jak wół na alimenty.
Anna Liza biła mnie od czasu do czasu, zwłaszcza wtedy, kiedy
przesoliłem zupę albo kiedy miałem okres i nie chciałem się kochać. Muszę
przyznać, że przemoc domowa zdarzała się okazjonalnie i szybko się
przepraszaliśmy. Nie lubiłem tylko, kiedy Anna odgrywała rolę
weterynarza, a ja konia, sprawdzała wtedy wytrzymałość mych
wnętrzności, aplikując nieludzkie lewatywy. Po takich seansach czułem się
wykończony i długo spałem. Jednak czas leciał nam cudownie szybko,
toteż w pracy poprosiłem o następny rok bezpłatnego urlopu, ponownie
motywując moją decyzję wypaleniem zawodowym. Za drugim razem
naszemu psychiatrze trudno było w to uwierzyć, bo wyglądałem ponoć
kwitnąco, ale podpisał. Starego mieszkania prawie nie odwiedzałem, tylko
czasem, żeby sprawdzić, czy wszystko gra. Za to widziałem się kilka razy
z córką i widziałem, że Anna Liza źle to zniosła.
Któregoś dnia zakomunikowała mi, że zostanę matką, bo przecież ojcem
już byłem, jestem, znaczy się, natomiast ona nigdy ojcem nie była. Na
pewne rzeczy faceci, czyli kobiety, nie mają wpływu, toteż nie pozostało mi
nic innego, jak tylko pogratulować Annie Lizie przyszłego ojcostwa.
Zwisało mi, co się urodzi, aby tylko zdrowe było i dużo spało, ponieważ
pamiętałem, że moja córka spać nie chciała, czym zdaje się rozłożyła na
łopatki moje byłe małżeństwo. Liza od czasu do czasu znikała, tłumacząc to
swoją pracą, czyli fotografowaniem. Przeczuwałem, że znika, żeby się
popieprzyć z innymi kobietami. Dziecko, które się miało urodzić, ponoć
było w stu procentach moje. Wypadało jedynie wierzyć, gdyż wiara buduje
i nawet góry przenosi.
Nie rozumiem tylko, dlaczego Anna Liza podczas porodu wyzywała
mnie od kurew, dziwek, sprzedajnych agentek, psychopatek, niedojebanych
dziewic, oblubienic Szatana, monarchistek, prawicowych ścierw, papistek,
faszystek, narodowych demokratek, reżyserek, psycholożek, pilotek,
kierownic, profesorek, znachorek i felczerek... Córeczkę nam urodziła
śliczną, 3600 gram i 52 centymetry. Był pewien kłopot, bo chciała ją
nazwać Hubert, ale z uwagi na to, że lekarz się uparł, twierdząc, że męskie
imię dla dziewczynki jest nie na miejscu, zapisali naszą córeczkę, czyli
mojego synka Huberta, w księgach szpitalnych pod imieniem Hubertyna.
Anna Liza nie była z tego zadowolona, ale inaczej się nie dało, gdyż
niestety większa część społeczeństwa cierpiała na nieokrzesanie.
Zanim mojego syna, znaczy się córkę, wypisano razem z Lizą ze szpitala,
nakupowałem pełno rzeczy w niebieskim kolorze, broń Boże w różowym.
Dziewczynka, to znaczy chłopiec, pięknie się rozwijała i Anna Liza już na
początku ustaliła ze mną, że nasze wychowanie będzie neutralne. Żadnych
zabawek militarnych i żadnych zabawek rozwijających instynkt
macierzyński. Hubert, ubrana w chłopięce łaszki, zabawiała się
ściereczkami do naczyń, książkami oraz przepychaczem gumowym do
toalet, który lubiła najbardziej.
Anna Liza zrobiła się bardzo agresywna i kilka razy przyłożyła mi
z pięści za to, że zapomniałem poodkurzać. Fakt, opuściłem się z tym
odkurzaniem, ale żeby od razu w mordę... Jednak apogeum miało miejsce
podczas świąt. Po pierwsze, Anna Liza kazała mi zawiesić choinkę pod
sufitem czubkiem w dół, po drugie, nakazała odtwarzanie kolęd od tyłu,
a po trzecie, i to był już koniec, nasz koniec, koniec nas wszystkich,
zapakowałem pod choinkę naszej Hubertynce niebieską koparkę. Po tym,
jak przełamaliśmy się czarnymi opłatkami, życząc sobie wszystkiego
dobrego, po tym, jak zjedliśmy brokuły w galarecie i popiliśmy kofolą
waniliową, nasz syn, to znaczy nasza córka, powędrowała pod choinkę
i odpakowała prezent. Patrzyła na koparkę przez chwilę. Przytuliła ją do
serca. Zdjęła z sofy koc i owinęła nim zabawkę. Zawiniętą koparkę
ponownie przytuliła do serca i zaczęła nucić: „Aaa..., aaa...”. Wtedy Anna
Liza wpadła w szał i wyrzuciła mnie z domu, wykrzykując dziwne rzeczy
i oskarżając o spisek antydżenderowy.
Otwieram oczy i już nie chce mi się ich ponownie zamykać. Białe ściany,
przestrzeń, komfortowe, obszerne mieszkanie w centrum stolicy. Wstaję,
chce mi się żyć. Powinienem coś zjeść. Biała lodówka, pustka, echo...
Specjalnie jej nie napełniam, mam swoje powody. Parzę herbatę i znowu
jem owsiankę, na zimno, tak dla zdrowia, przecież sobie obiecałem, że
schudnę. Zjadłem. Patrzę w lustro. No, no... Kuracja owsiankowa daje
dobre rezultaty, chudnę. Muszę dbać o wagę. Trochę utykam na prawą
nogę, minimalnie, ale to nic, jestem szczęśliwy, że przeżyłem ten wypadek,
tamtych dwoje zginęło na miejscu.
Jestem rozwiedziony, jakby dwukrotnie nawet... To się zdarza, rozwód to
nie kiła, dwie sprawy tego typu to nie AIDS. Alimenty płacę na czas, nie
ścigają mnie komornicy. Udało mi się uniknąć tradycyjnego wykształcenia,
dlatego myślę samodzielnie. Mam plus od życia, a liczbami ujemnymi
operuję doskonale. Na samym końcu rachunki i tak będą proste. Każdy wie,
że minus dodany do minusa daje plus. Mam samochód. Jednak na znak
protestu, przeciwko finansowanej również z mojej kieszeni wojnie,
postanowiłem go sprzedać. Jeżdżę na rowerze. Zdrowiej, jestem niezależny.
W pracy i w bloku podejrzewają, że jestem zboczony. A niech mają jakieś
zajęcie, skoro nie lubią książek czytać.
Sprzedawca ze sklepu muzycznego ostatnio mi powiedział, że
wiolonczela się sprzeda, ale potrzeba czasu, bo to piękny i cenny
instrument, i szkoda go tak za byle jakie pieniądze. Powiedział mi też, że
mam piękne zęby, prosił o adres mojego dentysty, mówił, że wydaje mu się,
że brzydko pachnie mu z ust, z tego powodu trochę przede mną nawiewał.
Wstydził się i nie chciał zrażać do siebie. Aż dziw bierze, ale ja nie mam
dalej swojego dentysty. Udało się jakoś przetrwać komunizm bez
amalgamatów i dentystów sadystów. Nigdy nie przepadałem za słodyczami,
jadłem warzywa i owoce, regularnie pucowałem zęby, ot, cała tajemnica
sukcesu.
Pierwsza córka jest kochana. Druga też zresztą. Jest coś takiego, co się
nazywa zew krwi, tego się nie da wymazać oddaleniem czy manipulacją, to
jest w ludziach i tyle. Następne święta będą piękne. Życie może być
komedią albo tragedią. Wszystko zależy od tego, jak się na nie patrzy...
Po sezonie
.
Bartkowi Kowalczykowi
Bartek wiedział, że miałem kiedyś agenta. Nazywał się Pierre i był
Francuzem. Niczego mi nie załatwił. Byłem dla niego za stary. Chętnie
załatwiał młodym frankofońskim Murzynom. Z jednym mu jednak nie
wyszło, choć szykował mu miejsce w Random House. Skończyło się
wpisem na fejsie „Masz, Pierre, kuleczki z kupy na włosach z dupy!”. Nie
mam pojęcia, jak potoczyła się kariera pisarza z Konga...
Nie byłem przekonany, czy kombinować w kierunku wskazanym przez
Bartka, czy iść do banku po pożyczkę na zwrot zaliczki. Akurat skończył
się sezon i pomyślałem o wyjeździe nad morze. Nad ciepłe morze, bo nad
zimnym już kiedyś byłem, w Świnoujściu. Zresztą wzięli mnie wtedy za
dwie różne osoby. Wszystko przez myślnik, który rozdziela moje dwa
nazwiska. Jedno dostałem po tatusiu, a drugie przyjąłem po byłej żonie.
Nazwisko dwuczłonowe bardzo mnie cieszy, choć ten drugi człon, po
tatusiu, nie ma potencjału marketingowego. Zresztą zauważyli to dosyć
wcześnie francuscy wydawcy. Na tamtejszym rynku wydawniczym
funkcjonuję jako Pipko. Krótkie, proste, dwie samogłoski. Słowem, każdy
zapamięta.
Dwa lata temu, na początku października, postanowiłem się zresetować.
Nad morzem właśnie, i zarezerwowałem miejsce w hotelu. Gdy dojechałem
na miejsce, pani z recepcji zapytała: „To miała być dwójka, tak?”.
Obojętnym tonem odpowiedziałem, że mi to nie przeszkadza. Po chwili
zaprosiła mnie na obiad, ponieważ wybiła czternasta godzina, a obiad
wliczony był w pobyt. W sali restauracyjnej siedziało geriatryczne
towarzystwo ze wschodnich Niemiec. Skąd wiedziałem, że ze wschodnich?
Po pierwsze, mieli blisko, a po drugie, wchodząc, pozdrowiłem ich
austriackim „Szczęść Boże!”. Momentalnie pobledli ze strachu. Kelnerka
w plastikowej koronie na głowie zapytała mnie o numer pokoju.
– Sto jedenaście – odpowiedziałem.
Zaczęła szukać owego numeru na kartkach, które miała przypięte
klamerką do blatu służbowego stolika.
– Mieliście wczoraj przyjechać! – rzuciła nieprzyjaznym tonem. Od razu
uświadomiłem sobie, że ten hotel, to niezły skansen komuny, bo przez „wy”
Milicja Obywatelska się kiedyś do mnie zwracała... Grzecznie
odpowiedziałem, że nie jest mi wiadomo, iż mieliśmy wczoraj przyjechać,
ale jak jest tak zapisane, to może i prawda.
– Odchudzacie się? – padło z jej ust podczas obiadu.
– Zasadniczo nie.
– Aha, to możecie zjeść udko kurze ze skórą?
– Mogę.
– A ten drugi dzisiaj dojedzie?
– Jaki drugi?
– No ten, z którym jest pan zameldowany! Przecież mam wyraźnie
napisane, pokój sto jedenaście: Pipko-Łyszczykiewicz. Dwóch. Nie?! To
pan jest który?
– I ten, i tamten.
– Niech se pan jaj ze mnie nie robi!
Skuliłem się, bo kelnerka w plastikowej koronie była bardzo
zdenerwowana. Poczułem, że ma ochotę dać mi w mordę.
– Jeśli kolega dziś nie dojedzie, mogę panu wydać jego porcję! Zje pan
dwa udka?
– Nie, dziękuję. Jedno mi w zupełności wystarczy.
– Na sto procent?
– Tak, na sto procent. – W tym momencie kelnerka krzyknęła w stronę
okienka, z którego wydawano posiłki: – Hela! Na sto jedenastym jest tylko
ten Pipko. Łyszczykiewicz nie dojechał. Drugie udko możesz dla psa
zapakować!
Później przyszła mi do głowy jakaś polonistyczna regułka, że myślnik
może być używany zamiennie z przecinkiem, choć nie podejrzewałem o tę
wiedzę nadmorskich kelnerek. Teraz myślałem o resecie posezonowym nad
czymś, czego kawałek należał kiedyś do kraju, w którym po wielkiej
włóczędze postanowiłem się osiedlić. Dwa razy bliżej niż Bałtyk.
Wystarczyłby pokój z widokiem na morze. Patrzenie na morze mnie
uspakaja. Już chciałem zabrać się za wyszukiwanie ofert last minute, kiedy
zadzwonił telefon. To był głos Bartka.
– Cześć!
– Cześć, właśnie myślałem o tobie i o tym, co mi powiedziałeś.
– No, słucham?
– Zanim zabawię się w naciągacza, chciałbym wyjechać nad morze.
Przemyśleć, nie tylko to, co mi powiedziałeś, ale też siebie.
– Przemyśleć siebie?
– Tak.
– Aha... No, dobra. Słuchaj, ponoć jakiś nasz wiceminister stwierdził, że
to my, Polacy, nauczyliśmy Francuzów jeść nożem i widelcem!
– Co?
– No wiesz, to tak samo jak ze szwedzkim stołem. Szwedzi też się od nas
tego nauczyli. Słuchaj, siedzisz teraz przy komputerze?
– Tak.
– To wejdź na Wikipedię. Posłuchaj hymnu Tunezji. Potem przeczytaj
słowa hymnu.
– Słuchaj, wyślij mi link, bo ten hymn jest tylko po arabsku.
– No, ale czytać możesz, bo jest zapisany alfabetem łacińskim.
– O co ci chodzi? Po co właściwie do mnie zadzwoniłeś?
– Żeby ci powiedzieć, że Dylan Cohen dostał Nobla.
– Wiem...
– Słuchaj, ten Cohen, to miał najpierw na nazwisko Zimerman. Tylko
sobie zmienił. Nie rozumiem dlaczego.
– Może był na koncercie tego polskiego pianisty...
– To Zimerman jest Polakiem?
– Jest, ale mieszka w Szwajcarii.
– No tak. To by się mogło zgadzać. Ty też nie mieszkasz w Polsce.
Słuchaj, a jak brzmiałoby po niemiecku nazwisko Kowalczyk?
– Bo ja wiem? A po co ci to wiedzieć? Kowalczyk to taki mały kowal,
czyli Kleinschmidt.
– No, Kleinschmidt brzmi lepiej niż Kowalczyk. A znasz jakieś
żydowskie imię męskie na B?
– Imker.
– Kurwa, na B!
– Wiem, ale ty jesteś Bartosz, a to pszczelarz po staropolsku. Imker to
tyle, co pszczelarz po niemiecku.
– Chciałem po hebrajsku.
– Przestań, nie rozumiesz, że wszyscy znani Żydzi mają te niemiecko
brzmiące...
– Racja. Imker Kleinschmidt brzmi świetnie!
– A jednak to prawda?
– Co prawda? Daj spokój. A jakby nawet, to co?
– Nic. A kto płaci twoje rachunki telefoniczne? Gadamy dosyć często.
Z Warszawy do Wiednia jest kawałek.
– Dzwonię przez magiczny numer.
– Okej.
– Z takim nazwiskiem mógłbym zrobić karierę w Hollywood. Słuchaj,
a jak będzie po niemiecku Zielińska?
– Idzie wojna.
– Dlaczego?
– Jak piosenkarzowi dali Nobla z literatury, to musi się zbierać na wojnę.
– Wojna idzie, a piosenkarz musi śpiewać dalej...
– Berlusconi zaczynał od śpiewania na statkach wycieczkowych.
– Ale nie dostał Nobla. Zablokować Nobla! Ty, no to jak będzie Zielińska
po niemiecku? Muszę zlustrować moją koleżankę z pracy, Joannę Zielińską.
– Od ziela, czy od czegoś innego?
– Od ziela.
– Ziele jest das Kraut. Bo ja wiem? Johanna Krautbaum?
– No i pęknie! Pasuje! Dostaniesz islandzkiej wódki!
– Chcesz, żeby była bardziej niemiecka czy żydowska?
– Żydowska.
– No to okej, tak może pozostać.
– Wiesz co, moi znajomi mają obok domu Żabkę, sklep. Kupują w tej
Żabce nutellę. Któregoś dnia przyszli i nie było jej na półce. Pytają, co jest
grane. A ekspedientka, że nutella leży przy kasie.
– A dlaczego?
– Bo kradną.
– Nutellę?
– No, to znaczy jedna pani kradła. I wiesz, wtedy ta ekspedientka rzuciła
okiem na panią stojącą przy półce ze słodyczami. Potem mrugnęła do
moich znajomych. Nakryliśmy ją ostatnio, mówi dalej, zajebała towaru na
sześćdziesiąt pięć złotych. W tym momencie ta kobieta podchodzi do lady
i mówi, że nie na sześćdziesiąt pięć złotych tylko na sześćdziesiąt dwa! No
wiesz, w tym czasie zmarł jeszcze ten król. Pewien Taj, który obraził kiedyś
jego psa, dostał trzydzieści siedem lat więzienia.
– Psa obraził?
– Tak. A o co chodziło z tymi żółtymi volkswagenami?
– Trabantami.
– Statek był grecki?
– Już nie. To był ostatni transport trabantów. Odnaleźli je potem.
Przerobili na volkswageny, na końcu sprzedali jako skody.
– Co za oszuści! A na jakim to było morzu?
– Na morzu Marmara, ale nie każdy wierzy, że takie morze istnieje.
– Pamiętasz sklep Baltona?
– Pamiętam.
– W trumnie z Baltony wyglądasz jak żywy! Pamiętasz to hasło? To był
hit.
– Bartek, musimy kończyć.
– Poczekaj chwilkę, bo właśnie widzę, że Joanna odpisała. Wysłałem jej
to żydowskie nazwisko.
– I co?
– Dagegen ist kein gewachsen, napisała.
– To jest bez sensu...
– Możesz wykorzystać literacko.
– Nie mogę. Mam depresję.
– Aha.
– Jutro się pewnie powieszę.
– Zadzwoń do tego Pierre’a, przeproś, obciągnij mu trąbkę i zrób
mastera.
– Nie mogę, jestem heterykiem.
– Może już najwyższy czas, żeby to zmienić?
– Muszę przestać pić przed południem.
– Wiesz co, powinni wprowadzić napisy na butelkach „Nigdy nie piję
przed południem”.
– O, to dobry napis, tylko kto go napisze?
– Masz doświadczenie. Jesteś pisarzem. To może być początek twojej
nowej wielkiej powieści, na którą weźmiesz zaliczkę od tego drugiego
wydawcy i spłacisz tego pierwszego. Jeszcze ci niezła reszta zostanie.
– Mówią, że najważniejsze jest to pierwsze zdanie.
– To już je mamy: Pewnego dnia napisałem na butelce „Nigdy nie piję
przed południem”. I się zaczęło!
– Mnie to wygląda na nowelę. Nowel nie wydają.
– Jak to?
– Wydawcy wchodzą ostatnio tylko w grubsze rzeczy.
– Okej, to ja napiszę nowelę, a ty z tego zrobisz powieść.
– Dobra, to napisz i wyślij, a ja to nadmucham. Miło cię było znowu
słyszeć.
– Ciebie też, stary. Jak się zdecydujesz na to morze, to wyślij kartkę, bo
teraz już nikt kartek nie wysyła.
– A będą mieli kartki?
– Zależy, gdzie się wybierasz.
– Na południe.
– Jestem przekonany, że na południu mają kartki.
– Do usłyszenia.
– Pa!
Nalałem do kieliszka czerwonego wytrawnego i wszedłem na strony
z ofertami hotelowymi. Swoją drogą, ilekroć otwieram butelkę wina, zadaję
sobie pytanie, co było pierwsze: korkociąg czy korek? Brzmi niedorzecznie,
ale tylko pozornie, gdyż to samo pytanie zadałem kiedyś podczas bankietu
zorganizowanego w tutejszym Instytucie Polskim z okazji niemieckiego
wydania wspomnień ogrodnika z Jasła, który przetrwał wojnę dzięki
struganiu ptaszków z drewna. Część zaproszonych uważała, że pierwszy
był korek, natomiast druga część zebranych, mniej więcej pięćdziesiąt
procent, utrzymywała, że jednak korkociąg.
Po spotkaniu podszedłem do autora książki. Zapytałem go wprost, czy to
prawda z tymi ptaszkami. Odpowiedział, że święta prawda, tylko podczas
uroczystości zapomniał dodać, iż wyrabiał te ptaszki na zlecenie
niemieckiej fabryki zabawek. Wódka lała się strumieniami, a ponieważ
wódki nie lubię, piłem wino, czym zwróciłem uwagę pewnej kobiety, która
zanim do mnie podeszła, wykonała kilka szpagatów na parkiecie. Była
ciągle zgrabna, choć mogła mieć ponad sześćdziesiąt lat. W każdym razie
dowiedziałem się, że kocha Polskę i dlatego w niej nie mieszka, oraz że
trzydzieści lat przepracowała w salonie sado-maso, w tym połowę legalnie.
Monitor mojego komputera prawie dymił od nadmiaru posezonowych
ofert. Adria. Adria. Adria. Nigdy nie miałem wielkich oczekiwań od życia,
a już prawie żadnych oczekiwań dotyczących życia po życiu. Jednego
jestem pewien. Nie chciałbym, żeby moje ciało po śmierci dostało się
w łapy tego niemieckiego doktorka, który ludzkie zwłoki traktuje jak trofea
myśliwskie. Kiedyś w telewizji była audycja, w której występował. Kroił
jakąś babcię, wyjmując z niej to i owo. Robił to na oczach przerażonej
publiczności. Na koniec, kiedy kamera zrobiła zbliżenie jego twarzy,
przemówił również do mnie. Zapytał, czy wiem, czym jest śmierć.
Wymiotować mi się zachciało nie z powodu pytania, ale jego obrzydliwej
facjaty. Właśnie tego dnia postanowiłem, że pozbędę się telewizora.
Oddałem go sąsiadowi. Zabrał go do swojego domku letniskowego
w Tyrolu, choć to ja cały czas płacę abonament.
Nalałem sobie następną lampkę wina i wtedy mój wzrok przykuła
doskonała oferta. Stary hotel nad brzegiem morza, śniadanie
i obiadokolacja w cenie, kryty basen, genialna cena, a najważniejsze było
to, że pokoje z widokiem na morze były jeszcze dostępne. Postanowiłem
zaczekać do rana z podjęciem ostatecznej decyzji, choć w osiemdziesięciu
procentach byłem przekonany, że hotel Imperial na byłej austriackiej
riwierze mógł spełnić moje wymagania.
Nie mogłem spać. Przewracałem się z boku na bok. Życie niektórych
ludzi jest proste i piękne. Potrafią je przejść bez zawirowań, a do tego na
koniec pięknie umrzeć. Kolega kiedyś opowiadał, że jego ojciec tuż przed
śmiercią zamówił golenie, a po goleniu – księdza. Chciał się wyspowiadać.
Odejść na tamtą stronę, będąc pojednanym ze wszystkim, co go na ziemi
uwierało. Udało się. Umierał świadomy, z gromnicą w dłoni. Ponoć tą
samą, którą dostał do pierwszej komunii świętej. Swoją drogą, musiała być
odlana z jakiegoś nadzwyczajnego wosku. Dziesiątki lat w szafie i nic? Nie
mam takiej gromnicy. Nie przystępowałem do pierwszej komunii, a tym
bardziej do drugiej. Moje życie to ciągła walka, a przecież mogłem zostać
dyrektorem szkoły, tak jak moja matka zawsze chciała. Miałbym
nauczycieli od czarnej roboty, bo to oni by się za mnie denerwowali
i znęcali nad uczniami, a potem, po latach przesiedzianych w wygodnym
fotelu, przestronnym gabinecie, przy kawce, herbatce, odszedłbym na
wcześniejszą emeryturę, pozorując wrzody żołądka. Teraz spać nie mogę
i kombinuję...
Wstałem z łóżka. Poszedłem do kuchni i nalałem do szklanki czegoś, co
miało być zimną kranówką. Momentalnie wyplułem ciepławą wodę
o posmaku zardzewiałych rur. Otworzyłem lodówkę, w której stała niepełna
butelka białego wina. Przez moment zastanawiałem się, czy aby nie za
wcześnie na alkohol, ale doszedłem do wniosku, że bezpieczna dawka
może mnie tylko uspokoić, nawet przywołać sen. Wypiłem szklankę. Po
chwili poprawiłem drugą, i zrobiło mi się błogo. Idąc za ciosem, wypiłem
całą zawartość zielonej butelki. Spać mi się jednak nie chciało, dlatego
wszedłem na strony Imperialu. Zacząłem się dokładnie zapoznawać
z ofertą. Oprócz kilku wolnych pokoi z widokiem na morze, mieli też do
dyspozycji stary, ale wspaniale utrzymany kryty basen, którego dno było
wyłożone mozaiką zaprojektowaną przez jedną z nałożnic miłościwie
panującego im kiedyś cesarza. Zdjęcia basenu nie zamieścili.
Ruszyłem w stronę szafy z ubraniami. Z kieszeni płaszcza wyjąłem
portfel, a z niego kartę kredytową. Wypełniłem w komputerze miejsca
zaznaczone czerwonymi gwiazdkami. Pokój z widokiem na morze w hotelu
Imperial, na byłej austriackiej riwierze, był już mój, bo kiedy potwierdzono
zgodność danych, a trwało to chwilkę, otrzymałem post „Miłego pobytu!”.
Czułem niedosyt, niedosyt alkoholu. Zegarek wskazywał szóstą rano.
Otworzyłem butelkę czerwonego i... było południe. Poszedłem do łazienki.
Wytarłem w biały ręcznik spierzchnięte usta, zostawiając na nim bordowy
ślad. Przemyłem twarz. Gdy patrzyłem w lustro, dostrzegłem zmęczonego
człowieka. Zmęczonego nie tylko życiem. Coś trzeba było z tym zrobić.
Zadzwonił telefon.
– Cześć.
– No, co tam u ciebie?
– Wiesz co.
– Nie wiem co, dopóki mi nie powiesz. Aha, zapomniałbym... Zielińska
przyznała się do żydowskiego pochodzenia.
– No i co z tego?
– Nic, chodzi o to, że ona się wcześniej nie przyznawała. To, co zrobiłeś,
pomogło jej.
– A co ja zrobiłem?
– Z tym nazwiskiem!
– Aha, pozdrów ją ode mnie.
– Stary, a jak się dowiedziała, że ja mam też takie fajne nazwisko, znaczy
się to, które mi zrobiłeś, to mi powiedziała, że ma chęć mnie zerżnąć!
– I co? Zgodziłeś się?
– Jasne! Ona jest taka wielka i ma wielkie cyce. Zawsze o niej
marzyłem!
– Myślałem, że jesteś pedałem.
– A wyglądam?
– Bo ja wiem... Nigdy mi o kobietach nie opowiadałeś. Zresztą, co mnie
to... Zabukowałem ten hotel. Jutro wyjeżdżam. Muszę odpocząć. Muszę
wymyślić nowy plan na siebie, na życie, no nie wiem...
– Pamiętaj o kartce.
– Jakiej kartce?
– Dla mnie. Obiecałeś.
– Aaa... tak, jeśli tylko nie zapomnę, to wyślę. Mam pokój z widokiem na
morze i kryty basen.
– Super. To przemyśl, co ci wcześniej powiedziałem.
– Dobra.
– To cześć.
– Cześć.
Następnego dnia się spakowałem. Walizka, którą nabyłem kiedyś
w Londynie, była brązowa i pojemna. Gdybym kogoś zamordował,
a potem poszatkował, rozczłonkowane ciało swobodnie by się w niej
zmieściło. Kto wie, może zostałoby jeszcze trochę miejsca na dwie opasłe
książki? Wszystko, co mam, zawsze noszę przy sobie – omnia mea mecum
porto, czy coś w tym stylu. Walizki są do siebie podobne, zdarzają się
omyłkowe zamiany.
Kiedyś leciałem ze starszym pisarzem pierdołą na festiwal do Francji.
Nie cierpię samolotów, ale czasami muszę lecieć, nie mam wyjścia. Otóż
ów pisarz powiedział mi, że jego żona przezornie przewiązuje jego walizkę
żółtą kokardą, bo rzeczy w tym zglobalizowanym świecie są teraz
identyczne. Aby zapobiec zamianie, taka kokarda to niezła sprawa.
W walizce miał cenną rycinę, którą zamierzał przekazać komuś w Paryżu.
Wylądowaliśmy i udaliśmy się po odbiór bagażu. Kiedy jednak
dojechaliśmy do hotelu i pisarz otworzył walizkę, nie znalazł w niej swoich
rzeczy. Były w niej słoiki ze smalcem, sucha kiełbasa oraz kilka butelek
wódki. Wpadł w szał. Razem z organizatorami festiwalu pojechali na
lotnisko. W biurze rzeczy znalezionych spotkali dziewczynę z Polski
szlochającą nad taką samą walizką, a obok leżała żółta wstążka. Ucieszyła
się, że może wymienić obrazek na smalec, który wiozła dla chłopaków
z budowy.
Mój stary samochód nie chciał zapalić za pierwszym razem. Za drugim
zresztą też nie. Zacząłem się obawiać, że z powodów technicznych stracę
przynajmniej jeden dzień nad ciepłym morzem. Nie cierpiałem
mechaników i uważałem ich za oszustów. Przecież nie znam się na
samochodach. Gdybym się znał, może zarabiałbym więcej... Odpal, stara
szkapo, no odpal, błagam cię, powtarzałem w myślach, zanim przekręciłem
trzeci raz kluczyk w stacyjce. Udało się.
Ruchu wielkiego na autostradzie nie było. Nie zauważyłem upływu czasu
i tego, że dawno minąłem Graz, kierując się w stronę słoweńskiej granicy.
Musiałem się wreszcie zatrzymać, żeby kupić tygodniową winietę.
Nalepiłem kolorowy znaczek na szybę w dolnym prawym rogu, tak jak
chcieli, choć ja chciałem gdzie indziej. Nie lubię nalepiać, a tym bardziej
w miejscach, które inni uważają z jakichś niejasnych dla mnie powodów za
właściwe. Jechałem przez to maleńkie państwo pełne gór, lasów
i przypadkowych poetów o niezłej reputacji, aż zobaczyłem zjazd na Rijekę
i kierunkowskaz do Chorwacji. Autostrada się skończyła. Na najbliższej
stacji benzynowej zatankowałem i kupiłem hot doga, którego zjadłem tylko
do połowy, bo przypomniałem sobie z czego robią parówki. Nigdy nie
pracowałem w fabryce wędlin, za to znajomy przepracował kilka lat przy
nabijaniu w kichę różności. Po godzinie jazdy byłem na chorwackiej
granicy, a ponieważ Chorwaci nieźle nawywijali podczas swojej lokalnej
wojenki, przejście było strzeżone. Na szczęście nie było kolejki,
posezonowość ma jednak swoje dobre strony, bez zadawania pytań
otrzymałem paszport do ręki i ruszyłem w stronę ciepłego morza.
Trochę czasu zajęło mi odszukanie hotelu. Rzeczywiście, stał na uboczu,
na odludziu właściwie. Tak, ten budynek to była świetność, która niestety,
przeminęła, bo tu i ówdzie spod napęczniałego ze starości tynku
prześwitywały cegły. Za to wejście główne było oszałamiające, a schody
prowadzące do niego przykrywał czerwony dywan. Miejscami
poprzecierany, lecz mimo wszystko... Dostojnie to wyglądało. Czułem, że
historia pozwala małemu człowieczkowi, ta wielka historia, połazić po
sobie, toteż – z walizką w ręku – szedłem do drzwi powoli i delikatnie,
z szacunkiem, z namaszczeniem. Gdy otworzyłem drzwi, usłyszałem
dźwięk starego dzwonka, takiego samego jakiego używał woźny
z podstawówki, kiedy zabrakło prądu. Na recepcji pojawił się mężczyzna.
Miał długą siwą brodę, która rozgościła się na karmazynowym aksamicie,
z którego uszyty był jego uniform. Apostoł z bizantyjskiej ikony przywitał
mnie po angielsku. Wyczuł pewnie, że język ten lubiłem najbardziej.
Dlaczego nie urodziłem się w Anglii? Wtedy moja kariera zawodowa
potoczyłaby się inaczej. Jestem przekonany, że byłbym cenionym na
świecie pisarzem, a tak pozostała mi lokalność, która ma to do siebie, że
jest ograniczona. O Boże, gdybyśmy mogli wybierać miejsce i język...
Patrzyłem w oczy apostoła i też zwróciłem się do niego po angielsku.
– Dzień dobry. Mam rezerwację. – Wyjąłem paszport. Apostoł wziął
w dłonie dokument. Otworzył go na stronie ze zdjęciem, a potem nacisnął
klawisz w komputerze. Bez słowa odwrócił się plecami i zrobił dwa kroki.
Z drewnianej przegródki, też pewnie pamiętającej czasy cesarskie, wyjął
klucz. Ponownie się odwrócił i położył klucz przede mną.
– Pokój dwieście sześć. Drugie piętro. Winda jest po prawej stronie, ale
można też schodami. Jak pan chce. Śniadania wydajemy od siódmej do
dziesiątej.
Pięknie mu podziękowałem. Wsadziłem klucz do kieszeni i już miałem
odchodzić, kiedy przypomniałem sobie o basenie.
– Przepraszam, a basen jest na dole czy gdzieś indziej?
– Basen? – Recepcjonista bardzo się zdziwił.
– Basen, tak. Było napisane, że jest basen.
– Tutaj nigdy nie było basenu – odpowiedział obojętnym tonem
i wzruszył ramionami.
Nie chciałem dalej drążyć tematu, ale przeżyłem zaskoczenie. Ruszyłem
do windy. Walizka była zbyt ciężka, żeby gramolić się z nią po schodach.
Bez trudu odnalazłem drzwi pokoju 206. Wsadziłem klucz do dziurki
i przekręciłem dwa razy. W pokoju panowała ciemność.
Wąska smuga światła wydobywająca się z przerwy pomiędzy prawą
a lewą zasłoną nakierowała mój wzrok na okno i morze. Chciałem jak
najszybciej rozpocząć to przedstawienie, otworzyć okno, delektować się
przepięknym widokiem. Energicznie rozsunąłem zasłony, ale morza nie
było. Widok był na nieotynkowaną ścianę z cegieł. Nie wierzyłem własnym
oczom, dlatego złapałem za klamkę i otworzyłem okno na oścież.
Zobaczyłem nie tylko ścianę, ale też parapet pokryty grubą warstwą
ptasiego gówna. Nogi się pode mną ugięły. Resztkami sił dotarłem do drzwi
i zapaliłem światło. Usiadłem na fotelu naprzeciwko łóżka. Ściana, przy
której stało, była ozdobiona pokaźnych rozmiarów fototapetą
przedstawiającą otwarte okno z widokiem na morze. Patrzyłem na
papierowy bezkres przez papierową szybę i nie mogłem pozbierać myśli.
Nie wiem, jak długo trwałem w tej niemocy, nie mam pojęcia. Pięć minut
czy pół godziny? Poczułem, że los znowu ze mnie zakpił, ale nie chciałem
dać za wygraną, dlatego zjechałem windą, żeby rozprawić się
z recepcjonistą. On nie chciał się jednak pojawić. Miałem wrażenie, że
jestem w hotelu sam, a to wrażenie przerodziło się w pewność, gdy
wszedłem do sali restauracyjnej, a z niej do kuchni, w której nie było żywej
duszy. Przez kuchenne drzwi wyszedłem na zewnątrz, kierując się w stronę
morza. Kiedy zbliżyłem się do kamienistej plaży, zauważyłem parę
i dziecko. Usłyszałem, że rozmawiali między sobą po polsku. Chciałem się
pożalić, opowiedzieć, jak zostałem oszukany. W jednej chwili przeszli
z polskiego na niemiecki. „Dzień dobry... Dzień dobry!”. Oni patrzyli na
mnie jak na idiotę i szwargotali ze swoją córeczką w języku, który też
znam, ale w którym nie jestem w stanie nawet śnić. Zignorowali mnie.
Wszedłem do wody. Posuwałem się do przodu bardzo powoli. Widziałem
bezkres. Z każdym krokiem odczuwałem coraz większą ulgę. Wracałem
tam, gdzie było mi kiedyś najlepiej, najbezpieczniej.
Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały się następujące powieści
Huberta Klimko-Dobrzanieckiego:
SAMOTNOŚĆ
2015
ZOSTAWIĆ ISLANDIĘ
2016