HUBERT KLIMKO-DOBRZANIECKI
BORNHOLM, BORNHOLM
Wydawnictwo Znak
Kraków
2011
Copyright C) by Hubert Klimko-Dobrzaniecki
Projekt okładki
Katarzyna Borkowska
kb-design@o2.pl
Fotografia na stronie 1 okładki
Getty Images Mikael Andersson
Fotografia na stronie 4 okładki
Bożydar Pająk
Opieka redakcyjna
Ewa Bolińska-Gostkowska
Adiustacja
Dariusz Zukowski
Korekta
Anna Szulczyńska
Kamila Zimnicka-Warchoł
Projekt typograficzny
Irena Jagocha
Łamanie
Piotr Poniedziałek
ISBN 978-83-240-1499-6
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, id. Kościuszki 3—
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99569, e-mail: czyrclnicv@znak.ioui.pl
Wydanie I, Kraków 2011
Druk: Drukarnia Skleniarz, u1.1. Lea 118, Kraków
1
Widzę cię, jak stoisz w ogródku przy krzaku malin. Jest ciepło i nie
ma wiatru. Obok twojej lewej stopy leży wiklinowy koszyczek. Le-
niwym ruchem ręki przepędzasz osę. Powraca kilka razy, aż wresz-
cie rezygnuje i kieruje się w stronę rzędów czarnej porzeczki. De-
likatnie zrywasz najbardziej dojrzałe owoce. Te purpurowe, duże
i piękne, aż błyszczą. Nie spieszysz się, zresztą nigdy nie lubiłaś
pośpiechu. Siedzę na parapecie i patrzę. Uwielbiam cię obserwo-
wać. Oglądasz dłonie. Najpierw wierzch, potem spód i znowu się
zachwycasz, że wygrałaś z krzakiem, że i tym razem nie zostawił
ani jednego kolca, ani jednego zadraśnięcia. Kładziesz się na ple-
cach i patrzysz w niebo. Prawą ręką wyrywasz źdźbło i wkładasz do
ust. Czekasz. Wiesz, że przyjdę. Wcześniej czy później zejdę z pa-
rapetu, zamknę okno, wejdę do kuchni, potem do sieni, otworzę
drzwi i będę na ganku. Tam posiedzę chwilę na schodach i pójdę
w twoją stronę. Po prawej minę starą topolę obrośniętą bluszczem,
a po lewej orzech, który co dwa lata umiera i co dwa lata wraca do
ż
ycia. Przejdę obok kilku wiśni i śliw i będę już przy tobie, czu-
jąc zapach malin i zapach murku, na którym rozgościło się dzi-
kie grono. Za chwilę się podniesiesz. Usiądziesz i skrzyżujesz nogi.
A potem sięgniesz ręką do koszyka i wyjmiesz malinę. Tylko jedną.
Powiesz: „Zamknij oczy i otwórz buzię". Poczuję niesamowitą sło-
dycz. Kilkanaście razy będziemy odgrywać tę samą scenę. Ty bę-
dziesz mi wkładać do ust po jednej malinie, a ja za każdym razem
będę otwierał buzię i zamykał oczy. Potem powyrywam najdłuż-
sze źdźbła trawy i powiążę je z sobą. A potem każdą wyjętą ma-
linę przekłuję źdźbłem, aż powstaną korale. Zawieszę ci naszyjnik,
a ty powiesz: „Piękny i pięknie pachnie". Przyjdzie wieczór i położę
się do łóżka, ale tej nocy nie będę mógł zasnąć, bo z twojego po-
koju będą dobiegać jęki. Podejdę do drzwi i przyłożę do nich ucho.
Zerknę przez dziurkę od klucza. Blade światło oświetli twoją nagą
postać. Leżysz na kołdrach i poduszkach uformowanych w ludzką
postać. Trzymając się oburącz metalowych główek z przodu łóżka,
jeździsz ciałem po tych kołdrach i poduszkach w górę i w dół. Od-
dychasz głęboko, coraz głębiej. Aż w pewnym momencie tracisz
oddech i na chwilę zapada cisza, która na sam koniec przeradza się
w pisk. Wyglądasz przez chwilę, jakbyś spadła na te kołdry z wyso-
kiego budynku. Przez moment nie żyjesz, nie oddychasz, nie wy-
dajesz z siebie żadnego dźwięku. Boję się, że umarłaś, ale po chwili
odwracasz się na plecy i bierzesz głęboki wdech. Widzę, jak prawą
dłonią zaczynasz powoli gładzić lewą. Potem dłoń wędruje niżej,
niżej, aż zatapia się. Znowu zaczniesz jęczeć i palce lądują w two-
jej buzi i znowu tam na dole. Tak wiele razy będziesz je topić po-
między nogami i w buzi, aż ponownie dopadnie cię bezdech, aż
ponownie umrzesz i ponownie ożyjesz. Na sam koniec wstaniesz
i włożysz koszulę nocną. Kiedy zobaczę, że zbliżasz się do drzwi,
szybciutko i cichutko ucieknę do swojego łóżka. A kiedy otworzysz
drzwi od pokoju, zacisnę mocno oczy, aby cię upewnić, że twardo
ś
pię. Ty przemkniesz przez mój pokój do kuchni i umyjesz dłonie.
Napijesz się mleka i popatrzysz przez okno na sad. Otworzysz je na
oścież i zawiesisz wzrok na cieniu orzecha. Nagły i silny podmuch
da życie skrzypiącym okiennicom. Odwrócisz się i z zafrasowa-
niem w oczach spojrzysz w stronę mojego łóżka, ale ja będę dalej
udawał, a ty będziesz przekonana, że smacznie śpię. Następny silny
podmuch zmusi cię do zamknięcia okna. Jeszcze przez chwilę bę-
dziesz stała w kuchni, bo przez szybę zobaczysz błysk, a liście orze-
cha nagle zaczną się dotykać. Potem będą następne błyski i usły-
szysz grzmoty. Ja się wtedy obrócę na bok. A ty dalej będziesz stała
i patrzyła, jak krople na szybie łączą się z sobą i strużkami ciekną
w dół. Szyba stanie się całkowicie nieprzejrzysta, ale ty naciągniesz
na dłoń rękaw koszuli nocnej i chuchniesz. Dotkniesz szyby i wy-
konasz okrężny ruch. Za chwilę znowu zaparuje. Zrezygnujesz
i udasz się do mojego pokoju. Usiądziesz w nogach i będziesz na
mnie patrzeć. Choć mam zamknięte oczy, dobrze wiem, co robisz
i gdzie patrzysz. Jeszcze raz upewnisz się, że twardo śpię, bo prze-
wrócisz mnie z boku na plecy. Ja będę dalej wspaniale udawał i na-
wet do głowy ci nie przyjdzie, że byłem pod drzwiami, że patrzyłem
przez dziurkę od klucza. Wrócisz do swojego pokoju, wejdziesz do
łóżka i zgasisz lampkę.
Horst Bartlik siedział w wiklinowym fotelu w swoim gabinecie. Pa-
trzył na ścianę obwieszoną gablotami pełnymi motyli. Jego wzrok
zatrzymał się na małej gablotce, w której przytwierdzone do pod-
łoża prezentowały się rusałka admirał i paź królowej. To było tak
dawno temu... Zamyślił się. Po pewnym czasie wstał, podszedł do
ś
ciany i zaczął się uważnie przyglądać motylom. Z ogrodu docho-
dziły głosy bawiących się dzieci. Jeszcze was na świecie nie było,
kiedy złapałem je dla waszej matki, pomyślał. Wetknąłem jej we
włosy. Zawstydziła się. Poszedłem do łazienki i przyniosłem lu-
sterko. Wyglądasz jak karaibska księżniczka, powiedziałem. No,
sama zobacz. Nieśmiało spojrzała w lusterko, a potem poczerwie-
niała. Bartlik, patrząc na te dwa okazy, po raz kolejny zadawał sobie
w myślach pytanie: czy oni się kiedykolwiek kochali? Gdy już od-
nalazł twierdzącą odpowiedź na to pytanie, zadawał sobie następne.
Jeśli tak, to kiedy? Jeśli się kochaliśmy i to było wtedy, to kto kogo
bardziej kochał? Ja ją czy ona mnie? Tego dnia Horst wystraszył
się, bo pierwszy raz w życiu zdał sobie sprawę, że myśli w czasie
przeszłym o tych sprawach. Dlaczego oboje powtarzali przed księ-
dzem dziesięć lat temu, że ślubują sobie miłość, wierność i uczci-
wość małżeńską oraz to, że nie rozstaną się aż do śmierci? Czy Bóg
przewidział, że jeden, dwa lub wszystkie elementy tej umowy prze-
staną kiedyś obowiązywać? I co wtedy? A dzieci? Mają się męczyć?
Z ogrodu znowu dobiegły rozbawione głosy.
— Obiad, obiad!
Ś
miechy ucichły, usłyszał trzaśnięcie drzwi. Zdjął ze ściany ga-
blotę z rusałką admirałem i paziem królowej. Położył ją na biurku,
wyjął scyzoryk. Kiedy go otwierał, skaleczył się i kropelka krwi spa-
dła na szybkę. To już całkowity koniec, pomyślał. Tylko jak długo
może trwać koniec... Znowu się zamyślił. Wsadził krwawiący palec
do ust i zaczął go ssać. Gdy poczuł smak krwi, podszedł do okna
i splunął przed siebie. W tym momencie usłyszał pukanie do drzwi.
— Proszę.
— Zupa stygnie. Dzieci są bardzo głodne. Zejdź do nas.
Nie odwracając się do żony, patrząc na ogród, powiedział oschle,
ż
eby zaczynali bez niego.
— Nie jestem głodny. Posiedzę jeszcze trochę w gabinecie.
— Źle się czujesz? — zapytała strapiona.
— To przejdzie. Mam nadzieję, że wkrótce przejdzie. Nie martw
się, to nic. Jedzcie sami, na zdrowie.
Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Horst przymknął okno i pod-
szedł do biurka. Obejrzał skaleczony palec. Już nie krwawił, a na
przecięciu zdążyła powstać biała ryska. Z wielką dokładnością,
wręcz namaszczeniem zaczął za pomocą scyzoryka odklejać szarą
taśmę łączącą szklaną górę z drewnianymi bokami. Wydaje się, że
rusałka i paź mają już siebie dość, więc trzeba im będzie zrobić
osobne mieszkania, powiedział do siebie. Wstał i podszedł do szafy.
Otworzył ją i wyjął dwie małe gablotki. Rusałkę admirała umie-
ś
cił w jednej, a pazia królowej w drugiej, przyszpilił odwłoki i za-
krył szkłem. Dokładnie obkleił boki taśmą. Wbił w ścianę gwóźdź
i zawiesił admirała na starym miejscu, a rusałkę na nowym. Jeszcze
przez chwilę patrzył na ich rozwód.
— No i co się dzisiaj z tobą stało? — zapytała żona, poprawiając pod
głową poduszkę.
— Nic, po prostu nie miałem apetytu i te motyle...
— Dzieci były bardzo zaskoczone, zawsze jadamy razem.
9
2
Zawsze bałaś się o moje zdrowie. Matki pewnie tak mają, że to, co
nosiły w sobie przez dziewięć miesięcy, chcą dalej chronić. Chcą
chronić, nawet gdy ta ochrona nie jest potrzebna. Mnie się wydaje,
ż
e chorowałem w miarę, to znaczy nie za często. Tobie się pew-
nie wydawało, że choruję zbyt rzadko, i może z tego powodu pró-
bowałaś mnie zabić. Bo ja wtedy uważałem, że mnie mordujesz
tymi wszystkimi niepotrzebnymi, nadprogramowymi lekarstwami.
Przecież doktor ich nie przepisywał, prawda? Raz kazał mi się do-
brze wypocić, nie wychodzić z łóżka i dużo pić. A ty wytrzasnę-
łaś bańki... Poparzyłaś mnie wtedy strasznie. Nigdy nie przepro-
siłaś, choć musiałaś wiedzieć, że zrobiłaś mi krzywdę. Ale byłaś zbyt
dumna, żeby przeprosić. Ty nigdy nikogo nie przeprosiłaś, to słowo
nie istniało. Dlaczego niektórzy nie potrafią przepraszać, dlaczego
wymazują to słowo z głowy? Pamiętasz, jak chodziłem z ogrom-
nymi bąblami na plecach? Jasne, że pamiętasz. Grałaś współczu-
jącą pielęgniarkę. Mówiłaś mi, żebym się nie opierał za bardzo na
krześle, bo mi pęcherze popękają i będzie mnie jeszcze bardziej bo-
leć. Jak mi już popękały, to wtedy dopiero się cieszyłaś, bo trzeba
mi było te dziury na plecach opatrzyć. A pękające strupy to był już
szczyt. Na koniec kremik i twoja radość. Mówiłaś: „O, jak się pięk-
nie zagoiło, prawie nic nie widać". Prowadzisz mnie za rękę do du-
ż
ego lustra w przedpokoju, każesz odwrócić się plecami i tak stać.
Biegniesz do łazienki po swoje okrągłe zwierciadło w zielonej
ramce i wciskasz mi je do ręki. Mówisz: „Patrz!" nakierowując je
tak, żeby objęło odbicie moich pleców, a jednocześnie żebym mógł
z łatwością skierować wzrok w stronę mniejszego lusterka. Patrzę
i aż płakać mi się chce, bo moje plecy przypominają szorstki koc
w brązowe grochy.
A te tabletki i witaminy — to już było apogeum. Wchodzisz do
mojego pokoiku. W jednej dłoni trzymasz kubek z mlekiem, druga
jest zaciśnięta. A potem siadasz w nogach mojego łóżka i ją otwie-
rasz. Widzę, jak poprzylepiały się do siebie kolorowe groszki, ale to
nie są cukierki. żaden z groszków nie jest słodki. Wręcz przeciwnie.
Są gorzkie. Wiem, bo kiedyś je rozgryzłem i poszedłem zwymio-
tować. Siedzisz z tą szklanką mleka i z tą kolorową trucizną, pa-
trzysz w moje wystraszone oczy i pytasz: „Po jednej czy wszystkie
naraz ?". Wtedy odpowiedziałem, że połknę wszystkie. Otwieram
buzię, a ty wpychasz mi tabletki i każesz połykać. I ja to robię, choć
czuję, że większość z nich staje mi w gardle i za chwilę przestanę
oddychać. Ale ty, widząc, że moje oczy zaczynają łzawić, przezor-
nie podajesz mi kubek z mlekiem. Nie duszę się. Wszystko spływa
do żołądka, a potem całujesz mnie na dobranoc i wychodzisz, a ja
po chwili czuję straszliwe pieczenie, które wcześniej czy później
mi pewnie przejdzie. Tak, kiedy przestanie piec, zasnę. Obudzę się
bardzo zdrowy, bo przecież znowu wpakowałaś we mnie tyle prosz-
ków uzdrawiających. Jeszcze przez wiele lat będziesz eksperymen-
tować z moim zdrowiem. To wszystko w dobrej wierze, ja wiem. Ty
wszystko robiłaś dla mnie w dobrej wierze. Wiesz co? Powiem ci
coś, bo teraz mogę. Ani tobie, ani mnie to teraz nie zaszkodzi. Ja
już nie mogłem tych tabletek, czułem, że mi kiedyś w nocy brzuch
rozsadzi albo mi tak napęcznieje, że zamienię się w ogromny ba-
lon i uniosę razem z łóżkiem, i poszybuję najpierw nad naszym sa-
dem, potem nad domami sąsiadów, aż znajdę się nad plażą. Potem
wiatr skieruje mnie na zachód. Opuszczę naszą wyspę. Ty obudzisz
się rano i wpadniesz w trwogę, bo w pokoiku nie będzie ani mnie,
ani łóżka, i w panice zaczniesz biegać po sadzie. W pewnym mo-
mencie zahaczysz o kreci kopiec i upadniesz. Z kopca wyjdzie kret,
13
który swoją wielką łapą przypominającą łopatę wskaże ci drogę.
Pójdziesz tam i zobaczysz przed sobą krzaki czerwonych porze-
czek. Te porzeczki będą miały gigantyczne owoce, wielkości śliwek.
Zdziwisz się, ale zerwiesz taką jedną zmutowaną porzeczkę i wsa-
dzisz sobie do ust. Zbierze ci się na wymioty, bo owoc będzie sma-
kował jak fabryka lekarstw, a wiesz dlaczego? Pewnie się teraz do-
myślasz albo już wiesz. Jest mi to obojętne, więc i tak ci powiem.
Kiedyś popełniłaś błąd. Wiesz, mamo, kiedy już któryś raz z rzędu
z dłonią pełną lekarstw przyniosłaś mi ten kubek mleka i zobaczy-
łaś, że je pięknie łykam, uwierzyłaś, że nie wylądują pod językiem,
ż
e nie ukryję ich, że jestem dobrym chłopcem i dobrym synem. Na-
brałaś do mnie zaufania i pewnego dnia zaczęłaś kubek z mlekiem
i tabletki zostawiać na mojej szafce nocnej. A potem tylko przycho-
dziłaś po pusty kubek i pytałaś, czy tabletki połknięte. Kłamałem
i kiwałem głową. Ty z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku
względem jedynego dziecka odnosiłaś pusty kubek i gasiłaś światło.
Ja te tabletki wyrzucałem za łóżko. Wiedziałem, że sprzątasz nasz
dom w soboty, więc w piątek po południu, kiedy szłaś na zakupy,
wybierałem te wszystkie medykamenty zza łóżka — była to całkiem
niezła kolekcja — szedłem do ogrodu i zakopywałem je pod krza-
kami porzeczek. Powiem ci, mamo, że robiłem to z prawdziwą sa-
tysfakcją, bo wiedziałem, że mnie trujesz, choć pewnie robiłaś to
z miłości. Z tym balonem to prawie się spełniło, prawda? Aż sam
się dziwię, jak dziecięce sny i rojenia potrafią się urealnić, obawy
też, bo pamiętasz, co się zaczęło dziać z krzakami. Sama nie mogłaś
się nadziwić, jak marnieją i zaczynają usychać. Widzę cię w ogro-
dzie. Znowu siedzę na parapecie. A ty stoisz przy nich i dokładnie
oglądasz. Dotykasz liści. Odwracasz je jak monety. Nie rozumiesz,
skąd się ta choroba wzięła, przecież wokół wszystko rośnie, zieleni
się, owocuje. A te biedne krzaki umierają. A potem wołasz mnie
i pokazujesz, mówiąc: „Widzisz, synku, to samo stałoby się z tobą,
gdybyś był uparty i nie brał lekarstw, przyjrzyj się dobrze tym krze-
wom". Głaszczesz mnie po głowie i przytulasz. „Te krzewy umie-
rają, bo dopadła je jakaś straszna choroba. Gdybyś regularnie nie
14
łykał tabletek, które ci daję, też mógłbyś skończyć jak te porzeczki.
Uschnąć byś mógł, umrzeć. Nie wiem, co bym wtedy zrobiła. Jesteś
dla mnie wszystkim". Myślę, że rozumiałem wtedy, co czujesz, i że
na swój sposób miałaś rację. Ty zawsze chciałaś wszystko wiedzieć.
Nie dawałaś spokoju ani sobie, ani innym, nie potrafiłaś zostawić
spraw ot tak, żeby same się sobą zajęły. Podchodziłaś do tych umie-
rających krzewów, dotykałaś ich każdego dnia, aż przyprowadzi-
łaś pana Larsa, ogrodnika, a we mnie serce zamarło, ponieważ był
to piątek, dzień, w którym zakopywałem uzbierane lekarstwa. Ba-
łem się wtedy okrutnie, spociłem się ze strachu, bo myślałem, że za
chwilę przyniesiesz mu z komórki łopatę, że zaczniecie kopać i wy-
kopiecie te kolorowe proszki, i wszystko się wyda. Obserwowałem
każdy ruch ogrodnika. On, tak samo jak ty, oglądał liście i kiwał
głową, rozkładał w niemocy ręce, a potem nimi wymachiwał, aż
wreszcie stuknął się w czoło. Potem znikliście na godzinę lub dłu-
ż
ej i wróciliście ze spryskiwaczem. Pan Lars pokazywał ci i tłuma-
czył, jak go używać. Pomyślałem wtedy, że powinienem zmienić
miejsce zakopywania tabletek, choć w tamtą sobotę bardzo się ba-
łem. Zanim wstałaś, wyciągnąłem zza łóżka tabletki i wsadziłem je
do skarbonki. Prosiłem Boga, żebyś nie chciała jej tego dnia otwo-
rzyć, by wrzucić mi kilka koron, i udało się. Postanowiłem, że od tej
chwili będę zakopywał tabletki pod płotem, tam, gdzie jest goła zie-
mia, gdzie nic nie rośnie. Boże, mamo, jakbym chciał to wszystko
zliczyć, to wyszłoby na to, że w ciągu całego mojego dzieciństwa
próbowałaś wpakować we mnie kilka ładnych kartonów lekarstw.
Ale wiesz co, do dnia dzisiejszego nie jestem na sto procent pewny,
czy rzeczywiście te porzeczki uschły z mojej winy. Przecież przesta-
łem zakopywać pod nimi lekarstwa, ty je regularnie spryskiwałaś,
a one i tak umarły.
— Czy zbudujesz mi domek na drzewie? — zapytał ojca i przytulił
głowę do jego brzucha.
Miał już ponad sto dwadzieścia centymetrów i mocno przy-
strzyżone włosy po bokach, przez co były odsłonięte odstające uszy.
Na samym czubku fryzjer zostawiał mu zawsze dłuższą kępkę, co
stwarzało wrażenie, że jest jeszcze wyższy. A syn Horsta miał nie-
całe pięć lat, choć wszyscy przez ten wzrost i pewnie przez tę wy-
dłużającą fryzurę dawali mu siedem.
— No, tato, odpowiedz, proszę — nalegał Udo i jeszcze mocniej
przywarł głową do brzucha ojca, tak, że tamten poczuł nieodpartą
potrzebę oddania moczu.
— Zaczekaj, zaraz porozmawiamy o tym domku, muszę tylko na
chwilę do toalety.
Udo usiadł przy oknie i patrzył na tęgich rozmiarów dąb, który
stał przy płocie oddzielającym ich przydomowy ogród od posiadło-
ś
ci Brucknerów. Mimo że drzewo w całości należało do nich, jego
rozłożyste ramiona wchodziły na teren sąsiadów.
Dąb pojawił się w ogrodzie za sprawą pradziadka Horsta. Ten
wybudował dom, spłodził syna i zasadził drzewo. Pradziadek za-
spokoił mieszczańskie ambicje i umarł w spokoju. Pewnie trafił do
mieszczańskiego nieba i stał się aniołem o mieszczańskim pocho-
dzeniu, tak czasami myślał Horst. Oddając mocz, uświadomił so-
bie, że siedzi, a nie stoi, że sika tak jak kobiety i że doprowadziła go
16
do tego własna żona, która na samym początku małżeństwa wypo-
wiedziała mu wojnę. Dopiero teraz powoli do niego docierało, że
krótko po ślubie dał się spacyfikować i stopniowo zaczął przyzwa-
lać na wszelkiego rodzaju ograniczenia. Te sypialniane także.
— Cholera! — krzyknął i wstał z deski klozetowej, a potem spoj-
rzał na nią z pogardą.
Nie zdążywszy podciągnąć spodni, potruchtał do umywalki
i odkręcił zimną wodę. Pochylił głowę nad kranem i zaczął pić bez-
pośrednio z rurki. Pił i pił, aż poczuł, że zebrało mu się tyle w pę-
cherzu, że może znowu sikać. I wtedy znów przytruchtał do muszli
klozetowej i nie podnosząc deski, na stojąco, zaczął oddawać mocz,
nucąc przy tym bardzo głośno swoją ulubioną kołysankę Ade zur
guten Nacht, jetzt wird der Schluss gemacht. Gdy głośno nucił i si-
kał jednocześnie, poczuł, że odzyskuje wolność, którą sam sobie dał
odebrać. Wydawało mu się, że sika już pięć minut, i tak mu się to
spodobało, że nie chciał kończyć. Do drzwi łazienki ktoś zapukał,
potem jeszcze raz i dopiero za którymś kolejnym razem, kiedy do-
tarło do niego stukanie, krzyknął:
— Chwileczkę, zaraz skończę.
— Tato, to ja.
— Zaraz, zaraz, synku, już wychodzę, chcesz się załatwić?
— Nie, nie chce mi się, ja się o ciebie martwiłem, bo tak długo
tam jesteś. Myślałem, że coś ci się stało.
Horst stał pod dębem i uważnie go oglądał. Rzeczywiście, jedna
trzecia konarów znajdowała się już u sąsiadów. Pewnie pradziadek
nie sądził, że drzewo tak się rozrośnie. W głowie układał sobie plan.
Bardzo chciał zbudować ten domek dla syna i to jak najszybciej.
Wszyscy mówili, że wojna zbliża się nieuchronnie, a to oznaczało,
ż
e może dostać powołanie, choć w duszy liczył, że Polacy zgodzą
się na oddanie Gdańska i na korytarz do Prus Wschodnich. Miał
też dwójkę dzieci, więc wiedział, że jeśli dojdzie do najgorszego
rozwiązania, to i tak nie pójdzie na pierwszą linię. Może uda mu
17
się dostać do obrony cywilnej? Przecież był tylko prostym nauczy-
cielem biologii. A ten domek? Ten domek, o który pytał Udo, to
była stara sprawa. Można powiedzieć, że brak domku na drzewie
też był oznaką jego uległości wobec żony. Dwa lata temu córeczka
Greta poprosiła go o to samo. Nawet miał zamiar go dla niej zbu-
dować i przedstawił projekt żonie, ale była przeciwna. Ze względu
na sąsiadów, twierdziła. I jakoś nie wyszło, dał się przekonać. Tylko
córce zrobiło się strasznie smutno. A teraz jak to wytłumaczyć? —
pomyślał. Jak wytłumaczyć, że właśnie teraz, właśnie teraz się zde-
cydował, i to kiedy poprosił go syn. Przecież kochał dzieci jedna-
kowo i nie chciał żadnego z nich wyróżniać. A co powie żona, kiedy
przyniesie deski? Nie, nie możesz zadawać sobie takich pytań, po-
wtarzał sobie w myślach. Weź kartkę papieru, ołówek, zaproś córkę
i syna do swojego gabinetu i razem zaprojektujcie domek. I zrób
tak, tak poprowadź ten projekt, żeby to córka miała więcej do po-
wiedzenia. Tak, tak zrobię, pomyślał i wieczorem, po kolacji sie-
dział już z dziećmi u siebie w gabinecie. Przed Gretą i Udem leżały
kartki papieru i ołówki. Kazał im narysować domek na drzewie,
sam też rysował.
— Mam zamiar zbudować dzieciom domek na drzewie — powie-
dział do żony, kiedy gasiła lampkę nocną.
Cisza. Nic nie odpowiedziała.
— Słyszysz, mam zamiar zbudować domek, już niedługo, może
nawet jutro pojedziemy po deski do tartaku.
Cisza. A potem sapnięcie.
— Wydaje mi się, że rozmowę na ten temat zakończyliśmy kilka
lat temu, a ty dalej do niej wracasz — powiedziała oburzonym
tonem.
— Wracam, ponieważ tym razem Udo zapytał mnie o domek.
— Horst, przecież jesteś mądrym, logicznym człowiekiem. Taki
domek może nas skłócić z sąsiadami. Kawał drzewa jest już od
dawna po ich stronie.
— Wiem, ale to nasze drzewo, korzenie są u nas, posadził je mój
pradziadek i mogę sobie na nim budować, co mi się podoba.
18
— Daj spokój, nie bądź dziecinny, dlaczego znowu się upierasz?
— Bo wojna idzie i może mnie wezmą do wojska. A na wojnie
różnie bywa. Czasami się z niej nie wraca. Więc chciałbym im ten
domek zbudować, one tak pięknie proszą i tak się cieszyły, kiedy
dzisiaj po kolacji rysowały w moim gabinecie.
Hilde zapaliła lampkę nocną. Ze złością spojrzała na męża.
— Żadnej wojny nie będzie. Nie będzie żadnej wojny, rozu-
miesz?! — syknęła.
— Taaa, nie będzie. Gada się teraz tylko o niej. O niczym in-
nym ludzie nie mówią. Gdziekolwiek pójdziesz, jakąkolwiek ga-
zetę otworzysz, wszyscy o tym samym. O wojnie. Zawsze tak jest,
ż
e są słowa, potem się te słowa drukuje albo wypowiada w radio
i jak się jedno słowo pojawia najczęściej, to właśnie ono staje się... —
Przerwał i popatrzył na sufit. Na suficie siedziała duża ćma. Rozpo-
znał w niej trupią główkę. — Zdaje się, że nie mam jeszcze trupiej
główki w mojej kolekcji — powiedział głośno.
— To słowo staje się? — zapytała Hilde. — Nie dokończyłeś, prze-
rwałeś. Powiedziałeś, że słowo staje się.
— Aha, przepraszam, ja teraz akurat o tej ćmie myślę. Pójdę po
drabinę, jakoś obezwładnię ćmę, aby tylko nie uszkodzić.
Horst wstał z łóżka i włożył kapcie.
— Tak, wszystko przez tego austriackiego kaprala. Dlaczego
duże narody dają się kierować i ulegają takim ludziom, takim za-
kompleksionym, nieokrzesanym... Aaa, szkoda gadać. Przez takich
jak on nie można normalnie funkcjonować, żyć w spokoju. A ty co?
Boisz się sąsiadów, bo się zapisali do tej jego partii? Moje drzewo
i zbuduję na nim, co będę chciał, a jak mi się spodoba, to je zetnę.
Będzie mi tu, do mojego świata, wchodził jakiś dupek.
— Nie mów tak o kanclerzu, przecież on chce, żeby nam się le-
piej i bezpieczniej żyło. On wie, co robi. A ty raczej nie. Zobaczysz,
jeszcze będziemy mieli kłopoty przez ten domek.
— Nie mogę cię już słuchać, idę po drabinę. Uparłaś się po pro-
stu i tyle. A domek dzieciom zbuduję i tak, czy ci się to podoba,
czy nie.
19
Kiedy już miał za sobą zamknąć drzwi, ćma poruszyła się, a po-
tem przeleciała na okiennicę.
— Cholera, jeszcze ucieknie — powiedział zaniepokojony i nie
spuszczał jej z oka, ale trupia główka wybrała wolność. Przeszła po-
woli po okiennicy i gdy znalazła się w otwartym lufciku, odfrunęła
w
czeluść ogrodu.
3
Wiesz, mamo, zawsze tak jest, że najbardziej w pamięci utrwalają
się te najgorsze rzeczy, najokrutniejsze. Zawsze mają pierwszeń-
stwo nad tymi przyjemnymi. Niełatwo spotkać człowieka, który
opowie ci same przyjemne historie. Bo to życie to jednak męka.
Jakieś fatum wisiało od początku nad tobą, a potem przeszło na
mnie. Przecież w połowie jestem tobą. Nienawidzę tego, ale po
latach to do mnie dotarło. Wiesz, na przykład zawsze irytowało
mnie to, że drapałaś się w taki dziwny sposób w nos i to w najbar-
dziej nieodpowiednich momentach. Na przyjęciach ludzie zwra-
cali na to uwagę, ale byli na tyle grzeczni, że nie komentowali na
głos. I kiedyś złapałem się na tym, że robię dokładnie to samo. Tak
samo drapię się w nos, kiedy z kimś rozmawiam. A jak na to wpa-
dłem? Otóż siedziałem kiedyś w knajpie, to chyba było na rynku
w Svaneke. Oni tam teraz otworzyli domowy browar. Przeczyta-
łem o tym w gazecie. W ogóle to wyspa bardzo się zmieniła, odkąd
wyjechałem. Nie mówię o budynkach, ale ludzie wzięli się za sie-
bie i teraz wszystko jest pod turystów. To nie zarzut, to raczej kom-
plement, bo żyje się lepiej i jakieś to wszystko bardziej dopraco-
wane, dynamiczne. Zanim zrobili ten browar, była tam taka knajpa
i mając ochotę na szklankę piwa, usiadłem tam tak jakoś niefor-
tunnie pomiędzy dwoma lustrami. Kolega ze mną rozmawia, a po-
tem dziwnie się na mnie patrzy, ale nie przerywa. Odniosłem wra-
ż
enie, że mu coś przeszkadza, tak jakby osa wleciała i on ją zaczął
namierzać, bardziej się skupiać na niej niż na tym, o czym mówi.
Przerywa, przerywa, mówi połówkami zdań, aż wreszcie przestaje
i patrzy na mnie, a ja w tym momencie spoglądam w lustro i wła-
snym oczom nie wierzę. Bo ja co? Drapię się w taki sam sposób po
nosie, w taki sam bardzo irytujący sposób, w jaki ty to robiłaś, do-
prowadzając mnie do białej gorączki.
Dobrze, już ci nie będę mówił o tym nosie. Wiesz, teraz przy-
pomniał mi się ten skuter, który sobie kupiłaś, bo u nas na wyspie
to jest jak we Włoszech, choć w sumie daleko stąd do tych Włoch,
ale figi rosną, winogrona, jest ciepło i morze nagrzewa się pod ko-
niec lipca od tych granitowych skał, tak że wcale nie trzeba daleko
podróżować, najlepiej zostać u siebie. Wszystko u nas małe i słod-
kie, i pod nosem. Raj na Bałtyku, tak mówią turyści, ale ci są tylko
na chwilę. A my, którzy tu mieszkaliśmy, mieszkamy? No nic, do-
brze pamiętam, jak kiedyś mówiłaś, że chcesz kupić skuter, orygi-
nalny włoski. Taki w kolorze kości słoniowej, ze skórzanymi sie-
dzeniami, najlepiej brązowymi, a już w najgorszym wypadku
czarnymi. I wreszcie go kupiłaś. No i stał w naszym ogrodzie ze
dwa dni, bo bałaś się go dosiąść i patrzyłaś na niego, potem pod-
chodziłaś, klepałaś jak konia, kopałaś w opony i dosiadałaś, gdy stał
na nóżce, ale nie ruszałaś z miejsca. Motorek przywieźli ci ze sklepu
w Renne. Nie musiałaś się męczyć i jechać po niego te parę kilo-
metrów. Miałem wrażenie, że nigdy go nie dosiądziesz i że zamieni
się w pomnik, potem zardzewieje, skórzane siedzenia zgniją. Ale
po dwóch dniach spadł deszcz i odważyłaś się go ruszyć, to znaczy
spuściłaś z nóżki i zaprowadziłaś do komórki. Następnego dnia,
kiedy przestało padać, znowu go wystawiłaś do ogródka i zawo-
łałaś mnie, potem pozwoliłaś usiąść. Siedzieliśmy na nim razem,
ja za tobą, mocno trzymałem cię za biodra. Wtedy powiedzia-
łaś: „No to w drogę". Poczułem mrowienie w stopach i wierzyłem,
ż
e ruszymy, że gdzieś mnie zabierzesz. A ty zaczęłaś z siebie wy-
dawać dziwne dźwięki, takie niby imitujące pracę silnika. Brum,
brum, brrrrruuuum. I to była cała nasza jazda. Kiedy skończyłaś
udawać silnik, powiedziałaś, że to koniec na dzisiaj, i wysłałaś mnie
22.
do lekcji. Potem siedziałaś na nim jeszcze trochę, a gdy zniknąłem,
kiedy siedziałem już w swoim pokoiku nad książkami, usłyszałem
warkot silnika, takiego prawdziwego, i szybko podbiegłem do okna.
Zobaczyłem twoją sylwetkę, która zaczęła się oddalać, a potem cał-
kowicie znikła w głębi ogrodu, bo z drugiej strony nie mieliśmy
jeszcze wtedy płotu i dróżka prowadziła wprost na łąkę Olsenów.
Nagle wszystko ucichło. Nie słyszałem silnika, niczego, i wydawało
mi się, że odjechałaś na tym nowym skuterze na dobre, że to koniec,
ż
e mnie zostawiłaś, że ten mechaniczny przedmiot posłużył ci do
ucieczki. Nie było cię długo, bałem się. Nie potrafiłem się skupić na
lekcjach i poszedłem do ogrodu, potem w stronę łąki, po śladach,
które zostawiłaś. Kiedy znalazłem się na łące, usłyszałem przeraź-
liwe muczenie krów. Nigdy w życiu już nie udało mi się usłyszeć
tak kuriozalnych dźwięków. I brnę przez trawę, i słyszę wyraźniej to
muczenie, boję się, ale jakoś posuwam do przodu, bo instynktow-
nie czuję, że tam jesteś, gdzieś bardzo blisko, i po chwili z trawy wy-
łaniacie się ty i Olsen. Ten obraz jest w czterech kolorach: zielonym,
niebieskim, brązowym i przybrudzonej kości słoniowej. I straszli-
wie śmierdzi. Zieleń to trawa, niebieski to kolor kombinezonu Ol-
sena, brąz to kolor łajna, a przybrudzona kość słoniowa to twój sku-
ter ubabrany w krowim gównie, podobnie jak i ty.
Pan Bruckner stał na ganku i z uwagą obserwował poczynania
Horsta, który wokół granicznego drzewa zgromadził wiele de-
sek. Horst zniknął, a po chwili obok desek znalazła się przywle-
czona przez niego z komórki wysoka drabina. Dzieci harcowały
w ogródku, a on postawił drabinę pod drzewem, potem wszedł
na nią i patrzył na konary. Następnie wyjął z kieszeni kartkę i ołó-
wek i zaczął coś pisać. Przykładał ołówek do oka i oddalał, tak
jak to robili akwareliści, których widywał w bałtyckich kuror-
tach. Po chwili zaklął szpetnie, bo rysik ołówka się złamał. Gdy te
słowa dobiegły do uszu sąsiada, Bruckner zszedł z ganku i podą-
ż
ył w stronę Horsta, który dalej tkwił na drabinie i wyglądał tak,
jakby oglądał niebo.
— Czy mogę sąsiadowi w czymś pomóc? — zapytał grzecznie.
— Nie, nie, bardzo dziękuję, chyba sam dam sobie radę. Ołówek
mi się złamał, tylko tyle — odparł Horst.
— A ja myślałem, że coś gorszego się stało. Tak pan krzyknął, że
aż się wystraszyłem.
— Przepraszam, jeśli wystraszyłem, nie to było moim zamiarem.
— Nic się nie stało. Proszę nie schodzić z tej drabiny, skoczę do
domu i przyniosę ostrzałkę.
— O, doprawdy, bardzo to miłe z pańskiej strony, ale proszę się
nie fatygować, zaraz zawołam syna, to szybko przyniesie mi z domu
nowy zaostrzony ołówek.
24
— Czy mogę zapytać, co pan planuje zrobić? — zapytał zacieka-
wiony Bruckner.
— Nic wielkiego, obiecałem dzieciom zbudować domek na drzewie.
— Domek na drzewie, powiada pan... — Bruckner jakby się przez
chwilę zamyślił. — Wie pan co, ja też zawsze chciałem zbudować do-
mek na drzewie. Myślałem, że będę miał dla kogo, ale lata mijały,
a my z żoną nie mogliśmy się doczekać potomstwa. Żeby był domek,
to trzeba mieć dzieci? Prawda?! — Bruckner wypowiedział to ostat-
nie słowo w tak niesamowity sposób, że można było z niego wyczytać
wszystko, co się chciało, i ta prawda za chwilę zamieniła się w ofertę. —
Wie pan co, jeśli się pan nie pogniewa, to coś z domu przyniosę, pro-
szę na to spojrzeć łaskawym okiem, może się przyda. I dzieci proszę
zawołać.
Bruckner wrócił do swojego domu, a Horst zszedł z drabiny
i usiadł na trawie. W oknie zauważył postać żony, na której twa-
rzy malował się grymas niezadowolenia. Choć dzieliło ich kilka
ładnych metrów, bardzo dobrze wyczytał, co miała na twarzy wy-
pisane. Postawiłeś na swoim, choć dobrze wiesz, że nie masz racji.
Rozpuszczasz dzieci. Sprowadzisz na nas nieprzychylność sąsia-
dów. A pewnego dnia piorun uderzy w drzewo, domek się zapali
i oby nie było w nim dzieci, bo tego nie daruję ci do końca życia.
Horst patrzył jej prosto w oczy. W jego spojrzeniu mogła wyczytać,
co mógł lub chciał jej odpowiedzieć. Myśl sobie, co chcesz, już od
dawna nie przejmuję się tym, co mówisz, robisz, myślisz. Nic już
nas nie łączy oprócz dzieci. I tak zbuduję im ten domek.
Kiedy tak rozmawiali z sobą bez używania słów, Bruckner otwo-
rzył furtkę i już był przy Horście z białym zrolowanym arkuszem.
— Proszę zawołać dzieci, niczego nie możemy zrobić bez kon-
sultacji z przyszłymi użytkownikami tego domku.
— Dzieci, dzieci, chodźcie do nas! — zawołał Horst i już po
chwili siedziały przy nich na trawniku.
Bruckner zaczął mówić bardzo podniosłym tonem:
— Kochani, trzymam w ręce projekt domku, domku na drze-
wie. Bardzo się cieszę, że dożyłem tej chwili. Być może dzięki wam
i ja dokonam tego, o czym marzyłem, a czego z różnych powodów
do dzisiaj nie udało mi się zrealizować. Otóż, kochani, aby mógł
powstać domek na drzewie, potrzebnych jest kilka rzeczy. Deski,
gwoździe, piły, farba, ale żeby taki domek miał sens, żeby mógł żyć,
potrzebne są dzieci. Myślę, że spełniamy wymogi, że możemy roz-
począć budowę.
I Bruckner zaczął rozwijać rulon, a ponieważ nieposłuszny bry-
stol wracał do pozycji wyjściowej, poprosił, aby każdy z siedzących
przytrzymał po jednym rogu.
— A wie pan co?
— Słucham — powiedział Bruckner, dopiłowując deskę.
— Myślałem, że raczej będzie pan protestował.
— Protestował? Nie rozumiem. Niech ją pan przytrzyma. O, tak,
dziękuję. Zaraz, zaraz. Troszkę w lewo. O, tak jest dobrze. Jeszcze raz
proszę powtórzyć, widzi pan, ja nie potrafię dwóch rzeczy robić naraz.
Na chwilę odłożyli piły.
— Myślałem, że ten domek będzie panu przeszkadzać.
— Przeszkadzać? Bzdura! — wykrzyknął sąsiad. — Drzewo jest
pana, może pan sobie na nim robić, co tylko się panu spodoba.
— Niby tak, ale prawie jedna trzecia, oprócz pnia, jest po pań-
skiej stronie.
— Drogi panie, ja wiem, że jest pan nauczycielem, choć dziwię
się takiemu myśleniu, nie jest pan przecież matematykiem czy fi-
zykiem. O, gdyby pan był jednym z nich, to może mógłbym takie
myślenie jeszcze zrozumieć, ale jest pan przecież biologiem, więc
wie pan doskonale, że zdrowe drzewa rosną nie tylko w górę, ale
i wszerz. Ha, ha, ha! — roześmiał się szczerze Bruckner. A Horstowi
zrobiło się trochę głupio. Poczerwieniał.
— No tak, ale według planu domek będzie również po pańskiej
stronie.
— Nic nie szkodzi, proszę się tym nie martwić. Skoro już pan
taki dokładny, to po skończeniu roboty trzeba będzie się wspólnie
napić po kielonku i uroczyście nadać naszej budowli na drzewie
status eksterytorialny. Zgoda? — I znowu Bruckner zaśmiał się
szczerze.
Wieczorem, kiedy podłoga była już gotowa, pięknie wpasowana
między konary i dobrze podparta wspornikami, a Horst skończył
wycinać w niej otwór, do którego potem miała prowadzić drabinka,
Bruckner skoczył do swojego domu po ćwiartkę miętówki. Wznie-
ś
li toast za Wolny Domek na Drzewie i obaj następnym kieliszkiem
przypieczętowali jego eksterytorialność.
— I co, panie Bruckner, nie mogłoby być tak samo z Gdań-
skiem? — zapytał Horst.
Bruckner momentalnie zmienił się na twarzy.
— Drogi panie, Gdańsk to inna sprawa. Pan jest Niemcem i ja
jestem Niemcem, więc sprawa domku to sprawa pomiędzy Niem-
cami. Gdańsk to sprawa pomiędzy Niemcami i Polakami, a tu
zgody nigdy nie będzie. Problem Gdańska należy jak najszybciej
rozwiązać i jeśli trzeba będzie, Niemcy nie powinny się zawahać
przed użyciem siły. My, Niemcy, nie możemy pozwolić, aby garstka
słowiańskich dzikusów dyktowała nam jakieś warunki. My, Niemcy,
nie będziemy dzielić się tym, co jest od wieków nasze.
I wtedy Bruckner podniósł kieliszek do góry i spojrzał przeni-
kliwie w oczy Horsta. Wychylił kieliszek do dna, po czym podniósł
rękę na pożegnanie w taki sam sposób, jak to robili na zebraniach
jego partii.
— Dobranoc, panie Bruckner — powiedział Horst.
— Dobranoc, do jutra — odpowiedział Bruckner i zniknął
w ciemnościach nocy.
4
Zawsze próbowałaś ograniczać moje kontakty z rówieśnikami. Tak,
tak, wiem, to wszystko, co do tej pory ci powiedziałem, to prawie
same wyrzuty. Ale teraz mam sposobność, okazję, i nie możesz mi
przerwać, zignorować, tak jak to robiłaś do tej pory. Teraz mu-
sisz mnie wysłuchać, teraz mogę mówić i powiem ci wszystko. Nie
masz wyboru, nie uciekniesz, nie zamkniesz drzwi, nie zatkasz uszu.
Nigdy nie potrafiłaś słuchać. Zawsze, kiedy chciałem ci coś powie-
dzieć, nie dawałaś mi skończyć i zawsze miałaś gotową odpowiedź.
Czy myślałaś wtedy, że mnie tak dobrze znasz, że jestem tak kom-
pletnie tobą? No dobrze, posłuchaj i skorzystaj z okazji, bo ja tu nie
będę przychodził każdego dnia, choć pewnie jeszcze kilka razy cię
odwiedzę. Całe życie patrzyłaś na mnie z góry, a teraz role się od-
wróciły. He, he, wiem, że to głupie i może dziecinne, ale to ja dziś
patrzę na ciebie z góry, pierwszy raz w życiu, i nie mogę ci tego nie
powiedzieć. Teraz mogę ci nareszcie wszystko wyznać, bo ty wresz-
cie musisz słuchać i wiem, że słyszysz mnie doskonale, choć nie mo-
ż
esz odpowiadać. I bardzo dobrze, bo gdybyś mogła, nigdzie byśmy
nie zaszli. No to słuchaj.
Widzę drzwi mojego pokoiku, znowu jestem sam, odrabiam
lekcje. Drzwi się otwierają, stajesz w nich rozpromieniona i trzy-
masz w dłoniach dużą paczkę. Mówisz: „Dziś są twoje urodziny,
przyniosłam ci prezent". A ja nie wiem, czy się cieszyć, czy płakać,
bo już jestem na tyle duży, że dobrze wiem, że właśnie tego dnia
28
są moje urodziny. Moja nauczycielka, choć miała to zaznaczone
w dzienniku, nie złożyła mi życzeń, nie powtórzyła błędu z po-
przedniego roku. Bo dobrze zapamiętała zakłopotanie i pytanie,
na które nie dałem jej odpowiedzi. Wiesz, mamo, ona mnie zapy-
tała, o której mogą przyjść do mnie koleżanki i koledzy z klasy, bo
wiesz, mamo, każdy normalny rodzic z naszego miasteczka wypra-
wiał przyjęcie swojemu dziecku. A my mamy taki piękny ogród. Ja
wtedy nic nie powiedziałem, było mi strasznie głupio, poczułem
się bardzo biedny, choć przecież biedni nie byliśmy, stać nas było
na te linki, lampiony, tort, świeczki, talerzyki jednorazowe i jed-
norazowe sztućce, trochę napojów, a resztę wzięlibyśmy z naszego
ogrodu, który wręcz uginał się pod ciężarem owoców. Ale nie, ty
zawsze chciałaś mnie mieć na wyłączność. Zawsze mi mówiłaś, że
jestem twoim skarbem, że jestem twój i nikim się ze mną nie po-
dzielisz, że dzień, w którym przyszedłem na świat, był twoim naj-
ważniejszym dniem w życiu i nie masz zamiaru z nikim się tym
dzielić. Koledzy i koleżanki mogą poczekać, mogą przyjść innego
dnia. I ja nie miałem nic do powiedzenia, bo ty oczywiście nie słu-
chałaś, taka byłaś zaaferowana, zaślepiona jak ten rajski ptak, o któ-
rym kiedyś czytałem w jakiejś książce przyrodniczej. Wiesz, mamo,
na Nowej Gwinei żyje taki ptak, który podczas tokowania jest tak
sobą zachwycony, taki jest zaaferowany tym swoim ogonem i pęcz-
niejącym wolem, tymi wszystkimi rajskimi barwami piór, że przy-
biera tak dziwaczne pozy, że nic oprócz siebie nie widzi. Ty też mi
przypominałaś takiego ptaka. Tak, widzę, jak stoisz z tym prezen-
tem, z tą paczką, i czekasz, aż się na ciebie z radości rzucę, ale ja
siedzę grzecznie przy biurku i uważnie cię obserwuję. A ty wtedy
niby obrażona mówisz: „No co, nie podejdziesz? Nie interesuje
cię, co dostałeś w tym roku na urodziny?" Wolno wstaję, prostuję
się i ociężale ruszam w twoją stronę. Podchodzę do ciebie, a ty za-
chłannym ruchem zagarniasz mnie i na siłę przytulasz, choć ja
wcale tego nie chcę. Myślę tylko o tym, by uciekać, uciekać jak naj-
dalej, bo dosyć mam już takich urodzin bez gości, bez rówieśni-
ków. Wciskasz mi prezent pod pachę i patrzysz na mnie. „Nie masz
19
ochoty odpakować?" No i muszę go odpakować, bo się pogniewasz.
Muszę odpakować w chwili, która akurat tobie pasuje, bo prezent,
który mi podarowałaś na moje urodziny i tak jest twój, tak samo
jak ja, tak samo jak ta chwila. Wszystko musi być twoje. Duszno
się robi, ale siadam na dywanie i odpakowuję. I kiedy kończę, przez
chwilę zapominam, że znowu jesteśmy sami i że właściwie to bar-
dzo smutny dzień, bo wszystko schodzi na bok. W pudełku widzę
klocki, takie, o jakich zawsze marzyłem. Dobrze mnie wyczułaś, za-
pamiętałaś, jak w Nexe nie mogłaś oderwać mnie od wystawy. Tak
bardzo chciałem je mieć. To nie są zwykłe drewniane klocki, to jest
arcydzieło. Można z nich ułożyć prawie wszystko. I dom, i samo-
chód, i szkołę, statek kosmiczny i basen kąpielowy, całe miasteczko
można zaprojektować. Tylko wiesz co, mamo? Z tych klocków nie-
stety nie można było ułożyć sobie przyjaciela. Samemu układać ta-
kie miasteczko, to była średnia przyjemność. Pamiętam, jak bardzo
ci za nie dziękuję, ale równocześnie pytam, czy nie mógłbym za-
prosić jakichś kolegów, abyśmy się razem pobawili. Widzę grymas
niechęci malujący się na twojej twarzy. Nie znosisz gości, nie zno-
sisz obcych w domu. Czujesz się dobrze tylko ze mną, ale ja na-
legam, nie przestaję. Proponujesz, że się ze mną pobawisz, ale ty
się ciągle ze mną bawisz. Upierasz się jednak i siadasz przy mnie,
i zaczynasz układać, i nawet dobrze ci idzie, piękne miasteczko bu-
dzi się do życia pod twoimi palcami. Jestem bierny, czuję, jak do-
skonale się bawisz, i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ten prezent,
który kupiłaś dla mnie, kupiłaś sobie. Wreszcie uginasz się, bo wi-
dzisz, że ja nie układam z tobą i nie mam najmniejszej ochoty na
zabawę. Przestajesz, choć miasteczko już prawie dokończone. „No
dobrze" — mówisz — „ale tylko dwie osoby, nie więcej. To nie jest
zabawa dla większego grona". Wtedy rzucam ci się na szyję, a ty je-
steś taka zaskoczona. Jest ci przykro, że wybrałem do zabawy ró-
wieśników, że cię w pewien sposób odsuwam od tego najważniej-
szego dla ciebie dnia. Pytam, czy mogę teraz to wszystko rozebrać.
„Jak to? Nie podoba ci się?" A ja ci tłumaczę, że owszem, że bardzo
ładnie to zrobiła, ale muszę to rozebrać, bo chciałbym na nowo
30
i może trochę inaczej ułożyć te klocki z kolegami. Potem pytasz,
kogo chciałbym zaprosić, i znowu mi przypominasz, że tylko dwie
osoby mogą przyjść do mnie. Przez chwilę się zastanawiam, mó-
wię, że chciałbym, żeby do mnie przyszli Carsten i Jens. Wycho-
dzisz z mojego pokoiku i idziesz do kuchni, tam masz swój no-
tes, w którym są zapisane numery telefoniczne, również numery
wszystkich rodziców dzieci z mojej klasy. Zawsze się dziwiłem, że
choć masz tyle przeróżnych numerów w tym notesie, tak rzadko
dzwonisz. Właściwie na co nam był ten telefon? Słyszę, jak wykrę-
casz numer i najpierw rozmawiasz z rodzicami Jensa, apotem dzwo-
nisz do rodziców Carstena. Nie słyszę odmowy. Wchodzisz ponow-
nie do pokoiku i oznajmiasz mi, że przyjdą za półgodziny, i wracasz
do kuchni, by przygotować kanapki.
Po półgodzinie kumple pukają do drzwi, mierzysz ich wzro-
kiem jak jakichś rzezimieszków i wpuszczasz do środka. Wpadają
w szał zachwytu, widząc te piękne i drogie klocki. Zaczynamy się
bawić i dopiero wtedy czuję, że mam urodziny, że jestem najważ-
niejszy, choć ty przychodzisz do nas tylko z kanapkami i lemoniadą,
a oni nie mają prezentów, bo przez telefon nie powiedziałaś im, że
dziś są moje urodziny. Nie możemy się oderwać od zabawy. Myśmy
się kompletnie zatracili i zbudowaliśmy z tych klocków najpięk-
niejsze miasto świata. Ale ty wchodzisz i oznajmiasz, że już późno,
ż
e pora demontować budowle i rozchodzić się do domów. A ja cię
wtedy pięknie proszę, najpiękniej, jak potrafię, żeby koledzy mogli
jeszcze chwilkę zostać, a ty się wyjątkowo zgadzasz, ale zaznaczasz,
ż
e tylko po to, żeby mi pomóc pozbierać i powkładać klocki do kar-
tonu. Wszystko pozbieraliśmy, powkładaliśmy do odpowiednich
przegródek, chłopcy już się żegnają ze mną, ale ty im nie pozwa-
lasz wyjść, bo sprawdziłaś pudełko i brakuje w nim kilku elemen-
tów. Każesz chłopakom wywrócić na wierzch kieszenie, podejrze-
wasz ich o kradzież, ale nic nie znajdujesz. Czerwienią się i jest im
przykro. Wychodzą bez słowa. A wiesz, mamo, ja później znala-
złem te brakujące maciupcie klocuszki pod dywanem, zapodziały
się po prostu, ale nigdy ci o tym nie powiedziałem.
IV
Horst z Brucknerem stali pod drzewem i z dumą patrzyli na swoje
dzieło. Z podłogi budowli zwisał gruby sznur w kilku miejscach zwią-
zany w pętle, tak żeby z łatwością można było się wdrapać i przez za-
mykany otwór w podłodze wejść do środka. Domek miał nie tylko
przymocowany do podłogi stolik, dwa krzesła i dwa łóżeczka roz-
stawione przy przeciwległych ścianach, ale też małą półkę na książki
i oczywiście okna. Jedna para okien wychodziła na dom Horsta,
a druga na Brucknera, żeby było sprawiedliwie i żeby bawiące się
dzieci pamiętały o inżynierach, którzy ten domek zbudowali. Sza-
lały z radości, ale przed oficjalnym otwarciem nie pozwolono im do
niego wejść. I zanim to otwarcie nastąpiło, Horst z sąsiadem posta-
nowili w przeddzień dokonać ostatnich oględzin stanu technicznego
budynku oraz wyprodukować wspólnie certyfikat przydatności do
zabawy. A polegało to na tym, że kiedy dzieci poszły spać, a żony za-
jęły się lekturą książek w swoich łóżkach, co, zdaje się, lubiły najbar-
dziej robić o tej porze, panowie z butelkami i kieliszkami w kiesze-
niach wdrapali się po linie i zamknęli za sobą klapę. Postawili butelki
i kieliszki na stole, a potem wznieśli toast za udaną robotę.
— Będzie wojna — powiedział Bruckner.
— Też tak czuję — przytaknął Horst. — Choć wolałbym, żeby się
bez niej obeszło.
— Wojna, drogi sąsiedzie — Bruckner odchrząknął — jest dla
nas bolesnym i, jak się wydaje, jedynym rozwiązaniem. Bez wojny
31
Niemcy nie dadzą rady uporządkować tego bałaganu, który po-
wstał w sumie nie tak dawno temu.
—Jestem przeciwny wojnie, w ogóle jestem przeciwny każdej
przemocy.
— I pan to mówi? Biolog? Drogi panie, przecież świat biologii
to nieustanna wojna, nieustanna walka. Silniejszy zabija słabszego,
szybszy wolniejszego, a z tego, co zostanie, jeszcze inne zwierzęta
robią sobie ucztę. Czyż nie jest tak, jak mówię? — zapytał Bruckner.
— W wielkim myślowym skrócie i gdy patrzy się na to powierz-
chownie, może to tak wygląda i działa. Tylko zapomina pan o jed-
nej rzeczy: że my nie jesteśmy zwierzętami, bo nie kierujemy się
wyłącznie instynktem. A może inaczej — żachnął się Bartlik — to
właśnie wojny robią z nas zwierzęta i sprowadzają do pozycji istot
bezdusznych.
— Nie zgadzam się z panem. Każda wojna oprócz początko-
wych zniszczeń i cierpień niesie postęp.
— Pan oszalał — z przejęciem powiedział Horst.
— Ależ skądże. Mówię całkiem poważnie, choć trochę już wy-
piliśmy. Otóż, drogi sąsiedzie, każda wojna wprowadza nowy po-
rządek. To wojny były motorem eksperymentu i wynalazczości. To
podczas wojen testuje się nowe urządzenia.
— Ludzi też — mruknął pod nosem Horst.
— No właśnie, ludzi też, a co w tym złego? Więc, drogi sąsie-
dzie — ciągnął dalej Bruckner — paradoksalnie ludzkość się rozwija.
Człowiek ma w sobie zakodowane zniszczenie. Krótko mówiąc,
drogi panie, wojny są dla ludzkości niezbędne. No i wojny wygry-
wają ci, którzy są lepsi. Nieprawdaż?
— I mówi pan to wszystko w domku na drzewie, w domku zbu-
dowanym dla dzieci. Ma pan świadomość, że podczas każdej wojny
giną dzieci, niewinne dzieci? Czy może sobie pan wyobrazić, że
przez szaleńcze pomysły kilku wariatów któregoś pięknego dnia,
omyłkowo lub też nie, może spaść bomba i nic nie pozostanie po
tym, co tu razem zbudowaliśmy? A jeśli, nie daj Boże, w tym domku
będą siedzieć dzieci...
33
Przez chwilę milczeli. Wydawało się, że te argumenty Horsta ja-
koś przemówiły Brucknerowi do rozsądku.
— Pan, panie sąsiedzie, jest sentymentalny, jak każdy cywil. Na
sprawę trzeba spojrzeć również z innej perspektywy. Na wojnę idą
chłopcy, którzy walczą o słuszną sprawę i bardzo często giną. To też
są dzieci, to są synowie, ojcowie. Ale cierpienie jednostki jest ni-
czym, gdy może stać się cegiełką w murze szczęścia całego narodu,
naszego narodu.
Horsta przeszły ciarki, bo znowu w obecności sąsiada poczuł się
jak podczas wiecu, na którym wykrzykiwali tacy jak on.
— Drogi sąsiedzie — ciągnął dalej Bruckner — zdaję sobie sprawę,
ż
e ta wojna pochłonie wiele istnień ludzkich, wiele niewinnych
dzieci zostanie zabitych, ale ta ofiara nie pójdzie na marne. Dzięki
tym oddanym życiom nowe pokolenia będą mogły żyć lepiej.
— Bzdury pan wygaduje! Pan sam sobie zaprzecza, bo skoro, jak
pan wcześniej mówił, wojny są nieuchronne i są napędem cywiliza-
cji, to lepsze życie, które pan opisuje, jest tymczasowe, to znaczy, do
następnej wojny i tak dalej. Ja mam gdzieś taką filozofię. A prócz
tego, pan wybaczy, pan nie ma dzieci, więc choćby z tej racji pań-
skie wywody są czysto teoretyczne. Ja nie chcę, żeby dzieci umierały.
Ani moje, ani tych z Gdańska.
Widać było, że Horst bardzo dopiekł Brucknerowi przypo-
mnieniem o braku potomstwa, bo tamten momentalnie przestał
mówić o wojnie, nalał im jeszcze po kieliszku i zmienił temat.
— A wie pan co? Udał nam się ten domek. ja go miałem w gło-
wie przez lata i dzięki panu ten pomysł się ziścił. Dziękuję. To kiedy
robimy oficjalne otwarcie? W piątek? Proszę poprosić żonę, aby
upiekła coś dobrego. My też coś przyniesiemy. To będzie wielki
dzień. Ja właściwie na ten dzień czekałem wiele lat.
Było już dobrze po północy, kiedy Horst, lekko zawiany, przy-
człapał do sypialni. Żona jeszcze nie spała, choć światło było zga-
szone. Horst jak najciszej wśliznął się do łóżka.
— Nie śpię — powiedziała. — Nie musisz się skradać. Dopiąłeś
swego.
34
— Dopięliśmy — poprawił ją. — A tak się bałaś, że Brucknero-
wie będą mieli coś przeciwko. I widzisz, wręcz odwrotnie. Z przy-
jemnością mi pomógł. Właściwie ten domek to jego projekt, sam
też kiedyś taki właśnie chciał swoim dzieciom zbudować, tylko że
dzieci nie ma. No i nadaliśmy budowli status eksterytorialności.
— Jesteście jak dzieci, wyście dla siebie zbudowali ten domek.
No powiedz prawdę.
W tym momencie Horst przysunął się blisko, a potem delikat-
nie zaczął głaskać ją po udzie. Po chwili odwróciła się do niego
plecami.
— Śpij, już późno, muszę wcześnie rano wstać. Dobranoc.
5
Pamiętasz, ja sobie zawsze skręcałem lewą nogę. To było wręcz na-
gminne. Leżałem potem w łóżku, a ty mi robiłaś kwaśne okłady, aż
opuchlizna znikała. Ja tak potrafiłem się wywrócić ze dwa, trzy razy
w roku. I ty, mimo panikowania i przesadnego dbania o moje zdro-
wie, właściwie nigdy nie zadałaś sobie pytania, dlaczego ja nieustan-
nie skręcam tę nogę. Zawsze zwalałaś to na moją nieporadność.
Miałaś do mnie żal, że z tobą nie tańczę. Puszczałaś czasem Abbę
z magnetofonu i zachęcałaś do tańca. Chwytałaś za ręce i wołałaś:
„No chodź, zatańcz ze mną, poskaczemy sobie razem!». A ja jakoś
bez większej chęci, niemrawo próbowałem cię zadowolić. Żona też
narzekała, że straszny kołek ze mnie. A ja czułem niemoc w tej no-
dze, bo kiedy jedna chciała tańczyć i aż się rwała, to ta druga wędro-
wała w inną stronę, była leniwa, obca, właściwie nie moja. I wiesz,
mamo, zawsze uwierał mnie jeden but, nigdy nie mogliśmy zrozu-
mieć dlaczego. Przecież kiedy w obuwniczym przymierzałem nową
parę, to prawy but pasował. Numer czterdziesty drugi zawsze mi
kupowałaś. No i później nie mogłem ich rozchodzić. Zawsze lewa
noga była obtarta, długo, długo tak cierpiałem, a ty na mnie krzy-
czałaś, że najbardziej lubię chodzić bez butów. I po ogrodzie, i po
domu, i kiedy było ciepło. Szedłem ze szkoły bez butów, a dzieci się
ze mnie śmiały. A mnie było wszystko jedno, bo nawet ten parzący
asfalt i wpadające pod stopy kamienie nie przysparzały tyle bólu
co obuwie. Pamiętasz, jak na własnym ślubie w kościele zdjąłem
36
buty? Ale to było, co?! Nawet pastor się bardzo zdziwił, a przecież , 1
od chwili, kiedy ten głupek z Allinge przyprowadził z sobą owcę na
jego plebanię i przedstawił ją jako swoją narzeczoną, prosząc o bło-
gosławieństwo, pastor i ludzie mówili, że nic już ich nie zdziwi.
A jednak widziałem zdziwione miny, kiedy zamiast w czarnych la-
kierkach stanąłem na dywanie w samych skarpetkach.
No nic, jaw sumie nie o tym chciałem. Dzisiaj przyszedłem wy-
jawić ci tajemnicę. Wiesz, od pewnego czasu mogę tańczyć, nawet
mi się to bardzo spodobało, nie wywracam się, nie kuleję, nie skrę-
cam nogi. Teraz problem jest w tym, że nie mam z kim tańczyć, ale
może kiedyś znowu kogoś znajdę. Posłuchaj, mamo. Kiedy wyje-
chałem od nas, już po rozwodzie, po śmierci Olego, ruszyłem do
Anglii. Jakoś nie mogłem wyzbyć się syndromu wyspy. My zresztą
tak mamy. Urodzony i wychowany na wyspie nigdy nie będzie się
dobrze czuł, jeśli nie będzie miał świadomości, że gdzieś niedaleko
jest woda i że można się przez nią przeprawić. Zresztą Anglia to .
dla mnie był wielki świat, a Londyn to już całkiem. Ja się zachły-
snąłem tym miastem, a że w szkole dobrze mi szło z angielskiego,
nie miałem żadnych problemów, i jak się okazało, Anglicy bardzo
nas lubią. No wiesz, znalazłem pracę, takie sprzątanie na wysoko-
ś
ci. Świetne to było i nawet dobrze płacili. Na przeszkolenie mnie
zabrali, a potem na rusztowaniach lub podwieszony u sufitu puco-
wałem, co tam chcieli. W tej firmie poznałem drugą żonę. Wyna-
jęliśmy pokój. I jak to w Anglii. Straszne skąpstwo. Te kretyńskie
krany. Dwa, jeden z ciepłą, a drugi z zimną wodą, no i musisz kor-
kiem zatykać zlew, jak chcesz coś pośredniego, bo albo się popa-
rzysz, albo ciało ci z zimna drętwieje. Na ścianie maszynki na prąd.
Takie na pięćdziesiąt pensów. Jak wrzucisz monetę, to masz elek-
tryczność, a jak ci się skończą monety i masz wyłącznie banknoty,
to za którymś razem doprowadzisz do zawału Hindusa ze sklepu na
rogu. Wiele razy w środku nocy wykrzykiwał: „To nie jest bank, już
nie mam drobnych! Co pan sobie wyobraża, wyście wszyscy powa-
riowali. Tylko pięćdziesiąt pensów, pięćdziesiąt pensów, rozmienić
proszę, a nic nie kupujecie!". To ja od pewnego momentu zacząłem
37
prosić go o batonika. Dawałem mu banknot pięciofuntowy i pro-
siłem grzecznie, żeby mi wydał jak najwięcej tych pięćdziesięcio-
pensówek. I z grymasem niezadowolenia na ustach wydawał. Moja
druga żona była strasznie oszczędna, jak każda Angielka, ale w głupi
sposób, bo na pub to jej nie było szkoda, choć piwo drogie, prze-
cież mogliśmy kupić w sklepie i wypić w domu, tak jak się u nas robi.
Byłymi potrzebne nowe buty, powiedziałem jej o tym. Następnego
dnia poszedłem do sportowego i zobaczyłem parę świetnych bu-
tów, zawsze o takich marzyłem, tylko że one rzeczywiście były bar-
dzo drogie, więc postałem trochę w środku, potem je obejrzałem,
nie przymierzając, i pomyślałem sobie, że wyprzedaż już za pasem
i może uda się je kupić za połowę ceny. Wróciłem do domu, a na
stole leżał karton, a w nim buty... różowe. Strasznie wyglądały, jak-
bym miał iść na bal dla homoseksualistów. A żona mówi: „Popatrz,
jakie świetne, jakie wygodne i jakie tanie, no, przymierz». Znowu
mnie jeden uwierał. Fakt, były lekkie. Ona mi cały czas z dumą za-
znaczała, że dała za nie tylko dziesięć funtów. Jak je włożyłem i po-
jechałem do pracy, to się wszyscy śmiali pod nosem, a Andy zaczął
mnie nazywać Danish Pinkman! I mnie to bardzo wkurzało, kiedy
wszyscy zaczęli się do mnie tak zwracać. Pinkman, Pinkman. Jakoś
też tak popadłem w manię oszczędzania, tylko w sumie nie wiedzia-
łem, na co odkładam. W głębi duszy wierzyłem, że odkładamy na
wspólne mieszkanie i że się jak najprędzej wyprowadzimy z tego po-
koju. Ogólnie to wszystko było w tym domu na maszynki. Nawet
pralka. Wszędzie wrzuć monetę, wrzuć monetę. W pokoju obok
mieszkał pewien organista, który tylko czekał na to, by zostało tro-
chę drobnych w pralce, i wtedy robił sobie pranie za nasze pienią-
dze. Mówię ci, mamo, ta ich chciwość przechodziła wszelkie granice.
Ale ja o tych butach w sumie chciałem. Więc przyszła wyprze-
daż i lecę do sportowego, i oczom nie wierzę, bo te moje buty, te
bardzo drogie, te wymarzone, te, na które szkoda mi było pienię-
dzy, kosztują tylko dwadzieścia funtów. Nie, to niemożliwe, myślę,
chyba im się coś pomyliło. Z pewnością kosztują dwieście funtów
i tyle mógłbym dać, bo na początku kosztowały trzysta pięćdziesiąt.
38
Wchodzę do sklepu i pytam, a sprzedawczyni potwierdza, że ta para
kosztuje tylko dwadzieścia funtów, ale jest pewien problem, bo to
są dwa różne numery. Lewy but jest o dwa rozmiary większy od
prawego. Ona zupełnie nie wie, co się stało, ale tak jest. Jeśli chcę,
to mogę przymierzyć. Przymierzyłem i pierwszy raz w życiu po-
czułem się w butach jak w niebie. Pasowały, pasowały, a ja bez mru-
gnięcia okiem je kupiłem, nawet ich z nóg nie chciałem ściągać. Ka-
załem jej te różowe wyrzucić i wyszedłem ze sklepu. Co ja mówię, ja
wyfrunąłem ze sklepu. I wiesz, mamo, ja w tych butach chodziłem
wszędzie, aż je całkowicie zadeptałem i musiałem wyrzucić. Serce
mnie bolało, ale one po prostu umarły mi na nogach.
Potem zaczęły się inne męki, bo bardzo przytyłem na tych to-
stach z żółtym serem, na tym ich szybkim i tłustym jedzeniu, i za-
cząłem odczuwać straszny ból w biodrze, takie coś mnie złapało,
a do tego znowu skręciłem nogę, więc w końcu wybrałem się do le-
karza. Ten mnie zbadał, dokładnie wymierzył i zadał kilka pytań.
To było bardzo dziwne, bo odniosłem wrażenie, jakby mnie dobrze
znał, mnie, moje ciało, moją nogę. Zapytał, czy nie lubię tańczyć,
potwierdziłem. Zapytał też, czy od dzieciństwa często się wywra-
cam i często miałem skręconą nogę. To też potwierdziłem. Czy je-
den but zawsze mnie uwierał i czy raczej wolałem chodzić bez obu-
wia, zapytał na koniec. Lekarz popatrzył mi prosto w oczy i mówi:
„Pan ma jedną stopę krótszą. To bardzo rzadka przypadłość. Zmie-
rzyłem pańskie kości długie. Są w porządku. Nie ma pan krótszej
nogi, za to ma pan krótszą stopę. Od tego się nie umiera". I zaśmiał
się głośno, a widząc moje zdziwienie, jeszcze żartobliwie mi doło-
ż
ył: „Ja się pierwszy raz z takim czymś spotykam w mojej długo-
letniej praktyce. Mówił pan, że jest z Danii, a konkretnie z jakiego
rejonu?". „Z Bornholmu: „Z Bornholmu, powiada pan. Tak, być
może, u was na wyspie więcej jest takich. Nazwijmy pańską przy-
padłość bornholmską stopą. Podoba się panu?" —zapytał, apotem
znowu głośno się zaśmiał. Prawda wyszła po latach, mamo. Wła-
ś
ciwie dzięki chciwości byłej żony mam teraz przepisane wkładki
i wsadzam je do każdej pary butów
V
— Stało się! Stało! — Bruckner wołał przez płot.
Horst właśnie wychodził do szkoły i na chwilę przystanął. Ci-
chym głosem odpowiedział, że wie. Nie zagadywał, nie pytał o opi-
nię, nie chciał słuchać prognoz na przyszłość. Ale tamten niezra-
ż
ony dalej wykrzykiwał:
— Zobaczy pan, sąsiedzie, to tylko kwestia trzech, czterech dni
i będzie pozamiatane!
W gabinecie zebrań panowała grobowa cisza. Nauczyciele sie-
dzieli na swoich miejscach, czekając na dyrektora, który nigdy się
jeszcze nie spóźnił. Ale dziś było inaczej. Wreszcie po półgodzinie
wszedł do gabinetu, ciężko westchnął i przetarł spocone czoło chu-
steczką.
— Jak już pewnie wszystkim wiadomo, nasze wojska przekro-
czyły dziś rano granicę z Polską. Nie mam pojęcia, jak długo to bę-
dzie trwało, bo doszły mnie słuchy, że Polacy stawiają opór. Mniej-
sza o to, ja nie o tym chciałem.
Kruger był wyraźnie zdenerwowany i wybity z rytmu. Po pro-
stu nie potrafił przemówić do gremium nauczycielskiego. Ten,
który był tak elokwentnym człowiekiem, ten, który potrafił zwer-
balizować każdą myśl i podać ją tak smacznie, że każdy, dosłow-
nie każdy, mógł z łatwością zrozumieć, o co mu chodzi, dziś miał
ogromny problem z wypowiedzeniem nieskomplikowanych zdań.
Dyrektor znowu przetarł spocone czoło i próbował ciągnąć dalej:
40
— Tak, właśnie... Trzeba się będzie jakoś dziećmi zaopiekować...
Wielu ojców otrzyma na dniach powołanie...I wielu z was też, dro-
dzy koledzy. Ci, którzy są bezdzietni, z pewnością dostaną pierwsi...
Tak, właśnie. Jedyna nadzieja w tym, że może ci cholerni Polacy
przestaną walczyć i szybko skapitulują. Byłoby to najlepsze rozwią-
zanie dla nas wszystkich. Tak... Co ja jeszcze chciałem. Nie wiem...
Kiedy dyrektor szukał słów, Horst się zamyślił. Wyobrażał sobie,
ż
e siedzi razem z dziećmi w domku, który im tak bardzo przypadł
do gustu, że jedzą razem budyń i czereśnie, że dzieci go przytulają,
a wokół panuje cisza. Potem schodzą wszyscy na dół, zabierają z ko-
mórki latawce i z tymi latawcami idą w pola. Dmucha lekki wiatr
i wszyscy kładą się na łące. Patrzą, jak latawce fruwają, a ich długie
ogony plączą się z sobą, a potem same rozplątują. Jest ciepło i nie
chce im się wracać do domu. Po kolacji dzieci idą się myć, a po-
tem kładą się spać i momentalnie zasypiają. Idzie do sypialni. W sy-
pialni jest już żona. Wchodzi do łóżka i chce zgasić lampkę nocną,
ale ona mówi: „Nie gaś, chcę wszystko widzieć, chcę widzieć, jak
się kochamy".
— A pana, panie Bartlik, czynię odpowiedzialnym za ochronę
przeciwpożarową.
Bez sensu, pomyślał, co robi, u licha, mój dyrektor w naszej sy-
pialni?
— Kolego Bartlik, słyszy mnie pan? Mianuję pana odpowie-
dzialnym za ochronę przeciwpożarową!
Czy nawet marzenia muszą się tak kończyć? — powiedział do
siebie w myślach Horst i poczuł straszliwą pustkę w głowie.
— Panie Bartlik, czy pan mnie słyszy?! — huknął Kruger.
I dopiero teraz Horst pojął, że dyrektor wcale nie wszedł do
jego snu, lecz rzeczywiście przez ten czas wyłączenia próbował coś
do niego powiedzieć. Horst się ocknął. Zobaczył wokół siebie zdzi-
wione twarze koleżanek i kolegów, i tę najbardziej zdziwioną, spo-
coną i poczerwieniałą twarz dyrektora.
— Kolego Bartlik, co się z panem dzieje, gdzie pan w swoich my
ś
lach zawędrował? — zapytał zdziwiony dyrektor.
41
Horst jakby nigdy nic marzycielskim tonem odparł, że się za-
myślił.
— Byłem z dziećmi na łące. Puszczaliśmy latawce i ich ogony
najpierw same się zaplątywały, a potem same rozplątywały, to było
piękne.
— No wie pan co — odparł osłupiały dyrektor. — Wybuchła
wojna, a pan tu o latawcach coś opowiada.
— Przepraszam, panie dyrektorze, bardzo przepraszam. Chyba
jeszcze do mnie nie dotarło.
— Kolego Bartlik, proszę wziąć się w garść i przestać marzyć,
wojna to poważna sprawa.
6
Dzisiaj jest sobota. Znowu tu jestem. Śnił mi się jej szorstki ty-
łek. Nie wiem, co mnie w niej pociągało. Starsza była, fakt, ale to
za mało, za mało do czegokolwiek. Myślę, że chciałem po prostu
uwolnić się od ciebie, i to jak najszybciej. Na wyspie trudno od ko-
gokolwiek się uwolnić. Młody byłem, głupi. Potem dowiedziałem
się, że robiła to nie tylko ze mną i do tego w tym samym czasie.
Nie potrafię sobie teraz przypomnieć, jak to się stało, że znaleźli-
ś
my się obok siebie na plaży w Sandvigu. Piasek był wilgotny, zbli-
ż
ała się jesień. Leżałem na zielonej kurtce, patrzyłem w niebo i ni-
czego nie mogłem wypatrzyć. Chmury przesuwały się powoli, a ja
miałem w głowie pustkę. Dalej patrzyłem w chmury, w niebo i za-
cząłem marzyć. Wyobrażałem sobie, że ona to nie ona, że ta dłoń,
która zawędrowała do moich majtek, jest większa i cieplejsza. Nie
było źle, miała wprawę. To nie była jedna z tych dziewczyn z mo-
jej szkoły, które kaleczyły zębami. Porządna, rzetelna robota. Śladu
nie pozostawiła. Wszystko wessała wąskimi ustami, a na koniec wy-
jęła z kieszeni swojej kurtki chusteczkę higieniczną. Wytarła kąciki
ust i schowała wszystko na miejsce. Nawet zapięła rozporek. Wiesz,
jak oni mieszkali... No dobrze, dajmy na to, że się zacząłem przy-
zwyczajać, że bardziej pasowało mi siedzenie u niej niż z tobą. Za-
wsze była gotowa i chętna, nawet kiedy miała okres. Przychodzi-
łem. Nie rozmawialiśmy. Nie było o czym rozmawiać. Jej matka
z drugiego pokoju nasłuchiwała. I kiedy słyszała, że córka zaczyna
43
zbyt niepokojąco oddychać, stukała w ścianę, pytając, czy wszystko
w porządku. Jej ojciec, z włosami wyrastającymi z czubka nosa, sie-
dział w kuchni i wpatrywał się w cyferblat zegara ściennego. Chyba
nigdy nie wychodził z domu. Był żywym posągiem wpatrzonym
w ten zegar. Odliczał czas swojego nudnego i marnego życia i miał
wszystko gdzieś. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek odpowiedział
na moje „dzień dobry". Dom wariatów. A ona? Niska, szczupła,
ale brzuch z innej parafii. Odstający. Nienależący do niej. Cienkie
włosy, ale nie rzadkie. Długie. Często spięte plastikową klamerką.
Mrużyła oczy, małe oczy, a potem przepisali jej okulary.
U nas na wyspie wszyscy mają czyste i porządne domy, a jeśli
nie domy, to mieszkania. A ona żyje jak nie wiem gdzie, z paskud-
nym ojcem i z matką, która nosi na głowie debilną niebiesko-czer-
woną czapkę z pomponem. Żal mi jej było. Miałem wrażenie, że
chce uciec, że się miota, ale nie ma siły, że to walenie się z każdym,
a ze mną w tamtym okresie w szczególności, to była jakaś proteza
mająca jej zastąpić poczucie bliskości, którego pewnie nie mogła
zaznać od rodziców. Kiedy to robiliśmy, wyobrażałem sobie, że je-
stem z inną kobietą. Często miałem zamknięte oczy, bo nie mo-
głem na nią patrzeć. A jednak przychodziłem. Coś mnie do niej
ciągnęło. Cały czas zastanawiam się co, a może ty wiesz? Podejrze-
wam, że w stanie, w jakim się znajdujesz, znasz już odpowiedź na
wszystkie pytania. Była prawie płaska, a z jej klatki piersiowej wy-
rastały długie sutki. Zauważyłem, że wokół jednego z nich rosną
cztery długie czarne włosy. Powyrywałem je zębami. Krzyczała.
A szorstki tyłek, który mi się dzisiaj śnił... Kształtny, ale dotykać
się go nie chciało. Z tego powodu robiłem to z nią, jak Pan Bóg na-
kazał. A kiedyś przyszła do mnie. Potem znalazłaś plamy na moim
prześcieradle. Płakałaś. Rzuciłaś we mnie prześcieradłem i z wyrzu-
tem powiedziałaś: „To już teraz wiesz, jak to jest. Jak to się robi. Łu-
dziłam się, że jesteś chłopcem...".
VI
A jeśli bomba uderzy w naszą szkołę, to co wtedy? — pomyślał. Nie
znam się na bombach, powiedział sam do siebie. I pewnie potem
będzie wszystko na mnie, bo mnie dyrektor uczynił odpowiedzial-
nym. Horst spojrzał na przykurzone buty. Czy tak mają wyglą-
dać buty strażaka? Każdy strażak musi mieć buty czyste i świe-
cące. A jakby tak zaproponować dyrektorowi, żeby na czas wojny
odwołać zajęcia z wychowania fizycznego? Tak, muszę porozma-
wiać z dyrektorem, pomyślał Horst i udał się w kierunku gabi-
netu. I kiedy miał już pukać, usłyszał śmiechy wydobywające się
z wnętrza. A potem jakby ktoś uciekał. To musiały być obcasy se-
kretarki. W tej szkole tylko jej obuwie wydawało tak charaktery-
styczne dźwięki. Zamarł na chwilę, ale nie odszedł, nasłuchiwał.
Kiedy stukot zbliżył się do drzwi, momentalnie poczerwieniał. Nie
potrafił zdecydować, co ma powiedzieć, jeśli drzwi się nagle otwo-
rzą. Chciał już uciekać, kiedy usłyszał szybki ruch klucza w zamku.
— Zamknęłaś? — To był głos dyrektora. — Dobrze zamknęłaś? —
jeszcze raz zapytał.
— Ty to jesteś taki ostrożny, przecież nikogo już nie ma w szkole —
odpowiedziała sekretarka.
— Mylisz się, Bartlik jeszcze tu łazi. Przed chwilą widziałem
go przez okno. Stał przed salą gimnastyczną i dziwnie się jej przy-
glądał.
— Przed salą gimnastyczną — powtórzyła jak echo.
45
— Tak, przed salą, stał i patrzył na nią jak na choinkę. On jest
dziwny, niby dobry nauczyciel, ale trochę nie z tego świata. Marzy-
ciel, wiesz. Mianowałem go odpowiedzialnym za pomoc przeciwpo-
ż
arową, ale nie wiem, czy dobrze. zrobiłem. Zupełnie nie wyobrażam
go sobie w akcji. Choć mam nadzieję, że żadnej akcji nie będzie.
Horst jeszcze bardziej poczerwieniał. Lecz ciekawość nie pozwa-
lała mu odejść od drzwi.
— Przestań — ucięła krótko sekretarka. — Pośpiesz się, nie mogę
zbyt późno wracać do domu, nie chcę, żeby mnie mąż o coś podej-
rzewał. Na biurku czy przy szafie? — zapytała.
— Na biurku — odparł ochoczo dyrektor. — Połóż ręcznik.
— Po co? — zapytała.
— Szybko, jest w szafie. To jest bardzo stare biurko i nie moje,
własność szkoły. Dwóch poprzednich dyrektorów przy nim zmarło.
Nie będziemy go bezcześcić, a poza tym nasienie zostawia ślady, jest
bardzo żrące. A my nie chcemy żadnych śladów, prawda? — zapy-
tał zalotnie Kruger.
Horst usłyszał głośne klepnięcie.
— Aaa! — krzyknęła sekretarka. — Bądź delikatny. Co powiem
mężowi, jak zobaczy na moim tyłku ślady palców?
— Przepraszam. Nie mogę się powstrzymać, kiedy widzę twoje
ś
liczne pośladki.
Horst nie potrafił odejść od drzwi. Z gabinetu zaczęły docho-
dzić odgłosy sapania i szamotaniny. A potem coś spadło na pod-
łogę. Wtedy Horst bardzo się wystraszył i już chciał uciec, kiedy po-
nownie usłyszał jęki dyrektora.
— Do środka czy na zewnątrz?
Sekretarka wystękiwała pojedyncze wyrazy.
— Jaaak. Chceeesz. Mooożesz do śrooodka. Chyba. Maaam nie-
płodne dni. Aaaa. Aaaa.
— A jeśli zrobimy?! — wykrzyknął dyrektor. .
— Doooo środka, kochany, do środka! — wykrzykiwała sekre-
tarka. — Do środka, już, bądź grzecznym chłopcem i tak to nie bę-
dzie twoje. Aaaaaa.
46
Przez głowę przebiegło Horstowi tysiąc myśli, ale na koniec po-
została mu w głowie ta jedna, że nigdy nie podejrzewał dyrektora
i sekretarki. Boże, jaki ten świat jest niesprawiedliwy, dlaczego to
nie on z sekretarką. Pozycja. Dyrektor ma pozycję, ale jej mąż też,
i to wyższą niż dyrektor, a prócz tego jest młodszy. Ja też jestem
młodszy, to o co chodzi?
— Sprzątnij ten ręcznik — powiedział dyrektor.
— Co mam z nim zrobić?
— Boże! — fuknął dyrektor. — Czy nawet teraz, po tym, musisz
dalej pytać? Już nie jestem twoim dyrektorem, jesteśmy po pracy,
nie wydaję poleceń, a ty nie jesteś moją sekretarką.
— Ależ Arni, przed chwilą sam powiedziałeś, żebym sprzątnęła
ten ręcznik.
— No tak, przepraszam, zapomniałem się. Wezmę go z sobą.
— Czyś ty oszalał?! — krzyknęła sekretarka. — Przecież mi nie
powiesz, że podrzucisz go swojej żonie do prania.
— Ależ oczywiście, że jej podrzucę, i jeszcze powiem, że te ślady
to po mojej sekretarce.
— Świnia!
— Daj spokój, przecież żartuję, rozluźnij się. Idę pod prysznic
na salę gimnastyczną, a ręcznik wrzucę tam do kosza z brudami.
Wieczorem przyjdzie żona woźnego, jej jest obojętne, co pierze.
Dałem im dziś wolne, powiedziałem, że dłużej zostaję i że zamknę.
Potem Horst usłyszał cmoknięcie i słowa, które były odpowie-
dzią na pytanie, jakie sobie zadał.
— Lubię starszych, panują nad wytryskiem.
Z ociąganiem odchodził od drzwi. Miał zamiar dojść do sali
gimnastycznej i tam poczekać na dyrektora, by opowiedzieć mu
o swoim planie. Ale starczyło mu tylko sił na zejście na dół. Usiadł
na ławce i patrzył w niebo. Wzrokiem wypatrywał bombowców nie-
przyjaciela i w sercu prosił Boga, żeby zaraz się zjawiły i zbombardo-
wały gabinet dyrektora. Miotały nim zazdrość i wstyd. Niebo było
czyste i spokojne. Bezdźwięczne. Nie zapowiadało ataku piekielnych
maszyn. Błękit. Pusty błękit. Niepokojący spokój, tak jak jego życie.
47
Znowu się zamyślił, stracił rachubę czasu i nie wiedział, jak długo sie-
dzi na ławce przed szkołą, aż zobaczył przed sobą dyrektora podska-
kującego na jednej nodze i kręcącego palcem wskazującym w uchu.
— Do diabła — krzyknął dyrektor. — No, wychodź! — Dyrektor
dalej podskakiwał jak wróbel, a Horst się wreszcie ocknął.
— No, no... już — wystękał dyrektor. Przestał podskakiwać i wy-
jął palec z ucha. — Pan tu jeszcze, kolego Bartlik, siedzi. Do domu
się panu nie spieszy?
— Co się panu stało, panie dyrektorze? — zapytał zdziwiony. —
Dlaczego pan podskakiwał?
— A, byłem pod prysznicem na sali gimnastycznej. Wie pan, ko-
lego Bartlik, człowiek przeżywa tę wojnę, człowieka biorą ciarki,
apotem człowiek poci się ze strachu na samą myśl, że może mu coś
na głowę z nieba spaść. Człowiek się jeszcze nie przyzwyczaił do
myśli, że szykuje się nowy porządek świata i że ktoś, na przykład
tacy Anglicy, nie chce się z nim zgodzić. I wie pan, kolego, byłem
długo w swoim gabinecie i bardzo poważnie razem z panią sekre-
tarką rozmawialiśmy na te tematy.
— Jakie tematy? — zapytał oschle Horst.
— Egzystencjalne, drogi kolego, egzystencjalne tematy. I bardzo
się spociłem z nerwów, więc postanowiłem wziąć prysznic przed
pójściem do domu, no i woda naleciała mi do ucha, toteż musia-
łem ją wyskakać. A pan, drogi kolego, do domu, do dzieci, żony nie
ma zamiaru wracać? Już dosyć późno, woźny ma wolne, wszystko
pozamykam.
Kiedy Horst pomyślał, że to dobry moment, aby przedstawić dy-
rektorowi swoją koncepcję zamknięcia sali gimnastycznej, usłyszał
potężne trzaśnięcie drzwiami, a potem na schodach zobaczył sekre-
tarkę. Widział w jej oczach błysk, który kobiety mają tylko po jednym.
— Do widzenia, panie dyrektorze — powiedziała.
— Do widzenia, do jutra — odpowiedział dyrektor.
— Do widzenia, panie Bartlik.
— Do widzenia pani — oschle odpowiedział Horst. A sekretarka
sprężystym krokiem udała się w kierunku bramy.
7
Kiedyś mi powiedziała, że ojciec spoliczkował matkę za to, że ku-
piła jej drugą parę butów na zimę. Dobrze wiedziałaś, że pomimo
pozorów ubóstwa byli to bardzo nadziani ludzie. Może właśnie
z tego powodu miałaś takie parcie na mój ślub. Wiesz co, jak już
u nich zamieszkałem, wyszykowali nam duży pokój. Taki na par-
terze, z widokiem na ulicę i podwórko. Nawet pomalowany, choć
dosyć chłodny. Często przykrywaliśmy się kocami. Za ścianą był
drugi pokój, ten największy, ten, w którym było nasze przyjęcie
weselne. Ponura zieleń, stare meble zapełnione jakimiś zastawami
i sztućcami. Na ścianie obraz olejny. Ukatrupiony bażant w pió-
rach na srebrnej tacy, tonący w brzoskwiniach, orzechach, jabłkach,
winogronach, rozpołowionych granatach i figach. A na przeciwle-
głej ścianie akt. Też olej. Kobieta o wydatnych piersiach zadziera-
jąca głowę do góry. Nawet nie powiesili sobie numeru domu nad
drzwiami. Pamiętasz, jak nasza rodzina z Jutlandii przyjechała na
ś
lub i po całej wyspie szukali domu? Mogliby tak jeździć, gdybym
wtedy przez przypadek nie wyszedł na ulicę. Potem mi powiedzieli,
ż
e przejeżdżali obok niego kilka razy. Toaleta to była tam właściwie
nowość. W głowie mi się nie mieściło, że istnieje jeszcze coś takiego
jak wychodek. Wojsko albo obozy skautów, ale tutaj? Wiesz, oni tę
toaletę zbudowali na krótko przed naszym ślubem. Ona wywarła
na nich presję, bo wstydziła się przed gośćmi. A pamiętasz, jak się
z nimi spotkałaś? Ten cham ze szkorbutem powiedział, że zapłaci
49
za przyjęcie, a ty nam dasz na początek. Ty mu prosto w twarz po-
wiedziałaś, że nie śmierdzimy groszem, a jedyny nasz majątek to
dom, który ja dostanę, kiedy umrzesz. Patrzył na ciebie tępym
wzrokiem jak na ten zegar ścienny.
Mieszkał na pierwszym piętrze. Miał tam swój pokój, który za-
mykał na kilka zamków Kiedyś mnie zawołał. Palił nałogowo. Po-
prosił mnie o opróżnienie popielniczek. Był obrzydliwym brudasem.
Widziałem pod stołem walające się śmierdzące skarpety, koty z ku-
rzu i popiół z papierosów, który osiadł na telewizorze. Bo wiesz,
mamo, on miał swój telewizor, a dla innych był wspólny, na koryta-
rzu. On w tym swoim pokoju miał szafki zamknięte na zamki i sejf.
Trzymał w tych szafkach i sejfie złote monety, które jakimś sposobem
zdobył od Rosjan, jak jeszcze tu siedzieli. Miał też złote randy i inne
kosztowności. Jego żona zajmowała sąsiedni pokój i kiedy przycho-
dził wieczór, można było usłyszeć przez ścianę, jak on zamyka drzwi
od swojego pokoju na siedem spustów i jak zaczyna otwierać szafki
i sejf A potem słychać było brzęk monet, bo wysypywał je na stół. Li-
czył. On to robił każdego wieczoru. Kochał te monety.
Nie znosiłem sposobu, w jaki jedli. Jak świnie. W szczególno-
ś
ci on. Obiad był święty i nikt nie mógł zacząć bez niego. Czasem
jechał do Ronne coś załatwić i spóźniał się, lecz my wszyscy jak te
tresowane małpy czekaliśmy na niego przy stole. Wszystko musiało
być bardzo gorące, w szczególności zupa, którą uwielbiał, i nie wiem,
skąd się to w nim wzięło, ale preferował ostrą kuchnię, jak na mój
gust zbyt ostrą. Do każdej zupy wsypywał dużą ilość pieprzu. Strasz-
liwie siorbał, a potem gile zaczynały lecieć mu z nosa. Chusteczkę
do nosa miał, ale używał jej do wycierania swojej spoconej łysej pały.
Przy drugim daniu mlaskał. Kiedy mięso wchodziło mu pomiędzy
pozostałości uzębienia, najdłuższym pazurem, tym samym, którym
grzebał w nosie i uchu, rozprawiał się z resztkami, wypluwając je
przed siebie. Dostałem kilka razy taki strzał w policzek czy na ko-
szulę i jak tylko była okazja, to siadałem obok, żeby tylko nie na-
przeciwko. Dlaczego tak na mnie naciskałaś? Przecież sprawy by się
ułożyły tak, jak się miały ułożyć. Wpadka? Tylu wpadło.
VII
— A co, nie mówiłem?! — krzyknął przez ogrodzenie Bruckner. —
Mówiłem, że to się szybko skończy. Nowy porządek, nowy świat,
ś
wietlana przyszłość, drogi sąsiedzie.
Horst zbierał do koszyka jabłka, które wcześniej strząsnął, i na-
wet nie podniósł głowy na słowa sąsiada. Każdemu jabłku przy-
glądał się z uwagą. Chciał chociaż w jednym znaleźć jakieś zgru-
bienie, narośl czy ślad, jakiś otwór, który by zdradził robaka. Nic
z tego, jabłka były czerwone i idealne. Jedno z nich wytarł o ko-
szulę. Owoc pozostawił na tkaninie drobiny wosku. Ugryzł. Nie-
stety, nie dość, że owoc wyglądał idealnie, to i smakował również
znakomicie. Horst z odrazą wyrzucił je z powrotem na trawę.
— Co, robaczywe? — zapytał zdziwiony Bruckner.
— Nie, wręcz przeciwnie. Było idealne i w kształcie, i w smaku.
— To dlaczego je pan wyrzucił? — znowu zapytał.
— Nie lubię idealnych rzeczy — odparł Horst z przekąsem.
— A. widzi pan, i tym się różnimy. Ja, podobnie jak nasz wódz,
lubię rzeczy perfekcyjne, jabłka zresztą też. Pan, drogi sąsiedzie,
nie dopuszcza do swojej głowy tego nowego, idealnego porządku,
który zaczyna się tworzyć.
— Niech pan da spokój, panie Bruckner, pan znowu o tym po-
rządku.
— A tak, drogi panie, Polska padła, szkoda, że ten uparty naród
nie chciał współpracować. Ale nic nie stanie nam na przeszkodzie
51
w poukładaniu świata na nowo, nic i nikt! Mam nadzieję, że inne
kraje wykażą się większą mądrością i pojmą, że to dla ich dobra
wódz nie śpi po nocach.
— Niech pan da spokój, nie mogę tego słuchać, pan znowu za-
czyna. Dobrze pan wie, że w najmniejszym stopniu nie podzielam
pańskich poglądów.
— Wiem, wiem, zdaję sobie z tego sprawę, ale mam ciągle na-
dzieję, że wreszcie przejrzy pan na oczy, że zobaczy i zrozumie, że
ś
wiat pierwszego września wkroczył w nową erę. Pańska żona my-
ś
li podobnie jak ja.
— Co pan powie? — Horst udawał zaskoczenie.
— A tak, drogi panie, nie tak dawno pod pana nieobecność wy-
mieniliśmy poglądy. Zresztą nie było czego wymieniać, myślimy
i widzimy podobnie. To mądra kobieta, choć ciągle czepia się tego
domku na drzewie, ale kobiety widocznie tak już mają, nigdy nie są
do końca zadowolone.
Horst nic nie odpowiedział, tylko znowu się pochylił i napeł-
niał koszyk jabłkami. Bruckner zamilkł, obserwował, jak tamten
się schyla i z niedowierzaniem wkłada do koszyka każdy dotknięty
owoc. Kiedy kosz był wypełniony po brzegi, podszedł z nim do
ogrodzenia i podniósł go na wysokość głowy sąsiada. Tamten nie
wiedział, co robić, czy się odsunąć, czy stać dalej, ale po chwili
lekko przesunął się na bok.
— Niech się pan nie boi — powiedział Horst. — Są dla pana.
Niechże pan nie robi takich wielkich oczu. Niech pan zabierze
koszyk. Jabłka są idealne, soczyste, bez narośli i bez robaków,
jedno w drugie. Proszę, uzbierałem je dla pana, tylko proszę po-
tem oddać kosz.
— O, to mnie pan zupełnie zaskoczył, drogi sąsiedzie, bardzo
dziękuję — powiedział Bruckner i przejął kosz w swoje ręce.
— Na zdrowie, panie Bruckner. Krwiste jabłka przeciw krwi
przelanej — powiedział pod nosem.
— Słucham? — zapytał sąsiad. — Coś pan o krwi powiedział?
52
— A nic, nic. Krwiste jabłka, powiedziałem. Krwistoczerwone.
— Aha, no właśnie, no właśnie — powtórzył Bruckner, podzię-
kował i odszedł.
— Rozmawiasz z Brucknerem na polityczne tematy? — zapytał, kła-
dąc się do łóżka.
— Polityczne tematy — powtórzyła jak echo.
— No nie udawaj, proszę cię, Bruckner mi powiedział.
— Co ci powiedział?
— Ach, przestań. Powiedział, że macie podobne poglądy.
— Śpij już. Poglądy, poglądy, po prostu mu przytaknęłam, żeby
nie mieć kłopotów.
Horst zgasił lampkę nocną, ale nie mógł się w łóżku wygodnie
ułożyć. Przewracał się z boku na bok, ściągał kołdrę, to znowu się .
nią przykrywał, na koniec zapalił lampkę. Widział, jak żona mruży
na siłę powieki, jak próbuje udawać, że śpi.
— Dyrektor Kruger ma romans z sekretarką.
Cisza. Horst powtórzył:
— Mój dyrektor ma romans z sekretarką.
Ż
ona Horsta powoli otwierała oczy. Patrzyła w sufit i nic się nie
odzywała. Czuła, że budzi ją, że nie daje spać tą wiadomością, żeby ,
w niej wzniecić poczucie winy. Najpierw Bruckner, potem ten dy-
rektor.
— Przypadkowo podsłuchałem pod drzwiami.
Ż
ona dalej patrzyła tępo w sufit, nie odzywając się.
— Na biurku to robili, na ręczniku. I
Dalej cisza.
— Stękali i krzyczeli, nietrudno było usłyszeć. Każdy mógł.
Każdy mógł, kto szedł przez korytarz. Ale szkoła była pusta. Woźny ,
miał wolne, a ja dokonywałem obchodu budynków, bo wiesz, zro-
bił mnie odpowiedzialnym za te pożary.
Nie wytrzymała. Wstała z łóżka i zmierzyła go zimnym wzro-
kiem. Nic nie powiedziawszy, włożyła kapcie i podomkę, po czym , ,
53
zeszła do kuchni. Usiadła przy stole ze szklanką zimnej wody. Piła
małymi łyczkami. Boże, gdzie myśmy zaszli, pomyślała. Przecież ja
już nie wiem, czy go choćby lubię, bo chyba nigdy nie kochałam.
I co? Tak do końca życia z nim, w tym łóżku, czuć, jak chce, jak się
skrada, jakich forteli używa? Mamy dzieci... To nas łączy. I co tu ro-
bić? Przecież ja tylko czekam, kiedy on z domu zniknie, kiedy pój-
dzie do pracy. Jego obecność jest dla mnie ciężarem. I tak do eme-
rytury... Uciekać, uciekać przed nim. A potem się zamordujemy,
gdy przyjdzie nam spędzać więcej czasu razem. Nie wyobrażam so-
bie tego.
Dopiła wodę, ale siedziała dalej w kuchni. Nie chciała wracać na
górę, do sypialni, bo czuła, na co on liczy, ale miała też tę świado-
mość, że któregoś wieczoru będzie musiała ulec, że będzie musiała
to zrobić dla utrzymania nadszarpniętego spokoju. Zupełnie nie
miała ochoty. Choć od pewnego czasu dręczyły ją myśli, czy nie ma
na to ochoty z nim, czy ogólnie. I po ostatniej rozmowie z Bruck-
nerem doszła do wniosku, że raczej nie ma na to ochoty z mężem.
A Bruckner wydawał się jej bardzo silny i porywający. Męski, lo-
giczny, stanowczy. Odwrotność tego człowieka od much i motyli.
Jednak sprawa wydawała się beznadziejna, bo sąsiad miał żonę i był
dużo starszy, choć dla niej to akurat było najmniej ważne.
Tamtej nocy Horst śnił, a śnił tak intensywnie, że kiedy rano
wstał z łóżka, poczuł wilgoć na spodniach od piżamy, a potem za-
uważył plamy na prześcieradle. Czuł się lekko, bo był to piękny
sen, odważny i długi. Po chwili poczuł jednak wielkie zażenowanie.
On, człowiek dorosły, ojciec, mąż sypiający z żoną w jednym łóżku.
Tak, sypiał z żoną w jednym łóżku, ale tego z nią nie zrobił. Ona za
chwilę to zauważy. Za chwilę zacznie ścielić, podniesie moją kołdrę
i będzie ją chciała złożyć na pół, a kiedy zacznie to robić, zauważy
mokre plamy i nie zada pytania. Pewnie jeszcze dobrze pamięta,
jaka ciecz tak pachnie, skąd się bierze i dlaczego. A niech zobaczy,
ostatecznie to nie moja wina, pomyślał. Może da jej to do myślenia.
Horst wyszedł do łazienki i usiadł na brzegu wanny. Nie widział
ani nie słyszał, ale dobrze wiedział, czuł, co działo się w sypialni,
54
a kiedy wrócił, zobaczył na dywanie prześcieradło i żonę kończącą
zakładanie nowego pod rogi materaca. Patrzył na nią niespokoj-
nym wzrokiem. Kiedy skończyła z prześcieradłem, poskładała koł-
dry na połówki, poprawiła poduszki i przykryła posłane łóżko kapą.
Horst dalej stał i patrzył na nią, ale ona bez zażenowania podnio-
sła prześcieradło z dywanu i zwinęła je pod pachą. Wyszła. Horst
w tym momencie zrozumiał, że to całkowity koniec, ale też zapytał
sam siebie w duszy, ile koniec może trwać, bo jeśli do końca życia,
to może jeszcze liczyć na kilkadziesiąt lat.
Wizja końca, który ma trwać jeszcze tysiące dni, bardzo go za-
smuciła. Ciężko usiadł na świeżo posłanym łóżku. Z dołu dobie-
gły go głosy dzieci, a potem nawoływanie na śniadanie, bo była
niedziela i po śniadaniu, jak to zawsze w niedzielę bywało, mieli
iść wszyscy razem do kościoła. Ojciec zawsze mu powtarzał, że ro-
dzina pozostaje prawdziwą rodziną, kiedy wspólnie się jada i wspól-
nie chodzi do kościoła. Ubrał się i ciężkim krokiem zszedł na dół.
Chciał spojrzeć żonie prosto w oczy, ale ona śledziła wzrokiem ko-
ż
uch na mleku.
8
Teść już od wczesnego rana siedział w zielonym kombinezonie,
brudnym i śmierdzącym. Wpatrywał się w ten zasrany zegar. Za-
srany, bo cały cyferblat zafajdany był przez muchy. Wyciągał pa-
pierosy. Palił i palił. Bez śniadania. Kuchnię wypełniał dym, musze
gówna i smród jego kombinezonu. Plamy po oleju i plamy na jego
mózgu. Kiedy przychodziły sianokosy, pomagałem, inni też poma-
gali, nie wypadało inaczej. Ale powiem ci szczerze, nienawidzę rol-
nictwa. Pierwsza żona mi mówiła: „Rodzice to cię nawet lubią, na-
wet oszczędzają...". Parobka chcieli mieć? A kiedyś stary sprowadził
sobie prostytutkę. Był przekonany, że nikt się nie dowie, ponieważ
dzień wcześniej próbował wszystkich spić, no i wszyscy udawali,
ż
e się upili. Ja nie cierpię tego szwedzkiego akwawitu, a dla niego
to był najlepszy alkohol. Jak tylko wychodził do ubikacji, zaraz to
gdzieś wylewaliśmy. Wszyscy chcieliśmy zrobić mu tę przyjemność,
pokazać, że nas upił, że potrafi spić całą rodzinę. Tylko że rano to
on wstał ostatni i była katastrofa. Żona stała na parterze, paląc pa-
pierosa. Też podpalała te jego śmierdziele i zamiast schodzącego
męża kogo widzi? Rozpłakała się, bo lala spojrzała na nią jak na
kretynkę. Zresztą za kogo innego mogła ją wziąć? Stała w tej czapce
z pomponem, w jakimś fartuchu, z rozdziawioną gębą. Kiedy teść
wstał, zrobiła mu awanturę nie za to, że sobie na noc sprowadził,
tylko za to, że sobie niewychowaną sprowadził, że nawet dzień do-
bry jej nie powiedziała.
VIII
— Panie dyrektorze — powiedział Horst pewnym głosem.
Był piątek i w gabinecie zebrań panowała tajemnicza atmosfera.
— Słucham, kolego Bartlik. — Dyrektor skierował głowę w jego
stronę.
— Pozwolę sobie zgłosić wniosek o zaprzestanie zajęć z wycho-
wania fizycznego.
— A czemuż to? — zdziwił się dyrektor.
— Po pierwsze, jak wszystkim już wiadomo, jeden z naszych ko-
legów otrzymał kartę powołania, więc zmniejsza się w ten sposób
grono pedagogiczne i nie wiem, czy pan dyrektor planuje przyjąć
kogoś nowego na miejsce kolegi, a po drugie, a jest to sprawa dużo
ważniejsza, chodzi o bombardowania.
— Słucham? — zdziwił się dyrektor. Pozostali nauczyciele też
spojrzeli na Bartlika zdziwionym wzrokiem.
— Otóż, jak wam wszystkim, koleżanki i koledzy, wiadomo, pan
dyrektor uczynił mnie odpowiedzialnym za ochronę przeciwpoża-
rową. Z moich obserwacji i wyliczeń wynika, że nasza sala gimna-
styczna jest gabarytowo dużo większa od budynku szkoły.
— I co z tego? — zapytał jeden z kolegów.
— Ano, jak dyktuje logika, w czasie bombardowania zrzuca się
bomby na największe budynki i jeśli w sali gimnastycznej będą
wtedy zajęcia, to wiadomo, co się stanie.
57
Bartlik patrzył ze spokojem i dumą na ciało pedagogiczne, bę-
dąc przekonanym, że jego wniosek jest logiczny i wszyscy go poprą.
Ale stało się odwrotnie. Oni dalej patrzyli na niego z niedowierza-
niem i zapadła złowieszcza cisza, którą po chwili przerwał dyrek-
tor. Odchrząknął.
— Kolego Bartlik, wydaje mi się pan ostatnio bardzo rozkoja-
rzony. Nie wiem, z czego to wynika. Ten pański pomysł o odwołaniu
zajęć z wychowania fizycznego z uwagi na wielkość budynku i do-
mniemane bombardowania uważam za niedorzeczny. Ja rozumiem,
ż
e poważnie potraktował pan swoją funkcję, może zbyt poważnie,
ale wie pan, jak będą wyglądały nasze dzieci, jeśli przestaną uprawiać
sport? W zdrowym ciele zdrowy duch, przecież zna pan tak samo jak
my wszyscy to przysłowie. My musimy wychowywać zdrowe dzieci,
wysportowane i zdyscyplinowane, a zajęcia z wychowania fizycznego
to właśnie dyscyplina, one opierają się na dyscyplinie. To po pierw-
sze. A po drugie, drogi kolego, po to mamy żołnierzy w mieście, po
to mamy syreny i inne rzeczy, żeby podczas zbliżającego się nalotu
w porę nas zawiadomili. Tak? — zapytał dyrektor i spojrzał na Hor-
sta. — Będzie lepiej, jeśli pan, panie Bartlik, zajmie się naszą szkolną
piwnicą. Sprawdzi, czy niczego jej nie brakuje, czy oświetlenie działa
bez zarzutu i tak dalej, bo jeśli, nie daj Boże, kiedyś dojdzie do bom-
bardowania, to najpierw powinien usłyszeć pan syreny, a potem jak
najszybciej zorganizować ewakuację, również z sali gimnastycznej,
właśnie do piwnicy. Więc niech pan da spokój z tą propozycją odwo-
ływania zajęć z wychowania fizycznego.
Horst poczuł, że znowu zrobił z siebie durnia i chciał wyjść z ga-
binetu zebrań, bo nie mógł wytrzymać spojrzeń nauczycieli, ale nie
tylko oni patrzyli na niego jak na wariata. Najbardziej zaniepokoił
go wzrok sekretarki, która chyba najuważniej mu się przyglądała.
Nie mógł znieść jej spojrzenia, bo cały czas w głowie miał zdarze-
nie, którego był świadkiem. Z jednej strony gardził nią, bo wiedział,
ż
e zdradza swojego męża, a z drugiej strony marzył, żeby któregoś
dnia stać się dyrektorem, to znaczy znaleźć się na miejscu dyrektora.
Ręcznik, biurko, nic nie podejrzewająca żona, konspiracja. A może
58
by tak kiedyś w życiu zabawić się w dyrektora? — pomyślał i zaczął
również patrzyć prosto w oczy sekretarki w tak odważny sposób,
jak robiła to ona. Niech wie, że wiem, albo niech zacznie się domy-
ś
lać, że coś wiem, pomyślał.
— W imię Ojca i Syna, i Ducha świętego, amen.
— Amen. Co cię sprowadza?
— W życiu mi chyba nie wyszło...
— W kościele widuję cię z całą rodziną, ale do Komunii już
chyba od dawna nie przystępujesz.
— No właśnie — powiedział Horst i spojrzał w sufit, tak samo jak
robił to podczas niedzielnych mszy świętych.
Wydawało się, że to ten sufit przyciągał go na modlitwę. Był
ozdobiony postaciami aniołów, a anioły trzymały w dłoniach roz-
piętą białą chustę. W jej centrum znajdowała się twarz Chrystusa.
Bardzo cierpiał i ta boleść była podkreślona grymasem, który ryso-
wał się w oczach i na zaciśniętych mocno wargach. To przez tę ko-
ronę cierniową. Artysta namalował ją w taki sposób, że ten, kto pa-
trzył na malowidło, wręcz czuł ciernie wbijające się w głowę. Horst
spuścił głowę i zbliżył usta do kratek konfesjonału.
— Zawsze mnie nurtował kolor włosów tego Chrystusa — wy-
szeptał.
— Słucham? — odpowiedział ze zdziwieniem ksiądz.
— Bo widzi ksiądz, nie wiem, czy ksiądz zwrócił na to uwagę, ale
ten Chrystus z sufitu jest rudy.
— Synu, to cię gnębi? Kolor włosów na malowidle? Nie mów, że
z tym do mnie przychodzisz.
— Nie, nie, proszę księdza, oczywiście że nie z tym, ale to też od
wielu lat nie daje mi spokoju. To głupie, wiem, ale mówią, że Judasz
był rudy, taki kolor włosów kojarzy się ze zdradą. Czy w takim razie
nie można przyjąć, że ta postać w cierniowej koronie to nie Chry-
stus, tylko Judasz? Może artysta w ten sposób chciał zasugerować,
ż
e Bóg zbawi wszystkich, nawet Judasza?
59
— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem i powiem ci szczerze, że
jest mi to całkowicie obojętne, jakie włosy miał Chrystus, a jeśli był
rudy, to też jest mi to obojętne. W Biblii nie ma wielu opisów jego
postaci. Kolor włosów czy wzrost nie ma chyba żadnego znaczenia
dla historii zbawienia, prawda? — zapytał ksiądz.
— Od wielu lat nie śpimy razem... Śpimy w jednym łóżku. Mamy ,
dzieci, ale nie jestem teraz pewien, czy te dzieci są owocem miło ści, czy też następstwem
biologicznego aktu. Mam wrażenie, że żyję
bez celu, to znaczy, żyję dla dzieci, ale one kiedyś odejdą, szybciej,
niż sobie to wyobrażamy. Zostaniemy sami i albo będziemy się cał kowicie unikać, albo się
zamordujemy. To znaczy, ja ją zamorduję.
— Nie mów tak — syknął ksiądz.
— Czuję chłód. Tak, chłód to dobre słowo. Moje stosunki z żoną
to noc polarna, chłód i ciemność. Żyję, a jakbym umarł. I teraz już
sam nie wiem, czy to, że jeszcze chcę od czasu do czasu się z nią ko chać, wynika z czystego,
zwierzęcego popędu, który zapewnia nam
ciągłość gatunku — nie tylko nam, innym stworzeniom też — czy są
to jeszcze resztki miłości, którą kiedyś miałem, przynajmniej tak mi
się wydaje, że miałem, bo nie wiem, nie jestem pewien, jak ona, jak
z nią było... Każdy wieczór we wspólnym łożu to jedna wielka fru stracja. Mam sny, brudzę
prześcieradła, a nie tak dawno prawie przy łapałem parkę na gorącym uczynku. Ta cała
sytuacja jest bardzo po niżająca, nie wiem, co robić.
Zapadła cisza. Horst znowu podniósł głowę i patrzył na twarz Je zusa, Judasza czy może
kogoś całkowicie innego, kogoś, o kim tylko ar tysta wiedział, kim był lub kim miał być. A
kiedy cisza się przedłużała,
zadał sobie pytanie, dlaczego jak ten smarkacz poszedł pytać o radę ko goś, kto nie miał
ż
adnego pojęcia o tych sprawach. Czego mógł się spo dziewać po mężczyźnie w sutannie,
który dobrowolnie zrezygnował...
ech, szkoda gadać. Może przyszedłem tylko, żeby się komuś zwierzyć,
z ludzkiej potrzeby rozmowy i tyle, znowu rozważał w myślach.
— Doprawdy nie wiem, co ci powiedzieć, co poradzić. Myślę, że
o tym wszystkim powinieneś porozmawiać nie ze mną, ale z żoną.
Czy uczyniłeś już to? — zapytał cicho.
60
Horst nie odpowiadał.
— Macie dzieci i mimo wszystko dalej śpicie w jednym łóżku,
nie zdecydowaliście się na oddzielne sypialnie, więc może jest na-
dzieja, tylko potrzeba wam więcej czasu i zrozumienia. Nie naci-
skaj, módl się, sprawy się same rozwiążą szybciej, niż sobie to wy-
obrażasz, a teraz idź w pokoju i nie grzesz więcej.
9
Ja się do nich całkiem przeniosłem. To wszystko było bez sensu.
Nie miałem własnych pieniędzy, bo nie pracowałem, a oni posta-
wili sprawę jasno. Powiedzieli, że jak chcę u nich mieszkać, to mu-
szę im płacić. Mnie się zbytnio u nich mieszkać nie chciało, ale co
miałem zrobić, jeśli u ciebie też nie chciałem mieszkać, a ona na-
wet nie myślała o przeprowadzce. Ty byłaś wspaniałomyślna, nie
pozwalałaś mi zostać żebrakiem. Każdego miesiąca wręczałaś mi
kopertę, a ja potem przekazywałem ją temu śmierdzącemu cha-
mowi. Uśmiechał się wtedy najpiękniej, jak potrafił, i szczerzył
swoje zgniłki. A ja myślałem sobie, że znowu zafundowałaś mi spo-
kój na jeden miesiąc. Kiedyś trafił mnie jednak szlag i postanowi-
łem po tym, jak mnie zaciągnął do roboty na gospodarce, poszukać
pracy. Pojechałem do Hasle do wędzarni i dostałem pracę. Dumny
byłem z siebie bardzo, choć jeszcze bardziej niż dumą pachniało
ode mnie rybami. Kiedy wracałem do nich, patrzyli na mnie z po-
gardą. Jego żona kiedyś przy kolacji zapytała, dlaczego poszedłem
do tej wędzarni, przecież jej mąż i tak mnie oszczędza w gospodar-
stwie. Że niby ja prawie tam nic nie robię, to o co mi właściwie
chodzi. „Nie lubię rolnictwa", chyba coś takiego ode mnie usłyszeli.
Widziałem, jak ten śmierdziel w jednym momencie stracił kontrolę
nad łyżką. Jago, marno, jakoś inaczej nigdy nie mogłem zapamiętać
ani sobie wyobrazić. On zawsze ślęczał nad tą zupą. Siorbał, wcią-
gał smarki. Więc kiedy mu powiedziałem, że nie lubię rolnictwa, to
61
mu łyżka z ręki wypadła i uderzyła o taflę pomidorowej czy jakiejś
innej, której nigdy nie mogłem w spokoju zjeść, bo miałem wraże-
nie, że siedzę przy świni. Kiedy łyżka utopiła się całkowicie i zni-
kła, jakby przestał mnie zauważać, apotem wyrwał żonie z dłoni jej
łyżkę i zaczął nią wyławiać swoją. Kilka razy próbował i kilka razy,
gdy miał tamtą drugą na powierzchni, wysmykiwała mu się i po-
nownie wpadała do zupy. A on coraz bardziej opryskany nie usta-
wał w tym łowieniu.
Wreszcie udało mu się i trzymając ją z dumą w dłoni, spojrzał mi
w oczy i powiedział coś takiego: „Nie lubisz rolnictwa, bo rolnic-
two to zajęcie dla prawdziwego chłopa. Trzeba być upartym i pró-
bować. Kto nie próbuje, ten roli nie okiełzna. Nie lubisz rolnic-
twa, bo jesteś miękki, a jesteś miękki, bo nie miałeś ojca. Ty nawet
nie wiesz, skąd on był i jak wyglądał. Chowała cię matka, chroniła,
przed robotą też. Każdego miesiąca przychodzi z kopertą. A ty, jak-
byś miał honor, to byś nie brał tej koperty od niej, tylko zaczął mi
pomagać. Wtedy nie musiałbyś płacić, bo zarobiłbyś sam na siebie...
u siebie». Oj, mamo, rzygać mi się na to wszystko chciało. Rzygać
mi się chciało, bo taki cham pozwalał sobie na takie wyrzuty. Rzy-
gać mi się cały czas chce na siebie, na ciebie, na nich, na nią i na to
całe życie, bo jest przykre. Jeździłem do Hasle do wędzarni i za-
rabiałem. Śmierdziałem też, ale dumny przez chwilę byłem, kiedy
mogłem ci powiedzieć, żebyś nie wręczała mi już więcej tych ko-
pert. Ale ty zawsze musiałaś postawić na swoim i w ten sposób
uzbierała mi się całkiem ładna sumka.
Wiesz, mamo, kiedy urodziła nam syna, to z jednej strony byłem
szczęśliwy, bo zdawałem sobie sprawę, że oto ja w tym momencie
przerywam łańcuch złej passy, że od dziś mój syn, od tej pierwszej
minuty, będzie znał swojego ojca, że ja jestem, jestem przy nim, nie
będę nigdy dla niego tajemnicą. Obiecałem sobie, że nie będę taki
jak ty. Zaborczy i tajemniczy. Nigdy mi nie powiedziałaś, skąd był
mój ojciec i kim był. Udało ci się wytrzymać do końca. O swoim
63
OJCU też nigdy nie wspominałaś, ale i tak cała wyspa wiedziała, że
twoja matka puściła się z jakimś Niemcem, a on potem zniknął
i nigdy już tutaj nie przyjechał. Ja sobie, mamo, postanowiłem, że
choć z nią wpadłem i wcale jej nie kochałem, to będę ojcem pełną
gębą. Będę przewijał, kochał, chodził na spacery, a jak podrośnie
i zacznie chodzić, to wezmę go nad brzeg morza i razem będziemy
łapać do starych przeźroczystych pończoch małe rybki. Będziemy
wspólnie rozpalać ogniska, jeździć na rowerach i kąpać się o świ-
cie w zimnym Bałtyku, zanim jeszcze pojawią się turyści. A jak mój
syn stanie się dorosły, to napijemy się razem kminkówki i zagry-
ziemy śledziem. Będę się starzał, a on mężniał. Wreszcie przyjdzie
taki czas, kiedy trzeba będzie odejść. I będę mógł odejść. Spokojnie,
bez wstydu, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wobec
mego syna. I wiesz, mamo, tak właśnie sobie marzyłem, bo czułem,
ż
e dam radę, że dam radę stawić czoła marzeniom. Ty mi dalej da-
wałaś te koperty. A ja sobie pomyślałem, że jeżeli nie chcę tych pie-
niędzy i ciągle je odkładam, to będzie mądrzej, jeśli będę je zbierał
dla Olego. Wciąż jeździłem do wędzarni, teścia roli palcem nie ty-
kałem, za co mnie dalej nienawidził, ale czułem, że tak jest dobrze.
Byłem zapracowany i nie mogłem się pozbyć tego zapachu. No, nie
wiem, bez względu na to jak dokładnie bym się po pracy umył, to
i tak dalej cuchnąłem. Miało to również swoje dobre strony, bo
odkąd tam zacząłem pracować, dawała mi spokój z łóżkiem. Nie ,
trzeba było się zmuszać. Tak sobie żyliśmy dosyć spokojnie w tej na- :
szej wspólnej nienawiści, a Ole pokonywał to wszystko. Rósł i był
przecudnym dzieckiem. Cudne dzieci potrzebują cudnych prezen-
tów. W teściu też się coś obudziło. Pamiętasz, mamo, dobrze tamte
ś
więta. Napadało śniegu jak nigdy. Trzeba było sypać piaskiem.
Drzewa uginały się pod białymi czapami. Sąsiad piłował drwa z ta-
kim zacięciem, że aż musiałem mu przypomnieć, że już późno i że
jeśli nie przestanie, to zrobi sobie krzywdę. A on dalej i dalej, bomówił, że zima stulecia
przyszła i że musi zgromadzić wiele opału. .
Mówił też, że lada moment i będzie można saniami przejechać
do Szwecji. I tak mówił o tych saniach z teściem, o śniegu mówił,
64
o tym, że dawniej to każdy miał konia i że posiadanie konia to sama
radość, że nawet taki mały konik, kucyk, to świetny przyjaciel ro-
dziny, a dzieci wprost za kucykami szaleją. Ja nie wiem, mamo, jak
on to zrobił i skąd on go przywlókł, ale faktem jest, że w pierw-
szy dzień świąt ten mój teść, człowiek, który moim zdaniem nie
był zdolny do żadnych ludzkich odruchów, który myślał wyłącz-
nie o sobie, roli i tej zakichanej zupie, przyprowadził z sobą gnia-
dego kucyka, aż wszystkich zatkało, bo ten kucyk był przewiązany
ogromną różową kokardą i do tej kokardy była przyczepiona rów-
nie ogromna kartka. „Ole, to prezent od aniołów z nieba dla cie-
bie". I wszyscy jakoś tego dnia poczuliśmy się rodziną. Nic takiego
do tej pory się nie przydarzyło, a tu takie piękne i miłe zaskoczenie.
A twój wnuk, jak zobaczył konika, to wprost oszalał z radości. Przy-
tulał się do niego i łapał za łeb, choć przecież był jeszcze wtedy taki
mały. Kucyk przy nim wyglądał jak normalny, wielki koń.
Sąsiad nie kłamał. Kucyk to było to, co nam wszystkim w tam-
tych czasach było potrzebne. Ole wprost nie mógł zasnąć wieczo-
rem, kiedy zapomniał pocałować na dobranoc swojego konika. To
było, mamo, takie piękne i wzruszające, kiedy mogłem obserwo-
wać, w jak tajemniczy sposób dzieci potrafią nawiązać kontakt ze
zwierzętami. Ty byłaś zawsze źle nastawiona do tego konika, jakbyś
coś przeczuwała. Ale jak można przewidzieć takie rzeczy? Przecież
się nie da. Myśmy wszyscy byli wtedy tacy szczęśliwi, twoje wymy-
sły do mnie nie docierały. Dla mnie najważniejsze było to, że Ole
jest szczęśliwy i że powoli zaczęła się między mną a tym starym
skąpcem nawiązywać nić porozumienia.
IX
I jak to jest, pomyślał Horst. Na co ja liczę, na co czekam? A właści-
wie to o co mi chodzi? Przecież ja robię z siebie całkowitego durnia.
Opowiadam drugiemu mężczyźnie o takich sprawach. Przecież to
wstyd. Zamyślił się, patrząc na dwa motyle, które jeszcze nie tak
dawno zamieszkiwały jedną gablotę. A teraz wiszą w dwóch osob-
nych. Może właśnie to jest odpowiedź, ta odpowiedź, na którą ka-
zał mu czekać ksiądz. Ale sprawy zaszły za daleko, to wszystko zbyt
długo w nim drzemało. Zauważył, że to, co kiedyś czuł do swo-
jej żony i co można było nazwać miłością.., właściwie przestał już
wierzyć, że istnieje coś takiego i że może łączyć ludzi. Teraz myślał
inaczej. Sądził, że jeżeli miłość istnieje, to tylko po to, by ludzi po-
różnić, podzielić i doprowadzić najpierw do stanu zobojętnienia,
a potem ukrytej nienawiści. Miał ku temu podstawy. Dlaczego?
Horst dobrze wiedział, że jego żona była bardzo upartą kobietą
i nigdy nie pogodziła się z jego decyzją. Czuł też, że zbyt późno za-
czął decyzje podejmować albo zbyt późno zaczął reagować na to,
czego żona chciała, choć w zamian i tak niczego od niej nie dosta-
wał. Nawet jednego ciepłego spojrzenia.
Ponieważ robiło się coraz zimniej, żona Horsta zarządziła, że do-
mek do wiosny powinien być zamknięty. Dzieci przyjęły to z wiel-
kim smutkiem. Horst nie miał już siły na walkę z nią, ale wresz-
cie pomyślał o czymś tylko dla siebie. Pewnego dnia, a zbliżały się
wtedy jego urodziny, które od pewnego czasu przypominały stypę,
66
postanowił, że wyjedzie na kilka dni. W okolicach, w które się wy-
bierał, metry świeżego śniegu w połowie października nie były
czymś zaskakującym. Horst bardzo dobrze znał to miejsce, bo
jeszcze będąc chłopcem, przyjeżdżał w tamte rejony ze swoimi ro-
dzicami. Ta okolica obfitowała nie tylko w śnieg, obfitowała rów-
nież w pensjonaty, które po sezonie lub przed nim napełniały się
ludźmi takimi jak on. Samotnymi mężczyznami i samotnymi ko-
bietami, samotnymi w swoich związkach. Jako dziecko zapamiętał
rozmowę swoich rodziców, kiedy to matka niby ściszonym głosem
zarzucała ojcu, że zamiast do kurortu i na odpoczynek zabrał ją do
największego burdelu w Sudetach.
Tak, teraz Horst postanowił wziąć odwet na żonie i oznajmił jej,
ż
e w tym roku zamierza urodziny spędzić w samotności.
— Mógłbyś wziąć z sobą dzieci — powiedziała oschle, jakby jej
już w ogóle nie obchodziło, że się kiedyś urodził i że to niby jest
albo powinno być ważne, i że pierwszy raz nie będzie go tego dnia
jeśli nie przy niej, co wydawało się jej całkowicie obojętne, to przy-
najmniej blisko dzieci.
Horst chciał spojrzeć na nią w taki sam sposób, w jaki ona spoj-
rzała na niego, ale nie potrafił. Z natury był zbyt mało wyniosły
i pewny swoich racji, co być może przekreśliło ten związek już na
samym początku.
— Jadę sam. — Udało mu się to powiedzieć tak, że nie pozostawił
jej żadnych złudzeń. Choć ona dalej nie ustępowała.
— A może przynajmniej zabierzesz syna? Dzieci miałyby wspa-
niałą zabawę, gdyby nie ten twój upór. Zupełnie nie rozumiem, dla-
czego znowu zacząłeś o tym domku. Z tobą człowiek nigdy nie doj-
dzie do ładu.
— Wyjeżdżam na pięć dni — zakomunikował.
—Jak musisz, to jedź, ale ja w tym wiele pożytku nie widzę.
Tylko się zmęczysz. Jeden dzień w jedną stronę, drugi dzień na po-
wrót i trzy dni tam... Ale rób, jak chcesz. Pozwalam ci — wyszeptała.
Może Horst Bartlik nie był zadziornym i agresywnym czło-
wiekiem, jednak słuch miał wyśmienity i to wyszeptane zdanie
67
doprowadziło go do tego, czego potem bardzo się wstydził. A mia-
nowicie Horst pierwszy raz przy żonie i dzieciach przeklął.
— Mam w dupie to, czy mi pozwalasz, czy nie. Ja jadę, a ty so-
bie patrz na ten zamknięty domek. Ty musisz zawsze komuś zrobić
przykrość, ale to powoli zaczyna się kończyć, rozumiesz?!
Czy żona miała aż tak silne nerwy, czy tak go już miała dosyć —
w każdym razie patrzyła na niego, kiedy wściekał się i trząsł, już
bez żadnych emocji; a może nie drgnęła jej nawet powieka, bo była
tak dobrą aktorką, trudno powiedzieć. Faktem jest, że potrafiła tą
swoją wymuszoną czy też naturalną postawą doprowadzić Horsta
do tego, że zamykał się w sobie i rezygnował z dalszej walki. Znowu
poczuł się jak szczeniak, jak chłopczyk, któremu odebrano zabawki.
Jak mały histeryk, a nie dorosły mężczyzna. Wyszedł z domu.
Podróż do wsi zajęła mu rzeczywiście cały dzień. Najpierw pociąg,
a potem sanie. Śnieg był świeży, gdzieniegdzie okraszony psim mo-
czem, który bezbłędnie wskazał drogę do pensjonatu. Dom stał na
zboczu tuż przy wjeździe do wsi i tylko konie mogły podołać temu
stromemu podjazdowi. Dobrze pamiętał z dzieciństwa ten budy-
nek z zielonymi okiennicami i gigantycznych rozmiarów porożem
daniela przybitym do dębowej tarczy zaraz nad wejściem.
— Pan Bartlik? — zapytała starsza kobieta okryta wełnianym
pledem.
— Zgadza się, to ja — odpowiedział zdecydowanie.
— Na trzy noce, tak?
— Tak, do soboty rano.
— Proszę za mną, pokażę pokój.
Horst wrócił do sań po walizkę i zapłacił. Nie chciał reszty.
Woźnica chuchnął w zwitek banknotów i krzyknął:
— To na szczęśliwe rozpoczęcie sezonu!
Horst zdjął swoje ośnieżone buty i ustawił w rzędzie innych.
Tutaj w zwyczaju było pozostawianie butów z lewej strony obok
drzwi. Pokój, który dostał, znajdował się na drugim piętrze. Nie
68
mógł oprzeć się wrażeniu, że z pewnością już w nim niejednokrot-
nie spał jako dziecko. Jeszcze tego samego wieczora przyszło mu
zmienić zdanie, bo pokój, który potem odwiedził, wyglądał iden-
tycznie jak ten, w którym zamieszkał. Rozpakował rzeczy, nało-
ż
ył na nogi ciepłe pantofle i podszedł do okna. Ale nic ciekawego
nie mógł przez nie wypatrzyć, ponieważ zrobiło się ciemno. Z dała
dochodziło tylko poszczekiwanie psów, a kiedy na chwilkę otwo-
rzył okno, poczuł zapach palonego w kominku drewna, co przypo-
mniało mu, że zgłodniał.
Przed zejściem na dół zdjął kapcie i położył się na łóżku. Było
długie i twarde. Nie był do końca przekonany, czy na takim czymś
chciałby się kochać z kobietą. Przewracał się z boku na bok, ugnia-
tał materac lędźwiami, a na koniec zrolował koc i podłożył go sobie
pod głowę. Patrzył w sufit, ale na tym suficie nie mógł dostrzec ani
jednego żyjątka, czego bardzo żałował, bo właśnie przypomniał so-
bie, że ciągle jest nauczycielem biologii i że poprosił o trzy dni wol-
nego, tłumacząc się sprawami rodzinnymi. Czy bardzo okłamał dy-
rektora? Chyba nie, odpowiedział sobie w myślach, bo wszystko,
czego ostatnio doświadczał, z czym się mocował i co spędzało mu
sen z powiek, to właśnie były sprawy rodzinne.
Horst wstał z łóżka, włożył pantofle i zaczął schodzić na dół.
Schody wydawały z siebie przyjemne skrzypienie, a kiedy otworzył
drzwi od jadalni, zauważył siedzącą przy stole parę. On — zramo-
lały wąsacz, pewnie wojskowy na przepustce, bo kiedy nalewał jej
wina do kieliszka, to salutował. Ona — młoda, na oko dwadzieścia
lat młodsza od niego, z włosami spiętymi w kok. Przy stoliku obok
siedziała kobieta fizycznie bardzo podobna do jego żony. Była sama
i pięknie się do niego uśmiechnęła. I wtedy Horst pomyślał, że ta
kobieta nie przypomina jego żony, za nic bowiem nie mógł sobie
przypomnieć uśmiechu Hilde. Jakoś wyparował mu z głowy.
— Przepraszam, czy mogę się dosiąść? — zapytał miękko.
10
Rzadko przychodziłaś mnie odwiedzić. Najczęściej po to tylko,
ż
eby mi wręczyć kopertę, nie mogłaś przestać tego robić. Ty za-
wsze musiałaś mieć pewność, że ciągle mnie masz, że kontrolujesz
sprawy, choć widziałem w twoich oczach poczucie straty. Widzia-
łem, że te oczy tracą blask, bo wszystko zaczyna iść swoją drogą,
a ty jesteś już odsunięta. A kiedyś przyszłaś w środku miesiąca. Bez
koperty, czym mnie bardzo zaskoczyłaś. Poszliśmy razem na spa-
cer tą kamienistą dróżką przy latarni. Zaproponowałaś, żebyśmy się
z żoną i dzieckiem przenieśli do ciebie. Mówiłaś, że już nie możesz
patrzeć na to bagno, w którym żyję. Mówiłaś, że nie możesz znieść
mojego zapachu, zapachu wędzarni. Kiedy usiedliśmy na ławce,
rozpłakałaś się. Szybko wytarłaś łzy z policzków. Na wspominki
ci się wtedy zebrało i powiedziałaś, że zawsze się bardzo starałaś,
ż
ebym był czysty, żeby ode mnie pachniało. A teraz co? Przypo-
minam ci śmierdzącego śledzia. „Przenieście się do mnie, przenie-
ś
cie" — tak powtarzałaś w kółko. I wiesz co, mamo, ja już prawie by-
łem przekonany, że może porozmawiam z żoną, bo choć po kupnie
kucyka dla Olego moje stosunki z teściem bardzo się poprawiły, to
jakoś tęskno mi się zrobiło za twoim pachnącym i wysprzątanym
domem. Za ogrodem i za ładnie podanym obiadem. I wtedy za-
cząłem myśleć na głos, że to byłoby całkiem możliwe. Żona mo-
głaby się opiekować synkiem. I może wtedy to stary pryk dawałby
jej kopertę na miesięczne utrzymanie. Tak jak ty dawałaś mnie. Ja
70
może bym znalazł inną pracę. Mniej śmierdzącą, lepiej płatną, Ole
cieszyłby się naszym ogrodem, a ty może stałabyś się trochę szczę-
ś
liwsza. Tylko w którym miejscu miałbym postawić szopę dla ku-
cyka? Takie sobie właśnie pytanie zadałem. A ty, kiedy je usłysza-
łaś, od razu poczerwieniałaś okrutnie i stanowczo powiedziałaś, że
my i dziecko tak, ale żadnych kucyków. Wtedy poczułem, znowu
poczułem, że jesteś, jaka jesteś, że zawsze taka będziesz, że szkoda
dalej gadać. Dobrze wiedziałaś, że Ole uwielbiał tego konika, że
bez niego przeprowadzka do ciebie nie byłaby możliwa. Czy ty
naprawdę myślałaś wtedy, że byłbym w stanie odebrać własnemu
dziecku radość? Odebrać mu jego przyjaciela? A może ciągle my-
ś
lałaś, że nasze więzy są dalej tak silne, że zrobię wszystko, czego
zechcesz, co zarządzisz? I co? Pozostało tak, jak było. Powiedzia-
łem ci, że ewentualnie moglibyśmy się do ciebie przeprowadzić, ale
musiałbym zbudować szopę. Dalej nie chciałaś o tym słyszeć, więc
rozmowa się skończyła. Teraz, po latach, stoję tu przy tobie i sam
nie mogę się sobie nadziwić, że wróciłem. Nie wiem, nie jestem pe-
wien, czy wróciłem, bo ty już nic nie możesz zrobić, a ja mogę żyć,
jak chcę, bo gdybyś dalej miała władzę, to ta wyspa byłaby dla nas
obojga za mała, czy raczej wróciłem, bo w głębi duszy tak bardzo cię
kochałem, że nigdzie na świecie bez tej twojej upiornej miłości nie
mogłem się odnaleźć... Że w gruncie rzeczy zawsze bardzo tęskni-
łem za tobą i bardzo mi ciebie brakowało. Ja sam, mamo, do tej pory
nie wiem i nie mam pojęcia, czy będę wiedział. A jeśli się nawet do-
wiem, to czy będę z tego powodu szczęśliwszy i spokojniejszy?
Ten mój teść niedługo przed śmiercią nabrał takiego dziwnego zwy-
czaju. Kiedy tęgo popił, a zdarzało mu się to bardzo rzadko, wycho-
dził przed dom, spluwał, a potem szedł i otwierał na oścież drzwi
od stodoły. W stodole trzymał bardzo dużą i bardzo starą cynkową
balię. Kładł ją na stole, którego używał do patroszenia kaczek i kur,
ale kładł ją na boku. W taki sposób, żeby stojąca balia była mniej
więcej na wysokości jego głowy. A potem wydzierał się w jej stronę,
71
ona odpowiadała echem. I nie słyszałem, żeby kiedykolwiek wy-
krzyczał coś innego niż „halo, halo!" (balia odpowiadała mu po
chwili to samo) albo: „Bornholm r; na co blaszany przedmiot od-
krzykiwał: „Bornholm, Bornholm". Wiesz, mamo, a może to jest
tak, że to miejsce, ta wyspa działa na tych, którzy się tu urodzili,
jak echo. Gdziekolwiek będziesz poza nią, zawsze odbije się echem
w twoim sercu i wrócisz, nawet jeślibyś z tym miejscem wiązał naj-
gorsze wspomnienia.
Wczoraj byłem na grobie Olego. Mały grób, bo i Ole nie był
duży, gdy go ten ukochany kucyk kopnął w głowę. Był taki szczę-
ś
liwy i taki energiczny, tak mu się żyć chciało, a nam wszystkim przy
nim. On jakby wszystkich zabrał z sobą do grobu. Mnie oszczę-
dził, nie wiem na jak długo, ale pamiętasz, co się działo po tym
wypadku? Ja nie wierzyłem, że on nie żyje. Myślałem, że albo leży
obok kucyka i się bawi, albo że się wywrócił i za chwilkę wstanie.
Ale on leżał dalej, a ja krzyczałem: „Synku, wstawaj, bo się prze-
ziębisz! No, proszę cię, wstań, nie wygłupiaj się!". I dopiero za któ-
rymś razem, kiedy mnie bardzo zdenerwował, nie odpowiadając na
moje wołanie, podszedłem do niego i wydawało mi się, że tylko za-
snął. Więc wziąłem go z ziemi na ręce i byłem już wtedy całkowi-
cie pewny, że zasnął, bo był zupełnie bezwładny, ręce mu zwisały,
a ja mówiłem do niego, pamiętam to jak dzisiaj: „Zaraz włożę cię
do łóżka, to sobie porządnie pośpisz, głuptasie, na ziemi zasnąłeś,
przy kucyku, ech, łobuz z ciebie". Ale zbliżając się do drzwi, poczu-
łem wilgoć na rękawie, akurat tam, gdzie spoczywała główka Olego,
i straszny niepokój poczułem w sobie, i najszybciej jak mogłem
wbiegłem do domu. Ułożyłem go na siedzisku w kuchni. Zobaczy-
łem wtedy dopiero, że był bardzo blady. Krzyknąłem do żony, żeby
zadzwoniła po lekarza. Do kuchni wpadli zaniepokojeni teścio-
wie. Ale Ole nie oddychał. Na skroni miał pokaźną ranę, z której
sączyła się krew. Oblały mnie zimne poty, bo nie wiedziałem, co da-
lej robić. Żona stała nad nim jak wryta i nie potrafiła wypowiedzieć
ani jednego słowa, tak samo jak teściowie. Pamiętam, że ukląkłem
przy nim i prosiłem, żeby się obudził, żeby zaczął oddychać, żeby
71
mnie nie zostawiał samego. Ale on robił się coraz bardziej biały, ,
a na podłodze zaczęła powstawać mała kałuża krwi. Potem tylko ,
pamiętam, że był lekarz, że pokiwał głową i po chwili wyszedł.
Teść po pogrzebie, na którym nie byłaś i nigdy mi nie wytłu-
maczyłaś dlaczego, poszedł odwiedzić kucyka. I zdzielił go siekierą
w łeb. Słyszałem tylko, jak coś ciężkiego osuwa się na ziemię. Kiedy
odszedł Ole, zrozumiałem, tak samo jak inni, że nie jesteśmy już ro-
dziną, że tylko to dziecko nas łączyło. Przez pewien czas jeszcze tam
pomieszkiwałem. Wszyscy przez te kilka miesięcy żyliśmy jak we
ś
nie, nie odzywając się do siebie i popłakując po kątach. Nawet nie
myślałem, żeby do ciebie wracać, nie byłaś na pogrzebie własnego
wnuka. Nie byłaś. A teściowa na moment oszalała, bo codziennie
zabijała dwie kaczki i przyrządzała je, ale nikt nie chciał jeść, a ona
dalej z tymi kaczkami. Teść pewnej nocy wyszedł z łopatą i w nie
znanym nikomu miejscu zakopał wszystkie swoje kosztowności.
Niedługo potem dostał wylewu i leżał w łóżku bez życia. Robił pod
siebie. Wtedy teściowa przestała zabijać kaczki i z żoną zajmowały
się nim, ale długo nie pociągnął. Którejś nocy dostał drugiego wy- ;
lewu i mieliśmy drugi pogrzeb w tak krótkim czasie. Po tym po-
grzebie żona z teściową przeszukały jego pokój, ale oprócz starych
popielniczek niczego cennego nie mogły znaleźć. A pewnego dnia
sprowadziły do domu kilku żołnierzy z naszej bazy, mieli przy sobie
detektory i ruszyli na poszukiwanie skarbów. Nie pracowali długo,
już następnego dnia znaleźli skarb zakopany w drewnianej skrzyni
na skraju pola. Może wtedy poczuły się bardzo silne, bo pieniądze
czasami są dobrą nagrodą pocieszenia. Żona zakomunikowała mi,
ż
e chce nowego życia, beze mnie i gdzieś daleko. Nie protestowa-
łem. Złożyliśmy papiery o rozwód. Potem to już wszystko poszło
gładko. Nawet podarowała mi trochę złotych randów na dobry po-
czątek i wyjechały razem z matką na Samso. Nigdy potem się nie
widzieliśmy. Nigdy nie chcieliśmy ponownie nawiązać kontaktu.
Miałem też te pieniądze, które przynosiłaś w kopercie, a które po-
stanowiłem odkładać dla syna. Tyle że syna już nie było. Zabrałem
je z sobą do Anglii. Gniewasz się?
X
— Nazywam się Horst Bartlik i jestem nauczycielem biologii. Przy-
jechałem wypocząć.
— Bardzo mi miło — odpowiedziała młoda kobieta. — Jestem
Dagmar Rommel, profesorowa. Też przyjechałam odpocząć.
— Czy mógłbym zaproponować coś do picia? — zapytał Horst
nieśmiałym głosem.
— O tej porze roku, drogi panie, i w tych warunkach klimatycz-
nych bardzo sobie cenię grzane wino. Wiem, że nie jestem zbyt po-
stępowa w tych sprawach, ale jak sam pan widzi, państwo siedzący
obok też chyba preferują ten trunek.
Człowiek przypominający z zachowania wojskowego na prze-
pustce dolał właśnie swojej partnerce wina o piernikowej woni.
Właściciel pensjonatu podszedł do stolika Horsta i profesorowej.
— Czym mogę służyć? — zapytał.
— Garniec grzanego wina i dwa kubki poproszę — powiedział
Horst. — A co mógłby mi pan zaoferować teraz, tak na szybko, do
zjedzenia? O, przepraszam. — Horst spojrzał na profesorową. — Co
mógłby nam pan zaoferować do zjedzenia?
— Jeśli chodzi o mnie, to grzane wino w zupełności mi wystar-
czy. Nie jestem głodna.
— Ach tak — bez zdziwienia powiedział Horst. — W takim razie
tylko coś dla mnie poproszę.
— Mamy doskonały gulasz z jelenia z borówkami i pieczonymi
ziemniakami.
74
— To wspaniale, proszę jeden gulasz.
Właściciel pensjonatu oddalił się, a Horst lubieżnym wzrokiem
zmierzył profesorową, bo była to bardzo młoda profesorowa. Za-
rumieniła się.
— Często odwiedza pan te okolice?
— W dzieciństwie przyjeżdżałem tu z rodzicami dosyć często,
ale potem... A pani?
— I tak, i nie.
— Nie rozumiem.
— Otóż częstotliwość moich odwiedzin jest uwarunkowana
kongresami mojego męża. Jeśli wyjeżdża często, to i ja jestem tu
często, a jeśli rzadko... A zresztą, czy to takie ważne? Tutaj jest po
prostu pięknie.
Kiedy wypowiedziała ostatnie słowo, przy ich stoliku pojawił
się właściciel z garncem grzanego wina i kubkami.
— Musi być ciepłe, wtedy najlepiej smakuje — powiedział i nalał im
wina do kubków. — Gulasz przyniosę za chwilę — dodał, odchodząc.
—Jeśli mogę spytać, jaką dziedziną zajmuje się pani mąż?
— O, to żadna tajemnica, jest profesorem literatury. Teraz aku-
rat jest na kongresie w Berlinie.
— Muszę pani powiedzieć, że to bardzo pasjonująca dyscy-
plina. Kiedyś byłem namiętnym czytelnikiem, ale kiedy urodziły
się dzieci, jakoś nie wytrwałem w tej namiętności.
Boże, pomyślał Horst, patrząc jej prosto w oczy i podnosząc ku-
bek w górę na znak toastu. Boże, jakie ja farmazony wygaduję, prze-
cież o całkiem inne namiętności chodzi. Dlaczego nasza kultura
jest taka zakłamana, zwierzęta to anioły w porównaniu z ludźmi.
— Ile ma pan dzieci? — zapytała Dagmar Rommel.
— Dwójkę. Chłopca i dziewczynkę. To znaczy, dziewczynkę
i chłopca — żachnął się Bartlik.
Profesorowa w tym momencie szczerze się roześmiała.
— No tak, bo najpierw urodziła się nam dziewczynka, a potem
chłopiec, dlatego uważam, że kolejność prezentacji powinna być
zachowana.
75
Profesorowa znowu się roześmiała tak ślicznie i tak głośno zara-
zem, że zbiło go to z tropu.
— My, drogi panie, nie mamy dzieci. Brak dzieci to w pewnym
sensie wolność, ale też pustka. Z jednej strony zazdroszczę panu,
a z drugiej strony współczuję.
— Współczuję — powtórzył po niej ze zdziwieniem Horst.
Kiedy miał zamiar wypytać ją o to współczucie, na stole pojawił
się gulasz z jelenia, a obok gulaszu właściciel postawił osobny talerz
z pieczonymi ziemniakami i małą miseczkę z powidłami z borówek.
— Pięknie pachnie — powiedziała profesorowa.
— I pięknie smakuje — dodał od siebie właściciel, czyniąc coś
w rodzaju ukłonu.
Zanim Horst zatopił widelec w gulaszu, nalał obojgu grzańca.
— Na zdrowie, droga pani — rzekł i wychylił kubek do dna.
Profesorowa zrobiła to samo, napój cienką strużką wyciekł jej
z ust. Znowu się cudownie uśmiechnęła, wycierając usta brzegiem
dłoni, zupełnie nie jak na profesorową przystało. Horst, do tej pory
raczej sztywny, też uśmiechnął się najpiękniej, jak potrafił, i poczuł,
ż
e jest mu z tym bardzo dobrze. Nagle zmroziło go na chwilę, bo
uświadomił sobie, że kompletnie nie pamięta, kiedy ostatni raz się
uśmiechał. Zatopił widelec w gulaszu. Tak, potrawa rzeczywiście
była świetna, a kawałki mięsa rozpływały się same w ustach, co było
rzeczą dosyć dziwną w przypadku dziczyzny.
— To niesamowite, wie pani, gdyby nie ten charakterystyczny
posmak wiatru, trudno byłoby mi uwierzyć, że to dziczyzna. Kon-
systencja tego mięsa bardziej przypomina dobrze przyrządzoną
wołowinę niż jelenia. To bardzo dziwne, muszę poprosić właści-
ciela o przepis, o ile będzie tak łaskawy i zechce mi go zdradzić.
— Tak, gulasz z jelenia mają tu znakomity, wczoraj jadłam — po-
wiedziała profesorowa — ale proponuję panu spróbować wszyst-
kiego razem, proszę sobie zaserwować tak zwany boski widelec.
— A na czym to polega? — zapytał z ciekawością. I zanim profe-
sorowa zdążyła odpowiedzieć, nalał im po kubku wina.
— Na zdrowie, droga pani, za nasze spotkanie — powiedział.
76
— Oj, ma pan tempo, ale niech będzie — powiedziała Dagmar
i oczy bardzo się jej zaszkliły. — Musi pan nałożyć sobie na widelec
wszystkiego po trochu. Gulaszu, borówek i kawałek ziemniaka, to
jest dopiero to.
Kiedy Horst próbował tej sztuczki, parka z sąsiedztwa, skłoniw-
szy się, znikła za drzwiami. Ale gdy tylko zamknęli za sobą drzwi, za-
raz zrobiło się głośno, bo było słychać, jak tamta dostaje klapsa w ty-
łek i głośno chichocze, uciekając schodami do góry, a mężczyzna,
wojskowy na przepustce, wydaje z siebie zwierzęce pomruki i goni
za nią. W tym momencie misternie przygotowany przez Horsta bo-
ski widelec się rozpadł i ziemniak oraz powidła borówkowe wylądo-
wały w gulaszu. Profesorowa znowu się ślicznie uśmiechnęła i zadała
mu pytanie, którego prawdziwa profesorowa nie powinna zadawać,
choć w sytuacji, w jakiej się znaleźli, było całkiem na miejscu.
— Zazdrości im pan?
Horst nic nie odpowiedział, nie patrzył na nią, próbował robić
wszystko, aby tylko nie spojrzeć jej prosto w oczy, aby tylko zmie-
nić temat, choć przecież przyjechał tutaj w tym samym celu co ona.
Niestety, drżącymi rękoma nie bardzo potrafił panować na widel-
cem. Widząc jego zakłopotanie, profesorowa wyjęła mu z dłoni wi-
delec i z gracją nabrała nań wszystkie składniki jego posiłku.
— Proszę otworzyć usta — zakomenderowała.
I Bartlik jak grzeczny chłopiec otworzył usta. A ponieważ
obojgu bardzo się to spodobało, Dagmar jeszcze wiele razy przyrzą-
dzała mu boski widelec, a Horst jeszcze wiele razy otwierał grzecz-
nie usta, aż skończył się gulasz. Wtedy wypili po jednym kubku,
kończąc tym samym garniec grzanego wina, które choć już ostygło,
i tak miło grzało ich w środku. Dagmar jeszcze raz powtórzyła pyta-
nie, a tym razem Horst chciał, żeby je powtórzyła. Pominęła w nim
jedno słowo, bardzo istotne. Mianowicie pozbyła się słowa pan.
— Zazdrościsz im?
— Tak.
Tamtej nocy Horst miał okazję przekonać się, że jego pokój
wygląda tak samo jak jej. Że łóżka były identyczne i identycznie
77
twarde, choć to wcale nie przeszkodziło mu poczuć, że profeso-
rowa, mimo że fizycznie podobna do jego żony, nie była nią. Zdał
sobie sprawę, jak bardzo się okłamywał i zasłaniał biologią, twier-
dząc, że żeńskie narządy płciowe to sprawa dosyć przereklamowana
i że to tylko coś pokrytego włosami, posiadającego fałdy, przez
które przy odrobinie szczęścia można dotrzeć do otworu i pozo-
stać w tym otworze bez późniejszych konsekwencji społecznych,
oraz że piersi to w zasadzie gruczoły mleczne, których funkcją jest
karmienie tego, co powstało w wyniku zbiegów okoliczności lub
konsekwencji społecznych; właśnie tamtej nocy Horst całkowicie
zmienił zdanie, choć przecież podświadomie od zawsze przeczu-
wał, że może być inaczej.
11
Nie mogłem spać tej nocy. Albo było za gorąco, albo nie wiem...
Nieważne. Wiesz, mamo, w tej Anglii, to myśmy ciągle oszczędzali.
Już ci to mówiłem, ta moja druga była cholernie oszczędna, ale to
się oczywiście skądś bierze. Jak żyjesz w takim kraju, gdzie pra-
wie każdy ściubi, to stajesz się taki sam. Na mnie też trochę prze-
szło, choć nie do końca, nie zaakceptowałem tego wariactwa. To,
ż
e oszczędzają wodę i mają te idiotyczne krany, to chyba jeszcze
z czasów pierwszej wojny. Tak mi kiedyś jeden Francuz w pubie po-
wiedział, który też był oburzony warunkami higienicznymi, tylko
ż
e od niego tak strasznie śmierdziało, iż pomyślałem, że albo jest
kompletnym kłamcą i brudasem, albo jego landlord doprowadził
go do całkowitego upadku umysłowego, zafundował mu po pro-
stu depresję. Mniejsza o to. Wypiłem wtedy kilka ciderów, które
zniwelowały ból patrzenia na jego upadek, i odsunąłem się do tyłu,
co zapewniło mi dopływ świeższego powietrza. Ten Francuz opo-
wiadał, że królowa albo król podczas wojny ogłosili narodowi, że
zaczynają żyć oszczędnie, aby w ten sposób dać znak poparcia lu-
dziom, którzy ciężko pracują w fabrykach i mało zarabiają. Ta
oszczędność królewskiej pary miała też moralnie wesprzeć chłop-
ców walczących z Niemcami na froncie. Ogłosili więc w gazecie,
ż
e biorą kąpiel tylko raz w tygodniu. Jedna wojna się skończyła,
potem druga, a im, mamo, nie przeszło. Dalej kąpią się tylko raz
w tygodniu, w niedzielę zdaje się. Albo ta kretyńska oszczędność
79
na ogrzewaniu. Te maszynki na ścianach nas wykańczały. To zna-
czy, mnie bardziej, bo jej, kiedy grzejnik zrobił się zimny, a Hindus
protestował i nie chciał rozmieniać na drobne, było to obojętne.
Przykrywała się kocem i skulona siedziała przed telewizorem, a ja
wtedy myślałem, że za parę chwil telewizor przestanie odbierać, bo
zamarznie. Zimę mają straszną w tej Anglii, śniegu prawie wcale,
ale jest czasami tak przejmujący wiatr i taka wilgoć, że nasi Eski-
mosi na Grenlandii mają moim zdaniem dużo cieplej. Więc Annie,
siedząc skulona i od czasu do czasu zerkając na mnie szczękają-
cego zębami, mówiła, że jak mi jest tak bardzo zimno, to żebym
poszedł do pubu albo do biblioteki. Z początku myślałem, że żar-
tuje, ale kiedyś, kiedy już nie mogłem wytrzymać, a Hindus cał-
kowicie się zbuntował, poszedłem zajrzeć do biblioteki. I rzeczy-
wiście, Annie nie żartowała, biblioteka była pełna. W życiu nie
sądziłem, że czytelnictwo w tym kraju jest tak wysoko postawione
i że te biblioteki tak cuchną, bo jak się za chwilę zorientowałem,
większość klienteli stanowili kloszardzi, a niektórych znałem z wi-
dzenia, bo często wysiadywali pod spożywczym i prosili o pensika.
Prawie wszystkie miejsca były zajęte, a większość czytelników trzy-
mała w ręku jakąś gazetę albo książkę i nad nią spała. Budzili się
tylko na chwilę, kiedy pracownica przechodziła obok nich z białym
wózeczkiem, do którego zbierała porzucone książki, gazety, pisma,
i grzecznie proponowała kloszardom zmianę lektury. Oni grzecz-
nie odpowiadali „nie, dziękuję'', ona szła dalej, a oni znowu pogrą-
ż
ali się w drzemce.
Muszę ci, mamo, powiedzieć, że ludzie w Anglii, ci z nizin i ci
z wyżyn społecznych, są wyjątkowo grzeczni. Proszę bardzo, dzię-
kuję, przepraszam, czy mógłbym — to są słowa na porządku dzien-
nym. I ja siedziałem tamtego popołudnia wśród tych kloszardów
w naszej dzielnicowej bibliotece, i było mi bardzo ciepło. Wydaje
mi się, że też przysnąłem, bo rzeczywiście władze lokalne nie szczę-
dziły funtów na ogrzewanie biblioteki. Ta biblioteka była też wy-
jątkowo długo otwarta, bo, zdaje się, do godziny dziewiątej wieczo-
rem. Dobrze się było w niej ogrzać. A z tymi pubami to do dzisiaj
80
nie rozumiem. Po pierwsze, w tych pubach mają przytulniej, czy-
ś
ciej i ładniej niż we własnych domach czy mieszkaniach. Mówię
ci, mamo, dywany na podłogach i nie trzeba butów zdejmować, lu-
stra wypucowane, ciepło, bo w kominku cały czas się pali, obrazy
na ścianach, muzyka, stoły do bilardu, tarcze do rzutek, czasami wi-
szący telewizor, w którym leci mecz piłki nożnej, zapach nie tylko
piwa z beczki, ale i świeżego jedzenia, bo można sobie zamówić po-
siłek. I pewnego wieczora odniosłem wrażenie, że Anglicy miesz-
kają w pubach. A dokładniej, że to ich męska część tam mieszka,
bo kobiet wielu w pubach nie widywałem. Z tego prosty wniosek,
ż
e moja Annie była typową Angielką, wolała marznąć, taka była
skąpa. Jednak do zimnych kobiet nie należała. Pewnego popołu-
dnia, po pracy, postanowiłem na chwilę zrezygnować z czytelnic-
twa i nie poszedłem się ogrzać do biblioteki, a do pubu. W tym
pubie spotkałem starszego faceta o imieniu Jocke. Siedział ze szkla-
neczką rumu Captain Morgan zmieszanego z colą. Plastikową
rurką mieszał kawałki lodu i nakłuwał plasterek cytryny pływający
na powierzchni. Jocke był fotografem, takim lepszym, bo mówił,
ż
e strzela portrety, ma dużo pracy i powodzi mu się całkiem nieźle.
Miał własny dom przy Crouch Street i nawet wiedziałem, który to,
bo stał obok delikatesów Gantona, gdzie od wielkiego święta kupo-
wałem nasze duńskie sery, za które potem Annie mi głowę suszyła,
bo były rzeczywiście cholernie drogie. Ja po konsumpcji czułem
się winny, przecież mogłem za te same pieniądze kupić cztery razy
więcej w supermarkecie, tyle że angielskich, które nie były tak do-
bre, ale... Mówię ci, mamo, ten Ganton miał dosłownie wszystko,
a jak nie miał, to mógł sprowadzić. Czasami po pracy nie mogłem
wytrzymać i musiałem wejść skuszony zapachem świeżo mielonej
i parzonej kawy. Mówię ci, mamo, jak się ten zapach rozniósł po
ulicy, to nie można było nie wejść. No i wchodziłem, a pan Gan-
ton mówił mi pięknie „dzień dobry" i „czym mogę służyć". Kupo-
wałem kawę, choć miałem ochotę na więcej, bo na hakach wisiały
laski salami, naszego też, a w chłodziarce za szybką leżały prze-
różne kiełbasy i szynki z całego świata. Drewniane półki uginały się
81
pod ciężarem puszek i słoiczków napakowanych po brzegi czymś
kolorowym, smacznym i zapewne bardzo drogim, a na półce tuż
nad kasą kusiły butelki z alkoholami z różnych stron świata, i nasz
akwawit też widziałem, ale to wszystko było drogie, drogie i dro-
gie, a ja miałem już tak poprzestawiane przez Annie, że jak coś było
tanie, to i tak było drogie. Jak sobie pomyślę, jakim drogim kra-
jem jest Dania, to takie delikatesy Gantona to było nic. No i wiesz,
mamo, dostawałem tę filiżankę kawy i siadałem sobie przy oknie,
bo miał tam dwa stoliki z czterema krzesłami do każdego. Patrzy-
łem na ulicę, na przechodniów, popijałem sobie i nie chciało mi
się wracać do zimnego pokoju, choć pewnego dnia Annie mi po-
wiedziała, że za kilka miesięcy uzbiera nam się sumka wystarcza-
jąca na wzięcie kredytu mieszkaniowego. I wtedy bardzo się ucie-
szyłem, bo zrozumiałem, że pomimo tego skąpstwa mamy w życiu
jakiś cel, że będziemy mieli własny mały angielski domek z ogród-
kiem, może dzieciaka, że Ole przestanie do mnie przychodzić
w nocy i mnie straszyć, że będzie normalnie. Ale czasami, siedząc
u Gantona, nie patrzyłem przez okno, tylko obserwowałem kupu-
jących, a przychodzili różni. Oczywiście większość klientów stano-
wiły panie, które nie pracowały i dobrze się im powodziło, pewnie
ż
ona Jocke'a też tam przychodziła, zaraz ci o nim dokończę, bo pra-
wie straciłem wątek, ale jak pomyślę o tej kawie, to zawsze się gubię.
Więc przychodziły do niego te panie i kupowały różności, a on im
to wszystko pięknie pakował do papierowych torebek z firmowym
napisem, a potem kasował. Ja, słysząc te sumy, o mało nie spadałem
z krzesła, a niektóre z nich mówiły czasami, że reszty nie trzeba...
Gdzie podziewała się wtedy ta angielska skrupulatność i wydawa-
nie co do jednego pensa? To nie były rzadkie widoki, ale myślałem
sobie wtedy, że jeśli takie bogate panie zostawiają Gantonowi resztę
z tak wysokiego rachunku, to muszą w inny sposób oszczędzać. Na
przykład na swoich mężach lub ogrzewaniu.
Jeśli piłem kawę w delikatesach, a był to wtorek, to o godzi-
nie siedemnastej zaczynała się okupacja sklepu przez Ukraińców,
bo we wtorek Ganton dostawał ukraiński chleb zwany kolosem.
82
Rzeczywiście, nie były to małe bochenki. Takie czterofuntowe,
okrągłe. Kiedyś go kupiłem. Nawet był smaczny. Z kminkiem, ale
Annie preferowała angielską białą gąbkę na tosty.
Aha, to ja ci może teraz dokończę o tym Jocke'u i ogrzewaniu.
Więc siedzimy w tym pubie, on mi dalej opowiada o swoim biz-
nesie i jak to mu dobrze idzie, jaki ma wielki dom i tak dalej, i tak
dalej. A za chwilę mówi mi, że w zimie to mu się jednak najbar-
dziej opłaca siedzieć w pubie, bo nie musi tyle tracić na ogrzewa-
nie. Kompletnie tego na początku nie mogłem pojąć. A on mówi
tak: „żona nie lubi pubów, to siedzi w bibliotece, do samego końca,
a ja siedzę w pubie, też do samego końca. Tyle co tu stracę każdego
dnia na drinki, to jest może trzydzieści procent z tego, co musiał-
bym stracić na ogrzewanie». I wtedy się pięknie do mnie uśmiech-
nął i wychylił do dna swoją szklaneczkę rumu z colą.
XI
Nad ranem poczuł głowę na swoim ramieniu. Jeszcze spała. Nie
chciał jej budzić, choć wypełniony pęcherz moczowy przypominał
bezczelnie, że pora go opróżnić. Za oknem zauważył zgłodniałą si-
korkę, która skacząc po parapecie, koniecznie chciała dać do zro-
zumienia, że nie są sami. Po jakimś czasie jednak nie wytrzymał
i delikatnie wysunął się z łóżka. Profesorowa nie drgnęła, co tylko
upewniło go w tym, że nadal słodko i twardo śpi, i dało odwagę, aby
nie wychodzić do swojego pokoju, tylko załatwić się u niej. W tym
pensjonacie każdy pokój miał swoją łazienkę, co potwierdzało jego
wysoką pozycję wśród pozostałych domów w okolicy, dyskretnie
informując, że nie tylko ci, którzy chcieli zdobyć kilka okolicznych
kopulastych szczytów, byli jego częstymi mieszkańcami. Zamknął
drzwi od łazienki i wyjął nabrzmiałą sikawkę, ale zanim uronił
pierwszą kroplę, wpadł w panikę, bo zdał sobie sprawę, że nie pod-
niósł deski klozetowej. Jednak pęcherz miał tak pełen, że kiedy się
schylił, pierwsze krople same wyleciały na posadzkę. Wyprostował
się szybko i nie czekając na katastrofę, wymierzył w centrum muszli
klozetowej. Wszystko ruszyło jak nagła tropikalna ulewa, która
była tak głośna, że nie miał wątpliwości, iż musiał obudzić Dagmar.
Jednak odprężenie i błogość, jakie zaczął odczuwać wraz ze zmniej-
szaniem się pęcherza, były w tym momencie dla niego dużo waż-
niejsze niż świadomość, że ten biologiczny proceder obudził pro-
fesorową. Kiedy skończył, odciągnął skórkę i wytrzepał sikawkę do
84
ostatniej kropli. A kiedy ponownie ubrał swojego penisa w to, co
Ż
ydzi w owych czasach tak prześladowani uważali za męski brak
przymierza z Bogiem, poczuł jej zapach. Zapach, który mu przy-
pomniał, że był z kobietą i że taki zapach wydzielają wyłącznie te,
które szanują prawa natury, a tym samym Boga. Stojąc w toalecie \\,\
z sikawką w dłoni, z zamkniętą sikawką, czując jej zapach oraz wi-
dząc na swoim lekceważonym od lat, bezużytecznym orężu jej śluz,
którym go wczoraj hojnie ugościła, a który teraz zbielał, kruszył się
i odłaził jak skórka jaszczurki, zaczął się zastanawiać, czy umyć swo-
jego penisa, czy też nie, bo nie miał pewności, że zrobią to jeszcze
raz, zważywszy, że utrzymywał w swojej głowie, iż ten cudny akt
był w dużej mierze sprowokowany pośpiesznie wypitym grzanym
winem. Patrząc na zaschnięty i odchodzący śluz, nie mógł się zde-
cydować, czy być higienicznym jak prawdziwy nauczyciel biologii,
czy romantycznym, co mu się prawie nie zdarzało, i zabrać mate-
rialne wspomnienia z sobą do pociągu, i jechać z nimi do domu, \\
i dopiero w domu się umyć. Kiedy urwał kawałek papieru z rolki, ,
aby wytrzeć zroszoną z lekka deskę, dobiegł go głos: \„
— Pięknie sikasz.
Wtedy zamarł na chwilę, bo nie wiedział, czy to żart, czy wyrzut.
Jeszcze raz powtórzyła:
— Pięknie sikasz. Miło było posłuchać szumu wodospadu. Taki był
mocny, miarowy, ciągły. Ale po południu pójdziemy nad prawdziwy.
Wyszedł z łazienki. Zobaczył, że leży na brzuchu całkowicie od-
kryta. Nie mógł opanować erekcji, więc zaczerwieniony i spłoszony
szybko położył się obok niej, też na brzuchu.
— Wstydliwy jesteś — powiedziała. — A przecież chyba ode mnie
dużo starszy, ale pewnie nie tak dużo jak mój mąż.
Horst znowu poczerwieniał.
— Wstydliwy się zrobiłem, takie życie — odparł ze smutkiem.
— Ja o tym sikaniu całkiem poważnie. — Uśmiechnęła się.
Mam męża prawie czterdzieści lat starszego ode mnie. Ma to swoje
dobre, ale i złe strony. Kobieta potrzebuje stabilizacji. To mam. jest
profesorem i dobrze zarabia, a niedługo pójdzie na emeryturę i ta
85
emerytura też nie będzie zła. Jak się uprze, to będzie mógł dora-
biać na uniwersytecie do śmierci. Jest miły, elegancki, szanuje mnie
i zrobi dla mnie prawie wszystko. Prawie, bo jednak wszystkiego
już nie może. I to są te złe strony. Przykrą rzeczą na tym świecie jest
to, że mężczyźni, jeśli nie są wysoko urodzeni, osiągają stabilizację
finansową w momencie, gdy destabilizują się na dole. — Dogmat-,
wypowiadając te ostatnie słowa, lubieżnym spojrzeniem obrzuciła
pośladki Horsta. — Tak więc, mój drogi, wracając do twojego pięk-
nego sikania... Pocałuj mnie w szyję. Szybko.
Wypowiedziała to tak, jakby świat już nie mógł czekać, a ona
razem z nim. I już nie było czasu na dokończenie jej dopiero co
rozpoczętego wywodu, bo na nowo byli w sobie i nie mieli czasu
ani chęci na rozmowę. Horst po tych wszystkich latach wyposz-
czenia zachowywał się jak bohater, bo wbił sobie do głowy, że zrobi
wszystko, by najpierw jej było dobrze, a dopiero później jemu. Pa-
miętał radę swojego ojca, który wziął go kiedyś na męską rozmowę
i powiedział: „Jeśli chcesz, żeby kobieta była szczęśliwa, to musi
być zawsze pierwsza. I w tych rzeczach też. Rozumiesz? Jak bę-
dziesz czuł, że się zbliżasz, a ona jeszcze nie, to ściśnij się z całej siły
za worek mosznowy, ale w dyskretny sposób, tak żeby sprawy nie
spartaczyć. Rozumiesz ?". Horst stosował metodę ojca wiele razy ze
swoją żoną. Ta metoda była bardzo skuteczna, bo żona, kiedy jesz-
cze wyrażała ochotę, zawsze dochodziła pierwsza. Więc Hors do-
prowadził panią profesorową do niebios, a siebie do straszliwego
bólu brzucha, który tylko dzięki kunsztowi jej ust i języka został
w genialny sposób uleczony nadeksplozją nasienia, co uformo-
wało z włosów profesorowej szczotkę. Teraz leżeli obok siebie i od-
dychali głęboko, rumiani i szczęśliwi. Gdy Dagmar doprowadziła
swoje włosy do porządku, a Horst przestał się wstydzić, tylko le-
ż
ał na plecach niczym nie przykryty, dokończyła myśl, której nie
zdołała do końca zwerbalizować pod wpływem nagłego uniesienia:
— Tak. Kiedy słyszę mojego męża walczącego w toalecie przy
oddawaniu moczu, to wszystkiego mi się odechciewa. Nie chce mi
się przede wszystkim wstawać z łóżka. Jęki, syki, krzyki. A potem
86
ciche uderzenie kilku kropel i przerwa. I znowu jęki i krzyki.
On tak może przez pół godziny, a czasami i dłużej. A kiedy już
wszystko z trudem wydali z siebie, wychodzi z tej łazienki blady
i przypomina trupa, choć wiem, że będzie żył jeszcze bardzo dłu-
gie lata i przyjdzie mi stać się jego pielęgniarką. Tak więc nie dziw
się temu, co ci powiedziałam. Obudził mnie wspaniały wodospad,
a nie kapanie ze skrzypiącej i dziurawej rynny.
Mówiąc te słowa, profesorowa złapała łapczywie za sikawkę
Horsta, która nie protestując, zamieniała się powoli w niebezpiecz-
nego boa dusiciela.
12
Znowu przyszedłem. Mówią, żeby mówić, żeby się wygadać z ca-
łego życia, to będzie lżej. Wczoraj, zaraz po tym, jak opuściłem to
miejsce, pojechałem na rowerze do Sandvigu. Pamiętam jeszcze
z dzieciństwa, jak przyjeżdżaliśmy tam razem na plażę. Mała, cicha,
w zatoce. Trochę piasku z jednej strony, a z drugiej, idąc w stronę
klifu, same płaskie głazy. Mnie zawsze ciągnęło na te głazy, nie lu-
biłem tego piasku, bo wydawał mi się szorstki, taki gruboziarni-
sty. Kiedy się na nim kładłem, wydawało mi się, że leżę na papierze
ś
ciernym. Ale swoje musiałem odleżeć. Dla ciebie. Czasami zasypia-
łaś i kiedy byłem pewny, że smacznie śpisz, oddalałem się i szedłem
w stronę kamieni. Tam nie było wielu ludzi, bo w tamtym miejscu
morze wyrzucało kupę glonów, które najpierw były śliskie, zielone
i pachniały, lecz kiedy zaczęły wysychać, przechodziły metamor-
fozę z czegoś śliskiego i na swój sposób przyjemnego w coś wy-
płowiałego, żółtawego i szorstkiego, a na dodatek bardzo cuchną-
cego. Wiesz, myślę, że to ten zapach czynił tamtą kamienistą część
plaży prawie bezludną. Mówię prawie, bo od czasu do czasu byłem
ja i wygrzewałem się jak kot na tych ciepłych kamieniach, i były
też macające się parki. Patrzące w niebo i grzebiące sobie w majt-
kach i biustonoszach. Patrzyłem na nie z zaciekawieniem i nie mog-
łem jeszcze wtedy pojąć, o co chodzi i dlaczego się tak męczą, bo
tej grzebaninie prawie zawsze towarzyszyło stękanie, naprężanie,
no, istny cyrk, mówię ci, mamo. Patrzyłem na nich z ubolewaniem
88
i myślałem, że życie dorosłego musi być bardzo ciężkie i że jak doros-
nę, to będę inny. Nie będę wkładał rąk w majtki swojej koleżanki
i nie będę stękał. Tak sobie obiecałem. Kiedy za długo leżałem na
tych kamieniach i zapominałem o bożym świecie, bo było tak cie-
pło, a niebo było tak przejrzyste i prawie nie wiał wiatr, co zdarzało
się dość często w Sandvigu, choć zaraz za rogiem była już inna po-
goda, ty się budziłaś i szłaś w stronę kamieni. Po mnie. I oczywiście
znajdowałaś mnie na którymś głazie i kazałaś zbierać się i wracać na ;
koc, na ten gruboziarnisty piasek. No i oczywiście posłusznie wra-
całem. Jedyną dobrą stroną tamtej części plaży było to, że bez trudu
można było wchodzić do morza. Ja się dosyć wcześnie nauczy- ,
łem pływać, ale, pamiętasz, moje pierwsze przygody z wodą były
dziwne i o mało nie skończyły się tragicznie. Tam jest taki pomost,
stoi do dzisiaj, a może to jest całkiem nowy, wymieniony, nieważne. '
Kiedyś leżałaś na plaży i z kimś gawędziłaś, a ja wszedłem na ten
pomost i doszedłem do końca, gdzie woda była już dosyć głęboka.
Tamtego dnia morze było całkiem płaskie i przypominało bardziej
taflę lodowiska niż coś, co może zacząć falować. Obok mnie stał
chłopak, starszy i dużo wyższy. Miał na głowie okulary do nurko-
wania z przyczepioną obok rurką i zakładał na stopy płetwy. A po-
tem wskoczył i tyle go było widać, to znaczy, było go dobrze wi-
dać, jak igra pod wodą. I ja też tak chciałem, chciałem wskoczyć
i porozmawiać z nim. Porozmawiać pod wodą. Zrobiłem to. Do-
padłem go i otworzyłem usta. Wtedy zaczęła się tragedia. On zo-
baczył, że nie potrafię pływać, że nie mam pojęcia o nurkowaniu
i że za chwilę się utopię. Bez dwóch zdań. Wyciągnął mnie z tej
wody na brzeg. Nie pamiętam, jak to zrobił, bo byłem pewnie w sil-
nym szoku. Pamiętam tylko tyle, że leżałem na piasku i że wokół
mnie było pełno ludzi, i ty oczywiście, i krzyczałaś „oddychaj! od-
dychaj!". A ja wracałem powoli do żywych, choć ciężko się wtedy
oddychało, pamiętam, bo woda wylewała się z moich wnętrzności.
Ty ukróciłaś automatycznie moją samowolę. Zrobiłaś to oczywiście
z miłości i dla mojego bezpieczeństwa. Przy każdej następnej wizy-
cie na plaży paradowałem jak przybysz z innej planety w jaskrawym
89
kapoku, w którym było mi bardzo niewygodnie i wprost umiera-
łem w nim z gorąca. Ale najważniejsze, że miałaś pewność.
Tam w Sandvigu jest taki głaz, sterczy z morza od niepamięt-
nych czasów. Trzeba umieć pływać, żeby się do niego dostać. U mnie
w klasie było tak — chyba o tym nie wiesz, nie wiedziałaś, to posłu-
chaj. Więc u mnie w klasie było tak przyjęte, że uznawało się oficjal-
nie, że chłopak potrafi pływać, jeśli samodzielnie dostanie się na głaz.
Dotknie go, a potem wdrapie się na niego i pomacha wszystkim in-
nym stojącym na brzegu. Dla nas to była taka oznaka zerwania z wie-
kiem dziecięcym. Samotne dopłynięcie do głazu. Ty nie wiesz, bo
nie mogłaś wiedzieć. Żaden z naszych rodziców o tym nie wiedział,
bo gdyby się dowiedział, to byłby koniec naszych zaślubin z morzem.
Kiedy któryś z nas był gotowy i uważał, że potrafi już pływać, bo go
ojciec czy ktoś tam nauczył albo nauczył się sam, wtedy — a było to
najczęściej w maju, kiedy plaża była kompletnie pusta, a woda bar-
dzo zimna — taki śmiałek, szczękając zębami, wchodził do wody i naj-
szybciej, jak potrafił, sunął w stronę głazu. Niektórym się nie uda-
wało za pierwszym razem, bo wymyślili sobie, że już potrafią pływać,
a w rzeczywistości nie potrafili, więc kiedy płycizna się kończyła i tra-
cili grunt pod nogami, zawracali, mówiąc, że woda za zimna. Ale nie-
którzy dopływali, wdrapywali się na głaz i zziębnięci, ale jak bohate-
rowie machali tym, którzy stali na plaży, a potem z trudem wracali.
Ja, zanim sam dopłynąłem do tego głazu, kilka razy byłem przy nim.
Dwa albo trzy, nie pamiętam dokładnie. Jak miałem ten kapok na
sobie, to spokojniej spałaś, więc wchodziłem do wody. Kiedyś jakiś
turysta — nie był od nas, to wiem, dziwny miał akcent — powiedział:
„Hej, mały, łapiesz się na kamień?". To ja bez zastanowienia pokiwa-
łem głową, uczepiłem się jego barków i tak razem dopłynęliśmy. To
znaczy, on płynął, a ja tylko majtałem nogami. Następnym razem
było bardzo podobnie. Jakiś turysta, jego plecy i już byłem przy ka-
mieniu. Dotykałem jego granitowego zimna upstrzonego naroślami
i małżami, ale nigdy nie wszedłem na wierzchołek.
Wiesz, mamo, ja to się chyba sam nauczyłem pływać. I to w tym
kapoku. Bo pamiętam, że kiedy z niego wyrosłem i już nie chciałem,
90
ż
ebyś mi kupowała nowy, bo się wstydziłem, to wszedłem do wody
i po prostu zacząłem pływać. I co zrobiłem najpierw ku twojej wiel-
kiej trwodze i okrzykom? Oczywiście popłynąłem w stronę głazu,
wszedłem na niego i ci pomachałem. Choć byłaś daleko, widziałem,
ż
e odchodzisz od zmysłów i że jeśli za chwilę nie zejdę i natych-
miast nie przypłynę do ciebie, to pofatygujesz się po mnie sama
i mi na tym kamieniu odbierzesz glorię, opieprzając mnie przy
tych wszystkich głuchawych żyjątkach morskich. Więc moja glo-
ria trwała bardzo krótko, bo pospiesznie wskoczyłem do wody i jak
najszybciej znalazłem się na plaży, przy tobie. I co usłyszałem? Za-
miast pochwały, takiej, jaką się dostaje od ojca, ja usłyszałem drżą-
cym głosem wypowiedziany poemat o matczynym strachu i miłości,
kupę zakazów i dziwactw. Ale w duszy wiedziałem, że i tak jestem
wielki, co oczywiście miałem zamiar zaprezentować kumplom. Po-
nieważ były wtedy wakacje i nasza umowa w ich trakcie nie dzia-
łała, poczekałem do rozpoczęcia roku szkolnego i pokazałem, co
potrafię. Nie byłem pierwszym z nas, który samodzielnie dopły-
nął do głazu, ale nie byłem też ostatnim. Kiedy dosyć szybko zna-
lazłem się przy nim, wszedłem na niego i popatrzyłem na grupkę
kolegów z klasy z oddali, a potem im pomachałem, to powiem ci,
mamo, że choć wtedy woda była już trochę zimna i pogoda tego
dnia nie była najlepsza, nie chciało mi się wcale z tego kamola scho-
dzić, bo to był jeden z niewielu momentów w moim życiu, kiedy
poczułem się ważny i doceniony. Stałem na tym kamieniu dumny
i wyprostowany, patrzyłem na nich jak jakiś generał, zwycięzca bi-
twy pod czymś tam, i skoczyłem do wody dopiero wtedy, kiedy za-
częli do mnie machać i gwizdać, że już pora wracać. A wiesz, wczo-
raj też wszedłem do wody i dopłynąłem do głazu, i stanąłem na nim,
myśląc, że człowiekowi do szczęścia czasami tak niewiele potrzeba.
XII
— Widzisz — powiedziała. — Jak jest cieplej, to nie ma lodu i wtedy
w rzece można zobaczyć tysiące ryb. Ta rzeka jest jakby bez wody,
zamienia się w srebrną blachę. Niesamowicie to wygląda, mówię
ci. Ciebie, jako biologa, takie obrazki powinny interesować.
— Spotkamy się jeszcze? — zapytał Horst zupełnie nie zaintere-
sowany tematem rzeki i ryb.
Dagmar patrzyła dalej w taflę lodu, a po chwili odpowiedziała
cicho:
— Z tego co wiem, mąż ma dłuższe sympozjum w marcu. Przy-
jadę tu w marcu. Tak, będę w marcu.
— Też będę tu w marcu — powiedział i poczuł, że wypytywanie
o adres byłoby dużą niezręcznością, choć z drugiej strony chciał
zobaczyć na papierze, że ta oto pani profesorowa nie jest jakimś
snem, który nie tylko doprowadził do tego, że Horst dowartościo-
wał się i uwierzył w siebie, ale dał mu poczucie siły i przywrócił
przynajmniej na chwilę męskość. Chciał wiedzieć, gdzie mieszka,
i zapragnął spojrzeć w twarz profesorowi, który wydał mu się te-
raz zwykłym gulaszem ze starego jelenia. Chciał pozbawić ją tajem-
nicy, rozebrać umysłowo. Chciał, ale tego nie zrobił, bo w swoim
ż
yciu Horst chciał wiele, ale niewiele osiągał, wszystko przycho-
dziło do niego drobnymi kroczkami i z opóźnieniem albo w ogóle
nie przychodziło, ale to, że udało mu się spędzić te chwile, te wspa-
niałe chwile z tą młodą kobietą, i to tak szybko, poczytywał sobie
91
za wielkie szczęście, cud. Więc drugie, a może pierwsze „ja" Horsta
powiedziało mu, że nie warto wypytywać o adres. Powiedziała, że
będzie tu w marcu, to będzie. Koniec. Kropka.
Wyjeżdżał ze wsi, dumnie postukując obcasami o podłogę sań,
a gdy dotarł do dworca kolejowego, dał woźnicy spory napiwek,
bo pierwszy raz w życiu poczuł się nie tylko zdobywcą i odkrywcą,
lecz również kimś szczególnym i bogatym. Dom przywitał go ciszą,
ponieważ kiedy do niego dotarł, było już bardzo późno, ale żona
jeszcze nie spała. Czytała w łóżku książkę, czekając na niego. Kiedy
wszedł do sypialni, spojrzała na niego z lekką pogardą i zapytała:
— I co, wyjazd udany?
— Udany — odpowiedział oschle.
— Dzieci tęskniły za tobą, rzadko na tak długo wyjeżdżasz.
— Tęskniły, mówisz... To dobrze, że tęskniły, znaczy, że mnie ko-
chają. W odróżnieniu od ciebie.
Wiedział, że wsadził jej szpilkę, ale czuł, że to za mało, że trzeba
jej wsadzić tę prawdziwą szpilę, której już od tak dawna nie czuła
pomiędzy nogami. Może dlatego, że jak grzeczny chłopak przysta-
wał na jej odmowy, miał tak, jak miał, czyli źle. Czuł, że chce ją po-
niżyć, że nie myśli o kochaniu, bo o kochaniu się z nią i miłości
już od dłuższego czasu nie było mowy. Więc się ostentacyjnie ro-
zebrał, czego już od niepamiętnych czasów nie robił, i stanął przed
nią z pełną erekcją.
— Zrobisz to dobrowolnie czy mam ci pomóc? — zapytał
szorstko.
Ż
ona najpierw popatrzyła na niego pobłażliwie, następnie
wzgardliwie, a na koniec już nie wiedziała, co o tym wszystkim my-
ś
leć, bo on dalej stał przed nią z tym swoim twardym batem i cze-
kał na odpowiedź.
— Uspokój się i wchodź do łóżka, bo się przeziębisz. Górskie
powietrze ci zaszkodziło czy co?
Poczuł, że ona znowu zaczyna, że chce przejąć pałeczkę i spró-
bować go poniżyć. Ale tym razem pałeczka była w ręku Horsta,
duża, nabrzmiała. Nie myślał o niczym innym jak tylko o wygraniu
93
tej sztafety. Po chwili żona zrozumiała, że to nie przelewki, i próbo-
wała użyć ostatecznej broni, którą kobiety stosują, jeśli uważają, że
mężczyzna w swoim życiu przywiązywał uwagę bardziej do szcze-
gółów i estetyki niż do pożądania.
— Horst, daj spokój, nie mogę, mam okres. Później, kiedyś, nie
dziś. Proszę.
Ale Horst nie kapitulował, bo wiedział, że jeśli tego dzisiaj nie
zrobi, jeśli ona znowu postawi na swoim, to pozostanie mu przy-
szłość męża załatwiającego się jak kobiety, jakiegoś starego mebla,
do którego ktoś się przyzwyczaił i tyle. Horst już nie chciał być sta-
rym meblem, który można wyheblować. To Horst chciał heblować.
Zerwał z niej kołdrę. Zamarła, a potem raptownie podkurczyła
nogi. Jeszcze próbowała coś powiedzieć, ale on nie słuchał, zdzierał
z niej koszulę nocną, która po chwili zamieniła się w strzęp. Pierw-
szy raz w życiu zobaczył w jej oczach strach i chciał, żeby te oczy ta-
kie pozostały. Leżała na boku i przypominała wielkiego embriona,
ale odwrócił ją siłą na plecy, złapał za ręce, którymi zasłaniała z całą
mocą kłamstwo, podniósł je siłą i wtargnął między uda.
— Mówisz, że masz miesiączkę? Kłamiesz, suko! — Pierwszy raz
w życiu tak się do niej zwrócił. — Kłamiesz, suko! — powtórzył. I za-
czął na siłę drążyć jej suche wnętrze. — A jakbyś nawet miała, to le-
piej dla ciebie, bo nie byłoby dzieci, suko!
Parł w nią i pocił się przy tym. Nie sprawiało mu to dużej przy-
jemności fizycznej, lecz wielką umysłową. Była cały czas sucha,
choć skapitulowała i rozluźniła się. Poczuł, że kamień sflaczał i że
może robić z nim, co chce.
— Okresu ci się zachciało, ja cię nauczę — syczał. — Jeszcze bę-
dziesz Boga prosiła o ten okres, bo może po dzisiejszym razie nie
przyjdzie przez kilka miesięcy!
Dalej ją drążył. A ona ponownie całkowicie zesztywniała, bo
kolejne dziecko to była ostatnia rzecz, której chciała. Zdała sobie
sprawę, że jeśli go w jakiś sposób nie ułagodzi, to ten raz stanie
się kompletną katastrofą. Więc strach opuścił jej oczy, znowu prze-
stała być kamieniem i przyciągnęła go do siebie tak, żeby móc go
94
całować. Poczuł, że powoli staje się mokra, i zaczął wyobrażać sobie,
ż
e kocha się z profesorową, że dalej jest w górach i że po tym wszyst-
kim będą się do siebie przytulać i mówić miłe rzeczy. Ale tak się nie
stało, bo żona, czując, że on coraz bardziej pęcznieje i coraz szyb-
ciej się rusza, sapie i zaciska pośladki, czując zbliżającą się powódź,
która mogłaby przynieść z sobą następnego lokatora do domku na
drzewie, pewnym ruchem chwyciła go i wyprowadziła z siebie, do-
prowadzając w ostatnim momencie do uratowania świata i powsta-
nia lepkiej kałuży na swoim brzuchu.
Kiedy się rano obudził, już jej nie było w łóżku. Nigdzie jej nie
było. Dzieci też nie. Wcale się tym nie zmartwił ani nie zaniepo-
koił. Zszedł do kuchni, zaparzył sobie kawę i otworzył okno. Zerk-
nął na domek i pomyślał, że to dopiero początek wojny. I tej świa-
towej, i tej prywatnej.
13
Lekarze mówili, żeby opowiadać, jak najwięcej opowiadać. Śpie-
wać też można, jedna z pracujących tu pielęgniarek powiedziała
mi, mamo, że śpiew jest najlepszy. Śpiew wielu obudził. Nawet tu-
taj, na wyspie, mieli kiedyś taki przypadek. Mili są i chyba bardzo
o ciebie dbają. Jesteś czysta, ślicznie pachniesz. Nie masz odleżyn.
Kiedy przychodzą cię myć, ruszają twoim ciałem tak, abyś nie le-
ż
ała w jednej pozycji, i nazywają to spacerem. Śmieszne, prawda?
Kilka razy dziennie i w nocy wyprowadzają cię na spacer.
Piłem w zeszłym tygodniu kawę w dyżurce i rozmawiałem
z twoją główną opiekunką. Przeniosła się na Bornholm z Kopen-
hagi. Wiele lat przepracowała w tamtejszym szpitalu na podobnym
oddziale. Przyjechała z mężem na wakacje. Spodobało im się. Oni
akurat nie mieli większych problemów ze znalezieniem pracy, cały
Bornholm to jeden wielki dom starców. Z tego powodu potrzeba
pielęgniarek, opiekunów. Jej mąż był kierowcą autobusu. Teraz jeź-
dzi u nas, ale trochę się naczekał, zanim w naszej sieci zwolniło się
miejsce. Na zasiłku siedział, za to ona pracę dostała od razu, wła-
ś
nie w jednym z takich domów. Do szpitala też złożyła podanie
i się doczekała.
Posłuchaj, ona opowiadała mi o takim przypadku. Dwóch
chłopców jechało na skuterze. To byli bracia. Ten, który kierował,
miał dziewiętnaście lat, pasażer, młodszy, następnego dnia miał
obchodzić swoje dziesiąte urodziny. Zatrzymali się na czerwonym
96
ś
wietle i zaczęli z sobą rozmawiać. Starszy odwrócił głowę do tyłu,
tak żeby lepiej słyszeć młodszego. Zapomniał o światłach. Dalszą
część historii opowiedział po wyjściu ze śpiączki. Jakiś facet rozpę-
dzonym samochodem wjechał im w tyłek. Mniejszy poszybował
w powietrze, a gdy wylądował na ziemi, już nie żył. A starszy po-
leciał razem ze skuterem i wpadł do rowu. Przeżył, lecz nie mogli
go obudzić przez rok. Każdego dnia przychodziła do szpitala jego
matka, tak jak teraz ja przychodzę, i tak samo jak ja tobie opowia-
dała mu przeróżne historie. Przypominała zdarzenia z jego dzie-
ciństwa. Śpiewała mu. Ale czekaj, bo to jeszcze nie koniec tej hi-
storii. Kiedy się obudził i pytali go, co pamięta albo co zapamiętał,
opowiedział, że nie czuł kompletnie bólu. Wydawało mu się, że jest
wolny jak ptak, ponieważ poszybowali razem z bratem w przestwo-
rza. Ciągnęło ich w stronę czegoś jasnego i oślepiającego. W pew-
nym momencie młodszy zaczął wyprzedzać. Nie nadążał za nim,
nie potrafił dotrzymać mu tempa. Po chwili mały zniknął i jasność
zgasła. Starszy znalazł się w tunelu, już całkiem sam. Na końcu
tunelu migało małe światełko i dochodziły stamtąd głosy, roz-
mowy, których nie potrafił zrozumieć, ale coś go pchało do przodu.
Dziwna moc, nie potrafił się jej oprzeć. Był już bardzo blisko wyj-
ś
cia z tego tunelu i wtedy usłyszał śpiew matki. To był czas Bożego
Narodzenia, nuciła jego ulubioną kolędę. W tym momencie matka
wybiegła z pokoju, w którym leżał, i pobiegła po pielęgniarkę (tę
samą, która opiekuje się tobą). Powiedziała jej, że syn zaczyna poru-
szać ustami. Rzeczywiście poruszał. To trwało kilka dni. Dalej mó-
wiła do niego i śpiewała, a on próbował z tego tunelu wyjść.
Potem, kiedy zawitał wśród żywych, mówił, że w pewnym mo-
mencie odwrócił się i zobaczył drugi koniec. To był duży otwór,
dużo jaśniejszy niż ten, z którego dochodził śpiew matki. Nie wie-
dział, co zrobić. Czuł, że tam jest lepiej, cieplej, spokojniej. Opo-
wiadał, że w tamtej chwili pierwszy raz w życiu poczuł, czym jest
prawdziwe szczęście. Z wielkim trudem odwrócił się ponownie
W stronę słabszego światełka i głosu matki, czując, że zaczyna wy-
chodzić na zewnątrz. Kiedy wyczuł dłonią koniec tunelu, zaczął
97
ś
piewać razem z matką. Zbiegły się pielęgniarki i lekarze. Stali nad
nim, gdy on z zamkniętymi oczami bezbłędnie wyśpiewał wszyst-
kie zwrotki i zamilkł. Przez następny tydzień nie odzywał się wcale.
To był najtrudniejszy okres, bo już się zdecydował, że chce do
ś
wiata, że chce wyjść, ale nie mógł. Cały czas coś albo ktoś z tamtej
strony walczył o niego. I wiesz, mamo, pewnego dnia opadł całko-
wicie z sił. Przestał zaciskać dłonie i czekał, aż to, co go przyciąga
z taką siłą, zabierze go na drugą stronę i da mu wreszcie spokój.
I właśnie wtedy poczuł się jak kosmonauta w stanie nieważkości.
Właśnie wtedy przestał czuć jakiekolwiek przyciąganie. Wydawało
mu się, że jest w basenie i nurkuje z taką lekkością i przyjemnością
jak nigdy. Rzucił się w kierunku, z którego docierał do niego głos,
po prostu zanurkował w tamtą stronę i wypłynął na powierzch-
nię. Wtedy otworzył pierwszy raz oczy. Zobaczył zapłakane obli-
cze swojej matki.
XIII
Była niedziela. Po porannej toalecie zszedł do kuchni i zrobił so-
bie śniadanie. Nie dokończył, nie smakowało mu. Przyjdzie sama
i jeszcze przeprosi, pomyślał. Jeśli nie wygram tej wojny, to przy-
najmniej bitwę. Wróci, wróci, z pewnością wróci. Horst udał się na
górę do swojego gabinetu i oddał lekturze. Dawno nie czytał, po-
chłonęło go to i przestał, dopiero gdy zrobił się bardzo głodny. Ja-
jecznica z sześciu jaj, o, na nią mógłbym się skusić, powiedział pod
nosem. Czwarte jajo protestowało. Tłukł nim o brzeg patelni do
chwili, kiedy ku jego obrzydzeniu i zdziwieniu w mieszaninie żółci I -
i bieli ścinających się białek ukazało się coś, co wyglądało jak pi-
sklak. Wyrzucił wszystko do śmieci. Wyjął z puszki suchara i ugryzł
go. Poczuł nagły ból dziąseł, a gdy ugryzł suchara drugi raz, zoba-
czył na pozostałym kawałku ślady krwi. Więc i suchara odłożył. Po- ,
stanowił wrócić na górę i czytać dalej. Przeczytał kilkanaście stron I i I
i znowu zaczął go prześladować głód. Nie potrafił przedrzeć się
przez następne strony. Ponownie zszedł na dół. W spiżarni zauwa-
ż
ył słoiki z przetworami i wyjął dwa. Jeden z gruszkami w zalewie,
a drugi z wiśniami. Zjadł wszystko i po chwili dostał straszliwych
mdłości. Chodził z kąta w kąt i tak minął mu cały dzień. Kiedy cał-
kiem się ściemniło, poczuł wyraźny niepokój, choć też lekką ulgę,
bo wiedział, że rankiem przyjdzie nowy dzień i że to będzie po-
niedziałek. Nie będę sam, pomyślał, i kiedy dalej chciał zastana-
wiać się nad tym, co w poniedziałek powie uczniom, nauczycielom ,
99
i dyrektorowi, usłyszał głosy dzieci, a potem trzasnęła furtka i otwo-
rzyły się drzwi. Wrócili. Dzieci rzuciły mu się na szyję, wykrzykując,
ż
e byli u cioci. Za nimi weszła Hilde, trzymając ciężki kosz. Wyraź-
nie unikała jego spojrzenia. Rozpakowywała zawartość kosza i kła-
dła rzeczy na kuchennym stole. Gdy Horst zauważył, że wyjęła ser,
podszedł i nie pytając o nic, wpakował sobie do ust tak wielki ka-
wałek, że o mało się nie udławił. Kiedy zjadł cały ser, odezwała się
z wyrzutem:
— Myślałam, że starczy na kilka dni.
Horst nic nie powiedział i poszedł do swojego gabinetu. Kiedy
skończył książkę, a było już bardzo późno, udał się do sypialni. Ro-
zebrał się i położył w łóżku. Myślał, że ona śpi.
— Już nigdy tego nie zrobisz — usłyszał.
Płakała.
14
Kobieta, od której wynajmowaliśmy pokój, powiedziała nam, że
dwie przecznice dalej mieszkają starzy Duńczycy czy Szwedzi. Wiesz,
dla niej to nie stanowiło żadnej różnicy, była kompletnym tępakiem
z geografii, choć pracowała przed przejściem na emeryturę w biu-
rze podróży. Posłuchaj, mamo, kiedyś opowiedziała nam takie zda-
rzenie. Przychodzi klientka i chce kupić bilet do Reykjaviku, na
samolot koniecznie chciała. Ona szuka, szuka w komputerze i wy-
skakują jej tylko dwie litery: FI. Kiedy zobaczyła na twarzy klientki
znużenie, powiedziała jej, że niestety, nie rozumie tego, ale kom-
puter mówi, że do Reykjaviku latają tylko Finowie. „Jak to Fino-
wie?" „No tak, latają tylko fińskie linie lotnicze, mam to wyraź-
nie napisane, niech sama pani zobaczy", i odwróciła monitor w jej
stronę. „Widzi pani, tylko FI i FI. A bilety są tak drogie, że też tego
nie rozumiem. W dodatku trzeba je kupować w obie strony, bo
w jedną stronę praktycznie nie wolno, jest tu taka gwiazdka pod
tekstem, która o tym informuje, a jeśli nawet uda się kupić bilet
w jedną stronę, to jest dwa razy droższy od tego w obie strony". Ko-
bieta całkiem zgłupiała, bo właśnie wmawiano jej, że aby dolecieć
do Reykjaviku, musi wziąć samolot z Londynu do Helsinek, a do-
piero potem do Islandii. I zaczęła ją prosić, żeby czegoś innego po-
szukała, może czegoś tańszego i bez przesiadki. Nasza pani wła-
ś
cicielka znowu zaczęła szperać w Internecie i ostro poszukiwać
połączeń do Reykjaviku. Po kilkunastu minutach była już bardzo
101
zdenerwowana. Niestety, cały czas wyskakiwało jej to FI. Na ko-
niec mówi do klientki: „Z połączeniami lotniczymi jest rzeczy-
wiście kłopot, tylko Finowie je obsługują, bilety są beznadziejnie
drogie i w takim wypadku radziłabym pani zrezygnować z samo-
lotu. Ja wiem, że podróż może okazać się niewygodna i dłuższa, ale
znów tak tragicznie długa nie będzie. Zaoszczędzi pani pieniądze
i z pewnością będzie pani bardziej zadowolona z obsługi po angiel-
sku, bo z tymi Finami to nigdy nie wiadomo. Kiedyś słyszałam, że
oni w ogóle bardzo mało mówią. To taki naród zamknięty w sobie,
ograniczony językowo. Najchętniej tylko potakują głowami, nawet
im się po fińsku nie chce mówić, a co dopiero po angielsku, zresztą
moja znajoma tam kiedyś była i opowiadała, że jak już się ich zmusi
do odpowiedzi po angielsku, to właściwie niczego nie można zro-
zumieć, taki fatalny mają akcent. Tak, droga pani, w zaistniałej sy-
tuacji radzę wziąć autobus do tego Reykjaviku, zaraz poszukam
połączeń". A tamta o mało nie spadła z krzesła. I wiesz, mamo, na-
sza właścicielka opowiadała nam tę historię całkiem poważnie, bez
uśmiechu na twarzy. Pewnie do dziś jest przekonana, że Reykjavik
leży gdzieś w Szkocji. Kobieta podniosła się zdenerwowana i po-
wiedziała, że już nigdy jej noga w tym biurze podróży nie postanie,
ż
e nie przywykła, żeby robiono z niej idiotkę.
To zdaje się było przed Bożym Narodzeniem, przechodzili-
ś
my obok biura podróży. Na wystawie widniały zdjęcia gejzerów
i wodospadów, jakieś blondynki mordowały kucyki, wchodząc
na nie i uśmiechając się. Na innych zdjęciach pokazane były wul-
kany podczas erupcji, a pod tym wszystkim widniał zachęcający
napis: „Wspaniałe zakupy świąteczne w romantycznym Reykjaviku.
Tylko z nami". Weszliśmy z Annie do środka zapytać o szczegóły.
Jedna z pań miała przypiętą do piersi plakietkę z imieniem i to imię
wydało się nam bardzo swojskie, znajome. Na tej plakietce było na-
pisane „Gudrun". Podeszliśmy do niej. Mówiła świetnie po angiel-
sku i nawet nie podejrzewaliśmy, że jest obca. Zapytałem wprost,
skąd ma takie imię, w Anglii raczej rzadko spotykane. Powiedziała
nam, że jest Islandką, że wyszła za Anglika i tu osiadła. A jak się
101
przyznała do tego, że jest z Północy, to zapytałem, czy mówi po
duńsku, i powiedziała, że tak. Zaczęliśmy z sobą rozmawiać, a Annie
siedziała naburmuszona. Zapytałem o to FI, a Gudrun mi powie-
działa, że to nie żadne fińskie linie lotnicze, tylko islandzkie. Flug-
felag Islands.
Postanowiliśmy odwiedzić tych Szwedów, czyli Duńczyków.
Mieszkali na Poplar Grove, dwie przecznice od nas. Nietrudno
było ich odszukać, bo na drzwiach ich domu wisiał pozłacany
szyld, a na szyldzie było napisane „Jakobsen" Mieli własny domek
z ogródkiem. Zadzwoniliśmy do drzwi. Odezwał się kobiecy głos.
Mówił coś po angielsku. „Kto tam" czy coś takiego, ale ja zaraz za-
pytałem po duńsku, czy głos, który do mnie przemówił, też potrafi
w tym języku. I potrafił. Otworzyła nam starsza pani, zaprosiła do
ś
rodka, tak bez pytania, że my niby po co albo od kogo, skąd wiemy
i tak dalej. Annie czuła się nieswojo, bo my cały czas do siebie po
duńsku mówiliśmy. Zresztą Kristine była przekonana, że Annie też
jest Dunką. Dopiero kiedy weszliśmy do domu i w przedpokoju
pojawił się mąż, podobnie jak gospodyni siwy i w okularach, ale
wysoki i barczysty (miał na imię Ole, tak samo jak nasz Ole), i za-
pytał Annie, czego się napije, wtedy Annie pokręciła głową i po-
wiedziała, że nie jest Dunką, że bardzo jej przykro, ale po duńsku
nie rozumie. Wtedy zaczęliśmy mieszać języki, żeby wszyscy byli
zadowoleni. Mamo, ja właśnie tego dnia spotkałem swojego ojca,
bo przez ten cały czas w Anglii Ole był dla mnie jak ojciec, któ-
rego mi zawsze brakowało. Kristine stała się zaś jakby drugą matką
Annie. Moja druga żona całkowicie zerwała kontakt ze swoimi ro-
dzicami. Kiedyś ją prosiłem, żeby nas poznała, ale nie było mowy
Coś przeskrobali albo ona przeskrobała, ale co, tego się nigdy nie
dowiedziałem. Późno się zrobiło. Pielęgniarka macha przez szybę,
za chwilę wezmą cię na spacer...
XIV
Szkoła świeciła pustkami. Horst wybrał się na obchód. Zaczął od
piwnicy. Zapalał, a potem gasił światło i znowu naciskał czarny
pstryczek, i znowu robiło się jasno. Bawił się tym urządzeniem
jak małe dziecko. Czekał. Kiedy posprawdzał wszystkie przyciski
w piwnicy i okazało się, że wszystkie działają, to samo zrobił na par-
terze szkoły. Dokładnie pośrodku korytarza obok klasy języka nie-
mieckiego wisiało duże portretowe zdjęcie. Wódz patrzył dumnie
w przyszłość, a jego szpiczasty nos wyznaczał kierunek. Horst stanął
na wprost portretu i zaczął salutować. A kiedy już mu się znudziło
salutowanie, usiadł na krześle, które stało obok drzwi wejściowych
do gabinetu. Cholera, pomyślał, taki dupek, pomiot austriacki, czło-
wiek o twarzy debila trzęsie całym światem. Wszyscy się go boją i ob-
razki z jego nędzną twarzą wieszają, gdzie popadnie. Jak to możliwe,
ż
e tak duży naród daje się nabierać? Jak to możliwe, że ten sukinsyn
o niewyraźnym życiorysie, bez matury, zasrywa komuś życie i stra-
szy? Sen z powiek spędza, spokoju nie daje, na jakąś wojnę ludzi
wysyła. Przecież to nie człowiek, tylko dziura w dupie. Horst wstał
z krzesła i jak mały chłopiec rozejrzał się, czy przypadkiem nikt go
nie obserwuje. Jeszcze raz się rozejrzał i z całej siły splunął w twarz
Adolfa. Ślina rozlała się po oczach, ale jej główny nurt skoncentro-
wał się na nosie. Horst, dumny ze swego pierwszego aktu sabotażu,
ruszył schodami na piętro. Tam coś skrzypiało i warczało, strze-
lało i sapało, potem wyło i zawodziło. Głosy dochodziły z gabinetu
104
dyrektora, a że był piątek i woźny zniknął, Horst nauczony ostat-
nim razem wiedział, że dyrektor znowu wdał się w rozmowę na te-
maty egzystencjalne. Czując się pewniej po wizycie w pensjonacie,
zgwałceniu żony i zbezczeszczeniu portretu Wodza, postanowił
dać znać o swojej obecności. Zaczął kroczyć korytarzem, ostenta-
cyjnie stukając obcasami. Jęki w gabinecie dyrektora nagle ucichły.
Przemierzył korytarz jeszcze trzy razy, podejrzewając, że dyrektor
za moment wybuchnie, a sekretarka umiera ze strachu. Zatrzymał
się przy wyjściu na klatkę schodową. Wyczekiwał. Z gabinetu wy-
biegła spłoszona sekretarka, pośpiesznie poprawiając spódnicę i roz-
czochrane włosy. Nie zauważyła go, biegnąc w dół jak na złamanie
karku. Horst ostentacyjnie wykrzyknął w jej stronę:
— Do widzenia pani!
Wtedy zatrzymała się na chwilę i zamarła. nie nic nie odpowie-
działa i nerwowo ruszyła do wyjścia. Jeszcze przez chwilę czekał
w tym samym miejscu, bo i dyrektora chciał pożegnać, ale ten nie
wychodził, więc ruszył na drugie piętro, popstrykał wyłącznikami
i zszedł na dół. Ponownie stanął naprzeciw Wodza. Ślina spłynęła
po ścianie, nie pozostawiając śladów na twarzy Hitlera. Horst wy-
jął z kieszeni ołówek. Ponieważ zdjęcie nie było za szkłem, namazał
pod nim: „Urodziłem się w dupie i dlatego jestem gnojkiem». Napi-
sał to wszystko lewą ręką, nieudolnie i koślawo.
— Drogie koleżanki i koledzy. Nasza szkoła, a w szczególności po-
stać naszego Wodza, padła ofiarą sabotażu.
Wszyscy nauczyciele i sekretarka siedzieli w sali zebrań z roz-
dziawionymi ustami. Dyrektor trzymał w ręku zrolowane zdję-
cie Wodza, które zostało zdjęte ze ściany przez woźnego Weissa.
Kruger poprosił sekretarkę, aby ta podeszła i pomogła mu rozwi-
nąć portret. Trzymał fotografię za dwa górne rogi, a sekretarka za
dwa dolne. Horst widział na twarzach koleżanek i kolegów praw-
dziwy strach, choć byli i tacy, którzy z trudem powstrzymywali się
od śmiechu, przeczytawszy napis pod zdjęciem.
— Koleżanki i koledzy, sprawa jest poważna, ale nie chcemy roz-
głosu ani policji, nasze sprawy załatwimy u siebie. Jest sposób na
wykrycie i ukaranie przestępcy. Każdy z was w podległej mu klasie
każe każdemu uczniowi napisać na kartce słowo „dupa".
Wtedy w gabinecie huknęła salwa śmiechu. Dyrektor, choć
lekko zmieszany, kontynuował:
— Każdy uczeń będzie się też musiał pod tym słowem podpisać.
Przyniesiecie te karteczki do mnie do gabinetu i ja z panią sekre-
tarką dokonamy wstępnej selekcji. Charaktery najbardziej zbliżone
do napisu pod portretem zaprosimy na pogawędkę. Znajdziemy
winnego.
Dyrektor kazał sekretarce puścić dwa dolne rogi i kiedy to zro-
biła, zdjęcie Wodza ponownie przybrało postać rulonu. Horst
Bartlik patrzył bezczelnie w twarz sekretarki. Zbladła. Przepro-
siła i wyszła z sali zebrań. Dyrektor nie potrafił opanować swojego
oburzenia, toteż w kółko gadał o braku szacunku i wandalizmie,
i o tym, że ten, którego portret tak zbezczeszczono, zrobi porządek
z tym całym chamstwem, że Niemcy doczekają chwili, kiedy takie
akty staną się tylko mglistym wspomnieniem.
W poniedziałek przeprowadzono Akcję „Dupa". Problem
w tym, że kiedy dyrektor z sekretarką dokonywali selekcji najbar-
dziej zbliżonych charakterów pisma, prawie połowa zebranych kar-
teczek łudząco przypominała oryginał. W zaistniałej sytuacji wy-
brano dziesięć karteczek na chybił trafił, ale ta metoda też zawiodła,
ponieważ autorzy wybranych autografów pochodzili z porządnych
nazistowskich rodzin. Dyrektor z sekretarką postanowili nie ryzy-
kować. Woźny zamówił nowy portret Wodza i tym razem kazał
go oszklić. Aby zwiększyć bezpieczeństwo oraz wzbudzić należny
szacunek, dyrektor nakazał powiesić portret na korytarzu naprze-
ciwko drzwi swojego gabinetu. Kazał powiesić go wyżej niż po-
przedni, aby ręka ucznia żadnym sposobem nie mogła go dotknąć.
15
Pochodzili z Kalundborga. Kazali się odwiedzać jak najczęściej
a myśmy to wykorzystywali, bo mieli w domu ciepło. Ten dom to
był prawdziwy dom. Annie zaczęła powtarzać duńskie słowa jak l'H
papuga. Wojna zastała ich w Wielkiej Brytanii. Zanim przyjechali
do Londynu, mieszkali w Szkocji. Kristine była młodsza o dziesięć
lat od męża, narzekała na zdrowie. Palce u rąk i u nóg miała strasz-
nie powykręcane. Już wtedy, kiedy się poznaliśmy, z trudem chwy-
tała za ucho od kubka. Pomimo choroby była w niej ogromna ra-
dość życia. Przystąpili do metodystów, bo, jak tłumaczyli, był to
kościół położony najbliżej ich domu. A Bóg wszędzie ten sam. Pro-
boszczem zboru była kobieta. Kiedyś zabrali nas z sobą na nabożeń-
stwo. Annie nie była do końca przekonana, czy to dobry pomysł.
Pamiętam, że kazanie było o świętych. Po kazaniu pani pastor cho-
dziła z mikrofonem i podchodziła do tych, którzy podnosili ręce. ,
I każdy z nich mówił o swoim świętym. Ktoś powiedział, że jego
zdaniem na świętość zasługuje Martin Luter King, a znowu ktoś
inny, że Nelson Mandela, ale najlepszy był koleś, który powiedział, 'że Elvis jest dla niego nie
tylko świętym, ale i Bogiem. Ja się, mamo,
doskonale czułem w ich towarzystwie i bardzo przypadliśmy sobie
do gustu. Byli samotni, bo choć mieli trójkę swoich dzieci, nie od-
wiedzały ich często. Każde z nich mieszkało w innej części kraju
i żyło swoim życiem. To myśmy stali się ich dziećmi i mogliśmy
przychodzić do nich bez zapowiedzi. Wiesz, mamo, wojna zastała
107
ich w Szkocji. Kristine opowiadała, że myślała na początku, że tam
kobiety są jak księżniczki, a za każdym krzakiem czai się książę na
białym koniu. Niemcy weszli do Danii i nie było po co wracać. Ole
miał rodzinę, dwie starsze siostry i matkę. Ojciec umarł, gdy on
miał trzy lata, więc go nie pamiętał. Ole był z zawodu lekarzem
i uznał, że jeśli dalej przyjdzie im mieszkać w tym kraju, to trzeba
będzie szybko pomyśleć o nostryfikacji i rozejrzeć się za jakąś pracą.
Ale to okazało się bardzo trudne. Za niewielkie pieniądze, które im
zostały, wynajęli pokój u jakichś bogatych Szkotów.
Jeździł do Edynburga i się dowiadywał, ale nikt go nie chciał
przyjąć, a nawet zaprosić na rozmowę. Chwytał się dorywczych
prac, a kiedyś nawet zbierał jabłka wsadzie z Polakami, których też
losy rzuciły do Szkocji. Mówił, że ci Polacy to prześmieszni ludzie,
a jacy zaradni. Kiedy pozrywali wszystkie jabłka, dokładnie i pięk-
nie, właściciel sadu był tak zadowolony, że powiedział im, że poleci
ich innym, że będą sobie mogli jeszcze zarobić, i z tej całej rado-
ś
ci postawił im kilka butelek whiskey. Byli wyposzczeni i zmęczeni,
szybko się upili i przyszła im do głowy myśl. Koniecznie chcieli się
odwdzięczyć gospodarzowi za jego dobre serce i gościnność. Któ-
ryś z Polaków powiedział, że wie, gdzie pasą się bezpańskie owce.
Taki prezent mu chcieli zrobić. Poszli pijani we wskazane miejsce
i ukatrupili jedną owieczkę. Zdarli z niej skórę i wypatroszyli. Byli
przekonani, że zrobią gospodarzowi niespodziankę. Nie pomylili
się, była to wielka niespodzianka. Jak tylko gospodarz się dowie-
dział, gdzie zarżnęli owcę, wyrzucił wszystkich i nie dał im żadnych
adresów ani nie polecił innym. Przynieśli wypatroszoną owcę ze
stada, które należało do niego.
Ole pomimo całej sympatii, jaką darzył tych Polaków, posta-
nowił się od nich odłączyć i znalazł sobie pracę w jakimś porcie
przy rozbiórce statków. Wiesz, mamo, to był inteligent, nie znał
się na ciężkiej robocie. Już ta w sadzie wydawała mu się zbyt ciężka,
a co dopiero jakiś złom. Ale dobrze płacili i chyba to go przyciąg-
nęło. Nie pracował długo. Coś mu strzeliło w plecach i wylądo-
wał w domu. Oszczędności prawie się kończyły i nie wiedzieli, co
108
dalej robić. Kristine poprosiła tych, od których wynajmowali, aby!
to prawie pałac, czy nie mogłaby się u nich zatrudnić jako sprzą-
taczka i kucharka w zamian za mieszkanie i jedzenie. Przystali na
jej warunki i Kristine harowała od świtu do nocy, a Ole jakoś po-
woli dochodził do siebie. Ciężką pracą zaskarbiła sobie zaufanie
szanownych państwa. Nie sądzili, że jej mąż jest lekarzem, że nikt
nie chce z nim rozmawiać o nostryfikacji, że sprawa wygląda bez-
nadziejnie. Mamo, oni mieli jakieś znajomości w Edynburgu albo
mieli znajomych, którzy mieli swoich znajomych, i załatwili mu nie
nostryfikację, bo tego się ponoć nie dało załatwić, ale przyjęcie na
dwa ostatnie lata studiów. Początkowo się załamał, przecież już był
lekarzem i znowu na studia? Ale w końcu zdecydował się na na-
ukę. I tak nie obyło się bez problemów. Jak tu studiować, jeśli pie-
niędzy właściwie nie ma, potrzebne było stypendium. Pracodaw-
czyni Kristine załatwiła adres jakiegoś bardzo bogatego duńskiego
Ż
yda mieszkającego w Londynie, który, jak powiedziała, znany był
ze swoich ekstrawaganckich wybryków. Kristine pojechała sama,
w tajemnicy przed Olem. Trzy dni czekała na audiencję, śpiąc w ja- .
kimś zapchlonym hotelu, aż wreszcie zechciał ją zobaczyć. Zała-
twiła stypendium. Kiedyś ją spytałem, co mu powiedziała, jakich
argumentów użyła, żeby go przekonać. Odparła, że usiadła na krze-
ś
le, rozpłakała się, a potem oświadczyła, że nie ruszy się z jego ga-
binetu, dopóki nie dostanie czeku. I czek dostała. Pieniędzy star-
czyło na więcej niż studia, toteż pomyśleli o dziecku. Ole rozpoczął
przedostatni rok studiów, a kiedy Kristine była już w zaawansowa-
nej ciąży, Szkotka wypowiedziała im mieszkanie. Wynajęli coś ma- ' ?:
łego i obskurnego. Urodził się chłopczyk, Christian. Ole wspomi-
na!, że synek wyglądał makabrycznie w porównaniu z dzieckiem
ich sąsiadki, która też w tym samym czasie urodziła. Śmiać mi się,
mamo, chciało, kiedy Ole opowiadał, jak wyglądał ich Christian,
a jak George. Ole mówił, że tamten to był kawał chłopa. Tłuścioch,
oczy rozlatane, ciekawe świata, piękny, duży członek dyndający po- ,11,111
między nogami. A ten nasz Christian, mówił, to była kompletna
11, I
odwrotność wielkiego George'a. Chudzieńki, długi, wgapiał się
109
tylko w sufit, a jak się go położyło na boku, to zaraz się obracał
I dalej wpatrywał w ten sufit. Cichy jakiś taki był, jakby go nie było.
Ole nie mógł się do niego na początku przekonać. Zazdrościł są-
siadce dorodnego chłopca. Ale pewnego dnia Christian zaintere-
sował się stetoskopem i zaskarbił sobie miłość ojca. Teraz jest den-
tystą. A George robotnikiem budowlanym i alkoholikiem. Dobrze
się Christianowi powodzi. Poznałem go, mamo, nawet kilka razy się
widzieliśmy. Sknera straszny z niego jest. Muszę już iść. Dobranoc.
XV
Uczniowie w czasie przerwy chodzili po korytarzu, padał gęsty
deszcz i nikt nie wychodził na boisko. Czekał. Dziewczynki, które
weszły do ubikacji razem z sekretarką, po chwili wyszły. Policzył je
przed wejściem. Przyczaił się przy drzwiach i nasłuchiwał dzwonka.
Woźny, idąc przez korytarz i trzymając w dłoni dzwonek na drew-
nianej rączce jak ksiądz kropielnicę, zaczął miarowo potrząsać ręką,
sygnalizując koniec przerwy. Dzieci rozbiegły się do klas, a Horst
wszedł do damskiej toalety, zamykając za sobą drzwi. Czuł, jak
krew uderza mu do głowy. Podparł plecami drzwi i czekał. Widział
jej buty. Te buty, które tak przeraźliwie stukały. Siedziała w środko-
wej kabinie. Drzwi były skonstruowane w taki sposób, że nie do-
tykały posadzki. Wisiały na zawiasach jakieś dwadzieścia centy-
metrów nad podłogą. Sekretarka wstała i pociągnęła za spłuczkę.
Wyszła. Popatrzyła na niego zaniepokojona.
— Co pan tu robi? — zapytała niby z wyrzutem, ale po cichu, tak,
aby nikt inny nie słyszał.
— Spokojnie, jesteśmy sami.
— Czego pan chce? — spytała ze strachem.
— Darujmy sobie to „pan" — powiedział szeptem.
— Niech mnie pan wypuści.
— Ciii. Ciszej.
Sekretarka ruszyła w jego stronę, ale Horst nie miał zamiaru jej
wypuścić. Stała naprzeciw niego i nie wiedziała, co zrobić.
— Ty wiesz, czego chcę.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem. On, ojciec, mąż, postać
w jej oczach całkowicie szara i papierowa, czegoś od niej chce?
I wie, czego chce? To niebywałe, pomyślała.
— Proszę mnie wypuścić, bo zacznę wołać pomocy, rozumie
pan? — wypowiedziała to bardzo dosadnym tonem, choć ciągle
lekko ściszonym głosem.
— Wołaj, wołaj.
Sekretarka milczała, patrzyła ze wstydem w posadzkę. Na ko-
rytarzu rozległy się kroki i słychać było, że zbliżają się w ich stronę.
Ktoś minął damską toaletę, poszedł dalej i otworzył któreś drzwi
na końcu korytarza. Oboje odetchnęli, poczuli, że są bezpieczni,
każde na swój sposób.
— Posłuchaj — powiedział Horst. — Znam waszą tajemnicę. Ro-
zumiesz?
Sekretarka dalej nie podnosiła wzroku, śledząc oczami zaryso-
wania na posadzce.
— Rozumiesz? — jeszcze raz powtórzył.
Wtedy dopiero lekko pokiwała głową.
— Dyrektor to dyrektor, mam szacunek.
— To czego pan chce? — zapytała i wtedy podniosła głowę.
— To bardzo proste, nie domyślasz się? No, nie udawaj, że jesteś
taka głupia.
Znowu spuściła głowę jak skarcona uczennica.
— Pan zwariował...
— Jak chcesz, masz wybór. Albo w piątek po tym, jak go obsłu-
ż
ysz, zejdziesz na dół do mnie, do piwnicy, i obsłużysz mnie, albo...
Przerwał, bo ktoś próbował wejść do toalety, naciskając kilka
razy klamkę. Kiedy zauważył, że nie ma już nad sekretarką prze-
wagi, odblokował drzwi. Do środka weszła zmieszana uczennica.
— Tak, droga pani — powiedział pewnym tonem Horst. — In-
stalacje w tej toalecie wydają się bezpieczne. Chyba możemy wyjść.
Proszę bardzo. — I szarmanckim ruchem ręki wskazał sekretarce
wyjście.
Następnego dnia nie przyszła do pracy, a Bartlik dowiedział się,
ż
e zachorowała i nie wiadomo, kiedy wróci. Gdy minęły dwa ty-
godnie, a jej ciągle nie było, zaczął się martwić, o siebie oczywiście.
Dyrektor chodził podminowany i wydawał idiotyczne polecenia.
Pewnego dnia zarządził przemalowanie szaf, które stały w szatni.
Fakt, były już nieco podniszczone i odpryskiwała z nich farba, ale
ż
eby na pomarańczowo? Taka nagła zmiana? Przecież były zielone
i woźny, jak sam mówił, miał jeszcze kilka puszek zielonej farby.
Kiedy szafy wyschły i zaczęły bić w oczy swoją żywą barwą, a woźny
miał poczucie dobrze wykonanego zadania, gdy sekretarka da-
lej nie pojawiała się w pracy i wszyscy zaczęli się zastanawiać, czy
wróci, kiedy Horst zaczął podejrzewać spisek i już na serio obawiać
się o swój los, dyrektor zszedł na dół, stanął naprzeciwko pomarań-
czowych szaf i powiedział do woźnego:
— Przepraszam, pomyliłem się. Te szafy wyglądają ohydnie, pra-
wie jak boje w porcie, a ja nie cierpię morza. Nie wiem, co się ze
mną stało. Proszę wybaczyć. Ja nie cierpię błękitnego i pomarań-
czowego. Te kolory przypominają mi dzieciństwo i przymusowe
wakacje nad morzem. Rodzice każdego roku jeździli ze mną nad
to morze. Przeklęte morze! — krzyknął dyrektor, patrząc na poma-
rańczowe szafy.
— Ależ, panie dyrektorze — powiedział woźny. — Starałem się,
jak mogłem. Wyglądają jak nowe. Lepiej niż przedtem. To są bar-
dzo piękne szafy i będą jeszcze bardzo długo przydatne. O, pro-
szę popatrzyć, te na przykład półeczki na buty, czyż nie są śliczne?
Albo te drzwiczki, no, aż się świecą, a u góry te skobelki, które je tak
dokładnie zamykają. A wywietrzniki to już w ogóle cud techniki,
pogłębiłem je i przepchałem. Panie dyrektorze, te szafy naprawdę
bardzo ładnie wyglądają, no, już sam nie wiem, co mógłbym zrobić,
ż
eby wyglądały jeszcze lepiej — tłumaczył się woźny, tak jakby czuł
się winny, że czegoś nie dopatrzył albo coś przeoczył, bo widział
niezadowolenie w oczach dyrektora.
Dyrektor dalej stał naprzeciw szaf i złość w nim wzbierała co-
raz większa, złość połączona ze wspomnieniami z wakacji, złość,
113
ż
e skończyły się piątki. W tych szafach widział swoich wrogów
te szafy stały się kumulacją najgorszych, najohydniejszych myśli
i wspomnień, i dyrektor, patrząc w tak pięknie pogłębiony i prze-
pchany wywietrznik, pomalowany i odnowiony przez woźnego,
wykrzyknął:
— Przemalować! Przemalować na zielono!
16
Dzieciństwo mi się znowu przypomniało. Wiesz, mamo, jak zej-
dziesz ścieżką w dół zaraz przed polem namiotowym między Tejn
a Sandkks, to po przedarciu się przez dzikie bluszcze dojdziesz do
takiej pewniejszej dróżki tuż nad brzegiem. Obok zejścia stoi dom,
pamiętasz, zawsze ci się podobał, zawsze marzyliśmy, żeby go ku-
pić, ale to było tylko marzenie, bo po pierwsze, wtedy nie był na
sprzedaż, a po drugie, nawet gdyby był, to raczej nie byłoby nas
na niego stać. A dzisiaj idę sobie w dół, aha, poprzycinałem, co się
dało w ogródku, nawet znośnie wygląda. O dom dbam, żebyś się
nie martwiła. Wszystko jest w porządku. Czyste i poukładane, pra-
wie tak samo jak za dawnych czasów, jakbyś ciągle tam była. Za-
pomniałem ci powiedzieć, że kilka dni temu przeglądałem albumy.
Pomiędzy tymi, które dobrze znam, wiesz, łza mi się w oku zakrę-
ciła, bo prześmiesznie wyglądałem w tych krótkich spodenkach na
jednym ze zdjęć, a równocześnie bardzo wzruszająco, tak niewin-
nie. A. uśmiałem się też z tego zdjęcia, na którym stoisz dumnie
przy swoim skuterze. Z ciebie to była motocyklistka... Mamo, po-
między tymi albumami była paczka, zawiniątko w czerwonym pa-
pierze przewiązane fioletową wstążką. Otworzyłem, przecież i tak
nie mogę cię spytać o zgodę, zakładam, że się nie gniewasz. To też
był album ze zdjęciami, tylko że mały. Kilka zdjęć przykuło moją
uwagę. Widziałem babcię. Wiem, że to babcia, bo choć umarła, za-
nim ja coś zacząłem ze świata pojmować, to dobrze wiem, że to była
115
ona, widziałem jej zdjęcia w innym albumie. Na fotografiach z tego
zapakowanego w czerwony papier stoi obok niemieckiego żołnie-
rza i się uśmiecha, chyba jest szczęśliwa, to są pozowane zdjęcia, ale
mimo wszystko wyglądają mi na bardzo naturalne. Ten żołnierz się
ś
mieje. A jedno zdjęcie to aż dziw bierze, że nie pojawiło się w ja-
kiejś gazecie, bo jest piękne. Babcia siedzi z tym żołnierzem na gó-
rze z płatków. Mówiłaś mi kiedyś, że twój ojciec hodował tulipany.
Kilka zasuszonych znalazłem pomiędzy kartkami tego albumiku.
No tak, ja ci tu o moich odkryciach, kwiatkach, Niemcach i albu-
mach, a nie dokończyłem o tej mojej dzisiejszej wycieczce. Ten dom
dalej jest piękny i wspaniały, ma duży ogród, dużo większy od na-
szego, ale wtedy, kiedy razem wybieraliśmy się na małe rybki z poń-
czochą na patyku, ten ogród był zadbany. Dzisiaj zauważyłem, że
zarosła go wysoka trawa, że nikt o nim nie pamięta. W oknach wi-
siały plakaty z biura nieruchomości. Dom, mamo, jest na sprze-
daż. Cena nie jest wysoka, sprawdziłem. Idąc dróżką, mijając skałki
i zatoczki, zauważyłem przy nich dzieci łapiące rybki, oj, mamo,
nic się nie zmieniło, tylko że siatki mają lepsze. Na kiju bambuso-
wym, białe, nie z pończochy. Siedzą i łapią, same albo z rodzicami,
albo z dziadkami, i wyrzucają je potem do morza. Więc ta dróżka
prowadzi do samego portu jachtowego w Allinge, kończy się do-
kładnie przed parkingiem przy Netto, obok stoi ławka i otwarty
pordzewiały kontener morski, a w tym kontenerze urzędują nie-
bieskie ptaki i tylko co chwilę wylatują do sklepu wymienić pustą
skrzynkę piwa na pełną. Trochę się przez nich pewnie pozmieniało,
bo kiedyś, pamiętam, w porcie była jeszcze jedna toaleta, z tych sta-
rych z czerwonej cegły, a teraz stoi rząd nowoczesnych ubikacji bli-
ż
ej ich kontenera, żeby tych bogatych, z jachtów, zostawili w spo-
koju. Tamtą starą ubikację zamieniono na jakiś sklep z pamiątkami,
a druga tuż przy porcie jest na klucz.
I wiesz, każdy z takiego jachtu ma swój kluczyk. Przygląda-
łem się im, bo ławeczki dalej stoją przy murze i można sobie po-
siedzieć, popatrzeć na bogactwo, na te piękne łajby i tych podsta-
rzałych facetów spod kwarcówki, którzy sobie myślą, że dla nich
116
czas się zatrzymał, że mają duży jacht i przez to są nieśmiertelni.
Najwięcej nieśmiertelnych przypłynęło ze Szwecji i Niemiec. Wi-
działem też kilku z Holandii i jednego z Polski. Mówię ci, mamo,
oni są wszyscy tacy sami. Szczupli, opaleni, w okularach przeciw- '
słonecznych, aby zasłonić zmarszczki. Te okulary zdejmują, do-
piero gdy się ściemnia, noszą je, nawet gdy nie ma słońca, prze-
cież dzisiaj nie było słońca, a oni wszyscy w tych okularach. Jeśli
mają włosy, to czeszą je do tyłu. Wszyscy noszą białe spodnie i ko-
szulki polo. Najczęściej granatowe, czasami zdarzy się ciemnozie-
lona. I wszyscy, mamo, choćby był upał, największy upał, i tak są
przewiązani w biodrach jaskrawymi szetlandami. Dzisiaj królowały
kanarkowe i seledynowe. Niektórzy, ale to rzadziej, noszą sweter na
plecach i żeby im nie spadł, zawiązują sobie luźno rękawy na szyi,
i to wszystko tworzy taki dziwny szalik. Na opalonych rękach po-
błyskują im złote zegarki na złotych bransoletach, a na palcach wi-
dać małe sygnety, najczęściej bez oczka. Tych sygnetów uczepiają
się kobiety, wszystkie do siebie podobne. Są dużo młodsze od swo-
ich kapitanów. Wychodzą na dzioby i rozglądają się, jakby były je-
dyne, księżniczki, jakby każda z nich była władczynią urojonego '
państwa. I tak stoją, trzymając się metalowej linki albo masztu, '
i czekają, aż kapitan poda im rękę, bo samodzielne zejście grozi-
łoby im poważnym wypadkiem. Wszystkie, mamo, mają buty na
wysokich obcasach i są o głowę wyższe od swoich kapitanów w bia-
łych tenisówkach. Czasem muszą się przedzierać z jachtu na jacht,
ż
eby dojść na stały ląd. Wtedy ich kapitanowie trzymają je mocno ;
za rękę i uśmiechają się do innych kapitanów, włażąc na kilkanaście
sekund na obcy pokład. Właściciele innych jachtów, tych, przez ',
które odbywa się tranzyt księżniczek, odwdzięczają się sztucz-
nym uśmiechem ustami na gumce. One wszystkie też mają oku-
lary przeciwsłoneczne, ale w odróżnieniu od kapitanów noszą je
na czole. Kiedy księżniczka znajdzie się na stałym lądzie, zatrzy-
muje się i zaczyna obcałowywać kapitana. Wciska mu się w brzuch
wystającymi biodrami. Księżniczka, kiedy chce bardziej przeko-
nać kapitana o tym, jak jest wdzięczna za to, że wyprowadził ją na
117
stały ląd, zdejmuje na moment kapitanowi jego przeciwsłoneczne
okulary i patrzy mu prosto w oczy. Kiedy siedziałem z piwem przy
stoliku, tam w porcie przy murze, naprzeciwko jachtów i tego ca-
łego cyrku, kiedy obserwowałem kapitanów i ich księżniczki, do-
siadł się do mnie pijaczek, taki jeden z kontenera, i kiedy zobaczył,
jak bacznie obserwuję, powiedział mi, że teraz to jest nic, że najle-
piej tu przyjść koło jedenastej w nocy, wtedy to jest dopiero zabawa.
Gdy jedna z księżniczek zaczyna rżnąć swojego kapitana i dziadek
zaczyna ujadać, wtedy wszystkie inne robią to samo, cały port ję-
czy, nawet woda. Jak cię dzisiaj zostawię, mamo, to może przejdę
się do portu i sobie posłucham. Ale nie skończyłem ci z tym do-
mem. Więc zaraz obok Netto na rogu ulicy jest biuro nieruchomo-
ś
ci i tam można załatwić kupno tego domu. Wszedłem, zanim wy-
lądowałem z piwem obok jachtów. Cena nie jest wysoka. I tak sobie
myślę, mamo, jeśli ci się nie uda, jeśli całkiem zaśniesz, to sprzedam
dom, dołożę, bo mam, Annie się ze mną podzieliła, i kupię tamten.
XVI
— Tak, drogi sąsiedzie! — wykrzyknął Bruckner, widząc Horsta wy-
chodzącego z domu i zmierzającego pośpiesznie w kierunku furtki.
Tamtego ranka Horst obudził się później niż zwykle, co zda-
rzyło mu się tylko kilka razy podczas całej dotychczasowej kariery
zawodowej. Nie zaczynał więc rozmowy, którą Bruckner chciał
sprowokować. Rzucił szybko w jego stronę:
— Bardzo przepraszam, panie Bruckner, bardzo się śpieszę, nie
mogę się spóźnić — i zamknął za sobą furtkę.
Dotarł na miejsce mocno spocony, ale jednak na czas. Nie był
w stanie wymyślić nic ciekawego, więc kazał uczniom wyjąć kartki
i przeprowadził sprawdzian z ostatnich trzech tematów. Usłyszał
pomruk niezadowolenia i zdał sobie sprawę, że to oni mają rację,
bo kartkówka nie była wcześniej zapowiedziana, więc szybko do-
dał, że ta kartkówka jest sprawdzianem dla niego, a nie dla nich. Po
prostu chce się dowiedzieć, ile wynoszą z jego lekcji, i nie będzie
tego oceniał. Horst patrzył przez okno wychodzące na salę gimna-
styczną. Za salą kończyło się miasto. Oprócz jednego domu, który
majaczył w oddali, niebo stykało się z szarym polem i miał wraże-
nie, że za tym polem nie ma już niczego, że koniec pola to koniec
ś
wiata. Dom, który stał w samym jego środku, był jedynie porzu-
coną ruderą, lecz parę lat temu ożył na kilka dni. Jakaś sekta o ame-
rykańskim rodowodzie próbowała urządzić w nim sobie miejsce
spotkań, ale zaraz się z nimi rozprawiono, i choć próbowali go na
119
szybko wyremontować, nie zdążyli przed pojawieniem się policji.
I dopiero teraz, patrząc na niego, Horst przypomniał sobie, że prze-
cież często patrzył przez to okno na ten dom i kilka razy widział
zmierzających w jego stronę sekretarkę i dyrektora. Lecz w tamtych
czasach niczego nie podejrzewał.
Uczniowie w ciszy zapełniali swoje kartki, a Horst dręczył się
w myślach tym, że sekretarka nie pojawia się w szkole. Na korytarzu
rozległo się dzwonienie — to woźny dzwonił na przerwę — i ucznio-
wie, pozostawiwszy zapisane kartki na brzegach ławek, zaczęli wy-
chodzić.
Kiedy ostatni opuścił klasę, Horst pozbierał kartki i wsadził je
do aktówki, przebiegł wzrokiem po słojach z zakonserwowanymi
ż
abami i wyszedł. Na korytarzu spotkał nauczycielkę niemieckiego,
której się ukłonił, i już miał schodzić na dół, kiedy tamta zawołała
w jego stronę:
— Kolego Bartlik, słyszał pan już o naszej sekretarce?
— Sekretarce? Nie — zdziwił się.
— Nie przyjdzie już do pracy, a przynajmniej nie tak szybko.
— A co się stało? — zapytał.
— Spodziewa się dziecka. Mąż nie chce, żeby się stresowała, więc
pozostanie w domu do rozwiązania i jeszcze później, a potem nie
wiadomo.
— Aha, to dobra wiadomość — powiedział niepewnym głosem,
ukłonił się i wrócił do klasy.
Usiadł na krześle w pierwszej ławce i poczuł ulgę, a potem
opanował go głupi śmiech. Wyobraził sobie dyrektora w kościele,
tym samym, do którego sam chadzał, gdzie Judasz był Chrystu-
sem, a proboszcz nie pojmował zupełnie tego świata. Widział dy-
rektora stojącego przy chrzcielnicy, rumianego, z wybałuszonymi
oczami i szyją wylewającą się poza obcisły kołnierzyk. Straszliwie
się pocił i sapał, a kanty jego spodni drżały. Trzymał w wyciągnię-
tych rękach becik, w którym leżał dzidziuś, chłopczyk bardzo do
niego podobny. Proboszcz klepał coś po łacinie. W powietrzu uno-
sił się zapach kadzidła tak intensywny, że zebrani poczuli nagle
110
drapanie w gardle i wszyscy, włącznie z księdzem, zaczęli kasz-
leć, niemowlę również, więc proboszcz podszedł do dyrektora,
który był już całkiem mokry z wrażenia, i poprosił go, aby poło-
ż
ył dziecko na chrzcielnicy, uprzednio zakrywając ją płaskim drew-
nianym wiekiem. Dyrektor, gdy położył dziecko na wieku, ode-
tchnął z ulgą i odwrócił się w stronę rodziców dziecka, to znaczy
sekretarki i jej męża, oraz innych zebranych, i uśmiechnął się głu-
pio, a sekretarka puściła do niego zalotnie oko i wystawiła lubież-
nie język. Wtedy dyrektor znowu zaczął się pocić. Proboszcz, skoń-
czywszy łacińskie zaklęcia, poprosił, aby do chrzcielnicy podszedł
ojciec dziecka, i właśnie wtedy dyrektor odwrócił się tyłem do
wszystkich zebranych i podszedł do proboszcza jeszcze bliżej. Po-
wiedział mu na ucho, że to on jest ojcem. Proboszcz zbladł, ale po '
chwili znowu nabrał kolorów, widząc męża sekretarki zbliżającego
się do chrzcielnicy. Szybko szepnął na ucho dyrektorowi, że jesz-
cze z nim o tym porozmawia, ale nie dzisiaj. Sekretarka dalej z wy-
walonym językiem i mrugającym okiem kokietowała ojca chrzest-
nego własnego dziecka. Niemowlę znowu zaczęło mocno kaszleć,
więc proboszcz wlał mu do buzi kilka kropelek wody święconej.
Wtedy zakaszlało jeszcze bardziej, dusząc się. Mąż sekretarki pod- ‚,
niósł dziecko z chrzcielnicy i przytulił. Gdy je uspokoił, do dyrek-
tora podeszła matka chrzestna, osoba zupełnie Horstowi nie znana,
a potem dołączyła sekretarka z ciągle wywieszonym i bardzo mo-
krym językiem. Proboszcz zapytał, jakie imię chcą nadać temu oto
chłopcu. I wtedy sekretarka schowała język i wykrzyknęła: „Dy-
rektor!" „Dyrektorze, ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna, i Ducha
Ś
więtego. Amen — powiedział ksiądz.
Horst nie mógł opanować się ze śmiechu i rżał jak koń. Choć ,
pierwsi uczniowie zaczęli wchodzić po przerwie do klasy, on ciągle
siedział w pierwszej ławce i płakał ze śmiechu. Uspokoił się dopiero
wtedy, gdy chłopiec zajmujący pierwszą ławkę stanął obok, nie wie-
dząc, co zrobić.
17
Nie zaprosiłem cię na ślub. Nie chciałem. Wysłałaś mi kartkę.
Mamo, dzięki, bo do tej pory nie zdążyłem ci podziękować za pa-
mięć. Z Annie było gorzej. Chodziła smutna, przygnębiona. Do-
piero po wszystkim przyznała mi się, że zawiadomiła także swoich
rodziców. Nigdy mi o nich nie opowiadała. Jasne, kiedyś coś tam
jej się wymknęło, jeszcze na samym początku, i domyśliłem się, że
prysnęła z domu. Słowem, straciła nadzieję, że jej relacje z rodzi-
cami się polepszą.
Annie pewnego dnia zaproponowała mi ślub. Mówiła, że bę-
dzie nam łatwiej dostać dogodny kredyt na mieszkanie lub mały
szeregowy domek. Wiesz, dosyć miałem wynajmowanego pokoju,
tych maszynek na prąd, odwiedzin u Hindusa, kranów. Pomyśla-
łem sobie, czemu nie. Takie angielskie oświadczyny, mamo. Posze-
dłem do sklepu na róg po kwiatki. Akurat pojawiły się pierwsze
ż
onkile. Więc kupiłem dwadzieścia jeden sztuk i nie musiałem się
targować, bo sprzedawca sam spuścił z ceny. Bardzo ją rozbawiłem.
Na koniec powiedziała, że przecież to ona mi się oświadczyła. Po-
szliśmy z tą wiadomością do Olego i Kristine. Ucieszyli się, a jesz-
cze bardziej, kiedy poprosiliśmy ich na świadków. Nieco zmar-
twiła ich wiadomość, że chcemy jedynie ślub cywilny. Wypytywali,
czy nie moglibyśmy w kościele, że to bardziej uroczyście i tak dalej.
Annie poczuła się obrażona tym Bogiem i tym kościołem, ale ja nie
chciałem innych świadków na nasz ślub.
122.
Po tygodniu, kiedy byliśmy u nich z wizytą, u dziadków za-
dzwonił dzwonek do drzwi wejściowych. Była to pani pastor. Ole
i Kristine chcieli być dalej naszymi świadkami i zgodzili się na
ś
wiadkowanie w urzędzie, ale po ślubie cywilnym pani pastor za-
proponowała w swoim kościele błogosławieństwo, którego może
udzielić każdemu, obojętne, czy wierzy, czy nie, i obojętne, do ja-
kiego kościoła należy. „Ty, Annie, nie wiesz» — powiedziała — „ale
w urzędzie śluby są cholernie sztywne i smutne, a jeśli się zgodzisz
na blessing, nie będziesz żałować». I wiesz, mamo, Annie, powie-
działa, że się zastanowi. Ale potem, jak to ona, zaczęła liczyć i mó-
wić, że ten cały cyrk kościelny się nie opłaci, że lepiej pieniądze,
które mamy wydać na te wszystkie niepotrzebne rzeczy, jak su-
kienka, kwiaty, mój garnitur, jakieś przyjęcie... I znowu milczenie,
a potem znowu odwiedziny. Pani pastor i Ole z Kristine przyszli
do nas. Wymyślili, że to oni zapłacą za przyjęcie, i żeby Annie nie
czuła się źle, żeby było taniej, zrobią nam przyjęcie u siebie w ogro-
dzie, zamówią firmę cateringową, postawią namioty i będzie świet-
nie. A co do białej sukienki... Pani pastor dwa lata wcześniej wy-
dawała za mąż córkę. Córka była wzrostu i postury Annie, pastor
wzięła sukienkę z sobą. Annie poszła się w nią ubrać. Wróciła z ła-
zienki i wyglądała cudownie. To, co miała sobie sama kupić, to były
buty i rajstopy. Więc ustaliliśmy datę na dwudziestego czwartego
czerwca, choć nie mieliśmy pewności, czy w urzędzie akurat będą
mieli wolne tego dnia. Udało się, mieli. Wiesz, mamo, to były jesz-
cze w sumie dwa miesiące, ale Annie od razu zaczęła panikować, że
drogo, że jej pomysł był lepszy, po co ten cały cyrk i tak dalej.
Jednak największym problemem w tym wszystkim okazałem
się ja. Nie miałem ani garnituru, ani porządnych butów. Po pracy
Annie kazała mi chodzić do Marks and Spencer i śledzić, czy cza-
sem czegoś nie przecenili. Kiedyś wpada do domu i mówi: „Jest,
jest, znalazłam. Są przecenione marynarki i przecenione spodnie,
nie od kompletu, ale pasują, prawie ten sam materiał". Dzień wcze-
ś
niej zaszedłem do Dorothy Perkins i zobaczyłem śliczną białą
sukienkę. Kosztowała tylko sto dwadzieścia funtów Bardzo mi,
113
mamo, do Annie pasowała. Zaprowadziłem ją do sklepu i poprosi-
łem, żeby przymierzyła. Była idealna. Mówię ci, ślicznie w niej wy-
glądała, dużo piękniej niż w tej od pani pastor. Wyobraziłem ją so-
bie przy ołtarzu z wiązanką polnych kwiatów, takich, jakie u nas na
łąkach rosną. Przeglądała się długo w lustrze i widziałem, że jej też
ta sukienka bardzo się podoba. Gdy ją zdjęła, podeszła do sprze-
dawczyni, położyła sukienkę na kontuarze, powiedziała „dziękuję"
i wyszła. Stałem jak wmurowany i nie wiedziałem, co zrobić, czy ją
wbrew jej woli kupić, czy wyjść. Poszliśmy do Marks and Spencer.
Wkładałem na siebie i zdejmowałem wszystko, co Annie przy-
nosiła. Nic nie pasowało. W każdej kombinacji wyglądałem jak
kretyn. No i tak dobrnęliśmy do tygodnia, który nas dzielił od
ś
lubu, a ja ciągle nie miałem ani garnituru, ani butów. Annie była
już umówiona do fryzjerki, kosmetyczki i wizażystki. Za wszystko
płacili dziadkowie. Uparli się. Trzy dni przed ślubem poszedłem do
C&A, już bez Annie, i pobuszowałem trochę. Znalazłem świetny
garnitur, setka wełna, granatowy, trochę smutny jak na ślub, ale
sobie pomyślałem, że będzie wielozadaniowy. O, widzisz, nawet
dzisiaj mam na sobie spodnie od tego garnituru, mówię ci, to był
cholernie dobry zakup, te spodnie jeszcze kilka lat wytrzymają.
Marynarka niestety już nie żyje, Annie ją kiedyś przez pomyłkę
wrzuciła do pralki. Na szmaty poszła... Poprosiłem sprzedawcę, aby
pomógł mi wybrać koszulę, krawat i pasek. Brakowało mi tylko bu-
tów. Chodziłem po całym centrum handlowym i niczego eleganc-
kiego ze skóry poniżej siedemdziesięciu funtów nie mogłem zna-
leźć, aż na sam koniec, całkiem już zrezygnowany, znalazłem parę
ś
wietnych butów. U boków miały takie czarne gumki, żeby się je ła-
twiej zakładało i ściągało. I kupiłem. To był interes. Ostatnia para —
no wiesz, co ja mam z tymi stopami — ale nieważne, to był akurat
numer na tę dłuższą, więc pasowały. Prócz tego, że pasowały, były
dwukrotnie przecenione. Ze stu pięćdziesięciu funtów na pięćdzie-
siąt! Skórzane podeszwy, no, piękne. Na podeszwach były przykle-
jone ceny, a na obcasach czerwony papier z wielgachnymi napisami
„Reduced to 50 pounds".
124
W przeddzień ślubu dostałem ciężkiego rozwolnienia, nie
wiem, czy to z emocji, czy z tego, że wieczór wcześniej świętowa-
łem z kolegami z pracy ostatnie chwile kawalerskiego życia. Część '
z nich zaprosiłem na uroczystość w kościele, a potem na przyję-
cie. Kiedy zapytałem Annie, czy kogoś zaprosiła, powiedziała, że
nie, bo nie chce narażać ludzi na dodatkowe koszta. I tak, mamo,
naszymi gośćmi na ślubie oprócz pastorowej i jej rodziny, naszych
ś
wiadków i kilku kumpli z mojej pracy byli parafianie kościoła me-
todystycznego. Rankiem Kristine zabrała Annie do siebie i powie-
działa, że będę ją mógł zobaczyć dopiero w urzędzie. Po mnie miał
przyjechać Ole. Mieszkaliśmy tylko kilka ulic dalej, ale nie, oni się
postarali o dwa auta i jeszcze je udekorowali. Ole zawiózł mnie do
urzędu i tam, już w sali ślubów, siedząc przed biurkiem i patrząc na
herb Londynu oraz Wielkiej Brytanii, czekałem na Annie. Przyje-
chała z drobnym opóźnieniem. Już zacząłem się martwić. Kristine
stanęła obok Olego. Annie usiadła przy mnie na krześle. Wyglą-
dała ślicznie w nowej fryzurze. Potem weszła urzędniczka, wsta-
liśmy i było bla, bla, bla. Dokładnie tak, jak mówiła pani pastor.
Zimno, szybko i już miałem żonę. Potem kazała się podpisać naj-
pierw nam, potem świadkom i było po wszystkim. Zabrali nas do
kościoła i tam było całkiem inaczej. Uroczyście i przyjaźnie. Pani
pastor bardzo się starała, żebyśmy ten blessing bardzo przeżyli, jak
prawdziwy ślub kościelny. Murzyński chór nam śpiewał. Annie się
nawet wzruszyła i uroniła kilka łez. Mój kolega Brian wszystko fil-
mował swoją kamerą, chciałem mieć to uwiecznione. Po ceremo-
nii zjawiliśmy się u dziadków. Pięknie przybrali ogród, na drze-
wach wisiały wstążki, stały dwa białe namioty z firmy cateringowej.
W jednym był alkohol, a w drugim jedzenie i talerze. Brian strasz-
nie się upił, chodził z tą kamerą i filmował wszystko, co się dało.
Ole przybrał stoły flagami Danii i Anglii. I kiedy goście poszli do
domów, firma zaczęła się zmywać i my też już chcieliśmy iść do sie-
bie, Ole z Kristine powiedzieli, że mają dla nas prezent, i wręczyli
nam kopertę z czekiem na tysiąc funtów oraz dwa bilety na koncert
symfoniczny. A w poniedziałek jechaliśmy do Szkocji. Wzięliśmy
125
kilka dni wolnego z pracy na podróż poślubną. To było w stylu
Annie, jak najmniejszym kosztem... Autobus z Victorii do Edyn-
burga, który jechał cały dzień. Spanie w schronisku młodzieżowym.
O seksie szkoda wspominać, Annie zrobiła mi laskę w ubikacji piz-
zerii, do której weszliśmy przyciągnięci napisem „Jedz, ile zdołasz,
za 10 funtów". Potem poszliśmy na zamek i Annie bardzo ubole-
wała, że trzeba płacić za wstęp. Wracaliśmy też autobusem. Kiedy
przyszedłem do pracy, Brian wręczył mi pięknie opakowaną kasetę
ze ślubu. A gdy przyszedł weekend, poszliśmy ją do dziadków obej-
rzeć. Rzeczywiście, Brian był tego dnia bardzo pijany, bo na filmie
znalazły się tylko nogi i ludzie od pasa w dół, a najgorszym momen-
tem był ten, kiedy kamerą najechał w kościele na moje buty. Klę-
czałem akurat. Zatrzymał kadr. Przez kilka minut można było po-
dziwiać obcasy i widniejące na nich czerwone nalepki: „Reduced to
50 pounds".
XVII
Dyrektor szalał. I sam do końca nie wiedział, czy szaleje z powodu ■ ,
odejścia sekretarki, czy dlatego, że dziecko, które się miało urodzić,
było najprawdopodobniej jego. Woźny Weiss unikał go jak ognia,
za żadną cenę nie chciał konfrontacji, pamiętając sprawę z szafami.
Wysiadywał w stróżówce, krócej dzwonił na przerwy, a w piątki,
podczas zebrań, wymykał się ze szkoły i gdzieś przepadał. Ale które-
goś dnia mu się nie udało i bardzo zdenerwowany dyrektor wezwał
go do siebie. Chodziło o drobną rzecz, o kawałek blachy, który wy-
stawał spod drzwi wejściowych do szkoły. Dyrektor zarysował nią
sobie but. To wystarczyło. Woźny drżał, stojąc na baczność. Kru-
ger chodził nerwowo wokół biurka i co pewien czas zatrzymywał
się przy oknie, obserwując domek majaczący w oddali. Przebierał
palcami, jakby go złapał nagły skurcz, bo przy tym bardzo krzywił
twarz. Woźny stał wyprostowany i coraz bardziej pocił się ze stra-
chu. Nie miał pojęcia, po co dyrektor go wezwał i co nowego wy-
myślił. Może znowu każe przemalować szafy, pomyślał. Dyrektor
nie przestawał krążyć i krzywić się, aż wreszcie usiadł za biurkiemI
i spojrzał na woźnego tak, jakby mu miał obwieścić wyrok śmierci.
— Panie Weiss, pan wie, oczywiście, po co tu pana wezwałem.
— Szczerze mówiąc, panie dyrektorze, nie mam pojęcia. Czy coś,
nie tak? — zapytał drżącym głosem. ,
Dyrektor raptownie podniósł się z krzesła i znowu zaczął krą-
ż
yć. Tym razem się odezwał. Mówił głośno i szybko.
127
— No tak, pan nie wie, tak jest najprościej. Pan nie wie, a ja
mam wiedzieć. Czy pan zdaje sobie sprawę, że ja zawsze muszę wie-
dzieć? Czy pan kiedyś zaszedł po rozum do głowy i zapytał go, dla-
czego ten oto człowiek ma wiedzieć, no, niech pan powie, wie pan
czy nie?
— Ale co niby? — zapytał niepewnie woźny.
— Niech pan nie udaje wariata, drogi Weiss. Wy wszyscy myśli-
cie, że mi odbiło, ale się mylicie. Wszystko jest pod kontrolą, pod
kontrolą do najmniejszego szczegółu. To wie pan czy nie? — po-
nownie zapytał dyrektor.
Weiss zdziwiony pokręcił głową. Dyrektor zaczerwienił się
i podszedł do Weissa, patrząc mu prosto w oczy.
— Aha, pan nie wie, mówi, że nie wie. I dlatego pan, drogi pa-
nie, jesteś woźnym, a ja dyrektorem. Woźny nie wie, a dyrektor wie.
—Ale...
— Cicho!!! Teraz ja mówię.
Weissa znowu zlały zimne poty.
— Ja, panie Weiss, wszystko wiem. Wiem na przykład, że zaczął
pan znikać ze szkoły w piątki, kiedy mamy zebranie i na tym zebra-
niu dyskutujemy o sprawach bardzo ważnych. A co, drogi Weiss,
jest rzeczą dla nas ważną, no co?
Dyrektor zaczął przemawiać do niego takim tonem, jakby od-
pytywał ucznia.
- My, panie Weiss, rozmawiamy o na-szej szko-le! A w na-szej
szko-le rzeczy się psują. A kto jest w na-szej szko-le od naprawia-
nia? No kto?
I znowu spojrzał okrutnym wzrokiem na Weissa.
- Ja - odpowiedział cicho woźny.
- Brawo! - wykrzyknął dyrektor. - Otóż, drogi panie Weiss, je-
ś
li pan znika w piątki ze szkoły, nie wiem, czym powodowany... Nie
podoba się już panu u nas?
- Ależ skądże, panie dyrektorze, ja...
- Milczeć! Otóż jeśli się panu u nas nie podoba, to bez proble-
mów znajdziemy sobie kogoś innego na pana miejsce. Jest wojna,
i28
drogi Weiss, praca jest na wagę złota, a jeśli nie na wagę złota, to na
wagę honoru, a honor Niemca jest droższy od złota, tak?
— Tak, panie dyrektorze!
— No, ta odpowiedź mi się, panie Weiss, spodobała. Może jesz-
cze coś z pana będzie.
— Ja, panie dyrektorze...
— Milczeć, nie przerywać! Ja panu powiem, kiedy będzie pan
mógł znowu zabrać głos! Mnie, panie Weiss, interesuje jedna rzecz,
te pańskie piątkowe zniknięcia są bardzo podejrzane. Czy pan, pa-
nie Weiss, czasem nie obmyśla sabotażu?
— Panie dyrektorze...
— Milczeć, powiedziałem! Jest wojna i każdy jest podejrzany,
a szczególnie ci, którzy znikają w czasie pracy! Musimy być czujni,
bo wróg na nas czyha! Skąd pochodzi pańska rodzina?
— Stąd — odpowiedział pewnie woźny.
— Hmm, a czy pan zna języki obce?
— Ależ skąd, panie dyrektorze!
— Milczeć! Ja panu nie pozwoliłem się odzywać! — znowu
krzyknął dyrektor.
— Ale pan pytał, to...
— No dobrze. Jest pan jednak podejrzany, panie Weiss, a o co, to ,
ja zaraz panu pokażę.
Weiss poczuł, że zaczyna mu się kręcić w głowie, że za chwilę
wyląduje nosem na biurku, że zbliża się koniec. I w tym momencie
zerknął na zegar, który wisiał w gabinecie, i zdał sobie sprawę, że już
minęły dwie minuty przerwy, a on nie zadzwonił. o ,
— Tak, Weiss — kontynuował dyrektor, który znowu zaczął krą-
ż
yć. — Pan się będzie musiał przekonywająco wytłumaczyć z tych
piątków, bo jeśli nie...
— Panie dyrektorze, przerwa, muszę zadzwonić na przerwę —
powiedział woźny błagalnym tonem. ,
Dyrektor spojrzał na zegar.
— Tak, rzeczywiście, niech pan dzwoni, ale po przerwie spo-
tkamy się już nie tutaj, lecz przy drzwiach wyjściowych.
129
Woźny z ulgą wybiegł z gabinetu i pobiegł, najszybciej jak po-
trafił, po dzwonek. Przerwa tego dnia była o cztery minuty krót-
sza i na korytarzu słychać było pomruki niezadowolenia uczniów.
Gdy wszyscy ponownie zniknęli w klasach, woźny, tak jak nakazał
mu dyrektor, czekał przy drzwiach wyjściowych. Czekał i czekał, aż
usiadł z osłabienia na schodach. Może zapomniał, może nie przyj-
dzie, może da spokój, pomyślał, i kiedy przyzwyczaił się do tej my-
ś
li, usłyszał kroki. Zadarł głowę do góry.
— Co to jest, panie Weiss? — zapytał Kruger, wskazując oczami
drzwi.
— Drzwi, panie dyrektorze — odpowiedział pewnie Weiss.
— Bardzo dobrze. To są drzwi. A do czego służą drzwi?
— Do zamykania, panie dyrektorze — znowu odpowiedział
pewnie.
— Źle! — krzyknął dyrektor. - Drzwi, drogi panie, służą do
wchodzenia i wychodzenia! Do bezpiecznego wchodzenia i wy-
chodzenia! A co to jest? — I wtedy dyrektor otworzył drzwi, a spod
nich wychyliła się blacha. Woźny nie bardzo rozumiał, o co cho-
dzi. Wtedy dyrektor, widząc jego zmieszanie, skierował wzrok na
wystającą blachę.
— To jest blacha, panie dyrektorze — znowu pewnie odpowie-
dział woźny.
— Zgadza się, panie Weiss, to jest blacha, wy-sta-ją-ca blacha.
Wystające blachy mają to do siebie, że mogą być bardzo niebez-
pieczne.
— Ależ...
- Milczeć! Teraz pan rozumie, dlaczego podejrzewam pana
o sabotaż? Gdyby pan był w ostatni piątek w szkole - a na zebraniu
podnieśliśmy problem sterczącej blachy - gdyby pan nie zniknął,
to wiedziałby pan, o czym była mowa. A tak nie było pana i można
podejrzewać, że umyślnie pan chciał wyrządzić komuś krzywdę.
- Ależ pan...
- Powiedziałem milczeć! A gdyby sam Adolf Hitler tego
dnia niespodziewanie pojawił się w naszej szkole, zahaczył nogą
130
o wystającą blachę i wywrócił się na twardą posadzkę, to co?
Mógłby na przykład zginąć na miejscu! I co wtedy? Przez taką głu-
pią blachę, Weiss, Rzesza mogłaby stracić przywódcę. Przez ten
bezduszny metal miliony ludzi straciłyby nadzieję na lepsze jutro!
Pomyślał pan o tym? No nie, jasne, że nie, bo od myślenia to ja tu- '
taj jestem! I to jest błąd, Weiss, bo sprawa blachy to pana sprawa!
A pana w piątek nie było! A to pan widzi? — dyrektor w tym mo-
mencie zdjął z nogi zarysowanego przez blachę buta. Podsunął mu
go do samych oczu. — Widzi pan tę rysę? Dobrze, że tym razem'
skończyło się na uszkodzeniu buta, ale przecież teoretycznie mógł
runąć cały świat! !
Woźny stał bezradnie i zbierało mu się na płacz. Dyrektor za-
milkł, bo poczuł, że wykrzyczał już całą swoją złość. Spokojniej-
szym tonem powiedział:
— Daję panu drugą szansę, proszę jej nie zmarnować. Proszę to
naprawić i przestać znikać w piątki.
18
Miałem, mamo, znajomego. Pracowaliśmy razem. Alkoholik.
W głowie się nie mieści, ile ten człowiek mógł wypić. A pił każ-
dego dnia. Zaraz po pracy. „The Spoon", bo tak nazywał się jego
drugi dom, był nawet blisko jego właściwego domu. W pubie pra-
cowała Hannah i wywalała go po ostatnim dzwonku. Nie chciał
wychodzić i ciągle wykrzykiwał, że ją kocha, czego nie mogła słu-
chać, bo co drugi pijak ją kochał. Ale żebyś, mamo, nie myślała, że
Andy był z nizin społecznych. Wręcz przeciwnie. Jego matka pra-
cowała jako nauczycielka fizyki, a ojciec był chirurgiem, też alko-
holikiem. Zasypiał każdego wieczora w bujanym fotelu ze szklanką
whiskey w ręku. Matka Andy'ego była bardzo silną kobietą, bo
potrafiła wnieść ojca na pierwsze piętro i rozebrać w łóżku. Kie-
dyś mnie do siebie zaprosili i na własne oczy widziałem taką akcję.
Zresztą to były urodziny matki Andy'ego i on powiedział, że ją od-
wiedzimy, to się za darmo napijemy i coś zjemy. Andy był strasz-
liwym brudasem i śmierdziało od niego na odległość. Mieszkał
naprzeciwko szpitala, w którym pracował kiedyś jego ojciec. Z An-
dym były kłopoty od samego początku. I w pracy, i ogólnie. Oj-
ciec pomyślał, że jeśli mu kupi mieszkanie kilkadziesiąt metrów od
pracy, to do tej pracy będzie chodził. Nawet go wysłał na jakiś kurs
rentgenowski i zapłacił kupę pieniędzy. Andy, jak tylko dostał pa-
pier własności, pięknie mu podziękował za prezent, ale kurs prze-
rwał w połowie, bo wpadł na lepszy pomysł zarabiania pieniędzy.
132 -
Wiesz, mamo, to był typowy angielski domek szeregowy z ogród-
kiem z tyłu. Z przodu okna pokoju dziennego wychodziły na szpi-
tal i kostnicę. Andy opowiadał, że czasami tak kładziono trupa, że
stopami dotykał szyby, a on wszystko widział przez okno. Wtedy
zaczął jeszcze bardziej pić, ze strachu. Zresztą Andy mieszkał w po-
koju dziennym, bo reszta była wynajęta. I to wynajmowanie to był
ten wspaniały pomysł na biznes. Oprócz Andy'ego dom zamieszki-
wało jeszcze trzech pijaków. Wszystkich poznałem. Wszyscy cho-
dzili do tego samego pubu i regulowali komorne, płacąc za alko-
hol Andy'ego. Więc Andy musiał wreszcie pójść do pracy, ale i tak
pracował u nas na pół etatu. W ten sposób właśnie się spotkaliśmy.
Kiedyś mi opowiedział, że picie wyniósł z domu. Ojciec, jak każdy
porządny lekarz, należał do klubu golfowego. Zabierał kije i syna.
A gdy dojechał na miejsce, to zamykał Andy'ego w samochodzie,
a sam nie grał, tylko pił z kolegami i przynosił potem Andy'emu
puste puszki albo butelki po różnych trunkach. Bardzo pijany sia-
dał za kółkiem. Andy mówił, że dopiero kiedy ojciec wypił, stawał
się prawdziwym ojcem. Robił się wesoły, bo z natury był mrukiem.
Aha, ja ci miałem opowiadać o tych urodzinach jego matki. An-
dy'emu potwornie śmierdziały stopy. Jak zdjął buty, to można było
umrzeć. Tamtego dnia przyszedłem po niego. Wchodzę do domu,
wpuścił mnie jeden z lokatorów, a Andy siedzi przed telewizo-
rem, trzyma stopy w misce i dolewa płynu do mycia naczyń. Cy-
trynowego. Siedzimy tak z pół godziny i oglądamy snookera, aż
Andy mówi: „Skocz do kuchni i przynieś mi tarkę do sera". To po-
szedłem. Podaję mu tarkę, a Andy zaczyna sobie nią skrobać od-
moczone pięty. Wyskoczyłem do ogródka na pawia. Błyskawicznie
przypomniałem sobie, że kiedyś mnie poczęstował tostem i tą samą
tarką zeskrobywał na niego żółty ser. Odechciało mi się, mamo,
tej imprezy. Ale on skończył skrobać, ubrał się w garnitur i mówi,
ż
e idziemy. Najpierw poszliśmy do sklepu na róg po prezent dla
jego matki. Kupiliśmy dwie bombonierki. Jego rodzice dom mieli
niczego sobie, dwa garaże. Przedstawił mnie, powiedział, że je-
stem Duńczykiem i że razem pracujemy. Matka była bardzo miła,
133
podziękowała za czekoladki i sprzedała mnie zaraz swojemu mę-
ż
owi, który jak się tylko dowiedział, skąd jestem, to nie przesta-
wał mnie wypytywać o żużel. Wiadomo, myśmy wtedy byli najlepsi
na świecie. Rozmawialiśmy, goście się częstowali, a Andy buszował
i wypijał, co się dało. Na koniec uwolnił mnie od swojego ojca, mó-
wiąc, że chce mi pokazać ogród. Poszedłem z Andym, ale on za-
miast do ogrodu, zaprowadził mnie do przedpokoju, pokazał mi
kurtkę ze skóry aligatora i powiedział, że bierzemy. Mamo, to ja
zaraz, że zwariował, że nie wolno kraść, że to głupie. Ale się uparł.
Wsadził kurtkę do teczki i poszliśmy się pożegnać. W drodze po-
wrotnej opowiadał, że za taką kurtkę może dostać od pasera kilka
stówek, że nienawidzi tych wszystkich obrzydliwie bogatych przy-
jaciół rodziców i że w sumie zrobił dobry uczynek, kradnąc. Ba-
łem się, że cała wina pójdzie na mnie. Ale nic, sprzedał kurtkę. Tak
jak mówił, wziął za nią kilka stów, tylko że potem się okazało, że
ukradł ją własnemu ojcu. Przez tę kurtkę ojciec skończył znajomość
z panem Walltonem, który był tamtego dnia na przyjęciu. Pan Wal-
lton kiedyś marzył o kurtce ze skóry aligatora i ciągle mu o tym na
golfie mówił. Więc stał się głównym podejrzanym.
XVIII
II
Zbliżały się święta. Dyrektor powoli przyzwyczajał się do straty.
Woźny pod żadnym pozorem nie chciał w piątki ruszać się ze
szkoły. I nawet kiedy Kruger wyraźnie kazał mu wyjść, ten pytał
po trzykroć.
— Czy jest pan pewien, panie dyrektorze, że mam iść?
Aby uzyskać całkowite przebaczenie win, woźny sprytnie
zdjął odcisk buta dyrektora ze świeżo umytej podłogi. Poszedł do
szewca i zamówił parę butów. Kiedy były gotowe, wręczył je dyrek-
torowi na przeprosiny i na znak skruchy za rysę. Dyrektor bardzo
się wzruszył, lecz buty włożył tylko raz. Były zrobione z bordowej
skóry, zbyt ekstrawaganckiej jak na jego gust, i bardzo go uwierały.
Dyrektor w geście pojednania kupił woźnemu komplet młotków.
Woźny ostentacyjnie przybijał nimi wszystko, co tylko nadawało
się do przybicia. A kiedy przyniesiono do szkoły choinkę i trzeba
było zbić do niej krzyżak, walił, jak najgłośniej potrafił, przeszka-
dzającw zajęciach. Nawet Horst Bartlik, uchodzący za człowieka
opanowanego, nie wytrzymał i wybiegł z klasy. Błagalnym spojrze-
niem i palcem przyłożonym do ust prosił o ciszę.
— Dobrze, dobrze — powiedział woźny — już kończę — i pod- ■
niósł w górę lśniący młotek. — To prezent od pana dyrektora — po-
wiedział do Horsta, patrząc nie na niego, lecz na wzniesioną rękę
uwieńczoną trzonkiem i kawałem błyszczącego metalu.
135
Po tych wyjaśnieniach Horst wszedł do klasy, ale woźny nie
przestawał walić i cicho zrobiło się dopiero wtedy, gdy krzyżak był
gotowy, choinka wsadzona w otwór i postawiona na baczność. Pa-
dał puszysty śnieg i wiał lekki wiatr, toteż większość płatów zatrzy-
mywała się na południowej części drzew. Przypomniał się Hor-
stowi inny śnieg, świeży, pierwszy, przypomniał mu się pensjonat.
Wracał do domu, jak najdłużej mógł, obserwując spadające płatki
ś
niegu i skulonych, jakby wystraszonych ludzi. To tak ma wyglą-
dać ten naród zwycięzców, pomyślał. Trochę śniegu, trochę wiatru
i ludzie zaczynają przypominać gąsienice łechtane wykałaczką. Od
kilku lat święta były dla Horsta udręką i wolałby kilkudniową hi-
bernację, gdyby nie dzieci. Obchodził je wyłącznie z myślą o nich.
Ż
ona też.
— Tato, tato, kiedy kupisz choinkę? — zawołały dzieci, bardzo
stęsknione, bo wrócił wyjątkowo późno.
— Prawie wszystkie dzieci z naszej klasy już mają, jeszcze nie
ubrane, ale już mają — powiedziała córeczka.
—Jutro pójdziemy kupić, obiecuję, a teraz dajcie mi trochę od-
sapnąć, miałem ciężki dzień w szkole.
— Obiad wystygł — rzuciła obojętnie żona. — Odgrzać ci czy jak?
— Możesz odgrzać, ale nie dużo, nie jestem zbytnio głodny.
— Jeśli nie jesteś głodny, to czemu chcesz jeść? — zapytała oschle.
Widział, że najchętniej wywaliłaby mu ten obiad na głowę. Nic
nie odpowiedział, patrzył tylko na nią.
— To co, odgrzewać ci teraz ten obiad czy później? — zapytała
raz jeszcze.
— Bo się przyzwyczaiłem — odpowiedział.
— Słucham? — zapytała zdziwiona.
— Bo się przyzwyczaiłem — powtórzył.
— Nie rozumiem. Daj spokój, Horst, to jesz czy nie?
— Przyzwyczajenie jest tym, co nas trzyma razem, ale i zabija.
Milczała.
— Nie jestem głodny, ale jem, bo się przyzwyczaiłem, że zawsze
po pracy jem, nawet jak nie jestem głodny. A ty rzadko pytasz, czy
136
rzeczywiście jestem głodny. Kiedy wracam, nakładasz, nie pytasz,
a ja zjadam, czy chcę, czy nie. Zjadam, zawsze zjadam. Przyzwycza-
jenie, rozumiesz teraz?
— Przestań, dzieci...
W rynku porozstawiano stragany. Można było kupić wszystko to,
czego nie można kupić przez resztę roku. Dzieci, zanim trafiły do
sprzedawcy choinek, zaczęły buszować po straganach, bo Horst,
jak każdego roku, wręczył im sumkę pieniędzy odłożonych wła-
ś
nie na ten dzień. I każdego roku była to sumka troszkę wyższa, po-
nieważ i dzieci stawały się troszkę wyższe. Tak im właśnie tłuma-
czył te większe sumy. Horst zupełnie nie czuł nastroju oczekiwania
na podniosłą chwilę, odczuwał tylko znużenie. Patrząc obojętnym
wzrokiem na słodkości i świecidełka, zamyśliwszy się na chwilę,
wpadł na plecy kobiety.
— Co pan... — urwała, a Horstowi odebrało mowę. Uczucie znu-
ż
enia natychmiast ustąpiło.
Stała przed nim sekretarka w palcie, które napiętym guzikiem
podkreślało rosnący brzuch. Po chwili zjawił się przy niej mąż,
który pozdrowił ciepło Horsta, gdyż znał go zwidzenia.
— Panie Bartlik, co pan tu porabia? — zapytał przyjaźnie.
— Choinkę.., po choinkę z dziećmi przyszedłem, przyszedłem
kupić.
Horst był bardzo zmieszany. Sekretarka nie przestawała na
niego patrzeć takim samym wzrokiem, jakim on patrzył na nią tam-
tego dnia w żeńskiej toalecie.
— Ależ oczywiście, że po choinkę, głupie pytanie — żachnął się
mąż. — Co innego można robić o tej porze roku w tym miejscu. —
Uśmiechnął się do Bartlika. — Wybrał już pan jakieś drzewko?
— Nie, nie, jeszcze nie, ale już za chwilę, dzieci...
— W takim razie nie przeszkadzamy. — Nie pozwolił mu dokoń-
czyć i uchylił kapelusza na pożegnanie.
137
Horst jeszcze przez chwilę stał w miejscu oszołomiony niespo-
dziewaną konfrontacją. Upewnił się wreszcie, że sekretarka niczego
nie zdradziła.
Horst nie miał w zwyczaju ubierania choinki. Płacił za drzewko
i przynosił je do domu, potem stawiał na środku pokoju, a reszta
należała do dzieci i żony. Jedyną rzeczą, jaką robił, było wsadze-
nie szklanego szpica na czubek drzewka. I kiedy choinka była kom-
pletna, to znaczy zwieńczona szpicem, każdy na swój sposób czuł
i wiedział, że za chwilę przyjdą święta. Dla dzieci był to czas ra-
dości i niespodzianek, dla dorosłych — wymiany chłodnych życzeń
i wciąż takich samych prezentów. Horst od paru lat dostawał pod
choinkę kilka par ciepłych skarpet. Sam natomiast odwdzięczał się
ż
onie gumowym termoforem albo wełnianym kocem. Wypraco-
wał sobie prywatną teorię przedmiotów związanych z rozpadem
związku. Otóż uważał, że dzień, w którym mężczyzna dostaje pod
choinkę ciepłe skarpety, jest dniem początku końca. Dla kobiety
jest to dzień, kiedy pod drzewkiem znajduje termofor. Lecz tego
dnia znowu nie potrafił sobie przypomnieć, które z nich... Czy to
ona pierwsza podarowała mu skarpetki, czy on jej termofor?
19
Czasami, mamo, śni mi się Ole. Mój Ole. Czasami śni mi się też
moje drugie dziecko. Co ja w życiu zrobiłem, że poniosłem taką
karę? Najpierw smutne dzieciństwo, a potem te dzieci, które ni-
komu nie zawiniły... I znowu jestem. I znowu wróciłem. Przycią-
gasz mnie. Widać do tej pory nie potrafiłem się od ciebie uwolnić.
Wiesz, nawet kiedy byłem z tymi kobietami i przyszło podejmować
jakieś decyzje, to najpierw przychodziła mi do głowy myśl o tym,
co ty byś powiedziała. Straszne... Przecież żyłem samodzielnie,
szczególnie w Anglii. A i tak dzwoniłem od czasu do czasu. Pyta-
łem o zdrowie. Może trochę z poczucia winy, że siedzisz na wyspie,
a ja jestem daleko. Z jednej strony chciałem być daleko, a z drugiej ,
chciałem być jak najbliżej. Tak mną szarpało w środku. Kiedy by-
łem tam, to czułem się szczęśliwy, że cię nie widzę, że robię, co chcę
i jak chcę. Poczułem się częściowo wolny. Częściowo, bo sam nie
potrafiłem z tej wolności skorzystać. W myślach się martwiłem, że
jesteś sama, że się starzejesz, że może coś ci się stać, a mnie przy to- ;
bie nie będzie. Z drugiej strony cieszyłem się, że nie muszę patrzeć ,
na twoją zgorzkniałą twarz, że mi nie doradzasz. Czasem i ty za- „
dzwoniłaś. Pytałaś, jak tam, a ja ci opowiadałem, i kiedy się roz-
kręcałem, czułem straszliwy chłód, jakby jakiś mur z drugiej strony ;
kabla. Widziałem twoją minę. Wiedziałem, że rzeczy nie idą po
twojej myśli, że jesteś ze mnie niezadowolona i że wszystko, co ro-
bię, jest do dupy i bez przyszłości. Wystarczyło kilka twoich zdań,
139
ż
ebym miał załatwiony dzień, żebym znowu zaczął się zadręczać
myślami. Nie sądziłem, że to może być aż tak mocne, że można być
całkowicie rozwalonym w środku, mieszkając tak daleko. I to twoje
sławne powiedzonko: „Zrobisz, jak chcesz, synu, ale uważam, że
powinieneś zrobić tak i tak". Szkoda, że ciągle jestem chłopczykiem,
smarkaczem. Przecież powinienem cię zamordować, a nie przycho-
dzić i gadać, opowiadać, tak jak radzą lekarze, pielęgniarki. Prze-
cież ty możesz jeszcze latami tak leżeć. I co, mam latami przycho-
dzić i opowiadać?
Zgubiłem się w tym wszystkim. Wczoraj, kiedy leżałem w łóżku,
pomyślałem sobie, że przecież mógłbym pewnego dnia przyjść
i wyzwolić się od ciebie, a ciebie od bycia słuchaczką. Mógłbym
przecież jeszcze tak miesiąc poprzychodzić, pokazywałbym się da-
lej regularnie, rozmawiał z tobą, opowiadał i nikt nic by nie podej-
rzewał, a któregoś dnia przez dłuższą chwilę przytrzymałbym po-
duszkę na twojej twarzy i byłoby może nam wszystkim lepiej. Może
i byłoby... I wtedy wzięły mnie, mamo, straszliwe wyrzuty sumie-
nia i przez wiele godzin nie mogłem zasnąć, czułem się potwor-
nie. Patrz, zabezpieczyłaś się, dałaś mój numer sąsiadom i jak tylko
to się z tobą stało, zaraz zadzwonili, a ja się wystraszyłem, może
miałem nawet wtedy mały zawał, bo lewa ręka mi posiniała, zła-
pały mnie duszności i poczułem straszne pieczenie pod mostkiem,
jakbym połknął całe jabłko, które we mnie ugrzęzło. Nie mogłem
wydusić z siebie słowa. Oblały mnie zimne poty i myślałem, że za
chwilę umrę i to ja będę tam pierwszy, to ja będę tam na ciebie cze-
kał. No i co się stało? Jak mi tylko te bóle przeszły, spakowałem się
i przyjechałem, i odwiedzam cię. A kiedyś znowu pomyślałem, że
to nie ty mnie przyciągasz i nie dajesz żyć, tylko wyspa. Że to od
niej nie mogę się uwolnić, że jest stale powracającym echem. Albo
ty powracasz, albo ona powraca. Już ci kiedyś mówiłem, że jak ktoś
jest z wyspy, to nie ucieknie, chyba że na inną, ale to też do końca
nie działa. Sama widzisz. Pamiętam, jak kiedyś do ciebie zadzwo-
niłem i pochwaliłem się, że kupiliśmy samochód. A ty z wyrzutem
zapytałaś: „A po co ci samochód, skoro nie macie domu i żyjecie
140
w tych wynajmowanych pokojach?". To ci powiedziałem, że samo-
chód ma dom, to znaczy garaż. A ty znowu, że robię wszystko bez
sensu, że najpierw kupuje się dom, a potem samochód. No i wtedy
cię zatkało. Pamiętasz? Powiedziałem ci, że wzięliśmy pożyczkę
i kupiliśmy dom, i dlatego samochód ma swój garaż. I wtedy za-
tkało cię na chwilę, a potem zamiast mi pogratulować i cieszyć się
ze mną, powiedziałaś, żebym tylko o dzieciach nie myślał, żebym '
tylko następnego dziecka nie zrobił, bo nic mi znowu w życiu nie
wyjdzie. W nerwach krzyknąłem coś do słuchawki. Aha, zapytałem
cię, czy kiedykolwiek się zastanowiłaś, dlaczego tak daleko od cie-
bie mieszkam. Jak gnojek rzuciłem słuchawką i długo, długo do cie-
bie nie dzwoniłem. Ty zresztą też dałaś sobie spokój.
Ole mi kiedyś opowiadał, że miał dwie siostry. On był najmłod-
szy. Ojca nie było, bo zmarł, jak Ole był malutki. Tak więc Ole żył ,
w domu z trzema kobietami. Jego matka była taka jak ty. Kobie-
tom, mamo, bez facetów odbija. Tak mówił Ole i ja się z tym teraz
zgadzam. Przemyślałem sprawę. Dobrze, nigdy nie chciałaś powie-
dzieć, kim był mój ojciec, ale gdybyś sobie kogoś znalazła, gdybym
miał ojczyma, jestem pewien, że sprawy wyglądałyby inaczej. Ole
też był sam, jego matka, choć wdowa, nie zdecydowała się na nowy
związek. Opowiadał, że konkurenci przychodzili, bo była piękną
kobietą, oświadczali się, nawet wielu z nich dzieci się podobały
i chcieli być dla nich ojcami, ale ona ciągle odrzucała oferty, aż stała ,
się przedwcześnie postarzałą marudą, wszystkiego się czepiającą.
Ciągle niezadowoloną i despotyczną. Kiedy Ole skończył medy-
cynę, nie widziała innego rozwiązania — uczepić się syna i przeżyć
resztę życia przy nim. Tylko ona mogła być przy nim, inna kobieta
nie wchodziła w grę. Ona była pierwsza i najważniejsza. To, mamo,
całkiem tak jak z tobą jest, było... Ole zaczął się źle prowadzić, sy-
piać z prostytutkami. Mówił, że jedna z nich całkowicie postradała
rozum i zaczęła go prześladować, śledzić i wyznawać mu miłość,
ś
wiadcząc swoje usługi za darmo. Ole przeniósł się do innej dziel-
nicy, aby się od niej uwolnić, od matki też zresztą, i tam poznał Kri-
stine. Wzięli ślub, a matka była niepocieszona i, zdaje się, po tym
141
ś
lubie wyjechali do Szkocji. Wybuchła wojna i nie mogli wracać.
Ole mówił, że ta wojna to było dla niego wybawienie i w sumie był
wdzięczny Hitlerowi, że ją wywołał, bo pozałatwiał jego prywatne
sprawy. O siostrach też ciepło nie opowiadał. Mówił, że były głu-
pie, jeszcze głupsze niż on, bo dały się matce zastraszyć i nigdy nie
ułożyły sobie życia. Zostały starymi pannami. Tylko mama, mama.
Dla mamy, mama by tak nie chciała, mamie by się to nie podobało.
Mama, mama. On nie mógł tego słuchać. Po wojnie matka umarła,
ponoć go przeklinała na łożu śmierci. Nie pojechał na pogrzeb. Po-
wiedział mi, że nie pojechał nie ze swego skurwysyństwa, ale z tego
powodu, że tak naprawdę w duszy bardzo ją kochał, ciągle kochał,
i że nie przeżyłby tego pogrzebu. Nie mógłby patrzeć, jak ją za-
kopują. Więc kłamał całe życie, mówiąc Kristine, że nie pojechał,
bo ona nic dla niego nie znaczyła, że wreszcie się uwolnił i nie ma
sensu temu świadkować, że zabiła w nim miłość i nie chce tego wi-
dzieć. A widzisz... Mnie powiedział co innego... Powiedział, żebym
nie brał z niego przykładu i żył sam, bez ciebie, żebym się odciął do
końca. Jemu się nie udało.
XIX
— Pan mnie od dłuższego czasu unika — powiedział Bruckner, za-
uważywszy Horsta odśnieżającego szuflą drogę do furtki.
— Ależ skąd, sąsiedzie — żachnął się. — Ja? Pana? Po prostu mia-
łem ostatnio tyle zajęć, że nawet nie potrafiłem znaleźć czasu dla
dzieci, a co dopiero na rozmowę z panem, ale proszę mi wybaczyć,
jeśli poczuł się pan urażony.
— No tak — mruknął pod nosem sąsiad. — Ale złożyć życzenia
ś
wiąteczne by wypadało. Zapomniał pan o nas w tym roku, i żona
też, a jesteście młodsi. Nieładnie.
Horst poczerwieniał na twarzy, bo rzeczywiście nie złożyli im
ż
yczeń, ale czego mógł życzyć temu faszyście? Na ganku pojawiła
się Brucknerowa, kobieta wielka i otyła, która choć potrafiła mó-
wić, ograniczała się w swoich wypowiedziach do pojedynczych
słów. A może jej domniemana tępota była kluczem do tego, że ich
małżeństwo trwało. Horst nieraz się nad tym zastanawiał. Żona
Horsta też nie mówiła wiele i zauważył, że z biegiem lat upodabnia
się do sąsiadki. Bruckner nie wyglądał na przygaszonego. Być może „
kryzys mieli już dawno za sobą i przeszli do następnego etapu, do
którego oni dopiero się zbliżali. Może to była droga nieuchronnie
prowadząca do grobu? Ale razem. Horst nie myślał o śmierci, a już
na pewno nie teraz. Myślał intensywnie o marcu i ponownym
jeździe do pensjonatu. Wykalkulował, że jeśli kilka razy w roku bę-
dzie mógł się spotkać z profesorową, to jego życie może stać się cał-
kiem znośne. Ba, nawet nabierze smaczku.
143
— Śnieg — powiedziała Brucknerowa, patrząc na biały pył. To
słowo wypowiedziała w taki sposób, jakby dokonała szczególnego
odkrycia. Bruckner zadarł głowę do góry, czekając na dalsze pro-
roctwa. — Dużo śniegu — rzekła.
Horst nie wiedział, czy ma coś na to odpowiedzieć, czy pozwo-
lić jej dalej mówić. Milczała, więc podjął odśnieżanie. Kiedy łopata
zaczęła szorować o kamienie chodnika, usłyszał znowu:
— Śnieg. Dużo śniegu napadało.
Wtedy zrozumiał, że tak się dalej nie da, że musi jej coś odpo-
wiedzieć, bo kobieta go zamęczy, cedząc te swoje bardzo ważne
słowa.
— Ano, tak, droga pani. Dużo śniegu napadało w tym roku.
Taki to rok mamy. W tamtym spadło mniej, a w tym więcej, ale
damy sobie radę. Prawda?! — zawołał na koniec.
Postawił łopatę przy furtce i odwrócił głowę w jej stronę. Boże,
to kompletna wariatka, pomyślał. Brucknerowa nie odpowiadała.
Stali tak wszyscy przez chwilę, aż Bartlik ponownie chwycił za ło-
patę.
— Śnieg jest zimny jak pańska żona — wypaliła nagle.
Horst wyprostował się. Zaskoczyła go i Bruckner to zobaczył,
włączając się zmieszany:
— Głupoty wygaduje, nie wyspała się. — Uśmiechnął się. — Idź
do domu, bo zmarzniesz. No, idź już! — huknął.
Brucknerowa odeszła.
— Śnieg, śnieg, ona tak zawsze, niech się pan nie gniewa. To
całe gadanie to przez ten śnieg. Rzeczywiście, zasypało nas w tym
roku, ale wie pan, co tam my. Nasi żołnierze to dopiero muszą mieć
ciężko. Nasz śnieg to przyjemny śnieg, przyjazny śnieg, że tak się
wyrażę. A ich śnieg to znój, ale znój za ojczyznę, za nas. Prawda? —
zapytał.
— Pańska żona nie jest zbyt rozmowna — powiedział Horst, nie
chcąc wdawać się w rozmowę o wojnie.
— Tak pan sądzi? Mnie się wydaje, że jest bardzo rozmowna,
tylko w innym sensie. Ona, sąsiedzie, mówi, i to dużo, tylko że
144
powoli i w specyficzny sposób. Ale ja się do tego przyzwyczaiłem,
choć zdaję sobie sprawę, że dla innych może to być męczące. To są,
drogi sąsiedzie, lata małżeństwa, człowiek się przyzwyczaja, nie za-
uważa już pewnych rzeczy albo nie chce zauważać, ale fakt, ma pan
rację, trochę mniej mówi niż kiedyś. Panie Bartlik, powiem panu,
ż
e jednak lepiej mieć żonę, która mówi mniej, niż taką, która cią-
gle miele ozorem. Na przykład miałem kiedyś takiego znajomego.
Bardzo lubiłem tego człowieka, ale nasza przyjaźń zakończyła się
właśnie przez jego żonę. Przez jej gadatliwość. Kiedy przychodzili-
ś
my w odwiedziny, nie dopuszczała nikogo do słowa. Są tacy ludzie.
Niestety... — Bruckner zamyślił się na chwilę. — Taaa, oni, proszę
pana, potrafią opowiedzieć człowiekowi historię całego życia przy
pierwszym spotkaniu. I co mogą potem opowiedzieć? No co? — za-
pytał.
Horst wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia.
— No właśnie. Wtedy tacy ludzie zaczynają zajmować się go-
ś
ciem. I to jest, drogi panie, trudne do przeżycia. Źle coś pan wy-
gląda. Może wątroba? A może nerki? A może kręgosłup? Od-
powiadałem zawsze, że nic mi nie dolega. Ale ona nie potrafiła
przestać, choć mąż ją uciszał. To chyba nerki, mówiła dalej. A ja
rzeczywiście wtedy zaczynałem czuć się chory, choć zdrowie, drogi
panie, mam żelazne, odpukać. Kiedy miałem nadzieję, że przesta-
nie, ona właśnie zaczynała się rozkręcać. Bo na nerki najlepsze są
ciepłe okłady. Zaniedbane nerki to katastrofa. Mam zdrowe nerki,
próbowałem wtrącić, ale nie dawała dojść do słowa. O nerki trzeba
dbać, bo jak się o nerki nie dba, to można tamten świat wcześniej
zobaczyć. Miałam jednego znajomego, który nie dbał o nerki.
Kamienie mu się zalęgły, ale najpierw to był piasek. I dalej, pro-
szę pana, o tych kamieniach i piasku, a mnie się wtedy odechcie-
wało żyć, jeść, a przede wszystkim słuchać. Ona nie potrafiła prze-
stać, nawet kiedy jej mąż mówił, żeby dała spokój, że ja mam dobre
nerki i tak dalej. Ale ona, drogi panie, nie wierzyła lub nie chciała
wierzyć i cały czas, cały czas o tych nerkach. Że ten znajomy miał
145
podkrążone oczy i strasznie cierpiał podczas sikania, wprost wył.
A kiedyś tak go złapało, że gryzł z bólu poduszkę, a potem pogryzł
obicie od tapczanu. Dokładnie tak jak robią to szczenięta. Męczył
się człowiek niemiłosiernie. Lekarz kazał mu pić dużo piwa i biegać
po schodach. Pan pije piwo?
— Od czasu do czasu.
— No właśnie, ale tamtemu kazał pić dużo. I wie pan co?
— Nie wiem.
— No właśnie. On zamiast sobie tym piwem nerki wyleczyć,
to wpadł w całkowity alkoholizm, a że to piwo mało mu w sumie
pomogło, to bardzo spuchł i wyglądał jak balon. I męczył się bar-
dzo. Aż pewnego dnia wysikał kilka kamieni, ale nie przestał pić
i zmarł z zatrucia alkoholowego. Wie pan, takich historii było wię-
cej, aż po prostu przestaliśmy tam przychodzić, bo głowa bolała od
tego trajkotania. Człowiek też musi mieć szansę, żeby coś powie-
dzieć, zabrać głos. Tam takiej szansy nie było, choć lubiłem tego
człowieka. Nie było jednak możliwości spotykać się sam na sam,
bo był pod wielkim pantoflem. Tak to jest, drogi sąsiedzie, z gada-
tliwymi kobietami. Moja żona to jednak złoto. Pańska zresztą też.
Co prawda mówi więcej niż moja, ale mówi mądrze, a to również
skarb. Nieprawdaż?
Horst od dawna nie postrzegał swojej żony jako skarbu, ale
nie uważał jej też za kompletną idiotkę. Myślał tak natomiast o są-
siadce, choć jej ostatnie zdanie bardzo go zaniepokoiło.
— No tak, pewnie ma pan rację — powiedział Horst. — Jest pan
starszy i bardziej doświadczony, wie pan, co pan mówi.
— O, bardzo pan miły — odrzekł z dumą Bruckner i podszedł
bliżej do ogrodzenia, bardzo uważnie przypatrując się Horstowi.
Stał tak przez dłuższą chwilę, nie odzywając się ani słowem.
— Coś nie tak? — zapytał Horst.
— Wydaje mi się, że ma pan podkrążone oczy. Radzę się wybrać
do lekarza. To mogą być nerki.
20
Kiedyś wszyscy spotkaliśmy się na urodzinach Olego. Dwie dziew-
czynki i chłopiec. Oni tak mówili: mamy dwie dziewczynki i jed-
negochłopca. Obie pracowały na uniwersytetach. Z tą najmłod-
szą był problem, bo całkowicie wyparła się, nie wiadomo z jakiego
powodu, swojego duńskiego pochodzenia, nie chciała dalej rozma-
wiać i rozumieć po duńsku, czym bardzo dokuczała ojcu. Właśnie
była w ciąży, dosyć późno, bo kiedy się poznaliśmy, miała prawie
czterdzieści lat. Były komplikacje, mamo, nie mogła zaskoczyć, jak
to mówił Ole. Aż wreszcie zaskoczyła i obchodzono się z nią jak
z jajkiem. Nawet Ole zarzucił swoje docinki po duńsku, bo ona cią-
gle i uparcie utrzymywała, że po duńsku nie rozumie. Jak to jest, ,
mamo, że z tak pięknych rodziców rodzą się tak brzydkie dzieci.
Rzeczywiście mogła uwierzyć w to, że nie jest Dunką, tylko czystej
krwi Angielką. Wysoka i chuda. Płaska, z wielkim tyłkiem i wyraź-
nie sterczącymi kośćmi miednicy. Mówię ci, przebijały jej ze spodni.
Rzadkie włosy, spięte z tyłu, wąskie usta, orli nos, małe oczy i ta
szczęka, o Boże. Zęby końskie i od razu było widać, że ma z nimi coś
nie tak, niby równe, ale jakieś takie sztuczne. Ole mi kiedyś powie-
dział, że jej szczęka to dzieło Christiana. Na mój gust miała straszne
te zęby. Dali jej fatalne antybiotyki w dzieciństwie, kiedy była ob-
łożnie chora, które zniszczyły jej drugie zęby, szkliwo wyrosło jej
do połowy. Miała straszliwe kompleksy, więc kiedy Chris skończył
studia i został dentystą, zrobił jej gratisowo, a może nie, kto to wie,
147
bo to straszny chciwiec. Siostra miała trójkę dzieci, trzech chłop-
ców, i z niej rodzice byli dumni. Mówiła po duńsku z wyraźnym
angielskim akcentem, ale gramatycznie. Była bardzo miła, choć też
brzydka. Annie lubiła młodszą dlatego, że mogła się z kimś doga-
dać podczas odwiedzin. Christian miał żonę, z którą się rozwiódł,
a która potem do niego wróciła. Dziadkowie bardzo ubolewali nad
jego ślubem, potem rozwodem, a nad jej powrotem najbardziej.
Kristine mówiła, że miała nierówno pod sufitem. Chris pewnego
dnia oświadczył, że się zakochał i chce się żenić. Jeszcze wtedy stu-
diów nie skończył, był chyba na trzecim roku. Odradzali mu. Mó-
wili, że za wcześnie, że niech studia najpierw skończy, ustawi się,
praktykę otworzy i może dopiero wtedy. Teraz, zaraz, on nie może
czekać. I się ożenił. Wesele było istną stypą, prawie jak moje pierw-
sze. Panna młoda cały czas mówiła o kotach, ponieważ miała ich
wiele w swoim mieszkaniu i bardzo się o nie martwiła, nie potra-
fiła o nich choć na chwilę zapomnieć. Cała uroczystość stała się ja-
kimś koszmarem, bo gdy wznoszono toast, to się rozpłakała, lecz
nie ze wzruszenia, ale z obawy, że koty pozostawione w domu bez
opieki się zagłodzą albo sobie coś zrobią. Mamo, jeszcze nie sły-
szałem, żeby kot sam sobie zrobił coś złego. I kiedy goście wypili
szampana, ona zaczęła histeryzować, łkać i krzyczeć: „Moje biedne
koty, moje biedne koty!". Kristine powiedziała, że wtedy poczuła,
ż
e będą z nią kłopoty. Żona Chrisa skończyła studia. Zdaje się ja-
kieś sportowe. Urodziła im córkę. Przy tej samej ulicy, przy któ-
rej mieszkali, mieszkał trener wioślarstwa. Zaczęła go odwiedzać,
a potem oświadczyła mężowi, że się od niego wyprowadza. Potem
był rozwód, a Chris stał się byłym mężem na zawołanie. Kiedy jej
tylko pasowało, podrzucała mu dziewczynkę i znikała. To trwało
kilka lat. Nikogo innego nie znalazł, tylko pracował, pracował i sta-
wał się coraz bogatszy. Najpierw wykupił gabinet, potem spłacił do
końca dom i kupił drugi, a na samym końcu sprawił sobie domek
letni na południu Francji. Użalał się matce nad tym, że jest ciągle
biedny, że koledzy mają to i tamto, a on nie. Nawet opowiadał raz
o pewnym kumplu z roku, który też był dentystą, ale pewnego dnia
148
wpadł na pomysł i założył firmę, kupił jakąś maszynę, za pomocą !
której malował paski na autostradzie. Ponoć na tych paskach wy chodził lepiej niż na zębach i
zaproponował Chrisowi spółkę. Ale
do takiej maszyny to trzeba było mieć siłę, a wiesz, mamo, że Chri stian siłaczem z natury nie
był, już ci opowiadałem, jak wyglądał,
kiedy się urodził. No i zrezygnował z tej maszyny, choć bardzo ża łował, bo zęby mu się
wyraźnie znudziły. A pewnego dnia była żona
stanęła na progu z dzieckiem, we łzach i skruszona, ponieważ tre ner rzucił ją dla innej, i
spytała, czy nie mógłby jej na powrót przy jąć. Ku zgrozie rodziców zrobił to, ale nie wzięli
ponownie ślubu.
Tego Chrisa jakoś nie mogłem polubić. To był oczywiście
miły człowiek, bardzo grzeczny, ale chciwy i przez tę chciwość ja-
koś... O, na przykład taka historia. Annie, rozmawiając telefonicz nie z Kristine, narzekała na
ząb, mówiąc, że będzie musiała pójść
do dentysty i wydać kupę pieniędzy. Kristine jej powiedziała, że
jak jeszcze dwa dni wytrzyma, to może Chris coś zaradzi, bo za-
powiedział swój przyjazd na weekend. Annie oczywiście wytrzy mała, bo wiadomo, jaka ona
była. Pieniądze wydawała w ostatecz ności. Poszliśmy do dziadków, widzimy się z Chrisem.
Cześć, cześć
i siedzimy w ciszy. Kristine powiedziała do syna, że Annie ma problem z zębem. A on dalej
siedzi i pije herbatę z mlekiem. Dalej ci [
sza. „Może mógłbyś coś pomóc, doradzić?" — zapytała Kristine. Ale
on zupełnie nie był zainteresowany. Głupio się nam wszystkim zro biło. Ole zaczął swoją
opowieść o zębach siostry, że po znajomo ści jej zrobił, że takie piękne, że mamy tu przed
sobą uzdolnionego
dentystę i tak dalej, i tak dalej. Aha, mamo, bo mi się przypomniało,
on te zęby siostrze zrobił, ale pieniądze i tak później wyciągnął od
Narodowej Służby Zdrowia, bo się przyznał, kiedy Ole stwierdził,
ż
e za darmo. „Nie tak do końca, tato" — odpowiedział. „Dostałem ,
później zwrot od NHS". To wtedy znowu wszyscy zamilkli. Wtedy
Ole się zdenerwował i huknął na niego, mówiąc, że mógłby przy najmniej zajrzeć Annie do
ust, zobaczyć, może coś poradzić, i do piero wtedy z wielką niechęcią wziął ją do łazienki i
obejrzał spuch ‚
nięte dziąsło. Potem wrócili, a Chris zaczął grzebać w swojej teczce.
,'
149
Myśmy wszyscy myśleli, że jakiejś maści szuka albo tabletek. A on
wyjął podstemplowane kartki. Zaczął na nich pisać, a na końcu
kazał się Annie na jednej z nich podpisać. To się podpisała, my-
ś
ląc, że jej receptę wypisał albo coś podobnego. Christian powie-
dział, że to mu wygląda na grubszą sprawę, że albo będzie musiała
rwać i to będzie taniej, ale straci ząb, a ząb jest w widocznym miej-
scu, więc ją ten ubytek z pewnością oszpeci, albo zdecyduje się na
zabieg, dużo droższy i trochę nieprzyjemny, polegający na nacię-
ciu dziąsła, ściągnięciu ropy, wyczyszczeniu korzenia, zaszyciu. Ta-
kie tam bolesne świństwa, mamo. I kiedy Annie zapytała, czy to
jest recepta, Chris powiedział, że to jest rachunek za poradę, bo
porady udzielił, a dwadzieścia funtów piechotą nie chodzi, musi
mu tylko podać swój numer socjalny, to mu NHS zapłaci za tę po-
radę. Wtedy, mamo, wszystkim szczęki opadły i nastała cisza. Do-
słownie ludziom odebrało mowę, a Christian patrzył na nas jak na
idiotów. Potem Annie poszła do dentysty, bo już nie mogła wytrzy-
mać, tamten powiedział to samo co Chris. Zdecydowała się na wyr-
wanie zęba, bo druga opcja kosztowała trzysta funtów i ubezpiecze-
nie tego nie pokrywało. Od tamtej chwili miałem szczerbatą żonę.
Całkiem przestała się uśmiechać.
Luty czterdziestego roku był wyjątkowo zimny i wszyscy mieli go
już dość. Mówili, że wiosna przyjdzie późno, ale za to lato będzie
bardzo ciepłe i słoneczne. Pogoda królowała we wszelkich rozmo-
wach, także w szkole, kiedy nauczyciele, zebrawszy się razem, mó-
wili: „Ten luty jest straszny". Albo: „Takiego lutego już dawno nie
było". Inni znowu: „W życiu nie przeżyłem czegoś takiego, żeby
najkrótszy miesiąc był zarazem najdłuższy". Woźny im wtórował
refrenem: „Na opał poszła już masa pieniędzy. Opał drogi. Ten luty
nigdy się nie skończy. Jest straszny. A opał drogi... Ten luty nigdy
się nie skończy. A opał drogi". I tak w kółko. Horst słuchał zwario-
wanej piosenki, która zaczęła go prześladować, bo śpiewali ją nie
tylko w szkole, ale też w sklepach, na ulicy. Słyszał ją nawet na wła-
snym podwórzu, ponieważ kiedy wracał i nieszczęśliwie wpadał na
Brucknera, to i ten zaczynał ją wyśpiewywać.
— Witam sąsiada. Straszny ten luty. Aż się wierzyć nie chce, że
przyjdzie wiosna.
I Horst nie musiał już śpiewać refrenu.
— Zbankrutujemy przez opał. Straszny ten luty... Zbankrutu-
jemy przez opał. Straszny ten luty — zawodził sąsiad.
W domu też dosięgała go ta nieszczęsna pieśń. Zresztą z żoną
nie rozmawiali wiele, a jeśli już, to ostatnimi czasy najczęściej o po-
godzie.
— Czy ten luty kiedyś się skończy? — pytała. — Opał podrożał...
151
I też w kółko, tak że słowo „luty" stało się dla Horsta prze-
kleństwem. Przyrzekł sobie, że od tej chwili na przekór wszystkim
i wszystkiemu będzie myślał o marcu, o wiośnie i o tym, że ma się
niedługo spotkać z profesorową. Że ta kobieta da mu znowu siły na
następne miesiące, że pozwoli na chwilę zapomnieć o tym całym po-
rządku, w którym mu przyszło żyć, a który był niczym innym jak
tylko kontrolowanym bałaganem. Tak, muszę myśleć o marcu, mu-
szę myśleć o końcu marca. Zapomnieć o lutym, nie słuchać tych zwa-
riowanych ludzi. Marzec, marzec, marzec już nadchodzi. Marzec.
Marzec. Tak sobie postanowił i dotrzymał słowa, bo kiedy słyszał
głosy, a w tych głosach było słowo „luty'', zbywał rozmówcę krótkim
„ale za chwilę będzie marzec, marzec!".
I przyszedł marzec, a z nim nie tylko roztopy. Tamtego marca ży-
cie Horsta zmieniło się diametralnie wraz z otrzymaniem listu. W li-
ś
cie tym była karta powołania i Horst bardzo się zmartwił, bo od po-
czątku miał gdzieś tę wojnę, żywił też nadzieję, że go ona nie dosięgnie.
Zrozumiał, że jest małym, mikroskopijnym żyjątkiem, pantofelkiem,
prymitywnym jednokomórkowcem, który nie ma głosu. Gdybym
chociaż wiedział, gdzie mnie rzucą, gdybym miał choć cień nadziei,
ż
e przeżyję, że dzieciom się nic nie stanie, to byłoby raźniej, pomy-
ś
lał. A tak... Ten list informował tylko, że został powołany do służby
wojskowej, że od tego momentu jest w gestii armii i nie może się prze-
mieszczać poza miejsce zamieszkania, że ma czekać na pisemny przy-
dział do jednostki, a do tego momentu nie przerywać pracy. Przecież
całe jego plany wraz z tym listem obróciły się w perzynę. I jak to? To
koniec? Naprawdę koniec, nie mogę pojechać do pensjonatu z tego
powodu, że ta mała brzydka austriacka świnia tak sobie życzy?
Karta powołania inaczej podziałała na jego żonę. Zmieniła się.
Chodziła uśmiechnięta, z błyskiem w oczach jak nigdy. Nawet dzieci
wyglądały na zadowolone z faktu, że ojca zabiorą do wojska, bo dla
nich wojna była wyłącznie zabawą dużych chłopców poprzebiera-
nych w mundury i strzelających do siebie na niby. W oczach synka
Horsta wojna była wspaniałą przygodą, z której się wraca z plecakiem
pełnym prezentów.
151
— Tato, a jak pójdziesz już na wojnę, a potem wrócisz, to przy-
wieziesz mi prezent?
— A co byś chciał? — zapytał Horst, nie chcąc wyjaśniać dziecku,
o co tak naprawdę chodzi. — No, co byś chciał, powiedz, jak będę
mógł, to ci przywiozę.
— Ja bym, tato, chciał taki duży czerwony wóz strażacki, który
się napełnia wodą, z sikawkami, które sikają i gaszą pożar.
Horst pogładził go wtedy po głowie i powiedział, że jak tylko
znajdzie taki wóz, to mu kupi. Natomiast w oczach córki widział
rysującą się obawę.
— A tobie co kupić?
— Nic — odpowiedziała cicho. — Ja bym chciała, żebyś wrócił,
wrócił do nas i nigdy o nas nie zapomniał.
Marzec zbliżał się ku końcowi, a Horst ciągle w napięciu cze-
kał na przydział. Łudził się cały czas, myśląc, że może o nim zapo-
mnieli, że za chwilę skończy się wojna, wszystko wróci do normy
i cały ten zły sen minie. Bardzo teraz żałował, że nie poprosił profe-
sorowej o numer telefonu, o adres. Myśl, że siedzi, czekając na przy-
dział i nie mogąc się ruszyć, a ona tam za chwilę przyjedzie lub na-
wet już jest, nie dawała mu spokoju, więc pewnego dnia po pracy
poszedł na pocztę i zamówił międzymiastową. Zadzwonił do pen-
sjonatu w nadziei, że zastanie w nim profesorową, że będzie mógł
się wytłumaczyć.
— Tak, rozumiem, ale tej pani nie ma u nas. Proszę zaczekać,
moment, zajrzę do zeszytu. Nie, nie ma rezerwacji. Nie zgłosiła się
jeszcze. Ależ oczywiście. Tak, rozumiem. Jeśli tylko się zgłosi, prze-
każę pańską wiadomość. Proszę się nie martwić, z pewnością prze-
każemy — zapewnił Horsta głos w słuchawce.
Wracał do domu ze spuszczoną głową. Nie wiedział, czy nie
mogła przyjechać, czy nie chciała. Zresztą w zaistniałej sytuacji nie
miało to już większego znaczenia.
21
Kupiliśmy wreszcie ten szeregowy stary domek. Niedaleko Shepherd's
Bush, wiele ci to nie powie, wiem. Dzielnica w sumie nie najgorsza,
no i bardzo blisko miejsca, gdzie wynajmowaliśmy pokój. Blisko
dziadków, blisko naszych prac, ale ja potem pracę zmieniłem i musia-
łem kawałek metrem dojeżdżać do centrum. Miałem pracę po dru-
giej stronie Tower Bridge. Musiałem ją zmienić na lepiej płatną, bo
nas ten domek zaczął powoli zabijać. Odsetki rody, o jakimś kryzy-
sie mówili. Wiesz, mamo, ten domek to nie było nic szczególnego.
Typowy angielski standardzik dla rozpoczynających wspólne życie.
Chodziliśmy po wszystkich okolicznych agencjach nieruchomości,
aż trafiliśmy na coś, na co było nas stać. Dzięki szaleńczej oszczęd-
ności wkład mieliśmy już dawno uzbierany, nawet dwukrotnie wyż-
szy, niż wymagano. Kiedy nam któregoś wieczoru agent ten domek
otworzył — pewnie specjalnie wybrał wieczór — to nas zatkało, bo
to było pobojowisko, zupełnie coś innego, niż przedstawiali w fol-
derach. No, może oprócz saloniku. Był wymalowany i wysprzątany,
aby zrobić pierwsze wrażenie. Ja się załamałem, nie tak wyobraża-
łem sobie swój pierwszy dom. Annie mnie szturchała, żebym się roz-
chmurzył. Nawet agentowi zrobiło się głupio, kiedy zobaczył moją
skwaszoną minę. Chrząknął wtedy i powiedział, że cena jest ciągle
do negocjacji, że rzeczywiście ten domek potrzebuje trochę nakładu
pracy. A wtedy Annie zabłysły oczy. W sumie, mamo, utargowaliśmy
pięć tysięcy funtów, ale czy to się aż tak bardzo opłaciło... Nie wiem.
154
i
Pracowałem, a po pracy remontowałem domek. Pochłaniał straszne
pieniądze. Ale był nasz i nie trzeba było wrzucać pięćdziesięciopen- [
sówek, żeby zapalić światło. No tak, krany mieliśmy klasyczne. Upar-
łem się, że je zmienię, że zamontuję kontynentalną baterię, jak tam na
to mówią. Do białej gorączki doprowadzało mnie zatykanie zlewu
korkiem, żeby się woda mieszała, żeby nie była ani zbyt gorąca, ani
zbyt zimna. Ogólnie, mamo, Anglicy mają problem z rurkami. Rury
idą na zewnątrz, a tłumaczą to tym, że jak któraś pęknie, to nie trzeba
kuć ściany i łatwiej się wymienia. Idiotyzm, tak jak wiele innych rze-
czy w tym kraju. Zapowiedziałem Annie, że chcę mieć porządną ła-
zienkę. Łazienkę, w której nie będę się parzył lub marzł. Nie bardzo
rozumiała, o co mi chodzi. W każdym razie jej te osobne krany do
zimnej i gorącej wody nie przeszkadzały, za to przeszkodził jej rachu-
nek za kontynentalną baterię, który zobaczyła. Zrobiła mi awanturę
i poszła ją oddać do sklepu. Pierwszy raz mocno pogniewaliśmy się
na siebie. Spałem na dole na niewygodnej małej sofce, którą kupi-
liśmy u Pakola na wyprzedaży. Annie spała u góry. Na małżeńskim
łóżku, też niewygodnym. Nawet ładne było. Problem tkwił w mate-
racach. Bardzo nam się to łóżko podobało, kupiliśmy je bez mate-
raca, apotem okazało się, że jest niewymiarowe, więc nie można było
do niego dostać materaca dwuosobowego. Kupiliśmy dwa pojedyn-
cze. Rozjeżdżały się. Budziłem się w szczelinie, dotykając plecami de-
sek. Musieliśmy zamówić dodatkowy klin, który wsadziliśmy pomię-
dzy materace i wtedy przestały się rozjeżdżać. I tak miałem wrażenie,
ż
e za chwilę cała ta konstrukcja runie. Więc każde z nas spało na
swoim miejscu i nie przytulaliśmy się w nocy. Annie pewnego dnia ,
poszła do sklepu. Kupiła angielski wynalazek, który miał mnie uspo-
koić i nas pojednać. To było urządzenie składające się z dwóch gumo-
wych wężyków zakończonych osobnymi końcówkami. Wężyki scho-
dziły się w jeden grubszy. Jeden z nich zakładało się na kurek z zimną
wodą, a drugi na kurek z ciepłą. Tym połączonym, wspólnym leciała
letnia woda. Tak, mamo, to była niezła filozofia. Powoli zaczęliśmy '
się urządzać. Wracałem z pracy, malowałem, wygrzebywałem resztki
petów z różnych miejsc, bo jakieś niemieckie dziadostwo tam przed
155
nami mieszkało. Jakoś próbowałem to wszystko ciepło urządzić. Po-
zrywałem stare tapety, nakleiłem nowe. Sam cyklinowałem deski, aż
zaczęły pachnieć prawdziwym drewnem, a nie popielniczką. Wiesz,
mamo, tam na dole był pokój dzienny. Z tego pomieszczenia wycho-
dziło się do małego korytarzyka i prosto do jadalni, a jadalnia łączyła
się z kuchnią. W kuchni były drzwi do ogródka. Ogródek... Tylko
trupa w nim brakowało. W szopie można było znaleźć wszystko.
Zdechłe szczury, porwane ubrania, stertę nadgniłych pism porno-
graficznych, puszki, butelki, parasole. Mógłbym ci, mamo, wymie-
niać tak do rana. Ale odkryliśmy też skarb. I ten skarb działał. Wszo-
pie stało pudło, a w nim schowane było następne pudełko. W tym
pudełku leżał owinięty w gałganki stary aparat fotograficzny. Obok
wyzwalacza miał wygrawerowane literki „H.Bf. Poszliśmy do sklepu
ze sprzętem. Sprzedawca zaproponował czyszczenie, powiedział, że
to dobry aparat i że cały czas można nim robić zdjęcia. Nawet poka-
zał filmy, które do niego pasują. Dobra, rzetelna niemiecka robota.
„Niesamowite» — powiedział właściciel sklepu. Tak mu się spodobał
ten sprzęt, że chciał go od nas odkupić. Annie się to uśmiechało, ale
mnie nie bardzo. Aha, pomyślałem, już ja ciebie znam, będzie tak
samo jak z innymi rzeczami. Albo kupisz coś bardzo taniego i sła-
bej klasy, albo, i to jest najbardziej prawdopodobne, nic nie kupisz
i kiedy będziemy chcieli robić zdjęcia, będziesz biegała pożyczać do
Olego. Czyszczenie kosztowało dwadzieścia funtów i Annie przy-
mknęła oczy, gdy się dowiedziała, ile kosztuje dobry nowy japoński
aparat. Te wszystkie stare rzeczy mają duszę. Tak mi się wydawało,
kiedy cykałem nim zdjęcia. I zastanawiałem się, ilu właścicieli zmie-
nił, by dotrzeć do mnie. Wiesz, mam go dalej. Towarzyszy mi wszę-
dzie. Wczoraj na przykład zrobiłem kilka zdjęć w porcie w Ronne.
Pamiętam, że kiedy pochwaliłem się Jockowi, to obejrzał go dokład-
nie. Przystawił do oka. Potem znowu go trzymał przez chwilę w dło-
niach, jakby sprawdzał, czy mu pasuje, a potem powiedział: „I co,
działa, nie? Szkopy robią dobre rzeczy, na lata, może nawet na wieki.
Gdy patrzę na ten aparat, wydaje mi się, że nie posunęliśmy się do
przodu". I wtedy bardzo się zamyślił.
XXI
— Kummersdorf to była dziura, panie generale — powiedział von
Braun.
— Ma pan rację, to była dziura, ale miła, i do Berlina mieliśmy
blisko...
— Pan, panie generale, ciągle o tych dziewczynkach. Za pozwo-
leniem, nie to jest najważniejsze, my tutaj tworzymy nową jakość,
nową przyszłość. To, co robi Hitler, jest wojowaniem ze światem,
tym światem, a to, co my tutaj robimy, to będzie podbój wszech-
ś
wiata. Dziwki, panie generale, poczekają. Albo zbudujemy tu-
taj, na miejscu, mały burdelik dla pana, generale. — Von Braun
uśmiechnął się szczerze.
— Ach, Braun, z pana to jest marzyciel — powiedział Dornber-
ger. — Najpierw superbroń, żeby zdobyć szybciej ten świat. Po-
tem pomyślimy o kosmosie, a dopiero na samym końcu o małym
prywatnym burdeliku dla mnie. To będzie nagroda, ja poczekam.
Tylko jaka dziwka będzie chciała przyjechać z Berlina na to zadu-
pie, na Uznam. Penemiinde, już sama nazwa jest dość idiotyczna.
— Wszystko będzie dobrze, panie generale, jak nam się tylko
uda — a ja i mój zespół cały czas usilnie nad tym pracujemy — to
zmiana nazwy miejscowości będzie najmniejszym problemem. —
Roześmiał się, generał też. — Ta wyspa to jest dobre i bezpieczne
miejsce. Pan sobie wyobraża, co moglibyśmy narobić pod Berlinem
w razie jakiejś nieudanej próby?
157
— No tak, ma pan rację, von Braun, ze względów bezpieczeń-
stwa przeniesienie to rzeczywiście dobry pomysł, ale tam było tak
przytulnie. Niestety, tylko do trzydziestego siódmego. Wie pan co?
Ten trzydziesty siódmy to był dla mnie fatalny rok.
— Doprawdy? — zdziwił się von Braun.
— Tak, drogi panie. W trzydziestym siódmym złapałem strasz-
nego grzyba od takiej jednej.
— Co pan powie?
— Tak, drogi panie. Budzę się pewnego ranka, idę do ubikacji,
strzepuję, ściągam skórkę, a tu, drogi panie, kalafior mi wyrósł na
czubku rakiety. Spociłem się ze strachu, bo pierwszy raz w życiu coś
takiego zobaczyłem. I do lekarza, von Braun, do lekarza popędzi-
łem. A on mnie obejrzał i mówi, że grzyb. Nie ma się czego obawiać.
Tylko higiena, kąpanie małego w ziołach, wstrzemięźliwość. Drogi
panie, ta mordercza terapia trwała kilka tygodni. Jakieś tabletki ły-
kałem, aż moja rakieta zrzuciła z siebie białego kalafiora i zabłysła
na nowo. Ale od tego czasu jestem ostrożny.
— To znaczy? — z ciekawością zapytał von Braun.
— Tylko między muldy, tylko między muldy, von Braun.
— Nie bardzo rozumiem, panie generale.
— No tak, pan jesteś cywilem, wprawdzie zmilitaryzowanym,
ale zbyt mało, by znać żołnierski żargon. Kiedy się już wyleczy-
łem, to wybierałem sobie takie z wielkimi piersiami i wtedy między
muldy, rozumie pan teraz?
— Tak — odpowiedział krótko von Braun.
Generał Walter Dornberger podszedł do okna i spojrzał przed
siebie. Nabrał powietrza w płuca, a potem powoli je wypuszczał,
rozkoszując się.
— To morskie powietrze, czyż nie jest ożywcze, wręcz odurzające?
— W rzeczy samej, panie generale. Tam pod Berlinem można się
było udusić. Widzi pan? Nareszcie dostrzega pan pozytywy przenosin.
— Von Braun, proszę mi obiecać, że jak już skończymy pracę
nad tym samolotem-pociskiem, to pieprzniemy nim w pierwszej
kolejności w Bornholm.
158
— W Bornholm? Przecież tam od kilku dni są nasi.
— Nie rozumie mnie pan, ja nie chcę niczego wysadzać w po-
wietrze, ja bym chciał skierować tam nasz pierwszy lot bezładun-
kowy. Da radę?
— Oczywiście, panie generale. Zakładam, że nasz samolocik
spokojnie tam dotrze. Jest jeszcze dużo pracy, bardzo dużo pracy,
ale już teraz mogę powiedzieć, że będzie latać na odległość dwustu
kilometrów, a Bornholm, panie generale, jest znacznie bliżej... Ale
to pan wydaje tutaj rozkazy, panie generale, wystrzelimy, gdzie bę-
dzie pan tylko chciał.
— A swoją drogą, von Braun, co pan myśli o tych Duńczykach?
Przecież zajęliśmy ten kraik błyskawicznie. Piętnastu zabitych
i dwudziestu trzech rannych. To śmiech, prawda? To nie to samo
co z tą Polską. Jak pan myśli, czy to tchórze, czy wielcy mali prag-
matycy?
— Nie mam pojęcia, panie generale, faktem jednak jest, że lepiej
się z nimi współpracuje niż z innymi.
— Tak, ma pan rację.
Generał zamyślił się i znowu popatrzył przez okno. Przez chwilę :
był jakby nieobecny. Potem chrząknął i podszedł do von Brauna.
— Gdyby wszystkie narody zachowywały się tak jak oni... No,
ale... a zresztą, będzie, co będzie. Wie pan, kto nie daje mi spokoju?
Ten kretyn na koniu.
— Kretyn? Na koniu? ,
— No tak, nie słyszał pan? Oni utrzymują ten przeżytek albo
ten przeżytek sam z trudem próbuje się utrzymać. Chodzi o ich
tak zwanego króla. Ostatnio próbuje się on utrzymać konia. Pro-
szę sobie wyobrazić, że ten dziadyga w przeciwieństwie do innych
jemu podobnych, na przykład tych z Norwegii czy Holandii, nie
opuścił kraju. Tamci, zdaje się, zwiali do Anglii, ale i Anglia pad-
nie, to tylko kwestia czasu i zadanie dla pana, panie von Braun, pan
wyszykujesz te rakietki i na Anglię... No tak, ten dziadyga ponoć
każdego ranka wsiada na swoją kobyłę i w mundurze, bez ochrony,
odbywa przejażdżkę po Kopenhadze. że też mu się chce na stare
159
lata. Przecież to stary schorowany pryk. Ale wie pan co, jest też
w tym akcie coś samobójczo pociągającego, coś niesamowicie ro-
mantycznego. W głębi duszy zazdroszczę mu. Chętnie bym wi-
dział naszego fuhrera na takim koniu przejeżdżającego się każdego
ranka po ulicach Berlina. Konie, drogi przyjacielu, to moje drugie
wariactwo poza kobietami. Może, gdy się całkiem zestarzeję i ra-
kieta zacznie mi odmawiać posłuszeństwa, zostanę właścicielem
dużej stajni i będę w niej trzymał najpiękniejsze, najszybsze rumaki.
A potem tak samo jak ten stary duński pryk będę je dosiadał, każ-
dego ranka innego, i będę sobie jeździł, a ludzie będą mi się kłaniać
w pas. Dziecinne to wszystko, prawda? Ale trzeba mieć marzenia,
drogi von Braun, bez marzeń człowiek staje się zwierzęciem i to
jego zamiast konia zaczynają dosiadać co bardziej cwani, prawda?
A pan, drogi von Braun, ma pan jakieś marzenia? Z pewnością pan
ma. No, niechże mi pan powie. Niech się pan otworzy. Pan jesteś
takim typowym naukowcem, zamkniętym trochę, ale ja wiem, że
jest w panu ten nasz niemiecki romantyzm. Skusi się pan?
Tym razem to von Braun podszedł do okna i patrzył przed sie-
bie tak samo, jak jeszcze przed chwilą robił to generał. Podniósł
głowę, jakby liczył gwiazdy, choć przecież był dzień. Nie odzywał
się przez dłuższą chwilę. Odwrócił się i zaczął mówić żywo i z prze-
konaniem:
— Marzenia, drogi generale, są zasadniczo po to, żeby je speł-
niać. I jeśli usilnie się o nich myśli, a nie jest się leniem, to zazwy-
czaj się spełniają. Jestem naukowcem, ale i romantykiem, jak pan
delikatnie zasugerował. Mam marzenia, oczywiście że mam. Marzę
o podróży w kosmos, a przynajmniej o zbudowaniu takiej rakiety,
która nie będzie musiała zabierać na swój pokład ładunków wybu-
chowych, ale ludzi. Jak się to wszystko skończy, to zacznę pracować
nad taką rakietą i muszę panu powiedzieć, że to marzenie jest jak
najbardziej realne. Interesują mnie inne światy, a żeby się tam do-
stać, trzeba zbudować coś, co człowieka tam zaniesie.
Von Braun znowu się zamyślił i kiedy ponownie nabrał sił na
snucie dalszej opowieści o innych światach, do gabinetu wszedł
niespodziewanie Johannes Plendl, następny marzyciel, uczony
i wynalazca, który zwrócił się wprost do generała Waltera Dorn-
bergera.
— Panie generale, chciałbym zawiadomić pana, że ja i mój ze-
spół znaleźliśmy się w fazie, która bardzo nas zadowala_
— Niech pan mówi jaśniej — powiedział generał do f)lendla.
— Chodzi oczywiście o systemy radarowe do nawigacji nocnej. —
I Plendl z dumą wypiął pierś.
22
A wiesz co? Wczoraj nie przyszedłem, byłem wykończony. Pierw-
szy raz od jakiegoś czasu byłem zdrowo zmęczony. Zresztą pielęg-
niarki powiedziały, że nic się nie działo, i ja już nie wiem, czy to
dobrze, czy źle, jak się nic nie dzieje. Ja nic wielkiego, mamo, nie
robię, pracy nie szukam, byłem w urzędzie kilka razy. Nic tam cie-
kawego nie mają, ciągnę na zasiłku, mam oszczędności, apotem się
zobaczy. Jeszcze mogę, spokojnie mogę tutaj przychodzić, kiedy
chcę. Taką chwilową wolność mam. Kiedyś tak nie było, a teraz
nawet cieszę się z tego nicnierobienia. Nie mówiłem ci, ale strasz-
nie wciągnąłem się w palenie papierosów w tej Anglii. Posma-
kowały mi, a potem było tylko więcej i więcej, aż doszedłem do
dwóch paczek czerwonych marlboro. W domu nigdy nie paliłem,
Annie zakazywała, zawsze wychodziłem do ogródka. Ale w pracy
to już miałem całkowitą wolność. Papieros za papierosem, aż pew-
nego dnia zasłabłem i odwieźli mnie do szpitala, i stwierdzili stan
przedzawałowy, więc się wystraszyłem i skończyłem z tym dziado-
stwem. Zdrowiej i oszczędniej, bo te fajki wyciągały nam z kieszeni
kupę forsy. Byłem wczoraj w Jobolandzie. Widziałem, jak rodzice
ś
wietnie się bawią ze swoimi dziećmi, ten park to istny raj. Poska-
kałem na ścieżce zdrowia, pokręciłem się sam na karuzeli, a potem,
kiedy położyłem się na trawie, widziałem wielu ojców z dziećmi
i zrobiło mi się strasznie przykro, że mi się nie udało. Mam żal,
mam cholerny żal, że jestem, a potem znowu się cieszę, że jestem.
162.
I tak mnie to, mamo, wewnętrznie rozrywa. Ci ojcowie byli tacy
dumni, a ich synowie jeszcze bardziej, kiedy zamykali się wspól-
nie w żółtej kapsule, która kręciła się wokół własnej osi. I wycho-
dzili z trudem, z zawrotami głowy, a niektóre dzieci nawet zwracały
na trawnik, ale nie rezygnowały, tylko potem znowu ze swoimi oj-
cami ustawiały się w kolejce do następnego podejścia, a jak kolejka
była zbyt długa, to wsiadały do tego wagonika, który wciągnięty
na górę, zjeżdżał potem z nimi szybko w dół. Pomyślałem, jak by
to mogło być, gdyby Ole żył albo gdyby Martin mógł normalnie
przyjść na świat. Zadzwoniłem wtedy do ciebie. Powiedziałem ci,
ż
e jest ciężko, ale walczymy. Czekałem na ciepłe słowo, czekałem
na pociechę, ale nic takiego nie usłyszałem z twoich ust. Bałaś się?
Przecież to nie ty oglądałaś każdego dnia tego kurczaczka w inku-
batorze. I wiesz, siedziałem w tym parku rodzinnym i zżerała mnie
taka zazdrość, że aż zacząłem pływać łódką jak zwariowany po je-
ziorku, wiosłowałem najszybciej, jak potrafiłem, i żeby jeszcze bar-
dziej się zmęczyć i wyładować całą swoją złość na świat, na los, na
ciebie, na siebie, wpływałem w miejsca, gdzie było najwięcej mo-
czarki, tak żeby splątywała mi wiosła i by było trudniej, najtrud-
niej jak to tylko możliwe. Aż barki zaczęły mi dokuczać, więc prze-
stałem i postanowiłem odsapnąć, ale wszędzie było słychać głosy
dzieci. Teraz oddychasz sama, ale na początku byłaś podłączona do
tych wszystkich maszynek jak nasz Martin. Pielęgniarka mi mó-
wiła, że ci, którzy samodzielnie nie oddychają, najczęściej nie wra-
cają. A ja, mamo, nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. W sumie
to głupie, wiem, ale podobasz mi się taka, jaka jesteś teraz. Słuchasz,
słuchasz i nie przerywasz. Wiesz co, w Svaneke odkryłem świetną
lodziarnię. Mają tam różności, nie pomyślałabyś, mają nawet lody
o smaku rabarbarowym. Pycha. Trzeba się ustawić w niezłej kolejce,
bo tych turystów jest tylu, że trudno uwierzyć. Jak już swoje odcze-
kasz i zamówisz, to potem znowu chce ci się stanąć w kolejce, takie
to dobre. Jutro wybieram się na Christians°. Ależ to się teraz biznes
zrobił. Chcę połazić, przypomnieć sobie, nie byłem tam lata. Jeśli
dobrze pamiętam, ostatni raz na wycieczce szkolnej i lało wtedy jak
163
z cebra, statek strasznie bujał i połowa klasy wymiotowała. I te żaby,
mamo. Dla mnie to jedna wielka niewykorzystana farma żab. One
były dosłownie wszędzie, czaiły się za każdym kamykiem, a myśmy
z chłopakami je brali do rąk i ukradkiem wrzucali dziewczynom
za bluzki. To była zabawa. Umierały ze strachu, krzyczały, wywra-
cały się, uciekały. A my dalej i dalej, aż nauczyciel nas złapał i kazał
przeprosić. Ciekawe, czy wciąż tak jest, czy je wytępili, czy przejęły
wyspę? My, mamo, oczywiście ze skruchą na twarzach przeprasza-
liśmy dziewczyny, ale w głowach mieliśmy co innego. Kai szepnął
mi na ucho, że tuż przed odpłynięciem statku powinniśmy nazbie-
rać trochę żab do torby i zabrać je z sobą na pokład. Tak zrobili-
ś
my. I kiedy większość znowu zaczęła wymiotować, wypuściliśmy
ż
aby, a one w panice zaczęły podskakiwać i włazić, gdzie popad-
nie. Dziewczyny tak krzyczały, że obsługa statku zeszła do nas, my-
ś
ląc, że stał się jakiś wypadek, a kiedy zobaczyli, że to tylko żaby, ka-
zali nam je wszystkie pozbierać i albo wyrzucić gdzieś w trawę po
przypłynięciu, albo zjeść. Żartowali oczywiście, ale ja kiedyś skusi-
łem się, mamo, na żabę. Firma robiła bożonarodzeniowe party. Wy-
myślili, że pójdziemy do francuskiej restauracji. Płacili za wszystko,
można było zamawiać, czego dusza zapragnie. To my z Andym po-
prosiliśmy na przystawkę ślimaki i żabie udka. Te ślimaki były cał-
kiem niezłe, w skorupkach, zatopione w maśle czosnkowym. Udka
smakowały jak śliski kurczak. Nic specjalnego i mało, ale, mamo,
jakby na przykład na takiej Christianso otworzyć sezonową restau-
rację z żabimi udkami? Dla turystów, żeby ich ponabierać. Przecież
widzę, jak ich na każdym kroku w konia robią. Te wszystkie prze-
ceny o pięćdziesiąt procent... Może jeszcze godzinkę posiedzę. Po-
milczę.
XXII
Dobrze, że udało mi się doprowadzić klasę do końca roku, pomy-
ś
lał, patrząc na białą pianę, którą pozostawiała za sobą łódź. Horst
i kilku innych mężczyzn w mundurach płynęło do brzegów lądu,
który majaczył gdzieś w jego pamięci. Zapamiętał ten okruszek za-
znaczony na mapie, o którym nikt nie raczył wspominać w szkole.
Zresztą nauczyciela geografii Horst uważał za kompletnego igno-
ranta, bo oprócz kilku znaczących państw europejskich niczego in-
nego zdawał się nie zauważać. Horst rozpiął kołnierzyk, bo poczuł,
ż
e jeśli tego nie zrobi, to za moment zwymiotuje. Tylko kilka razy
w życiu przebywał na czymś, co pływało, i doświadczenia te zmie-
niły się w traumatyczne przeżycia związane z dzieciństwem. Pa-
miętał coś małego, pomalowanego w jaskrawe kolory i przycumo-
wanego do pomostu w parku. Te łódki były wszystkie takie same.
Obojętnie, w jakim parku znalazł się z rodzicami, w każdym stała
„Gudrun" albo „Herta", albo „Tęcza" gotowa do zabrania rodzinki
na swój pokład. I kiedy ojciec łapał za wiosła, po czym odpychał
nimi łódź od pomostu, przez co jeszcze bardziej zaczynała się chy-
botać, mały Horst ze strachu i z szacunku dla rodziców połykał pa-
wia. Potem siedział biały i w milczeniu, a rodzice, nie mogąc się
nadziwić, jak woda pozytywnie wpływa na rozbrykanego chłopca,
który w jednym momencie zamieniał się w kamienny posąg, wyj-
mowali kanapki, owoce i częstowali się wzajemnie. Kiedy ojciec
przybijał łódką do innego pomostu lub do sztucznej wysepki i było
165 !1
pewne, że łódka sama nigdzie nie odpłynie, Horst bez słowa wy-
skakiwał i momentalnie wyrzucał z siebie to, co z grzeczności lub
ze strachu uprzednio połknął. Rodzice, niczym się nie przejmując,
dalej jedli, a gdy wracał, próbowali wcisnąć mu trochę jedzenia. Na
widok kanapek robił się jeszcze bardziej biały. Horst nieraz zasta-
nawiał się, dlaczego ludzie, choć uprzednio najedzeni, kiedy znajdą
się w obcym środowisku lub też przebywają w środkach transportu,
nagminnie zaczynają jeść. To jest tak: jak ludzie wsiądą do czegoś
i są najedzeni, to zaczynają jeść, a jeśli są głodni, to wtedy zaczy-
nają gadać głupoty. Tak było na przykład wczoraj w bazie, w któ-
rej spędzili kilka nocy i gdzie poznali grubego i jowialnego gene-
rała. Ten generał był widać bardzo głodny, bo wygadywał głupoty:
w was nasza nadzieja, bo choć nie jesteście żołnierzami zawodo-
wymi, tylko belframi, inżynierami, geodetami i innym ścierwem,
to kocham was tak jak żaden z waszych ojców was nigdy nie kochał.
A na pożegnanie, zanim wsiedli do łodzi, zamiast wykonać heil Hi-
tler, czego się wszyscy spodziewali, gruby generał każdemu z nich
wręczył dużą papierową torbę z jedzeniem i pocałował w czoło na
pożegnanie, raczej jak matka niż ojciec. Generał matka... Dziwne,
pomyślał Horst i znowu zebrało mu się na pawia. Choć nie był już
chłopcem ubranym w krótkie spodenki, to, w czym siedział, nie
przypominało „Gudrun", „Herty" czy „Tęczy" i nie było rodziców,
to nieodparcie odnosił wrażenie, że w jednej chwili cofnął się do
dzieciństwa. Widział wokół siebie ludzi, którzy zaczynali otwierać
papierowe torby otrzymane na pożegnanie od generała matki. Wi-
dział ludzi, którzy po niedługim czasie od chwili, kiedy ich łódka
wypłynęła, zaczynają jeść i zachowują się tak jak jego rodzice pod-
czas tych letnich upiornych wycieczek do parku. Horst bał się
wody. Czuł, że się poci ze strachu, że wszystko w nim rośnie, za-
czyna się przewracać, chybotać. Nie miał pojęcia, jak długo będą
płynąć. Bał się, że wpadną na jakąś minę i że nie zginie na miej-
scu jak prawdziwy bohater, lecz jak ofiara, która nie potrafi pływać,
ż
e będzie krzyczeć o pomoc i nikt mu tej pomocy nie udzieli. Po-
woli opadnie na dno z papierową torbą pełną jedzenia i aparatem
166
fotograficznym uwieszonym u szyi niczym przysłowiowy kamień.
Kiedy znajdzie się w połowie drogi pomiędzy dnem a powierzch-
nią i zrzuci z szyi aparat, okaże się, że wcale mu to nie pomaga, i po-
czuje, że papier zaczyna się rozpuszczać. Wreszcie znajdzie się na
dnie morza i tak się skończy dla niego wojna. Brrr. Znowu zebrało
mu się na wymioty i widząc obok siebie człowieka, który choć łysy,
mógł być jego rówieśnikiem, zapytał go, czy nie chciałby jego torby
z jedzeniem.
— Nie jest pan głodny?
— Nie, nie jestem. Proszę, proszę to wziąć, jeśli tylko ma pan
ochotę.
Łysy wahał się przez chwilę.
— Wie pan co? Radziłbym jedzenie zostawić sobie na później,
jeśli nie jest pan teraz głodny. Nie wiadomo, czy dadzą nam coś na
miejscu. Może przecież być tak, że do następnego ranka niczego
nie dostaniemy.
— Tak, racja, ma pan całkowitą rację. Choć mówi pan o jutrze,
a ja wcale nie mam pewności, czy tego dnia dożyję, może rzeczywi-
ś
cie będzie lepiej, jeśli zachowam to jedzenie.
— Proszę się nie martwić, dożyje pan, dożyjemy. żyć trzeba,
i tak mieliśmy dużo szczęścia, że nas skierowali na wyspę. Tam się
nic nie dzieje. Tam nie ma wojny. Niech pan tylko pomyśli, niech ,
pan sobie wyobrazi, że jedziemy na wakacje, może długie wakacje,
ale z pewnością z nich wrócimy.
— Optymista — mruknął pod nosem Horst.
Tamten w jednym momencie podchwycił słowo.
— Optymista? Oczywiście! I do tego niepoprawny optymista.
Tak się żyje łatwiej, proszę mi wierzyć. A w najgorszym wypadku, je-
ś
li już założył pan z góry tragiczne rozwiązanie rejsu naszym statkiem
wycieczkowym, przynajmniej ryby się pożywią. Lubi pan ryby?
— Nie rozumiem.
— Czy lubi pan ryby jako istoty żyjące? — zapytał.
— Szczerze mówiąc, są mi całkowicie obojętne. A właściwie
nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Co prawda opowiadam...
167
opowiadałem — poprawił się Horst — uczniom o rybach, ale nigdy,
przyznam się, nie miałem do nich jakiegoś specjalnego emocjonal-
nego podejścia. Ot, są. Pływają. Zjada się je. Po prostu ryby, nic
szczególnego. No, może z wyjątkiem dzisiejszego dnia, bo pierwszy
raz w życiu myślałem o nich w inny sposób, ale to był tylko krótki
moment słabości.
— Doprawdy? — zdziwił się łysy.
— Tak, pierwszy raz w życiu pomyślałem, że jest bardzo prawdo-
podobne, iż mógłbym się stać ich karmą. Nie potrafię pływać — do-
dał ściszonym głosem Horst.
— Proszę się nie martwić, jak będziemy tonąć, to spróbuję ura-
tować panu życie — roześmiał się tamten. — To pan jest nauczycie-
lem. Prawda? — zapytał.
— Tak, jestem, a raczej byłem. Dzięki Bogu, udało mi się dopro-
wadzić klasę do końca. Udało się przed tą wycieczką.
Horst również się uśmiechnął i poczuł się lepiej, choć łodzią ko-
łysało.
— Pan potrafi pływać?
— Tak, i kiedyś nawet bardzo sprawnie mi to szło. Myślę, że nie
będzie źle, dam radę gdzieś pana doholować, jeśli przypadkiem nasza
łajba zacznie tonąć. Pan pozwoli, że się przedstawię. Bernhard Fla-
schke! Do usług!
I kiedy wypowiedział te słowa, wykonał teatralny ukłon, czym bar-
dzo rozśmieszył Horsta. Rozśmieszył go również swoim nazwiskiem.
— Co? Flaschke ?
— Tak jest, drogi panie, Flaschke. Wiem, że to brzmi śmiesznie,
ale przyzwyczaiłem się. Mój dziadek był Flaschke, mój ojciec też i ja
jestem Flaschke. Dobrze mi z tym i nie mam zamiaru tego zmieniać.
Moja żona też nie miała z tym problemów. Miłość. Miłość, drogi pa-
nie, potrafi wszystko znieść, nawet takie śmieszne nazwisko.
Horst zamyślił się, a Bernhard usiadł na pokładzie, bo poczuł,
ż
e rozmowa przestaje się kleić. Horstowi mignął przed oczami pe-
wien obraz. Żona, kiedy wychodził z domu, przytuliła się do niego
i powiedziała, żeby wracał. Dopiero teraz, dopiero po wywodzie
168
Bernharda przypomniał sobie o tym ułamku ciepła. Przed oczami
zamajaczyły mu też dzieci, które odprowadziły go do furtki. Tego
dnia były tak skupione i ciche jak nigdy.
— Ma pan dzieci? — zapytał Horst.
Bernhard podniósł głowę.
— Wie pan co? Mówili, że to nie jest tak bardzo daleko. Pięć,
sześć godzin i będziemy na miejscu, ale jak tak patrzę na to morze,
to wydaje mi się, że płyniemy donikąd. Pustka wokół. Hipnotyzu-
jące te fale, prawda? Och, przepraszam, nie odpowiedziałem panu
na pytanie. Jestem świeżo po ślubie, jeszcze się nie dorobiliśmy, ale
jak się to wszystko skończy, a mam nadzieję, że już niedługo, to po-
pracujemy. — Roześmiał się. — A pan pewnie ma.
— Tak, mam dwójkę.
Horst sięgnął po portfel, w którym trzymał zdjęcie dzieci. Po-
dał mu.
— Parka. Pozazdrościć. Też chciałbym. Jak panu powiedziałem,
jestem niepoprawnym optymistą. Lubię swój optymizm, nawet
jeśli siedzę na łajbie i brzegu nie widać. — Znowu się roześmiał. —
A wracając do tych ryb, które są niby panu obojętne — ryby to ko-
palnia białka. Jem ryby, jak najczęściej się da. Weźmy na przykład
takiego dorsza. Mówią, że dorsz to bieda. W żadnym wypadku.
Nie zgadzam się z tym. Nie jest drogi i wszystkich na niego stać,
ale to nie bieda. Dorsz to bogactwo. Czy zastanawiał się pan, dla-
czego ludzie w Skandynawii, do której i my teraz zmierzamy, żyją
tak długo?
— Bo żyją powoli — odpowiedział Horst, jakby w tym momen-
cie umarł w nim nauczyciel i zamienił się w ucznia.
— To też, ale...
— Bardzo przepraszam — wszedł mu w słowo. — Zupełnie ode-
brało mi rozum na tym morzu, a co za tym idzie, maniery. Pan po-
zwoli, że się wreszcie przedstawię. Horst Bartlik jestem.
— Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi — powtórzył. — Bartlik, po-
wiada pan. Też dziwne.
— Nie wydaje mi się — odpowiedział jakby trochę urażony.
169
— Mniejsza o nazwiska, sprawa dotyczy ryb. A w szczególności
dorszy.
— Pan pytał o długość życia w Skandynawii, ma to coś wspól-
nego z dorszami?
— Otóż to. Podstawą diety tych ludzi są ryby, a w szczególności
dorsze i mniemam, że to właśnie dzięki takiej a nie innej diecie żyją
tak długo. Zresztą ja Ameryki tym stwierdzeniem nie odkrywam.
Taka dieta nie musi być wcale nudna, bo dorsza można przygoto-
wać na różne sposoby. Weźmy na przykład filet. Piękny, biały, tłu-
sty, wręcz piętrowy, bo zdarzają się osobniki wyjątkowo wielkie. Co
prawda głowa to jedna trzecia dorsza, ale i z głowy da się przygo-
tować wspaniałą zupę. Wie pan, najważniejsze jest to, żeby takiego
filetu nie pozbawiać skóry, w przeciwnym razie mięso rozłazi się
na patelni i robi się z tego coś, co wygląda potwornie. Więc usada-
wiamy filet na tłuszczu skórą do dołu, solimy i kładziemy na wierz-
chu płaski kawałek masła. Dokładnie na środku. I posypujemy fi-
let z góry bułką tartą. Bez żadnego jajka, bez mąki, jak to się u nas
najczęściej robi. Prostota jest najlepsza i najzdrowsza. Ja wprost
nie cierpię barokowych dań. Po pewnym czasie masło zaczyna się
rozpływać i łączy w naturalny sposób z bułką tartą. Ta bułka naj-
pierw moknie, ale gdy temperatura zaczyna robić swoje, z szarości
i żółci na rybie zaczyna powstawać pancerzyk. I kiedy ten pance-
rzyk nabierze złotego koloru, wtedy wiemy, że ryba jest usmażona.
Ziemniaki na talerz, trochę to wszystko posypać siekaną świeżą pie-
truszką i podawać z ćwiartką cytryny. Niektórzy nie lubią. Ja za-
wsze radzę filet skropić sokiem z cytryny. Ryba, panie...
— Bartlik.
— No właśnie. Ryba, panie Bartlik, uwielbia sok z cytryny.
Zresztą będąc kiedyś w Wiedniu, w restauracji, zauważyłem pewną
rzecz. Ci Austriacy to świetni kucharze, a restauracje mają w tej
Austrii dużo lepsze niż u nas. Będąc tam z żoną, w jednej z nich
zamówiłem rybę. Sprawa, rzec by można, ryzykowna, zamawiać
rybę morską w Austrii, wręcz samobójcza, odkąd stracili dostęp
do morza. Więc zamówiłem sobie karpia. Też dobry. Jeśli dobrze
170
wykrwawiony i młody, nie pachnie bagnem. Więc kelner przyniósł
rybę, a do niej połówkę cytryny. Ta cytryna była ubrana w białą su-
kienkę z gazy i całość była u góry zwieńczona zieloną kokardką.
Tacy są sprytni. Mówię panu. Wynalazek dosyć prosty, ale jakże ,
Funkcjonalny. Pestki zostają w środku, a na rybę spływa świeżutki,
własnoręcznie wyciśnięty sok. Wie pan co, czytałem, że w Norwe-
gii podaje się jako zakąskę kosteczki z mięsa halibuta. To też dosko-
nała ryba. Bardzo tłusta, ja najczęściej jadałem wędzonego. Te ko-
steczkipo prostu polewa się sokiem z cytryny, a w czasach, kiedy
nie było cytryn, polewano serwatką. Też kwas. Otóż pod wpływem
tego kwasu ścina się białko i mięso przypomina ugotowane, usma-
ż
one, choć przecież jest surowe.
Horst nie zdawał sobie z tego sprawy, ale podczas opowieści
o rybach, zwyczajach i jedzeniu sięgnął mimowolnie do papiero-
wej torby, którą mu wręczył generał matka, i wsadził sobie do ust
pajdę chleba. Zaczął ją przeżuwać.
— O, widzi pan?
— Co? — spytał z kawałkiem chleba w ustach.
— Morze wyzwala apetyt, podróże wyzwalają apetyt, opowie-
ś
ci zresztą też.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że je, i dopiero teraz pojął,
a to dzięki temu łysemu wesołkowi, dlaczego najedzeni jedzą pod-
czas podróży i dlaczego jego rodzice zabierali te kanapki na łódkę.
— Widzi pan, a pan chciał mi oddać swój prowiant. Pan je, więc
wszystko z panem w porządku.
— Przepraszam, jest pan kucharzem albo właścicielem restaura-
cji, lub kimś podobnym? — zapytał Horst, apotem ponownie wpa-
kował sobie łapczywie kęs do ust.
— Nic z tych rzeczy. Jestem weterynarzem. Lubię zwierzęta.
W szczególności dobrze podane. — Uśmiechnął się. — Jak się bę-
dziemy trzymać razem, to nie zginiemy. Może skończymy z tym
„panem". Jest wojna.
Usiedli razem na pokładzie. Milczeli. Trudno powiedzieć jak
długo. W oddali zaczął majaczyć zarys brzegu.
23
Mamo, pielęgniarka powiedziała mi ostatnio, że poruszyłaś palcem,
kiedy cię zapytała, czy słyszysz. Wiem, że słyszysz, ale czy się obu-
dzisz? Ja ciągle jestem twoim dobrym synkiem, ciągle przychodzę,
jakoś nie mogę nie przychodzić. Próbowałem, pamiętasz? Dwa ty-
godnie nie przychodziłem, wymyślałem sobie różne usprawiedli-
wienia. Próbowałem się jakoś oderwać, być samemu z sobą, ale jest
ciężko. Obowiązek to obowiązek. Poza tym przyciągasz mnie, je-
stem częścią ciebie. Wiesz, mamo, ci moi przyszywani dziadko-
wie, kiedy Ole ponownie skończył te same studia, jakoś ruszyli się
z tym wszystkim, ale łatwo nie było, choć nie myśleli o powrocie do
Danii. Kristine trochę tęskniła, chciała wracać, bo wojna się skoń-
czyła. Ole stanowczo mówił, że nie. Nie po to kończył studia, nie
po to tyle było zachodu, żeby wracać. I zostali. Tylko że ten Chris
miał astmę i ze względu na klimat Szkocji poradzili im, żeby prze-
nieśli się gdzie indziej, bo dziecko wykończą albo ono wykończy
ich. Kiedy Ole ponownie został lekarzem, udało mu się załatwić
praktykę gdzieś na południu, w Dorset czy czymś takim. Został
asystentem w prywatnej praktyce, bo lekarz właściciel nie był już
młody i potrzebował pomocnika. Oferował mieszkanie i całkiem
sensowne wynagrodzenie. I wyjechali, mamo, ze Szkocji. Christia-
nowi zaraz się polepszyło, przestał kaszleć, nie dusił się nocami, ko-
lorów nabrał, rósł. Ole opowiadał, że nawet mu się ta praca po-
dobała i Anglia też mu się spodobała. Spotkali się tam z wielką
172
ż
yczliwością. Gdy Christian podrósł, Kris tine zabierała go do sadu
zrywać jabłka, bo nie pracowała, tylko zajmowała się domem, wy-
chowaniem syna. Z tego niejadka i astmatyka zaczął wyrastać urwis,
ale w granicach normy, jak mawiała. Dorabiała na tych jabłkach,
ż
eby mieć własne pieniądze na prezenty gwiazdkowe. Z tymi pre-
zentami to dziwna sprawa, bo choć otwarci i wylewni dla innych,
na przykład dla nas, dla siebie byli skąpi. W szczególności Ole.
I Kristine mówiła, że to skąpstwo Chris ma nie dlatego, że się uro-
dził w Szkocji, ale po ojcu. Choć on też ubolewał nad jego zacho-
waniem.
Pamiętam, że przyszedłem do nich któregoś dnia wyrównać ży-
wopłot. To był akurat Dzień Matki. Czekali w napięciu, bo syn za-
powiedział się z wizytą, miał ponoć przyjechać z niespodzianką.
Ole wzruszył ramionami i powiedział: „Co się tak podniecacie?
Wiecie, jaki on jest. Koc ci kupił i tyle". Kristine z tymi biednymi
powykręcanymi palcami już wtedy z trudem gotowała, ale nie po-
zwalała sobie w ten dzień pomagać przy kuchni. Chris zadzwo-
nił wcześniej z drogi. Podgrzał tym telefonem atmosferę. Kristine
o mało nie spaliła kapłona, bo z wrażenia całkiem o nim zapomniała
i tylko dzięki temu, że się skaleczyłem w dłoń i poszedłem poszukać
plastra w kuchni, obiad został uratowany. Więc Chris przyjechał
i zapukał do drzwi. Wszedł i ucałował matkę, złożył jej życzenia. !
Ż
adnych kwiatów, kompletnie nic, ale pomyśleliśmy, że prezent bę-
dzie później, po obiedzie. To poszliśmy zjeść. „Mniam, mniam, bar-
dzo dobre. Palce lizać, mamusia to jest wspaniała kucharka. Mamu-
sia to potrafi ugotować, nie tak jak moja żona, prawdziwa Angielka,
niby wszystko dobre, ale jakieś takie niedoprawione, mdłe. Ach, jak '
mama ugotuje, od razu przypomina się dzieciństwo i nie chce się
wracać do domu". Myśmy już nie mogli i przestaliśmy, a Chris so-
bie cały czas dokładał, jakby na zapas, jakby nie miał w domu cojeść, jakby się chciał najeść
na cały tydzień. Aż wreszcie zmordował
całego ptaka i powiedział, że tak go zmorzyło po tym wspaniałym
obiedzie, że musi się przez chwilę zdrzemnąć. No dobrze, jak mu-
siał, tak zrobił. Poszedłem znowu do ogrodu, żeby się uporać do ,
173
końca z tym żywopłotem, a kiedy skończyłem, Chris wstał i zapytał,
czy nie ma czegoś do picia, najlepiej czegoś orzeźwiającego. Ole po-
szedł i przyniósł mu lemoniady zmieszanej z jasnym piwem. Potem
Chris pochodził po ogrodzie i zapytał Olego o ogórki, bo wiesz,
mamo, Ole hodował sam warzywa. Mawiał, że dopóki ogórki żyją,
i on będzie żył. Zupełnie tego wtedy nie rozumiałem, ale opowiem
ci o tym innym razem. W każdym razie Ole miał układ z pobli-
skim fryzjerem. Ten fryzjer był Turkiem, a Turcy bardzo lubią cho-
dzić do fryzjera, więc nie narzekał na brak zajęcia. Ściętych włosów
swoich klientów nie wyrzucał jak inni, tylko pakował do worków
i Ole od czasu do czasu przychodził do niego po te worki. A po-
tem, już u siebie w ogródku, mieszał włosy z czymś, co przypomi-
nało syrop klonowy, ale z pewnością nim nie było. Ole nie chciał
nigdy wyjawić, co to za maź, to była jego tajemnica. Potem wyle-
wał to świństwo razem z włosami tureckich klientów na grządki.
I mówię ci, mamo, takie ogórki na tym rosły, takie smaczne, że już
nigdy w życiu podobnych nie było mi dane skosztować. Niektóre
doprowadzał do przerostu i na samym końcu traciły zielony kolor,
a stawały się gigantyczne i żółte. Potem obierał je ze skóry, pozba-
wiał pestek, kroił w bloki i do słoików. Zalewał to wszystko mie-
szanką z ziół, octu, wody i cukru. Myśmy z Annie też zawsze mieli
kilka takich słoików. Fryzjer też ponoć za nimi przepadał, a kiedy
leciał na wakacje do Turcji, to prosił Olego o kilka słoików dla swo-
jej rodziny. Też polubili te przetwory. Więc Chris przeszedł się po
grządkach, obejrzał, czy coś rośnie. I wrócił. Usiadł i zapytało deser,
ale wtedy Ole nie wytrzymał i zapytał wprost o tę niespodziankę.
„Ach, tak, zupełnie bym zapomniał, przepraszam" — powiedział.
I poprosił nas wszystkich, żebyśmy wyszli przed dom. Widziałem
wypieki na twarzy Kristine i zaniepokojenie w oczach Olego. Sam
też byłem bardzo ciekawy, bo rzeczywiście poczułem, że szykowało
się coś ekstra. Pomyślałem, że może wreszcie go oświeciło. Staliśmy
przed domem i nic. Chris zniknął w toalecie i upłynął chyba kwa-
drans, zanim do nas dołączył. „I co?" — zapytał go ojciec. „Gdzie ta
niespodzianka?" „Musimy przejść parę kroków, bo nie mogłem się
174
zatrzymać pod domem, jakiś drań zaparkował". Rzeczywiście, pod
domem stał srebrny ford. Ruszyliśmy za nim. Wreszcie zatrzymał
się przy lśniącym bordowym volvo. „I co?" — zapytał. A myśmy,
mamo, stali skonsternowani, bo do końca nie wiedzieliśmy, o co
mu chodzi. Dobra, pomyślałem, jeśli to jego nowe auto, to fajnie,
ale zajrzałem przez szybę do środka i nie zauważyłem pudła ani ni-
czego, co mogłoby wyglądać na prezent z okazji Dnia Matki. Chris
otworzył samochód. Z prawej strony wpuścił ojca, a z lewej matkę.
Ja dalej stałem na chodniku. Wsiedli z trudem do środka. „Fajne,
nie? Wczoraj je kupiłem". Dalej nic nie mówili. Odebrało im mowę.
„No co, nic nie mówicie? Zawsze się czepialiście, że jeżdżę japoń-
czykami. To wczoraj kupiłem sobie wasze, skandynawskie".
XXIII
— Ja tutaj biologa potrzebuję, a nie fotografa. Znowu mi kogoś le-
wego przysyłają — powiedział komandor Kamptz i zmierzył Hor-
sta od stóp do głowy. — Oni tam na lądzie myślą, że skoro nie pro-
wadzimy działań zaczepnych, to mamy cyrk. Otóż chciałem panu
uświadomić, że nie prowadzimy cyrku ani zakładu fotograficznego.
Horst stał na baczność, ale ta postawa wychodziła mu średnio
i komandor, choć sam sztucznie się prostował, aby udawać więk-
szego, a przez to bardziej wiarygodnego, dalej mierzył go wzro-
kiem. A Horst z zawieszonym na szyi aparatem cierpliwie słuchał
wywodów, mimo że Kamptz wcale nie wyglądał na takiego strasz-
nego. Czuł, że ma do czynienia z człowiekiem, który też ma tę
wojnę gdzieś, a teraz z powodów instruktażowych odgrywa przed
nim rolę wielkiego wodza dowodzącego masą wojsk na ogromnej
wyspie. Intuicja go nie zawiodła, bo komandor po chwili dał na
spocznij i usiadł za biurkiem, wskazując Horstowi ręką miejsce po
przeciwnej stronie.
— Można zobaczyć? — zapytał, z zaciekawieniem kierując wzrok
na pierś Horsta.
— Ależ oczywiście, proszę.
Horst pośpiesznie zdjął z szyi aparat i podał go komandorowi.
Tamten z uwagą zaczął go obracać w dłoniach, potem przyglądać
się, aż kciukiem wymacał miejsce przy wyzwalaczu, gdzie było" wy-
grawerowane dwie literki.
176
— Ładne cacuszko. Lekki, śliczny. Jak będzie pan chciał się go
pozbyć, to proszę dać znać, odkupię z chęcią.
— To prezent, nie mogę.
— Ach tak, rozumiem, ale gdyby... No dobrze, pan oczywiście
może sobie fotografować do woli. Piękne tu mamy widoki. Jak bę-
dzie pan w trasie, to z pewnością szybko je pan doceni. Perełka,
drogi Bartlik, perełka. I my, drogi Bartlik, nie pozwolimy tej pe-
rełki zniszczyć. Ale, ale, do rzeczy. Pan ma tutaj określone zada-
nia. Lepiej pan nie mógł trafić. Żeby od każdego wódz takich rze-
czy wymagał...
Komandor schylił się i wyjął z biurka tekturową szarą teczkę.
Położył przed sobą i przez chwilę patrzył na nią w taki sposób,
jakby zawierała jakieś wielkie tajemnice. Zapadła cisza.
— No tak — zaczął znowu komandor. — Pan jest nauczycielem
biologii, czyż nie tak?
— Tak jest, panie komandorze — odparł Horst.
— No właśnie...
Komandor zaczął w tym momencie powoli odwiązywać teczkę.
Wyjął z niej jakieś kartki i zaczął śledzić wzrokiem tekst.
— Pan, panie Bartlik, powinieneś Bogu dziękować. Zresztą my
wszyscy tutaj powinniśmy.
— Nie rozumiem — powiedział zdziwiony Horst.
Komandor jeszcze raz prześledził zapiski wzrokiem.
— Raz w miesiącu oczekuję od pana pisemnego raportu na te-
mat stanu przyrody na wyspie, to jest pańskie zadanie. Na biolo-
gii się nie znam, ale raz w miesiącu musi pan coś stworzyć i dopóki
rozkazy się nie zmienią, tak pan sobie tę wojenkę spędzi. Pan jest
zakwaterowany w pomieszczeniach gospodarczych z tym wetery-
narzem Flaschke.
— Tak jest, panie komandorze.
— Z uwagi na to, że stan przyrody na wyspie jest znakomity —
mówiąc to, komandor roześmiał się szczerze — będzie pan mu po-
magał w jego robocie, on ma mniej wdzięczne zajęcie z tymi kon-
trybucjami, ale dacie sobie radę.
177
Komandor wsadził papiery do teczki i zawiązał ją. Jeszcze
chwilę się jej przyglądał, po czym ponownie znikła w szufladzie.
— Świat jest niesprawiedliwy, nasi chłopcy giną gdzieś na wscho-
dzie, a my sobie tu siedzimy jak u Pana Boga za piecem... Pan masz
raz w miesiącu jakiś raporcik napisać, ja go mam przeczytać i wło-
ż
yć do szafy pancernej. Idiotyzm, prawda? Pański kolega musi tro-
chę przycisnąć do muru lokalnych rolników, bo garnizon musi jeść,
ale uboje zwierzyny to nie strzelanina. Prawda?
Horst przytaknął.
— Wie pan co, zaraz po zajęciu wyspy napisałem list do ludno-
ś
ci, który mi przetłumaczył pastor, bo zna niemiecki, zresztą kilka
osób na wyspie też mówi po niemiecku. Iw tym liście napisałem, że
ż
yczę sobie, by nasze wspólne życie, to znaczy żołnierzy i miejsco-
wych, przebiegało zgodnie, żebyśmy tę wojnę przeżyli po ludzku.
I wie pan co? Porządni ludzie z tych Duńczyków. Żadnych akcji
partyzanckich. Nikomu jak do tej pory włos z głowy nie spadł, co
poczytuję sobie za honor, przyjaźni są. Pomagali chętnie w budo-
wie wież obserwacyjnych. Bo, drogi Bartlik, ja też mam swoje za-
dania. Mam obserwować, tylko jeszcze nie wiem, kiedy i jak to
w ostateczności będzie wyglądało. No tak, pan ma pisać i jeździć,
dostanie pan rower, a ja — obserwować, obserwować. Każdy ma coś
robić. Nie wiem, jak długo będziemy tu siedzieć, ale powiem panu
w zaufaniu, że nie ma lepszego miejsca na ziemi. Pan żonaty?
— Tak — bez zbytniej dumy w głosie odpowiedział Horst.
— No tak. Dzieci?
— Dwójka.
— No tak. A potrzeby erotyczne?
— Słucham?
— No tak, głuchego mi tu przysłali. Żona i dzieci daleko, drogi
Bartlik, a żyć trzeba, trzeba z życia czerpać. A tutaj, na wyspie, da
się. Oj, da się. Sam pan to zobaczy, a jak pan zechce, to i spróbuje.
Piękne tu mają dziewczyny. One nas wprost ubóstwiają w tych
naszych mundurach, bo my, panie Bartlik, jesteśmy z wielkiego
ś
wiata, proszę o tym nie zapominać. Wielki świat dyktuje warunki
178
małemu światu, o tym też proszę nie zapominać. Jak pan podyktu-
jesz, tak będziesz pan miał. Zdrowe, cycate blondynki, drogi panie.
Idą pod nasze dyktando jak stado owiec za baranem.
Znowu zapadła cisza.
— Coś nie tak? — zapytał zaniepokojony komandor. — Nie cie-
szy się pan? Ja rozumiem, żona, może ją pan kocha, dzieci. Dzieci
pan z pewnością kocha. Tęsknota, to też rozumiem, ale zdarzyło
się tak, że odziali pana w mundur. Zdarzyło się tak, że wybuchła
wojna, na którą nie ma pan wpływu, i zdarzyło się też tak, że wylą-
dował pan na Bornholmie, u mnie. Mogło być gorzej, prawda? Ja
jestem zawodowym żołnierzem, a pan jesteś tylko cywilem odzia-
nym w mundur, pan jesteś jak to pisklę głuszca i cietrzewia. No, jak
to gówienko się nazywa... cholera, wypadło mi z głowy.
W tym momencie Horst poczerwieniał, bo poczuł, że komandor
porównał go do ptaka, który nie może mieć własnego potomstwa.
— Cholera, wie pan co, jak sobie nie przypomnę, to nie zasnę. Ja
tak już mam. Cholera, jak ta krzyżówka się nazywa... No, niechże
pan ruszy głową, przecież jest pan biologiem.
— Tetrao medius.
— Nie, nie. Zupełnie inaczej, tak bardziej po ludzku.
— Skrzekot.
— No właśnie, o to mi chodziło. Wy, cywile w mundurach, je-
steście jak te skrzekoty. Niby to cietrzew, niby głuszec, a jaj nie
ma. Niech pan skończy z romantyzmem i korzysta, jak jest okazja.
Nie wiadomo, kiedy zobaczy pan znowu żonę, a prawdziwy męż-
czyzna musi kosić, żeby nie zwariować. Jest okazja, to się kosi. Kosi
się, rozumie pan? Koszenie nie ma nic wspólnego z miłością. Mi-
łość będzie pan uprawiał, jak się wojna skończy. Trzeba rozdzielać
te sprawy. Nie bądź pan dalej nauczyciel, bo nosisz pan teraz na so-
bie mundur. Trzeba się przestawić. Zrozumiano?
— Tak jest, panie komandorze — odpowiedział zdecydowanie
Horst.
— To dobrze, że się w końcu zrozumieliśmy. Trzeba się słuchać
przełożonych, zaufanie i respekt dla przełożonego to podstawa
179
funkcjonowania wojska. Jak panu mówię kosić, bo jest okazja
i można żyć spokojnie, to nie myśleć o żonie i dzieciach, tylko
wykonać!
Komandor roześmiał się. A Horst poczuł, że ta wojna może
okazać się bardzo ciekawą wojną.
— Jest pan wolny. Odmaszerować!
Horst wstał z krzesła i zasalutował. Komandor machnął mu
ręką na odczepnego i znowu wziął do ręki aparat fotograficzny,
uważnie mu się przyglądając. Horst nie odchodził.
— No, co jeszcze, chyba wszystko żeśmy sobie powiedzieli,
prawda? Może pan wyjść — powiedział.
— Przepraszam, czy mógłbym... — Bartlik spojrzał na aparat.
— Ależ tak, oczywiście, pan wybaczy, ładne, śliczne cacuszko.
24
d
Ja ci, mamo, wcześniej nie dokończyłem o tych przeprowadzkach.
Wylądowali w tym Dorset czy czymś takim, nieważne. Ole miał
pracę, Kristine dorabiała małe pieniądze na te prezenty, jak to mó-
wiła. Poczuli się dobrze w tym mieszkaniu, które należało do prak-
tyki, wypłata była regularna, więc pomyśleli o następnym dziecku.
Tylko że Kristine nie mogła zaskoczyć. Ole to nazywał zaskakiwa-
niem. Aż chyba po dwóch latach prób zaskoczyła. Bardzo się ucie-
szyli, pochwalili wszystkim, ludzie gratulowali, ale pewnego dnia
spadła ze schodów i poroniła. Wpadła w depresję i to był straszny
okres w ich życiu, bo zrobiła się przygnębiona i osowiała, dom za-
niedbany, ciągle to samo gotowała na obiad, stała się mniej czuła
dla Chrisa, tragedia, mówię ci, mamo. Ole opowiadał, że prze-
stał ją poznawać, że stała się obca, a o spaniu z sobą nie było już
mowy. Odstawiła go. Kiedyś siedzieliśmy razem w ogrodzie i w za-
ufaniu mi powiedział, że przez to, iż go odstawiła, musiał sobie za-
cząć jakoś radzić. Spał w łóżku z kłodą, która, kiedy tylko czegoś
próbował, odwracała się do niego plecami. Ole jeździł odwiedzać
chorych, a zdarzały się też samotne panie, panie niepocieszone, za-
niedbane przez mężów. I któregoś dnia odstawił etykę medyczną
na bok. Myśmy mieli wspólne tajemnice, ja mu ufałem i on mi ufał.
Wszystko mu o sobie opowiedziałem, wiedział o moim Olem, wie-
dział, jak jest... jak było z nami, mamo. Tak jak ci mówiłem, to był
mój ojciec. Te wspomnienia podbojów w wykonaniu sędziwego '‚
181
człowieka, gdy o nich opowiadał, były raczej śmieszne niż podno-
szące ciśnienie. Miał na przykład przyjemność z pewną Willmą.
To nie była kobieta, tylko małpa. Taka ponoć była wszędzie zaroś-
nięta, a w szczególności na dole. Jak ją rozebrał, to się najpierw wy-
straszył. Willma miała niespożytą energię. Mogła i chciała w kółko,
a on miał innych pacjentów do obsłużenia. Taka była napalona, że
siłą ją musiał z siebie zdejmować. Pijawka. Przez Willmę spóźniał
się do innych i ludzie zaczęli wydzwaniać do jego szefa. Musiał to
ukrócić. Już dawno była wyleczona. Ale to się okazało nie takie
proste, bo kiedy zostawił Willmę, zaczęła go szantażować i poszedł
z nią na układ, który polegał na tym, że piątki przed południem
były zawsze dla niej. Ole wpadł. Kristine zauważyła na szyi plamki,
które najpierw były czerwone, potem zrobiły się fioletowe, a na ko-
niec pożółkły. Ale, o dziwo, nie wyciągnęła żadnych konsekwen-
cji, tylko zaczęła sprzątać regularnie mieszkanie, opiekować się jak
należy Chrisem, gotować. No, jak za dawnych czasów. Zdjęła em-
bargo i zaskoczyła. Ole przestał z Willmą, ale tamta nie chciała
dać za wygraną i złożyła Kristine wizytę, kiedy mąż był w terenie.
Powiedziała jej, że go kocha i żeby dała mu wolną rękę. I Kristine
dała Olemu wolną rękę. Nie skusił się, choć mógł być ustawiony do
końca życia i nie pracować. Tak mi powiedział. Willma była bardzo
bogatą wdową po jakimś polityku czy kimś podobnym.
Potem Kristine i Olemu urodziła się córka. Zdrowa, piękna.
Zresztą to ona jest faworytką Olego, nigdy tego nie ukrywał, bo
o takim dziecku zawsze marzył. Po duńsku mówi, wykształcona,
ż
ona, matka i tak dalej. Krótko po urodzeniu się córeczki zaczęły
się kłopoty, bo szef Olego zaniemógł, a potem zmarł. Zdaje się na
zawał. I znowu znaleźli się w kropce. Spadkobiercy szefa wystawili
nieruchomość na sprzedaż, a ich nie było stać na jej zakup, więc
musieli się wynosić. Właśnie wtedy, kiedy było już bardzo źle i nie
wiedzieli, co robić, Ole dowiedział się, że jest praktyka do objęcia
w Londynie. I wiesz, mamo, ten dom, w którym potem zamieszkali,
ten dom, w którym ich spotkaliśmy, tam właśnie miał swój gabinet.
A właściwie pół domu, bo druga połowa należała do anglikańskiego
182
księdza usuniętego z posady. Zresztą Ole, tolerancyjny i oświecony
człowiek, nie darzył sympatią ludzi pokroju tego księdza. Choć był
lekarzem, nie uważał ich za normalnych, wręcz gardził nimi. Z la-
tami przyszło mu się przemóc, ale wiem, że do końca nie był o tym
przekonany i zrobił to z musu, dla żony i jeszcze z tego powodu, że
ten ksiądz w pewnym momencie okazał się lepszym człowiekiem
niż Ole. Powiedział mi, że czuł się rozdarty. Po prostu Ole uważał,
i to do końca, że miłość facetów jest ohydna. A z drugiej strony to,
co zrobił ten ksiądz, było przepiękne. No i wiesz, oni się wreszcie
wynieśli z tego Dorset. Ole objął tę praktykę w Londynie, ale pół
domu wciąż należało do jego szefa. Już w Londynie, po dziesięciu
latach przerwy, urodziło im się trzecie dziecko, córka. Pamiętasz,
opowiadałem ci o niej. To ta, która bojkotowała język duński. Tak
więc za ścianą, w drugiej połowie domu, mieszkał ten ksiądz i był
bardzo samotny. Samotność to był najmniejszy problem, z którym
się borykał. Miał nie leczoną cukrzycę. Ole go odwiedzał, coś pró-
bował robić, ale było już za późno. Choć można powiedzieć, że to
Kristine uratowała mu kilka razy życie, bo już odlatywał w śpiączce.
Dał jej klucze, więc kilka razy go wybudzała. Potem poszło klasycz-
nie. Najpierw jedna noga, potem druga i do piachu. Tak się znowu
porobiło, że następny szef Olego szedł na emeryturę i zapropono-
wał im kupno praktyki, ale nie było ich stać, choć cena była niska.
Niska jak na Londyn. Nie wiedzieli, co robić. Zdarzył się mały cud,
a może wielki, bo sprzedaż praktyki zbiegła się ze śmiercią księdza.
Ten ksiądz był sam, całkiem sam, nie miał żadnej rodziny, i po po-
grzebie Kristine dostała zawiadomienie z kancelarii prawnej. Co się, ł'];
mamo, okazało? Zostawił testament. Zapisał Kristine sporą sumę
pieniędzy, akurat tyle, że spokojnie starczyło na wykup praktyki,
ale to nie wszystko. Zapisał jej też swoją połowę domu.
XXIV
Bruckner patrzył przez okno. Widział, jak poprawia synowi zawi-
nięty kołnierzyk. Obserwował ją dokładnie każdego dnia, bo każ-
dego dnia o tej samej godzinie wychodziła z domu, otwierała furtkę
i po trzech kwadransach wracała. Znikała w środku. Kiedy poja-
wiała się w ogrodzie, w tym samym momencie pojawiał się on, pró-
bując ją zagadywać. Z początku, zaraz po wyjeździe Horsta, nie
podtrzymywała rozmowy, zbywała go. Ale poczuła się samotna
i nie potrafiła sobie wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. Przecież
marzyła o tym, żeby mąż przynajmniej na jakiś czas zniknął z jej ży-
cia, i to marzenie się spełniło. Z drugiej strony czuła się sama w ich
ogromnym małżeńskim łożu. Brakowało jej pochrapywania Hor-
sta, które przecież doprowadzało ją do bezsenności. Czuła się bar-
dzo rozdarta, zaniepokojona. To nie wyspa jako taka wzbudzała
w niej niepokój, lecz woda, która ją otaczała, bo dobrze wiedziała,
ż
e Horst nie potrafi pływać. Słowem, drżała o niego jak matka mar-
twiąca się o swojego syna, a jednak jego obraz napawał ją obrzydze-
niem, szczególnie wtedy, gdy myślała o nim jako mężu, kimś, z kim
kiedyś była blisko. Czekać. Zadaniem żon jest czekanie. Zadaniem
kochających żon jest czekanie i dotrzymanie wierności. A jaką ona
była żoną? Zadawała sobie to pytanie przed zaśnięciem. Czy jestem
zimna? Dla wszystkich, czy tylko dla niego byłam taka oschła? Czy
dalej jestem kobietą, czy tylko żoną oczekującą na męża? Co by-
łoby lepsze? Bycie wdową po żołnierzu czy bycie dalej żoną po jego
184
powrocie? Nie należała do osób głęboko wierzących, toteż nie szu-
kała pocieszenia i odpowiedzi na nękające ją pytania w Bogu, choć
regularnie wraz z dziećmi chodziła do kościoła. W ogóle wojna
przestała się jej podobać wraz ze zniknięciem Horsta i też dlatego,
ż
e musiała ciągle udzielać odpowiedzi na pytania dzieci, na które ,
przecież nie mogła do końca odpowiedzieć. Kiedy tato wróci?
Wróci. Kiedy? Nie wiem. Jak długo tato tam będzie? Tak długo,
jak długo będą go tam potrzebowali. Czy tato o nas nie zapomni? ,
Chyba nie. A czy tato nas kocha? Wydaje mi się, że tak. Czy tato,
jak wróci, nie zapomni o prezentach dla nas. Nie wiem, jeśli so-bie zapisał, to nie zapomni. A
dlaczego tato nie wysyła do nas li-
stów? Nie wiem, ale jest daleko i pewnie poczta dłużej stamtąd
idzie. A czy ty napisałaś już list do taty? Długa cisza. Tak, tak. Na-
pisałam. Kłamię, kłamię. Następnym razem nie wysyłaj bez nas, my
też się dopiszemy, a Udo coś tacie narysuje. Dobrze, przepraszam. .
Następnym razem nie zapomnę o was. Cholera! Znowu kłamstwo. )'
Nie wiedziała przecież, czy chce napisać ten pierwszy list, ale wie- ,
działa, czuła, że powinna to zrobić choćby ze względu na dzieci. ,
Tylko ze względu na dzieci. Czy jestem jeszcze kobietą? Czy potra-
fię być jeszcze kobietą? Czy czuję? Przecież od wielu lat żyję w roz-
wodzie z własnym ciałem, pomyślała. Myję się, dotykam się, ale to ,
wszystko jest gdzieś obok. Jej ciało wydawało się jej czymś, co kie- ,
dyś należało do niej i wzbudzało pożądanie. A potem rozstała się ;
z tym wszystkim, ale do końca nie wiedziała, nie była pewna, czy
dobrze zrobiła.
Pewnej bezsennej nocy postanowiła zmierzyć się sama z sobą. '
Postanowiła spróbować dostrzec, czy jest jeszcze w niej kobieta, czy
już całkiem zamieniła się w mgłę. I kiedy się upewniła, że dzieci '■
zasnęły, stanęła nago w łazience przed lustrem. To, co zobaczyła,
najpierw wprowadziło ją w zakłopotanie i sama na swój widok się
zaczerwieniła, a po chwili wyszła obrażona, jakby miała straszliwy
ż
al do siebie, że się postarzała i że zmiany są nieodwracalne. Nie
lubię się, pomyślała. Może dlatego, że się nie lubię, nie lubię teżjego? Położyła się na łóżku,
nie wkładając na siebie koszuli nocnej.
185
Zapaliła lampkę i patrzyła w sufit. Przypomniała sobie. Kiedy jesz-
cze mu pozwalała, a robiła to wyłącznie dla jego przyjemności, su-
fit był tym miejscem, które dokładnie obserwowała. Zawsze leżała
na plecach, choć on chciał czasami, żeby popatrzyła sobie na ścianę
albo w okno. Dosyć szybko zrezygnował. Pozostał ten sufit, który,
gdy on kończył, zaczynał się szybko poruszać do przodu i do tyłu.
I dopiero kiedy przestawał, widziała kawałek okna, bo spadał na
nią z wielką siłą i kąsał w obojczyk. Wtedy odchylała głowę w lewą
stronę, a tam było okno. Sprawy starała się kontrolować. Kilka dni
przed okresem i do kilku dni po. Zdarzało się, że wyzwalał mie-
siączkę. Gdy kończył, z obrzydzeniem patrzył na swoje czerwone
od krwi przyrodzenie i biegł do łazienki się obmyć. Sztywniała,
kiedy mimo całej dezaprobaty dla czerwonego koloru i zapachu
ostrzałki do noży, jeszcze raz wchodził w nią na siłę i długo nie po-
trafił skończyć. Zdarzyło się tak trzy, cztery razy, wtedy miała spo-
kój, bo nie dobierał się do niej aż do tych następnych dni przed.
Poplamione prześcieradło wraz ze śladami połyskującego nasienia
moczyła w zimnej wodzie, a na łóżko kładła nowe. On po każdym
razie biegł się myć. Nie mogła sobie przypomnieć, czy kiedykol-
wiek wyła z rozkoszy jak on. Raczej nie, to się chyba nigdy nie zda-
rzyło, choć wiedziała od swojej siostry, że to możliwe, przyjemne
i że tylko trzeba chcieć. Ale ona chyba nigdy nie chciała chcieć.
Wstała z łóżka i jeszcze raz poszła do łazienki. Jeszcze raz stanęła
przed lustrem. Zacisnęła oczy. Bała się. Otwierała je powoli. Zo-
baczyła teraz dokładnie swoje zmarszczki wokół oczu. Te w kąci-
kach były najgłębsze i najdłuższe. Na szyi zarysowywały się obręcze.
Podniosła głowę, dotykała szyi, ruszała szczęką do przodu i do tyłu,
ale nie chciały zniknąć. Piersi, kiedyś jędrne, zakończone małymi
szpiczastymi sutkami, zwisały, jakby były nieporadnie doklejone.
Jedna z nich była nieco dłuższa. Sutki, pokryte niebieskimi żył-
kami, nie były już małe ani szpiczaste. Rozlały się. A brzuch... Nic
innego nie przychodziło jej do głowy jak tylko porównanie z nie-
regularnie wyrośniętym ciastem drożdżowym pooranym pęknię-
ciami. Zwisał bezwładnie nad jej obrośniętym czarnymi i gęstymi
186
włosami łonem. Nogi. Tak, to była jedyna część jej ciała, na którą
mogła patrzeć. Długie i ciągle zgrabne, choć tu i ówdzie zauwa-
ż
yła prześwitujące naczynia krwionośne. Zapowiedź żylaków. I to
wszystko mu się ciągle podoba czy to tylko narowy męskiego in-
stynktu? Tak rozmyślając, zgasiła światło. Włożyła nocną koszulę,
ale dalej nie mogła zasnąć. Usłyszała wiatr, a potem dźwięk kropel
deszczu uderzających o parapet. Dopiero gdy intensywniej zaczęła
się wsłuchiwać w ten monotonny rytm, zasnęła.
25
Powiedziałaś mi kiedyś, że na wszystko jest czas i jeśli się ten
czas przegapi, to jest za późno. Człowiek uczy się tylko do pew-
nego wieku, potem nie potrafi. Twoja teoria upadała na moich
oczach. Widziałem, że nie było tak, jak mówiłaś. Kristine, sie-
dząc już w wózku, zaczęła się uczyć francuskiego. Widziałem, jak
słabnie z dnia na dzień. Zaczęło się od powykręcanych palców
u dłoni i stóp. Ale ciągle gotowała, zajmowała się ogrodem. Upusz-
czała rzeczy na podłogę. Przypalała. Kiedy oferowało się jej po-
moc, denerwowała się. Widziałem, jak po cichu płacze, bo musi
oddawać swoje królestwo KFC. Ole lubił te kurczaki, więc zapro-
ponował, że dwa razy w tygodniu będą zamawiać telefonicznie wia-
derko. W wiaderku tyle było tej kury, frytek i sałatek z białek ka-
pusty w majonezie, że niemożliwością było przejeść to we dwoje.
Więc zostawiali nam. Dzwonili, zapraszali na odgrzewane. Potem
Ole zadeklarował, że dwa razy w tygodniu on będzie przygotowy-
wał obiad. To była na początku istna tragedia, która przemieniła
się w cyrk, by na końcu stać się popisem kulinarnym. Ole nie miał
zielonego pojęcia o gotowaniu. Nigdy tego nie robił, nie musiał.
Na początku przyrządzał takie świństwa, że nikt nie mógł ich wło-
ż
yć do ust. Mieszał składniki bez sensu, podawał potrawy surowe
lub rozgotowane. Baliśmy się, że w rezultacie tych gastronomicz-
nych eksperymentów zatruje Kristine, siebie i opuszczą ten świat
z jego winy. Pewnego razu podał nam czarne rogaliki z dżemem.
188
Czarne, bo zamiast je upiec, ugrillował je i spalił. Ale Ole był nie-
ugięty, uparł się, nie rezygnował, czytał książki kucharskie, oglą-
dał programy kulinarne w telewizji, jeździł do sklepu spożywczego
i wybierał najdziwniejsze rzeczy. On był, mamo, po prostu ciekawy,
ciekawy nowego. I uczył się szybko. Tak, uczył się, w podeszłym
wieku. I nauczył się. Więcej, odkrył w sobie kucharza. Kiedyś przy- ‚
jechał Chris na proszony obiad. Pojechaliśmy razem do Tesco. Ole
nawybierał różności, kosz wspaniałościami napakował i podje-
chaliśmy zapłacić. Kiedy produkty znalazły się po drugiej stronie
kasy, okazało się, że Olemu zabrakło pięciu funtów do zapłacenia
rachunku. Nie miałem pensa, Ole niczego nie chciał odstawić na
bok, a Chris rozglądał się po ścianach. Wreszcie kasjerka wkurzyła
się i zapytała, czy płaci, czy nie. Wtedy zawstydzony Ole zwrócił się
do syna: „Czy mógłbyś...". I Chris z niechęcią wyjął z portfela bank- '
not pięciofuntowy. Gdy było po obiedzie i wyszedłem do ogródka,
a za mną Chris ze szklanką piwa, powiedziałem mu w żywe oczy,
ż
e się brzydzę jego skąpstwem. A on jakby nigdy nic, ze spokojem
odpowiedział mi, że on natomiast brzydzi się rozrzutnością swo-
ich rodziców i tym, że od pewnego czasu żerujemy na nich, a jemu
przyjdzie kiedyś za to zapłacić. Zagotowało się we mnie, nic mu nie
odpowiedziałem, ale postanowiłem, że my dwaj już nigdy się nie
spotkamy. Niestety, spotkaliśmy się jeszcze dwa razy.
Ole był też wynalazcą. Na przykład wynalazł urządzenie do za-
suwania zamków w wysokich butach. Od dłuższego czasu Kristine
nie mogła się schylać, a zbliżała się zima i Boże Narodzenie i trzeba
było wkładać cieplejsze buty, więc Ole zrobił jej prezent pod cho-
inkę. Po otwarciu paczki oniemiała z wrażenia. Wyjęła z niej meta-
lowy pręt zakończony haczykiem. Już nie musiała się schylać. Kri-
stine była dla nas bohaterką, choć przegrywała w nierównej walce.
W domu zaczęły pojawiać się gąbkowe podpórki pod łokcie, po-
duszki o dziwnych kształtach, potem laska z trzema małymi nóż-
kami u dołu, a na końcu balkonik do podpierania się. Ole, będąc
emerytowanym, ale mimo wszystko ciągle lekarzem, czuł się wo-
bec jej choroby bezsilny. Kristine odchodziła. Pojawiła się pani
189
od sprzątania, Annie nie zawsze mogła przyjść, a Ole nie zawsze
miał siły, choć i sprzątać się nauczył, myć naczynia też. Ale dalej
prał i rozwieszał pranie. Prasował. Na końcu Kristine przestała
czuć i zaczęła robić pod siebie. Ole ją przewijał, podmywał, zmie-
niał pieluchę, wysadzał na ubikację. Odezwały się plecy, które kie-
dyś w Szkocji nadwyrężył. Nie chciał jej oddawać do domu starców,
o tym nie było mowy. Więc opieka społeczna, żeby go odciążyć, za-
proponowała układ. Jeden tydzień Kristine spędza w domu i on się
nią opiekuje, a drugi w domu opieki. Znaleźli jej dobry dom, blisko
jej własnego. Rozstania na początku były bardzo ciężkie, ale potem,
kiedy po tygodniu znowu się widzieli i byli z sobą, zachowywali się
jak para młodych zakochanych ludzi. Całowali się nieustannie i nie
mogli się sobą nacieszyć. Ole opowiadał jej o sobie, jakby nic o nim
wcześniej nie wiedziała, o tym, jakie to nowe przepisy przetesto-
wał, i o tym, co dzieje się na świecie, bo kiedy nie było jej w domu,
spał do południa, apotem oglądał namiętnie dzienniki telewizyjne.
Kristine opowiadała mu, jakie to nowe książki przeczytała i jakich
nowych zwrotów nauczyła się po francusku. Znowu tygodniowe
rozstanie i następne spotkanie. I zaloty, pocałunki, rozmowy. Mi-
łość, mamo, w każdym wieku jest piękna. A kiedyś Ole zaczął Kri-
stine szczypać w tyłek. Szczypał i szczypał, zupełnie zapomniał, że
straciła czucie. Wreszcie to zauważyła i choć nic nie czuła, krzyk-
nęła: „Aj, ty stary świntuchu!". A Olemu zabłysly oczy jak napalo-
nemu nastolatkowi.
XXV
Do drzwi zapukał sierżant. Wiedzieli, że to on, bo tylko jedna
osoba z garnizonu chrząkała w taki sposób.
— Zamorduję go kiedyś albo zrobię mu końską lewatywę — po-
wiedział Bernhard. — Wejść! — krzyknął jak oszalały, czym wystra-
szył Horsta, który siedział pochylony nad maszyną do pisania.
Horst uważał pisanie raportów za tajną zemstę Adolfa Hitlera.
Do pokoju wszedł sierżant i zameldował o nadejściu listu. Horst
kazał go położyć na krześle.
— Jeśli, sierżancie, nic nie zrobicie z tym chrząkaniem, które do-
prowadza mnie do skrajnej agresji, to Bóg mi świadkiem, że które-
goś dnia albo was zabiję, albo ubezwłasnowolnię i zrobię końską le-
watywę! Wiecie, jak wygląda końska lewatywa? — zapytał Bernhard.
— Nie mam pojęcia! — zameldował sierżant.
— No to zmykajcie mi stąd w tej chwili, bo się dowiecie! Już, nie
ma was!
Horst uśmiechnął się pod nosem, widząc wystraszoną twarz
sierżanta. Znów pochylił się nad kartką papieru, zaczął czytać.
„Wyspa Bornholm to perła Bałtyku. Stanowi ostoję..." Boże, to
kompletne bzdury, pomyślał. Wstał i podszedł do krzesła, na któ-
rym leżał list. Wziął kopertę do ręki. Znał charakter pisma, choć
był to pierwszy w życiu list, jaki dostał od żony.
— Z domu? — zapytał Bernhard, leżąc na łóżku i wpatrując się
okno.
191
— Z domu. Z domu — powtórzył po sobie.
— Idziemy dziś wieczorem do tego, któremu w tamtym mie-
siącu wpisaliśmy niedowagę cielaka. Co ty na to?
— Do niego nie idę, niedowaga wpisana.
— No, nie wygłupiaj się. Wiesz, o co mi chodzi.
— No, wiem, wiem. Idź dzisiaj ty. I na przyszłość, żeby nie było
nieporozumień, ustalmy, że jest tylko twoja. Ja już do niej nie chodzę.
— Coś nie tak?
— Znudziła mi się i tyle.
— O, się znalazł.
— Poważnie, jest tylko twoja. — Horstowi przypomniał się
ostatni raz. Straszliwie stękała ochrypłym głosem. Nie mógł do-
kończyć, a ona, czując, że uwiądł, zaczęła pieścić go ustami. Nie
pomogło.
Drogi Mężu!
Nie otrzymujemy wiadomości, dzieci się tym martwią. Jasne, dzieci, ty
z pewnością się cieszysz, pomyślał, przeczytawszy pierwsze zdanie.
Twój syn rośnie i bardzo jest z Ciebie dumny. Ciągle pyta, kiedy wrócisz
i czy nie zapomniałeś o wozie strażackim, który mu obiecałeś przed wy-
jazdem. Twój syn rośnie... Zimna suka... Nie pamiętam, kiedy i czy
kiedykolwiek nazywałaś nasze dzieci po imieniu. Po cholerę je chrzci-
liśmy. Może trzeba było je ochrzcić Syn i Córka, sprawa byłaby zała-
twiona... Twoja córka... Jasne, dalej ciągniesz po swojemu. ... martwi
się o Ciebie i zapytuje, czy może prowadzą tam na wyspie naukę. pływa-
nia. Może byś się zapisał?Bardzo śmieszne. U mnie wszystko po staremu.
A jak ma być? Zajmuję się dziećmi i domem, żołd odbieram regularnie,
dziękuję. Po to je masz, żeby się nimi zajmować. Wmieście nic szczegól-
nego się nie dzieje. Zawsze wiedziałem, że mieszkamy w dziurze. Choć
ostatnio chodzą plotki, że dziecko sekretarki to dziecko dyrektora. Ponoć
ta dziewczynka jest do niego bardzo podobna. Ha! Na własne uszy sły-
szałem, jak ją strugał. Stary dziadyga, ale co sobie popykał, to jego...
Mnie jest trudno u, to uwierzyć. Ludzie są straszni, potrafią każdemu
192.
dopiec. Czuję się tak, jakby ktoś mi powiedział, że nasz syn jest na przy-
kład dzieckiem Brucknera. Co? No, tu już przesadziłaś. Odbija ci w tej
samotności. A propos naszego sąsiada. Jest teraz słomianym wdowcem.
Brucknerowa miała ostatnio atak wyrostka robaczkowego i ją operowali,
a że jest tęga, to się dłużej na niej zrasta, więc ciągle leży w szpitalu. Tłu-
sta idiotka. Śnieg, śnieg. Bla, bla. Szkoda, że się nie pomylili i zamiast
wyrostka nie zoperowali jej głowy. Może by coś z tego było. Nie wiem,
co mogę Ci jeszcze napisać... Jasne, zapytaj dzieci, to ci może podpowie-
dzą. Następnym razem zrób to, list będzie dłuższy. A może byś prze-
stała odgrywać rolę zatroskanej żony i dała im kawałek kartki i ołó-
wek, kopertę i adres do mnie. Potrafią pisać i nie są zakłamane. Jako!
pusto w tym domu bez ciebie i łóżko wydaje się jak bezkresne morze. Wa-
riatka! I do tego poetkę zgrywa... Sama dążyłaś do tego bezkresu. Ale
mam nadzieję, że dopadnie mnie wreszcie zdrowy sen, bo odkąd wyje-
chałeś, bardzo późno i z wielkim trudem zasypiam. Biedactwo... To tyle
w tym krótkim liście. Wracaj szybko i uważaj na siebie.Twoja żona
Horst złożył list i ponownie włożył go do koperty, usiadł nad ma-
szyną do pisania i śledził wzrokiem linijki zapisanego raportu. De-
bilizm, kompletny debilizm, tak samo jak ten list. I w złości naj-
pierw wyjął kartkę z maszyny i podarł ją na drobne kawałki,
a następnie to samo zrobił z listem.
— Złe wiadomości? — zapytał Bernhard.
— Żadne wiadomości i żaden raport — odburknął Horst.
— Nie denerwuj się, chłopie, jakby ci się baba puszczała, to
mógłbyś się denerwować. Puszcza się?
— A skąd!
— No to wszystko w porządku, czyli przyjmij, że dostałeś dobry
list. A swoją drogą, jak mi odstępujesz na wyłączność tę od niedo-
wagi, to radzę ci poszukać sobie nowej. Jeszcze kilka takich rapor-
tów i kilka takich listów, a dostaniesz wylewu spermy do mózgu. —
Bernhard roześmiał się i wstał z łóżka.
26
Dokończę z tymi ogórkami. Kiedy Kristine przebywała w domu
opieki, starsza córka zaprosiła Olego do siebie. Pojechał autobu-
sem i został u niej pięć dni, a mnie w tym czasie kazał opiekować
się domem. Dał klucze i powierzył ogórki. Straszny upał był, słońce
ś
wieciło jak oszalałe, więc Ole martwił się o ogórki. Prosił mnie, że-
bym je regularnie podlewał. Ale nie powiedział jak. Myślałem, że
obojętne, jak się to robi, więc nabierałem wody w konewkę i lałem,
gdzie popadło. I po liściach, i po ziemi. No i spaliłem te ogórki...
Ole wrócił, zobaczył masakrę i prawie się rozpłakał, bo on, mamo,
te ogórki kochał. Popaliłem liście, nie miałem pojęcia, że nie wolno
po nich lać, że trzeba bezpośrednio do ziemi. „Moje ogórki" — za-
wodził. „To były moje ostatnie ogórki". Nie wyglądał na takiego,
który szykował się na tamten świat, ale cholernie przykro mi się
zrobiło. Czułem, że pierwszy raz w życiu go tak straszliwie zawio-
dłem, a przecież nie chciałem. Tamtego roku zawekował najmniej
ogórków w swojej karierze ogrodniczej. Przeze mnie. Był też drugi
powód, dla którego zbagatelizowałem podlewanie. Kiedy Annie
dowiedziała się, że Kristine jest w domu opieki, a Ole wyjechał na
tydzień, i że mam klucze od ich domu, dostała straszliwej chcicy
i zaczęła powtarzać, że już czas, już czas. Nie chciałem. Miałem
ciebie, mamo, w głowie, twoje trajkotanie przez telefon. „I żebyś
już więcej dzieci nie miał, żebyś już więcej dzieci nie miał". Ta za-
srana mantra cały czas mnie powstrzymywała, a przecież pierwszy
194
raz w życiu byłem kompletnie samodzielny. Mieliśmy własny do-
mek, samochód, oboje pracowaliśmy. Wgłębi duszy bardzo chcia-
łem dziecka, ale też bardzo się obawiałem, że znowu coś się przy-
darzy, a kłopotów, mar, płaczu, rozwalania się życia, zaczynania na
nowo, śmierci dzieci miałem dość po tym, co stało się wtedy na
wyspie. Strasznie byłem rozwalony. Ale przed powrotem Olego
rozgościliśmy się w ich sypialni i już nie przestaliśmy. Nie mógł
mi tych ogórków zapomnieć. Wypominał przy każdej nadarzają-
cej się okazji, ale kiedy im zakomunikowaliśmy, że spodziewamy
się dziecka, to przestał. Mamo, momentalnie przestał i już nigdy
do sprawy ogórków nie wracał. Cieszyli się razem z nami. Na sa-
mym początku byłem przerażony, bałem się cholernie, ale z dnia na
dzień przyzwyczajałem się do myśli, że ponownie zostanę ojcem,
ż
e wszystko się zacznie wspaniale układać tobie na złość. Pamię-
tam naszą pierwszą wizytę u ginekologa. Nie pogratulował, tylko
zawołał pielęgniarkę, a tamta z grobową miną oświadczyła, że jeśli
ciąża stanowi problem, to przysługuje nam wykonanie aborcji na
koszt państwa. Wtedy nas zatkało. Siedzieliśmy bez słowa, patrząc
w twarz tej cycatej klaczy o wystających zębach. Jeszcze raz powtó-
rzyła pieprzoną formułkę. A my dalej nic. Ona wtedy, że jak nie
chcemy teraz o tym rozmawiać, to możemy umówić się na inny ter-
min, bo mamy jeszcze kilka dobrych tygodni do podjęcia ostatecz-
nej decyzji. Annie wstała gwałtownie z fotela i powiedziała: „Głu-
pia krowa!». Tamtą zamurowało. Zbieraliśmy się do wyjścia. Gdy
byliśmy przy drzwiach, znowu podeszła i wcisnęła kartę wizytową.
W kawiarni, kiedy Annie mi pogratulowała i powiedziała: „Brawo,
strzeliłeś bramkę, będziemy mieli dziecko", zerknęliśmy na bilecik.
To była jakaś poradnia rodzinna i telefony do psychologów.
W domu Kristine i Olego przybywało sprzętów. Coraz to nowe
poduszki, balkoniki, maty do masowania. Kiedyś nie było jej przez
dwa tygodnie i wtedy zamontowali windę obok poręczy. Ole nie
miał siły jej wnosić na rękach do góry. Zaczął słać w salonie. Przy-
zwyczaiła się do swojego łóżka i nie mogła zasnąć tam na dole. Cią-
gle mieli swoje sposoby. Nie pozwolili sobie pomóc. Zresztą Ole
195
znał dokładnie obolałe miejsca, tylko on potrafił unieść ją w taki
sposób, że nie jęczała. Podnosił ją na raz, dwa, trzy i niósł do pół-
piętra. Na półpiętrze stał fotel, na którym sadzał Kristine. Obok fo-
tela był chodzik. Kiedy oboje odpoczęli, pomagał jej się podnieść.
Jak robot łapała za czarne plastikowe rączki i podchodziła do scho-
dów. Bardzo powoli odwracała się tyłem i przy jego pomocy sia-
dała na trzecim schodku. Stawał za nią i łapał pod pachy. Potem
znowu na raz, dwa, trzy wspólnymi siłami pięli się w górę. Poma-
gała się wciągać. I kiedy doczołgali się na piętro, podnosił ją ostat-
kami sił do pozycji stojącej, ponieważ tam czekał na nich drugi
balkonik. Znowu jak robot, kroczek po kroczku, posuwała się cen-
tymetrami do przodu, aż znalazła się w sypialni. Ponownie odwra-
cała się tyłem, a Ole pomagał jej bezpiecznie opaść na łóżko. A gdy
już leżała, rozbierał ją, podmywał, przebierał w koszulę nocną. Po
pocałunku na dobranoc schodził na dół i czyścił sztuczne szczęki.
Wdrapywanie trwało dobrą godzinę, więc im ubezpieczalnia za-
montowała tę windę. Szybko i bezpiecznie sunęła w górę do sy-
pialni. W łazience, na wannie, też zainstalowali coś podobnego.
Postępująca choroba jednak ich przerastała, choć do końca starali
się nie poddawać. W pewnym momencie stali się nam jakby obcy,
ale to była tylko poza. Czuli, że kres się zbliża i czas, który pozo-
stał, mają tylko dla siebie, że nie powinni dzielić się nim z nami, pa-
niami z opieki, lekarzami i pielęgniarkami. Ole zdecydował, że nie
będzie odpoczywał, że nie potrzebuje już wolnego tygodnia. Pew-
nego wieczoru zadzwonili po nas i Kristine poprosiła Annie, żeby
jej obiecała, że cokolwiek się stanie w naszym życiu, mamy być za-
wsze razem. Annie przyrzekła. Wtedy powiedziała, że jest gotowa
i że może spokojnie odchodzić. Siedzieliśmy do późna, aż poczu-
liśmy zapach kupy. Rozpłakała się. Gdy Ole zabierał Kristine do
łazienki, zapytała, czy jeszcze ją kocha. Powiedział, że tak, a teraz
może bardziej niż kiedykolwiek. Potem sprawy poszły lawinowo.
Ole w sobotni wieczór położył ją do łóżka, rozebrał, podmył, zmie-
nił pieluchę, poprosił o szczęki, poszedł je umyć i położył się spać.
Zadzwonił rano i poprosił mnie, czy nie mógłbym w jego imieniu
196
przekręcić do doktora Walltona, podał numer. Nie budząc Annie,
która słodko spała, ubrałem się i poszedłem do Olego. Otworzył,
a z przekrwionych oczu lały się łzy. „Już jej nie ma" — powiedział.
„Odeszła, poszła sobie w nocy, we śnie. Nie zdążyliśmy się poże-
gnać". Przytuliłem go. Potem jakby się trochę ocknął. Najpierw za-
pytał, czy napiję się kawy, potem, czy zadzwoniłem do Walltona,
a na końcu pacnął się w czoło i powiedział, że zupełnie zapomniał
z tego wszystkiego zadzwonić do chłopaków z zakładu pogrzebo-
wego. O dzieciach nie wspomniał. I wiesz, mamo, wtedy poczułem
się bardzo wyróżniony, bo upewnił mnie, że dużo dla niego zna-
czę, może nawet więcej niż jego własny syn. Kiedy załatwił z Wali-
tonem, który urzędowo stwierdził zgon, gdy umówił się z chłopa-
kami z zakładu pogrzebowego i kiedy zawiadomił córki, na samym
końcu zadzwonił do Chrisa. A wiesz, co mu ten drań powiedział?
„Szkoda, ale mama bardzo się męczyła i ciebie też, teraz przynaj-
mniej będziesz miał spokój". Ja go wtedy do końca znienawidzi-
łem. Olego wmurowało, a potem, gdy słyszał: „Halo, halo, jesteś
tam jeszcze?", odłożył słuchawkę i usiadł ciężko w fotelu. Siedzie-
liśmy w ciszy. Po chwili zapytał, czy chcę ją zobaczyć. Poszedłem
na górę. Spała. Spała słodko, choć smutno wyglądała bez szczęk.
Z opadłymi policzkami nie było jej do twarzy. Potem był pogrzeb.
Nasza pani pastor pięknie go poprowadziła. Murzyni z chóru śpie-
wali tego dnia tak pięknie, jakby ich wynajęli aniołowie. Ciarki,
mamo, przechodziły. Na koniec każde z dzieci zza pulpitu koście!-
nego opowiedziało coś o swojej mamie. I wiesz, ten kretyn ułożył
sobie najbardziej elokwentną gadkę. Gładką, ale sztuczną. Kiedy
tak pierdzielił i zdawało się, że nigdy nie skończy, wyszedłem z ko-
ś
cioła. Przygotowałem się w domu. Wyjąłem z kieszeni gwóźdź
i przejechałem, jak najmocniej potrafiłem, po boku lśniącego volvo.
Za chwilę ponownie siedziałem obok szlochającej Annie. Ostatni
przemawiał Ole. Powiedział, że odeszła kobieta, która uczyniła go
lepszym człowiekiem. Za to ją kochał. Wtedy i ja się rozpłakałem.
XXVI
Kiedy liście na drzewach pożółkły i w sejfie komandora uzbierała
się cienka książka z raportów o stanie przyrody na wyspie, Horst
przypomniał sobie, że za kilka tygodni przyjdą święta i będą to
pierwsze święta poza domem. Zaczął intensywniej myśleć o domu
i o rozłące. Wieczorami, jak już pozałatwiali wraz z Bernhardem
nadwagi, niedowagi, gdy podobijali interesy z gospodarzami, kiedy
nie było już nic do roboty i mieli wolne, leżąc na łóżku, wyjmował
portfel, a z niego zdjęcie dzieci i przyglądał się uważnie. Ciekawe,
jak sobie radzą beze mnie, i ciekawe, co im żona kupi pod choinkę?
Ile tych świąt jeszcze pozostało w rozłące, a może to pierwsze, a za-
razem ostatnie? Innego wieczoru wyjął z szuflady kartonik i no-
ż
yczkami wyciął z niego coś o wyglądzie i rozmiarach kartki pocz-
towej. Wziął do ręki pióro i narysował choinkę, a pod nią leżący
duży wóz strażacki oraz sukienkę. Na odwrotnej stronie napisał
kilka zdań. Tęsknię za wami. Niedługo przyjadę. Wesołych Świąt.
Słuchajcie mamusi i bądźcie grzeczne. Kocham was. Tato.
Bruckner zaoferował pomoc i przytachał z miasta choinkę. Kiedy
ją oprawiał siekierką tak, żeby pasowała do krzyżaka jeszcze z po-
przedniego roku, kątem oka mierzył żonę Horsta, która podskaki-
wała, chcąc poprawić firanki. Widział, jak jej pośladki rytmicznie
unoszą się, to znowu opadają w takt tej gimnastyki. Choć jego oczy
198
patrzyły na jej pupę, to ręka dalej pracowała. Poczuł piekący ból,
a potem zobaczył kropelki krwi na podłodze.
— Cholera! — krzyknął i wsadził sobie zmasakrowany palec do
ust. Zaczął go ssać. Wtedy przestała skakać i podbiegła.
— Skaleczył się pan?
— Nie, nic, to drobnostka, zaraz samo przejdzie.
— No, proszę nie zachowywać się jak mały chłopiec, proszę to
pokazać.
— To naprawdę nic wielkiego — mówił z trudnością Bruckner,
bo ciągle trzymał palec w ustach.
— No, proszę, niech pan wyjmie ten palec i pokaże. Tak, trzeba
to opatrzyć, przemyć wodą utlenioną, proszę za mną do kuchni,
mam tam apteczkę.
Kiedy robiła mu opatrunek, Bruckner drugą ręką złapał ją za
pupę i przycisnął do siebie z całej siły. Zesztywniała, ale się nie bro-
niła. Poczuła, jak na jej brzuchu zaczyna coś rosnąć, powiększa się
i sztywnieje. Bruckner nie wypuszczał jej. Poczerwieniała. Zaczęła
nerwowo oddychać. I kiedy wsadził jej rękę pod spódnicę, kiedy
i on poczerwieniał, z pokoju dobiegł ich głos Uda:
— Mamo, a jak taty nie ma, to kto wsadzi szpic na choinkę?
Bruckner momentalnie wyjął rękę spod jej spódnicy. Nic nie
powiedziawszy, ruszyła w stronę pokoju. Już z obandażowaną
dłonią zamocował choinkę w krzyżaku i postawił na środku po-
koju. Ona cały czas miała wypieki na twarzy. Powoli zamieniały się
w czerwone plamki, aż całkowicie znikły. Nic nie mówili, więc syn
ponowił pytanie:
— Mamo, to jak to będzie z tym szpicem? Jeśli nie tato, bo go
nie ma, to może ja, co?
— Gdzie jest szpic? — zapytał Bruckner, kierując swój wzrok na
nią. Nie odpowiedziała.
— O, tam w pudełku — powiedział Udo i po chwili stał przy nim.
— To go wyjmij — powiedział Bruckner. — Jak taty nie ma, to
inny mężczyzna powinien przejąć jego obowiązki, prawda? —
Wtedy jeszcze raz ją zmierzył wzrokiem. Zaczerwieniła się.
199
— Czy to znaczy, że mogę? Mamo, mogę? — zapytał Udo. Ski-
nęła głową.
Bruckner postawił obok choinki krzesło i kazał chłopcu na nie
wejść. Kiedy Udo stał i upewnił się, wyciągając rękę, że da radę sam
założyć szpic na choinkę, Bruckner podał mu świecidełko. Chło-
piec z dumą zrobił to, co przez lata było zarezerwowane dla jego
ojca. Nie schodził z krzesła, stał jak zahipnotyzowany. Podziwiał
swoje dzieło.
— Na mnie już czas — powiedział sąsiad, nie odrywając wzroku
od drzewka.
— Niech pan jeszcze zostanie — powiedziała córka Horsta. —
Ubierzemy razem choinkę do końca.
— Muszę już iść, na mnie już czas — powtórzył.
27
Ole wpadł w depresję. Zaczęło się od tego, że przyszli z tej firmy,
która wypożyczyła windy, poduszki, chodziki. Zwinęli wszystko
w dwa dni, zostawiając po sobie kupę bałaganu. Dziury w porę-
czach, ścianach. Nie dość, że miałem na głowie nasz dom, który po-
trzebował kupy roboty, to przychodziłem po pracy do Olego i re-
perowałem to, co firma po sobie zostawiła. Zaczął się zapuszczać.
Całkowicie stracił rachubę czasu. Wstawał późnym popołudniem
i myślał, że to ranek. Nie chciał wypuścić mnie z domu, musiał się
wygadać. Przywoływał niebywałe historie. Kiedyś mi powiedział,
ż
e małpa odgryzła mu palec i dlatego nie zdał do szkoły muzycz-
nej, a zawsze chciał być flecistą. Bałem się o niego, miałem wraże-
nie, że mu całkiem odbiło, bo przecież palce miał wszystkie. Albo
mówił, że nic nie ma sensu, że i tak za rok albo dwa jakiś kretyn
naciśnie przycisk w Izraelu i rozpocznie się globalny konflikt ato-
mowy i że chyba sam z sobą skończy, bo nie będzie wstanie umierać
w cierpieniach. Nie golił się, o myciu też zapomniał. W lodówce
wszystko zapleśniało. Sprawdzałem, wyrzucałem, co mogłem,
ż
eby czasem nie przeszedł na tamten świat z powodu zatrucia po-
karmowego. I mało co, a by mu się to udało. Wylądował w szpi-
talu właśnie z powodu zatrucia. Przez chwilę myśleliśmy, że szy-
kuje się drugi pogrzeb. Schudł strasznie. Cień z niego został. Ale
to nie szpital go uzdrowił ani lekarze czy lekarstwa. Uzdrowił go
własny syn. Chris, kiedy się dowiedział, że z ojcem źle, przyjechał
191
i siedział przy nim. Chris zaczął się skarżyć, że podczas pogrzebu
jakiś chuligan przejechał mu gwoździem po lakierze i tyle kasy
musiał zapłacić. Potem zapytał, czy ojciec zapisał mu dom i czy
mógłby, jeśli się już wybiera na tamten świat, podać numery kont,
bo to bardzo ważna sprawa, te rzeczy trzeba załatwić za życia. Po-
tem mogą być kłopoty, niedomówienia. „Jestem najstarszym dziec-
kiem, więc mi się należy. Z siostrami rozliczę się sprawiedliwie». Po-
szedł, mamo, do dyżurki poprosić pielęgniarkę nie tylko o papier
i długopis, ale też o to, żeby im świadkowała. Kiedy go Ole zoba-
czył z pielęgniarką i kiedy Chris wsadził mu do ręki długopis, ka-
żą
c pisać numery kont, Ole nadludzką siłą wstał z łóżka i kopnął
Chrisa w tyłek. Zaczął krzyczeć, że wyrzeka się syna, żeby zabie-
rali z tego pomieszczenia tę hienę. I zemdlał. Chrisa usunięto ze
szpitala. A po tygodniu Ole o własnych siłach wrócił do domu. Za-
łatwili mu kogoś z opieki społecznej, przychodziła kobieta sprzątać,
prasować, przychodziła pielęgniarka sprawdzać, czy wszystko z nim
w porządku, a córki tak przestraszył jego wyczyn, że znalazły mu pa-
nią od terapii muzycznej i właśnie przy niej całkowicie wyzdro-
wiał. W tydzień wyzdrowiał, nikogo nie chciał w domu widzieć
oprócz nas. Zaczął na nowo rano wstawać, golić się. Sam sprzątał
dom i przyrządzał sobie posiłki rano i wieczorem. Jedyną pomocą,
jaką przyjął, były bezpłatne obiady od miasta. Ciągle to samo. Od-
grzewany groszek z puszki, biały ryż i kawałek mięsa w brązowym
sosie. Aha, mamo, ja ci nie powiedziałem, dlaczego ta pani od tera-
pii muzycznej miała na niego tak zbawienny wpływ. Otóż Ole mi
powiedział, że drugiej takiej baby w życiu nie spotkał, i zastanawiał
się, czy ona tak specjalnie. Śpiewała tak wysokim głosem, że mo-
głaby obudzić umarłego. Głos to jeszcze pół biedy. Ona sobie przy
tym śpiewaniu akompaniowała na cytrze! Zatykał uszyj włosy mu
się jeżyły, lecz pani chciała, żeby razem śpiewali, i wręczała mu ze-
szyciki, zmuszając do wycia. Ozdrowiał. Całkowicie ozdrowiał. Na-
wet dał jej dwieście funtów, choć była opłacona, tylko po to, żeby
się więcej u niego nie pokazała. Na sam koniec z domu jej nie mógł
wyrzucić, bo poczuła się tymi pieniędzmi urażona. Dopiero kiedy
202
zadzwonił do córki i powiedział jej, że czuje się bardzo dobrze, że
ta terapia muzyczna postawiła go błyskawicznie na nogi, dał pani
dwie stówy w podzięce i czy mogłaby z panią porozmawiać, wytłu-
maczyć, dopiero wtedy odeszła, choć musiał na sam koniec wysłu-
chać pożegnalnego koncertu. Ole powrócił do świata żywych. Po-
wiedziałem, że przygotowuję pokoik dla dziecka, a on wtedy się
zamyślił i powiedział, że życie musi iść do przodu. Jedni odcho-
dzą, a drudzy przychodzą, tak już jest i nic się na to nie poradzi.
Ole zaczął przychodzić do nas. Pomagał mi, na ile potrafił i na ile
sił mu starczało w tapetowaniu. Sam doklejał paski z krokodylami.
No, trochę krzywo je przykleił, ale to nic, najważniejsze, że się ru-
szał, poczuł się znowu potrzebny. Zrobił się wesoły i energiczny do
tego stopnia, że kiedyś zadzwonił, zanim przyszedł, i zapytał, czy
jest Annie. Wtedy jej akurat w domu nie było. „To dobrze" — po-
wiedział. „Lubisz gazetki ?" „Jakie gazetki ?" — zapytałem. „Zaraz
zobaczysz". Pół godziny później stukał do naszych drzwi. Rozsiadł
się w kuchni, z teczki wyjmował pisma pornograficzne i z uwagą
je przeglądał. Z uwagą i dumą, bo pornole były nasze, duńskie. Za-
chwycał się. „O, zobacz" — mówił — „ta jest dobra, a ta też, a ta to
już całkiem najlepsza! No chodź, zerknij, nic Annie nie powiem, to
będzie tylko między nami. Bo, wiesz, widok nagich kobiet mnie
uspokaja..."
Taki, mamo, Ole się zrobił. Gdy pokoik był skończony, łó-
ż
eczko kupione, lampki przymocowane, szafeczki zmontowane
i tylko dziecka brakowało, usiadł na środku i powiedział, że wie-
rzy w to, że to całe niebo to jest jeden wielki plac zabaw dla dzieci,
a gdy dzieci się już zmęczą, to wracają na noc właśnie do takich
pokoików jak ten. Nie może być inaczej. W niebie nie ma miej-
sca dla dorosłych. Kiedy dusza dorosłego się tam dostaje, zamie-
nia się w duszę dziecka. Piekło to znowu miejsce pełne dorosłych,
którzy gnębią się strasznie, bo wszyscy pozapominali PIN-ów do
kart kredytowych i debetowych, PIN-ów do komórek i innych nu-
merków. I kręcą się bez sensu, bo wszystkie PIN-y zna tylko dia-
beł. Uśmiałem się, mamo, wtedy z tej jego teorii nieba i piekła, a on
103
na koniec kazał sobie zrobić zdjęcie w pokoiku, właśnie takie, jak
siedzi na podłodze jak mały chłopiec. Zdjęcie, mamo, jest trochę
niewyraźne, światło tego dnia było słabe, ale noszę je przy sobie.
To jest chyba najpiękniejsze zdjęcie, jakie mi się w życiu udało zro-
bić tym wygrzebanym niemieckim rupieciem. O, zobacz. Widzisz?
Tak wyglądał Ole, a tak wyglądał pokoik Marcina. Kiedyś znowu
zadzwonił i pytał, czy jestem sam, odpowiedziałem, że jest Annie.
„Wpadaj, chłopie, do mnie" — powiedział — „mam coś dla ciebie".
Poszedłem. Na stole leżało pudło. „Rozpakuj" — mówi. „Tego wam
jeszcze brakuje do tego łóżeczka". W pudle leżał mały baldachim
i zabawka z pozytywką, którą się do niego przymocowywało. Paja-
cyk. Jak się pociągnęło za sznurek, grał kołysankę. Pajacyk ukołysał
naszego Martina do snu wiele razy.
XXVII
Kartka od Horsta doszła na czas. Dzieci położyły ją pod choinką. Cie-
szyły się, że żyje, że pamięta. Po tym, co miało miejsce w kuchni, za-
sypiała jeszcze gorzej. Wierciła się w łóżku i myślała, że jednak jest
kobietą, że potrafi przyciągnąć. Gdy wszystko się skończyło, a dzieci
zaczęły znowu chodzić do szkoły, trzeba było rozebrać choinkę i ją po-
rąbać. Wywlokła drzewko na sam środek podwórka i zaczęła machać
nad nim nieporadnie siekierą. Bruckner cały czas ją obserwował. Tak
samo jak przedtem. Był w oknie, kiedy odprowadzała dzieci do szkoły,
i znowu stał w oknie, kiedy po trzech kwadransach wracała. Widział,
jak macha narzędziem i nie potrafił nie zaoferować pomocy. Stojąc na
ganku, przypominał myśliwego obserwującego, czy przypadkiem ja-
kiś zwierz nie wychodzi pod rurkę. Najpierw spojrzał wprawo, potem
w lewo, a na końcu, jak wtedy, gdy był u niej, a ona podskakiwała przy
firankach, zawiesił wzrok na pupie. Dziś poczuł, że musi ją upolować.
Gdy chciał ruszyć, na ganku pojawiła się jego żona. Od czasu opera-
cji wyrostka mówiła jeszcze mniej. Ograniczała się teraz właściwie do
pojedynczych słów, które brzmiały jak komendy.
— Choinka! — I cisza. Żona Horsta podniosła głowę. Bruckner
patrzył na nią tak samo jak wtedy. — Siekiera! — odezwała się znowu
jego żona. I znowu zapadła cisza. — Pomoc!
Kiedy wypowiedziała ostatnie słowo, Bruckner ruszył w kie-
runku żony Horsta. Otworzył furtkę, bez słowa wyjął sąsiadce sie-
kierę z ręki. W nagłym przypływie energii zaczął rąbać drzewko jak
oszalały. Żona Brucknera weszła do domu. Po chwili podwórko było
puste, bo i oni zniknęli. Bruckner zziębniętymi dłońmi, w których
tkwiło kilka uschniętych, ostrych igieł, nie zdjąwszy butów i czapki,
chwycił żonę Horsta za pośladki i mocno przycisnął do siebie. Nie
opierała się. W tanecznej pozie, ona posuwając się do tyłu, a on do
przodu, zawędrowali do kuchni, dokładnie w to samo miejsce, gdzie
przed świętami opatrywała mu skaleczony palec. Bruckner przysta-
wił jej ten palec do oczu.
— Zrósł się, widzisz, prawie nie ma śladu.
Zobaczyła drobną bliznę, z której wystawały dwie wbite igły.
Wyjęła je. Odwrócił ją tyłem. Zadarł sukienkę i ściągnął do połowy
ud rajtuzy z majtkami. również szybkim ruchem drugiej ręki roz-
piął pasek, a spodnie w jednej chwili poszybowały w dół, zatrzymu-
jąc się na butach. Kalesony też zdjął do połowy ud. Wtargnął w nią
nagle. Pęczniał i nacierał z coraz większą siłą. Syczał:
—Jakie auta lubisz?! No, powiedz, jakie? — Nic poza jękiem
nie potrafiła z siebie wydobyć. Pan l do przodu, najgłębiej, jak się
dało. — No, mów, nie wstydź się, jakie auta lubisz! — Dalej jęczała,
nie potrafiąc wypowiedzieć ani jednego słowa. Czuła, że to, o czym
mówiła jej siostra, zbliża się i zaczyna ją ogarniać. Czuła tysiące
mrówek w głowie, które zaczęły wychodzić uchem. Mrówki z na-
tarczywych owadów przeistaczały się w armię maleńkich masaży-
stów, którzy z pieczołowitością dotykali każdej tkanki. — Lubisz,
samochody, nie?! No, powiedz. Powiedz, że lubisz. — Bruckner nie
przestawał. Mrówki całkowicie wyprowadziły się z jej głowy, ru-
szyły w dół, pieszcząc szyję, która najpierw zesztywniała, a potem
się rozkosznie rozluźniła. Wyszeptała pierwsze słowo:
— Tak...
— Lubisz auta, tak?! To powtórz, powtórz głośniej. — Zatrzymał
się na chwilę na samym końcu, nie wracał, czekał.
— Tak.
— Głośniej!
— Tak!
— Jeszcze głośniej!!!
206
— Taaak!!!
Wtedy ruszył na nowo z miejsca. Powoli i dokładnie. Tym ra-
zem wychodził do połowy. Mrówki, które w tym momencie sie-
działy jeszcze stadem na jej szyi, znowu zaczęły przemieszczać
się w dół, aż na kręgosłupie, w okolicach łopatek, rozdzieliły się
na dwa legiony i ruszyły w okolice piersi, powoli zdobywając ich
szczyty. Gdy poczuła przyjemny prąd, znowu usłyszała głos:
— To jakie lubisz?! No, mówię!
Czuła niesamowitą rozkosz, bo wszystkie robaczki zeszły się; na
szczytach i delikatnie zatknęły swe flagi.
— Zielone — wyszeptała.
— Jakie? Głośniej! — krzyknął Bruckner.
— Zielone! Zielone!!! Lubię zielone auta!
Gdy to usłyszał, znieruchomiał.
— Nie przestawaj, nie przestawaj, proszę.
Teraz to ona zaczęła syczeć. Ponownie ruszył z miejsca, choć
ostrożniej, bo droga stawała się bardzo śliska, a nie chciał z niej wy-
paść. Czuła, że część mrówek została na szczytach, a część zaczęła
się rozchodzić we wszystkie możliwe miejsca. Podzieliły się na bry-
gady i opanowały brzuch, uda, lędźwie, kolana, łydki, stopy, golenie.
Bruckner, pęczniejąc do granic możliwości, nie przestawał pytać:
— A jaką zieleń lubisz, no, powiedz, jakie zielone auta ci się po-
dobają?!
Poczuła, że w pępku zagnieździł się komendant armii i wyda za
chwilę ostateczny rozkaz. Czuła, że w jednym momencie mrówki
ruszyły z brzucha, piersi, ud, pośladków, lędźwi, łydek, stóp i zmie-
rzały w jedno miejsce.
— Angielskie, angielskie auta mi się podobają!!! Zielone!!! Zie-
lone, angielskie auta.
— Angielskie?! — krzyknął Bruckner i zaczął nagle przyśpie-
szać. — Ja ci pokażę angielskie auta, ja ci pokażę.
Mrówki wraz z komendantem wtargnęły w to ostatnie miejsce
i zdobyły je.
— Zielone, zielone!!! Głęboko!!! Głęęęębooookooo zieeelo-
ooneee!!! — krzyczała do utraty tchu.
28
Pokoik był gotowy. Piękny, wytapetowany, z krzywymi zwierząt-
kami, które nakleił Ole, z baldachimem, pozytywką, półkami, ko-
módką. Myślałem, że jeszcze długo będziemy na niego czekać.
Stało się inaczej. Od jakiegoś czasu Annie narzekała na bóle głowy.
I kiedy poszliśmy do lekarza, okazało się, że ma bardzo wysokie ci-
ś
nienie. Zaraz zrobili następne badania. Dziecko przestało się roz-
wijać. „Jest źle" — powiedział lekarz. Przez nadciśnienie dziecko
nie dostawało wystarczającej ilości pokarmu. Zadzwoniłem do
ciebie i powiedziałem, że ciąża jest zagrożona. Szukałem wspar-
cia. Pamiętasz, co mi wtedy powiedziałaś? No, pamiętasz? „A mó-
wiłam ci, żebyś już więcej bachorów nie robił. Matka wie, czuje,
co jest dla jej dziecka najlepsze". Jak mogłaś. Mamo, jak mogłaś
być tak zimna i okrutna. Zatkało mnie, nic nie mogłem powie-
dzieć. A ty dalej swoje. Że po co mi było to dziecko. Jak nie wy-
szło za pierwszym razem, to trzeba było naukę wyciągnąć. Po co
wyjeżdżałem, przecież razem mogło być nam całkiem dobrze. Po
co harowałem na ten dom, jak mamy ten wspólny, na wyspie. „Po
co ci ta Angielka. Jak już musiałeś mieć kobietę, to trzeba było so-
bie poszukać u nas. Tyle ładnych dziewczyn chodzi. Teraz cię kara
spotkała za to, że nie doceniłeś dobroci i miłości własnej matki.
Obcym ludziom powierzasz sekrety, obcy ludzie stali ci się rodzi-
cami. Zwariowałeś!" Nie potrafiłaś przestać trajkotać, użalać się
nad własnym życiem. Ja nie mogłem rzucić słuchawką. Ręka mi
208
zdrętwiała, kark zdrętwiał, ale słuchałem dalej. Nie przestawa-
łaś, musiałaś wyrzucić z siebie wszystko. Wiesz, co ty wygadywa-
łaś? Byłaś podła do tego stopnia, że powiedziałaś: „Jak ci następne
dziecko umrze, to mam nadzieję, że się pomiarkujesz, że rzucisz
to wszystko i wrócisz do mnie, bo tylko matka potrafi prawdziwie
kochać! Te twoje żony tylko cię wyzyskiwały, tylko do roboty im
byłeś potrzebny. Zapominałeś o mnie. A pamiętaj, że to ja jestem
najważniejsza, tylko ja. Bo ja jestem matką, ja cię urodziłam, ja
cię nosiłam w sobie i wychowywałam. Tylko ja mogę ci dać praw-
dziwe szczęście. Ty jesteś nieświadomy jak każdy facet, który my-
ś
li tylko o jednym. Ale ja cię kocham, nigdy nie chciałam twojej
krzywdy. Masz źle, bo się mnie nie usłuchałeś, masz źle, bo jesteś
uparty, masz źle, bo jesteś ślepy". Takie mi, mamo, rzeczy wykrzy-
kiwałaś. Takie wsparcie od ciebie dostałem w ciężkiej chwili. Ole
miał rację. Ale ja jestem słaby, jestem cholernie słaby i przykro mi
z tego powodu. Pluję na siebie, rzygać mi się chce. Ole mówił, że-
bym o tobie zapomniał. Dobrze wiedział, że jesteś potworem, któ-
rego ja mimo wszystko kocham. Nie wiem, nie wiem, mamo, ale
po tym telefonie powinienem był cię pogrzebać. Zabić i pogrze-
bać. A co ja zrobiłem? Co ja robię? Szkoda, że Ole umarł, szkoda,
ż
e go przy mnie nie było, kiedy zadzwonili i powiedzieli, że leżysz
w szpitalu i nie wiadomo, czy wrócisz. Cholera, gdyby on dożył tej
chwili! Gdyby był przy mnie, może wytłumaczyłby mi to wszystko
na spokojnie, na zimno, i leżałabyś sobie sama, i gadałyby nad tobą
pielęgniarki, lekarze, inni, ale nie ja. Może byś wróciła, a może byś
nie wróciła, to nie miałoby dla mnie już wtedy znaczenia. A tak
znowu zostałem sam i nie potrafiłem udźwignąć ciężaru samot-
ności. I co? Jestem tutaj, cholera, jestem znowu z tobą. Przycho-
dzę i opowiadam.
Lekarz powiedział, że to chłopiec. Nie pytaliśmy o płeć do sa-
mego końca, chcieliśmy, żeby to była niespodzianka. Ale pew-
nie takie są procedury, sam nie wiem. Powiedział też, że jedyną
szansą, jedynym wyjściem, żeby uratować dziecko, jest cesarskie
cięcie, i to szybko, bo czas działa na niekorzyść. Płód nie rośnie,
209
nie rozwija się i albo umrze w środku, w Annie, albo urodzi się
kaleki, choć raczej to pierwsze. Nigdy wcześniej nie widziałem
Annie w takim stanie, ta silna, despotyczna dziewczyna po raz
pierwszy się załamała i nie wiedziała, co robić. Dostaliśmy skiero-
wanie do szpitala. Byliśmy tam już wieczorem tego samego dnia.
Nic wielkiego tamtego wieczoru się nie wydarzyło. Zostawiłem ją
w szpitalu i pobiegłem do Olego. Przez długi czas milczał. Nie
wiedział, co powiedzieć. Opowiedziałem mu też, co mi nagada-
łaś przez telefon. I pewnie przez to milczał jeszcze dłużej. Kiedy
milczenie stało się nieznośne, zacząłem chrząkać. Ole mnie przy-
tulił i powiedział, żebym się nie martwił, że będzie dobrze. Wró-
ciłem do domu. Nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na
bok. Minut nie chciało ubywać. Poszedłem do kuchni, otworzy-
łem lodówkę. Znalazłem w niej trzy puszki piwa i wyżłopałem je
najszybciej, jak potrafiłem. I znowu na górę, i walki, i prośby o sen,
ale zamiast zbliżającego się snu czułem, jak pęcherz mi rośnie, jak
zbiera mi się na sikanie, więc poszedłem do ubikacji i uwolniłem
się od nadmiaru płynów, i znowu zaszedłem do kuchni, i z szafki
wygrzebałem jakąś niedopitą butelkę ohydnego likieru, i dopiero
to podziałało, ale zanim znowu położyłem się do łóżka, zadzwo-
niłem do szefa i powiedziałem, że mnie przez kilka dni nie będzie,
ż
e są problemy rodzinne, a na koniec ponastawiałem na godzinę
szóstą wszystkie możliwe budziki. Nawet timer w telewizorze na-
stawiłem, całkiem bez sensu, bo rano uruchomił wideo i zaczął
się nagrywać jakiś program o gotowaniu. Annie wyglądała ma-
kabrycznie. Podkrążone oczy, czerwone białka, nie tylko z nie-
wyspania, ale też od łez. Dali jej szpitalny szlafrok. Zupełnie za-
pomniałem, że prosiła mnie o koszulę nocną i własny szlafrok.
Siedzieliśmy w gabinecie ordynatora. Przyczepiał na podświetla-
nej tablicy klisze, które dostał od ginekologa. Czekaliśmy. „To co
państwo postanowili? Cesarskie jak najszybciej czy czekamy?" —
zapytał. „Brawo, dzielni jesteście, ale muszę wam powiedzieć, że
podczas zabiegu albo tuż po nim możecie stracić dziecko. To się
zdarza, my do końca nie wiemy, jak silne jest, ale ponieważ jest to
210
dwudziesty ósmy tydzień i dziecko jest duże, mamy sporą szansę.
Stuprocentowej pewności nigdy nie ma. To jest tak jak z każdym
zabiegiem. Ludzie umierają na stole nawet podczas prostych ope-
racji, nawet podczas usuwania wyrostka». Annie siedziała wystra-
szona w szlafroku ostemplowanym nazwą i adresem kliniki. Mnie
zrobiło się gorąco. Podpisaliśmy zgodę.
XXVIII
Koniec lutego zaznaczył się niespodziewanymi sztormami i Horst
z Bernhardem robili wszystko, aby jak najmniej być w terenie. Ko-
mandorowi niezbyt podobało się ich lenistwo, toteż od czasu do
czasu wynajmował ich do różnych prac. Bernhard był ze wsi, znał
się na fizycznej robocie, toteż Horsta uważał za ofiarę miejskiego
wychowania. Komandorowi zależało na tym, by wieże obserwa-
cyjne, którymi wyspa zaczynała być usiana, nie tylko wyglądały po-
rządnie, ale żeby można było z nich prowadzić porządne obserwa-
cje. Problem w tym, że tylko komandor wiedział, co w przyszłości
będą z nich obserwować. Choć każdy w jednostce podejrzewał, że
to będzie latać, zapytany, kiedy nadleci i z której strony, odpowia-
dał po wojskowemu, krótko: „Wy, sierżancie, nie zadawajcie głu-
pich pytań". Albo: „Wy, sierżancie, róbcie swoje". A gdy ciągnięcie
za język nie miało końca, ucinał: „Przyleci, kiedy przyjdzie czas".
I wszyscy w garnizonie żyli wizją nalotów czy czegoś podobnego,
ale nikt nie miał pojęcia, kiedy ten czas nadejdzie. W końcu zaczęli
wierzyć, że kazali im budować te wieże obserwacyjne dla samego
budowania, żeby jakoś czas szybciej im płynął na tej wojnie i na tej
wyspie, na której śladu wojny nie można było znaleźć.
Po drugiej stronie wody sprawy wyglądały inaczej. Rozocho-
cony Bruckner pomagał w utrzymywaniu gospodarstwa domo-
wego Horsta, jak tylko mógł najlepiej. Choć z czasem popadł w ru-
tynę i nie przykładał się zbytnio do jakości udzielanej pomocy. Ze
212
spuszczonymi spodniami, zawsze od tyłu, załatwiał sprawę tak, że
ż
ona Horsta zaczęła się czuć jak przedmiot, w którym zostawia się
nagromadzone przez lata frustracje. Potem był jeszcze szybszy, tłu-
macząc, że żona zaczyna coś podejrzewać, dlatego muszą robić to
szybko i w kuchni. Tak jest pewniej i bezpieczniej.
— Wy, kobiety, macie genialny węch, nie dziwota, że niegrzeczni
panowie nazywają was sukami! — krzyczał, kiedy się podmywał.
Z czasem Bruckner zaczął zachowywać się jak pan domu. Ale
kiedy zauważyła, że nagminnie obsikuje deskę klozetową, nie wy-
trzymała. Przestała otwierać drzwi. A któregoś dnia, spotkawszy
jego żonę na ganku, powiedziała:
— Proszę powiedzieć mężowi, że wszystko w domu już napra-
wione, dziękuję za pomoc. Jak będzie znowu potrzebna, to się do
państwa zgłoszę.
— Wiosna idzie — odpowiedziała tamta. — Powiem. Pomoc nie-
potrzebna.
Dyrektor szkoły ostatnimi czasy narzekał na zdrowie. Chodził
przygnębiony, a ludzie żyć mu nie dawali, snując podejrzenia, że
dziecko sekretarki jest jego dziełem. Szkoła bez niej popadła w roz-
sypkę, ale dyrektor nie chciał przyjąć nowej sekretarki, choć co
chwilę do drzwi pukały chętne. Zapominał o piątkowych zebra-
niach, wracał późno do domu. Zaczął popijać z woźnym. Nauczy-
ciele widzieli jego upadek, widzieli, jak przychodzi do pracy na-
stępnego dnia, i czuli smugę gorzelnianego zapachu. Z nikim nie
rozmawiał, zamykał się na całe dnie w gabinecie, a gdy szkoła pu-
stoszała, wyjmował z barku butelkę alkoholu i pił w samotności.
Zdarzało się, że nie wracał do domu na noc i w tych samych wy-
miętych ubraniach chodził następnego dnia po korytarzach, uda-
jąc, że wszystko w porządku, że nic się nie dzieje, że panuje nad
sobą, szkołą, światem. On, punktualny, rzutki, energiczny, do-
ś
wiadczony nauczyciel, pogrążał się z dnia na dzień. Kiedyś zacho-
rował i nie było go przez dwa tygodnie w pracy. Obowiązki przejął
213
od dawna wyznaczony zastępca, nauczyciel geografii, który do tej
pory nigdy nie miał okazji go zastąpić. Dyrektor zawsze był, był na
miejscu i wszystko działało. Geograf, znany z tego, że kompletnie
nie zna się na geografii, posiadał do tej pory ukrytą potrzebę wła-
dzy i kiedy dyrektor nie pojawił się po dwóch tygodniach, przedłu-
ż
ając zwolnienie lekarskie, poczuł, że teraz on jest najważniejszy, że
wyprowadzi szkołę z upadku. I zatrudnił nową sekretarkę. Panna
Klara zupełnie nie znała się na robocie szkolnej sekretarki. Wcze-
ś
niej pracowała w biurze notariusza i wrzask dzieci doprowadzał
ją do obłędu, toteż wyskakiwała z sekretariatu podczas przerw jak
oparzona i krzyczała z całej siły:
— Cisza, to nie jest boisko piłkarskie! Cicho! Proszę o ciszę!
Ale nikt na nią nie zważał, toteż po miesiącu zrezygnowała.
Krótko po jej rezygnacji do szkoły wrócił prawdziwy dyrektor,
który wyglądał jak wychudzona szkapa. Blady, kościsty, z zapad-
niętymi policzkami, roztrzęsiony i nie mówiący wiele. Na koniec
całkowicie przestał się odzywać i wrócił do poprzednich praktyk.
Znowu zostawał sam z butelką w gabinecie i następnego dnia wy-
chodził w pomiętych ubraniach na korytarz, zionąc gorzałą. Ktoś
wreszcie złożył donos do kuratora, niewykluczone, że zrobił to za-
stępca dyrektora. Ale kurator odwiedził szkołę dopiero po pogrze-
bie. Bo pewnego dnia dyrektor nie wyszedł już w pomiętym gar-
niturze na korytarz. Rankiem znaleziono dyrektora na krześle za
biurkiem. Skończył dokładnie tak samo jak jego poprzednik. Z tą
różnicą, że jego odnaleziono pochylonego nie nad kartką papieru,
lecz nad kuflem piwa. Zesztywniał, oparłszy głowę o kryształowy
bawarski litrowy kufel, który pozostawił na jego czole siny odcisk
w postaci równego kółka.
29
Zrobili znieczulenie i zawieźli Annie na salę operacyjną. Mnie się
kazali przebrać i dokładnie umyć ręce. Mieli tam specjalną łazienkę
dla lekarzy, pielęgniarek i położnych. W tej łazience była szyba i wi-
działem przez nią, jak Annie wjeżdża na łóżku i nie schodzi z niego,
tylko coś dostawiają i przykrywają ją niebieskimi płachtami. Wysu-
szyłem ręce, usiadłem na krześle i patrzyłem na dwie lampki przy-
mocowane nad lustrami. Jedna z nich paliła się na czerwono. Po
chwili zgasła, zapaliła się zielona. W tym momencie weszła do ła-
zienki położna i poprosiła mnie na salę. Wokół Annie zebrał się
cały sztab. Przy łóżku, na którym leżała, stało ruchome krzesło.
Usiadłem. Ordynator i drugi lekarz stali przy inkubatorze. Fa-
cet przypominał rzeźnika, niedogolony, wyróżniający się spośród
wszystkich nie tylko tuszą, bo był obrzydliwie gruby i czerwony na
twarzy, a jego odsłonięty brzuch zwisał mu do połowy rozporka,
ale też tym, że jako jedyny nie był ubrany na zielono, tylko na biało.
Annie ścisnęła mnie za rękę, mówiąc cicho, że się boi. Anestezjolog
patrzył na zegar. Po przeciwnej stronie stała położna. Były jeszcze
jakieś pielęgniarki ze stolikami na kółkach, a na tych stolikach po-
łyskiwały narzędzia chirurgiczne. Wszyscy czekali w ciszy i bezru-
chu. I wtedy Annie zaczęła wołać, że chce wyjść, że musi do ubika-
cji. Położna w tym momencie z urzędowym uśmiechem na twarzy
powiedziała jej, że za chwilę wszystko się skończy i że potem, po-
tem będzie mogła wyjść do ubikacji. Mamo, to były minuty, a mnie
215
się wydawało, że czas się zatrzymał, że zegar to wielki oszust. Kiedy
wskazówki dotarły do miejsca, które było znane tylko anestezjolo-
gowi, ten porozumiewawczo skinął w stronę położnej, a ona od-
kryła kawałek tajemnicy, bo Annie była cała opatulona szmatami
jak arabska kobieta. Wiesz, kiedyś przez chwilę pracowałem w re-
stauracji, dali mnie na grilla. Przypalałem notorycznie mięsa, więc
mnie wyrzucili. Na zmywaku pracował pewien Arab. W kuchni
mieliśmy kilka kucharek. Panował tam upał. Kucharki miały na so-
bie tylko białe koszulki i były bez biustonoszy. Nas to w zasadzie
nie ruszało. Ale nasz Arab doprowadził się do takiego stanu, że za-
czął przypominać nie Araba, tylko sowę. Wiesz, mamo, jak z so-
wami jest. Potrafią głowę na plecy odwrócić i ten Nabil czy Ne-
bił, w sumie nieważne, bo wszyscy zaczęli mówić na niego Debil,
z głową odwróconą prawie na plecy patrzył się na prześwitujące
sutki kucharek. Garów przybywało, a on zakręcał kurki i biegł
do swojej szafki po dywanik. Szefem kuchni był Irlandczyk. Ka-
wał chama. Wrzeszczał na wszystkich i okrutnie przeklinał, mie-
szał nas z błotem podczas zmiany, ale na koniec, gdy już wszystkie
posiłki były wydane i zamykaliśmy kuchnię, a kelnerzy z wolna za-
czynali krążyć pomiędzy lodówką z deserami i maszyną do kawy,
wtedy przynosił z zaplecza skrzynkę piwa i stawiał wszystkim, prze-
praszając za swoje podłe zachowanie. I myśmy pili to piwo, i wy-
baczali, choć mnie się ciągle czepiał. Miał powody, mamo, nie po-
wiem, nie byłem najlepszy w tym grillowaniu, nie mam żalu. Nie
potrafiłem wyczuć, kiedy mięso było well done czy, cholera, half
well done, zawsze mi się to pieprzyło i klienci narzekali, i kiedyś je-
den kutas zamówił very well done, to mu węgiel podałem na talerzu.
Mniejsza o to. Więc myśmy popijali to piwo, a Arab udawał, że mu
nie wolno, więc dostawał pinta lemoniady. Ale w sumie to chcia-
łem o tym Nebilu, a nie o alkoholu. Jak się napatrzył, to podczas
zmiany potrafił pięć razy wylecieć po dywanik, mówiąc wszystkim,
ż
e musi, bo przyszedł czas na modlitwę. I gdzie leciał z tym dywa-
nikiem? Do kibla leciał. Jak się go zapytali, dlaczego modli się w ki-
blu, to mówił, że tylko kibel jest skierowany w stronę Mekki. No
216
dobra, ale żeby on się modlił w tym kiblu... Wiesz, nakryli go, ale
jego za bicie konia w czasie pracy nie wywalili, a mnie za spalony
stek i owszem.
Ta moja biedna Arabka Annie leżała w szmatach i przyszła
chwila, kiedy te dolne jej zdjęli, a pielęgniarka, trzymając w szczyp-
cach tampon umoczony w czymś żółtym i intensywnie pachnącym,
namazała Annie na brzuchu hieroglify. Ordynator dał znak, żeby
zacząć. Widziałem, jak położna kiwnęła w jego stronę. Podniósł
rękę, a pielęgniarka podała mu skalpel. Zrobił nim błyskawiczny
ruch na hieroglifach i nawet nie patrząc w bok, automatycznie
odłożył narzędzie na stolik, po czym zanurzył dłoń. Szukał przez
chwilę, widziałem, mamo, jak grzebał w niej ręką. Po chwili trzy-
mał w niej małego kurczaczka. To był nasz Martin.
XXIX
Gdy przyszła wiosna, Horst postanowił objąć swoim raportem ho-
dowcę tulipanów spod Nexo. Dużo o nim słyszał, ale jakoś do tej
pory nie mógł się zebrać, zawsze znajdowały się powody, żeby tam
nie pojechać. Kiedy opowiedział Bernhardowi, gdzie i do kogo się
wybiera, tamten zaproponował mu swoje towarzystwo. Pojechali
na rowerach. Wiał silny wiatr i po drodze musieli się kilka razy za-
trzymywać. Zapukali do drzwi dużego białego domu. Otworzył im
mężczyzna koło pięćdziesiątki i zmierzył ich przenikliwym wzro-
kiem. Przy użyciu kilku prostych słów wytłumaczyli cel swojej wi-
zyty. Ze skrzywioną miną zamknął drzwi, ale po chwili ponownie
je otworzył. Wskazał ręką drogę. Obeszli gospodarstwo od tyłu,
a kiedy znaleźli się w stodole, usłyszeli dźwięki dochodzące z góry.
Obaj zamarli na chwilę. Gospodarz zauważył, że tamci się wystra-
szyli, więc zawołał donośnym głosem. Na drabinie prowadzącej na
piętro pojawiły się buty, potem kawałek nagich nóg, spódnica, ko-
szula, głowa. Gospodarz syknął pod nosem, dziewczyna wyszła. Po-
kazał im resztę obejścia, a na koniec zaprowadził do pomieszczenia,
gdzie przechowywał cebulki kwiatowe. Stały tam skrzynie. Horst
skierował wzrok na jedną wypełnioną okazami, jakich jeszcze w ży-
ciu nie widział. Wziął kilka do rąk, oglądał z zaciekawieniem, na
koniec włożył je sobie do kieszeni. Gospodarz popatrzył na niego
z wyrzutem. Przez podwórko udali się do wyjścia i wtedy Horst
znowu zobaczył dziewczynę. Stała przy oknie, mierząc spojrzeniem
218
jego wypchaną kieszeń. Wyjął z niej kilka dużych tulipanowych
cebul i pokazał jej, jakby się usprawiedliwiając, na co roześmiała
się szczerze. Gospodarz warknął. Przestała chichotać, ale tylko na
chwilę. Moment później znów wybuchła śmiechem, a Horst jej za-
wtórował. Dopiero kiedy ojciec ryknął, przestała. Zaczerwieniła się
i odeszła.
Tego samego dnia, leżąc w łóżku, Horst zastanawiał się, jak to
możliwe, że po tak krótkim spotkaniu był w stanie zapamiętać jej
postać w najdrobniejszym szczególe. Czarne trzewiki, nagie łydki,
lewa z małą myszką na środku. Pamiętał niebieską lnianą spódnicę,
białą bluzkę. Pamiętał długie czarne włosy, które lekko opadały
na koszulę. Regularne brwi, duże piwne oczy, które tu, na wyspie, I
nie zdarzały się tak często, mały nosek, lekko haczykowaty, mali-
nowe usta. Pełną górną wargę, która pośrodku układała się w coś na
kształt małego serduszka kokietującego czubek nosa. Pamiętał też
szczery uśmiech i lśniące białe zęby. Myślał o niej i nie mógł zasnąć.
30
Wsadzili go do tego inkubatora, wywieźli. Kazali mi wyjść, prze-
brać się i czekać. Nie mogłem usiedzieć. Chodziłem po szpi-
talu, obserwowałem, czytałem napisy, ale niczego nie mogłem za-
pamiętać. Miałem wielki mętlik w głowie. Bałem się, że znowu
stracę dziecko, i prosiłem Boga w myślach, żeby odpuścił, żeby
przestał mnie karać. Śmierdziałem potem, więc poszedłem do ła-
zienki, zdjąłem koszulę i zacząłem się obmywać. Do pomieszcze-
nia wszedł ordynator i zaczął mi się przyglądać. Minę miał nietęgą,
więc i ja o nic nie pytałem. Wyprostowałem się, ciągle patrząc w lu-
stro, a piana zaczęła opadać na podłogę. „Mały jest, waży dwa i pół
funta, ale nie wygląda źle, robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby
dał radę" — powiedział. Nie odzywałem się, bałem się cokolwiek
powiedzieć. „Za jakiś czas będzie pan mógł go zobaczyć, więc pro-
szę siedzieć w pokoju i czekać. Niech pan sobie poogląda telewi-
zję, przestanie na chwilę myśleć. Telewizja to najlepszy wynalazek
dla tych, których myślenie boli». Tak mi, mamo, powiedział i wy-
szedł. Wytarłem się papierowymi ręcznikami i wróciłem do pokoju.
Pilotem włączyłem telewizor, który był przymocowany do ściany,
prawie u sufitu, i obudowany jakimś żelastwem, tak żeby nikt go
nie mógł wynieść, bo wiesz, mamo, w tej Anglii strasznie kradli.
Na przykład pewien znajomy opowiadał mi, że kiedy chodził do
szkoły, to w czasie zajęć weszło dwóch facetów i na oczach nauczy-
ciela odłączyli od gniazdka telewizor i go zabrali, mówiąc, że biorą
220
do przeglądu. A nauczyciel jeszcze im powiedział, że proszę bar-
dzo. W ciągu jednej godziny lekcyjnej wynieśli dziesięć telewizo-
rów i zniknęli. Znowu innym razem, o tym już czytałem w gazecie,
do centrum handlowego weszło dwóch facetów, wymontowało ze
ś
ciany bankomat i też go wyniosło. Wsadzili go do ciężarówki i od-
jechali, w maszynie było ponoć kilkadziesiąt tysięcy funtów. Cho-
lera, że też człowiek nigdy nie wpadł na taki pomysł, tylko zawsze
ciężko i uczciwie całe życie pracował, no i oszczędzał jak głupek.
Włączyłem telewizor. Znalazłem transmisję snookera. Widziałem
dwóch mężczyzn ubranych w czarne spodnie, czarne kamizelki,
białe koszule i muszki, którzy długimi kijami celowali do kulek,
a publiczność biła im brawo. Nie mam pojęcia, jak długo to oglą-
dałem, może nawet kilka godzin, kiedy wreszcie do pokoju weszła '
pielęgniarka i powiedziała mi, że mogę z nią iść zobaczyć syna. Ka-
zała mi się znowu ubrać w dziwne ubrania, nałożyć na buty niebie-
skie plastikowe nakładki na gumkach, na głowę też coś podobnego,
umyć ręce i założyć maskę. Pomieszczenie było wypełnione inku-
batoram i, które wydawały z siebie bzyczenia i piski, przekazywały
sygnały, migały różnymi światełkami. Upiorne wesołe miasteczko.
Pielęgniarki krzątały się, ciągle coś poprawiały, przełączały. Na ścia-
nach wisiały kolorowe fotografie uśmiechniętych dzieci, kilkulat-
ków. Pod fotografiami były napisane cyferki. Potem dowiedziałem
się, że to waga i tydzień, w którym się urodziły. Jedna z pielęgniarek
zaprowadziła mnie do syna. W środku migającej maszyny leżało
stworzonko podłączone do różnych kabelków. Przypominało zbiór
kostek i żyłek, a jego oczka prześwitywały przez zamknięte powieki
i nie pasowały do całości, bo były ogromne. Rozpłakałem się, a pie-
lęgniarka, widząc mnie szlochającego, powiedziała, że wszystko bę-
dzie dobrze, że przeżyje, że da radę, bo jeszcze mniejszych tu mieli
i wszystko poszło znakomicie. Zauważyłem, że na przedniej szy-
bie migającego domku była przymocowana karteczka z napisem ‚
„Boy Larson". „Proszę ściągnąć tego Boya Larsona i powiesić na- ,
pis »Martin«, on ma już imię" — powiedziałem przez łzy. I widząc
mnie, mamo, dalej szlochającego, zerwała karteczkę i odeszła, a ja
221
patrzyłem na Martina i jakoś nie mogłem uwierzyć, że taki kurczak
ż
yje i jeszcze mnie zapewniają, że żyć będzie. Po chwili wróciła
z nową karteczką, na której widniało namalowane niebieskim fla-
mastrem imię Martin, a pod nim dorysowane czerwone serduszko.
Stałem przy nim długo, aż mi powiedzieli, że już mogę iść zobaczyć
się z Annie. Była blada i wystraszona. Zapytała, co z nim, jak wy-
gląda. Nie potrafiłem odpowiedzieć wprost. Opowiadałem o tych
zdjęciach, o dzieciach, które mało ważyły. Uspokoiła się na chwilę,
kiedy mi się przypomniało z tym napisem. Powiedziałem, że ma
imię i serduszko. Jeszcze tego samego wieczora pozwolono Annie go
zobaczyć. Wsadziłem ją na wózek inwalidzki podłączoną do krop-
lówki, która była przytwierdzona do czegoś na kółkach, i pojechali-
ś
my. Annie długo nie mogła się od niego oderwać.
Musiałem wracać do pracy. Ludzie dyskretnie o nic nie pytali,
widzieli, jak wyglądam, z podkrążonymi oczami i niewyspany. Nie
pracowałem wtedy dobrze, ale się nie czepiali, dawali żyć, a po po-
łudniu zaraz pędziłem do szpitala. Wieczorami wracałem nie do
nas, tylko do Olego. Pocieszał mnie i mówił, że w obecnych cza-
sach technika medyczna jest tak dalece posunięta, że przeżyje iwy-
rośnie na zdrowego faceta. Wspominał wtedy o Christianie i o tym,
jak wyglądał po urodzeniu. Ludzie w szpitalu byli dla nas wyjąt-
kowo mili, tak samo jak tutaj. Tu też są wspaniali i wierzą, że wró-
cisz. Kiedy przychodzę cię odwiedzać, powstrzymuję się, jak mogę,
przed opowiadaniem historii z tamtego czasu, bo ja bym mógł
w kółko o tym szpitalu i o Martinie, tak mocno utkwiło mi to w pa-
mięci. Wydaje mi się, że pamiętam wszystko z fotograficzną do-
kładnością. A jeśli chodzi o fotografowanie, to któregoś dnia za-
pytałem jedną z pielęgniarek, czy mógłbym zrobić synowi zdjęcie,
a ona, że tak, tylko bez lampy błyskowej. Nawet nie miałem lampy,
dobre światło wystarczyło, bo ten niemiecki grat był niezawodny.
Cyknąłem mu trochę zdjęć i, wiesz, nawet dobrej jakości wyszły.
Kiedy się rozstawaliśmy z Annie, nie chciała ich zabrać, zostawiła
mi wszystkie. Przychodziłem każdego dnia i widziałem, jak mały
robi postępy. Szczecinka, którą miał na główce, wytarła mu się
w taki sposób, że przypominał Lenina. Żeby nie wyglądał tak ko-
micznie, włożyli mu maciupcią czapeczkę. Przez sondę w nosie do-
stawał mleko. Annie przez dłuższy czas miała pokarm. Ściągała go
za pomocą pompki elektrycznej.
Pewnego dnia wszyscy wpadli w panikę. Inkubator zaczął pisz-
czeć. Zadzwonili po lekarza. Nas wyproszono. Przez szybę widzie-
liśmy, że spora grupa osób obsiadła inkubator jak stado wygłodnia-
łych mew. Coś przełączali, gdzieś biegali, coś przynosili, otwierali,
zamykali. Widziałem, że dzieje się coś złego, ale nie wiedziałem
co. Potem momentalnie burza ucichła, równie nagle, jak przyszła.
Poczułem, że Martin chciał nas opuścić. Po tym wszystkim zapy-
tałem lekarza, czy można by go ochrzcić w inkubatorze. „Oczywi-
ś
cie" — odpowiedział krótko. Więc następnego dnia po pracy nie
poszedłem prosto do szpitala, lecz do naszej pani pastor i poprosi-
łem ją o udzielenie sakramentu. W niedzielę przyszła ładnie ubrana
z buteleczką wody święconej i świecą. Ale tak jak wszystkim innym
kazali jej się przebrać w szpitalne fatałaszki. Chrzest o mało nie
skończył się wysadzeniem szpitala w powietrze. Pani pastor w jed-
nej dłoni trzymała świecę, a w drugiej flaszkę z wodą święconą.
Modliła się nad Martinem. Potem odłożyła buteleczkę na stolik
i zapytała jedną z pielęgniarek, czy ma zapalniczkę. Ta zrobiła wiel-
kie oczy i zapytała, na co jej zapalniczka. „No jak to" — odpowie-
działa jej pani pastor — „przecież będziemy chrzcić, trzeba zapalić
ś
wiecę". Pielęgniarka usiadła ciężko na krześle. „Droga pani" — po-
wiedziała — „czy chce nas pani wszystkich zabić?» Nasza pani pa-
stor nie rozumiała, podobnie jak my. „Tutaj w pomieszczeniu jest
czysty tlen. Chyba nie chce nas pani wszystkich wysadzić w powie-
trze? Żadnego ognia, żadnych świec, żadnych zapalniczek, zrozu-
miano?" Woda okazała się wystarczająca. Kiedy pani pastor wylała
kilka kropli na jego główkę, cicho zapłakał.
XXX
Ż
ona Horsta napisała długi list, który rozpoczęła nagłówkiem „Ko-
chany Mężu", a zakończyła czymś również niebywałym: „Twoja ko-
chająca żona". Horst, czytając go, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że
coś musiało się w jej życiu wydarzyć, coś, czego nie mógł zrozu-
mieć. Z jakiego powodu nastąpiła w niej taka zmiana? Przecież ni-
gdy się tak do niego nie zwracała. W liście informowała o śmierci
dyrektora, o tym, że geograf objął jego stanowisko i że poprzed-
nią sekretarkę przyjęto ponownie do pracy. Pisała dużo o dzieciach,
o tym, że tęsknią, że ona też tęskni i że nie mogą się doczekać dnia,
kiedy do nich wróci. I jeszcze jedna bardzo ważna rzecz zwróciła
uwagę Horsta: pisała, że dzieci jak tylko mają ochotę, a w szczegól-
ności syn, dużo czasu spędzają w domku na drzewie. Synek w tym
domku pisze listy do tatusia, a potem, kiedy przychodzi wiatr, wy-
puszcza je przez okno, czeka, aż zabierze je podmuch, i jest pewny,
ż
e dolecą na wyspę.
Bernhard był w swoim rybnym żywiole: smażył, gotował i przy-
rządzał ryby na wszelkie możliwe sposoby, aż pewnego dnia Horst
mu powiedział, że ma ich dość i że marzy o zwykłej świni. Więc ru-
szyli po kontrybucje od gospodarzy, z których odkroili sobie ka-
wałek. Ale Horst, mimo że dostał kawałek wieprzowiny na talerzu,
nie wyglądał na szczęśliwego. Myślał o dzieciach, tęsknił, a z dru-
giej strony ciągle zadawał sobie pytanie, z jakiego powodu osoba,
która stała mu się prawie obojętna i której on był obojętny, napisała
do niego w takim tonie. Była jeszcze jedna rzecz, która nie dawała
mu spokoju, zaprzątała głowę, śniła się. Jak to jest z tą miłością
i kiedy wiadomo, że jest prawdziwa? Czy decyduje o tym czas? Ko-
cha się za coś czy pomimo czegoś? A może miłość to wymysł pisa-
rzy, poetów i innych wariatów wypisujących brednie, których dzieł
Horst nie mógł strawić. Jak daleko sięgał pamięcią, nie przypomi-
nał sobie, żeby kiedykolwiek myślał o ich związku z żoną w taki
sposób. Za to teraz myślał o niej z podejrzliwością. Nawet zwierzył
się Bernhardowi z treści listu.
— Ja tam się nie znam — powiedział Bernhard — ale jak była
zimna całe życie, to albo nawiedził ją Duch Święty, albo ktoś
w spodniach i czuje się winna. Miałem znajomego, który mówił,
ż
e zdradza żonę po to, żeby potem czuć się winnym. Dzięki temu
niby bardziej ją kochał. Stary, w tych sprawach nie ma jednoznacz-
nych rozwiązań. Każdy jest inny. A już z pewnością nie można mie-
szać miłości z pieprzeniem. Znowu inny znajomy był marynarzem,
ż
ona czekała na niego wiernie w domu, przynajmniej tak utrzymy-
wała, a on, kiedy schodził ze statku, to zaraz lądował w burdelu.
Wracał do domu, siedział jak aniołek kilka miesięcy i tylko z żoną
spał, ale kiedyś przywlókł syfa i się wydało. Ty się, stary, nie zako-
chuj, korzystaj z okazji, ale się nie zakochuj, bo miłość to jest nie-
bezpieczna sprawa. Ja żonę kocham, ale wiesz, jak to jest, kot przy
jednej dziurze zdechnie. Dlatego my, faceci, musimy mieć te swoje
tajemnice, te inne myszki. Chłopie, korzystaj i nie zakochuj się, bo
głowę stracisz, a jak do domu wrócisz, to wszystko się ułoży. Trzeba
mieć dom. Dom jest najważniejszy.
Jednak Horst nie mógł przestać myśleć o dziewczynie od tuli-
panów, to było silniejsze od niego, więc obmyślił plan i kiedy nad-
szedł dzień przedstawienia comiesięcznego raportu, który nie czy-
tany wylądował jak zwykle w sejfie, po komendzie „odmaszerować"
nie miał zamiaru wychodzić.
— Coś jeszcze? — zapytał zdziwiony komandor. Horst sięgnął do
kieszeni i wyjął z niej, a potem położył na biurku trzy ogromne ce-
bulki tulipanów. Z zaciekawieniem czekał na reakcję.
223
— Co mi tu pan pokazuje? Co to jest? — zapytał zaskoczony ko-
mandor.
— Cebulki tulipanów.
— Cebulki tulipanów... I co? — znowu zapytał.
— Tutaj, na wyspie, trafiłem na pewnego hodowcę. Zresztą
zgodnie z planem moich obowiązków służbowych, panie koman-
dorze. Wszystko jest w raporcie. Niech się pan przyjrzy dokładnie
tym cebulkom. — Komandor zaczął przyglądać mu się z podejrzli-
wością. — I co? — zapytał Horst.
— Bartlik, niech pan przechodzi do sedna, bo zaczyna marno-
wać pan mój czas, swój zresztą też! Cebulki, tulipanowe cebulki,
i co z tego? Co mi pan przez te cebulki chce zakomunikować?
— Ano właśnie, panie komandorze, pan się zna na wojskowo-
ś
ci, a ja się znam na kwiatach, tak mi się przynajmniej wydaje. Otóż,
panie komandorze, to są specjalne cebulki.
— W jakim sensie, jaśniej proszę.
— To są gigantyczne cebulki. To są niesamowite okazy. Pierwszy
raz w życiu spotykam się z czymś takim. A muszę powiedzieć, że wiele
książek przeczytałem o hodowli kwiatów. Co by pan komandor po-
wiedział na to, żebym przyszłe miesiące poświęcił temu zagadnieniu?
Panie komandorze, jeśli uda mi się zgłębić tajniki hodowli takich oka-
zów, to będzie to również z wielkim pożytkiem dla nas, dla Rzeszy!
— Bartlik, wam już całkiem odbiło na tej wyspie — powiedział ko-
mandor zaniepokojonym tonem. — Kiedy ostatni raz był pan z ko-
bietą?
— No, nie tak dawno, w sumie całkiem niedawno.
— Hmmm, to co z tymi cebulkami?
— A gdybyśmy na przykład zaczęli wysyłać z wyspy takie cebulki
do Berlina, wyobraża pan sobie, z jaką dumą wszyscy rządowi nota-
ble mówiliby o nas? To są tulipany, niesamowite kwiaty hodowane
na Bornholmie pod nadzorem garnizonu komandora... i tu pada
pańskie nazwisko, rozumie pan?
— Bartlik, ja uważam, że panu całkowicie odbiło. Moim zada-
niem nie jest hodowla kwiatów, moim zadaniem jest obserwacja,
2.26
ja nie chcę żadnej sławy ogrodnika, ja jestem żołnierzem, rozumie
pan? Od natury i teraz od tych cebulek, Boże, zmiłuj się nade mną,
mam pana. Jak jest pan tak bardzo podniecony tymi kwiatkami, to
wyrażam zgodę na to, żeby bliżej się pan przyjrzał temu hodowcy.
Ba, może pan nawet u niego sypiać. Może pan sypiać, jak pan chce,
z tymi jego ogromnymi cebulkami, tylko na miłość boską, niech
pan już przestanie. Odmaszerować!
31
Mówię ci, jak ta jego pupka na początku wyglądała... Nie miał
wcale pośladków. Ale z dnia na dzień szło coraz lepiej, a lekarze
i pielęgniarki nieustannie go chwalili. Wiesz, mamo, oni nawet
mieli takie maciupcie pampersy. I pamiętam ten moment, kiedy
pierwszy raz pozwolili zmienić pieluchę. Drżały mi strasznie palce,
bałem się, że zrobię mu krzywdę, że mu coś złamię. To był ciężki
okres. Dla Annie w szczególności, ale dobrze, że mogła miesz-
kać w szpitalu. Była na miejscu. A kiedy zaczął sam ssać, to było
największe święto. On nie pił tego mleka, on je wciągał w siebie tak
szybko, że pielęgniarki nie mogły się nadziwić. Wtedy bardzo za-
czął przybierać na wadze. Wyrosły mu pośladki, momentalnie na-
brał ciała. Właśnie wtedy powiedzieli Annie, że może wracać do
domu. Chciałem być z nią bliżej, byłem bardzo stęskniony, ale ona
pozostawała niewzruszona. Cały czas mówiła, że nie może się do-
czekać, kiedy Martin przyjdzie do domu i ten pajacyk od Olego za-
cznie się nad nim kręcić i go usypiać. Wieczorami przychodziliśmy,
otwieraliśmy okienka, które były z boku inkubatora, i na zmianę
trzymaliśmy Martina za rączki. Ściskał nas z całej siły, wiedział, że
to my jesteśmy jego rodzicami. Słowa Olego się potwierdzały, rósł
jak na drożdżach, prawie każdego dnia było widać różnicę. Sądziłem,
ż
e dzięki temu szybko się między nami poprawi. Postanowiłem, że
jeszcze poczekam. Postanowiłem zabić to w sobie, ale się nie dało.
Więc pewnej nocy poprosiłem ją o pomoc. Odmówiła. A potem
228
znowu i znowu. Kiedyś, zaraz po pracy, nie poszedłem prosto do
szpitala, tylko skręciłem do Olego. Opowiedziałem mu o całej sy-
tuacji. Przypomniał mi swoją historię, a na sam koniec powiedział,
ż
e przecież żony nie wszystko muszą wiedzieć. Droga do szpitala
trochę mi się wydłużyła. W salonie masażu, do którego biegałem
nawet cztery razy w tygodniu zaraz po pracy, masowała cycata
Hinduska. Na początku oddawałem w jej ręce wszystko w kilka
minut, ale kiedy się uspokoiłem, musiała dłużej pracować dłonią.
Tak mnie to wciągnęło, tak mi się spodobało, że kiedy się umyłem,
a nie miała następnego klienta, wracałem z powrotem na stół i za-
czynaliśmy od nowa. Z czasem zacząłem się pojawiać w szpitalu
dwie godziny później, tłumacząc się nadmiarem pracy. A Martin
rósł i kiedy już byli pewni, że wszystko będzie dobrze, wyjęli go
z inkubatora, ubrali i wsadzili do plastikowej kołyski. Było co trzy-
mać w ręku, mamo, i ordynator powiedział, że jak tak dalej pięknie
pójdzie, to wypis bliski. Wieczorami próbowałem. Była zimna. Nie
miała ochoty, więc w salonie masażu bywałem coraz częściej. Za-
przyjaźniłem się do tego stopnia z masażystką, że pewnego dnia po-
stanowiła wyjść poza zakres swoich obowiązków, ale to było tylko
raz. Pierwsza klasa. Pomiarkowałem się, bo pracowałem niby dłu-
ż
ej, a pieniędzy przynosiłem mniej. Poprosiłem Olego o pożyczkę.
Nie trzeba było wyjaśniać, o co chodzi. Dał tysiąc pięćset funtów,
nie kazał oddawać. Więc kiedy Annie się dowiedziała, że dostałem
w pracy premię uznaniową, uspokoiła się. Przyszedł czas wypisu.
Martin był odchowany i bezpieczny, lekarze i pielęgniarki pęcznieli
z dumy. O naszej durnie chyba nie muszę wspominać. Tego dnia do
szpitala przyszedł Ole i zabrał nas do domu swoim samochodem.
Zdawało się, że małemu bardzo się podoba w nowym mieszkaniu,
ż
e chce tu zostać. Szkoda, że tak się nie stało. Po przeprowadzce
przestał jeść. Zachowywał się tak, jakby pierwszy raz miał butelkę
w ustach i nie wiedział, co z nią zrobić. Zanim wróciliśmy z nim do
szpitala, odbyliśmy kilka panicznych rozmów telefonicznych z le-
karzami, pielęgniarkami i innymi. Próbowaliśmy mu wlewać mleko.
Dławił się, zwracał. Oboje ten powrót bardzo przeżyliśmy. Annie
119
zupełnie przestała się do mnie odzywać, tak jakby to była moja
wina, że syn przestał jeść. Patrzyła na mnie spode łba i z wyrzutem,
a ja przestałem chodzić do salonu. Odechciało mi się wszystkiego.
W szpitalu próbowali z nim na różne sposoby. Też mu dawali bu-
telkę na siłę. Wymiotował. Wlewali w niego — jeszcze gorzej, jesz-
cze bardziej wymiotował. Na koniec wsadzili mu znowu sondę do
nosa, ale się krztusił, bardzo męczył i zbyt mało dostawał pokarmu.
Tracił na wadze, aż wezwał nas ordynator i powiedział, że komplet-
nie nie rozumie, co się z nim stało, ale tak dalej być nie może, on
musi jeść. W takich przypadkach trzeba zastosować „guzik". Zro-
bili dziurę. Wsadzili mu do tego biednego brzuszka gumową rurkę,
przez którą dostawał pokarm.
XXXI
Na podwórku kijem namazał swoje imię. Stała obok napisu i uśmie-
chała się. Potem wyjęła kij z jego dłoni i napisała „Gudrun". Horst
przyjeżdżał do gospodarstwa, jak mógł najczęściej. A kiedy zrobiło
się cieplej, pole zaczęło się pokrywać pasami kolorów. Wstęgi żółci,
fioletów, czerwieni ciągnęły się aż po horyzont. Kwiaty urosły i roz-
winęły się. Przyszedł czas obrywania główek. Przyjechał z Bernhar-
dem. Dostali od ojca Gudrun po wielkim worku na szelce. Trudna
to była i niewdzięczna robota. Nie było widać jej końca i bolał krzyż.
Tulipany pozbawiane kolorowych główek sterczały z ziemi kale-
kie, bezradne. Worki zaczęły pęcznieć i kiedy pochyleni dotarli do
końca pola, wysypali ich zawartość na ziemię. Po pracy Gudrun za-
prosiła ich na obiad. Jedli w milczeniu. Obserwowali się wzajemnie.
Następnego dnia obudzili się z łupiącym bólem w plecach, nie mieli
sił zwlec się z łóżek, ale Horst nalegał na Bernharda. „Tylko zdjęcie
i będziesz wolny, obiecuję" — mówił. Na miejscu czekała Gudrun.
Ojciec z workiem na brzuchu posuwał się wolnymi krokami do
przodu. Górka z usypanych wcześniej płatków skurczyła się przez
noc, ale wnet zaczęła się odradzać. Przed południem urosła do cał-
kiem pokaźnych rozmiarów i kiedy Bernhard powiedział, że to ko-
niec, że już musi iść, wtedy Horst poprosił go o zrobienie zdjęcia.
Usiedli z Gudrun na górce. Bernhard cyknął aparatem. Gdy zniknął,
a ojciec stał się małym punkcikiem majaczącym w oddali, Horst po-
całował ją w czoło. Mokre ślady obsypał płatkami. Nie chciały odle-
cieć nawet wtedy, gdy powiał gwałtowny wiatr.
32
Martin płakał, wymiotował, ale mimo wszystko przybierał na wa-
dze. Kiedy sytuacja znowu stała się stabilna, wypisali go do domu
z wężykiem w brzuchu i z maszynką do dozowania pokarmu. Spa-
liśmy jak na szpilkach, tylko mu się odbiło, zaraz skakaliśmy na
równe nogi. Baliśmy się, że się udławi. Olemu też nie było lekko.
Zrobił się osowiały, schudł. Ogród zarastał. Nie miałem siły chwy-
cić za sekator. Mówił, że tęskni za Kristine, że pora już wybrać się na
tamten świat, bo ten schodzi na psy i wcale mu nie żal go opuszczać.
IRA wysadziła właśnie kilka budynków w powietrze i Londyn stał
się bardzo niebezpieczny. Spóźniałem się do pracy, bo jakiś palant
dzwonił na policję, mówiąc, że na tej albo innej stacji metra pod-
łożył bombę. Więc pociąg zatrzymywał się dwie stacje dalej. Ginęli
bezbronni ludzie. Biedny Pakol wyleciał ze swoim kioskiem w po-
wietrze przy okazji wybuchu w biurowcu obok. Annie powiedziała,
ż
e się o mnie boi i żebym przestał jeździć metrem, a kupił sobie ro-
wer. Ole ubolewał, że przyszło mu żyć w szatańskich czasach. „Mó-
wią o pokoju, a wyrzynają się wzajemnie. Żydzi, Palestyńczycy, Ir-
landczycy, lojaliści, pedały, wszyscy ostatnio walczą o pokój, a mnie
się już chce w pokoju odejść. Uniknąłem wojny, trupa zabitego od
kuli nie widziałem, wszystko było gdzieś obok i się skończyło, my-
ś
lałem, że ludzie się czegoś nauczyli. A oni ciągle tacy sami, może
nawet gorsi" — mówił rozżalony. Dosyć miał tego wszystkiego. Wi-
działem zmęczenie na jego twarzy.
232
Odszedł nagle, niespodziewanie. Nie zawiadomił mnie. Mle-
czarz zauważył, że butelka z poprzedniego dnia stoi przed drzwiami.
Zapukał, nikt nie otwierał. Przyjechało pogotowie i policja, zna-
leźli go w łóżku. Wrócił do Kristine, a ja poczułem, że straciłem naj-
bliższą rodzinę. Na pogrzeb poszedłem sam, Annie musiała zostać
w domu z Martinem. Gdybym miał, mamo, pistolet, to z pewno-
ś
cią zastrzeliłbym w kościele podczas nabożeństwa żałobnego tego
Chrisa, bo on znowu wszedł na mównicę i bzdury opowiadał o tym,
jak to bardzo ojca kochał i tak dalej, i tak dalej. Naprawdę, mamo,
chciałem go zabić. Poczekam do końca. Zabiję, jak Olego pogrze-
bią, postanowiłem. Tylko że nie było okazji. Po ceremonii pani pa-
stor zapowiedziała, że zgodnie z życzeniem rodziny na cmentarz
udają się wyłącznie jej członkowie. Wyszedłem na zewnątrz i zo-
baczyłem Chrisa. Odbierał kondolencje. Ludzie podawali mu rękę,
ś
ciskali go, a on wyglądał tak, jakby kupę zrobił w portki. Więc i ja
podszedłem do niego i złożyłem kondolencje, a na koniec powie-
działem: „To do zobaczenia za chwilę na cmentarzu". „Tylko najbliż-
sza rodzina, nie słyszałeś, co pani pastor ogłosiła?" I to był ostatni
raz, kiedy tego skurwiela widziałem. Z córkami Olego miałem jesz-
cze przez jakiś czas sporadyczny kontakt telefoniczny. Wiadomo,
mamo, to przestało funkcjonować wraz z odejściem Olego. Szybko
uporali się z domem. Jednego dnia przyjechała firma i wszystko wy-
nieśli. Drugiego dnia pojawiły się na szybach napisy For sale i ta-
bliczka przed domem o takiej samej treści. A po kilku dniach na-
pisy poznikały i ktoś zabrał tabliczkę.
Martinowi wsadzili nowe urządzenie do brzucha. Wyglądało
to dużo lepiej niż ta wystająca gumowa rurka. Pytaliśmy lekarza,
kiedy zacznie jeść. Rozkładał ręce i mówił, że nie ma pojęcia. Być
może zacznie sam jeść tak nagle, jak przestał ssać, a być może bę-
dzie miał ten guzik w brzuszku jeszcze przez dwa lata. Ale wcześ-
niej czy później wszystkie dzieci zaczynają normalnie jeść. Tak
nam powiedział na pocieszenie. Pewnej nocy jakimś trafem guzik
wypadł, a płynne jedzenie rozlało się po całej pościeli. Synek trząsł
się z zimna i głodu. Nie potrafiliśmy mu tego z powrotem włożyć
233
do środka. Pojechaliśmy do szpitala. Widziałem wtedy dokładnie
różową dziurę w brzuchu mojego synka. Lekarz wyjął z pudełka
nowy guzik i poprosił, żeby Annie złapała Martina za nóżki, a ja za
rączki i żebyśmy nie puszczali. W ręku trzymał metalowy bolec na-
wilżony jakąś maścią. Ugrzązł w brzuchu Martina, który zesztyw-
niał z bólu i zaczął się wydzierać. Lekarz pewnym ruchem wymie-
nił bolec na guzik, a potem wstrzyknął trochę płynu. Sprawdził, czy
guzik sztywno się trzyma.
XXXII
Przyszedł rok czterdziesty trzeci. Dwudziestego drugiego sierpnia
Horst miał obchodzić czterdzieste urodziny. W tamtych dniach
komandor Gerhard von Kamptz ganiał jak poparzony. Otrzymał
wiadomość następującej treści: „ściśle tajne. Zaczynamy latać!".
Jego życie zaczęło nabierać sensu, bo do tej pory dowodził zgrają pi-
jaków, nierobów i dziwkarzy, ale teraz wszystko miało się zmienić.
Po drugiej stronie wody atmosfera była nerwowa. Wernher von
Braun ukończył pracę nad czymś, co przypominało ogromne be-
czułkowate wieczne pióro i miało z tyłu przymocowany silnik. Gdy
wszystko było przygotowane i pióro o długości prawie ośmiu me-
trów leżało na wyrzutni przykryte białą płachtą, czekając na od-
słonięcie, von Braun zaprosił generała. To jemu dedykował ten lot
w stronę małej wyspy, na której urzędował komandor von Kamptz.
Von Braun skinął zachęcająco ręką i powiedział:
— Panie generale, proszę!
Generał przy pomocy dwóch żołnierzy zdjął z pocisku białe
płótno i stanął jak wryty. Odebrało mu mowę. Patrzył na srebrny
pocisk jak na objawienie. Po dłuższej chwili wypowiedział, powoli
sylabizując, tylko jedno słowo:
— Nie-sa-mo-wi-te...
— Tak jest, panie generale, niesamowite — powtórzył po nim
von Braun. — Piękny, prawda? I wycelowany jest w Bornholm,
tak jak sobie pan kiedyś zażyczył. Pamiętałem o tym — dodał
135
z dumą. — Silnik pulsacyjny, siedem metrów dziewięćdziesiąt cen-
tymetrów długości, pięć trzydzieści rozpiętości, sześćset pięćdzie-
siąt kilometrów na godzinę, zasięg... no, z tym może być różnie, ale
na wyspę doleci. Zakładam, że spokojnie będzie mógł pokonywać
odległość ponad dwustu kilometrów. Cudo, cudo, panie generale!
Komandor tego dnia postawił na nogi cały garnizon. Tylko
Horsta nie było, bo wcześniej wybłagał wolne z racji okrągłych
urodzin. W chwili gdy z wyrzutni wystrzelił bezładunkowy pocisk
w stronę Bornholmu, Horst leżał na plaży z Gudrun. Kiedy miał
skończyć, kiedy poczuł, że pęcznieje, że jego jądra unoszą się do
góry, że jest już bardzo blisko, podniósł głowę. Zauważył coś srebr-
nego zbliżającego się od strony morza z wielką prędkością wprost
na nich. Zesztywniał ze strachu, przestał się poruszać. Po chwili
usłyszeli głuchy huk. Gudrun chwyciła Horsta za pośladki i ze stra-
chu mocno przytrzymała.
Pocisk Horsta pozostawił ładunek, na którym po kilku mie-
siącach zaczęła opinać się sukienka. „Nie chcemy cię tu, to dobra
dziewczyna, znajdziemy ojca dziecku, rybacy cię zabiorą. Nie wra-
caj. Nigdy tu nie wracaj i zapomnij, to nie jest już twoje dziecko" —
mówił z trudem i powoli, koślawą niemczyzną ojciec Gudrun.
Horst wpadł w panikę, wyjawił całą prawdę koledze. Bernhard,
niepoprawny optymista, wymyślił, że utopi Horsta, trzeba było
tylko załatwić kawałek ludzkiego ciała, najlepiej rękę. Akurat dwa
dni wcześniej umarł stary gospodarz, z którym prowadził dłuż-
szy czas swoje mięsne interesy. Tuż przed pogrzebem powiedział
wdowie, że potrzebuje jego lewej ręki. Na początku nie rozumiała,
o co mu chodzi, potem o mało nie zemdlała, na końcu zgodziła
się na obcięcie nieboszczykowi prawej ręki. Uparła się, że ma być
pochowany z lewą, bo na niej nosił obrączkę. Gdy wszystko było
gotowe, gospodarz załatwił kuter. Nie dopuścił do ostatniego spo-
tkania z córką. Bernhard jeszcze w porcie kazał się Horstowi prze-
brać w cywilne ubrania i oddać mundur oraz obrączkę. Jako duń-
ski rybak Horst zmierzał do brzegów Szwecji. Rankiem Bernhard
zgłosił komendantowi jego zaginięcie. Sieć z mundurem i nadgniłą
236
ręką przyniesiona przez rybaków rozwiała podejrzenia o dezercję.
Rękę pochowano z wojskowymi honorami na cmentarzu w Allinge.
Von Kamptz wystosował uroczysty list do wdowy oraz przesłał ob-
rączkę. Na koniec kazał zebrać wszystkie rzeczy po Horście i zrobić
z nich osobną paczkę. Lecz aparat fotograficzny zachował dla sie-
bie. Trzymając go w dłoniach, powiedział:
— Ładne cacuszko.
33
Budziliśmy się, obserwując, czy maszyna podaje należyte ilości i czy
guzik jest na swoim miejscu. Z czasem wokół guzika zaczęła poja-
wiać się narośl. Pęczniała, obrastała plastik. I znowu byliśmy w szpi-
talu. Dali nam jakiś żrący środek i pałeczką do czyszczenia uszu
umoczoną w tym świństwie obmywaliśmy dwa razy dziennie tę na-
rośl. Darł się wniebogłosy. Aż przyszła tamta noc. Martin był dziw-
nie spokojny, nie płakał, wszystko wyglądało bez zarzutu, maszyna
pracowała, on leżał na boku. Położyliśmy się spać. To była pierw-
sza spokojnie przespana noc, aż wierzyć się nie chciało. Wstałem
z łóżka pierwszy, zaspanym wzrokiem spojrzałem na niego. Spał
dalej słodko, na boku, w takiej samej pozycji, w jakiej wieczorem
go położyliśmy. Poszedłem do łazienki. Wysikałem się i popatrzy-
łem w lustro. Miałem spuchnięte powieki. Zacząłem się sobie do-
kładnie przyglądać. I wtedy dobiegł mnie straszliwy krzyk i płacz.
W panice wpadłem do sypialni. Widziałem Annie pochyloną nad
łóżeczkiem. „On nie oddycha, on nie oddycha!" — krzyczała i pła-
kała. Usiadłem na podłodze. Annie dalej krzyczała. „Nie oddycha,
nie oddycha, dzwoń po pogotowie!" Zadzwoniłem. Mamo, od-
szedł tamtej nocy. Tak cicho. Nie chciał przeszkadzać. Dał nam się
wyspać.
Fotografia Martina nigdy nie zawisła pośród tych wszystkich
zdjęć odchowanych dzieciaków. Pochowaliśmy go w ciszy i samot-
ności, niedaleko od miejsca, gdzie leżą Ole i Kristine. Cisza zapadła
238
między nami. Zrobiło się strasznie obco i zimno. Przypomniałem
sobie opowieść Olego o tym, jak Kristine poroniła, i pomyślałem,
ż
e może mamy jeszcze jedną szansę. Ale szansy nie było. Annie cał-
kiem się ode mnie odseparowała, spała na dole. Nie myła się, prawie
nie jadła, zacząłem się o nią bać. W szpitalu załatwili nam opiekę
psychologiczną. Przychodziła do nas pani, która próbowała coś tłu-
maczyć, znajdować w życiu jakieś pozytywy. Mówiła, by zebrać się
w sobie i zaczynać od nowa. Przychodziła też pani pastor, próbo-
wała pocieszać, modlić się. Ale nic nie pomagało. One dzieci nie
straciły. Annie odnosiła się do mnie tak, jakby to wszystko było
moją winą, jakby to, co się stało, stało się przeze mnie. Znienawi-
dziła mnie, zaczęła traktować jak gówno i któregoś dnia pani psy-
cholog zapytała ją, czy mogłaby powiedzieć jedną pozytywną rzecz
na mój temat, bo to byłby dobry początek. Ale Annie po długim
namyśle nie potrafiła powiedzieć o mnie jednego ciepłego słowa.
To trochę trwało, aż i ja zacząłem mieć wszystkiego dość. Postano-
wiliśmy się rozejść. A potem ta wiadomość o tobie...
I przychodzę tu każdego dnia, i gadam, opowiadam, a ty leżysz
i słuchasz. Znowu tu jestem. Znowu jestem z tobą. Coraz częściej
myślę, że jeśli Bóg istnieje, to jest cynicznym draniem.
Epilog
Horst błąkał się po Szwecji od gospodarza do gospodarza. Nie miał
pojęcia o robocie fizycznej, toteż często go zwalniano. Dogłębnie
poczuł, co to znaczy nie mieć domu i rodziny. Zaczął tęsknić. Ko-
niec wojny zastał go w oborze przy dojeniu krów. Od gospodarza
dowiedział się, że Dania została wyzwolona przez Anglików, ale
na Bornholmie wylądowali Rosjanie. Już kompletnie nic nie rozu-
miał z tej wojny. Ta wiadomość bardzo go ucieszyła, bo koniec walk
oznaczał powrót do domu. Miasto Horsta znalazło się w rękach
Amerykanów. Potrzebował jeszcze kilku miesięcy, zanim ze stra-
chem wsiadł na pokład szwedzkiego statku. Statek był przepełniony
i zmierzał do Hamburga. I znowu Horst poczuł dziecięcą niepew-
ność, i znowu zaczęły go nachodzić czarne myśli. Może jednostka
nadzieje się na jakąś minę i będzie po wszystkim? Znowu okaże się,
ż
e życie jest jak mydlana bańka i w sumie nie warto się rodzić.
Do swojego miasta wracał nędznie odziany, jedynie z plecakiem.
Było mu obojętne, jak go przywitają i czy go przywitają. Kiedy
otworzył furtkę i wszedł na dróżkę, jego wzrok przykuły najpierw
zabite okiennice domu Brucknera, a potem domek na drzewie. Za-
pukał do drzwi. Nikt nie otwierał. Zmęczony długą drogą wdrapał
się do domku i skulony zasnął. Obudziło go trzaśnięcie furtki. Wyj-
rzał przez okienko. Zobaczył żonę, córkę i syna. Dzieci zmieniły się
nie do poznania. Urosły i trudno je było nazwać dziećmi. Nie wy-
trzymał, zaczął krzyczeć przez okienko:
141
—To ja, to ja, Horst! To ja! To ja! Tato!
Zamurowało ich. Patrzyli na siebie z niedowierzaniem. Syn rzu-
cił się pierwszy i wdrapał do domku. Ściskał go, obejmował, płakał.
Potem ruszyła córka. A na koniec żona. Siedzieli na górze w tłoku
i chyba dopiero wtedy, dopiero tam na drzewie poczuli, że wszyscy
bez wyjątku należą do siebie.
Horst zgłosił się do szkoły. Nowy kurator mianował go dyrek-
torem, zwalniając nieudolnego geografa. Nie chcąc prowokować
losu, wyrzucił biurko, za którym umierali jego poprzednicy, kupił
nowe i zwolnił sekretarkę. Długo poszukiwał nowej i wreszcie zna-
lazł najbrzydszą z najbrzydszych. Czy Horst zakochał się w żonie?
Czy żona zakochała się w nim? Czy oboje potrafili kochać? Trudno
powiedzieć. Oboje nosili w sobie tajemnice. A może to tajemnice
Są gwarantem bycia razem? W każdym razie Horst postanowił po-
nownie włożyć do jednej gabloty pazia królowej i admirała.
Dzieci pokończyły szkoły, wyjechały z domu na studia, a potem
założyły swoje rodziny. Horst doczekał emerytury i kupił sobie bia-
łego mercedesa. Pewnego ranka, kiedy nie musiał już ubierać się
i iść do pracy, spędził w ubikacji sporo czasu. Męczył się i pocił, stę-
kał. Przypomniał sobie profesorową i jej słowa. On też stawał się
starym profesorem. W pamięci mignęły obrazki tamtych dni. Za-
marzył o ponownych odwiedzinach. Tym razem sprawa nie była
tak prosta. Pensjonat znalazł się w granicach Polski. Chciał jednak
wiedzieć i miał nadzieję, że jeśli się tam znajdzie i przejrzy stare
księgi meldunkowe, to dowie się, czy przyjechała, czy czekała. Do
końca nie potrafił poradzić sobie z obumieraniem swojej męskości,
choć zaakceptował ciszę i spokój w sypialni, zresztą za poradą leka-
rza, który widział w nim doskonały materiał na wylew krwi do mó-
zgu. Ale ciągle myślał o tym jednym razie, choćby ostatnim.
Latem siedemdziesiątego pierwszego, kiedy wiza zajęła kawałek
miejsca w jego paszporcie, pożegnał się z żoną i wsiadł do swojego
mercedesa. Jechał tam, gdzie spędzał ferie z rodzicami i gdzie prze-
ż
ył coś, o czym przez całe życie nie mógł zapomnieć. Coś, co nigdy
nie stało się czymś, choć pewnie mogło, gdyby nie ten niespełniony
241
austriacki akwarelista. Po przejechaniu dwustu kilometrów zatrzy-
mał się na opustoszałym parkingu w lesie. Wyjął kanapkę i nalał
sobie kawy z termosu. Skończył, wsiadł do samochodu i przekrę-
cił kluczyk w stacyjce. Miał ruszać, gdy usłyszał pukanie. Odkrę-
cił szybę.
— W czymś pomóc, tatuśku? — zapytała.
Nie odpowiedział. Jeszcze raz ponowiła ofertę.
— Masz ładne autko, tatuśku, stać cię. To co, idziesz?
Wyszedł bez słowa i zamknął samochód. Za drzewami była
mała polana, dziewczyna zapytała:
—Jak ma być?
— Od tyłu — powiedział niezdecydowanie.
Dziewczyna zdjęła majtki.
— Najpierw płacenie, potem fikanie.
Wyjął z portfela kolorowy banknot. W skupieniu oderwała
górną część papierowego opakowania. Z uwagą śledził jej ruchy.
Papierek po prezerwatywie wsadziła do torebki. Zauważyła zdzi-
wiony wzrok.
— Nie wolno śmiecić. Ostatnio leśniczy się czepiał. Groził poli-
cją, teraz papierki zabieram z sobą.
Dziewczyna, trzymając w jednej ręce prezerwatywę, a w drugiej
na wpół sflaczałego członka Horsta, przez dłuższą chwilę delikat-
nymi ruchami próbowała postawić go na baczność. Kiedy stał się
wystarczająco twardy, włożyła nań ubranko. Odwróciła się tyłem,
podniosła mini, rozstawiła nogi, pochyliła się i oparła o drzewo.
— No szybko, bo ci opadnie — powiedziała.
Wszedł w nią z trudem i złapał za biodra. Poczuł, jak krew ude-
rza mu do głowy. Chciał szybko skończyć, ale nie wychodziło.
Wreszcie spocony, ostatkami sił, sycząc z rozkoszy, napełnił koń-
cówkę gumki. Poczuł, jak słabnie i z całą siłą spada na jej plecy.
Upadła na brzuch. W panice wygrzebała się spod niego. Jeszcze
przez chwilę patrzyła z niedowierzaniem na charczącego Horsta,
z którego ust zaczęły wypływać bąble. Widział, jak w wielkim prze-
rażeniu wkłada majtki, pośpiesznie obciąga mini i znika w lesie.
243
Popatrzył w niebo i poczuł ciepło. Widział żonę wkładającą świeże
kwiaty do flakonu. Widział komandora, który rąbał drzewo. Wi-
dział człowieka w obcym mundurze, który go fotografował. Na
końcu zobaczył mężczyznę w szpitalnym pokoju. Odkładał na sto-
lik aparat i brał do rąk poduszkę. Widział, że się waha.
Bornholm — Wiedeń
2009-2010
Podziękowania
Dziękuję moim córkom trojaczkom: Melkorce, Hannie i Molly,
oraz moim dziadkom Oldze i Hubertowi za inspiracje do napisania
tej powieści. Nie sposób nie wspomnieć mieszkańców wyspy Born-
holm, którą kilkakrotnie odwiedziłem. Wasze opowieści były bez-
cenne. Specjalne podziękowanie składam na ręce Ewy Bolińskiej,
redaktorki moich książek, za zaufanie, czas oraz pomoc w prosto-
waniu pokręconych fabuł i zdań.
Autor
w serii PROZA ukazały się m.in.:
Wilhelm Dichter, Koń Pana Boga
Antoni Libera, Madame
J.M. Coetzee. Hańba
Paweł Huelle. Mercedes-Benz. Z listów do Hra bala
Michał Olszewski, Do Amsterdamu
Carol Oates, Amerykańskie apetyty
Gene Brewer, K-Pax-
Jhumpa Lahiri, Tłumacz chorób
Zadie Smith, Białe zęby
Bohumil Hrabal, Auteczko
Zadie Smith, Łowca autografów
Tatiana Tołstoj, Kyś
zbigniew Mentzel. Wszystkie języki świata
zadw Smith (red.), Poparzone dzieci Ameiyki
Paweł Huelle, Weiser Dawidek
Ismail Kadare, Pałac snów
Mikołaj Łoziński, Reisefieber
wiesław Myśliwski, Traktat o łuskaniu fasoli
Wiesław Myśliwski, Widnokrąg
Wiesław Myśliwski, Kamień na kamieniu
Zadie Smith. O pięknie
John Banville. Morze
judN. Bud nitz, Gdybym c/kiedyś powiedziała
Ki ran Desai, Brzemię rzeczy utraconych
Desai, Zadyma w dzikim sadzie
Santiago Roncagliolo, Wstyd
Margaret Atwood, Moralny nieład
John Banville, Mefisto
Santiago Roncagliolo, czerwony ~cień
judy fudnitz. Ładne duże amerykańskie dziecko
zadie Smith (red.). Ksiega innych ludzi
Wilhelm Dichter, Szkoła bezbożników
Junot Dfaz, Krótki i niezwykły żywot Oscara Wao
Junot Dfaz, Topiel
Mohammed Hanif, Wybuchowe mango
Dariusz Żukowski, Miłość morderców
Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Rzeczy pierwsze
Kazimierz Kutz, Piąta strona świata
Juan Mars, Dziewczyna w złotych majtkach