HUBERT KLIMKO-DOBRZANIECKI
SAMOTNOŚĆ
N
OIR
S
UR
B
LANC
Opracowanie redakcyjne: EWA JĘDRZEJCZUK
Korekta: BEATA WYRZYKOWSKA, JAN JAROSZUK
Projekt okładki: WITOLD SIEMASZKIEWICZ
Fotografia na okładce: © Roy Botterell/Corbis
Skład i łamanie: PLUS 2 Witold Kuśmierczyk
Książka ukazuje się jako drugi tom środkowoeuropejskiej serii wydawniczej K4. Co
roku grupa wydawców z Czech, Polski, Słowacji i Węgier wybiera nieopublikowaną
jeszcze książkę znanego autora z jednego z tych czterech krajów Grupy
Wyszehradzkiej, która następnie ukazuje się jednocześnie w oryginale i przekładach na
trzy pozostałe języki. Samotność wydały następujące oficyny: Noir sur Blanc (Polska),
Větrné mlýny (Czechy), Kalligram (Słowacja) oraz Terra Recognita (Węgry).
Copyright © text by Hubert Klimko-Dobrzaniecki 2015
by arrangement with Agencja Literacka Syndykat Autorów
For the Polish edition
Copyright © 2015, Noir sur Blanc, Warszawa
ISBN 978-83-7392-566-3
Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o.
ul. Frascati 18, 00-483 Warszawa
e-mail:
Konwersja:
1.
Kobieta, która sprzedała mi bilet, uśmiechnęła się pod nosem. Nie
potrafiłem wyczuć, czy był to uśmiech drwiący, czy raczej wyuczony.
Uśmiech, którym obdarowywała każdego. „Miłej zabawy”, powiedziała na
koniec. Bilet włożyła do koperty wraz z rozkładem jazdy i darmową
wejściówką do muzeum.
W święto Trzech Króli wyruszyłem na dworzec kolejowy. Przez chwilę
zastanawiałem się, czy skorzystać z windy, czy też ruchomych schodów.
Człowiek zawsze staje przed wyborem, nawet teraz, w tak prostej sytuacji.
Na pozór prostej, bo każdy wybór, nawet ten, na pierwszy rzut oka bardzo
banalny, ma następstwa, nieprzewidywalne następstwa. Przy wejściu do
windy zebrała się spora grupka ludzi. Winda mogła zabrać do ośmiuset
kilogramów ładunku, jak kiedyś przeczytałem na drzwiach. Skrupulatnie
policzyłem osoby. Z rachunku wychodziło czternaście, sami dorośli.
Równie szybko przeprowadziłem analizę ich wagi. Na mój gust każda
z nich oscylowała na granicy osiemdziesięciu kilogramów. W pamięci
rozwiązałem proste zadanie matematyczne. Jeśli się zdecyduję, to nasza
wspólna waga wyniesie prawie tysiąc dwieście kilo. Czy ci ludzie mają
pojęcie, że teoretycznie rzecz biorąc, igrają ze śmiercią? A może jestem
świadkiem zbiórki czternastu samobójców, ludzi, którzy już wcześniej
zdecydowali o swoim losie, umówili się i do wykonania planu wybrali
windę kursującą pomiędzy placem Schedifka a pasażem dworca Wiedeń
Meidling? Ta koncepcja byłaby nawet do przyjęcia, gdyby nie pojawienie
się tureckiej matki z czworgiem małych dzieci, która również dołączyła do
korowodu czekających. Będzie dużo więcej niż po ostatnich rachunkach.
Winda wjechała na górę. Czekający automatycznie odsunęli się na boki.
Policzyłem wychodzących. Windę opuściło tylko sześć osób. Gdy ostatnia
z nich wyszła, oszklone pomieszczenie zaczęli zajmować podróżujący.
Chłodnym wzrokiem patrzyłem, jak urządzenie zaprojektowane do
transportu określonej liczby kilogramów wypełnia się nadprogramowo. Jak
zaczyna przypominać puszkę sardynek, które za chwilę, zamiast zjechać,
mogą runąć z impetem w dół. Przeszklone drzwi się zamknęły i ktoś
próbował przycisnąć guzik. Jego ręka wwiercała się w korytarze tkanin, aż
dotarła do połyskującej listwy. Windą raptownie szarpnęło. Najpierw
w górę, potem w dół, lecz były to tylko centymetry, i wróciła do pozycji
wyjściowej. Ta sama dłoń, tak mi się przynajmniej wydawało, jeszcze raz
dotknęła listwy. Sytuacja się powtórzyła, choć tym razem nie tylko windą
szarpnęło, ale gdy ponownie powróciła na start, usłyszałem piskliwy
dźwięk i drzwi się otworzyły. Mniej więcej połowa ludzi wyszła, a druga
połowa zdecydowała się pozostać i jeszcze raz spróbować zjechać. Po
chwili zobaczyłem znikające czubki głów i uświadomiłem sobie, że
człowiek, owszem, podejmuje wybory. Ma wybór pomiędzy zjeżdżającą
skrzynką a zjeżdżającymi schodami, przynajmniej tak mu się wydaje, ale na
koniec okazuje się, że i tak ktoś wcześniej określił granice tego wyboru.
Jakiś inżynier, jakiś urząd norm, diabli wiedzą, kto i co jeszcze. Jeśli
chciałoby się popełnić zbiorowe samobójstwo w takiej windzie, to raczej
nie ma szans. Nie w tym kraju przynajmniej. Widząc całe to zajście,
doszedłem do wniosku, że nie zjadę windą ani nie skorzystam z ruchomych
schodów. Przecież i one mogą się nagle zatrzymać. W wielu wypadkach
istnieje jeszcze jedno wyjście. Wybrałem spacer obok przystanku kolejki do
Baden, przez most, z którego widać perony i odjeżdżające pociągi,
i schodami w dół. Trochę dłużej, ale mimo wszystko do celu.
W podziemnym przejściu pachniało kebabem. W kiosku uwijali się
Turcy, pakując do ciepłych bułek kawałki cienko pokrojonego mięsa,
warzywa i zadając klientom w kółko to samo pytanie: ostre czy nieostre?
O czym myśli człowiek, który po pracy wraca do domu i który wcześniej
przez dwanaście godzin zadaje to samo pytanie? Musiałbym kiedyś
zapytać, tyle że ja nie lubię pytać. Nie lubię pytać innych, choć sobie
samemu nieustannie zadaję pytania, które w większości zostają bez
odpowiedzi. Skręciłem w lewo i znalazłem się w holu głównym. Po lewej
stronie stał bankomat, przed którym ustawiła się długa kolejka ludzi –
w tym momencie myśleli zapewne tylko o kombinacji cyfr i żeby jej nie
pomylić. Za bankomatem, za oszklonymi drzwiami, siedziało kilku
kasjerów w uniformach Austriackich Kolei Państwowych, czekając na
podróżnych, ale tego dnia, w święto Trzech Króli, nie mieli wiele pracy,
toteż przez oszklone drzwi obserwowali to, co się za nimi działo. Z tej
drugiej strony byłem ja i im się przypatrywałem. Mój pociąg zgodnie
z rozkładem miał odjechać za pół godziny. Byli też inni, szybko
przechodzili w stronę korytarzy bezpośrednio kierujących na perony. Byli
też tacy, którzy zatrzymywali się na chwilę w holu, spoglądając
na niebieskie ekrany informujące o odjazdach i przyjazdach, oraz tacy,
którzy zapomnieli kupić dzień wcześniej pieczywo. Stali w kolejce
w jedynej w tej okolicy piekarni pracującej tego dnia. Odwróciłem się od
drzwi i po chwili stałem pod ekranem, tak jak inni, szukając wzrokiem
swojego pociągu. Czwarta pozycja na liście odjazdów, planowo,
z dopiskiem „pociąg specjalny”. Dłuższe przebywanie w holu wydało mi
się uciążliwe, toteż wpadło mi do głowy, że jednak spróbuję, trochę dla
zabicia czasu, a trochę dla dreszczyku, sprowokować los. Może ten dzień
ułoży się inaczej, niż zaplanowałem, może będzie jednak inaczej, niż
zaplanowano to za mnie? I ruszyłem w drogę powrotną, miałem przecież
jeszcze dwadzieścia pięć minut. Znalazłem się na pasażu i zacząłem iść
w stronę windy. Stałem sam, winda zjechała z placu Schedifka. Nikt z niej
nie wysiadł. Byłem jedynym pasażerem. Samotność w końcu nie jest mi
obca. Samotność to ja. Przed windą na placu Schedifka nie było nikogo,
trochę dalej, obok barierek, niski Hindus handlował gazetami, podszedłem
do niego i kupiłem świąteczne wydanie „Standardu”. Rozejrzałem się
dookoła, ale oprócz handlarza i mnie wszyscy, którzy jeszcze przed
kilkudziesięcioma minutami tłumnie kierowali się w stronę schodów
ruchomych i windy, zniknęli. Wszedłem na schody i zjechałem na pasaż.
Przy wejściu do holu pojawiło się dwóch jehowitów. Trzymali w rękach
swoje gazetki i zapraszali do lepszego świata. Ja trzymałem w dłoni gazetę,
która opisywała nasz, nie ich, prawdziwy świat i przez chwilę pomyślałem,
że zaproponuję im wymianę. „Standard” za „Strażnicę”. Spojrzałem jednak
na zegarek i postanowiłem, że może następnym razem, o ile podobna
sytuacja będzie miała miejsce w innym czasie, w innym dniu. Może za rok?
Miałem na sobie wełniany płaszcz z głębokimi kieszeniami, w sam raz na
wsunięcie zrolowanej gazety. Świadkowie pożegnali mnie uśmiechem,
takim samym uśmiechem, jaki pojawił się na twarzy kobiety, która
sprzedała mi bilet na pociąg specjalny. Czy oni rzeczywiście wierzyli w ten
lepszy świat, czy tylko wyuczyli ich tego lepszego świata na jednym
z kursów? Znowu znalazłem się w holu głównym, ale tym razem się nie
zatrzymałem. Poszedłem prosto na czwarty peron, z którego miał odjechać
mój pociąg. Teraz zrozumiałem, że wszyscy, którzy zniknęli z windy,
ruchomych schodów, przejść i innych miejsc, stali na peronie, na czwartym
peronie, czekając na mój pociąg. W tłumie rozpoznałem Turczynkę
z dziećmi i innych ludzi z windy. Więc przyszło nam się ponownie spotkać,
nawet przyjdzie nam wspólnie podróżować? Wypełniony po brzegi peron
buchał śmiechem, szeleścił papierkami, chrupał, mlaskał i spowity był
dymem papierosów. Podróżni lekceważyli zakaz palenia. Palących było
tylu, że choćby chcieli, to nie mogliby skoncentrować się w tym jednym
miejscu, które według inspektorów przeznaczone było dla mniejszości,
a według mojej obserwacji jednak dla większości. Ludzie w świątecznym
nastroju potrafią wykazać się zdrowym rozsądkiem, toteż nie zauważyłem
na ich twarzach ani zażenowania, ani paniki, kiedy porządkowi czy inni
mundurowi przechodzili obok, gdy oni, pomimo zakazu, w najlepsze
zaciągali się papierosami. Gwar i szeleszczenie w pewnym momencie
ucichły. Większość głów skierowała się w stronę niebieskich ekranów, które
zgodnie wyświetliły tę samą informację. Pociąg miał dwudziestominutowe
opóźnienie. Po chwili usłyszeć było można pomruki niezadowolenia, które
przeszły płynnie w głośne narzekania, gdy głos z megafonu potwierdził
wyświetloną wiadomość. W tym kraju tak duże opóźnienie graniczyło
z jakąś prowokacją, toteż ci, którzy palili i skończyli, zaczęli nerwowo
odpalać następne papierosy. Dzieci zaczęły kaszleć, rodzice niepalący
krztusić się dymem, ale byli też tacy, którzy zupełnie nie przejmowali się
całą tą sytuacją, z radością otwierając butelki piwa i sięgając po piersiówki
wypełnione czymś wysokoprocentowym. Wyjąłem z kieszeni gazetę
i chciałem zacząć czytać, kiedy mężczyzna z obcym akcentem zapytał
mnie, czy zdąży jeszcze do toalety. Bardzo zdziwiło mnie to pytanie, nie
bardzo wiedziałem, co na nie odpowiedzieć. Spojrzałem na zegar, potem na
nieznajomego, następnie na swój zegarek, potem powtórzyłem jeszcze raz
te same czynności i już chciałem mu odpowiedzieć, że chyba tak, choć
wcale nie byłem przekonany, że powiem prawdę, kiedy głos z megafonu
wybawił mnie z tej okropnej sytuacji. Pociąg zmniejszył opóźnienie
i zapowiadano jego rychłe pojawienie się na stacji. Już chyba nie zdążę,
powiedział cudzoziemiec i zostawił mnie w spokoju. Pokiwałem głową,
ponownie zrolowałem gazetę i wetknąłem ją do kieszeni. Palacze nerwowo
kończyli palić, rodzice dyscyplinowali dzieci, nikotynowy dym rozmywał
się w powietrzu, a chrupanie i mlaskanie całkowicie ucichło. Wszyscy
w wielkim skupieniu czekali.
Czarny parowóz majestatycznie wjechał na peron. Tłum ludzi, zamiast
wsiadać do wagonu, ruszył z aparatami w stronę buchającej parą ogromnej
maszyny. Palacz i maszynista pozowali z okienek do zdjęć, a potem znaleźli
się wśród rozbawionych pasażerów. W czarnych czapkach o połyskujących
daszkach, szarych kombinezonach wzorowanych na czasach imperialnych,
z chustkami owiniętymi wokół szyi ustawiali się do fotografii niczym
panienki w konkursie piękności. Między podróżnymi przechadzał się
kierownik pociągu i dwóch konduktorów, również wystylizowanych,
w pięknych mundurach ze stójkami, do których przyszyte były jakieś złote
dystynkcje. Kierownik pociągu miał nawet prawdziwe wąsy podkręcane na
wzór solonych precli, które chętnie kupuję w Merkurze. Skład miał
kilkanaście wagonów różnych klas i różnej maści, toteż bardziej
przypominał zbieraninę wozów cyrkowych niż porządny pociąg z czasów
panowania Jego Wysokości. Część wagonów była zupełnie nowa,
węgierskiej produkcji, choć udawała stare. Część była rzeczywiście
odrestaurowaną dumą naszych kolei, znowu inne pochodziły z końca lat
sześćdziesiątych – dokładnie pamiętałem. Pomiędzy parowozem
a pierwszym wagonem doczepiony był współczesny elektrowóz. Pewnie
z powodów bezpieczeństwa, gdyby stara lokomotywa gdzieś po drodze
wysiadła. Miałem wrażenie, że muszę dać znak, że muszę pierwszy wsiąść
do wagonu, bo jeśli tego nie zrobię, to ten pociąg nigdy nie odjedzie,
a ludzie pozostaną na wieki na peronie, fotografując maszynę i tych kilku
bardzo z siebie dumnych przebierańców. I zrobiłem ten pierwszy krok, choć
z natury nie należę do ludzi wybiegających przed szereg. Kobiety... Z tego,
co pamiętam, tylko moja matka wychodziła z inicjatywą. Reszta? Reszta
czekała. Kończyło się jeszcze szybciej, niż zaczynało. Greta, Petra,
Renate... Z natury czekam, aż ktoś inny wykona pierwszy ruch. Nawet przy
takiej błahostce jak wejście do pociągu. W tym również ustępuję innym.
Tyle że dziś nikt nie chciał wykonać tego pierwszego kroku, a mnie się już
zupełnie nie chciało stać, przyglądać się i dalej stać. Odnalazłem swój
wagon pierwszej klasy. Był z tych węgierskich, nowy, ale postarzany.
Dosyć klaustrofobiczny, z czterema siedzeniami w przedziale. Obite
fioletowym aksamitem, przypominały raczej dawne foteliki kinowe niż coś
wyszukanego z cesarskich czasów. Usiadłem przy oknie, zajmując miejsce
w kierunku jazdy. Nie cierpię podróżować inaczej, co zaznaczyłem, kupując
bilet. Może dlatego tamta kobieta uśmiechnęła się pod nosem? Teraz byłem
zupełnie sam, choć za oknem kłębiły się tłumy ludzi, którzy nie kwapili się
do zajęcia swoich miejsc. W sumie mogłoby tak pozostać do końca.
Mógłbym nadal sam siedzieć w tym przedziale. Mógłbym być sam w całym
wagonie, a nawet w całym pociągu. I gdyby była taka możliwość, pociąg
sam, lokomotywa bez palacza i maszynisty, mógłby ruszyć. Nie miałbym
nic przeciwko temu, bo samotność to stan, który oswoiłem, do którego się
przyzwyczaiłem i który bywa przez niektórych wręcz pożądany, choć nie
jest i nie będzie im nigdy dany. Ja ją mam. Samotność jest moja. I dobrze
nam razem? Nie wiem do końca, ale tak się stało. Z takich czy innych
względów jesteśmy razem. Chyba ją nawet polubiłem, bo jej akurat nie
sposób o to zapytać, ale jeśli jest i mnie nie opuszcza, to chyba jest nam
razem dobrze. Taki paradoks. Życie w samotności jest do przyjęcia, jeśli
o samotności myśli się jak o osobie... Pociąg przez te występy, to stanie,
fotografowanie się, fotografowanie tego, do czego należałoby wejść,
zwiększył opóźnienie do trzydziestu minut. Przeczytałem na ekranie, bo
wisiał niedaleko mojego okna. I nikt, ale to nikt, nie był tym przejęty czy
nawet lekko zmartwiony. Jeszcze kilka dobrych minut delektowałem się
samotnością, gdy usłyszałem gwizdek i już prawie uwierzyłem w to, że
ruszamy bez tej rozkrzyczanej gawiedzi, kiedy zdałem sobie sprawę, że
dźwięk gwizdka dał znak do wsiadania, a nie do odjazdu. W krótkim czasie
ludzie poznikali z peronu, za to przedziały zaczęły pękać w szwach.
Również w moim zasiadł komplet, oprócz mnie jeszcze dwie starsze
kobiety i mężczyzna w średnim wieku o twarzy opóźnionego umysłowo
sprzedawcy hamburgerów. Blisko miejsca, gdzie mieszkam, jest restauracja
McDonald’s. Wchodzę do niej czasami po kawę na wynos i idę z nią nad
jezioro. Za kontuarem stoi pięciu takich jak on. Zrobotyzowanych,
w niemodnych okularach, przepoconych, z opadłą dolną szczęką, tępym
wzrokiem wpatrzonych w klientów. Usłyszałem drugi gwizdek, a po nim
ostry syk. Pociąg ruszył powoli. W tym samym momencie starsze panie
wyjęły ze swoich torebek kanapki. Odwinęły je z papieru i wpakowały do
ust. Synchroniczne jedzenie kanapek. Kto wie, może kiedyś zrobią z tego
dyscyplinę olimpijską? Gdy skończyły, również prawie jednocześnie,
wydobyły z torebek półlitrowe butelki wody mineralnej. Dlaczego ludzie,
zaraz po tym, jak wsiądą do pociągu, robią się głodni? Jedna z pań, ta
siedząca obok mężczyzny, szturchnęła go w ramię, zapraszając zapewne
tym samym do jedzenia. Pokręcił głową i patrzył tak samo jak ci
z McDonald’sa w lustro, które wisiało pomiędzy zagłówkami a półką.
Kobiety zaczęły rozmawiać i chyba obgadywały nowego księdza od
augustianów, tak, to był ten nowy w klasztorze, z pewnością augustianin, bo
wspominały o mszach ze święceniem róż. Kiedyś idąc na wystawę, udaną
zresztą, prac van Gogha w Albertinie, minąłem grupę ludzi kierujących się
do kościoła Augustianów, który stoi w sąsiedztwie. Rozmawiali między
sobą o różach i że święta Rita od spraw beznadziejnych wszystko załatwia.
Fenomen wiary zawsze mnie zadziwiał. Nie mogę pojąć tych bzdur.
Patronka od spraw beznadziejnych, dobre sobie. Jeśli coś jest beznadziejne,
to znaczy, że nadziei nie ma, ale nie, okazuje się, że i w beznadziei jest
nadzieja. Jakaś święta, która może załatwić to, czego nie da się załatwić.
Wszystko się zgadzało, rozmawiały o nowym zakonniku, który w ich
odczuciu był gejem, i nie mówiły o tym z jakimś oburzeniem czy litością,
ale z rozbawieniem. Przysłuchiwałem im się dalej z uwagą. Sam nie lubię
rozmawiać z innymi, robię to tylko w razie potrzeby lub kiedy nie mam
innego wyjścia. Z zasłyszanej rozmowy wynikało, że nowy ksiądz, nim
został duchownym, pracował jako florysta, co w pewnym stopniu mogłoby
uzasadnić ich tezę, że jest homoseksualistą, choć nie do końca. Poznałem
kilku mężczyzn parających się typowo damskimi pracami, mimo to nie
ciągnęło ich do tej samej płci. W pewnym momencie, znowu prawie
jednocześnie, wybuchnęły gromkim śmiechem, uświadomiwszy sobie, że
nowy zakonnik zaraz po mszy wychodzi przed drzwi kościoła i każdemu
podaje dłoń na pożegnanie, przy okazji puszczając głośne bąki. Cóż, nic
śmiesznego moim zdaniem, raczej smutne, zwykła dysfunkcja przewodu
pokarmowego lub stres. Kiedy opanowały śmiech, zaczęły mi się uważnie
przyglądać. Jakoś im chyba nie pasowałem do towarzystwa. Nie śmiałem
się i nie włączałem w dyskusję. Poczułem się bardzo nieswojo, na szczęście
pociąg zatrzymał się na stacji Gloggnitz i wszyscy zaczęli się zbierać do
wyjścia. Wyjąłem z kieszeni bilet wraz z rozkładem jazdy, z którego
wynikało, że czeka nas półgodzinna przerwa w podróży. Żeby nie kusić
losu i nie być w niedalekiej przyszłości przepytanym przez starsze panie,
postanowiłem zmienić przedział, ale po dokładnym zwiedzeniu pociągu
okazało się, że wszystkie miejsca były zarezerwowane i zajęte, również te
w drugiej klasie, na które byłem skłonny się zamienić, jeśli tylko byłyby
wolne. Ludzie znowu poszli do przodu, podziwiając staroświecki cud
techniki. Też przez chwilę stałem między nimi, a po kilku minutach, kiedy
dym z papierosów stał się nieznośny, a zaczadzone dzieci zaczęły
wariować, przeszedłem na sam koniec pociągu. Tam czekała mnie
niespodzianka. Ostatni wagon był repliką tych dawnych, alpejskich,
z miejscami na narty i sanki, i z dwiema ławeczkami, których zdaje się nie
obejmowała rezerwacja. Miałem na sobie płaszcz, więc już nie
potrzebowałem wracać do przedziału. Zostałem w alpejskim wagonie sam,
tak jak lubię najbardziej. Kierownik pociągu zagwizdał, ludzie ponownie
wsiedli do swoich wagonów, ale nikt, zupełnie nikt nie wszedł do mojego.
Byłem szczęśliwy. Teraz, sam, samiuteńki, mogłem bez wysłuchiwania
cudzych historii, nie będąc zmuszanym do wypowiedzenia się na jakiś
ważki czy też idiotyczny temat, podziwiać przez okno te cudne krajobrazy,
które za chwilę miały się pojawić. Kiedy wjechaliśmy do pierwszego,
długiego tunelu, poczułem w wagonie ten charakterystyczny zapach pary
zmieszanej z sadzą. Dokładnie tak pachniały wagony, do których
wsiadaliśmy dawno temu, żeby pojechać na narty. Przypomniało mi się
dzieciństwo, jakkolwiek by patrzeć, całkiem szczęśliwe, a jeśli już nie
szczęśliwe, to przynajmniej normalne. Matka, ojciec, brat, który od wielu
lat nie utrzymuje ze mną kontaktów. Może uczciwiej byłoby powiedzieć, że
to ja od wielu lat nie utrzymuję z nim kontaktów, odkąd wyprowadził się do
Belgii, ponieważ doszedł do wniosku, że jest Żydem, że ojciec z matką
ukrywali przed nim ten fakt. Jaki fakt? Ojciec z matką byli rodowitymi
Austriakami, nie ma żadnych dowodów na ich żydostwo. Ale brat miał inną
koncepcję, toteż pewnego dnia przeszedł na judaizm i ożenił się
z prawdziwą Żydówką, i o ile jego żydostwo jest wymyślone, o tyle
żydostwo jego dwóch córek już nie. Tak więc mój brat jest teraz
żydowskim Belgiem o austriackim pochodzeniu, ma żydowską żonę
o żydowskim pochodzeniu i dwie córki, które Żydówkami są, choć nie
wszystko stracone. Nikt nie powiedział, że córki nie zrobią kiedyś wolty
i nie przejdą na buddyzm, katolicyzm czy bahaizm, wyrzekną się tego
całego izraelskiego cyrku. Pociąg wyjechał z tunelu, a do wagonu wszedł
kierownik w tym pięknym mundurze, z dystynkcjami, z podkręcanym
wąsem i równie staromodnym kasownikiem zwisającym na czerwonym
sznurku z jego dłoni. Poprosił o bilet. Skasował, a potem lekko zdziwiony,
poinformował mnie, jakbym nie wiedział, że mam bilet pierwszej klasy
i miejscówkę. Zapytałem, czy mógłbym dalej podróżować właśnie w tym
wagonie, tym bez miejscówek. Odparł, że oczywiście, choć nadal nie
rozumiał, dlaczego zamieniłem wygodny fotel obity aksamitem na
drewnianą ławkę, pozbawiając się przy okazji towarzystwa. Pociąg wjechał
do następnego tunelu, tym razem krótszego. Wyraźnie zwalniał, piął się
w górę i wił krętym duktem kolejowym w taki sposób, że kiedy otworzyłem
okno i drobinki sadzy spoczęły na moim nosie, zobaczyłem lokomotywę
i resztę składu. Po lewej stronie góry wyrastały strzeliste szczyty, a w dole,
na wstążkach asfaltowych dróg poruszały się kolorowe punkciki. Ruch tego
dnia był niewielki. Przy nasypach, zaraz przed i za tunelami, można było
zauważyć ludzi z aparatami fotograficznymi. Niektórzy z nich, wyposażeni
w amatorskie, małe, srebrne pudełeczka, uśmiechali się i machali
przyjaźnie, a inni, ci uzbrojeni w długie obiektywy, w aparaty jak ciężkie
karabiny maszynowe przykręcone do statywów, przypominali żołnierzy
ostrzeliwujących jednostkę pancerną. Moja intymność skończyła się jednak
szybciej, niż przypuszczałem. Zdawałem sobie sprawę, że na końcowej
stacji będę musiał wysiąść i wmieszać się w tłum, pójść do muzeum,
a potem coś zjeść i wrócić. Ale liczyłem, że przynajmniej wagon, w którym
podróżowałem, pozostanie do końca trasy pusty. Niestety, po chwili
pojawili się w nim amatorzy fotografowania. Chmara amatorów i nie tylko
z aparatami fotograficznymi, ale i z kamerami. Nawet mnie nie zauważyli.
Może moja postać całkowicie upodobniła się do otoczenia. Może moja
skóra stała się tak brązowa jak ławka, na której siedziałem? Stałem się
ludzkim odpowiednikiem kameleona? Zaczęli otwierać okna, wystawiać
przez nie głowy, a kiedy zauważyli coś ciekawego, cykali zdjęcie, kiedy zaś
pociąg wjeżdżał do następnego tunelu, pośpiesznie zamykali okna. Między
błyskawicznymi sesjami zdjęciowymi równie błyskawicznie wyjmowali
z kieszeni swoje piersiówki, pociągali po łyku i dalej oczekiwali na jakąś
górkę czy imponujący wiadukt, którym będzie można się pochwalić po
powrocie do domu, wrzuciwszy w pamięć komputera. Pociąg zbliżał się do
stacji Semmering, ale według planu nie miał się na niej zatrzymać. Zimy
w tym roku wcale nie było, i choć reklamowali tę wycieczkę jako
nostalgiczną zimową podróż parowozem i na zdjęciach w folderze
wszystko było czarno na białym, czyli czarna lokomotywa na tle
ośnieżonych górskich zboczy, w rzeczywistości była to wiosenna
wycieczka, bo czarna lokomotywa ciągnęła wagony wśród zielonych
stoków. Chociaż jechaliśmy parę ładnych setek metrów ponad poziomem
morza, nigdzie nie leżał śnieg. Było tak ciepło, że nawet armatki śnieżne się
poddały, a trasy narciarskie, zwykle o tej porze roku okupowane przez
miłośników białego szaleństwa, świeciły pustkami. Zadziwiająco
wyglądały te pasy wyciętych lasów, które powinny bielić się jak rozsypana
mąka. Zamiast tego, błyszcząc żywą zielenią, wprowadzały kompletny
zamęt. Gdzieniegdzie widać było, że ten czy tamten właściciel kawałka łąki
chciał zmusić pękatą maszynę do walki z naturą, ale efekty tej walki były
marne, toteż sztuczny śnieg przypominał szarą breję. W pewnym momencie
ludzie z aparatami nie zamknęli okien, a pociąg nagle wjechał do
następnego tunelu. Poczułem momentalnie, że całe powietrze zniknęło
bezpowrotnie i że za moment wszyscy się zaczadzimy. Wszystkim, to
znaczy im, dobrze było w tym zaczadzonym wagonie, bo żaden z amatorów
cykania nie pofatygował się, żeby zamknąć okna. Zresztą to już nie miało
najmniejszego sensu. Po wyjeździe z tunelu trzeba było pozbyć się czadu.
Ale ci z aparatami i kamerami, widząc, że siedzimy we mgle, kaszląc,
postanowili wycofać się jak najszybciej. Nie pozostawili mi wielkiego
wyboru, ruszyłem razem z nimi, bo pociąg zbliżał się do następnego tunelu.
Wtedy nie wiedziałem, że będzie to ostatni tunel przed stacją docelową.
Wróciłem do swojego przedziału, lecz moje miejsce zajęła jedna z pań.
Kiedy chciała wstać, ruchem ręki dałem jej do zrozumienia, że usiądę na jej
miejscu. Zapytała, co dobrego dają w restauracyjnym, myśląc zapewne, że
cały ten czas przesiedziałem właśnie tam. Nie chciało mi się tłumaczyć,
gdzie byłem, więc skłamałem, odpowiadając, że w restauracyjnym dają to,
co zawsze. To, co zawsze, mogło oznaczać piwo, kawę, herbatę, parówki
z bułką i musztardą oraz torciki. Starsza pani pokiwała tylko głową i rzuciła
od niechcenia, że dobrze, iż zabrała swoje kanapki. I na tym ta krótka
rozmowa się skończyła. Mężczyzna z opadłą dolną szczęką trwał nadal
w pozycji wyjściowej, to znaczy takiej, w jakiej go zapamiętałem, kiedy
opuszczałem przedział dwie godziny wcześniej. Pewności nigdy nie ma, ale
byłem prawie pewien, że któraś z pań, najprawdopodobniej jego matka,
zabrała kretyna, owoc swojej miłości czy też nienawiści, na dotleniającą
wycieczkę. Pewnie wierzyła, że go jakoś rozrusza, lecz nawet taka
wycieczka nie dawała zamierzonych efektów. I po to się ludzie mnożą, żeby
potem pakować pieniądze w posągowe postacie wpatrzone w jeden punkt?
Matki nie żyją wiecznie, kiedyś odchodzą, a nim umrą, załatwiają takim jak
on miejsce w państwowej albo prywatnej instytucji zajmującej się
zaspokajaniem ich podstawowych potrzeb już do końca. Zresztą tacy jak on
mają wyłącznie podstawowe potrzeby, pomyślałem, ponownie patrząc na
niego. Był we mnie jakiś żal do tego świata, ale żal uświadomiony. Cały
dramat polegał właśnie na świadomości, na mojej świadomości, jej
świadomości i jego nieświadomości. W skrócie rzecz ujmując, z żalem
muszę stwierdzić, że ten oto kretyn był na pozycji wygranej. Myślenie boli,
choć część ludzi uważa, że nie. Ponieważ był to pociąg, który tylko udawał
stary pociąg, nie dano nam do końca poczuć się retro. W przedziale
znajdował się głośnik oraz wszystkie inne przyciski, które można znaleźć
we współczesnych pociągach. Coś zatrzeszczało w głośniku, a potem
dobiegł z niego głos kierownika, który oznajmił, że za kilka minut
będziemy na miejscu. Kierownik przypomniał również, że będziemy mieli
cztery godziny na zwiedzanie muzeum kolejnictwa i miasteczka i że pociąg
odjedzie do Wiednia punktualnie. Z góry przewidział brak niespodzianek?
Ludzie ponownie wysypali się na peron, po czym jak stado owiec ruszyli
kierowani czerwonymi strzałkami w stronę muzeum. Też byłem owcą
powodowaną chęcią obejrzenia starych parowozów, wagonów, choć
chciałem w tym wszystkim uczestniczyć sam, bez tłumu, zbędnych
świadków. Tak, to był zbiór ogromnych przedmiotów upamiętniających
wspaniałą przeszłość tego kraju. W samym centrum ogromnego hangaru
znajdowała się ogromna lokomotywa, która kiedyś stała na stacji niedaleko
tego miejsca i która ciągnęła wagony wypełnione bogatymi wiedeńczykami
do naszej riwiery, do Triestu, do Abacji. Abacja... Nigdy jej już chyba nie
zapomnę, choć kiedyś bardzo chciałem. Chcieć zapomnieć... Nie da się, nie
dało się, przynajmniej w moim przypadku. Może inni potrafią. Nie ja.
Dlatego jestem tu dzisiaj, dlatego wsiadłem do tego pociągu, dlatego
wmieszałem się w tłumy przypadkowych ludzi. „Masz wielkiego jak
lokomotywa”. „Jesteś długi jak pociąg”. „Sapiesz niczym parowóz”.
„Obijaj się o moje zderzaki”. „Gwizdnij mnie”. „Nie bądź takim
semaforem”. „Wjedź mi w tunel”. „Turkocz”. „Po szynach, po szynach. Do
celu. Stacja końcowa. Wysiadaj”. „Na dzisiaj przedziały zamykamy”.
Zwariowana była na punkcie pociągów. Udzieliło mi się. To było zaraźliwe
i, jak się okazało, nieuleczalne, bo próbowałem się leczyć, lecz
bezskutecznie. Włoskie napisy na ścianach, dwujęzyczne właściwie.
Niemieckie i włoskie. Trupie główki ze skrzyżowanymi piszczelami. Żaden
faszystowski znak, tylko zakaz wejścia. Małe lokomotywy, kolejki
wąskotorowe postawione na kilkunastu metrach szyn. Wajchy, którymi
można poruszać, zapach kawy, bo i wagon restauracyjny był w tym
muzeum, śmiechy dzieci, dziadkowie, babcie, matki, ojcowie, ciotki,
wujkowie, zagraniczni turyści, modele kolejek, mapy tras, ekrany
telewizyjne migające reklamami, gry komputerowe, symulacje, objaśnienia,
zakazy, nakazy i... krzyk. Straszliwy krzyk. Przeraźliwy kobiecy głos.
A potem cisza. Zupełna. Ludzie zamarli na moment. Zamienili się w figury
woskowe. I znowu ten głos wołający o pomoc. A potem powtarzające się:
„Bruno! Bruno! Bruno!”. Ktoś mnie woła? To niemożliwe. Kobiecy głos
tragicznie intonuje moje imię? Tutaj, w muzeum kolejnictwa? Ale jej głos
miał inną barwę. To nie jest jej głos; ten nawołuje innego Brunona, to nie
ja, to nie mnie. „Bruno, nie! Na pomoc!” Ludzie ocknęli się z letargu.
Biegną, ktoś krzyczy, jakiś mężczyzna. „Wezwijcie pogotowie! Wezwijcie
pogotowie! Szybko!” I ja ruszyłem w stronę głosu, po krótkiej przerwie
ponownie wołającego moje imię. I stoję tam, oczom nie wierzę. Na
posadzce, obok największej lokomotywy, leży bez życia, z roztrzaskaną
głową, Bruno. Bruno z mojego przedziału. Po chwili słychać sygnał karetki.
Starsza pani próbuje coś mu podłożyć pod głowę. Płacze, a on
zakrwawiony, jeszcze przed chwilą niedający oznak życia, zaczyna się
głośno śmiać. Ludzie wykrzykują przez siebie, żeby go nie ruszała, żeby
poczekała na pogotowie, bo już tu jest. Bruno, mój imiennik. Kretyn, który
spadł ze starej lokomotywy, śmieje się dalej. Więc nie tylko potrafi
przeglądać się w lustrze, ale i śmiać się potrafi? A może się śmieje tylko,
gdy go coś boli? Może tacy jak on jednak mają świadomość, tylko
odwrotnie działającą? Sanitariusze już są z noszami. Lekarz próbuje mu
zadawać jakieś pytania, lecz Bruno nadal się śmieje. Szczęśliwy,
z rozwalonym łbem spoczywającym na udach matki przypomina Chrystusa
zdjętego z krzyża z włoskich widokówek dla pielgrzymów. I tutaj też są
głośniki. A głos z głośników prosi nas wszystkich o opuszczenie muzeum.
Policja też jest już na miejscu.
I znowu tłumy wychodzące tym razem z muzeum. Szemrania i ciche
dyskusje na temat samobójczego skoku z parowozu lub nieszczęśliwego
wypadku, lub też tego, że jednak coś ciekawego może się zdarzyć w tym
spokojnym miejscu, mieście, kraju. Nagły napad głodu. Jeden wielki
zbiorowy żołądek, który zaczął niemiłosiernie burczeć i dlatego wspólny
organ wycieczkowy zdecydował, że poszuka ukojenia poprzez jego
napełnienie. Wyboru wielkiego nie było, właściwie żadnego, bo mieścina
mała i do tego święto. Żołądek zastanawiał się, czy cokolwiek, choć jedno
miejsce, będzie tego dnia otwarte. Do centrum, wszyscy do centrum.
A centrum leżało kilkaset metrów od muzeum, i w centrum był ratusz,
rynek, małe kamieniczki, i centrum było puste. To znaczy myśmy je
zapełnili. Nasze miasteczka są puste, choć oficjalne statystyki wykazują, że
ktoś w nich mieszka. Statystyki wykazują różne rzeczy, na przykład to, że
przeciętny Ziemianin zjada jedną świnię rocznie. Ale są tacy, którzy nie
tykają wieprzowiny, i jest ich spora grupa, kto wie, może nawet połowa nas
wszystkich? Więc tak samo jest chyba z naszymi małymi miasteczkami.
Oficjalnie liczą po pięć tysięcy mieszkańców, ale połowa z tych
mieszkańców tylko w połowie w nich mieszka. Pojawia się od czasu do
czasu. A potem znika. Teraz my byliśmy miasteczkiem, zgłodniałym
miasteczkiem, nabuzowanym zdarzeniem, nieszczęśliwym wypadkiem czy
też snem wariata o zakończeniu swojego marnego życia. I była też w tym
miasteczku jedna otwarta restauracja, chińska restauracja. Więc kiedy
kelnerki zobaczyły ten tłum i uświadomiły sobie możliwość największego
utargu w roku, niezapowiedzianego, choć realnego, ich skośne oczy
zamieniły się w błyszczące, nowiutkie monety euro, a małe, krótkie
paluszki zaczęły odruchowo przebierać, imitując liczenie tych cudnych
zielonych setek. Na salę wpadł kucharz ubrany w biały podkoszulek, białe,
choć poplamione gdzieniegdzie brązowym sosem sojowym spodnie
i pożółkły czepek, najpierw coś krzyknął po chińsku lub wietnamsku, lub
po koreańsku czy tybetańsku, laotańsku, tajsku, a może birmańsku,
wszystko jedno, bo oni w Austrii na ogół wszyscy są z Chin; a potem tak
samo szybko jak się pojawił, momentalnie zniknął za wahadłowymi
drzwiami. Kelnerki dalej się uśmiechały, a może to tylko ten ich azjatycki
układ szczęki i oczu wywołuje zawsze złudne wrażenie, że one ciągle są
uśmiechnięte, przyjazne, że non stop się śmieją, że ta ciężka praca od rana
do wieczora daje im tyle pieniędzy, a przez to szczęścia, że nie wypada im
inaczej, tylko się uśmiechać, śmiać. Być może wszystko jest u nich
odwrotnie niż u Bułgarów, którzy potakują głowami, a ruch ten oznacza
zupełnie coś przeciwnego. Może te chińskie, tybetańskie, laotańskie
mordki, które niby cały czas zadowolone, bo układ pyska tak pokazuje, tak
naprawdę są nieszczęśliwe. Bo tak czuje się każda haniebna krzyżówka,
sapiąca, męcząca się łatwo, schorowana i cała pokręcona.
Mój brat, zanim został Żydem i mieszkał na miejscu, to znaczy
w mieszkaniu w drugiej dzielnicy, i jeszcze nie poznał tej prawdziwej
Żydówki, matki jego prawdziwych Żydówek, na miłość boską, on
kompletnie postradał zmysły, kupił sobie pewnego dnia mopsa. Samotność
mu doskwierała. Piesek, dobry wynalazek dla samotnych, na samotność.
Wierne bydlę, totalnie uzależnione od swego pana. Taki kot na przykład
daje sobie świetnie radę bez człowieka, a piesek, jeszcze do tego
w Wiedniu, bez tych wszystkich książeczek zdrowia, smyczy, kagańca,
okresowych badań, podatku od pieska, medalików na szyjce, na których jest
wygrawerowane, jak się wabi i numer telefonu właściciela, jest nikim,
nieporadną, uzależnioną kupką psiego mięska, którego miejscem, moim
zdaniem, jest właśnie to miejsce, gdzie teraz nerwowo poszukuję wolnego
krzesła, czyli chińska restauracja. Daję głowę, że nie byłbym w stanie
odróżnić wołowiny od psiny, bo każdy rodzaj mięsa w sosie sojowym czy
też słodko-kwaśnym smakuje tak samo. I brat mój, Żyd podrabiany, kupił
sobie tego mopsa i przez kilka dni był nim zachwycony. Do chwili, gdy
przestał normalnie spać. Ponoć to zwierzątko krępe, o krótkich nóżkach, ze
zdeformowanym pyskiem, wydaje w nocy takie dźwięki, jakby się dusiło.
Brat nie przespał kilku nocy, bo czuwał przy psie, myślał, że kupił trefnego
i za chwilę to stworzenie wyzionie psiego ducha; ale nic, pies nie chciał
zdychać, a brat zaczął się z niewyspania spóźniać do pracy, aż go wyrzucili,
bo szef jakoś nie mógł uwierzyć w bajkę o czuwającym przy zdychającym
psie dobrym Austriaku, który jeszcze nie wiedział, a może już wtedy
dokładnie wiedział, że zostanie Żydem. Pies wieczorami dalej udawał, że
zdycha, brat poszedł do lekarza po tabletki nasenne i całkowicie się
rozklekotał. Na sam koniec wpadł na genialny pomysł i udał się ze
zwierzęciem do weterynarza. I tam, u lekarza, przeżył olśnienie, a może
właśnie wtedy zdecydował, że zostanie Żydem? Bo psi doktor powiedział
mu, że ta rasa tak ma, że pies jest zupełnie zdrowy, ale jeśli on przez psa
zaczyna się odklejać od społeczeństwa, to sprawa wymyka się już
kompetencji psiego doktora, i poradził mu, po pierwsze, wizytę u dobrego
psychologa, ponieważ uważał, że pies stanowi wyłącznie protezę jego
wewnętrznych, duchowych rozterek, i po drugie, i to może było
najważniejsze, polecił mu, by w takim razie pozbył się mopsa. Oczywiście
byłem pierwszą osobą, której zaproponował przejęcie bydlęcia. Stanowczo
odmówiłem, choć jeszcze wtedy lubiłem swojego brata, natomiast psów
nigdy. Brat przeżywał wówczas podwójne załamanie, można powiedzieć.
Ten pies, moja odmowa i... właściwie potrójne załamanie, bo pracy też nie
miał, choć pracować nie potrzebował, to znaczy nie musiał. Rodzice nas
dobrze uposażyli finansowo. Mógł tak samo jak ja żyć całkiem dostatnio
z czynszów, bo dwie kamienice w mieście były nasze. Jedna jego, a druga
moja. Być może brat jest bardziej ambitny ode mnie, być może nie dawało
mu spokoju spokojne życie rentiera, musiał mieć jeszcze normalną pracę,
w firmie, z szefem. Głupek. Ponieważ jedna kamienica, ta brata, była
w drugiej dzielnicy, a ta dzielnica pełna jest pejsatych, poznał się któregoś
dnia, absolutnie, jak mniemam, odmóżdżony, z tą, z którą ma teraz dwie
swoje Żydówki. Zanim sprzedał dom i wyjechał udawać pejsatego do
Belgii, wzbudził litość w swojej wybrance, a może to ten pies ją wzbudził?
I rodzinka przyszłej żony przejęła mopsa. Nie mam pojęcia, co się z nim
potem stało. Czy wykończył pejsatych? Czy go uśpili, czy dali mu
zdechnąć ze starości, nigdy nie pytałem i już zdaje się nigdy nie zapytam.
Znalazłem krzesło przy kaloryferze. Trochę to trwało i co bardziej
rozgarnięci, i bardziej głodni, zasiadali do stołów z wypełnionymi
talerzami, więc kiedy ja podszedłem do bufetu, srebrne pojemniki świeciły
już pustkami. Owszem, był ryż z groszkiem i kulka zmęczonych płatków
cebuli w sosie sojowym, trochę napuchniętych krewetek, ale jak na
dwanaście euro, które miałem zapłacić za ten samoobsługowy wynalazek,
to było trochę za mało. Kelnerki krążyły między stolikami i przyjmowały
zamówienia na piwo i wodę mineralną, proponując przy okazji jakieś danie
z karty. Ponieważ w kuchni trwało szaleństwo i kucharz dwoił się
z pewnością i troił, żeby na nowo zapakować jedzeniem srebrne pojemniki,
i dłużej trwałoby czekanie na danie z karty, zamówiłem duże piwo
i zdecydowałem się poczekać. Gdy dopijałem piwo, kucharz zaczął
wparowywać ze świeżym jedzeniem, lecz pewnie doskonale zdawał sobie
sprawę, że z takimi możliwościami technicznymi i w tak krótkim czasie nie
nakarmi całego pociągu. Część pasażerów po tym, gdy uznała, że nie ma
szans przebić się przez tłum do pojemników, postanowiła zrezygnować
i wyjść z restauracji, a część, i ja należałem do tej grupy, postanowiła
pozostać i poczekać na trzeci rzut. Po wypiciu, a właściwie bardzo długim
delektowaniu się drugą szklanką piwa, nastąpiło trzecie podejście
chińskiego kucharza i trzeci szturm na pojemniki. Tym razem i mnie się coś
dostało. Napakowałem na talerz, co było, zbytnio nie mając szans na
zastanawianie się i wybieranie, bo głód odebrał części pasażerów rozum,
a tym samym dobre maniery, mnie też. Więc przypominaliśmy w tym
momencie stado świń przepychających się przy korycie. Świń, które
ładowały sobie na talerze martwe świnie w warzywach i sosach. A potem,
już przy stolikach, żarliśmy po świńsku to świńskie jedzenie i nikt nie
myślał nawet o pałeczkach, bo łyżkami i widelcami jadło się szybciej. Wnet
pojemniki znowu zrobiły się puste. I oszalały kucharz ponownie wyskoczył
zza drzwi wahadłowych, ujadając w niezrozumiałym języku do kelnerek,
które jak jedna ruszyły do baru i również zaczęły wyjmować puste
pojemniki. Do odjazdu pociągu została godzina. Widziałem, jak ludzie
nerwowo zerkali na zegarki i jak w swoich głowach kalkulowali, czy
jeszcze dadzą radę doczekać do następnego rzutu z kuchni. Po piętnastu
minutach większość z nich zaczęła wstawać i ustawiać się w kolejce do
kasy, aby uregulować rachunek za tę wątpliwą akcję dożywiania. Gdy
zostało dokładnie pół godziny do odjazdu, a w restauracji pozostali tylko
najgłodniejsi twardziele, a wśród nich i ja, kucharz i kelnerki z pełnymi po
brzegi pojemnikami pojawili się ostatni raz na sali. Tak, to był ostatni raz,
bo szef kuchni, w rozpaczy, spocony i o dziwo niemający już na twarzy
tego przyklejonego chińskiego uśmiechu, krzyknął tym razem po
niemiecku, choć po chińsku: „Jedzenie koniec, nie mieć więcej jedzenie!”.
Tym razem, choć było nas niewielu, rzuciliśmy się na pojemniki, bo czas
gnał niemiłosiernie i nie mogliśmy się spóźnić. Napakowałem cały talerz
wszystkiego, co mieli, i znowu jak świnia, w towarzystwie już nielicznych
loch, prosiąt i knurów wiedeńskich, wrzuciłem w siebie pokaźną ilość
chińskiej paszy treściwej, po czym wstałem i udałem się do kasy. Chińska
kelnerka, gdy regulowałem rachunek, zapytała mnie, czy sobie życzę
ciasteczko szczęścia. Pokiwałem głową i oprócz papierowego rachunku
dostałem do ręki zapakowane w celofan ciasteczko. Niezwłocznie ruszyłem
w stronę dworca. Zostało mi dziesięć minut.
Chyba wskoczyłem w ostatniej chwili, bo gdy tylko zamknąłem za sobą
drzwi przedziału, usłyszałem gwizdek i pociąg ruszył. Tym razem
siedziałem w przedziale sam i nie zanosiło się na zmianę do końca podróży
powrotnej. Dwie starsze panie i Bruno, cholera, też Bruno, zostali na
miejscu. Może w szpitalu? A może któryś z miejscowych wielebnych już
odprawiał nad nim swoje czary, przygotowując go do podróży na tamtą
stronę? Nie wiem, nieważne. Ważne jest to, że byłem sam, i to było świetne
uczucie, ponieważ zewnętrzny świat zapadał się w czerń, którą próbowały
rozjaśnić z rzadka migoczące gwiazdy. Tak, z tym skokiem na główkę
z parowozu to nieźle wymyślił, uratował mnie, bo gdyby nie jego szalony
pomysł, lub nieszczęśliwy wypadek, musiałbym teraz odpowiadać na
głupie pytania. Zresztą, kto wie, może akurat tym razem pytania byłyby
całkiem znośne, co nie zmienia faktu, że męczyłbym się. Z wymówkami
byłoby trudno, bo za oknem ciemno, więc na czym zawiesić oko? Tylko na
sobie, na swoich twarzach, dłoniach, nogach, butach, kanapkach, torebkach
i zmiętoszonych biletach. Delektowałem się tą samotnością. Podniosłem
podpórki znajdujące się pomiędzy poszczególnymi siedzeniami, tak żeby
stworzyć wrażenie większej przestrzeni, a potem zdjąłem buty
i wyciągnąłem nogi. Było mi zupełnie obojętne, czy w razie wizyty
konduktora zostanę upomniany, czy nie, wszystko stało się obojętne, bo
pociąg zaczął kiwać się na boki uspokajająco, wpadałem w lekki trans,
wyciszałem się i dobrze mi było w tym przedziale, dobrze mi było samemu.
Tam, w miasteczku, u szalonego chińskiego kucharza zauważyłem kobietę,
której sposób poruszania się do złudzenia przypominał sposób, w jaki
poruszała się ona. Lekkość połączona ze zdecydowaniem. Takie osoby
ponoć rzadko się wywracają. Zresztą w naszym przypadku szans na
wywrotkę było niewiele, bo zazwyczaj leżeliśmy. Wywrócić się, leżąc? Być
może. Z wiekiem w coraz dziwniejsze rzeczy łatwiej mi uwierzyć. Więc
leżąc, i nie wywracając się, mówiła o tych pociągach, czym zaraziła mnie
skutecznie. Kiedyś, za trzecim albo czwartym razem, powiedziała mi, że
mam wydatny nos i gdyby nie moje prawie dwa metry wzrostu, do
złudzenia przypominałbym Stalina. Bardzo mnie to porównanie zdziwiło.
Nikt oprócz niej, oczywiście do chwili, gdy zapuściłem wąsy, nie zauważał
tego podobieństwa. Stalin nie należał też do moich ulubionych bohaterów,
a pomnik w centrum Wiednia, pomnik wdzięczności dla radzieckiego
czerwonoarmisty za wyzwolenie, bo tylko za wyzwolenie się dziękuje, jest
i był dla mnie rzeczą skandaliczną. Za wyzwolenie od czego lub od kogo?
Pomnik wdzięczności za okupację, tak, coś takiego byłoby jeszcze do
zniesienia. Ilekroć idę tamtędy, robi mi się niedobrze, gdy widzę młode
matki z wózkami wpatrzone w lśniący złotem hełm prymitywa z dalekiej
Azji. Pomnik Hitlera i Stalina całujących się z języczkiem byłby w tym
kraju na miejscu, ale wiadomo... Pewnego dnia zapuściłem wąsy na
smutno. Porównywałem swoją twarz ze zdjęciami Stalina. I oprócz tych
wąsów nie zauważyłem żadnego innego podobieństwa. Cóż, chciałem jej
zrobić przyjemność, gdy się rozstawaliśmy, a te rozstania były bardzo
krótkie, były to najkrótsze rozstania świata. Uśmiechnęła się, a gdy
wychodziła, dodała szeptem, żebym w żadnym wypadku nie próbował się
z nią kontaktować. „Te kilkanaście chwil jest nasze i lepiej żyć i czekać na
szczęśliwą chwilę”. Tak mówiła. Od czasu do czasu mi jej brakowało.
Nawet tego, kiedy nie czułem własnej ręki, bo jej połowa ciała akurat na
niej leżała, a ja nie chciałem jej zwracać uwagi i mówić, że zesztywniałem,
straciłem czucie. Ilekroć się budzę, mam podobny problem – bo w nocy
spałem na boku i podłożyłem sobie pod głowę rękę, odsunąwszy gdzieś
nieświadomie poduszkę – nim moja ręka na nowo zacznie funkcjonować,
czuć rzeczy, podnosić się do góry, tylekroć przypominam sobie jej spocone
ciało, którego zapach próżno porównywać z zapachem innych kobiecych
ciał. Dotrzymałem obietnicy. W swojej męskiej pysze przez ten nasz
pierwszy rok byłem pewien prawie w stu procentach, że to ona nie
wytrzyma, że zrobi pierwszy krok. Zadzwoni przynajmniej. Ale nic. Nic się
nie działo. Nikt nie pukał do drzwi, telefon milczał, skrzynka na listy
świeciła pustkami. Łudziłem się, że ustali mój adres, numer telefonu. Tak,
ustali, bo wiedzieliśmy o sobie tylko to, że ja mieszkam w Wiedniu, a ona
w okolicach Klagenfurtu. Okolice Klagenfurtu... Okolice Klagenfurtu są
spore. Żadnych adresów, numerów. Tak miało być, tak było ustalone za
pierwszym razem, tak miało pozostać. Tylko te kilka dni, a właściwie kilka
chwil w trakcie tych kilku dni, raz w roku – to miało być nasze. Obawiałem
się, że kiedy, według umowy, znowu zjawię się w tym samym mieście,
w tym samym hotelu, tego samego dnia i o tej samej porze, tylko rok
później, nie zapuka do drzwi, nie będzie jej. Może przez te całe dwanaście
miesięcy poukłada sobie w głowie inne rozwiązania, może się coś w jej
życiu zmieni albo po prostu umrze. Zadziwiające, że nigdy podczas tego
roku oczekiwania nie myślałem w takich kategoriach o sobie. Przecież to ja
mogłem umrzeć albo zmienić plany, nawet najzwyczajniejsza choroba, ale
tylko z tych cięższych, mogła wszystko przekreślić. Zaryzykowałem jednak
i już jako Josef, a nie Bruno, dokładnie tak, jak się umówiliśmy wcześniej,
rok po tym, jak się umówiliśmy, przyjechałem do tego samego miasta.
Pokój, na dwa miesiące przed datą przyjazdu już opłacony, ten sam pokój,
w tym samym hotelu, o tej samej godzinie. Leżałem w łóżku i czekałem, aż
zapuka do drzwi. Z niecierpliwością spoglądałem na zegarek, bo kilka
minut minęło i wskazówka sekundnika niemiłosiernie zataczała nowe kręgi,
ale wreszcie usłyszałem charakterystyczne pukanie i wiedziałem, że to już,
bo nikt inny na świecie nie pukał tak jak ona.
Do przedziału wszedł kierownik pociągu. Kierownik był spostrzegawczy,
rozpoznał wśród tłumu pasażerów tego człowieka z ostatniego wagonu
alpejskiego, z twardej drewnianej ławki, który mając bilet pierwszej klasy,
zamienił wygodę na samotność w niewygodzie. Biblijny był to kolejarz, bo
powiedział, uśmiechając się, i wtedy jego wąsy jeszcze bardziej się
podkręciły, że ostatni zostaną pierwszymi. Coś z cytatów ewangelicznych
pozostało w jego głowie. Dowód na to, że chrześcijaństwo pozostaje religią
uniwersalną, nawet na kolei się sprawdza. W rzeczy samej, mój wagon był
teraz na początku składu. Słowo „samotność” wyszło i z jego ust. Próbował
coś opowiadać o tych dwóch paniach, podopiecznym kretynie i o tym, że
teraz jestem w przedziale sam. Oczywista oczywistość, panie kierowniku,
pomyślałem i nie próbowałem nawiązywać z nim rozmowy, choć czułem,
że miał taką potrzebę. Nie pomyliłem się, bo kierownik pociągu bez
pytania, czy nie mam nic przeciwko jego towarzystwu, usiadł na miejscu
parowozowego skoczka. Przez chwilę zachowywał się dokładnie tak jak
tamten, bo wpatrywał się w lustro, które wisiało naprzeciwko. Analizował
swoją twarz, podkręcił i tak już niemożliwie podkręconego wąsa, potem
zapiął ostatni guzik kołnierzyka na stójce i zaczął przeglądać jakieś papiery.
W oddali majaczyły światła domostw, potem nagle znikały, gdy pociąg
wjeżdżał do tunelu. Potem tak samo nagle, jak znikały, pojawiały się.
Wreszcie skończył z tymi papierami i schował je do czarnej skórzanej
torby. Zapytał mnie, czy lubię kolej. Odpowiedź była tylko jedna, przecież
nie mogłem odpowiedzieć, że nie, bo co robiłbym w tym wyjątkowym
pociągu. Zresztą przecząca odpowiedź zobowiązywałaby mnie do
skomplikowanych wyjaśnień, a mówić mi się nie chciało. Odpowiedziałem,
że tak. Czułem, że potwierdzająca odpowiedź wywoła co najmniej
monolog, ale nie mój. Nie pomyliłem się i tym razem. Odpowiedział, że on
też. Widać, że miejsce, na którym siedział, w magiczny sposób
wywoływało skretynienie u każdego, kto miał z nim styczność. Może
podopieczny starszej pani, zanim wszedł do pociągu, zanim usiadł na tym
aksamicie, był całkiem normalnym człowiekiem? Trudno mi było
wyobrazić sobie kolejarza, przebierańca, który robiłby te hece, jeśli nie
lubiłby choć trochę kolei żelaznych. Następny tunel. Ciemność. Następny
wyjazd z tunelu i światełka w oddali, ale kierownik nie chciał kończyć
rozważań na temat spokoju umarłych i dworców. Nie dawało mu spokoju,
że stacja Wiedeń Meidling, na której wsiadłem, leży tuż obok cmentarza,
a pierwszy jej peron graniczy z wysoką wybetonowaną ścianą i że za tą
ścianą, może kilkanaście centymetrów od niej, zaczynają się groby, i że
nieboszczycy, ich czaszki i kości, leżą na wysokości kół przejeżdżających
pociągów. Potem mówił o końcu czasów i o tym, że kiedy każdy z nich
wstanie z martwych, nim zobaczy oblicze Boga Wszechmogącego, wejdzie
na peron, peron pierwszy, ponieważ Bóg do Wiednia nie spadnie z jakiejś
chmurki, tylko przyjedzie pociągiem. I niewykluczone, że właśnie takim,
w jakim teraz siedzimy. Starym parowozem z wagonami w imperialnym
stylu. Tak, Bóg nie mógłby przyjechać na Sąd Ostateczny czymś
tandetnym, ciągnął monolog. Musiałem tego słuchać, nie miałem wyjścia,
więc kierownik pociągu dokładnie nakreślił cały scenariusz końca świata
i przemożnego w nim udziału Austriackich Kolei Państwowych, ponieważ,
jak zaznaczył: „Pan nasz, wiedzący wszystko, wie i to, że sprywatyzowana
kolej to pomyłka, że prywatne linie kolejowe są bardzo zawodne, drogie
i mają statystycznie najwyższą wypadkowość”. Za przykład podał Wielką
Brytanię, w której po sprywatyzowaniu żelaznych szlaków nastąpiła
całkowita zapaść i wszystkie inne straszności z nią związane. Zrozumiałem,
że jedno jest pewne, koniec świata nie zacznie się w Anglii. Zacznie się
w Austrii, i to niedaleko od miejsca, w którym mieszkam. Pocieszająca
wiadomość. Kierownik kilkakrotnie przerywał swój monolog, zarzucając
mi brak zapału do rozmowy, lecz się nie zniechęcał i mówił dalej.
Pomyślałem w pewnym momencie, że jeżeli czyściec istnieje, to właśnie mi
go teraz kierownik pociągu funduje, i żeby skrócić swoje męki, wstałem,
przeprosiłem go, oświadczając, że muszę wyjść do toalety. Przytaknął
głową ze zrozumieniem. W toalecie siedziałem długo, wystarczająco długo,
żeby kierownika zniechęcić. Przecież nie mógł sam ze sobą rozmawiać?
Lecz nie miałem pewności, zważywszy na to, że prawie uwierzyłem
w ponadziemską moc miejsca, na którym usiadł. Widać ostatecznie
zrozumiał moje przesłanie, bo gdy wróciłem do przedziału, już go nie było.
W drodze powrotnej pociąg specjalny, pociąg Trzech Króli, nie zatrzymał
się na żadnej prowincjonalnej stacji. Zbliżaliśmy się do Wiednia. Podróż
powoli dobiegała końca, do głowy wrócił zarzucony wątek. Kiedy
otworzyłem drzwi, byłem stuprocentowo pewny, że to ona. Za to ona
straciła na moment stuprocentową pewność, że ja to ja. Wszystko przez
wąsy Stalina, nawet kiedy się kochaliśmy, szeptała cicho „Josef, Josef”,
i dopiero na samym końcu, gdy się ubrała i usiadła na skraju łóżka, zaczęła
mówić do mnie po imieniu, przepraszając za Josefa. Następnego dnia
ponownie opowiedziała mi historię o tym, że Stalin miał podobnie jak ona
świra na punkcie pociągów i najczęściej nimi podróżował. Miał też głęboko
zakorzeniony strach przed zamachem na swoje życie, toteż gdy wybierał się
w podróż, przygotowywano cztery jednakowe składy pancerne i tylko
w jednym z nich podróżował on. W każdym z trzech pozostałych pociągów
jechał sobowtór dyktatora. Moja podróż dobiegła kresu. Skład zatrzymał się
na stacji Wiedeń Meidling. Na pierwszym peronie przy cmentarnej ścianie,
lecz nic nie zapowiadało tego dnia końca świata. Dzień zresztą się
skończył.
2.
Mój lekarz, doktor Herman Stiegl, kiedy przychodzę na okresowe
badania, a potem po wyniki, klepie mnie po ramieniu i mówi z wielką
radością w głosie, że jestem „kompletnie zdrowy!”. Za każdym razem
zastanawiam się, co rozumie, wypowiadając słowo „kompletnie”. Czy
można być kompletnie zdrowym? Cukier w normie, ciśnienie gimnazjalisty
z wyższych klas, słuch nieprzytępiony, wzrok bez zarzutu, język bez nalotu,
świeży oddech, waga w normie, grzybicy stóp nie stwierdza, pyta o mocz,
to znaczy, czy nie mam problemów z jego oddawaniem. Tego u siebie nie
obserwuję. Nie pocę się w szczególny sposób w nocy, w dzień też nie, nie
mam zawrotów głowy, mroczków przed oczami, oddycham równo
i spokojnie, nie palę, nie nadużywam alkoholu. Więc to jest to kompletnie?
Siedzę potem jeszcze przez chwilę w jego gabinecie, bo doktor za każdym
razem chce coś powiedzieć. Niby ma to mieć związek ze zdrowiem, ale
chyba jego, psychicznym. Ileż to już razy przyszło mi słuchać wywodów na
temat pozytywnych skutków samotności, ponieważ doktor doskonale wie,
że jestem nieżonaty i bezdzietny. Wszystko ma zapisane na swoich
niebieskich kartonikach, które przechowuje w srebrnym segregatorze. Ta
praktyka Stiegla to nie tylko pokój przyjęć, ale i laboratorium, salka
zabiegowa i żona, pielęgniarka i sekretarka w jednej osobie. To ona pobiera
mi krew, zabiera plastikowy pojemnik z moczem. Przez ostatni rok nie
pytali o stolec, co mnie trochę zaniepokoiło. Żona Stiegla jest chudą
znerwicowaną kobietą koło czterdziestki. Naprawdę się jej boję, choć stara
się być miła, ale dobrze znam te urzędowe uśmiechy, wiem, co oznaczają.
Z pewnością mój lekarz doprowadził ją do nadmiernego wychudzenia,
pewnie żyją jak pies z kotem, bo czy można żyć w spokoju, normalnie,
z drugą osobą, kiedy się nie można od niej uwolnić choć na chwilę.
Najpierw siedzą razem praktycznie cały dzień, a potem razem wracają do
domu, następnie razem jedzą i wieczorem razem kładą się do tego samego
łóżka. Gdy przychodzą wakacje albo inne ferie, jadą razem nad morze albo
w góry i potem razem się kłócą. Zawsze razem, nigdy osobno. Więc może
dlatego Herman, w ramach terapii, darmowej terapii, do tego prawie
anonimowej, opowiada mi o wspaniałych skutkach samotności. On jej po
prostu pragnie. Zastanawiam się, czy samotność byłaby możliwa w jego
przypadku, czy byłby w stanie ją wybrać, oddać się jej. I za każdym razem
dochodzę do wniosku, że to tylko takie Stieglowe gadanie o czymś, czego
nie zna, bo nigdy ani życie, ani świadome decyzje czy też ich brak nie
doprowadziły go do stanu nawet małej samotności. Mała samotność, duża
samotność, może jeszcze średnia samotność, a może samotność totalna?
Tak jak on mi mówi, że jestem kompletnie zdrowy, tak ja mógłbym mu
powiedzieć, że on jest antytotalnie niesamotny, dlatego zabiera mój czas.
Lecz zgadzam się na Stieglową kradzież czasu, ponieważ mam go
w nadmiarze, mogę się z nim podzielić i wysłuchać jego
dziesięciominutowego monologu, ostatecznie widujemy się raz na pół roku.
Łatwo obliczyć, że jeśli warunki będą sprzyjające, to zobaczę Stiegla
jeszcze tylko kilkadziesiąt razy w życiu, co w wielkim przybliżeniu będzie
krótszym czasem niż ten, który poświęcam na oglądanie telewizyjnych
wiadomości. Żebyś ty, Stieglu, wiedział to, co ja wiem, żebyś miał blade
pojęcie, że po tym, co czasami robię, przychodzę do ciebie z drżeniem
serca, choć twoje słuchawki i ciśnieniomierz są tak fatalnymi maszynkami,
że nie są w stanie tego wykazać. Żeby twoja sucha żona, znerwicowana
wariatka, wiedziała, kiedy wkłuwa się w moją żyłę, że czekam na coś
wielkiego. Żebyś kiedyś mógł zmarszczyć czoło, nasrożyć brwi, żeby ci
włosy dęba stanęły, żebyś po którejś rutynowej wizycie mógł mi wreszcie
powiedzieć: „Jest pan całkowicie chory!”. Żebyś się mógł tym zachwycić,
żebyś mnie poklepał po ramieniu, tak jak to zawsze robisz, ze strachem, ale
i z dumą połączoną z czystym, niekłamanym zmartwieniem, powiedział
wreszcie: „Pan jest kompletnie chory, pan jest całkowicie chory, pan ma tę
chorobę, tę straszną chorobę, na którą medycyna nie znalazła do tej pory
lekarstwa”. Żebyś ręce załamał, potem chodził w kółko po gabinecie,
poszukując w głowie słów pocieszenia, lecz nie mogąc ich znaleźć, rozłożył
dłonie w geście niemocy, tak jak robią ci amerykańscy aktorzy grający
oddanych lekarzy w serialu, który doprowadza do tego, że w czwartkowe
popołudnia moja dzielnica pustoszeje. Żebyś mógł, zapytany przeze mnie,
ile mi jeszcze zostało, odpowiedzieć, tak jak macie w takich wypadkach
w zwyczaju, że nie wiesz, bo na to mają wpływ różne czynniki, ale przy
obecnej wiedzy medycznej i stosując zalecaną terapię, zważywszy na to, że
odwiedzam go regularnie, czyli logicznie rzecz ujmując, mogłem to złapać
w ostatnim półroczu, rokowania w tej i tak beznadziejnej sprawie są jak
najbardziej pozytywne. „To znaczy umrze pan, to pewne, ale umieranie
będzie stopniowe i długie, więc będzie miał pan dużo czasu na
pozałatwianie swoich spraw, nie odejdzie pan na tę chorobę nagle, pan,
biorąc te zestawy leków, będzie odchodził powoli, i jeśli będzie pan na to
psychicznie przygotowany, to nawet w wielkim stylu, bo wie pan,
umieranie, jeśli się wie, na co i ile nam pozostało czasu, to wielka sztuka”.
Więc pada wtedy jeszcze raz to samo pytanie: „Doktorze, czyli ile mniej
więcej?”. Lekarz, mój lekarz, u którego jestem już nie pamiętam od jakiego
czasu, czyli bardzo długo. Mój lekarz, który dostaje z mojej, jednej
z najlepszych w Wiedniu, kasy chorych grube pieniądze za to, że nic mi do
tej pory nie było, jeszcze raz zatacza koło po gabinecie, drapie się po
głowie, co może oznaczać tylko, że otrzymam dobrą odpowiedź, to znaczy
wyczerpującą, niezostawiającą żadnych, ale to żadnych złudzeń, siada teraz
naprzeciwko mnie i patrząc mi prosto w oczy, bo bezpośredni kontakt
wzrokowy jest tutaj przykazaniem numer jeden, mówi: „Nie wiem”. Widzi
rozczarowanie na mojej twarzy. I znowu mówi: „Nie wiem, nie jestem
Panem Bogiem”. Na co odpowiadam szybko i zdecydowanie: „Ależ,
doktorze, ja jestem niewierzący, więc niech pan z łaski swojej nie opowiada
mi takich rzeczy, pan kończył medycynę czy chciał zostać księdzem? Nie
wyszło? Niechże pan to z siebie wydusi, proszę!”. „No dobrze”, odpowiada
naburmuszony Stiegl. „Jeśli sprawy pójdą tak, jak piszą, to ma pan od
pięciu do dwunastu, trzynastu lat życia”. Wtedy podrywam się nagle
z krzesła i podchodzę do niego. Zakrywa odruchowo twarz, myśląc, że chcę
go uderzyć, ale ja zupełnie nie mam tego, co on myśli, w głowie. Ja chcę go
po prostu poklepać po ramieniu, dokładnie tak, jak on to zawsze robi.
„Doktorze, to wspaniała wiadomość”, mówię. „To jedna z najlepszych
wiadomości, jakie w życiu mi ktokolwiek przekazał!”. Stiegl odsuwa
dłonie, które jeszcze przed chwilą zakrywały w geście samoobrony jego
twarz, i widzę na niej kompletne zdziwienie. Tak, kompletne. Jeśli zawsze
byłem kompletnie zdrowy, a teraz jestem kompletnie chory, to dlaczego on
nie mógłby być teraz kompletnie zdziwiony? Teraz wykrzykuję jeszcze raz
i jeszcze bardziej radośnie, już radośniej się nie da: „Doktorze, to jest
najlepsza wiadomość, bo właśnie tak długo zamierzałem jeszcze żyć. Od
pięciu do dwunastu lat, nie dłużej! Moje życie do tej chwili pozbawione
sensu, sensu nabiera! Doktorze, to wspaniała wiadomość. Jestem chory!
Jestem kompletnie chory! Kom-plet-nie! Teraz dopiero, od tej minuty moje
życie będzie usensownione. Rozumie doktor, u-sen-sow-nio-ne, ne, ne, ne!
Doktorze, doktor wie, że «ne» to znaczy «tak» po grecku? Tak, tak! Teraz
będę miał czas, żeby dokładnie, kompletnie, jak doktor woli, zająć się sobą.
Tylko sobą! Tylko my! Nasza trójka, bo do tej pory mieszkaliśmy tylko we
dwoje, ja i moja samotność, a teraz mamy jeszcze chorobę! Nieuleczalną
chorobę!”. Odkąd zacząłem robić to, co robię, po każdej półrocznej,
rutynowej kontroli, liczę, że któregoś dnia ten scenariusz może się
sprawdzić. Skądinąd wiem, że wiele dobrych scenariuszy czeka na
ekranizację i wiele z nich nie staje się filmami. I tak też jest tym razem.
Stiegl kończy swoją pochwałę samotności, ja po raz kolejny jestem
kompletnie zdrowy, on po raz kolejny podaje mi rękę na pożegnanie.
Wychodzę z gabinetu. Potem żegnam się z jego wychudzoną żoną, a do
gabinetu wchodzi następny kompletnie zdrowy pacjent.
Mieszkam w dobrej, a tym samym spokojnej dzielnicy. Właściwie na
granicy dzielnic. Dobrej i złej. Asfaltowa wstążka czteropasmówki oddziela
mnie od tych wszystkich dziwnych specjalistów, którzy rozpracowali na
czynniki pierwsze nasz system pomocy socjalnej. Widać system jest mniej
skomplikowany niż oni, więc jest głupi, a jeżeli jest głupi, to dlaczego
głupek, który jest mądrzejszy od systemu, nie ma go doić? Brawo Ratusz!
Brawo Ratusz! Tak samo krzyczał ten mężczyzna kilka dni temu. Krzyczał
w samym środku ratusza podczas degustacji chleba. W skrzynce na listy
znalazłem setki niepotrzebnych reklam i darmowe gazety. To najczęściej
znajduję w swojej skrzynce. Owszem, zdarzy się list urzędowy czy inne
ważne pismo, na które wypada odpowiedzieć, w czasie wyznaczonym
odpowiedzieć, bo zawsze podają na samym końcu takiego pisma czas, ale
w zatrważającej większości chcą mi wcisnąć tanie jedzenie, jeszcze tańsze
drzwi antywłamaniowe i tańsze od drzwi antywłamaniowych porady
psychologa. Lecz jak mógłby mi poradzić ktoś, kto ma większe kłopoty
z sobą samym? Jeśli miałbym skorzystać z jakichś porad, chciałbym
pogadać o przeszłości czy też przyszłości, bo teraźniejszość mam raczej
pod kontrolą, to daję słowo, że wybrałbym wróżkę, a nie psychologa.
I w jednej z tych darmowych gazet znalazłem ogłoszenie – Ratusz zapraszał
na darmową degustację chleba. Chleb jem, lubię i uważam, że mamy
najlepszy w tej części Europy. Słowacki, węgierski, czeski czy chorwacki to
tylko marna imitacja naszego. Wiem, bo jadłem. Na szesnastą Ratusz ustalił
rozpoczęcie świętowania. Jestem punktualny, więc o szesnastej tam byłem,
i nie byłem pierwszy, wydawało mi się, że źle przeczytałem ogłoszenie, bo
hol był już wypełniony ludźmi, było ich tak wielu, że miałem trudności
w dopchaniu się do któregokolwiek stanowiska. A byli nasi najwięksi, jak
Mann czy Anker. Ale też zupełnie małe, lokalne, nieznane piekarnie.
Bardzo szybko zorientowałem się, że nie tylko zaczęli to darmowe
dokarmianie godzinę wcześniej, ale też że znalazłem się w tymczasowym
domu starców, bo młodych, oprócz tych ślicznych panienek rozdających
darmową wodę i białe wino, nie widziałem, a ludzi w moim wieku było jak
na lekarstwo. Reszta, cuchnąca starym moczem, banda świetnie
zorganizowanych staruszków przejęła kontrolę nad widowiskiem. Byli
zaopatrzeni w torby, torebki, papierowe i z tworzywa sztucznego – zwijając
te darmowe bochenki, jak najszybciej się dało. To miała być ponoć
degustacja, a wyszło prawie na kradzież, bo dziadkowie sprytnie
i bezczelnie napychali swoje torebki, nie wkładając do ust ani kęsa. Dobrze
wiedzieli, że szybkość to jedyny sposób na to, żeby zapełnić torby jak
największą ilością pieczywa, tak żeby również jak najszybciej zniknąć
i wpakować cały, półlegalnie zwędzony towar do swoich przepastnych
zamrażarek. Pół godziny po moim przyjściu na degustację stoły stanowisk
świeciły pustkami, piekarze zaczęli kroić na małe kawałki to, co pozostało,
a przecież Ratusz przewidział imprezę od szesnastej do dziewiętnastej, i co
robić z resztą czasu, gdy nie ma czego oglądać, a raczej nie ma już czego
próbować? Zawsze jednak znajdzie się jakieś rozwiązanie, na przykład
wystąpienie działacza partii Zielonych, który poza programem odegra nam
rolę zmartwionego ojca narodu. Ta sala, w której wcześniej rozdawali
chleb, jest wielka, toteż w pierwszej chwili usłyszałem przedziwne dźwięki
i gdy zacząłem się zbliżać w stronę stoiska Ankera, już dobrze wiedziałem,
że dziwne dźwięki to rodzaj spontanicznego przemówienia szczupłego
człowieka, który w spodniach włożonych na lewą stronę stał na jednym ze
stołów, pewnie też na znak jakiegoś dla mnie niejasnego protestu, ale
z innej imprezy, którą pewnie dopiero co opuścił i nie zdążył się na czas
przebrać. Jak przystało na prawdziwego działacza Zielonych, nie miał
butów, tylko skarpetki i wykrzykiwał w stronę uciekających staruszków:
„Brawo Ratusz! Brawo Ratusz! Bando bezrozumnych stworzeń! Rozdają
wam chleb za darmo, za który i tak zapłaciliście ze swoich podatków! Nie
dajcie się oszukać! W tym mieście nie ma niczego za darmo! Za darmo jest
tylko wasza niechybna śmierć! Napychajcie się, napychajcie! Ci, którzy
rządzą tym miastem, zasrany Ratusz, dobrze wiedzą, że jak dadzą się wam
kilka razy w roku nażreć, to potem oddacie swoje głosy w wyborach na tę
bandę sfrustrowanych faszystów!”. I kiedy wypowiedział słowo „faszyści”,
gwar ustał, zapanowała całkowita cisza, bo słowo „faszyzm” jest słowem,
które w tym kraju stało się niezrozumiałe. Toteż żeby działacz Zielonych
nie miał już okazji do używania niezrozumiałych słów, zebrała się wokół
niego garstka strażaków, tłumacząc mu grzecznie, żeby przestał i zszedł ze
stołu, bo stanowi zagrożenie rozniecenia ognia. Pomyślałem wtedy, że
mamy bardzo wyedukowaną straż pożarną, że marnują się z tymi
sikawkami, bo ich miejsce jest na uniwersytetach, bo lepiej wychodzi im
operowanie metaforami niż gaszenie płonących budynków. Ale działacz
Zielonych nic nie robił sobie ze strażaków i dalej krzyczał. Wtedy władze
Ratusza zareagowały na jego wystąpienie: w holu pojawiły się te piękne
dziewczyny z butelkami darmowego białego wina w dłoniach. I żeby jak
najszybciej ugasić pożar, który starał się działacz rozniecić, zaczęły
polewać po całym plastikowym kubku wina, choć zanim zabrakło chleba,
lały tylko do połowy. Część staruszków okazała się pijakami, toteż
darmowe wino zaczęło bardzo szybko znikać, ale Ratusz był przygotowany
na atak, więc końca tego pijaństwa nie było widać. I tak spora grupa
zainteresowana działaczem odwróciła się do niego plecami i odeszła,
ponieważ władze Ratusza ustawiły te piękne dziewczyny i wino dokładnie
kilkadziesiąt metrów od krzykacza. Został sam, jedynie w towarzystwie
kilku strażaków, którzy dalej spokojnie tłumaczyli mu, żeby zszedł ze stołu,
bo sobie krzywdę zrobi. Ale ten protestował konsekwentnie. Zaczął na
nowo wykrzykiwać, że nie będzie ze strażakami rozmawiał, i zażądał
wezwania policji: „Policja, policja! Gdzie jest policja?! Na policję też
płacicie podatki, więc gdzie ona jest?!!!”. Lecz policja się nie pojawiała,
strażacy odeszli od działacza partii Zielonych, ludzie z radością popijali
darmowe białe wino. Po kilku następnych nieudanych próbach słownego
obalenia włodarzy Wiednia aktywista zszedł ze stołu i zaczął sam sobie
klaskać, potem gwizdał, a w przerwie wykrzykiwał, że jesteśmy uśpionym,
przekupnym społeczeństwem i można nam na głowę kupę zrobić, i nic,
byleby wino było za darmo. Na sam koniec, wymęczony krzykiem,
gwizdaniem i pohukiwaniem, opuścił teren, a większość zebranych nawet
nie zauważyła, kiedy to zrobił. Policja nie przybyła, toteż pewna grupa
pijanych emerytów stwierdziła, że był to wynajęty przez Ratusz aktor,
którego zadaniem było sprawdzenie nastrojów społecznych w mieście.
Niektórzy uznali go za wariata, inni nie mieli zdania. Wróciłem do domu
i po kilku godzinach włączyłem wieczorne wiadomości. Spiker mówił
o udanym festynie w Ratuszu. Żadnych komentarzy na temat zakłócania
porządku. Działacz? Wariat? Aktor? Raczej nikt, nikogo tam nie było. Do
mojego domu prowadzą rozsuwające się, przeszklone drzwi. I żaden
specjalista od socjalu z sąsiadującej przez czteropasmówkę drogi tutaj nie
wejdzie. Gdy automatyczne drzwi się otworzą, kamera zapamięta, co
trzeba, a za tymi drzwiami są następne. Też szklane, ale otwierane za
pomocą kodu. Tylko nasz konsjerż, mieszkańcy, okresowo listonosz i straż
pożarna go znają. Nie ma żadnych wywieszek z nazwiskami, nikt
nieproszony cię nie odwiedzi, bo jednym z niewielu sposobów, żeby się
znaleźć w środku, jest znajomość tego, kogo chce się odwiedzić, jego
numer komórki czy numer telefonu stacjonarnego. Ewentualnie można
zapukać w przeszklone drzwi i jeśli pan Stroh będzie siedział za blatem
swego biurka w holu wejściowym, to jest szansa pogadania z nim, co
niekoniecznie oznacza, że pan Stroh udzieli jakichkolwiek informacji na
temat domniemanego mieszkańca. Mieszkamy tu sporą grupą, ale się nie
znamy. Samotność grupowa. Owszem, mógłbym mieszkać w kamienicy,
którą posiadam, z której żyję, ale po co się ujawniać, wynajęta firma
zajmuje się całą biurokracją, ja tylko co miesiąc odnotowuję wpływy. Nie
jest dobrze mieszkać w domu, którego mieszkania wynajmuje się innym.
Niepotrzebne żale i niepotrzebne rozmowy, niepotrzebne afiszowanie się
i niepotrzebne napiętnowanie. Nie obchodzi mnie, kto tam mieszka, jakie
ma problemy, jak się mu powodzi. Ci lokatorzy nie istnieją, przynajmniej
dla mnie. I tak jest najlepiej, najintymniej, najbezpieczniej. Mój brat był
innego zdania. Czasami zastanawiam się, czy jesteśmy synami tych samych
rodziców. Chciał i do końca mieszkał w swojej kamienicy, którą również
wynajmował, toteż kiedy jeszcze spotykaliśmy się, choć i tak nie były to
częste spotkania, zanim został Żydem i wyjechał, nie rozmawiał ze mną
o nikim innym, tylko o swoich lokatorach, ich kłopotach i ich radościach.
Ponieważ nie mogłem mu się odwdzięczyć taką samą opowieścią, nasze
spotkania miały charakter monologu. Długi był to monolog, bo kilkanaście
osób zamieszkiwało jego kamienicę. Nudny to był monolog, bo miałem
wrażenie, że po dwu-, trzymiesięcznej przerwie nie miał mi nic innego do
opowiedzenia. Opowiadał więc to samo co w poprzednim miesiącu.
A może ja nie jestem synem mojego ojca? Ojciec był straszliwym
nudziarzem i potrafił całymi godzinami opowiadać na przykład
o powidłach, tak samo jak mój brat opowiadał o swoich lokatorach.
Kompletnie go nie rozumiałem, bo przecież miał wtedy jeszcze inne życie,
miał pracę, chodził do niej, nie był Żydem. Tak, był jedną z niewielu osób,
która znała numer mojego telefonu stacjonarnego, choć dzwonił do mnie
bardzo rzadko. A odwiedził mnie w moim mieszkaniu dwa albo trzy razy.
Stwierdził, że czuje się osaczony tymi niskimi sufitami, i wyrzucał mi, że
zapłaciłem taką sumę pieniędzy za to, jego zdaniem, dysfunkcjonalne
widzimisię jakiegoś zwariowanego włoskiego architekta. Jeśli się już
spotykaliśmy, to albo u niego, albo na mieście, w jednej z tych knajp, które
zapewniały względną anonimowość. To, że spotykałem się z nim w knajpie,
a nie u niego w mieszkaniu, wynikało też z drobnego incydentu, który miał
miejsce niedaleko jego kamienicy. Był koniec sierpnia i w sklepach zaczęło
się pojawiać młode wino. Uwielbiałem te litrowe butelki z zielonego szkła.
Niezakorkowane, ma się rozumieć. Te tandetne nalepki, na których o tej
porze roku napisane było, że winogrona, z których wino zostało
wyprodukowane, pochodzą z kraju unijnego. Ale z którego, tego nigdy nie
napisali, przecież mogłoby się okazać, że z tego, o którym myślimy
negatywnie. Koniec sierpnia to jeszcze zdecydowanie nie czas na nasze
młode wino. Nasze pojawia się później i na etykiecie napisane jest bardzo
wyraźnie, że to nasze, a nasze jest lepsze od innych. Mam całkowite
zaufanie do naszego. Jakość produktów spożywczych to chyba jedna
z niewielu rzeczy w tym kraju, którym można ufać, lecz co było robić w to
sierpniowe sobotnie popołudnie, kiedy zarówno brat, jak i ja mieliśmy
ochotę na młode wino? Trzeba było je kupić, nawet jeśli było obce. Jego
dzielnica w soboty zamieniała się w jakiś film dokumentalny o tematyce
bliskowschodniej. On się upierał i bronił tego pachnącego czosnkiem
folkloru. Powtarzał, że to jest ich miejsce, że takich świństw się
dopuściliśmy w stosunku do nich, że żadna moc nam tego nie wybaczy. Nie
mogę brać odpowiedzialności za cudze czyny, toteż zawsze spieraliśmy się
na ten temat. Nie lubię Żydów, mam do tego prawo, tak samo jak Żydzi
mają prawo, żeby nie lubić mnie. Jest jedna różnica między nami, ja jestem
u siebie, a oni nie. Ja chodzę normalnie ubrany, a oni chcą się wyróżnić,
chodzą nawet w sierpniu w krótkich czarnych płaszczach, białych
pończochach, futrzanych czapach. Czy normalny, spokojny obywatel tego
kraju ubiera się w taki sposób? Przecież oni mają w sobie zakorzenioną
prowokację. A te ich otyłe kobiety, białym pudrem pociągnięte, tłustą
śmierć przypominające, na łyso ogolone, w tych swoich obrzydliwych
perukach na głowie. Czy normalny facet każe się swojej kobiecie oszpecać?
I to ma być ta ich kultura? Nie dziwię się, że kilku chłopaków nie
wytrzymało, a że mieli sadystyczne zacięcie, to wyszło, jak wyszło. Może
trochę przesadzili, ale staram się ich zrozumieć. I dlatego że staram się ich
zrozumieć, jestem antysemitą, a mój brat na znak protestu został Żydem?
To, że został Żydem, trudno mi przeboleć, jest ciężko, było ciężko, ale to
jednak brat, lecz nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego wpycha mi na siłę
pogląd, że i ja jestem Żydem, i że rodzice też byli Żydami, że my wszyscy
jesteśmy Żydami. Kompletna, chora bzdura, to tak, jakbym się któregoś
dnia rano obudził i doszedł do wniosku, że jestem Turkiem! Bo wszyscy
jesteśmy Turkami! Wszyscy Turkami w Wiedniu zostaniemy, to już jest
przesądzone, choć mam nadzieję, że nie za mojego życia. Brat całkowicie
się Żydami zafascynował. Do tego stopnia, że jak cielę szedł im w sobotę
wkręcać żarówki, kiedy się im przepaliły, bo oni w soboty wkręcać żarówek
nie mogą. Ciekaw jestem, czy teraz, w Belgii, będąc już Żydem, mając
swoją ogoloną żonę w peruce, nosząc pończoszki, jarmułki i płaszczyk
przykrótki, kiedy mu się w sobotę przepali żarówka, szuka w okolicy
jakiegoś zupełnie skretyniałego Belga, który wymieni mu żarówkę? Był
zachwycony tymi ludźmi w czarnych czapeczkach, brodatymi, charczącymi
i charkającymi, i ich dziećmi, pejsatymi małymi chłopcami, w białych
wypuszczonych na spodnie koszulach, śmigającymi na całkiem
współczesnych bmxach. Kiedy wypił sporo, mówił, że kiedyś będzie miał
takich synów. No i go ten żydowski Bóg pokarał, widać, że sam nie znosił
podrabianych Żydów, więc dał mu dwie córki. I bardzo dobrze! Poszliśmy
po wino do Billi, która stała na rogu, pomiędzy bóżnicą a salonem tajskiego
masażu. Pomiędzy niebem a piekłem. Żydzi zbierali się przed świątynią,
rozmawiali ze sobą, charcząc i charkając oczywiście, ale mogli to robić,
i robić to bez żadnych większych obaw, bo nad ich bezpieczeństwem
czuwał radiowóz policyjny. Już tak się powyrabiało w tym kraju, że Żydzi
mogą wszystko. Policję sobie w soboty ściągają. A któż chciałby do nich
strzelać, myślałem wtedy, przecież po takiej akcji nie przestawałoby
śmierdzieć czosnkiem przez tydzień. Niesamowite, rząd kompletnie oszalał,
dlaczego w niedzielę nie obstawia policją wejść do katolickich kościołów?
Przecież katolicy też są zagrożoną mniejszością, ze swoimi niepopularnymi
poglądami na temat poczęć i braku poczęć. Stanowią równie wdzięczny
obiekt ataków, i co? Nie ma policji przed kościołami. A Żydom można
wszystko. Mierzi mnie to. Tylko oni mają prawo do swojego prawa, istna
semicka paranoja. Kupiliśmy z bratem po tej pięknej litrowej butelce
i trzymaliśmy je z przodu, przed sobą, nieśliśmy, żeby się nic nie uroniło.
Szliśmy bardzo powoli, spokojnie, bo to wino ma to do siebie, że nawet
przy delikatnym wstrząsie pieni się nagle i chce opuścić butelkę, toteż
wolnym kroczkiem, w skupieniu, nieśliśmy młode wino, nie mając zupełnie
pojęcia, co działo się za naszymi plecami. A działo się wiele. Wiele to za
mało powiedzieć. Wiele to nic nie powiedzieć. Który z nas mógł
przypuszczać, że tak samo cicho i tak samo ostrożnie idzie za nami dwóch
mundurowych z wycelowanymi w nasze plecy pistoletami? Bo kto
w sobotnie popołudnie przechadza się po żydowskich rewirach z butelkami
niesionymi w sposób bardzo ostrożny, jak tylko zamachowcy potrafią, a te
butelki to wcale nie młode wino, lecz jakieś koktajle Mołotowa? Dopiero
przed drzwiami kamienicy, kiedy brat postawił wino na schodku i sięgnął
do kieszeni po klucze, a potem odwrócił się, by sięgnąć ponownie po
butelkę, zobaczył dwóch uzbrojonych, w hełmach, maskach, goglach,
rękawiczkach, kamizelkach kuloodpornych, nagolennikach i jeszcze nie
wiem w czym, i zbladł. Dali nam spokój, upewniwszy się, że nie niesiemy
bomb czy innych materiałów, które mogłyby w sposób drastyczny wpłynąć
na tych pejsatych szowinistów od niewkręcanych w sobotę żarówek. Na
koniec jeden z nich powiedział „Szczęść Boże”! Szczęście to rzeczywiście
mieliśmy, bo gdyby któryś z nas wykonał jakiś dziwny ruch lub upadł,
sprawy mogłyby się tamtej soboty zupełnie inaczej potoczyć. Dlaczego
żaden z nich nie odważył się na „Szczęść Boże”, jak Bóg przykazał, na
samym początku? Pamiętam, że tego dnia ostro się pokłóciliśmy, że nic nie
wyszło z tego wina, że wróciłem zdenerwowany do domu, a w nim, przy
windzie, znowu mnie ktoś pozdrowił Bogiem i jego szczęściem, choć
dobrze wiem, że prawie wszyscy wypowiadają to pozdrowienie
automatycznie, bezmyślnie. Większość z nich w Boga nie wierzy, tak samo
jak większość tych ludzi, ze mną włącznie, wierzy w to, że Żydzi w tym
kraju są tak samo potrzebni jak łyżwy przyczepione do kół roweru. I co się
stało? I kto miał rację? Tak bardzo mnie brat krytykował za to, że żyję
wyłącznie z czynszów, że spalam się, nudzę, mam za dużo czasu, którego
w racjonalny sposób nie potrafię spożytkować, bo on ma czas i na to, i na
tamto, mimo że chodzi do pracy. Czy mam się obwiniać za rodziców,
którzy zostawili po sobie tyle, że starczy bez regularnej pracy? Obwiniać
kogoś, że wygrał w lotto? Obwiniać, że się wysoko urodził? Obwiniać, że
nie musi i że nie chce, bo nie musi? Przecież to takie proste, pracują tylko
ci, którzy muszą. I on też to zrozumiał, ale najpierw musiał wyjechać do tej
Belgii. Przedtem był Austriakiem podającym się za Żyda i chciał pracować,
chociaż nie musiał, ale od kiedy został belgijskim Żydem o austriackich
korzeniach, przestał chcieć musieć, sprzedał kamienicę w Wiedniu i kupił
inną, mniejszą, ale zawsze, w Belgii, i żyje z tego samego co ja, choć ponoć
to jego żona chodzi teraz do pracy, bo musi i ponoć chce.
Mój dzień zaczyna się dopiero wtedy, kiedy sąsiadka z naprzeciwka
otworzy okno i wytrzepie przez nie prześcieradło. Ten barbarzyński rytuał
wytrzepywania włosów z głowy, nóg, tyłka i już łonowych jest znakiem, że
wszystko jest w porządku, że można zaczynać. Zaczynam przed południem,
bo sąsiadka wytrzepuje koło jedenastej, zaczynałbym wcześniej, gdyby
i ona pewnego dnia doszła do wniosku, że można wytrzepać o dziewiątej.
O, nie, dziewiąta godzina by mnie zabiła. Powiedzmy, o dziesiątej. Tak,
godzina dziesiąta to dobra godzina. Siedzę w pokoju, patrzę przez okno
i czekam na nią. Gdy kilkoma pewnymi ruchami wzbogaci już trawnik na
dole o kilkanaście lub kilkadziesiąt włosów swoich i tego tłuściocha, jej
męża, który tak jak ona strzepuje popiół z papierosa też przez okno, idę
zaparzyć sobie kawę, a potem nalewam szklankę wody niskogazowanej,
wypijam i czekam. Czasem urodzi się coś większego, a czasami coś
mniejszego, bywają dni, kiedy są trudności, wtedy wypijam następną
szklankę wody. Mój lekarz, doktor Stiegl, uważa, a ja mu w tym przyznaję
całkowitą rację, że regularne wypróżnianie to podstawa dobrze przeżytego
życia. W rzeczy samej, ludzie, którzy mają z tym problemy, mają to też
wypisane na twarzy. Mógłbym z całą pewnością powiedzieć, że połowa
domu, w którym mieszkam, ma ten problem. Zatwardziałe, zatwardzone
istoty. Potem jest podmywanie. Po podmywaniu ubieram się i biegnę do
windy, wychodzę z domu, przechodzę tylko jedną wąską uliczkę i już
jestem w piekarni. Sprzedawczyni o nic nie pyta, wie, że każdego dnia,
oprócz niedziel, kupuję dobrze wypieczony, maślany francuski rogalik.
Wracam. Z lodówki wyjmuję sok pomarańczowy. Siadam przy stole
i włączam komputer, bo gazety papierowe kupuję, i owszem, ale tylko
wtedy, gdy wychodzę gdzieś dalej, po same gazety nie chce mi się chodzić.
Wyjątek stanowi weekend, wtedy prasa papierowa jest zawsze, z tego
prostego powodu, że obok domu jest automat z weekendową prasą,
wystarczy w szczelinę wepchnąć euro i pięćdziesiąt centów. Popijam sok
z pomarańczy, zagryzam rogalikiem i śledzę, co tam ciekawego dzieje się
w mieście i na świecie. A świat i miasto zazwyczaj mnie nie zaskakują,
więc gdy nie idę tam, gdzie czasami chodzę, bo żeby tam pójść, muszę
poczuć wyraźną potrzebę, która łączy się potem z wyczekiwaniem
u mojego lekarza, napięciem i nadzieją, wychodzę ze stron wiadomości
i wchodzę na strony dla dorosłych. Oglądam, przeglądam, a kiedy nazbiera
się we mnie siła, ta siła, która może zniewolić rękę i doprowadzić
człowieka do kompletnego rozklekotania, kiedy czuję, że mam już w sobie
jej tak wiele, że mógłbym stracić to, na co zbieram siły i za co płacę duże
pieniądze, przebieram się w dres, wkładam obuwie sportowe, wsiadam
do windy i jadę na ostatnie piętro, na dach. Na dachu jest nie tylko basen,
ale i sauna oraz siłownia. Zresztą w domu mamy trzy siłownie, doskonale
wyposażone we wszystkie urządzenia, które przy odrobinie chęci mogą
zrobić z ciebie atrakcyjny kąsek. Prawda jest jednak taka, że należę do
nielicznych, którzy tego wszystkiego używają. Prawda jest taka, że ludzie
nie mają czasu, że mają rodziny, że im się po prostu po pracy nic nie chce,
a w weekendy jeszcze bardziej im się nie chce. Z dachu jest piękny widok.
Rozkoszuję się nim, wsiadłszy na jeden z pięciu rowerków stacjonarnych,
który jest moim rowerkiem, bo nikt go nie używa oprócz mnie, tego jestem
pewien w stu procentach. Dlaczego jestem pewien? Bo pozostałe rowerki
mają do tej pory niepoodklejane folie na zegarach, a pedały dalej są
powiązane sznurkami, dokładnie tak, jakby dopiero przed chwilą przynieśli
je ze sklepu. No więc kiedy już sobie wszystko poustawiam, kiedy określę,
czy mam zamiar danego dnia jechać pod górkę, czy też po płaskim, widzę
przez okna całe to cudowne miasto, które tak samo kocham, jak
nienawidzę. Mówią, że miłość to uczucie dwubiegunowe, od euforii do
chęci zabicia kogoś, nie inaczej jest ze mną. Kocham Wiedeń, bo jest
czysty, wygodny, znakomicie zorganizowany. Z drugiej strony nie lubię
tych wszystkich przyjezdnych, których z roku na rok przybywa. Psują to
miasto. Jeżdżę na rowerku do upadłego. Pocę się, zabijam w sobie to, co
mogłoby mnie zabić, i kiedy czuję, że już jestem zupełnie mokry, wtedy
wracam do mieszkania i dzwonię do naszego portiera, żeby przygotował mi
saunę. Zdarza się, że sauna jest wcześniej zarezerwowana przez kogoś
innego, ale na szczęście to nie zdarza się zbyt często. Gdy sauna jest
gotowa, portier dzwoni do mnie, ja zaś ubrany w biały szlafrok i gumowe
buty jeszcze raz idę do windy, a potem siedzę samotnie w oparach i jest mi
cudownie. Po kuracji parowej biorę prysznic, również tam, na miejscu.
Wykąpany, odprężony, bywa, że czasami lekko zmęczony, wracam do
mieszkania i leżę na sofie przez godzinę. Czasami słucham muzyki,
czasami coś czytam, a czasami tylko leżę i myślę, co dobrego zafunduję
sobie na obiad, gdzie pojadę, na co miałbym ochotę. W tym mieście jest
tyle dobrych restauracji, że czasami trudno wybrać, i dlatego niekiedy
kończę w restauracji obok, u Włocha, którego kuchnia jest bez zarzutu,
choć obsługa czasami szwankuje. Włoch jest Włochem, to sprawdzone,
choć zatrudnia kelnerki i kelnerów, którzy udają Włochów z własnej czy też
przymuszonej woli. Z własnej woli Włochów udają Chorwaci, ponieważ
niektórzy z nich są przekonani, że zdążyli przez wieki nasiąknąć
włoskością, odziedziczywszy po prawdziwych makaroniarzach piękny
półwysep, dziesiątki adriatyckich miasteczek i urodę. Jeśli idzie o urodę, to
polemizowałbym. Ciemne włosy, piwne oczy i ciemna ich oprawa to zbyt
mało, żeby zmazać ze swojej twarzy słowiański prymitywizm. Tę mękę
wyoraną z powodu totalnego braku poczucia organizacji. Ten smutek na
twarzach, choć powinna gościć na nich radość, bo napiwki u Włocha są
hojne, ta ciężkość, którą odziedziczyli nie wiadomo po kim, i ten ich
szkaradny język, którego używają w taki sposób, jakby się ciągle kłócili.
Dobrze znam Chorwatów; jeszcze z czasów, gdy spotykałem się z nią na
naszej byłej riwierze, przestudiowałem ich dokładnie. Zadziwiające jest to,
że oni ciągle nas lubią, czasami wręcz kochają, a my mamy ich gdzieś.
Z przymuszonej woli Włochów udają Turcy, którzy są podobni do
Chorwatów, ale tylko z urody. Turcy są lepszymi kelnerami, to mogę
stwierdzić z całą odpowiedzialnością. Szybcy, usłużni i z uśmiechem na
twarzy, nawet jeśli to tylko poza. Nie mam nic przeciwko tureckim
kelnerom, kelnerzy mogliby tu zostać, mam natomiast wiele uwag do
Turków niekelnerów. Może któregoś dnia ktoś z rządzących wpadnie
wreszcie na ten wspaniały pomysł, żeby wsadzić całą resztę, czyli
wszystkich oprócz kelnerów, i to z naciskiem na kelnerów płci męskiej, do
kilku tysięcy pociągów, bo tyle już tego tu mamy, wysłać ich do siebie, do
ich pięknego, ciepłego kraju. Niech się u siebie rozmnażają, jedzą kebab
z cebulą, zapijają go ajranem, biją swoje kobiety, szykują się na wojnę, ale
nie z nami. Niech dobrzy Turcy, i źli też, oprócz kelnerów z włoskich
restauracji, będą dobrymi i złymi Turkami, ale u siebie. Błagam. Niech się
ktoś tam w parlamencie wreszcie obudzi. Wyślijcie ich pociągami,
samolotami, samochodami, wszystkim, sam chętnie złożę na ten chlubny
cel pokaźny datek. Niech już, do cholery, znikną. Na wieki, wieków. Amen!
Ale kiedy mam ochotę gdzieś dalej się wypuścić, kiedy wiem, że nie ma
żadnego festynu w mieście, broń Boże w sobotę, wsiadam do kolejki
badeńskiej, którą uwielbiam, bo jest połączeniem tramwaju i pociągu,
obszerne to i z wygodnymi siedzeniami, z rzadka przepełnione, jadę
w kierunku Opery i wysiadam dwa przystanki wcześniej, przechodzę
przejściem przecinającym politechnikę, a potem jeszcze jedną ulicą i jestem
w królestwie smaków. Szkoda tylko, że z roku na rok sklepiki i stragany na
Naschmarkcie coraz szybciej wypełniają się tymi kolorowymi złodziejami,
choć poziom starają się utrzymać, ostatecznie z woli Allaha czy innego
Śiwy sprzedają na najlepszym targu w mieście. Zanim wybiorę restaurację,
chodzę najpierw w tę i w tamtą, bo wrażliwy jestem cholernie na kolory
i zapachy. A tych jest tutaj cała gama, milion gam nawet. Co chwila któryś
z nich próbuje mnie zaczepić, zachwalając swoje oliwki, które są
najsmaczniejsze na świecie, po nim jest następny, który ma jeszcze
smaczniejsze, jeszcze lepsze, a po nim następny i następny, aż dochodzę do
wąskiej przecinającej uliczki z oświetlonym przejściem dla pieszych. Ona
jest granicą pomiędzy tym lepszym i gorszym targiem, choć i tak to dalej
bardzo dobry targ, z tą różnicą, że ceny lekko idą w dół i nie ma tam
restauracji, żadnego austriackiego stoiska czy sklepiku też tam nie ma, więc
nie przechodzę na drugą stronę ulicy, pozostaję u nas, to znaczy u nas, ale
coraz bardziej u nich. Wracając, zaczynam się dokładniej przyglądać
restauracjom, bo głód daje o sobie znać. Jedzą najpierw oczy, a potem
żołądek nie wytrzymuje i każe wybierać. Jest z czego, zawsze mam ten sam
problem, toteż niejednokrotnie ponaglany głodem wybierałem źle. Nie
czytałem z uwagą karty dań, która jest zawsze wywieszona przed drzwiami.
Źle w tym miejscu nie oznacza źle dokładnie, źle oznacza dobrze, tyle że
tutaj może być zawsze lepiej. Najlepiej jednak jest na samym początku
targu, najdrożej też, choć pieniądze nie grają roli. Pieniądze są, same
przychodzą, nie wydam ich do końca życia, chyba że pewnego dnia wpadnę
na jakiś dziwny pomysł, czego nie wykluczam, bo choć jestem człowiekiem
przewidującym, to nie mogę jednak wszystkiego przewidzieć. Wychodzi na
to, że najchętniej odwiedzam restauracje rybne. Czasami bywa z nimi
kłopot, bo nie mam w zwyczaju wcześniejszego zamawiania miejsca.
Bywały dni, kiedy nie mogłem się do żadnej z nich dostać lub kelner mówił
mi, że będę musiał czekać godzinę albo dwie. Na szczęście nie zdarzało się
to zbyt często. Ryba jest zawsze świeża, wybór znakomity, obsługa nasza,
co również dobrze na mnie działa. Uwielbiam sączyć białe, zimne wino,
oczekując na jedzenie. Przy małym, dwuosobowym stoliku. Zawsze pytają,
czy przyjdzie druga osoba, i zawsze udają zdziwionych, kiedy
zdecydowanie odpowiadam, że nie przyjdzie, że nie ma drugiej osoby,
druga osoba jest mi niepotrzebna. „Dzisiaj mamy świeże ryby z Norwegii,
Islandii, Francji, Hiszpanii, Anglii, Szkocji, Irlandii, Grecji”, zachwalają
kelnerzy. Pytam wtedy: „Z hodowli czy z natury?”. „Z natury”, najczęściej
odpowiadają, choć co do greckich dorad nigdy nie jestem pewien, czy
wierzyć im, czy nie. Zresztą te etykietki, wymienione państwa, to
kompletna bzdura. Jedno w tym wszystkim jest pewne – ryba pływa, a jeśli
pływa, to cholernie trudno ocenić jej norweskość czy szkockość. Jeśli
jestem zadowolony, zostawiam spory napiwek. Zazwyczaj jestem
zadowolony, więc kelner pięknie się kłania i jeszcze piękniej dziękuje.
Lubię, jak mi się kłaniają i dziękują. Pieniądze to jednak dobra rzecz. Po
obiedzie, po odsiedzeniu kilkunastu minut, nie kończę świętowania, nie
wracam do domu. Znowu zaczynam się przechadzać wzdłuż straganów
i sklepików, pomiędzy którymi wynajduję sobie dogodne miejsce na kawę.
Miniaturowe kafejki stwarzają taki nastrój, że bez nich to miejsce nie
byłoby tym, czym jest. Uwielbiam kawę tak samo, jak uwielbiam świeże
ryby. Bez kawy i małego ciasteczka mój posiłek byłby kompletnie
niekompletny, że sparafrazuję doktora Stiegla. I dopiero kiedy siedzę przy
oknie, delektując się kawą, obserwując ludzi, ich zachowania, miny, mój
mózg rytualnie powraca do wspomnień z Café Wagner. Też siedziałem sam
przy stoliku, a ona i cała reszta pili kawę. Kiedy oni pili kawę i niczego nie
podejrzewali, my co chwila spoglądaliśmy na siebie, choć dzieliły nas trzy
albo cztery stoliki, dawaliśmy sobie znaki, że wszystko w porządku, że nie
ma się czego obawiać, bo wszystko jest dobrze i nikt się nie domyśla, nie
domyśli się. Taaak. Tak było, zawsze wracam do wspomnień, tych
wspomnień, przy filiżance kawy. To też jakby półświadomy rytuał. Na
wypiciu kawy jednak nie kończę. Raz jeszcze robię rundkę w górę i w dół,
dając się skusić oliwkowemu na oliwki. Pakuje je do woreczków i namawia
na suszone owoce. Zazwyczaj namówi. Dopiero tak zaopatrzony mogę
spokojnie wracać do kolejki badeńskiej. Mogę wracać do domu.
Basen na dachu działa od pierwszego maja do końca września. Za dnia
świeci pustkami. Wtedy jest mój. Cały mój. Są dni, kiedy jego zazwyczaj
spokojna tafla się burzy. Właśnie wtedy, kiedy ostro wieje za oknami,
pojawiają się na nim fale. Czekam na takie dni, bo wtedy mam
stuprocentową pewność, że będę sam. Ludzie z naszego domu nie lubią
wiatru, nie lubią morza w basenie, nie wiem, co lubią. Może psy? Chyba
tak, bo dom jest pełen psów. Jakieś dziecko pojawi się od czasu do czasu,
ale najczęściej to dziecko kogoś, kto kogoś odwiedził. Psy i ludzie, ludzie
i psy. To jest obraz tego domu, tego osiedla. Kretyni ciągnący po kilka sztuk
odmiennych ras na smyczach. Nie są to ci, którzy wyprowadzają je za
pieniądze, ci, którzy to robią, są bardziej objuczeni szczekającą bandą,
która przeskakuje, ciągnie, plącze smycze, a wszystko po to, żeby móc
kopulować. Kopulować w dowolnym miejscu i o dowolnej porze. Obrazek
jak znad jeziora, ale o jeziorze za chwilę. Wyprowadzanie cudzych
czworonogów stało się stałym zajęciem w tym mieście, powstał nowy
zawód – wyprowadzacz psów. Potrzeba jest matką wynalazku, no to się
rozwijają i zwijają na tych smyczach, krzyczą, mówią do nich i czekają na
konstruktywną odpowiedź, reakcję. Ale bydlę głupie jest, choć w wielu
wypadkach mądrzejsze od swojego pana. Ten charcik włoski z pewnością
ma bardziej poukładane w głowie niż jego pan. Goguś z solarium, chudy
tak samo jak jego piesek, tak samo wygięty i tak samo przegięty. Mieszka
pod piątką, wiem, bo spotykam go czasem przy skrzynce na listy. Mogłem
zauważyć, do której dziurki pcha klucz. Zawsze z psem, zawsze razem
i zawsze w tych samych wielkich okularach przeciwsłonecznych, choć na
zewnątrz ciemna noc. Ufryzowany i jeśli jest zimno, to w wełnianym
sweterku, i jego charcik w takim samym sweterku, taki sam kolor wełny
i taki sam ścieg. Z jedną różnicą. Ten kretyn ma dwa rękawy, a pies cztery.
Poza tym ubierają się dokładnie tak samo, bo kiedy jest cieplej, wtedy
goguś nosi specjalnie postarzany T-shirt, niby z wypalonymi dziurami, niby
zmięty, ale wszystko najlepszej jakości. Dziury wypalone hinduskimi
paluszkami na zlecenie jakiegoś bogatego Anglika, właściciela fabryki
bawełnianej odzieży, który na metkach drukuje kłamliwą informację, że
produkt z Fair Trade’u pochodzi. Czyli to fair polega na tym, że jemu to
wyprodukowali za bezcen, a on sprzedał koszulkę bogatemu gogusiowi za
sto euro. Wszystko jest fair. Hindus został wykorzystany, bo to jest fair,
niewykorzystany Hindus robi się tłusty i zbyt roszczeniowy, zaczyna ruszać
mózgiem, co jest nie tylko nie fair, ale i niebezpieczne, bo co by było,
gdyby miliard ludzi zaczęło zachowywać się w stosunku do nas nie fair,
czyli myśleć. Fabryka T-shirtów byłaby tylko kroplą w morzu w kierunku
zjednoczenia się innych kropel, a my nie chcemy rewolucji, prawda? Więc
kiedy goguś ma na sobie poprzepalaną koszulkę, taką samą ma jego pies.
No i jak to jest, bo już czasami nie rozumiem, pan się upodabnia do psa czy
pies do pana? Goguś rozmawia z tym charcikiem, kiedyś nawet zwrócił mi
uwagę przy śmietniku, że wrzucam plastikowe butelki tam, gdzie nie
powinienem ich wrzucać. A potem wyjaśnił mój ekologiczny błąd swojemu
charcikowi, mówiąc coś w tym rodzaju: „Widzisz, piesku, pan robi źle. No,
popatrz, piesku, pan wrzucił plastikowe butelki po wodzie mineralnej do
kosza na śmieci. A przecież po drugiej stronie są kontenery z tymi
uśmiechniętymi buziami, na których napisane jest «Dziękuję, że
odzyskujesz!». A pan, piesku, nie chce odzyskiwać, prawda? Pan chce,
żeby nasza planetka jeszcze bardziej cierpiała; oj, niedobry pan, niedobry.
Daj głos, piesku”. I wtedy charcik włoski zawył niemiłosiernie, a ja od
tamtej pory wkładam plastikowe butelki po wodzie mineralnej do tego
zielonego pojemnika z żółtym deklem, w którym są otwory na te butelki.
Nie dlatego, że mnie ten kretyn upokorzył przed swoim psem, ale dlatego,
że w domu więcej jest takich jak on i nigdy nie wiadomo, na kogo trafi się
przy śmietniku. Normalny jednak to on nie jest. Był u mnie na celowniku
przez jakiś czas. I co się okazało? Otóż nie korzysta z siłowni w naszym
domu, a przecież ma to wliczone w czynsz. Przechodzi na drugą stronę
ulicy i już jest w klubie fitness, i to za pieniądze. Woli towarzystwo
masowo spoconych biznesmenów i ich sekretarek, lubi się pocić w ich
gronie, choć jak tak dalej będzie trenował, to jego charcik będzie musiał
odwiedzić weterynarza, bo pan najpierw zdechnie z wyczerpania, a potem
nikt psa nie zechce przygarnąć, uśpią go więc, a potem przebiorą w taki
sam garniturek do trumny, w jakim będą chować jego pana. Nie zdziwiłbym
się, gdyby pochowali ich w tej samej trumnie. Nie lubię tak jak on włóczyć
się po sklepach z odzieżą, nie lubię tych tłumów, przymierzania,
przebierania, zasłaniania kurtyn w kabinach. Za dużo ludzi, za dużo
zachodu, za dużo pytań, za dużo wątpliwości. Wkurzają mnie ci wszyscy
uzależnieni od kupowania, a w szczególności ci od kupowania ubrań.
A jeszcze w czasie wyprzedaży udowadniają w ohydny sposób, że psy to
jednak rasa wyższa. Na szczęście mamy Amazon. Od pewnego czasu wiele
rzeczy, które musiałbym kupić w sklepie, kupuję w domu. Uwielbiam
Amazon, bo jest fair, to znaczy wiem do końca, w czym uczestniczę, nie
przepychając się w sklepach na przykład z odzieżą. Owszem, mógłbym się
zaopatrywać w butikach, w których zazwyczaj nie ma kolejek, ale rzeczy,
które w nich sprzedają, wysokiej jakości, oczywiście, nie są w moim stylu,
ich styl został już kilka ładnych lat temu podporządkowany bogatym
Rosjanom, którzy, po pierwsze, zawyżyli niemiłosiernie ceny, a po drugie,
ubierają się na bogato, czyli drogo i bez gustu, a po trzecie, pracują tam
nadmiernie usłużne sprzedawczynie, na których widok chce mi się
wymiotować, a co dopiero z nimi rozmawiać. Tak, tylko Amazon, mój
wyzwoliciel, dostarcza mi prawie wszystkiego, czego zapragnę. Wiem, że
pracują tam zrobotyzowani ludzie, ale to ich wybór, i to jest fair, wiem, że
sprzedają w nim również ubrania wyprodukowane przez małe chińskie
i hinduskie paluszki, i to też jest fair, bo na metkach z Amazonu nie
spotkałem się z nalepkami Fair Trade. Wszystko jest nie fair, a ja o tym
wiem, czyli jest jednak fair. Wybieram to, co mi się podoba, zaznaczam
odpowiednie pole z wielkością i kolorem, nawet mogę zaznaczyć, czy
przesyłka ma do mnie dojść pocztą ekspresową, czy normalną, trochę
czekam i po krótkim czasie paczka leży u naszego portiera, który puka do
moich drzwi i wręcza mi ją osobiście albo zostawia bilecik w skrzynce na
listy, że przesyłka jest do odebrania u niego w biurze. Jakie to piękne i jakie
proste. Z pominięciem tych przepychanek, straconego czasu,
niepotrzebnych rozmów, pytań typu „gotówką czy kartą?”, wycieczek do
centrum, tych drobnych, ale jakże uciążliwych rzeczy. Mam wszystko, od
majtek, skarpetek, koszulek, po koszule, kurtki, płaszcze, buty, wodę po
goleniu, płyty, książki, zegarki, wszystko, dokładnie wszystko, co chcę,
a jeśli mi się nie spodoba, to mogę im odesłać. Nie było jeszcze takiego
przypadku, żeby nie zwrócili pieniędzy na konto. Amazon to przyszłość,
Amazon to pełnia samotności z wyboru. Amazon jest dla mnie i niech jest!
Kilka tygodni temu byłem na koncercie naturalnego kastrata z Mołdawii.
Człowiek ten jest światowym ewenementem. Nie pozbawiono go jajek
w dzieciństwie, ale nigdy też nie przeszedł mutacji. Ten Radu Marian był
niesamowity, wzruszył mnie swoim anielskim głosem, a może anielsko-
diabelskim? Kryła się w nim perwersja. Dorosły mężczyzna śpiewający
damskim głosem, tak damskim, że nawet najlepsze śpiewaczki przy nim
wysiadają. – Najpierw jest Radu, a potem długo, długo nic. Wzruszył mnie,
więc jest w nim jakaś nadludzka siła, bo trudno mnie wzruszyć.
Przechodziły mnie dreszcze, i tylko jedna osoba przed nim tak na mnie
działała, ale to stare dzieje, choć nie tak stare, żebym o niej nie myślał, nie
przypominał sobie i trochę nie tęsknił za nią, ale bez przesady, jestem
dorosły, życie mam pod względną kontrolą. Bo te pozostałe wszystkie
chciały mieć dzieci. Tylko ona, ona jedna nie chciała, bo już je miała. I to
było wspaniałe. Nie zamęczała mnie gadkami o pełnej rodzinie, ponieważ
i pełną rodzinę miała. Czysty układ. Wspaniały. Przejrzysty. Kiedy Radu
śpiewał, przechodził mnie taki sam dreszczyk, jak wtedy, gdy siedząc
w Café Wagner i obserwując ją w otoczeniu całej licznej rodzinki,
widziałem, jak dopijała wodę mineralną i pustą szklanką dawała mi znaki,
wychylając ją to w jedną, to w drugą stronę. Było wiadomo, że za chwilę
będę mógł wejść do damskiej toalety, wcześniej upewniwszy się, czy
nikogo w niej nie ma. Gdyby ktoś jednak mnie nakrył, wychodząc lub też
wchodząc zaraz za mną, miałem przygotowaną gadkę z przeprosinami.
„Bardzo przepraszam, niezmiernie mi przykro, pomyliłem się, myślałem, że
wchodzę do męskiej toalety. Jeszcze raz bardzo przepraszam”. I to
wszystko po niemiecku, co na Chorwatów zawsze działa kojąco i bardzo
przekonująco. Siedząc w kabinie, czekałem, aż zapuka. Były trzy kabiny.
Boże, tylko ona tak pukała, dokładnie tak samo jak do drzwi mojego
hotelowego pokoju. Czasami zaczynała od kabiny, w której nie siedziałem,
a potem się zbliżała, ciepło, ciepło, jeszcze cieplej, gorąco! Ten dreszczyk,
to oszukiwanie, ten krótki czas, ale na tyle długi, żebym się spełnił. I teraz
ten Radu, jego głos, wspomnienia i dreszczyk. Po koncercie poszedłem
kupić jego płytę, a potem za pośrednictwem Amazonu kupiłem jeszcze
kilka innych w cenie tej jednej z Wiedeńskiego Domu Koncertowego.
Niech żyje Amazon! Teraz myślę, żeby zabrać ze sobą jedną albo dwie
płyty Radu. Może choć na moment dojdę do stanu sprzed lat. Za pieniądze
da się kupić prawie wszystko. Ta, która mnie ostatnio obsługiwała – po
tym, jak przez prawie dwa tygodnie jeździłem na rowerku stacjonarnym,
wpatrywałem się w strony dla dorosłych, siedziałem w saunie,
oszczędzałem energię dla siebie, a nie dla niej oczywiście – mówiła, że
pochodzi z Mołdawii. Choć nie sądzę, żeby kiedykolwiek słyszała o Radu.
No to teraz będzie miała okazję nie tylko o nim usłyszeć, ale i posłuchać,
jak cudnie śpiewa. Radu, oj, Radu, żebyś ty miał blade pojęcie, coś ty ze
mną zrobił.
Za szosą jest jezioro. Chodzę tam czasami, żeby się dotlenić, żeby
pooglądać, zobaczyć te wszystkie mendy wyłaniające się z zarośli.
Pierwszy rodzaj mend to właściciele psów. Ci są też podzieleni. Na tych
porządnych, z woreczkami w torebkach, czekający z niecierpliwością na
psią czekoladę. Kiedy ich obserwuję, mam wrażenie, że cały ten spacer jest
tylko w jednym celu, a mianowicie, żeby pies, broń Boże, nie wyhasał się
do woli. Ma tylko się załatwić, i to najlepiej, żeby rozkraczył swoje nóżki
na środku drogi rowerowej. Wymarzona sytuacja to taka, gdy czworonóg
rozkraczy się na białej przerywanej linii, oddzielającej tych, którzy jadą
w górę, od tych, którzy pedałują w dół. Myślę sobie wtedy, że całe ich życie
to ta psia kupa. Pies nie zawsze może się skupić, bo rowerzyści jeżdżą,
a niektórzy zatrzymują się, by upomnieć właściciela. Ci najczęściej nic
sobie z tego nie robią, nie ciągną za smycz, tłumacząc, że to tylko zwierzę,
że jak zrobi, to posprzątają po nim. Nierzadko dochodzi do kłótni, lecz
najczęściej rowerzysta ustępuje, bo musi jechać dalej. A wtedy pan czy pani
dalej zachęca pieska, mówiąc do niego jak do człowieka. „Widziałeś tego
niedobrego pana na rowerze? To był bardzo niedobry pan, prawda? Ale już
się nie denerwuj, rób sobie kupkę, rób. Spokojnie, kochanie, rób dalej, pan
po tobie posprząta. Nie masz się czym przejmować, rób kupkę, rób”.
I kiedy droga rowerowa pustoszeje, pies załatwia swoją potrzebę, a pan, tak
jak obiecał, wyjmuje z kieszeni plastikowy woreczek, zakłada go sobie na
dłoń i tą swoją rękawiczką podnosi psie gówienko, jeszcze ciepłe
i dymiące, z dróżki rowerowej. Następnie zamyka woreczek i odkłada
odchody na bok. Bo to jeszcze nie koniec. Ci higieniczni, ci, którzy kochają
swoje psy i zrobiliby dla nich prawie wszystko (choć podejrzewam, że
wśród nich jest i frakcja canis-kamikadze, która byłaby w stanie za swojego
psa oddać własne życie, daję też głowę, że ofiarowanie życia za własnego
psa zrobiłoby na ludziach większe wrażenie niż uratowanie dwudziestu
noworodków z płonącego szpitala), ci właśnie ortodoksyjni kretyni na
woreczku z kupą nie kończą. Mają w drugiej kieszeni podłużne pudełeczka,
w których trzymają wilgotne chusteczki nasączone płynem rumiankowym.
Potem szorują pieskom pupki i dopiero wtedy idą dalej, czekając, aż psu
zachce się siku, bo nie zawsze jedno idzie w parze z drugim. Czasami
trzeba przejść kilkaset metrów i też nie w krzaki, tylko znowu na ścieżkę
rowerową. Wtedy jest największe szczytowanie, bo psich szczyn nie sposób
z asfaltu zebrać, toteż niejeden rowerzysta miał je na plecach w czasie
wywrotki. Oni są z tych kulturalnych. Podają rękę i przepraszają, czasem
proponują, wyciągając telefony komórkowe, wezwanie pomocy, gdy kolarz
ciężko zbiera się z drogi. Tamci rytualnie pukają się w kaski, patrzą
pogardliwie na tego, tę z psem, wsiadają na rower i jadą dalej, choć nie
mają żadnej pewności, że nie zaliczą następnej wywrotki na psich
szczynach, czy też nie zabrudzą opon swoich jednośladów rzadką psią
kupą, bo i takie się zdarzają. I wtedy pan czy pani są bezsilni. Skucha, która
mimo wszystko wchodzi w zestaw. Drugą grupę stanowią nieporządni, choć
ich psy wydają się mądrzejsze od tych pierwszych. Ci akurat wybierają
ustronne miejsca. Chodzą z pieskami po duktach dla pieszych, tych wąskich
dróżkach wokół jeziora, wydeptanych przez setki tysięcy ludzkich i psich
nóg. To jest frakcja naturystów mających jakąś tam świadomość. Objawia
się ona tym, że nie wygłaszają długich i zbędnych monologów. Wydają
krótkie i rzeczowe komendy. „Sraj! Lej! Koniec! Wystarczy! Nie wąchać
gówna! Szybciej! Nie tak szybko! Uwaga, ktoś idzie! Nie szczekać! Nie
oblizywać! Wstać! Leżeć! Przynieś! Daj głos! Stul pysk!” I tak dalej. Ci
załatwiają sprawy szybko i bezboleśnie, nie starają się sprzątać.
Podejrzewam, że nie przychodzi im to nawet do głowy. Są naturalną
opozycją w stosunku do tych od rumiankowych chusteczek. Kiedy jest
ciepło, brzegi jeziora, okoliczne krzaki i otwarte trawniki wokół wypełniają
się przedziwną mieszanką amatorów promieni słonecznych. Jedni siedzą
ubrani, w okularach przeciwsłonecznych, z termosami, kanapkami,
dziećmi, rakietkami do badmintona i udają, że się relaksują. To udawanie
średnio im wychodzi, toteż najbardziej z tego powodu cierpią dzieci, które
są regularnie strofowane. „Nie tu, nie tam, nie wolno, zostaw to, uspokój
się, nie biegaj, nie chodź, usiądź, bo się spocisz, nie jedz tyle słodyczy, nie
pij tyle fanty, nie, nie, nie”. A w przerwach próbują wystawiać swoje blade
twarze do słońca i dalej udawać, że to, co przez pomyłkę albo poprzez
presję spłodzili, jest kochane i ma się dobrze. Tragiczny to obrazek, ale
jakże prawdziwy, mieszający się z dymem grilla, bo zaraz obok, choć
trzymające się własnej społeczności, występują dosyć licznie
reprezentowane bałkańskie grupy folklorystyczne. Nabraliśmy sporo tego
gówna na swoje głowy. Wojna, podział Jugosławii, a teraz jakby nic innego
nie potrafili robić oprócz grillowania. Oni grillują cały czas, całe ich marne
życie pełne chamstwa i niezrozumienia, że istnieją w naszym języku formy
grzecznościowe, robi z ciebie przy każdej przypadkowej rozmowie
przyjaciela. Wszystkim na ty, to ja im na wy. Wy śmierdzące brudasy,
z utuczonymi do granic możliwości bachorami, któregoś dnia sami
zgrillujcie się! Taki z was tutaj pożytek jak z pingwinów w sklepie
obuwniczym. Jugoludzie, nawet kiedy pada śnieg, wieje wiatr, leje, koniec
świata się zbliża, grillują, pod warunkiem że jest sobota lub niedziela.
W dni robocze sprzątają, bo to jest jedyne zajęcie, które mogą wykonywać,
a do tego źle je wykonują. Mieliśmy u nas w domu jugosprzątaczkę.
I bardzo dobrze, że ten goguś od włoskiego charcika wyśledził jej
mankamenty i zaraz ją wymieniono na Polkę. Ta się jakoś utrzymała. Tępy
to naród, ale mimo wszystko jak ma płacone, to sprząta dokładnie. Można
by rzec, że ta Polka jest dobra w tym, co robi. Zaraz za jugogrillersami
wykładają się naturyści. Obrzydliwość, choć ta największa stacjonuje na
wzgórzu i ma ogląd na cały teren, o niej za chwilę. Naturyści-obrzydliwiści
są zwisającymi, ohydnymi, starymi słoninami. Nie mam pojęcia, skąd się
u nich bierze ta potrzeba wywalenia na wierzch obwisłych brzuchów, piersi,
fujarek, worów mosznowych, przerośniętych warg sromowych, rozlanych
sutków i miękkich brodawek. Nie ma wśród nich żadnej młodej osoby, na
której można by zawiesić oko. Starcza masakra, starcza bezwstydność.
Leżą na kocach, rozwalają się na nich, drapią, pierdzą, przeciągają się,
przewracają z pleców na brzuch, choć wszyscy jak jeden są w butach. Jakiś
znak, jakaś nowa sekta? Nie mam pojęcia, wiem tylko, że napawają mnie
większym obrzydzeniem niż jugogrillersi, ci od psów porządnych,
nieporządnych i ci od bachorów razem wzięci. Od czasu do czasu zjawi się
samotnik, wędkarz, który nie ma nic wspólnego z łowieniem ryb.
Wędkarzem jest tylko z nazwy, bo ma wędkę, podbierak i rozkładane
krzesełko. Zarzuca wędkę i nie patrzy na spławik, ma to gdzieś, ta wędka to
tylko alibi, żeby się urwać z domu, bo domniemany znawca leszczy jest
w rzeczy samej molem książkowym. Haczyk bez robaka pławi się
w jeziorze, a on wyciąga z torby książkę i czyta. Sam kiedyś przeczytałem
ciekawy artykuł o pozycjach czytelniczych. I jeśli wśród miłośników
literatury są jogini, którzy książki czytają wyłącznie w pozycji odwróconej
świecy, to czytający wędkarze, którym na rybach nie zależy, nie dziwią
mnie wcale. Prawdziwą plagę wśród ludzi nadjeziornych stanowią chmary
kobiet w mocno średnim wieku, które za pomocą dwóch kijków do
maszerowania, z działu nordic walking, chcą udowodnić sobie i światu, że
nie tylko przeżyły swoich mężów, ale też stały się pewną formą
nieśmiertelności, wygenerowaną przez chodzenie wokół jeziora. Tablice
informacyjne podają, że pełna runda wynosi osiem kilometrów, lecz to dla
nich za mało. Po pierwszej rundzie siadają na którejś z ławek, często na tej,
na której ja siedzę samotnie lub chciałem siedzieć samotnie, i dyskutują
o tym, na co zmarł ich mąż. Konkluzja jest prawie zawsze taka sama. Mąż
umarł, bo się nie ruszał. Koniec kropka. Wstają wtedy i robią następną
rundkę. Ja też wstaję, bo nie mam żadnych gwarancji, że za kilka minut nie
przysiądą się inne, choć w podobnym obuwiu sportowym, dresach,
frotowych opaskach na czołach i podobnie pomarszczonych szyjach.
„Dragan, chcesz więcej mięsa? Weź sobie więcej mięsa! No weź, Dragan”.
Boże, oni wszyscy mają na imię Dragan. Serbskiego nie znam, ale wiem, że
o Dragana i mięso chodzi, bo kiedy tylko słyszę Dragan, to ruszają do
mięsa. Czy chcę, czy nie, bezwiednie robię jedną rundkę wokół jeziora.
Wcale nie dla zdrowia, bo ja nie chcę być zdrowy, ja chcę być chory,
i nawet ten spacer kilkukilometrowy nie dla zdrowia jest, ale dla choroby,
a że jugogrillersi są wszędzie, gdziekolwiek bym się ruszył, to ten Dragan
i mięso zostają mi w głowie na tak długo, że czuję się przez kilka godzin
kompletnie chory, tak samo kompletnie, jak Stiegl powtarza mi, że jestem
kompletnie zdrowy. I jest tylko jedno miejsce nad jeziorem, gdzie
Draganów nie ma, ale jest mięso, dużo mięsa. Zarośnięta wysoką trawą
skarpa. Osobne królestwo, w którym nie ma miejsca na grill, nordic
walking, psy, zmurszałych nudystów. Nawet dla mnie miejsca tam nie ma,
ale idę tam zawsze z ciekawości i po to, żebym się już przekompletnie
poczuł chory. Kiedyś, jeszcze na samym początku, gdy nie wiedziałem, co
piszczy w tej trawie, kiedy byłem nowy w tej okolicy, wszedłem w wysokie
trawy i zachwyciłem się nimi, ale na krótko, bo z trawy wyszedł obleśny
grubas ze spuszczonymi do kolan majtkami, z postawionym członkiem,
i jakby nigdy nic zapytał mnie, która godzina. Zdezorientowany, ale
z zimną krwią, spojrzałem na zegarek i powiedziałem mu, która godzina.
Skrzywił się i zniknął w tej wysokiej, soczystej, przecudnej trawie. Nie
interesował go normalny, prawdziwy czas. Ale o tym dowiedziałem się
dopiero za drugim razem, kiedy znowu zawędrowałem na skarpę. Z trawy
wyłonił się inny oblech, który miał majtki opuszczone w ten sposób, że
zakrywały jego tyłek, a z przodu gumka podtrzymywała wywalonego na
wierzch jajoptaka. Ten też zapytał mnie, która godzina. I temu też
odpowiedziałem, która godzina. Popatrzył na mnie z politowaniem, więc
odszedłem. Lecz za mną szedł inny mężczyzna, uszedłem kilkanaście
metrów i zatrzymałem się. Byłem ciekawy, czy oblech ponownie wyłoni się
z zieleni i zapyta następnego nieznajomego o czas. Wyłonił się i o czas
zapytał, a tamten, nie patrząc na zegarek, odpowiedział mu, że jest za
pięćdziesiąt jedenasta za trzynaście. I obaj zniknęli w trawie. Dopiero
wtedy zrozumiałem, że skarpa to miejsce przypadkowych gejowskich
schadzek, że pytanie o czas i jedna z bardziej absurdalnych odpowiedzi,
jaką w życiu słyszałem, to przepustka w trawę. I w tej trawie zaczęło coś
bardzo piszczeć. Piszczeć to za mało powiedzieć, to tak, jakby nic nie
powiedzieć.
3.
Tamtego dnia wyjąłem ze skrzynki plik niepotrzebnych kartek papieru
i zacząłem je wyrzucać do kosza na śmieci, który stał zaraz obok.
Przeglądałem dokładnie każdą reklamę, każdy folder, każdy katalog. Nie
dlatego, że cierpię na reklamozę. Nic z tych rzeczy. Rzadko daję się
nabierać. Ta wojna podjazdowa trwa, ale ja mam pieniądze, nie lecę do
Merkura, kiedy tylko zareklamują dwa dobre wina w cenie jednego czy
cztery szwajcarskie czekolady w cenie dwóch. Robię zakupy, kiedy mam
ochotę, i kupuję wyłącznie to, na co mam ochotę. Cena nie gra roli. To, że
dosyć dokładnie przecedzam tony papierów, spowodowane jest raczej
ostrożnością. Od czasu do czasu trafi się pismo z urzędu. Na przykład
z ubezpieczalni czy kolegium do spraw wykroczeń. Takie listy trzeba
otwierać i reagować. Co prawda nie mam samochodu i posiadanie go w tym
mieście uważam za wielką fanaberię połączoną z biczowaniem się, ale
większość je ma. To jest właśnie problem demokracji – większość.
Większość jest głupia i większość zazwyczaj żąda złych rzeczy. Ponieważ
mój brat przez długi okres życia należał do większości i dopiero z chwilą
zostania Żydem przystąpił do wyraźnej mniejszości, ale to też zależy, jak
się na sprawę patrzy, miał auto. Zawsze mi zarzucał skąpstwo. Masz
pieniądze, nie pracujesz na nie i nie stać cię, nie chcesz, nie możesz sobie
kupić samochodu? To, że ja nie pracuję, ale pieniądze pracują na mnie, to
nie moja wina. Tak samo można mieć żal do człowieka, który wygrał
w lotto. Przecież to nie jego wina, a jeśli już, to mała, polegająca na zakupie
kuponu i skreśleniu kilku numerków. Ja nawet nie musiałem wychodzić
z domu do kiosku, żeby bogatym zostać. Tłuczesz się pociągami,
autobusami, tramwajami, taksówkami i wszystkim innym, co nie jest twoje.
Zarzucał mi brat. Owszem, nie miałem samochodu, z premedytacją go nie
chciałem, tłukłem się, bo lubiłem, a przy okazji się nie spóźniałem. On
mimo swoich własnych czterech kółek nie potrafił wyrobić się na czas, o co
oskarżał korki. Tyle że w tych korkach stali tacy sami jak on, też
oskarżający innych o korki. Sprawa korków to głębszy problem. Nie
miałem i nie będę miał samochodu, bo to jest następny środek, perfidny
środek ograniczania wolności. Większość ludzi ma samochody, co dobitnie
świadczy o tym, że większość ludzi jest głupia, czyli zniewolona, na własne
życzenie do tego. Najpierw robisz kurs prawa jazdy, słono za to płacisz.
Potem kupujesz samochód, też słono płacisz. Wchodzą ci na głowę
ubezpieczalnie, podatki drogowe, a potem straż miejska polująca na ciebie
i twoje auto, które zaparkowałeś w złym miejscu, policja, radary, pijani
ludzie przechodzący na drugą stronę ulicy. Pijani kierowcy. I to wszystko
na własną prośbę. Do tego zdarzają się wariaci i zdarzają się ludzie tacy jak
mój brat, którzy niedokładnie przeglądają pocztę. Otóż mój brat dostał
kiedyś wezwanie na kolegium i je wyrzucił. Normalnie, ze stertą innych
papierów. Dopiero kiedy dostał rachunek, szlag go trafił, zaczął sprawę
odkręcać. Jakaś życzliwa, anonimowa osoba zrobiła zdjęcie jego auta na
parkingu przed jego własną kamienicą, na jego własnym parkingu,
parkingu, który był świętą własnością najpierw rodziców, a potem jego. Ta
anonimowa, życzliwa osoba zrobiła zdjęcie i napisała donos, że auto stoi na
miejscu, na którym stać nie powinno. Przyszło pismo w sprawie złożenia
wyjaśnień, lecz brat je wyrzucił, więc przyszło drugie, już z karą, bo brat
się nie zgłosił, żeby wyjaśnić. Już w tym momencie jasno widać, że
większość to jednak szara masa debili. Gdyby nie miał auta, jak większość,
nie musiałby płacić kary za to, że nie zgłosił się tytułem wyjaśnień. Po
prostu tego by nie było. Zapłacił więc, ale się odwołał. Odwołanie
rozpatrzono pozytywnie, to znaczy miał szansę poznania sprawy i złożenia
wyjaśnień, i ewentualnego oczyszczenia się z winy. Otóż z listu
anonimowej osoby, która też przesłała foto jego zasranego auta, wynikało,
że auto stoi nieprawnie na gruncie miejskim. Wtedy brat wpadł w szał, lecz
szybko przywołano go do porządku, prosząc o dostarczenie wiarygodnych
dokumentów, które potwierdziłyby to, że grunt nie jest miejski, tylko jego.
Co też uczynił, ale dopiero podczas drugiego podejścia, lecz to nie był
koniec, bo anonimowy korespondent wskazywał na bardzo istotny fakt.
Otóż samochód brata, sfotografowany tamtego dnia, częścią swoich
prawych opon stał poza białą linią, a to, co było poza nią, należało już
ponoć nie do brata, ale do miasta. W rzeczy samej, jego prywatne
terytorium kończyło się na białej linii. Kolegium do spraw wykroczeń
przedstawiło bratu dokumenty, ale brat nie dawał za wygraną, ponieważ
uważał całą tę sprawę za absurdalną. Toteż jeszcze raz musiał się zgłosić
i podczas drugiego spotkania przedstawiono mu nie tylko wiele papierów
z bardzo ważnymi stemplami władz dzielnicy, ale też powiększenie zdjęcia
wykonanego przez uczciwego obywatela. Z papierów jasno wynikało, że
grunt poza białą linią należy do miasta, a z dokładnych wyliczeń, które też
mu przedstawiono na podstawie powiększenia, prawe opony zajmowały
bezprawnie ten grunt. Przednia zajmowała siedem centymetrów, a tylna aż
dwanaście. Po pierwsze, dowodziło to, że auto brata częściowo stało na nie
jego gruncie, a po drugie, że brat nie potrafił prosto zaparkować. Pouczono
go też, że w wolnym kraju, jakim jest Austria, każdy obywatel ma prawo do
złożenia donosu i że autor anonimu działał w dobrej wierze, choć
oczywiście w tej wierze był zbyt szczegółowy, co uznano za okoliczność
łagodzącą, gdyż nadużycie brata nie było aż takie wielkie. Gdyby połowa
jego samochodu stała na gruncie miejskim, to sprawa miałaby zupełnie inny
wymiar. Byłaby kara pieniężna. Brat mówił, że i tak zapłacił.
Wytłumaczono mu, że nie zapłacił za sprawę zajęcia gruntu o drobne
centymetry, ale za to, że nie stawił się w wyznaczonym dniu tytułem
złożenia wyjaśnień. Dlatego upieram się przy stwierdzeniu, że ci, którzy
mają auta w tym mieście, sami są sobie winni. I z tego wynika jasno, że
demokracja doprowadza ludzi do zupełnej anarchii. Ale ponieważ tutaj
mieszkam, więcej, uważam Wiedeń za najpiękniejsze miasto świata,
przezornie sprawdzam to, co mam w skrzynce, bo nie wykluczam, że
któregoś dnia mogę dostać jedno z tych wezwań, a nie jestem skory do
wydawania pieniędzy na byle co. Właśnie tamtego dnia, nie znalazłszy
w poczcie żadnego urzędowego pisma, wyrzuciwszy stertę reklam do
kosza, miałem już zamykać skrzynkę, kiedy otwarły się drzwi wejściowe
i wszedł ten kretyn ze swoim kretyńskim charcikiem włoskim. Pozdrowił
mnie jak na porządnego chrześcijanina przystało, a na jego „Szczęść Boże”
odpowiedziałem „Dzień dobry”, co zbiło go z tropu. W tym mieście
i w takich miejscach, w takich okolicznościach brak Boga w odpowiedzi na
pozdrowienie może oznaczać kilka zatrważających rzeczy. Po pierwsze, że
oto stoi przed nim ateista, czyli zaraza, która drąży całą Europę, po drugie,
że ten ateista może być również donosicielem, a po trzecie, że ten ateista
donosiciel może nie być Austriakiem, i choć ma austriackie nazwisko, jest
biały i stać go, żeby mieszkać w tym luksusowym domu, to może być, nie
daj Boże, Niemcem! Niemcy używają naszego języka, co wcale nie znaczy,
że jesteśmy dla siebie braćmi. Wręcz przeciwnie, widziałem kilka lat temu
w gazecie sondę. Grupie tysiąca rdzennych Austriaków zadano pytanie
mniej więcej takie: gdybyście mogli decydować, to której z mniejszości
zamieszkujących nasz kraj kazalibyście wyjechać jako pierwszej? Sam
byłem zdziwiony, że na pierwszym miejscu znaleźli się Niemcy, a dopiero
po nich Turcy i narody byłej Jugosławii. Więc ten od charcika, myśląc, że
jestem Niemcem – a miałem z nim już wcześniej na pieńku przez butelki
w śmietniku, zaczął bardzo dokładnie przerzucać pocztę, a potem część
przesyłek i reklam włożył pod pachę, a część wrzucił do kosza, ale w taki
sposób, że te papierki najpierw poukładał, i to tak, żeby jak najmniej
miejsca w tym koszu zajmowały. Ekolog z bożej łaski, szczęść mu Boże. To
stworzenie w sweterku pociągnął za sobą na smyczy i udał się w kierunku
windy, nie patrząc w moją stronę. Odczekałem jeszcze chwilę, upewniłem
się, że nie będę musiał z nim jechać, i kiedy drzwi się za nim zamknęły,
kiedy usłyszałem, że winda jedzie w górę, dopiero wtedy ruszyłem
z miejsca. Przed drzwiami windy leżał kolorowy, dosyć duży arkusz
papieru. Widocznie mu wypadł, pomyślałem i podniosłem go z posadzki.
Nie chciało mi się wracać do kosza na śmieci, więc złożyłem go wpół
i wsadziłem do kieszeni kurtki. Zupełnie zapomniałem o jego istnieniu,
dopiero następnego dnia, kiedy ponownie sięgnąłem po kurtkę,
zauważyłem ten wystający z kieszeni papier. Miałem właśnie wychodzić do
piekarni po świeże rogaliki i już odruchowo zaczynałem gnieść papier, żeby
wyrzucić go do kosza na śmieci, kiedy poczułem ostry ból przy zgięciu
palca. Papier był tak ostry, że skaleczyłem się nim, a kropelka krwi upadła
na parkiet. Odłożyłem kartkę na szafkę na buty i wsadziłem krwawiący
palec do ust. Zacząłem go ssać. I z palcem w buzi poszedłem do łazienki,
wolną ręką przerzucałem złożone ręczniki. Za nimi leżała apteczka, a w niej
plastry. Wyjąłem jeden pasek, potem palec lekko posiniały od ssania
włożyłem pod kran. Przez chwilę myślałem, jakim to sposobem zemszczę
się na tym od charcika, ale nic specjalnego nie przychodziło mi do głowy.
Plaster był z tych fantazyjnych, z kolorowym nadrukiem, toteż mój palec
oklejony nim wyglądał jak mały banan z Kostaryki, który kupiłem na targu
przed kilkoma dniami. Tamten też miał na skórce taką kolorową nalepkę.
A gdyby tam pojechać? Folder reklamujący austriacką riwierę nie
wylądował w koszu. Przeczytałem go dokładnie. Chciałem obejrzeć to, co
mnie skaleczyło. Zachwalali jak mogli nasze byłe włości. Ceny hotelu jak
na nadmorski kurort były bardzo niskie, a i odległość grała dużą rolę.
Dalekie podróże mnie męczą, a że nie latam, nie ma mowy o bardzo
dalekich podróżach. Ta riwiera była w zasięgu mojej wytrzymałości.
Szczerze mówiąc, od pewnego czasu myślałem o morzu, lecz podróż do
Grecji czy nawet do Dalmacji mnie przerażała. Nasz basen, choć
komfortowy i na dachu, z którego widać całe miasto, był jednak
mikroskopijnym akwenem, do tego zasiedlanym od czasu do czasu przez
osobników, których nie cierpiałem. Mogliby ci osobnicy wykąpać się
w jeziorze po drugiej stronie ulicy, mogliby zrobić sobie dobrze z kolesiami
z wysokiej trawy. Dać spokój z paradowaniem wokół basenu. Niestety,
w domu mieszka dwóch takich, których co prawda widuję bardzo rzadko,
ale gdy się pojawiają, wywołują we mnie mdłości. Jedyną ich zaletą, i może
dlatego jeszcze nie zwymiotowałem na ich widok, jest to, że nie mają
żadnego psa. Kiedy jest ciepło, i do tego nieszczęśliwie wypadnie weekend,
a jeszcze to nieszczęście zbiegnie się z tym, że w trójkę wpadniemy na ten
sam pomysł, to znaczy wybierzemy się o tej samej porze na basen, choć
nasze zainteresowania są zupełnie inne, bo oni oglądają męskie tyłki, w tym
mój, ja oglądam sąsiadki, których oglądanie doprowadza mnie do tego, że
już ich potem nie chcę oglądać, zbieram się do mieszkania bardzo
niezadowolony. Kiedyś wchodziliśmy razem do windy, to znaczy jeden
z nich i sąsiadka. Patrzył na nią z wyrzutem, a gdy wysiadła piętro
wcześniej niż ja, uśmiechnął się do mnie, a potem fuknął tak, jak tylko oni
potrafią, mówiąc, że kobiety są upiorne. Nie było czasu na dyskusję, bo
zaraz po jego komentarzu winda zatrzymała się na moim piętrze, a jeśli
nawet mielibyśmy czas, to nie rozmawiałbym z nim na temat upiorności
kobiet. Teoretycznie mógłbym natomiast porozmawiać na temat upiorności
jego i jego kolegi, zwanego partnerem. Partner. Świat kompletnie
zwariował; o, tutaj akurat przydałby się doktor Stiegl, o kompletność idzie.
Nastąpiła jakaś kompletna paranoja w rozumieniu tego, co dawniej było
jasne i proste. Partner w czym? Bo jeśli w lizaniu pośladków, to za mało.
Chodząc ulicami Wiednia, czytając szyldy na starych markowych
kancelariach adwokackich czy biurach nieruchomości, według nowego
rozumienia pewnych słów, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że prawnicy
i agenci zbiorowo przeszli na ciemną stronę mocy, że bywają miejsca,
w których seks grupowy notariuszy jest na porządku dziennym. Taki szyld
na przykład – „Niemiec i Partnerzy”. Partnerzy z naszego domu mają
kolczyki na sutkach, tatuaże na łydkach, noszą specjalne kąpielówki
podkreślające wielkość ich armat, choć to może być zmyłka, i są ogoleni.
Nie tylko na głowie, ale wszędzie, dokładnie ich sobie kiedyś obejrzałem.
I jedna rzecz owłosiona, której się nie pozbyli, to ich rzęsy i brwi. Partnerzy
są dobrze zbudowani i opaleni, lecz nie widać, żeby trenowali u nas, na
miejscu. Pewnie chodzą vis-à-vis albo mają własny sprzęt w domu. Mój
stosunek do partnerów jest chwiejny. Z jednej strony wkurzają mnie,
zajmując ten basen, całkiem bez sensu, bo nigdy nie wchodzą do wody,
tylko przechadzają się, obserwują, z drugiej strony są czasami zabawni, za
co ich nawet lubię. No i nie cierpią psów, a za to mogę ich nawet bardzo
polubić, bo tu się zgadzamy. Ten drugi partner kiedyś dostał ode mnie
plusa, kiedy do domu weszła ta idiotka z piątego piętra, ta, która ma cztery
wygolone pudle i te pudle przeskakują przez siebie, splatając smycze
w rodzaj skórzanego warkocza, potem zaczynają szczekać, a ta idiotka ze
spokojem wyjaśnia im jak ludziom, że skakać nie wolno, że mogą w ten
sposób sobie i innym zrobić krzywdę. Cały wykład im zrobiła na temat
zalet chodzenia w pewnej odległości od siebie i nieskakania. Wykład był
oczywiście niezrozumiały, więc pudle dalej przeskakiwały przez siebie, aż
stały się powiązaną rzemieniami kupą wygolonego białego szczekania.
Staliśmy akurat z partnerem partnera w holu naszego domu, obserwując
całą sytuację, nie robiąc nic prócz tego, że obaj czuliśmy w tej samej chwili
jakieś niesamowite braterstwo myśli. Świadomie nie używam słowa
„partnerstwo”. Z dziką rozkoszą patrzyliśmy na ten cyrk, aż w pewnym
momencie kobieta dała za wygraną i poprosiła o pomoc. Wtedy dopiero się
zaczęło. Kobieta zaplątana w psy zapytała, czy któryś z nas mógłby jej
pomóc. Wtedy partner partnera zdecydowanym tonem odpowiedział, że nie,
ale nie skończył na tym jasnym i rzeczowym słowie. Widząc malujące się
na jej twarzy zdziwienie, rozpoczął krótki wykład: po pierwsze, ma
uczulenie na psią sierść i dlatego ich nie dotknie, a po wtóre, gdyby nawet
nie miał uczulenia, to też by jej nie pomógł, bo psy są jednymi
z najgłupszych istot na ziemi. Są kompletnie uzależnione od człowieka
(doktorowi Stieglowi by się spodobało), czego dowodem jest ta sytuacja.
Psy robią dużo zamieszania. Czego dowodem jest ta sytuacja. Ich
właściciele robią jeszcze więcej zamieszania. Czego dowodem jest ta
sytuacja. Psy zabierają ludziom powietrze i śmierdzi im z pysków. Czego
dowodem jest ta sytuacja. Psy są niebezpieczne dla siebie samych. Czego
dowodem jest ta sytuacja. Psy zanieczyszczają miasto. Czego dowodem są
ich kupy na chodnikach oraz plakaty władz miasta przypominające
o wysokich karach za te kupy. Psy sikają, gdzie popadnie. Czego dowodem
jest protest polskiej sprzątaczki złożony na ręce naszego portiera po tym,
jak w windzie trafiła psie szczyny. Psy mają niekontrolowany popęd
seksualny. Czego dowodem są krzyżówki, w wyniku których powstają rasy
zagrażające życiu i zdrowiu ludzi. Psy, ale tutaj musiał przerwać, bo kobieta
ze łzami w oczach zapytała, czy może ja mógłbym jej pomóc, skoro partner
partnera tak nienawidzi psów. Ale ja całkowicie, kompletnie, jak by to
chciał słyszeć mój lekarz, byłem po stronie partnera partnera i mógłbym
jeszcze coś dorzucić od siebie, ale że nie jestem zbyt rozmowny, też
odpowiedziałem „nie!” Zdruzgotana sąsiadka, patrząc na splątane ze sobą
pudle, już prawie duszące się, ciągnące to w jedną, to w drugą stronę, ale
tylko po kilkanaście centymetrów, ponieważ bydlęta nie mogły się między
sobą dogadać, „w którą stronę ruszyć”, zapytała łamiącym się głosem, „To
co ja mam teraz zrobić?”. Partner partnera nie zamierzał milczeć.
Powiedział właścicielce, że na jej miejscu zastrzeliłby najpierw psy,
a potem siebie. Usłyszeliśmy tylko wyrzucone z sykiem słowo „cham”.
Sąsiadka z trudem wyciągnęła spośród plątaniny grubych rzemieni
najdłuższy z nich i zaczęła ciągnąć za sobą sforę ujadających pudli. Byłem
kompletnie dumny z postawy partnera partnera.
Jeszcze raz zajrzałem do foldera. Zdjęcia reklamowanego hotelu
wyglądały zachęcająco. Tak, jak gdybym wcale nie ruszał się z Wiednia,
pomyślałem, bo budynek do złudzenia przypominał te wszystkie okazałe
budowle z pierwszej dzielnicy. Widać było w nim nasz rozmach połączony
z perfekcyjnym funkcjonalizmem. Połączenie swojskich klimatów ze
śródziemnomorską egzotyką. Turkusowe morze widoczne z otwartego okna
pokoju hotelowego, do którego zaglądają pióropusze palm. Siedząc
wieczorami przed komputerem, przeglądałem inne fotografie, szukałem
najbardziej dogodnych połączeń. I biłem się z myślami, bo taki wyjazd,
choć jedynie tygodniowy, poważnie, było nie było, mógł naruszyć mój
porządek. Porządek swój lubię, dlatego jeszcze kilka dni upłynęło, zanim
ostatecznie się zdecydowałem. Od samej decyzji do chwili wyjazdu minęły
kolejne dwa tygodnie. Rzeczy, które zamówiłem na Amazonie, nie były
z tego samego kraju, toteż przesyłki przychodziły w różnych odstępach
czasu. Najpierw dostarczono mi dwie pary kąpielówek. Innego dnia nasz
portier odebrał w moim imieniu płetwy i maskę do nurkowania. Potem
w jednej paczce przyszły ręczniki, frotowy szlafrok i gumowe buty do
pływania. A na sam koniec dostarczono mi serię kosmetyków. Kremy
z filtrami przeciwsłonecznymi, maść przeciwgrzybiczą, buteleczkę wody po
goleniu. Byłem zmuszony wybrać się też do miasta na zakupy, a konkretnie
po nową walizkę. Ponieważ ta, którą miałem, zupełnie nie pasowała do tego
rodzaju wyjazdu, a na Amazonie nie mogłem znaleźć niczego, co
przypadłoby mi do gustu. I z ciężkim sercem, bo czułem, co może mnie
czekać w jednym z butików w pierwszej dzielnicy, wsiadłem do kolejki
badeńskiej. Po kilkunastu minutach wysiadłem na ostatnim przystanku,
przy Operze, przeszedłem na drugą stronę ulicy i wszedłem do galerii przy
Ringu. Sprzedawczyni była tak nadskakująca, że wyszedłem po obejrzeniu
pierwszej walizki, którą mi pokazała. W następnych sklepach było
podobnie, nawet gorzej, bo obejrzałem większą część proponowanego
towaru. Po trzech godzinach przyrzekłem sobie, że wchodzę do ostatniego
sklepu i niech się dzieje, co chce, wyjdę z niego z walizką. W ostatnim
butiku nie wytrzymałem nerwowo, bo aż trzy sprzedawczynie zaczęły
radzić nade mną, omotały mnie, straciłem poczucie bezpieczeństwa,
przestałem nad sobą panować i żeby je zadowolić oraz uciec z tego miejsca,
równocześnie dotrzymując przyrzeczenia danego sobie samemu, kupiłem
nie jedną walizkę, ale zestaw trzech walizek. Ta średnia wchodziła w tę
największą, a ta najmniejsza w średnią.
Z kwiatami zawsze był problem. Kiedy tylko szykował się gdzieś wyjazd
z rodzicami, moja matka nie martwiła się samą podróżą, ojcem, nami, tymi
wszystkimi rzeczami, o które przed wyjazdem martwi się normalny
człowiek. Dla matki najważniejsze były kwiaty. Nie mogła przestać, toteż
co najmniej na tydzień przed ostatecznym zamknięciem drzwi suszyła ojcu
głowę tym swoim ukochanym zielskiem. Po latach zdałem sobie sprawę, że
ona nas wszystkich miała gdzieś, a jej cała, prawdziwa, głęboka miłość to
były te fikusy, palmy, storczyki w doniczkach i drzewko cytrynowe, które
zasadziła sama, z pestki. Cytryna, śmiem twierdzić, była jej kompletną
(wracam do terminologii doktora Stiegla) miłością. Cytryna była
dostarczycielką jej nieudawanych orgazmów, uniesień, najsubtelniejszych
wzruszeń. Ciekawe, kiedy przerzuciła swoje zainteresowania z ojca na
cytrynę? Dlaczego je przerzuciła? Dlaczego kupa na wpół bezpłodnego
zielska wzbudzała w niej większe zainteresowanie niż my czy ojciec?
Kiedy kobietom zaczyna odbijać i z jakiego powodu? A może powodów
wielkich nie ma? Może lata przeżyte u boku tego samego mężczyzny,
stabilność, dobrobyt, zdrowe dzieci, brak jakichkolwiek przyziemnych
problemów doprowadza je do tego, że po przekrojeniu na pół kwaśnego
owocu zaczynają szukać w nim najbardziej okazałych ziarenek? Dokładnie
pamiętam ten dzień. Chodziłem do pierwszej klasy, przebudziłem się
w nocy, śnił mi się jakiś koszmar. Obudziłem matkę, ponieważ byłem
bardzo spragniony, ale nie miałem ochoty na wodę z kranu. Matka
zaproponowała mi lemoniadę. Widziałem, jak kroi cytrynę, później nożem
wyłuskuje z niej pestki, a potem kroi jedną z połówek na grube plastry
i wrzuca do szklanki. Wlewa do szklanki zimną wodę i dodaje dwie
łyżeczki cukru. Miesza. Wypijam lemoniadę duszkiem i chcę wracać do
łóżka, ale nie mogę, bo słyszę głos matki, która mówi, mówi nie do mnie.
Matka zaczyna rozmawiać z pestkami, które wcześniej odłożyła na
drewnianą deskę do krojenia. „A jutro wsadzę was w skorupki od jajek,
moje malutkie. Dojdziecie tam do siebie i wyrosną z was piękne roślinki”.
Wróciłem do łóżka i z miejsca zasnąłem. Rankiem na śniadanie matka
przygotowała nam jajecznicę, choć nikt na nią nie miał ochoty. Jednakże
matka potrzebowała tych skorupek, choć chciałem wierzyć, że jej nocny
monolog był tylko dalszą częścią mojego koszmaru. Niestety, matka, kiedy
jedliśmy jajecznicę, zaczęła krzątać się po domu i łyżką do zupy ujmować
z doniczek swoich fikusów i palm ziemi. W ręku trzymała miseczkę na
mleko, a w tej miseczce zrobiło się czarno. Potem wsadziła pięć skorupek
do porcelanowych przedmiotów, z których normalni ludzie jedzą jajka na
miękko. Małą łyżeczką zaczęła delikatnie wsypywać nazbieraną ziemię.
W taki sposób wypełniła wszystkie skorupki. Na koniec wyjęła z szafki
szydełko i wpychała je w każdą skorupkę wypełnioną ziemią. Uniosła
palcami ziarenko cytryny z nocnej lemoniady i włożyła w otwór w ziemi,
mówiąc przy tym: „Tu będzie ci dobrze, kochanie. Rośnij. Amen”.
Pstryknięciem palców zasypywała mały otworek. „Tu będzie ci dobrze,
kochanie. Rośnij. Amen”. I tak samo, aż wsadziła ostatnie ziarenko. Na tym
się oczywiście nie skończyło, bo matka każdego dnia, rano i wieczorem,
rozmawiała ze skorupkami. Najpierw robiła nam śniadanie, a potem, na
kilka minut przed naszym wyjściem do szkoły, pytała czule ziarenka, czy
jest im tam w tej ziemi dobrze. Wieczorem, zaraz po kolacji, żegnała się
najpierw z wydmuszkami, a dopiero potem z nami. Ojciec nigdy nie
komentował jej botanicznego świra, bo ojciec z reguły niczego nie
komentował. Ojciec działał, a działał tak sprawnie, że stać go po prostu
było na żonę z botanicznym odchyleniem. Matka, co ciężko przeżyła,
dogadała się, niestety, tylko z jedną skorupką, to znaczy z jednym
ziarenkiem, bo tylko jedno chciało wzejść. Co prawda w głębi serca liczyła,
że inne też wykiełkują, ale tak się nie stało, toteż resztę obumarłych płodów
wyrzuciła do śmieci. Ta jedna, jedynaczka, wyczekana i wymodlona,
została potem przesadzona do małej doniczki. A gdy matka się upewniła, że
ta mała jest za mała, przesadziła cytrynę do większej, ale nie za dużej,
mówiąc, że nie chce, żeby jej w korzeń poszło. Cytrynie rzeczywiście nie
poszło w nogi, i tak jak matka chciała, poszło jej w ręce, bo jej ukochany
kwiatek szedł w górę, a na gałązkach rosły piękne zielone listki, do których
matka też mówiła z czułością, tłumacząc się przy tym, bo patrzyliśmy na jej
praktyki z niesłabnącym zdziwieniem, że z roślinami trzeba rozmawiać tak
jak z ludźmi, wtedy się lepiej rozwijają. Faktem jest, że jej ukochany
kwiatek rósł jak na drożdżach, a matka, jak pielęgniarka przecierająca
choremu plecy mokrą szmatką, żeby nie dostał odleżyn, co jakiś czas
malutką wilgotną ściereczką przecierała każdy listek rośliny z osobna,
mówiąc: „Zakurzyłaś się, kochanie. Już pani ci pomoże, żebyś mogła lepiej
oddychać”. Z czasem jej cytryna zaczęła mieć znowu ciasno, toteż kolejny
raz przesadziła ją do większej doniczki, a gdy cytryna stała się drzewem, na
sam koniec matka kupiła ogromną, zdobioną donicę. Nie przestawała do
niej mówić, pieściła ciepłymi słowami, takimi, na które nie było jej nigdy
stać wobec mnie czy brata. Kto wie, może rozminęła się z powołaniem,
może powinna była zostać ogrodnikiem, nawet naczelnym ogrodnikiem
miasta Wiednia, który urzęduje w tej pięknej willi w centrum. Pewnie
miałaby jakieś szczególne dokonania, radość większą, a tak to była tylko
naszą matką i żoną, nawet nie wiem, czy kochaną. Z tą cytryną był jednak
pewien problem, bo co prawda wyglądała już jak drzewo, ale rodzić nie
chciała. Nie znam się na cytrynach, ale wiem, że z pewnością nie działają
na nie prośby, nawet gorące modły. Nie chciała i tyle. A matka rozmawiała
z nią, prosiła, podlewała, listki przecierała, odżywki kupowała, donicą
kręciła w różne strony. Gdy robiło się ciepło, na taras wystawiała i prosiła,
prosiła, a cytryna była na nią pomimo tych wszystkich starań jakby
obrażona. Do tego podczas wyjazdów, wakacji, urlopów cytryna nas
wszystkich prześladowała, bo matka nie przestawała o niej myśleć, martwić
się o nią. Wieczorami, kiedy siedzieliśmy w restauracji, próbując jeść
kolację, matka zaczynała swoje tyrady: „A czy kobieta, która opiekuje się
naszym mieszkaniem, nie zapomni jej podlać? A czy będzie z nią
rozmawiać w taki sposób, w jaki ją przed wyjazdem prosiłam? A czy doda
odżywki do wody? A czy poprzeciera jej listki w taki sposób, jak jej
pokazywałam? A czy to, a czy tamto?”. To było nie do zniesienia, bo nie
potrafiła się na niczym innym skupić podczas wyjazdu, tylko w kółko o tej
cytrynie. Dlatego ojciec unikał restauracji i dań, w których owoc cytryny
był obowiązkowym dodatkiem. Czasami się udawało, a czasami nie. Tak
więc nasze wyjazdy kręciły się wokół niepłodnego drzewka, które matka
sama wyhodowała i które stało się naszym utrapieniem, a jej nie do końca
spełnioną miłością. Po powrocie, kiedy tylko weszliśmy na górę, kiedy
tylko ojciec otworzył drzwi, nawet nie ściągała obuwia, tylko biegła do
swojej cytryny i witała się z nią, dotykała liści, a potem pytała: „No, jak ci
tu samej było?”. Oglądała ją dokładnie, po czym dochodziła do wniosku, że
wynajęta kobieta nie stosowała się do jej poleceń, dlatego za każdym
wyjazdem inna pani opiekowała się drzewkiem, i żadna nie mogła dogodzić
matce. Tak w kółko. Matka mówiła, że ta roślina tęskni za nią, że jest
smutna, jak jej w domu nie ma, że żaden człowiek nie jest w stanie
zaopiekować się nią tak, jak ona to robi. Uwielbiała to bezrozumne zielsko
do tego stopnia, że kiedyś zaproponowała ojcu, żeby na święta nie kupował
choinki. Ta cytryna jest tak piękna, pachnąca, zielona i wielka, że nawet
najcudowniej przystrojona choinka wygląda przy jej nagości jak bardzo
uboga krewna, mówiła, naciągając naszego starego, żeby zgodził się na
choinkę w formie cytryny. Ojciec się zgodził, ale i tak przywlókł
prawdziwą choinkę i powiedział, że ubierzemy i choinkę, i cytrynę, dla
porównania. Tamtego Bożego Narodzenia mieliśmy więc dwie choinki.
Jedną matki, a drugą naszą. Matka, ma się rozumieć, ze swojej była bardzo
dumna i uparła się, że prezenty będą leżeć pod cytryną. To się potem stało
tradycją, bo gdy zdałem maturę, rodzice kupili mi w prezencie bardzo drogi
szwajcarski zegarek, i nie wręczyli mi go osobiście, tylko kazali szukać
prezentu na zasadzie ciepło, ciepło, zimno, zimno. Oczywiście najcieplej
było pod cytryną. Po śmierci rodziców cytrynę odziedziczył brat, przejął się
do tego stopnia, że kiedy został Żydem i wyprowadzał się z całym
dobytkiem do Belgii, zabrał też ze sobą stare, rozłożyste zielsko. Jedno jest
pewne. Żydzi nie obchodzą świąt Bożego Narodzenia, toteż jestem
przekonany, że nie zafundował swojej żonie ani córkom happeningu
z prezentami spod cytryny. Ja nie mam problemu z zielskiem, w moim
mieszkaniu nie ma żadnego kwiatka, nie myślę nawet o tej dodatkowej
udręce. Dlatego ze spokojem spakowałem się do tej średniej walizki, która
w zupełności pomieściła wszystko, co było mi potrzebne do wyjazdu. Po
cholerę dałem się namówić na zakup trzech? Co zrobię z pozostałymi? Nie
cierpię niepotrzebnych przedmiotów. Ale oddawać za darmo też nie lubię.
Kto chciałby odkupić ode mnie dwie walizki? A tutaj ma pan jeszcze jeden
zameczek, tutaj jest następna kieszonka, a w tej drugiej jest inna kieszonka,
a w tej trzeciej są takie kieszonki, których nie ma w dwóch pozostałych. Ta
będzie na to, a tamta na co innego. Ta wielka na długie wyjazdy, ta średnia
na kilkudniowe, a ta mała to już pan sam zadecyduje, na mój gust, na taki
wyjazd z piątku na sobotę się nadaje, mówiły te z butiku. I kupiłem.
Kupiłem i mam teraz problem. Straciłem kontrolę, przecież mogłem
w spokoju jeszcze jeden dzień poświęcić na przeczesywanie ofert
Amazonu. Fakt, obejrzałem wszystko, nie podobała mi się żadna walizka,
lecz gdybym przeczuł, że wrócę z miasta z trzema, to kupiłbym na
Amazonie jedną z tych, które mi się nie podobały, ale nie podobały mniej.
Zamknąłem za sobą drzwi. Kilkakrotnie nacisnąłem klamkę, żeby się
upewnić, czy je rzeczywiście zamknąłem. Ryzyko włamania jest małe
w miejscu, w którym mieszkam, ale zawsze jest. Okazja ponoć sprzyja
złodziejowi, nawet nim czyni. Więc nie dałem okazji. Upewniłem się, że
drzwi są dobrze zamknięte. Na dworzec pojechałem autobusem. Nie lubię
taksówkarzy, zresztą nie dałbym im zarobić, bo jest blisko. Nie lubię
taksówkarzy, bo ta profesja w tym mieście została opanowana przez byłych
kryminalistów z byłej Jugosławii. Myślą sobie, że jak postrzelali trochę,
a potem ich państwo się rozpadło, to teraz im wszystko wolno. Żadnego
szacunku dla klienta. Kiedyś jeździłem taksówkami, ale przez nich jeździć
przestałem, bo w ich jugolskich mózgach nie ma zakodowanej zasady, że
klient nasz pan, oni odbierają na innej częstotliwości, tłumacząc sobie
i nieszczęsnym pasażerom, że klient to ich petent lub że klient to ich szczur
doświadczalny. Swego czasu jechałem z serbskim grubasem, którego tłusta,
szeroka, owłosiona klatka piersiowa upstrzona była prawosławnymi
krzyżykami i jakimiś medalikami, ma się rozumieć ze złota. O tak, dużo
złota, duży brzuch i duży mercedes. Świątynia bogactwa, a w niej bóstwo
z Bośni. Oni zresztą mają świra na punkcie mercedesów i bmw, bardziej na
punkcie bmw, ale ten miał mercedesa. Wsiadłem i powiedziałem dokąd.
Nawet na dzień dobry nie odpowiedział. Zresztą po co odpowiadać, za to
przecież mu nie zapłacę. Wcisnął guziczek w taksometrze i ruszył. A potem
wcisnął drugi guziczek, tym razem od odtwarzacza CD i podkręcił
głośność. W całym jego wielkim, srebrnym samochodzie, z tych tańszych,
bo siedzenia nie były skórzane, tylko z materiału, rozległ się straszliwy
jazgot, który oni nazywają muzyką bałkańską, a ja nazywam torturami.
Czytałem kiedyś w gazecie, że Amerykanie w swoich tajnych bazach
torturują podejrzanych o terroryzm głośną muzyką bałkańską i że taka
kuracja przynosi bardzo dobre efekty. To znaczy terroryści zaczynają sypać.
Kiedy skończyło się pierwsze zawodzenie i rozpoczęło drugie, wiedząc, że
nerwowo nie wytrzymam tej kociej muzyki, zwanej bałkańską, poprosiłem
grubasa, żeby to wyłączył albo ściszył. Dałem mu wybór, on zresztą też mi
dał wybór, odpowiadając bezczelnie i z tym swoim zasranym akcentem,
prostymi zdaniami o niezbornej składni, że nie muszę jechać jego
taksówką, że mogę wysiąść. Wtedy go zapytałem: „Czy jak ja wysiąść, to
nie płacić?”. A gruba świnia z byłej Jugosławii odwróciła swój łeb
przyspawany do tłustego karku, bo szyi nie dało się stwierdzić u tego
osobnika, spojrzała na mnie z pobłażaniem, znowu się odwróciła, otworzyła
schowek pod deską rozdzielczą i wyjęła z niego paralizator. Znowu się
odwróciła, trzymając jedną ręką kierownicę, a w drugiej urządzenie,
i powiedziała: „Musieć płacić albo szok!”. Na taką argumentację musiałem
się zgodzić, musiałem również przeżyć odsłuchanie kilku innych utworów
ludowych artystów, którzy śpiewali w taki sposób, jakby ktoś ich
rzeczywiście pieścił paralizatorem. Więcej, musiałem też przeżyć komorę
gazową, bo gdy grubas poczuł się pewnie, wyjął z paczki papierosa, ba,
nawet perfidnie chciał mnie poczęstować. Gdy odmówiłem i zapytałem, czy
będzie teraz palił, znowu odwrócił swój świński łeb w moją stronę
i powiedział krótko: „Moje auto, w moim auto ja robić, co chcieć! Może
wysiąść, jak się nie podobać, ale płacić, bo szok!”. Otworzyłem okno, ale
on mi je bezczelnie zamknął, mając te wszystkie guziczki do sterowania
pod swoją kontrolą. Powiedział, że się przeciąg robi, że go nie stać na
chorobę. Odurzony bałkańskimi melodiami, zaczadzony papierosami marki
Marlboro Light dojechałem do celu i kazałem chamowi wydać resztę co do
centa, choć ta świnia liczyła jeszcze na napiwek. Od tamtej pory nie jeżdżę
taksówkami. Od tamtej pory nie daję się gwałcić tym, którzy pewnie sami
gwałcili, podając tym naszym kretyńskim urzędnikom z obozów dla
uchodźców, że to ich gwałcili. Nienawidzę tych kretynów w garniturach,
którzy – bo to ich wina, tylko ich wina – pozwalają się osiedlać tutaj
oszustom i rzeźnikom. Pierwsza rzecz, jaką można by zrobić, to przywrócić
karę śmierci, a potem powiesić dla przykładu najpierw wszystkich wysoko
postawionych działaczy partii Zielonych, a zaraz po nich tych z urzędu
imigracyjnego, przez których świnie, a nie ludzie kierują taksówkami. Ale
nie każdy myśli tak jak ja, dlatego przyszłość tego państwa już od lat wisi
na włosku. Aż boję się pomyśleć, co się stanie, kiedy ten włosek się
przerwie... Ponieważ nienawidzę stać w kolejkach, a teraz kolejki są jeszcze
większe niż dawniej z powodu zbytniej cyfryzacji wszystkiego, co chodzi
i oddycha, w tym ludzi, stoi się w nich i czeka, aż głos z nieba powie ci,
która panienka jest wolna, który pulpit cię obsłuży – dlatego bilet kupiłem
przez internet. W pierwszej klasie, do Zagrzebia. Prosta operacja, nie
ruszając się z domu, nie stojąc w kolejce jak kretyn czekający na wezwanie,
nabyłem ten kawałek papieru. Włożyłem go do paszportu, a paszport do
kieszeni na piersi, zapinanej na guzik, ma się rozumieć. Zdawałem sobie
sprawę, w jakie rejony się wybieram, toteż byłem przekonany, że
w przedziale pierwszej klasy, jeśli nawet nie będę sam, to przynajmniej
będzie siedział ze mną nasz biały Austriak. W rzeczy samej, nim
podstawiono pociąg, na peronie tłoczyły się masy ciemnowłosych
prosiaków zakutych w złote łańcuchy, obwieszonych krzyżami
prawosławnymi, tymi symbolami religii, których nawet ich księża nie
ogarniają, bo jest ich zbyt wiele w prawosławiu, ikonkami połączonymi ze
sobą czarną nitką tak, żeby wyszła z tego bransoletka. Chmury dymu
papierosowego, krzyki dzieci, wciskane w te dzieci kanapki i litry coca-
coli. Głośne rozmowy przypominające kłótnie, ale wiedziałem doskonale,
że się nie kłócili, oni w taki sposób rozmawiają. Całą swoją energię tracą na
te rozmowy, a potem, żeby się uspokoić, mordują i gwałcą. Pociąg jechał
do Belgradu, toteż większość tłustej, śmierdzącej, rozkrzyczanej,
prawosławnej serbsko-cygańskiej masy weszła do wagonów docelowo
jadących do byłej stolicy Jugolandu. Na tych bardziej białych i całkiem
białych czekały składy do Grazu, Mariboru i Zagrzebia. Nas było mniej,
o wiele mniej; poczułem się dobrze, miło i bezpiecznie, kiedy odnalazłem
swój przedział, do którego oprócz mnie wsiadł jeden starszy mężczyzna.
Bilet miałem z rezerwacją, przy oknie, w stronę kierunku jazdy, tak jak
lubię. Natomiast starszy pan usiadł naprzeciwko mnie. Po rozmiarach
bagażu mogłem wnioskować, że nie wybierał się daleko, najdalej do
Słowenii. Pociąg ruszył, więc obaj, automatycznie, wzięliśmy do rąk
darmowe gazety, które leżały na środkowych siedzeniach. W tych gazetach
zazwyczaj niczego ciekawego nie piszą, dlatego są darmowe, bo kto
chciałby kupić coś, w czym nic nie ma. Obowiązkowa prognoza pogody na
najbliższe dni. Czyli nic, bo nic się nie zgadza. Kursy walut. Czyli również
wielkie nic, skoro większość czytających te gazety nie ma pieniędzy.
Następne nic. Sprawozdanie z posiedzenia rady miasta, która zaplanowała
coś. Coś, czyli nic, bo dopiero zaplanowała, czyli tego czegoś nie ma.
Notowania listy przebojów. Nic do kwadratu. Obowiązkowe duże zdjęcie
kobiety topless. Następne nic, bo piersi, żadnych piersi na fotografii nie
stwierdziłem, ale po pewnej chwili jednak coś, nie u mnie coś, coś
u tamtego pana, bo ja jeszcze nie zdążyłem tak szybko jak on
przekartkować gazety. „Wielkie nieba”, powiedział zdziwiony i lekko
przejęty. Zapytał, czy już to widziałem. Z akcentu wyglądał mi na
mieszkańca okolic Grazu, krótko mówiąc, był nasz i był patriotą, więc
postanowiłem zamienić z nim słowo. „A co tam ciekawego pan przeczytał?
W tych gazetach nic ciekawego zazwyczaj nie piszą”. „Widział pan to? Na
dziewiątej stronie! Boże!”. Przekartkowałem szybko gazetę. Na stronie,
o której mówił, widniało ogromne zdjęcie rozdziawionej paszczy rekina,
a pod nim krzyczący napis – „Tragiczny w skutkach urlop!”. Nie zacząłem
nawet czytać artykułu, wsłuchując się w monolog starszego pana. „Ja, drogi
panie, tak daleko się nigdy nie wypuszczam. Po to płacił tyle pieniędzy za
samolot, po to tak długo leciał, żeby go potem jakaś ryba zeżarła? Trzeba
było siedzieć w domu, na tyłku, nic by mu się nie stało. Prawda?”.
Przytaknąłem głową. „Proszę pana, to jest bezsensowna śmierć, a do tego,
choć bardzo spektakularna, mimo wszystko pozbawiona sensu. Co innego
umierać za ojczyznę, za rodzinę, za dzieci, za idee”, ciągnął swój wywód.
Pomyślałem, że jednak mam nosa do ludzi, od razu wyczułem w nim
patriotę. „Jezu drogi, a potem jak go pochować? Takiego nadżartego, bez
nogi czy głowy? Przecież nawet w trumnie nie można go wystawić,
pożegnać jak człowieka. Było ostrzeżenie na plaży, stała tablica, a mimo to
wszedł do wody. Bez sensu, drogi panie, całkowicie bez sensu. Pan
daleko?”. „Nad morze”, odpowiedziałem. „A widzi pan, ja tylko do Grazu”.
Bingo, jednak mam nosa do ludzi. „Załatwiałem sprawy w Wiedniu. A pan
daleko nad to morze?”. „Blisko, na naszą byłą riwierę”. „A, to dobrze, to
spokojne morze, żaden rekin pana nie pożre”, uśmiechnął się i znowu
pogrążył w czytaniu tego brukowca. Gdy przez głośnik w przedziale
zapowiedziano, że zbliżamy się do Grazu, wstał, zdjął swoją małą
walizeczkę, pożegnał się i wyszedł, życząc mi miłego urlopu. Pozostałem
w przedziale sam. W Grazu nikt się do mnie nie dosiadł, dopiero
w Słowenii, w Mariborze, weszły dwie dziewczyny, które do granicy
z Chorwacją cały czas esemesowały. Przerwał im dopiero słoweński
konduktor i służby graniczne. Poczułem głód, więc wyjąłem z przedniej
kieszeni walizki butelkę wody mineralnej i kanapkę z salami, którą kupiłem
w kiosku na dworcu. Dziewczyny dalej wysyłały wiadomości ze swoich
telefonów, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Gdy zbliżaliśmy się
do Zagrzebia, nagle podniosły się i powiedziały coś do mnie w swoim
języku, pewnie do widzenia czy coś w tym rodzaju. Na dworcu
w Zagrzebiu przesiadłem się do pociągu do Rijeki. Wagon pierwszej klasy.
Niczego sobie. Jednak czegoś nauczyliśmy tych Chorwatów, pomyślałem.
Lata naszego panowania nad tym słowiańskim żywiołem miały pozytywne
skutki. Przedział był pełen ludzi, może nie tak rozkrzyczanych
i gestykulujących bez potrzeby jak ta serbska masa na dworcu w Wiedniu,
mimo to przeszkadzali mi swoimi rozmowami w języku, którego
kompletnie, jak chciałby doktor Stiegl, nie rozumiałem. Od czasu do czasu
wpadało mi w ucho jakieś brzmiące międzynarodowo słowo, ale to
wszystko. A jednak nie do końca udało się nam ich ucywilizować,
pomyślałem. Na zewnątrz było bardzo gorąco, klimatyzacja w przedziale,
niestety, nie działała. Na nic się zdały zabiegi jednego z pasażerów, który
bezskutecznie naciskał jakieś guziczki, poruszał małymi wajchami. Trzeba
było otworzyć okno i z tym otwartym oknem dojechaliśmy do Rijeki. Przed
dworcem stały autobusy podmiejskie do Opatii, celu mojej podróży.
Wsiadłem do jednego z nich. Jechało się malowniczą drogą w duchocie, bo
pomimo skwaru nikt nie chciał otworzyć okna, a ja się obawiałem, że jeśli
zrobię ten pierwszy krok, złamię jakieś nieznane mi przepisy. I dojechałem
tak prawie pod sam hotel, przystanek był niedaleko. Zresztą przystanek
nosił nazwę hotelu.
Kółka walizki stukały na nierównym bruku. Przed wejściem głównym
stał wąsaty mężczyzna w cylindrze. Cylinder i koszula z krótkimi
rękawami. Zupełnie nie trzymało się to kupy, ale pewnie upał nakazał mu
zdjąć ozdobną marynarkę, która leżała obok, na ławce. Otworzył mi drzwi,
uchyliwszy ronda. Czerwone chodniki, pamiętające pewnie jeszcze czasy
cesarza, pozaciągane, połatane miejscami odznaczającą się nicią,
poprowadziły mnie do recepcji. Stała tam dziewczyna, która jeśliby schudła
i wydepilowała miejsce między górną wargą a nosem, mogłaby być całkiem
do rzeczy. I gdyby nie otworzyła ust, byłaby już całkiem do rzeczy.
Przedstawiłem się i powiedziałem, że mam rezerwację. Poprosiła
o paszport. Otworzyła go na stronie ze zdjęciem i personaliami. Trwało to
niezłą chwilę, miałem wrażenie, że pochłonęła ją lektura tych kilku
kluczowych, lecz bardzo krótkich informacji. Potem zajrzała do komputera,
przycisnęła kilka klawiszy i ponownie otworzyła usta. „Pan ma stres?”,
zapytała po niemiecku z rażącym akcentem. Zupełnie zbiła mnie z tropu
tym pytaniem, liczyłem na standardowe pytania, takie, które zawsze zadają
w hotelach, choć odpowiedzi są od dawna zapisane w ich maszynkach.
Z wyżywieniem to było, tak? Na tyle nocy, tak? Dla niepalących, tak? Jeśli
czekałem na pytanie, to właśnie na takie, ale o stres? „Nie rozumiem”,
odpowiedziałem zdziwiony. „Czy ma pan stres?”, powtórzyła, uśmiechając
się i obnażając przy tym brak umiejętności chorwackich dentystów. Stres?
Coś się wydarzyło, o czym nie wiem, a powinienem wiedzieć i zacząć się
bać? Zapytałem. „Pan Bruno Stressmeyer?”, znowu zapytała. „Tak, to ja,
przecież ma pani mój paszport przed oczami”. „Żart tylko taki, to
nazwisko”, powiedziała. Idiotka. Nic nie odpowiedziałem i dopiero wtedy
zadała tę rutynową serię pytań. „Pokój miał być dla niepalących?” „Tak”.
„Pobyt z wyżywieniem?” „Tak”. „Pobyt opłacony z góry, oferta specjalna?”
„Tak”. „Nie ma pan zwierząt ze sobą?” „Nie”. „Cierpi pan na choroby
układu krążenia?” „Słucham?”, zapytałem zdziwiony. Ponownie zerknęła
do komputera. „Bo pan nie zaznaczył, a w cenę wliczona jest gimnastyka
w morzu i joga”. „Słucham?” „No, taka jest oferta, za którą pan zapłacił”.
„Ale chyba nie muszę chodzić na gimnastykę i jogę, prawda?” „Nie, ale ja
muszę wiedzieć, czy pan cierpi, czy nie, bo trzeba zaznaczyć, bez
zaznaczenia nie zamknę programu w komputerze”, wyjaśniła. „Nie cierpię,
ale też nie chcę chodzić na te zajęcia, może pani to zaznaczyć?” „Nie ma
takiej opcji”, odpowiedziała. „Nie cierpi”, powiedziała pod nosem
i nacisnęła przycisk klawiatury. „Jakieś przesłuchanie czy co?”, zapytałem
zniecierpliwiony. „Proszę wybaczyć, to jest rutynowa procedura, przez
którą przechodzą wszyscy z tej oferty”. Oddała mi paszport. Potem
odwróciła się i podeszła do drewnianej klucznicy. Z wąskiej półeczki
wyjęła mały klucz, do którego przywieszony był gigantycznych rozmiarów
drewniany brelok. „Śniadanie od godziny siódmej do dziesiątej.
Obiadokolacja od osiemnastej do zamknięcia restauracji”, powiedziała
i podsunęła mi paszport wraz z kluczem. „To wiosło?”, zapytałem tym
razem ja. „Nie rozumiem”, odpowiedziała. „Nic, żart tylko taki”,
i machnąłem jej przed oczami brelokiem rozmiarów małego wiosła. „Aha”,
odpowiedziała, zachowując kamienne oblicze. Gdy odwróciłem się
plecami, sięgnąłem po walizkę i zacząłem ruszać w stronę schodów, rzuciła
nieprzyjemnym głosem: „Do windy w lewo, to czwarte piętro. A pokój
z widokiem na morze, tak jak pan chciał”. Pokój był przestronny
z widokiem na morze, tak jak zaznaczyłem, tak jak ona zaznaczyła, tak jak
się jej w komputerze zaznaczyło, tak jak nie cierpiałem na żadne choroby
układu krążenia, żeby się jej program zamknął. Kretynka... Walizka stała
w przedpokoju. Nie miałem ochoty jej rozpakowywać. W ubraniu i butach
położyłem się na łóżku. Sprawdziłem twardość materaca za pomocą kilku
klasycznych wygibasów. Był w sam raz, ani za twardy, ani zbyt miękki.
Lecz nie podobało mi się ustawienie łóżka. Moja głowa skierowana była
w stronę ściany, na której wisiał upiorny obraz najpewniej autorstwa
jakiegoś lokalnego prymitywisty. Po pierwsze, ociekał od nadmiaru farby
olejnej nakładanej małą szpachelką, a po drugie, obraz ten miał
przedstawiać polowanie na wieloryby. Wieloryby w Adriatyku? Bzdura.
Kiedyś wpadła mi w ręce książka H. Brù, opisująca takie polowania. Gdyby
ten artysta prymitywista miał pojęcie, jak się to odbywa. Walka i smród.
Harpuny, umięśnieni, krępi, brodaci faceci żujący tytoń. Odważni,
małomówni, skoncentrowani na zabijaniu. Zimne morze. Szacunek dla
życia, tym bardziej dla śmierci. Żadnego uśmiechu na twarzach. Zabijać,
zabijać i transportować na ląd tony szkarłatnego mięsa śmierdzącego
tranem. A tutaj kolorowa sielanka. Tęczowe barwy, wielorybnicy szczupli
i wysocy, ogoleni, tryskający radością. Wieloryby świecące i uśmiechnięte,
przyjmujące harpuny z zadowoleniem. Ani śladu krwi. I co mam teraz
zrobić? Nie zasnę nigdy, chcąc nie chcąc, wpatrując się w to gówno. Albo
zdejmę obraz, albo go odwrócę. Wstałem z łóżka, bo zdecydowałem, że
odwrócę obraz, lecz nie chciał drgnąć. Dopiero wtedy zobaczyłem, że
został przymocowany w tak sprytny sposób, że niejeden złodziej dzieł
sztuki musiałby się nabiedzić, żeby go ściągnąć wraz z ramą. Na filmach
pokazują takich speców zaopatrzonych w skalpele. Odcinają płótno przy
ramie, rolują i zmykają. Nie mam takiej możliwości, zresztą nawet gdybym
to zrobił, to nikt w Wiedniu nie dałby mi za to złamanego grosza. Pozostaje
przestawić łóżko. Łóżko było ciężkie i minęło sporo czasu, a i sporo energii
straciłem, zanim przestawiłem je w kierunku okna, właśnie tak, aby moja
głowa skierowana była na wprost, żebym przez otwarte okno mógł widzieć
niebo i zasypiać razem z gwiazdami. Udało się, choć tym przesuwaniem
zaciągnąłem dywan w kilku miejscach. Teraz znowu leżałem, tym razem
przy otwartym oknie, i wpatrywałem się w bezchmurne niebo. Kompletny
błękit, jak by to chciał z pewnością ująć doktor Stiegl. Jeżeli w tym kraju
mają coś kompletnego, to z pewnością są to dwie rzeczy: kompletne idiotki,
kompletnie zidiociałe recepcjonistki kompletnie pozbawione mózgu, oraz
kompletnie błękitne niebo, którego sens zawiera się w tym, że potrafi
kompletnie cieszyć wpatrujących się w nie z hotelowego łóżka przy
kompletnie otwartym oknie. Doktorze, jestem z tobą. Mógłbym tak leżeć do
końca świata, patrzeć w błękitny bezkres, wyłączyć się całkowicie, gdyby
nie mój żołądek, który zaczął się upominać o jedzenie. Fakt, do tej pory był
bardzo posłuszny, zaspokojony jedną kanapką i butelką mineralnej, lecz dał
oficjalnie o sobie znać, burcząc głośno. Wstałem z łóżka, rozebrałem się,
rzucając przepocone ubrania na podłogę, i poszedłem do łazienki. Na półce
nad lustrem leżały zrolowane białe ręczniki. Każdy z nich opasany
papierową banderolą, na której widniały trzy krótkie teksty w trzech
językach. Po chorwacku, angielsku i niemiecku. Idiotyczne poematy na
temat miłości do Matki Ziemi. „Drogi Gościu, bardzo zależy nam na naszej
planecie, dlatego pomóż jej”. Ja wam dam, słowiańskie lenie. Prać się nie
chce. Papier marnujecie na te banderole, zabijając lasy. Forsę puszczacie na
etaty poetów korporacyjnych wymyślających te ody do lenistwa.
I zerwałem banderole z trzech ręczników. Jeden wylądował pod kabiną
prysznica, a dwa na haczyku obok. Po prysznicu z użyciem szamponu
i mydła, które też były z banderolami i wierszykami podobnej treści, po
wytarciu się bardzo, ale to bardzo dokładnie trzy ręczniki rzuciłem zmięte
i wilgotne na posadzkę. Otworzyłem walizkę, z której wyjąłem
kosmetyczkę, a z niej w pierwszej kolejności tubkę maści
przeciwgrzybiczej, i ponownie leżąc na łóżku, wysmarowałem sobie nią
stopy. Człowiek nigdy nie wie, kiedy może złapać grzyba, a łazienki
hotelowe są zawsze podejrzane. Czułem, jak lekki wietrzyk dmucha mi
w palce u nóg, czułem, jak maść przeciwgrzybicza wchłania się w moje
stopy, i czułem się bezpieczny, czysty, pachnący i bardzo głodny. Patrzyłem
w sufit ozdobiony kryształowym żyrandolem. Pewnie to jeszcze
pozostałość po naszych albo makaroniarzach, odległych właścicielach,
którym szczęścia w życiu zabrakło. Kiedy upewniłem się, że stopy nie są
tłuste, że reszta maści nie wsiąknie w skarpetki, ubrałem się w białą
bawełnianą koszulę i lekko wymięty lniany garnitur. Umyłem zęby, mimo
że było to trochę bez sensu, bo za chwilę miałem je ubrudzić, ale tak już
mam, dbam o nie, bo nienawidzę dentystów, choć zgłaszam się do nich tak
samo regularnie jak do Stiegla i tylko dlatego, że ten mój ma ładną
asystentkę. Sam rzeźnik jest nieprzyjemnym okularnikiem. Zezowatym
sadystą jeżdżącym mercedesem cabrio. Zanim zamknąłem za sobą drzwi,
podszedłem do okna. Mała motorówka przecięła taflę turkusowej wody,
zostawiając fale. W oddali majaczył zarys jakiejś wyspy, a po prawej
stronie zatoki leżała Rijeka. Zamknąłem okno, włączyłem klimatyzację
i wyjąłem z zamka klucz z wiosłem. Nie mieścił się w żadnej kieszeni.
Kelner stojący przy drzwiach restauracji zapytał mnie o numer pokoju.
Postawił krzyżyk na kartce obok mojego nazwiska i życzył smacznego.
Ogromna sala, w której stały dziesiątki stolików przykrytych białymi
obrusami, a przy nich krzesła, też białe, zapełniała się ludźmi, z których
większość nakładała sobie jedzenie przy szwedzkim bufecie, a potem nie
siadała przy tych stolikach, tylko z pełnymi talerzami wychodziła na
zewnątrz. Obsługa ruszała się żwawo, co chwila donosząc metalowe,
dymiące pojemniki. No, postarali się, pomyślałem upiornie głodny.
Nadrabiają odklejające się tapety i stare dywany za pomocą wystawnego
jedzenia. Tu gulasz z jelenia, tam duszona wołowina, wieprzowina na wiele
sposobów, sałatki, makarony, ryż, ziemniaki pieczone i z wody, sosy
czosnkowe, koperkowe, inne sosy i wybór ryb wszelakich wielkości
i kształtów. Wszystko podpisane. Przy każdym pojemniku z jedzeniem
karteczka w trzech językach, tak samo jak na ręcznikach w mojej łazience.
Obok długiego stołu z jedzeniem dla mięsożerców inny, krótszy stół dla
tych palantów od roślinek, żeby nie było dyskryminacji, a potem afer
opisywanych w gazetach. Nienawidzę wszystkich tych nawiedzonych, od
mleka sojowego, sałatek, kaszy, ryżu, płatków, jabłuszek i innych
kretyństw, które czynią z nich widma ludzi ze stolcem nietrzymającym się
kupy. Te ich mądrości, ta ich podkreślana wyższość, głębsza świadomość,
empatia, sympatia, ich racja, cierpienie zwierząt, marsze protestacyjne,
napady na ciężarówki wiozące konie z Czech do Włoch albo owce
z Bułgarii do Austrii. Napady na bogate kobiety w futrach, oblewanie
czerwoną farbą, podpalanie farm, na których hoduje się zwierzęta
futerkowe, i inne akcje terrorystyczne, jak na przykład tych z Zielonego
Pokoju, walczących o prawa wielorybów. Kompletne wariactwo, jak by to
nazwał doktor Stiegl. Prawa wielorybów... Okazuje się, że za parę lat
wieloryby będą miały więcej praw niż ja. Nigdy! Dlatego jem mięso. Po
pierwsze, bo mi smakuje, po drugie, bo mi bardzo smakuje, po trzecie, bo
mi smakuje najbardziej, po czwarte, dlatego że im nie smakuje, po piąte, bo
nie dam się ich zgubnej propagandzie, po szóste, bo lubię spokój, a oni nie,
po siódme, bo nie lubię bladych ludzi, po ósme, bo na ogół to większe
świnie niż te, które teraz leżą upieczone na półmiskach, po dziewiąte, a po
dziewiąte to sobie teraz nałożę samo mięso i przejdę się z tym zabójczym
talerzem wokół stolika dla zielonych czubków, żeby ich strach opanował,
obrzydzenie, żeby się im zebrało na wymioty i żeby ich opuścił wszelki
apetyt. No proszę, wielki biały talerz w mojej dłoni. Sięgam po kilka
plastrów pieczonej wieprzowiny ociekających tłuszczem. A teraz krwista
wołowina, dwie sztuki. O tak, słabo wysmażona, nawet pływa we krwi.
Teraz trochę gulaszu z jelenia i horror na talerzu gotowy. Podchodzę do
stolika dla wariatów, krążę wokół niego, lecz nie widzę żadnej twarzy, która
zechciałaby z przerażeniem i pogardą spojrzeć na mój talerz, na mnie.
Przeciwnie, jak tylko się ktoś pojawi, to z obrzydzeniem patrzy nie na mnie,
ale na te wszystkie sojowe gówienka, też ślicznie opisane w trzech
językach, i po chwili ląduje ze swoim talerzem przy tym dłuższym stole.
Naśladuje mnie. Po mięso sięga. Próżny mój cichy protest przeciwko
warzywnym terrorystom... Kiedyś rodzice zaprosili znajomych na obiad,
wydawało im się, że wszyscy są pewniakami, zresztą w tamtych czasach
nikt ze sztandarami się nie obnosił, nie prześladował mięsożerców, ba,
nawet wstyd się było przyznać, że ma się chore zainteresowania. Ale
przyjaciel ojca przyprowadził swoją młodą, nową żonę, która była
niezwykle blada, toteż pomyślałem, że nie bardzo ją ten przyjaciel ojca
kocha albo że jest chora. Kiedy na stole znalazł się udziec z jagnięcia,
i wszyscy zaczęli się ślinić, ta kobieta ze łzami w oczach wybiegła do
łazienki, a potem było słychać, jak wymiotuje. Ojciec z podziwem
powiedział do kolegi, że mu gratuluje. A tamten zrobił wielkie oczy. Ale
któż mógł wtedy przypuszczać, że młoda, blada żona wymiotuje na widok
tego smakowitego mięsa? Wszyscy byli przekonani, że jest w ciąży.
Przyjaciel ojca zapobiegawczo podziękował. Być może, pominąwszy
sprawę mięsa, starali się również o potomstwo? Wróciła z łazienki jeszcze
bardziej biała i jeszcze bardziej zaszlochana, aż doszło do drobnych
spazmów, kiedy ojciec zaczął dzielić udziec i nakładać kawałki mięsa na
talerze gości. Gdy wziął jej talerz, krzyknęła „Nie!”. Już wtedy nie było
wątpliwości, że goszczą przedstawicielkę nowej sekty religijnej. Kiedy
ojciec cofnął się, zdziwiony, mąż bladej cicho rzucił, że żona nie je mięsa.
Zapadła cisza. Aby rozładować sytuację, matka zaproponowała sałatkę,
tamta zapytała, czy ta sałatka jest wolna od składników odzwierzęcych.
Wtedy ponownie zapadła cisza, bo matka w myślach zaczęła robić
rachunek sumienia, pośpiesznie przypominać sobie, co dodała do sałatki.
Na sam koniec powiedziała, że jest w niej majonez, ale niedużo, tylko
trochę. I zapytała, czy majonez jest odzwierzęcy. Znowu zapadła cisza.
Więc na koniec zostawili żonę przyjaciela samą sobie, bo ojciec powiedział
„Smacznego”. Wszyscy oprócz bladej zaczęli pałaszować mięso. Ona się
dalej krzywiła i miała łzy w oczach, lecz najgorsze było to, że kiedy
jedliśmy, zaczęła swój wykład. „Czy zdają sobie państwo sprawę z tego, że
zwierzęta cierpią? Że tę biedną owieczkę trzeba było najpierw zabić? Czy
to, że jesteśmy, jak niektórzy chcieliby to widzieć, istotami wyższymi od
nich, uprawnia nas do zabójstwa, zadawania bólu? A potem konsumowania
tego cierpienia?” Nikt jej nie odpowiedział, wszyscy rozkoszowali się
pieczoną jagnięciną i nikt nie chciał wdawać się w dyskusję. Również jej
mąż, któremu to mięso smakowało chyba najbardziej z nas wszystkich, bo
gdy zjadł to, co miał na talerzu, poprosił o dokładkę. Pomyślałem wtedy, że
ten związek nie ma wielkiej przyszłości, choć miłość jest uczuciem
nieprzewidywalnym. Żeby ich małżeństwo mogło przetrwać, jedno z nich
musiałoby ustąpić. Albo ona zacząć jeść mięso, albo on zrezygnować
z niego. Lecz tamtego dnia żadne z nich nie wyglądało na to, że
w przyszłości ustąpi, bo mąż rozkoszował się zabitą owieczką, prosząc
o dokładkę, a ona nie ustępowała w swych wywodach. Aż przestała, ale
dopiero, gdy na dużym półmisku pozostała równie duża kość. Wtedy mój
ojciec ponowił próbę rozładowania napięcia i patrząc na to, co pozostało po
udźcu, powiedział, że w Skandynawii owca dostarcza nie tylko mięsa,
wełny i mleka, ale i radości dzieciom. Pierwszy raz zobaczyłem jakieś
oznaki normalności na jej twarzy. „Radości dzieciom?” – zapytała, myśląc
pewnie o jakimś przydomowym zoo czy czymś podobnym. Lecz ojciec
kontynuował kryminalny wątek, mówiąc, że gdy jagnię jest już upieczone
i zjedzone i pozostają po nim tylko kości, to potem te szczątki się czyści
i robi z nich przepiękne zabawki. I to był koniec. Kompletny koniec,
zdaniem doktora Stiegla, bo blada żona nagle wstała od stołu i rzuciła
przejętym głosem: „Arnold, wychodzimy! Nasza noga tu nigdy nie
postanie”. A ponieważ Arnold był znacznie starszy od swojej bladej żony
i zależało mu bardziej na jej bladym mięsie niż na przyjaźni z moimi
rodzicami, wstał, przeprosił, i tak się przyjaźń skończyła. Krążyłem jeszcze
chwilę z pełnym talerzem wśród zieleniny, czekając na kogoś w rodzaju tej
bladej żony, ale nikt taki się nie pojawił, dlatego usiadłem przy jednym
z tych stołów nakrytych białym obrusem i zacząłem jeść. Sytuacja była jak
dla mnie komfortowa, bo siedziałem sam i liczyłem, że zjem w spokoju to
mięso, soczyste i pachnące, gdy usłyszałem zapytanie po niemiecku:
„Wolne?”. Nade mną stała kobieta w średnim wieku, a obok niej
dziewczyna, może dwudziestoletnia, a może nastolatka, której mocny
makijaż dodał kilka lat. Rozejrzałem się wokół siebie. Przecież wiele
stolików stało pustych, dlaczego ja? Dlaczego właśnie do mnie chciały się
dosiąść? „Wolne?”, jeszcze raz zapytała. „Ale tu jest pełno miejsca, są puste
stoliki”, odpowiedziałem zdziwiony. „Panie naprawdę muszą tutaj, ze
mną?” „Pan na kogoś czeka?”, tym razem zapytała ta młodsza. „Nie, ale...”.
„Siadaj, mamo”, ucięła rozmowę nastolatka. Cóż za bezczelność,
pomyślałem, choć jedyną rzeczą, jaką mogłem w tej sytuacji zrobić, to
zjeść to, co miałem na talerzu, wstać, podejść do bufetu, coś sobie znowu
nałożyć i wyjść. Nim to zrobiłem, nim do połowy zjadłem mięso, kilka
następnych pytań zostało zadanych, kilka krótkich odpowiedzi zostało
udzielonych, kilka kretyńskich zdań zostało wypowiedzianych. Kiedy
podnosiłem się z krzesła z talerzem jeszcze pełnym zabitych zwierząt,
matka zapytała, czy mam zamiar to wyrzucić, bo jeśli tak, to ona by prosiła,
żebym tego nie robił, bo mają psa, który czeka na nich w pokoju.
Proponowała, żebym oddał jej swój talerz, a ona się z tym upora, i wyjęła
z torebki plastikowy pojemnik. Czułem, jak w głowie zaczyna mi pulsować,
lecz postanowiłem nie tracić zimnej krwi, z powrotem usiadłem na krześle
i patrząc jej prosto w oczy, zacząłem sobie wpychać do ust duże kawałki
mięsiwa. W tym momencie podszedł do nas kelner i myśląc, że jesteśmy
razem, zaproponował butelkę białego wina. Odmówiłem. Z pełną buzią
odmówiłem, lecz one zamówiły butelkę. Jeszcze szybciej zacząłem sobie
wpychać mięso do ust. Nim przyniósł wino, mój talerz stał się pusty
i odebrało mi siły, ale nie do tego stopnia, żeby z nimi pozostać, choć wtedy
nie myślałem już o dokładce, zmianie miejsca. Wytarłem usta w białą
ściereczkę, życzyłem im miłego pobytu, smacznego i wszystkiego tego,
czego w głębi duszy im nie życzyłem, pożegnałem się i wyszedłem.
Czułem, że robię się bardzo senny, toteż zabrałem z małego stolika, który
stał przed drzwiami, butelkę wody mineralnej i wróciłem do swojego
pokoju. Rozebrałem się, padłem na łóżko, nie umywszy zębów, i patrząc
w nadal idealne, kompletnie idealne niebo, zasnąłem.
Spałem spokojnie. Zazwyczaj budzę się lekko skurczony, bo we śnie
bezwiednie odrzucam poduszkę, a potem głowę układam na ramieniu.
Rankiem mam problemy z rozprostowaniem ręki, bo jest zdrętwiała. A dziś
nic z tych rzeczy. Radośnie wyskoczyłem z łóżka i ruszyłem do łazienki.
Wziąłem prysznic, a po nim długo myłem zęby. To dlatego, że przed snem
nie chciało mi się tego zrobić. I tak za jakiś czas dostanie się między nie
wiele niszczących substancji. Nie zapomniałem o natarciu stóp maścią
przeciwgrzybiczą, toteż jeszcze przez pół godziny leżałem w łóżku
z nogami na poduszce. Patrzyłem w przepiękne niebo i zazdrościłem
Chorwatom wyłącznie nieba, bo czegóż innego można im zazdrościć?
Z walizki wyjąłem świeże majtki i skarpetki. Zmieniłem też koszulę,
sprawdziłem, że ta z wczoraj była jeszcze w dobrym stanie, bo powąchałem
jej rękawy w miejscu pach, ale nie zdecydowałem się mimo wszystko na
ten sam kolor. Jeszcze bardziej zmięty lniany garnitur jeszcze modniej się
prezentował. Obejrzałem się w lustrze, włożyłem buty i zszedłem na dół.
Ten sam kelner, który wczoraj stał przy drzwiach i zapytał mnie o numer
pokoju, dziś usługiwał przy stolikach. Widziałem, jak krąży wokół nich, jak
się kłania, pisze coś na małej kartce, jak się uśmiecha, bo ma to wliczone
w wypłatę. Teraz przy drzwiach stała dziewczyna w plisowanej czarnej
spódnicy i białej koszuli z krótkim rękawem. Też zapytała o numer pokoju,
również postawiła znaczek obok mojego nazwiska. Bufet serwował ilości
nie do przejedzenia, sprawdziłem, czy aby w pojemnikach nie ma czegoś
z wczoraj. Ot, tak dla pewności, bo ci z południa Europy dobrze są znani ze
swoich dziecinnych machlojek. Nie mogłem się do niczego przyczepić. Nie
zauważyłem ani jednej rzeczy, którą zapamiętałem z wczoraj. Mając już
talerz w ręku i nakładając na niego jajecznicę z młodą cebulką, poczułem,
jakbym nie ruszał się z domu, bo oprócz niemieckiego żaden inny język nie
wpadł mi do ucha. Goście, przynajmniej ci, którzy teraz razem ze mną
napełniali swoje talerze, byli mi dobrze znani, choć nie poznałem żadnego
z nich osobiście. Ten nasz akcent jest niepodrabialny. Piękny akcent, piękny
język, krótko rzecz ujmując. Przy stoliku, przy którym wczoraj jadłem
mięso w towarzystwie nieproszonego towarzystwa, siedział starszy pan,
który grzebał widelcem w jajecznicy. Wyjmował z niej kawałki cebuli, choć
mógł mieć jajecznicę bez cebuli. Stała obok, w drugim pojemniku. Albo
niedowidział, albo bawiło go to wybieranie. Starzy ludzie mają przedziwne
pomysły i przedziwne przyzwyczajenia. Moja matka na przykład na kilka
lat przed śmiercią, gdy jadła sznycel, najpierw zraszała go sokiem
z cytryny, co było rzeczą normalną, ale potem nabierała na łyżeczkę do
herbaty odrobinę cukru i posypywała nim panierowaną sztukę mięsa, co
było już niedorzecznością. Mając takie doświadczenie, nie zdziwiłbym się,
gdyby ten starszy pan już po całkowitym wybraniu cebuli wstał i przyniósł
pojemniczek z dżemem, a potem dodał go do jajecznicy i wymieszał
wszystko razem. Miałem ochotę zjeść śniadanie na powietrzu. Na talerz
włożyłem jeszcze grzankę i wyszedłem. Taras, na którym jedzono posiłki,
był bardzo obszerny, nad każdym stolikiem rozpięto biały, płócienny
parasol przeciwsłoneczny, a krzesła ustawiono w taki sposób, żeby każdy
z gości miał widok na morze. Od morza taras oddzielał tylko niski,
pobielany murek, za którym był wąski wybetonowany pasek chodnika, a za
nim w równej od siebie odległości trzy drabinki. Hotel miał swoje prywatne
wejście do morza, owe drabinki. Usiadłem przy wolnym dwuosobowym
stoliku. Po chwili podszedł do mnie kelner i zaoferował coś do picia.
Zamówiłem szklankę soku pomarańczowego i kawę. Czułem, że
dwuosobowy stolik to trafny wybór, że nikt się nie dosiądzie. Jajecznica
była przesolona, więc sok dobrze wkomponował się w to chorwackie
zbiorowe żywienie. Zacząłem obserwować ludzi i przysłuchiwać się im.
Tylko z rzadka dało się wychwycić jakieś pobrzękiwania włoskiego
i francuskiego oraz, ma się rozumieć, chorwackiego, którym
porozumiewała się między sobą obsługa. Ciekaw byłem, co też mieli sobie
do powiedzenia? Czy były to te krótkie standardowe komendy, czy też
osądy ubrane w kilka dobitnych słów. Na przykład to, jak nas nienawidzą,
bo to oni nas obsługują, a nie my ich. Albo że kucharz dziś specjalnie
przesolił jajecznicę, żeby zmusić nas do zamawiania dodatkowych napojów,
które już nie były wliczone w cenę pakietu. Nie wiem... W każdym razie
wzrok mój przykuła para starszych ludzi, którzy usiedli przy stoliku
najbliżej murka, przy samym morzu. Czekali na obsługę, potem zamówili
coś z karty, coś, czego nie było w bufecie. Pewnie się chcieli wyróżnić.
A może wszystko to, co serwowali nam dziś na śniadanie, nie było wcale
zdrowe? Wyglądali na zakochanych. To był nawet dość wzruszający
obrazek, podtrzymujący legendę, że miłość jest możliwa w każdym wieku.
Kelnerzy w pewnym momencie zbili się w grupkę. Jakaś narada? Bunt?
Przez chwilę nad czymś radzili. Wymachiwali rękami na początku bez ładu
i składu, ale z sekundy na sekundę ich ruchy nabierały większej harmonii.
Jakby kreślili w powietrzu tajne znaki. Ogromne chińskie litery, obrazkowy
instruktaż montowania latawców. Gdy przedstawienie się skończyło, razem
ruszyli w to samo miejsce. Dokładnie w lewy kąt tarasu. Nogi stołów
zaczęły szurać, krzesła stukać, a składane parasole skrzypieć. W tym
samym momencie dziewczyna, która do niedawna stała przy drzwiach,
pytając o numer pokoju, zjawiła się z dwoma pełnymi talerzami przy
stoliku starszej pary. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Oni chyba
postanowili się tego ranka pożegnać z życiem. Pożegnać w wielkim stylu.
Ogromnym. Na wszystkich świętych oraz na Nixona, papieża,
chorwackiego prezydenta, naszego prezydenta, prezydenta wszystkich
prezydentów, czyli Jezusa Chrystusa! Nie uwierzycie, ale na talerzach
dziadków leżały steki tatarskie, góry poszatkowanego mięcha, na oko po
kilogramie! Jaka szkoda, że obok nich nie siedział któryś z tych
nawiedzonych wegan, bo nie zdążyliby zacząć, koleś zastrzeliłby ich
z miejsca. I na miejscu! A tak będą się teraz kilka godzin męczyć
z jedzeniem, a potem jeszcze kilka w agonii po jedzeniu. Para zboczonych,
perwersyjnych staruchów patrzyła na te steki tatarskie jak na pierwsze
wnuki. Wielkie, różowe, bezrozumne sztuki mięsa. Wąchali te wnuki,
kiwali głowami, zachwycali się, lekko dotknęli widelcami i dalej czekali
w skupieniu, aż dziewczyna przyniesie im z pustego stolika buteleczki
z oliwą i octem. Ukłoniła się i odeszła. Dziadek zaczął wymachiwać
widelcem. Powietrze przecinać, radość nieziemską uzewnętrzniać, a babcia
wzięła się do roboty, oblewając mięso oliwą i octem. Poklepała mięso
widelcem i oddała buteleczki dziadkowi. Ten zrobił to samo. Wielka góra
surowego mięsa zaczęła znikać z ich talerzy w zatrważającym tempie.
Czekałem, aż któreś z nich się zakrztusi albo przynajmniej zwolni trochę
ten okrutny geriatryczny obrzęd. Ale nie, staruszkowie wyglądali na
amatorów surowizny, widać było, że w swoim życiu niejednego konia
z kopytami zjedli, a te skromne tatarki to były tylko przystawki. Nie
przestawali jeść, nie odzywali się do siebie, nie patrzyli sobie w oczy, nie
zerkali na morze i przestali dopiero wtedy, gdy kelner dowodzący akcją
przebudowy narożnika tarasu krzyknął. Nie mogli się ze sobą dogadać.
W rogu z mniejszych, przysuniętych do siebie stolików powstał jeden długi
stół, lecz mieli problemy z ustawieniem parasoli. Coś radzili między sobą,
po chwili ucichli. Wtedy para dziadków ponownie rzuciła się na resztki
żywego mięsa. Wreszcie steki zniknęły z ich talerzy, a oni wcale nie czekali
na księdza z ostatnim namaszczeniem. Oni czekali na butelkę czerwonego
wina, którą wniosła dziewczyna w białej bluzce. Kiedy nalała im po
lampce, dopiero wtedy, mocząc usta i lekko przechylając szkło, jakby się
uspokoili. Przestali przypominać wygłodniałe hieny, którym dostał się
wielki kęs padliny. Kelnerzy wreszcie poustawiali parasole, przysunęli
krzesła w taki sposób, żeby każdy z siedzących mógł podziwiać morze,
i zostawili na środku stołu biały, złożony na pół kartonik z napisem
„zarezerwowane”. Przez to, że obserwowałem starszą parę, zupełnie
zapomniałem o swojej kawie, toteż poprosiłem o drugą. Dalej nie mogłem
oderwać oczu od staruszków. Cholera, pomyślałem, jeśli są parą od wielu,
wielu lat, to czy właśnie nie wspólne zainteresowanie łykaniem surowego
mięsa trzymało ich przy sobie? Ja u swoich rodziców nie mogłem odnaleźć
najmniejszej rzeczy, która mogłaby cementować ich związek. Mimo
wszystko trwali przy sobie do końca. Przyzwyczajenie? Ja? Mój brat? My
razem? Miłość? To było chyba wykluczone w ich przypadku. Może, do
cholery, też mieli coś w rodzaju steków tatarskich, co ich łączyło, ale
myśmy z bratem nigdy nie zwrócili na to uwagi. Mogę sobie teraz, gdy oni
leżą w grobie, tylko gdybać. Staruszkowie na samym początku delektowali
się winem, ale po jakimś czasie dali sobie spokój z manierami, zaczęli je
pić tak samo łapczywie, jak jedli mięso. Dopiłem kawę. Poczułem
w żołądku to, co musi przyjść, żeby normalnie ten i tak nienormalny dzień
zacząć, i miałem już wstawać, kiedy na taras wbiegła grupa rozkrzyczanych
bachorów. Naszych bachorów. Darły się między sobą po niemiecku
i skierowały w stronę tego specjalnie dla nich ustawionego stołu. Kłóciły
się, który i gdzie ma usiąść, przestały w chwili, gdy między nimi pojawił
się starszy, postawny jak na swój wiek, w panamce na głowie
i w wiśniowym szlafroku, jegomość. Dziadku, dziadku, krzyczały dalej
bachory. Gdzie, gdzie, dziadku! A dziadek tylko wskazywał ręką, a one
posłusznie wypełniały jego wolę. W końcu przestały krzyczeć, drzeć się
i skakać, i usiadły wreszcie na tych swoich małych, rozwydrzonych tyłkach.
Obecność dzieci mnie męczy. Jak dobrze, że jestem sam. Jak dobrze, że
nigdy nie dałem się uwikłać w jakiś związek. I dziękować opatrzności, że
nie mam żadnego pozostawionego po sobie małego, rozlatanego,
rozkrzyczanego pochłaniacza energii. Mój brat ma te swoje żydowskie
córeczki. W zupełności wystarczy na naszą i tak przeludnioną planetę, a na
Belgię to już nawet lekka przesada ta dwójka dzieci. Wróciłem do pokoju,
wyjąłem z walizki kąpielówki, szlafrok, gumowe japonki, duży wzorzysty
ręcznik i krem z filtrem przeciwsłonecznym. Miałem zamiar trochę się
poopalać i popływać. Doktor Stiegl mówił, że najlepiej korzystać ze słońca
przed południem albo późnym popołudniem. Była akurat godzina dziesiąta
i miałem nadzieję, że godzinę czy dwie spędzę w spokoju, wylegując się na
słońcu i pływając w morzu. W czasie, gdy jadłem śniadanie, pokojówka
zdążyła posprzątać mój pokój. Na półce w łazience leżały świeże ręczniki
przepasane nowymi banderolami. Natręctwo leni... Leni zasranych
natręctwo! Do kieszeni szlafroka włożyłem czytnik Kindle. Poręczna rzecz.
I nie tylko pozwala zmieścić w sobie wiele książek, ale też zabezpiecza
przed pomyłkami. Amazon, który jest najlepszą firmą świata, chociażby
z tego powodu, że oszczędza moje nerwy, czas i pieniądze, o tyle jest
jeszcze najlepszą firmą świata, o ile kupuje się za jego pośrednictwem
produkty przez niego reklamowane i sprowadzane w jego opakowaniach.
Jest wielu oszustów, którzy za pomocą Amazonu robią klientów w konia.
Raz i ja dałem się zrobić, czego pośrednim dowodem był zakup czytnika.
Byłem oddanym wielbicielem papierowej książki i księgarnie uważałem za
jedne z nielicznych miejsc, do których chciało mi się wchodzić i coś
kupować. Cisza, nikt mnie nie atakował, a jeśli miałem jakieś pytania, to ja
pytałem pierwszy. Lubiłem zapach farby drukarskiej pomieszanej z kurzem,
lubiłem przysiadywać na krześle obok półki z nowościami i przeglądać je.
Uwielbiałem moment, w którym już po zapłaceniu sprzedawca pakował
moją nową wybrankę w szary papier i obwiązywał sznurkiem, zostawiając
z jednej strony duże oczko, miejsce na trzy palce, abym tę paczkę mógł na
nich zawiesić. Kiedyś przeczytałem w „Standardzie” artykuł o Wyspach
Owczych. Autor zaciekawił mnie nie samym miejscem, zresztą zaciekawić
nie mógł, bo z tego, co pisał, była to jakaś forma czyśćca na ziemi,
z niekończącymi się ulewami, ciągłymi wiatrami, brakiem słońca, fatalną
kuchnią, domkami z trawą na dachu, no, okropności wypisywał na temat
tego miejsca, lecz w artykule były dwie rzeczy, które mnie zainteresowały.
Otóż, mieszkańcy tamtych stron mają gdzieś te wszystkie organizacje
terrorystyczne, które nazywają się organizacjami ochrony przyrody.
Zarzynają wieloryby, mając w nosie to, co inni powiedzą na ten temat.
Zaganiają je łódkami w jedno miejsce, do jednej zatoki, a potem zarzynają.
Publicznie, na oczach dzieci, matek, staruszków. Woda oceanu robi się
czerwona. Potem wywlekają na brzeg wielorybie cielska i kroją, mięcho
dzieląc między wszystkich. Każdy, kto przyjdzie, dostanie kawałek.
A druga rzecz, która mnie zainteresowała, to ta, że autor wspominał
o książkach i pisarzach z tego archipelagu. W jednej książce były nawet
opisy takich polowań na wieloryby. Wziąłem ze sobą gazetę do księgarni
i podkreśliłem w artykule nazwisko autora oraz tytuł książki. Uprzejmy
sprzedawca przewertował w komputerze katalogi i powiedział, że ma dwie
wiadomości. Jedną dobrą, a drugą złą. Ta pierwsza była taka, że książka
została przetłumaczona na niemiecki, a ta druga, że już nigdzie nie można
jej zdobyć. Pozostał tylko Amazon. Jak zawsze. Będąc już w domu,
złożyłem zamówienie. Potem dostałem mejla z potwierdzeniem. A po kilku
dniach nadeszła przesyłka. Gruby pakiet i ciężki. Zamiast powieści
o wielorybach wyjąłem ze środka oprawioną w twardą okładkę instrukcję
obsługi siewnika brytyjskiej produkcji. Byłem bardzo zawiedziony.
Reklamowałem przesyłkę. Pieniądze zostały oddane na konto. Potem
jeszcze raz przyszedł mejl z Amazonu, w którym informowano mnie, że
książka jest dostępna w formie elektronicznej. Przy okazji reklamowano
czytnik. Kupiłem go, a kiedy nasz portier dostarczył mi czytnik do drzwi,
zarejestrowałem to cudo w swoim komputerze i za pomocą kilku kliknięć
w kosmicznym tempie książka była moja. Od tego czasu nie ruszam się już
do księgarń. Zmieniłem się, kurz i zapach farby drukarskiej bez bólu
zamieniłem na kindle’a. Teraz miałem swoją podręczną biblioteczkę
w kieszeni szlafroka i z ręcznikiem w ręku i kremem wchodziłem do tunelu,
który pod tarasem prowadził na to, co w folderze reklamowali jako
prywatną plażę. Wybetonowany pasek oddzielający posesję od morza
zastawiony był białymi plastikowymi leżakami. Wybrałem jeden z nich,
rozłożyłem na nim ręcznik, wyjąłem z kieszeni szlafroka czytnik
i poskładałem szlafrok w taki sposób, żeby stał się moim podgłówkiem.
Cholera, tylko w takich sytuacjach niezbędna jest pomoc drugiej osoby,
pomyślałem, smarując się kremem. Wszystkie części ciała nasmarowałem
dokładnie, lecz z plecami był problem. Położyłem się na leżaku, zacząłem
czytać książkę, ale po chwili moją lekturę przerwał chłopak w szarych
bermudach i niebieskiej koszulce. Zapytał, czy życzę sobie parasol
słoneczny. Zażyczyłem sobie, żeby ograniczyć niepotrzebne gadanie.
Chłopak przyniósł parasol, rozłożył i życzył mi miłego dnia. Znowu
zabrałem się do lektury, ale nie trwała ona długo, bo tak zwana prywatna
plaża hotelowa zaczęła się zapełniać ludźmi. Gdy pozajmowali leżaki
i chłopiec od parasoli poobdzielał wszystkich, zjawił się wysoki
umięśniony brunet, pewnie jakiś cygański mieszaniec, i oparł się plecami
o jedną z drabinek prowadzących do morza. Po angielsku, głośno,
wyraźnie, zaczął zapraszać gości na morski aerobic. Koniec, koniec,
kompletny koniec mojego spokoju, doktorze Stiegl, pomyślałem. U boku
mięśniaka pojawiła się dziewczyna w krótkiej sukience, pojawił się też
sprzęt grający i kilka kolorowych, dmuchanych przedmiotów. Dziewczyna
nacisnęła czarny przycisk i z głośników wydobył się straszliwy jazgot, wraz
z którym większość ludzi podniosła się z leżaków i zaczęła ustawiać
w kolejkach do drabinek. Stado staruszków, ludzi w średnim wieku i kilku
młodych pajaców znalazło się w wodzie. Wtedy mięśniak rzucił w ich
stronę dmuchane zabawki i podkręcił dźwięk. „Ręce do góry! O tak, tak
właśnie!”, wykrzykiwał dalej po angielsku i pokazywał stadu, jak to robić.
I stado podniosło ręce do góry, a mięśniak pochwalił stado, mówiąc, że
bardzo dobrze. „A teraz trzymać ręce w górze i podskakiwać”, krzyknął
Cygan, a bydło zaczęło podskakiwać w wodzie, choć tu i tam rozległy się
jęki i śmiechy, bo bydłu w wodzie było trudniej się poruszać. Mięśniak
pochwalił bydło swoim „bardzo dobrze” i kazał bydłu ręce opuścić. „O,
tak!” Następnie kazał stadu podskakiwać dalej, ale już z rękami w dole.
A bydło zaczęło bardziej jęczeć, więc mięśniak dla pocieszenia rzucił
„Ciężko, co?”. „Ale damy radę! Bardzo dobrze!”. Potem zarządził różne
skłony, nie przestając samemu podskakiwać i chwaląc bydło, że stara się go
jak może najlepiej naśladować. A bydło było bardzo szczęśliwe, toteż
męczył je pół godziny, a przy tym mnie też. Na sam koniec męczarni
podziękował stadu za to, że było pojętnym i zaangażowanym bydłem,
i zaprosił na jutrzejsze bydlenie w morzu o tej samej godzinie. Już
wiedziałem, o której na plażę nie przychodzić. Ponieważ zmęczone stado
rozłożyło się ponownie na leżakach i nikt nie został w wodzie,
postanowiłem skorzystać z okazji i się wykąpać. Sam, samotnie,
w samotności, tak jak lubię najbardziej. Nie mam pojęcia, czy było to
następne bałkańskie oszustwo, czy też cud lokalnej natury, ale podłoże nie
było kamieniste, jak to zazwyczaj bywa w tych rejonach. Może nawieźli
piasku? W każdym razie był to gładki, przyjemny piasek i miło go było
dotykać stopami. Słona woda dostała mi się do ust i od razu przypomniałem
sobie tę przesoloną jajecznicę. Ja i morze, tylko my. Płynąłem przed siebie,
zostawiając w tyle bydło, które zapłaciło za to, żeby je wymęczyć. Kiedy
dopłynąłem do białej boi, uczepiłem się jej i rozmyślałem, odwrócony
w stronę hotelu, miasta, gór, które były jego granicą. Szkoda, wielka
szkoda, że się nie udało. To wszystko było kiedyś nasze. Teraz dostało się
dzikusom, którzy z roku na rok pogrążają się w swoim bałaganie,
podświadomie tęskniąc za nami, za tym, żebyśmy ich na nowo nauczyli, jak
powinno funkcjonować prawdziwe państwo i kto powinien rządzić
prawdziwym funkcjonującym państwem. Szkoda, cholerna szkoda, ale
z drugiej strony, jak się w tym naszym państwie rodzą tacy jak mój brat, to
można tylko pomarzyć, tak samo jak oni marzą, i wrócić wpław do
drabinek, by położyć się ponownie na leżaku i ponownie spróbować czytać
książkę. Bydło leżało wypompowane. Bezsilne, niemrawe, od czasu do
czasu postękujące przy próbach przewracania się z brzucha na plecy,
z pleców na brzuch czy też na bok. I dobrze mi teraz było wśród stada
bydląt po pierwszej dawce sportów nieekstremalnych. We względnym
spokoju mogłem zanurzyć się w lekturze, wygrzewać się w słońcu, skupić
się wreszcie nad tekstem. Tak się czułem, tak myślałem, w to wierzyłem i to
próbowałem robić, ufając, że nic ani nikt nie zakłóci mi już więcej tego
przedpołudnia. Prawie się udało, prawie, bo zegar na wieży kościelnej już
wybił południe. I myślałem, że doczytam rozdział do końca, kiedy na
betonowej plaży pojawił się znowu mięśniak, wykrzykując: „Hej, jak się
czujemy?!”. I bydło do tej pory nieme, wykończone, a przez to bardzo miłe,
zaczęło pobekiwać, że dobrze. „To dobrze!”, znowu krzyknął umięśniony.
„Jak dobrze, bardzo dobrze, to zapraszam państwa na gimnastykę
medytacyjną na trawnik obok basenu”. Wtedy bydło powstało, pozbierało
swoje manatki, opuściło leżaki i podążyło za przywódcą stada w kierunku
basenu hotelowego, znajdującego się za murkiem z prawej strony tarasu.
Znowu poczułem się wolny i szczęśliwy, sam, tak jak lubię. Dlatego
postanowiłem wykorzystać okazję, zapomnieć o tym, że najlepiej opalać się
do południa i zostać dłużej na leżaku.
Po powrocie do pokoju wziąłem prysznic. Zmyłem z siebie krem, sól
morską i pozbawiłem wszystkie ręczniki banderoli. Teraz leżały na
posadzce łazienki, wilgotne, zmięte, czekające na pokojówkę. Znowu
leżałem na łóżku ze stopami na poduszce. Czekałem, aż wchłoną maść
przeciwgrzybiczą. Do obiadokolacji zostało kilka godzin, więc
zdecydowałem się przejść alejką imienia cesarza Franciszka Józefa
Pierwszego, która, jak wynikało z mapy, zaczynała się gdzieś na początku
miasta, a kończyła w innej już miejscowości. Miejscami kręta droga wiła
się wzdłuż brzegu morza i o tej porze była prawie pusta. Ci, którzy wybrali
się na spacer w tym upale albo lubili samotność, tak jak ja, albo
przypadkiem wyskoczyli do miasta tylko na chwilę i musieli zaliczyć tę
reklamowaną atrakcję, pstrykając zdjęcia, gdzie popadło. Co kilkaset
metrów zatrzymywałem się i siadałem na ławce, nieco znużony słońcem
i trochę spragniony. Gdy doszedłem do końca, do innego miasteczka,
usiadłem w portowej tawernie i zamówiłem najpierw dużą szklankę wody
mineralnej, a potem piwo. Tawerna też była pusta, oprócz mnie nikt inny
w niej nie siedział, a kelner wydawał się poirytowany moją obecnością. Oni
nawet nie mają nikogo, kto byłby godny, żeby jego imieniem nazwać ważną
uliczkę, pomyślałem. Wszystko to jakaś marna podróbka i podszywanie się
pod kogoś innego. Chorwaccy kelnerzy w Wiedniu podszywają się pod
Włochów, a chorwackie nadmorskie alejki podszywają się pod naszych
wielkich. Wszystko tutaj jest imitacją, bo tawerna, w której siedziałem,
miała włoską nazwę, etykieta na butelce od wody mineralnej była
z włoskim napisem, choć woda w niej była lokalna. Gdzieniegdzie z murów
starych domków prześwitywały przedwojenne włoskie napisy, a spod tych
włoskich niemieckie, jeszcze z naszych czasów. Ten obrazek bardzo zapadł
mi w pamięć, kiedy wracałem do hotelu i postanowiłem pójść inną trasą.
Siedzicie tutaj na naszym, Włosi też siedzieli na naszym, a kim wy
jesteście, leniwa zgrajo? Szedłem samotnie chodnikiem przy głównej ulicy,
od czasu do czasu mijały mnie samochody, a siedzący w nich ludzie
przyglądali mi się jak jakiemuś dziwolągowi. Ostatecznie nieczęsto można
było zobaczyć kogoś, kto w wielkim upale wybrał się na pieszą wycieczkę.
A patrzcie sobie, patrzcie, napatrzcie się, może będziecie mieli o czym
rozmawiać dziś wieczorem?
Przebrałem się w świeże ubrania i zszedłem na dół. Mężczyzna
z recepcji, kiedy mnie zobaczył, najpierw coś zaczął mówić do mnie po
chorwacku, a gdy zrobiłem zdziwioną minę, automatycznie przesterował
się na niemiecki, mówiąc, że dziś w trakcie posiłku będzie degustacja
lokalnych alkoholi i występ. „Kto ma występować?”, zapytałem.
Odpowiedział, że ABBA. „Zmartwychwstali?” „Tak”, powiedział
recepcjonista, uśmiechając się pod nosem. Niestety, nie miałem szans na
prywatny stolik. Zleźli się wszyscy, a może nawet jeszcze kogoś z miasta
zaprosili. Stałem bezradnie w przejściu pomiędzy stolikami, rozglądałem
się, lecz nie mogłem dostrzec wolnego krzesła. Dopiero po chwili podszedł
do mnie kelner i podprowadził do jedynego wolnego miejsca. Stolik stał
naprzeciwko tego ogromnego, zmontowanego dla potrzeb dziadka i zgrai
jego wnucząt. Stół jeszcze świecił pustkami, a na nim, tak jak wtedy, leżał
kartonik z napisem „zarezerwowane”. Przyszło mi dosiąść się do trzech
obcych, ale dobrze mi znajomych osób, bo zaciągających po tyrolsku. Już
na samym początku zorientowałem się, że urlop spędzę wśród swoich, co
było mi w zasadzie obojętne. Najważniejsze, że tylko część z nich zabrała
swoje psy, a całkowity zakaz wprowadzania ich do restauracji, na basen i na
plażę ujął mnie, toteż postanowiłem nanieść Chorwatów na listę narodów
idących jednak w słusznym kierunku, mimo wiadomych braków. Usiadłem,
nie zapytawszy, czy wolne, sprawa była jasna, więc ukłoniłem się tylko.
Tego wieczoru nie trzeba było krążyć z talerzami wokół bufetu, kelnerzy
przynosili porcje do stołu, wcześniej zadawszy tylko jedno pytanie
„Normalne czy wegetariańskie życzy sobie pan, pani?”. Ten świat zupełnie
zszedł na psy. Demokracja, całkowicie debilny ustrój, w którym rządzi
większość, a jak wiadomo, większość ludzi jest głupia, doszła do wniosku,
że ta kretyńska większość będzie chronić mniejszość. W wielu przypadkach
większość będzie broniła mniejszości, która właściwie nie istniała,
przynajmniej tutaj. Jak do tej pory nie zauważyłem nikogo wyłącznie
z warzywkami czy innym zasranym tofu, bądź sojowym gównem na
talerzu. Nie słyszałem, żeby ktokolwiek poprosił kelnera o jarskie danie. No
to jak jest? Są wśród nas zielone czuby? Nie ma! A jeśli ich nie ma albo
pojawiłoby się kilku pewnego dnia, to sprawa jest prosta. Mają wybór.
Dostają normalną porcję z mięchem, a potem to mięcho grzecznie
z talerzyka zdejmują i jedzą kartofelki i sałatkę. Proste? Ci, którzy siedzieli
ze mną, też byli z łapanki. Wszyscy mieli ten sam akcent, ale prawie ze
sobą nie rozmawiali. A może siedziałem z rodziną tyrolskich rolników,
znanych z tego, że porozumiewają się ze sobą wyłącznie na polu, podczas
zbiorów, krótkimi, zwięzłymi komendami? Zresztą tak było dobrze. Nie
odczuwałem i nie odczuwam zbytniej potrzeby rozmowy z przypadkowymi
ludźmi. Tak więc kelnerzy przynieśli talerze pełne ziemniaków
zmieszanych z czosnkiem i szpinakiem, obok których leżała sztuka dobrze
wysmażonego mięsa. Na stole pojawiła się też woda oraz cztery butelki
białego wina, zachwalanego przez jednego z kelnerów jako lokalne.
W ciszy zatopiliśmy swoje noże i widelce w jedzeniu, a każdy z nas
odruchowo sięgnął po butelkę wina. Rachunek był prosty. Jedna butelka na
głowę. Sztućce pobrzękiwały, kęsy jedzenia lądowały w naszych ustach,
spłukiwane co jakiś czas całkiem dobrym winem. Zresztą, każde białe
wytrawne jest całkiem dobre, o ile jest zimne, a to było nawet bardzo
zimne. Bez słowa, nie spoglądając na siebie, przełykaliśmy jedzenie, nie
męcząc się zbytnio w swoim towarzystwie. Starsza pani, kobieta w średnim
wieku, młody mężczyzna z trzema kolczykami i ja. I tylko od czasu do
czasu słychać było komentarze. „Smoczne, ni? No, smoczne... Wino tyż,
ni? Wino tyż”. Duży stół zaczęły oblegać bachory, po nich pojawił się
dziadek, znowu w panamce, jego żona oraz trzech mężczyzn. Jeden tłusty
brunet z brzuchem wylewającym się znad paska. Zaczesany do góry,
w okularach. Drugi z mężczyzn, szczupły, w krótkich spodenkach
i granatowej, bawełnianej koszulce, zaczął dyrygować częścią bachorów,
a trzeci, blondyn o smutnej twarzy, z widocznymi zakolami, usiadł przy
starszym mężczyźnie i znieruchomiał. Po nich pojawiły się trzy kobiety.
Jedna tęga blondynka z długimi rozpuszczonymi włosami, usiadła obok
grubasa. Druga szczupła, choć z wydatnymi piersiami, przysiadła obok tego
w krótkich spodenkach, a blada, piegowata i płaska obok posągu
z zakolami. Kelnerzy zaczęli się nerwowo kłębić wokół stołu, o coś pytać,
coś doradzać. Tymczasem zabrano nasze puste talerze i przyniesiono
następne, pełne smażonych sardynek. Na osobnym talerzu podano połówki
cytryn. Tyrolczycy uwinęli się szybko ze swoim winem, a kelner zapytał,
czy dalej podawać białe, czy czerwone? Starsza pani, wyglądająca na jedną
z tych, które były w stanie wciągnąć cysternę alkoholu, a potem pójść
jeszcze na mszę, powiedziała w imieniu innych: „Zostanioma z biołym”.
Tak więc nie skończywszy jeszcze swojej butelki, dostałem drugą.
Ponieważ Tyrolczycy przestali już całkiem się porozumiewać, nie zadawali
żadnych pytań także mnie, co przyjąłem z ulgą i wielką radością.
Dokończywszy pierwszą butelkę wina, które przestało być zimne, zacząłem
przysłuchiwać się rozmowom znad wielkiego stołu. Z krótkich zdań
i oklepanych zwrotów wywnioskowałem, że tych trzech, gruby, chudy
i z zakolami, to zięciowie, a trzy kobiety to córki pana w panamce i że są
tutaj przynajmniej drugi raz, bo starsza pani wspominała coś o zeszłym
roku i że też było miło. Zniknęły puste talerze, a na ich miejsce pojawiły się
następne, uginające się od ciast i owoców. Kelner zapytał, czy może nam
przynieść butelkę lokalnego likieru ziołowego, bo za chwilę zaczną się
występy. Tyrolczycy razem i w tym samym momencie odpowiedzieli, że
może, nie zostawiając mi żadnego wyboru, choć przecież stało przede mną
jeszcze trzy czwarte butelki wina. Przed basenem zainstalowana była scena,
na której pojawił się instruktor wodnego aerobicu ubrany w cekinową
marynarkę. Po angielsku zapowiedział występ ABBY. Rozległy się oklaski.
Z głośników dobiegł początek znanego przeboju Fernando i wyszła ABBA.
Znowu instruktor, tym razem w czarnej peruce i sukience, kelner, który
mnie kiedyś zapytał o numer pokoju, też w sukience i blond peruce, oraz
dwie dziewczyny w garniturach, przy czym jedna z nich miała doklejoną
brodę. Oryginalna ABBA dudniła z głośników, a pracownicy hotelu
poruszali ustami, imitując śpiew, i trochę podskakiwali. Ten genderowy
fotomontaż doprowadził mnie do takiego stanu, że bardzo szybko uporałem
się z butelką wina i już lekko wstawiony, poprosiłem tyrolską babcię
o podanie mi butelki z likierem. ABBA nie przestawała, ABBA bawiła się
znakomicie, ale część publiczności siedziała w osłupieniu, a część wyszła.
Koncert opuściły wszystkie bachory od stolika naprzeciwko oraz
tatusiowie, dziadkowie i dwie kobiety. Pozostała ta jedna, z wydatnym
biustem, popijając i śmiejąc się w zażenowaniu. Tyrolczycy, nie dając mi
szansy, o nic nie pytając, opróżnili do końca butelkę likieru i nie
pożegnawszy się, wstali i wyszli. Zostałem sam z pustymi butelkami. Nie
miałem zamiaru wychodzić, bo dopiero teraz poczułem się dobrze. To ten
alkohol i wolność. Poszli sobie. Zostaliśmy tylko ja i ABBA. I kelner, który
przyszedł zapytać, czy nie podać czegoś jeszcze do picia. Miałem zamiar
się upić, więc zapytałem o kolejne wino. Kelner odpowiedział, że owszem,
ale następna butelka już nie będzie za darmo. Degustacja przewidywała
dwie butelki wina na głowę i butelkę likieru. „W porządku”, powiedziałem,
„Jeszcze jedno bardzo zimne białe poproszę”. „Niech pan nie zamawia”.
Odwróciłem się, zdziwiony. „Niech pan nie zamawia”, powtórzyła kobieta
od stolika bachorów. „Tu jest jeszcze pełno wina, proszę”. Wstała
z miejsca, wzięła do ręki ledwie napoczętą butelkę, podeszła i dosiadła się
do mnie. „To nie przynosić?”, zapytał kelner. Kobieta odpowiedziała za
mnie, że nie.
Obudziłem się nad ranem z wielkim kacem. Nie pamiętam, o której
wróciłem do pokoju i co dalej robiła ABBA, zapamiętałem natomiast
wielkie podniecenie kobiety, kiedy dowiedziała się, że prawie całą drogę
z Wiednia przejechałem pociągiem. Wariatka jakaś, choć bardzo miła.
Nieczęsto człowiek spotyka miłych wariatów, pomyślałem, nalewając sobie
do szklanki zimnej wody z kranu. Podczas śniadania kobieta wciąż zerkała
na mnie znad głów dzieci i szmerów rozmów zadowolonych z życia mężów
i chyba nieco mniej zadowolonych żon. Kilka razy skinęła głową w moją
stronę, jakby delikatnie dając mi jakieś znaki. Uśmiechnąłem się pod
nosem, trochę zawstydzony tym, że doskonale pamiętałem ją
z poprzedniego wieczoru, lecz oprócz pociągów niczego z naszej rozmowy
nie mogłem sobie przypomnieć. Wypiłem tylko kawę i sok pomarańczowy,
nadgryzłem rogalik. Nie miałem sił ani ochoty siedzieć dalej przy stole.
Głowa mi pękała, więc postanowiłem jak najszybciej opuścić taras i przejść
się do apteki po jakieś proszki przeciwbólowe. Kiedy wstawałem od
stolika, znowu, jakby porozumiewawczo, skinęła głową i uśmiechnęła się
lekko. Też skinąłem, jak to się robi na pożegnanie. Przygryzła wargi,
spojrzała na zegarek, potem jeszcze raz na mnie i uniosła dłoń, ni to
żegnając się ze mną, ni to każąc poczekać pięć minut. Wróciłem do pokoju.
Z miejsca zacząłem myć zęby. Czułem jeszcze wczorajszy odór alkoholu.
Ten smak, którego nie lubię. Nie skończyłem, bo ktoś zapukał do drzwi. Ze
szczoteczką w ustach otworzyłem drzwi.
– Szybko, mamy tylko piętnaście minut – powiedziała, wpychając się do
środka. – Ale... – Szybko, powtórzyła nerwowo i zamknęła za sobą drzwi. –
Ja... – Wyjmij tę szczoteczkę i bierz się do roboty – oznajmiła, ściągając
japonki. Zsunęła majtki i zostawiła je na dywanie. Na koniec zdjęła
sukienkę, pod którą nie miała już nic. – Masz gumki? – stojąc nago, pytała,
patrząc mi prosto w oczy. – Tak, to znaczy nie... – To tak czy nie? – Bruno,
pośpiesz się, nie mamy wiele czasu. Każda sekunda jest cenna. Urwałam
się tylko na chwilę, nie chcę, żeby zaczęli mnie szukać. – A więc znała
moje imię. Numer pokoju pewnie też jej wczoraj podałem. Ojciec
przestrzegał mnie przed alkoholem... – No, zakładaj to, szybko. – Wpadłem
do łazienki, zacząłem udawać, że czegoś szukam, bo przecież zupełnie nie
byłem przygotowany na taką okazję, byłem przygotowany na inne okazje,
ale zupełnie nie na kobietę w moim pokoju, i to tak nagle, niespodziewanie,
choć chciałem zachować twarz, a moja skacowana twarz, blada do tej pory,
zaczęła nabierać kolorów. Czułem, jak krew uderza mi do głowy, gdy
usłyszałem z pokoju: – No, masz to? – Nie. – Następnym razem przygotuj
się należycie. – Chodź, no, chodź już, wezmę do buzi. Jak grzeczne
dziecko, posłuszne, dobre, zdyscyplinowane – podszedłem do niej. – Dużo
tego miałeś w sobie – powiedziała po kilku minutach, wypluwając moje
nasienie do umywalki. – Kolejarzu ty. Nie masturbujesz się? – Słucham? –
Jakbyś zbierał to w sobie przez rok. – Spojrzała na zegarek. – Muszę już
iść. Kolejarzu ty. Codziennie koło czternastej jesteśmy wszyscy w Café
Wagner. Zaraz za hotelem, na rogu ulicy. Załatw gumki. Musisz mi się
jakoś odwdzięczyć. – To powiedziawszy, ubrała się i wyszła. Nie
masturbujesz się? Powtórzyłem w myślach, patrząc na swój ogon, śliski
i ciągle nabrzmiały. Kolejarzu ty? Powiedziałem do siebie samego, na głos,
ze zdziwieniem. To jakieś wariactwo, sen jakiś... Co ja jej wczoraj
nagadałem. Kto to jest? Jak ona ma właściwie na imię? Przecież ma jakieś
imię? Matka, żona, dużo miałeś tego w sobie. Gumki. Tak, gumki! Godzina
czternasta, Café Wagner. Życie mnie jednak ciągle zaskakuje. Wziąłem
szybki prysznic. Zdjąłem banderolę tylko z jednego ręcznika. Tym razem
wtarłem w stopy mniej maści przeciwgrzybiczej, aby nie tracić czasu.
Włożyłem świeże ubranie i wyszedłem z pokoju. W recepcji zapytałem
o aptekę. Kolejarzu ty. Kolejarzu ty. Powtarzała moja pamięć. „Tabletki od
bólu głowy poproszę i paczkę prezerwatyw”. Aptekarka uśmiechnęła się
lekko i zapytała, czy mam jakieś preferencje, czy wystarczą klasyczne.
„Klasyczne i tabletki też klasyczne”, poprosiłem. Znowu się uśmiechnęła.
Wróciłem do pokoju. W normalnych warunkach pewnie szykowałbym się
na plażę albo na basen, albo na spacer, albo... Ale warunki się nagle
zmieniły, więc postanowiłem nie szykować się na pływanie, maszerowanie,
o gimnastyce czy jodze nawet nie myślałem. Zażyłem proszki i położyłem
się do łóżka. Przy otwartym oknie próbowałem rekonstruować wczorajszy
wieczór, niczego jednak nie mogłem sobie przypomnieć. Jak przez mgłę
docierały do mnie tylko pojedyncze słowa, postaci przebierańców, dźwięki
sztućców, stukanie kieliszków i to „nie”, które powiedziała kelnerowi, żeby
mi nowego wina nie przynosił. To wszystko, to wszystko, co pamiętałem.
Czasami lepiej jest nie pamiętać i nie zadręczać się, na co to wszystko? Co
chwila spoglądałem na zegarek. Miałem wrażenie, że czas się zatrzymał, że
wskazówki przestały posuwać się do przodu i że będę tak leżał we
względnym komforcie, bo tabletki zaczęły działać. Sięgnąłem po tubkę
maści przeciwgrzybiczej i posmarowałem nią stopy. Spokoju nie dawało mi
to, że poprzednim razem zaaplikowałem jej sobie mniej. Te wszystkie
hotelowe łazienki są zgubne, a do tego jaką mam pewność, że ręczniki są
dobrze wygotowane? Może są na nich jakieś nieznane, chorwackie
bakterie? Przenoszące przedziwne choroby, o których się nawet doktorowi
Stieglowi nie śniło? To, że czas jednak się nie zatrzymał, poświadczyła
maść, którą w tym czasie wchłonęły moje stopy. Przez okno powiał lekki
wietrzyk i pomyślałem wtedy, że jednak mam wielkie szczęście w życiu.
Czy się musiałem bardzo starać? Jeśli choć trochę, to nie pamiętałem.
Zresztą to nie byłem ja tamtej nocy. Przyszła, była przez chwilę i wyszła,
więc dalej jestem sam, i będę sam. A prezerwatyw ile zapakować do
kieszeni, jedną czy dwie? Kobieta z apteki obliczyła mnie na dziesięć
skoków. Może tylko takie opakowania mieli w sprzedaży? Wezmę dwie
gumki. Dla pewności. Gumki pękają. Nie rozczaruję jej. Jej... Ona ma
jeszcze na imię Ona. Nie rozczaruję jej. Zrobię to z nią. W Café Wagner
będę patrzył na nią. I Ona już wie, Ona dobrze wie, będzie wiedziała, gdzie
z nią, jak jej, jak długo i czy, będzie to jej, nasz początek. A może jej, nasz
koniec? Za chwilę pójdę tam. Pójdę wcześniej. Chcę tam być przed nią.
Rozejrzeć się, poznać teren, poznać drogę do toalet, bo jeśli z nią tam, to
gdzie? Właśnie tam z nią, w toalecie. Z nią. Jej mąż z nią czasem czy już
nie z nią? Ona z mężem czasem czy czasem nie, wcale, mało, dużo, tylko
w święta, tylko pomiędzy świętami, tylko w domu, we własnym łóżku,
tylko, nie tylko, może? Czas. Jest czas. Wrócił. Czas na mnie. Wagner. Od
nazwiska kompozytora czy nazwiska byłego właściciela, a może obecnego?
Nieważne. Wagner jest taki sam jak tuzin wiedeńskich Wagnerów. Ten sam
wystrój i te same dania w karcie. Ci sami kelnerzy, bo ci z wiedeńskich
Wagnerów też są Chorwatami. CKamorgana? Stolik na tarasie. Gorąco.
Stolik na dwie osoby, lecz sam będę. Nie ma tłoku. O tej porze i w takim
skwarze nie może być tłoku. Palmy za balustradą, a za nimi pomnik
zasłużonego grubasa i morze. Jak z pocztówek. „Wodę mineralną poproszę
i kawę”. „Jeszcze jedną kawę?” Tak, jeszcze jedną kawę. Ja tylko tak
w myślach, bo skąd ta kelnerka mogłaby wiedzieć, że to dzisiaj moja druga.
„Coś jeszcze?” „Może później”. Kartę zabrała, a może ja coś później
rzeczywiście. Jeszcze raz o kartę prosić będę? Słowiański brak organizacji
i strata czasu. Jej, nie mojego. Jest kawa i jest woda, i jestem ja, i są gumki
w kieszeni, i oczekiwanie. Oczekiwanie na nią. Ona przyjdzie za chwilę.
Ona będzie z dziećmi i rodzicami, i z siostrami, i szwagrami. I z nim.
Mężem. Do toalety iść muszę. A w męskiej to będzie? Najpierw słyszę,
a potem widzę. Słyszę te bachory. Zajmują oddalone stoliki. Wiercą się na
krzesłach. Już są tatusiowie, dziadkowie, mężowie, dwie siostry i Ona,
trzecia siostra. Rozgląda się uważnie. Nasze oczy się spotykają. Jestem.
Jesteśmy. Ojciec w panamce, jak zwykle. Jej matka, skwaszona, jak zwykle.
Oni wszyscy są jak zwykle. Tak im chyba dobrze. Być jak zwykle, choć
zwykle nie być, choć zwykle razem. Chmara kelnerów rzuciła się na
klientów jak zgłodniałe kruki. Napiwki będą, trzepotać trzeba. Skrzydłami
kart dań w czarnych okładkach krążyć nad portfelami sytymi. Ona coś na
ucho szepcze mężowi. Ten kiwa głową na znak zrozumienia i zgody. Nie
sprawdziłem ubikacji. Nieważne. Ona wstaje i spogląda w moją stronę. Jest
znak. Też się podnoszę. Idę w jej kierunku. Rusza do drzwi, ja za nią.
Toalety są na dole. Długa droga przed nami. – Poczekaj – mówi, i do
damskiej wchodzi. Słyszę jakieś trzaski. Rozglądam się. Żywej duszy
wokół. Tylko ona w środku i ja na zewnątrz. Czekam. Uchyla drzwi
i wystawia głowę. – Wolne, wchodź, nikogo nie ma. – Zamknęła drzwi
toalety. Jej majtki już wisiały na haczyku przybitym do ściany. Uklękła na
zamkniętej desce klozetowej i zarzuciła sukienkę na plecy. – Kolejarzu ty,
ubieraj go szybko i szybko, bo nie ma wiele czasu. – Kolejarzu ty. Nie ma
dużo miejsca i dużo czasu, kolejarzu ty. Tłocz i cicho, cicho buchaj. Tak to,
to tak. To tak. Tylko nie wyprzedzaj. Daj mi pierwszej dojechać do stacji. –
Kiedy syknąłem, ale dopiero po niej, tak jak chciała, tak jak sobie życzyła,
kiedy umarłem na chwilę i pociemniało mi przed oczami, kropelki potu
ześlizgnęły się na policzki i jeszcze byliśmy razem w sobie, odwróciła
głowę, jak sowa, i zobaczyłem zaszklone oczy, rumiane policzki. –
Wychodź z pociągu, kolejarzu ty – powiedziała. – Czas wracać do życia,
kolejarzu ty. Zostań w kabinie. Zamknij się na moment, jak wyjdę. – Zdjęła
majtki z haczyka, po chwili wyszła, a zaraz potem usłyszałem otwieranie
drzwi i jej głos „Możesz wyjść”. – Jutro cała rodzinka wybiera się po
śniadaniu na wycieczkę do Rijeki. A mnie ma zamiar boleć głowa.
Zapukam – powiedziała i ruszyła schodami w górę. Wszedłem jeszcze na
chwilę do męskiej obmyć spoconą twarz i wyrzucić zużytą gumkę. Na
stoliku obok drzwi leżał mały koszyk z drobnymi oraz kartka z tekstem po
angielsku i niemiecku: „Jeśli byli państwo zadowoleni z warunków
panujących w naszych toaletach, kilka drobnych monet bardzo nas
ucieszy”. Chciwcy, pomyślałem z oburzeniem i zamiast klepaków
wrzuciłem złotko po prezerwatywie. Ona siedziała obok męża, jakby nic się
nie wydarzyło. Uśmiechała się i rozmawiała z dziećmi. Od czasu do czasu
zerkała w moją stronę, lecz bezpiecznie, nie za często, raczej tak, jakby
bardziej koncentrowała się na palmach rosnących między balustradą
a pomnikiem grubasa niż na mnie. Dopijałem zimną kawę.
Dreszcze i lekki strach opanowały mnie następnego ranka. Dokładna
toaleta, maść na stopy. Zęby i ból dziąseł od nadmiernego szczotkowania.
Pinceta. Włosy z nosa i małżowin pospadały bezwładnie do umywalki. Łzy
w oczach, bo trochę bolało. Jak te kobiety mogą się tak maltretować i dla
kogo? Dla nas? Brat, naturalizowany Żyd, mówił mi kiedyś, że one robią to
dla innych kobiet. To znaczy, żeby tamte szlag trafił. Według niego
solidarność kobiet to jakiś przesąd działaczek partyjnych. Nie wiem, ale
przecież teraz też cierpię, żeby się jej spodobać, a nie po to, żeby spodobać
się jej mężowi. On, żeby chciał się jej spodobać, musiałby wydymać mnie
i jej o tym powiedzieć. Całkowity absurd. Nie do końca rozumiem, jak ten
świat działa, ale przecież siedzę w tej łazience, robię się na coś, coś
lepszego. Dobrze, tamtej nocy nie pamiętam, byłem pijany, nie wiem, co jej
naopowiadałem, nie mam pojęcia, czym ją ująłem. Pociąg, dobrze, że
przyjechałem pociągiem? Ma świra na punkcie kolejnictwa, fakt, ale to
wszystko? Potem szybko w tym pokoju. Wczoraj też szybko w ubikacji
Wagnera. A dziś może będzie dłużej, bez nerwów i spokojnie. Obejrzymy
się dokładnie. Dlatego ja te włosy z nosa... Golenie... Bruno, zwariowałeś.
Do tego z podniecenia i strachu nie chce mi się iść na śniadanie. Ze strachu,
że po pierwsze, zrobimy jakiś niepotrzebny ruch, taki, który najbardziej
zbufoniałego małżonka postawi na nogi, a po drugie, boję się, że jak wypiję
kawę, sok pomarańczowy, to z tych wszystkich elementów zrobi się
ogromna sraczka, sraczka z kawy, soku i podniecenia, i w tym oto pokoju,
z pięknym widokiem na morze, z mężatką w łóżku, fanką mojej podróży,
skończę w ubikacji. Rozwali mi żołądek i pozostanie tylko z tego
wszystkiego wielki smród, taki, jaki pozostaje po wszystkich świętach
Bożego Narodzenia. Ludzie się podniecają, kupują, kupują żarcie, żarcie,
żarcie. Później przez kilka dni jedzą to żarcie, jedzą go dużo, zbyt dużo,
a potem to wszystko ląduje w klopie i śmierdzi. Włożyłem te swoje piękne
majtki w niebieską kratkę. Bokserki z szarotką. Chodzę nerwowo z kąta
w kąt. A może nie lubi facetów z owłosioną klatką piersiową. Jeśli się
okaże, że nie, to czy ją też ogolę? Dla niej ogolę? Dla niego, choć nie
będzie o tym wiedział? Nigdy się nie dowie. Co za kretyńskie pytania
przychodzą mi do głowy. Krążę dalej. Wychylam się przez okno. I tylko to
morze, i moje chodzenie nerwowe. Oczekiwanie? Pewnie tak, pewnie tak,
nie wiem, nie wiem, czy tak, czy nie. Rozsadza mnie w środku. Drapię się
po klacie. Włosów dużo. Twarde, mogą zostawić ślady. Kiedyś myślałem,
że umieram. Miałem szesnaście lat i rzeczywiście umierałem każdego dnia.
Ale bez weekendów. Umierałem od poniedziałku do piątku. W sobotę
i w niedzielę to umieranie mi przechodziło. Byłem dosyć rozwiniętym
chłopakiem i owłosienie twarzy oraz klatki pojawiło się u mnie dosyć
wcześnie. Ojciec mówił, że to po nim. Ojciec ogólnie miał jasne, choć
nieprecyzyjne stwierdzenia. Bo niby jak? Włosy na policzkach i obszar
pomiędzy lewym a prawym sutkiem oraz w dół do pępka miałem mieć po
matce? Moja matka się goliła? No dobrze, coś mnie dusiło w gardle, ale
tylko w dni robocze. Gardło moje zatykało się ogromną gulą i nie mogłem
oddychać. Miałem napady paniki, palpitacje serca, siniała mi dłoń, lewa, od
serca, kłucie w łopatce lewej, też od serca. Bezdechy, łzy w oczach,
duszności i umieranie. W różnych miejscach umierałem. Prywatnych
i publicznych. Kiedyś umierałem w parku obok Dworca Południowego. Na
trawniku. Widziałem pyszczki szczurów, ich mokre noski wyczuwające
padlinę. Tysiące tych szczurów zamieszkiwało ten park. Kryły się pod
żywopłotami. Umierałem tak kilka godzin, ale nikt mi nie chciał pomóc.
Podchodzili tylko pijacy, żeby zapytać o papierosy i drobne. Kiedyś znowu
umierałem w restauracji, w obecności rodziców. Zbladłem i te wszystkie
objawy dopadły mnie na ich oczach. Skończyło się oskarżeniem kucharza
o podawanie nieświeżego jedzenia. Ale gdy znowu mnie dopadło, w domu,
podczas kolacji, gdzie była stuprocentowa pewność, że jedzenie było
zdrowe, świeże i tak dalej, matka wezwała pogotowie. Zabrali mnie do
szpitala, ogolili klatkę piersiową i podłączyli kilka kabelków. Monitorowali
pracę serca przez dobę. Rejestrowali to jakoś. A potem wezwali mnie do
lekarza, który nie stwierdził żadnych usterek w pracy pompki. Więc doszedł
do wniosku, że ja mam to umieranie, te śmierci od poniedziałku do piątku,
z piątkiem włącznie, na tle nerwowym, że nie mam żadnych stanów
przedzawałowych, tylko nerwicę serca, która nieleczona – ale leczyć ją
trzeba u psychiatry, nie u niego – może doprowadzić mnie do prawdziwego
zawału. Konsekwencją tego może być najprawdziwsza śmierć. Taka od
poniedziałku do niedzieli, z niedzielą włącznie i na zawsze. Wypisał mi
skierowanie do psychiatry. Kiedy wróciłem do domu, rodzice doszli do
wniosku, że nie będę chodził do jakiegoś tam psychiatry, że jak się leczyć
na serce, czyli na głowę, to tylko u najlepszego w mieście, który akurat był
kobietą. Więc po kilku dniach poszedłem do pani profesor Popov, Żydówki,
ale za to sławnej. Kazała mi się rozebrać do połowy i wyjęła słuchawki.
Jakby chciała sprawdzić, czy ci ze szpitala nie popełnili jakiegoś błędu,
wysyłając mnie do psychiatry. A potem, już na samym końcu spotkania, po
dogłębnej i szczerej rozmowie na temat mojego pięciodniowego w jednym
tygodniu umierania, zapytała, czy się sam golę na klatce piersiowej,
zobaczywszy pewnie moje odrastające włosy. Zrobiłem wielkie oczy, nie
miałem szans, żeby wyjaśnić, że to robota pielęgniarek ze szpitala, że te
kabelki, monitory, bo profesor Popov zaczęła swoją tyradę na temat
identyfikacji płciowej, którą zakończyła pytaniem, czy czuję się bardziej
mężczyzną, czy kobietą. Ze zdumieniem i zażenowaniem odparłem, że
chyba raczej mężczyzną. I zaraz podchwyciła to chyba raczej. Co
wskazywało na moje niezdecydowanie, jej zdaniem. Bo jak ktoś się czuje
chyba raczej, a nie z pewnością się czuje lub oczywiście z pewnością się
czuje, to może mieć właśnie takie problemy jak ja. Organizm reaguje na to
chyba raczej, bo jeśliby było, że z pewnością czuję się mężczyzną, to te
śmierci i duszności nie miałyby miejsca. Więc ja z pewnością, a nie chyba
raczej byłem po pierwszej wizycie przekonany, że już więcej profesor
Popov nie odwiedzę, i gdyby Ona powiedziała, że nie lubi mężczyzn
owłosionych na klatce piersiowej i żebym był tak miły i się dla niej ogolił,
to chyba raczej, cholera! Znowu to chyba raczej, z pewnością odpowiem
jej, że nie ma takiej opcji. Z czasem umieranie mi przeszło. Przeszło samo.
I chodzę po tym pokoju, spoglądam nerwowo na zegarek. Śniadanie już
się skończyło. Wstaję i siadam, siadam i wstaję, krążę. Aż słyszę pukanie.
Wchodzi. Zamykam drzwi. Podchodzi do okna, patrzy przez nie chwilę,
potem je zamyka. – Masz ładny widok, Bruno – mówi – ale ja sobie lubię
pokrzyczeć. Już pojechali. – Odkłada telefon komórkowy na szafkę. –
Muszę go mieć w pogotowiu, gdyby się coś działo, wiesz, dzieci, ale mamy
dla siebie jakieś dwie godziny, kolejarzu ty. – Ściąga sukienkę, biustonosz,
majtki, kładzie się na łóżku i rozchyla nogi. – Teraz twoja kolej, kolejarzu
ty. – Słowa o mojej klacie, przecież w majtkach tylko byłem. Widzę
dokładnie każdy szczegół. Niesamowite, po dzieciach i ciało idealne?
A może to nie jej dzieci, jego dzieci albo adoptowane, albo dzieci jej sióstr?
Nieważne. Wzdycha i pręży się, zaciska uda na mojej głowie. Jest, jest
pierwszy raz, ale to nie koniec, bo pada: – Kolejarzu ty, wkładaj mundur,
wprawiaj swój parowóz w ruch i jedź, jedź najpierw wolno, a ja ci powiem,
kolejarzu ty, kiedy masz przyśpieszyć, kolejarzu ty – mówi. Więc drugi raz
dojeżdża do stacji i krzyczy, wkłada sobie rękę do ust i ją gryzie. Głęboko
oddycha, miarowo. Umiera na chwilę. Nie mówi nic. Oczy zamknięte ma.
Świst powietrza z jej nozdrzy świdruje moje uszy. I jest cicho, bardzo
cicho, a po dłuższej chwili: A ty? – Nabrzmiały jestem, pulsujący
i niespełniony, lecz ubranie klasyczne kupione w aptece z powodzeniem
spowalnia doznania. – No, skup się, kolejarzu ty – mówi. Skupiam się, jak
mogę, lecieć chcę, lecz nie mogę i słabnę w niej. Stacja odległa już dla
mnie. Cisza. Leżę obok niej, zmięty i mały, niedokończony, niespełniony,
bezbronny. Jej ręka wędruje w dół, mundur kolejarski ze mnie ściąga, nagi
kolejarz, nagi kolejarz. – Nie lubię smaku gumy w ustach. Idź się umyć
albo zmień go – mówi. Piana i spłukiwanie, dokładne, bo pewnie też nie
lubi smaku mydła, nikt nie lubi. Jestem teraz taki jak na początku,
zdecydowany i twardy, pewny siebie, wielki, nabrzmiały, dreszcze
przechodzą całe moje ciało. Czuję, jak moje umieranie się zbliża. Ostatnie
hausty powietrza łapczywie wciągane. Pysk karpia wody pozbawionego
i też na boku, jak ta ryba wyjęta ze stawu, lecz mułem nie pachnę. Śmierć.
Ja też umarłem z rozwalonymi skrońmi. Krew chce się wyrwać z tętnic
i żył. Skóra napęczniała trzyma wszystko razem. Trzyma mnie długo
w ustach, część dłonią zaciska. Uwalnia dopiero, gdy na powrót staję się
małym, bezbronnym chłopcem. Wyciera usta w pościel i pyta, czy mam
wodę mineralną. Nie mam. Nic nie szkodzi. Idzie do łazienki i płucze usta.
Wraca i kładzie się obok. Leżymy w ciszy dłuższą chwilę. Ja wracam.
Wracam z zaświatów i już słyszę dokładnie każde jej słowo. Jej słowo. Jej.
Nie mam pojęcia, jak ma na imię. Nie zapytam teraz, nie zrobię z siebie
idioty, ale czy to w sumie ważne, jak ona ma na imię? Pewnie się kiedyś
dowiem lub nie dowiem się wcale. Kładzie rękę na mojej klatce piersiowej.
Bawi się włosami. Znowu czuję niepewność. Lepiej z włosami czy bez,
myślę ponownie. – Mój mąż jest goły – szepcze. – Już wtedy, przy ABB-ie,
zwróciłam uwagę na twoją rozpiętą koszulę. – Więc lubi... Ufff. – Musisz
mieć też mocny zarost na twarzy. Pasowałyby ci wąsy, takie na przykład
w stylu Stalina. – Stalina? – Tak, miał piękne wąsy, i tylko wąsy. A wiesz,
kolejarzu ty, że też uwielbiał kolej? Tak, kolej, tak samo jak ty i ja, choć
najczęściej jeżdżę samochodem. Masz samochód? – Nie. – To wspaniale, że
nie masz, kolejarzu. – Zawiesza głos. Kładzie swoje udo na moim brzuchu
i dalej bawi się włosami. – Tak, miał w swojej kolekcji kilka wagonów
pancernych i kilku sobowtórów. Kiedy podróżował, przygotowywali kilka
pociągów i sobowtórów. Nikt oprócz najbliższej świty nie wiedział,
w którym pociągu jedzie prawdziwy Stalin. A tobie by takie wąsy
pasowały, masz twarz stworzoną do wąsów. Masz komórkę? – Nie. – To jak
ty żyjesz? – Jakoś udawało się do tej pory. – Coś wymyślę. Do kiedy tu
będziesz? – Cztery noce jeszcze. – Coś wymyślę – powtórzyła. – Chcesz
jeszcze raz? Nikt nie dzwoni. Dobrze się bawią. Chcesz? – Chciałem,
zresztą ona też. Kiedy wzięła prysznic i ubrała się, powiedziała, żebym
jutro nie przychodził na śniadanie, wpadnie do mnie na kwadrans. Wyszła.
Upiornie głodny, nie wziąwszy prysznica, ubrałem się i wyszedłem
w poszukiwaniu jedzenia. Za rogiem, pomiędzy sklepem ze sprzętem
fotograficznym a kioskiem, było przytulne bistro, w którym zamówiłem
gigantycznych rozmiarów precla z żółtym serem i kawę. Przez szybę
patrzyłem na ludzi, którzy zatrzymywali się przed bistro, zaglądając
ciekawie, co dzieje się w środku, ale nie działo się nic. Byłem tylko ja, mój
ogromny precel, kawa i dwóch właściwie bezrobotnych kelnerów. Byłem
jedynym klientem. Sam w całym bistro. Sam, tak jak lubię najbardziej.
W dzień przed odjazdem mieliśmy dla siebie kilka godzin. Wyprawiła
całą rodzinę do Zagrzebia, sama udała chorą. Telefon komórkowy,
narzędzie inwigilacji, kontroli poczynań i niekoniecznych rozmów,
położyła na dywanie. – Żebyś mnie pamiętał, dobrze zapamiętał, żeby ci
starczyło na rok albo jak tam ci wyjdzie. – To powiedziawszy, rzuciła się na
mnie. Kiedy skończyła zabawę w pijawkę, połknąwszy moje nasienie,
położyła się obok i wytarła usta w moje ramię. – No, to jak dojdziesz do
siebie, będziesz mógł dłużej, kolejarzu ty – powiedziała i uśmiechnęła się.
Po chwili leżała na mnie i delikatnie dotykała mojej górnej wargi. –
Pasowałyby ci te wąsy, kolejarzu ty. Jesteś stworzony do wąsów. Mało
któremu mężczyźnie wąsy pasują. Tutaj w Chorwacji faceci zapuszczają je
sobie nagminnie, lecz rzadko któremu pasują. Tobie by pasowały. A wiesz,
kolejarzu ty, dlaczego nie lubię jeździć samochodem? – Nie mam pojęcia. –
Zeszła ze mnie i leżąc znowu z boku, jedną dłonią dotykając swojej lewej
piersi, a drugą trzymając mojego ptaka, który znowu zaczął rozwijać
skrzydła, opowiedziała mi straszliwą historię. W trakcie opowiadania ptak,
który przez dłuższy czas był na nowo przygotowany do lotu, zwinął
skrzydła, osłabł, a kiedy to poczuła, skwitowała markotnym „oooo”. To
było, jeszcze zanim poznała swojego wymoczka. Wsiadła do samochodu
i ruszyła w stronę Wiednia. Ponieważ jazda autostradą wprawiała ją zawsze
w senność, i tym razem wybrała jedną z tych malowniczych wiejskich dróg.
Dłuższą i wolniejszą, ale za to bez tych wszystkich wariatów na
czerwonych ducati, każdego dnia z uporem maniaka przekomarzających się
ze śmiercią. Logicznie rzecz biorąc, wybrała najbezpieczniejszą drogę. Na
dworze było jeszcze jasno, choć zachód słońca zbliżał się nieuchronnie.
Kiedy minęła kolejną wieś, jedną z tych, które sprawiają wrażenie
kompletnie opuszczonych, jednak są gęsto zasiedlone, na krótko po tym jak
zmieniła stację w radiu, gdzieś na poboczu, przy drzewie, zauważyła
starszego pana, obok którego stała walizka w dawnym stylu, sporych
rozmiarów. Zwolniła, bo człowiek machnął w jej kierunku. Nigdy nie
zabierała autostopowiczów. Miała awersję do tej całej śmierdzącej
młodzieży, która nie umiała wypowiedzieć jednego, sensownego zdania,
a do tego mogła obrzygać w każdej chwili tapicerkę. Nasłuchała się od
swoich przyjaciół o tych wszystkich kolorowo ubranych, młodych,
biednych i żądnych przygód, darmowych przygód. Zwolniła jednak, starszy
pan w niczym nie przypominał półkloszarda, wystylizowanego na podbój
koncertu rockowego w prowincjonalnym miasteczku Dolnej Austrii.
Wyglądał na dobrotliwego dziadka, który właśnie wracał z pogrzebu, bo
miał na sobie czarny garnitur, lakierki, białą koszulę i czarny kapelusz na
głowie. I jeszcze ta walizka. Zaintrygował ją. Musiała zatrzymać samochód.
Kiedy zapytała, czym może służyć, poprosił ją o podwiezienie. Uparł się,
bo chciała wsadzić walizkę do bagażnika, że wsiądzie razem z nią, że
położy ją na tylnym siedzeniu. Zapytała, dokąd jedzie. Odpowiedział jej, że
przed siebie. Powiedziała mu, że też przed siebie, ale tylko do Wiednia.
Starszy pan po namyśle powiedział jej, że to dobrze, bo on też, i że mają
sporo czasu. I zamilkł. Nie odzywał się przez kilkanaście kilometrów, toteż
zaczęła podejrzewać, że zabrała jakiegoś dementa na zrywce z domu
starców. Zaczęła wypytywać, skąd pochodzi, gdzie mieszka i dlaczego
ciągnie go do Wiednia, a w szczególności dlaczego wybrał podróż
autostopem. Lecz starszy pan dalej milczał, co ją jeszcze bardziej
zaniepokoiło. Poczuła się bardzo nieswojo. Jeszcze bardziej, kiedy minęli
następną wieś i wjechali na drogę wiodącą przez las. Wtedy starszy pan
przemówił. Pani pięknie wyglądałaby w trumnie, powiedział. Przeszły ją
dreszcze, bo uświadomiła sobie, że ten, było nie było, bardzo porządnie
wyglądający staruszek mógł przecież być jakimś kompletnie
ześwirowanym dziadkiem. I do tego ta ogromna walizka. W pewnym
momencie kazał się jej zatrzymać. Tym razem ona nic nie odpowiedziała.
Staruszek nalegał, mówił, że musi wyjść za potrzebą. Dopiero gdy trzeci
raz powtórzył to samo, odpowiedziała, że za chwilę, w miasteczku, na stacji
benzynowej, tam gdzie są toalety. Ściemniło się całkowicie. Starszy pan już
nie ponawiał prośby, choć zaczął nerwowo przebierać nogami.
Obserwowała go w lusterku. Dojechała do miasteczka i zatrzymała się na
stacji benzynowej. Wtedy pasażer powiedział, że mu się odechciało.
Okropnie zaczęła się bać, czuła, że to nie jest normalny człowiek. Była
prawie przekonana, że wiezie mordercę i że musi się go jakimś sposobem
pozbyć. Powiedziała mu, żeby wysiadł na chwilę z auta i pomógł jej.
Wymyśliła na poczekaniu historię z zapasowym kołem. Kiedy tylko się
znalazł na zewnątrz samochodu, z impetem odjechała, zostawiając go
samego na stacji. Gnała przed siebie jak oszalała, co chwila nerwowo
patrząc w lusterko, w którym bardzo dobrze było widać tę ogromną walizę.
W następnym miasteczku odnalazła posterunek policji i opowiedziała całą
historię. Policja wyjęła z jej samochodu walizę. – No co, osłabłeś? –
zapytała mnie, kończąc ten kryminalny wątek. Spodziewałem się w tej
walizce szczątków ludzkich lub przynajmniej narzędzi tortur. Pił,
kajdanków, sznurów, haków, okropności. – Nie bój się – powiedziała cicho,
usilnie pracując nad moim kompletnie sflaczałym ptakiem. – No, dobrze.
Ale przecież miałam rację? Prawda? A co ty byś zrobił na moim miejscu? –
Ja przede wszystkim nie mam samochodu, i nigdy sobie nie kupię –
odpowiedziałem stanowczo. – I nie dlatego, że po drodze mógłbym spotkać
jakiegoś mordercę czy innego wariata. – No, a dlaczego nie? – zapytała
zaintrygowana. – Bo samochody prywatne odbierają wolność! – Odbierają?
– No tak, robisz na tych wszystkich terrorystów, kupując benzynę.
Wspierasz wszystkich zasranych Arabów, którzy tylko czekają, żeby
przejąć Europę, nasz kraj. Nie dam się im. Nigdy! – Przestała mnie
masować na dole. Zabrała rękę. – Ty kolejarzu, jeszcze bardziej mi się
podobasz. Dziwny taki jesteś, wiedziałam to od samego początku. Idź się
przepłukać i zakładaj zbroję na siebie. – Ale nie dokończyłaś... Co było
w tej... – Idź, no, już idź. Potem ci powiem, nie chcę ryzykować. Obawiam
się, że jeślibym ci to teraz powiedziała, to nie dałbyś rady, a musisz.
Niewiele czasu nam pozostało. Potem cały rok przyjdzie czekać.
Przyjedziesz tu za rok, o tej samej porze, do tego samego pokoju, prawda?
– Przyjadę. – No, to już idź. – Łapczywa była tym razem, najłapczywsza
tak, jakby chciała się naładować na później, na zaś, na cały rok. Tylko dla
niej, wszystko dla niej. – Sap, sap jak lokomotywa, kolejarzu ty. Tłokiem
żywo poruszaj, kolejarzu ty. I raz, i dwa, i raz, i dwa. I raaaaaz, i dwaaaaa.
Aaaaaaaaaa. – A potem jeszcze dwa razy aaaaaa, długie i mocne, aż ciarki
przechodziły, i opadła bez życia na mnie, spocona, wykończona, jakby
umarła. Po dłuższej chwili osunęła się na bok. Miała zamknięte oczy. Nic
nie mówiła. Dopiero gdy wróciła do żywych, powiedziała cicho: – A teraz
chętnie poszłabym spać. – To zaśnij na chwilę. – Nie mogę, szkoda mi
życia dla snu – odpowiedziała rozmarzonym głosem. – A ta walizka? Co
było w niej? – Jaka walizka? Aaaa! Nigdy byś na to nie wpadł. – Co? No,
mów, nie trzymaj mnie w napięciu. – Weki. – Co? – W większości kompoty
z czereśni. – Cisza. Bardzo długa cisza. Położyła się z powrotem na mnie,
znowu dotykając górnej wargi. – Zapuść sobie wąsy. Jesteś do nich
stworzony. – Pojechałaś po niego? – Policja pojechała z walizką. Ja
pojechałam dalej. – I dlatego nie lubisz jeździć samochodem? Po tym
incydencie z wekami? – Dzięki Bogu, że to były weki, prawda? – Prawda. –
Czas już na mnie. – Wstała i poszła pod prysznic. Potem ubrała się i jeszcze
na chwilę usiadła na łóżku. Jeszcze raz złapała mnie za ptaka i pocałowała
czule w jego dzióbek. – Pamiętaj, za rok, te same dni, ten sam pokój.
Zapukam. – Wyszła.
4.
– Pan doskonale wygląda! – wykrzyknął doktor Stiegl. – Radość
dostrzegam w panu, bije wręcz od pana zadowolenie. Wie pan, zadowolenie
z siebie samego to podstawa szczęśliwego życia, a życie trzeba przeżyć
dobrze, dobrze z samym sobą. Jeśli właśnie tak człowiekowi wychodzi, to
się ewentualnie może z drugim podzielić, ale niekoniecznie. Wie pan, żona
pokończyła te wszystkie kursy, czasami spotykamy się dzięki temu
z różnymi ludźmi. Na przykład ostatnio byliśmy w Tulm na wystawie
jachtów, od lat namawia mnie na kupno łódki, no wie pan, właściwie
czegoś większego niż łódki, prawie jachtu. Czegoś, na czym można nie
tylko popływać, ale i pomieszkać. Pan był w Chorwacji, prawda? – Tak. –
Widzi pan, prawie wszyscy posiadacze większych łódek trzymają je
właśnie tam. Ja, jeśli się już na coś zdecyduję, to pewnie na łupinkę, do
której nie będę musiał dojeżdżać ponad pięćset kilometrów. Wystarczy mi
łajba, którą sobie będę trzymał w Rust, nad naszym morzem, Nezyderskim.
No więc wybraliśmy się na te targi, widziałem łupinkę za sto tysięcy, akurat
taką pasującą. Rozmawialiśmy ze sprzedawcą, a potem zaprosili nas na
bankiet. Ten sprzedawca zaprosił nas do stolika z innym sprzedawcą. Wie
pan, bogacz, właściciel stoczni jachtowej z Niemiec, ale jakby pół wieku
pod lodem przeleżał. Złote bransoletki na nadgarstkach, wąsy. – Wąsy? –
Tak, takie, jak miał Stalin, sumiaste, straszne wręcz, proszę pana. –
Odruchowo zacząłem gładzić się po górnej wardze. Doktor po chwili
zauważył to i zapytał, czy mnie coś swędzi, bo jeśli tak, to przepisze mi
dobrą maść. Momentalnie przestałem się gładzić i słuchałem dalej. – Więc
drogi panie, on nie tylko miał te archaiczne wąsy, ale i garnitur błękitny
o dwa numery za duży, rękawy marynarki podwinięte prawie do łokci,
pstrokaty krawat, no i tak zwaną płetwę z tyłu głowy. – Płetwę? – Tak, wie
pan, dłuższe włosy prawie do karku, choć boki miał przycięte. Drogi
zegarek i kilka złotych sygnetów na palcach. Wie pan, taka bardzo bogata
niemiecka choinka. Siedziała obok niego żona, która na początku nic nie
mówiła. Zabrała głos dopiero wtedy, gdy tamten zaczął o samolotach na
uwięzi. – Na uwięzi? – Tak, wie pan, niby to ma silnik na benzynę, a mimo
wszystko nie poleci, gdzie chce, bo przyczepione jest do uwięzi. W kółko
lata. – Aha... – Otóż okazało się, ale dopiero po wypiciu kilku win, że
jachty kupują idioci. – Nie rozumiem – powiedziałem zdziwiony. – Tak, bo
wie pan, ten sprzedawca, który zabrał nas na bankiet, w pewnym momencie
powiedział temu drugiemu, że myślimy o kupnie jachtu. I tamten drugi nas
prawie wyśmiał. – Dlaczego, doktorze? – No właśnie. Najpierw ten
obwieszony złotem zapytał tego, który nas przyprowadził, czy ma jacht.
W życiu bym sobie nie kupił, odpowiedział. Ten złoty odpowiedział mu
dokładnie to samo. Więc z żoną całkiem zgłupieliśmy. Potem obaj doszli do
wniosku, że ci finansowo ustawieni, którzy kupują od nich jachty, są grupą
bogatych imbecyli. Bo sam zakup jachtu to żaden problem. Schody się
zaczynają, kiedy policzy się koszty utrzymania łódki. Opłacanie miejsca
w Chorwacji, wynajęcie jugoczłowieka, żeby doglądał, dojazdy, inne
opłaty. Drogi panie, następne grube tysiące euro. Jak ktoś ma pieniądze, to
ich zdaniem powinien jacht wypożyczać. Tylko na czas urlopu i koniec. –
Ale pan nie myślał o pełnomorskim, prawda, doktorze? – Tak. I właśnie to
uratowało nas przed kompromitacją. Choć obaj doszli do wniosku, że łódka
na jezioro za sto tysięcy to przesada, że możemy sobie kupić coś
znakomitego za połowę tej ceny. I właśnie o takim czymś z żoną teraz
myślimy. Pan doskonale wygląda – jeszcze raz powtórzył doktor Stiegl. –
Kompletnie zdrowy! Kompletnie. – I kiedy powiedział „kompletnie”,
musiałem uwierzyć, że byłem, jestem kompletnie zdrowy, co mnie w sumie
napawa strachem. – A te samoloty na uwięzi, doktorze? – zapytałem. – A,
widzi pan, nie dokończyłem. Rzeczywiście, tak historia bez samolotów na
uwięzi nie trzyma się kupy. Otóż w pewnym momencie ten złoty człowiek
zaczął mówić to, co panu na samym początku powiedziałem, że trzeba mieć
coś, co daje radość. Jego wyraźnie te jachty nie cieszyły, choć bardzo był
zadowolony z pieniędzy, które za nie dostawał. Właściwie miał je gdzieś,
choć przecież był właścicielem stoczni. On, proszę pana, interesował się
tymi samolotami na uwięzi. I kiedy zaczął opowiadać o swoim najnowszym
nabytku, do rozmowy włączyła się jego żona, mówiąc, że odkąd ma te
swoje samoloty, bardzo się uspokoił, złagodniał. Do tego stopnia
złagodniał, że zwolnił jedną trzecią załogi, przez co zmniejszył produkcję,
po to tylko, żeby wygospodarować puste pomieszczenia w stoczni do
budowy i testowania tych samolotów na uwięzi. – Ciekawy człowiek –
powiedziałem. – Tak, wie pan, ciekawy, a zarazem bardzo nieciekawy. –
Doprawdy? – Tak, panie Stressmeyer. On przez pół bankietu opowiadał, że
ci, którzy zamawiają u niego jachty, to banda kretynów, bo drogo, bo to się
nie opłaca, i on, będąc posiadaczem pokaźnej fortuny, nigdy by sobie jachtu
nie kupił, bo to strata pieniędzy i czasu w sumie. A sam, wie pan co? – Co?
– Sam, proszę pana, inwestował dziesiątki tysięcy, jak nie setki tysięcy euro
w te samoloty. – Dziesiątki tysięcy? – No tak, proszę pana. Opowiadał, że
zamówił model jakiegoś bombowca ze Stanów, a potem osobno dwa jakieś
bardzo drogie silniczki do niego. O jakichś dziesiątkach tysięcy dolarów
opowiadał. I kiedy wszystko zrobił, podłączył, zamontował, to wyszedł na
lot próbny. – I co? Udał się? – A skąd, proszę pana. Po kilku minutach
bombowiec padł. – Wybrakowane silniczki? – A skąd, proszę pana! Bąki! –
Bąki? – Tak, właśnie, bąki. Kiedy bombowiec zaczął latać na tej uwięzi,
powpadały do turbinek silników i samolot spadł na ziemię. – Rozwalił się?
– Na szczęście, albo na nieszczęście, nie, ale silniczki musiał wysłać do
remontu. Do Stanów. – Wyremontowali? – Oczywiście! Ale, proszę pana,
znowu mówił o jakimś rachunku na kilka tysięcy dolarów. Dziwni ci ludzie
od tych jachtów, na jachty ich nie stać, bo są za drogie, a na samoloty na
uwięzi ich stać. Kompletna paranoja, proszę pana. Jednak ja w tej paranoi
dostrzegam jakieś pozytywy – powiedział doktor. – Człowiek ma jednak
coś swojego, coś, co go bardzo cieszy, choć moim zdaniem to bez sensu.
Dlatego ja jednak łódkę na jezioro kupię, choć może się to wydawać
wariackim pomysłem. Będziemy sobie z żoną pływać od brzegu do brzegu.
W soboty oczywiście. A wie pan, jeszcze panu powiem, że ci od jachtów
mieli też jobla na punkcie samochodów. Pan ma auto? – Nie. – Radzi sobie
pan bez? – Doskonale sobie radzę. – A, jeśli tak, to doskonale. My mamy
dwa. Jedno jest żony, a drugie moje. W pewnym momencie ten złoty
zapytał tego, który nas zaprosił, jakim samochodem jeździ. Tamten mu
odpowiedział, że jeepem, z tych największych. Potem zamilkł i wrócił do
tematu jachtów. Otóż zaryzykował twierdzenie, że ci kupujący, którzy
zamawiają u niego największe jednostki, mają małe przyrodzenia. Uważam,
że teoria ta jest zupełnie pozbawiona podstaw, ponieważ długość oraz
grubość członka ma się nijak do zasobności portfela. Ten, który nas
zaprosił, będąc pod wyraźną presją złotego, zgodził się z jego
twierdzeniem, motywując to tym, że kiedyś sprzedał jacht pewnemu
bogatemu Szwajcarowi i że potem ten człowiek zaprosił go do siebie, żeby
mu powyjaśniać już na wodzie, na Jeziorze Genewskim, szczegóły
techniczne, no wie pan. – Nie. – No, po prostu, jak te wszystkie rzeczy
działają. – Aha. – Potem musiał nagle wyjechać i tamten został na jachcie
z jego żoną, która starała się go nakłonić do współżycia, motywując swoją
decyzję niezadowoleniem z rozmiarów członka męża. – Doktorze, więc
jednak coś prawdziwego jest w tej teorii. – Bzdura, proszę pana! Kompletna
bzdura! Tak jak ta, że niewysocy mężczyźni mają najczęściej duże członki.
Nie słyszałem o tym. Panie Stressmeyer, natura ma swoje prawa. Bywają
zarówno nabywcy jachtów z małymi, jak i rolnicy indywidualni z wielkimi,
i na odwrót. A z tymi konusami to już sprawa złudzenia optycznego. – Tak?
To ciekawe. – No tak, panie Stressmeyer! Jeżeli mężczyzna ma metr
sześćdziesiąt wzrostu i członek w pełnej erekcji o długości osiemnastu
centymetrów, a drugi o wzroście stu osiemdziesięciu pięciu też ma członka
w erekcji długości osiemnastu centymetrów, to ten pierwszy w oczach
kobiety dysponuje ogromnym narzędziem, a ten drugi narzędziem
w normie, czyli mniejszym. Ale przecież prawda jest taka, że obaj mają
takiej samej długości. Czyż nie tak?! – Właściwie tak. – Widzi pan. Więc
kiedy skończył się ten bankiet, udaliśmy się na parking. Musi pan wiedzieć,
że ci od jachtów za nic mają prawo i prowadzą pod wpływem alkoholu. –
A policja? – Panie Stressmeyer, każdy policjant jest przekupny. Chodzi
tylko o to, żeby zaoferować odpowiednią sumę w razie wpadki. – Tak
myślałem... Samochody to jednak utrapienie... – To zależy. Pan nie
prowadzi, to pan nie ma tu wyrobionej opinii. – Mam. – A to ciekawe. – Ja
nie prowadzę, ale brat prowadził, może dalej prowadzi, i z tego
prowadzenia było zawsze więcej zmartwień niż przyjemności. – No tak...
Więc poszliśmy na ten parking i podeszliśmy do jeepa tego, który nas
zaprosił. Ten złoty obejrzał jego auto, podrapał się po nosie i powiedział, że
mały, potem skierował nas do innej części parkingu i pokazał swoje auto. –
I co, większe? – Tak, panie Stressmeyer, na parkingu stał czarny hummer
i zajmował dwa miejsca, taki był szeroki. – Czy pan, doktorze, myśli, że
złoty człowiek miał wybitnie mały członek? – Tego nie mogę wykluczyć,
lecz kory mózgowej z pewnością nie miał dobrze pofałdowanej. – Doktor
zamilkł na chwilę. A potem wstał z krzesła i jeszcze raz wyraził swoją
radość z tego, że widzi mnie w dobrej formie, zapraszając ponownie na
badania kontrolne lub w razie potrzeby na wizytę. Podaliśmy sobie dłonie
na pożegnanie. Wychodziłem z jego gabinetu z mieszanymi uczuciami.
W pewnym momencie znowu zacząłem dotykać miejsca nad górną wargą.
Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że zapomniałem się ogolić przed
wizytą, że ostre włoski zaczęły przedostawać się przez moją skórę,
i pomyślałem, a dlaczego by nie spróbować? Może rzeczywiście jestem
stworzony do takich wąsów, o jakich mówiła Ona. Pedałowanie w miejscu
bardzo mnie wykończyło. Miałem dłuższą przerwę, fakt. Muszę się wziąć
za siebie. Rozkleiłem się po tej Chorwacji i często myślę o niej, czego
dowodem jest to, że zacząłem golić wyłącznie policzki i podgardle,
zostawiając miejsce pomiędzy górną wargą a nosem nieogolone. Każdego
dnia rano patrzę w lustro i widzę, jak włosy stają się coraz dłuższe, jak to
miejsce ciemnieje, najeża się i jaki groźny się przez to staję. Właściwie
wszystko przebiega tak, jak ma przebiegać. Choć ciągle czuję się
rozchwiany tą krótką znajomością, czuję też pewien rodzaj presji. Ta presja
to nieustannie powtarzające się w mojej głowie obrazy, w których Ona stoi
i czeka, czeka na następny rok. Kto wie, co będzie za rok i czy za rok
będzie rok? Może do tego czasu wszystko szlag trafi, nie będzie następnego
roku ani roku po nim? To samo miejsce, te same dni, ten sam pokój.
Ustaliła sobie, za mnie sobie ustaliła... A ja zapuszczam te wąsy. Po co? Po
to, żeby za rok jeszcze bardziej się jej spodobać? Nie wiem. A może tylko
po to, żeby sprawdzić, czy mówiła prawdę, czy rzeczywiście pasują mi
takie wąsy. Może tak! Tak właśnie, zapuszczam wąsy, bo chcę wiedzieć,
czy to prawda, a nie dlatego, żeby spełnić jej oczekiwania, a ogólnie to
jakaś zmora i zaraza, i poddałem się jej. Przecież to nie ma większego
sensu. Cały rok czekać, żeby z dreszczykiem gzić się kilka dni pięćset
kilometrów od domu. Bez sensu. To nie ma sensu, kolejarzu ty. Znowu
chciałbym się delektować swoją samotnością. Sąsiadka właśnie wytrzepała
prześcieradło przez okno, czyli powinno, czyli jest tak, jak ma być. Jestem
kompletnie zdrowy, czyli bez zmian. Cieszyć się czy płakać? Doktora
Stiegla uwielbiam, to moje zdrowie jest chyba wyłącznie dla niego...
Dzisiaj w Merkurze był królik w specjalnej ofercie. Ja nie lubię specjalnych
ofert, bo są podejrzane. Albo za dużo naprodukowali, albo za chwilę minie
data ważności, albo chcą kogoś wrobić w nową modę, albo nie wiem co
jeszcze, ale tak, specjalne oferty są podejrzane, toteż staram się, jak mogę,
ich unikać. Lecz dzisiaj wpakowałem do koszyka dwa królicze udka
w cenie jednego. Dlaczego? Jestem stałym klientem, mam kartę, obsługują
mnie z szacunkiem, ponieważ na karcie w miejscu na tytuł stoi doktor. Na
początku był to żart. Brat, zanim został Żydem, miewał przebłyski geniuszu
i dobrego humoru, tylko przebłyski, bo jednak to żydostwo nad nim wisiało
i podświadomie mąciło mu mózg kawałek po kawałku, ale pewnego dnia
byliśmy razem na zakupach, właśnie w Merkurze, i kasjerka zapytała, czy
mamy karty, nie mieliśmy oczywiście, więc dała nam druki do wypełnienia.
W rubryce „tytuł” nie wiedziałem, co wpisać, ale coś chciałem wpisać, więc
brat powiedział mi, żebym wpisał doktor, tak dla zgrywy, bo i tak tego nie
sprawdzają, a tytuł „doktor” na karcie klienta brzmi zawsze lepiej niż nic.
Takim to sposobem zostałem doktorem. Doktor Bruno Stressmeyer
wyłącznie do celów spożywczych... Wysyłają mi teraz listy, katalogi
z ofertami, jestem bardzo szanowany, i te króliki są tego efektem. Właśnie,
kupiłem udka królika, bo w katalogu, który wcześniej dostałem, był przepis
na królika po maltańsku. Z tego, co przeczytałem, brzmiało zachęcająco.
Postanowiłem spróbować własnych sił. Oprócz dwóch udek w cenie
jednego kupiłem butelkę dobrego, czerwonego, wytrawnego wina, pulpę
z pomidorów, czosnek, cebulę i majeranek. W domu zrobiłem tak, jak
kazali. Udka oblałem winem, posiekałem cebulę, czosnek i włożyłem na
noc do lodówki. Drugiego dnia wyjąłem bordowe zwłoki i podsmażyłem na
patelni z obu stron, dodałem utarte liście laurowe, wylałem na to resztę
wina zmieszanego z cebulą, czosnkiem i pomidorową pulpą. Soli prawie
nie dodałem. Doktor Stiegl mówi, że w obecnych czasach nie należy solić,
bo prawie do wszystkiego dodają sól albo siarkę. Nakryłem patelnię
pokrywką i pozostawiłem na dwójce na dwie godziny. Tak mówił przepis.
Po tym czasie wszystko się rozpadło, tak też mówił przepis, więc nakryłem
do stołu i oddałem się degustacji tego, reklamowanego jako świetne,
maltańskiego dania. Już pierwszy kęs stanął mi w gardle. Przełknąłem go
jednak i popiłem wodą, myśląc, że to egzotyczny smak i dopiero za drugim
lub trzecim podejściem można się będzie zorientować. Drugi kęs był jednak
gorszy od pierwszego, a po trzecim poleciałem do toalety zwrócić
wszystko, co tego i poprzedniego dnia wpakowałem sobie do żołądka.
Poczułem się fatalnie, toteż po odleżeniu godziny na kanapie, skręcając się
z bólu, opuściłem mieszkanie i udałem się do apteki. Aptekarka dała mi
jakieś tabletki na niestrawność, które zażyłem na miejscu, popijając wodą
z butli stojącej obok stolika z reklamówkami lekarstw. Nadal poskręcany,
siny i z ciągle rosnącymi wąsami, ale wciąż nieukształtowanymi na Stalina
wróciłem do domu, zatrzymawszy się jeszcze przy skrzynce na listy.
Wyjąłem z niej stos niepotrzebnego papieru oraz naszą dzielnicową gazetę,
którą postanowiłem zachować. Resztę wyrzuciłem do kosza na śmieci.
Ponownie leżąc na kanapie, ciągle czując niesmak w ustach i pieczenie
w żołądku, zacząłem przeglądać gazetę. „Dzieci są naszą przyszłością”,
jasne... „Para homoseksualistów poszukuje pomocy domowej płci męskiej”,
jasne... „Zbudowano nowy plac zabaw”, jasne... „Magistrat planuje
wprowadzenie płatnych parkingów w naszej dzielnicy”, doskonale!
„Magistrat planuje podwyższenie kar za psie odchody”, doskonale,
nareszcie! „Wystawa fotografii industrialnej w Brotfabrik. Wino i chleb za
darmo”, zapamiętać!!! Dwa dni nic nie jadłem. Postanowiłem się
przegłodzić i w ten sposób zadbać o swój żołądek, który uwikłałem
w przepisy z małej wyspy. Dopiero w piątek wybrałem się do Włocha
i zamówiłem danie lekkostrawne, a mianowicie filet z dorsza na parze
w sosie cytrynowym. Turecki kelner zdziwił się, kiedy odmówiłem wina
i poprosiłem wyłącznie o wodę, do tego niegazowaną. Kiedy zjadłem,
wypiłem i poprosiłem o rachunek, Turek powiedział, że do twarzy mi
z tymi wąsami. A jednak miała rację. Już w domu postanowiłem zrobić
z nimi całkowity porządek. Przystrzygłem je w taki sposób, że i Ona byłaby
stuprocentowo zadowolona. Na Stalina. Na stuprocentowego Stalina.
Kolejarzu ty, wymamrotałem pod nosem, gładząc zarost. Wieczorem
wybierałem się na wystawę i byłem pewien, że wzbudzę zainteresowanie
swoim nowym image’em wśród tych wszystkich nadętych palantów od
sztuki nowoczesnej. Brotfabrik. Teraz te wszystkie miejsca, które dawniej
były fabrykami, przerabiają na galerie i drogie budynki mieszkalne.
Projektanci i inżynierowie zarabiają krocie na tych wszystkich, którzy mają
pieniądze i chcą zbliżyć się do sztuki. Zamieszkać w niej właściwie. Nie
inaczej postąpiono ze starą piekarnią Ankera. Gdzieniegdzie widnieją
jeszcze napisy, gdzieniegdzie widać pozostałości po fabryce chleba.
Ogromny dziedziniec, a po lewej stronie mieszkania na miejscu dawnych
hal i siedziba jakiegoś wydawnictwa, które wcale nie jest zainteresowane
wydawaniem książek. Jedno z tych, które odkryło, że nie opłaca się
ludziom dostarczać lektur, a opłaca się przedstawić ministerstwu ciekawy
projekt, za który dostanie się forsy tak dużo, żeby sobie mieszkać i działać
w stylowym miejscu, i wydać coś oczywiście, ale tylko do pomachania
i zaksięgowania tego, co udało się wyciągnąć. Po drugiej stronie dziedzińca
wejście do galerii. Drzwi automatyczne, szklane, przed drzwiami pochodnie
i pochodnie tlące się w palcach tych uzależnionych biedaków, płacących
dziennie po kilka euro haraczu dla tych z urzędu podatkowego. Nie znoszę
dymu papierosowego, a oni są wszędzie. Całe szczęście, że z tymi petami
mają całkowity zakaz wchodzenia do środka. Nie wyszedłbym z domu,
gdyby było odwrotnie. Beton i szkło. Schody na górę ze szkła i betonu.
Zbetoniały świat się robi. A na piętrze też zgraja betonersów, bo oni tak
zawsze, nie do przerobienia są na inny materiał. Ileż to już ich widziałem
w żółtych sztruksach, wymiętych i specjalnie postarzanych. Przetartych,
z dziurami na kolanach, ale kupionych w najdroższych butikach.
W aksamitnych, fioletowych marynarkach, okularach w przymałych
czarnych oprawkach. Łysych naturalnie i łysych zrobionych na łysych.
O wygolonych twarzach, zaprawionych drogimi perfumami, z białymi
koszulami rozchełstanymi, obutych w czubki o cztery numery za duże,
w czerwonych skarpetkach z poprzecinanymi gumkami, żeby im na te buty
opadały. Ich partnerki ubrane w sumie podobnie, z tą tylko różnicą, że
owłosione na głowie, a często z dopinanymi dredami, znakiem
kompletnego zidiocenia tych wszystkich brzydzących się mięsem, palących
nałogowo, wymyślających sznycle z tofu, na które nawet pies nie chciałby
nasikać. Potrząsające głowami w geście zrozumienia, choć przecież niczego
nie mogą zrozumieć, bo mózgi im wyżarły manify partii zielonych,
czerwonych, czarnych, białych, czarno-białych i fioletowo-sraczkowatych.
Udające wykształcone, obeznane z najnowszymi trendami nie tylko
w sztuce, ale i jeździe bez trzymanki na rowerze górskim oraz obciąganiu
pały za pomocą najnowszej wtyczki włoskiego ekspresu do kawy.
Przeciwniczki aborcji żyraf i waleni błękitnych. Zwolenniczki wolnego
Tybetu w ramach autonomii Laosu. Propagatorki seksu analnego, ale nie
u siebie w domu. Sygnatariuszki petycji kierowanych do rządów Mongolii,
Górnej Wolty, Surinamu i Bhutanu w sprawie uwolnienia wszystkich psów
łańcuchowych w tych krajach. Latające po mieście w przebraniach
zakonnic, z doklejonymi do czoła członkami na czas konklawe
w Watykanie. To one i ich łysi oraz ogoleni na łyso partnerzy, nadęci
skarpetersi wpatrujący się w ogromnych rozmiarów zdjęcie przedstawiające
zrujnowaną fabrykę gdzieś w Kosowie. Trzymający w dłoniach lampkę
darmowego wina i kawałek równie darmowego chleba, dyskutujący
zawzięcie o cenie, która pod tytułem i nazwiskiem autora, zer trzech
pozbawiona, wpadką lśni dla niewyrobionych. Dam ja wam za chwilę.
Dam, tylko się napiję i pozwiedzam. Tradycyjnie przy barze stoją
prawdziwi osobnicy niezwiązani ze sztuką. Związani jednak z nałogiem.
Regularni czytelnicy naszej darmowej gazety dzielnicowej, którzy rzucą
wszystko nie dla sztuki, ale kilku sztuk białego, wytrawnego, darmowego,
chłodnego i jak zwykle bardzo dobrego wina. Przed zdjęciami stali nieliczni
łysi ze swoimi dredowatymi panienkami, często po pięćdziesiątce.
Poprosiłem o lampkę wina i zacząłem się przechadzać. Już przy drugiej
sfotografowanej rozwalającej się fabryce usłyszałem gorącą dyskusję
pomiędzy zintelektualizowanym sztruksem a jego drederką. I wcale nie
o zdjęcie chodziło, ale o to, że sztruks puszczał się na prawo i lewo. Tak
serio, to też nie chodziło jej o jego puszczanie się. Drederka, pewnie sama
puszczająca się na prawo i na lewo, miała żal do łysego sztruksa, że po
pijanemu wyznał jej, że podczas puszczanek nigdy nie używa gumek. „Nie
pójdę z tobą do łóżka, dopóki nie zrobisz sobie badań krwi”, mówiła
podniesionym tonem. Na co sztruks wtórował jej, mówiąc, że zrobi sobie
badania, jeśli i ona sobie zrobi, bo nawet jeśli ona go zapewnia, że
wszystkie te razy z innymi były z gumą, on nie ma żadnej gwarancji, że
mówi prawdę. Oburzała się w naturalny sposób, ponieważ uważała się za
lepszą i uczciwszą osobę niż sztruks. Potem zamilkli na chwilę, a kiedy
ponownie otworzyli swoje przeintelektualizowane paszcze, przyrzekli
sobie, że w poniedziałek pójdą wspólnie do laboratorium. Na koniec
pocałowali się i wyznali sobie miłość. Zaczęli mówić coś o fotografii.
Cholera, będę z siebie robił wariata za rok? Przecież to nie ma sensu. Było
szybko, ostro i fajnie, i trzeba o tym wszystkim zapomnieć. Przecież ona też
ciągle przypominała mi o gumce. Pewnie to ten sam typ kobiety, tylko
niedredziasty. Może ten jej wymoczek wcale nie był frajerem, tylko
niepozornie wyglądającym sztruksem? Pogładziłem się po wąsach i zrobiło
mi się głupio. Na świętego Habakuka, jaki ja jestem naiwny. Jeszcze raz
pogładziłem stalinowskie wąsy i rzuciwszy okiem na kilka
sfotografowanych industrialnych ruder, wszedłem do drugiej sali
wystawowej. Odniosłem wrażenie, że jestem w kinie na filmie science
fiction o ataku klonów na stare fabryki. Przed każdym z dzieł stała taka
sama para. Czyli sztruks z drederką. Zachowywali się w podobny sposób,
też spierali się między sobą na tematy niezwiązane z wystawą. Jakiś bełkot
z tych ich dyskusji się zrobił, nagromadzenie bezsensownych zdań i słów
nie do wytrzymania, toteż szybko dopiłem wino i wróciłem do baru po
następne. Jedną lampkę wypiłem na miejscu, a po niej poprosiłem o dwie
następne, udając, że jestem w parze. Mając zajęte obie dłonie,
przemieściłem się do trzeciej sali, która świeciła pustkami. Od razu
spodobała mi się atmosfera tego miejsca. Ja, moje wino i kilkanaście
oprawionych wielkich zdjęć z końca tamtego tysiąclecia. O, tak jak lubię.
Samotność... Większość fotografii przedstawiała twarze zoranych ciężką
pracą na budowie amerykańskich robotników. Jedno zdjęcie
w szczególności przykuło moją uwagę. Ta twarz przypominała oblicze
mojego ojca, choć on nigdy nie miał do czynienia z cegłami. Jednak
podobieństwo, te bruzdy przy wargach, zmarszczki na czole, tęsknota
w oczach były uderzające. Mój ojciec, dobrze sytuowany człowiek, którego
stać było na inną twarz, w rzeczy samej przypominał do złudzenia tego
spracowanego Amerykanina. Widocznie moja matka była dla niego cegłą,
ciężką cegłą, którą musiał dźwigać przez większość swojego życia, tak
samo jak ten robotnik, bo zdjęcie skupiało się na jego obliczu, ale widać też
na nim było nosidło na cegły przymocowane do pleców. Obok fotografii, na
małej, białej, przyczepionej do ściany karteczce informacje. „Nowy Jork.
1923 rok. Robotnik budowlany. Z negatywu mojego dziadka. Elfriede
Bauer”. 8, potem trzy kropki i symbol waluty euro. Osiem tysięcy śpiewa
sobie za pracę dziadka i katorgę robotnika? Droga suka... Jeszcze przez
chwilę stałem przed zdjęciem i odtwarzałem w głowie plan swojego
mieszkania i gdzie ewentualnie mógłbym to zdjęcie powiesić. Wypiłem
obie lampki wina, odstawiłem puste szkło na parapet i ponownie udałem się
do baru. Białe się skończyło i wraz z białym lokalni alkoholicy opuścili
wystawę, to znaczy opuścili barmanów. Proponowali czerwone, już nie za
darmo, ale za drobną opłatą. Od czerwonego mam potężnego kaca, toteż
kupiłem jedną lampkę tylko po to, żeby coś trzymać w ręku, żeby się
zbytnio nie wyróżniać, bo takie imprezy pod tym względem, czyli pod
względem picia, wszystkie wyglądają tak samo, każdy musi trzymać w ręku
kieliszek, nawet gdyby miał to być jeden, w którym nigdy nie umoczy się
ust, trzeba go mieć, trzymać i przechadzać się z nim. Z czerwonym w dłoni
wróciłem do trzeciej sali i znowu patrzyłem na zdjęcie mojego
amerykańskiego ojca, robotnika obciążonego nosidłem, cegłami, latami
życia z moją matką. Ale osiem tysięcy, kobieto, za to ci nie dam. Chcę to
zdjęcie, powieszę je sobie nawet w sypialni nad łóżkiem, lecz cena jest
chora, ty też zapewne jesteś chora, pomyślałem, artystko, oszustko,
złodziejko. W sali akurat pojawił się młody mężczyzna w garniturze
z przyczepioną do klapy plakietką. Podszedł do mnie i zapytał, czy
w czymś mógłby mi pomóc. Bez zastanowienia odpowiedziałem, że
chciałbym kupić to zdjęcie. „Ależ oczywiście”, powiedział usłużnie. „W tej
chwili idę po artystkę”. I wyszedł. Jeszcze przez kilka dobrych minut
wpatrywałem się w spracowaną twarz mojego amerykańskiego taty, przez
głowę przebiegły mi obrazy z dzieciństwa i uczucie, że tak naprawdę to ja
go nigdy nie poznałem. Czy rodzice są po to, żeby ich poznać? Do sali
weszła kobieta ubrana w czarną suknię, dosyć wytworną jak na mój gust,
choć czarne tenisówki na żółtych słoninach zupełnie nie pasowały do
całości, też oczywiście na mój gust. Z tych gotyckich. Czarna szminka,
czarne paznokcie, kruczoczarne włosy i makijaż podkreślający jej lata
niewyspania. W nosie kolczyk, w dolnej wardze też kolczyk, srebrne
soplowate klipsy i chrapliwy głos. Obok niej stał ten sam mężczyzna
z wizytówką w klapie. Podała mi dłoń. Przedstawiła się, nawet dygnęła.
Bez sensu. Z jej ust czuć było zapach niedawno skończonego papierosa. –
Pan jest zainteresowany? – Tak. – A którym? – Tym. I wskazałem palcem
na fotografię. – No, to jest jedno z lepszych zdjęć mojego pradziadka. –
Pradziadka? – Tak. – Czyli pani żyje z tego, co ktoś inny stworzył? –
Słucham? A wie pan, pan prawie nie ma akcentu. – Akcentu? – Gdzie się
pan tak dobrze nauczył po niemiecku? – Gdzie? – Bo pewnie jeszcze pan
równie dobrze mówi w innych językach, prawda? – Wątpię. – No, dobrze.
Tak, to jest wybitne zdjęcie. Zauważył pan nostalgię w oczach tego
człowieka? Nic dodać, nic ująć, los ciężki, ciężka praca. Marzenia.
Marzenia o lepszym jutrze. A tu tylko dźwiganie cegieł. Budowa... – Ile? –
Osiem. – Kupię je. – Zaraz się zdziwisz, dodałem w myślach. Sięgnąłem po
portfel. Trzymałem go już w dłoniach, kiedy pasożyt artystyczny wyraził
niekryte zdumienie. – Pan taką gotówkę nosi przy sobie? – Osiem to
przecież drobne. – Uśmiechnęła się zalotnie. – Oj, wy nowi Rosjanie,
pieniędzy macie jak lodu. Dobrze, jeśli za gotówkę, to i bez rachunku, nie
przeszkadza to panu, prawda? – W zupełności. – W takim razie dam panu
upust. – Ile? – Jak dla pana... Siedem i pół. – Z ramami? – Oczywiście. –
Pogładziłem się po wąsach, jak Stalin na archiwalnych filmach. Przecież
byłem Stalinem, nowym Ruskim. Patrzyła na mój portfel. Otworzyłem go
i wyjąłem dziesięć euro w papierku. Podałem jej. Przyjęła go bardzo
zdziwiona. Lecz w mig odzyskała rezon. – Och, to wasze rosyjskie
poczucie humoru. – Uśmiechnąłem się i powiedziałem, że może zatrzymać
resztę. – Ale... – zawahała się. – Co? Powiedziała pani, że sprzedaje za
siedem i pół, cena jest osiem, nie tak jest napisane? Przecież to drobne.
Resztę na serio może pani zatrzymać. Zresztą uważam, że to zdjęcie jest
akurat dychę warte. – Przez chwilę patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
Jeszcze raz pogładziłem się po wąsach. Wtedy zmięła nerwowo banknot
w dłoni i rzuciła mi nim w twarz. Wybiegła z pomieszczenia ze szlochem. –
Brawo – powiedział człowiek w garniturze. – Należało się jej. Chyba był
pan pierwszy, który potraktował ją jak należy. Czy pan czasem nie jest tym
sławnym profesorem sztuki z Angewandte? – Nic nie odpowiedziałem,
choć korciło mnie, żeby temu zaprzeczyć. – Ona, wie pan, od lat jedzie na
pracy swojego pradziadka i muszę przyznać, że od czasu do czasu udaje jej
się skubnąć na grubszą sumę jakiegoś naiwniaka. – Miałem mieszane
uczucia. Duma przechodziła w zażenowanie, a zażenowanie w chęć
zniknięcia, lecz to ostatnie okazało się najtrudniejsze do wykonania,
ponieważ w jednym momencie sala zapełniła się sztruksami i dredami,
aksamitnymi marynarkami, okularami w czarnych oprawkach, łysymi
pałami świecącymi niczym końcówki penisów po zsunięciu napletka, bo
każdy z tych dziwolągów chciał na własne oczy zobaczyć bohatera
wystawy, czyli mnie, sławnego profesora z Angewandte. Tego, który jako
pierwszy upokorzył Elfriedę Bauer. Podchodzili do mnie, kiwali głowami,
podawali dłonie na znak szacunku, żeby uhonorować moją odwagę
i inteligencję. A ja stałem niczym papież podczas audiencji, podawałem im
dłoń, też kiwałem głową, i przez chwilę poczułem się naprawdę kimś
bardzo ważnym, napompowany próżnością i bezgranicznością swojego
tupetu. Wracałem do domu na piechotę, od czasu do czasu dotykając
wąsów. Zdałem sobie sprawę, że jeżeli ich nie zgolę, to nie tylko nie
uwolnię się od myśli o niej, ale też wygeneruję w sobie idiotyczny nawyk,
który pozostanie ze mną do końca moich dni. Następnego dnia, zaraz po
przebudzeniu, wyjąłem z szuflady nożyczki. Poobcinałem to, co mogłem,
a resztę spryskałem pianką do golenia i zabiłem w sobie Stalina. Po
wytarciu twarzy ręcznikiem przejrzałem się w lustrze. Jednak bez wąsów
podobałem się sobie samemu bardziej. Wypiłem kawę, potem drugą. Po
godzinie pozbawiłem swe ciało zbędnego balastu i otworzyłem komputer.
Tego dnia nawet nie myślałem o przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów
w miejscu. Wtedy zdecydowałem, że moje życie nabierze głębszego sensu,
że wreszcie doktor Stiegl będzie mi mógł powiedzieć, jest pan kompletnie
chory, bo tylko choroba mogła mnie uratować.
5.
– Na fiki-miki? Na fiki-miki czy klasycznie? – zapytał właściciel burdelu
przy Triester. – Meduza. Meduza nie jest duza. – Tak też powiedział, udając
seplenienie. – No to jak będzie, piękny panie? Mam dziewczynki od
wszystkiego. Ja widzę, że trochę pan nieśmiały. Ale gwarantuję, że ten, kto
u mnie zamoczy pierwszy raz, nigdy nie wyjdzie taki, jaki przyszedł. Mam
zagraniczne i nasze, krajowe. Pan zresztą zobaczy. – Siedziały przy barze
w cekinowych sukienkach. Wszystkie na mnie patrzyły, a barman
najbardziej. – A może z barmanem? – zapytał alfons i jeszcze raz się
uśmiechnął. – Barman też do wzięcia. U mnie wszystko na sprzedaż,
wszystko. – Miał na głowie czarny kapelusz z czerwonym otokiem
i zatkniętym za niego piórkiem. Brodę trymowaną, ufarbowaną na jasny
blond. Okulary, których oprawki wysadzane były imitacją diamentów,
fioletową apaszkę, biały garnitur i czarną koszulę. Patrzyłem na
dziewczyny, próbowałem coś wybrać. Wybór był, nie powiem, bo któż
oprócz mnie w tym mieście chciałby się zabawić wczesnym popołudniem?
– Pan nieśmiały, lecz mogę się mylić. – Jeszcze raz odezwał się alfons. –
A czym pan przyjechał? – Słucham? – No, jakim samochodem pan tu
przyjechał? – Nie mam samochodu, nie chcę mieć. – O, niezależny...
Wyglądasz mi ptaszku, na świnkę. – Na kogo? – Niezależny, a udaje
strachliwą panienkę. A jakbyś, ptaszku, miał wybierać auto, to jakie byś
kupił? – Spojrzałem na niego zdziwiony. – No, jakie? – Bo ja wiem... Fiata?
– Fiata?! Więc się nie myliłem! – wykrzyknął alfons. – Jest pan
świntuszkiem! – Niech pan przestanie. – Dziwki jak stado kur skierowały
swoje głowy w stronę szefa. – Ten, co jeździ w fiacie, lubi świnkę mieć na
klacie! – Krzyknął wierszem alfons. I wtedy wszystkie prostytutki
parsknęły śmiechem, tylko barman się odwrócił. – Szakira! Podejdź no do
pana, krzyknął jeszcze raz alfons. – Podeszła do nas czarnowłosa,
niewysoka, szczupła, z wydatnym nosem, w czerwonej cekinowej.
Bezczelnie spojrzała mi prosto w oczy. – Podobam ci się? – zapytała.
Akcent miała zagraniczny, tylko nie byłem pewien, w którym z okolicznych
państewek przeszła casting. Obejrzałem ją jak futerał na kontrabas
i klepnąłem w tyłek. – No! – powiedziała podniesionym głosem. –
Świntuch, nie ma tego... – Wiedziałem, znam się na ludziach – powiedział
alfons. – Stówa, a na górze inne instrukcje – kontynuował. Wyjąłem
z portfela zielony papierek i wręczyłem psychologowi od zaklętych
rewirów. Szakira wzięła moją dłoń i poszliśmy schodami na górę.
Punktowe światełka osadzone pomiędzy progami oświetlały drogę na
pięterko. Duża piątka na drzwiach. Szakira otworzyła pokój spryskany
mocnymi perfumami. To było pierwsze uderzenie, drugie poniżej pasa. –
Chodź umyję ci ogon – powiedziała, puszczając wodę w umywalce. Potem
nakręciła zegarek. – To nie jest potrzebne. Wyłącz to. Mam pieniądze.
Jeszcze raz wyjąłem z kieszeni portfel i wysunąłem z niego rąbki stówek. –
Okej – powiedziała Szakira i zatrzymała zegarek. – To co ma być? – Bez
gumy robisz? – Bez gumy nie robię! – Bez sensu, Szakira. Spełniasz
najbardziej wyuzdane pragnienia klientów, a bez gumy nie robisz? – Nie
robię. – A jak ci, Szakira, dam pięć stówek za czyste mięso, to jak? –
Zawahała się. – Siedemset, ale tylko w myszę. – Osiemset i w tunel. –
W co? – W tunel. – O, co to, to nie. W tunel, ale z gumą. – Bez gumy,
w tunel i dziewięć stówek. Coś ty taka higienistka? – Dobra, tysiąc w tunel
i bez gumy – powiedziała Szakira. – Jak ci wsadzę, to masz krzyknąć: „mój
parowozie”. Zrozumiałaś? – Jak? – „Mój parowozie” masz krzyknąć. – To
jeszcze stówa. – Dobra, jeszcze stówa i to koniec. – Dobra. – Jej okrzyk
lekko mnie zdeprymował. Ten akcent... Kiedy skończyliśmy, wyszła do
toalety. Gdy wróciła, położyła się obok mnie. – Coś jeszcze ma być? – Nie
wziąłem więcej pieniędzy. Wszystko, co wytargowałaś, jest twoje. Portfel
pusty, Szakira. – Wstała i zaczęła się ubierać w te swoje cekiny. – To
kończymy na dzisiaj, tak? Idź się umyć. – Ty, Szakira, nie boisz się, że
zachorujesz? – Co?, zawahała się. – A ty lekarz czy ksiądz? A ty się nie
boisz? – W tym wypadku nie, nie boję się. Już się nie boję. Przemyślałem
to. – Jesteś głupi jak każdy Austriak. – Ty, Szakira, uważaj, bo nie przyjdę
za tydzień. – To przyjdziesz za dwa. – Skąd ta pewność? – Bo znam ludzi.
Chcesz czegoś, to przyjdziesz, nie?! – Ten wasz biznes to jakaś poradnia
psychologiczna. Najpierw twój szef, a teraz ty. – My, kobiety, mamy
intuicję, a wy, faceci, macie mózg w ogonach, nie?! – Jak to my, kobiety? –
Normalnie, kobiety. Ja, szef, inne. – Chyba nie chcesz powiedzieć, że... –
Niczego nie chcę, tak jest. Szef był kiedyś kobietą. To co, za tydzień? –
Zatkało mnie. Był następny tydzień i było jeszcze kilka innych tygodni.
Straciłem kupę pieniędzy, bo chciałem być pewny, że się uda. Chciałem
poczuć w sobie sens, a tylko to mogło mi dać nie tylko jakiś sens, ale i sens
kompletny. Jak chciałby to widzieć doktor Stiegl. Przychodziłem do
Szakiry z płytą tego piskliwego Mołdawianina i kiedy zabawialiśmy się
w pociąg, kazałem jej słuchać tego niewykastrowanego śpiewaka o głosie
kastrata. Nie ruszała jej jego sztuka, ruszały ją moje pieniądze. Ja natomiast
w tej całej ruletce liczyłem na to, że trafię w odpowiednią dziurkę. Po
trzech miesiącach z Szakirą poczułem się świetnie, tak jak to sobie
wymarzyłem. To znaczy poczułem się bardzo źle. Dopadła mnie wysoka
gorączka, nudności, wymioty, biegunki, dreszcze, ogólne rozbicie. Suchość
w ustach, ale w żaden sposób nie chciała mnie zaatakować wysypka.
Oglądałem każdego dnia swoje ciało w lustrze, ze szczególnym
uwzględnieniem dolnej części brzucha, lecz wysypki nie było. Studiowałem
encyklopedię zdrowia, w której się doczytałem, że wysypka jest bardzo
częstym objawem, ale niekoniecznym, toteż wiadomość ta trochę mnie
uspokoiła. Wizytę u Stiegla odkładałem, bo chciałem być stuprocentowo
pewny, że mam w sobie tego wirusa, że się pięknie, coraz piękniej z dnia na
dzień we mnie rozwija. I byłem przekonany, że tak jest. Biegunki stały się
uciążliwe. Straciłem apetyt, bo wszystko, co jadłem, i tak za chwilę
lądowało w ubikacji. Z drugiej strony czułem się doskonale, tak jakby mój
organizm się odnawiał, tak jakbym stawał się innym, nowym człowiekiem,
bo choć ciało z dnia na dzień słabło, to moje wnętrze rosło, rozwijało się, aż
przyszedł dzień, kiedy wszystko wróciło do normy. Przestało mnie czyścić,
stany podgorączkowe ustały, nie pociłem się w nocy. Suchość jamy ustnej
oraz swędzenie odbytu znikły, odzyskałem apetyt, ale zacząłem sucho
kaszleć, co jeszcze bardziej mnie ucieszyło, bo zgadzało się dokładnie
z tym, co pisali w encyklopedii zdrowia. Nadal niepokoił mnie tylko brak
wysypki. Brakowało mi tego sensu kompletności, choć już prawie się z tym
pogodziłem. Zacząłem regularnie jadać u mojego Włocha, wręcz obżerałem
się, a turecki kelner z radością się kłaniał, przyjmując wysokie napiwki.
Przesiadywałem w ogrodzie naprzeciwko parlamentu, podsłuchiwałem
i obserwowałem ludzi, nawet pewnego dnia wszedłem do kościoła i w tej
całej radości, która mnie wypełniała, zacząłem dziękować nie wiadomo
komu, że mam w sobie tego wirusa, że nareszcie mam coś wewnątrz siebie,
coś, co zaczęło mi dawać niesamowite siły i radość życia. Moja radość stała
się do tego stopnia wielka, że przestały denerwować mnie psy, a w domu,
kiedy tylko napotkałem zwierzę zniewolone przez swego pana smyczą, to
uśmiechałem się do niego, choć to bydlę dalej niczego nie rozumiało. Na
Naschmarkcie zamawiałem w restauracji najdroższe ryby, których nie
mogłem przejeść, toteż kiedy kelner zabierał talerz, na którym leżała
całkiem jeszcze pokaźna porcja, mówiłem, żeby mi resztę zapakował
w styropianowe pudełko, i szedłem z nim do zejścia do metra na placu
Karola i napotkawszy alkoholików z psami, oferowałem te resztki ich
psom. Przyjmowali je z wielką radością, a potem sami je jedli. Moje życie
stawało się piękniejsze z dnia na dzień. W myślach przygotowywałem się
do wizyty u Stiegla, w myślach układałem sobie scenariusz, swoją
opowieść. Widziałem igłę, która przebija moją skórę, a strzykawka napełnia
się zainfekowaną krwią. A potem czekam, choć dobrze wiem, jakie będą
wyniki badań. Nareszcie poczułem się jak wolny człowiek, człowiek,
któremu pozostało może dziesięć, a może aż piętnaście lat życia. Człowiek,
który będzie wiedział, co zrobić z tą resztką, która mu pozostała. Ja, Bruno.
Ja, moje ja, moje najwspanialsze, najcudowniejsze ja. Kiedy byłem już
gotowy, gdy zdecydowałem się odwiedzić doktora Stiegla, właśnie tego
dnia rano zauważyłem na swoim brzuchu drobną wysypkę. I wtedy już
całkowicie byłem przekonany, że mam to, że to, co mam, jest kompletnie
moje. Tak kompletnie chory, z czystym sumieniem, z przekonaniem, że
mam w sobie wszystko, co potrzeba, żeby zacząć nowe życie, udałem się
do mojego lekarza.
– Pan znakomicie wygląda! – powiedział doktor Stiegl. – Doktorze, pan
zawsze tak mówi, kiedy mnie widzi. – Bez przesady, panie Stressmeyer,
z całą odpowiedzialnością mogę to powtórzyć, bo nie przypominam sobie
pana z takim błyskiem w oczach, taką chęcią zrobienia czegoś. No, właśnie,
czego? – zamyślił się na chwilę lekarz. – Badań, badań, panie doktorze.
Szczegółowych badań krwi. Na wszystko, panie doktorze. Na wszystko –
powtórzyłem.
– Oczywiście, rutynowe badania nigdy nie zaszkodzą, ale... – Doktorze
Stiegl, jestem przekonany, że jestem bardzo chory, i właśnie to przekonanie
daje mi radość i siły, co pan oczywiście odbiera jako objaw zdrowia,
jednocześnie nie wiedząc, że bardzo chory człowiek może się czuć
zdrowszy od najzdrowszego, bo tak właśnie jest w moim przypadku. – Po
kolei, panie Stressmeyer, pogubiłem się. Pan chce mi udowodnić, że
ponieważ wydaje się panu, że jest bardzo chory, ja mam uwierzyć w to, że
pan jest bardzo zdrowy? – Otóż to, panie doktorze! – A skąd ma pan taką
pewność, pewność bycia zainfekowanym czymś strasznym? Bo jeśli chodzi
o pomoc psychiatryczną, to mam kolegę, który bardzo chętnie panu
pomoże. – Panie doktorze, odwiedziłem dom publiczny. To znaczy,
w przeszłości korzystałem, ale dopiero teraz odważyłem się na współżycie
bez zabezpieczeń. – Pan oszalał! – Tak, może oszalałem, ale to szaleństwo
mnie nakręca, dało mi radość. – Czy pan zdaje sobie sprawę, że... – Ależ
oczywiście! Wszystko było zaplanowane! Ja tam byłem nie raz, ja tam
byłem wiele razy! I za każdym razem bez zabezpieczeń. To była właściwie
kwestia ceny, bo daję głowę, że prostytutka jest zainfekowana. Gdyby było
inaczej, nie zgodziłaby się, miałaby za dużo do stracenia. – Panie
Stressmeyer, pan oszalał. – Ależ doktorze, ja kiedyś byłem szalony, a teraz,
paradoksalnie, przez to szaleństwo stałem się normalny, szczęśliwy. –
I dlatego chce pan sobie zrobić badania? – Muszę mieć stuprocentową
pewność! W tym momencie czuję, że mam ją w dziewięćdziesięciu
procentach. – Skąd tak wygórowana ocena? Przecież pan jest amatorem,
a ja lekarzem.
– Proszę wybaczyć, panie doktorze, ale miałem wszystkie potrzebne
symptomy. – Potrzebne? – No tak, drogi doktorze Stiegl. Utrzymujący się
stan podgorączkowy, uporczywe biegunki, suchość w gardle, zimne poty
w nocy, swędzenie, rozbicie, brak apetytu, zakłócenia snu, suchy kaszel,
i niech pan zobaczy, panie doktorze, nawet mam tę charakterystyczną
wysypkę. – Wyjąłem koszulę ze spodni, podniosłem ją do góry i pokazałem
dolną część brzucha. Stiegl przyjrzał się dokładnie, podrapał po głowie
i powiedział: – Panie Stressmeyer, to może być wynikiem zbyt silnego
zaciskania paska. Mnie to raczej na wysypkę nie wygląda, ale oczywiście,
jeśli pan nalega, czuje się bardzo chory, czyli bardzo zdrowy, to zlecę
badania krwi. Może to jakoś pana uspokoi. Doprawdy nie wiem, co
powiedzieć. Zaskoczył mnie pan, pan taki, wydawać by się mogło,
ustatkowany i porządny człowiek. Widać, każdego dnia człowiek się uczy,
a im jest starszy, tym mniej wie o ludziach. Dobrze, zrobimy badania krwi.
Czy jest coś jeszcze, co chciałby mi pan powiedzieć, w czym mógłbym
panu pomóc? – Doktorze, badania w zupełności wystarczą! I myślę, że
kiedy dostanie pan wyniki, zadzwoni do mnie z tą świetną wiadomością,
dopiero wtedy będziemy mogli dłużej porozmawiać, ustalić linię działania,
przeliczyć jakoś po ludzku te kilka lat, które mi jeszcze zostały, prawda? –
Lekarz był w szoku, choć starał się nie dawać tego po sobie poznać. Lecz te
jego oczy... Takie oczy mają zazwyczaj ludzie wytrąceni z równowagi.
Przerażeni, zdziwieni, zagubieni, czekający z niedowierzaniem na coś, w co
i tak trudno im będzie uwierzyć.
Dni mijały, a ja czułem się coraz lepiej. Jeżeli przyjąć, że przed wizytą
u lekarza czułem się znakomicie, to teraz czułem się wyjątkowo
znakomicie, a do uczucia przeznakomitości brakowało mi ostatecznej
diagnozy Stiegla. Ona będzie jak ta kropla, ta ostatnia kropla dopełniająca
uformowanie menisku wypukłego. Stworzy coś, co dalej stanowić będzie
naprężoną całość, lecz ta całość nigdy już nie wyleci poza szklankę.
Doktorze, graniczna kroplo mojego kompletnego szczęścia. Doktorze,
czekam z utęsknieniem na czwartek. Czuję się jak człowiek przed Noblem,
który wie z wcześniejszych przecieków, że mu go przyznają, lecz
w napięciu oczekuje na telefon ze Sztokholmu, ten najważniejszy telefon.
Rzec by można, telefon kompletnie potwierdzający.
W czwartek byłem u doktora. Właściwie przyleciałem do niego na
skrzydłach. Moje nogi same mnie do niego zaniosły. Nie miałem
świadomości, w jakim czasie pokonałem dystans pomiędzy domem a jego
gabinetem. Wydawało mi się, że teleportowałem się, że spaceru nie było.
Tylko moje miejsce i jego miejsce. Nic pomiędzy. Z Ziemi na Księżyc, bez
wchodzenia na orbity. Teleportacja znakomita. Kompletna, mówiąc
językiem mojego lekarza. Dwa światy. Bum i jestem. Świat śmierci
zamieniający się w życie. W kompletny życia sens. Jestem, już jestem,
doktorze.
Doktor Stiegl był zmieniony na twarzy. Człowiek tryskający życiem,
rzecz by można, czasami nawet zbyt wylewny w stosunku do mnie, tego
dnia przypominał skopanego psa. Podał mi rękę i wskazał miejsce z drugiej
strony biurka. Przed sobą miał wyniki mojego badania krwi i uważnie się
im przyglądał. Jego smutne i skupione oczy wodziły po linijkach pełnych
cyferek, znaczków, a ja chciałem eksplodować z radości, co też zauważył
i zapytał, jak się czuję. Bez wahania odpowiedziałem, że doskonale i że od
kilku dni czekam w napięciu, z tego powodu marnie śpię, i może to widać
na mojej twarzy, ale w rzeczywistości jest odwrotnie, to znaczy, że oczy
mojej duszy są jasne i wypoczęte. Doktor spojrzał na mnie z politowaniem.
I właśnie wtedy dogłębnie zrozumiałem, że jest ze mną źle, czyli bardzo
dobrze. – Taaak, panie Stressmeyer... Nie dokończył zdania, bo mu
przerwałem. – Złe wiadomości, panie doktorze? – To zależy, jak na to
patrzeć. – Nie rozumiem. Mam, jestem... Jestem chory, prawda? – Doktor
przyglądał mi się przez chwilę z ciekawością. – Obawiam się, że w tym
momencie, w którym się znaleźliśmy, moje kompetencje się skończyły. –
Czyli jestem chory, prawda? – Myślę, że tak, panie Stressmeyer, obawiam
się, że jest pan bardzo chory. – I gdy wypowiedział te ostatnie słowa,
poczułem wielką ulgę i łzy szczęścia napłynęły mi do oczu. Doktor to
momentalnie zauważył. – Nie ma nad czym płakać, te sprawy są uleczalne,
tylko musi pan włożyć w to wiele pracy. – Nie rozumiem – odpowiedziałem
zdziwionym tonem. – Przecież na to, o ile dobrze jestem poinformowany,
nie wynaleziono jeszcze lekarstwa. – To prawda, panie Stressmeyer, jakieś
tabletki są, ale pomagają tylko doraźnie, natomiast długoterminowo
wymagana jest terapia u specjalisty, a to, niestety, już nie moja działka.
Poprzednim razem powiedziałem panu, że...
– Chwileczkę, czegoś nie rozumiem, zacząłem już teraz trochę oburzony.
Pan sugeruje... – Panie Stressmeyer, z badań krwi nic nie wynika. Znaczy
to, że jest pan kompletnie zdrowy. – Jak to? – Poczułem, jak zimne poty
zaczynają mnie oblewać, jak słabnę i gdybym nie siedział, tylko stał, to
pewnie bym upadł na podłogę. – Jak to? – powtórzyłem z jeszcze większym
niedowierzaniem. – Przecież ja miałem te wszystkie... Pocenie, suchość,
bóle mięśni, rozwolnienie. Wszystko miałem. Odwiedzałem dom publiczny.
Nie zabezpieczałem się, ona tym bardziej. Przecież to nie może być
prawda! Panie doktorze? – Niestety, z badań wynika, że jest pan kompletnie
zdrowy! – Kiedy doktor wypowiedział słowo „kompletnie”, zrozumiałem,
że, niestety, mówił prawdę.
– Prostytutka jest zdrowa, pan jest zdrowy, swoją drogą zastanawiam się,
ile jej pan zapłacił, żeby się zgodziła na takie ryzyko, taki brak
profesjonalizmu? Wnioskuję, że musiała być to osoba z jakiegoś
jugosłowiańskiego bantustanu, że życie zmusiło ją do tak ryzykownej gry.
Przecież to pan mógł być wcześniej zainfekowany, prawda? Świat stanął na
głowie. Brunonie, drogi panie, pan jest kompletnie zdrowy, a jednocześnie
uważam, że jest pan bardzo chory, dlatego rzeczywiście potrzebuje pan
pomocy, pomocy lekarza, ale nie mojej. Proszę wybaczyć, oczywiście, jeśli
mi pan nie ufa, może pan powtórzyć badania i zgłosić się do innego lekarza,
ale zapewniam pana, że choroby, o której pan mówi, a nawet o niej marzy,
nie ma pan. Ma pan inną, o wiele gorszą chorobę. Myślę, że wykańcza pana
umysłowo samotność, z której pan zrobił sobie pewien rodzaj fetyszu. Pan
się do tego nie chce przyznać, lecz ja myślę, że to jest właśnie ta choroba.
To są moje przypuszczenia, dlatego dzielę się nimi z panem, ale dokładną
diagnozę może postawić specjalista. Dać panu jego adres? – Cisza. Wielka
cisza. Kompletna cisza. – No, niech pan przestanie, nie każdy może złapać
AIDS. Próbował żartować. – Głowa do góry, drogi panie, to nie jest jeszcze
koniec świata. Ja rozumiem, że marzył pan o chorobie, że upatrywał w niej
sens swojego życia, jednak podejrzewam, że pan cierpi na inną chorobę, od
lat nieleczoną. Nie mógłby pan zmienić swojego myślenia. – Słucham? –
Niech pan posłucha. Pan chciał być chory i pan jest, moim zdaniem, chory.
Czyli ma pan jakiś powód do radości. Problem polega na tym, że to nie pan
wybrał chorobę, to choroba wybrała pana, z czego nie zdaje pan sobie
sprawy. Żeby to mogło nastąpić, powinien się pan zgłosić do mojego
kolegi. Zapewniam pana, że w pańskim przypadku leczenie też może
potrwać kilka ładnych lat. To jak, dać adres? – Słucham? – Rozumiem, że
czuje się pan zaskoczony. Życie zazwyczaj nie układa się tak, jak byśmy
sobie tego życzyli. Życie, drogi panie, to pewien rodzaj walki, walki
z innymi, ale przede wszystkim z samym sobą. Ale kompletna samotność
nie jest dobrą rzeczą. Ma pan może psa? Posiadanie zwierzęcia niektórym
bardzo pomaga. – Nienawidzę psów, panie doktorze – odpowiedziałem
poruszony. – Hmmm. Może jednak byłoby warto sprawić sobie szczeniaka,
chociażby po to, żeby sprawdzić, czy ta nienawiść jest prawdziwa? –
Nienawidzę psów – powtórzyłem raz jeszcze.
– A czy miał pan już kiedyś psa? – Nie, nie miałem, nie chcę, nigdy nie
chciałem. Wiem to z całą pewnością. – No dobrze, to był tylko taki pomysł.
Proszę wybaczyć, panie Stressmeyer, za chwilę przyjdzie następny pacjent,
musimy już kończyć. Z łaski swojej, proszę bardzo przemyśleć to, co panu
powiedziałem. – Z trudem wstałem z krzesła, podając na pożegnanie na
wpół bezwładną dłoń. Gdy złapałem za klamkę, doktor Stiegl zawołał: –
Jeszcze chwileczkę. – Otworzył szufladę biurka i wyjął z niej prostokątny
kartonik. Podszedł do mnie i wręczył mi go. – To jest wizytówka mojego
kolegi. Bardzo dobry specjalista. – Włożyłem wizytówkę do kieszeni
spodni i wyszedłem.
Następne dni były dla mnie koszmarem. Jakoś nie potrafiły dotrzeć do
mnie rady i słowa doktora. Nie mogłem uwierzyć w to, co się stało, toteż
udałem się do innego laboratorium i powtórzyłem badanie. Po kilku dniach
odebrałem wyniki. Niestety, Stiegl miał rację, moja krew była kompletnie
zdrowa, a tym samym ja, choć poczułem się jeszcze bardziej chory. Do tego
stopnia, że odechciało mi się wszystkiego. Przestałem wychodzić do
restauracji. Kupiłem cały kosz mrożonek i zawaliłem nimi zamrażarkę.
Przestałem również przeglądać strony internetowe, jeździć na stacjonarnym
rowerku, podglądać przez okno sąsiadkę wytrzepującą prześcieradło, bo
stało mi się to zupełnie obojętne. Przez to mój dzień przestał się zaczynać,
mieć jakiś punkt, od którego mógłbym go zaczynać, a ponieważ dzień
przestał się zaczynać, wszystkie inne dni stały się jednym monotonnym
chodzeniem po mieszkaniu w piżamie. Odgrzewaniem pizzy. Drzemkami
na sofie, drzemkami w innych miejscach, potem patrzeniem w sufit,
łażeniem z kąta w kąt. Z czasem przestałem myć zęby, golić się, na samym
końcu pożegnałem się z prysznicem. Od czasu do czasu schodziłem na dół
opróżniać skrzynkę pocztową i zacząłem zachowywać się tak, jak ten sąsiad
paradujący w szlafroku po naszym domu. Też wkładałem szlafrok, kapcie
i tak schodziłem po pocztę. Kiedy mrożonki się skończyły, włożyłem tylko
buty na stopy bez skarpetek i kurtką zakryłem górną część piżamy. Tak
poszedłem do sklepu i tak wróciłem z wózkiem pełnym mrożonek. Nie
trudziłem się, żeby je przepakować do toreb. Wyjechałem wózkiem ze
sklepu, potem wjechałem nim do mieszkania, a opróżniwszy go,
zostawiłem na balkonie. Tak do następnego razu, kiedy urosła mi niezła
broda, wyrosły wąsy, a osad na moich zębach był już tak wyraźny, że
musiałem je umyć. Smród mojego ciała był również dokuczliwy, więc po
wielu dniach wziąłem pierwszy prysznic, i poczułem, że woda może boleć.
Zrobiłem to, choć po kąpieli poczułem się znacznie gorzej, toteż
postanowiłem następnym razem ograniczyć się wyłącznie do podmycia
tyłka, ogona i pach, co też nie było przyjemne. Utyłem dosyć znacznie, co
stwierdziłem, wchodząc na zakurzoną wagę. Mieszkanie też było
zakurzone, coraz bardziej zakurzone, bo sprzątać mi się nie chciało, tym
bardziej dzwonić po kogokolwiek i płacić mu. Nie miałem ochoty widzieć
ludzi, a zwłaszcza w moim mieszkaniu. Gdybym zadzwonił po serwis,
musiałbym wyjść, musiałbym się ubrać, musiałoby mnie nie być. A te
wszystkie rzeczy mnie przerastały, toteż zacząłem się przyzwyczajać do
swojego brudu i smrodu, choć stan piżamy był tragiczny. Zacząłem chodzić
po domu nago lub w samym szlafroku. Do tej pory nie miałem pojęcia, jak
długo i jak często człowiek może spać. Nie liczyłem, bo nie chciało mi się
również kontrolować czasu, ale wydaje mi się, że dziennie przesypiałem
z czternaście godzin, a i tak czułem się zmęczony, i mógłbym jeszcze
więcej, co też próbowałem robić. To się wszystko skończyło wielką
bezsennością, dlatego nie przespałem kilku dni z rzędu. Po tych
nieprzespanych dniach, nocach, w sumie obojętne mi było, czy to dzień,
czy noc, zacząłem odczuwać wielki niepokój i żeby go zabić, sięgałem po
książki, ale nie mogłem się na żadnej z nich skupić, toteż po przeczytaniu
kilku stron rzucałem je na podłogę. W ten sposób powstała całkiem spora
górka, której nie chciało mi się porządkować, więc jeśli się znalazła na
mojej drodze, po prostu ją obchodziłem. Podejrzewam, że stan ten trwał
dłuższy czas, co mogłem stwierdzić po długości mojej brody i wąsów. No
i też po zębach, które zaczęły przypominać pożółkłe siekacze nutrii.
Z czasem odgrzewane mrożonki stały się nie do zniesienia, dlatego
usunąłem z balkonu trzy wózki, oddałem je do sklepu i zapełniłem następny
warzywami i owocami, które powodowały u mnie biegunkę, poza tym zbyt
szybko gniły. Aż pewnego dnia, opróżniając skrzynkę na listy, znalazłem
w niej reklamę hotelu i wczasów w Chorwacji. Coś podobnego do tego, co
już kiedyś znalazłem. Ten sam czas, ten sam hotel, ten sam pokój?
Wspomnienia powróciły. Następnego dnia zgoliłem brodę, zostawiając
wąsy. Długo patrzyłem w lustro, ale ono nie chciało mi nic powiedzieć.