Ernst Theodor Amadeus Hoffmann
WYBÓR NARZECZONEJ HISTORIA,
W KTÓREJ ZDARZA SIĘ WIELE ZUPEŁNIE
NIEPRAWDOPODOBNYCH PRZYGÓD
ROZDZIAŁ PIERWSZY
traktujący o narzeczonych, weselach, tajnych sekretarzach kancelarii, turniejach, procesach czarownic, o diabłach zaklętych i o innych przyjemnych rzeczach.
W noc jesiennego porównania tajny sekretarz kancelarii Tusmann wracał do swego mieszkania, położonego przy Spandauerstrasse, z kawiarni, gdzie miał zwyczaj regularnie co wieczór spędzać kilka godzin. Tajny sekretarz kancelarii we wszystkim, co czynił, był ścisły i punktualny. Przywykł był zdejmować buty i surdut właśnie wtedy, gdy na wieżach u Świętego Mikołaja i u Panny Marii biła jedenasta, tak że z ostatnim uderzeniem dzwonów — tonąc już w obszernych pantoflach — naciągał na uszy szlafmycę.
Dziś, aby się nie spóźnić — zegary już miały wybić jedenastą — chciał właśnie pośpiesznym krokiem, który można by właściwie nazwać żwawym kłusem, skręcić z Königsstrasse na Spandauerstrasse, gdy jakieś dziwne stukanie dało się słyszeć tuż obok i sprawiło, że stanął jak w ziemię wrośnięty. Pod wieżą starego ratusza, w jasnym blasku latarni ujrzał wysoką, chudą postać — jakiś człowiek otulony w ciemny płaszcz dobijał się do zamkniętych drzwi sklepu kupca Warnatza, tu, jak wiadomo, prowadzącego sprzedaż wyrobów żelaznych, pukał i stukał coraz mocniej, cofał się, wzdychał głęboko, spoglądał ku zapadłym oknom ratuszowej wieży.
— Drogi panie — dobrotliwie zwrócił się do nieznajomego tajny sekretarz kancelarii — drogi panie, pan się myli, tam w wieży nie mieszka żadna ludzka dusza, a jeśli nie liczyć myszy, szczurów i kilku małych sów, żadna żyjąca istota. Jeśli chce pan nabyć coś ze znakomitych wyrobów żelaznych lub stalowych pana Warnatza, musi się pan potrudzić jutro rano.
— Szanowny panie Tusmann...
— Tajny sekretarz kancelarii od wielu lat — mimo woli wpadł mu w słowo Tusmann, choć zdziwiony był nieco tym, że obcy zna jego nazwisko.
Nieznajomy nie zwrócił na to najmniejszej uwagi i zaczął znowu:
— Szanowny panie Tusmann, raczy się pan całkowicie mylić co do moich tu poczynań. Nie pragnę ani wyrobów ze stali, ani z żelaza, do pana Warnatza też nie mam żadnego interesu. Dziś jest jesienne porównanie dnia z nocą, chcę więc zobaczyć narzeczoną. Usłyszała już moje tęskne pukanie, moje czułe wzdychanie i zaraz ukaże się w oknie.
Przytłumiony ton, jakim ów człowiek wypowiedział te słowa, miał w sobie coś dziwnie uroczystego i tak upiornego, że lodowate zimno przeniknęło wszystkie członki tajnego sekretarza kancelarii. Pierwsze uderzenie godziny jedenastej rozległo się z wieży kościoła Panny Marii. W tej samej chwili coś brzęknęło, zaszeleściło w zapadłym oknie ratuszowej wieży i ukazała się w nim postać kobieca. Gdy blask latarni padł na jej oblicze, Tusmann jęknął żałośnie:
— O, sprawiedliwy Boże w niebiesiech! O, hufce anielskie! a cóż to takiego?
Z ostatnim uderzeniem zegara, a więc w tym momencie, w którym Tusmann zazwyczaj naciągał szlafmycę — postać zniknęła.
Wyglądało na to, że zadziwiające zjawisko całkiem pozbawiło rozumu tajnego sekretarza kancelarii. Wzdychał, jęczał, wlepiał oczy w okno, szeptał do siebie:
— Tusmann, Tusmann, tajny sekretarzu kancelarii!
opamiętaj się, nie bądź szalony, serdeńko! Nie daj się diabłu oślepić, dobra duszko!
— Pan zdaje się być — zaczął obcy — bardzo poruszony tym, co pan ujrzał, szanowny panie Tusmann. Ja chciałem tylko zobaczyć narzeczoną, a panu dobrodziejowi musiało się przy tym coś innego przywidzieć.
— Bardzo proszę — jęknął Tusmann — nie odmawiać mi mego skromnego tytułu, jestem tajnym sekretarzem kancelarii, w tej chwili pogrążonym w najwyższej alteracji, a nawet bliskim utraty zmysłów. Przepraszam najmocniej szanownego pana, jeśli ja sam nie tytułuję pana należycie, ale dzieje się to jedynie na skutek całkowitej nieznajomości pańskiej czcigodnej osoby; pozwoli pan tytułować się tajnym radcą, gdyż w naszym kochanym Berlinie jest tak osobliwie wielu tajnych radców, że rzadko można się pomylić używając tego szacownego tytułu. Proszę więc, panie radco tajny, nie skrywaj przede mną dłużej, co to za narzeczoną chciałeś tu ujrzeć o tej niesamowitej godzinie.
— Dziwny z pana człowiek — odpowiedział obcy podniesionym głosem — z pańskimi tytułami, rangami! Jeśli tajnym radcą jest ten, kto zna się na pewnych tajemniczych sprawach, a i dobrej rady udzielić potrafi, mam słuszne prawo tak się zwać. Dziwi mnie, że człowiek tak oczytany w starych pismach, w rzadkich manuskryptach, jak pan, szanowny panie tajny sekretarzu kancelarii, nie wie, że gdy wtajemniczony, rozumie pan, wtajemniczany, zapuka tu na dole w drzwi, a nawet w ścianę wieży, o godzinie jedenastej w noc jesiennego porównania, temu na górze, w oknie ukaże się dziewczyna, która aż do wiosennego porównania dnia z nocą będzie najszczęśliwszą narzeczoną w Berlinie.
— Panie tajny radco! — zawołał Tusmann, opanowany nagłą radością i zachwytem. — Najczcigodniejszy panie radco tajny! Czyżby tak było naprawdę?!
— Nie inaczej — odrzekł nieznajomy. — Ale czemu tak długo stoimy na ulicy? Godzina pana spoczynku
wieczornego już minęła. Chodźmy więc nie zwlekając do nowej winiarni na Alexanderplatz. Jedynie po to, abyś pan mógł, jeśli pan zechce oczywiście, dowiedzieć się czegoś więcej o narzeczonej i odzyskać równowagę ducha, z której, sam nie wiem dobrze dlaczego, zdajesz się być najzupełniej wytrącony.
Tajny sekretarz kancelarii był człowiekiem w najwyższym stopniu wstrzemięźliwym. Jedyną jego rozrywkę, jak już wspomniano, stanowiło to, że co wieczór spędzał kilka godzin w kawiarni i wypijał szklankę dobrego piwa, przerzucając gazety, broszury i pilnie czytając przyniesione z sobą książki. Wina nie pijał prawie nigdy, tylko w niedzielę po kazaniu wstępował do winiarni na szklankę malagi z sucharkiem. Wałęsanie się po nocy przejmowało go zawsze zgrozą; niepojęte więc zdaje się, że bez sprzeciwu, słowem się nie odezwawszy, dał się pociągnąć nieznajomemu, który mocnym, dudniącym w ciszy nocnej krokiem ruszył szybko w kierunku Alexanderplatz.
Gdy weszli do winiarni, tylko jeden jedyny człowiek siedział jeszcze przy stole, a przed nim stała duża szklanka, napełniona reńskim winem. Głębokie bruzdy na twarzy owego gościa świadczyły o mocno podeszłym wieku. Spojrzenie miał bystre, przenikliwe i tylko majestatyczna broda zdradzała Żyda, który pozostał wierny staremu obyczajowi i tradycji. Ubrany był przy tym bardzo po staroświecku, mniej więcej tak, jak się ubierano w latach dwudziestych, trzydziestych osiemnastego wieku, dlatego też wydawać się mogło, że powrócił z tych dawno minionych czasów.
Lecz jeszcze osobliwiej wyglądał nieznajomy, którego spotkał Tusmann. Wysoki, chudy, lecz mocny, o kościach i mięśniach krzepko zbudowanego mężczyzny, zdawał się mieć lat około pięćdziesięciu. Twarz jego mogła niegdyś uchodzić za piękną; wielkie oczy jeszcze teraz błyskały młodzieńczym ogniem spod czarnych, krzaczastych brwi; czoło otwarte,
mocno wygięty orli nos, delikatnie wykrojone usta, sklepiona broda — wszystko to jednak nie wyróżniałoby go jeszcze spośród setek innych; lecą podczas gdy jego surdut i spodnie skrojone były według najnowszej mody, kołnierz, płaszcz, biret pochodziły z końca szesnastego wieku. Najbardziej zaś osobliwe było spojrzenie obcego, jakby z głębi burzliwej nocy wybłyskujące, głuchy dźwięk jego głosu, całe zachowanie, w jakże jaskrawy sposób odbijające od wszelkich form współczesności; wszystko to rzeczywiście mogło sprawić, że w jego obecności każdego musiało ogarnąć jakieś szczególne, prawie niepokojące uczucie.
Siedzącemu przy stole starcowi skłonił się jak dobremu znajomemu.
— Ze też po tak długim niewidzeniu znowu pana spotykam! — zawołał. — Ciągłe cieszy się pan dobrym zdrowiem?
— Jak pan widzisz — odparł stary mrukliwie. — Zawsze we właściwym czasie na nogach, a gdy zajdzie potrzeba — żwawy i czynny.
— To pytanie, to pytanie! — zawołał nieznajomy, śmiejąc się głośno, i zamówił u usługującego chłopca butelkę francuskiego wina, z najstarszych, jakie posiadano w winiarni.
— Drogi, najczcigodniejszy panie tajny radco — zaczął się wymawiać Tusmann.
Lecz nieznajomy szybko mu przerwał:
— Poniechajmy wszelkich tytułów, drogi panie Tusmann. Nie jestem ani tajnym radcą, ani tajnym sekretarzem kancelarii, jestem ni mniej, ni więcej, tylko artystą trudniącym się obróbką szlachetnych metali i drogich kamieni, a zwę się Leonard.
— A więc złotnik, jubiler — szepnął do siebie Tusmann. Uprzytomnił też sobie, że już przy pierwszym wejrzeniu na nieznajomego tu, w oświetlonej winiarni, widoczne się stało, iż nieznajomy w żadnym razie nie może być rzeczywistym tajnym radcą: miał przecież na sobie staroniemiecki płaszcz, kołnierz
i biret, a taki strój nie był wśród tajnych radców w użyciu. Obaj, Leonard i Tusmann, przysiedli się do starego, który ich przyjął szyderczym uśmiechem. Gdy Tusmann, zniewolony przez Leonarda, wypił kilka szklanek dostałego wina, rumieniec wystąpił na jego blade policzki; z lubością pociągając winko, spoglądał przed siebie i uśmiechał się nader błogo, jak gdyby w wyobraźni jego przesuwały się najprzyjemniejsze obrazy.
— No, teraz — zaczął Leonard — powiedz mi pan otwarcie, drogi panie Tusmann, dlaczego zachowywał się pan tak osobliwie, gdy narzeczona ukazała się w oknie wieży, i co teraz zaprząta tak całkowicie pana wyobraźnię. My jesteśmy, może pan temu wierzyć lub nie, starymi znajomymi i przyjaciółmi i nie ma pan potrzeby krępować się wobec tego zacnego człowieka.
— O, na Boga — odparł tajny sekretarz kancelarii — o, na Boga, szanowny panie profesorze, niech pan pozwoli tytułować się w ten sposób, przekonany bowiem jestem, że z pana prawdziwie tęgi artysta i snadnie mógłby pan być profesorem Akademii Sztuk Pięknych. A więc, szanowny panie profesorze, czyż mogę przemilczeć to, czym dusza jest przepełniona, co ciśnie się na usta! Dowiedz się pan: jak się to przysłowiowo mawia, chodzę w konkury i zamierzam w czasie wiosennego porównania dnia z nocą wprowadzić w dom szczęśliwą oblubienicę. Cóż więc dziwnego, że krew mi w żyłach zagrała, gdy pan, szanowny panie profesorze, zechciał łaskawie ukazać mi szczęśliwą narzeczoną.
— Co?! — Stary przerwał tajnemu sekretarzowi kancelarii głosem skrzeczącym i piskliwym. — Co? Pan chce się żenić! Jest pan na to o wiele za stary, a przy tym brzydki jak pawian.
Tusmanna tak przeraziło okropne grubiaństwo starego Żyda, że słowa nie mógł wykrztusić.
— Kochany panie Tusmann — rzekł Leonard — nie bierz pan staremu za złe tych szorstkich słów, on nie
myśli tak źle, jak by to na pozór wyglądało. Szczerze mówiąc, muszę jednak sam przyznać, że — jak się zdaje — pan trochę późno zdecydował się na małżeństwo, wygląda pan na pięćdziesiątkę.
— Dziewiątego października, w dniu świętego Dionizego, skończę czterdzieści osiem — wtrącił Tusmann nieco dotknięty.
— Mniejsza więc o to — ciągnął dalej Leonard — lecz nie tylko wiek stoi panu na przeszkodzie. Prowadziłeś pan dotąd proste, samotne, kawalerskie życie, nie zna pan rodu niewieściego, nie będzie pan wiedział, co począć, jak sobie poradzić.
— Jak sobie poradzić?! Co począć?! — przerwał złotnikowi Tusmann. — Ach, drogi panie profesorze, widocznie uważa mnie pan za bardzo lekkomyślnego i nieodpowiedzialnego, jeśli pan przypuszcza, że byłbym w stanie działać na ślepo, bez rozwagi i zastanowienia. Każdy zamierzony krok rozważam i obmyślam mądrze, a czując się w istocie trafiony strzałą owego swawolnego boga, którego starożytni zwali Kupidynem, czyż nie powinienem ze wszystkich sił ubiegać się o to, by się do tego nowego stanu należycie przygotować? Czyż każdy, kto zamyśla zdawać trudny egzamin, nie studiuje pilnie tych dziedzin wiedzy, z których ma być pytany? Tak, najszanowniejszy panie profesorze, moje małżeństwo to egzamin, do którego się pilnie przygotowuję i dobrze zdać zamierzam. Widzi pan, drogi panie, tę małą książeczkę, którą — od czasu jak postanowiłem zakochać się i ożenić — stale noszę przy sobie i ustawicznie studiuję; obejrzyj ją pan, a przekonasz się, że sprawę badam gruntownie i rozsądnie i w żadnym razie nie okażę się niedoświadczony, jakkolwiek przyznać muszę, że cały rodzaj żeński, był mi dotychczas nie znany.
Z tymi słowy tajny sekretarz kancelarii wyciągnął z kieszeni małą, w pergamin oprawną książeczkę i odsłonił tytuł, który brzmiał następująco: „Krótky wykład polityczney mądrości, jako sobie samemu a innym we wszelakim obcowaniu z ludźmi dobrze radzić i go
dziwą conduitę osiągnąć. Wszystkim ludziom ku najwyższey potrzebie i niepospolitemu pożytkowi z łaciny przez pana Tomasiusa przełożono, wraz ze szczegółowym skorowidzem. Frankfurt, w oficynie spadkobierców Jana Grossa ."
— Zwróć pan uwagę na to — powiedział Tusmann z miłym uśmiechem — co szanowny autor mówi wyraźnie w rozdziale siódmym, wyłącznie o małżeństwie i przezorności ojca rodziny traktującym. Paragraf szósty:
„Bynajmniej nie należy się z tym spieszyć. Kto żeni się w dojrzałym wieku męskim, uczyni to o tyle roztropniey, o ile jest mędrszy. Wczesne małżeństwa czynią ludzi bezwstydnymi i podstępnymi i wyniszczają tako siły ciała iako ducha. Wiek męski nie jest wprawdzie początkiem młodości, aleć młodość nie wcześniey się kończy iako z nim równocześnie."
Dalej, co się tyczy obiektu, który się zamierza pokochać i poślubić, oto co mówi niezrównany Tomasius w paragrafie dziewiątym:
„Umiarkowanie jest drogą naypewnieyszą. Pojąć tedy należy ani zbyt piękną, ani też szpetną; ani zbyt bogatą, ani biedną; ani nadto znamienitego rodu, ani też niskiego pochodzenia — lecz taką, która równa nam jest stanem, a co do pozostałych przymiotów takoż poprzestawać na umiarkowaniu naylepiej jest."
Temu właśnie jestem posłuszny. A wedle rady udzielonej przez pan Tomasiusa w paragrafie siedemnastym niejeden raz wdawałem się w konwersację z nadobną osobą, którą sobiem wybrał, gdyż łacno oszukanym być można przez maskowanie błędów a udawanie cnót wszelkich, lecz na dłużej taka obłuda jest najczęściej całkiem niemożliwa.
— Szanowny panie Tusmann — powiedział złotnik — ale aby tak postępować, aby, jak pan to raczył nazwać, taką konwersację z kobietami prowadzić i nie zostać przy tym zwiedzionym w sposób urągliwy, trzeba, jak mi się zdaje, mieć długie doświadczenie i wprawę.
— Także i w tym — odparł Tusmann — przychodzi mi z pomocą wielki Tomasius, gdyż poucza wyczerpująco, jak prowadzić rozsądną a przyjemną rozmowę, jak w nią — szczególnie gdy się mówi z kobietami — jakiś żarcik miły wpleść. Ale mową żartobliwą — powiada mój autor w rozdziale piątym — tak się należy posługiwać, jak kucharz solą, jeszcze trafniej to wyrażając: jak bronią, nie dla atakowania innych, lecz we własnej obronie; z umiarkowaniem, jak jeż używa swoich kolców. Winno się przy tym, jak człowiekowi mądremu przystoi, więcej na gesty niż na słowa zważać, gdyż często to, co ktoś w dyskusji skryć usiłuje, przez gestykulację na jaw się wydobywa i zazwyczaj nie tyle słowa, ile całe zachowanie ma wpływ na obudzenie się przyjaźni lub wrogości.
— Widzę już — zabrał głos złotnik — że niczym pana nie można zaskoczyć, na wszystko jest pan przygotowany i odpowiednio uzbrojony. Założyłbym się, że przez swoje postępowanie zdobył pan całkowicie miłość swej wybranki.
— Idąc za radą Tomasiusa — rzekł Tusmann — staram się o to przez pełną szacunku i życzliwości uprzejmość, gdyż ona to przecież jest najnaturalniejszą oznaką miłości, a także najnaturalniejszą pobudką i podnietą wzajemności, wiadomo, że poziewanie czy ziewanie może całe towarzystwo do naśladownictwa pobudzić. Nie posuwam się jednak za daleko w zbytnim uwielbianiu, gdyż biorę pod uwagę, że kobiety — jak poucza Tomasius — nie są ani złymi, ani dobrymi aniołami, tylko zwykłymi ludźmi, a nawet, wedle cielesnych i umysłowych sił, słabszymi niż my stworzeniami, co różnica płci dostatecznie potwierdza...
— A bodaj cię zaraza! — krzyknął stary, rozgniewany. — Co waść tu za niedorzeczności pleciesz bez wytchnienia i zakłócasz godzinę spokoju, w której zamyślałem odetchnąć sobie po dokonaniu wielkiego dzieła.
— Zamilcz, starcze! — zawołał złotnik podniesionym głosem. — Bądź rad, że cię tu znosimy, przez twą brutalność jesteś pan niepożądanym gościem, którego
właściwie należałoby wyrzucić. Zechciej pan, drogi panie Tusmann, nie zwracać uwagi na tego starego. Pan pozostał wierny dawnym czasom, lubisz Tomasiusa... Jeśli o mnie chodzi, posuwam się jeszcze znacznie dalej, gdyż tylko ten czas sobie cenię, z którego, jak pan zauważył, częściowo pochodzi moje ubranie. Tak, czcigodny panie, owa epoka była znacznie świetniejsza niż obecna, z tego też okresu pochodzą te wdzięczne czary, które i pan dziś widział na wieży starego ratusza.
— Jak to, szanowny panie profesorze? — spytał tajny sekretarz kancelarii.
— Ej — ciągnął dalej złotnik — wtedy bardzo często odbywały się na ratuszu huczne gody weselne, a wyglądały one nieco inaczej niż obecnie. Niejedna szczęśliwa narzeczona wyglądała wówczas przez okno i jawiące się teraz zwiewne widmo, które to, co się ma wydarzyć, przepowiada z tego, co się działo przed dawnymi laty — jest tylko wdzięcznym mamidłem. W ogóle muszę przyznać, że nasz Berlin ongiś o wiele barwniej i weselej się przedstawiał niż teraz, gdy wszystko jest na jedną modłę ukształtowane i w nudzie samej szuka się podniety, a znajduje znudzenie. Wtedy były zabawy! Inne zabawy, o jakich teraz ani myśleć. Że wspomnę tylko, jak to w roku , w trzecią niedzielę wielkiego postu, August elektor saski z małżonką i synem Christianem wjeżdżał do Kölln w świetnym, wspaniałym orszaku panów, w kilkaset koni go odprowadzających. Mieszkańcy obu miast, Berlina i Kölln, jak również szpandawczycy, w pełnym uzbrojeniu stali po obu stronach drogi od Bramy Köpenickiej aż do zamku. W dzień potem odbyły się wspaniałe turnieje konne, na których elektor saski i hrabia Jost von Barby, a i inni panowie ze szlachty, wystąpili w wysokich, złotych kołpakach, w strojach pozłocistych zdobnych złotymi głowami lwów na barkach, łokciach i kolanach; tylko ramiona i nogi oblekał jedwab koloru ciała, co sprawiało, że wyglądali jak nadzy, jak pogańscy wojownicy z malowideł. Spie
wacy i muzycy ukryci byli w złoconej arce Noego, na której jechał chłopiec w cielisty jedwab ubrany, ze skrzydłami, łukiem i kołczanem, z oczyma przewiązanymi, jak Kupido na obrazach. Dwaj inni chłopcy — przebrani za gołębie: ze złotymi dziobami i oczyma, w pięknych, białych piórach strusich — ciągnęli arkę, z której wnętrza rozbrzmiewała muzyka, gdy książę walczył i zwyciężał. W tejże chwili z arki wyfrunęło stadko gołębi; jeden z nich siadł na czubku sobolowej czapki naszego najmiłościwszego elektora, zatrzepotał skrzydłami i jął śpiewać arię włoską, słodko i o wiele piękniej, niż to w siedemdziesiąt lat później czynił śpiewak nadworny Bernardo Pasquino Grosso z Mantui; wdziękiem jednak gołąbek nie dorównywał naszym dzisiejszym śpiewaczkom operowym, które wprawdzie, popisując się swą sztuką, dogodniejszymi niż on dysponują warunkami. Nazajutrz odbył się turniej pieszy; elektor i hrabia von Barby wjechali na okręcie obciągniętym czarną i żółtą materią, z żaglem ze złotego tyftyku, za nimi siedział chłopiec, który poprzedniego dnia wyobrażał Kupidyna, dziś w powłóczystej kolorowej szacie, w spiczastym kapeluszu z materii żółtoczarnej i z długą, siwą brodą. Śpiewacy i grajkowie tak samo byli przystrojeni. Wielu z panów szlachty skakało i pląsało wokół okrętu, a przebrani byli za łososie, śledzie i inne zabawne ryby, co bardzo wdzięcznie wyglądało. O godzinie dziesiątej wieczorem zapalono kilka tysięcy ogni sztucznych, które ułożyły się w czworokątną twierdzę, obsadzoną raz po raz strzelającymi lancknechtami. I wiele innych osobliwych sztuczek wyczyniali rusznikarze: sceny walk i szermierki, sprawiali, że ogniste rumaki, ludzie i przedziwne ptaki wylatywały w powietrze ze straszliwym sykiem i trzaskiem. Sztuczne ognie trwały dwie godziny.
Podczas gdy złotnik opowiadał to wszystko, tajny sekretarz kancelarii dawał żywe oznaki zainteresowania i najwyższego upodobania. Cienkim głosem wykrzykiwał: Ej! Oo! Ach!, od czasu do czasu uśmie
chał się przymilniej zacierał ręce, wiercił się na krześle i wychylał jedną szklankę wina po drugiej.
— Mój szanowny profesorze! — wykrzyknął wreszcie falsetem, w który zwykle przechodził jego głos pod wpływem najwyższej radości. — Mój najdroższy, najszanowniejszy profesorze, o jakichż to wspaniałych rzeczach raczysz opowiadać tak żywo, jak gdybyś osobiście w nich uczestniczył.
— Ej — odparł złotnik — a czemuż bym nie miał w nich uczestniczyć?
Tusmann, nie pojmując zdumiewającego znaczenia tych słów, chciał pytać dalej, ale stary zrzędnym tonem odezwał się do złotnika:
— A nie zapomnij pan o najwspanialszych uroczystościach, jakimi upajali się berlińczycy w owym tak sławionym przez pana okresie. O tym, jak to na Neumarkt płonęły stosy i płynęła krew nieszczęśliwych ofiar, które, w najstraszliwszy sposób torturowane, przyznawały się do wszystkiego, co tylko najszaleńszy obłęd i najtępsze przesądy uroić sobie mogły.
— Ach — wtrącił tajny sekretarz kancelarii — myśli pan zapewne, drogi panie, o tych ohydnych procesach wiedźm i czarnoksiężników, które miały miejsce w dawnych czasach. Tak, to były rzeczywiście obrzydliwe sprawy, lecz nasz piękny wiek Oświecenia kres im położył.
Złotnik rzucił dziwne spojrzenie na starca, potem na Tusmanna i z tajemniczym uśmiechem zapytał tego ostatniego:
— Czy zna pan historię Żyda Lippolda, dzierżawcy mennicy? Wydarzyła się ona w roku .
Nim Tusmann zdążył odpowiedzieć, złotnik jął mówić dalej:
— Dzierżawca mennicy Lippold, który miał pieczę nad biciem monety w całym kraju, a którego elektor darzył całkowitym zaufaniem, gdyż zawsze, ilekroć zaszła potrzeba, natychmiast służył znacznymi sumami, został oskarżony o wielkie oszustwa i podłe szachrajstwa. Czy to jednak dlatego, że wiedział, jak się
bronić, czy też rozporządzał jakimiś innymi środkami, by się w oczach elektora wszelkiej winy oczyścić, czy też — jak to wtedy określano — zauszników pańskich kupił, kiesa srebra brzęknąwszy, dość że skończyło się na tym, iż jako zupełnie niewinny, miał już być uwolniony, jeszcze tylko straż obywatelska strzegła jego małego domku przy Stralauer Strasse. Otóż wtedy zdarzyło się, że pokłócił się z żoną i że ta w gniewie zawołała; „Gdyby najłaskawszy elektor, pan nasz, wiedział, jaki to z ciebie podły łotr i jakich łajdactw możesz dokonywać przy pomocy twej czarodziejskiej księgi — od dawna byś już ziemię gryzł". Elektor został o tym powiadomiony; surowo nakazał odszukać czarodziejską księgę w domu Lippolda; w końcu znaleziono ją, zaś to, co z niej wyczytali ludzie, którzy się na tym znali, wydobyło na jaw jego łotrostwo. Diabelskich sztuk używał, by pana sobie zupełnie podporządkować i cały kraj opanować i tylko pobożność elektora zdołała oprzeć się szatańskiemu omamieniu. Lippold został spalony na Neumarkt. Gdy płomienie strawiły jego ciało i czartowską księgę, spod rusztowania wybiegła duża mysz i skoczyła w ogień. Wielu ludzi uważało ową mysz za diabła, który był sprawcą Lippoldowych czarów.
Podczas gdy złotnik to opowiadał, stary wsparł ramiona na stole, ukrył twarz w dłoniach i jęczał, i wzdychał jak ktoś, kto wielkich, niewymownych cierpień doznaje.
Tajny sekretarz kancelarii przeciwnie zdawał się niezbyt zwracać uwagę na słowa złotnika. Był nadmiernie uszczęśliwiony i jednocześnie zaprzątnięty innymi myślami i obrazami. Toteż gdy złotnik skończył, przymilnie się uśmiechając zapytał słodko sepleniącym głosem:
— Powiedz mi pan tylko, mój najszanowniejszy, najczcigodniejszy panie profesorze, czy panna, która na nas z zapadłego okna ratuszowej wieży pięknymi oczyma spoglądała, to była rzeczywiście demoiselle Albertyna Vosswinkel?
— Co! — Ofuknął go dziko złotnik. — A cóż pan może mieć wspólnego z Albertyną Vosswinkel?
— To tylko — odpowiedział Tusmann speszony — to tylko, mój ty wielki Boże, że ona właśnie jest tą nadobną damą, którą kochać i poślubić postanowiłem.
— Panie! — wykrzyknął złotnik, a krew purpurą twarz mu całą zalała i płonący gniew ogniem z oczu trysnął. — Panie! widzę, żeś przez diabła opętany lub kompletnie szalony! Pan chcesz poślubić piękną, kwitnąco młodą Albertynę Vosswinkel?! Pan, stary, zgrzybiały, nędzny pedant?! Pan, który z całą swoją szkolarską erudycją, z całą z Tomasiusa zaczerpniętą polityczną mądrością nie dalej widzisz jak na trzy kroki od własnego nosa! Radzę panu zaniechać podobnych myśli, bo inaczej możesz pan jeszcze w tę noc porównania kark skręcić.
Tajny sekretarz kancelarii był na ogół łagodnym, pokojowo usposobionym, a nawet bojaźliwym człowiekiem i nikomu, nawet jeśli go zaczepiono, ostrego słowa nie umiał powiedzieć. Jednak zbyt zuchwała była napaść złotnika, a że na dodatek Tusmann więcej niż miał we zwyczaju mocnego wina wypił, doszło do tego, że gniewny jak nigdy dotąd powstał i piskliwym głosem zawołał:
— Pan mi się wydaje dość dziwny, mój panie! Co pana upoważnia do takiego traktowania mnie, nieznany złotniku! Podejrzewam nawet, że chcesz pan ze mnie zakpić używając różnych dziecinnych sztuczek, że sam ośmielasz się kochać demoiselle Albertynę Vosswinkel, żeś sportretował tę damę na szkle i przy pomocy latarni magicznej, którą skryłeś pod płaszczem, wywołałeś ten przyjemny obraz na ratuszowej wieży. O mój panie! Ja także znam się na takich rzeczach i źleś pan trafił, jeśli sądzisz, że przez swoje sztuczki i grubiański sposób mówienia zdołasz mnie odstraszyć.
— Strzeż się pan! — Tyle tylko powiedział złotnik, spokojnie i dziwnie się uśmiechając. — Strzeż się pan,
panie Tusmann, z osobliwymi ludźmi masz tu do czynienia. W tej chwili zamiast złotnika obrzydliwa lisia twarz wyszczerzyła zęby na tajnego sekretarza kancelarii, który, najgłębszym przerażeniem opanowany, osunął się z powrotem na krzesło.
Stary nie zdawał się bynajmniej zdziwiony przemianą złotnika, raczej nawet zapomniał jakby o swym ponurym nastroju i zawołał ze śmiechem:
— Popatrz pan! jaki ładny żart, ale to są płoche igraszki, ja umiem coś lepszego, mogę pokazać rzeczy, które dla ciebie, Leonardzie, są nieosiągalne.
— Pokaż — rzekł, spokojnie sadowiąc się przy stole, złotnik, który znowu odzyskał swą ludzką twarz. — Pokaż, co umiesz.
Stary wyjął z kieszeni wielką czarną rzodkiew, oczyścił i obrał ją starannie małym nożem, który także wydobył z zanadrza — pokroił w cienkie plastry i ułożył je na stole. A gdy tylko zwiniętą pięścią uderzył w plasterek rzodkwi, podzwaniając wyskakiwała pięknie odciśnięta złota moneta, którą chwytał i rzucał złotnikowi, lecz gdy ten dotknął sztuki złota, rozpryskiwała się ona w tysiące trzaskających iskier. Zdawało się to gniewać starego, coraz mocniej i prędzej odciskał plastry rzodkwi, które z coraz większym trzaskiem rozpryskiwały się w ręku złotnika.
Tajny sekretarz kancelarii, ogłuszony strachem i zgrozą, od zmysłów odchodził, w końcu zebrał się w sobie, przemocą otrząsnął z bliskiego już omdlenia i powiedział drżącym głosem:
— Chciałbym już najczcigodniejszym panom najuniżeniej się polecić. — Po czym porwał laskę i kapelusz i szybko rzucił się ku drzwiom.
Na ulicy usłyszał, że dwaj niezwykli osobnicy wybuchnęli przeraźliwym śmiechem, od którego krew mu w żyłach zastygła.
ROZDZIAŁ DRUGI
w którym opowiedziane jest, jak za sprawą cygara, które nie chciało się palić, nawiązało się porozumienie miłosne między zakochanymi, co już wcześniej głowami się stuknęli.
Młody malarz, Edmund Lehsen, w daleko mniej przykry sposób niż tajny sekretarz kancelarii Tusmann zawarł znajomość z dziwacznym starym złotnikiem.
Edmund szkicował właśnie z natury piękną grupę drzew w pewnym ustronnym miejscu Tiergartenu, gdy Leonard podszedł i bez ceremonii zajrzał mu przez ramię. Edmundowi zdawało się to wcale nie przeszkadzać, rysował dalej, aż wreszcie złotnik zawołał:
— To jakiś bardzo osobliwy rysunek, kochany młodzieńcze, naprawdę nie są to wcale drzewa, a coś zupełnie innego.
— Dostrzega pan coś, mój panie? — powiedział Edmund z błyskiem w spojrzeniu.
— No — ciągnął dalej złotnik — wydaje mi się, że spośród gęstych liści wygląda barwny korowód różnych postaci, to geniusze, to osobliwe zwierzęta, to dziewice, to znów kwiaty. A jednak wszystko to razem przedstawia się nam tylko jako ta grupa drzew, przez którą tak przyjemnie przeświecają promienie zachodzącego słońca.
— O mój panie! — wykrzyknął Edmund — albo pan ma bardzo bystry umysł i przenikliwe, wrażliwe na takie rzeczy oko, albo mnie w tym momencie szczęśliwiej niż kiedykolwiek udało się przedstawić me wewnętrzne doznania. Czy panu także, gdy się pan całym stęsknionym uczuciem w naturze pogrąży, wydaje się, że zza drzew, zza krzaków miłym okiem spoglądają na pana wszelkie cudowne istoty? To właśnie chciałem na tym rysunku wyraźnie uzmysłowić i widzę, że mi się to udało.
—Rozumiem — odparł Leonard nieco zimno
i oschle — chciał pan, wolny od właściwych studiów, pozwolić sobie aa wypoczynek i w miłej grze pańskiej wyobraźni znaleźć pokrzepienie i rozweselenie.
— Ależ nic podobnego, proszę pana — odpowiedział Edmund. — Właśnie ten sposób rysowania z natury uważam za najlepsze, najpożyteczniejsze studia. Z takich studiów wynoszę to, co naprawdę jest poezją, fantastycznością krajobrazu. Malarz pejzażysta, tak samo jak malarz historyczny, musi być poetą, inaczej na zawsze pozostanie tylko pacykarzem.
— Na litość boską — wykrzyknął Leonard — pan także, kochany Edmundzie Lehsen...
— Jak to — przerwał mu Edmund — jak to, pan mnie zna, mój panie?
— Dlaczego nie miałbym pana znać — odpowiedział Leonard. — Znajomość z panem zawarłem w momencie, który pan sobie prawdopodobnie niezbyt dokładnie przypomina, a mianowicie w chwili gdyś się pan urodził. Jak na małe doświadczenie życiowe, jakie pan wtedy mogłeś posiadać, sprawowałeś się zupełnie obyczajnie i mądrze. Niezwykle mało trudu sprawiłeś swej pani matce i natychmiast podniosłeś wielki, doniosły krzyk radości, tak porywczo zażądałeś światła dziennego, że ci go, za mą radą, nie wzbraniano, gdyż według opinii postępowych lekarzy wcale ono nowo narodzonym dzieciom nie szkodzi, ale owszem, bardzo dodatnio wpływa na ich umysł i w ogóle na siły psychiczne. Pański ojciec był do tego stopnia rozradowany, że na jednej nodze skakał po pokoju i śpiewał arię z „Zaczarowanego fletu": „U mężczyzn, którzy miłość czują" itd. Potem oddał w moje ręce pańską małą osobę i prosił, abym panu postawił horoskop, co też uczyniłem. Później często bywałem w domu pańskiego ojca i pan nie pogardzałeś rodzynkami czy migdałami, które przynosiłem, niejedną ich torebkę złasowałeś. Gdy udałem się w podróż, mógł pan mieć sześć, osiem lat. Po przyjeździe tu, do Berlina, zobaczyłem pana i z przyjemnością dowiedziałem się, że ojciec pański wysłał pana z Müncheberg, abyś
mógł studiować szlachetną sztukę malarską; a Müncheberg, w braku obrazów, marmurów, brązów, gemm i innych wybitnych dzieł sztuki, nieszczególnym jest tłem do takich studiówi Pańskiemu poczciwemu miastu rodzinnemu nie mierzyć się z Rzymem, Florencją czy Dreznem, jak może w przyszłości Berlinowi, gdy nowiutkie jak z igły antyki z Tybru wyłonione i tu przytransportowane zostaną...
— Mój Boże — powiedział Edmund — jak żywo stają teraz w pamięci wszystkie wspomnienia najwcześniejszej młodości. Czy pan jest panem Leonardem?
— Istotnie — odparł złotnik — nazywam się Leonard, nie inaczej, jednak bardzo by mnie dziwiło, gdybyś pan pamiętał mnie z tak wczesnego okresu.
— A jednak — ciągnął dalej Edmund — tak właśnie jest. Wiem, że zawsze, gdyś się pan zjawiał w domu mego ojca, bardzo się cieszyłem, boś mi różne łakocie przynosił i w ogóle wiele się mną zajmował. Nie opuszczał mnie przy tym trwożliwy szacunek, a nawet pewien strach i niepokój, który często trwał jeszcze, choć pan już odszedł. Ale tym, co sprawiło, że wspomnienie o panu pozostało świeże w mej duszy, były przede wszystkim opowiadania mego ojca. Szczycił się pańską przyjaźnią; pan z niebywałą zręcznością wyratował go z wielu przykrych sytuacji i tarapatów, jakie się w życiu zdarzają. Z jakimż zachwytem mówił o tym, żeś pan w głąb tajemnej wiedzy wniknął i różnymi skrytymi siłami natury wedle woli władał. Czasami, wybacz pan, dawał mi niedwuznacznie do zrozumienia, jakobyś pan był w końcu — rzecz dobrze rozpatrzywszy — Ahaswerusem, wiecznym Żydem.
— Czemuż nie Szczurołapem z Hameln albo starym Wszędobylskim i Nigdziebylskim, albo PiotrusiemPanem czy innym jakim koboldem? — przerwał młodzieńcowi złotnik. — Ale może to być prawdą, wcale nie przeczę; rzecz ze mną ma się dość osobliwie, a mówić o tym nie mogę nie budząc zgorszenia. Pańskiemu
ojcu rzeczywiście wiele dobrego wyświadczyłem dzięki mej wiedzy tajemnej; uradował go zwłaszcza horoskop, jaki panu postawiłem przy urodzeniu.
— No — odparł młodzieniec, a gorąca czerwień zalała jego policzki — horoskop nie był wcale taki świetny. Ojciec często mi powtarzał, że pańska przepowiednia brzmiała; zostanę czymś wielkim — albo wielkim artystą, albo wielkim błaznem. Tej przepowiedni zawdzięczam przynajmniej to, że ojciec dał zupełną swobodę mej skłonności do sztuki. Czy sądzi pan, że się pański horoskop spełni?
— O, z całą pewnością — odrzekł złotnik chłodno i z opanowaniem. — Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że teraz właśnie jest pan na najlepszej drodze do zostania wielkim błaznem.
— Co! mój panie — wykrzyknął Edmund zmieszany.— Co! Mówi mi pan to tak prosto w twarz? Pan...
— Tylko od ciebie zależy — przerwał mu złotnik w pół słowa — czy najgorszej alternatywy mego horoskopu unikniesz i staniesz się tęgim malarzem. Twoje szkice, twoje rysunki zdradzają bujną, żywą wyobraźnię, wybitną siłę wyrazu, śmiałą umiejętność kreślenia. Na takim fundamencie wznieść można piękną budowlę. Porzuć modną przesadę, oddaj się całkowicie poważnym studiom. Pochwalam, że dążysz do prostoty i godności starych niemieckich mistrzów, ale i tu także powinieneś starannie unikać raf, o które tak wielu się rozbiło. Aby całkowicie zrozumieć prawdziwego ducha starych niemieckich mistrzów, całkowicie wniknąć w sens ich malowideł, trzeba chyba umysłu głębokiego, sił duszy, które zdolne byłyby przeciwstawić się ospałości nowoczesnej sztuki. Tylko wtedy z wnętrza wybłyśnie iskra i stworzy dzieła prawdziwie natchnione, które bez ślepego naśladownictwa staną się godne lepszego wieku. Ale obecnie młodzi ludzie mniemają, że namalowali coś w stylu starych niemieckich wielkich mistrzów, gdy skompilują obraz biblijny z figurami chudymi jak szczapa, z twarzami długimi na łokieć, w sztywnych, kanciastych szatach i z fałszywą.
perspektywą. Takich bezdusznych naśladowców można by porównać do wiejskiego chłopca, który w kościele podczas „Ojcze nasz" kapeluszem gębę zasłania i, nie mogąc się modlić z pamięci, mamrocze, bo choć nie wie, co to za modlitwa, zna przecież jej melodię. Złotnik wiele jeszcze prawdziwych i pięknych uwag o szlachetnej sztuce malarskiej wypowiedział i artystycznie wrażliwemu Edmundowi dawał tak mądre i wyborne nauki, iż ten, mocno poruszony, zapytał w końcu, jak to jest możliwe, że Leonard, sam nie będąc malarzem, zdobył tak wielką wiedzę i że tak w ukryciu żyje, nie wywierając żadnego wpływu na kierunki sztuki w różnych dziedzinach.
— Powiedziałem już — odrzekł złotnik łagodnym i poważnym tonem — powiedziałem ci już, że długie, w rzeczy samej zdumiewająco długie doświadczenie zaostrzyło moje spojrzenie, mój osąd. Jeśli chodzi o moje ukrywanie się, to świadom jestem, że wszędzie wypadłbym nieco osobliwie, nie tylko z powodu mego usposobienia, ale także poczucia pewnej wrodzonej potęgi — a to mogłoby zrujnować całe moje spokojne życie tu, w Berlinie. Pamiętam człowieka, który pod pewnym względem mógłby być moim przodkiem i który duszą i ciałem tak ze mną jest zrośnięty, że często w osobliwym omamieniu sądzę, iż nim właśnie jestem. Nie kogo innego mam na myśli, tylko pewnego Szwajcara, Leonarda Turnhäusera z Thurm, który około roku tysiąc pięćset osiemdziesiątego drugiego żył tu, w Berlinie, na dworze elektora Jana Jerzego. Jak ci to zapewne wiadomo, każdy chemik zwany był wtedy alchemikiem, a każdy astronom astrologiem, tak więc Turnhäuser musiał być jednym i drugim. Wiadome jest jednak z pewnością, że Turnhäuser najdziwniejszych rzeczy dokonywał, odznaczył się poza tym jako zdolny lekarz. Miał jednak przy tym tę wadę, że wszędzie chciał się swą wiedzą popisać, do wszystkiego się mieszał, wszędzie chciał służyć radą i czynem. To ściągnęło na niego nienawiść i zazdrość. Jak bogacz, który, jeśli swym bogactwem — nawet
gdy uczciwie jest zdobyte — zbytnio się pyszni, wrogów sobie przede wszystkim przysparza. Zdarzyło się więc, że elektorowi wmówiono, iż Tarnhäuser mógłby robić złoto, ten zaś, czy to dlatego, że się rzeczywiście na tym nie znał, czy też może inne przyczyny go do tego skłoniły, dość że uparcie odmawiał podjęcia prób. Wtedy przyszli wrogowie Turnhäusera i rzekli elektorowi: „Widzisz tedy, panie, co to za przebiegły, bezwstydny nicpoń! Chwali się umiejętnością, której nie posiada. Uprawia wszelkie czarnoksięskie sztuczki i żydowskie szwindle, powinien za to odpokutować haniebną śmiercią, jak Żyd Lippold". Turnhäuser niegdyś był naprawdę złotnikiem, co wyszło na jaw, i oto zaczęto mu teraz odmawiać absolutnie wszelkiej wiedzy, której dostateczne dowody przecież złożył. Utrzymywano nawet, że wszystkie te zmyślne pisma, poważne przepowiednie, które wydał, nie sam stworzył, tylko nabył je od innych ludzi za gotówkę. Dość że nienawiść, zazdrość, potwarz doprowadziły do tego, że — aby uniknąć losu Żyda Lippolda — musiał po cichu opuścić Berlin i ujść za granicę. Przeciwnicy krzyczeli, że przystał do bandy papistów, ale to nieprawda. Udał się do Saksonii i uprawiał tam zawód złotnika, nie wyrzekając się wiedzy.
Edmund poczuł dziwną skłonność ku staremu złotnikowi, a ten okazywane mu pełne szacunku zaufanie odpłacał nie tylko tym, że w studiach artystycznych był mu surowym, ale i głębokie znawstwo wykazującym krytykiem, lecz i tym, że odkrył mu także pewne tajemnice, dotyczące mieszania i przyrządzania farb, którymi starzy mistrzowie rozporządzali, a które w użyciu okazały się wyborne.
Tak wytworzył się między Edmundem i starym Leonardem stosunek, w jakim pozostaje rokujący nadzieje, ukochany wychowanek z nauczycielem i ojcowsko serdecznym przyjacielem.
Wkrótce potem zdarzyło się, że pewnego pięknego wieczoru letniego w Tiergartenie, obok „Strzelca Dworskiego", radca komisyjny, pan Melchior Vosswin
kel, żadnego z przyniesionych cygar nie mógł zapalić. Wszystkie nie chciały ciągnąć. Z rosnącym niezadowoleniem rzucał na ziemię jedno po drugim; wreszcie zawołał:
— O Boże! to dlatego z wielkim trudem i niemałym nakładem kosztów wypisałem cygara wprost z Hamburga, żeby mi te świństwa psuły największą mą rozkosz! Czyż mogę teraz w rozsądny sposób delektować się pięknem natury i jakiś pożyteczny dyskurs prowadzić? To jest okropne!
Słowa te w pewnej mierze skierowane były do Edmunda Lehsena, który stał obok i beztrosko kurzył swoje cygaro.
Edmund, nie znając wcale radcy, natychmiast wyjął napełnione cygarami pudełko i uprzejmie wyciągnął je ku zrozpaczonemu z prośbą o skorzystanie, gdyż za dobroć i łatwopalność cygar odpowiada, jakkolwiek nie otrzymał ich wprost z Hamburga, tylko kupił w pewnym sklepie na Friedrichstrasse.
Radca komisyjny, pełen radości i ożywienia, wziął oczywiście ze słowami „proszę uniżenie", a gdy z przyjemnej „łodygi żarzącej" czy też „tytoniowego zwitka" — jak puryści chcą zwać cygaro — jęły się wznosić, zaledwie go dotknął płonącym fidybusem, piękne jasnoszare chmury i układać w kółka, zawołał zachwycony:
— O, szanowny panie, wyratował mnie pan z przykrego rzeczywiście położenia. Tysiączne dzięki za to, pozwolę sobie przy tym być tak bezwstydny, że gdy to cygaro wypalę, o jeszcze jedno poproszę.
Edmund zapewnił, że radca może dysponować całym pudełkiem, i rozstali się.
Zaczynało się już trochę zmierzchać; Edmund z głową wypełnioną pomysłem nowego obrazu, przeto dość roztargniony i na zgiełkliwe towarzystwo nie zważający, przeciskał się wśród krzeseł i stołów, by wydostać się na wolną przestrzeń, gdy nagle znowu stanął przed nim radca komisyjny i zapytał bardzo uprzejmie, czy nie zechciałby zająć miejsca przy jego
stole. Już zamierzał odmówić, gdyż pragnął jak najszybciej znaleźć się w lesie, lecz wpadła mu w oko dziewczyna — była to sama młodość, wdzięk, sam urok — siedząca przy stole, od którego wstał radca.
— Moja córka Albertyna — powiedział radca komisyjny do Edmunda, który wpatrywał się w dziewczynę znieruchomiały i prawie zapomniał o powitaniu. Od pierwszego wejrzenia poznał w Albertynie piękną jak obraz, z najwyższą elegancją ubraną pannę, którą spotkał był przed swoim rysunkiem na zeszłorocznej wystawie sztuki. Objaśniała wtedy bystro pewnej starszej damie i dwóm młodym panienkom, które z nią przyszły, sens fantastycznego obrazu. Rozwodziła się nad rysunkiem, kompozycją, chwaliła mistrza, który dzieło stworzył, i oświadczyła, że jest to chyba bardzo młody, rokujący nadzieje artysta, którego rada by była poznać. Edmund stał tuż za nią i chciwie wchłaniał pochwały spływające z najpiękniejszych warg. Z powodu słodkiego strachu i głośnego, trwożliwego bicia serca nie mógł zdobyć się na to, by przedstawić się jako twórca obrazu. Wtedy właśnie Albertyna upuściła na ziemię rękawiczkę, którą właśnie ściągnęła z dłoni, Edmund schylił się szybko, by ją podnieść, Albertyna także, i zderzyli się głowami, z hukiem i trzaskiem. — O, mój Boże! — zawołała Albertyna, z bólu chwytając się za głowę.
Edmund odskoczył przerażony; przy pierwszym kroku nastąpił z całej siły na małego mopsa starej damy, a ten głośno zaskowyczał, przy drugim na nogę podagrycznego profesora, który wybuchnął głośnymi wymysłami, posyłając nieszczęsnego Edmunda w płomienie piekielne i do tysiąca diabłów. Ze wszystkich sal zbiegli się ludzie, wszystkie lornetki zwróciły się na biednego Edmunda, który wśród rozpaczliwego skowytu mopsa, przekleństw profesora, łajań starszej pani, chichotu i śmiechu dziewcząt palił się ze wstydu coraz bardziej, wreszcie zupełnie zrozpaczony rzucił się do ucieczki, podczas gdy kobiety otwierały swe
flakony z solami i napuchłe czoło Albertyny nacierały wodą orzeźwiającą. Już wtedy, w krytycznym momencie tej śmiesznej sceny, Edmund, sam sobie z tego nie zdając sprawy, zakochał się — i tylko bolesne poczucie własnej niezdarności powstrzymywało go od szukania dziewczyny po wszystkich kątach, wszystkich krańcach miasta. Nie mógł sobie inaczej wyobrazić Albertyny jak z zaczerwienionym, zranionym czołem, z wyrazem najbardziej gorzkiego wyrzutu, najbardziej zdecydowanego gniewu na twarzy, w całej postaci.
Dziś nie można było znaleźć najmniejszego śladu tego wszystkiego. Wprawdzie Albertyna zarumieniła się, gdy dostrzegła młodzieńca, i zdawała się bardzo zmieszana, ale gdy radca komisyjny zapytał o zawód i nazwisko, z uprzejmym uśmiechem i słodkim głosem zauważyła, że chyba się nie myli sądząc, iż ma przed sobą pana Lehsena, wybornego artystę, którego rysunki i malowidła jej najgłębsze uznanie wzbudziły.
Można sobie wyobrazić, że te słowa podziałały na Edmunda bulwersująco jak wstrząs elektryczny. Ożywiony, miał właśnie wystąpić z najwyborniejszą przemową, ale radca nie dopuścił do tego, gwałtownie przycisnął młodzieńca do piersi i rzekł:
— Kochasiu, a obiecane cygaro? — i zręcznie zapaliwszy ofiarowane mu przez Edmunda cygaro od żaru, który się jeszcze tlił w popiele cygara właśnie wypalonego, mówił dalej: — A więc jest pan malarzem, zapewne znakomitym, jak twierdzi moja córka Albertyna, która się bardzo dobrze zna na takich rzeczach. No, niezwykle mnie to cieszy, lubię malarstwo albo — żeby powiedzieć to jak Albertyna — w ogóle sztukę, niezwykle lubię. Szaleję wprost za tym. Jestem znawcą, tak, rzeczywiście, prawdziwym znawcą malarstwa; ani mnie, ani mojej córki Albertyny nikt w tych sprawach nie nabierze, my mamy oczy! My mamy oczy! Powiedz mi pan, drogi malarzu, powiedz mi pan uczciwie, bez wstydu, nieprawdaż, pan jest
tym dzielnym malarzem, przed którego malowidłami codziennie przechodzę i za każdym razem zatrzymuję się chętnie kilka minut, bo nie mogę się uwolnić od żywej radości, jaką sprawiają mi piękne barwy. Edmund nie mógł pojąć, jak radcy komisyjnemu udawało się przechodzić codziennie obok jego malowideł, gdyż nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek jaki szyld namalował. Po kilku zapytaniach o to i owo wyszło na jaw, że Melchior Vosswinkel nie co innego miał na myśli tylko lakierowane tace herbaciane, ekrany do zasłaniania pieców i inne tego rodzaju rzeczy, które rzeczywiście z prawdziwym zachwytem podziwiał w sklepie Stobwassera na Unter den Linden codziennie o godzinie jedenastej, zjadłszy przedtem u Sala Tarone cztery sardele i wypiwszy szklaneczkę gdańskiej. Te sztuczne fabrykaty wydawały mu się szczytem wszystkiego, co kiedykolwiek sztuka stworzyła. Rozzłościło to Edmunda niemało, złorzeczył radcy komisyjnemu, który potokiem bzdurnych słów uniemożliwiał mu zbliżenie z Albertyną.
Wreszcie zjawił się jakiś znajomy radcy i wciągnął go w rozmowę. Edmund wykorzystał ten moment i przysiadł się do Albertyny, która zdawała się chętnie na to spoglądać.
Każdy, kto zna pannę Albertynę Vosswinkel, wie, że jest ona — jako się rzekło — samą młodością, urodą i wdziękiem, że umie się — jak w ogóle berlinianki — ubrać z wielkim smakiem według najlepszych wzorów mody, że śpiewa w Zeltersche Akademie, że uczyła się gry na fortepianie u pana Lauski, że we wdzięcznych piruetach pierwszą tancerkę prześcignie, że wysłała na wystawę sztuki pięknie wyhaftowane tulipany wraz z różnymi niezapominajkami i fiołkami i że — choć z natury pogodna i żywego usposobienia — wystarczającą sentymentalność przejawia, zwłaszcza przy herbacie. Każdy też wreszcie wie, że pięknym, równym jak perełki pismem do książeczki w złoconej marokańskiej okładce wpisuje poezje i sentencje, które jej się szczególnie podobały
w pismach Goethego, Jean Paula i innych natchnionych pań i panów. A nigdy nie myli „siebie" z „się" i „tą" z „tę".
Nic więc chyba dziwnego, że u boku młodego malarza, któremu z serca tryskało upojenie nieśmiałej miłości, Albertyna w większą jeszcze niż na zwykłej herbatce czy odczycie sentymentalność popadła i że przy tym melodyjnym szeptem w najwyszukańszy sposób mówiła o dziecinnej prostocie, poetyczności duszy, głębi życia itp.
Zerwał się wiatr wieczorny, unosząc słodki zapach kwiecia, w ciemnej gęstwinie krzaków zabrzmiał duet najczulszej miłosnej skargi dwóch słowików.
Albertyna zaczęła deklamować poezje Fouquégo:
Szum, dźwięki, szepty rosną
I płoszą gaju poszycie,
I chwytają w nić miłosną
Ducha i zmysły, i życie!
Ośmielony głębokim zmrokiem, który właśnie zapadł, Edmund ujął dłoń Albertyny, przycisnął do piersi i recytował dalej:
Gdybym we wzruszeń ulewie
Życia wyśpiewał piękności,
Zabłysłoby w moim śpiewie
Światło wieczyste miłości.
Albertyna cofnęła rękę, ale tylko, aby ją uwolnić z pięknej rękawiczki glacé i znowu powierzyć szczęśliwcowi, który właśnie chciał ją ogniście pocałować, gdy radca wpadł między nich.
— Tam do kata! Robi się zimno. A miałaś ubrać płaszcz albo narzutkę, chciałem raczej powiedzieć, włożyć na siebie. Owiń się szalem, Tineczko; jest to
turecki szal, drogi malarzu, kosztował gotówką pięćdziesiąt dukatów. Owiń się dobrze, mówię ci, Tineczko. Trzeba nam się zbierać do domu. Bądź pan zdrów, mój drogi.
Kierując się słusznym poczuciem, Edmund sięgnął w tej chwili po pudełko cygar i poczęstował radcę trzecią „łodygą żarzącą".
— O, najuniżeniej dziękuję — zawołał Vosswinkel — pan jest niezwykle uprzejmym, świetnie wychowanym człowiekiem. Policja zabrania palić podczas spaceru w Tiergartenie, żeby pięknej trawy nie zniszczyć, ale dlatego właśnie fajka albo cygaro smakuje tu lepiej.
W momencie gdy radca komisyjny podszedł do latarni, by zapalić cygaro, Edmund cicho i nieśmiało poprosił Albertynę, by wolno mu było odprowadzić ją do domu. Wzięła go pod ramię, razem poszli naprzód; radca — gdy ich dogonił — wyglądał, jak gdyby z góry przewidział, że Edmund będzie im towarzyszyć do miasta.
Każdy, kto był młody i zakochany albo jest jeszcze jednym i drugim (niejednemu nigdy się to nie zdarza), może sobie wyobrazić, że Edmund, krocząc przy boku Albertyny, nie szedł przez las, lecz unosił się z najpiękniejszą ponad drzewami, w lśniących obłokach.
Według określenia Rozalindy z Szekspirowskiego „Jak wam się podoba" oznakami zakochanego są: policzki zapadłe, oczy sino podkrążone, umysł otępiały, broda zmierzwiona, podwiązki rozluźnione, czapka zbakierowana, porozpinane rękawy, nie zasznurowane trzewiki i niedbała rozpacz w całym zachowaniu się. Wszystko to wprawdzie okazało się u Edmunda równie nietrafne jak u zakochanego Orlanda, ale tak jak ten ostatni niszczył młode drzewa, wszędzie wyskrobując w korze imię Rozalindy, wieszając ody na głogach a elegie na krzakach jeżynowych, tak Edmund zniszczył mnóstwo papieru, pergaminu, płótna i farby opiewając swą ukochaną w dość lichych wierszach,
rysując ją, malując — a zawsze chybiał, gdyż fantazja przerastała jego możliwości artystyczne. Jeśli dodać do tego osobliwie lunatyczne spojrzenie chorego na miłość i ustawiczne wzdychanie o każdej porze, nie można się dziwić, że stary złotnik wkrótce odgadł, jaki jest stan młodego przyjaciela. Gdy go o to zapytał, Edmund nie wahał się: otworzył przed nim serce.
— Ej — zawołał Leonard, gdy Edmund skończył — ej, nie pomyślałeś chyba o tym, że źle jest zakochać się w czyjejś narzeczonej; Albertyna Vosswinkel jest tak jakby zaręczona z tajnym sekretarzem kancelarii Tusmannem.
Na tę straszliwą wiadomość Edmund od razu popadł w krańcową rozpacz. Leonard spokojnie przeczekał pierwszy paroksyzm, potem zapytał, czy rzeczywiście zamyśla poślubić pannę Albertynę Vosswinkel. Edmund zapewnił, że związek z Albertyna jest najgorętszym pragnieniem jego życia i zaklinał starego, aby mu wszystkimi siłami pomagał w sprzątnięciu z pola tajnego sekretarza kancelarii i zdobyciu najpiękniejszej.
Złotnik uważał, że młodziutki artysta mógłby sobie być zakochany, całkiem niewłaściwe byłoby jednak, gdyby jednocześnie myślał o małżeństwie. Dlatego właśnie młody Sternbald także na małżeństwo się nie zgodził i — o ile mu wiadomo — pozostał dotychczas nieżonaty.
Ten cios trafił. „Sternbald" Tiecka był ulubioną książką Edmunda, który chętnie utożsamiłby się sam z bohaterem romansu. Toteż twarz mu się wydłużyła, bliski był wybuchnięcia rzewnym płaczem.
— No — powiedział złotnik — niech się dzieje, co chce: od tajnego sekretarza kancelarii ja cię uwolnię. Wkręcić się do domu radcy komisyjnego i coraz bardziej zbliżać się do Albertyny — to już twoja rzecz. Zresztą moje działania przeciw tajnemu sekretarzowi kancelarii mogą się zacząć dopiero w noc jesiennego porównania. Edmund nie posiadał się z radości z powodu tego
zapewnienia złotnika, bo wiedział, że stary, gdy coś obieca, słowa dotrzyma. W jaki sposób złotnik rozpoczął działania przeciw tajnemu sekretarzowi kancelarii, szanowny czytelnik właśnie się dowiedział w poprzednim rozdziale.
ROZDZIAŁ TRZECI
zawierający rysopis tajnego sekretarza kancelarii Tusmanna oraz przyczyny, dla których tenże musiał zsiąść z konia wielkiego elektora, a nadto inne godne przeczytania rzeczy.
Mój wielce łaskawy czytelniku, na podstawie wszystkiego, czegoś się właśnie dowiedział o tajnym sekretarzu kancelarii Tusmannie, możesz go sobie wyobrazić jak żywego, wraz z całym jego umysłem i charakterem. Jeśli jednak chodzi o jego wygląd zewnętrzny, chcę jeszcze dodać, że był małego wzrostu, łysy, trochę krzywonogi i dosyć groteskowo się ubierał. Do staroświecko skrojonego surduta z połami sięgającymi pięt i ze zbyt długą kamizelką nosił obszerne spodnie i buty okropnie skrzypiące przy każdym kroku, trzeba przy tym zaznaczyć, że nigdy nie szedł przez ulicę krokiem miarowym, najczęściej podrygiwał z niewiarygodną szybkością, w długich, nieregularnych susach, tak że wyżej wzmiankowane poły, wiatrem porywane, rozpościerały się jak para skrzydeł. Pomimo iż w twarzy jego było coś nieopisanie śmiesznego, wielce dobroduszny uśmiech, igrający na jego ustach, ujmował każdego, tak że lubiano go, choć jednocześnie serdecznie wyśmiewano z powodu jego pedanterii i niezręcznego wzięcia, które obcych od niego odstręczało. Czytać! — to była jego największa namiętność. Nie wychodził nigdy, nie wypchawszy obu kieszeni surduta książkami. Czy
tał, gdziekolwiek szedł czy stał, na przechadzce, w kościele, w kawiarni, czytał bez wyboru wszystko, co popadło, byle tylko ze starych czasów; bo co nowe — było mu nienawistne. Tak więc dziś studiował w kawiarni podręcznik algebry, jutro regulamin kawalerii Fryderyka Wilhelma Pierwszego, potem osobliwą książką z roku tysiąc siedemset dwudziestego: „Cicero w dziewięciu mowach przedstawiony jako wielki pędziwiatr i krętacz". Tusmann był poza tym obdarzony niezwykłą pamięcią. Wszystko, co mu się przy czytaniu jakiejś książki wydało godne uwagi, miał zwyczaj podkreślać, podkreślone raz jeszcze później przebiegał oczyma, by nigdy już nie zapomnieć. W ten sposób Tusmann stał się polihistorem, rodzajem żywej encyklopedii, do której zaglądało się, gdy chodziło o jakąś historyczną czy naukową informację. Jeśli się zdarzyło, że jakiejś informacji nie mógł udzielić z miejsca, to tak długo i niezmordowanie szperał po wszystkich bibliotekach, aż odnalazł, czego żądano, i zadowolony śpieszył z udzieleniem oczekiwanej wiadomości. Osobliwe było to, że w towarzystwie, choć czytał i pozornie zupełnie w książce był zagłębiony, jednak słyszał wszystko, co mówiono. Często wtrącał jakąś zupełnie trafną uwagę, a gdy powiedziano coś dowcipnego, zabawnego, nie odrywając oczu od książki, wyrażał swój poklask krótkim, tenorowym śmiechem.
Radca komisyjny Vosswinkel był razem z tajnym sekretarzem kancelarii w szkole, w Grauen Kloster, z tych czasów szkolnego koleżeństwa wywodziła się zażyłość, w jakiej pozostawali. Tusmann widział, jak Albertyna wyrastała, i na dwunaste urodziny rzeczywiście wręczył jej wonny bukiet kwiatów, ze smakiem ułożony przez najsłynniejszego w Berlinie ogrodnikaartystę, ucałował też pierwszy raz jej rękę z uprzejmością, z galanterią, o jaką nikt by go nie posądził. W owej chwili w głowie radcy komisyjnego zrodziła się myśl, że jego przyjaciel szkolny mógłby Albertynę poślubić. Sądził, że w ten sposób małżeń
stwo Albertyny, którego sobie życzył, najmniej mu ambarasu sprawi, a skromny Tusmann zadowoli się przecież małym posagiem. Radca komisyjny był ponad miarę wygodnicki, obawiał się każdej nowej znajomości; skąpił przy tym pieniędzy o wiele więcej, niż to było konieczne na stanowisku radcy komisyjnego. W osiemnaste urodziny córki ujawnił ów plan, który tak długo zachowywał dla siebie samego, tajnemu sekretarzowi kancelarii, lecz ten przestraszył się okropnie. Nie mógł wcale znieść zuchwałej myśli o wstąpieniu w związki małżeńskie, w dodatku z młodziutką i jak obraz piękną dziewczyną. Powoli jednak przyzwyczajał się do tego i gdy pewnego dnia Albertyna — z polecenia radcy komisyjnego — wręczyła mu małą sakiewkę, którą sama miłymi kolorami wyhaftowała, i zwróciła się do niego ze słowami: „kochany panie tajny sekretarzu kancelarii", dusza jego zapłonęła miłością do czarownego dziewczęcia. Natychmiast w sekrecie oświadczył radcy komisyjnemu, że zamyśla poślubić Albertynę, a że ten uścisnął go jako swego zięcia, uważał się za narzeczonego Albertyny, jakkolwiek należało może jeszcze uwzględnić tę drobną okoliczność, że Albertynie wciąż jeszcze o całej tej transakcji słówkiem nawet nie wspominano i najmniejszego pojęcia o tym nie miała.
Po owej nocy, w którą osobliwa przygoda przy ratuszowej wieży i w winiarni na Alexanderplatz się zdarzyła, o samym brzasku tajny sekretarz kancelarii, blady i wzburzony, wtargnął do pokoju radcy komisyjnego. Radca komisyjny niemało się przeraził, gdyż Tusmann nigdy jeszcze nie odwiedził go o takiej porze, a cały jego wygląd zdawał się zwiastować jakieś nieszczęśliwe zdarzenie.
— Sekretarzu — radca komisyjny miał zwyczaj nazywać tak w skrócie tajnego sekretarza kancelarii — sekretarzu! skąd się tu wziąłeś?! Jak ty wyglądasz?! Co się stało?!
Tak wołał radca komisyjny, ale Tusmann, wyczerpany, rzucił się na fotel i dopiero po kilku minutach,
gdy zaczerpnął oddechu, zaczął głosem mocno drżącym:
— Radco komisyjny, jak mnie tu widzisz, w tym stroju i z „Mądrością polityczną" w kieszeni, przychodzę wprost ze Spandauer Strasse, po której biegałem całą noc tam i na powrót od wczoraj od godziny punkt dwunastej. Do domu krokiem nie wstąpiłem, łóżka nie widziałem, oka nie zmrużyłem.
I Tusmann dokładnie opowiedział radcy komisyjnemu wszystko, co się wydarzyło tej znamiennej nocy, od pierwszego spotkania z bajecznym złotnikiem aż do tego momentu, gdy przerażony dziwacznym zachowaniem tajemniczych czarnoksiężników uciekł z winiarni.
— Sekretarzu! — zawołał radca komisyjny — wbrew twemu przyzwyczajeniu skosztowałeś późnym wieczorem mocnego napoju i miałeś potem dziwaczne sny.
— Co też ty mówisz — odpowiedział tajny sekretarz kancelarii — co mówisz, radco komisyjny? Ja miałbym spać, śnić?! Sądzisz, że nie jestem w stanie odróżnić, co jest snem, co marzeniem? Mógłbym według Nudowa „Teorii snów" wyjaśnić ci, co się snem nazywa, i udowodnić, że można spać nie śniąc, dlatego też książę Hamlet mówi: „Spać, może także marzyć". A jak się ze snami rzecz ma, mógłbyś równie dobrze jak ja wiedzieć, gdybyś był przeczytał „Somnium Scipionis" i sławne dzieło Artemidora o snach, i frankfurcką księgę snów, a ty nic nie czytasz i byki strzelasz w kompromitujący sposób.
— No, no, sekretarzu — zabrał głos radca komisyjny — tylko się nie unoś; wierzę ci nawet, żeś wczoraj dał się skusić, przebrałeś nieco miarkę i popadłeś między skorych do kpin kuglarzy, którzy swawolili z tobą, jako że wino ci za bardzo smakowało. Ale powiedz mi, sekretarzu: gdyś się szczęśliwie znalazł za drzwiami, dlaczegoś, u Boga Ojca, nie poszedł wprost do domu, tylkoś łasił po ulicy?
— O, radco komisyjny — lamentował tajny sekre
tarz kancelarii — o, drogi radco, wierny towarzyszu szkolny z Grauen Kloster, nie znieważaj mnie obraźliwym powątpiewaniem, a przyjm spokojnie do wiadomości, że przeklęte, fatalne, diabelskie mamidło na dobre zaczęło się dopiero, gdy się na ulicy znalazłem. Gdym się mianowicie do ratusza zbliżył, ze wszystkich okien buchnął oślepiająco jasny blask świec i rozbrzmiała wesoła muzyka taneczna z janczarami lub, ściślej mówiąc, z janczarskim bębnem. Sam nie wiem, jak to się stało, że — jakkolwiek nie odznaczam się specjalnie wysokim wzrostem — wzniósłszy się na palce, tak wysoko sięgnąłem, że mogłem zajrzeć do okna. Cóż zobaczyłem! O, sprawiedliwy Stwórco na niebie, cóż dostrzegłem! Nikt inny, tylko twoja córka, panna Albertyna Vosswinkel, w niepokalanym ślubnym stroju bez opamiętania walcowała z jakimś młodym człowiekiem. Zapukałem do okna. Zawołałem: „Najczcigodniejsza panno Albertyno Vosswinkel, co pani robi, co poczyna pani tak późną nocą!" Ale wtem jakaś nikczemna ludzka dusza, wyszedłszy z Königsstrasse, wyrwała mi obie nogi z ciała i pędem z nimi odbiegła śmiejąc się głośno. Ja, biedny tajny sekretarz kancelarii, rymnąłem w ohydne błoto uliczne i krzyczę: „Straż nocna, szanowna policjo, czcigodne patrole, przybywajcie, przybywajcie, trzymajcie złodzieja! Trzymajcie złodzieja, ukradł mi nogi!" Ale na górze w ratuszu wszystko nagle ucichło i pociemniało i mój głos rozpływał się w powietrzu nie zauważony. Już miałem popaść w rozpacz, gdy ów człowiek powraca i przebiegając jak szalony rzuca mi moje nogi w twarz. Zbieram się z ziemi tak szybko, jak to tylko w ogólnym przerażeniu jest możliwe, i biegnę w Spandauer Strasse. Ale gdy z kluczem w wyciągniętej ręce podchodzę do drzwi mego domu, już tam stoję... ja, tak, ja sam stoję i przyglądam się sobie dziko tymiż samymi wielkimi, czarnymi oczyma, które tkwią w mej głowie. Przerażony, cofam się i wpadam na jakiegoś człowieka, który mnie chwyta w silne ramiona. Po halabardzie w jego ręce poznaję, że
jest to strażnik nocny. Mówię ufnie: „Drogi strażniku nocny, serdeńko, bądź pan tak uprzejmy, przepędź sprzed drzwi tego filuta, podającego się za tajnego sekretarza kancelarii Tusmanna, żeby prawdziwy tajny sekretarz kancelarii, którym ja jestem, mógł wejść." „Pana chyba diabeł opętał, panie Tusmann" — wychrapał ów człowiek głuchym głosem i spostrzegłem, że nie jest to strażnik nocny, nie! to przerażający złotnik trzymał mnie w objęciach. Strach mnie przejął, zimne krople potu wystąpiły na czoło i mówię: „Najszanowniejszy panie profesorze, nie miej mi pan za złe, że w ciemności wziąłem pana za strażnika nocnego. O Boże, nazywaj mnie pan, jak chcesz, nazywaj mnie w najobraźliwszy sposób: monsieur Tusmann, mój drogi — traktuj mnie barbarzyńsko, zwracając się do mnie przez «wy», jeżeli takie właśnie masz upodobanie; wszystko, wszystko zniosę, tylko uwolnij mnie pan od tego straszliwego widma, które całkowicie w pańskiej mocy pozostaje." „Tusmann — zaczął niegodziwy czarownik swym fatalnym, głuchym głosem — nie będziecie odtąd niepokojeni, jeżeli tu na miejscu przyrzekniecie nie myśleć nigdy więcej o małżeństwie z Albertyną Vosswinkel." Radco komisyjny, możesz sobie wyobrazić, jak się czułem wobec tej okropnej propozycji. „Najszanowniejszy panie profesorze — prosiłem — pan mi do krwi ranisz serce. Walc jest obrzydliwym, nieprzyzwoitym tańcem, a demoiselle Albertyna Vosswinkel, jako moja narzeczona w dodatku, właśnie walca tańczyła z jakimś młodym człowiekiem w taki sposób, że omal zmysłów nie postradałem; a jednak nie mogę się przez to wyrzec mojej najpiękniejszej, nie mogę się jej wyrzec". Zaledwie wypowiedziałem te słowa, gdy przeklęty złotnik takie mi wymierzył uderzenie, że natychmiast zacząłem się kręcić. I jak gdyby niezwalczoną jakąś siłą popychany, walcowałem przez Spandauer Strasse w górę i w dół, a w ramionach miast damy trzymałem obrzydliwy kij od miotły, który mnie drapał po twarzy. Jednocześnie jakieś nie
widzialne ręce waliły mnie po plecach, ubijając je na kwaśne jabłko, a wkoło mnie zaroiło się od tajnych sekretarzy kancelarii Tusmannów, walcujących z kijami od mioteł. W końcu upadłem wyczerpany, omdlały. Świt zajrzał mi w oczy, otwarłem je... o, radco komisyjny, przeraź się wraz ze mną, wpadnij w omdlenie, towarzyszu szkolny!... skonstatowałem, że siedzę wysoko, na pomniku wielkiego elektora, na koniu, tuż przed elektorem, głowę wspierając na jego zimnej spiżowej piersi. Na szczęście wartownicy spali, zdaje się, tak że niepostrzeżenie, choć z narażeniem życia, zgramoliłem się i uciekłem. Uciekłem na Spandauer Strasse, ale opadł mnie na nowo jakiś niedorzeczny strach i w końcu przygnał do ciebie.
— Sekretarzu — zabrał wreszcie głos radca komisyjny — sekretarzu, i ty przypuszczasz, że uwierzę we wszystkie te głupie, niesmaczne bzdury, które tu wyplatałeś? Czy słyszał kto kiedy o takich czarodziejskich figlach? I to miałoby się dziać w naszym zacnym, światłym Berlinie?
— Widzisz — odpowiedział tajny sekretarz kancelarii — teraz dopiero widzisz, do jakich błędów popycha cię niedostatek lektury; gdybyś jak ja przeczytał Haftitiusa, rektora obu szkół, w Berlinie i w Kölln nad Szprewą, „Microchronicon marchicum", wiedziałbyś, że zgoła inne rzeczy się zdarzały. Radco komisyjny, w rezultacie jestem pewien, że złotnik to sam przeklęty szatan, który drwi ze mnie i dokucza mi.
— Proszę cię — powiedział radca komisyjny — proszę cię, sekretarzu, nie opowiadaj mi tych głupich, zabobonnych historyjek. Opanuj się! Podchmieliłeś sobie, nieprawdaż, i w pijackiej swawoli wszedłeś na pomnik wielkiego elektora?
Tajnemu sekretarzowi kancelarii na to podejrzenie Vosswinkla łzy napłynęły do oczu, z całych sił starał się odeprzeć jego zarzuty.
Radca komisyjny stawał się coraz poważniejszy. W końcu, gdy tajny sekretarz kancelarii nie prze
stawał zaklinać się, że wszystko tak się wydarzyło, jak to opowiedział — rzekł:
— Posłuchaj, sekretarzu, im głębiej zastanawiam się nad tym, co mi tu opowiadasz o złotniku i starym Żydzie, z którymi wbrew swej zwykłej obyczajności, wbrew skromnemu sposobowi życia, do późna w noc ucztowałeś, tym jaśniejsze staje się dla mnie, że ten Żyd to bez wątpienia mój stary Manasses, a czarnoksięskim złotnikiem nie może być nikt inny, tylko złotnik Leonard, którego od czasu do czasu widuje się w Berlinie. Wprawdzie nie przeczytałem tylu książek, ile ty, sekretarzu, co zresztą wcale nie jest konieczne, aby wiedzieć, że obaj, Manassec i Leonard, są zwykłymi, uczciwymi ludźmi i bynajmniej nie żadnymi czarnoksiężnikami. Dziwi mnie niezwykle, że ty, sekretarzu, który w prawie dosyć doświadczony być powinieneś, nie wiesz, że zabobony najsurowiej są wzbronione i czarnoksiężnik przenigdy nie dostałby od rządu świadectwa, na którego podstawie mógłby sztukę swą uprawiać. Posłuchaj, sekretarzu, nie chcę wierzyć, że podejrzenie, które się we mnie budzi, ma poważne podstawy. Tak! Nie przypuszczam, że straciłeś ochotę poślubienia mej córki, że skrywasz to za tymi wszystkimi głupimi bzdurami, że bajesz mi niestworzone rzeczy, że chcesz powiedzieć: „Radco komisyjny, jesteśmy ludźmi, którzy muszą się rozejść, gdyż jeśli poślubię twoją córkę, diabeł skradnie mi nogi i zbije plecy na kwaśne jabłko." Sekretarzu, źle by było, gdybyś miał mnie tak kłamstwem i oszustwem podchodzić.
Tajnego sekretarza kancelarii gorszące podejrzenia radcy komisyjnego zupełnie wyprowadziły z równowagi. Raz jeszcze zapewnił uroczyście, że niezmiernie kocha pannę Albertynę, że jak drugi Leander, drugi Troił, gotów umrzeć dla niej, dlatego też raczej chce być całkowicie zadręczony przez przeklętego szatana, jako niewinny męczennik, a miłości swej się nie wyrzeknie.
Podczas tych przysiąg tajnego sekretarza kancelarii
mocno zapukano do drzwi i wszedł stary Manasses,
o którym przedtem wspomniał radca komisyjny. Zaledwie Tusmann spostrzegł starego, wykrzyknął:
— Ojcze Niebieski, przecież to jest ten stary Żyd, który wczoraj z rzodkwi sztuki złota wytłaczał i rzucał je złotnikowi w twarz. Zapewne przyjdzie zaraz
i ten stary, niegodziwy czarnoksiężnik.
Szybko pośpieszył do drzwi, ale radca komisyjny, przytrzymawszy go mocno, powiedział:
— No, zaraz się dowiemy.
Po czym zwrócił się do Manassesa i opowiedział, co Tusmann o nim utrzymuje i co się jakoby miało wydarzyć tej nocy w winiarni na Alexanderplatz.
Manasses na stronie złośliwie uśmiechnął się do tajnego sekretarza kancelarii i powiedział:
— Nie wiem, czego chce ten pan; ten pan przyszedł wczoraj do winiarni ze złotnikiem Leonardem, właśnie gdym się szklanką wina pokrzepiał po żmudnym zatrudnieniu, które do północy prawie trwało. Ten pan pił ponad miarę, nie mógł się na nogach utrzymać i zataczając się wyszedł na ulicę.
— Widzisz więc — wykrzyknął radca komisyjny — widzisz więc, sekretarzu, tak właśnie myślałem. Źródłem wszystkiego jest obrzydliwe opilstwo, którego całkowicie musisz się wyrzec, gdy poślubisz moją córkę.
Tajny sekretarz kancelarii, zupełnie zdruzgotany tym niezasłużonym zarzutem, bez tchu opadł na fotel, zamknął oczy i pojękiwał w sposób niezrozumiały.
— Oto go mamy — powiedział radca komisyjny — najpierw hula po nocach, a potem jest wyczerpany i cierpiący.
Nie pomogły wszelkie protesty, Tusmann musiał znieść i to, że radca komisyjny owiązał mu głowę białą chustka i zapakował go w przywołaną dorożkę, która odwiozła go na Spandauer Strasse.
— Cóż nowego, panie Manasses? — zapytał starego radca komisyjny.
Manasses, uśmiechając się przymilnie i przyjacielsko, wyraził wątpliwość, czy radca komisyjny się domyśla, jak szczęśliwa czeka go wiadomość.
Na energiczne nalegania radcy Manasses oznajmił, że jego siostrzeniec, Beniamin Dümmerl, przystojny młody człowiek, posiadacz miliona prawie, któremu z powodu jego niewiarygodnych zasług nadano w Wiedniu tytuł barona, a który niedawno powrócił z Włoch, tak! że ten siostrzeniec nagle rozmiłował się śmiertelnie w demoiselle Albertynie i pragnie ją pojąć za żonę.
Młodego barona Dümmerla widuje się często w teatrze, gdzie puszy się w pierwszym rzędzie loży, częściej jeszcze na wszelkich możliwych koncertach. Każdy więc wie, że jest chudy i wysoki jak grochowa tyczka, że twarz jego, ziemistożółta, ocieniona kędzierzawymi i czarnymi jak smoła bokobrodami i takąż czupryną, nosi wyraźne piętno przynależności do wschodniego narodu; że ubrany chodzi wedle ostatniej najdziwaczniejszej mody, jak angielski fircyk, że mówi różnymi językami z jednakowym akcentem swego ludu, że na skrzypcach rzępoli, na pianinie bębni, mizerne wiersze kleci, nie mając wiedzy i smaku gra rolę estety i znawcy sztuki, a i literackiego mecenasa grałby chętnie; bezdusznie dowcipny, niedowcipnie uduchowiony, bezczelny, wścibski, natrętny, krótko mówiąc — według rubasznego wyrażenia tych rozsądnych ludzi, do których aż nazbyt chętnie chciałby się zbliżyć — jest nieznośnym chłystkiem. Dodawszy do tego jeszcze, że mimo wielkiego bogactwa wszystkie jego poczynania cechuje chciwość i brudna małostkowość, nie można się dziwić, że nawet te małe dusze, które się zwykle przed mamoną płaszczą, wkrótce go opuściły.
Wprawdzie w chwili gdy Manasses oznajmiał mu zamiar swego łaskawego kuzyna, przez głowę radcy komisyjnego bardzo żywo przemknęła myśl o półmilionie, który Żydowin rzeczywiście posiadał, ale też jednocześnie przypomniał sobie o przeszkodzie, która we
dług jego przekonania całą sprawą czyniła nierealną.
— Drogi Menassesie — zaczął — pan nie pomyślał, że szanowny siostrzeniec pański jest starozakonny.
— Ee — przerwał mu Manasses — e, panie radco, cóż to ma za znaczenie? Mój siostrzeniec jest zakochany w pańskiej córce i chce ją uszczęśliwić, od paru kropel wody nic mu się nie stanie, będzie, jaki jest. Rozważ pan sobie tę sprawę, za kilka dni przyjdę z moim barankiem po decyzję.
To rzekłszy Manasses odszedł.
Radca komisyjny natychmiast zabrał się do rozważania. Mimo bezgranicznej chciwości, braku sumienia i charakteru, zbuntowało się w nim wszystko, gdy sobie wyraźnie uzmysłowił związek Albertyny z obrzydliwym Żydowinem. W porywie lojalności postanowił dotrzymać słowa staremu towarzyszowi szkolnemu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
traktujący o portretach, zielonych twarzach, skaczących myszach i żydowskich przekleństwach.
Wkrótce po zawarciu przy „Strzelcu dworskim" znajomości z Edmundem Lehsenem Albertyna stwierdziła, że wiszący w jej pokoju duży, olejno malowany portret ojca jest w nieznośny sposób napacykowany i wcale niepodobny. Udowodniła radcy komisyjnemu, iż pomimo wielu lat, które minęły od czasu, jak go sportretowano, w tej chwili jeszcze wygląda o wiele młodziej i piękniej, niż go malarz przedstawił. Ganiła zwłaszcza ponure, zrzędne spojrzenie, jak również staromodny strój i nienaturalny bukiet róż, jaki na portrecie radca komisyjny bardzo delikatnie trzymał między dwoma palcami, na których błyszczały okazałe pierścienie z brylantami.
Albertyna tak wiele i tak długo mówiła o portrecie, że w końcu radca komisyjny sam doszedł do przekonania, że malowidło jest obrzydliwe, i nie mógł pojąć, jak niezręczny malarz mógł jego sympatyczną osobę zmienić w tak wstrętną karykaturę. Im dłużej patrzał na portret, tym więcej go irytował ten fatalny bohomaz, wreszcie postanowił obraz zdjąć i wrzucić do rupieciarni.
Albertyna sądziła, że zły portret w zupełności na to zasłużył, jednakże tak przywykła mieć wizerunek ojczulka w swoim pokoju, że pusta ściana przeszkadzałaby jej nieustannie we wszystkim, co robiła. Nie ma innej rady, ojczulek musi raz jeszcze dać się namalować jakiemuś zdolnemu artyście, umiejącemu trafnie uchwycić podobieństwo, a powinien to być nie kto inny, tylko Edmund Lehsen, który jest twórcą najpiękniejszych, najbardziej udanych portretów.
— Córko! — zawołał radca komisyjny. — Córko, czego ty żądasz! Młodzi artyści aż pękają od dumy i zarozumialstwa, nie wiedzą wprost, jakich sum żądać za najmniejszą swą pracę, mówić nie chcą o innej zapłacie, jak we friedrichsdorach, nie zadowolą się najpiękniejszą monetą obiegową, nawet jeśli to są talary.
Albertyna zepewniła jednak, że Lehsen, który malarstwo uprawia raczej ze skłonności niż z potrzeby, z pewnością okaże się bardzo tani, i tak długo namawiała radcę, że wreszcie zdecydował udać się do Lehsena i pomówić z nim o portrecie.
Można sobie wyobrazić, z jaką radością Edmund wyraził gotowość malowania radcy komisyjnego i na jaką wyżynę zachwytu wzniosła się ta radość, gdy się dowiedział, że to Albertyna podsunęła radcy komisyjnemu myśl, by się u niego właśnie sportretował. Słusznie przeczuwał, że w ten sposób Albertyna chciała mu umożliwić zbliżenie się do siebie. Zupełnie więc naturalne, że gdy radca komisyjny nieco trwożliwie jął mówić o cenie portretu, Edmund zapewnił go, że
w ogóle żadnego honorarium nie przyjmie, gdyż za szczęście poczytywać będzie, jeśli dzięki swej umiejętności artystycznej Uzyska wstęp do domu człowieka tak znakomitego jak radca komisyjny.
— Boże — zaczął radca komisyjny w najgłębszym zdumieniu — co słyszę? Najmilszy panie Lehsen, nie chce pan żadnych pieniędzy, żadnych friedrichsdorów, za swój trud? Nawet odszkodowania za zużyte płótno i farby w dobrej monecie obiegowej?
Edmund uśmiechając się zauważył, że to wydatek bez znaczenia, o którym nawet wspominać nie warto.
— Ale — przerwał radca komisyjny zażenowany — pan może nie wie, że chodzi o portret naturalnej wielkości, przedstawiający mnie aż do kolan.
— To nie ma znaczenia — odpowiedział Lehsen. Radca komisyjny mocno przytulił go do piersi, a łzy głębokiego wzruszenia napłynęły mu do oczu.
— O, Boże miłosierny! Są więc jeszcze na tym tonącym w złości świecie tak wzniosłe i bezinteresowne dusze! Najpierw cygara, potem portret! Pan jest niezwykłym człowiekiem, albo raczej młodzieńcem, drogi panie Lehsen. W panu mieszka niemiecka cnota i zacność, o której — jak to kwitnie podobno w naszych czasach — w różnych pismach wiele miłych rzeczy się czyta. Jednak wierz mi pan, choć jestem radcą komisyjnym i ubieram się na sposób francuski, żywię podobne upodobania, potrafię ocenić pańską wielkoduszność i być równie bezinteresownym i gościnnym.
Przebiegła Albertyna potrafiła z góry przewidzieć, jak propozycja radcy komisyjnego zostanie przez Edmunda przyjęta. Cel swój osiągnęła. Radca komisyjny rozpływał się w pochwałach nad wspaniałym młodzieńcem, dalekim od jakiejkolwiek ohydnej chciwości. Zakończył uwagą, że młodzi ludzie, zwłaszcza malarze, są zawsze nieco marzycielscy, romantyczni, wielce sobie cenią zwiędłe kwiaty, wstążki, jeśli je piękna dziewczyna miała na sobie, a już otrzymawszy jakiś przedmiot, wykonany przez piękne ręce, zupełnie głowę tracą. Albertyna, jeśli nie sprawi to jej przy
krości, może Edmundowi sakiewkę wyhaftować, a nawet włożyć do niej pukiel swych pięknych, kasztanowatobrązowych włosów. W ten sposób można by zadośćuczynić wszelkim ewentualnym zobowiązaniom wobec Lehsena. Zezwala na to wyraźnie, a usprawiedliwienie przed tajnym sekretarzem kancelarii Tusmannem gotów jest wziąć na siebie.
Albertyna, nigdy dotąd nie powiadamiała o planach i zamiarach radcy komisyjnego, nie zrozumiała, czego chce on od Tusmanna, ale nie pytała o to.
Jeszcze tego wieczoru Edmund kazał zanieść swe przybory malarskie do domu radcy, a nazajutrz rano zjawił się na pierwsze posiedzenie.
Prosił radcę, aby skierował myśl ku najpogodniejszej, najweselszej chwili swego życia: może — gdy mu jego zmarła małżonka po raz pierwszy miłość wyznała, może — gdy urodziła się Albertyna, a może — gdy niespodziewanie ujrzał znowu przyjaciela, którego miał za utraconego.
— Zaczekaj no! — zawołał radca komisyjny. — Zaczekaj pan, panie Lehsen. Przed trzema mniej więcej miesiącami otrzymałem z Hamburga zawiadomienie, żem znaczną sumę wygrał na tamecznej loterii. Z otwartym listem w dłoni pobiegłem do mej córki. Nie było w mym życiu weselszej chwili. Wybierzmy więc tę, a żeby panu i mnie lepiej wszystko przed oczyma stanęło, przyniosę ten list i jak wtedy otwarty w ręku trzymać będę.
Edmund rzeczywiście musiał namalować radcę w tej pozie, a na otwartym liście zupełnie wyraźnie i czytelnie wypisać jego zawartość.
„Mam zaszczyt zawiadomić szanownego pana"... itd.
Na małym stoliku obok (tak chciał radca) leżała koperta i można było przeczytać adres:
Wielmożny Pan Radca Komisyjny
MELCHIOR VOSSWINKEL
radny miasta i prezes straży pożarnej w Berlinie
Edmund musiał także pamiętać o dokładnym skopiowaniu znaczka pocztowego ze stemplem Hamburga. Namalował zresztą bardzo miłego, jowialnego, dostatnio ubranego pana, który rysami twarzy rzeczywiście przypominał nieco radcę, tak że ktoś, kto ów adres na kopercie przeczytał, nie mógł się pomylić co do osoby, którą portret przedstawiał.
Radca komisyjny był zachwycony portretem. Widać z tego, mówił, że zręczny malarz potrafi wiernie uchwycić miłe rysy przystojnego człowieka, nawet jeżeli ten jest już trochę posunięty w latach. Teraz dopiero zrozumiał, co miał na myśli profesor, którego słyszał pewnego razu w jakimś towarzystwie humanistycznym twierdzącego, że dobry portret musi być zarazem tęgim obrazem historycznym. Bowiem gdy spoglądał na swój portret, przypominała mu się za każdym razem przyjemna historia wygranego losu loteryjnego i rozumiał błogi uśmiech swego „ja", który się i na jego własnym obliczu zaraz odzwierciedlał.
Nim Albertyna zdołała przeprowadzić to, co leżało w jej dalszych planach, radca komisyjny uprzedził jej życzenie prosząc Edmunda, by jego córkę także sportretował.
Edmund natychmiast przystąpił do dzieła. Ale z portretem Albertyny wcale jakoś nie szło mu tak łatwo, tak szczęśliwie, jak to miało miejsce przy portretowaniu radcy. Szkicował, ścierał, znowu rysował, zaczynał malować, odrzucał wszystko, zaczynał na nowo, zmieniał pozycję; to było mu za jasno w pokoju, to za ciemno itd., aż wreszcie radca komisyjny, który dotąd asystował przy pozowaniu, stracił cierpliwość i zrezygnował z tego.
Edmund przychodził przed południem i po południu, a jeżeli praca nad rozpiętym na sztalugach obrazem nie posuwała się specjalnie naprzód, to znaczne postępy czyniło czułe porozumienie miłosne, które się między Albertyna i Edmundem coraz bardziej i bardziej zacieśniało.
Ty sam, wielce łaskawy czytelniku, wiesz z pewnością z doświadczenia, że gdy się jest zakochanym, odczuwa się często konieczną potrzebę, by wszystkim zaklęciom, wszystkim słodkim, tęsknym słowom i frazesom, wszystkim pożądliwym pragnieniom nadać odpowiednią siłę, aby z nieodpartą gwałtownością przeniknęły aż w głąb serca; chwyta się rękę ukochanej, ściska, całuje, a potem wśród pieszczot usta niespodziewanie trafiają na usta, jakby jakimś elektrycznym prądem tknięte, i ów prąd wyładowuje się w płomiennym strumieniu najsłodszego pocałunku. Dlatego właśnie Edmund nie tylko często musiał zupełnie porzucać malowanie, ale równie często zmuszony był nawet wstawać od sztalug.
Tak więc zdarzyło się, że pewnego popołudnia stał z Albertyna przy zasłoniętym białą firanką oknie i aby — jak to się rzekło — większą siłę nadać swym zapewnieniom, obejmował Albertynę i rękę jej nieprzerwanie do ust przyciskał.
O tej właśnie godzinie i w tej właśnie chwili przechodził koło domu radcy komisyjnego tajny sekretarz kancelarii Tusmann, z „Mądrością polityczną" w kieszeni i innymi w pergamin oprawnymi księgami, łączącymi przyjemne z pożytecznym. Jakkolwiek biegł prawie, bo zegar miał właśnie wybić godzinę, o której zwykł był wkraczać do biura, zatrzymał się na chwilę i rzucił przymilne spojrzenie ku oknu swej rzekomej narzeczonej.
Niby we mgle zobaczył Edmunda i Albertynę i choć niezupełnie wyraźnie mógł ich rozróżnić, zabiło mu serce, sam nie wiedział dlaczego. Osobliwy strach skłonił go do przedsięwzięcia czegoś niesłychanego: mianowicie do wstąpienia na górę o zupełnie niezwykłej godzinie, i to wprost do pokoju Albertyny.
W chwili gdy wchodził do pokoju, Albertyna mówiła bardzo wyraźnie: — Tak, Edmundzie, kochać cię będę wiecznie, wiecznie! — mówiąc to tuliła Edmunda do piersi, a cały fajerwerk wyżej opisanych elektrycznych wstrząsów zaczął huczeć i iskrzyć się.
Tajny sekretarz kancelarii machinalnie kroczył naprzód i nagle zatrzymał się na środku pokoju, osłupiały, oniemiały, jakby katalepsją tknięty.
W oszołomieniu najwyższej ekstazy zakochani nie słyszeli głośnego skrzypienia butów tajnego sekretarza kancelarii, nie słyszeli, jak drzwi otworzył, wszedł, dostał się aż na środek pokoju.
Naraz zaskrzeczał najwyższym falsetem:
— Ależ panno Albertyno Vosswinkel! Przerażeni kochankowie rzucili się — Edmund ku sztalugom, Albertyna ku krzesłu, na którym powinna była siedzieć przy pozowaniu.
— Ależ panno Albertyno Vosswinkel — rzekł tajny sekretarz kancelarii po małej przerwie w której tchu zaczerpnął — co pani robi? Jak pani sobie poczyna? Naprzód tańcujesz pani walca z tym młodym człowiekiem, którego nie mam zaszczytu znać, na ratuszu w głęboką noc, że ja, biedny tajny sekretarz kancelarii i ciężko dotknięty narzeczony od zmysłów wprost odchodzę, a teraz w biały dzień tu przy oknie, za firanką... O, sprawiedliwy Boże! jestże to stateczne, obyczajne zachowanie narzeczonej?
— Kto tu jest narzeczoną? — zawołała Albertyna — o kim pan mówi, panie tajny sekretarzu kancelarii, powiedz pan!
— O, Stwórco na wysokim niebie! — lamentował tajny sekretarz — i pani jeszcze pyta, szanowna demoiselle, kto jest narzeczoną, o kim mówię! O kimż innym mógłbym tu teraz mówić, jak nie o pani. Czyż nie pani jest mą czcigodną, w cichości uwielbianą narzeczoną? Czyż szanowny ojciec pani nie obiecał mi od dawna już tej miłej, białej i tak całowania godnej ręki?
— Panie tajny sekretarzu kancelarii! — zawołała Albertyna zupełnie wytrącona z równowagi. — Panie tajny sekretarzu kancelarii, albo pan już przed południem wpadł do winiarni, którą pan, jak mówi mój ojciec, zbyt gorliwie teraz odwiedzasz, albo też do
tknięty pan jest jakimś szczególnym obłędem. To nieprawda, ojciec nie mógł przyrzec panu mej ręki!
— Najdroższa panno Albertyno! — przerwał jej tajny sekretarz kancelarii — pomyśl pani tylko: znasz mnie pani od tylu już lat, czy nie byłem zawsze człowiekiem powściągliwym i rozważnym, czy mógłbym teraz nagle pogrążyć się w ohydnym pijaństwie i niestosownym szaleństwie? Droga demoiselle, przymknę oczy, usta moje zamilczą o tym, co się tu właśnie zdarzyło. O wszystkim zapomnę i wszystko przebaczę. Ale przypomnij pani sobie jednak, ubóstwiana narzeczono, że dałaś mi już pani słowo z okna ratuszowej wieży o północnej godzinie, i choć tańczyłaś tam także zapamiętale w stroju weselnym z tym oto młodym człowiekiem, to jednak...
— Opamiętaj się pan — przerwała tajnemu sekretarzowi kancelarii Albertyna.— Opamiętaj się pan, pomiarkuj się pan! Pan bezsensowne bzdury wyplata, bredzi jak zbiegły z domu obłąkanych. Odejdź pan! Strach mnie ogarnia w pana obecności. Odejdź pan, mówię, zostaw mnie pan!
Łzy popłynęły z oczu biednego Tusmanna.
— Boże sprawiedliwy —zaszlochał—tak pogardliwe traktowanie ze strony najczcigodniejszej demoiselle narzeczonej! Nie, nie odejdę, zostanę, czcigodna panno Vosswinkel, dopóty, dopóki nie dojdziesz do lepszego mniemania o mej lichej osobie.
— Odejdź pan! — zawołała Albertyna głosem na pół zduszonym, uciekając w kąt pokoju z chusteczką przyciśniętą do oczu.
— Nie! — odparł tajny sekretarz kancelarii — nie, szanowna panno narzeczono, według mądrych politycznych rad Tomasiusa powinienem zostać i nie odejdę stąd, dopóki...—Zrobił ruch, jakby zamierzał podążyć za Albertyna.
Edmund tymczasem, gotując się z wściekłości, bazgrał coś na ciemnozielonym tle malowidła. Wreszcie nie mógł wytrzymać dłużej:
— Zwariowany, natrętny diable! — zawołał odcho
dząc od zmysłów, skoczywszy ku Tusmannowi przeciągnął mu trzy, cztery razy po twarzy grubymi w tejże ciemnozielonej farbie umoczonym pędzlem, chwycił go i otworzywszy drzwi, pchnął go tak, że wyleciał jak z procy wystrzelony.
Radca komisyjny, który właśnie chciał wejść z przeciwnej strony; odskoczył z przerażeniem, gdy zielony kolega szkolny wpadł mu w ramiona.
— Sekretarzu! — zawołał. — Sekretarzu, na litość boską, jak ty wyglądasz!
Tajny sekretarz kancelarii, który zupełnie głowę stracił od wszystkiego, co się właśnie zdarzyło, pokrótce, urywanymi zdaniami opowiedział mu, jak go potraktowała Albertyna i czego doznał od Edmunda. Radca komisyjny, rozgniewany i zatroskany, wziął go za rękę, wprowadził z powrotem do pokoju Albertyny i wpadł na dziewczynę.
— Cóż to ja słyszę! Czego się dowiaduję! Możnaż się tak unosić, tak traktować narzeczonego?
— Narzeczonego?! — zawołała Albertyna w najstraszliwszym przerażeniu.
— Właśnie tak, narzeczonego, istotnie — rzekł radca komisyjny. — Nie wiem, dlaczego tak cię oburza sprawa, którą ja zdecydowałem od dawna. Mój kochany Tusmann jest twym narzeczonym i za parę tygodni sprawimy ci huczne wesele.
— Nigdy! —zawołała Albertyna. —Nigdy nie wyjdę za pana tajnego sekretarza kancelarii. Jakże mogłabym go kochać, tego starca! Nie!
— Miłość! Starzec! cóż to znowu — przerwał jej radca komisyjny. — O miłości nie było mowy, tylko o małżeństwie. Wprawdzie mój przyjaciel nie jest już lekkomyślnym młodzianem, lecz — jak i ja sam — jest w wieku, który się słusznie najlepszym nazywa. Jest przy tym uczciwym, skromnym, oczytanym, miłym człowiekiem i moim kolegą szkolnym.
— Nie! —rzekła Alberty na poruszona do głębi, a łzy rzuciły się z jej oczu. — Ja go nie znoszę, nie
cierpię! nienawidzę go, czuję wstręt do niego! O, mój Edmundzie!...
Z tymi słowy dziewczyna, zupełnie niemal przytomność tracąc, upadła w ramiona Edmunda, który ją gwałtownie do piersi przycisnął.
Radca komisyjny zupełnie osłupiał, przetarł oczy, jakby spostrzegł jakieś widmo, wreszcie wybuchnął:
— Co to jest! Co ja widzę!
— Tak — wmieszał się płaczliwym głosem tajny sekretarz kancelarii — panna Albertyna mnie, jak się zdaje, wcale znać nie chce, żywi natomiast niezwykłą skłonność ku temu młodemu malarzowi, całuje go bez wahania, gdy mnie biedakowi nie chce nawet podać tej ręki, na której miły palec serdeczny zamierzam przecież wkrótce włożyć zaręczynowy pierścionek.
— Hola! hola! rozdzielić się, mówię! — krzyknął radca komisyjny i wyrwał Albertynę z objęć Edmunda. Ale ten zawołał, że nie opuści Albertyny, nawet gdyby miał to życiem przypłacić.
— Ach, tak? — powiedział radca komisyjny drwiącym tonem. — No, proszę, piękna historia miłosna za moimi plecami. Ślicznie, wspaniale, młody panie Lehsen. Stąd pańska bezinteresowność, cygara, portrety; wśliznąć się do mego domu i szelmowskimi sztuczkami uwieść moją córkę! Piękny pomysł, żebym ja musiał moją córkę rzucić w ramiona takiego mizernego, nędznego, niegodziwego pacykarza.
Rozwścieczony tymi obelgami radcy komisyjnego, Edmund porwał drążek malarski i uniósł go w górę, gdy Leonard wpadając zawołał od drzwi grzmiącym głosem:
— Stój, Edmundzie! bez zbytniego pośpiechu, Vosswinkel jest głupim błaznem, ale opamięta się.
Radca komisyjny, przerażony tym niespodziewanym zjawieniem się Leonarda, zawołał z kąta, do którego uskoczył:
— Nie rozumiem, panie Leonardzie, skąd pan się tu wziął.
Tajny sekretarz kancelarii, spostrzegłszy złotnika,
uciekł prościutko za solę, przycupnął tam niziutko i skrzeczał płaczliwym, przestraszonym głosem:
— O, Boże w niebiesiech! Radco komisyjny, strzeż się, milcz, zamknij buzię, kochany kolego szkolny! Ojcze niebieski, toż to profesor, straszliwy inicjator balu przy Spandauer Strasse.
— Zbliż się tylko — rzekł złotnik ze śmiechem — zbliż się, Tusmann, nie bój się pan, nic więcej się panu nie stanie. Dość już jesteś pan ukarany za głupią ochotę do żeniaczki, bo na całe życie zachowasz zieloną twarz.
— O, Boże! — krzyknął tajny sekretarz kancelarii tracąc panowanie nad sobą. — O, Boże, na zawsze zieloną twarz! Co ludzie, co jego ekscelencja minister powie na to! Czy jego ekscelencja nie będzie sądził, że sam się tak pomalowałem przez zwykłą, marną, światową próżność tylko?! Jestem człowiekiem zrujnowanym! Stracę posadę, bo państwo nie może przecież tolerować tajnych sekretarzy kancelarii z zielonymi twarzami! O, ja nieszczęsny!
— No, no! — przerwał skargi Tusmanna złotnik — nie lamentujże tak srodze, Tusmann. Jest jeszcze ratunek dla pana, jeśli się pan zgodzisz być rozsądnym i jeśli się wyrzekniesz głupiej myśli poślubienia Albertyny.
— Nie mogę! Nie wolno mu! — wykrzyknęli jednocześnie tajny sekretarz kancelarii i radca komisyjny.
Złotnik spojrzał na obu roziskrzonym, świdrującym wzrokiem, ale właśnie gdy miał wybuchnąć, drzwi się otwarły i wszedł stary Manasses ze swym siostrzeńcem, baronem Beniaminem Dümmerlem z Wiednia. Baron podszedł wprost ku Albertynie, która go pierwszy raz w życiu ujrzała, i biorąc ją za rękę, rzekł charczącym głosem:
— Ha! najmilsza dziewczyno! Jestem więc oto we własnej osobie, by się pani do nóg rzucić! Rozumie pani, to jest tylko taki sposób wyrażania się, baron Dümmerl nikomu się do nóg nie rzuca, nawet jego
cesarskiej mości. Sądzę, że mogłaby mnie pani pocałować. Z tymi słowy podszedł jeszcze bliżej i pochylił się ku Albertynie. Ale w tej samej chwili zdarzyło się coś, co wszystkich z wyjątkiem złotnika głęboko przeraziło.
Okazały nos Żydowina wystrzelił nagle na taką długość, że przesunąwszy się tuż obok twarzy Albertyny z głośnym trzaskiem uderzył o przeciwległą ścianę. Beniamin cofnął się o kilka kroków — nos się zmniejszył, gdy zbliżył się znów do Albertyny — to samo zjawisko: nos kurczył się i rozkurczał jak puzon.
— Przeklęty czarownik! — ryknął Manasses, wyciągnął z kieszeni skręcony powróz i rzucając go radcy komisyjnemu zawołał: — Bez ceremonii, zarzuć pan temu osobnikowi, mam na myśli złotnika, pętlę na szyję, bez oporu wyciągniemy go wtedy za drzwi i wszystko będzie w porządku.
Radca komisyjny chwycił sznur, ale zamiast złotnikowi zarzucił go staremu Żydowi na szyję i natychmiast obaj zaczęli unosić się w górę aż do powały i opadać z powrotem, i tak ciągle w górę i w dół, podczas gdy Beniamin dalej ciągnął swój koncert nosowy, a Tusmann śmiał się i paplał jak obłąkany. Wreszcie radca komisyjny bez sił, zupełnie wyczerpany, opadł na fotel.
— Teraz już czas, teraz już czas! — zawołał Manasses, uderzył się po kieszeni i jednym susem wyskoczyła z niej olbrzymia, obrzydliwa mysz — prosto na złotnika. Ale złotnik w skoku jeszcze przebił ją spiczastą złotą igłą, mysz z przeraźliwym wrzaskiem zniknęła nie wiadomo gdzie.
Manasses, zaciskając pięści nad zemdlonym radcą komisyjnym, wołał z czerwonymi jak ogień oczyma, tryskającymi gniewem i wściekłością:
— Ha, Melchiorze Vosswinkel, tyś się sprzysiągł na mnie, jesteś w zmowie z tym przeklętym czarownikiem, którego zwabiłeś do swego domu. Ale będziesz przeklęty, przeklęty będziesz ty i twoje potomstwo, wytępieni będziecie jak bezradne pisklęta ptasie, tra
wą zarośnie próg twego domu, a wszystko, co przedsięweźmiesz, podobne będzie poczynaniom głodnego, który we śnie chce się nasycić wymyślnymi potrawami. Dałeś zagnieździ się w twym domu i pochłonie twoje dobro. Żebrać będziesz w obszarpanych sukniach, żebrać będziesz u drzwi tego pogardzonego ludu bożego, a on cię odepchnie jako psa parszywego. I jako gałąź pogardzona na ziemię zostaniesz rzucony, a zamiast dźwięków harf mole towarzystwem twoim! Bądź po trzykroć przeklęty, radco komisyjny, Melchiorze Vosswinkel! Z tymi słowy rozsrożony Manasses chwycił swego siostrzeńca i rzucił się z nim ku drzwiom.
Albertyna w zgrozie i trwodze ukryła twarz na piersi Edmunda, który tuląc ją z trudem zachowywał zimną krew.
Złotnik podszedł do młodej pary i łagodnym głosem rzekł:
— Nie dajcie się zwieść tym błazeńskim sztuczkom. Wszystko będzie dobrze, ręczę wam za to, teraz jednak konieczne jest, abyście się rozstali, nim Vosswinkel i Tusmann ockną się z wywołanego przestrachem odrętwienia.
Po czym wraz z Edmundem opuścił dom radcy komisyjnego.
ROZDZIAŁ PIĄTY
w którym łaskawy czytelnik dowiaduje się, kto to jest Dałes, w jaki sposób złotnik ratuje tajnego sekretarza kancelarii od haniebnej śmierci oraz pociesza zrozpaczonego radcę komisyjnego.
Radca komisyjny był na wskroś poruszony, więcej przekleństwem Manassesa niż szalonymi sztuczkami, które, jak dobrze zauważył, złotnik wywołał Klątwa
ta była istotnie dość groźna, gdyż zsyłała radcy komisyjnemu na kark Dałesa. Nie wiem, czyś świadom, wielce szanowny czytelniku, jak się rzecz ma z owym żydowskim Dałesem?
Żona pewnego biednego Żyda (tak opowiada talmudysta), wszedłszy pewnego razu na strych swego małego domku, znalazła tam wyschłego, zupełnie wycieńczonego, nagiego człowieka, który poprosił ją, by użyczyła mu schronienia, nakarmiła i napoiła. Strwożona kobieta zbiegła na dół i żałośnie rzekła do męża: — Człowiek nagi i wygłodzony wszedł do naszego domu i żąda schronienia i nakarmienia go. Ale jakże możemy karmić obcego, gdy my sami mamy tak ciężkie życie, że z trudem koniec z końcem wiążemy. — Pójdę na górę — rzekł mąż — do tego obcego i spróbuję pozbyć go się jakoś z domu. — Po cóż — rzekł potem do obcego człowieka — schroniłeś się w moim domu, kiedy ja sam jestem biedny i nie będę w stanie wyżywić cię. Wstań i idź w dom bogactwa, gdzie zgotowano tuczone od dawna zwierzęta rzeźne i gości sproszono na ucztę. — Jak możesz — odpowiedział obcy człowiek — wypędzać mnie z kryjówki, którą sobie znalazłem? Widzisz, że jestem obnażony, jakże mógłbym wnijść w dom bogactwa? Każ zrobić mi suknię, która by na mnie pasowała, a opuszczę cię. „Lepiej — pomyślał Żyd — ostatek tego, co posiadam, zużytkować, by się pozbyć jak najprędzej tego człowieka, niż żeby miał zostać i zjadać, com z trudem zdobył." Zabił ostatnie cielę, którym zamierzał przez wiele dni żywić się wraz z żoną, sprzedał mięso i za uzyskane pieniądze sprawił nieznajomemu piękny strój. Ale gdy poszedł do niego z ową szatą, człowiek ów — niedawno tak mały i wychudzony — był teraz tak wielki i tęgi, że ubranie okazało się za małe i za ciasne. Biedny Żyd przestraszył się bardzo, a obcy człowiek rzekł: — Wyrzeknij się szalonej myśli, że uda ci się wygnać mnie ze swego domu, gdyż wiedz, że ja jestem Dałes. — Biedny Żyd załamał ręce i począł krzyczeć i zawo
dzić: — Boże ojców moich, otom rózgą Twego gniewu ukarany i nędzny po wszystkie dni. Jeśliś ty jest Dałes, to już nie ustąpisz, lecz wszystek nasz majątek pochłaniając, coraz większy i mocniejszy stawać się będziesz.
Dałes jest bowiem nędzą, która, gdy raz się gdzieś zagnieździ, nigdy już nie ustąpi i coraz bardziej się rozrasta.
Radca komisyjny przestraszył się, że Manasses w swej wściekłości nędzę mu na kark zwali, jednakże obawiał się i starego Leonarda, który — pomijając nawet czarodziejskie umiejętności, jakimi władał na zawołanie — w całej swej postaci miał coś, co musiało budzić głęboki, bojaźliwy szacunek. Czuł, że przeciwko obu nic nie wskóra, cały jego gniew spadł więc na Edmunda Lehsena, na niego zwalił wszystko, co mu się złego przydarzyło. Na dodatek Albertyna otwarcie i z pełną zdecydowania stałością oświadczyła, że kocha Edmunda ponad wszelką miarę i nie poślubi nigdy ani starego, pedantycznego tajnego sekretarza kancelarii, ani nieznośnego barona. Nic więc dziwnego, że radca komisyjny ogromnie się rozgniewał i życzył Edmundowi, by wyniósł się, gdzie pieprz rośnie. A że to życzenie nie mogło się urzeczywistnić — jak to miało miejsce za czasów byłego rządu francuskiego, który, chcąc się pozbyć pewnych ludzi, rzeczywiście wysłał ich do miejscowości, gdzie pieprz rośnie — poprzestał więc na tym, że napisał do Edmunda nieprzyjemny bilecik, w którym cały swój jad i żółć wylał, zakończył zaś żądaniem, by nie ważył się kiedykolwiek progu jego domu przestąpić.
Można sobie wyobrazić, w jak straszliwą rozpacz wtrąciło Edmunda to okrutne oderwanie go od Albertyny; w takim stanie zastał go Leonard, odwiedziwszy go jak zwykle o zmroku.
— I cóż mi z pańskiej pomocy? — zawołał Edmund na widok wchodzącego złotnika — cóż z pańskiego trudu, by usunąć znienawidzonych rywali?! Pańskie tajemnicze sztuczki kuglarskie przerażeniem i zgrozą
napełniły wszystkich, nawet moją słodką dzieweczkę. To właśnie pańskie zachowanie stanęło mi na drodze, jako przeszkoda nie do przebycia. Ucieknę! ze sztyletem w sercu ucieknę do Rzymu!
— No — rzekł złotnik — zrobiłbyś rzeczywiście to, czego ci z całego serca życzę. Przypomnij sobie, że już gdyś mi po raz pierwszy mówił o swojej miłości do Albertyny, przekonywałem cię, iż moim zdaniem młody artysta może się zakochać, ale nie powinien natychmiast myśleć o małżeństwie, bo to byłoby bardzo niekorzystne. Przytoczyłem ci wtedy półżartem przykład młodego Sternbalda, a zupełnie poważnie mówię ci teraz, co musisz zrobić, jeśli chcesz zostać porządnym artystą. Myśl o małżeństwie zupełnie sobie z głowy wybij. Wolny i wesoły jedź do ojczyzny sztuki, z całym zapałem studiuj jej wewnętrzną istotę, a wtedy dopiero przyda ci się na coś techniczna wprawa, którą tu także możesz osiągnąć.
— Ach! — wykrzyknął Edmund — jakimż byłem głupcem, żem panu powierzył swą miłość. Teraz widzę dobrze, że właśnie pan, od którego oczekiwałem wsparcia radą i czynem, że pan właśnie, mówię, umyślnie działasz przeciw mnie i złośliwie radując się z cudzej krzywdy burzysz me najpiękniejsze nadzieje.
— Ho, ho! — odpowiedział złotnik — ho, ho! młodzieńcze, miarkuj się w swych wyrażeniach, bądź mniej gwałtowny i pomyśl, żeś zbyt jeszcze niedoświadczony, by mnie przejrzeć. Ale ja ci przebaczam ten gniew, twą zwariowaną miłość mając na względzie.
—A jeśli o sztukę chodzi — ciągnął dalej Edmund — to nie pojmuję wcale, dlaczego ja, któremu — jak to panu wiadomo — na środkach nie zbywa, nie miałbym — bez żadnej ujmy dla mego serdecznego związku z Albertyną — do Rzymu pojechać i tam studiować sztuki piękne. Zamierzałem wtedy właśnie, gdy już pewien będę posiadania Albertyny, do Włoch pojechać i cały rok tam zabawić, a potem, wzbogacony prawdziwą znajomością sztuki, wrócić w ramiona mej narzeczonej.
— Jak to! — zawołał złotnik. — Byłże to w rzeczy samej twój poważny, szczery zamiar?
— Niewątpliwie — odparł młodzieniec. — Jakkolwiek wnętrze me płonie miłością ku słodkiej Albertynie, wypełnia mnie również tęsknota do kraju będącego ojczyzną mej sztuki.
— Czy możesz — ciągnął dalej złotnik — dać mi słowo honoru, że gdy Albertyna twoją będzie, natychmiast udasz się w podróż do Włoch?
—A dlaczego by nie —odpowiedział młodzieniec. — Takie było moje mocne postanowienie i tak się stanie, gdy wszystko dobrze się ułoży, w co jednak wątpię.
— A zatem — zawołał złotnik z ożywieniem — a zatem bądź dobrej myśli. To mocne postanowienie zapewnia ci ukochaną. Przyrzekam ci, że w ciągu niewielu dni Albertyna zostanie twoją narzeczoną. A nie wątpisz chyba, że potrafię to spowodować.
Radość i zapał błysnęły w oczach Edmunda. Zagadkowy złotnik szybko się oddalił, pozostawiając młodzieńca słodkim nadziejom i marzeniom, jakie rozbudził w jego duszy.
W odległej części Tiergartenu, pod wielkim drzewem, jak opadła żołądź — by wyrazić to słowami Celii z „Jak wam się podoba" — albo jak ranny rycerz leżał tajny sekretarz kancelarii Tusmann i skarżył się z głębi cierpiącego serca zdradliwym wichrom jesiennym.
— O, sprawiedliwy Boże! — zawodził — o, nieszczęsny, pożałowania godny tajny sekretarzu kancelarii, czymże zasłużyłeś na obelgi, jakie ci na głowę spadły! Czyż Tomasius nie mówi, że stan małżeński wcale nie powinien przeszkadzać w osiągnięciu mądrości? A ty teraz już, gdyś tylko zaczął brać pod rozwagę stan małżeński, prawie cały swój miły rozsądek utraciłeś. Skąd ta okropna odraza szanownej panny Albertyny Vosswinkel względem twej skromnej, lecz tak chwalebnymi zaletami obdarzonej osoby? Najpiękniejsza
mogłaby żywić obawę przed poślubieniem ciebie, gdybyś był politykiem, gdyż ten żony mieć nie powinien, lub też biegłym w prawie, gdyż ten — według nauki Cleobulusa — żonę swą, jeśli niesforna, bija co nieco. O, Sprawiedliwy! Jakimże narzekaniom ucha użyczasz. Dlaczego ty, kochany tajny sekretarzu kancelarii, musiałeś popaść w otwarty spór z niegodziwymi czarnoksiężnikami i malującymi okrutnikami, którzy, biorąc twą delikatną twarz za naciągnięty pergamin, mażą po niej zuchwałym pędzlem, niczym dziki Salvator Rosa — bez talentu, właściwego podejścia i postawy. Tak, to jest najstraszliwsze! Całą mą nadzieję pokładałem w zaufanym przyjacielu, w panu Strecciusie, który jest bardzo doświadczonym chemikiem i w każdym nieszczęściu umie pomóc — ale wszystko na próżno. Im więcej myję się wodą, którą mi doradził, tym zieleńszy się staję, choć zieleń przechodzi w najrozmaitsze tony i odcienie i na moim obliczu gości kolejno wiosna, lato i jesień. Tak! Zieleń jest tym, co mnie zgubi. Jeśli nie odzyskam białości zimy, najszczęśliwszej dla mej twarzy pory roku, to wpadnę w desperację, rzucę się w ten obrzydliwy żabi skrzek i umrę zieloną śmiercią.
Tusmann miał pełne prawo wykrzykiwania tak gorzkich skarg; w rzeczy samej źle było z zieloną barwą jego oblicza, zdawała się to nie być wcale zwykła olejna farba, ale jakaś tynktura o osobliwym składzie, która w skórę się wżarłszy wcale nie chciała zniknąć. Za dnia biedny tajny sekretarz kancelarii Tusmann nie mógł wychodzić inaczej, jak wcisnąwszy głęboko na oczy kapelusz i zasłoniwszy się chustką, dopiero gdy zmierzch zapadał, odważał się wyciągniętym galopem przebiegać po ustronnych uliczkach. Z jednej strony bał się drwin uliczników, z drugiej obawiał się spotkania kogoś z biura, w którym pracował, gdyż podawał się za chorego.
Zdarza się często, że silniej i dotkliwiej odczuwamy niedolę, która nas spotkała, w cichą, ciemną noc niż wśród gwarnego dnia. Toteż im gęstsze nadciągały
chmury, im czarniejszy rozpościerał się cień nocy, im przeraźliwiej naigrawając się dziki wiatr jesienny dął w drzewa i krzewy, w tym bardziej nieutuloną rozpacz popadał Tusmann, przemyśliwający nad swą nędzą. Straszliwa myśl, by skoczyć do zielonej żabiej sadzawki i zakończyć swe złamane życie, tak gwałtownie opanowała duszę tajnego sekretarza kancelarii, że wziął ją za rozstrzygający znak losu, któremu musi ulec.
— Tak! — zawołał drżącym głosem, pośpiesznie zrywając się z ziemi, na której się był położył — tak, tajny sekretarzu kancelarii, oto twój koniec. Poddaj się rozpaczy, dobry Tusmannie! Żaden Tomasius cię nie uratuje. Ruszaj stąd, w zieloną śmierć! Bądź zdrowa, okrutna panno Albertyno Vosswinkel! Nigdy już nie zobaczysz narzeczonego, którym pogardziłaś w sposób tak bezlitosny, bo natychmiast wskoczy on do żabiej sadzawki.
Jak oszalały rzucił się w stronę niedaleko położonego basenu, który w głębokim zmierzchu wyglądał jak szeroka, pięknie zarośnięta droga — i zatrzymał się tuż nad brzegiem. Myśl o bliskiej śmierci pomieszała mu zapewne zmysły, gdyż wysokim, przenikliwym głosem zaczął śpiewać angielską piosenkę ludową, której refren brzmi: „Zielone są łąki, zielone są łąki", potem cisnął w wodę „Mądrość polityczną", „Podręcznik przepisów państwowych i dworskich" i Hufelanda „Sztukę przedłużania życia". Wziąwszy porządny rozpęd, zamierzał właśnie pójść śladem swych książek, gdy poczuł, że go naraz czyjeś mocne ramiona z tyłu przytrzymują.
Jednocześnie rozpoznał dobrze mu znany głos czarnoksiężnika Leonarda:
— Tusmann, a wy co zamierzacie? Proszę, nie bądźcie osłem i nie róbcie głupich kawałów.
Tajny sekretarz kancelarii zebrał wszystkie siły, aby się wyzwolić z rąk złotnika, a jednocześnie, choć ledwie językiem władał, zaskrzeczał:
— Panie profesorze, jestem w desperacji, a wtedy wszystkie względy odpadają. Panie profesorze, nie bierz pan za złe nieszczęsnemu tajnemu sekretarzowi kancelarii, który przecież dobrze wie, co to jest obyczajność i przyzwoitość, ale, panie profesorze, powiem to otwarcie: chciałbym, aby pana diabeł porwał wraz z pańskimi czarodziejskimi sztuczkami, pańskim grubiaństwem, pańskim przeklętym: „wy, wy" i „Tusmann".
Złotnik puścił tajnego sekretarza kancelarii, który wyczerpany natychmiast osunął się w wysoką i zupełnie zwilgotniałą trawę.
Sądząc, że jest już w basenie, Tusmann zawołał:
— O zimna śmierci! o zielona łąko, adieu! Polecam się najuniżeniej, szanowna panno Albertyno Vosswinkel, żegnaj, zacny radco komisyjny. Nieszczęsny narzeczony leży wśród żab, które sławią Pana w letni czas!
— Zważcie, Tusmann — rzekł złotnik donośnym głosem — chybaście zmysły postradali, wycieńczony i cierpiący będąc. Do diabła mnie wysyłacie, jak gdybym ja sam był diabłem i szyję wam ukręcił tu na tym miejscu, gdzie leżycie, w basenie wedle waszego mniemania. — Tusmann jęczał, wzdychał, trząsł się jak w ataku febry. — Ale — mówił dalej złotnik — ja wam dobrze życzę, Tusmann, i darowuję wam wszystko z uwagi na waszą desperację. Wstańcie i chodźcie ze mną.
Złotnik pomógł podnieść się biednemu tajnemu sekretarzowi kancelarii, ten zaś, zupełnie unicestwiony, szeptał:
— Jestem w pańskiej mocy, wielce szanowny panie profesorze, z mymi nędznymi, śmiertelnymi zwłokami uczyń pan, co zechcesz, ale moją duszę nieśmiertelną — proszę pokornie — zechciej pan łaskawie oszczędzić.
— Nie plećcie takich niedorzecznych bredni, tylko chodźcie prędzej — zawołał złotnik, biorąc tajnego sekretarza kancelarii pod ramię i ciągnąc za sobą.
Jednak na środku drogi, która na ukos przez Tiergarten wiodła do Namiotów, zatrzymał się i rzekł:
—Stójcie, Tusmann, Całe ubranie macie mokre i wyglądacie obrzydliwie, pozwólcie, że wam choć twarz osuszę. Mówiąc to wyciągnął z kieszeni lśniąco białą chustkę i zrobił to, co zapowiedział.
Gdy już jasne latarnie Namiotu Webera zamigotały przez zarośla, Tusmann zawołał nagle z przerażeniem:
—Na litość boską, dokąd mnie pan prowadzi, szanowny panie profesorze? Nie do miasta? Nie do mego mieszkania? Ale przecież nie gdzieś między ludzi? O, Sprawiedliwy! Ja nie mogę się ludziom pokazywać. Wywołuję skandal i zgorszenie.
— Nie wiem, Tusmann — odpowiedział złotnik — co znaczy wasz strach wobec ludzi. Nie bądźcie tchórzem. Musicie przecież napić się czegoś wzmacniającego. Może szklankę gorącego ponczu. Inaczej febry z zimna dostaniecie. Chodźcie ze mną.
Tajny sekretarz kancelarii lamentował, wciąż mówił o swej zielonej twarzy, o ohydnym Salvatorze Rosie na swym obliczu, złotnik zaś najmniejszej na to nie zwracając uwagi ciągnął go naprzód z nieodpartą siłą.
Gdy weszli do oświetlonej sali, Tusmann całą twarz zakrył sobie chustką, gdyż przy długim stole siedziało jeszcze paru gości.
— A po cóż to — powiedział mu do ucha złotnik — po cóż to, Tusmann, tak zasłaniacie i ukrywacie swą uczciwą twarz?
— Ach, Boże — jęknął tajny sekretarz kancelarii — szanowny pan profesor wie przecież, że moją twarz, którą młody i popędliwy pan malarz pociągnął zieloną farbą...
— Błazeństwo! — wykrzyknął złotnik i mocno, całą garścią schwyciwszy tajnego sekretarza kancelarii ustawił go przed wielkim lustrem w głębi sali i oświetlił uniesioną świecą.
Tusmann mimo woli spojrzał w zwierciadło i nie mógł się powstrzymać od głośnego: ach! Nie tylko okropna zielona farba zupełnie zniknęła, ale twarz Tusmanna zyskała żywszy niż kiedykolwiek koloryt, tak że w rzeczy samej wyglądał na młodszego o dobrych kilka lat. W nadmiarze zachwytu Tusmann w górę podskoczył i zawołał rozrzewnionym głosem:
— O, sprawiedliwy Boże! Co widzę, co spostrzegam! Szanowny, wielce szanowny panie profesorze, tylko panu z pewnością zawdzięczam to szczęście. Tak! Teraz panna Albertyna Vosswinkel, dla której chciałem rzucić się w przepaść, między żaby, z pewnością nie zawaha się uznać mnie za swego małżonka. Tak, najszanowniejszy panie profesorze, wyratował mnie pan z najgłębszej nędzy. Natychmiast, gdy pan przez me niegodne oblicze przejechać raczył swą śnieżnobiałą chustką, poczułem dziwną błogość. O, powiedz pan, czy jest pan rzeczywiście moim wybawcą?
— Nie przeczę — odparł złotnik. — Nie mogę zaprzeczyć, Tusmann, że to ja wam starłem zieloną farbę z twarzy, możecie stąd wywnioskować, że wcale nie jestem do was tak nieprzyjaźnie usposobiony, jak przypuszczaliście. Tylko tego głupiego bajania, tego, żeście się dali radcy komisyjnemu przekonać, iż moglibyście się ożenić z zachwycającą dziewczyną w rozkwicie młodości — tego bzdurnego bajania, powiadam, ścierpieć u was nie mogę. Ledwieście uniknęli figla, którego wam spłatano, a zaraz znowu o małżeństwie myślicie, mógłbym tę chętkę w dotkliwy sposób z was wypędzić, najzupełniej jest to w mojej mocy. Jednak nie chcę tego robić, radzę wam tylko czekać spokojnie do przyszłej niedzieli, do południa, a wtedy dowiecie się, co dalej. Jeśli jednak ważycie się wcześniej z Albertyna zobaczyć, na jej oczach każę wam tańczyć do zaparcia tchu, do utraty zmysłów, a potem zamienię was w zieloną żabę i wrzucę do basenu w Tiergartenie albo nawet do Szprewy, gdzie będziecie mogli kumkać do końca życia. No, bądźcie zdrowi! Mam dziś jeszcze
coś do załatwienia, muszę śpieszyć do miasta. Nie moglibyście mi dotrzymać kroku. Bądźcie zdrowi! Złotnik miał rację, nikt chyba nie potrafiłby mu dotrzymać kroku, gdyż miał na nogach sławne siedmiomilowe buty Schlemihla i jeden jedyny krok z sali na dwór zrobiwszy, zniknął z oczu przerażonemu tajnemu sekretarzowi kancelarii.
Dzięki temu też możliwe było, że już w następnej minucie nagle jak widmo zjawił się w pokoju radcy komisyjnego i szorstkim głosem powiedział mu dobry wieczór. Radca komisyjny, zrazu przerażony, opanował się jednak wkrótce i porywczo zapytał złotnika, czego chce jeszcze tak późno w nocy, niech się lepiej wyniesie i da spokój głupim kuglarskim sztuczkom, które może zamierza mu pokazywać.
— Tacy są ludzie — odrzekł z zimną krwią Leonard — tacy oto są ludzie, zwłaszcza radcy komisyjni. Odpycha pan od siebie te właśnie osoby, które się do pana zbliżają pełne życzliwości, którym się pan z pełnym zaufaniem powinien rzucić w ramiona. Jest pan, drogi panie radco komisyjny, biednym, nieszczęśliwym, pożałowania godnym człowiekiem. Przychodzę, przybiegam tu w głęboką noc, aby się z panem naradzić, jak by tu jeszcze odwrócić los, który ma pana spotkać, a pan...
— O, Boże! — zawołał śmiertelnie przerażony radca komisyjny. — O, Boże, z pewnością znowu jakieś bankructwo w Hamburgu, w Bremie lub w Londynie, zupełną ruiną mi grożące, o, ja nieszczęsny radca komisyjny! brakuje tylko jeszcze...
— Nie — przerwał biadania Vosswinkla złotnik — tu chodzi o coś zupełnie innego. Absolutnie nie chce pan oddać ręki Albertyny młodemu Edmundowi Lehsenowi?
— Znowu pan zaczyna — zawołał radca — te głupie, irytujące żarty! Ja?! Moją córkę biednemu pacykarzowi!
— No — rzekł złotnik — przecież bardzo pięknie odmalował pana i Albertynę.
— Ho! ho! — odrzekł radca komisyjny — ładna to byłaby zamiana: moja córka za dwa kolorowe obrazki. Odesłałem mu je zresztą do domu.
— Edmund — ciągnął dalej złotnik — jeśli mu pan odmówisz Albertyny, będzie się mścić.
— No — zawołał radca komisyjny — chciałbym tylko wiedzieć, w jaki sposób taki chudopachołek, taki smarkacz mógłby się zemścić na radcy komisyjnym Melchiorze Vosswinklu!
— To — odpowiedział złotnik — mogę zaraz panu wyjaśnić, mój wielce szanowny panie radco komisyjny. Edmund zamierza właśnie podretuszować w odpowiedni sposób pański ukochany portret. Uśmiechnięte, miłe oblicze zmieni w gorzkozgryźliwe, ze ściągniętymi brwiami, ponurym spojrzeniem, obwisłą wargą. Mocno podkreśli zmarszczki na czole i policzkach, a nie zapomni o wyraźnym zaznaczeniu, przez stosowne zabarwienie, licznych siwych włosów, które puder zwykle kryje. Zamiast radosnego zawiadomienia o wygranej na loterii wypisze na liście w najwyższym stopniu posępną wiadomość, którą pan przedwczoraj otrzymał, mianowicie, że dom bankowy Campbell i Spółka w Londynie ogłosił upadłość. A na kopercie będzie wypisane: „Do niedoszłego radnego i radcy komisyjnego..." itd., bo on wie, że pan przed pół rokiem na próżno zabiegał o to, by zostać radnym miasta. Z podartej kieszeni kamizelki wylatywać będą dukaty, talony, papiery wartościowe, jako aluzja do strat, jakie pan poniósł. Tak zmieniony portret wystawiony będzie u handlarza obrazów w pobliżu budynku bankowego na Jägerstrasse.
— Do licha! — zawołał radca komisyjny — łotr! Niech tylko spróbuje ważyć się na to! Policję, sąd wezwę na pomoc!
— Niech tylko — ciągnął dalej spokojnie złotnik — w ciągu kwadransa pięćdziesięciu ludzi zobaczy portret, a wiadomość rozejdzie się po całym mieście w tysiącznych wersjach, wzmocnionych jeszcze, bo każdy żartowniś coś doda. Wszystkie śmieszności, wszystkie
głupstwa, jakie o panu opowiadano i jakie jeszcze się opowiada, odświeżone zostaną w żywych jeszcze barwach. Każdy, kogo pan spotka, roześmieje się panu w twarz, a co najgorsze, mówić się przy tym będzie nieustannie o stracie, jaką pan poniósł z powodu bankructwa domu bankowego Campbella, i kredyt pański przepadnie.
— O, Boże! — zawołał radca komisyjny. — O, Boże, ależ on musi mi jutro obraz odesłać, złoczyńca, tak, musi to zrobić jutro o świcie.
— Gdyby nawet rzeczywiście to zrobił — mówił dalej złotnik — w co wątpię, cóż by to panu pomogło? On pańską szanowną podobiznę, tak jak to panu właśnie opisałem, wyryje na płycie miedzianej, sporządzi całe setki odbitek, osobiście je podretuszuje, dobrze, con amore, i roześle w świat, do Hamburga, Bremy, Lubeki, Szczecina, do Londynu...
— Przestań pan! — przerwał mu radca komisyjny. — Przestań! Idź pan do tego straszliwego człowieka, zaproponuj mu pięćdziesiąt... no... zaproponuj mu pan sto talarów, jeżeli zupełnie poniecha tej sprawy z moim portretem.
— Cha! cha! cha! — roześmiał się złotnik. — Zapominasz pan, że Lehsen nic zupełnie nie robi sobie z pieniędzy, że jego rodzice są zamożni, że jego cioteczna babka, panna Lehsen, która mieszka na Breite Strasse, od dawna zapisała mu cały majątek, a wynosi on ni mniej, ni więcej tylko osiemdziesiąt tysięcy talarów w gotówce.
— Co! — zawołał pobladły od nagłego wzruszenia radca. — Co pan mówi... Osiemdziesiąt... Słuchaj pan, panie Leonardzie, mnie się zdaje, że Albertynka jest zupełnie zadurzona w młodym Lehsenie. Przecież ja jestem jednak dobrym człowiekiem, tkliwym ojcem, nie mogę się oprzeć łzom, prośbom, w dodatku podoba mi się ten młody człowiek, jest zdolnym artystą... A wie pan, jeśli o sztukę chodzi, prawdziwy ze mnie głupiec, z moim szczególnym upodobaniem do niej. On ma wspaniałe zalety... kochany dobry Lehsen... Osiem
dziesiąt... No, wie pan, panie Leonardzie, ze szczerej dobroci serca oddaję moją córkę temu wspaniałemu młodzieńcowi.
— Hm! — powiedział złotnik — muszę panu opowiedzieć coś zabawnego. Wracam właśnie z Tiergartenu. Tuż przy wielkim basenie spotkałem pańskiego starego przyjaciela i kolegę szkolnego, tajnego sekretarza kancelarii Tusmanna, który, dlatego że go Albertyna odtrąciła, popadł w dziką rozpacz i chciał się w wodę rzucić. Z wielkim trudem udało mi się powstrzymać go od wykonania tego straszliwego postanowienia. Wytłumaczyłem mu, że pan, mój drogi radco, z pewnością wiernie dotrzyma danego słowa i ojcowskimi napomnieniami skłoni Albertynę, by mu bez wzdragania oddała swą rękę. Jeśli to się teraz nie stanie, jeśli oddasz rękę Albertyny młodemu Lehsenowi, to sekretarz wskoczy do basenu — bez wątpienia. Pomyśl pan, jakie wrażenie wywoła to okropne samobójstwo solidnego człowieka. Każdy pana oskarży, pana właśnie, o zamordowanie Tusmanna i wszędzie będzie się pan spotykał z głęboką pogardą. Nigdy więcej nie zostanie pan zaproszony na obiad, a gdy pan wstąpi do kawiarni, by się nowin dowiedzieć, wyrzucą pana za drzwi. Nie dość na tym! Tajny sekretarz kancelarii jest bardzo ceniony przez wszystkich swoich przełożonych, we wszystkich biurach ma ustaloną opinię doskonałego handlowca. Jeśli pan przez swoją chwiejność, swoją nieszczerość popchnie biedaka do samobójstwa, to zupełnie nie do pomyślenia będzie, żebyś pan kiedykolwiek jeszcze w całym pańskim życiu mógł zastać w domu tajnego radcę legacyjnego, tajnego nadradcę finansowego, a nawet rzeczywistego radcę. Żadna zwierzchność, której przychylności pański interes wymaga, nie ujmie się odtąd za panem. Zwykli radcy komisyjni będą pana mieli w pogardzie. Ekspedienci prześladować pana będą bronią morderczą, a woźni kancelarii, spotkawszy pana, głębiej wcisną kapelusz na głowę. Odbiorą panu tytuł radcy komisyjnego. Cios następować będzie po ciosie, kredyt pański przepadnie, ma
jątek rozleci się, coraz gorzej i gorzej będzie się panu wiodło, aż w końcu w pogardzie, biedzie i nędzy...
— Przestań pan! — wykrzyknął radca komisyjny — pan mnie zadręczysz! Któż by mógł przypuścić, że sekretarz w swoim wieku stanie się zakochanym błaznem. Ale pan ma rację. Niech się dzieje, co chce, muszę sekretarzowi dotrzymać słowa, inaczej byłbym człowiekiem zrujnowanym. Tak, to postanowione. Sekretarz otrzyma rękę Albertyny.
— Pan zapomina — rzekł złotnik — o oświadczynach Dümmerla, pan zapomina o straszliwym przekleństwie starego Manassesa. Tak więc, jeśli baron zostanie odrzucony, ma pan groźnego wroga. We wszystkich pańskich spekulacjach Manasses będzie występować jako przeciwnik. Nie ulęknie się żadnego środka, by pański kredyt uszczuplić, wykorzysta każdą sposobność, żeby panu zaszkodzić, nie spocznie, póki pana w sromotną hańbę nie wpędzi, póki Dałes, którego panu na kark zwalił, rzeczywiście nie zagnieździ się w pańskim domu. Dość, że czy pan oddasz rękę Albertyny temu, czy tamtemu z trzech konkurentów, zawsze wpadniesz w biedę. Dlatego właśnie nazwałem pana przedtem nieszczęsnym, pożałowania godnym człowiekiem.
Radca jak oszalały biegał tam i z powrotem po pokoju, raz po raz wołając:
— Jestem zgubiony! nieszczęsny człowiek, zrujnowany radca komisyjny! O, gdybym przynajmniej nie miał dziewczyny na karku! Niech diabli wezmą ich wszystkich: Edmunda, Beniamina i mego tajnego sekretarza na dodatek.
— No, no — zaczął złotnik — jest jeszcze sposób, by pana wyratować ze wszystkich kłopotów.
— Jaki? — zapytał radca, zatrzymując się i bystro spoglądając na złotnika. — Jaki? Pójdę na wszystko.
— Widział pan w teatrze — zapytał złotnik — „Kupca weneckiego"?
— Jest to — odpowiedział radca komisyjny — sztuka, w której pan Devrient gra okrutnego Żyda, imieniem Shylock, temu zaś zachciewa się świeżego mięsa
negocjantów. Oczywiście, widziałem tę sztukę, ale co znaczą te żarty?
— Jeśli pan znasz — ciągnął dalej złotnik — „Kupca weneckiego", to przypomniej pan sobie, że występuje tam bogata panna Porcja, której ręka, według zawartego w ojcowskim testamencie rozporządzenia, stanowić miała wygraną w pewnego rodzaju loterii. Przyniesione zostają trzy szkatułki, każdy kandydat musi wybrać jedną z nich i otworzyć. Ten z kandydatów otrzyma rękę Porcji, który w wybranej przez siebie szkatułce znajdzie jej portret. Pan, panie radco komisyjny, będąc ojcem żyjącym, uczyni jak zmarły ojciec Porcji. Powiedz pan trzem konkurentom, że każdy jest ci równie drogi, że wolisz przypadkowi powierzyć rozstrzygnięcie. Trzy zamknięte szkatułki przedstawi się konkurentom do wyboru: który znajdzie portret Albertyny, ten otrzyma jej rękę.
— Cóż to za awanturniczy pomysł — zawołał radca komisyjny. — A gdybym rzeczywiście przystał na to, czy sądzisz pan, drogi panie Leonardzie, że by mi to coś pomogło przynajmniej, że gdyby przypadek rozstrzygnął, nie ściągnąłbym sobie na kark gniewu i nienawiści tych, którzy portretu nie znaleźli i w następstwie odpaść musieli?
— Stój! — powiedział złotnik — to jest przecież najważniejszy punkt. Widzi pan, radco komisyjny, obiecuję panu uroczyście całą sprawę ze szkatułkami tak przygotować, by wszystko się szczęśliwie i pokojowo zakończyło. Ci dwaj, którzy fałszywie wybiorą, w żadnym razie nie znajdą w swych skrzyneczkach — jak książę Maroka i Aragonii — obelżywej odprawy. Raczej otrzymają coś, co ich do tego stopnia zadowoli, że o małżeństwie z Albertyna wcale już nie będą myśleć, a nawet uważać będą pana, panie radco komisyjny, za sprawcę szczęścia wcale nie przeczuwanego.
— Czy to możliwe! — zawołał radca.
— Nie tylko możliwe — odparł złotnik — ale pewne. Musi się stać tak, jak panu mówię, daję na to najświętsze słowo.
Radca nie wahał się już dłużej, czy postąpić zgodnie z planem złotnika, obaj uzgodnili, że w następną niedzielę w porze obiadowej wybór zostanie dokonany. O trzy szkatułki złotnik obiecał sam się wystarać.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
w którym jest mowa o sposobie, w jaki dokonany został wybór narzeczonej, potem jednak cała historia kończy się.
Można sobie wyobrazić, że Albertyna popadła w najzupełniejszą rozpacz, kiedy radca komisyjny powiadomił ją o nieszczęsnej loterii, w której jej ręka miała stanowić wygraną. Ani prośby, ani błagania, ani nieutulony płacz nie mogły go odwieść od raz powziętego zamiaru. W dodatku Lehsen wydawał jej się tak obojętny, tak gnuśny, jakim nie może być ktoś, kto prawdziwie kocha, wcale nie próbował zobaczyć się z nią potajemnie albo przynajmniej jakąś miłosną posyłkę przemycić. W sobotę poprzedzającą fatalną niedzielę, mającą rozstrzygnąć o jej losie, już po zapadnięciu głębokiego zmroku, Albertyna siedziała samotnie w swym pokoju, całkiem pogrążona w myślach o grożącym jej nieszczęściu. Przyszło jej do głowy, czy nie lepiej byłoby szybko powziąć decyzję i uciec z ojcowskiego domu, niż tak oczekiwać najstraszliwszego: że zmuszona będzie poślubić starego, pedantycznego tajnego sekretarza kancelarii lub ohydnego barona. Wtem przypomniał jej się tajemniczy złotnik i jego osobliwa, czarodziejska sztuka, której użył, by natarczywemu Dümmerlowi nie pozwolić się z nią poufalić. Pewna była prawie, że poprze on Lehsena, i zaświtała w niej nadzieja, że właśnie złotnik jest tym, od którego można się spodziewać pomocy w krytycznym momencie. Poczuła żywe pragnienie rozmowy z nim i była głęboko przekonana, że wcale by się nie przeraziła, gdyby złotnik ukazał się w tej chwili w niesamowity sposób.
Tak się rzeczywiście stało, Albertyna bynajmniej się nie przeraziła, spostrzegłszy, że to, co brała za piec, było w rzeczywistości złotnikiem Leonardem, który zbliżył się do niej i łagodnym, dźwięcznym głosem w następujący sposób mówić zaczął:
— Porzuć, drogie dziecko, wszelki smutek, wszelką zgryzotę, wiedz, że Edmund Lehsen, którego — w tej chwili przynajmniej — zdajesz się kochaćjest moim protegowanym i będę mu pomagał ze wszystkich sił. Wiedz dalej, że to ja podsunąłem twemu ojcu myśl o loterii, że ja przygotowałem nieszczęsne szkatułki, że więc — jak się chyba domyślasz — nikt inny, tylko Edmund znajdzie twój portret.
Albertyna już miała krzyknąć z radości, ale złotnik ciągnął dalej:
— Mógłbym znaleźć inny sposób uzyskania twej ręki dla Edmunda, zależało mi jednak na tym, by jednocześnie zadowolić w pełni współkandydatów: tajnego sekretarza kancelarii i barona. Tak się też stanie i wy oboje, ty i twój ojciec, będziecie zabezpieczeni od wszelkich nagabywań odrzuconych konkurentów. Albertyna rozpłynęła się w gorących podziękowaniach. O mało nie upadła do nóg staremu złotnikowi. Przycisnęła jego rękę do piersi i zapewniła go, że pomimo wszystkich czarnoksięskich sztuk, jakie uprawia, nawet mimo niesamowitości sposobu, w jaki się dziś wieczór zjawił w jej pokoju, wcale nie odczuwa obawy w jego obecności — i zakończyła naiwnym pytaniem, jak się z nim właściwie rzecz ma, kim on właściwie jest.
— Ach, moje drogie dziecko — rzekł złotnik z uśmiechem — bardzo trudno mi powiedzieć, kim właściwie jestem, ze mną tak rzecz się ma jak z wieloma innymi, którzy lepiej wiedzą, za kogo ich ludzie biorą, niż kim rzeczywiście są. Dowiedz się więc, kochane dziecko, że wielu ma mnie nie za kogo innego, tylko za złotnika Leonarda Turnhäusera, który w osiemdziesiątych latach szesnastego wieku żył w wielkiej estymie na dworze elektora Jana Jerzego,
a gdy nienawiść i złość usiłowały go zniszczyć, zniknął, nie wiadomo gdzie i jak. Gdy tacy ludzie, których zwykło się nazywać romantykami i fantastami, uważają mnie za owego Turnhäusera, a więc za człowiekaupiora, możesz sobie wyobrazić, jakich przykrości doznaję od osobników solidnych, wolnych od przesądów, którzy jako porządni mieszczanie i ludzie interesu diabła tam o romantykę i poezję pytają. Nawet zagorzali estetycy na mnie nastają, prześladują mnie, jak doktorzy i uczeni w piśmie za czasów Jana Jerzego, i próbują skromną egzystencję, do której roszczę sobie prawo, tak zaprawić goryczą, tak zatruć, jak tylko mogą.
— Ach, moje kochane dziecko, widzę już, że pomimo iż tak troskliwie zajmuję się młodym Edmundem Lehsenem i tobą i zjawiam się wszędzie jak prawdziwy deus ex machina, znajdzie się jednak wielu, którzy, podobnego jak owi estetycy będąc zdania, w tej historii wcale mnie nie zechcą ścierpieć, gdyż nawet w moją rzeczywistą egzystencję uwierzyć nie mogą. Żeby się do pewnego stopnia zabezpieczyć, nie mogłem nigdy dotąd przyznać, że jestem owym szwajcarskim złotnikiem z szesnastego wieku, Leonardem Turnhäuserem. Ludzie ci mogli więc spokojnie przyjąć, że jestem zręcznym kuglarzem i że wyjaśnienia wszystkich dziwów, których doświadczają, szukać należy w „Magii naturalnej" Wiegleba lub w czymś podobnym. Wprawdzie w tej chwili planuję jeszcze sztuczkę, jakiej by Filidor, Filadelfia ani żaden Cagliostro nie podołał, i to, jako rzecz całkiem niewytłumaczalna, stanie się dla owych ludzi wiecznym zgorszeniem, jednak nie mogę z niej w żaden sposób zrezygnować, gdyż jest nieodzownie potrzebna dla dokończenia berlińskiej opowieści, traktującej o wyborze narzeczonej, dokonanym przez trzy znane osoby, które się o rękę panny Albertyny Vosswinkel ubiegały.
— A więc odwagi, drogie dziecię, wstań jutro raniutko, włóż suknię, którą nosisz najchętniej, bo ci w niej najbardziej do twarzy, włosy starannie zapleć
w warkocze i czekaj tego, co się ma zdarzyć, spokojnie i ze skromną cierpliwością. To rzekłszy, złotnik znikł, jak przyszedł.
W niedzielę o oznaczonej godzinie, to znaczy dokładnie o jedenastej, stawili się stary Manasses ze swym rokującym nadzieje siostrzeńcem, tajny sekretarz kancelarii Tusmann oraz Edmund Lehsen ze złotnikiem. Zalotnicy, nie wyłączając barona, przerazili się prawie ujrzawszy Albertynę, gdyż nigdy dotąd nie wydawała im się tak piękna, tak niezwykle urocza. Każde dziewczę, każdą damę, która przywiązuje wagę do gustownego ubrania i wytwornych ozdób (a gdzie można w Berlinie znaleźć taką, która by tego nie robiła), mogę zapewnić, że przybranie sukni, jaką Albertyna miała na sobie, było wyjątkowo eleganckie. Suknia była dość krótka, na tyle, by śliczną, biało obutą nogę pokazać, krótkie rękawy, jak i przepaska na głowie zrobione były z najkosztowniejszych koronek, zaś białe rękawiczki glacé, trochę tylko ponad łokieć sięgające, pozwalały oglądać najpiękniejsze ramię, a przybranie głowy składało się jedynie z wytwornego, złotego, kamieniami wysadzanego grzebienia, krótko mówiąc — do ślubnego stroju nic nie brakowało prócz mirtowego wianka na ciemnych warkoczach. To jednak, że Albertyna rzeczywiście o wiele ponętniej niż zwykle wyglądała, pochodziło chyba stąd, że miłość i nadzieja promieniowały z jej oczu, rozkwitały na policzkach.
W przystępie gościnności radca komisyjny kazał przygotować drugie śniadanie. Stary Manasses pogardliwie i krzywym okiem obejrzał zastawiony stół, a gdy radca komisyjny zapraszał go, by czegoś skosztował, na twarzy jego wyczytać było można odpowiedź Shylocka: „Tak, żeby szynkę wąchać, spożywać zwierzę, w które wasz prorok, Nazarejczyk, diabły zaklęciem wpędził. Mogę z wami układać się i przestawać, stać i chodzić, i wszystko temu podobne, ale nie chcę z wami jeść, pić ani modlić się".
Baron był mniej skrupulatny. Zjadł befsztyków
o wiele ponad miarę, plótł przy tym niedorzeczności, jak to miał we zwyczaju. Radca w tej fatalnej godzinie zaparł się całkowicie swej natury, prócz tego, że nieustannie dolewał madery i portweinu, zdradził, że ma w piwnicy stuletnią malagę. Po skończeniu śniadania zapoznał konkurentów ze sposobem, w jaki rozstrzygnięty zostanie spór o rękę jego córki, w tak statecznym przemówieniu, że nikt by się po nim podobnego nie spodziewał. Zalotnicy musieli wbić sobie do głowy, że ten tylko zdobędzie rękę Albertyny, który wybierze szkatułkę z jej portretem wewnątrz.
Gdy dzwony wybiły dwunastą, otwarły się drzwi sali i na jej środku spostrzeżono stół przykryty sutym dywanem, a na nim trzy małe szkatułki.
Jedna, ze lśniącego złota, miała na pokrywie wieniec błyszczących dukatów, a wewnątrz wieńca widniały słowa:
„Kto mnie wybierze, będzie mieć szczęście wedle swego upodobania".
Druga szkatułka była wytwornie w srebrze cyzelowana, a na wieczku wśród misternych zakrętasów obcego języka widniały słowa:
„Kto mnie wybierze, otrzyma więcej, niż się spodziewa".
Trzecia szkatułka, precyzyjnie rżnięta w kości słoniowej, nosiła napis:
„Kto mnie wybierze, tego czeka błogość, o jakiej marzył".
Albertyna zajęła miejsce w fotelu za stołem, przy jej boku stanął radca komisyjny. Manasses i złotnik cofnęli się w głąb pokoju.
Ponieważ los rozstrzygnął, że tajny sekretarz kancelarii Tusmann miał pierwszy wybierać, Dümmerl
i Lehsen wyszli do sąsiedniego pokoju. Tajny sekretarz kancelarii rozważnie przystąpił do stołu, starannie oglądał szkatułki, raz po raz odczytywał napisy. Wkrótce poczuł, że nieprzeparcie pocią
gają go pięknie splecione zakrętasy znajdujące się na srebrnej kasetce.
— Sprawiedliwy Boże! — zawołał w podnieceniu — co za piękne pismo! Jak przyjemnie łączą się tu arabskie litery z łacińską frakturą. „Kto mnie wybierze, otrzyma więcej, niż się spodziewa". Czy spodziewałem się, że panna Albertyna Vosswinkel uszczęśliwi mnie kiedykolwiek swą szanowną ręką? Czy nie popadałem ostatnio raczej w całkowitą rozpacz? Czyż nie chciałem do basenu... Tu jest pociecha, tu moje szczęście! Radco komisyjny, panno Albertyno, wybieram srebrną szkatułkę.
Albertyna wstała i wręczyła tajnemu sekretarzowi kancelarii mały kluczyk, którym ten natychmiast otworzył szkatułkę. Ale jakże się przeraził, gdy nie znalazł wcale portretu Albertyny, tylko małą, w pergamin oprawną książkę, a w niej — gdy ją otworzył — tylko puste, białe kartki. Obok leżała karteczka ze słowami:
Choćby przewrotne twe czyny, Prawdziwa czeka cię chwała. Sens życia poznasz jedyny — Ignorantia uleciała, Sapientia przyszła wspaniała!
— O, Sprawiedliwy! — wyjąkał tajny sekretarz kancelarii — książka! Nie, nawet nie książka, oprawny papier zamiast portretu. Wszelka nadzieja zniweczona! O, nieszczęsny tajny sekretarzu kancelarii, już po tobie! Absolutnie po tobie! Ruszaj do żabiego stawu!
Tusmann chciał się oddalić, złotnik zastąpił mu drogę i rzekł:
— Tusmann, jesteście nierozsądni. Żaden skarb nie może być dla was zbawienniejszy niż ten, który znaleźliście. Wiersz już powinien był zwrócić na to waszą uwagę. Zróbcie mi tę grzeczność i włóżcie do kieszeni książkę, którą znaleźliście w szkatułce.
Tusmann zrobił to.
— Teraz — ciągnął dalej złotnik — zastanówcie się, jaką książkę chcielibyście mleć przy sobie w tej
chwili.
— O, Boże! — powiedział ze zdumieniem tajny sekretarz kancelarii — w sposób niegodny i niechrześcijański wrzuciłem do żabiej sadzawki Tomasiusa „Krótki wykład politycznej mądrości".
— Sięgnij do kieszeni! wyjmij książką! — zawołał złotnik.
Tusmann uczynił, jak mu kazano, i wyciągnął nie co innego tylko „Wykład" Tomasiusa.
— Ach! cóż to jest — zawołał tajny sekretarz kancelarii od zmysłów odchodząc. — O, Boże! mój kochany Tomasius wyrwany wrogim paszczom obrzydliwych żab, które nigdy nie nauczyłyby się z niego dobrej konduity.
— Spokojnie! — przerwał mu złotnik. — Włóżcie książkę z powrotem do kieszeni.
Tusmann zrobił to.
— Pomyślcie teraz — ciągnął dalej złotnik — o jakimś innym rzadkim dziele, o które może od dawna na próżno zabiegacie, którego z żadnej biblioteki otrzymać nie możecie.
— Boże! — powiedział tajny sekretarz kancelarii prawie żałośnie — zamyślałem właśnie pójść dla rozrywki na operę, przedtem jednak chciałem utwierdzić się nieco w szlachetnej muzyce i poszukiwałem, jak dotychczas na próżno, małej książeczki, w alegoryczny sposób przedstawiającej całą sztukę kompozytora i wirtuoza. Myślę nie o czym innym, tylko o dziełku Jana Beera pt. „Wojna muzyczna albo opisanie głównej rozgrywki dwóch bohaterek, Kompozycji i Harmonii, jako w pole przeciw sobie wyszły, harcowały i na koniec pojednały się po krwawej bitwie".
— Sięgnijcie do kieszeni — zawołał złotnik.
Tajny sekretarz kancelarii wydał głośny okrzyk radości, gdy otworzył książkę, która teraz z kolei zawierała „Wojnę muzyczną" Jana Beera.
— Jak widzicie — powiedział złotnik — przy pomocy książeczki znalezionej w szkatułce możecie mieć najbogatszą, najkompletniejszą bibliotekę, jaką kto kiedykolwiek posiadał, i na dodatek stale ją możecie ze sobą nosić. Mając tę osobliwą książkę w kieszeni, za każdym razem, gdy ją wyciągniecie, będziecie mieli to właśnie dzieło, które czytać pragniecie.
Nie zważając już ani na Albertynę, ani na radcę komisyjnego, tajny sekretarz kancelarii skoczył prędko w kąt pokoju, rzucił się na fotel i to wkładał książkę do kieszeni, to ją znowu wyjmował — a z zachwytu, jakim promieniowały jego oczy, widać było, jak wspaniale spełniało się to, co złotnik obiecywał.
Nadeszła kolej wyboru na barona Dümmerla. Wkroczył, z właściwą sobie głupkowato zagapioną miną, ruszył prosto w kierunku stołu, po czym przez lorgnon zaczął oglądać szkatułki i mamrocząc czytać napisy. Ale niebawem wrodzony, nieprzeparty instynkt pchnął go ku złotej skrzyneczce z błyszczącymi dukatami na pokrywce.
— „Kto mnie wybierze, tego czeka szczęście wedle jego upodobania." No, tak — rzekł — dukaty są wedle mego upodobania, Albertyna także jest wedle mego upodobania. Co się tu długo zastanawiać i wybierać!
To mówiąc schwycił złotą szkatułkę, otrzymał kluczyk od Albertyny, otworzył i znalazł mały, lśniący angielski pilnik. Obok leżała kartka z napisem:
Wygrałeś, co tylko serce Wymarzyć mogło w rozterce. Cała reszta śmiechu warta — Grunt, by kwitły interesa I by pełna była kiesa.
— Co? — zawołał rozgniewany — i na cóż mi ten pilnik? Czyżby on był portretem, portretem Albertyny? Wezmę tę skrzyneczkę i ofiaruję ją Albertynie jako podarek zaręczynowy. Chodź, moje dziewczę!
To mówiąc skierował się ku Albertynie, ale złotnik schwycił go za ramię ze słowami:
— Stój, mój panie! jest przecież umowa. Musisz się pan zadowolić pilnikiem i niewątpliwie będziesz zadowolony, gdy tylko poznasz wartość, nieoszacowaną wartość drogocennego klejnotu, któryś pan otrzymał. Wiersz już o tym mówi. Czy masz pan w kieszeni ładnego, karbowanego dukata?
— No, mam — odparł baron kwaśno — cóż z tego?
— Wyjmij pan — ciągnął dalej złotnik — takiego dukata i opiłuj brzeg.
Beniamin zrobił to ze zręcznością, która wskazywała na dużą wprawę. I patrzcie państwo — brzeg dukata okazał się jeszcze piękniejszy. Tak samo było z drugim, trzecim, im więcej piłował, tym bardziej stawały się karbowane.
Manasses, który dotąd spokojnie obserwował wszystko, co się działo, teraz z dziko błyszczącymi oczyma rzucił się ku siostrzeńcowi i zawołał wzburzonym, straszliwym głosem:
— Boże ojców! co to jest! To mnie... to mój pilnik! To jest sztuka czarnoksiężnika, za którą przed więcej niż trzystu laty sprzedałem diabłu mą duszę. To mój pilnik!
Chciał wyrwać pilnik siostrzeńcowi, ale ten go odepchnął i zawołał:
— Precz ode mnie, stary głupcze! Ja znalazłem pilnik, nie ty!
Na to Manasses w straszliwej wściekłości:
— Żmijo! robaczywy owocu mego pnia! Mój pilnik! Niech cię wszyscy diabli, przeklęty złodzieju!
I wśród potoku hebrajskich przekleństw Manasses chwycił w szpony barona i pieniąc się i zgrzytając starał się ze wszystkich sił wydrzeć mu pilnik. Baron bronił klejnotu jak lwica swych małych, wreszcie Manasses osłabł, wtedy siostrzeniec, tęgo garścią chwyciwszy kochanego wujaszka, wyrzucił go za drzwi, aż mu kości zatrzeszczały, wrócił prędko jak strzała, przesunął w kąt pokoju, naprzeciw tajnego sekretarza kancelarii,
mały stolik, wytrząsnął garść dukatów i z zapałem zaczął je opiłowywać.
— No — powiedział złotnik — nareszcie pozbyliśmy się na zawsze tego okropnego człowieka, tego starego Manassesa. Utrzymują, że to drugi Ahaswerus i że straszy od roku tysiąc pięćset siedemdziesiątego drugiego. Wtedy sądzony był pod mianem Lippolda, Żyda z mennicy, i skazany za diabelskie sztuczki czarnoksięskie. Ale diabeł wyratował go za cenę duszy nieśmiertelnej. Wielu z ludzi, którzy się na tym znają, widywało go w Berlinie pod różnymi postaciami. Stąd powstała gadka, że obecnie jest nie jeden, ale wielu Lippoldów. No, skończyłem z nim, bo i ja mam pewne doświadczenie w tajemniczych rzeczach.
Znudziłoby cię niezwykle, wielce kochany czytelniku, gdybym chciał teraz obszernie opowiadać to, o czym — samo przez się zrozumiałe — od dawna już wiesz. Sądzę, że Edmund Lehsen wybrał szkatułkę z kości słoniowej z napisem: „Kto mnie wybierze, tego czeka błogość, o jakiej marzył" i znalazł w niej bardzo udany miniaturowy portrecik Albertyny wraz z wierszem:
Szczęście znajdziesz najłaskawsze
W ukochanej lubym wzroku.
Co przeszło, mija na zawsze
Z losów mądrego wyroku.
Co winien stworzyć sen złoty,
Uczą kochanki pieszczoty.
Dalej: że Edmund, podobnie jak Bassanio, poszedł za wskazówką zawartą w ostatnich słowach i przycisnął do serca ukochaną, płonącą purpurą rumieńca, ucałował ją, że radca komisyjny był zupełnie zadowolony i uszczęśliwiony z pomyślnego rozstrzygnięcia zawitych okoliczności towarzyszących małżeństwu córki.
Baron dalej opiłowywał dukaty równie pilnie, jak tajny sekretarz kancelarii czytał. Obaj nie zwracali najmniejszej uwagi na to, co się dokoła nich dzieje, do
póki radca komisyjny nie zawiadomił głośno, że Edmund Lehsen wybrał szkatułkę z portretem Albertyny i w następstwie pozyskał jej rękę.
Tajny sekretarz kancelarii zdawał się z tego powodu nie posiadać z radości, gdyż w sposób, w jaki miał zwyczaj wyrażać zadowolenie, zatarł ręce dwa, trzy razy, podskoczył w górę i wybuchnął piskliwym śmiechem. Baron Dümmerl wcale nie interesował się małżeństwem, objął za to radcę komisyjnego, nazwał go wspaniałym gentlemanem, który darowując mu tak solidny prezent w postaci pilnika całkowicie go uszczęśliwił, i zapewnił, że w interesach radca komisyjny może odtąd zawsze liczyć na niego — po czym oddalił się śpiesznie.
Tajny sekretarz kancelarii również ze łzami najgłębszego wzruszenia podziękował radcy komisyjnemu za to, że darowując mu ze swej biblioteki najrzadszą ze wszystkich książek, uczynił go najszczęśliwszym z ludzi, po czym rozpływając się w pełnych galanterii uprzejmościach pod adresem Albertyny, Edmunda i starego złotnika, pośpiesznie poszedł w ślady barona.
Odtąd baron Dümmerl nigdy więcej nie dręczył świata literackiego estetycznymi dziwolągami, jak to przedtem czynił, tylko miło czas spędzał opiłowując dukaty. Tusmann przestał już być ciężarem dla bibliotekarzy, którzy mu zwykle jak dzień długi musieli znosić stare, zapomniane księgi.
Po kilku tygodniach upojenia i radości w dom radcy komisyjnego wkroczyło straszliwe miłosne cierpienie. Złotnik mianowicie natarczywie upominał Edmunda, by ku chwale samego siebie i swej sztuki dotrzymał danego słowa i pojechał do Włoch.
Edmund, choć bolesne musiało być dla niego rozstanie z ukochaną, czuł jednak silną skłonność odbycia pielgrzymki do ojczyzny sztuki, a i Albertyna, choć najbardziej gorzkie łzy przelewała, myślała przecież, jak interesujące byłoby na tej czy owej herbatce wyciągnąć z koszyczka listy otrzymane z Rzymu.
Edmund już od roku przeszło jest w Rzymie i, jak twierdzą niektórzy, listy wymieniane z Albertyną stają się coraz rzadsze i chłodniejsze. Kto wie nawet, czy będzie coś w końcu z małżeństwa obojga młodych. Samotną Albertyna nie zostanie w żadnym razie, jest na to o wiele za ładna i za bogata. Ponadto widuje się też, że pannie Albertynie towarzyszy na przechadzce do Tiergartenu referendariusz Gloxin, dorodny, młody mężczyzna o wąskiej kibici, ciasno zasznurowanej dwoma kamizelkami, i w halsztuku związanym na sposób angielski. On to z panną Albertyna Vosswinkel przez całą zimę tańczył na balach najbardziej upajające françaises. A pan radca komisyjny drepce za parką z miną zadowolonego ojca. W dodatku referendariusz Gloxin złożył już drugi egzamin przy sądzie apelacyjnym i według zdania egzaminatorów, którzy go o najwcześniejszej godzinie porannej wystarczająco dręczyli — lub jak to się mawia — dziurę mu w zębie borowali, co jest bolesne, zwłaszcza gdy ząb spróchniały — zdał go wybornie. Z tego egzaminu może wyniknąć także, że referendariuszowi jawnie zaświta w głowie myśl o małżeństwie, gdyż w nauce o ważnych sprawach wyśmienicie wprost jest biegły.
Może nawet Albertyna poślubi uprzejmego referendarza, gdy osiągnie on odpowiednie stanowisko. Cóż, pozostaje tylko oczekiwać na to, co się wydarzy.