Borges Jorge Luis Alef 5 0


Jorge Luis Borges - Alef

NIEŚMIERTELNY

Salomon saith. There is no new thing upon the earth. So that as Plato had an imagination, that all knowledge was but remembrance; so Salomon giveth his sentence, that all novelty is but oblivion.

Francis Bacon: "Essays" LVIII.

W Londynie, w początkach lipca 1929 roku, antykwariusz Joseph Cartaphilus ze Smyrny zaoferował księżnej de Lucinge sześć woluminów in quarto (1715— 1720) „Iliady" Pope'a. Księżna je nabyła; odbierając je zamieniła z nim parę zdań. Mówi, że był człowiekiem zniszczonym i ziemistym, o szarych oczach i szarej brodzie, o wyjątkowo nie sprecyzowanych rysach. Posługiwał się ze swobodą i ignorancją kilkoma językami; w ciągu niewielu minut przeszedł z francuskiego na angielski i z angielskiego na tajemnicze połączenie hiszpańskiego z Salonik i portugalskiego z Makao. W październiku księżna usłyszała od pewnego pasażera „Zeusa", że Cartaphilus zmarł na morzu, w drodze powrotnej do Smyrny, i że pochowano go na wyspie los. W ostatnim tomie „Iliady" znalazła ten rękopis. Oryginał zredagowany jest po angielsku i obfituje w latynizmy. Podajemy jego dosłowne tłumaczenie.

I

O ile pamiętam, moje trudy rozpoczęły się w pewnym ogrodzie w Tebach Hekatompyloi, kiedy cesarzem był Dioklecjan. Walczyłem (bez chwały) w niedawnych wojnach egipskich, byłem trybunem legionu, który stacjonował w Berenice, na wprost Morza Czerwonego: gorączka i magia trawiły wielu ludzi, którzy pożądali wielkodusznie stali. Maurowie zostali zwyciężeni; ziemia, którą dawniej zajmowały buntownicze miasta, została wiekuiście poświęcona plutonicznym bóstwom. Aleksandria, pokonana, daremnie błagała o miłosierdzie Cezara; nim upłynął rok, legiony odniosły triumf, ale mnie udało się zaledwie dostrzec oblicze Marsa. To pominięcie bolało mnie i być może stało się przyczyną, dla której rzuciłem się na poszukiwanie, poprzez zuchwałe i rozległe pustynie, tajemniczego Miasta Nieśmiertelnych.

Trudy moje rozpoczęły się, jak powiedziałem, w pewnym ogrodzie w Tebach. Przez całą ową noc nie mogłem zasnąć, gdyż coś walczyło w moim sercu. Wstałem niewiele przed świtem; moi niewolnicy spali, księżyc miał ten sam kolor, co nieskończony piasek. Jakiś jeździec, wyczerpany i zakrwawiony, przybywał ze wschodu. O kilka kroków ode mnie zwalił się z konia. Słabym, zachłannym głosem spytał mnie po łacinie o nazwę rzeki, która omywała mury miasta. Odpowiedziałem mu, że jest to Egipt, który żywią deszcze. Innej rzeki poszukuję — odparł smutno — tajemnej rzeki, która oczyszcza ludzi ze śmierci. Ciemna krew broczyła mu z piersi. Powiedział, że jego ojczyzną jest góra, która znajduje się po drugiej stronie Gangesu, i że na tej górze wieść głosi, iż jeśli ktoś będzie podążał na zachód, gdzie kończy się świat, dotrze do rzeki, której wody dają nieśmiertelność. Dodał, że na jej drugim brzegu wznosi się Miasto Nieśmiertelnych, bogate w bastiony i amfiteatry i świątynie. Zanim wzeszła jutrzenka, umarł, ale postanowiłem odkryć miasto i jego rzekę. Kilku mauretańskich więźniów, przesłuchiwanych przez kata, potwierdziło relację podróżnego; ktoś wspomniał pola elizejskie, na krańcu ziemi, gdzie życie ludzi jest wiecznotrwałe; ktoś inny — szczyty, na których rodzi się Paktol i których mieszkańcy żyją wiek. W Rzymie rozmawiałem z filozofami, którzy uważali, że przedłużanie życia ludzi jest przedłużaniem ich agonii i zwielokrotnianiem ich śmierci. Nie wiem, czy uwierzyłem kiedyś w istnienie Miasta Nieśmiertelnych; sądzę, że wystarczył mi wówczas zamiar poszukiwania go. Flawiusz, prokonsul Getulii, przydzielił mi dwustu żołnierzy na to przedsięwzięcie. Zwerbowałem również najemników, którzy mówili, że znają drogi, i którzy później pierwsi zbiegli.

Wydarzenia późniejsze zdeformowały w sposób nie do rozwikłania wspomnienie naszych pierwszych dni wyprawy. Wyruszyliśmy z Arsinoe i weszliśmy w rozpaloną pustynię. Przebyliśmy krainę Troglodytów, którzy pożerają węże i nie umieją posługiwać się mową; krainę Garamantów, u których kobiety są wspólne i którzy żywią się lwami; krainę Augilów, którzy czczą jedynie Tartar. Przebrnęliśmy inne pustynie, gdzie piasek jest czarny, gdzie podróżny musi uciekać się do godzin nocy, gdyż żar dnia. jest nie do zniesienia. Z dala ujrzałem górę, która dała imię Oceanowi: na jej zboczach rodzi się ostromlecz, który neutralizuje trucizny; jej szczyt zamieszkują Satyrowie, naród krwiożerczych i dzikich ludzi, którzy oddają się rozpuście. Wszystkim nam wydało się niepojęte, że te barbarzyńskie okolice, gdzie ziemia jest matką potworów, mogły kryć w swym łonie sławne miasto. Posuwaliśmy się dalej, gdyż zawrócenie byłoby hańbą. Niektórzy śmiałkowie spali z twarzą wystawioną na działanie księżyca; strawiła ich gorączka; w skażonej wodzie cystern inni wypili szaleństwo i śmierć. Wówczas rozpoczęły się dezercje, bardzo niedługo później — bunty. Dla uśmierzenia ich nie zawahałem się przed wprowadzeniem surowej dyscypliny. Postąpiłem słusznie, ale pewien centurion ostrzegł mnie, że buntownicy (żądni zemsty za ukrzyżowanie jednego z nich) uknuli spisek na moje życie. Zbiegłem z obozu z garstką żołnierzy, którzy pozostali mi wierni. Na pustyni zgubiłem ich wśród wirów piasku i rozległej nocy. Raniła mnie strzała z brązu. W ciągu wielu dni błądziłem, nie napotykając wody, lub w ciągu jednego tylko, niezmiernego dnia, zwielokrotnionego przez słońce, przez pragnienie i przez strach przed pragnieniem. Pozostawiłem wybór drogi woli mojego konia. O świcie dal najeżyła się piramidami i wieżami. W nieznośny sposób przyśnił mi się niewielki i przejrzysty labirynt: w jego wnętrzu znajdował się dzban, moje ręce prawie dotykały go, ale tak zagmatwane i niezdecydowane były zakręty, że wiedziałem, iż umrę, zanim go dosięgnę.

II

Gdy wydobyłem się w końcu z tego koszmaru, przekonałem się, że leżę ze związanymi rękoma w podłużnej kamiennej niszy, nie większej od zwykłego grobu, wykutej na zewnątrz stromego zbocza jakiejś góry. Jej boki były wilgotne, wygładzone bardziej przez czas niż przez celową działalność. Poczułem w piersi bolesne bicie, poczułem, że pali mnie pragnienie. Wychyliłem się i słabo krzyknąłem. U stóp góry toczył bezszelestnie swe wody brudny potok, wstrzymywany przez nieczystości i piasek; na przeciwległym brzegu jaśniało w promieniach ostatniego słońca, czy też pierwszego, oczywiste Miasto Nieśmiertelnych. Ujrzałem mury, łuki, fasady i fora: fundamentem był kamienny płaskowyż. Setka nieregularnych nisz, podobnych do mojej, znaczyła górę i dolinę. W piasku znajdowały się niezbyt głębokie studnie; z tych niewielkich otworów (i z nisz) wyłaniali się ludzie o szarej skórze, o zaniedbanych brodach, nadzy. Wydało mi się, że ich rozpoznaję: należeli do bestialskiego rodu Troglodytów, którzy trapili wybrzeża Zatoki Arabskiej i groty etiopskie; nie zdziwiło mnie, że nie mówią i że pożerają węże.

Natarczywość pragnienia uczyniła mnie zuchwałym. Obliczyłem, że znajduję się o jakieś trzydzieści kroków od piasku. Stoczyłem się z zamkniętymi oczyma, z rękami związanymi na plecach, w dół zbocza. Pogrążyłem zakrwawioną twarz w ciemnej wodzie. Zacząłem pić tak, jak poją się zwierzęta. Zanim zagubiłem się ponownie we śnie i w delirium, z niewiadomego powodu powtórzyłem kilka greckich słów: Lud bogatej Zelei, co pod Idą żyje i bystrego Ezepu czarne wody pije...

Nie wiem, ile dni i nocy przetoczyło się nade mną. Obolały, niezdolny wrócić do jaskini, nagi na nieznanym piasku, pozwalałem, aby księżyc i słońce bawiły się mym nieszczęsnym losem. Troglodyci, dziecinni w swym barbarzyństwie, nie pomogli mi przeżyć ani umrzeć. Na próżno ich prosiłem, aby zadali mi śmierć. Pewnego dnia, przy pomocy jakiegoś ostrego kamienia, przeciąłem moje więzy. Innego podniosłem się i zdołałem wyżebrać czy też ukraść — ja, Marcus Flaminius Rufus, trybun wojskowy jednego z legionów Rzymu — moją pierwszą porcję znienawidzonego mięsa węża.

Przemożne pragnienie ujrzenia Nieśmiertelnych, dotknięcia nadludzkiego Miasta prawie odbierało mi sen. Jak gdyby przeniknęli mój zamiar, nie spali również Troglodyci: początkowo sądziłem, że mnie śledzą; później, że zarazili się moim niepokojem, jak zarażają się psy. Aby oddalić się z barbarzyńskiej wioski, wybrałem najbardziej publiczną z godzin, początek wieczoru, kiedy to prawie wszyscy ludzie wyłaniają się z jaskiń i ze studni i patrzą na zachód, nie widząc go. Zacząłem modlić się głośno, nie tyle, aby błagać o boską łaskę, ile aby onieśmielić plemię artykułowanymi wyrazami. Przebyłem strumień, który wstrzymują mielizny, i skierowałem się ku Miastu. Dwóch czy trzech mężczyzn podążyło niepewnie za mną. Byli oni (jak inni z tego plemienia) niepokaźnego wzrostu; nie napawali strachem, lecz obrzydzeniem. Musiałem okrążyć kilka nieregularnych wgłębień, które wydały mi się kamieniołomami. Zmylony wielkością miasta sądziłem, że jest bliskie. Około północy stopy moje dotknęły, najeżonego bałwochwalczymi formami, czarnego cienia jego murów na żółtym piasku. Zatrzymał mnie rodzaj świętego przerażenia. Człowiek czuje taką odrazę do nowości i do pustyni, że ucieszyłem się, iż jeden z Troglodytów szedł za mną aż do końca. Zamknąłem oczy i czekałem (nie śpiąc), aż rozbłyśnie dzień.

Powiedziałem już, że Miasto było założone na płaskim szczycie skalistej góry. Góra ta spadała urwistymi ścianami, nie mniej stromymi niż mury. Na próżno nużyłem moje kroki. Czarna podstawa nie odsłaniała najmniejszej nieregularności, niezmienne mury zdawały się nie dopuszczać ani jednej bramy. Siła słońca zmusiła mnie do schronienia się w jakiejś grocie; w jej głębi znajdowała się studnia, w studni drabina, która schodziła przepastnie w dół ku głębokim ciemnościom. Zszedłem; poprzez chaos ponurych korytarzy doszedłem do obszernej, kolistej sali, zaledwie widocznej. Było dziewięcioro drzwi w tej piwnicy; ośmioro z nich prowadziło do labiryntu, który zdradliwie docierał do tej samej sali, dziewiąte (poprzez następny labirynt) prowadziły do drugiej kolistej sali, identycznej z pierwszą. Nie znam całkowitej ilości sal; moje nieszczęście i niepokój zwielokrotniły je. Cisza była wroga i prawie doskonała; nie było innego hałasu w tych głębokich, kamiennych sieciach prócz podziemnego wiatru, którego przyczyny nie odkryłem; bezszelestnie gubiły się między szczelinami wąskie strumyki rdzawej wody. W potworny sposób przyzwyczaiłem się do tego wątpliwego świata; wydało mi się niewiarygodne, aby mogło istnieć cokolwiek innego niż piwnice wyposażone w dziewięcioro drzwi i piwnice podłużne, które się rozwidlają. Nie wiem, przez jak długi czas musiałem wędrować pod ziemią; wiem, że raz pomyliła mi się, w tej samej tęsknocie, okrutna wioska barbarzyńców z moim rodzinnym miastem wśród winnic.

W głębi pewnego korytarza nieprzewidziany mur zamknął mi przejście, spadło na mnie jakieś odległe światło. Wzniosłem oślepione oczy: zawrotnie wysoko ujrzałem krąg nieba tak błękitny, że wydał mi się purpurowy. Kilka metalowych stopni wznosiło się po murze. Zmęczenie odbierało mi siły, ale wspiąłem się, przystając jedynie czasami, aby niezręcznie załkać ze szczęścia. Zacząłem dostrzegać kapitele i astragale, trójkątne frontony i kopuły, niewyraźne i okazałe formy i granitu, i marmuru. W ten sposób zostało mi dane wydostać się ze ślepej okolicy czarnych, splątanych labiryntów do oślepiającego Miasta.

Wyszedłem na rodzaj placu, czy raczej dziedzińca. Otaczał go jeden tylko budynek, o nieregularnej formie i niejednostajnej wysokości; do tego niejednolitego budynku należały te różne kopuły i kolumny. Uwagę moją przykuła starożytność konstrukcji tej niewiarygodnej budowli, przed jakąkolwiek inną jej cechą. Poczułem, że była ona wcześniejsza od ludzi, wcześniejsza od ziemi. Ta rzucająca się w oczy starożytność (chociaż w jakiś sposób straszna dla oczu) wydała mi się właściwa dla nieśmiertelnych budowniczych. Początkowo ostrożnie, później obojętnie, wreszcie z rozpaczą zacząłem błądzić po schodach i posadzkach nierozwikłanego pałacu. (Później przekonałem się, że wielkość i wysokość stopni nie były jednakowe, co sprawiło, że zrozumiałem niezwykłe zmęczenie, jakie one powodowały). Pałac ten jest dziełem bogów — pomyślałem początkowo. Badałem nie zamieszkałe wnętrza i poprawiłem się: Bogowie, którzy go zbudowali, umarli. Dostrzegłem jego szczegóły i powiedziałem: Bogowie, którzy go zbudowali, byli szaleni. Powiedziałem to, wiem na pewno, z niezrozumiałym potępieniem, które było niemal wyrzutem sumienia, z większym przerażeniem intelektualnym niż wyczuwalnym lękiem. Do wrażenia niezmiernej starożytności dołączyły się inne: wrażenie nieskończoności, okrucieństwa, złożonej niedorzeczności. Przebyłem labirynt, ale przejrzyste Miasto Nieśmiertelnych przeraziło mnie i napełniło odrazą. Labirynt jest domem wzniesionym, aby zmylić ludzi; jego architektura, szastająca symetriami, jest podporządkowana temu celowi. W pałacu, który niedokładnie zbadałem, architektura nie posiadała celu. Obfitował w korytarze bez wyjścia, wysokie, niedosiężne okna, okazałe drzwi prowadzące do jakiejś celi czy studni, niewiarygodne odwrócone schody, których stopnie i balustrady prowadziły w dół. Inne, zawieszone w powietrzu, przylegające do boku monumentalnego muru, umierały nie dochodząc donikąd, po dwóch czy trzech zakrętach, w górnych ciemnościach kopuł. Nie wiem, czy wszystkie przykłady, które wymieniłem, są dosłowne; wiem, że podczas długich lat nawiedzały mnie w koszmarnych snach; nie mogę już wiedzieć, czy taki lub inny szczegół jest transkrypcją rzeczywistości, czy też form, które oszałamiały moje noce. To Miasto (pomyślałem) jest tak potworne, że samo jego istnienie i trwanie, nawet w środku tajemnej pustyni, plami przeszłość i przyszłość i w jakiś sposób naraża ciała niebieskie. Dopóki trwa, nikt na świecie nie będzie mógł być odważny czy szczęśliwy. Nie chcę opisywać go; chaos różnorodnych wyrazów, ciało tygrysa czy byka, w którym by się potwornie kłębiły, połączone i nienawidzące się, zęby, organy i głowy, byłyby może przybliżonymi obrazami.

Nie pamiętam etapów mego powrotu wśród zakurzonych i wilgotnych hipogeów. Wiem jedynie, że nie opuszczała mnie obawa, iż przy wyjściu z ostatniego labiryntu otoczy mnie ponownie ohydne Miasto Nieśmiertelnych. Niczego więcej nie mogę sobie przypomnieć. To zapomnienie, teraz nie do przezwyciężenia, było może dobrowolne; może okoliczności mojej ucieczki były tak niewdzięczne, że pewnego dnia, również nie mniej zapomnianego, poprzysiągłem sobie je zapomnieć.

III

Kto przeczytał z uwagą relację moich trudów, przypomni sobie, że pewien człowiek z plemienia szedł za mną, jak mógłby iść za mną pies, aż do nieregularnego cienia murów. Gdy wyszedłem z ostatniej piwnicy, spotkałem go u wylotu groty. Leżał na piasku, na którym kreślił niezręcznie i ścierał rząd znaków, będących jak litery ze snów, które ktoś już prawie pojmuje i które nagle się zlewają. Początkowo sądziłem, że to jakieś prymitywne pismo; później spostrzegłem, że jest absurdem wyobrażać sobie, iż ludzie, którzy nie doszli do mowy, mogliby dojść do pisma. Poza tym żadna z form nie była podobna do innej, co wykluczało lub oddalało możliwość, aby były one symboliczne. Człowiek ten kreślił je, przyglądał im się i poprawiał je. Nagle, jakby zabawa ta go znudziła, starł wszystko dłonią i przedramieniem. Spojrzał na mnie, zdawał się mnie nie poznawać. Jednakże tak wielka była ulga, jaką mi sprawiał (lub tak wielka i przerażająca moja samotność), że zacząłem przypuszczać, iż ten prymitywny Troglodyta, który patrzył na mnie z dna groty, oczekiwał mnie. Słońce prażyło równinę; gdy podjęliśmy drogę powrotną do wsi, pod pierwszymi gwiazdami, piasek pod stopami był rozpalony. Troglodyta szedł przede mną; tej nocy powziąłem zamiar nauczenia go rozpoznawania i, być może, powtarzania kilku słów. Pies i koń (pomyślałem) zdolne są do tego pierwszego; wiele ptaków, jak słowik Cezarów, do ostatniego. Jakkolwiek prymitywny byłby umysł człowieka, zawsze jest on wyższy niż u nierozumnych stworzeń.

Pokora i nędza Troglodyty przywiodły mi na pamięć obraz Argosa, starego, konającego psa z „Odysei", i tak nadałem mu imię Argos i usiłowałem go nauczyć tego imienia. Ciągle odnosiłem niepowodzenia. Wybiegi, stanowczość i upór okazały się całkowicie daremne. Nieruchomy, z bezwładnymi oczyma, zdawał się nie odbierać dźwięków, które starałem mu się wbić w pamięć. O kilka kroków ode mnie, wydawał się bardzo odległy. Leżąc na piasku, podobny do niewielkiego i zniszczonego sfinksa z lawy, pozwalał, aby obracały się nad nim niebiosa, od zmierzchu dnia do zmierzchu nocy. Wydało mi się niemożliwe, żeby nie dostrzegł mego zamiaru. Przypomniało mi się, że Etiopowie powiadają, iż małpy celowo nie mówią, aby nie zmuszano ich do pracy, i przypisałem nieufności czy obawie milczenie Argosa. Od tego wyobrażenia przeszedłem do innych, jeszcze bardziej fantastycznych. Pomyślałem, że Argos i ja należymy do różnych światów; pomyślałem, że nasze postrzegania były jednakowe, ale że Argos kojarzył je w inny sposób i konstruował przy ich pomocy inne przedmioty; pomyślałem, że być może nie było dla niego przedmiotów, lecz zawrotna i ciągła gra niezwykle krótkich wrażeń. Pomyślałem o świecie bez pamięci, bez czasu; rozważałem możliwość języka, który by nie znał rzeczowników, języka o bezosobowych czasownikach lub nieodmiennych epitetach. W ten sposób umierały dni, ale coś podobnego do szczęścia wydarzyło się pewnego poranka. Spadł deszcz z potężną powolnością.

Noce pustyni mogą być zimne, ale ta była ogniem. Śniło mi się, że jakaś rzeka Tesalii (której wodom zwróciłem złotą rybę) przybywała mnie wykupić; słyszałem, jak się zbliża po czerwonym piasku i czarnym kamieniu; chłód i uporczywy hałas deszczu obudziły mnie. Pobiegłem nagi, aby go powitać. Kończyła się noc; pod żółtymi chmurami plemię, nie mniej szczęśliwe niż ja, poddawało się gwałtownej ulewie z rodzajem ekstazy. Wydawali się korybantami, opętanymi przez bóstwo. Argos, z oczyma wzniesionymi ku niebiosom, jęczał; strumienie wody płynęły mu po twarzy; nie tylko wody, lecz (dowiedziałem się o tym później) łez. Argos — krzyknąłem do niego — Argos.

Wówczas, z łagodnym zachwytem, jakby odkrywał jakąś rzecz straconą i zapomnianą przed bardzo długim, czasem, Argos wybełkotał te słowa: Argos, pies Odysa. I później, również nie patrząc na mnie: Ten pies leżący na gnoju.

Łatwo godzimy się z rzeczywistością, może dlatego że przeczuwamy, iż nic nie jest realne. Spytałem go, co wie o „Odysei". Z trudem posługiwał się językiem greckim; musiałem powtórzyć pytanie.

Bardzo niewiele — powiedział. — Mniej niż najbiedniejszy rapsod. Minęło już chyba tysiąc sto lat od czasu, gdy ją wymyśliłem.

IV

Owego dnia wszystko stało się dla mnie jasne. Troglodyci byli Nieśmiertelnymi; potok o piaszczystych wodach był Rzeką, której poszukiwał jeździec. Co do miasta, którego sława dotarła aż do Gangesu, minęło już dziewięć wieków od czasu, gdy Nieśmiertelni je zniszczyli. Przy pomocy pozostałości jego ruin wznieśli, w tym samym miejscu, niedorzeczne miasto, które obszedłem; rodzaj parodii czy odwrócenia i również świątyni irracjonalnych bóstw, które kierują światem i o których niczego nie wiemy prócz tego, że nie są podobne do człowieka. Budowla ta była ostatnim symbolem, na jaki pozwolili sobie Nieśmiertelni; oznaczała ona etap, w którym przekonani, że każde przedsięwzięcie jest jałowe, postanowili żyć dla myśli, dla czystej spekulacji. Wznieśli budowlę, zapomnieli o niej i poszli mieszkać w jaskiniach. Pogrążeni w swych rozmyślaniach, prawie nie dostrzegali świata zewnętrznego.

O tych rzeczach opowiedział mi Homer jak ktoś, kto rozmawia z dzieckiem. Opowiedział mi również o swojej starości i o ostatniej podróży, jaką odbył, kierowany, jak Odyseusz, zamiarem dotarcia do ludzi, którzy nie wiedzą, co to morze, nie jedzą solonego mięsa ani nie podejrzewają, co to wiosło. Mieszkał przez wiek w Mieście Nieśmiertelnych. Gdy je zniszczono, doradził założenie tego drugiego. Nie powinno to nas dziwić; powiadają, że po opiewaniu wojny Ilionu opiewał wojnę żab z myszami. Był jak bóg, który stworzyłby kosmos, a następnie chaos.

Być nieśmiertelnym nie jest rzeczą niezwykłą; oprócz człowieka wszystkie zwierzęta są takie, gdyż nie znają śmierci; rzeczą boską, rzeczą straszną, rzeczą niepojętą jest wiedzieć, że jest się nieśmiertelnym. Zauważyłem, że na przekór licznym religiom przekonanie to jest niezwykle rzadkie. Izraelici, chrześcijanie i muzułmanie głoszą nieśmiertelność, ale cześć, jaką składają pierwszemu wiekowi, dowodzi, że wierzą jedynie w niego, jako że przeznaczają wszystkie pozostałe, w nieskończonej ilości, na wynagradzanie go czy karanie. Bardziej rozsądne wydaje mi się koło niektórych religii Indostanu; w kole tym, które nie ma początku ani końca, każde życie jest skutkiem poprzedniego i rodzi następne, ale żadne nie określa całości... Nauczona przez praktykę wieków republika ludzi nieśmiertelnych osiągnęła doskonałość tolerancji i prawie obojętności. Wiedziała, że w nieskończonym okresie czasu każdemu człowiekowi wydarzają się wszystkie rzeczy. Dzięki swym przeszłym czy przyszłym cnotom każdy człowiek jest godny wszelkiej dobroci, ale również wszelkiej zdrady dzięki swym nikczemnościom przeszłości czy przyszłości. Podobnie jak w grach zależnych od przypadku cyfry parzyste i cyfry nieparzyste dążą do równowagi, tak też anulują się i poprawiają spryt i głupota i być może nieskomplikowany „Poemat o Cydzie" jest przeciwwagą wymaganą przez jeden tylko epitet z Eklog czy przez jedną sentencję Heraklita. Najbardziej przelotna myśl posłuszna jest niewidzialnemu rysunkowi i może ukoronować czy zainaugurować jakąś tajemniczą formę. Słyszałem o takich, którzy czynili zło, aby w przyszłych wiekach okazało się ono dobrem lub aby okazało się nim w wiekach już minionych... W ten sposób rozpatrywane, wszystkie nasze czyny są słuszne, ale również są obojętne. Nie istnieją zasługi moralne czy intelektualne. Homer ułożył „Odyseję"; jeśli założymy nieskończony okres czasu, z nieskończonymi okolicznościami i wariantami, jest rzeczą niemożliwą nienapisanie, choćby jeden raz, „Odysei", Nikt nie jest kimś, jeden człowiek nieśmiertelny jest wszystkimi ludźmi. Jak Cornelius Agrippa, jestem bogiem, jestem bohaterem, jestem filozofem, jestem demonem i jestem światem, co jest męczącym sposobem powiedzenia, że nie istnieję.

Pojęcie świata jako systemu doskonałych kompensacji wywarło rozległy wpływ na Nieśmiertelnych. W pierwszym rzędzie uczyniło ich nieczułymi na litość. Wspomniałem o starożytnych kamieniołomach, które przecinały pola drugiego brzegu; jakiś człowiek wpadł do najgłębszego; nie mógł zrobić sobie krzywdy ani umrzeć, ale paliło go pragnienie; zanim rzucono mu linę, minęło siedemdziesiąt lat. Nie interesował ich również ich własny los. Ciało było uległym zwierzęciem domowym i wystarczała mu, co miesiąc, jałmużna kilku godzin snu, odrobiny wody i ochłapa mięsa. Niechaj nikt nie pragnie zniżyć nas do ascetów. Nie ma bardziej złożonej przyjemności niż myślenie, i jemu oddawaliśmy się. Czasami jakiś nadzwyczajny bodziec zwracał nas światu zewnętrznemu. Na przykład owego poranka — starożytna, elementarna radość z powodu deszczu. Takie chwile były niezmiernie rzadkie; wszyscy Nieśmiertelni byli zdolni do doskonałego spokoju; pamiętam jednego z nich, którego nigdy nie widziałem stojącego: jakiś ptak uwił gniazdo na jego piersi.

Wśród konsekwencji doktryny, mówiącej, że nie ma rzeczy, która by nie była zrównoważona przez inną, istnieje jedna o niewielkim znaczeniu teoretycznym, ale która skłoniła nas, przy końcu czy na początku X wieku, do rozproszenia się po powierzchni ziemi. Da się ona wyrazić w tych słowach: Istnieje rzeka, której wody dają nieśmiertelność; w jakiejś krainie musi znajdować się inna rzeka, której wody ją znoszą. Liczba rzek nie jest nieskończona; nieśmiertelny podróżnik, który przebiega świat, napije się w końcu z nich wszystkich. Postanowiliśmy odkryć tę rzekę.

Śmierć (lub aluzja do niej) Czyni ludzi cennymi i patetycznymi. Są oni wzruszający, gdyż są widmami; każdy czyn, jakiego dokonują, może być ostatnim; nie ma twarzy, która nie miałaby się zatrzeć, jak twarz z jakiegoś snu. Wszystko wśród śmiertelnych posiada wartość jako bezpowrotne i zależne od przypadku. Wśród Nieśmiertelnych natomiast każdy czyn (i każda myśl) jest echem innych, które poprzedziły go w przeszłości, bez dostrzegalnego początku, lub dokładną zapowiedzią innych, które w przyszłości będą go zawrotnie powtarzać. Nie ma rzeczy, która nie byłaby jakby zagubiona wśród niezmordowanych zwierciadeł. Nic nie może wydarzyć się jeden tylko raz, nic nie jest cennie wątpliwe. To, co uroczyste, co posiada znaczenie, co ceremonialne, nie odnosi się do Nieśmiertelnych. Homer i ja rozstaliśmy się u bram Tangeru; mam wrażenie, że nie pożegnaliśmy się.

V

Przebyłem nowe królestwa, nowe cesarstwa. Jesienią 1066 roku walczyłem na moście pod Stamfordem, nie pamiętam już, czy w szeregach Harolda, który wkrótce znalazł swoje przeznaczenie, czy w szeregach owego nieszczęsnego Haralda Hardraada, który zdobył sześć stóp ziemi angielskiej, czy trochę więcej. W siódmym wieku Hidżry, na przedmieściach Bulaku, przepisywałem powolnym, kaligraficznym pismem, w języku, który zapomniałem, alfabetem, którego już nie znam, siedem podróży Sindbada i historię o Mieście z Brązu. Na dziedzińcu więzienia w Samarkandzie grałem wiele w szachy. W Bikanerze uprawiałem astrologię, i również w Czechach. W 1638 roku byłem w Kolozsvàr, i później w Lipsku. W Aberdeen, w 1714 roku subskrybowałem sześć woluminów „Iliady" Pope'a; wiem, że wracałem do nich często z rozkoszą. Około 1729 roku dyskutowałem na temat pochodzenia tego poematu z pewnym profesorem retoryki, który zwał się, o ile pamiętam, Giambattista; jego racje wydały mi się nie do odparcia. Czwartego października 1921 roku „Patna", który wiózł mnie do Bombaju, musiał zakotwiczyć w pewnym porcie wybrzeża Erytrei Wysiadłem na ląd; przypomniałem sobie inne, bardzo dawne poranki, również nad Morzem Czerwonym, kiedy byłem trybunem Rzymu i gorączka, i magia, i bezczynność trawiły żołnierzy. W okolicy dostrzegłem obfitość jasnej wody; spróbowałem jej, powodowany przyzwyczajeniem. Gdy wspinałem się na brzeg, kolczaste drzewo skaleczyło mi grzbiet dłoni. Dawno nie doświadczony ból wydał mi się bardzo dotkliwy. Z niedowierzaniem, spokojny i szczęśliwy, przyglądałem się cennemu formowaniu się powolnej kropli krwi. Znowu jestem śmiertelny — powtarzałem sobie — znowu jestem podobny do wszystkich ludzi. Tej nocy spałem aż do świtu.

...Przejrzałem, po upływie roku, te stronice. Przekonałem się, że odpowiadają prawdzie, ale w pierwszych rozdziałach, a nawet w niektórych rozdziałach dalszych, wydaje mi się, że dostrzegam coś fałszywego. Jest to dziełem, być może, nadużywania rysów okolicznościowych, metoda, jakiej nauczyłem się od poetów i która wszystko kala fałszem, jako że w cechy te mogą obfitować fakty, ale nie ich wspomnienie... Jednakże mam wrażenie, że odkryłem głębszy powód. Opiszę go; nieważne, że zostanę uznany za fantastę.

Historia, którą opowiedziałem, wydaje się nierealna, gdyż mieszają się w niej wydarzenia z życia dwóch różnych ludzi. W pierwszym rozdziale jakiś jeździec chce dowiedzieć się imienia rzeki, która omywa mury Teb; Flaminius Rufus, który poprzednio dał miastu epitet Hekatompylos, mówi, że rzeka zwie się Egipt; żadne z tych wyrażeń nie pasuje do niego, lecz do Homera, który wspomina wyraźnie, w „Iliadzie", Teby Hekatompyloi i w „Odysei", poprzez usta Proteusza i Odysa, mówi niezmiennie o Nilu — Egipt. W rozdziale drugim Rzymianin, pijąc nieśmiertelną wodę, wymawia jakieś słowa po grecku; słowa te należą do Homera i można je odnaleźć przy końcu słynnego katalogu okrętów. Później, w zawrotnym pałacu, mówi o „potępieniu, które było niemal wyrzutem sumienia"; słowa te pochodzą od Homera, który spłodził tę okropność. Te anomalie zaniepokoiły mnie; inne, o charakterze estetycznym, pozwoliły mi odkryć prawdę. Zawiera je ostatni rozdział; jest tam napisane, że walczyłem na moście pod Stamfordem, że przepisywałem, w Bulaku, podróże Sindbada Żeglarza i że dokonałem subskrypcji, w Aberdeen, na angielską „Iliadę" Pope'a. Czytamy tam inter alia: „W Bikanerze uprawiałem astrologię, i również w Czechach". Żadne z tych świadectw nie jest fałszywe; zastanawiający jest fakt ich podkreślenia. Pierwszy z nich zda się odnosić do człowieka wojny, ale później dostrzegamy, że narrator nie kładzie nacisku na sprawy wojenne, lecz na losy ludzkie. Te, które później następują, są bardziej interesujące. Niejasna, elementarna przyczyna zmusiła mnie do odnotowania ich; uczyniłem to, gdyż wiedziałem, że były patetyczne. Nie są takimi opowiedziane przez Rzymianina Flaviusa Rufusa. Są natomiast takimi opowiedziane przez Homera; dziwne byłoby, gdyby ten ostatni kopiował, w trzynastym wieku, przygody Sindbada, drugiego Odysa i odkrywał, po obróceniu się wielu wieków, w jakimś północnym królestwie i w jakimś barbarzyńskim języku, formy swojej „Iliady". Co do zdania, które zawiera nazwę Bikaneru, widać, że zostało ono zredagowane przez literata, pragnącego, podobnie jak autor katalogu okrętów, wykazać się wspaniałymi wyrazami. Kiedy zbliża się koniec, nie pozostają już obrazy wspomnień; pozostają jedynie słowa. Nic dziwnego, że czas pomieszał te, które kiedyś reprezentowały mnie, ze słowami, będącymi symbolem losu kogoś, kto towarzyszył mi przez tyle wieków. To ja byłem Homerem; w niedługim czasie będę nikim, jak Odyseusz; w niedługim czasie będę wszystkimi: umrę.

Postscriptum z 1950 roku. Wśród komentarzy, jakie wywołała poprzednia publikacja, najciekawszy, bo z pewnością nie najbardziej uprzejmy, nosi biblijny tytuł "A coat of many colours" (Manchester, 1948) i jest dziełem zawziętego pióra doktora Nahuma Cordovero. Obejmuje jakieś sto stronic. Mówi o kompilacjach greckich, o kompilacjach późnołacińskich, o Ben Jonsonie, który określił swoich współczesnych posługując się cytatami z Seneki, o utworze „Virgilius evangelizans" Alexandra Rossa, o pomysłach George'a Moora i Eliota, i wreszcie o „opowiadaniu przypisywanym antykwariuszowi Josephowi Cartaphilusowi". Ujawnia, w pierwszym rozdziale, krótkie interpolacje z Pliniusza („Historia naturalis", V, 8); w drugim, z Thomasa De Quincey ("Writings", III, 439); w trzecim, z pewnego listu Kartezjusza do ambasadora Pierre'a Chanut; w czwartym, z Bernarda Shawa (Back to Methuselah, V). Wnioskuje z tych wtrąceń, czy też kradzieży, że cały ten dokument jest apokryfem.

Moim zdaniem konkluzja taka jest niedopuszczalna. Kiedy zbliża się koniec — napisał Cartaphilus — nie pozostają już obrazy wspomnień; pozostają jedynie słowa. Słowa, słowa niestosowne i okaleczone, były ubogą jałmużną, jaką pozostawiły mu godziny i wieki.

Dla Cecylii Ingenieros.

Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski


NIEBOSZCZYK

Aby chłopak z przedmieścia, aby żałosny cwaniak spod Buenos Aires, wyposażony jedynie w swą bezczelną odwagę, zapuścił się w bezludzia brazylijskiego pogranicza i został szefem bandy przemytników — wydaje się prawie niemożliwe. Ludziom przychylającym się do tej opinii pragnę opowiedzieć o losach Beniamina Otalory, który — mimo że pamięć o nim nie przetrwała w dzielnicy Balvanera — zgodnie z prawem padł od kuli gdzieś w Rio Grande do Sul. Nie znane mi są szczegóły jego przygód. Jeżeli kiedykolwiek dowiem się o nich więcej — sprostuję i rozszerzę moją opowieść. Tymczasem mogę służyć tylko poniższym streszczeniem.

Około 1891 roku Beniamin Otalora liczy sobie dziewiętnaście lat. Jest wyrostkiem o skąpym czole, szczerych jasnych oczach, mocno zbudowanym ciele potomka Basków. Uwieńczona sukcesem bójka na noże objawiła mu; że jest odważny: nie wzrusza go ani śmierć przeciwnika, ani konieczność natychmiastowego opuszczenia Republiki. Kacyk z jego parafii daje mu list polecający do niejakiego Azeveda Bandeiry w Urugwaju.

Otalora wsiada na okręt, podróż jest burzliwa, wszystko skrzypi; następnego dnia błądzi już po ulicach Montevideo, pełen niewypowiedzianego i — być może — nieuświadomionego smutku. Nie może znaleźć Azeveda Bandeiry; około północy w karczmie przy Paso del Molino jest świadkiem bójki między poganiaczami bydła; błyskają noże; Otalora nie wie, po czyjej stronie leży słuszność, lecz smak niebezpieczeństwa pociąga go tak, jak innych karty lub muzyka. W czasie bójki paruje cios noża wymierzony przeciw wysokiemu mężczyźnie w ciemnym kapeluszu i brunatnym ponczo. Okazuje się, że to jest Azevedo Bandeira. (Dowiedziawszy się o tym, Otalora drze list: chce wszystko zawdzięczać samemu sobie). Bandeira, choć dobrze zbudowany, nie wiadomo dlaczego robi wrażenie pokraki; w jego twarzy, jakby zbyt zwięzłej, jest i Żyd, i Murzyn, i Indianin; w jego kształtach i tygrys, i małpa; blizna przecinająca mu twarz jest jedną ozdobą więcej, podobnie jak czarny szczeciniasty wąs.

Awantura będąca odblaskiem lub też skutkiem nadużycia alkoholu ustaje z tą samą szybkością, z jaką wybuchła. Otalora pije z poganiaczami, idzie z nimi na rozróbę, a potem do wielkiego domiszcza, w okolicach Starego Miasta. Słońce jest już wysoko na niebie. W głębi, na ubitej ziemi ostatniego patia, układają się do snu na derkach. W półśnie Otalora porównuje tę noc z poprzednią: teraz stąpa już po pewnym gruncie, jest wśród przyjaciół. Jak niejasny wyrzut gryzie go tylko brak tęsknoty za Buenos Aires. Spi aż do wieczora. Budzi go ten sam gauczo, który po pijanemu rzucił się na Azeveda. (Otalora przypomina sobie, że w czasie zgiełku i zabawy poprzedniej nocy najpierw pił z innymi, ale potem Azevedo posadził go po swojej prawej ręce). Oznajmia mu, że szef prosi go do siebie. W kantorku, którego drzwi wychodzą na korytarz (Otalora nigdy nie widział korytarza z tak umieszczonymi drzwiami), czeka na niego Azevedo Bandeira, jest z nim kobieta o jasnej cerze, odętych wargach i rudych włosach. Bandeira chwali go, częstuje kieliszkiem canii i proponuje, by poszedł z nimi na północ po nowe stada bydła. Otalora przyjmuje propozycję; o brzasku są już w drodze do Tacuarembo.

Dla Otalory zaczyna się inne życie, rozległe wschody, dni przesycone zapachem konf. To życie, nowe dla niego, jest niekiedy straszliwe, ale od zawsze miał je we krwi, bo tak jak ludzie z innych krajów wielbią i czują morze, tak my (wśród nich i ten, który snuje ten pełen symbolów wątek), tęsknimy za nie kończącą się, dudniącą pod końskim kopytem równiną. Otalora wychowywał się w dzielnicy wozaków i pracowników rzeźni — w ciągu roku zostaje gauczem. Uczy się ujeżdżać konie, prowadzić stada, zarzynać woły, posługiwać się dwoma lassami: tym, które chwyta, i tym, które powala; uczy się walczyć ze snem, z burzą, z przymrozkami, ze słońcem, zaganiać bydło gwizdem i krzykiem. Podczas całego tego okresu raz tylko widzi Azeveda, ale myśli o nim bez przerwy, nie tylko dlatego, że być „człowiekiem Bandeiry" — to być poważanym i wzbudzać strach, ale i dlatego, że cokolwiek robi, gauczowie mówią: „Bandeira robi to lepiej". Niektórzy twierdzą, że Bandeira urodził się po brazylijskiej stronie, w Rio Grande do Sul, i fakt ten, na pozór poniżający, w niejasny sposób wzbogaca go o pełne istnień puszcze, moczary, bezdrożne, bezkresne przestrzenie. Otalora powoli zdaje sobie sprawę, że Bandeira prowadzi rozległe interesy, z których najgłówriiejszym jest przemyt. Być poganiaczem znaczy być podwładnym. Otalora postanawia awansować na przemytnika. Pewnej nocy dwóch jego towarzyszy ma przeszmuglować partię canii. Otalora wyzywa jednego z nich, rani go, idzie zamiast niego. Powoduje nim "ambicja i niejasna Wierność: „Niech ten człowiek zrozumie — myśli — że jestem więcej wart niż wszyscy jego Urugwajczycy do kupy".

Upływa jeszcze rok i Otalora wraca do Montevideo. Spaceruje wzdłuż morza i po mieście, które wydaje mu się bardzo wielkie. Wszyscy razem idą do domu szefa, rozkładają derki na ostatnim patio. Mijają dni i Otalora nie widzi Bandeiry. Z lękiem ludzie szepcą, że jest chory; ciemnoskóry służący nosi mu do sypialni czajniczek i maté. Pewnego wieczoru posyłają z tym Otalorę, który czuje się poniżony i szczęśliwy równocześnie.

Sypialnia jest ogołocona i ciemna, balkon wychodzi na zachód, na długim stole w błyszczącym nieładzie leżą harapy, batogi, rzemienie, palna broń i broń biała; stare lustro ma zamgloną, niewyraźną taflę. Bandeira, leżąc na wznak, jęczy przez sen, gwałtowność zachodzącego słońca określa go ostro, wielkie białe łoże pomniejsza go i ściemnia. Otalora widzi siwe włosy, zmęczenie, wiotkość mięśni, bruzdy wyżłobione przez lata. Oburza go myśl, że rządzi nimi ten starzec. Jednym uderzeniem można by zrobić z nim koniec. W lustrze spostrzega, że ktoś wchodzi do pokoju: to rudowłosa kobieta. Jest na pół rozebrana, boso, obserwuje go z zimną ciekawością. Bandeira unosi się na łóżku. Kiedy mówi o koniach i bydle, palce jego bawią się warkoczami kobiety. Wreszcie pozwala, by Otalora się oddalił.

W parę dni później dostają rozkaz pójścia na północ. Dojeżdżają do jakiejś zapuszczonej estancji, takiej jak wszystkie na tej nieskończonej równinie. Nie chroniona drzewem, nie rozweselona strumykiem, wystawiona jest na uderzenia pierwszego i ostatniego słońca. Wielkorogie, zaniedbane bydło trzymane jest za ogrodzeniem z głazów. Ta nędzna zagroda nazywa się „Westchnienie".

Parobcy mówią, że Bandeira niezadługo przybędzie z Buenos Aires. Otalora to słyszy i pyta o powód. Wyjaśniają mu, że jakiś przybysz, który wyuczył się rzemiosła, za bardzo się stawia. Otalora rozumie, że żartują z niego, ale pochlebia mu, że już takie żarty są możliwe. Później dowiaduje się, że Bandeira poróżnił się z jakimś kacykiem politycznym, który cofnął mu swe poparcie. Ta wiadomość go cieszy.

Pojawiają się skrzynie z długą bronią, pojawia się dzban i miska ze srebra, przeznaczona do pokoju kobiety, pojawiają się adamaszkowe kotary o zawiłym deseniu, pewnego ranka pojawia się chmurny jeździec z brodą, ubrany w ciemne ponczo. Nazywa się Ulpiano Suarez, jest to osobista straż Azeveda. Mówi mało, z brazylijskim akcentem. Otalora nie wie, czemu przypisać tę małomówność: rezerwie, wrogości, pogardzie czy też nieokrzesaniu. Wie natomiast, że do jego planów niezbędna jest przyjaźń tego człowieka.

Na planach Beniamina Otalory zaważy później rudy koń z ciemną grzywą, na którym przyjechał z południa Azevedo. Koń ten stąpa dumnie, ma uprząż nabijaną srebrem, okryty jest derką obramowaną futrem jaguara. Ten piękny rumak jest niejako symbolem władzy szefa; dlatego chłopak zaczyna go pożądać tak, jak z czasem, pełną urazy zawiścią, zacznie pożądać kobiety o lśniących włosach. Kobieta, uprząż i rudy koń — oto atrybuty lub też znaki szczególne człowieka, którego pragnie zniszczyć.

Tu historia wikła się i pogłębia. Azevedo Bandeira jest zręczny w sztuce stopniowego zastraszania, w sposobach coraz to większego upokarzania przeciwnika. Robi to mieszając kpiny z powagą, i Otalora postanawia posłużyć się ową dwoistą taktyką w ciężkim przedsięwzięciu, które ma przed sobą. Chce powoli zająć miejsce Azeveda Bandeiry. W dniach wspólnych niebezpieczeństw zdobywa przyjaźń Suareza. Wyjawia mu swój zamiar. Suarez przyrzeka pomóc. Potem następuje wiele rozmaitych wydarzeń, z których znam zaledwie kilka. Otalora przestaje słuchać rozkazów Bandeiry, zapomina o nich, ulepsza je, przekręca. Wydaje się, że wszechświat idzie mu na rękę i przyspiesza bieg wypadków. Któregoś dnia na polach Tacuarembo wywiązuje się strzelanina między nimi a ludźmi z Rio Grande. Otalora zajmuje miejsce Bandeiry i dowodzi Urugwajczykami. Kula przeszywa mu ramię, ale tego popołudnia wraca do „Westchnienia" na rudym koniu szefa, tego wieczoru jego krew plami skórę tygrysa, tej nocy śpi z kobietą o lśniących włosach. (Inne wersje podają, że nie taki był porządek tych zdarzeń i że nie miały miejsca tego samego dnia).

Mimo to nominalnym szefem pozostaje Bandeira. Wydaje rozkazy, których nikt nie słucha. Trochę z litości, a trochę z przyzwyczajenia Beniamin Otalora zostawia go jednak w spokoju.

Ostatnia scena tej historii rozgrywa się wśród podniecenia ostatniej nocy 1894 roku. Tego wieczoru ludzie z „Westchnienia" jedzą mięso świeżo rżniętych wołów i piją podniecający alkohol; ktoś trąca struny gitary w takt skomplikowanej milongi. Przy stole, na honorowym miejscu pijany Otalora wznosi się od wesołości do wesołości, od szaleństwa do szaleństwa; owa wieża upojeń jest symbolem jego losu, którego nic nie powstrzyma. Pośród pijatyki i krzyków milczący Bandeira pozwala płynąć tej hałaśliwej nocy. Z dwunastoma uderzeniami zegara wstaje jak ktoś, kto ma ważne zobowiązanie. Lekko stuka do pokoju kobiety. Ta otwiera mu natychmiast, jak gdyby tylko czekała na to wezwanie. Wychodzi na pół rozebrana i boso. Wysokim, załamującym się głosem szef wydaje jej dyspozycje:

— Skoro już tak się kochacie, ty i ten z Buenos Aires, pocałujesz go tu, teraz, na oczach wszystkich. Dodaje parę chamskich słów. Kobieta usiłuje się opierać, ale dwóch mężczyzn bierze ją pod pachy i ciska na Otalorę. We łzach całuje jego twarz, jego pierś. Ulpiano Suarez wyjmuje rewolwer. W przedśmiertelnyin błysku świadomości Otalora widzi, że został zdradzony, zdradzony od początku, od początku skazany na śmierć, że dano mu miłość, dowództwo i triumf, bo uważano go za nieboszczyka, bo dla Bandeiry od początku był nieboszczykiem.

Niemal z pogardą Suarez pociąga za cyngiel.

Przełożyła Zofia Chądzyńska


TEOLOGOWIE

Zrównali z ziemią ogród, sprofanowali kielichy i ołtarze i wjechali Hunowie konno do klasztornej biblioteki, i podarli niezrozumiałe księgi, i znieważyli je, i spalili, może z obawy, że litery zawierały bluźnierstwa przeciwko ich bogu, który był mieczem z żelaza. Spłonęły palimpsesty i kodeksy, ale w sercu stosu, wśród popiołów, przetrwała prawie nietknięta księga dwunasta "Civitas Dei", która opowiada, że Platon nauczał w Atenach, iż po upływie wieków wszystkie rzeczy odzyskają swój poprzedni stan i on, w Atenach, przed tym samym audytorium, będzie znów wyjaśniał tę doktrynę. Tekst, który oszczędziły płomienie, spotkał się ze szczególną czcią, i ci, którzy się na niego powoływali, zapomnieli w końcu, że autor przedstawił tę doktrynę jedynie po to, aby łatwiej móc ją zwalczać. W wiek później Aurelianus, koadiutor Akwilei, dowiedział się, że na brzegach Dunaju nowa sekta monotonnych (zwanych również pierścienistymi) głosi, że historia jest kręgiem i że nie istnieje nic, czego nie było i czego nie będzie. W górach Koło i Wąż zastąpiły Krzyż. Wszyscy zatrwożyli się, ale wszyscy pocieszali się pogłoskami, że zwalczenie tak ohydnej herezji zostało zlecone Janowi z Panonii, który odznaczył się traktatem na temat siódmego atrybutu Boga.

Aurelianus był niepocieszony z powodu tych wiadomości, zwłaszcza ostatniej. Wiedział, że w dziedzinie teologii wszelka nowość jest ryzykowna; później doszedł do wniosku, że teza o czasie kolistym jest zbyt odmienna, zbyt zaskakująca, aby niebezpieczeństwo mogło być poważne. (Herezje, których powinniśmy się obawiać, to takie, które można pomylić z ortodoksją.) Bardziej zabolała go interwencja Jana z Panonii. Ten ostatni, dwa lata wcześniej, wtargnął swym obszernym traktatem "De septima affectione Dei sive de aeternitate" w przedmiot specjalności Aureliana; teraz, tak jakby problem czasu do niego należał, miał naprowadzać pierścienistych na właściwą drogę, być może przy pomocy argumentów Prokrustesa, środkami nasuwającymi większe obawy niż Wąż... Tej nocy Aurelianus przejrzał karty starożytnego dialogu Plutarcha o zamilknięciu wyroczni; w paragrafie 29 przeczytał drwinę pod adresem stoików, którzy bronią nieskończonego cyklu światów, z nieskończonymi słońcami, księżycami, Apollonami, Artemidami i Posejdonami. Odkrycie wydało mu się pomyślną wróżbą; postanowił uprzedzić Jana z Panonii i zwalczyć teorię heretyków Koła. Niektórzy szukają w kobiecie miłości po to, aby o niej zapomnieć, aby już więcej o niej nie myśleć; podobnie Aurelianus chciał pokonać Jana z Panonii, aby wyleczyć się z odrazy, jaką ten go napawał, nie zaś aby mu szkodzić. Ukojony zwykłą pracą, fabrykowaniem sylogizmów i wynajdowaniem zniewag, różnych nego, autem, i nequáquam, zdołał o tej niechęci zapomnieć. Wznosił rozległe i niemal nie do rozwikłania okresy, zagmatwane zdaniami wtrąconymi, w których niedbalstwo i błędy składniowe wydawały się formą wzgardy. Z kakofonii uczynił narzędzie. Przewidział, że Jan z Panonii będzie gromił pierścienistych z proroczą powagą; wybrał, aby się z nim nie powtarzać, szyderstwo. Augustyn pisał, że Jezus jest prostą drogą, która wybawia nas z kolistego labiryntu, po którym chodzą bezbożnicy; Aurelianus, pracowicie banalny, porównał ich do Iksjona, do wątroby Prometeusza, do Syzyfa, do owego króla Teb, który ujrzał dwa słońca, do jąkania się, do papug, do luster, do echa, do mułów przy kieracie i do dwurożnych sylogizmów. (Pogańskie baśni zachowały się w ten sposób, sprowadzone do ozdobników.) Jak każdy posiadacz biblioteki, Aurelianus czuł się winnym, że nie zna jej do końca; sprzeczność ta pozwoliła mu na przeczytanie wielu książek, które zdawały się zarzucać mu niedbalstwo. W ten sposób mógł wtrącić ustęp z dzieła "De principiis" Orygenesa, gdzie zaprzecza się, że Judasz Iskariota ponownie sprzeda Pana i Paweł ponownie będzie świadkiem męczeństwa Szczepana w Jerozolimie, i drugi, z dzieła "Académica Priora" Cycerona, w którym ten ostatni kpi z ludzi śniących, iż podczas gdy on rozmawia z Lukullusem, inni Lukullusowie i inni Cyceroni, w nieskończonej liczbie, mówią dokładnie to samo, w nieskończonych, identycznych światach. Ponadto przytoczył przeciwko monotonnym tekst Plutarcha i wykazał oburzający fakt, że bałwochwalcy służy bardziej lumen naturae niż im słowo boże. Dziewięć dni zajęła mu ta praca; dziesiątego, doręczono mu kopię refutacji Jana z Panonii.

Była ona niemal śmiesznie krótka; Aurelianus spojrzał na nią z pogardą, a następnie z obawą. Pierwsza część komentowała ostatnie wersety dziewiątego rozdziału „Listu do Żydów", w którym mówi się, że Jezus nie był ofiarowany wielokrotnie od początku świata, lecz teraz, po skończeniu wieków, jeden raz. Druga przytaczała biblijną naukę o zbędnych powtórzeniach u pogan (Mateusz, VI, 7) i ów wstęp do siódmej księgi Pliniusza, który rozważa, że w rozległym wszechświecie nie ma dwóch jednakowych twarzy. Jan z Panonii oświadczał, że nie ma również jednakowych dwóch dusz i że najnędzniejszy grzesznik jest cenny jak krew, którą przelał za niego Jezus Chrystus. Czyn jednego człowieka (twierdził) ciąży bardziej niż dziewięć koncentrycznych niebios i wyobrażać sobie, że może on zniknąć i powrócić, jest wyraźną lekkomyślnością. Czas nie odtwarza tego, co tracimy; wieczność przechowuje to dla chwały, i również dla ognia. Traktat był przejrzysty, uniwersalny; nie wydawał się ułożony przez konkretną osobę, lecz przez jakiegokolwiek człowieka lub, być może, przez wszystkich ludzi.

Aurelianus poczuł niemal fizyczne upokorzenie. Zamierzał zniszczyć lub przerobić swą własną pracę; następnie, z urażoną uczciwością, wysłał ją do Rzymu nie zmieniając ani jednej litery. Po miesiącach, gdy zebrał się sobór w Pergamo, teologiem, któremu zalecono zwalczenie błędów monotonnych, został (jak było do przewidzenia) Jan z Panonii; jego uczona i umiarkowana refutacja wystarczyła, aby Euforbos, herezjarcha, został skazany na stos. To wydarzyło się już i będzie się wydarzać w przyszłości, powiedział Euforbos. Nie zapalacie stosu, zapalacie labirynt ognia. Gdyby zebrały się tu wszystkie stosy, którymi byłem, nie zmieściłyby się one na ziemi i aniołowie by oślepli. Powiedziałem to już wiele razy. Później krzyknął, gdy dosięgły go płomienie.

Upadło Koło przed Krzyżem, ale Aurelianus i Jan wiedli dalej swą tajemną walkę. Obaj walczyli po tej samej stronie, walczyli przeciwko temu samemu Wrogowi, ale Aurelianus nie napisał ani jednego słowa, które by skrycie nie dążyło do pokonania Jana. Pojedynek ich był niewidzialny; jeśli mnogie oznaki mnie nie zwodzą, ani razu nie pojawia się imię tego drugiego w licznych tomach Aureliana, które gromadzi „Patrologia" Mignea. (Z dzieł Jana przetrwało tylko dwadzieścia słów.) Obaj skrytykowali anatemy drugiego soboru w Konstantynopolu; obaj prześladowali arian, którzy negowali wieczną naturę Syna; obaj stwierdzili ortodoksję dzieła „Topographia Christiana" Cosmasa, które uczy, że ziemia jest czworokątna, jak żydowskie tabernakulum. Niestety, poprzez cztery narożniki ziemi rozprzestrzeniła się inna burzliwa herezja. Wywodząca się z Egiptu czy z Azji (gdyż świadectwa nie są zgodne i Bossuet nie chce uznać dowodów Harnacka), szalała w prowincjach wschodnich i wzniosła sanktuaria w Macedonii, w Kartaginie i w Trewirze. Zdała się być obecna wszędzie; mówiono, że w diecezji Brytanii zostały obrócone krucyfiksy i że postać Chrystusa w Cezarei została zastąpiona przez zwierciadło. Zwierciadło i obol były symbolami tych nowych odszczepieńców.

Historia zna ich pod wieloma imionami (lustrzani, otchlanni, kainowcy), ale ze wszystkich najbardziej przyjęte jest histrioni, które dał im Aurelianus i które oni, z zuchwalstwem, przejęli sami. We Frygii mówiono o nich widma, i również w Dardanii Jan Damasceński nazwał ich formami; słusznym będzie uprzedzić, że ustęp ten został potępiony przez Erfjorda. Nie ma herezjologa, który nie opisywałby ze zdumieniem ich wyuzdanych obyczajów. Wielu histrionów głosiło ascetyzm; niektórzy okaleczali się, jak Orygenes; inni mieszkali pod ziemią, w kanałach; inni wyrywali sobie oczy; inni (nabuchodonozorowie z Nitrii) "paśli się jak woły i ich włosy na kształt orłów rosły" Od umartwiania i ascezy przechodzili często do zbrodni; pewne gminy tolerowały kradzież; inne sodomię, kazirodztwo i bestialstwo. Wszystkie były bluźniercze; nie tylko złorzeczyły Bogu chrześcijańskiemu, ale również tajemniczym bóstwom swego własnego panteonu. Ułożyli święte księgi, których zniknięcia nie mogą odżałować uczeni. Sir Thomas Browne, około 1658 roku, napisał: "Czas unicestwił ambitne Ewangelie Histrioniczne, nie zaś Zniewagi, którymi smagano ich Bezbożność"; Erfjord sugerował, że owe „zniewagi" (które zachowuje pewien grecki kodeks) są zagubionymi ewangeliami. Jest to niezrozumiałe, jeśli nie znamy kosmologii histrionów.

W hermetycznych księgach napisane jest, że to, co jest na dole, jest identyczne z tym, co jest na górze, i to, co jest na górze, identyczne z tym, co jest na dole; w „Zoharze", że świat niższy jest odbiciem wyższego. Histrioni oparli swą doktrynę na spaczeniu tej idei. Powołali się na Mateusza, VI, 12 („odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom") i XI, 12 („królestwo niebieskie gwałt cierpi"), aby wykazać, że ziemia wywiera wpływ na niebo, i I Do Koryntian, XIII, 12 („teraz widzimy przez zwierciadło, w niejasności"), aby wykazać, że wszystko to, co widzimy, jest fałszywe. Może, zarażeni przez monotonnych, wyobrazili sobie, że każdy człowiek jest dwoma ludźmi i że prawdziwy jest ten drugi, który jest w niebie. Również wyobrażali sobie, że nasze czyny emanują skierowane do wewnątrz odbicie, tak że gdy czuwamy, ten drugi śpi, jeśli grzeszymy cieleśnie, ten drugi jest cnotliwy, jeśli kradniemy, ten drugi jest hojny. Po śmierci połączymy się z nim i staniemy się nim. (Jakieś echo tej doktryny przetrwało u Bloya.) Inni histrioni dowodzili, że świat dokona się, gdy wyczerpie się liczba jego możliwości; jako że nie może być powtórzeń, sprawiedliwy musi wykluczyć (popełnić) najbardziej haniebne czyny, aby nie splamiły one przyszłości i aby przyspieszyć nadejście królestwa Jezusa. Artykuł ten został odrzucony przez inne sekty, które broniły poglądu, że historia świata musi wypełnić się w każdym człowieku. Większość, jak Pitagoras, będzie musiała wędrować poprzez wiele ciał, zanim osiągnie swe wyzwolenie; niektórzy, proteicy, „podczas jednego tylko życia są lwami, smokami, dzikami, są wodą i są drzewem". Demostenes opisuje oczyszczenie przy pomocy błota, któremu byli poddawani wtajemniczani w misteria orfickie; proteicy, analogicznie, szukali oczyszczenia przy pomocy zła. Sądzili, jak Karpokrates, że nikt nie wyjdzie z więzienia, zanim nie zapłaci ostatniego obola (Łukasz, XII, 59) i mieli zwyczaj zwodzić pokutników innym wersetem: „Jam przyszedł, aby żywot miały i obficiej miały" (Jan, X, 10). Mówili również, że nie być złym to jakaś szatańska pycha... Liczne i rozbieżne mitologie snuli histrioni; jedni głosili ascetyzm, inni rozwiązłość, wszyscy chaos. Teopomp, histrion z Bereniki, zaprzeczył wszystkim tym bajkom; twierdził on, że każdy człowiek jest organem, który emanuje z siebie bóstwo, aby odczuwać świat.

Heretycy z diecezji Aureliana należeli do tych, którzy twierdzili, że świat nie znosi powtórzeń, nie zaś do tych, którzy twierdzili, że każdy czyn odbija się w niebie. Okoliczność ta była zastanawiająca; w sprawozdaniu do władz rzymskich Aurelianus wspomniał o niej. Prałat, który miał otrzymać owo sprawozdanie, był spowiednikiem cesarzowej; wszyscy wiedzieli, że funkcja ta zabraniała mu intymnych rozkoszy spekulatywnej teologii. Jego sekretarz — dawny współpracownik Jana z Panonii, obecnie z nim poróżniony — cieszył się sławą skrupulatnego inkwizytora heterodoksji; Aurelianus dołączył wykład herezji histrionów, w takiej formie, w jakiej występowała ona na tajnych zgromadzeniach w Genui czy w Akwilei. Ułożył już kilka paragrafów; gdy chciał napisać okrutną tezę, że nie ma dwóch identycznych chwil, jego pióro zatrzymało się. Nie znajdował koniecznej formuły; nakazy nowej doktryny (,.Chcesz ujrzeć to, czego nie widziały oczy ludzkie? Spójrz na księżyc. Chcesz usłyszeć to, czego uszy nie słyszały? Posłuchaj krzyku ptaka. Chcesz dotknąć tego, czego nie dotknęły ręce? Dotknij ziemi. Zaprawdę powiadam, że Bóg wkrótce stworzy świat") były zbyt nienaturalne i zbyt metaforyczne, aby je opisać. Nagle przyszła mu na myśl pewna sentencja, składająca się z dwudziestu słów. Zapisał ją z radością; natychmiast potem zaniepokoiło go podejrzenie, że należała ona do kogoś innego. Następnego dnia przypomniał sobie, że przeczytał ją przed wielu laty w dziele "Adversus annulares", które ułożył Jan z Panonii. Sprawdził cytat; był on tam rzeczywiście. Zaczęła go dręczyć niepewność. Zmienić lub pominąć te słowa oznaczało osłabić wyraz myśli; wskazanie źródła oznaczało denuncjację. Wezwał pomocy boskiej. Na początku następnego zmierzchu jego anioł stróż podyktował mu rozwiązanie pośrednie. Aurelianus zachował słowa, ale poprzedził je taką uwagą: To, co szczekają teraz herezjarchowie dla pognębienia wiary, powiedział już w bieżącym wieku mąż wielce uczony, raczej lekkomyślnie niż z winą. Później nastąpiło to, czego się obawiał, czego oczekiwał, co było nieuniknione. Aurelianus musiał wyjawić, kto był owym mężem; Jan z Panonii został oskarżony o głoszenie heretyckich poglądów.

W cztery miesiące później pewien kowal z Aventino, zwiedziony oszustwami histrionów, włożył na ramiona swego syna wielką kulę z żelaza, aby jego dubler odleciał. Dziecko umarło; zgroza wywołana tą zbrodnią nakazała nieskazitelną surowość sędziom Jana. Ten ostatni nie chciał odwołać swych słów; powtarzał, że negować jego tezę znaczyło popaść w odrażającą herezję monotonnych. Nie rozumiał (nie chciał rozumieć), że mówić o monotonnych znaczyło mówić o tym, co było już zapomniane. Ze starczą natarczywością szafował najbardziej błyszczącymi okresami swych dawnych polemik; sędziowie nawet nie słuchali tego, co nieraz ich porywało. Zamiast starać się oczyścić z najlżejszej plamy poglądów histrionów, usiłował wykazać, że sąd, o jaki go oskarżano, był ściśle ortodoksyjny. Dyskutował z ludźmi, od których wyroku zależał jego los, i popełnił wielką niezręczność czynienia tego z pomysłowością i ironią. Dwudziestego szóstego października, przy końcu dyskusji, która trwała trzy dni i trzy noce, skazano go na śmierć na stosie.

Aurelianus był świadkiem egzekucji, gdyż nieobecność byłaby przyznaniem się do winy. Miejscem kaźni było wzgórze, na którego zielonym szczycie znajdował się słup wbity głęboko w ziemię i dokoła wiele wiązek drewna. Urzędnik sądowy odczytał wyrok trybunału. Pod promieniami południowego słońca Jan z Panonii leżał z twarzą w prochu, wydając zwierzęce ryki. Drapał ziemię, ale oprawcy oderwali go od niej, rozebrali i w końcu przywiązali do pala. Na głowę włożono mu wieniec ze słomy posmarowanej siarką, obok położono egzemplarz odrażającego dzieła "Adversus annulares". Poprzedniej nocy padał deszcz i drewno źle się paliło. Jan z Panonii modlił się po grecku, a potem w nieznanym języku. Stos miał go ogarnąć, gdy Aurelianus odważył się podnieść oczy. Płonąca nawała ognia zatrzymała się; Aurelianus ujrzał po raz pierwszy i ostatni twarz znienawidzonego. Przypomniała mu ona czyjąś twarz, ale nie mógł określić, czyją. Później płomienie ją zatarły, później Jan zaczął krzyczeć i było to tak, jakby ogień krzyczał.

Plutarch przekazuje, że Juliusz Cezar opłakiwał śmierć Pompejusza; Aurelianus nie opłakiwał śmierci Jana, ale poczuł to, co poczułby człowiek wyleczony z nieuleczalnej choroby, która stała się już częścią jego życia. W Akwilei, w Efezie, w Macedonii pozwolił, aby przepływały ponad nim lata. Udał się na poszukiwanie uciążliwych granic Imperium, niezdarnych bagien i rozpamiętujących pustyń, aby samotność dopomogła mu w zrozumieniu jego losu. W mauretańskiej celi, w przeładowanej lwami nocy, ponownie przemyślał złożone oskarżenie przeciwko Janowi z Panonii i usprawiedliwił, po raz nie wiadomo który, swoje zdanie. Jeszcze trudniej przyszło mu uzasadnić swe niesprawiedliwe oskarżenie. W Rusaddirze wygłosił anachroniczne kazanie „Światło nad światłami zapalone w ciele potępieńca". W Hibernii, w jednej z chat pewnego klasztoru, otoczonego puszczą, zaskoczył go pewnej nocy, około świtu, szum deszczu. Przypomniał sobie pewną rzymską noc, w której zaskoczył go, również, ten delikatny szum. Piorun w południe zapalił drzewa i Aurelianus miał możność zginąć, jak zginął Jan z Panonii.

Koniec tej historii jest możliwy do opowiedzenia tylko w metaforach, gdyż dzieje się w królestwie niebios, gdzie nie istnieje czas. Może należałoby powiedzieć, że Aurelianus rozmawiał z Bogiem i że Ten interesuje się tak mało różnicami religijnymi, iż wziął go za Jana z Panonii. Jednak to dawałoby do zrozumienia, że w boskim umyśle panuje zamęt. Słuszniej będzie powiedzieć, że w raju Aurelianus dowiedział się, iż dla niezgłębionego bóstwa on i Jan z Panonii (ortodoksa i heretyk, nienawidzący i znienawidzony, oskarżyciel i ofiara) tworzą jedną tylko osobę.

Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski


HISTORIA WOJOWNIKA I BRANKI

Na stronie 278 „Poezji" (Bari, 1942) Croce, skracając łaciński tekst historyka Paulusa Diakona, opowiada o losie Droctulfta i cytuje jego epitafium; jedno i drugie wzruszyło mnie niezwykle, później zrozumiałem dlaczego. Droctulft był wojownikiem longobardzkim, który podczas oblężenia Rawenny opuścił swych towarzyszy i zginął broniąc miasta, które uprzednio atakował. Mieszkańcy Rawenny wyprawili mu pogrzeb w świątyni i ułożyli epitafium, w którym wyrażali swą wdzięczność („contempsit caros, dum nos amat ille, parentes") specyficzny kontrast, jaki dawał się zauważyć między okrutną postacią tego barbarzyńcy a jego prostotą i dobrocią: -

Terribilis visu facies, sed mente benignus,

Longaque robusto pectore barba fuit!

Taka jest historia losu Droctulfta, barbarzyńcy, który zginął broniąc Rzymu, lub taki jest fragment jego historii, jaki zdołał ocalić Paulus Diaconus. Nie wiem nawet, w jakich czasach się ona wydarzyła: w połowie wieku VI, gdy Longobardowie pustoszyli równiny Italii, czy w wieku VIII, przed poddaniem się Rawenny. Wyobraźmy sobie (nie jest to praca historyczna) to pierwsze.

Wyobraźmy sobie, sub specie aeternitatis, Droctulfta, nie osobnika o imieniu Droctulft, który niewątpliwie był jedyny i niezgłębiony (wszyscy ludzie są tacy), ale typ generyczny, jaki z niego i z wielu jemu podobnych zrobiła tradycja, która jest dziełem zapomnienia i pamięci. Poprzez ponurą geografię puszcz i mokradeł wojny zaprowadziły go do Italii, znad brzegów Dunaju i Elby, i być może nie wiedział, że idzie na południe, i być może nie wiedział, że walczy przeciw imieniu rzymskiemu. Być może wyznawał arianizm, który utrzymuje, że chwała Syna jest odbiciem chwały Ojca, ale słuszniej będzie wyobrazić go sobie jako wyznawcę Ziemi, Herthy, której zasłonięty idol przechodził z chaty do chaty, na wozie ciągnionym przez krowy, lub bogów wojny i gromu, toporne figury z drewna, okryte tkanymi szatami i obwieszone monetami i bransoletami. Pochodził z nieprzebytych puszcz dzika i tura; był biały, waleczny, niewinny, okrutny, wierny wobec swego wodza i plemienia, nie zaś wobec wszechświata. Wojny prowadzą go do Rawenny i widzi tam coś, czego nie widział nigdy czy też nie widział... w pełni. Widzi dzień i cyprysy, i marmur. Widzi zbiór, Mory jest mnogi bez chaosu; widzi miasto, organizm zbudowany z posągów, świątyń, ogrodów, mieszkań, schodów, piedestałów, kapiteli, regularnych i otwartych przestrzeni. Żadna z tych rzeczy (jestem tego pewien) nie oddziałuje na niego swym pięknem; działa na niego, jak teraz działałaby na nas skomplikowana maszyneria, której przeznaczenia nie znalibyśmy, ale w. której budowie zgadywałoby się nieśmiertelną inteligencję. Może wystarcza mu zobaczyć jeden tylko łuk z niezrozumiałą inskrypcją, złożoną w nieśmiertelnych literach rzymskich. Nagle oślepia go i odradza to objawienie: Miasto. Wie, że będzie w nim psem czy dzieckiem i że nie zacznie go nawet rozumieć, ale wie także, że jest ono więcej warte niż jego bogowie i zaprzysiężona wiara, i wszystkie mokradła ojczyzny Alemanów. Droctulft opuszcza swych towarzyszy i walczy za sprawę Rawenny. Ginie, i na jego grobie ryją słowa, których by nie zrozumiał:

Contempsit caros, dum nos amat ille, parentes,

Hanc patriam reputans esse, Ravenna, suam

Nie był zdrajcą (zdrajcy nie inspirują na ogół pobożnych epitafiów); był natchnionym, nawróconym. Po upływie kilku pokoleń Longobardowie, którzy potępili odstępcę, postąpili jak on: stali się Italami, Lombardami i być może ktoś z ich krwi — Aldiger — mógł spłodzić tych, którzy spłodzili Dantego Alighieri... Wiele przypuszczeń można poczynić na temat przypadku Droctulfta; moje jest najprostsze; jeśli nie jest prawdziwe jako fakt, to może jako symbol.

Kiedy przeczytałem w książce Benedetta Croce historię tego wojownika, wzruszyła mnie ona w niezwykły sposób i odniosłem wrażenie odzyskania, pod odmienną postacią, czegoś, co należało kiedyś do mnie. Pomyślałem przelotnie o jeźdźcach mongolskich, którzy chcieli uczynić z Chin nieskończone pastwisko, a później zestarzeli się w miastach, które pragnęli zniszczyć; nie było to jednak wspomnienie, którego szukałem. Odnalazłem je w końcu; było to opowiadanie, które usłyszałem kiedyś od mojej nie żyjącej już angielskiej babki.

W 1872 roku mój dziad Borges był dowódcą wojsk granicznych na północnych i zachodnich kresach prowincji Buenos Aires i południowych prowincji Santa Fe. Sztab mieścił się w Junin; dalej, o cztery czy pięć mil jeden od drugiego, łańcuch strażnic, dalej to, co nazywało się wówczas Pampa, a także Wnętrze Kraju. Kiedyś, pół serio pół żartem, babka opowiadała o swym losie Angielki wygnanej na ten koniec świata; powiedziano jej, że nie jest jedyna, i pokazano jej po kilku miesiącach indiańską dziewczynę, która przechodziła powoli przez plac. Miała na sobie dwa czerwone poncza i szła boso. Jakiś żołnierz powiedział jej, że inna Angielka chce z nią mówić. Kobieta zgodziła się; weszła do budynku dowództwa bez obawy, ale nie bez nieufności. W jej miedzianej twarzy, pomazanej dzikimi kolorami, oczy były tego wyblakłego niebieskiego koloru, który Anglicy nazywają szarym. Postać miała zwinną jak sarna, ręce mocne i kościste. Przybywała z pustkowia, z Interioru, i wszystko wydawało się jej małe: drzwi, ściany, meble.

Może obie kobiety poczuły się przez chwilę siostrami; były daleko od swej ukochanej wyspy i w nieprawdopodobnym kraju. Moja babka zadała jej jakieś pytanie; tamta odpowiedziała z trudem, szukając słów i powtarzając je, jakby zdziwiona ich dawnym smakiem. Już chyba piętnaście lat nie mówiła swym ojczystym językiem i niełatwo jej przychodziło odzyskać go. Powiedziała, że pochodzi z Yorkshire, rodzice jej wyemigrowali do Buenos Aires i straciła ich podczas napadu. Powiedziała dalej, że porwali ją Indianie i że teraz jest żoną wodza, któremu dała już dwóch synów, i że jest on bardzo waleczny. Mówiła to chłopską angielszczyzną, przeplataną araukańskim czy pampańskim, i spoza opowiadania wyłaniało się zwierzęce życie: namioty z końskiej skóry, ogniska z nawozu, uczty z opieczonym mięsem czy surowymi wnętrznościami, ostrożne poranne skradanie się, jęki i rabunki, hałaśliwe przepędzanie bydła przez nagich jeźdźców, poligamia, smród i magia. Do takiego barbarzyństwa zniżyła się Angielka. Poruszona żalem i oburzeniem, moja babka namawiałla ją, aby tam nie wracała. Tamta odpowiedziała jej, że jest szczęśliwa, i powróciła tej samej nocy na pustkowie. Francisco Borges miał zginąć wkrótce potem, podczas rewolucji 74 roku. Być może moja babka zdołała dostrzec w tej drugiej kobiecie, porwanej i przemienionej przez ten bezlitosny kontynent, potworne zwierciadło swego losu...

Co roku jasnowłosa Indianka miała zwyczaj zjawiać się w Junin czy w Fuerte Lavalle, aby kupić drobiazgi i zabawić się w miejscowych gospodach; nie pokazała się już od czasu rozmowy z moją babką. Zobaczyły się jednak jeszcze raz. Babka pojechała na polowanie; w pewnym ranczo, koło mokradeł, jakiś człowiek zarzynał owcę. Jak we śnie, przejeżdżała konno Indianka. Zeskoczyła na ziemię i zaczęła chłeptać gorącą ;krew. Nie wiem, czy zrobiła to, gdyż nie potrafiła już postępować inaczej, czy też jako wyzwanie i znak.

Tysiąc trzysta lat i ocean dzielą los branki i Droctulfta. Oboje, teraz, są jednakowo nie do odzyskania. Postać barbarzyńcy, który poświęca się sprawie Rawenny, postać europejskiej kobiety, która wybiera pustkowie, mogą wydawać się sprzeczne. Oboje jednak zostali porwani przez ukrytą siłę, siłę głębszą niż rozum, i oboje poddali się tej sile, której nie potrafiliby wytłumaczyć. Być może historie, które opowiedziałem, są jedną tylko, historią. Awers i rewers tej monety są, dla Boga, jednakowe.

Dla Ulriki von Kühlmann.

Przełożył Andrzej Sobol-Jurcżykowski


BIOGRAFIA TAHUA ISIDORA CRUZ (1829—1874)

I'm looking for the face I had

Before the world was made.

Yeats: „The winding stair".

Dnia szóstego lutego 1829 roku partyzanci, którzy ścigani już przez generała Lavalle posuwali się od południa, aby połączyć się z dywizjami Lopeza, zrobili postój na pewnej hacjendzie, której nazwy nie znali, o trzy czy cztery mile od Pergamino; około świtu jeden z ludzi miał natarczywy koszmarny sen: w półmroku szopy niezrozumiały krzyk obudził kobietę, która z nim spała. Nikt nie wie, co mu się przyśniło, gdyż następnego dnia, o godzinie czwartej, partyzanci zostali rozbici przez kawalerię Suareza, i pościg trwał dziewięć mil, aż do ciemnych już trzcinowisk, i człowiek zginął w przydrożnym rowie, z czaszką rozpłataną mieczem z wojen w Peru i Brazylii. Kobieta nazywała się Isidora Cruz; syn, którego urodziła, otrzymał imiona Tadeo Isidoro.

Moim zamiarem nie jest powtarzanie jego historii. Spośród dni i nocy, które się na nią składają, interesuje mnie tylko jedna, noc; z reszty przedstawię jedynie to, co jest konieczne, aby tę noc zrozumieć. Przygoda ta opisana jest w sławnej książce; to znaczy w książce, której treść może być wszystkim dla wszystkich (I Do Koryntian, IX, 22), gdyż zdolna jest do nie wyczerpanych niemal powtórzeń, wersji, perwersji. Ci, którzy wypowiadali się na temat Tadea Isidora, a jest ich wielu, podkreślają wpływ równiny na ukształtowanie się jego osobowości, ale identyczni gauczowie rodzili się i umierali na dzikich wybrzeżach rzeki Paraná i na wschodnich wzgórzach. Żył, to prawda, w świecie monotonnego nieokrzesania. Kiedy w 1874 roku umarł na czarną ospę, nie widział nigdy góry ani latarni gazowej, ani młyna. Ani miasta. W roku 1849 udał się do Buenos Aires z oddziałem wojsk Francisca Xaviera Acevedo; partyzanci weszli do miasta, aby się zabawić; Cruz, podejrzliwy, nie opuścił gospody stojącej w sąsiedztwie pastwisk. Spędził tam wiele dni, milczący; spał na ziemi, pił małe, wstawał o świcie i oddawał się modlitwom. Zrozumiał (poza słowami, a nawet poza zrozumieniem), że miasto nie miało z nim nic wspólnego. Jeden z peonów, pijany, zakpił z niego. Cruz nie odpowiedział, ale podczas nocy powrotu, przy ognisku, ten drugi powtarzał wciąż kpiny i wtedy Cruz (który przedtem nie okazał urazy ani nawet niezadowolenia) położył go uderzeniem noża. Uciekając zmuszony był schronić się na bagnach; po wielu nocach krzyk czapli ostrzegł go, że jest otoczony przez policję. Wypróbował nóż na krzaku; zdjął ostrogi, żeby nie przeszkadzały mu w pieszej walce. Wolał walczyć niż poddać się. Został ranny w przedramię, w ramię, w lewą dłoń; sam ranił ciężko najdzielniejszych w tej walce; gdy krew zaczęła mu płynąć między palcami, bił się z jeszcze większą odwagą; około świtu, zamroczony upływem krwi, został rozbrojony. Wojsko w tym czasie spełniało funkcję karną; Cruz został przydzielony do strażnicy na granicy północnej. Jako szeregowiec brał udział w wojnach domowych; czasami walczył po stronie swej prowincji rodzinnej, czasami przeciwko niej. Dnia dwudziestego trzeciego stycznia 1856 roku, w Laguna de Cardoso, był jednym z trzydziestu chrześcijan, którzy pod wodzą sierżanta Eusebia Laprida walczyli przeciwko dwustu Indianom. W akcji tej otrzymał ranę od włóczni.

W jego ciemnej i odważnej historii nie brak luk. Około 1868 roku odnajdujemy go ponownie w Pergamino; żonatego czy też żyjącego z jakąś kobietą, posiadającego syna, właściciela kawałka ziemi. W 1869 roku został mianowany sierżantem policji wiejskiej. Poprawił swą przeszłość; w owym czasie musiał uważać się za szczęśliwego, chociaż w głębi nim nie był. (Oczekiwała go, tajemnicza w przyszłości, jasna zasadnicza noc: noc, w której ujrzał w końcu swą własną twarz, noc, w której usłyszał w końcu swoje imię. Dobrze zrozumiana, noc ta wyczerpuje jego historię; a raczej jedna chwila tej nocy, jeden czyn tej nocy, bowiem nasze czyny są naszym symbolem.) Każde przeznaczenie, jakkolwiek by było długie i skomplikowane, składa się w rzeczywistości z jednego tylko momentu: z momentu, w którym człowiek dowiaduje się raz na zawsze, kim jest. Powiadają, że Aleksander Macedoński ujrzał swój żelazny los odbity w bajecznej historii Achillesa; Karol XII, w Szwecji, w historii Aleksandra. Tadeowi Isidorowi Cruz, który nie umiał czytać, wiadomość taka nie została objawiona w jakiejś książce; ujrzał siebie samego w zamęcie i w pewnym człowieku. Fakty tak się potoczyły:

W ostatnich dniach czerwca 1870 roku otrzymał rozkaz pochwycenia złoczyńcy, który winien był sprawiedliwości dwie śmierci. Był to dezerter z oddziałów, którymi na granicy południowej dowodził pułkownik Benito Machado; zamordował po pijanemu Murzyna w jakimś lupanarze; w innym — jednego z podwładnych Juana Manuela Rojas; wieść dodawała, że pochodził z Laguna Colorada. W tym miejscu przed czterdziestu laty zebrali się partyzanci, aby później ponieść porażkę, która oddała ich ciała ptakom i psom; stamtąd wyruszył Manuel Mesa, który został stracony na placu Zwycięstwa, podczas gdy grały bębny, aby nie było słychać jego gniewu; stamtąd wyruszył nieznajomy, który począł Cruza i który zginął w przydrożnym rowie, z czaszką rozpłataną mieczem z wojen w Peru i Brazylii. Cruz zapomniał to imię; z lekkim, ale niezrozumiałym niepokojem rozpoznał je... Zbrodniarz, osaczony przez żołnierzy, tkał na koniu długi labirynt wędrówek i powrotów; jednak ci otoczyli go w nocy dwunastego lipca. Ukrył się w trzcinowisku. Ciemność była niemal nieprzenikniona; Cruz ze swymi ludźmi, ostrożnie, pieszo, posuwał się ku krzakom, w których drżącej głębi czaił się lub spał tajemniczy człowiek. Krzyknęła czapla. Tadeo Isidoro Cruz odniósł wrażenie, że przeżył już kiedyś ten moment. Zbrodniarz wyszedł z ukrycia, aby z nimi walczyć. Cruz dostrzegł go, straszliwego; długie włosy i szara broda zdawały się pożerać mu twarz. Wiadomy powód zabrania mi opisania walki. Niech wystarczy, jeśli przypomnę, że dezerter ranił czy zabił wielu ludzi Cruza. Ten, podczas gdy walczył w ciemności (podczas gdy jego ciało walczyło w ciemności), zaczął rozumieć. Zrozumiał, że jedno przeznaczenie nie jest lepsze od drugiego, ale że każdy człowiek musi być wierny temu, które w sobie nosi. Zrozumiał, że naramienniki i mundur już mu przeszkadzają. Zrozumiał swe głębokie przeznaczenie wilka, a nie gończego psa; zrozumiał, że ten drugi był nim samym. Świtało na olbrzymiej równinie; Cruz rzucił na ziemię swe kepi, krzyknął, że nie dopuści do zbrodni zabicia odważnego człowieka, i zaczął walczyć przeciwko żołnierzom, razem z dezerterem Martinem Fierro.

Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski


EMMA ZUNZ

Czternastego stycznia 1922 roku, po powrocie z włókienniczej fabryki Tarbuch i Loewenthal, Emma Zunz znalazła pod drzwiami wysłany w Brazylii list, z którego dowiedziała się o śmierci swojego ojca. Na pierwszy rzut oka zmyliły ją znaczki i data; później zaniepokoił nieznany charakter pisma. Dziewięć czy też dziesięć nabazgranych linijek usiłowało wypełnić kartkę; Emma przeczytała, że pan Maier przez pomyłkę zażył zbyt silną dawkę weronalu i trzeciego czy też czwartego bieżącego miesiąca umarł w szpitalu Bage. Wiadomość była podpisana przez niejakiego Feina czy też Fajna, współlokatora jej ojca z Rio Grande, który nie mógł wiedzieć, że zwraca się do córki zmarłego.

Emma wypuściła kartkę z rąk. Najpierw odczuła ból brzucha i drżenie kolan, potem wrażenie ślepej winy, nierealności, zimna, lęku; potem chciała tylko, aby już był następny dzień, ale natychmiast zrozumiała, że i to daremne, bowiem śmierć jej ojca jest jedyną rzeczą, która zdarzyła się na świecie, i jedyną, która teraz będzie zdarzała się bez końca.

Podniosła z ziemi papier i poszła do swojego pokoju. Szybko wrzuciła go do jakiejś szuflady, tak jakby niewiadomym sposobem znała fakty, które nastąpią; może zaczęła je przeczuwać; już była tą, którą miała się stać.

Wśród wzrastających ciemności aż do końca tego dnia Emma opłakiwała samobójstwo Manuela Maiera, który w dawnych, szczęśliwych dniach był Emanuelem Zunz. Przypomniała sobie lato na fermie niedaleko Gualeguay, przypomniała sobie (usiłowała przypomnieć) matkę, domek w Lanus, który im zlicytowano, żółte trapezy okien, więzienny samochód, hańbę, anonimy ze wzmiankami o „machinacjach kasjera", przypomniała sobie również (chociaż tego nigdy nie zapomniała), że ostatniej nocy ojciec przysiągł jej, że złodziejem był Loewenthał. Loewenthal, Aron Loewenthal, uprzednio dyrektor fabryki, obecnie jeden z jej właścicieli. Od 1916 roku Emma strzegła tej tajemnicy. Nie zdradziła jej nikomu, nawet najlepszej przyjaciółce, Elzie Urstein. Może obawiała się, że jej nie uwierzą; może uważała, że tajemnica ta jest więzią pomiędzy nią a nieobecnym. Loewenthal nie wiedział, że ona wie; z tego znikomego faktu Emma czerpała poczucie siły.

Nie zasnęła tej nocy, a kiedy pierwsze światło wyłoniło z ciemności prostokąt okna, plan jej był gotów. Postarała się, aby ten dzień, który wydawał się nie mieć końca, niczym się nie różnił od innych. W fabryce mówiło się o strajku; jak zwykle Emma opowiedziała się przeciw wszelkim aktom siły.

O szóstej skończyła pracę, poszła z Elzą do kobiecego klubu, gdzie był basen i sala gimnastyczna. Zapisały się. Musiała powtórzyć i przeliterować swoje nazwisko i imię, musiała dobrze przyjmować ciężkawe żarty, towarzyszące badaniu. Wraz z Elzą i z młodszą Kronfuss zastanawiały się, na co pójdą w niedzielę po południu do kina. Potem mówiło się o chłopcach i nikt nie spodziewał się, że Emma zabierze głos. W kwietniu miała skończyć dziewiętnaście lat, ale jak dotąd mężczyźni wzbudzali w niej niemal że patologiczne przerażenie... Po powrocie do domu zrobiła sobie jarzynową zupę z tapioką, zjadła wcześnie, położyła się i zmusiła, by zasnąć. W ten sposób, normalnie i pracowicie, spędziła piątek, piętnastego, wilię...

W sobotę obudziła ją niecierpliwość. Niecierpliwość, nie zaś niepokój, oraz szczególna ulga, że w końcu nastąpił ten dzień. Już nie było co planować ani wyobrażać sobie; za parę godzin miała się spełnić prostota faktów. Przeczytała w „La Prensa", że „Nordstjarnan" z Malmo przybije tej nocy do doku numer 3. Zatelefonowała do Loewenthala, dała mu do zrozumienia, że musi powiedzieć mu coś na temat strajku, ale tak, żeby nie wiedzieli o tym inni, i umówiła się, że wstąpi do biura o zmierzchu. Głos jej drżał, jak przystało na donosicielkę. Tego ranka nie zaszło nic więcej, o czym warto by wspomnieć. Emma pracowała do dwunastej i ustaliła z Elzą i z Perlą Kronfuss szczegóły niedzielnej przechadzki. Po jedzeniu położyła się i zamknąwszy oczy przepowiedziała sobie to, co uplanowała. Pomyślała, że końcowy etap mniej będzie straszny niż pierwszy i że z pewnością da jej smak zwycięstwa i sprawiedliwości. Zaalarmowana zerwała się nagle i pobiegła do szuflady. Otworzyła ją; pod zdjęciem Miltona Sills — tam, gdzie go zostawiła zeszłej nocy — leżał list Feina. Nikt nie mógł go był widzieć. Przeczytała go jeszcze raz, po czym podarła.

Rzeczowe streszczenie tego, co zdarzyło się tego popołudnia, byłoby trudne i chyba raczej niecelowe. Cechą spraw piekielnych jest ich brak realności, jest to cecha, która równocześnie potęguje i stępią ich obraz. Jak uprawdopodobnić czyn, w który niemal że nie wierzył ten, kto go wykonywał, jak odzyskać ów krótkotrwały chaos, który dzisiaj pamięć Emmy odpycha i zamącą?

Emma mieszkała w dzielnicy Almagro, przy ulicy Liniers. Tego popołudnia poszła do portu. Może na podejrzanej ulicy Paseo de Julio ujrzała podobizny swe mnożące się w lustrach i poczuła się wydana na pastwę świateł, obnażona przez wygłodniałe spojrzenia, ale chyba racjonalniej jest przypuszczać, że na początku po prostu błądziła, nie dostrzegana, wśród obojętnego tłumu. Weszła do paru barów, obejrzała rutynowane chwyty i wybiegi innych kobiet. Wreszcie natknęła się na ludzi z „Nordstjarnan". Przy pierwszym, młodym, zlękła się, aby nie wzbudził w niej jakiejś czułości, i wybrała drugiego, niższego od niej i grubawego, ażeby doskonałość okropności tego zdarzenia nie została umniejszona. Człowiek zaprowadził ją do jakichś drzwi, za którymi było paskudne podwóreczko, potem kręte schody, potem wejście (gdzie było okno w kształcie trapezu, identyczne jak w ich domu w Lanus), potem korytarz, a potem drzwi, które się za nimi zamknęły.

Poważne zdarzenia są poza czasem, bezpośrednia przeszłość zostaje w nich jakby odcięta od przyszłości, albowiem części, z których się składa, nie wydają się powiązane.

Czy w owym pozbawionym czasu czasie, w owym szybkim bezładzie nie połączonych straszliwych wrażeń chociaż jeden jedyny raz pomyślała Emma Zunz o umarłym, dla którego się poświęcała? Według mnie, pomyślała raz jeden, i wtedy właśnie zachwiała się w swym rozpaczliwym postanowieniu. Pomyślała (nie mogła nie pomyśleć), że ojciec jej robił jej matce tę samą straszliwą rzecz, którą teraz jej robiono. Pomyślała to ze zdumieniem i natychmiast schroniła się z powrotem w stan chaosu.

Ów człowiek, Szwed czy też Fin, nie mówił po hiszpańsku. Był narzędziem dla Emmy, tak jak ona była dla niego narzędziem, tylko że ona była narzędziem rozkoszy, on zaś sprawiedliwości.

Gdy została sama, nie od razu otworzyła oczy. Na stoliku nocnym leżały zostawione przez mężczyznę pieniądze. Wzięła je do ręki i podarła, tak jak przedtem podarła list. Darcie pieniędzy jest równie bluźniercze, jak wyrzucanie chleba. Emma pożałowała tego, co uczyniła. Akt dumy, na który takiego dnia... Lęk rozwiał się wśród smutku ciała i obrzydzenia. Czuła się skuta tym obrzydzeniem, mimo to wstała i powoli zaczęła się ubierać. W pokoju kolory gasły, zapadał mrok. Udało jej się wyjść niepostrzeżenie. Na rogu wsiadła w tramwaj. Zgodnie ze swym planem zajęła miejsce na przodzie, żeby nikt nie widział jej twarzy. Może pocieszyła ją świadomość, że to, co się stało, w niczym nie udzieliło się dookolnemu światu. Przejeżdżała przez dzielnice rozpadające się i ciemne, widząc je i przestając widzieć, i wysiadła przy ulicy Warnes. Paradoksalnie — jej zmęczenie stawało się jej siłą, zmuszało ją bowiem do skupienia się na szczegółach zdarzenia, zasłaniając jego dno i cel.

Loewenthal w ogólnej opinii był człowiekiem poważnym. W opinii tych, co go lepiej znali — skąpcem. Mieszkał samotnie nad fabryką. Na tym zapadłym przedmieściu bał się złodziei. Na patio fabryki trzymał, wielkiego psa, a w szufladzie biurka (co dla nikogo nie było tajemnicą) rewolwer. Rok przedtem ostentacyjnie opłakiwał śmierć swojej żony, z domu Gauss, która wniosła mu piękny posag, lecz prawdziwą jego namiętnością były pieniądze. Z wewnętrznym wstydem uświadamiał sobie, że trudniej przychodzi mu zarobić je, aniżeli utrzymać. Był bardzo religijny, uważał, że zawarł z Bogiem tajny pakt, który rozgrzeszał go z nieczynienia dobrze w zamian za modlitwy i pobożność. Łysy, tęgi, w żałobie, w ciemnych okularach i z jasną brodą, stojąc w oknie oczekiwał poufnego raportu robotnicy Zunz.

Zobaczył, jak pchnęła furtkę (którą w tym celu uchylił) i jak przeszła przez ciemne patio. Zobaczył, jak zrobiła małe okrążenie, gdy uwiązany pies zaczął szczekać. Wargi Emmy poruszały się jak przy modlitwie, zmęczone powtarzały wyrok, który pan Loewenthal usłyszy, zanim umrze.

Ale wszystko ułożyło się inaczej, niż to sobie zaplanowała Emma Zunz. Od poprzedniego ranka wielokrotnie w marzeniach widziała, jak kierując na niego rewolwer, zmusza nędznika, aby przyznał się do nędznej winy, jak przy pomocy śmiałego podstępu pozwala, aby boska sprawiedliwość zatriumfowała nad ludzką. (Nie ze strachu, ale dlatego, że czuła się narzędziem tej sprawiedliwości, pragnęła uniknąć kary). Potem jedna kula w środek piersi zakończyłaby losy Loewenthala. Ale sprawy potoczyły się inaczej.

W obliczu Loewenthala Emma poczuła, że mocniejsze niż chęć pomszczenia ojca jest pragnienie ukarania go za hańbę, którą przeżyła, aby móc się pomścić. Nie mogła nie zabić go po tym zhańbieniu tak szczegółowo przygotowanym. Ale również nie mogła tracić czasu na teatralne gesty. Usiadła, nieśmiało przeprosiła Loewenthala, w charakterze donosicielki powołała się na obowiązek lojalności, wymieniła parę imion, pozwoliła domyślić się innych i urwała, jakby nagle zwyciężył ją lęk. Udało jej się sprowokować Loewenthala, aby przyniósł jej szklankę wody. Zanim (sceptyczny wobec takich ceregieli, lecz pobłażliwy) wrócił ze stołowego, Emma zdążyła wyjąć z szuflady ciężki rewolwer. Dwukrotnie nacisnęła cyngiel. Ciężkie ciało runęło jakby powalone przez huk i dym, szklanka rozbiła się, twarz spojrzała na nią ze zdumieniem i wściekłością, usta w tej twarzy przeklęły ją dwukrotnie: w yidisz i po hiszpańsku. Przekleństwa nie ustawały. Emma musiała dać ognia raz jeszcze. Pies przywiązany na patio zaczął szczekać, a z plugawych ust buchnęła krew, plamiąc brodę i ubranie. Emma rozpoczęła przygotowane oskarżenie „pomściłam ojca, ale nie będą mogli ukarać mnie...", ale go nie dokończyła, bo Loewenthal już nie żył. Nigdy nie dowiedziała się, czy zrozumiał.

Urywane szczekanie przypomniało jej, że jeszcze nie ma prawa spocząć. Rozrzuciła tapczan, rozpięła na umarłym kurtkę, zdjęła mu schlapane krwią okulary i położyła na półce. Potem podniosła słuchawkę i powtórzyła to, co później, tymi lub innymi słowami, powtarzać miała tyle razy: „Stało się coś nieprawdopodobnego. Pan Loewenthal kazał mi przyjść do siebie pod pretekstem strajku. Nadużył mojego zaufania. Zabiłam go".

Historia była rzeczywiście nieprawdopodobna, ale przekonała wszystkich, bo w istocie swej była prawdziwa. Prawdziwy był ton Emmy Zunz, prawdziwy wstyd, prawdziwa nienawiść. Prawdziwe było także zhańbienie, które ją spotkało. Fałszywe były tylko okoliczności oraz jedno czy też dwa nazwiska.

Przełożyła Zofia Chądzyńska


DOM ASTERIONA

I królowa urodziła syna,

którego nazwano Asterion.

(Apollodoros, "Bibliotheke", III. L.)

Wiem, że pomawiają mnie o pychę, o mizantropie, a może i o szaleństwo. Podobne oszczerstwa (które ukarzę w odpowiednim czasie) nie mają podstaw. Prawdą jest, że nie opuszczam mojego domu, natomiast również prawdą jest, że bramy jego (których jest bezmiar) dniem i nocą otworem stoją dla ludzi i zwierząt. Niech wchodzi, ktokolwiek zechce. Nie znajdzie tam kobiecych przepychów ni pałacowego blichtru — za to spokój i samotność. Równocześnie odkryje dom, któremu równego nie ma na ziemi. Kłamią ci, którzy twierdzą, że istnieje podobny dom w Egipcie. Nawet ci, co spotwarzają mnie, przyznają, że nie ma w nim ani jednego sprzętu. Innym groteskowym pomysłem jest, że ja, Asterion, jestem tego domu więźniem. Czyż muszę powtarzać, że wszystkie bramy stoją w nim otworem? Że ani jedna nie posiada zamka? Pewnego wieczoru wyszedłem zresztą na ulicę, a jeżeli wróciłem przed nocą, to dlatego, że poraziły mnie twarze tłumu, twarze bez koloru, płaskie niby otwarta dłoń. Słońce już było zaszło, ale słaby płacz dziecka, wulgarne zawodzenia stada powiedziały mi, że zostałem rozpoznany. Ludzie modlili się, uciekali, bili czołem. Kilku z nich wdrapało się na dach sanktuarium Toporów, inni gromadzili kamienie. Jeden, jeśli się nie mylę, skrył się na dnie morza. Nie darmo matka moja była królową. Nie mogę mieszać się z gawiedzią, nawet jeżeli moja skromność tego żąda.

Prawdą jest, że takich jak ja nie ma więcej: jestem jedyny. Nie interesuje mnie to, co człowiek donieść może innym ludziom, a jako filozof uważam, że nic przekazać nie można za pomocą sztuki pisania. Irytujące i trywialne drobiazgi nie znajdują miejsca w mojej duszy, która jest na miarę wielkości. Nigdy nie dostrzegłem różnicy pomiędzy jedną literą a drugą; tkwiąca we mnie wspaniałomyślna niecierpliwość nie pozwoliła mi nauczyć się czytać. Niekiedy żałuję tego, bo noce i dnie są długie.

Nie brak mi oczywiście rozrywek. Podobny bodącemu capowi biegam po kamiennych galeriach, dopóki nie zakręci mi się w głowie i nie upadnę oszołomiony. Czasem przycupnę w cieniu poidła lub za zakrętem korytarza i udaję, że mnie szukają. Są tu tarasy, z których skaczę, raniąc się nieraz do krwi. O każdej porze umiem dla zabawy udawać śpiącego, oddychając głośno z zamkniętymi oczami. (Czasem rzeczywiście zasypiam, bo kiedy podnoszę powieki, widzę, że kolor dnia się zmienił).

Ale ze wszystkich rozrywek najlepiej lubię zabawę w drugiego Asteriona. Wyobrażam sobie, że przychodzi mnie odwiedzić i że mu pokazuję dom. Z wielkimi reweransami mówię: „Teraz wrócimy na poprzednie skrzyżowanie". Albo: „Wiedziałem, że ci się spodoba ten ściek". Albo: „Spójrz, jak się rozdwaja to podziemie". Niekiedy się mylę i wtedy obaj serdecznie się śmiejemy.

Ale nie tylko zabawy wynajduję sobie. Wiele również myślę o samym domu. Wszystkie jego części są zwielokrotnione, każde miejsce jest innym miejscem. Nie ma jednej cysterny, jednego poidła, jednego podwórca i jednego żłobu. Jest czternaście (jest bezmiar) podwórców, cystern, poideł i żłobów. Dom jest wielkości świata. Właściwie jest światem. Tym niemniej, przemierzając w nieskończoność jego opatrzone cysternami podwórce i zakurzone galerie z szarego kamienia, dotarłem do ulicy, skąd ujrzałem sanktuarium Toporów i morze. Nie pojąłem tego aż do chwili, w której nocne przywidzenie objawiło mi, że mórz i świątyń też jest czternaście (jest bezmiar). Wszystko bowiem istnieje wiele razy (czternaście razy), tylko dwie rzeczy są niepowtarzalne: w górze zamglone słońce, w dole Asterion. Może zresztą sam stworzyłem słońce i ten dom przeolbrzymi, tylko już sobie tego nie przypominam. Co dziewięć lat nawiedza dom dziewięciu ludzi, ażebym ich uwolnił od wszelkiego zła. Słyszę ich głosy lub kroki w głębi kamiennych galerii i wesoło biegnę na ich spotkanie. Ceremonia trwa krótko: padają jeden za drugim; na moich rękach nie ma nawet krwi. Tam, gdzie padli, pozostają, a ich ciała pomagają potem odróżniać jedne galerie od drugich. Nie wiem, kim są, wiem tylko, że jeden z nich przepowiedział mi w godzinie śmierci, że kiedyś przyjdzie mój wybawiciel. Od tego czasu nie boli mnie już samotność, bo wiem, że istnieje ktoś, kto mnie wyzwoli; pewnego dnia wyłoni mi się z pyłu jego postać. Gdyby moje uszy mogły słyszeć wszystkie odgłosy świata, dosłyszałbym jego kroki. Oby zaprowadził mnie do miejsca o mniejszej ilości galerii i bram. Jaki będzie mój wybawiciel? — zastanawiam się czasami. Będzie to byk czy też człowiek? A może będzie to byk o ludzkiej twarzy? A może będzie taki jak ja?

Poranne słońce zalśniło na szpadzie z brązu.. Nie było już ani śladu krwi. „Czy uwierzyłabyś, Ariadno? — powiedział Tezeusz. — Minotaur prawie się nie bronił."

Przełożyła Zofia Chądzyńska


POWTÓRNA ŚMIERĆ

Parę lat temu (list zgubiłem) Gannon napisał do mnie z Gualeguaychú zapowiadając przesyłkę pierwszego tłumaczenia na hiszpański poematu „The Past" Ralpha Waldo Emersona, dodając w postscriptum, że don Pedro Damián, którego zapewne pamiętam, zmarł poprzedniej nocy na zapalenie płuc. Powalony chorobą, w gorączce, przeżył raz jeszcze krwawy dzień pod Masoller. Wiadomość ta nie wydała mi się zaskakująca, a raczej przeciwnie: konwencjonalna, bowiem mając dziewiętnaście czy też dwadzieścia lat Damián służył pod sztandarami Aparicia Saravii. Rewolucja 1905 roku zastała go koło Rio Negro czy też Paysandú, gdzie pracował jako robotnik rolny. Pedro Damián pochodził wprawdzie z prowincji Entre Rios, z miasta Gualeguay, ale opuścił ją, gdy opuszczali ją przyjaciele, jak oni odważny i ciemny jak oni. Walczył w paru potyczkach i w ostatniej walce; po powrocie do ojczyzny w 1905 roku, z pokorną wytrwałością powrócił też do pracy na roli. O ile wiem, nie opuścił już swej prowincji. Ostatnie trzydzieści lat spędził samotnie, pracując w miejscu oddalonym o jakąś milę lub dwie od Ñancay; na tym odludziu rozmawiałem z nim (a raczej usiłowałem rozmawiać) pewnego popołudnia około 1942 roku. Był małomówny i niebłyskotliwy. Nazwa i wspomnienie szaleństwa spod Masoller wyczerpywały jego historię; nie zdziwiło mnie więc, że w godzinę śmierci przeżył je raz jeszcze... Wiedziałem, że nie zobaczę już Damiána, i chciałem go sobie przypomnieć, ale tak uboga jest moja pamięć wzrokowa, że poddała mi tylko jego robione kiedyś przez Gannona zdjęcie. Nie ma w tym zresztą nic szczególnego, jeżeli wziąć pod uwagę, że widziałem go tylko raz około 1942 roku, zaś jego podobiznę — wiele razy, albowiem Gannon przysłał mi tę fotografię. Zgubiłem ją i nie szukam jej więcej; obawiałbym się ją znaleźć.

Drugi epizod wydarzył się w Montevideo w wiele miesięcy później. Maligna i agonia człowieka z Entre Rios dały mi impuls do dziwacznego opowiadania o klęsce pod Masoller; Emir Rodriguez Monegal, któremu je opowiedziałem, skierował mnie do pułkownika Dionisia Tabares, który brał udział w tej kampanii. Pułkownik przyjął mnie po kolacji. Siedząc na patio, w bujającym fotelu, chaotycznie, ale z uwielbieniem zaczął wspominać te czasy. Mówił o amunicji, która nie nadchodziła, o padających z wycieńczenia koniach, o ludziach koloru ziemi, tkających w półsennym marszu nie kończące się labirynty, o Saravii, który mogąc wmaszerować do Montevideo, ominął je i poszedł inną drogą, bo „gauczo lęka się miasta", o ludziach, którym popodrzynano gardła aż do karków, o wojnie domowej, która wydała mi się nie tyle starciem dwóch wojsk, ile snem chytrusa. Mówił o Illescas, o Tupambae, o Masoller. Zdania jego były tak okrągło-kabalistyczne, a to, co mówił, tak przeżyte, że zrozumiałem, iż wiele razy opisywał te zdarzenia i zląkłem się, czy aby za jego słowami kryją się jeszcze jakieś autentyczne wspomnienia. Między jednym oddechem a drugim udało mi się wtrącić nazwisko Damiána.

— Damián? Pedro Damián? — powiedział pułkownik. — Tak. Służył ze mną. Smyk indiański, którego chłopcy nazywali „Daymanem". — Zaśmiał się hałaśliwie i nagle przerwał z udanym lub szczerym zmieszaniem.

Innym już głosem oznajmił, że wojna, jak kobieta, wypróbowuje mężczyzn; nie zna się siebie, póki nie było się w bitwie. Niejeden odważny ma się za tchórza albo odwrotnie, tak właśnie, jak się zdarzyło biednemu Damiánowi, który paradował w tawernach, pyszniąc się białymi lampasami, po czym załamał się pod Masoller. Był odważny w potyczkach z zumacos, ale nie kiedy przyszło do starcia, gdy rozpoczęła się strzelanina i gdy, jak wszyscy, poczuł, że pięć tysięcy ludzi sprzysięgło się, aby go zabić. Biedaczysko, który do tej pory pasał owce i którego nagle porwała ta Eroica...

Wbrew wszelkiemu sensowi wersja Tabaresa zawstydziła mnie. Byłbym wolał inną relację. Ze starego Damiána zrobiłem sobie niechcący, w czasie tamtej odległej rozmowy, coś w rodzaju bożyszcza. Opowieść Tabaresa obalała mi je. Nagle zrozumiałem rezerwę i upartą samotność Damiána; nie skromność dyktowała mu je, ale upokorzenie. Nadaremnie powtarzałem sobie, że człowiek ogarnięty strachem pełniejszy jest i bardziej interesujący niż człowiek absolutnie odważny. Gauczo Martin Fierro, myślałem, mniej wbija się w pamięć aniżeli Lord Jim lub Razumow. Zapewne, ale Damián jako gauczo miał obowiązek być Martinem Fierro — przede wszystkim w oczach gauczów ze wschodu. W tym, co powiedział i czego nie powiedział Tabares, dostrzegłem smak tego, co się nazywało „artygizmem": świadomości (może nawet nie do zwalczenia), że Urugwaj bardziej jest żywiołowy, a zatem odważniejszy od naszego kraju... Przypominam sobie, że tej nocy rozstaliśmy się z przesadną wylewnością.

Brak jednego czy dwóch szczegółów do mojego dziwacznego opowiadania (które uporczywie nie chciało wtłoczyć się w swoje ramy) sprawił, że w zimie znów znalazłem się w domu pułkownika Tabaresa, Zastałem go w towarzystwie innego starszego pana: doktora Juana Francisca Amaro z Paysandú, który również brał udział w rewolucji Saravii. Jak było do przewidzenia, rozmowa znów zeszła na Masoller. Amaro zacytował parę anegdot, po czym powoli, jak ktoś myślący na głos, dodał:

— Przypominam sobie, że spędziliśmy noc pod Santa Irene; dołączyło się do nas paru ludzi, między innymi jakiś francuski weterynarz, który umarł w przededniu akcji, i młody chłopak, specjalista od .strzyżenia owiec z prowincji Entre Rios, niejaki Pedro Damián.

Przerwałem mu kwaśno:

— Już wiem — powiedziałem — Argentyńczyk, który stchórzył w walce... — Przerwałem.

Obaj patrzyli na mnie zaskoczeni.

— Myli się pan — odezwał się w końcu Amaro. — Pedro Damián zginął tak, jak by chciał zginąć każdy mężczyzna. Było koło czwartej po południu. Konnica w czerwonych mundurach umocniła swoje pozycje na górskim grzbiecie. Nasi poszli do ataku na lance. Damián, krzycząc, szedł z samego brzegu, kula trafiła go prosto w pierś. Uniósł się w strzemionach, wciąż krzycząc, po czym stoczył się na ziemię pod końskie kopyta i tak pozostał. Gdy przegalopowała po nim ostatnia szarża pod Masoller, nie żył już. Taki odważny, a nie miał nawet dwudziestu lat... Bez wątpienia mówił o jakimś innym Damiánie, coś jednak zmusiło mnie do zapytania, co krzyczał w czasie szarży.

— Przeklinał — powiedział pułkownik. — Przeklina się idąc do ataku.

— Być może — odparł Amaro — ale wołał także: „Niech żyje Urquiza!"

Zamilkliśmy. W końcu pułkownik szepnął:

— Jakby walczył nie pod Masoller, ale sto lat temu pod Caganchą lub India Muerta...

Po czym dodał ze szczerym zakłopotaniem:

— Osobiście dowodziłem tymi wojskami, a mógłbym przysiąc, że po raz pierwszy w życiu słyszę o jakimś Damiánie.

I nie udało się nam osiągnąć, aby go sobie przypomniał.

Zdziwienie, w które wprawił mnie jego tak całkowity brak pamięci, powtórzyło się w Buenos Aires.

W podziemiach angielskiej księgarni Mitchella, przed zachwycającymi jedenastoma tomami dzieł Emersona, pewnego popołudnia spotkałem Patricia Gannona. Zapytałem o tłumaczenie „The Past". Odpowiedział, że nie miał najmniejszego zamiaru tłumaczyć tego, że hiszpańska literatura jest i tak dość nudna i że jego zdaniem Emerson wcale nie jest jej potrzebny. Przypomniałem mu, że obiecał mi to tłumaczenie w tym samym liście, w którym donosił o śmierci Damiána; zapytał, kim był Damián. Wyjaśniałem mu na próżno. Ze wzrastającym przerażeniem zauważyłem, że słucha mnie zdumiony, poszukałem więc ratunku w literackiej dyskusji o przeciwnikach Emersona, poety bardziej skomplikowanego, zręczniejszego i bez wątpienia dziwaczniejszego niż nieszczęsny Poe.

Muszę zanotować jeszcze kilka szczegółów. W kwietniu dostałem list od pułkownika Dionisia Tabaresa; zamroczenie już minęło mu i teraz przypomniał sobie dokładnie człowieka z Entre Rios, który szedł z brzegu w szarży pod Masoller i którego tej samej nocy pogrzebali jego ludzie u stóp góry. W lipcu przejeżdżałem przez Gualeguaychu; nie udało mi się znaleźć rancza Damiána, którego już nikt sobie nie przypominał. Chciałem porozmawiać z jego pracodawcą, Diegiem Abaroa, który był świadkiem jego zgonu; jak się okazało, zmarł zimą. Usiłowałem przywołać przed oczy twarz Damiána; w wiele miesięcy później, przeglądając jakiś album, zdałem sobie sprawę, że znikła, zaś ta, którą dotąd udawało mi się wywoływać, należała do słynnego tenora Tamberlicka w roli Otella.

Teraz przechodzę do myślowych spekulacji. Najłatwiejszy, ale też i najmniej zadowalający domysł zakłada istnienie dwóch Damiánów; tchórza, który zmarł w Entre ,Rios w 1946 roku, i odważnego, który w 1904 zginął pod Masoller. Nie tłumaczy on jednak rzeczy najdziwniejszej; tajemniczych przypływów i odpływów pamięci pułkownika Tabaresa, zapomnienia, które w tak niedługim czasie wymazuje nie tylko obraz, ale nawet imię; imię zresztą później powraca. (Nie dopuszczam, nie chcę dopuścić możliwości prostszej, a mianowicie, że początek zdarzenia po prostu mi się przyśnił). Ciekawsza jest supozycja nadnaturalna wysunięta przez Ulrike von Kühlmann. Pedro Damián, zdaniem Ulrike, zginął w bitwie, w godzinie śmierci błagając Boga, aby mu pozwolił wrócić do Entre Rios. Zanim przyznał mu tę łaskę, Bóg na sekundę się zawahał, na tę właśnie sekundę, kiedy ten, który o nią prosił, umarł; widziano, jak padał. Bóg, który nie może zmieniać przeszłości samej w sobie, a tylko jej obrazy, zmienił obraz śmierci w omdlenie i cień Entrerianina powrócił w rodzinne strony. Żył tam samotnie, bez kobiety, bez przyjaciół, kochając i posiadając wszystko na odległość, jak gdyby oddzielony od rzeczywistości grubą szybą. Umarł, po czym jego chwiejny obraz rozpłynął się niby woda w wodzie. To przypuszczenie, jakkolwiek błędne, powinno było zasugerować mi prawdziwe (to, które dziś uważam za prawdziwe), które równocześnie i prostsze jest, i bardziej niezwykłe. W sposób niemal że magiczny odkryłem je w traktacie "De Omnipotentia" Piera Damiáni, w który wgłębiłem się studiując dwa wersety dwudziestej pierwszej pieśni „Raju", wersety poświęcone właśnie problemowi tożsamości. W piątym rozdziale tego traktatu Pier Damiáni, wbrew Arystotelesowi, utrzymuje, że Bóg może sprawić, aby odstało się coś, co się kiedyś zdarzyło. Czytałem te stare dyskusje teologiczne i powoli zaczynałem rozumieć tragiczną historię Pedra Damiána.

Oto jak ją odgaduję: Damián zachował się jak tchórz w bitwie pod Masoller, po czym poświęcił życie, aby to upokorzenie wymazać. Nie zamierzył się na nikogo, nikogo nie naznaczył, nie szukał chwały człowieka odważnego, wśród pól Ñancay walczył z dziką naturą; przygotowywał swój cud, sam zresztą nie wiedząc o tym. W głębi duszy myślał: „Jeżeli los ześle mi drugą bitwę, będę jej godny". Przez czterdzieści lat czekał na nią z ukrytą nadzieją, w końcu los zesłał mu ją w godzinie śmierci. Zesłał ją pod postacią delirium, ale przecież już Grecy wiedzieli, że jesteśmy tylko cieniami snów. W agonii przeżył więc ją i zachował się jak mężczyzna, i sam poprowadził ostatni atak, i kula trafiła go prosto w pierś. Tak więc w 1946 roku, na skutek długiego i tragicznego wysiłku, Pedro Damián zginął w klęsce pod Masoller, która nastąpiła w roku 1904, pomiędzy jesienią a zimą.

Teologia zaprzecza, aby Bóg mógł działać wstecz, anulując to, co było, ale nie mówi nic o zawiłych połączeniach przyczyn i skutków, które tak są rozległe, że zapewne nie można zmienić w przeszłości najmniejszego nawet wydarzenia bez wpływu na chwilę obecną. Zmieniać przeszłość — to nie znaczy zmieniać jakiś poszczególny fakt. Znaczy to anulować jego skutki niemal że w nieskończoność. Innymi słowy, znaczy to stwarzać dwie historie świata. W pierwszej (powiedzmy) Pedro Damián zmarł w Entre Rios w 1946 roku, w drugiej — zginął pod Masoller w 1904. Tę drugą przeżywamy teraz, ale zniesienie tamtej nie było natychmiastowe i stworzyło nieścisłości, o których wzmiankowałem. Dla pułkownika Dionisia Tabares istniały dwa etapy: z początku przypominał sobie Damiána jako tchórza, potem całkowicie zapomniał o jego istnieniu, potem pamiętał już tylko jego wspaniałą śmierć. Nie mniej charakterystyczny jest przypadek pracodawcy Damiána, Diega Abaroy: umarł — myślę — bo ciążyło mu zbyt wiele sprzecznych pamięci Pedra Damiána.

Co do mnie, nie wydaje mi się, by groziło mi podobne niebezpieczeństwo. Odgadłem i zapisałem proces nieosiągalny dla ludzi, coś przeciwnego rozsądkowi; ale niektóre okoliczności łagodzą ten straszny przywilej: po pierwsze, wcale nie jestem pewny, czy opisałem całkowitą prawdę, podejrzewam, że w moim opowiadaniu są i fałszywe wspomnienia. Myślę, że Pedro Damián (o ile egzystował) nie nazywał się Pedro Damián, a ja wspominam go pod tym imieniem tylko po to, aby uwierzyć pewnego dnia, że historię jego zasugerowały mi uwagi Piera Damiáni. Coś podobnego dzieje się z poematem, o którym wzmiankowałem na wstępie, a który mówi o nieodwołalności tego, co minęło. Około 1951 uwierzę, że napisałem nowelę z fantazji, a przecież opisałem zdarzenia, które rozegrały się istotnie; podobnie niewinny Wergiliusz lat temu dwa tysiące, myśląc, że zwiastuje narodziny człowieka, przepowiedział narodziny Boga.

Biedny Damián! Jako dwudziestoletniego chłopca śmierć zabrała go w czasie smutnej, nieważnej wojny, w czasie skromnej potyczki, ale osiągnął to, czego pragnęło jego serce, osiągnął to po długim czekaniu, i może nie istnieje większa szczęśliwość.

Przełożyła Zofia Chądzyńska


DEUTSHES REQUIEM

Choćby pozbawił mnie życia,

w niego wierzyć będę.

Hiob, 13:15.

Nazywam się Otto Dietrich zur Linde. Jeden z moich przodków, Christoph zur Linde, zginął w szarży kawaleryjskiej, która zadecydowała o zwycięstwie pod Zorndorf. Mój pradziad ze strony matki, Ulrich Forkel, został zamordowany w lesie Marchenoir przez francuskich wolnych strzelców w ostatnich dniach 1870 roku; mój ojciec, kapitan Dietrich zur Linde, odznaczył się pod Namur w 1914 roku, a w dwa lata później przy przekraczaniu Dunaju. Co do mnie, będę rozstrzelany za mordowanie i zadawanie tortur. Wyrok sądu był słuszny; od początku przyznawałem się do winy. Jutro, gdy zegar więzienny będzie wskazywał dziewiątą, przekroczę już progi śmierci; nic więc dziwnego, że myślę o pokoleniach tych, którzy odeszli, teraz gdy sam tak blisko jestem już ich cienia, że w jakiś sposób staję się nimi. W czasie przewodu sądowego (który na szczęście trwał krótko) — milczałem; tłumaczenie się byłoby zamącaniem obrazu i mogłoby się wydać tchórzostwem. Dziś wszystko się zmieniło, i tej nocy, która poprzedza moją egzekucję, mogę już mówić bez lęku. Nie szukam przebaczenia, bo nie ma we mnie winy, ale pragnę być zrozumiany. Kto będzie umiał mnie słuchać, pojmie historię Niemiec i przyszłą historię świata. Wiem, że podobne mojemu przypadki, dziś wyjątkowe i przerażające, niedługo staną się trywialne. Jutro umrę, ale jestem symbolem pokoleń, które nadejdą.

Urodziłem się w Marienburgu w 1908 roku. Dwie namiętności, dziś niemal że zapomniane, muzyka i metafizyka, pozwoliły mi stawić czoła z odwagą, nieledwie z radością, długim latom smutków. Trudno mi jest wymieniać wszystkich moich dobroczyńców, nie wolno mi jednak pominąć dwóch: Brahmsa i Schopenhauera. Zajmowałem się również poezją; do tamtych nazwisk chcę dodać inne wielko-germańskie nazwisko Williama Shakespeare'a. Dawniej interesowałem się teologią, ale od tej dość fantastycznej dyscypliny (zarówno, jak i od wiary chrześcijańskiej) na zawsze odsunął mnie Schopenhauer przez racje bezpośrednie; Shakespeare i Brahms przez nieskończoną różnorodność swych światów. Niech każdy zatrzymujący sią w zachwyceniu, nabrzmiały czujnością i wibrujący wdzięcznością przed jakąkolwiek cząstką dzieła tych szczęśliwców wie, że ja także się przed nimi zatrzymywałem, ja — monstrum.

Około 1927 roku włączyli się w moje życie Nietzsche i Spengler. Jakiś osiemnastowieczny pisarz zauważa, że nikt nie chce nic zawdzięczać swoim współczesnym. Ja, aby odgrodzić się od wpływów, które mogły na mnie zaciążyć, napisałem artykuł, który zatytułowałem „Abrechnung mit Spengler"; wskazywałem, że najcelniejszym pomnikiem cech, które autor nazywa „faustowskimi", nie jest dramat Goethego, ale poemat napisany dwadzieścia wieków temu, "De rerum natura". Tym niemniej oddałem sprawiedliwość szczerości filozofa historii, jego umysłowi znakomicie niemieckiemu (kerndeutsch), wojskowemu. W 1929 wstąpiłem do Partii.

O latach przystosowywania się nie będę wiele mówił. Były cięższe dla mnie niż dla wielu innych już choćby dlatego, że nie odznaczając się brakiem odwagi, nie odczuwam najmniejszego powołania do gwałtu. Tym niemniej zrozumiałem, ze staliśmy na progu nowego czasu i że ten czas, porównywalny do początkowych okresów islamu albo chrześcijaństwa, wymagał nowych ludzi. Moi towarzysze każdy z osobna byli mi wstrętni; nadaremnie próbowałem tłumaczyć sobie, że w obliczu wyższego celu, który nas łączył, nie byliśmy poszczególnymi jednostkami, lecz masą.

Twierdzą teologowie, że gdyby uwaga Stwórcy choć na chwilę odwróciła się od mojej prawej ręki, która pisze — ta powróciłaby do nicości, jak gdyby strawiona ogniem bez płomienia. Nikt nie może istnieć, nikt, według mnie, nie może wypić szklanki wody ani przełamać się kromką chleba, bez uzasadnienia. Dla każdego człowieka uzasadnienie to jest odmienne: ja czekałem na nieubłaganą wojnę, która wypróbowałaby naszą wiarę. Wystarczała mi świadomość, że będę jednym z jej żołnierzy. Czasami lękałem się, że omami nas tchórzostwo Anglii i Rosji. Przypadek czy też przeznaczenie inaczej utkały mą przyszłość; 1 marca 1939 roku, w miejscowości Tilsit, o zmierzchu doszło do zamieszek, o których gazety nic nie wzmiankowały; na ulicy za synagogą dwie kule przeszyły mi nogę, którą następnie trzeba było amputować. W parę dni później nasze wojska zajmowały Czechy. W chwili gdy głos syren obwieszczał to wydarzenie, znajdowałem się w zacisznym szpitalu, w którym usiłowałem zagubić i zapomnieć samego siebie w księgach Schopenhauera. Niby symbol daremnej mojej egzystencji, na parapecie okna drzemał kot olbrzymi i miękki jak ciasto.

W pierwszym tomie „Parerga und Paralipomena" przeczytałem, że cokolwiek się zdarzy człowiekowi od chwili urodzenia aż do śmierci, jest przez niego samego z góry zdecydowane. W ten sposób każde zaniedbanie jest świadome, każde przypadkowe zetknięcie jest uplanowanym spotkaniem, każde upokorzenie — karą, każde fiasko — tajemniczym zwycięstwem, każda śmierć — samobójstwem. Nie ma zręczniejszej pociechy niż myśl, że sami wybraliśmy sobie nieszczęścia; ta indywidualna teologia ukazuje nam sekretną kolejność spraw i w cudowny sposób łączy nas z boskością. Jakiż nieznany cel (rozmyślałem) nakazał mi szukać owego popołudnia tych kul i tego okaleczenia? Nie lęk przed wojną — to wiedziałem; musiało to być coś głębszego. W końcu wydało mi się, że zrozumiałem. Umrzeć dla religii jest łatwiej niż w pełni nią żyć. Walczyć z dzikimi zwierzętami w Efezie jest łatwiej (uczyniły to przecież tysiące nieznanych męczenników) niż być Pawłem, Chrystusowym sługą; jeden czyn mniej się liczy niż wszystkie godziny człowieka. Walka i chwała — to łatwizny; przedsięwzięcie Raskolnikowa było cięższe niż Napoleona. Siódmego lutego 1941 roku zostałem mianowany zastępcą komendanta obozu koncentracyjnego w T.

Wykonywanie tych funkcji nie było miłe; nie pozwoliłem sobie jednak nigdy na żadne zaniedbanie. Tchórza wykrywa się wśród szczęku broni; litościwemu, pełnemu miłosierdzia, potrzebna jest próba więzień i cudzego bólu. Narodowy Socjalizm, sam w sobie, jest zjawiskiem wysoce moralnym, jest zrzuceniem z siebie starego, pełnego wad człowieka po to, aby wdziać na siebie nowego. W bitwie metamorfoza ta jest rzeczą zwykłą pośród krzyku dowódców i ogólnej wrzawy; inaczej jest w ponurym karcerze, gdzie ckliwe miłosierdzie kusi nas staromodną tkliwością. Nie na darmo piszę to słowo: miłosierdzie dla istot wyższych jest ostatnim grzechem Zaratustry. Prawie go popełniłem (wyznaję), kiedy z Wrocławia przesiano nam znakomitego poetę Dawida Jerusalem.

Był to człowiek pięćdziesięcioletni. Nie posiadający dóbr doczesnych, prześladowany, wyklęty, zaszczuty, poświęcił geniusz swój opiewaniu szczęścia. Przypominam sobie, że Albert Soergel w dziele pt. „Dichtung der Zeit" przyrównuje go do Whitmana; nie jest to szczęśliwe porównanie. Whitman sławi świat w sposób niepełny, ogólny, jakby obojętny. Jerusalem cieszy się każdą rzeczą z osobna. Nigdy nie wylicza, nie kataloguje. Jeszcze dziś mogę powtórzyć wiele heksametrów z tego głębokiego poematu, jakim jest „Tse Yang, Malarz Tygrysów", który cały jest jak gdyby tygrysio pręgowany, jak gdyby przytłoczony i przeszyty tygrysami, poprzecznymi, milczącymi tygrysami. Nie zapomnę również soliloquium pt. „Rosenkranc mówi z Aniołem", w którym, szesnastowieczny lichwiarz londyński usiłuje odkupić swe winy, nie wiedząc o tym, że ukrytym usprawiedliwieniem całego jego życia było posłużenie jednemu z klientów (którego widział jeden raz i wcale sobie nie przypominał) za model Shylocka.

Człowiek o oczach nie do zapomnienia, żółtawej cerze, czarnej brodzie, Dawid Jerusalem był prototypem sefardyckiego Żyda, jakkolwiek należał do zdeprawowanych i znienawidzonych Askenazich. Byłem dla niego surowy; nie dałem do siebie dostępu ani współczuciu, ani jego sławie, które byłyby mnie zmiękczyły. Wiele już bowiem lat temu zrozumiałem, że nie ma na świecie nic, co nie byłoby potencjalnym zalążkiem piekła; twarz, słowo, busola, reklama papierosów, każda z tych rzeczy może doprowadzić do szaleństwa, kiedy nie można od niej się uwolnić. Nie byłbyż wariatem ktoś wyobrażający sobie bez przestanku mapę Węgier? Zadecydowałem stosowanie tej zasady jako represji w naszym zakładzie i...

Z końcem 1942 roku Jerusalem zwariował; 1 marca 1943 roku udało mu się popełnić samobójstwo.

Nie wiem, czy zrozumiał, że zniszczyłem go, aby w nim zniszczyć moje własne miłosierdzie. W moich oczach nie był człowiekiem ani nawet Żydem; zmienił się w symbol znienawidzonej cząstki mojej duszy. Konałem z nim, umarłem z nim, sam niejako wraz z nim się zgubiłem; dlatego byłem nieubłagany.

Tymczasem spływały na nas wielkie dni i wielkie noce szczęśliwej wojny. W powietrzu, którym oddychaliśmy, było coś, co przypominało miłość. Jak gdyby nagle przybliżyło się morze: czuło się uniesienie i szybciej krążyła krew. Wszystko w latach tych było odmienne: nawet smak snu. (Chyba nigdy nie czułem się prawdziwie szczęśliwy, ale wiadomo, że nieszczęście pożąda utraconych rajów). Nie ma człowieka, który by nie pragnął pełni, sumy doświadczeń, do jakich istota ludzka jest zdolna; nie ma człowieka, który nie obawiałby się, że w jakiś sposób zostanie okradziony z tego nieobjętego dziedzictwa. Wszystko to stało się udziałem mojego pokolenia, któremu najpierw dana była chwała, a potem klęska.

W październiku lub listopadzie 1942 roku brat mój Fryderyk zginął w drugiej bitwie pod El Alamejn, w egipskich piaskach; w parę miesięcy później bombardowanie lotnicze zniszczyło nasz dom rodzinny, inne, w końcu 1943 roku, moje laboratorium. Trzecia Rzesza umierała, ścigana poprzez rozległe kontynenty. Ręka jej była przeciw wszystkim, a ręce wszystkich przeciw niej. Wówczas zdarzyło się coś dziwnego, co — mam wrażenie — dziś dopiero rozumiem. Czułem się na siłach, aby przybliżyć kielich gniewu, gdy zatrzymał mnie nieoczekiwany smak; tajemniczy i niemal że straszliwy smak szczęścia. Próbowałem najróżnorodniejszych wyjaśnień: żadne nie wydało mi się słuszne. Myślałem: Cieszy mnie klęska, bo w głębi duszy czuję się winny, i tylko kara może mnie zbawić. Myślałem: Cieszy mnie klęska, bo jest zakończeniem, a bardzo już jestem zmęczony. Myślałem: Cieszy mnie klęska, bo zaistniała, bo jest nierozłącznie związana z taktami, które są, które minęły, które nastąpią, a sądzenie lub opłakiwanie jednego jedynego zdarzenia jest bluźnierstwem w stosunku do wszechświata. Wszystkich tych wyjaśnień próbowałem aż do chwili, gdy trafiłem na właściwe.

Powiedziane jest, że ludzie dzielą się na arystotelików i platończyków. To równa się twierdzeniu, że nie istnieją spory teoretyczne, które nie byłyby jakąś częścią polemiki Arystotelesa z Platonem; poprzez wieki i szerokości geograficzne zmieniają się imiona, języki, twarze — ale nie odwieczni przeciwnicy. Historia ludów także zawiera pewną ukrytą ciągłość. Kiedy Arminius na bagniskach wycinał w pień legiony Warusa, nie czuł się prekursorem Cesarstwa Niemieckiego; komentator Biblii Luter nie podejrzewał, że zadaniem jego było wykucie narodu, który tę Biblię na zawsze obali. Christoph zur: Linde, którego w 1758 roku trafiła moskiewska kula, w jakiś sposób przygotował zwycięstwo roku 1914.

Hitler myślał, że walczy o jeden kraj, a walczył o wszystkie, nawet o te, których nienawidził i na które napadał. Nieważne, że jego "ja" nie wiedziało o tym; wiedziała to jego krew, jego wola. Świat konał przez judaizm, przez tę żydowską chorobę, którą jest wiara w Jezusa; my nauczyliśmy go wiary w gwałt i w miecz. Ten miecz zabija nas; podobni jesteśmy do czarownika, który, zbudowawszy labirynt bez wyjścia, już sam wyjść z niego nie może do końca swoich dni, lub do Dawida, który osądzając i skazując na śmierć nieznajomego, słyszy potem oznajmienie: Ty jesteś tym człowiekiem. Wiele rzeczy trzeba zburzyć, aby zbudować nowy ład; dziś wiemy, że Niemcy były jedną z tych rzeczy. Poświęciliśmy coś więcej niż nasze życia: poświęciliśmy nasz ukochany kraj. Niech inni złorzeczą, a jeszcze inni płaczą: mnie cieszy, że dar nasz jest wszechobejmujący i doskonały.

Teraz zawisa nad światem epoka nieubłagana. Myśmy ją wykuli, my, którzy już jesteśmy jej ofiarą. Cóż z tego, że Anglia zostanie młotem, a my kowadłem? Ważne jest, żeby rządziła przemoc, a nie uległa chrześcijańska nieśmiałość. Skoro ani zwycięstwo, ani niesprawiedliwość, ani szczęście nie są dla Niemiec, niech będą dla innych narodów. Niechaj istnieje niebo, nawet gdyby naszym miejscem miało być piekło.

Oglądam w lustrze moją twarz, ażeby wiedzieć, kim jestem, ażeby wiedzieć, jak się zachowam, kiedy za parę godzin zmierzę się z wiecznością. Moje ciało może się ulęknie; ja, nie.

Przełożyła Zofia Chądzyńska


DOCIEKANIA AWERROESA

S'imaginant que la tragédie n'est

autre chose que l'art de lover...

Ernest Renan: "Aerroés", 48 (1861).

Abul'Walid Muhammad ibn Ahmad ibn Muhammad ibn Ruszd (wiek miał upłynąć, zanim to długie imię przybrało kształt „Awerroes" poprzez: Benraist i Avenryz, a nawet Aben-Rassad i Filius Rosadis) pisał jedenasty rozdział dzieła „Tahafut al-tahafut" (Zaprzeczenie zaprzeczenia), w którym dowodził, wbrew opinii perskiego ascety al-Gazalego, autora „Tahafut al-falasifa" (Zaprzeczenie filozofii), że boskość rozróżnia jedynie ogólne prawa świata, dotyczące gatunków, a nie jednostek. Prowadził pióro z powolną pewnością z prawej do lewej; formowanie sylogizmów oraz łączenie ze sobą poszczególnych paragrafów nie przeszkadzało mu rozkoszować się głębokością i chłodem domostwa, które go otaczało. Z samego dna poobiedniej sjesty pogruchiwały zakochane gołębie; z niewidocznego patia dochodził szelest wodotrysku; coś w ciele Awerroesa, którego przodkowie pochodzili z arabskich pustyń, cieszyło się stałą obecnością wody. Poniżej ciągnęły się ogrody, sad; poniżej — pracowity Guadalquivir, opodal ukochana, złożonemu i delikatnemu instrumentowi podobna Kordoba, równie jasna, jak Bagdad lub Kair, a dookoła (Awerroes czuł to także) aż do kresu rozciągała się hiszpańska ziemia, na której niewiele jest rzeczy, ale gdzie każda z nich w jakiś sposób wydaje się zasadnicza i wieczna.

Pióro biegło po papierze, argumenty wyłaniały się jeden z drugiego, niezbite, nieodparte, ale lekki niepokój zaćmiewał szczęście Awerroesa. Nie powodował go "Tahafut", który był dla niego zajęciem przypadkowym, lecz problem filologiczny związany z monumentalnym dziełem, które miało usprawiedliwić jego istnienie wobec ludzi; z komentarzem do Arystotelesa, który to Grek, krynica wszelkiej filozofii, zesłany został ludziom, aby nauczyć ich wszystkiego, co wiedzieć można. Interpretowanie jego dzieł, na wzór ulemów interpretujących Koran, było celem, uciążliwym celem, do którego dążył Awerroes. Mało spraw równie patetycznych, równie pięknych zanotuje historia, jak to kompletne poświęcenie się arabskiego lekarza myślom człowieka odległego od niego o czternaście wieków; do wewnętrznych trudności musimy dodać i to, że Awerroes nie znał greckiego ani syryjskiego i pracował na tłumaczeniu tłumaczenia. Poprzedniego dnia dwa wątpliwe słowa zatrzymały go na progu „Poetyki". Były to słowa tragedia i komedia. Przed laty spotkał je już w trzeciej księdze „Retoryki". Nikt w zasięgu Islamu nie podejrzewał nawet, co to mogło znaczyć. Na próżno mordował stronice Aleksandra z Afrodyzji, na próżno porównywał tłumaczenia starego Hunajna ibn Ishaka i Abu Baszara Matty. Owe tajemnicze słowa mnożyły się w tekście „Poetyki"; nie można ich było pominąć.

Awerroes odłożył pióro. Powiedział sobie (bez zbytniej wiary), że zazwyczaj to, czego szukamy, jest bardzo blisko; schował manuskrypt „Tahafutu" i skierował się ku półkom, gdzie przepisane przez perskich kaligrafów stały jeden obok drugiego szeregiem liczne tomy „Muhkamu", dzieła niewidomego Ibn Sidy. Byłoby złudzeniem wyobrażać sobie, że dotąd w nich nie szperał, ale pociągał go leniwy trud odwracania ich stronic. Z tej naukowej rozrywki wyrwało go coś na kształt melodyjnego zawodzenia. Wyjrzał przez okratowany balkon; w dole, na małym patio bawiły się półnagie dzieci. Jedno, stojąc na ramionach drugiego, naśladowało muezzina; z zamkniętymi oczami zawodziło: Nie ma boga ponad Boga. To, które ja podtrzymywało, nieruchome, było minaretem. Trzecie, utarzane w prochu, na klęczkach, wyobrażało tłum wiernych. Zabawa trwała krótko; każde chciało być muezzinem, żadne zaś minaretem, ani też wiernymi. Awerroes słyszał, jak kłóciły się ze sobą w prymitywnym żargonie zaczątkowej hiszpańszczyzny, którym posługiwała się muzułmańska ludność Półwyspu. Otworzył „Kitab al-Ajn" Chalila i pomyślał z dumą, że w całej Kordobie (nawet być może w całym Al-Andalus) nie było innej kopii tego prześwietnego dzieła prócz tej, którą emir Jaqub al-Mansur przesłał mu z Tangeru. Nazwa tego portu przypomniała mu, że podróżnik Abu'l-Qasim al-Aszari, który powrócił z Maroka, miał tego dnia wieczerzać razem z nim w domu badacza Koranu Faradża. Abu'l-Qasim twierdził, że dojechał aż do Cesarstwa Sin (Chińskiego); oszczercy jego, z tą specyficzną logiką, którą daje nienawiść, równocześnie przysięgali, że nigdy noga jego nie postała w Chinach i że w świątyniach tego kraju bluźnił przeciw Allahowi. Niewątpliwie zebranie potrwa parę godzin; przewidujący Awerroes powrócił do pisania „Tahafut". Pracował aż do zapadnięcia nocy.

Dialog w domu Faradża przeszedł od nieporównanych zalet gubernatora do nieporównanych zalet brata jego, emira, po czym, już w ogrodzie, zaczęło się mówić o różach. Abu'l-Qasim, który nawet na nie nie spojrzał, przysięgał, że nie ma róż równych tym, które zdobią ogrody andaluzyjskie. Faradż był innego zdania; twierdził, że uczony Ibn Qutajba opisuje niesłychany gatunek nigdy nie więdnącej róży, która rodzi się w ogrodach Indostanu i której płatki, wspaniale czerwone, noszą na sobie napis: Nie ma boga ponad Boga a Mohamed Jego Prorok; dodał, że Abu'l-Qasim bez wątpienia musi znać te róże. Abu'l-Qasim popatrzył na niego zaniepokojony: o ile odpowiedziałby, że tak, okrzyknięto by go, słusznie, szalbierzem, o ile odpowiedziałby, że nie, uznano by go za niewiernego. Wymruczał pod nosem, że klucze rzeczy nieznanych są w ręku Pana i że nie ma na ziemi nic zieleniącego się ani nic więdnącego, co by nie było zarejestrowane w Jego Księdze. Słowa te, zawarte w jednej z pierwszych sur, przyjęto pomrukiem szacunku. Połechtany tym dialektycznym zwycięstwem Abu'l-Qasim zabrał się do dowodzenia, że Pan jest doskonały w dziełach Swoich i Niezbadany. Wtedy Awerroes oznajmił, uprzedzając przyszłe argumenty jeszcze nie istniejącego Hume'a:

— Łatwiej mi jest dopuścić istnienie błędu u uczonego Ibn Qutajby lub też omyłkę kopistów, aniżeli uznać, że ziemia rodzi róże z wyznaniem wiary.

— Oto wielkie i sprawiedliwe słowa — zgodził się Abul'l-Qasim.

— Jakiś podróżny — przypomniał poeta Abd al-Malik — mówi o drzewie, które rodzi zielone ptaki. Łatwiej mi w to uwierzyć, niż w napisy na różach.

— Barwa ptaków — powiedział Awerroes — oswaja nas z cudami. W dodatku owoce i ptaki należą do świata naturalnego, podczas gdy pismo jest sztuką. Przejście od liści do ptaków łatwiejsze jest niż od róż do liter.

Inny gość z oburzeniem zaprzeczył twierdzeniu, jakoby pisanie było sztuką, jako że oryginał Koranu — Matka Księgi — poprzedza Stworzenie i znajduje się w niebie. Jeszcze inny zaczął mówić o Dżahizie z Basry, którego zdaniem Koran jest substancją mogącą przyjmować na siebie postać człowieka albo zwierzęcia: opinia ta wydaje się zgadzać z opinią tych, którzy przypisują mu dwie twarze. Faradż szeroko wyjaśnił doktrynę ortodoksyjną. Koran — oznajmił — jest jednym z atrybutów Boga, podobnie jak Jego miłosierdzie: uwiecznia się w księdze, wymawia za pomocą języka, pamięta — za pomocą serca, przy czym język i znaki pisarskie są dziełem ludzkim, natomiast sam Koran jest wieczny i niezmienny. Awerroes, który robił komentarze do „Republiki", mógł był powiedzieć, że Matka Księgi jest czymś w rodzaju jej platońskiego modelu, ale zdał sobie sprawę z tego, że teologia, jako taka znajduje się poza zasięgiem Abu'l-Qasima.

Inni, którzy to także spostrzegli, zaczęli nalegać, aby Abu'l-Qasim opowiedział im jakieś cudowne wydarzenie. Naonczas, tak jak i dzisiaj, świat był okrutny; mogli go poznać śmiałkowie, ale również nędznicy, którzy się już na wszystko ważyli. Pamięć Abu'l-Qasima była zwierciadłem ludzkich lęków. Cóż mógł opowiedzieć? Tym więcej, że żądali cudów, cuda zaś są niemal że nieprzekazywalne; księżyc z Bengalu różny jest od jemeńskiego, jakkolwiek daje się opisać tymi samymi słowami. Abu'l-Qasim wahał się. W końcu rozpoczął:

— Kto wędruje przez klimaty i miasta — mówił z namaszczeniem — ogląda wiele rzeczy godnych widzenia. Tę oto raz tylko opowiadałem, i to władcy Turków, a wydarzyła się w Sin Kalan (w Kantonie), tam, gdzie rzeka Wody Życia rozlewa się tworząc morze.

Faradż zapytał, czy miasto to leży daleko od muru, który Iskandar Zu'l-Qarnajn (Dwurożny Aleksander z Macedonii) wzniósł, aby zatrzymać Goga i Magoga.

— Dzielą je pustynie — oznajmił Abu'l-Qasim z mimowolną pychą. — Czterdzieści dni zajęłoby karawanie dostrzeżenie z dala jego wież, a drugie tyle dojście do nich. W Sin Kalan nie ma ani jednego człowieka, który by go widział albo który by widział kogokolwiek, kto go widział.

Awerroes poczuł przez sekundę lęk przed nieskończonością, przed przestrzenią, przed tym wszystkim, co jest materią. Spojrzał na symetryczny ogród, poczuł się postarzały, nierealny, zbędny. Abu'l-Qasim mówił:

— Pewnego popołudnia muzułmańscy najemnicy z Sin Kalan zaprowadzili mnie do domu z malowanego drzewa, w którym mieszkało wiele osób. Nie da się opisać tego domu, który był właściwie jakby jednym olbrzymim pokojem z szeregami wnęk i balkonów, jednych nad drugimi. We wgłębieniach tych siedzieli ludzie; jedli i pili; podobnie na podłodze; podobnie na tarasie; ci na tarasie grali na bębnach i lutniach, poza grupą piętnastu, a może dwudziestu, która (w purpurowych maskach) modliła się, śpiewała i przemawiała. Byli więźniami — ale nie dostrzegało się krat; galopowali — ale nikt nie dostrzegał koni; walczyli — ale miecze były z trzciny; umierali, a potem znowu podnosili się z ziemi.

— Czyny szalonych — powiedział Faradż — przekraczają przewidywania roztropnych.

— Nie byli szaleńcami — pośpieszył wyjaśnić Abu'l-Qasim. — Przedstawiali, jak mi powiedział jeden z najemników, wydarzenia.

Nikt nic nie zrozumiał ani nawet nie usiłował zrozumieć. Speszony Abu'l-Qasim przeszedł z opowiadanej ogólnikowo historii do błahych szczegółów. Pomagając sobie ruchami rąk, powiedział:

— Wyobraźmy sobie, że ktoś, zamiast opowiadać jakieś zdarzenie, pragnie je pokazać. Niechby to była na przykład historia owych śpiących z Efezu. Widzimy ich, jak wchodzą do groty, widzimy, jak się modlą, jak zasypiają, jak śpią z otwartymi oczami, jak we śnie rosną, jak budzą się po trzystu dziewięciu latach, widzimy, jak wręczają kupcowi antyczną monetę, widzimy, jak budzą się w raju, widzimy, jak razem z nimi budzi się pies. Coś w tym rodzaju ukazali nam tamtego popołudnia ludzie na tarasie.

— Mówili? — zapytał Faradż.

— Naturalnie, że mówili — odparł Abu'l-Qasim, przemieniony w entuzjastę widowiska, które zaledwie sobie przypominał i które go zdrowo wówczas znudziło. — Mówili, a jakże, jeszcze śpiewali i perorowali!

— W takim razie — orzekł Faradż — nie było potrzeby aż dwudziestu osób! Jeden przemawiający wystarcza, aby opowiedzieć każde zdarzenie, nawet najbardziej złożone.

Wszyscy zaaprobowali takie postawienie sprawy. I zaczęli wychwalać zalety arabskiego, języka używanego przez Boga do komenderowania aniołami; potem zaś arabską poezję. Abd al-Malik, oddawszy jej należny hołd, określił jako przestarzałych, poetów, którzy w Kordobie albo w Damaszku trzymali się kurczowo sielskich obrazków i beduińskiego słownictwa. Powiedział, że absurdem jest, aby człowiek, przed którego oczami płyną wody Guadalquiviru, opiewał wodę w studni. Podkreślił konieczność odświeżenia starodawnych metafor, powiedział, że kiedy Zuhajr porównał los do ślepego wielbłąda, porównanie to mogło zachwycić współczesnych, ale że przez następne pięć wieków wytarło się. Wszyscy zgodzili się z tym zdaniem, które zresztą uprzednio wielokrotnie i z wielu ust słyszeli. Awerroes milczał. W końcu, bardziej dla siebie samego aniżeli dla innych, zaczął mówić:

— Z mniejszą elokwencją, jakkolwiek dość podobnymi argumentami, nieraz broniłem sprawy, którą teraz poruszył Abd al-Malik. Mówiło się w Aleksandrii, że niezdolny do popełnienia grzechu jest jedynie ten, kto już go popełnił i kto już za niego żałował; można dodać, że ażeby uwolnić się od błędu, należy po prostu go popełnić. Zuhajr w swojej muallace powiada, że przez osiemdziesiąt lat bólu i chwały wiele razy widział, jak los tratował ludzi niby niewidomy wielbłąd. Abd al-Malik twierdzi, że ta metafora już nie może zachwycać. Na to zastrzeżenie można by wiele odpowiedzieć. Po pierwsze, że gdyby celem poezji było zdumiewanie, czas jej nie mierzyłby się na wieki, lecz na dni i godziny, a może na minuty. Po drugie, że wielki poeta mniej jest wynalazcą aniżeli odkrywcą. Aby wychwalać Ibn Szarafa z Berja, mówiło się, że tylko on mógł porównać gwiazdy blednące o świcie do liści opadających z drzew. Gdyby rzeczywiście tak było, dowodziłoby to, że obraz ten jest banalny, albowiem obraz, który może zostać ujęty w słowa przez jednego jedynego człowieka, właściwie innych nie dotyczy. Na ziemi istnieje nieskończoność przedmiotów i każdy można porównać do każdego. Porównywanie gwiazd do liści nie jest bardziej ekscentryczne niż porównywanie ich do ryb albo ptaków. Natomiast nie ma chyba człowieka, który by kiedyś nie odczuł, że los bywa mocny i toporny, że jest niewinny i nieludzki. Aby dać świadectwo temu przekonaniu, które może być przejściowe lub stałe, ale od którego nikt się nie uchyli, zostały napisane wiersze Zuhajra. Nie ma sposobu powiedzieć lepiej tego, co tam zostało powiedziane. Tym bardziej (i to jest może kwintesencją moich uwag), że czas, który burzy twierdze, wzbogaca wiersze. Kiedy Zuhajr komponował w Arabii swoje, służyły one do porównywania tylko dwóch obrazów: obrazu starego wielbłąda z obrazem przeznaczenia. Powtarzane dzisiaj, służą do podkreślenia sławy Zuhajra i do złączenia naszych smutków ze smutkami tego dawno zmarłego poety. Miało więc to porównanie dwa elementy, a dziś ma ich cztery. Czas powiększa zasięg wierszy, znam nawet i takie, które jak muzyka są wszystkim dla wszystkich. Lata temu, tęskniąc w Marakeszu do Kordoby, powtarzałem sobie apostrofę, którą Abd ar-Rahman, tęskniąc do afrykańskiej palmy, skomponował w ogrodach Ruzafy:

Ty także jesteś, o palmo,

Obca na. tej ziemi...

Oto przedziwna korzyść poezji: słowa napisane przez króla tęskniącego do Wschodu, mnie, wygnanemu do Afryki, służyły do kojenia mojej tęsknoty za Hiszpanią...

Po czym Awerroes zaczął mówić o pierwszych poetach, którzy w czasach Ignorancji poprzedzającej Islam wszystko już byli opowiedzieli w nieskończonym języku poezji. Nie bez racji, zaalarmowany błahostkami Ibn Szarafa, powiedział, że w dziełach dawnych poetów i w Koranie zawarło się wszystko, co było poezją, i napiętnował jako próżność i nieuctwo chęć wprowadzenia do nich innowacji. Obecni słuchali go z rozkoszą, albowiem bronił tradycji.

Kiedy wrócił do biblioteki, muezzini wzywali już do porannej modlitwy. (W haremie czarnowłose niewolnice pobiły rudą, ale on dowie się o tym dopiero po południu). Coś odsłoniło mu znaczenie dwóch tajemniczych słów. Pismem starannym i zdecydowanym dodał do manuskryptu tych oto parę linii:

Aristu (Arystoteles) nazywa tragedią panegiryki, komedią zaś satyry i anatemy. Na stronicach Koranu i w muallakach Świątyni roi się od przecudownych tragedii i komedii.

Zrobiło mu się zimno, poczuł senność. Rozwiązał turban i przejrzał się w metalowym lusterku. Nie wiem, co ujrzał, albowiem żaden historyk nie opisał jego twarzy, ale wiem, że nagle znikł, jakby pochłonięty ogniem bez płomienia, a wraz z nim znikł dom i niewidoczny wodotrysk, i księgi, i manuskrypty, i gołębie, i czarnowłose niewolnice, i ruda, jeszcze cała drżąca, i Faradż, i Abu'l-Qasim, i ogrody róż, i może Guadalquivir.

W poprzedniej historii usiłowałem opowiedzieć proces klęski. Z początku pomyślałem o tym biskupie z Canterbury, który postanowił sobie, że wykaże istnienie Boga; potem o alchemikach, którzy poszukiwali kamienia filozoficznego; potem o tych, którzy daremnie usiłowali przeprowadzić trójpodział kąta i kwadraturę koła. Po czym zdałem sobie sprawę, że chyba poetyczniejszy jest przypadek człowieka dążącego ku celowi, który, nie będąc wzbroniony innym, jemu właśnie jest wzbroniony. Przypomniałem sobie Awerroesa, który, będąc zamknięty w orbicie Islamu, nigdy nie zdołał zrozumieć słów tragedia i komedia. Opisałem jego przypadek. W miarę pisania czułem to, co zapewne czuł ów bóg, wspomniany przez Burtona, który postanowiwszy stworzyć byka, stworzył bawołu. Poczułem, że to, co stworzyłem, kpi ze mnie. Pomyślałem, że Awerroes, pragnący zrozumieć, czym jest dramat, nie przeczuwając nawet, czym jest teatr, wcale nie jest bardziej absurdalny, niż ja, pragnący wyobrazić sobie, kim jest Awerroes, z paru słów Renana. Lane'a i Asin Palaciosa. Kończąc ostatnią stronę poczułem, że moje opowiadanie jest obrazem człowieka, jakim sam byłem w czasie jego pisania, że aby napisać je, musiałem stać się tym człowiekiem, zaś żeby stać się nim, musiałem napisać to właśnie opowiadanie, i tak w nieskończoność. (W momencie, w którym przestaję wierzyć w niego, Awerroes znika).

Przełożyła Zofia Chądzyńska


ZAHIR

W Buenos Aires Zahirem jest pospolita dwudziestocentowa moneta. Żyletka lub też scyzoryk wydrapały na niej litery NT i cyfrą dwa. Po drugiej stronie wygrawerowana jest data: 1929. (W Gudżarat, w końcu XVIII wieku, Zahirem byl tygrys; na Jawie, niewidomy z meczetu w Surakarcie, ukamienowany przez wiernych; w Persji astrolabium, które Nadir Szah kazał wrzucić na dno morza; w więzieniach Mahdiego, około 1892 roku, maleńka busola, której dotknął Rudolf Carl von Slatin, poprzez strzępek turbanu; w muzułmańskiej dzielnicy Kordoby — według Zotenberga — żyłka na marmurze jednej z tysiąca dwustu kolumn; w getcie tetuańskim dno pewnej studni). Dziś jest trzynasty listopada; siódmego czerwca o świcie Zahir dostał się w me ręce; nie jestem już tym, kim byłem wtedy, tym niemniej jeszcze pamiętam, a nawet mogę opowiedzieć, co się stało. Chociaż w części jestem jeszcze Borgesem.

Szóstego czerwca umarła Teodelina Villar. W latach trzydziestych podobizny jej zapełniały kronikę towarzyską. Może ich obfitość była powodem tego, że uważano ją za piękność; jakkolwiek nie wszystkie portrety potwierdzają tę tezę. W dodatku Teodelina Villar mniej dbała o piękność niż o doskonałość. Hebrajczycy i Chińczycy ujęli w prawa wszystko, co ludzkie; w „Misznah" czytamy, że w sobotę po zmierzchu krawiec nie ma prawa wyjść na ulicę z igłą; w „Księdze obyczajów" — że gość, przy pierwszym podanym mu kieliszku musi mieć poważny wyraz twarzy, przy drugim zaś pełen szacunku i szczęścia. Podobnych, choć bardziej drobiazgowych rygorów wymagała od siebie Teodelina Villar. Niby adept Konfucjusza albo talmudysta, poszukiwała bezbłędnej poprawności każdego aktu, z uporem bardziej zachwycającym i bardziej stanowczym, bowiem creda jej nie były wieczne: zmieniały się zależnie od kaprysów Paryża czy Hollywood. Teodelina Villar ukazywała się we właściwych miejscach, o właściwej porze, z właściwymi dodatkami, z właściwym brakiem entuzjazmu, ale brak entuzjazmu, dodatki, pora i miejsce niemal że natychmiast traciły ważność jako takie, służąc jej już tylko do podkreślania złego smaku innych. Jak Flaubert poszukiwała absolutu, ale absolutu w tymczasowości. Życie jej było nienaganne, a jednak bezustannie pożerała ją jakaś wewnętrzna rozpacz. Wypróbowywała ciągle metamorfozy, jakby chcąc umknąć od samej siebie. Kolor jej włosów, rodzaj koafiury słusznie słynęły z nieustających przemian. Podobnie zmieniał się jej uśmiech, cera, wyraz oczu. Od 1932 roku była wyszukanie szczupła... Wojna dała jej wiele do myślenia. Paryż zajęty przez Niemców, jakże śledzić modę? Pewien cudzoziemiec, któremu nigdy zbytnio nie wierzyła, pozwolił sobie nadużyć jej zaufania i sprzedać jej sporą partię kapeluszy o formie cylindrów; po roku okazało się, że te ekstrawaganckie fasony nigdy nie były noszone w Paryżu, wobec czego należało je uznać nie za kapelusze, lecz za swawolne, pozbawione sensu kaprysy. Nieszczęścia zawsze chodzą w parze: doktor Villar musiał przeprowadzić się na ulicę Aráoz, zaś zdjęcia jego córki zaczęły ozdabiać reklamy kremów i samochodów (kremów, których nadużywała, samochodów, których już nie posiadała). Wiedziała, że wierność dla jej sztuki wymaga fortuny, uznała więc, że lepiej wycofać się i zrezygnować. W dodatku bolało ją konkurowanie z chudymi nastolatkami. Ponure mieszkanie na Aráoz okazało się jeszcze zbyt kosztowne. Szóstego czerwca Teodelina Villar nietaktownie umarła w samym centrum południowej dzielnicy. Czyż mam wyznać, że powodowany najszczerszą z argentyńskich namiętności, snobizmem, byłem zakochany w niej i śmierć jej wstrząsnęła mną do łez? Czytelnik zapewne i tak już to podejrzewał. W czasie czuwania przy zmarłych postępujący rozkład sprawia, że nieboszczyk odzyskuje swoje poprzednie oblicza. W jakiejś chwili pełnej zamętu nocy 6 czerwca Teodelina Villar w magiczny sposób stała się tą, którą była dwadzieścia lat przedtem. Rysy jej odzyskały autorytet, który dają duma, pieniądze, młodość, świadomość, że jest się szczytem jakiejś hierarchii, brak wyobraźni, ograniczenie, głupota. Oto co mniej więcej myślałem: żadna wersja tej twarzy, która tak mnie niepokoiła, nie będzie równie pamiętna jak ta. Słuszne jest, by ona właśnie była ostatnią, skoro mogła być pierwszą. Gdy odchodziłem, leżała sztywno pośród kwiatów, śmierć podkreśliła jej wyniosłość; zbliżała się druga nad ranem. Na ulicy szeregi parterowych i piętrowych domków miały ów abstrakcyjny wygląd, którego nabierają w nocy, gdy ogarnie je cisza i cień. Pijany jakąś niemal że bezosobową litością, chodziłem po ulicach. Na rogu Chile i Tacuari zobaczyłem otwarty bar, w którym, na moje nieszczęście, trzech mężczyzn grało w truco.

W figurze stylistycznej zwanej oksymoronem dodaje się do słowa epitet, który zda mu się przeczyć; tak więc gnostycy mówili o ciemnym świetle, alchemicy o czarnym słońcu. Wyjść od Teodeliny Villar po tej ostatniej wizycie i bezpośrednio potem napić się canii w barze na rogu było czymś w rodzaju oksymoronu; jego wulgarność i łatwizna podnieciły mnie (okoliczność, że grano tam w karty, jeszcze podkreślała ten kontrast). Poprosiłem o kieliszek pomarańczowej nalewki; jako resztę wydano mi Zahira; popatrzyłem na niego przez chwilę; gdy wychodziłem na ulicę, miałem już chyba trochę gorączki. Pomyślałem, że nie istnieje moneta, która nie byłaby symbolem innych monet, bez końca rozbłyskujących w historii i legendach. Pomyślałem o obolu Charona; o obolu, o który prosił Beiizariusz; o trzydziestu Judaszowych srebrnikach; o drachmach kurtyzany Lais; o starożytnej monecie, którą ofiarował jeden ze śpiących z Efezu; o świetlistych monetach czarownika z 1001 Nocy, które później stawały się krążkami papieru; o niewyczerpywalnym dinarze Izaaka Laquedem; o sześćdziesięciu tysiącach srebnych monet, po jednej za każdy wiersz epopei, które Firdausi zwrócił królowi, ponieważ nie były ze złota; o złotym dublonie, który Ahab kazał przybić do masztu; o florenie Leopolda Blooma; o luidorze, na którym wygrawerowana podobizna zdradziła, w okolicach Varennes, uciekającego Ludwika XVI. Jak we śnie, myśl, że każda moneta dopuszcza owe sławne skojarzenia, wydała mi się wielkiej, acz niewytłumaczalnej wagi. Ze wzrastającą szybkością przebiegałem opustoszałe ulice i place; zmęczony, zatrzymałem się na jakimś rogu; zobaczyłem mocne, żelazne kraty, a za nimi białe i czarne płyty podestu kościoła Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny; krążyłem wkoło. Znalazłem się o jedną ulicę od baru, w którym mi dano Zahira.

Skręciłem. Ciemny narożnik już z daleka uprzedził mnie, ze lokal jest zamknięty. Na ulicy Belgrano wziąłem taksówkę; daleki od senności, opętany, niemal że szczęśliwy, myślałem o tym, że nie ma nic bardziej niematerialnego niż pieniądz, skoro każda moneta (na przykład dwudziestocentowa) jest w założeniu skorowidzem przyszłych możliwości. Pieniądz jest abstrakcyjny — powtórzyłem — pieniądz jest czasem przyszłym. Może być popołudniem pod miastem, może być muzyką Brahmsa, może być mapą, może być szachami, może być kawą, może być słowami Epikteta, które uczą pogardy dla złota; pieniądz jest Proteuszem bardziej zmiennym, niż ów z wyspy Faros. Jest czasem nieciągłym, czasem Bergsona, nie zaś sztywnym czasem Islamu i stoików. Determiniści przeczą, jakoby w świecie była jedna tylko możliwość, id est jedno zdarzenie, które mogłoby zaistnieć; moneta symbolizuje wolność naszego wyboru. (Nie przypuszczałem, że te spekulacje już były sztuczkami Zahira i pierwszym objawem jego diabelskiego wpływu). Zasnąłem po uporczywych rozmyślaniach, ale śniło mi się, że jestem zbiorem monet, których pilnuje Gryf.

Następnego dnia zdecydowałem, że widocznie byłem pijany; zdecydowałem również uwolnić się od monety, która tak mnie niepokoiła. Popatrzyłem na nią: nie miała w sobie nic szczególnego poza paroma zadrapaniami. Wydawało się, że będzie najlepiej zakopać ją w ogrodzie albo ukryć w jakimś kącie biblioteki, ale chciałem wyrwać się z jej orbity. Tego dnia nie poszedłem do kościoła ani też na cmentarz. Pojechałem podziemną kolejką na plac Konstytucji, stamtąd na róg San Juan y Boedo. Bez zastanowienia wysiadłem na przystanku Urquiza; skierowałem się na południowy zachód, z celową bezmyślnością minąłem kilka narożników i na ulicy, która wydała mi się podobna do wszystkich innych, wszedłem do jakiegoś baru, poprosiłem o kieliszek canii i zapłaciłem za niego Zahirem. Przymknąłem oczy za ciemnymi okularami. Udało mi się nie zauważyć nazwy ulicy ani też numeru domu. Tej nocy zażyłem pastylkę weronalu i zasnąłem spokojnie.

Przez cały czerwiec zabawiałem się komponowaniem fantastycznego opowiadania; zawiera ono parę dość enigmatycznych peryfraz — krew nazywa się tam wodą miecza, złoto — gniazdem węża — a napisane jest w pierwszej osobie. Narrator jest ascetą, który zrezygnował ze świata i żyje na odludziu. (Miejsce to nazywa się Gnitaheidr). Dzięki czystości i prostocie jego życia niektórzy uważają go za anioła. Jest to z pewnością pobożną przesadą, bowiem nie ma człowieka bez winy. Nie szukając daleko, on właśnie poderżnął gardło swemu ojcu. To prawda, że ten ostatni był znanym czarownikiem, który za pomocą magii stał się posiadaczem nieogarnionych skarbów. Uchronienie ich od niezdrowego ludzkiego pożądania — oto misja, której nasz pustelnik poświęcił życie. Czuwa więc dniem i nocą. Szybko, może aż nazbyt szybko czuwanie to się skończy: gwiazdy powiedziały mu, że już wykuty został miecz, który położy mu kres na zawsze. (Miecz ten nazywa się Gram). Stylem coraz bardziej wyszukanym pustelnik podziwia blask i zręczność swego ciała, w jakimś miejscu w roztargnieniu wspomina łuski; w innym mówi, że skarb, którego pilnuje, to olśniewające złoto i czerwone pierścienie. W końcu zaczynamy rozumieć, że asceta jest wężem Fafnir, zaś skarb, na którym spoczywa — skarbem Nibelungów. Pojawienie się Zygfryda nagle urywa całą opowieść.

Wspomniałem, że pisanie tej historyjki (w której bieg z pseudoerudycją włączyłem parę wierszy z "Fafnismala") pozwoliło mi zapomnieć o monecie. Zdarzały się noce, w czasie których tak byłem pewny, że uda mi się o niej nie myśleć, że dobrowolnie sobie ją przypominałem. Trzeba przyznać, że nadużyłem tej gry, którą łatwiej rozpocząć było, niż zakończyć. Nadaremnie powtarzałem sobie, że ten ohydny niklowy krążek w niczym się nie różni od innych przechodzących z rąk do rąk, jednakowych, nie wyczerpanych, nieszkodliwych. Pod wpływem tej refleksji usiłowałem myśleć o jakichś innych monetach, ale na próżno. Przypominam sobie nieudane eksperymenty z pięcio- i dziesięciocentówką chilijską, z urugwajską dwudziestką. 16 lipca nabyłem funt szterling. Nie spojrzałem na niego w ciągu dnia, ale tej nocy (i następnych) oglądałem go przez lupę w świetle bardzo mocnej żarówki. Potem przerysowałem go ołówkiem na kawałku papieru. Ale nie pomogło ani ostre światło, ani smok, ani Święty Jerzy; nie udało mi się uwolnić od obsesji.

W sierpniu zdecydowałem się pójść do psychiatry. Nie opisałem mu w całości mojej groteskowej historii; powiedziałem, że cierpię na bezsenność i że prześladują mnie obrazy jakichś fiszek czy monet... Niedługo potem w księgarni na ulicy Sarmiento Wygrzebałem egzemplarz „Urkunden zur Geschichte der Zahirsage" Juliusza Barlacha, wydany we Wrocławiu w 1899 roku.

W książce tej opisane było moje cierpienie. Sądząc po wstępie, zamiarem autora było „zebranie w jednym tomie wszystkich dokumentów, mających związek z przesądem Zahira, włącznie z czterema figurującymi w archiwum Habichta oraz z oryginalnym manuskryptem Filipa Meadows Taylora". Wiara w Zahira jest islamiczna i datuje się od XVIII wieku (Bariach odrzuca wyjątki, które Zotenberg przypisuje Abu'l-Fidzie). Zahir znaczy po arabsku oczywisty, widzialny; w tym znaczeniu jest jednym z dziewięćdziesięciu dziewięciu imion Boga; lud na obszarach muzułmańskich tak nazywa „istoty lub przedmioty o przerażającej właściwości, która sprawia, że nie można o nich zapomnieć, i których obraz w końcu doprowadza ludzi do obłędu". Pierwsze niekontrowersyjne świadectwo pochodzi od Persa, Lutf Alego Azura. Na kartkach słownika biograficznego, zatytułowanego „Świątynia Ognia", encyklopedysta ów i derwisz opowiada, że w jakiejś szkole w Szirazie istniało miedziane astrolabium „zbudowane w taki sposób, że kto raz na nie spojrzał, nie mógł już o niczym innym myśleć, wobec czego król kazał wrzucić je na dno morskie, ażeby ludzie nie zapomnieli o wszechświecie". Obszerniejsze jest sprawozdanie Meadows Taylora, który służył u nizama Hajdarabadu i napisał znaną powieść pt. "Confessions of a Thug". Około 1832 roku Taylor usłyszał na przedmieściach miasta Bhuj niepowszednie wyrażenie: „ujrzeć Tygrysa" (verily he has looked on the Tiger), aby określić obłęd albo świętość. Powiedziano mu, że odnosi się to do magicznego tygrysa, który stawał się zgubą tych, co go ujrzeli choćby z bardzo daleka, bowiem nie mogli przestać o nim myśleć do końca swoich dni. Ktoś dodał, że jeden z tych nieszczęśliwców uciekł do Mysore, gdzie w pałacu wymalował podobiznę owego tygrysa. W wiele lat później Taylor zwiedzał więzienia tego królestwa. W więzieniu Nittur gubernator pokazał mu celę, gdzie na podłodze, murach i sklepieniu (w jaskrawych kolorach, które czas wysubtelnił, nim je zatarł) jakiś muzułmański fakir wymalował coś w rodzaju nie kończącego się tygrysa: tygrys ten składał się w sposób wręcz zawrotny z wielu tygrysów, przecinały go tygrysy, był porysowany tygrysami, zawierał w sobie morze i Himalaje, i wojska, które też były tygrysami. Malarz umarł przed wielu laty w tejże celi; pochodził z Sind, a może z Gudżarat, i jego pierwotnym zamiarem było nakreślenie mapy świata. Ślady tego projektu widać było na tym monstrualnym obrazie. Taylor opowiedział tę historię Muhammadowi al-Jamani z fortu William; ten mu odrzekł, że nie istnieje stworzenie na ziemi, które nie miałoby skłonności, by stać się Zaheerem, ale że Najlitościwszy nie zezwala, aby były nim jednocześnie dwie rzeczy, skoro jedna wystarcza, aby fascynować tłumy. Powiedział, że zawsze istnieje jakiś Zahir, że w Wiekach Ignorancji był nim bożek imieniem Ja'uq, potem zaś prorok z Chorasanu, który używał welonu wyszywanego kamieniami albo złotej maski. Powiedział też, że Bóg jest niezbadany.

Wielokrotnie czytałem monografię Barlacha. Nie chcę wdawać się w to, jakie były moje uczucia; ale przypominam sobie rozpacz, gdy zrozumiałem, że nic już mnie nie uratuje, wewnętrzną ulgę na myśl, że nie jestem winien mojemu nieszczęściu, zazdrość w stosunku do ludzi, których Zahir był nie monetą, lecz kawałkiem marmuru albo tygrysem. Jakież to łatwe zadanie — mówiłem sobie — nie myśleć o tygrysie. Przypominam sobie również specyficzny niepokój, z jakim przeczytałem ten ustęp: "Jeden z komentatorów «Gulszan-i Raz» mówi, że kto widział Zahira, wkrótce zobaczy Różę, i przytacza wiersz, włączony do «Asrar Name» (księgi rzeczy, o których się nie wie) Attara: Zahir jest cieniem Róży i rozdarciem Zasłony".

Nocy, kiedy czuwaliśmy przy Teodelinie, zauważyłem, że pośród obecnych nie było pani Abascal, jej młodszej siostry. W październiku powiedziała mi jej przyjaciółka:

— Biedna Julita, zrobiła się jakaś dziwaczna i oddali ją do szpitala. Wszystko to jest bardzo wyczerpujące dla pielęgniarek, które muszą nawet ją karmić. Ciągle boi się jakiejś monety, podobnej do szofera Moreny Sackmann.

Czas, który łagodzi inne wspomnienia, zaostrza wspomnienie Zahira. Przedtem wyobrażałem sobie kolejno strony monety, teraz widzę je obie równocześnie, przy czym odbywa się to tak, jakby Zahir był przezroczysty, jedna powierzchnia nie nakłada się na drugą; raczej jest to zjawisko kuliste, w którego środku spoczywa Zahir. Wszystko, co nie jest Zahirem, dochodzi do mnie przesiane i jakby dalekie: pełna pogardy twarz Teodeliny, ból fizyczny. Tennyson powiedział, że gdyby udało się nam zrozumieć choćby jeden kwiat, dowiedzielibyśmy się, kim jesteśmy i co to jest świat. Może chciał przez to wyrazić, że nie ma rzeczy, najskromniejszej nawet, która by nie zawierała w sobie historii wszechświata wraz z jej nie kończącym się łańcuchem przyczyn i skutków. Może chciał powiedzieć, że widzialny świat jest całością w każdym swym przejawie, tak jak wola, według Schopenhauera, jest całością W każdym człowieku. Zdaniem kabalistów człowiek jest mikrokosmosem, symbolicznym zwierciadłem wszechświata; według Tennysona byłoby nim wszystko. Wszystko — włącznie z (nie do zniesienia) Zahirem.

Przed końcem 1948 roku los Julity dosięgnie i mnie. Będą musieli ubierać mnie i karmić, nie będę wiedział, czy jest ranek, czy popołudnie, nie będę wiedział, kim był Borges. Uznanie tej przyszłości za straszliwą byłoby szalbierstwem, jako że już żadna okoliczność nie będzie miała dla mnie znaczenia. Równie dobrze mógłbym twierdzić, że straszliwy jest ból uśpionego, któremu trepanują czaszkę. Nie będę już czuł wszechświata, będę czuł tylko Zahira. Według doktryny idealistycznej, czasowniki żyć i śnić są synonimami; z tysiąca prawdopodobieństw przejdę do jednego, ze złożonego snu do snu prostego. Inni będą myśleli o mnie, że zwariowałem, a ja — o Zahirze. Gdy wszyscy ludzie na ziemi będą myśleli dzień i noc o Zahirze, co będzie snem, a co rzeczywistością: ziemia czy Zahir?

W pustych godzinach nocnych mogę jeszcze przechadzać się po ulicach. Świt zastaje mnie często na ławce placu Garay, gdy myślę (usiłuję myśleć) o tym ustępie z „Asrar Name", który mówi, że Zahir jest cieniem Róży i rozdarciem Zasłony. Kojarzę to zdanie z następującą refleksją: ażeby zagubić się w Bogu, sufiści powtarzają własne imię albo też dziewięćdziesiąt dziewięć imion boskich aż do chwili, gdy te przestają już cokolwiek znaczyć. Pragnąłbym pójść ich śladem. Może tym sposobem, myśląc o nim bez końca, uda mi się zniszczyć Zahira; może za tą monetą jest Bóg.

Dla Wally Zenner.

Przełożyła Zofia Chądzyńska


PISMO BOGA

Więzienie jest głębokie, jest z kamienia, jest kształtu niemal że doskonałej półkuli, podłoga jego, również z kamienia, jest cokolwiek mniejsza od przekroju półkuli w jej najszerszym miejscu, co w niewytłumaczalny sposób pogłębia jeszcze wrażenie ucisku i przestrzeni. Środkiem przecina je mur. Jest bardzo wysoki, nie sięga jednak najwyższego punktu kopuły. Po jednej jego stronie znajduję się ja, Tzinacan, czarownik Piramidy Qaholom, którą podpalił był Pedro Alvarado, z drugiej — jaguar, który równymi, niewidocznymi krokami przemierza czas i przestrzeń swojej celi. Umieszczone przy samej ziemi szerokie, zakratowane okno przecina ów środkowy mur. O godzinie pozbawionej cienia (południe), w górze otwiera się klapa i sterany wiekiem strażnik, manewrując żelaznym blokiem, spuszcza nam na końcu liny dzbanki wody i kawałki mięsa; do ciemnicy przedostaje się słońce; przez tę chwilę widzę jaguara.

Już dawno straciłem rachubę lat, które spędziłem w ciemnościach. Ja, który kiedyś byłem młody i mogłem spacerować po więzieniu, nie robię już nic innego, tylko w pozycji, w której będę umierał, oczekuję końca, jaki mi przeznaczają bogowie. Długim nożem z kamienia otwierałem piersi ofiar. Dzisiaj, bez pomocy magicznych sił, nie byłbym w stanie podnieść się z ziemi.

W przeddzień pożaru Piramidy ludzie, którzy zsiedli z wysokich koni, torturowali mnie rozpalonym żelazem, abym im ukazał miejsce, gdzie jest schowany skarb. W moich oczach powalili posąg boga, ale ten nie opuścił mnie i zachowałem milczenie pośród tortur. Poranili mnie, zmiażdżyli mi kości, okaleczyli, i zbudziłem się w tym więzieniu, którego już nie opuszczę za mojego śmiertelnego życia.

Naglony wewnętrzną koniecznością, żeby coś robić, żeby jakoś zaludnić czas, postanowiłem, że w ciemnościach, w których żyję, przypomnę sobie wszystko, co kiedyś widziałem. Całe noce traciłem na przypominaniu sobie układów i ilości pewnych węży z kamienia lub też kształtu jakiegoś drzewa o leczniczych własnościach. Tym sposobem zmusiłem do ucieczki lata i objąłem w posiadanie" to wszystko, co ongi do mnie należało. Jakiejś nocy poczułem, że zbliżam się do pewnego określonego wspomnienia. Podróżnik, nim zobaczy morze, czuje szybsze pulsowanie krwi. W parę godzin później wspomnienie owo wyłoniło się z mgły. Było to jedno z wierzeń dotyczących boga. Ten, w przewidywaniu, że u kresu wszelkich czasów nastąpi wiele nieszczęść i katastrof, pierwszego dnia stworzenia zapisał formułę magiczną zdolną zapobiec złu. Zapisał ją tak, aby dotrwała do najdalszych pokoleń i uchroniła się od ewentualnej zatraty. Nikt nie wie, gdzie ją zapisał ani jakim alfabetem, ale nie ma wątpliwości, że trwa gdzieś, utajona, aż przeczyta ją jakiś wybraniec. Wtedy pomyślałem, że, jak zawsze, znajdujemy się u kresu wszelkich czasów i że może moje przeznaczenie ostatniego Kapłana bożego mogłoby dać mi przywilej odgadnięcia tego pisma. Okoliczność, że otaczało mnie więzienie, nie wykluczała tej nadziei. Może tysiące razy widziałem już napis Qaholom, a tylko nie umiałem go odcyfrować.

Myśl ta dodała mi odwagi, a potem zanurzyła w jakimś okropnym zamęcie. Na całym świecie istnieją stare formy, formy antyczne, nie podlegające rozkładowi, wieczne. I każda z nich mogłaby być owym poszukiwanym symbolem. Góra mogłaby być słowem boskim, albo rzeka, albo imperium, albo układ gwiazd. Lecz na przestrzeni wieków góry wykruszają się, koryto rzeki przemieszcza się, imperia ulegają katastrofom i zmieniają się gwiezdne konstelacje. Nawet firmament podlega mutacjom. Górę i gwiazdę rozumieć można jako indywiduum, indywiduum zaś przemija. Poszukiwałem czegoś trwalszego, bardziej odpornego. Myślałem o pokoleniach zbóż, traw, ptaków, ludzi. Może formuła wypisana była na mojej twarzy, może ja sam byłem tym, czego szukałem? W tym momencie przypomniałem sobie, że jaguar jest także jednym z atrybutów boga.

Wtedy duszę moją napełniła pobożność. Wyobraziłem sobie zaranie czasów. Wyobraziłem sobie mojego boga, zawierzającego swoje posłanie żywej skórze jaguarów, które w nieskończoność kochałyby się i łączyły po pieczarach, polach trzciny cukrowej, po wyspach, ażeby dotrwało do ostatnich ludzi. Wyobraziłem sobie tę sieć tygrysów, ten gorący tygrysi labirynt, siejący postrach na łąkach i wśród stad, ażeby przechować rysunek. W sąsiedniej celi był jaguar, w tym sąsiedztwie dojrzałem potwierdzenie moich przypuszczeń i tajemnej łaski.

Latami uczyłem się zarysów i układu plam. Każdy ślepy dzień udzielał mi momentu jasności i wtedy mogłem utrwalać w pamięci czarne formy znaczące żółtą sierść. Niektóre z nich wyglądały jak punkty, inne tworzyły poprzeczne pręgi na wewnętrznej stronie łap, inne, podobne obrączkom, powtarzały się. Może były tym samym dźwiękiem, tym samym słowem? Wiele z nich miało czerwonawe obwódki.

Nie będę opisywał trudów mej pracy. Nieraz krzyczałem ku więziennemu sklepieniu, że odcyfrowanie takiego tekstu jest niemożliwością. Niepostrzeżenie ta konkretna tajemnica, którą usiłowałem zgłębić, zaczęła mnie niepokoić mniej od ogólnej, jaką jest generyczna formuła zdania, zapisanego przez boga. Jakiż rodzaj formuły (pytałem sam siebie) mogła stworzyć Inteligencja Absolutna? Doszedłem do wniosku, że nawet w ludzkich językach nie istnieją zdania, które nie dotyczyłyby wszechświata. Powiedzieć „tygrys", to tyle, co powiedzieć: tygrysy, które go zrodziły, jelenie i żółwie, które pożerał, łąki, na których te jelenie się pasły, ziemia, która była matką tych łąk, niebo, które poczęło ziemię. Pomyślałem jeszcze, że w boskim języku każde słowo zwiastuje ten nie kończący się łańcuch zdarzeń, i to nie w sposób zawoalowany, ale wyraźny, nie w pośredni lecz w bezpośredni. Z czasem samo pojęcie boskiego zdania wydało mi się dziecinadą lub bluźnierstwem. Bóg — pomyślałem — wypowiada zaledwie słowo i w tym słowie jest pełnia.. Żaden dźwięk wydany przez niego nie może znaczyć mniej niźli wszechświat, niźli suma czasów. Biedne, ambitne słowa ludzkie: wszystko, świat, wszechświat, są cieniem i złudzeniem tego słowa, które równoznaczne jest językowi i wszystkiemu, co ten język w sobie zawiera.

Którejś nocy czy też któregoś dnia — jakaż różnica między mymi dniami a nocami — przyśniło mi się, że na podłodze mojej celi leży ziarnko piasku. Nie zwróciwszy na to uwagi, zasnąłem znowu, wtedy przyśniło mi się, że się obudziłem i że na ziemi leżą dwa ziarnka piasku. Znowu zasnąłem i śniło mi się, że jest ich trzy. Mnożyły się w ten sposób, aż wypełniły więzienie, ja zaś konałem pod tą półkulą z piasku. Zrozumiałem, że śnię, z wysiłkiem przebudziłem się. Ale przebudzenie było daremne, nie kończące się ilości piasku przygniatały mnie. Ktoś powiedział: Zbudziłeś się nie do czuwania, lecz do poprzedniego snu. Z kolei ten sen tkwi w innym, i tak w nieskończoność, która jest nieskończonością ziaren piasku. Droga, którą musiałbyś odbyć z powrotem, nie ma końca. Umrzesz, zanim ostatecznie się przebudzisz.

Poczułem, że ginę. Piasek rozrywał mi: usta, krzyknąłem jednak: Piasek będący snem nie może mnie zabić, a sny w snach nie istnieją. Przebudziło mnie światło. Wysoko, w ciemności rysował się świetlny krąg. Zobaczyłem ręce i twarz strażnika, drąg, sznur, dzbany i mięso.

Z biegiem czasu człowiek identyfikuje się z kształtem swego przeznaczenia; powoli staje się tym, co go otacza. Bardziej niż poszukiwaczem czy mścicielem, bardziej niż boskim kapłanem — byłem więźniem. Z niewyczerpanego labiryntu snów wracałem do ciężkiego więzienia jak do domu. Błogosławiłem jego wilgoć, błogosławiłem tygrysa, błogosławiłem krążek światła, błogosławiłem swoje stare, obolałe ciało, błogosławiłem kamień i mgłę.

Wtedy nastąpiło to, czego nie jestem w stanie ani zapomnieć, ani przekazać. Nastąpiło połączenie z boskością, ze wszechświatem (nie wiem, czy te wyrazy czymkolwiek się od siebie różnią). Ekstaza nie powtarza swoich symbolów. Są tacy, którzy widzieli boga pod postacią blasku, tacy, którym ukazał się jako miecz albo w kręgach płatków róży. Ja zobaczyłem olbrzymie Koło, które nie było ani przed moimi oczami, ani też za nimi, ani z boku, bo równocześnie było wszędzie. Koło było z wody, ale również z ognia, i jakkolwiek widziało się jego obwód, było nieskończonością. Było utkane ze splecionych ze sobą wszystkich rzeczy, które były, są i będą. Ja byłem nitką w tej wszechobejmującej osnowie, a Pedro de Alvarado, który mnie torturował, był inną nitką. W Kole tkwiły przyczyny i skutki, i wystarczało, że je widzę, aby wszystko zrozumieć, bez granic. O, rozkoszy zrozumienia, stokroć większa niż wyobrażania sobie lub odczuwania! Zobaczyłem wszechświat i zobaczyłem jego utajone przeznaczenia. Zobaczyłem początki, o których mówi „Księga Gmin." Zobaczyłem góry, które wyszły z morza. Zobaczyłem pierwszych ludzi z substancji drzewnej. Zobaczyłem gliniane dzbany atakujące ludzi. Zobaczyłem psy, rozdzierające im twarze. Zobaczyłem boga bez twarzy, ukrytego poza innymi bogami. Zobaczyłem nie kończące się procesy, tworzące jedną wieiką szczęśliwość — i, zrozumiawszy to wszystko, zrozumiałem jednocześnie pismo tygrysów.

Istnieje formuła czternastu przypadkowych wyrazów (wyrazów, które wydają się przypadkowe) i wystarczyłoby mi wypowiedzieć ją na głos, ażeby stać się wszechpotężnym. Wystarczyłoby wypowiedzieć ją, ażeby zniweczyć to kamienne więzienie, ażeby dzień wtargnął w mą noc, ażebym stał się młody, ażebym stał się nieśmiertelny, ażeby tygrys rozszarpał Alvarada, ażeby zagłębić święty nóż w piersiach Hiszpanów, ażeby odbudować Piramidę, ażeby odbudować Imperium. Czterdzieści sylab, czternaście słów i ja, Tzinacan, rządziłbym ziemią, którą rządził Montezuma. Lecz wiem, że nigdy nie wymówię tych słów, bowiem znikł już z mojej pamięci Tzinacan.

Niechaj wraz ze mną umrze tajemnica zapisana na skórach tygrysich. Ten, kto przejrzał wszechświat, kto przejrzał jego płonące możliwości, nie może już myśleć o jednym człowieku, o jego błahych radościach, o jego miernym szczęściu, nawet jeżeli sam byłby tym człowiekiem. Był tym człowiekiem, lecz jakie to ma dla niego znaczenie? Jakież znaczenie ma los tamtego drugiego, jakież znaczenie ma jego ojczyzna, skoro on sam jest teraz nikim? Z tych oto powodów nie wypowiadam formuły. Z tych oto powodów pozwalam dniom zapomnieć o mnie, spoczywającym w ciemnościach.

Emmie Risso Platero

Przełożyła Zofia Chądzyńska


IBN HAKAM AL-BUCHARI ZABITY W SWYM LABIRYNCIE

...podobni są do pająka,

który snuje budową wątłą.

„Koran", XXIX, 40

Oto — rzekł Dunraven z szerokim gestem, który nie pomijał zamglonych gwiazd i który obejmował czarne pustkowia, morze i majestatyczny, odrapany budynek, wyglądający na zniszczoną stajnię — ziemia moich przodków.

Unwin, jego towarzysz, wyjął z ust fajkę i mruknął skromnie, z uznaniem. Był to pierwszy wiosenny wieczór 1914 roku; znużeni światem bez godności niebezpieczeństwa, przyjaciele rozkoszowali się samotnością tego zakątka Kornwalii. Dunraven hodował ciemną brodę i czuł się autorem szacownej epopei, której jego współcześni nie byli niemal w stanie ogarnąć i której temat nie został mu jeszcze objawiony; Unwin opublikował studium na temat twierdzenia, którego Fermat nie napisał na marginesie pewnej" stronicy Diofanta. Obaj — czyż muszę to mówić? — byli młodzi, roztargnieni i żarliwi.

— Jakieś ćwierć wieku temu — powiedział Dunraven — Ibn Hakam al-Buchari, wódz czy król nie wiem już jakiego nilotyckiego plemienia, zginął w środkowej sali tego budynku z ręki swego kuzyna Zaida. Po upływie lat okoliczności jego śmierci są w dalszym ciągu niejasne. Unwin łagodnie spytał, dlaczego.

— Z wielu powodów — brzmiała odpowiedź. — Po pierwsze, budynek ten jest labiryntem. Po drugie, strzegł go niewolnik i lew. Po trzecie, zginął tajemny skarb. Po czwarte, morderca był już martwy, gdy popełniono morderstwo. Po piąte...

Unwin, znużony, przerwał mu,

— Nie pomnażaj tajemnic — rzekł. — Muszą być one proste. Pamiętaj o skradzionym liście Poe'a, pamiętaj o zamkniętym pokoju Zangwilla.

— Albo złożone — odrzekł Dunraven. — Pamiętaj o wszechświecie.

Wspinając się na piaszczyste wzgórza, dotarli do labiryntu. Ten, z bliska, wydawał się prostą i niemal nie kończącą się ścianą z nietynkowanych cegieł, zaledwie nieco wyższą od człowieka. Dunraven powiedział, że ma ona kształt koła, ale jej powierzchnia jest tak rozległa, że nie można dostrzec krzywizny. Unwin wspomniał o Mikołaju z Kuzy, dla którego każda linia prosta jest łukiem nieskończonego okręgu... Około północy odkryli walące się drzwi, wychodzące na ślepą i ryzykowną sień. Dunraven powiedział, że we wnętrzu domu jest wiele skrzyżowań, ale skręcając zawsze w lewo dojdą w niewiele ponad godzinę do środka tej sieci. Unwin zgodził się. Ostrożne kroki zabrzmiały na kamiennej posadzce; korytarz rozdzielał się na inne, węższe. Wydawało się, że dom chce ich pochłonąć, strop był bardzo niski, musieli posuwać się jeden za drugim poprzez skomplikowaną ciemność. Unwin szedł z przodu. Wstrzymywany chropowatościami i kantami, płynął bez końca naprzeciw jego ręki niewidzialny mur. Unwin, powolny w mroku, usłyszał z ust swego przyjaciela historię śmierci Ibn Hakama.

- Najstarszym chyba z moich wspomnień - opowiadał Dunraven — jest wspomnenie Ibn Hakama al-Buchari w porcie Pentreath. Kroczył za nim Murzyn z lwem; bez wątpienia pierwszy Murzyn i pierwszy lew, jakich ujrzały moje oczy poza rycinami Pisma. Byłem wtedy dzieckiem, ale zwierzę słońca i człowiek koloru nocy zrobyły na mnie mniejsze wrażenie niż Ibn Hakam. Wydał mi się bardzo wysoki; był to mężczyzna o oliwkowej cerze, przymkniętych czarnych oczach, zachłannym nosie, mięsistych wargach, szafranowej brodzie, silnej piersi, pewnym i cichym kroku. W domu powiedziałem "Przyjechał król na statku". Później, kiedy pracowali murarze, rozszerzyłem ten tytuł i nazwałem go Królem Babelu.

Wiadomość, że cudzoziemiec miał osiedlić się w Pentreath, została przyjęta z zadowoleniem; rozległość i kształt jego domu — z osłupieniem, a nawet z oburzeniem. Wydawało się niedopuszczalne, aby dom składał się z jednego tylko pokoju i z całych mil korytarzy. „Może wśród Maurów bywają takie domy, ale nie wśród chrześcijan" — mówili ludzie. Nasz proboszcz, pan Allaby, człowiek oddający się dziwnym lekturom, wygrzebał historię pewnego króla, którego Bóstwo ukarało za wzniesienie labiryntu, i wygłosił ją z ambony. W poniedziałek Ibn Hakam odwiedził parafię; okoliczności tej krótkiej rozmowy nie były wówczas znane, ale żadne późniejsze kazanie nie nawiązywało do pychy i Maur mógł nająć murarzy. Po latach, kiedy zginął Ibn Hakam, Allaby powiadomił władze o treści tego dialogu.

Ibn Hakam powiedział mu, stojąc, te lub podobne słowa; „Nikt nie może potępiać tego, co robię! Winy, które mnie hańbią, są tak wielkie, że choćbym powtarzał całymi wiekami Ostatnie Imię Boga, nie wystarczyłoby to dla złagodzenia choćby jednego z moich cierpień; winy, które mnie hańbią, są tak wielkie, że choćbym pana zabił tymi rękami, nie powiększyłoby to cierpień, jakie przeznacza mi nieskończona Sprawiedliwość. Nie ma ziemi, gdzie nie znano by mego imienia: jestem Ibn Hakam al-Buchari i władalem plemionami pustyni przy pomocy żelaznego berła. Podczas wielu lat gnębiłem je, z pomocą mego kuzyna Zaida, ale Bóg usłyszał ich wołanie i pozwolił, aby się zbuntowali. Moi ludzie zostali pobici i zasztyletowani; ja zdołałem zbiec ze skarbem, zgromadzonym podczas lat mej grabieży. Zaid zaprowadził mnie do grobowca pewnego świętego, u stóp kamiennej góry. Rozkazałem mojemu niewolnikowi, aby obserwował oblicze pustyni. Zaid i ja usnęliśmy, wyczerpani. Tej nocy wydało mi się, że oplata mnie sieć węży. Zbudziłem się z przerażeniem; u mego boku, w świetle brzasku, spał Zaid. Pajęczyna, która dotykała mego ciała, sprawiła, że przyśnił mi się ten sen. Zabolało mnie, że Zaid, który był tchórzem, śpi z takim spokojem. Pomyślałem, że skarb nie jest nieskończony i że on może domagać się swojej części. Na moim pasie była daga o srebrnej rękojeści; wyciągnąłem ją nagą i przebiłem mu krtań. W agonii wybełkotał jakieś słowa, których nie udało mi się zrozumieć. Spojrzałem na niego: był martwy, ale ogarnął mnie strach, że się podniesie, i rozkazałem niewolnikowi, żeby zmiażdżył mu twarz kamieniem. Później błądziliśmy pod nieboskłonem i pewnego dnia dostrzegliśmy morze. Przecinały je bardzo wysokie statki; pomyślałem, że trup nie będzie mógł iść po wodzie, i postanowiłem poszukać innych ziem. Pierwszej nocy, gdy żeglowaliśmy, przyśniło mi się, że zabijam Zaida. Wszystko powtórzyło się, ale zrozumiałem jego słowa. Mówił: Jak teraz mnie zgładzasz, tak zgładzę ciebie, gdziekolwiek byś się znajdował. Poprzysiągłem nie dopuścić do spełnienia się tej groźby; ukryję się we wnętrzu labiryntu, aby jego widmo zabłądziło".

Powiedziawszy to, odszedł. Allaby pomyślał, że Maur jest szalony i że absurdalny labirynt jest symbolem jego szaleństwa. Potem zastanowił się, że takie wyjaśnienie jest zgodne z dziwacznym budynkiem i z dziwaczną opowieścią, nie zaś z silnym wrażeniem, jakie pozostawiał człowiek lbn Hakam. Być może takie historie były na porządku dziennym wśród egipskich piasków, być może takie osobliwości odnosiły się (jak smoki Pliniusza) mniej do jakiejś osoby, niż do jakiejś kultury... Allaby, w Londynie, przejrzał zaległe numery „Timesa"; stwierdził prawdziwość buntu, w którego wyniku nastąpił upadek al-Buchariego i jego wezyra, który znany był z tchórzostwa.

Buchari, zaledwie murarze zakończyli pracę, ulokował się w środku labiryntu. Nie widziano go więcej w miasteczku; czasami Allaby obawiał się, że Zaid już go dosięgnął i unicestwił. Nocami wiatr niósł w naszym kierunku ryk lwa i owce w owczarni tłoczyły się w starożytnym przerażeniu.

Kotwiczyły zwykle w naszej zatoczce statki że Wschodu, kierując się do Cardiff czy Bristolu. Niewolnik wychodził z labiryntu (który wówczas, pamiętam, nie był różowy, lecz koloru karmazynowego) i zamieniał afrykańskie słowa z załogami, i zdawał się szukać wśród ludzi widma, które prześladowało króla. Mówiono, że owe statki zajmowały się przemytem, a jeśli przewoziły zakazany alkohol i kość słoniową, czemuż by również nie martwych ludzi?

W trzy lata po wzniesieniu domu zakotwiczyła u stóp wzgórza „Rose of Sharon". Ja nie widziałem tego żaglowca i być może pojęcie, jakie sobie o nim wyrobiłem, opiera się na zapomnianych fotografiach Abukiru czy Trafalgaru, ale wydaje mi się, że należał do tych wypracowanych statków, które zdają się być dziełem nie szkutnika, ale cieśli, a nawet bardziej stolarza niż cieśli. Był (jeśli nie w rzeczywistości, to w moich snach) wypolerowany, ciemny, milczący i chyży i załogę jego stanowili Arabowie i Malaje.

Zakotwiczył o brzasku jednego z październikowych dni. Pod wieczór Ibn Hakam wpadł do domu Allaby'ego. Był ogarnięty przerażeniem; zaledwie zdołał wymówić, że Zaid wszedł już do labiryntu i że jego niewolnik i lew zostali zabici. Zapytał poważnie, czy władze mogą zapewnić mu bezpieczeństwo. Zanim Allaby odpowiedział, wybiegł gnany tym samym przerażeniem, które sprowadziło go do tego domu, po raz drugi i ostatni. Allaby, sam w swojej bibliotece, pomyślał ze zdziwieniem, że ten śmiałek uciskał w Sudanie żelazne plemiona i wiedział, co to znaczy walka i co to znaczy zabijać. Spostrzegł nazajutrz, że żaglowiec już odpłynął (do Suakinu na Morzu Czerwonym, jak później się dowiedziano). Pomyślał, że jego obowiązkiem było sprawdzić, czy niewolnik został zabity, i skierował się do labiryntu. Zadyszana opowieść al-Buchariego wydawała mu się tworem fantazji, ale na jednym z zakrętów korytarza znalazł lwa, i lew był martwy, a na innym niewolnika, który był martwy, a w środkowej sali — al-Buchariego, który miał zmiażdżoną twarz. U stóp tego człowieka leżała szkatułka wyłożona masą perłową; ktoś wyłamał zamek i nie pozostała ani jedna moneta.

Ostatnie zdania, wzmocnione krasomówczymi pauzami, miały być wymowne; Unwin odgadł, że Dunraven wypowiedział je już wiele razy. Zapytał, aby udać zainteresowanie:

— Jak zginął lew i niewolnik?

Niepoprawny głos odpowiedział z melancholijnym zadowoleniem:

— Również zmiażdżono im twarze.

Do odgłosu kroków doszedł odgłos deszczu. Unwin pomyślał, że będą musieli spać w labiryncie, w „środkowej sali" z opowiadania, i że we wspomnieniach ta długa niewygoda zmieni się w przygodę. Zachował milczenie: Dunraven nie wytrzymał i spytał jak ktoś, kto domaga się spłacenia długu:

— Czyż ta historia nie jest niewytłumaczalna?

Unwin odpowiedział, jakby myśląc na głos:

— Nie wiem, czy jest wytłumaczalna, czy niewytłumaczalna. Wiem, że jest kłamstwem.

Dunraven wybuchnął gradem przekleństw i powołał się na świadectwo najstarszego syna proboszcza (Allaby, zdaje się, już nie żył) i wszystkich mieszkańców Pentreath. Nie mniej zdziwiony niż Dunraven, Unwin przeprosił go. Czas, w ciemności, wydawał się dłuższy; obaj poczuli obawę, że zgubili drogę, i byli bardzo zmęczeni, kiedy słabe światło dochodzące z góry ukazało im pierwsze stopnie wąskich schodów. Wspięli się po nich i dotarli do zniszczonego okrągłego pomieszczenia. Przetrwały jeszcze dwie oznaki strachu nieszczęśliwego króla: wąskie okno, które panowało nad pustkowiami i morzem, i zasadzka na podłodze, która otwierała się na łuk schodów. Pomieszczenie, chociaż obszerne, miało w sobie wiele z więziennej celi. Mniej pod wpływem deszczu niż pragnienia przyszłych wspomnień i anegdoty, przyjaciele przenocowali w labiryncie. Matematyk spał spokojnie; ale nie poeta, osaczony przez wiersze, które jego rozsądek uważał za obrzydliwe:

Faceles the sultry and overpowering lion,

Faceless the stricken slave, faceless the king.

Unwin sądził, że nie zainteresowała go historia śmierci al-Buchariego, ale obudził się z przekonaniem, że ją rozszyfrował. Przez cały dzień był zamyślony i ponury, dopasowując bez ustanku jej elementy, i w trzy czy cztery wieczory później umówił się z Dunravenem w pewnej londyńskiej piwiarni i powiedział mu te czy podobne słowa:

— W Kornwalii powiedziałem, że historia, którą usłyszałem od ciebie, jest kłamstwem. Fakty były prawdziwe lub mogły takimi być, ale opowiedziane tak, jak ty je opowiedziałeś, były w sposób oczywisty kłamstwem. Zacznę od największego kłamstwa, od niewiarygodnego labiryntu. Uciekinier nie ukrywa się w labiryncie. Nie wznosi labiryntu na przybrzeżnym wzgórzu, karmazynowego labiryntu, który dostrzegają z daleka marynarze. Nie potrzebuje wznosić labiryntu, kiedy jest już nim wszechświat. Dla kogoś, kto naprawdę chce się ukryć, Londyn jest lepszym labiryntem niż punkt obserwacyjny, do którego prowadzą wszystkie korytarze jakiegoś budynku. Ta mądra refleksja, którą ci w tej chwili poddaję, została mi zesłana dwie noce temu, podczas gdy słuchaliśmy szumu deszczu ponad labiryntem i czekaliśmy, aż nawiedzi nas sen; skarcony przez nią i sprowadzony z faszywej drogi, postanowiłem zapomnieć o twoich absurdach i pomyśleć o czymś rozsądnym.

— O teorii zbiorów, na przykład, albo o czwartym wymiarze przestrzeni — wtrącił Dunraven.

— Nie — powiedział Unwin z powagą. — Pomyślałem o labiryncie kreteńskim, którego środkiem był człowiek z głową byka.

Dunraven, specjalista od powieści kryminalnych, pomyślał, że rozwiązanie zagadki jest zawsze gorsze od samej zagadki. Tajemnica ma w sobie coś nadprzyrodzonego, a nawet boskiego; rozwiązanie — coś z cyrkowej sztuczki. Powiedział, aby odroczyć nieuniknione:

— Głowę byka ma Minotaur na medalach i rzeźbach. Dante wyobraził go sobie z ciałem byka i głową człowieka.

— Ta wersja również mi odpowiada — zgodził się Unwin. — Ważne jest tylko powiązanie monstrualnego domu z monstrualnym mieszkańcem. Minotaur uzasadnia aż nadto istnienie labiryntu. Ale nikt nie może tego powiedzieć o groźbie otrzymanej we śnie. Gdy wspomniałem obraz Minotaura (wspomnienie nieuniknione w wypadku, gdy chodzi o jakiś labirynt), problem potencjalnie był już rozwiązany. Przyznaję jednak, że nie zrozumiałem, iż ten starożytny obraz jest kluczem, i trzeba było, aby twoja opowieść poddała mi bardziej dokładny symbol: pajęczynę.

— Pajęczynę? — powtórzył zaskoczony Dunraven.

— Tak. Nie zdziwiłoby mnie wcale, gdyby pajęczyna (mam na myśli powszechnik pajęczyny, pajęczynę Platona) zasugerowała mordercy (bo istnieje morderca) jego zbrodnię. Pamiętasz z pewnością, że al-Buchari, w grobowcu, śnił o sieci węży i że zbudziwszy się odkrył, iż to pajęczyna zasugerowała mu ten sen. Powróćmy do owej nocy, kiedy to al-Buchariemu przyśniła się sieć. Pokonany król i wezyr, i niewolnik uciekają przez pustynię ze skarbem. Chronią się w grobowcu. Śpi wezyr, o którym wiemy, że jest tchórzem; nie śpi król, o którym wiemy, że jest odważny. Król, aby nie dzielić skarbu z wezyrem, zabija go sztyletem; jego cień grozi mu we śnie, w kilka nocy później. Wszystko to jest niewiarygodne; wydaje mi się, że wydarzenia potoczyły się w inny sposób. Owej nocy spał król, odważny, i czuwał Zaid, tchórz. Spać to wyłączyć się ze wszechświata, a takie wyłączenie jest trudne dla kogoś, kto wie, że ścigają go z nagimi mieczami.

Zaid, zachłanny, pochylił się nad snem swego króla. Miał zamiar go zabić (może bawił się już sztyletem), ale nie odważył się. Zawołał niewolnika, ukryli część skarbu w grobowcu, zbiegli do Suakinu i do Anglii. Nie po to, aby ukryć się, przed al-Bucharim, lecz aby zwabić go i zabić, zbudował widoczny z morza wysoki labirynt o czerwonych murach. Wiedział, że statki zaniosą do portów Nubii wieść o rudym człowieku, o niewolniku i o lwie, i że prędzej czy później al-Buchari przybędzie, aby odnaleźć go w jego labiryncie. W ostatnim korytarzu sieci oczekiwała zasadzka. Al-Buchari gardził nim nieskończenie; nie poniżyłby się do zachowania najmniejszej ostrożności. Nadszedł upragniony dzień. Ibn Hakam wysiadł na ląd w Anglii, dotarł do drzwi labiryntu, błądził ślepymi korytarzami i już wszedł, być może, na pierwsze stopnie, kiedy jego wezyr zabił go, nie wiem, czy strzałem, z zasadzki. Niewolnik zabił lwa, a następna kula zabiła niewolnika. Potem Zaid zmiażdżył trzy twarze kamieniem. Musiał tak postąpić; jedno martwe ciało ze zmiażdżoną twarzą nasunęłoby problem tożsamości, ale zwierzę, Murzyn i król tworzyli serię i gdy znane były jej dwa pierwsze elementy, wszystko musiało wskazywać na trzeci. Nic dziwnego, że opanowany był strachem, kiedy rozmawiał z Allaby'm; dokonał właśnie swego strasznego dzieła i gotował się do ucieczki z Anglii, aby odzyskać swój skarb.

Po słowach Unwina nastąpiło zamyślone czy niedowierzające milczenie. Dunraven zamówił następny dzban piwa, zanim wygłosił swój sąd.

— Zgadzam się — powiedział — żeby mój Ibn Hakam był Zaidem. Takie przemiany, powiesz, są klasycznymi chwytami tego gatunku, są prawdziwą konwencją, której przestrzegania domaga się czytelnik. Ale trudno mi zgodzić się z przypuszczeniem, że część skarbu pozostała w Sudanie. Pamiętaj, że Zaid uciekał przed królem i przed wrogami króla; łatwiej wyobrazić sobie, że ukradł cały skarb, niż że tracił czas na zakopywanie jego części. Może nie znaleziono monet, ponieważ monet już nie było; murarze mogli przecież wyczerpać majątek, który w odróżnieniu od czerwonego złota Nibelungów nie był nieskończony. W ten sposób nasz Ibn Hakam przebywałby morze, aby upomnieć się o skarb już roztrwoniony.

— Nie roztrwoniony — rzekł Unwin. — Wykorzystany na zbudowanie na ziemi niewiernych wielkiej kolistej zasadzki z cegieł, przeznaczonej na pochwycenie go i unicestwienie. Zaid, jeśli twoje przypuszczenie jest prawdziwe, działał powodowany nienawiścią i strachem, a nie chciwością. Ukradł skarb, a następnie zrozumiał, że skarb nie jest dla niego rzeczą najważniejszą. Najważniejsze było, aby Ibn Hakam zginął. Udawał Ibn Hakama, zabił Ibn Hakama, i w końcu był Ibn Hakamem.

— Tak — zgodził się Dunraven. — Był włóczęgą, który zanim stał się po śmierci nikim, miał pamiętać, że pewnego dnia był królem, lub udawał, że jest królem.

Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski


DWAJ KRÓLOWIE I DWA LABIRYNTY

Opowiadają ludzie godni wiary (ale Allah wie lepiej), że w pierwszych latach żył król wysp. Babilonii, który zebrał swych architektów i magów i rozkazał im zbudować labirynt tak zawikłany i subtelny, iż najbardziej roztropni mężowie nie chcieli zaryzykować doń wejścia, a ci, co wchodzili, gubili się. Oburzające było to dzieło, gdyż chaos i cuda są dziełami właściwymi Bogu, a nie ludziom. Po upływie pewnego czasu przybył na jego dwór król Arabów, i król Babilonii, żeby zakpić z prostoty swego gościa, skłonił go, aby wszedł on do labiryntu, gdzie błąkał się zawstydzony i zmieszany aż do zapadnięcia zmroku. Wówczas wezwał pomocy boskiej i odnalazł wyjście. Usta jego nie wypowiedziały żadnej skargi, ale rzekł królowi Babilonii, że on, w Arabii, ma lepszy labirynt i że, o ile zezwoli Bóg, pokaże mu go pewnego dnia. Następnie wrócił do Arabii, zgromadził swych kapitanów i dowódców twierdz i najechał królestwo Babilonii z tak wielkim szczęściem, że zburzył zamki, pokonał ludzi i wziął do niewoli samego króla. Przywiązał go do grzbietu rączego wielbłąda i zawiózł go na pustynię. Jechali trzy dni i rzekł mu: "O królu czasu i symbolu wieku! W Babilonii chciałeś mnie zgubić w labiryncie z brązu o wielu schodach, murach i drzwiach; teraz Potężny uważał za słuszne, abym pokazał ci mój labirynt, gdzie nie ma schodów do wspinania się, drzwi do pokonywania ani murów, które powstrzymywałyby twe kroki".

Następnie zdjął mu więzy i pozostawił go pośród pustyni, gdzie umarł z głodu i z pragnienia. Niech chwała będzie Temu, który nie umiera.

Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski


OCZEKIWANIE

Dorożka dowiozła go do numeru 4004 ulicy w północno-zachodniej części miasta. Jeszcze nie wydzwoniła dziewiąta rano. Człowiek z zadowoleniem zauważył plamiaste platany, kwadraty ziemi u stóp każdego z nich, skromne, opatrzone balkonikami domki, sąsiednią aptekę, zblakłe kolory na żaluzjach pobliskiej mydlarni. Przeciwległy chodnik zamykała wielka, ślepa ściana szpitala, nieco dalej światło słoneczne odbijało się w szybach inspektów. Człowiek pomyślał, że te rzeczy (teraz nieważne, przypadkowe i nieuporządkowane, takie, jakie się widuje w snach), jeżeli Bóg pozwoli, z czasem staną się potrzebne i codzienne. Na szybie apteki widniał napis z fajansowych liter „Breslauer". Żydzi wypierali Włochów, którzy wypierali Kreolów. Tym lepiej: wolał nie mieć do czynienia z ludźmi swojej rasy.

Dorożkarz pomógł mu wynieść kuferek, jakaś kobieta o roztargnionym czy może po prostu zmęczonym wyrazie twarzy otworzyła drzwi. Dorożkarz już z kozła zwrócił mu jedną z monet: urugwajskich 20 centymów, które zostały mu w kieszeni z poprzedniej nocy spędzonej w hotelu w Melo. Podał mu więc 40 argentyńskich centów i równocześnie pomyślał: „Muszę postępować tak, aby świat o mnie zapomniał. Popełniłem dwa błędy: zapłaciłem obcą monetą i pozwoliłem zauważyć, że ta pomyłka nie jest mi obojętna".

Poprzedzany przez kobietę przeszedł przez sień i pierwsze patio. Okna pokoju, który mu zarezerwowano, wychodziły na szczęście na drugie. Pomysłowość robotnika powyginała żelazną poręcz łóżka w fantazyjne krzywizny, mające wyobrażać gałęzie i pąki. Prócz tego w pokoju była sosnowa szafa, nocny stolik, półka, do podłogi zapchana książkami, dwa nie dopasowane krzesła i umywalnia, na której stały miednica, mydelniczka tudzież karafka z matowego szkła. Ściany ozdabiała mapa prowincji Buenos Aires oraz krucyfiks. Na szkarłatnej tapecie wielkie, powtarzające się pawie rozpościerały ogony. Jedyne drzwi wychodziły na patio. Ażeby znaleźć miejsce na kuferek, trzeba było poprzestawiać krzesła. Lokator zgodził się na to wszystko. Kiedy kobieta zapytała go, jak ma na nazwisko, odpowiedział „Villari" nie dlatego, żeby coś sprowokować czy też ukryć upokorzenie, którego w gruncie rzeczy nie odczuwał; po prostu nazwisko to prześladowało go, żadnego innego nie był w stanie wymyślić. Z pewnością nie zasugerował się błędnym chwytem literackim, polegającym na przypuszczeniu, że przywłaszczenie sobie nazwiska wroga mogłoby okazać się sprytnym posunięciem.

Z początku señor Villari nie opuszczał domu; po upływie paru tygodni przyzwyczaił się odbywać krótkie przechadzki o zmierzchu. Któregoś wieczoru poszedł do pobliskiego kina, po czym i to przeszło w zwyczaj. Nigdy nie przestał siadywać w ostatnim rzędzie. Wstawał zawsze na chwilę przed zakończeniem seansu. Oglądał tragiczne historie mętów społecznych; i one zawierały błędy, zawierały momenty pasujące do jego dawnego życia. Ale Villari nie zauważył tego, bowiem myśl o jakimkolwiek związku życia ze sztuką była mu obca. Potulnie starał się, aby podobało mu się to, co oglądał, chciał rozumieć intencje twórców. W odróżnieniu od ludzi, którzy czytują powieści, nigdy nie widział siebie jako książkowego bohatera.

Nigdy nie otrzymał żadnego listu ani nawet druku, ale z nieokreśloną nadzieją czytywał jeden z działów gazety. Po południu siadał na krześle, które ustawiał pod drzwiami, i poważnie popijał mate, z oczyma, utkwionymi w powój oplatający przeciwległy dom. Lata samotności nauczyły go, że we wspomnieniu wszystkie dni wyglądają jednakowo, ale że ani w szpitalu, ani nawet w więzieniu nie ma dnia, który by nie przyniósł czegoś nieoczekiwanego, który, oglądany pod światło, nie byłby siateczką maleńkich niespodzianek. W czasie poprzednich odosobnień ulegał pokusie liczenia dni, ale teraz było inaczej, to było bezterminowe odosobnienie — chyba że jakiegoś dnia dziennik przyniesie mu wiadomość o śmierci Aleksandra Villari. Właściwie było możliwe, że Villari już umarł — w takim razie życie było snem. Ta możliwość niepokoiła go, bo nie mógł- rozróżnić, czy przynosi mu ulgę, czy też smutek. Uznał ją za absurdalną i odsunął od siebie. W dawnych, dalekich, dniach — mniej dalekich z powodu upływu czasu, niż z powodu dwóch czy trzech nieodwracalnych faktów — pragnął wielu rzeczy pożądaniem pozbawionym skrupułów. Ta potężna wola, wzbudzająca nienawiść mężczyzn i miłość niektórych kobiet, dzisiaj niczego określonego już nie pragnęła poza przetrwaniem, odsunięciem końca. Smak mate, smak czarnego tytoniu, cień, który rosnąc ogarnia patio, były dlań dostatecznymi podnietami.

W domu był pies, już niemłody wilk. Villari zaprzyjaźnił się z nim. Mówił do niego po hiszpańsku, po włosku i trochę w starym, zapomnianym, dialekcie dzieciństwa. Usiłował żyć tylko teraźniejszością, bez wspomnień ni przewidywań. Te pierwsze zresztą mniej obchodziły go niż drugie. Nie wiedząc przeczuwał, że przyszłość jest substancją, z której zrobiony jest czas; dlatego tak szybko sam przekształca się w przeszłość. Niekiedy jego zmęczenie upodabniało się do szczęścia; wtedy stawał się stworzeniem nie bardziej złożonym od psa.

Którejś nocy wybuch nagłego bólu w głębi jamy ustnej przebudził go i przyprawił o drżenie. Ten przeraźliwy cud powtórzył się o świcie. Następnego dnia Villari posłał po dorożkę, która zawiozła go do dentysty na plac Once. Tam wyrwano mu ząb. W tej próbie nie okazał się ani odważniejszy, ani też bardziej tchórzliwy niż inni ludzie.

Innej nocy, wychodząc z kina, poczuł, że ktoś go popchnął. Z gniewem, z oburzeniem, z podświadomą ulgą zmierzył się z tym zuchwalcem wzrokiem, bluznął mu w twarz chamskim przekleństwem; tamten, zdumiony, wybąkał parę słów usprawiedliwienia. Był to człowiek młody, wysoki, o ciemnych włosach. Towarzyszyła mu kobieta o typie Niemki. Całą noc Villari powtarzał sobie, że nie zna tych ludzi, tym niemniej minęło parę dni, zanim znów wyszedł na ulicę.

Wśród stojących na półce książek znajdowała się „Boska komedia" ze starymi komentarzami Andreolego. Mniej z ciekawości, raczej jakby z poczucia obowiązku Villari zabrał się do studiowania tego wielkiego dzieła. Przed każdym posiłkiem czytał jedną pieśń, potem w odpowiedniej kolejności komentarze. Męki piekielne nie wydawały mu się ani niewiarygodne, ani przesadne; nie pomyślał też o tym, że Dante skazałby go na ostatni krąg, tam, gdzie zęby Ugolina bez końca wgryzają się w kark Ruggiera.

Pawie z karmazynowej tapety wydawały się jak stworzone do koszmarów sennych, ale panu Villari nigdy nie śniła się glorieta ze splątanych z sobą żywych ptaków. O świcie zawsze powtarzał się ten sam sen, którego okoliczności ulegały jednak zmianom. Albo dwóch ludzi uzbrojonych w rewolwery wchodziło wraz z Villarim do jego pokoju, albo rzucali się na niego przy wyjściu z kina, albo wszyscy trzej byli równocześnie nieznajomym, który go popchnął, albo smętnie czekali na niego na patio, albo wydawali się w ogóle go nie znać. Na końcu snu sam wyjmował rewolwer z szuflady nocnego stolika (gdzie rzeczywiście przechowywał rewolwer) i strzelał do tych ludzi. Huk wystrzału budził go, ale to przecież był tylko sen — w następnym śnie napad powtarzał się i znowu musiał ich zabijać.

Jakiegoś mętnego lipcowego ranka obecność nieznanych ludzi (nie zaś trzask otwieranych drzwi) zbudziła go. W ciemnościach nocnych wysocy, przez ciemności nocne dziwnie uproszczeni (w snach, inspirowanych strachem, zawsze bywali jacyś jaśniejsi, czujni, nieruchomi, cierpliwi, z oczyma spuszczonymi, jakby przygważdżał je ciężar broni), Aleksander Villari wraz z jakimś nieznajomym wreszcie go dosięgli. Dał im znak, prosząc, aby poczekali, i odwrócił się do ściany, jakby chcąc powrócić w sen. Czy uczynił to, aby obudzić litość tych, którzy go mieli zabić, czy też dlatego, że łatwiej jest przeżyć coś straszliwego niż wyobrażać to sobie i czekać na to bez końca, czy — i to chyba jest najprawdopodobniejsze — ażeby zabójcy stali się snem, tak jak nim byli już tyle, tyle razy w tym samym miejscu i o tej samej porze?

W tej magii był pogrążony, kiedy dosięgły go kule.

Przełożyła Zofia Chądzyńska


CZŁOWIEK W PROGU

Bioy Casares przywiózł z Londynu ciekawy sztylet o trójkątnej klindze i rękojeści w kształcie litery H; nasz przyjaciel Christopher Dewey z Instytutu Brytyjskiego powiedział, że podobna broń używana jest na co dzień w Indostanie. Stwierdzenie to zachęciło go do wspomnienia, że pracował w tym kraju, między dwiema wojnami. (Pamiętam, że powiedział po łacinie ultra Auroram et Gangen, przekręcając wiersz Juvenalisa.) Z historii, jakie opowiedział on owej nocy, ośmielam się odtworzyć tę, którą niżej przytaczam. Mój tekst będzie wierny: niech Allah uchroni mnie przed pokusą dodania krótkich rysów okolicznościowych czy zepsucia egzotycznego klimatu tego opowiadania przy pomocy interpolacji z Kiplinga. Posiada ono poza tym jakiś starożytny smak, podobny może do smaku „Tysiąca i jednej nocy", którego zagubienie byłoby stratą.

„Dokładna geografia wydarzeń, które zrelacjonuję, nie ma większego znaczenia. Poza tym cóż za precyzją zachowują w Buenos Aires nazwy Amritsar czy Audh? Niech więc wystarczy, jeśli powiem, że w owych latach doszło do zamieszek w pewnym mieście muzułmańskim i że rząd centralny wysłał energicznego człowieka, aby zaprowadził porządek. Człowiek ten był Szkotem ze znakomitego klanu wojowników i nosił we krwi tradycje gwałtowności. Raz tylko ujrzały go moje oczy, ale nie zapomnę włosów bardzo czarnych, wydatnych kości policzkowych, zachłannego nosa i ust, szerokich ramion, silnej budowy Wikinga. Dzisiejszej nocy będzie się on nazywał w moim opowiadaniu Dawid Aleksander Glencairn; oba te imiona są właściwe, gdyż należały one do królów, którzy rządzili żelaznym berłem. Dawid Aleksander Glencairn (będę musiał przyzwyczaić się do nazywania go w ten sposób) był, jak podejrzewam, człowiekiem, którego się lękano; sama wiadomość o jego nominacji wystarczyła, aby uspokoić miasto. Nie przeszkodziło mu to w przedsięwzięciu rozmaitych energicznych kroków. Minęło kilka lat. W mieście i prowincji zapanował spokój: sikhowie i muzułmanie porzucili stare niezgody i nagle Glencairn zniknął. Oczywiście nie zabrakło głosów, że go uprowadzono czy zabito.

Dowiedziałem się o tych sprawach od mojego zwierzchnika, gdyż cenzura była surowa i dzienniki nie skomentowały (ani nawet, o ile pamiętam, nie odnotowały) zniknięcia Glencairna. Przysłowie powiada, że Indie są większe niż świat; Glencairn, być może wszechwładny w mieście, które przydzielał mu podpis u dołu rozporządzenia, był zwykłym kółkiem w trybach administracji Imperium. Poszukiwania policji lokalnej okazały się całkowicie jałowe; mój szef pomyślał, że osoba prywatna wzbudzi mniejsze podejrzenia i osiągnie lepszy rezultat. Trzy czy cztery dni później (odległości w Indiach są hojne) włóczyłem się bez większej nadziei ulicami nieprzejrzystego miasta, które ukryło człowieka.

Poczułem prawie natychmiast nieskończoną obecność jakiegoś spisku, mającego na celu ukrycie losów Glencairna. Nie ma duszy w tym mieście (mogłem podejrzewać), która nie znałaby tajemnicy i nie poprzysięgła zachowania jej. Większość przesłuchiwanych głosiła nieskończoną nieświadomość; nie wiedzieli, kim był Glencairn, nigdy go nie widzieli, nigdy o nim nie słyszeli. Inni natomiast widzieli go przed pół godziną, jak rozmawiał z Takim-to-a-takim, i nawet prowadzili mnie do domu, do którego obaj weszli i w którym nic o nich nie wiedziano lub który przed chwilą opuścili. Dałem kilku z tych skrupulatnych kłamców po twarzy. Świadkowie pogodzili się z moimi metodami i fabrykowali inne kłamstwa. Nie wierzyłem w nie, ale nie ośmielałem się ich lekceważyć. Pewnego popołudnia zostawiono mi kopertę z paskiem papieru, na którym były jakieś znaki...

Słońce pochylało się już, kiedy dotarłem na miejsce. Dzielnica była uboga i pokorna; dom był bardzo niski; z chodnika dostrzegłem następujące po sobie niebrukowane podwórza i w głębi jakieś światło. Na ostatnim podwórzu obchodzono nie wiem jaką uroczystość muzułmańską; jakiś ślepiec - wszedł z lutnią z czerwonego drzewa.

U mych stóp, nieruchomy jak jakiś przedmiot, kulił się bardzo stary człowiek. Powiem jak wyglądał, bo jest to istotną częścią tej historii. Liczne lata zmniejszyły go i wypolerowały jak woda skałę lub jak pokolenia ludzi jakąś sentencję. Przykrywały go długie łachmany, lub tak mi się wydało, i turban, który opasywał mu głowę, był jeszcze jednym łachmanem. W zmierzchu wzniósł ku mnie ciemną twarz i bardzo białą brodę. Bez wstępów, gdyż straciłem już wszelką nadzieję, zacząłem mu mówić o Dawidzie Aleksandrze Glencairnie. Nie zrozumiał mnie (czy też nie dosłyszał) i musiałem wytłumaczyć, że jest to sędzia i że go szukam. Mówiąc te słowa poczułem, jak śmieszne było wypytywać tego starożytnego człowieka, dla którego teraźniejszość była zaledwie jakimś nieokreślonym zgiełkiem. Ten człowiek mógłby podać wiadomości o Powstaniu czy o Akbarze (pomyślałem), ale nie o Glencairnie. To, co mi powiedział, potwierdziło moje podejrzenie.

— Sędzia! — wymówił z lekkim zdziwieniem. — Sędzia, który zginął i którego poszukują. Zdarzenie to miało miejsce, kiedy byłem dzieckiem. Nie znam dat, ale było to, zanim poległ Nikal Sejn (Nicholson) pod murami Delhi. Czas, który przeminął, pozostaje w pamięci; jestem z pewnością w stanie odzyskać to, co wydarzyło się kiedyś. Bóg pozwolił, w swym gniewie, aby ludzie stali się źli; pełne złorzeczeń były usta i oszustw, podstępów. Jednak nie wszyscy byli przewrotni i kiedy ogłoszono, że królowa ma przysłać człowieka, który będzie wykonywał w tym kraju prawa Anglii, mniej źli ucieszyli się, gdyż poczuli, że prawo jest lepsze od chaosu. Przybył chrześcijanin i po upływie niedługiego czasu zaczął nadużywać swej władzy i uciskać, osłaniać potworne występki i sprzedawać wyroki. Nie winiliśmy go początkowo; sprawiedliwość angielska, którą wykonywał, nie była znana nikomu i pozorne nadużycia nowego sędziego mogły odpowiadać słusznym i tajemniczym racjom.

Z pewnością wszystko ma swoje uzasadnienie w jego księdze, pragnęliśmy wierzyć, ale jego pokrewieństwo ze wszystkimi złymi sędziami na świecie było zbyt oczywiste i w końcu zmuszeni byliśmy uznać fakt, że był on po prostu człowiekiem przewrotnym. Stał się tyranem i biedni ludzie (aby zemścić się za zawiedzioną nadzieję, jaką niegdyś w nim pokładali) zaczęli bawić się myślą o pojmaniu go i osądzeniu. Nie wystarczy mówić; od zamiaru musieli przejść do czynu. Być może nikt, poza bardzo prostymi czy bardzo młodymi, nie wierzył, aby ten zuchwały zamiar mógł zostać urzeczywistniony, ale tysiące sikhów i muzułmanów dotrzymało słowa i pewnego dnia wykonali oni, sami w to nie wierząc, to, co każdemu z nich wydawało się niemożliwe. Pojmali sędziego i przeznaczyli na jego więzienie chłopską chatę na odległym przedmieściu. Następnie porozumieli się ze skrzywdzonymi przez niego ludźmi czy (w niektórych wypadkach) z sierotami i wdowami, bowiem katowski miecz nie odpoczywał w owych latach. W końcu — to było może najtrudniejsze — znaleźli i mianowali sędziego, aby osądził sędziego.

W tym miejscu przerwało mu kilka kobiet, które wchodziły do domu.

Następnie ciągnął dalej:

— Wiadomo, że nie ma pokolenia, w którym nie byłoby czterech ludzi sprawiedliwych; potajemnie dźwigają wszechświat i usprawiedliwiają go wobec Pana: jeden z tych mężów byłby najodpowiedniejszym sędzią. Ale gdzie ich znaleźć, skoro chodzą zagubieni i anonimowi po świecie i nie można ich poznać, kiedy się ich widzi, i nawet oni sami nie znają wielkiej roli, jaką spełniają? Wówczas ktoś powiedział, że jeśli przeznaczenie odmawiało nam mędrców, należy szukać szaleńców. Opinia ta przeważyła. Koraniści, doktorzy praw, sikhowie, którzy noszą imię lwów i którzy wielbią jednego Boga, Hindusi, którzy wielbią tłumy bogów, mnisi Mahawiry, którzy nauczają, że formą wszechświata jest człowiek z rozstawionymi nogami, czciciele ognia i czarni Żydzi weszli w skład trybunału, ale ostateczny wyrok został powierzony wolnej woli szaleńca.

Tu przerwało mu kilka osób, które opuszczały uroczystość.

— Szaleńca — powtórzył — aby mądrość Boga przemówiła przez jego usta i zawstydziła pychę ludzką. Jego imię zagubiło się czy też może nigdy nie było znane, ale chodził nagi po tych ulicach albo okryty łachmanami, licząc sobie kciukiem palce lub przedrzeźniając drzewa.

Mój zdrowy rozsądek zbuntował się. Powiedziałem, że powierzenie wyroku szaleńcowi oznaczało unieważnienie procesu.

— Oskarżony zgodził się na sędziego — brzmiała odpowiedź. — Być może rozumiał, że ze względu na niebezpieczeństwo grożące spiskowcom, jeśliby go uwolnili, tylko od szaleńca mógł nie oczekiwać wyroku śmierci. Słyszałem, jak zaśmiał się, gdy mu powiedziano, kto jest sędzią. Wiele dni i nocy trwał proces, z powodu wielkiej ilości świadków.

Zamilkł. Zastanawiał się nad czymś w skupieniu. Zeby coś powiedzieć, zapytałem, ile dni.

— Co najmniej dziewiętnaście — odparł.

Ludzie wychodzący z uroczystości znowu mu przerwali; wino jest wzbronione muzułmanom, ale wydawało się, że były to twarze i głosy pijanych. Jeden z nich coś do niego krzyknął, przechodząc.

— Dokładnie dziewiętnaście dni — poprawił się. — Niewierny pies wysłuchał sentencji i nóż wgryzł się w jego gardło.

Mówił z radosnym okrucieństwem. Innym tonem zakończył swą historię;

— Umierał bez strachu; nawet najpodlejsi posiadają jakieś cnoty.

— Gdzie zdarzyło się to, o czym opowiedziałeś? — spytałem go. — W jakiej chacie?

Po raz pierwszy spojrzał mi w oczy. Następnie wyjaśnił powoli, odmierzając słowa:

— Powiedziałem, że więziono go w chłopskiej chacie, nie, że tam go osądzono. W tym mieście go osądzono: w domu jak wszystkie, jak ten. Jeden dom nie różni się od drugiego: ważne jest tylko, by wiedzieć, czy jest on zbudowany w piekle, czy w niebie.

Spytałem go o los sprzysiężonych.

— Nie wiem — odpowiedział cierpliwie. — Te rzeczy wydarzyły się i zostały zapomniane wiele lat temu. Możliwe, że potępili ich ludzie, ale nie Bóg.

Powiedziawszy to, podniósł się. Poczułem, że jego słowa mnie żegnały i że od tej chwili przestałem dla niego istnieć. Tłum złożony z mężczyzn i kobiet wszystkich narodowości Pendżabu wylał się na nas, modląc się i śpiewając i niemal porwał nas z sobą; zaniepokoiło mnie, że z tak wąskich podwórek, które były niewiele szersze od sieni, mogło wychodzić tylu ludzi. Inni wychodzili z sąsiednich domów; z pewnością przeszli przez płoty... Szturchańcami i przekleństwami utorowałem sobie drogę. W ostatnim podwórzu minąłem nagiego człowieka w wieńcu z żółtych kwiatów i z mieczem w ręku, którego wszyscy całowali i obejmowali. Miecz był brudny, gdyż zadał śmierć Glencairnowi, którego poćwiartowanego trupa znalazłem w stajni w głębi."

Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski


ALEF

O God, I could be bounded in a nutshell and count

myself a King of infinite space

Hamlet", II, 2

But they will teach us that Eternity is the Standing still of the Present Time, a Nunc-stans (as the Schools call it); which neither they, nor any else understand, no more than they would a Hic-stans for an Infinite greatnesse of Place.

Leviathan", IV, 46.

Tego rozżarzonego lutowego ranka, kiedy — nie zniżywszy się ani przez chwilę do sentymentalizmu czy też strachu — po królewskiej agonii umarła Beatriz Viterbo, na żelaznych słupach ogłoszeniowych placu Konstytucji znów pojawiły się dawne afisze, reklamujące jakieś tam lekkie papierosy. Fakt ten zabolał mnie, zrozumiałem bowiem, że nieustanny i rozległy wszechświat w tej właśnie chwili zaczął się od niej odalać i że ta zmiana jest pierwszą z nie kończącej się serii. Świat zmieni się, lecz ja się nie zmienię, pomyślałem z melancholijną próżnością. Moje bezsensowne uwielbienie nieraz doprowadzało ją do rozpaczy; teraz, gdy już nie żyła, wolno mi było całkowicie poświęcić się jej pamięci, bez nadziei, ale i bez upokorzenia. Pomyślałem, że 30 kwietnia przypadały urodziny Beatriz; odwiedzenie tego dnia jej ojca oraz ciotecznego brata Carlosa Argentino Daneri wydało mi się aktem kurtuazyjnym, nienagannym, może nawet nieodzownym. Znowu znalazłbym się w półmroku niewielkiego, przeładowanego salonu, znowu studiowałbym detale jej licznych portretów. Beatriz Viterbo na kolorowym zdjęciu z profilu, Beatriz w maseczce w czasie karnawału 1921 roku, Beatriz w dniu pierwszej Komunii, Beatriz w dniu swojego ślubu z Robertem Alessandri, Beatriz niedługo po rozwodzie, na śniadaniu, w Klubie Jeździeckim, Beatriz w Quilmes z Delią San Marco Porcel i Carlosem Argentino, Beatriz z pekińczykiem, ofiarowanym jej przez Villegas Haedo, Beatriz en lace, en trois-quarts, uśmiechnięta, z głową opartą na ręku... Nie byłbym zmuszony usprawiedliwiać się, jak dotąd, z mojej obecności za pomocą skromnych podarunków w postaci książek, które w końcu nauczyłem się przecinać, aby nie przekonywać się w parę miesięcy później, że pozostały nietknięte.

Beatriz Viterbo umarła w 1929 roku. Od tego czasu nie pozwoliłem upłynąć ani jednej rocznicy 30 kwietnia, żeby nie odwiedzić jej domu. Zazwyczaj przychodziłem kwadrans po siódmej i zostawałem około dwudziestu pięciu minut. Co rok przychodziłem odrobinę później i zostawałem odrobinę dłużej. W 1933 ułatwiła mi sprawę ulewa — musiano bowiem zatrzymać mnie na wieczór. Jak można się domyślać, nie zmarnowałem tego precedensu; w 1934 zjawiłem się już po ósmej, przynosząc ze sobą słynne andruty z Santa Fé. Z zupełną naturalnością zostałem na kolacji. Tym to sposobem, w czasie tych smutnych, rzekomo erotycznych rocznic powoli stałem się powiernikiem Carlosa Argentino Daneri.

Beatriz była wysoka, wątła, odrobinę przygarbiona. W chodzie miała coś (o ile wolno mi użyć oksymoronu) z bezwdzięcznego wdzięku, z poczynającej się ekstazy. Carlos Argentino jest różowy, tęgawy, ma siwe włosy i delikatne rysy. Zajmuje podrzędne stanowisko w jakiejś nieważnej bibliotece na którymś z południowych przedmieść. Jest autorytatywny, acz nieskuteczny; do niedawna korzystał z każdej okazji, aby wieczorami i w święta nie wychodzić z domu. Poprzez dwa pokolenia przetrwało u niego włoskie "s" i przesadna gestykulacja. Jego działalność umysłowa trwa bez przerwy, równocześnie pełna pasji, przewrotna i pozbawioną jakiejkolwiek wagi. Obfituje ona w nie kończące się, bezużyteczne analogie i czcze skrupuły. Podobnie jak Beatriz, mą duże, piękne i wysmukłe ręce; przez kilka miesięcy był pod wielkim wpływem Paula Forta; mniej zresztą zachwycały go jego ballady, niż imponowała jego nieskazitelna sława. "Oto książę francuskich poetów — powtarzał z pewnością siebie. — Nadaremnie się przeciw niemu buntujesz, nie dosięgnie go żadna z twych zatrutych strzał".

30 kwietnia 1941 roku pozwoliłem sobie do pudełka andrutów z Santa Fe dołączyć butelkę krajowego koniaku. Carlos Argentino skosztował go, uznał za dość interesujący w smaku i po paru kieliszkach przystąpił do obrony nowoczesnego człowieka.

— Widzę go — mówił z niezrozumiałym ożywieniem — w jego gabinecie, przypominającym coś jakby wieże strażnicze, uzbrojonym w rozliczne telefony, telegrafy, fonografy, aparaty radiotelefoniczne, kinematograficzne, w latarnie magiczne, w słowniki specjalistyczne, w rozkłady jazdy, w. terminarze, w biuletyny...

Zaznaczył, że dla tak wyekwipowanego człowieka sama czynność podróżowania staje się zbyteczna; nasz wiek dwudziesty przetworzył przypowieść o górze i Mahomecie; dziś same góry mkną ku nowoczesnemu Mahometowi.

Myśli te wydały mi się tak niedorzeczne, ujęcie ich tak puste i pompatyczne, że nieuchronnie przywiodły mi na myśl literaturę; zapytałem, dlaczego nie opisze tego wszystkiego. Jak należało przypuszczać, odpowiedział mi, że już to się stało; zarówno te, jak i inne nie mniej nowatorskie myśli figurowały we „Wróżbiarskim śpiewie", we „Wstępnym śpiewie" lub po prostu w „Śpiewie-Wstępie" do poematu, nad którym pracuje od wielu lat bez reklamy, bez rozgłosu, jak zawsze opierając się na dwóch filarach: pracy i samotności. Najpierw otwiera tamy fantazji, potem dopiero chwyta za pilnik. Poemat nosi nazwę „Ziemia". Jest to opis planety, z pewnością nie pozbawiony malowniczych dygresji i wytwornych zwrotów.

Poprosiłem go, aby mnie zapoznał z jakimś ustępem, niechby najkrótszym. Otworzył jedną z szuflad biurka, wyjął spory plik kartek z nagłówkiem Biblioteki Jana Chryzostoma Lafinur i przeczytał z dźwięczną satysfakcją:

Niby Grek obejrzałem wszelkie ludzkie miasta,

Pracę, dni o przeróżnych światłach, głód i nędzę:

Nie chcę poprawiać faktów, zmieniać żadnych imion,

Lecz voyage, którą śpiewam, jest... autour de ma chambre

— Strofa ze wszech miar interesująca! — oświadczył. — Pierwszy wiersz łączy w sobie pochwałę profesora, członka akademii, helenisty i innych erudytów, tworzących szeroki wachlarz opinii publicznej. Drugi jest przejściem od Homera do Hezjoda (z treści wynika hołd na frontonie najnowszego pomnika ku czci ojca poezji dydaktycznej) i odmładza proceder, którego korzenie tkwią w Piśmie, w wyliczaniu, w łączeniu, w akumulowaniu; trzeci — barok? dekadencja? fanatyczny kult czystej formy? — składa się z dwóch bliźniaczych hemistychów; czwarty — otwarcie dwujęzyczny — zapewnia mi niczym nie uwarunkowane poparcie każdej natury, wrażliwej na nieumyślne a krotochwilne skojarzenia. Że już nie wspomnę o wyszukanych rymach ani o wyższej sztuce, która zezwoliła mi — bez przesadnej pedanterii! — zebrać w czterech wierszach trzy pełne erudycji aluzje, obejmujące trzydzieści wieków skondensowanej literatury; pierwszą do "Odysei", drugą do "Prac i dni", trzecią do nieśmiertelnej bagatelki, którą mamy do zawdzięczenia kaprysom pióra Sabaudczyka... Po raz nie wiem który przekonywam się, że nowoczesna sztuka żąda balsamu śmiechu, scherza. Zdecydowanie ostatnie słowo ma Goldoni!

Przeczytał mi jeszcze kilka innych strof, którym również udało się zasłużyć na jego pochwały i obfite komentarze. Nie było w nich nic godnego zapamiętania; nawet nie wydały mi się o wiele gorsze od poprzedniej. Pilność, rezygnacja i przypadek współdziałały w równej mierze w ich tworzeniu; zalety, jakie im przypisywał Daneri, były wtórne. Zrozumiałem, że praca poety nie leżała w poezji jako takiej; leżała w wynajdowaniu powodów, dla których poezja jest czymś cudownym; naturalnie późniejsze zalety nadawały odmienne znaczenie dziełu w jego oczach, nie w oczach innych. Jakkolwiek dykcja Daneriego była co najmniej ekstrawagancka, nieudolność w akcentowaniu przeszkadzała mu, poza paroma wyjątkami, w przekazaniu tej ekstrawagancji poematowi. Jeden jedyny raz w życiu miałem okazję przeczytania piętnastu tysięcy aleksandrynów "Polyolbionu", tej topograficznej epopei, w której Michael Drayton zarejestrował faunę, florę, hydrografię, orografie oraz zarówno militarną, jak i monastyczną historię Anglii. Jestem przekonany, że dzieło to, poważne, jakkolwiek ograniczone, jest mniej nudne od rozwlekłego i podobnego doń przedsięwzięcia Carlosa Argentino. Ten powziął bowiem zamiar zwersyfikowania całej planety. Już w 1941 roku załatwił się z pewną ilością hektarów stanu Queensland, z przeszło kilometrem rzeki Ob, z gazociągiem na północ od Veracruz, z głównymi domami handlowymi parafii Concepcion, z posiadłością Mariany Cambaceres de Alvear przy ulicy 11 Września na Belgrano i z łaźnią turecką nie opodal znanego akwarium w Brighton. Odczytał mi niektóre pracochłonne ustępy, dotyczące australijskiej zony swego poematu; te przydługie i nieforemne aleksandryny pozbawione były nawet względnego tempa przedmowy. Przepisuję jedną zwrotkę:

Wiedzcie. Na prawo od milowego słupka,

Jadąc rzecz jasna z pólnoco-pólnocnego zachodu,

Nudzi się szkielet w kolorze bialobłękitu,

Który owczej zagrodzie wygląd kostnicy nadaje.

— Dwa zuchwalstwa! — wykrzyknął radośnie. — Oba okupione (słyszę, jak to mamroczesz pod nosem) powodzeniem. Ależ przyznaję to, przyznaję! Jedno — to zastosowanie epitetu milowy, który niby mimochodem, lecz najdokładniej wyraża nieuniknioną nudę, ściśle związaną z pastersko-rolniczymi zajęciami, nudę, której ani „Georgiki", ani nasz sławetny „Don Segundo" nie odważyli się nigdy wyrazić w równie niezawoalowany sposób. Drugie — to nudzi się szkielet, energiczny prozaizm, który jakkolwiek mógłby być obrzucony ekskomuniką przez wydelikaconego czytelnika, jednakowoż ponad wszelki wyraz doceniony zostanie przez krytyka pełnego tężyzny. Cały wiersz jest doprawdy niezmiernie interesujący, przy czym jego druga połowa nawiązuje ożywiony dialog z czytelnikiem; uprzedza jego żywe zainteresowania, wkłada w jego usta pytanie, na które sam odpowiada... w oka mgnieniu. A co mi powiesz na odkrycie białobłękitu? Ten kolorystyczny neologizm sugeruje niebo, tak ważny czynnik w australijskim pejzażu. Bez tego napomknienia kolory szkicu byłyby zbyt ciemne i czytelnik miałby pokusę zamknięcia książki, aby jego dusza w swej najgłębszej jaźni nie padła ofiarą czarnej melancholii.

Pożegnałem go koło północy.

W dwa tygodnie później — mam wrażenie, że po raz pierwszy w życiu — zatelefonował do mnie Daneri. Zaproponował, abyśmy około czwartej spotkali się „na podwieczorku w salonie, który pełni nowatorskich idei panowie Zunino i Zungri (o ile pamiętasz, właściciele domu, w którym mieszkam) otwarli na rogu mojej ulicy. Jest to lokal, który doprawdy warto poznać".

Zgodziłem się raczej z rezygnacją niż z entuzjazmem. O miejsce nie było łatwo. Nieubłaganie nowoczesny „salon-bar" okazał się zaledwie o włos mniej potworny od tego, co przewidziałem. Przy sąsiednich stolikach podniecona publiczność obliczała sumy, które — jakoby bez szemrania — zostały zainwestowane przez Zunino i Zungriego. Pełen zachwytu nad jakimiś detalami urządzeń elektrycznych (które z pewnością przedtem już widział), Carlos Argentino oznajmił z niejaką surowością:

— Nawet wbrew sobie trudno ci będzie nie przyznać, że lokal ten może się równać z najelegantszymi na Flores.

Po czym przeczytał mi cztery czy pięć stron poematu, które sam skorygował wedle fałszywych zasad słownej ostentacji: tam, gdzie poprzednio figurowało niebieski, teraz mnożyły się różne modre, błękitniejące, włącznie do chabrowego. Widocznie nie dość brzydkie słowo mleczne, w rozpędzonym opisie pralni, zastąpione zostało mlekowym, mlekowatym, mleczniejącym... Z goryczą ubliżał krytykom, po czym wyrozumiałej już porównywał ich do ludzi, „którzy aczkolwiek sami nie mają do dyspozycji drogich metali, walców, parowych pras ani też kwasu siarkowego, ażeby ze skarbów bić monety, mogą jednak wskazywać innym miejsce, gdzie te skarby są ukryte". W dalszym ciągu surowo osądzał manię pisania prologów, „z której kpił już w swojej uroczej przedmowie do «Don Kichota» Książę Geniuszy". Tym niemniej przyznał, że nowe dzieło powinno posiadać błyskotliwy wstęp, opatrzony podpisem o prawdziwym ciężarze gatunkowym. Dodał, że nosi się z zamiarem ogłoszenia początkowych śpiewów swego poematu. Wtedy pojąłem szczególne zaproszenie telefoniczne: najwidoczniej szło mu o to, bym napisał przedmowę do jego pedantycznego bełkotu. Obawy moje okazały się nieuzasadnione: pełen nadętego zachwytu, Carlos Argentino oznajmił, że chyba nie będzie błędem nazwanie „solidnym" prestiżu, który zdobył sobie we wszystkich środowiskach pisarz Alvaro Meliàn Lafinur, przy czym dodał, iż nie wątpi, że gdybym nalegał, ten ostatni z entuzjazmem podjąłby się napisania wstępu do jego poematu. Tak więc, ażeby uniknąć porażki wręcz niewybaczalnej, jaką byłaby jego odmowa, muszę wygłosić pochwałę dwóch zalet nie podlegających najmniejszym wątpliwościom, a mianowicie perfekcji formy oraz naukowej ścisłości, „albowiem cały ten rozległy ogród przenośni, figur, ozdobników i tak dalej nie zawiera najdrobniejszego nawet detalu, który by nie był potwierdzeniem surowych prawd". Dodał, że Beatriz zawsze lubiła towarzystwo Alvara.

Potakiwałem; potakiwałem szczodrze. Ażeby dodać mym słowom jeszcze więcej prawdopodobieństwa, oświadczyłem, że nie będę mógł mówić z Alvarem w poniedziałek, a dopiero we czwartek, podczas kolacji odbywającej się po każdym zebraniu Związku Literatów (wprawdzie takie kolacje w ogóle nie miewały miejsca, faktem było jednak, że zebrania rzeczywiście odbywały się w czwartki, co Carlos Argentino mógł łatwo sprawdzić w każdej gazecie, nadawało to więc całej sprawie pozory prawdy). Powiedziałem — w połowie drogi między mędrcem a jasnowidzem — że zanim poruszę temat prologu, najpierw opiszę Alvarowi interesujący plan samego dzieła. Pożegnaliśmy się. Na rogu Bernardo de Irigoyen spojrzałem prosto w twarz prawdzie i perspektywom, które się przede mną wyłaniały: a) zwrócić się do Alvara i powiedzieć mu, że kuzyn Beatriz (to wytłumaczenie pozwoliłoby mi wymówić jej imię) napisał poemat, który wydaje się rozdymać w nieskończoność wszelkie możliwości kakofonii i chaosu, b) nie zwracać się do Alvara. Z całą jasnością przewidywałem, że niedbalstwo moje raczej skłoni mnie ku punktowi b).

W piątek od samego rana zacząłem obawiać się dzwonka telefonu. Oburzało mnie, że instrument ten, który niegdyś odtwarzał na zawsze już stracony głos Beatriz, teraz mógłby zniżyć się do transponowania zbędnych, a może i gniewnych utyskiwań nabranego przeze mnie Carlosa Argentino Daneri. Na szczęście lęk mój pozostał bez konsekwencji poza nieuniknionym żalem, który poczułem w stosunku do człowieka usiłującego najpierw nakłonić mnie do załatwienia mu delikatnej misji, później zaś całkowicie zapominającego o mnie.

Wprawdzie przestałem bać się telefonu, ale w końcu października Carlos Argentino i tak zadzwonił do mnie. Był niesłychanie podniecony. Tak dalece, że z początku wręcz nie poznałem jego głosu. Z rozpaczą i wściekłością wybąkał, że ci i tak nie nasyceni Zunino i Zungri, pod pretekstem rozszerzenia swojej olbrzymiej kawiarni postanowili zburzyć jego dom.

— Dom moich przodków, mój dom, mój stary dom przy ulicy Garay! — powtarzał, najprawdopodobniej pośród pięknych deklamacji tego zdania zatracając nawet własne cierpienia.

Stosunkowo łatwo zacząłem mu współczuć.

Po czterdziestce każda zmiana jest nieznośnym symbolem upływu czasu: na dodatek chodziło o dom, który sam w sobie był nie kończącym się wspomnieniem Beatriz. Usiłowałem wyjaśnić mu ten delikatny szczegół, ale nie dosłyszał mnie. Oznajmił, że jeśli Zunino i Zungri nie odstąpią od swojego absurdalnego zamiaru, jego adwokat, mecenas Zunni, ipso facto wystąpi do nich o odszkodowanie i zmusi ich do wypłacenia mu 100 tysięcy pesos.

Nazwisko Zunniego zrobiło na mnie wrażenie; jego kancelaria na rogu Caseros i Tacuari cieszyła się nieskazitelną opinią. Zapytałem, czy ten ostatni podjął się sprawy. Daneri oznajmił, że ma zamiar mówić z nim tegoż popołudnia. Zawahał się i innym głosem, płaskim i nieosobistym, jakiego używamy, gdy idzie o powierzenie czegoś niesłychanie intymnego, powiedział, że dom ten jest mu absolutnie niezbędny do dokończenia poematu, bowiem w rogu piwnicy znajduje się Alef. Wyjaśnił, że Alef jest jednym z punktów w przestrzeni, który zawiera w sobie wszystkie inne.

— Jest akurat pod jadalnią — mówił ze zdenerwowania łykając słowa. — Należy do mnie, do mnie, sam go odkryłem jeszcze w dzieciństwie, jeszcze zanim poszedłem do szkoły. Schody do piwnicy są strome, więc stryjowie nie pozwalali mi schodzić, ale kiedyś ktoś powiedział, że w piwnicy jest cały świat. Jak się później okazało, myślał o starym kufrze, ale ja zrozumiałem, że naprawdę "świat". Wykradłem się po cichutku, podszedłem do zakazanych schodów, spadłem. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem Alefa.

— Alefa? — powtórzyłem.

— Tak, miejsce, w którym, nie łącząc się ze sobą, każde z osobna, znajdują się wszystkie miejsca świata widziane ze wszystkich możliwych punktów. Nikomu nie powiedziałem o moim odkryciu, ale wróciłem tam. Dziecko nie mogło pojąć, że przywilej ten po to został mu dany, aby pewnego dnia mężczyzna mógł wyryć poemat. Nie dam się wyzuć Zunino i Zungriemu, nie, nie, po tysiąckroć nie! Z kodeksem w ręku Zunni dowiedzie im, że Alef jest mój, mój na zawsze.

Uciekłem się do logiki.

— Ale czy w piwnicy nie jest zupełnie ciemno?

— Prawda nie przenika do opornych umysłów. Skoro wszystkie miejsca są w Alefie, są tam także i wszystkie jasności, wszystkie latarnie i wszystkie źródła świata.

— Jadę go zobaczyć. Natychmiast. Odłożyłem słuchawkę, zanim mógł mi zabronić.

Czasem wystarcza zaznajomienie się z pojedynczym faktem, ażeby w ciągu jednej chwili pojąć ciągłość spraw potwierdzających go, aczkolwiek dotąd niezauważalnych. Wydało mi się wręcz zdumiewające, że do tej pory nie zdałem sobie sprawy z tego, iż Carlos Argentino jest wariatem. Zresztą, wszyscy ci Viterbowie... Beatriz (sam często to powtarzałem) była kobietą, dziewczynką, o niemal nieubłaganej jasności widzenia, ale tkwiły w niej luki, roztargnienia, pogardy, prawie okrucieństwa, które również bez wątpienia należało tłumaczyć jakąś patologią. Szaleństwo Carlosa Argentino napełniło mnie złośliwym szczęściem; w głębi duszy zawsześmy się nienawidzili.

Gdy zjawiłem się na ulicy Garay, służąca poprosiła, bym zaczekał. Pan, jak zawsze, był w piwnicy, wywoływał zdjęcia. Obok wazonu bez kwiatów, na nie używanym fortepianie, uśmiechał się (uśmiechem raczej pozaczasowym niźli przestarzałym), zły w kolorze, wielki portret Beatriz. Nikt nie mógł nas widzieć; w tęsknocie pełnej czułości zbliżyłem się do portretu i powiedziałem:

— Beatriz, Beatriz Elena, Beatriz Elena Viterbo, jedyna moja, na zawsze stracona, to ja, Beatriz, to ja, Borges.

W chwilę potem wszedł Carlos, był oschły. Zrozumiałem, że nie był w stanie myśleć o niczym innym poza utratą Alefa.

— Mały kieliszeczek tego pseudokoniaku — zadysponował — i schodzisz do piwnicy. Wiadomo ci już, że niezbędna jest pozycja horyzontalna. Zarówno jak ciemność, bezruch, pewne przystosowanie wzroku. Położysz się na kamiennej podłodze i wbijesz oczy w dziewiętnasty stopień schodów. Ja wrócę na górę, spuszczę klapę, zostawię cię samego. Po paru minutach zobaczysz Alefa. Mikrokosmos alchemików i kabalistów, naszego przysłowiowego przyjaciela, multum in parvo!

Już w jadalni dorzucił:

— Rzecz jasna, że o ile go nie dojrzysz, twoja nieudolność w niczym nie zmieni mojego świadectwa... Zejdź. W chwilę potem będziesz w stanie nawiązać dialog ze wszystkimi wcieleniami Beatriz.

Zszedłem szybko, miałem już bowiem dość jego czczej gadaniny. Piwnica, zaledwie trochę szersza od schodów, podobna była do studni. Rzuciłem okiem, chcąc znaleźć kufer, o którym wspomniał Carlos Argentino, ale niczego nie zauważyłem. Jakieś skrzynki pełne butelek, jakieś płócienne worki zasłaniały to, co było w rogu. Carlos wziął jeden z worków, zwinął go i położył w odpowiednim miejscu.

— Poduszka raczej uboga — powiedział — ale gdybym podwyższył ją chociaż o centymetr, nie zobaczyłbyś nic a nic i byłbyś pełen zgnębienia i wstydu. Złóż no na ziemi szanowny ciężar twego cielska i odlicz dziewiętnaście stopni.

Zastosowałem się do tych niepoważnych instrukcji; wreszcie sobie poszedł, starannie zamknąwszy klapę. Poza maleńką, dopiero po chwili dostrzegalną szparką było zupełnie ciemno. Nagle zrozumiałem ogrom niebezpieczeństwa, w którym się znalazłem; pozwoliłem obłąkanemu, żeby pogrzebał mnie żywcem, przedtem napoiwszy mnie trucizną. Brawura Carlosa zdradzała przecież jego wewnętrzą panikę, której nie zauważyłem chyba cudem. Ażeby bronić swojego szaleństwa, ażeby nie uznać się za wariata, Carlos musi mnie zabić. Poczułem się nieswojo, co usiłowałem złożyć na karb niewygodnej pozycji, nie zaś działania narkotyku: zamknąłem oczy; otworzyłem je; wtedy zobaczyłem Alefa.

Dochodzę w tej chwili do niewypowiadalnej części mojego opowiadania; tu zaczyna się moja rozpacz, rozpacz pisarza. Wszelki język jest alfabetem symboli, użytkowanie go zakłada przeszłość, którą dzielą rozmówcy. Jakże przekazać innym nieskończoność Alefa, której moja własna trwożliwa wyobraźnia nie jest w stanie objąć? W podobnych sytuacjach mistycy nie szczędzą symboli: ażeby wyrazić boskość, Pers mówi o ptaku, który w jakiś sposób jest wszystkimi ptakami; Alanus ab Insulis o kuli, której centrum jest wszędzie, obwód zaś nigdzie; Ezechiel — o aniele posiadającym cztery twarze, zwrócone jednocześnie na północ, południe, wschód i zachód. (Nienadaremnie przypominam te niepojęte analogie, wszystkie one są bowiem w pewnym związku z Alefem). Nawet jeżeli bogowie nie odmówią mi wynalezienia jakiegoś równoznacznego obrazu, i tak informacje moje okażą się skażone literaturą, fałszem. Na dodatek sam problem wyliczania, choćby nawet częściowego, nieograniczonej całości pozostaje nierozwiązany. W tym bezmiernej wielkości momencie ujrzałem miliony zdarzeń przecudownych i straszliwych; nic jednak nie zdumiało mnie tak, jak to, że wszystkie one zajmowały to samo miejsce ani nie nakładając się na siebie, ani nie będąc przezroczyste. Wszystko, co ujrzały moje oczy, było równoczesne — to, co opiszę, będzie sukcesywne, bo taką jest natura języka. Mimo to coś niecoś udało mi się uchwycić.

W dolnej części schodów po prawej stronie ujrzałem mieniącą się kulę, o blasku nie do zniesienia. Z początku wydała mi się wirująca, potem zrozumiałem, że było to złudzenie, wynikające z zawrotności obrazów, które się w niej zawierały. Średnica Alefa wynosiła nie więcej niż dwa, trzy centymetry, ale przestrzeń kosmiczna, którą ogarniał, była naturalnej wielkości. Każda rzecz (powiedzmy; tafla zwierciadła) była nieskończonością rzeczy, bowiem było ją widać zupełnie jasno ze wszystkich punktów wszechświata. Widziałem zatłoczone morze; widziałem świt i zmierzch, widziałem tłumy zaludniające Amerykę, widziałem srebrzystą pajęczynę w środku czarnej piramidy, widziałem popękany labirynt (to był Londyn), widziałem, nieprzeliczone, tuż koło mnie znajdujące się oczy, przeglądające się we mnie jak w lustrze, widziałem wszystkie zwierciadła planety, z których żadne jednak nie odbijało mojej postaci, widziałem w zaułku ulicy Soler te same płyty, którymi trzydzieści lat temu wyłożone było patio jakiegoś domu we Frey Bentos, widziałem grona, śnieg, tytoń, złoża metali, parę wodną, widziałem wypukłe równikowe pustynie i pojedyncze ziarnka ich piasku, widziałem w Inverness kobietę, której nigdy nie zapomnę, widziałem oszalałą fryzurę, widziałem wyniosłe ciało, widziałem raka piersi, widziałem kupkę pokruszonej ziemi na trotuarze, gdzie uprzednio rosło drzewo, widziałem willę w Adrogue, egzemplarz pierwszego angielskiego przekładu Pliniusza, dokonanego przez Philemona Holland, równocześnie widziałem każdą literę każdej strony (będąc dzieckiem zawsze zdumiewałem się, że litery zamkniętego tomu nie mieszają się i nie gubią w czasie nocy), widziałem noc równoczesną z dniem, widziałem zachód w Queretaro, który wyglądał jak odbicie kolorów bengalskiej róży, widziałem moją samotną sypialnię, widziałem w gabinecie w Alkmaar kulę ziemską pomiędzy dwoma lustrami, które pomnażały ją w nieskończoność, widziałem konie o rozwianych grzywach na jakiejś plaży Morza Kaspijskiego o świcie, widziałem delikatny szkielet ręki, widziałem, jak piszą pocztówki niedobitki tych, co przegrali bitwę, widziałem na wystawie w Mirzapur talię hiszpańskich kart, widziałem ukośne cienie jakichś paproci na podłodze oranżerii, widziałem tygrysy, widziałem poruszające się tłoki maszyn, widziałem żubry, tłumy i armię, wszystkie mrówki, jakie są na ziemi, perskie astrolabium, widziałem w szufladzie biurka — przy czym pismo to przyprawiło mnie o drżenie — listy sprośne, niewiarygodne, niedwuznaczne, które Beatriz pisała do Carlosa Argentino, widziałem ukochany pomnik na Chacaricie, potworne resztki tego, co kiedyś przecudownie tworzyło Beatriz Viterbo, widziałem krążenie mojej ciemnej krwi, widziałem tryby miłości i transfigurację śmierci, widziałem Alefa ze wszystkich punktów, w Alefie widziałem ziemię i w ziemi z powrotem Alefa, i w Alefie ziemię, widziałem moją twarz i moje wnętrzności, widziałem twoją twarz i poczułem zawrót głowy, i płakałem, ponieważ oczy moje ujrzały ten przedmiot tajemny i pełen wszelkich możliwości, którego imię przywłaszczyli sobie ludzie, którego jednak nie widział żaden człowiek: niepojęty wszechświat.

Odczułem bezmierne uwielbienie, bezmierną litość.

— Chybaś oniemiał od oglądania tego wszystkiego, co nie było dla ciebie przeznaczone — odezwał się znienawidzony, jowialny głos. — Nie łam sobie głowy; i w ciągu stu lat nie zapłacisz mi za to objawienie. Co za niebywałe obserwatorium, może nie, Borges?

Nogi Carlosa Argentino zajmowały następny stopień. W nagłym mroku udało mi się jakoś wstać i wybełkotać:

— Niebywałe. Tak, niebywałe.

Obojętność własnego głosu zdumiała mnie.

Zaniepokojony, Carlos Argentino powtórzył:

— Ale wszystko widziałeś, prawda? W kolorach...

W tym momencie zrodziła się moja zemsta. Dobrotliwy, lekko pobłażliwy, nerwowy, umykający, podziękowałem Carlosowi Argentino za gościnność jego piwnicy, podkreślając, że powinien wykorzystać zburzenie domu, aby osiedlić się na prowincji, daleko od groźnej metropolii, która nikogo — możesz mi wierzyć, nikogo! — nie oszczędza. Z łagodnym uporem odmówiłem rozmowy na temat Alefa. Na pożegnanie objąłem go i powtórzyłem, że spokój i wieś są najlepszymi lekarzami, Na ulicy, na schodach placu Konstytucji, w metrze wszystkie twarze wydały mi się znajome. Zląkłem się, że nie znajdzie się już nic zdolnego zaskoczyć mnie, zląkłem się, że już nigdy nie pozbędę się uczucia powtarzalności. Na szczęście po kilku bezsennych nocach raz jeszcze dosięgło mnie zapomnienie.

Postscriptum z dnia 1 marca 1943 roku.

W pół roku po zburzeniu domu przy ulicy Garay wydawnictwo Procusto, nie zniechęcone długością poematu, rzuciło na rynek „Argentyńskie utwory wybrane". Chyba zbędne jest powtarzanie tego, co nastąpiło: Carlos Argentino Daneri otrzymał Drugą Państwową Nagrodę Literacką. Pierwsza przyznana została doktorowi Alta, trzecia doktorowi Markowi Bonfanti... Rzecz nie do wiary, lecz moje dzieło pt. „Karty szulera" nie otrzymało ani jednego głosu. Po raz nie wiem który niezrozumienie i zawiść zwyciężyły!

Od dość dawna nie widuję Daneriego. Szczęściarz poświęcił swe pióro (już nie zaćmione przez Alefa) wersyfikacji skrótów doktora Acevedo Diaz.

Chcę dorzucić dwa spostrzeżenia: jedno na temat samej natury Alefa, drugie — na temat jego imienia. Jak wiadomo, jest to nazwa pierwszej litery alfabetu świętego języka. Zastosowanie go w mojej historii nie jest przypadkowe. W Kabale litera ta oznacza En Soph — nieograniczoną, czystą boskość; mówi się także, że ma ona postać człowieka, wskazującego niebo i ziemię, aby zaświadczyć, że niższy świat jest zwierciadłem i mapą wyższego. Dla „Mengenlehre" jest symbolem liczb kardynalnych, w których całość jest tej samej mocy co poszczególne części. Chciałbym wiedzieć: czy Carlos Argentino sam wybrał to imię, czy też przeczytał je zastosowane do jakiegoś innego punktu, w którym zbiegają się wszystkie punkty, w jednym z niezliczonych tekstów, które objawił mu umieszczony w jego domu Alef? Choćby to miało brzmieć najzupełniej nieprawdopodobnie, myślę, że jest (a może był) inny Alef, myślę, że Alef z ulicy Garay był fałszywym Alefem.

Podaję moje rozumowanie. Około 1867 roku kapitan Burton był konsulem angielskim w Brazylii. W lipcu 1942 roku Pedro Henriquez Urena odkrył w jakiejś bibliotece w Santos jego manuskrypt opowiadający o lustrze, które Wschód przypisuje Iskandarowi Zu'l-Karnajn, czyli Dwurożnemu Aleksandrowi Macedońskiemu. W jego krysztale odbijał się cały wszechświat. Burton wspomina inne sztuczki w tym rodzaju: siedmiokrotną czarę Kai Josrü, zwierciadło, które Tarik ibn Zàid znalazł w wieży („Tysiąc i jedna noc", 272), lustro, które Lucjanowi z Samosaty dane było oglądać na księżycu („Historia prawdziwa", I, 26), lancę z miki, którą pierwsza księga „Satyricon" Capelli przypisuje Jowiszowi, uniwersalne lustro Merlina, okrągłe i wklęsłe, podobne do świata ze szkła („The Faerie Queen", III, 2, 19), i dodaje kilka tych ciekawych słów: „Co prawda, uprzednio wymienione (poza ich wadą, że nie istniały), są po prostu instrumentami optycznymi. Wierni, modlący się w meczecie Amr w Kairze, wiedzą znakomicie, że wszechświat mieści się w jednej z kamiennych kolumn, które otaczają podwórzec centralny. Jest rzeczą jasną, że nikt go nie może zobaczyć, ale ci, którzy przykładają ucho do kolumny, twierdzą, że po niedługiej chwili słyszą jego pracowity szmer... Meczet pochodzi z VII wieku; kolumny z innych świątyń przedislamicznych, ale, jak napisał Ibn Chaldun: „W republikach stworzonych przez nomadów udział cudzoziemców jest nieodzowny we wszystkich sprawach związanych z murarstwem".

Czy istnieje Alef w głębi jakiegoś kamienia? Czy widziałem go wtedy, gdy widziałem wszystko, a tylko o nim zapomniałem? Umysł nasz jest porowaty i zapomina; mnie samemu, na skutek tragicznej erozji lat, zamulają się i ulatują z pamięci rysy Beatriz.

Dla Esteli Canto.

Przełożyła Zofia Chądzyńska


EPILOG

Poza „Emmą Zunz"(której cudowny temat, tak bardzo przewyższający jego nieudolną realizację, został mi podsunięty przez Cecylię Ingenieros) i „Historią wojownika i branki", które zamierzają przedstawić wiarygodne zdarzenia, opowiadania tej książki należą do gatunku fantastycznego. Ze wszystkich najbardziej wypracowane jest pierwsze; jego tematem jest efekt, jaki spowodowałaby u ludzi nieśmiertelność. Po tym szkicu etyki dla nieśmiertelnych następuje „Nieboszczyk"; Azevedo Bandeira w tym opowiadaniu jest człowiekiem z Rivera czy z Cerro Largo i jest również jakimś barbarzyńskim bóstwem, jakąś nieokrzesaną mulacką wersją niedoścignionego „Sunday" Chestertona. (Rozdział XXIX "Decline and fall of the Roman Empire" opowiada o losie podobnym do losu Otalory, ale znacznie wspanialszym i bardziej niewiarygodnym.) O „Teologach" wystarczy napisać, że jest to sen, sen raczej melancholijny, na temat tożsamości różnych ludzi; o „Biografii Tadea Isidora Cruz", że jest glosą do „Martina Fierro". „Dom Asteriona" charakter biednego bohatera zawdzięczam pewnemu obrazowi Wattsa, namalowanemu w 1896 roku. „Powtórna śmierć" to fantazja na temat czasu, którą utkałem w świetle pewnych argumentów Piera Damiániego. Podczas ostatniej wojny nikt nie pragnął bardziej niż ja, aby Niemcy zostały pokonane; nikt nie odczuwał bardziej niż ja tragizmu niemieckiego losu; „Deutsches Requiem" stara się zrozumieć ten los, którego nie potrafili opłakiwać, ani nawet pojąć, nasi „germanofile", którzy o Niemczech niczego nie wiedzą. „Pismo boga" zostało wspaniałomyślnie osądzone; jaguar zmusił mnie do włożenia w usta „maga z piramidy Qaholoma" argumentów kabalisty czy teologa. W „Zahirze" i w „Alefie" dostrzegam, jak mi się wydaje, jakiś Wpływ opowiadania „The crystal egg" (1899) Wellsa.

Jorge Luis Borges

Buenos Aires, dnia 3 maja 1949 roku

Postscriptum z 1952 roku.

Dołączyłem cztery utwory do tego ponownego wydania. „Ibn Hakam al-Buchari, zabity w swym labiryncie" (jak mnie zapewniają) nie zasługuje na pamięć pomimo swego makabrycznego tytułu. „Dwaj królowie i dwa labirynty" to tekst, który kopiści włączyli do „1001 Nocy", a który pominął skrupulatny Galland, Na, temat „Oczekiwania" powiem, że zasugerowała , je pewna kronika policyjna, którą przeczytał mi Alfredo Doblas, jakieś dziesięć lat temu, podczas gdy klasyfikowaliśmy książki według podręcznika Instytutu Bibliograficznego w Brukseli, kodeksu, z którego zapomniałem wszystko prócz tego, że Bogu odpowiadał numer 231. Bohaterem kroniki był Turek; zrobiłem z niego Włocha, żeby go łatwiej odczuć. Chwilowy i powtarzający się widok pewnej starej parterowej rudery na rogu ulicy Parana w Buenos Aires natchnął mnie historią, która nosi tytuł „Człowiek w progu"; umieściłem ją w Indiach, żeby jej nieprawdopodobieństwo było całkowite.

J. L. B.

Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski

Salomon powiada: Nie ma na świecie nowej rzeczy. Tak więc jak Platon wyobrażał sobie, że wszelkie poznanie jest tylko przypomnieniem, tak przeciwnie Salomon powiada, że wszelka nowość jest tylko zapomnieniem. (Przeł. Cz. Znamierowski).

Wersy w przekładzie Fr. Ks. Dmochowskiego (przyp. tłum.).

Por. Virgilius, „Eneida", V, 871: nudus in ignota, Palinure, iacebis arena (przyp. tłum.).

W tym miejscu rękopis jest zamazany; być może nazwa portu została wytarta, (przyp. aut.).

Stubramne

Ernesto Sabato sugeruje, że Giambattista, który dyskutuje na temat pochodzenia „Iliady" z antykwariuszem Cartaphilusem, to Giambattista Vico; Włoch ten bronił opinii, że Homer jest postacią symboliczną, na sposób Plutona czy Achillesa, (przyp. aut.).

Sw. Augustyn, Civitas Dei, XII, 21 (przyp. tłum.).

Tak określa się czasem po hiszpańsku sylogizmy dylematyczne (przyp. tłum.).

Chodzi tu o dzieło Pliniusza Naturalis historia (przyp. tłum.).

W krzyżach runicznych oba wrogie sobie symbole współistnieją, połączone (przyp. aut.).

Borges zaczerpnął to porównanie z Pisma Św. (Daniel, IV, 30, lub w innych wydaniach IV, 33) (przyp. tłum).

Oryginał grecki dopuszcza taki przykład. Pozostałe cytaty z Pisma św. według księdza Wujka (przyp. tłum.).

Również Gibbon ("Decline and Fall", XLV) przytacza te słowa (przyp. aut.).

O twarzy na pozór strasznej, lecz o łagodnym usposobieniu, miał sięgającą do silnej piersi brodę.

„Wzgardził drogimi krewnymi, a nas pokochał, tę uznawszy ojczyznę, Rawenno, za swoją".

Szukam twarzy którą miałem Nim został stworzony świat.

Yeats, „Kręcone schody"

Chodzi tu o epopeję gauczowską "Martin Fierro", której autorem jest José Hernàndez (1834—1886). Opowiadanie to jest wariacją na temat jednego z epizodów tego dzieła (przyp. tłum.).

Mowa tu o wzgórzach Urugwaju, zwanego w tych czasach Republiką Wschodnią lub Wybrzeżem Wschodnim (przyp. tłum.),.

W oryginale napisane jest „czternaście", ale wiele racyj przemawia za tym, że w ustach Asteriona liczebnik ten oznacza nieskończoność (przyp. aut.).

Wymowne jest pominięcie najbardziej światłego z przodków opowiadającego, teologa i hebraisty, Johannesa Forkela (1799—1846), który zastosował dialektykę Hegla do chrystologii i którego wersja pewnych ksiąg apokryficznych doczekała się krytyki Hengstenberga a pochwały Thilo'a i Geseminusa (przyp. wyd.).

Inne narody niewinnie żyją w sobie i dla siebie, jak minerały albo meteory; Niemcy są międzynarodowym lustrem, które odbija wszystkich, są sumieniem świata. Goethe jest prototypem tego ekumenicznego rozumienia. Nie sądzę go, ale nie widzę w nim faustowskiego człowieka z tezy Spenglera (przyp. aut.).

Chodzą słuchy, że konsekwencje tego wypadku były bardzo poważne. (Przyp. wyd.).

Okazało się konieczne opuszczenie tutaj paru wierszy (nota wyd.).

Ani w Archiwach, ani w dziełach Soergela nie figuruje nazwisko Jerusalema, Nie wymieniają go także historycy literatury niemieckiej. Tym niemniej nie wydaje mi się, aby był postacią zmyśloną. Z rozkazu O. Dietricha zur Linde w T. torturowano wielu żydowskich intelektualistów, m.in. pianistkę Emmie Rosenzweig. "Dawid Jerusalem" jest być może symbolem wielu osób. Mówią nam; że zmarł 1 marca 1943 roku; 1 marca 1939 narrator został ranny w Tylży (przyp. wyd.).

Wyobrażając sobie, że tragedia jest jedynie sztuką chwalenia...

Taylor używa takiej pisowni tego słowa (przyp. aut.).

Bariach stwierdza, że Ja'uq figuruje w Koranie (71:23), zaś prorokiem jest Al-Muqanna: stwierdza również, że nikt poza zaskakującym korespondentem Filipa Meadows Taylora nie skojarzył ich z Zahirem (przyp. aut.).

Przekład: Jan Murza Tarak Buczacki, Warszawa 1858 (przyp. tłum.).

Bez twarzy namiętny wszechpotężny lew,

Bez twarzy pobity niewolnik i bez twarzy król,

To jest właśnie historia, którą proboszcz wygłosił z ambony. Patrz stroną 143 (przyp. aut)

Powstanie sipajów w 1856 roku (przyp. tłum.).

Trzeci cesarz z dynastii Wielkich Mongołów (przyp. tłum.).

Tak w Indiach określa się Żydów azjatyckich (przyp. tłum.).

Mój Boże! Mógłbym się zamknąć w łupinie orzecha i czuć się królem nieskończonych przestrzeni. (Przeł. R. Brandstaetter).

Ale oni będą nas uczyli, że wieczność jest zastygłą chwilą obecną, jest nunc-stans (jak to nazywają scholastycy), czego nie rozumieją ani oni, ani nikt inny, tak samo, jakby nie rozumieli zwrotu hic-stans, gdyby miał on oznaczać nieskończoną wielkość przestrzeni. (Przełożył Cz. Znamierowski).

Ho visto, como el griego, las urbes de los hombres,

Los trabajos, los dias de varia luz, el hambre;

No corrijo los hechos, no falseo los nombres,

Pero el voyage que narro, es... autour de ma chambre.

Przypominam sobie satyryczną strofę, w której chłoszczę bez litości złych poetów:

Ten dał poematowi zbroję wojownika

Erudycji; ów pompatyczność i ozdoby,

Lecz obaj ośmieszają się, bijąc skrzydłami;

Zapomnieli — nieszczęśni! — o czynniku PIĘKNA!

(Przyp. aut.).

Sepan. A manderecha del poste rutinario. (Viniendo, claro está, desde el Nomoroestoj Se aburre una osamenta. Color? Blanquiceleste — Que da al corral de ovejas catadura de osario.

Nie do oddania gra słów, albowiem po hiszpańsku w żródłosłowie przymiotnika „milowy" — lutinario — zawiera sie skojarzenie z rutyną, z nudą. (Przyp. tłum.).

Otrzymałem twoje stroskane powinszowania — napisał do mnie. — Aczkolwiek cały drżysz z zazdrości, nieszczęsny mój przyjacielu, musisz przyznać (choćbyś miał się tym udławić), że tym razem udało mi się ozdobić moje czako najszkarłatniejszym z piór; turban mój — rubinem godnym najwspanialszego kalifa" (przyp. aut.).



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Borges Jorge Luis Alef
Borges Jorge Luis - Biblioteka Babel
Borges Jorge Luis - Biblioteka Babel
Borges Jorge Luis Powszechna historia nikczemnosci
Borges Jorge Luis Opowiadania ze zbioru Księga piasku
Borges, Jorge Luis Libro de los libros Literaturas antiguas
Borges Jorge Luis Kosc niezgody
Borges Jorge Luis Róża Paracelsa(1)
Borges, Jorge Luis Biografia de Tadeo Isidoro Cruz
Borges, Jorge Luis Dialogos con Borges
Borges Jorge Luis Roza Paracelsa
Borges, Jorge Luis Los dos reyes y los dos laberintos
Borges Jorge Luis Zamaskowany Farbiarz Hakim Z Merwu
Borges, Jorge Luis La espera
Borges, Jorge Luis Jorge Luis Borges Las ruinas circulares
Borges Jorge Luis Cuentos Breves Y Extraordinarios

więcej podobnych podstron