Henri Louise TRZYDZIEŚCI LAT WŚRÓD DZIKICH


Henri Louis

Trzydzieści lat wśród dzikich

przygody Ludwika de Rougemont

I.

Zadziwiające przygody człowieka, który przebył lat wiele w nieznanych prawie miejscowościach stałego lądu Australii, stanowią ważny przyczynek do poznania obyczajów, wierzeń i względnej cywilizacyi dzikich plemion tej części świata. Dlatego podajemy je w streszczeniu, pewni, że zajmą naszych czytelników nie mniej, niż dawne powieści Verne'a i MaineReada, trzymamy się przytem ściśle autora, który z wielką prostotą opowiada swe wyjątkowe przejścia. Urodziłem się w Paryżu r. , ale od tego roku życia matka wychowywała mnie w Szwajcaryi.

W chłopcach wcześnie zazwyczaj okazują się uzdolnienia i zamiłowania. Ja lubiłem bardzo geologię, znosiłem ciągle do domu kamienie, minerały i t. p., dopytując się o ich pochodzenie, a ponieważ matka mi się nie sprzeciwiała, odbywałem częste wycieczki do Freiburga i Czarnego lasu, ażeby przypatrzeć się różnym fabrykom metalowym.

Gdym miał lat cie, wezwano mnie do Francyi

dla odbycia powinności wojskowej, ale matka oparła się temu energicznie, bo za nic nie chciała widzić mnie żoł

nierzem, myślała jednak o mojej przyszłości, a że pragnąłem podróżować, po wielu naradach postanowiłem zwiedzić posiadłości francuzkie na Wschodzie i tam wybrać sobie odpowiednie zajęcie. Udałem się naprzód do Kairu z małym kapitalikiem, jaki mi matka udzieliła, ale w Kairze bawiłem bardzo krótko i popłynąłem do Singapore. Tam to poznałem się z poławiaczem pereł, Holendrem, Piotrem Jensen, z którym odrazu zaprzyjaźniliśmy się. Było to w roku , Jensen miał mały schooner (niewielki statek) w Batawii na którym prowadził swoje przedsiębiorstwo; namówił mnie, żeby z nim wejść do spółki i popłynęliśmy razem do posiadłości holenderskich, na drugiej półkuli. Tam Jensen dobrał sobie z wielką przezornością majtków i nurków malajskich, nad którymi władzę otrzymał człowiek doświadczony, któremu kapitan pozwolił zabrać z sobą żonę i jej służącą.

Po ukończeniu koniecznych przygotowań, wypłynęliśmy wreszcie na połów pereł. Na statku znajdowało się osób , a do tych dodać jeszcze trzeba ślicznego psa, należącego do kapitana. Tego psa, który miał odegrać tak ważną rolę w mojem późniejszem życiu, ktoś darował kapitanowi w Batawii...

Jak łatwo pojąć, nie znałem się wtedy na morzu i obsłudze okrętowej, ale przyjaciel mój Jensen zajmował się mną wyjątkowo, więc niebawem nabyłem bardzo wiele pożytecznych wiadomości w tym względzie.

Przepływaliśmy około wielu wysp, okrytych bujną zrotnikową roślinnością, i zatrzymywali się niekiedy przy której z nich dla zakupu świeżych zapasów, ja

ko to: drobiu, trzody chlewnoj, owoców i t. p., wreszcie dostaliśmy się szczęśliwie, bez najmniejszego wypadku, na brzegi Nowej Gwinei, która była celem wyprawy. Nurkowie spędzali cały ten czas na tańcach, śpiewach i grach rozmaitych, jak wesołe dzieci.

Wreszcie trafiliśmy na miejsce, które kapitan uznał za stosowne do połowu pereł, więc zarzuciwszy kotwicę, szybko zabraliśmy się do pracy. Byliśmy zaopatrzeni w łódź taką, jakiej się używa do połowu wielorybów i w pół tuzina drobnych stateczków, podobnych do łupiny orzecha przeznaczonych, do użytku nurków. Najprzód sam kapitan wypłynął na łodzi i z niej przeglądał dno oceanu, za pomocą, morskiego teleskopu, teleskop ten składał się po prostu z długiego metalowego cylindra, zaopatrzonego w soczewkę, a przy nadzwyczajnej przezroczystości wody, Jensen mógł dokonać swoich oględzin.Łódź jego otaczała flotyla drobnych statków, na każdym było od czterech do sześciu Malajczyków. Gdy Jensen dostrzegł miejsce odpowiednie, dawał znak i w mgnieniu oka nurkowie rzucali się do wody wprost na dno morskich przezroczy. Jeden tylko człowiek zostawał na łodzi, ażeby mieć o niej staranie. Ci nurkowie nietylko nie byli zaopatrzeni w żaden mechaniczny przyrząd, ale nie mieli nawet pomocniczych narzędzi, nic prócz noża zawieszonego na sznurku u pasa. Morze było w tych miejscach zaledwie na dwa lub trzy sążnie głębokie, czasem jednak dochodziło do ośmiu sążni i była to największa głębia, której nasi nurkowie dosięgali. Spuściwszy się na dno, brali zwykle dwie muszla

i lewą ręką przyciskali je do piersi, a powróciwszy na powierzchnię odpoczywali około kwandransa.

Muszle każdy składał na osobną kupkę, której nie łączono z innemi; dno morza złożone było w tych miejscach z kolonii koralowych, znajdowały się tam więc niezliczone nierówności i głębie, w których zwykła można było znaleść najlepszą zdobycz.

Dno morskie pokrywała bujna roślinność, niby las w którym uwijały się różnobarwne ryby; korale miały także piękne kolory, ale te znikały, gdy się je wyciągnęło na powierzchnię.

Nasza wyprawa puszczała się zwykle na morze z odpływem, a powracała wraz z przypływem i oddalała się niekiedy bardzo od lądu. Skoro morze stawało się niespokojne nurkowie nie mogli pracować, spieszyli więc do wielorybiej łodzi wciągali nań swoję stateczki i na nim powracali na okręt.

Ja nie brałem zwykle udziału w wyprawach, ale na mnie leżał obowiązek odbierania muszli od nurków i zapisywania ich liczby. Najczęściej też sam jeden z psem zostawałem na okręcie, bo nawet dwie malajskie kobiety, udawały się także na połów i pracowały jak inni nurkowie. Trzeba też przyznać, że ci wszyscy ludzie byli bardzo uczciwi, nie kłócili się ani nawet troszczyli się o wartość zdobyczy, jaką wyławiali i okazywali się zadowoleni, gdy mieli do syta ryżu, ryb, jaj żółwich, drobiu i kawy, a jeśli jeszcze do tego dodawana im paciorki, nie pragnęli więcej niczego.

Zwykle po kilkogodzinnej wyprawie każdy nurek oddawał mi około dwadzieścia muszel; oczyszczałem je

i otwierałem na drugi dzień; ale nie każda muszla zawierała perły, czasem otworzyłem całą setkę nic nie znajdując. Perły ukryte są głęboko w ciele zwierzątka i trzeba je z tamtąd wyciskać palcami. Niektóre mają ich kilka. Same muszle mają także wartość znaczną. Więc też w krótkim czasie byliśmy w posiadaniu pereł i muszel, przedstawiających poważny kapitał.

Ostrygi perłowe są niesmaczne i nikt z naszych ludzi jeść je nie chciał. Zdarzyło mi się raz znaleść w jednej muszli aż pereł. Najkosztowniejsza jaką miałem w ręku, była bardzo pięknej wody, a wielkość jej zbliżała się do gołębiego jaja. Niektóre perły były różowe, najczęściej jednak posiadały czysto biały kolor,

Najstraszniejszym nieprzyjacielem nurków jest głowonóg, lękają go się daleko więcej niż rekina, bo przyczepia się mackami do człowieka i trzyma tym sposobem w głębinie, dopóki go nie zatopi. Jeden z naszych ludzi zaledwie się raz wywinął z podobnego spotkania, a było to tak: Powracając codzień z wyprawy nurkowie przywiązywali zwykle swoje stateczki do okrętu, otóż któregoś dnia spadł w nocy deszcz ulewny, a wskutek tego małe statki napełnione były wodą. Kazaliśmy kilku Malajczykom ją wylać, a gdy zajęci byli tą pracą, jeden z nich zobaczył w wodzie jakiś czarny przedmiot, który go tak zaciekawił, że skoczył w morze, ażeby się przekonać co to było, ale zaledwie to uczynił wynurzył się przed nim ogromny głowonóg. Malajczyk uciekł wprawdzie na swój stateczek, ale potwór który go ścigał obwinął potężnem) mackami człowieka i jego statek i pociągnął w morze. Przerażeni towarzysze

nieszczęśliwego nurka rzucili mu się na ratunek. Jedni próbowali zabić głowonoga harpunem ale im się nie udało, inni sprytniejsi zarzucili mocną sieć, w którą, uwikłali potwora wraz z jego ofiarą, żywą jeszcze i wyciągnęli go z siecią na statek. Zdołano wreszcie zwolnić na wpół umarłego człowieka z tego strasznego uścisku. Z trudem udało nam się wrócić go do przytomności. Dziwna rzecz jednak, iż się nie utopił, choć zostawał pod wodą parę minut. Dopóki jednak nie stracił przytomności, zadawał swoim nieodstępnym nożem, rany głowonogowi, który zapewne z tego powodu pozostawał na powierzchni i nieszczęśliwy nurek mógł oddychać. Inaczej bylibyśmy znaleźli go martwym.

Głowonóg miał ciało owalne, posiadał niezmierną liczbę macek, z których sześć było ogromnych, a reszta mniejszych różnej miary. Potwór wyglądał okropnie; żółtawego koloru, pokryty ciemnemi plamami, ze wstrętnym otworem służącym mu za usta. Groźnym jest on przez swoje macki, które mają własność przylegania do ciała jak bańki, za pomocą niezliczonych ssawek.

Po tym wypadku, Malajczycy zawsze brali z sobą toporki, ażeby w razie podobnym odciąć macki, które ich oplatały. Spotkaliśmy w tej wyprawie dużo dziwnych stworzeń, ja sam nawet raz doznałem z tego powodu wielkiej trwogi.

Zarzuciliśmy kotwicę na głębokości pięciu sążni, a ja spokojnie pływałem niedaleko okrętu, gdy nagle wynurzyła się z morza potworna ryba, mająca przynajmniej stóp długości z ogromnym włochatym łbem wąsami. Na ten widok przyznaję, żeni struchlał,

a gdy to potworne stworzenie, otworzyło paszczę, miałem się za zgubionego. Jednakże nie zrobiło mi ono nic złego i mogłem spokojnie powrócić na okręt, ale nie prędko otrząsłem się z trwogi.

Niekiedy przeszkadzały nam rekiny, ale Malajczycy nie bardzo się ich lękają. Przeciwnie nasi nurkowie szukali ich nawet; łowili oni te zwierzęta w sposób trudny do wiary z powodu swej prostoty i śmiałości, jakiej wymaga. Czterech do pięciu nurków wypływało na łodzi, i zatrzymywali się dopiero spotkawszy ławę rekinów. Wówczas śmielszy od innych wychylał się z łodzi i wbijał dzidę, na ten cel wziętą, w pierwszego rekina, który się zbliżył. Skoro mu się to tylko udało, cała załoga podnosiła straszny wrzask, uderzając jednocześnie wodę wiosłami, ażeby przestraszyć rekiny, te uciekały, ale rzecz dziwna, ukłuty zawsze powracał sam, ażeby się przyjrzeć temu, co go zraniło. Widząc go wracającego ku łodzi, Malajczyk rzucał się spokojnie w morze, uzbrojony jedynie swym nieodstępnym nożem i krótkim kijem z twardego drzewa, długim na pięć cali tylko, lecz zaostrzonym po obu końcach. Płynął na powierzchni i naturalnie rekin się do niego zbliżał, a kiedy przewracał się, aby go pożreć, Malajczyk usuwał się kilku zręcznemi poruszeniami lewej ręki, prawą zaś kładł mu w otwartą paszczę swój kij sztorcem. W ten sposób rekin nie mógł jej zamknąć, a woda, wpadając w nią, zalewała go.

Nurkowi potrzeba dużo zimnej krwi, ażeby w ten sposób zabić rekina, ale Malajczycy znajdują wielką przyjemność w tym niebezpiecznym sporcie.

Kiedy już zwierzę żyć przestało, łowca siadał na nim jak na koniu, wbijał mu nóż w głowę i wspierając się na nim, a używając nóg zamiast wioseł, dopływał z powrotem do łodzi.

II.

Po wielu przygodach lecz bardzo szczęśliwem połowie zaczęło nam brakować żywności i wody; z tego powodu kapitan Jensen zwrócił się ku Nowej Gwinei, ażeby nabyć nowch zapasów; zbliżyliśmy się więc do lądu i dostali od krajowców wszystkiego, co nam było potrzeba, sposobem zamiany. Dawaliśmy im toporki, noże, obręcze żelazne, żółwie oraz jasne barwne perkale. W krótce stosunki Malajczyków z Papuasami stały się tak przyjazne, iż polowali i bawili się razem. Naczelnik Papuasów szczególniej mnie sobie upodobał, rozmawiał ze mną ciągle wykazując niezmordowanie piękność swego kraju. Pokazał mi też granicę, poza którą nie radził się puszczać, gdyż poza nią mieszkańcy nie byli już zależni od niego. Jednakże pewnego dnia z częścią naszych Malajczyków zaawanturowaliśmy się nieostrożnie w kraj zakazany i zatrzymali w wiosce poblizkiej. Ale tutaj ludność wcale nie była usposobioną przyjaźnie, a gdy jeden z moich towarzyszy, obraził któregoś z mieszkańców, pół wioski rzuciło się na nas i ledwie uciekliśmy z życiem. Dopiero przyjazny nam naczelnik przywrócił z krajowcami dobre stosunki.

Tymczasem Jensen zaczął mi się skarżyć, że ci

krajowcy stawali się coraz bardziej naprzykrzeni, bo nieustannie przybywali na okręt, przynosząc mnóstwo rzeczy niepotrzebnych, wszędzie zaglądając jakby mieli do tego prawo, tak że ich się pozbyć nie było można.

— Nie podoba mi się to — dodał — i muszę ich od tego odzwyczaić.

Na drugi dzień rano, gdy przypłynęła łódź pełna krajowców, nie pozwolił ani jednemu z nich wejść na okręt. Gdyśmy im to tłómaczyli, przybył naczelnik z pół tuzinem znaczniejszych mieszkańców, których znałem po większej części. Byli wszyscy bardzo obrażeni, ale uparty kapitan nie chciał ich przyjąć na statek. Naczelnik odpłynął w największym gniewie, a wszyscy krajowcy oddalili się za jego przykładem. Gdy łodzie ich zniknęły nam z oczu, wielka cisza zapanowała na okręcie, morzu i całem wybrzeżu, jednocześnie padło na nas wszystkich przeczucie jakiegoś niebezpieczeństwa. Wiedzieliśmy, że krajowcy byli obrażeni, a ponieważ nie można było na lądzie dostrzedz ani jednego z nich, widocznie obmyślali zemstę. Bylibyśmy natychmiast odpłynęli na pełne morze, tymczasem cisza była zupełna i nasze żagle gotowe do drogi zwieszały się bezwładnie przy masztach.

Nagle ujrzeliśmy ze dwadzieścia wojennych łodzi, mających po trzydziestu do czterdziestu uzbrojonych wojowników, płynących w prost ku nam od lądu. Przebiegły kapitan, spodziewając się napaści, uzbroił w topory Malajczyków, a gdyby krajowcy wdzierali się na okręt, utworzyliśmy na pomoście rodzaj barykady, ja i Jen

sen przygotowaliśmy strzelby i nabiliśmy naszą armatkę, gotując się do rozpaczliwej obrony.

Pomimo grożącego niebezpieczeństwa podziwiałem wspaniały widok, jaki tworzyły łodzie, kierując się wprost ku nam. Wojownicy na nich płynący byli w pełnym bojowym rynsztunku; ciemne ich ciało pokrywały białe kresy, które miały straszyć nieprzyjaciela, a na głowie mieli różnokolorowe pióra, wplecione do włosów i sterczące w górę. Każda łódź miała na przodzie z gruba wyrzeźbioną głowę. Dwunastu wioślarzy popychało ją szparko. Gdy pierwsza z nich była tak blizko, iż załoga mogła nas usłyszeć, zawołałem, żeby nie ważyli się zbliżać chyba w zamiarach przyjaznych. W odpowiedzi potrząsali bronią i zwrócili ku nam swe łuki. Na tych oznakach nie można się było pomylić. Płynęli w tak wielkiej liczbie, aby z nami stoczyć walkę, i zwyciężyliby od razu, gdyby tylko dostali się na okręt. Położenie nasze było tem gorsze, że około okrętu wisiało pełno lin, przeznaczonych do przyczepiania łódek służących do połowu pereł. Nie mieliśmy nawet czasu ściągnąć tych lin. a nieprzyjaciel niezawodnie byłby z nich korzystał, gdybyśmy go tylko dość blisko dopuścili. Trzeba było działać szybko. Gdyśmy się naradzali jak postąpić, spadł na nas istny grad strzał z przodującej łodzi, więc nie czekając dłużej, dałem ognia i moja kula przeszyła naczelnika oraz przedziurawiła bok łodzi. Zdumienie krajowców na ten widok było ogromne, a zanim ochłonęli, Jensen posłał im ładunek kartaczy, którego skutek mógł ich zniechęcić zupełnie do dalszej walki.

Znowu dawałem im znaki, ażeby się nie zbliżali,

oni zaś zdawali się niepewni, co dalej czynić mają. Naradzali się widocznie, tymczasem nadpłynęło z dziesięć łodzi i to im zapewne dodało odwagi, bo znowu skierowali się ku nam, ale ja także byłem przygotowany, nabiłem znowu kartaczami armatkę i cały jej nabój dostał się na łodzie. Tym razem stracili odwagę, bo jedna z łodzi była na sztuki poszarpana, a prawie wszyscy na niej mniej lub więcej ranieni; dostało się też i innym.

Teraz padła na nich istna panika, łodzie się zatrzymały w nieporządku. Do nas dostało się parę strzał, ale nikogo nie drasnęły nawet, krajowcy byli zanadto przerażeni, by dobrze celować. Tymczasem zawiał wiatr, a my skorzystaliśmy z tego i spokojnie podniósłszy kotwicę, puściliśmy się na morze w obec pokonanej flotyli nieprzyjacielskiej, która posłała nam znów bezskuteczne strzały. W pół godziny byliśmy już zupełnie bezpieczni i swobodni.

Ta przygoda sprawiła, że Malajczycy pragnęli gorąco porzucić te strony i wysłali jednego z pomiędzy siebie do kapitana, ażeby go namówić do zwrócenia się na inne wody. Z początku Jensen starał się im to wytłomaczyć i dziwić mu się było trudno, widząc bogaty owoc plonu; ale oni zgodzić się nie chcieli i w końcu musiał szukać innego miejsca połowu. Nie umiem powiedzieć gdzie się skierował, ale po tygodniu znaleźliśmy niesłychane ławy perłowych muszel i znowu rozpoczął się połów. Szczęście służyło nam ciągle, a skarb nasz zwiększał się z dniem każdym i był już teraz wcale pokaźnym.

III.

Któregoś rana, gdy jak zwykle byłem zajęty otwieraniem złowionych muszli, znalazłem trzy prześliczne czarne perły. Spoglądałem na nie olśniony, sam nie wiem czemu. Ale te czarne perły! obyśmy ich nigdy nie byli znali. Pokazałem je kapitanowi, a on się zapalił i powiedział, że były warte prawie tyle co wszystkie dotąd złowione razem wzięte, więc trzeba dalej robić poszukiwania w tem miejscu, ażeby znaleść więcej podobnych. Znaczyło to, że mieliśmy przebywać na morzu dłużej, niż było w zwyczaju i niż pozwalała roztropność. Kończył się czas połowu pereł, nadchodziła epoka musonów. Cóż kiedy kapitan dostał perłowe; gorączki i nie chciał słyszeć o rzuceniu połowu. Powtarzał ciągle, że tu musi być mnóstwo czarnych pereł, że te któreśmy znaleźli nie mogą być odosobnione i t. p. Nurkowie nasi pracowali więc dalej. Ja rzeczywiście nie miałem pojęcia o strasznych niebezpieczeństwach, jakie nam groziły w razie pozostania na tak niepewnych wodach w zbliżającej się porze musonów, i przyznaję, nie zrozumiałem, dla czego nie mielibyśmy dalej prowadzić połowu.

Później dopiero dowiedziałem się, że czas połowu trwa od listopada do maja. Tymczasem maj przeszedł, a myśmy prowadzili go ciągle w nadziei znalezienia więcej czarnych pereł. Nadzieja ta wszakże nas zawodziła, mimo że kapitan tem więcej zawziął się ich szukać i sam kierował codziennie nurkami.

Mijały dnie, gdy zauważyłem oznaki zmiany pogody, barometr skakał nagle do góry i spadał raptownie w sposób zupełnie niezwykły. Zwróciłem na to uwagę Jensena, ale on był zanadto zajęty swym połowem, żeby umie słuchać.

Dochodzę teraz do fatalnego dnia, który na tyle długich lat, odciął mnie od cywilizowanego świata. Był to dzień czerwcowy w r. . Wczesnym rankiem Jensen wypłynął za wszystkimi nurkami. Ja sam jeden zostałem na okręcie. Kobiety często nurkom towarzyszyły na perłowe wyprawy i tak uczyniły dnia tego. Brały one nieraz udział w ich pracach i uważały to jako zabawę.

Gdy zastanawiam się nad Strasznemi wypadkami dnia tego, dziwię się jeszcze, iż kapitan był tak nierozsądny, by puścić się na morze, bo zaledwie na godzinę przedtem olbrzymi bałwan uderzył w tył okrętu i zalał zupełnie kajuty. Świadczyło to przecież dowodnie o niepewnym stanie powietrza, ale biedny Jensen kazał tylko wodę wypompować i osuszywszy jako tako kajuty popłynął znowu do ław perłowych, które go oczarowały i na których prawdopodobnie spoczął na wieki.

Patrzyłem, jak cała wyprawa oddalała się od okrętu blizko trzy mile i zatrzymała się dla połowu, a czyniąc to nie miałem najmniejszego przeczucia katastrofy, która ją i mnie spotkać miała. Do tej pory wiał ożywczy wietrzyk, nagle wiatr wzmógł się gwałtownie i morze pokryło się bałwanami, które szybko zmiotły ludzi z maleńkich łódek. Na szczęście ci pływając doskonale

uczepili się łódek i widziałem, jak docierali do łodzi Jensena.

Morze co chwila stawało się burzliwsze, wicher zamienił się w huragan. Malajczycy, zebrawszy się wszyscy na wielkiej łodzi starali się powrócić na okręt, ale napróżno. Widziałem, że nie byli w stanie kierować nią na rozszalałem morzu i przeciwnie spostrzegłem z przerażeniem, że stopniowo burza oddalała ich odemnie i unosiła gdzieś na bezbrzeżne wody. Łamałem sobie głowę nad sposobami przyjścia im w pomoc, nie mogłem przecież nic wymyśleć. Naprzód chciałem próbować podnieść kotwicę, ażeby w ich stronę popłynąć; zastanowiłem się jednak, że burza może rzucić mnie w inną stronę, że mogłem wpaść na koralowe rafy, których pełno na tych niebezpiecznych wodach i doszedłem do przekonania, że lepiej jeszcze pozostać na miejscu przynajmniej na teraz. Przytem byłem pewny, że kapitan ze swoją znajomością morza, znajdzie jaką wyspę, może niezbyt oddaloną, gdzie się dostanie i przeczeka burzę.

Tymczasem cała wyprawa oddalała się coraz bardziej, aż wreszcie około dziewiątej godziny straciłem ją z oczu. Pomyślałem teraz, że trzeba zająć się okrętem i postawić go w warunkach odpowiednich do odparcia wzmagającej się burzy. Nie była to już pierwsza, jaką przebywałem, wiedziałem więc co czynić należy. Najprzód zatkałem dobrze wszystkie otwory, a uczyniwszy to zniosłem z pomostu i zabezpieczyłem wszystkie rzeczy ruchome. Na szczęście żagle były pozwijane, więc nie miałem z niemi kłopotu. Około południa nie mogłem

się utrzymać na pomoście i czołgałem się na czworakach, czepiając się czego mógłem, aby mnie fale nie uniosły; obwiązałem się też sznurem, którego drugi koniec przymocowałem do jednego z masztów, ażeby się zabezpieczyć.

Deszcz spadł ulewny, a bałwany przepływały przez pokład, jak gdyby chciały biedny statek pochłonąć, ale ten świetnie im się opierał. Około godziny drugiej szalał prawdziwy cyklon, a ja każdej chwili oczekiwałem śmierci. Jakaś potężniejsza fala zerwała żagle ze straszliwym szumem. Cały zdrętwiały, słuchałem przerażającego wycia wichru, który wstrząsał nieszczęśliwym okrętem, podnosił go w górę na grzbiet olbrzymich bałwanów i spychał równie nagle w przepaście, co mi ścinało krew w żyłach. Nagle wiatr ustał, a było to dla mnie rzeczą równie niespodziewaną, jak nagłe powstanie burzy, niebo pokrywały ciągle czarne chmury i morze szalało. Ponieważ jednak była przerwa w wichrze i deszczu, mogłem spojrzeć dokoła. Wdrapałem się na niższą część masztu. Niestety ujrzałem tylko całą przestrzeń czarnych, spienionych wód, tworzących olbrzymie wały, które z rykiem i szumem ścierały się z sobą.

Wówczas dopiero uderzyła mnie okropność mego położenia, przecież nie rozpaczałem, bo ufałem. Bogu.

Wiatr tymczasem zmienił kierunek i zaczął dąć z nową siłą, a bałwany uderzały na okręt i zmiotły z pomostu to, co jeszcze na nim zostało. Na szczęście byłem przywiązany do masztu, i to kilkakrotnie ocaliło mi

życie. Teraz burza rozszalała się na nowo, ale uderzyła na ranie z przeciwnej strony z większą jeszcze siłą i trwało to przez całą noc, a ja byłem sam jeden w obec niej. Każdej chwili myślałem, że okręt pogrąży się w głębinach i nadejdzie ostatnia moja godzina. Jedyną żywą istotą na okręcie oprócz mnie był pies kapitana; chwilami wycie jego dochodziło mnie z kajuty, gdzie go zamknąłem na początku cyklonu.

Pomiędzy przedmiotami, jakie fala porwała, była ogromna beczka pełna żółwiego tłuszczu, w którem przechowywaliśmy mięso, kiedy tłuszcz ten rozlał się z rozbitej beczki, morze uspokoiło się nagle, jakby za dotkięciem czarodziejskiej laski i wygładziło około okrętu, w sposób, który mnie zdumiał. Spokój ten jednak trwał tylko do chwili, gdy tłuszcz został mechanicznie zmięszany z falami.

Burza szalała noc całą i dopiero, gdy świtać zaczęło, ucichła nieco i można było przewidywać jej koniec. O szóstej wiał już tylko lekki, wiatr, a morze poczęło się uspakajać. Mogłem już teraz zdać sobie sprawę ze szkód poniesionych i z wielką radością przekonałem się, że okręt nie został poważnie uszkodzony, ster tylko był połamany. Jedna z pierwszych moich czynności było wypuszczenie psa. Biedny Bruno! W szalonych, podskokach wybiegł na pokład szukając swego nieobecnego pana i zdawał się bardzo zdziwiony, widząc tylko mnie jednego.

Niestety! nigdy więcej nie ujrzałem kapitana Jensena, ani czterdziestu Malajczyków i dwóch kobiet. Jednakże Jensen mógł być ocalonym, może dotąd żyje

i nawet czytać będzie to kiedy. Bogu jednemu wiadomo, co się stało z całą nieszczęsną, perłową wyprawą. Niektórzy bezmiłosierni ludzie mogą powiedzieć, że los ich był słuszną karą chciwości, ale ja mówię: "Nie sądź, abyś nie był sądzonym. "

Po strasznej nocy, nastał piękny ranek, a ja pomyślałem nad tem, co mi czynić wypadało. Znalazłem wprawdzie żagle, któremi zastąpiłem uniesione przez burzę, ponieważ jednak zabrała mi ona mapę i busolę, nie wiedziałem ani gdzie jestem, ani gdzie mi się kierować należało, ażeby się dostać do lądu.

Nie mogłem jednak pozostawać na miejscu, usiłowałem więc zastąpić ster, jak umiałem i to zabrało mi dwa dni czasu, a wówczas podniosłem kotwicę i statek ruszył szczęśliwie. Kierowałem się według słońca i na noc zarzucałem kotwicę. Miałem nadzieję, że dopłynę do której z wysp archipelagu holenderskiego. Tymczasem mijał dzień za dniem, a nie dostrzegałem lądu. Trudno sobie wyobrazić straszniejszego położenia; byłem sam jeden na statku, zgubiony na bezbrzeżnym oceanie. Zdarzały się też różne wypadki, raz nawet okręt obtarł się o podmorską, rafę, szczęściem jednak nie został uszkodzony; widocznie Opatrzność czuwała nademną.

Nareszcie we dwa tygodnie po owej strasznej burzy, ujrzałem zdaleka wyspę i ku memu zdziwieniu unosiły się nad nią mnogie dymy, jakby z wielu rozpalonych ognisk na wybrzeżu. Zrozumniałem, że to były jakieś sygnały i wyobraziłem sobie, że to jakaś wyspa zamieszkana przez przyjaznych Malajczyków, ale przypatrzywszy się bliżej ogniskom, straciłem tę nadzieję, gdyż

był tam tłum dzikich, zupełnie nagich, którzy biegali po wybrzeżu i potrząsali groźnie dzidami, zwróconemi ku mnie.

Wcale mi się to nie podobało i zamiast dążyć ku wyspie, chciałem zwrócić statek od tych niegościnnych brzegów, tymczasem z wielkim niepokojem spotkałem się z prądem, który niósł mnie wprost na nie i to wśród raf koralowych. Prąd był tak silny, iż walczyć z nim nie mogłem. Dowiedziałem się potem, że była to cieśnina, pomiędzy wyspami Melville i Bathurst.

Traciłem nadzieję wydobycia się z tego złowrogiego miejsca, gdyż będąc sam jeden na, okręcie, nie mogłem walczyć z prądem. Szczęściem przepływał on wśród skalistych brzegów, z których tylko wygrażali mi dzicy, kierując ku mnie swoje łuki. Była to najwęższa część cieśniny, a dzicy olbrzymiego wzrostu wyglądali strasznie wojowniczo. Chroniłem się przed strzałami, jak mogłem, kilka z nich padło na pokład. Były one zrobione z bardzo twardego drzewa i mogły niezawodnie zadawać ciężkie rany. Dzicy przytem wydawali straszliwe wrzaski. Tymczasem prąd unosił ranie tak szybko, iż niebawem straciłem ich z oczu.

Z radością znalazłem się znowu na pełnem morzu. Miałem w prawdzie na okręcie dużo broni i amunicyi, ale ostatecznie nicbym na walce nie wygrał i wolałem trzymać się zdaleka od napastników.

IV.

W cztery dni po spotkaniu dzikich, znowu zanosiło się na burzę i kiedym był zajęty ściąganiem żagli, ujrzałem nagle wzdymającą się falę tuż prawie przy okręcie i ogromna czarna ryba, wyskoczyła w górę prawie do burtu mojego statku. Wzrostem dorównywała niemal wielorybom i ciągle trzymała się przy okręcie, przejmując mnie trwogą tak, iż byłem bardzo szczęśliwy, gdy się wreszcie oddaliła. Tymczasem zerwała się burza i musiałem znowu z nią walczyć, polecając się Bogu.

Przez ten cały czas nie brakowało mi żywności. Nie mogłem wprawdzie nic gotować, ale było pod dostatkiem konserw tak, iż mogłem i siebie i mego psa nakarmić. Był to dla mnie prawdziwy towarzysz, przemawiałem do niego całemi godzinami, zdawało mi się, że on mnie rozumie i to była moja jedyna pociecha. Wreszcie ujrzałem rano całe morze białe od piany, z powodu raf otaczających; próbowałem kierować okrętem, ale niestety było to niepodobieństwem, wpadł w wir i po chwili uczułem straszne uderzenie, które rzuciło mnie na pomost. Bruno, jakby rozumiejąc nieszczęście, zawył żałośnie. W tej chwili olbrzymi bałwan wdarł się na pomost i zmiótł wszystko, co się na nim znajdowało. Nie wiem sam jakim cudem nie uniósł mnie także.

Gdym się podniósł potłuczony i skrwawiony, uderzyła mnie jakaś grobowa cisza. Przed chwilą głuszył

mnie szum bałwanów, teraz widziałem w prawdzie burzliwe morze, alem go już nie słyszał.

Stopniowo dopiero zdałem sobie sprawę z okropnej prawdy. Byłem głuchy, jak pień. Gwałtowne uderzenie bałwanu, rzucając mnie głową, o burt, odebrało mi słuch zupełnie. Co się ze mną działo, gdym to zrozumniał, opisać nie potrafię. Jednakże nie wszystko jeszcze było stracone, bo nazajutrz rano, uczułem jakieś trzaśniecie w lewem uchu i natychmiast posłyszałem znowu szum morza, wycie wichru i szczekanie mego ukochanego psa. Ale na prawe ucho pozostałem głuchy na zawsze.

Zaczynałem myśleć, że najgorsze niebezpieczeństwo minęło, gdy znowu dał się słyszeć złowrogi zgrzyt okrętu o podwodną rafę. Z rozpaczą spojrzałem w koło i prócz raf ujrzałem tylko wązki pas piasczystej zaspy, wynurzającej się opodal. Jednocześnie okręt uszkodzony począł się zanurzać. Widząc to wyrzucałem w wodę paki i beczki, w nadziei, że może dostaną się do lądu, próbowałem też zbudować sobie tratwę, ale nie miałem na to czasu, bo wkrótce wraz z psem znalazłem się w morzu, usiłując płynąć ku wyspie.

Na nieszczęście wszystkie łodzie przepadły wraz z kapitanem i nurkami w ów dzień fatalny. Teraz morze było tak wzburzone, (wał raf otaczał okręt, fala szła przeciwko mnie), że byłbym niezawodnie utonął, gdyby wierny pies nie przyszedł mi z pomocą, chwytając mnie za włosy, które miałem długie, bom ich oddawna nie strzygł i w ten sposób dostaliśmy się do lądu. Pies

ten z gatunku australijskich był nadzwyczaj silny i zmyślny.

Kiedy przyszedłem do siebie po tej strasznej przeprawie i mogłem się utrzymać na nogach, obszedłem wyspę. — raczej mieliznę, na której się znalazłem. Dzięki Bogu nie przyszło mi wówczas przez myśl, że na tem mikroskopijnym skrawku ziemi, przyjdzie mi przeżyć całe półtrzecia roku, bo podobna myśl byłaby mnie chyba przyprawiła o szaleństwo.

Byłem na nieurodzajnem pustkowiu, bez krzaczka nawet lub jakiejkolwiek roślinności, na której wzrok mógłby spocząć. Żadne słowa nie wypowiedzą okropności tych dni i miesięcy, jakie tam przebyłem. Gała mielizna miała zaledwie sto łokci długości, a dziesięć szerokości, wyniesioną była ponad przypływ morski o jakie ośm stóp; zwierza nie było tu wcale, ptaki jednak przylatywały licznie, a najwięcej pelikany.

Szczegółowe obejście wyspy nie trwało może i dziesięciu minut, spostrzegłem wówczas z nieopisanem przerażeniem, że nie było na niej śladu słodkiej wody. Z Jakimże niepokojem badałem z daleka statek mój uwięzły na, rafie. Dopóki on istniał, byłem ocalony, zawierał bowiem i żywność i wodę. Jakżem dziękował Bogu za wiał koralowy, który go bronił od wściekłości bałwanów, a że w krótce burza uspokoiła się znacznie i księżyc przyświecał, postanowiłem popłynąć na okręt i zabrać z tamtąd trochę żywności i rzeczy.

Dostałem się na okręt bez wielkich wysiłków, ale ponieważ pokład był pod wodą niewiele co mogłem zdziałać. Zdecydowałem, się nareszcie nurkiem zejść do ka

jut i zabrałem z nich parę kołder, ale żywność nie wpadła mi w ręce. Z niezmiernym trudem zbudowałem z kawałków drzewa, znalezionych na pokładzie lub pływających do koła, coś nakształt tratwy, na której złożyłem kołdry, kufer dębowy i parę innych rzeczy, ale gdy spuściłem tratwę, przekonałem się, że teraz nie dopłynę do wyspy z powodu odpływu.

Czas był prześliczny, postanowiłem więc przenocować na okręcie, którego przód wystawał nad wodą, gdyż potrzebowałem bardzo wypoczynku. Noc przeszła spokojnie, a zbudziłem się o świcie.

Teraz sprzyjał mi przypływ, więc przyprowadziłem moją tratwę do wyspy. Szukając na niej miejsca do wylądowania i osiedlenia się, przejrzałem ją znowu uważnie i zrobiłem odkrycie, które przejęło mnie przerażeniem. Oto dostrzegłem przy dole głębokim na parę stóp ludzką czaszkę i obejrzawszy dół, doszedłem do przekonania, że był wykopanym łopatami, zatem przez istoty, mające jakąś cywilizacyę zacząłem palcami rozgrzebywać go głębiej. Wtedy z nieopisaną trwogą dogrzebałem się wielu szczątków ludzkich. "Boże!" pomyślałem ze zgrozą "wkrótce pewnie i moje kości pomieszają się z temi, co się tu znajdują. "

Widok ten sprawił na mnie tak przygnębiające wrażenie, iż musiałem zająć się czem innem, ażeby je zatrzeć, ale po pewnem czasie zapanowałem nad memi nerwami i znowu wróciłem do tej tajemniczej mogiły. Naliczyłem w niej szesnaście szkieletów, pomiędzy któremi dwa mniejsze musiały należyć do kobiet lub niedorostków

Tego rana za śniadanie posłużyły mi surowe jajka

mew, napoju nie miałem żadnego. Pomiędzy dziewiątą a dziesiątą, godziną przy najniższym odpływie, uda. łem się znowu na okręt i zabrałem tyło rzeczy, ile tylko mogłem. Poszukiwania w kajutach były bardzo trudne z powodu wody, która je napełniała, jednakże wydobyłem z nich tomahawk, oraz mój łuk i strzały. Jeszcze w Szwajcaryi wprawiałem się w ten rodzaj sportu i byłem dobrym łucznikiem, wziąłem także kocieł kuchenny. Wszystkie te rzeczy miały dla mnie pierwszorzędne znaczenie, szczególniej łuk i strzały stanowiły o mojem życiu, bo dawały możność zabijania morskiego ptactwa na pożywienie. "Wprawdzie na okręcie było wiele broni palnej i ładunków, ale ponieważ proch zamókł, nie zabierałem ich wcale.

Za pomocą tomahawku odciąłem wiele kawałków drzewa z okrętu i zabrałem na opał.

Powróciwszy na wyspę, próbowałem sposobem tarcia rozpalić ogień, ale napróżno, po godzinie ciężkiej pracy drzewo zaledwie się cokolwiek rozgrzało, a pomimo, że nie ustawałem w usiłowaniach, nie zdołałem dojść do upragnionego rezultatu. Zastanawiałem się nad warunkami, w jakich dzicy otrzymują ogień w ten sposób, jak o tem nieraz czytałem. Do tego czasu nie zbudowałem sobie żadnego schroniska. Sypiałem na piasku otulony w moje kołdry. Dopiero po kilku dniach, przekonałem się z wielką radością, że przy najniższem odpływie morza było rzeczą możliwą przejść w bród po skałach do okrętu i wówczas też sprowadziłem sobie

z niego parę baryłek wody, cały zapas konserw i niewielką baryłkę mąki; to wszystko z żaglami, linami i różnego rodzaju odpadkami, stanowiło teraz całe moje mienie. Zaraz po południu zbudowałem sobie jakie takie legowisko do spania.

Gdy znowu byłem na okręcie, przywiozłem nóż krzemienny, który jako ciekawość dostałem od Papuasów, i zapas bardzo twardego drzewa z Nowej Gwinei, które to drzewo mogło tlić się przez całe godziny nie wybuchając płomieniem. Teraz najważniejszą rzeczą było skrzesanie ognia, zacząłem więc, po nad gałgankami uskubanemi z kołder uderzać jedną o drugę moje dwie bronie: tomahawek i nóż krzemienny.

Tym razem udało mi się otrzymać iskrę i ku mojej niewypowiedzianej radości zabłysnął mi wkrótce wesoły płomień. Od tej chwili nieustannem staraniem mem było nie dać mu wygasnąć i przez czas kiedy byłem więźniem na wyspie, nie wygasł nigdy. Ogień był moją, pierwszą myślą po przebudzeniu, a w nocy tlał podsycany drzewem z Nowej Gwinei, o którem wspomniałem, a którego znalazłem duży zapas na okręcie. Sam okręt zresztą służył mi na opał, a przytem znajdowałem niekiedy na wybrzeżu drzewo przyniesione przez fale

Nieraz zastanawiałem się z dreszczem przerażenia, coby się zemną było stało, gdyby okręt poszedł odrazu w głębię. Jakież byłbym przechodził długie męczarnie głodu i pragnienia, zanim nastąpiłaby śmierć, śmierć samotna. Na tej okropnej wydmie, przybyłby jeden szkielet więcej, do tych co się na niej znajdowały.

Daie mijały jeden po drugim. Nie miałem wyobrażeniu gdzie się znajduję, ale wiedziałem niestety, że byłem oddalony od zwykłych morskich szlaków, któremi przepływają statki i ta myśl sprawiała mi ból dotkliwy. Jednakże zatknąłem flagę na kiju, mającym zaledwie parę łokci wysokości w nadziei, że ten sygnał dojrzany może będzie przez jakiś zabłąkany okręt i że on wskaże istnienie tutaj opuszczonego rozbitka. Co rano biegłem do mojego sygnału i upatrywałem żagla na horyzoncie i zawsze napróżno. Stało się to u mnie przyzwyczajeniem. A jednak tak trudno człowiekowi pozbyć się nadziei, że przez ciąg długich miesięcy, zawód zawsze był mi równie bolesny.

Budziłem się zwykle o ej rano. W tych zwrotnikowych strefach słońce stale wschodzi i zachodzi około tej, z małą, bardzo różnicą. W nocy spadała obfita rosa i rozkosznie ochładzała powietrze, ale w dzień upał był tak straszny, iż nie mogłem znieść na sobie odzienia, okryłem się więc jedwabną chustką, która zwieszała mi się koło ciała. Potem jednak i tę rzuciłem, a dzięki ciągłym kąpielom morskim, moje ciało zahartowało się na działanie zwrotnikowego słońca.

Całą moją energię zwróciłem na obdarcie biednego okrętu ze wszystkiego, co mogło mi przynieść pożytek, pracowałem więc nad tem gorączkowo, bom się zawsze lękał, by jaka burza do reszty go nie zatopiła. Trwało to parę miesięcy, aż wreszcie przeniosłem na ląd nawet muszle perłowe, a była to trudna robota, raz z powodu, że większa część okrętu była pod wodą, powtóre, mogłem tylko korzystać z najniższych odpły

wów, bo jedynie w czasie pełni i nowiu, mogłem dostawać się w bród na okręt. Z czasem jednak zaczął on ulegać zniszczeniu, a ja sam dopomagałem temu za pomocą mego tomahawku.

Baryłki mąki, jakie powoli wyciągałem z zatopionych składów, nie uległy zupełnemu zniszczeniu, gdyż utworzyła się w nich po wierzchu jakoby skorupa osłaniająca resztę zawartości. "Wiele jednak z tej mąki zepsuło się pomimo największej mej staranności; przyniosłem sobie także z okrętu zapasy bobu, ryżu i kukurydzy, blaszanki skoncentrowanego mleka, suszonych jarzyn i wiele innych artykułów spożywczych, a także kilka butelek oliwy i araku.

Ostatecznie, po upływie dziewięciu miesięcy okręt był zupełnie opróżniony i tylko nagi szkielet sterczał na skałach.

W wielkiej skrzyni, znajdującej się w kajucie kapitana, znalazłem najrozmaitsze nasiona i wówczas przyszło mi na myśl, czy nie mógłbym posiać i wyhodować sobie trochę zboża. Największa trudność była o wodę, której starczyło mi zaledwie na własną potrzebę, a wiedziałem, że wodą morską podlewać roślin nie można.

Po długich rozmysłach spróbowałem następującego sposobu. Zapełniłem wielką żółwią skorupę piaskiem, oliwą i zwilżyłem ją krwią żółwią. Zboże zakiełkowało i niebawem miałem pełno skorup w ten sposób obsianych, które uważałem za swój ogród.

Przez długi czas poprzestawałem na pierwotnem schronisku płóciennem, teraz postanowiłem zużytkować

muszle perłowe na wybudowanie rodzaju chaty, bo właściwie nie wiem czemu znosiłem je pilnie z okrętu, Zbudowałem więc ściany grube na trzy stopy, mające dziesięć stóp długości, siedm szerokości i spoiłem je mięszaniną z piasku, gliny i wody, ściany okryłem płótnem i tym sposobem zrobiłem sobie wygodną siedzibę. Można śmiało powiedzieć, że nie było chaty zbudowanej z kosztowniejszego materyału. Przy wejściu zrobiłem rodzaj namiotu, dla ochrony ognia w czasie dżdżystej pory. Zużytkowałem też słomę wyhodowaną w moim ogrodzie na pokrycie chaty i posłanie.

Kocioł, który przywiozłem z okrętu, był przez długi czas jedynem mojem kuchennem narzędziem. Zresztą" kiedym chciał co upiec, robiłem w piasku rodzaj pieca, jak widziałem, że czynili mieszkańcy Nowej Gwinei. Miałem zawsze ryb pod dostatkiem, dzikie ptactwo zabijałem kijem, gdy siadało na wyspie zmęczone. Dopóki miałem mąkę, piekłem sobie z niej placki. Ryby łowiły dla mnie pelikany, bo te ptaki, gdy miały młode przynosiły im obfity zapas świeżych rybek w swych dziobach, a gdy wyrzucały je na piasek, zabierałem je bez ceremonii. Ryby, mięso żółwie i konserwy owocowe były to prawdziwe uczty.

Po śniadaniu kąpałem się i jeśli był czas odpływu, i morze płytkie a z tego powodu nie trzeba było lękać się rekinów, puszczałem się dalej od brzegu, potem biegałem po słońcu, ażeby się osuszyć. Wracałem następnie do mego schronienia i czytałem głośno, najczęściej po angielsku dla przyjemności słyszenia własnego głosu. Przywiozłem z okrętu biblię po francusku

i angielsku. Ten ostatni język znałem dobrze, jeszcze będąc w Szwajcaryi.

Chodziłem też z moim psem na łowy, ażeby chwytać pewnego rodzaju raję, która ma ostry kolec na końcu ogona, doskonale dający się użyć na strzały. Ciało ryby ma pewne podobieństwo do flądry, ale ogon. jest długi i spiczasty. Ryby te zbliżały się gromadnie do brzegu, a ja chwytałem je na ości. Są to ryby elektryczne, doświadczyłem tego niegdyś i nie zapomnę nigdy wstrząśnienia, jakiego doznałem. Na szczęście zdarzyło się to gdym był pomiędzy przyjaznemi sobie. Murzynami, inaczej nie byłbym może wyszedł cało z tej przygody.

Płynąłem wówczas powoli na głębię, gdy nagle uczułem dziwny ból w lewej kostce, jak gdybym dotknął silnej elektrycznej bateryi i zaraz wpadłem w taką omdlałość, że nie byłem w stanie ruszyć palcem, choć czułem, że idę na dno. Szczęściem otaczający Murzyni przyszli mi w pomoc i wyciągnęli na ląd, gdzie wkrótce odzyskałem władzę. Kostkę miałem ledwie zadraśniętą, ale przez długi czas odczuwałem bóle w całem ciele, a krajowcy, dowiedziawszy się o tych symptomatach, powiedzieli, że zostałem ukłuty przez elektryczną raję.

Powracając do mego samotnego życia, powiem, że mięso rai wcale nie było smaczne, używałem go więc jedynie jako przynęty na rekiny. Często bardzo żółwie nawiedzały moją wyspę i składały jaja na wybrzeżu. Zdarzało się to jednak tylko w nocy, w czasie największego przypływu. Czatowałem na nie i dość było prze

wrócić żółwia na grzbiet, potem można go już było zabić. Mięso ich było doskonałem pożywieniem, a w skorupie hodowałem rośliny, jak w muszlach perłowych. Tyin sposobem powiększał się mój ogród. I kukurydza i zboże udawały się dobrze, mogłem rachować na trzy sprzęty rocznie. Słoma była mi bardzo do spania przydatna. Dokuczały mi jednak coraz więcej robaki ziemne, więc pomyślałem o hamaku i rzeczywiście zrobiłem sobie hamak ze skóry rekina, powiesiłem go w mojej chacie i używałem wygodnego snu,

Trudno było mi zwalczać beznadziejną rozpacz mego położenia, która mogła doprowadzić do szaleństwa. Na szczęście miałem bardzo czynne usposobienie i jako rozrywkę, zacząłem jak niegdyś w Montreux, zabawiać się gimnastyką, wkrótce też stałem się prawdziwym akrobatą i mogłem w kilku koziołkach przesadzić dach mojej chaty. Zająłem się także pilnie przyrządzaniem kompasu.

Naprzód wbiłem w ziemię kij prostopadły i nakreśliłem koło za pomocą kołków i perłowych muszli. Godziny znaczyła mi długość cienia. Kładłem się spać o zachodzie, a wstawałem ze świtem kończąc i zaczynając dzień modlitwą.

Jednak pomimo wszelkich usiłowań coraz częściej miewałem napady zniechęcenia, dochodzącego do rozpaczy, zaczynałem się lękać szaleństwa. Ostatecznie jednak chociaż położenie moje zdawało się beznadziejne, nigdy nie zrzekłem się myśli porzucenia tej wyspy jakim bądź sposobem, zacząłem więc budować sobie łódź.

Nie znałem się wcale na tej robocie, ale zdawało

mi się, że zbuduję statek, który przynajmniej utrzyma się na wodzie. Zabrałem się do pracy z lekkiem sercem, lecz doznałem wkrótce gorzkich rozczarowań. To zrobiłem kadłub statku za ciężki, to znowu użyłem zbyt grubego drzewa na boki. Wszystko to dostrzegałem po niewczasie. Wreszcie dzięki drzewu, które morze wyrzuciło, znalazłem materyał właściwy do użytku na jaki je przeznaczyłem. Moczyłem przez całe tygodnie deski, ażeby nadać im giętkości, a potem suszyłem je przy silnym ogniu.

Po dziewięciu miesiącach pracy nie ustającej, niepokojów, złudzeń i zawodów, zbudowałem wreszcie łódź długą cie lub cie stóp. Niestety była ona ciężką i niezgrabną, a ile musiałem zużyć pomysłowości i siły, ażeby ją spuścić sam jeden na wodę!

Gdy wreszcie ujrzałem mój statek płynący, opatrzony masztem i żaglem krzyczałem z radości, a Bruno wtórował mi głośnem szczekaniem.

V.

Kiedym dokonał wszystkich przygotowań i spróbowałem puścić się na morze, zrobiłem odkrycie, które pognębiło mnie w zupełności. Oto spuściłem statek na rodzaj laguny, opasanej wieńcem skał koralowych, których żadną siłą przebić nie mogłem. Z początku biłem się pięściami w głowę, potem przyszło mi na myśl, że może przy silnym przypływie, uda mi się prze

być tą zaporę. Czekałem więc, czekałem i czekałem, niestety napróżno. Nie było sposobu wydostać się po za skały, i również niepodobieństwem było dla mnie przeciągnąć łódź na drugą stronę wyspy i spuścić ją stamtąd na wolne morze. Tak więc kołysała się w lagunie, jako przedmiot bezużyteczny ta łódź upragniona, na której pokładałem wszystkie moje nadzieje. Teraz sam jej widok budził we mnie rozpacz.

W tejże lagunie jednak obmyśliłem sobie bardzo przyjemną zabawę. Skoro już raz przebolałem stratę długich nadziei, zacząłem używać łodzi do przejażdżek po lagunie. Kierowałem ją tam, gdzie dojrzałem żółwie, a gdym pochwycił wielkiego żółwia, wagi kilkuset funtów siadałem na jego grzbiecie. Jeśli przychodziła mu chęć zanurzyć się głębiej, posuwałem się w tył, a wtedy musiał on płynąć na powierzchni.

Nauczyłem się wkrótce kierować tym dziwnym rumakiem: gdy chciałem go zwrócić na lewo, zasłaniałem mu nogą prawe oko, lub też przeciwnie. Gdy zasłaniałem mu obadwa oczy, żółw zatrzymywał się tak nagle, że doznawałem wstrząśnienia, które mogło mnie zrzucić z jego grzbietu.

Zanim nastąpiła pora deszczów, poszyłem moją chatę słomą, wyrosłą w skorupach, i starałem się uczynić ją możliwie wygodną. Ostrożność ta nie była zbyteczną, bo czasem deszcz lał strumieniami. Nie zatrzymywało mnie to jednak we wnętrzu chaty, nauczyłem się nie zwracać żadnej uwagi na niepogodę, dopełniając pomimo wszystkiego moich prac zwykłych.

Myślałem ciągle o tem. żeby sobie wynajdywać rozrywki. W tym celu zbudowałem huśtawkę, wprawiałem się także w skakanie z wielkim drągiem. Kiedyś złapałem młodego pelikana i potrafiłem go przyswoić tak, iż chodził za mną jak pies i pomagał mi w łowiectwie. Czasem starałem się ukryć, a on chodząc opodal zwabiał inne pelikany, które wówczas z łatwością zabijałem z łuku. Jednakże gdyby nie mój wierny Bruno, sądzę, że nie byłbym zniósł tej ciągłej samotności. To też rozmawiałem z nim, jakby z ludzką, istotą, i byliśmy nierozdzielny Opowiadałem mu moje dzieje, dzieciństwo, szkolne czasy, młodość, poznanie biednego Jensena w Singapore, śpiewałem mu rozmaite piosenki, pomiędzy niemi były takie, które lubił, a inne których nie znosił. Wówczas wył żałośnie. Jestem pewny, że ten pies wybawił mnie od szaleństwa. On był zawsze tak wesoły, że to na mnie oddziaływało, dodawało mi ochoty i dopomogło dzielnie do zniesienia tych lat okropnych. A gdym do niego przemawiał, patrzał na mnie tak rozumnemi oczyma, iż zdawało mi się, że mnie pojmuje. Sprawiało mi niezmierną przyjemność mówić mu, że go kocham, że był dla mnie uajdroższem stworzeniem, że był mędrszym i piękniejszym od innych psów Śgo Bernarda, które odszukują podróżnych zagrzebanych w śniegu.

Nie znałem się wcale na muzyce, nie grałem nigdy na żadnym instrumencie, ale czułem potrzebę dźwięków, hałasów, któreby przerwały jednostajny szum bałwanów, naciągnąłem więc silnie skórę rekina na pustej beczce i uderzałem z całych sił patykami w ten za

improwizowany bęben, akompaniując tym sposobem śpiewanym piosnkom. Czasem Bruno wtórował mi wyciem i były to jedyne głosy, jakie słyszałem.

Upłynęło znowu siedm długich miesięcy, gdy raz na horyzoncie ujrzałem żagiel. Zacząłem krzyczeć na cały głos: "Boże! żagiel! żagiel!" Byłem jakby w gorączce, a tymczasem okręt był zbyt daleko, by dojrzeć moje rozpaczliwe sygnały. Moja wyspa mało wznosiła się nad poziom morza, a ja w tej odległości dostrzegłem zaledwie żagle statku. Musiał być najmniej o pięć mil odległy, przecież podniecony biegałem jak szalony po wybrzeżu, krzycząc w niebogłosy i wywijając rękami, w nadziei zwrócenia uwagi kogokolwiek na pokładzie.

Okręt tymczasem — zapewne poławiacz pereł — nie zboczył wcale ze swej drogi i wreszcie zniknął mi z oczu.

Nie potrafię, nigdy opisać boleści, jakiej doznałem. Wprost pękało mi serce, wreszcie upadłem pół martwy na piasek, śledząc jeszcze na horyzoncie niknący statek.

Ostatecznie pięć razy zdarzało mi się widzieć okręty z mojej wyspy, ale były one zawsze zbyt oddalone, by mogły dostrzedz moje sygnały. Próbowałem wyżej podnieść flagę na tyce, to jednak było dla mnie niepodobieństwem. Bruno podzielał zawsze moje podniecenie, gdy się okręt ukazał, a nawet on nieraz pierwszy go dostrzegał — naszczekiwał, a nawet i ciągnął mnie za odzienie dotąd, dopóki nie zwrócił mojej uwagi; a gdy ogarniała mnie rozpacz po zawiedzionej nadziei, przytulał pieszczotliwie do mnie swą szorstką głowę, lizał

mi ręce i patrzał w oczy swym wiernym pełnym przywiązania wzrokiem, który miał w sobie coś ludzkiego.

Muszę też dodać, że choć nie miałem już nadziei wydostania się z wyspy na mojej łodzi, jednak jej nie zaniedbałem i żaglowałem po lagunie, ażeby nie wyjść z wprawy.

Słodkiej wody nigdy mi nie zbrakło, bo kiedy w suchej porze wyczerpywał się zapas uczyniony w czasie deszczu, za pomocą mego kotła odparowywałem wowodę morską i zbierałem słodką, kropla po kropli. Woda była jedynym moim napojem, bo kawa i herbata, znajdująca się na okręcie, uległa zupełnemu zepsuciu.

Wielkie ptaki, które w takiej liczbie nawiedzały wyspę, nasunęły mi myśl przesłania za ich pomocą wiadomości o sobie. Mogłem im przywiązać u szyi moje poselstwo, a kto wie czyby niedostało się w jakie ręce, które podałyby mi pomoc. U mnie myśl i czyn szły zawsze w parze, więc zaraz zabrałem się do jej urzeczywistnienia.

Miałem dużo blaszanek po zgęszczonem mleku i oddzieliwszy ich okrągłe denka, wydrapałem na nieb ostrym gwoździem parę słów, zawiadamiając o mojem rozpaczliwem położeniu i dając odpowiednie objaśnienia. Pisałem po francusku, angielsku, oraz złym holenderskim, niemieckim i włoskim językiem, i zapisane denka przywiązywałem do szyi odlatujących pelikanów. Ale żaden z nich nie powrócił nigdy na wyspę.

Później dopiero w jakie lat dwadzieścia, gdy wróciłem do cywilizowanego świata i opowiadałem we

wschodniej Australii o wieściach, posyłanych przez ptaki, jeden stary kolonista przypomniał sobie, iż na blaszanym krążku zawieszonym u szyi pelikana, wyczytano kiedyś o rozbitku, odciętym od całego świata.

Jednostajność mego życia była tak straszna, że każdy najmniej znaczny wypadek przejmował mnie dziecinną radością. Raz naprzykład w piękną noc czerwcową usłyszałem niezwykły szmer, a wyjrzawszy, zobaczyłem niezmierną liczbę ptaszków, podobnych do wróbli. Położyłem się więc na powrót. Rano przekonałem się z niejaką przykrością, że stado tych nieoczekiwanych gości objadło niemal wszystkie moje zboża. Jeszcze gospodarowały sobie na nieb, kiedy wstałem. Powietrze rozbrzmiewało ich świergotem, a to sprawiało mi tak wiele przyjemności, że darowałem im chętnie uczynione szkody. Ptaki wcale nie były płochliwe, nie uciekały, gdym się do nich zbliżał. Odleciały już na drugi dzień, a gdy ujrzałem je wzbijające się w powietrze na rozpostartych skrzydełkach, pozazdrościłem im z całego serca swobody.

Obrachowywałem długie dnie mego wygnania za pomocą muszel perłowych, których mi wiele zostało od budowy chaty; kładłem je rzędem codzień po jednej, aż do siedmiu; wówczas muszlę oznaczającą tydzień, kładłem osobno. Czyniłem tak samo z miesiącami. Co do lat te znaczyłem nacięciem na łuku. Rachowałem także zmiany księżyca.

Nie jestem wcale człowiekiem zabobonnym, więc też poprostu opowiem wypadek, jaki mi się wówczas przytrafił, me dodając nic, nie wyprowadzając z niego

żadnych wniosków. Już rok cały przebyłem na tej strasznej wydmie, gdy którejś nocy udałem się na spoczynek w stanie zupełnego zrozpaczenia, usnąwszy w moim hamaku, miałem śliczny sen. Jakaś nadziemska istota zbliżyła się i nachyliła nademną z litośnym uśmiechem. Postać ta wydawała mi się tak naturalną" że obudziwszy się nagle wypadłem z hamaku i wyszedłem jej szukać. Po chwili jednak uśmiechnąłem się z mego szaleństwa i położyłem się znowu. Leżałem czas jakiś myśląc o przeszłości, bo nad przyszłością nie chciałem się zastanawiać, gdy nagle przerwał ciszę nocy głos dziwnie mi znany, który wyrzekł wyraźnie następujące słowa po francusku: "Jestem z tobą, nie lękaj się. Powrócisz. " Nie jestem w stanie opisać wrażenia jakiego doznałem w owej chwili.

Nie był to głos ani mego ojca, ani mej matki, ani też żadnej osoby zapamiętanej, a jednak był mi znany choć nie mogłem zdać sobie sprawy, do kogo należał.

Noc była dziwnie cicha i pogodna, głos zaś który do mnie przemawiał był tak wyraźny, że znowu zerwałem się i wybiegłem, nawołując głośno, ale nikt mi nie odpowiedział. Jednakże od tej nocy nigdy w zupełności nie straciłem nadziei, chociaż zdawało się, iż rzeczy biorą najgorszy obrót.

Przeżyłem już na wyspie cale dwa, nieskończenie, długie lata, gdy dnia jednego czas zmienił się nagle, rozszalała się burza, ktora o mało nie wywróciła mojej, chaty. W parę dni później, gdy się wicher uciszył, usłyszałem rano zajadłe szczekanie Brunona na wybrzeżu. Po kilku sekundach, pies przybiegł i wyraźnie

dawał mi poznać, ażebym szedł z nim. Nie wiem czemu idąc pochwyciłem wiosło i tak udałem się na wybrzeże.

Morze było jeszcze wzburzone, a że nie zupełnie było widno, z trudnością rozeznawałem oddalone przedmioty. Jednakże wytężając wzrok kilkakrotnie, zdawało mi się, że dostrzegam jakiś długi czarny przedmiot, który wyglądał na łódź miotaną bałwanami. Wtedy podzieliłem wrażenia Brunona, tem bardziej, kiedy po kilku minutach ujrzałem wyraźnie dobrze zbudawaną tratwę, a na niej kilka bezwładnie leżących postaci ludzkich.

VI.

Niepodobna mi opisać tego co się ze mną działo. Widziałem, że na tej tratwie znajdują się rozbitki w niebezpieczeństwie i modliłem się, ażebym ich mógł wybawić, a nadzieja, iż wreszcie znajdę istotę ludzką, z którą mógłbym rozmawiać, napełniła mnie niewypowiedzianą radością tak, iż zaledwie mogłem się powstrzymać od wskoczenia w morze, ażeby dopłynąć do tratwy, która znajdowała się o kilkaset łokci od brzegu. Czyż ona nigdy się nie zbliży? myślałem oszalały z niecierpliwości. W tedy to ujrzałem z przerażeniem, że otoczyły ją zewsząd rekiny, jakby w oczekiwaniu strawy: Przykazałem więc memu psu, by nie ruszał się

z miejsca, śmiało skoczyłem do wody i płynąłem ku rozbitkom wrzaskiem i pluskiem odstraszając potwory. Gdy wreszcie dostałem się szczęśliwie na tratwę, znalazłem na niej czworo dzikich, mężczyznę, kobietę i dwóch chłopców. Wszyscy leżeli wycieńczeni, podobni do trupów.

Rekiny czuły to widać i czekały żeru, ale odpędziłem je w końcu, uderzając ciągle wodę wiosłem, które miałem w ręku i za pomocą którego dobiłem wreszcie do brzegu. Zem je pochwycił bezmyślnie w danej chwili, było prawdziwym dowodem opieki Opatrzności, czuwającej nademną, tak na tej bezludnej wyspie, jak i w czasie lat spędzonych pomiędzy ludożercami. Pokaże się to w dalszem opowiadaniu.

Dobiwszy do brzegu zaniosłem dzikich jednego po drugim do mojej chaty. Usiłowałem ocucić ich wodą, ale nie byli w stanie jej przełknąć. Wówczas przypomniałem sobie, że miałem trochę araku i zacząłem ich nim wycierać, potem obwinąłem ich mokremi żaglami, w nadziei, że tym sposobem dostarczę ich ciału wilgoci, bo miałem przekonanie, że umierają z pragnienia. "Wszyscy czworo byli strasznie wychudzeni. Wreszcie po kilku godzinach cucenia, chłopcy odzyskali przytomność, a potem i mężczyzna przyszedł do siebie. Kobietę trzeźwiłem najdłużej. Żadne z nich nie było w stanie utrzymać się na nogach; pili tylko nieustannie wodę. Nie zdawali się rozumieć, co się z niemi dzieje, ani gdzie się znajdują. Mój widok przejmował ich niezmierną trwogą, chowali się przedemną, chociaż usiłowałem ich przekonać o moich przyjaznych uczu

ciach, klepałem ich po ramieniu i próbowałem dać da zrozumienia, żem ich ocalił od straszliwej śmierci. Zdaje mi się, iż mieli się za umarłych, a mnie za Wielkiego Ducha, przed którego obliczem się znaleźli. Dopiero gdy dałem im pożywienie, spojrzeli na mnie z mniejszą trwogą. Wtedy. obudziła się w nich nienasycona ciekawość. Nie mogli oczów odemnie oderwać, dotykali mnie, głaskali, przytem wydawali dziwne okrzyki, mające zapewne oznaczać zdziwienie.

Zaczęli potem oglądać moje mienie z tak nadzwyczajnym zachwytem, żem się nie mógł nacieszyć tak zabawnemi towarzyszami. Szczególne zajęcie wzbudziła w nich moja chata, ze swym słomianym dachem, " chłopcy, mający około lat dziesięciu i siedmiu szli krok w krok za rodzicami, gwarząc między sobą, a przy oględzinach każdego przedmiotu, rzucali na mnie zachwycone i trwożne zarazem spojrzenia.

Naprzód kobieta pozbyła się swej bojaźni, gdy tymczasem mąż jej zawsze spoglądał na mnie z nieufnością, a przynajmniej dopóki nie powróciliśmy do jego ojczyzny. Był to tęgi o nieprzyjemnym wyrazie twarzy mężczyzna, ponurego usposobienia, i chociaż nigdy nie okazał mi swej niechęci, jednakże wystrzegałem się go przez cały czas pobytu na mojej wyspie.

Ciągłą myślą moją było dostać się znowu do cywilizowanych społeczeństw, to też pokazałem zaraz moim czarnym przyjaciołom statek jaki zbudowałem i nie mogłem spuścić na pełne morze, a który napróżno unosił się na lagunie. Dziwna rzecz, zajmowałem się nim ciągle, pomimo, że był mi zupełnie bezużyteczny.

Wzbudził on podziw w dzikich, wyobrazili sobie, że na tak ogromnym statku musiałem tu przypłynąć z jakiejś odległej ziemi i od. tej chwili spoglądali na umie jak na wyższy istotę. Pokazałem im potem uwięzłe w skale szczątki okrętu i próbowałem wytłomaczyć, że na nim to dostałem się tutaj, ale mnie nie rozumieli.

Gdyśmy powrócili do mojej siedziby, ukazałem się w ubraniu i to wywołało znowu takie zdziwienie, że lękałem się, by nie obudzić w nich zbytniej trwogi, gdyż ta mogła przerwać naszę przyjazne stosunki.

Dzicy nie próbowali stawiać sobie jakiegobądź schroniska, spali na otwartem powietrzu, pod moją chatą, około ognia; napróżno dawałem im żagle i kołdry nie chcieli ich, tuląc się tylko dla ciepła jedni do drugich. Rano kobieta gotowała im posiłek złożony z ryb, jaj żółwich i morskiego ptactwa, a ja dodawałem czasem coś z moich zapasów.

Bruno nie mógł się przez długi czas przyzwyczaić do przybyszów, może dla tego, że każdy jego żywszy ruch lub szczeknięcie, przejmowało ich okropnym strachem.

Udało mi się nareszcie rozchmurzyć dzikiego gimnastycznem przedstawieniem, które wywołało w chłopcach radość szaloną. Wszyscy: ojciec, matka i dzieci probowali naśladować moje ruchy, ale potłukli się tylko, a ponury Murzyn o mało karku nie skręcił; dał więc pokój naśladowaniu, a przypatrywał się tylko moim skokom i różnym sztukom akrobatycznym.

Mógł patrzeć na nie w milczącym zachwycie przez całe godziny. Chociaż go się nie lękałem zachowywa

łem jednak pewne ostrożności, starannie chowałem przed nim broń wszelką, a dzidę, którą miał z sobą, na tratwie, połamałem na kawałki i rzuciłem w morze, byłem więc pewny, że choćby nawet chciał, nie mógłby mi nic złego zrobić.. Nie spuszczając się jednak na to, dałem mu do zrozumienia, że za pomocą mego statku, mógłbym dowieść go do jego kraju, to obudziło w nim wdzięczność i rozproszyło przygnębienie, w jakiem był zwykle pogrążony.

Pomału, stopniowo zacząłem się wtajemniczać w dziwaczny język moich dzikich, a w zamian kobieta, najinteligentniejsza z nich wszystkich, nauczyła się, odemnie kilka angieskicb wyrazów. Dowiedziałem się w miarę jak rozumiałem ją lepiej, o wielu szczególnych zwyczajach australijskich tubylców, a, te wiadomości bardzo mi się w następstwie przydały. Kobieta nazywaią się Jamba i opowiedziała mi, iż nagła burza, szalejąca przed dwoma tygodniami, uniosła ich daleko od rodzinnych wybrzeży.

Któregoś dnia wypadkiem. Jamba pierwszy raz w życiu ujrzała swoję oblicze w małem owalnem zwierciadełku, które wisiało w mojej chacie niedaleko hamaku. Pochwyciła je i przybliżyła do twarzy. Zadrżała, dotknęła jego powierzchni, potem szybko zajrzała na drugą stronę. Raz jeszcze rzuciła przeciągłe wejrzenie w lustro i z krzykiem uciekła.

Potem j ednak przemogła swój strach i niejednokrotnie godzinami całemi przyglądała się swojej twarzy, robiąc różne miny, dziwaczniejsze jedne od drugich. Mąż jej w tej okliczności zachowywał się inaczej, skoro

żona pokazała mu w zwierciadle jego odbicie, rzucił na nie przerażone spojrzenie i uciekł na drugi koniec wyspy tak szybko, jak gdyby sądził, że ma do czynienia z żywą istotą, która gonić go może.

Chłopcy zaś wprost nie mogli nacieszyć się zwierciadłem, a skoro pierwsze zdziwienie minęło, wcale go się już nie lękali.

Dziękowałem Bogu z całego serca za towarzyszy jakich mi zesłał.

Co wieczór, przed udaniem się na spoczynek, cała rodzina murzyńska zbierała się około ognia i zawodziła jakiś śpiew przeciągły. Dowiedziałem się potem, że opiewali w ten sposób cuda, jakie widzieli na wyspie białego człowieka.. Czasem śpiew kończył się wielką uroczystością zwaną corroboree. Wyraz ten oznacza obrządek, zabawę i jedyne widowisko znane Australczykom, z tego powodu będę jeszcze nieraz do niego powracał. Jednakże śpiew wieczorny nie powinien być brany za jedno z corroboree, raczej nazwaćby go można modlitwą wieczorną.

VII.

Po kilku tygodniach pobytu na mojej wyspie, dziki dał mi do zrozumienia, iż chce powrócić do swego kraju. Sądził, niż mógłby to łatwo uczynić za pomocą tratwy, która ich tu przywiozła. Żona jego pokazywała mi na skraju horyzontu jasną gwiazdę, mówiąc, że tam leży ich ziemia.

Zdawało mi się, iż ziemia ta nie może być bardzo odległą i postanowiłem popłynąć z nimi w nadziei, że tym sposobem zbliżę się do cywilizacyi i moich istotnych bliźnich. Więc któregoś pięknego poranku, udaliśmy się we troje, Jamba, jej mąż i ja do laguny, gdzie znajdowała się moja łódź i wspólnemi siłami przenieśliśmy ją przez koralową ławicę i piaszczystą zaspę. Gdym go wreszcie ujrzał po tak długiej bezużyteczności na pełnem morzu, wydałem okrzyk radości.

Murzyn był niecierpliwy i chciał zaraz wyruszyć, ale wytłomaczyłem mu, że wiał ciągle wiatr przeciwny i że należy nam czekać, aż się zmieni jego kierunek, co mogło trwać parę miesięcy. Zrozumiawszy mnie, stał się jeszcze bardziej ponury, bo dotąd nic zastanawiał się nad trudnościami przedsięwzięcia tylko chciał odrazu siąść na statek i płynąć. Ja zaś zacząłem teraz myśleć o zapasach wody i żywności.

Przez czas przymusowego oczekiwania, robiliśmy wycieczki na morze. Zaniosłem na łódkę konserwy, przechowywane dotąd starannie, trzy żywe żółwie, które miały nam dostarczać żywności, oraz pęcherze zwierząt i ryb napełnione wodą, tak iż owe zapasy powinny były nam starczyć na trzy tygodnie, bo nie miałem wyobrażenia, jak długą może być nasza podróż.

Już blisko sześć miesięcy upłynęło, od czasu przybycia australijskiej rodziny na moją wyspę, gdy wreszcie nadszedł dzień odjazdu. Udaliśmy się wszyscy na statek, chłopcy krzyczeli i skakali z radości, potrząsając wiązkami zboża, wyrwanemi z mego ogrodu, matka ich podskakiwała także, ja sam ledwie mogłem powstrzy

mać oznaki jwdniecenia radości, a nawet sam Murzyn" tak zwykle ponury, promieniał.

Pozostawiłem moją. chatę tak jak była, a w jednym zakątku wyspy, zakopałem głęboko mój skarb perłowy. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, musi się on tam do tej pory znajdować.. Zresztą być może, iż to szacowne pudełko zmyły i pochwyciły fale w czasie jakiej burzy, sądzę jednak, że pokryła je grubsza jeszcze warstwa piasku. Wziąłem z sobą to tylko, co było koniecznem do życia, bo cóż mi było po perłach w tej strasznej podróży, przedsięwziętej ku nieznanym lądom, zamieszkałym przez dzikich i to przedsięwziętej na marnej łodzi, ' skleconej nieumiejętnie. Nawet grudy rodzimego złota, które później wpadły mi w ręce, zgoła nie przydały mi się na nic, jak to zobaczymy.

Porzucając moją wyspę, byłem w doskonałym stanie zdrowia, a nawet utyłem dzięki żółwiom, stanowiącym wyborny pokarm.

Ten ranek odjazdu w czasie ślicznej pogody, w ostatnim tygodniu maja, pozostanie mi na zawsze w pamięci. Odpływając od zbawczej lecz pustej wyspy, dziękowałem Bogu, że mnie tu zachował szczęśliwie przez więcej niż półtrzecia roku, wśród tak wielkich niebezpieczeństw i dał mi tak silne zdrowie.

W chwili, gdy statek zakołysał się na fali, Murzyni zaczęli dawać tak gwałtowne oznaki radości, iż lękałem się, by go nie przewrócili. Gorący wiatr był pomyślny i wkrótce moja wyspa zginęła nam z oczu. Ja siedziałem przy sterze, Jamba obok mnie, ale mąż jej

skurczył się na drugim końcu łodzi, ponury, milczący i przez cały czas żeglugi nie pomagał nam w niczem, jadł za to za dziesięciu, jak gdybyśmy byli na ziemi mlekiem i miodem płynnej, a nic mierni na bezbrzeżne morze z ograniczonemi zapasami.

Wiatr pomyślny trwał ciągle, mogliśmy więc żeglować bez trudu. Ciężka, jednak było rzeczą dzień i noc spędzać na ciasnej łodzi, niemal bez ruchu. Piątego dnia dopłynęliśmy do niewielkiej wyspy i wylądowali, aby tylko wyciągnąć się i poruszyć zmordowane bezczynnością członki.

Wysepka była niezamieszkałą i bała pokryta bujną zwrotnikową roślinnością. Z rozkoszą chodziłem po tej urodzajnej ziemi, patrzałem na drzewa i kwiaty po tak długiem więzieniu na piaszczystej wyspie Ugotowaliśmy trochę żółwiego mięsa i po kilku godzinach wypoczynku, wsiedliśmy znowu na statek. Ja zawsze byłem przy sterze, ale Jamba zastępowała mnie na parę godzin, w których używałem snu. Mąż jej nigdy nie ofiarował nam swojej pomocy, a ja go o nią nie prosiłem.

Płynęliśmy tak około dni dziesięciu, niekiedy spotykaliśmy rekiny, a nawet wieloryby, łatwo jednak wyobrazić sobie moje wzruszenie, gdy nagle Jamba dziesiątego dnia rano pochwyciła mnie za ramię szepcząc: "Otóż wreszcie zbliżamy się do naszej ziemi!" Zerwałem się na równe nogi, a wkrótce ujrzałem ląd. Nie popłynęliśmy jednak wprost do niego, ale skierowaliśmy się ku prześlicznej wyspie, położonej w zatoce. Natychmiast Jamba wraz z mężem rozpalili ogień, zape

wne dając tym spobem odpowiednie znaki mieszkańcom lądu. Nacięli drzewa moim tomahawkiem i ułożyli je w kształcie piramidy, a zapalili trąc szybko dwa różne kawałki drzewa. Skoro dym wzbił się w górę odpowiedziano nam z lądu podobnymże znakiem, jak się to powszechnie dzieje pomiędzy australskimi krajowcami. Wkrótce ujrzeliśmy trzech ludzi płynących ku nam z okrzykami, każdy na swoim czółnie. Spoglądałem na nich z trwogą, pomięszaną z nadzieją, gdyż rozumiałem, że się znajduję w ich mocy, że mogli mnie poćwiertować, zabić i zjeść, gdyby im się to podobało. Byłem bezbronny. Wiedziałem od Jamby, że byli to ludożercy, opowiadała mi ona w czasie naszych rozmów na wyspie o okropnych uroczystościach, po szczęśliwie zakończonych wojnach. Pomimo to oczekiwałem zbliżającej się flotylli ze spokojem, na jaki tylko zdobyć się mogłem, chociaż urządziłem się tak, by naprzód spotkał się z przybywającymi mąż Jamby. Zbliżali się oni do siebie pomału, krok za krokiem, postępując wzajem ku sobie, aż wreszcie każdy z nich położył nos na ramieniu drugiego. Jest to rodzaj uścisku przyjętego w tym kraju. Potem mąż Jamby przyprowadził do mnie swoich współziomków jednego po drugim, a ja starałem się jak najpoważniej powtórzyć z nimi konieczną ceremonię, jakiej byłem świadkiem.

Muszę przyznać, iż moi nowi znajomi, zdradzali w obec mnie strach prawdziwy, ale mąż Jamby wytłomaczył im, że nie jestem żadnym duchem tylko człowiekiem jak oni, wprawdzie człowiekiem znakomitym i tajemnicznym, ale zawsze tylko człowiekiem. Jakkolwiek

skóra moja spalona była od słońca, przecież kolorem różniła się bardzo od skóry murzynów i to nadzwyczajnie ich dziwiło; dotykali nieśmiało moich ramion, rąk, twarzy, a tkanina, jaką byłem okryty, zaciekawiała ich niezmiernie. Dopiero gdy pierwsze wrażenie przeminęło, rozniecili w około pięć ognisk.

Był to widocznie sygnał. Pięć zapalonych ognisk połączyło się w jedną piramidę dymu, wznoszącą się wysoko w spokojnem powietrzu. Wytłomaczono mi, iż to znaczyło, że wysłańcy znaleźli mnie i moich towarzyszy, i że niebawem popłyniemy wszyscy razem na ląd.

Dzięki naukom Jamby, mogłem się dobrze porozumiewać z krajowcami ich językiem i rozumiałem ich wcale nieźle, o ile nie krzyczeli szybko wszyscy razem. Na lądzie tymczasem ze wszystkich stron zapalały się ognie, widocznie zwoływano lud z blizka i z daleka. Jakim sposobem jednak te ognie roznosiły wiadomość o przybyciu białego człowieka, tego już wytłomaczyć nie jestem w stanie. Jamba przygotowała posiłek dla przybyłych z ostatniego żółwia, który nam jeszcze pozostał. Dzicy jedli nadzwyczaj wiele. Powiedziałem im po uczcie, że jestem znużony długą podróżą i potrzebuję spoczynku, potem zawiesiłem mój hamak na gałęziach cienistego drzewa i spałem doskonale, dopóki poczciwa Jamba nie przyszła mi oznajmić, że mają się rozpocząć uroczystości naszego przyjazdu.

Byłem zupełnie wypoczęty i uraczyłem dzikich sztukami akrobatycznemi, które wzbudziło ich zachwyt. Próbowali oni także naśladować moje skoki, ale bez skutku, a raczej ze złym skutkiem, bo się potłukli, co spra

wiło jeszcze większe wrażenie i zabawiło ich bardzo. Dzicy oddalili się na chwilę i wrócili niebawem, mając na całem ciele pasy z żółtej, czerwonej i białej farby. Przygotowali się oni w ten sposób do wielkiego corroboree ku uczczeniu mego przybycia i naturalnie miałem w niem brać udział. Uroczystość trwała blizko noc całą, ale wymagano tylko odomnie, ażebym uderzał rytmicznie dwoma dużemi kawałkami drzewa i łączył się do okrzyków. Monotonność tej ceremonii była nieznośną, to też około północy, udałem się na spoczynek do mego hamaku.

Nazajutrz rano ujrzałem łodzie, płynące od lądu wkrótce piędziesięciu dzikich wylądowało na wyspę. Nastąpiły zwykłe powitania i podziwy dla mnie, mego statku i wszystkiego co się na nim znajdowało, a puźniej cały ten tłum i ja na moim statku popłynęliśmy do lądu.

Za zbiźeniem się do brzegu, spostrzegłem mnóstwo krajowców: mężczyzn, kobiet, i dzieci zupełnie nagich i ogromnie ożywionych. Skoro przybiliśmy do lądu, ja i każda rzecz na naszem statku była znowu pilnie przepatrywaną.

VIII.

Cały ten lud wydał mi się podzielony na pokolenia lub klany i gdy jedna partya oglądała wszystko co do mnie należało, inni czekali cierpliwie swojej kolei. Ja

siedziałem w łodzi ogłuszony prawie okrzykami podziwu, rozbrzmiewającemi na około. Wreszcie murzyni, którzy nas pierwsi spotkali, przyszli mi z pomocą i zaprowadzili mnie z widoczną dumą, przez tłum na wzgórek, panujący nad wybrzeżem. Dowiedziałem się wówczas, iż wiadomość o mojem przybyciu była powodem zebrania się tego mnóstwa dzikich.

Miejscowość sama, w której się znajdowałem, miała zaledwie trzydzieści chat, a raczej schronisk uplecionych z chróstu najpierwotniejszym sposobem. Bez dachu i zamknięcia, miały one kształt półokrągły. Pomiędzy niemi było jednak kilka chat trawą pokrytych dużo większych i zewsząd zamkniętych, tylko z dziurą, którą można było dostać się do wnętrza zupełnie ciemnego.

Powiedziano mi, iż mogę otrzymać wedle woli: schronisko, albo chatę, i po namyśle wybrałem to drugie. Natychmiast Jamba wraz z wielu swemi towarzyszkami zabrała się do jej zbudowania i wykończyła ją szybko. Ja tymczasem z kilku przewodnikami zwiedzałem okoliczne osady i wszędzie przyjmowano mnie z oznakami największej przyjaźni i poszanowania. Skromne moje odzienie złożone z karmazynowej jedwabnej płachty, wzbudzało podziw dzikich, ale rzecz szczególna, najwięcej zastanawiał ich ślad mojej nogi. Oni bowiem stąpają w ten sposób, że tylko pół stopy odciska się na piasku, nie mogli się więc dość nadziwić, różnicy istniejącej pomiędzy śladami, jakie każdy z nas pozostawiał.

Od czasu wylądowania nie widziałem prawie

ża Jamby. Byłem przekonany, że z powodu dalekiej podróży i przywiezienia tak szczególnej jak ja istoty, nabrał wielkiej powagi i stał się dumny, a przekonany o swej wyższości, odbierał hołdy od krajowców; tymczasem biedak zachorował z wyczerpania i w kilka dni umarł.

Mnie wszędzie przyjmowano zaszczytnie i raczono przysmakami miejscowemi, jak mięso kangura, oposy, szczury, węże, robaki, ryby i t. p. Pieczone węże wydały mi się bardzo smaczne i byłbym się łatwo przyzwyczaił do tego pożywienia, gdyby nie to, że nie znano tu soli. Sposób gotowania dzikich był bardzo pierwotny: wygrzebywali rękoma dziurę w piasku, kładli tam mięso, kawałek węża ze skórą" lub cokolwiek spożyć chcieli, przykrywali piaskiem i na tem rozpalali ognisko. Szczurów była wielka obfitość i trzeba je było koniecznie tępić, bo inaczej stawały się prawdziwą klęską, w smaku też były wcale znośne. O żywność starały się głównie kobiety. One to łowiły szczury, one także zbierały korzonki, stanowiące główny pokarm, a wśród których pierwsze miejsce zajmował korzeń jakiejś wodnej lilii, podobny w smaku do słodkiego kartofla.

Kobiety także przygotowywały dla swoich mężów zapasy tłustej gliny, którą ci nacierali ciało, chroniąc je od ukąszeń robactwa i promieni słonecznych, a gdy miał nastąpić corroboree, one także przygotowywały farby, któremi malowano na całem ciele owe czerwone, żółte i białe pasy, nadające im potworny i komiczny zarazem wygląd.

Osady wznosiły się zwykle przy bieżącej wodzie,

a jeśli tej zabrakło, osada przenosiła się w innne miejsce bez względu na odległość, byleby wody było pod dostatkiem.

Ci dzicy mieli zadziwiającą zdolność wynajdywania wody i to nieraz w miejscach, gdzie się tego najmniej można było spodziewać.

Cały czas, jaki przebyłem wśród dzikich, mój statek wraz ze wszystkiem, co się w nim znajdowało, pozostał nietknięty, a to dzięki Jambie, która po prostu położyła przy nim na piasku parę skrzyżowanych patyków. Był to znak, zabezpieczający tak doskonale od złodziejów, a nawet ciekawych, iż statek mógłby zgnić rozpaść się ze starości, a niktby nie ważył się go ruszyć.

Po niejakim czasie dzicy zaczęli mnie namawiać, abym z nimi pozostał na zawsze. Niezawodnie Jamba opowiadała im cuda o moich zdolnościach i nadludzkiej potędze, ażeby więc zatrzymać mnie pomiędzy sobą, umyślili mnie ożenić.

Właśnie stałem na wybrzeżu, przypatrując się memu statkowi i myśląc jakim by sposobem dostać się znowu w obręb cywilizacyi, gdy ujrzałem dwóch dzikich, naczelników o ile mogłem sądzić z mnóstwa piór na głowie, pomalowanych w różnokolorowo pasy, którzy prowadzili młodą dziewczynę i zatrzymali się parę kroków odemnie. Za nimi był cały tłum, przypatrujący się ciekawie temu, co miało nastąpić.

Jeden z naczelników podał mi ogromną maczugę, a drugi dał mi znak, ażebym nią uderzył dziewczynę w głowę. Przyznać muszę, żem był przejęty zgrozą, bo właśnie przypomniałem sobie opowiadania Jamby o lu

dożerczych uroczystościach, wyobraziłem więc sobie, że coś podobnego ma teraz nastąpić, że taka wstrętna uczta będzie wyprawiona na moją cześć, że mi ofiarują pierwszy kąsek i że teraz mnie także, przypadł zaszczyt zamordowania nieszczęsnej, uśmiechnionej dziewczyny.. W tej stanowczej chwili postanowiłem umrzeć raczej, niżeli to uczynić.

Gdym spoglądał niepewny na maczugę, widziałem iż nie mogli pojąć powodów mego wahania. Tłum milczał niezadowolony. Dziewczyna ku memu wielkiemu zdumieniu zdawała się wesoła i zadowolona, choć mogła mieć zaledwie lat szesnaście.

Postanowiłem przemówić do zgromadzonych i zrobiłem znak, ażeby usiedli. Uczynili to, ale nie byli zadowoleni. Za pomocą słów i znaków dałem im do zrozumienia, że moja wiara nie pozwala mi brać udziału w ucztach ludożerczych, że Wielki Duch, którego czcili, objawił mi, iż nie godzi się zabijać z zimną krwią bezbronnych, a tera bardziej zjadać współ ludzi. Byłem bardzo wzruszony i oczekiwałem niespokojnie skutku mojej przemowy.

Jakież było moje zdziwienie, gdy wszyscy słuchacze wybuchnęli szalonym śmiechem. Szczęściem nadeszła Jamba i w kilku słowach wytłómaczyła mi, o co chodziło. Naczelnicy nie żądali bynajmniej morderstwa dziewczyny, wprost dawali mi ją za żonę, a cała ceremonia ślubu zasadzać się miała na uderzeniu jej w głowę przy świadkach. Nie zgodziłem się na to, ale nie chcąc uchylać się od zwyczajów tych dzikich, z któremi żyć mi wypadało, dałem im do zrozumienia, że wo

lę ożenić się z wdową Jambą, której roztropność i przemyślność znałem. Przyzwolili na to, a ja w Jambie znalazłem dobrą i inteligentna, towarzyszkę, która mi dopomogła do zniesienia długich lat wygnania i oddaliła odemnie wiele niebezpieczeństw, dając mi poznać obyczaje pokolenia, w którem przebywałem i wskazując, jak mam postępować.

IX.

Już dawno nie wspomniałem o Brunonie. Ten poczciwy pies ciągle był przy mnie. Przez długi czas nie mógł się przyzwyczaić do dzikich i zawsze na nich szczekał, nie chciał się też zadawać z nędznemi miejscowemi psami, prawdziwemi paryasami swego rodzaju, które gdy mogły napadały na niego, ale on im się nie dawał i skoro tylko pokazał zęby, zmuszał do ucieczki.

Pomału zacząłem urządzać życie jak mogłem, ale nie potrzebuję dodawać, żem myślał nie zostawać tu dłużej, niż nakazywała konieczność. Plan mój był taki: Najprzód poznać dokładnie zwyczaj i wierzenia dzikich, zebrać możliwe wiadomości o topografii miejsca, gdziem się znajdował i jego okolic na wypadek, gdyby mi wypadło lądem przebierać się do osad cywilizowanych. Miałem jednak zawsze nadzieję, że albo kiedyś będę mógł odpłynąć na moim statku, albo też, dostanę się na jaki przepływający okręt, a dzicy mówili mi, że niezaz je widywali w pewnej odległości.

Co rano zrywałem się o wschodzie słońca, a że nadzieja wiecznie powstawała w mem sercu, zaraz śledziłem horyzont, czy nie dostrzegę, na nim żagla lub dymu parowca. Kąpałem się potem w zatoce wolnej od rekinów i osuszałem się, biegając po wybrzeżu. Jamba tymczasem zbierała korzonki na śniadanie i zawsze przynosiła ulubione przezemnie korzenie wodnych lilii, a niekiedy chodziła po nie bardzo daleko, byle mi tylko dogodzić. Słyszała nieraz, że mi bardzo dokuczał brak soli i starała się ją zastąpić rodzajem cebulki, która upieczona stanowiła wcale znośną przyprawę.

Krajowcy pożywiali się zwykle dwa razy dziennie, naprzód jadali śniadanie, około dziewiątej rano, po południu zaś obfity posiłek, zastępujący nasz obiad. Jadali oni mięso kangura, węże, szczury, ryby, oraz doskonałe robaki, znajdujące się w próchniejącem drzewie. Te robaki pieczono na rozpalonych kamieniach jak maleńkie rybki; jadałem je także i znajdowałem, że są bardzo smaczne.

Po śniadaniu kobiety szły znów na poszukiwanie korzonków jadalnych, albo zastawiały sidła na ptaki, gdy mężczyźni udawali na polowanie, lub na jaką wyprawę wojenną, albo też ćwiczyli się w strzelaniu z łuku i próbowali swej zręczności. Co do dzieci, te zostawione były własnemu przemysłowi, a główną zabawą chłopców było rzucanie wzajem na siebie dzid trzcinowych.

Kobiety dobywały korzonki za pomocą kijów i przynosiły je w rodzaju siatek robionych z sierści oposów. Powracały nieraz strasznie obładowane. Co do

czasu rozpoznawałem go według słońca ale straciłem rachubę dni, liczyłem więc już tylko miesiące według zmian księżyca, a każdy rok, znaczyłem sobie, jak dawniej, nacięciami na łuku.

Moje osobiste pożywienie Jamba zawsze obwijała liśćmi zanim położyła na gorącem piasku, a posyłała po nie nieraz na wszystkie strony.

W chwili katastrofy, która mnie rzuciła w to dzikie życie, mało byłem obeznany z geografią Australii i nie miałem wyobrażenia, gdzie się teraz znajdowałem. Później dopiero dowiedziałem się, żem przebywał w zatoce Cambridge, na północno wschodniem wybrzeżu Australijskiego lądu.

Prawie co wieczór dzicy urządzali wspaniałe corroboree z tańcami, opiewając zawsze moją osobę, moje wielkie czyny oraz to wszystko com posiadał; wychwalali mnie w najnieprawdopodobniejszy sposób i to nakładało na mnie pewne obowiązki.

Z razu nie uczestniczyłem w wyprawach dzikich, bo nie rozumiałem dostatecznie ich języka, a przytem nie chciałem mieszać się do ich polowań, gdyż mogłem okazać się niezgrabnym lub zmęczonym, a to odrazu zniszczyłoby powagę i urok, jakim byłem otoczony i wtedy znalazłbym się w trudnem położeniu.

Jako biały, tajemniczy człowiek, byłem obowiązany każdą rzecz, jaką przedsięwziąłem, wykonać doskonale. Trzeba mi było wzbudzać pomiędzy dzikimi nieustanny podziw, w całem tego słowa znaczeniu. Nie chcąc więc też narażać się na stratę wyjątkowego położenia, najczęściej towarzyszyłem kobietom, poszukują

cym jadalnych korzonków, lub polujących na szczury i od nich też powziąłem wiele pożytecznych wiadomości.

Ostatecznie najważniejszem zajęciem dzikich były corroboree. Nie mieli oni żadnego zajęcia, więc zabijali czas za ich pomocą, o ile nie było wypraw wojennych. Po każdej wyprawie corroboree rozpoczynało się od uczty, w której zwycięzcy pożerali ciała zwyciężonych. Zasypiali potem nad ranem przy ognisku, a zbudziwszy się ucztowali znowu wieczorem. Na taką uroczystość naczelnicy przystrajali się w świetne papuzie pióra i malowali ciała jaskrawemi farbami. Parę godzin zazwyczaj trwało ich przystrajanie się, a potem rycerze tańczyli i śpiewali, skandując wyrazy w sposób monotonny; wychwalali oni swoją waleczność, opowiadali o własnych czynach i nadzwyczajnych rzeczach, jakie widzieli.

Pieśni to układał zazwyczaj poeta pokolenia, który żył ze swego talentu i nawet sprzedawał swojo pochwały innym pokoleniom. Ponieważ dzicy nie znali pisma, kupujący pieśni uczył się ich na pamięć, co nie było rzeczą trudną, przy właściwej dzikim, nadzwyczajnej pamięci.

Pokolenie australskie, wśród którego się znajdowałem, było bardzo dobrze zbudowane. Mężczyzni byli wysokiego wzrostu, zgrabni w ruchach, silni. Kobiety nie były zbyt urodziwe i nie miały wdzięku w ruchach właściwego mężczyznom. Biedne te istoty, spełniały najcięższe prace, budowały chaty, starały się o pożywienie, gotowały, służyły mężczyznom. Czasami mężczyzni raczyli zająć się połowem ryb, a przy wielkiej potrzebie żywności, urządzali także niekiedy naganki

na zwierzynę, posługując się w tym wypadku ogniem. Zapalali więc krzaki, a gdy zwierzęta uciekały z nich gromadnie, oni wówczas zabijali je dzidami. Trzask płomieni, tysiące uciekających kangurów, oposów, szczurów, wężów, ptactwa, krzyki ludzi, iskry i kłęby dymu, wszystko to tworzyło widowisko nigdy nie zapomniano.

Co do połowu ryb, ten odbywał się bardzo rano, lub gdy już noc zapadła zupełnie. W tym ostatnim razie mężczyzni mieli w jednem ręku pochodnie, a w drugiem dzidy, na które z wielką zręcznością nadziewali ryby, rzucając je potem kobietom, czekającym na wybrzeżu. Czasem setka ludzi brodziła w ten sposób po płytkiej wodzie, podnosząc w górę pochodnie z nagotowanemi dzidami i wydając okrzyki radosne, skoro tylko udało im się nadziać na nie rybę.

W dzień metoda połowu była inna. Stawiano na płytkiej wodzie zasieki w kształcie trójkąta otwartego od strony morza, a skoro przypływ przynosił zdobycz, zamykano ten trójkąt, a w tedy z największą łatwością brano na dzidy wielkie i mniejsze nagromadzone ryby.

Z polowań, najciekawsze było na kangury. Wymagało ono niesłychanej cierpliwości. Skoro dziki je przedsięwziął, szedł za śladami z taką ostrożnością, by nie był przez zwierzęta spostrzeżony. Jeśli zaś zdradził się jakimkolwiek szmerem, był zdolny stać w miejscu jakby skamieniały całe ogdziny, dopóki zwierzę uspokojone tą nieruchomością, nie sądziło się zupełnie bezpiecznem, a gdy się zbliżyło do myśliwego na jakie trzydzieści lub czterdzieści kroków, rzucał on w nie swoją dzidę i nie zdarzyło mi się słyszeć, ażeby kiedykolwiek chybił.

Dzidy używane do tego polowania miały około stóp długości, ostrze było kamienne lub wyrobione z ości, bo o metalach nie było tam mowy, przy zupełnem braku pojęcia o wyrobach togo rodzaju.

Ja łowiłem głównie wielkie sztuki za pomocą harpuna, który przywiozłem z sobą, na moim statku; dzicy przypatrywali mi się ciekawie, jak wszystkiemu co do mnie należało, a jeśli dotknęli wypadkiem tomahawku lub harpuna nie mogli się wydziwić, iż żelazo było tak zimne.

Skoro tylko wypływałem na połów z Jambą, która dopomagała mi we wszystkiem, dzicy zawsze przypatrywali się temu z wybrzeża.

Odbywałem podobne łowy nie dlatego, by mi na razie brakło pożywienia lecz, że chciałem przygotować sobie wielkie zapasy suszonej ryby i mięsa, na wypadek gdybym puścił się na moim statku w podróż do cywilizowanego świata. W tym celu zbudowałem sobie szałas niedaleko mojej siedziby i tam zajmowałem się suszeniem. Chatę zaś urządziłem o ile mogłem na sposób europejski, a przed nią paliłem nieustanny ogień.

W ogóle dzicy nie pozwalali nigdy ogniowi wygasnąć. Jeśli zmienili miejsce pobytu, kobiety zabierały z sobą palące się głownie, bo gdyby tego zaniedbały, byłyby srodze karane. Żony w ogóle z największą rezygnacyą poddawały się złemu obchodzeniu mężów i nigdy nie probowały nawet uchylić się od najsroższych uderzeń, ale łagodne, nieruchome znosiły grad brutalnych razów, zadawanych najczęściej grubym kijem. Od

chodziły potem spokojnie i opatrywały krwawiące się rany rodzajem gliny.

Byłem nieraz zdumiony szybkością, z jaką zabliźniały się u dzikich ciężkie nawet rany, chociaż opatrywali je tylko gliną i liśćmi.

Przywodzi mi to na myśl ich lekarzy. Jako głównego leczniczego narzędzia, używali oni muszelki, którą systematycznie tarli cierpiącą część ciała. Był to rodzaj masażu, wykonywanego najprzód w jedną potem w drugą stronę. Muszę jednak przyznać, ie choroba rzadko bardzo zdarzała się u dzikich, ulegali jednak przejedzeniu w razie, gdy mieli zbytek pożywienia. W takim wypadku po mocnem rozcieraniu, lekarz dawał im jakieś ziele, które jak tego sam doświadczyłem, znakomicie pobudzało apetyt.

Jest rzeczą trudną do uwierzenia, jak ogromnie wiele dzicy jeść mogli. Widziałem sam jednego z nich, który był w stanie spożyć odrazu całego kangura. W prawdzie zwierzę należało do mniejszych, ale zawsze mogło starczyć na trzech lub czterech rosłych ludzi.

X.

Dzicy we wszystkich chorobach upatrują działa

nie złych duchów, albo tez złego oka jakiego nieprzyjaciela, więc jak tylko kto z wojowników zachoruje, rodzina i przyjaciele poszukują powodu złego i najczęściej posądzenia padają na naczelnika plemienia, z którem

chory prowadził wojnę. Jest to więc natychmiastowy powód do nowej wyprawy w celu wyszukania i ukarania winowajcy. Z tego powodu każda śmierć wywołuje wojnę, bo dzicy nie pojmują stanowczo śmierci naturalnej. Ciała zaś zmarłych wojowników kładą na rosochatem drzewie, a broń jego starannie umieszczają przy nim, gdy zaś ciało ulega rozkładowi, towarzysze przyglądają mu się uważnie, ażeby poznać po niektórych znakach, jakie mianowicie plemię i jaki nieprzyjaciel spowodował śmierć.

Już około miesiąca przebywałem w Ojczyznie Jamby, w zatoce Combridge. gdy po raz pierwszy ujrzałem uroczystość ludożerczą. Umarł jeden z wojowników, a po należnem zbadaniu znaków odpowiednich, uradzono, iż sprawcą, śmierci był człowiek z plemienia, przebywającego w niewielkiej odległości. "Wyruszyła zatem wyprawa złożona z kilku set wojowników, a nieprzyjaciel był widać na nią przygotowany, bo dwa wojska spotkały się zaraz w otwartem polu i miałem sposobność przyjrzenia się postępowaniu wojennemu Australczyków.

Jeden z najdzielniejszych naszych wodzów wystąpił i tłomaczył powód najścia w sposób dość umiarkowany. Odpowiadał mu naczelnik nieprzyjacielski. Stopniowo rozprawa stawała się coraz gwałtowniejsza i to trwało około kwadransa. Potem dwaj przeciwnicy wracali do szeregów, a na ich miejsce występowali innni i dalej prowadzili sprzeczkę. Trwało to spory kawał czasu. Mówcy wymyślali sobie wzajem i miotali przekleństwa na wszystkie członki, na wszystkie narządy przeciwników, na ich przodków, oraz na wszystkie przed

mioty do nich należące. Wreszcie wypowiedziawszy sobie wszystko, co tylko wypowiedzieć można, zbliżali się do siebie coraz więcej, aż w końcu następowało pierwsze uderzenie dzidami i to było początkiem walki. Dzicy nie mieli zresztą żadnej taktyki ani planu, każdy bił się na własną rękę.

Wracając do walki, jakiej byłem świadkiem, przeciwnicy nasi zostali w krótkim czasie zupełnie pobici i uciekli, zostawiając na polu bitwy trzech wojowników ciężko rannych. Ponieważ jednak niedawano wcale pardonu, ranni zostali od razu dobici, a ciała ich umieszczono na noszach i zaniesiono do naszego obozu.

Wszystko to zapowiadało uroczystość ludożerczą, ale dla wielu przyczyn nie sprzeciwiałem się temu, co miało nastąpić i wcale się nie zdawałem o to troszczyć. Kobiety, na które spadała wszelka rzeczywista robota, wygrzebały w piasku trzy doły głębokie na trzy stopy, a długie około siedmiu, w każdym umieszczonono ciało zabitego wojownika, przykryto je piaskiem i kamieniami, a na wierzchu rozpalono ogromne ognisko, które utrzymano przez dwie godziny. Przez ten czas była wielka radość pomiędzy zwycięzcami, a wesołe oczekiwanie poprzedzały samą ucztę.

W czasie właściwym dano znak i otworzono te niby piece. Zajrzałem i zobaczyłem ciała na wpół spalone, na wpół upieczone, przedstawiające okropny widok, nad którym rozwodzić się nie chcę.

Przy ohydnej uczcie nastąpiła bijatyka, wydzierano sobie kawałki ciała, uderzano nożami z muszli na

tych, którzy przywłaszczyli sobie zbyt wiele tego przysmaku, słowem działy się takie sceny, że mi niezrównanie przykre samo ich wspomnienie. Ucztę zakończyło ogromne corroboree.

Ogólnie mowiąc, kobiety należące do jednego pokolenia, żyły z sobą w dobrych stosunkach, zdarzały się jednak niekiedy pomiędzy niemi nieporozumienia i kłótnie, a w takim razie nastąpował osobliwego rodzaju pojedynek. Dwie nieprzyjaciółki udawały się razem w miejsce ustronne, zabierając z sobą jeden tylko kij. Na miejscu pojedynku stawały na przeciw siebie: jedna pochylała się spokojnie, a druga uderzała ją z całych sił w plecy lub głowę, poczem oddawała kij przeciwniczce i sama z kolei pochylała się przed nią dla otrzymania razów. Pojedynek taki trwał dotąd, dopóki która nie padła na ziemię, skrwawiona i bezwładna.

Dodać trzeba, że kij używany w podobnym razie, jest raczej maczugą, a każde uderzenie zabiłoby prawdopodobnie kobietę rasy białej.

Ta z przeciwniczek, która pozostała na nogach, uważaną była za zwycięzcę, a co najdziwniejsze, po pojedynku nie zachowały do siebie wzajemnego żalu, a nawet jedna drugiej opatrywała zadane rany.

XI.

Około tego czasu nastąpił wypadek, który miał poważne następstwa, i odebrał mi nadzieję powrotu morzem do cywilizowanego świata. Któregoś dnia wy

płynąłem z nieodstępną Jambą w moim statku na połów dingoni. () Wielu z pomiędzy moich czarnych wielbicieli towarzyszyło nam na wybrzeżach. W pewnej odległości na morzu ujrzałem spoczywające zwierzę, które wziąłem za dingonia i w tem przekonaniu, rzuciłem w nie harpunem z całej siły. Po chwili jednak przekonałem się ze zdumieniem, żem ugodził w małego wieloryba, którego głowa wynurzyła się z fali. Młode to zwierzę miało około piętnastu stóp długości. Ponieważ harpun miał bardzo długą linę i uważałem ją za wystarczającą, nie pomyślałem o odcięciu. Ranione zwierzę tymczasem wypłynęło na powierzchnię, rozpaczliwie bijąc morze ogonem, co przy jego wielkim wzroście, wytwarzało okropne fale; potem rzuciło się naprzód jak strzała, ciągnąc za sobą nasz statek, kołyszący się na wszystkie strony, wśród spienionych wód.

Do tej pory nie pomyślałem o niebezpieczeństwie, ale w chwili gdy się małe wielorybie zatrzymało, ujrzałem z przerażeniem, że olbrzymia matka, zbliżyła się do swego potomka i opływała go dokoła, zaniepokojona widocznie jego cierpieniem. Zanim miałem czas pomyśleć o odcięciu liny, olbrzym morski dojrzał nasz statek i zwrócił się ku niemu. Była to jakby wyspa, zbliżająca się do orzechowej łupiny.

Krzyknąłem na Jambę i nie czekając katastrofy,

() Dingoń zwany także dziewicą morską, jest rodzajem mniejszego wieloryba roślinożernego, żyjącego w morzach indyjskich.

którą przewidywaliśmy oboje, rzuciliśmy się w morze i oddalili jaknajszybciej od łódki. Zaledwie jednak odpłynęliśmy kilka łokci doszedł nas trzask okropny, a obejrzawszy się ujrzałem olbrzymi ogon wieloryba, wystający nad wodą, a szczątki mojej nieszczęśliwej łodzi spadały na wszystkie strony w morze. Dziwnym trafem sam przód łodzi wraz z liną pozostał przy harpunie, utkwionym w ciele małego wieloryba.

Pierwszą moją myślą w tak krytycznej chwili było gorzkie poczucie, że wraz z łodzią straciłem wszelką możność dostania się do świata cywilizowanego. Przypomniałem sobie szaloną radość, gdym ją spuścił na morze i rozpacz, gdym nie mógł jej przeprowadzić po za pierścienie skał. otaczających lagunę. Wszystko to przemknęło w mej głowie z błyskawiczną szybkością.

Musieliśmy teraz przepłynąć ogromną odległość kilku mil do brzegu, nie mogłem nawet dojrzeć dzikich, którzy wsiadali na swoje pirogi, aby nam przyjść z pomocą, bo jak to już mówiłem, wielu z nich przypatrywało się stale moim łowom i nie mogli się nigdy nacieszyć widokiem mojej łodzi i działaniu strasznego harpunu.

Gdy matka małego wieloryba wywarła swą zemstę na moim nieszczęsnym statku, powróciła do swego dziecięcia i znowu pływała wokoło niego, jakby szalona z rozpaczy.

Na szczęście mnie i Jambie dopomagał przypływ i niósł do brzegu nawet bez naszych usiłowań. Morze było bardzo spokojne. Niedługo doszła do nas piroga dzikich, a chociaż byłem szczęśliwy z tego, że ja i Jam

ba uniknęliśmy niebezpieczeństwa, nie mogłem się uspokoić ani na chwilę po doznanej stracie. Była to strata niepowetowana, brakło mi bowiem materyału i narzędzi do zbudowania nowego statku, a puścić się w podróż po morzu na pirogach, jakie posiadali dzicy, było to narazić się na niechybną, zgubę.

Harpun mój zadał młodemu wielorybowi ranę śmiertelną, gdyż ujrzeliśmy zwierzę na powierzchni, a przypływ niósł je coraz bliżej brzegu. Matka odstąpić go nie chciała nawet, gdy woda była już bardzo płytka, tak iż ostatecznie odpływ pozostawił i ją i młode na piasku ku niewypowiedzianej uciesze dzikich, którzy wydawali nieludzkie wrzaski z powodu tak olbrzymiej zdobyczy.

Na wszystkie strony dawano sygnały, ażeby zwołać na niebywałą ucztę wszystkie plemiona przyjazne. Wciągnięto zdobycz na ląd, a ja z tego powodu doszedłem do nadzwyczajnego znaczenia.

Muszę tu powiedzieć, że utrata statku nagrodzoną mi została poniekąd, poważaniem, jakiego nabrałem. Dzicy wyobrażali sobie bowiem, że to moja potęga zabiła i sprowadziła do brzegu dwa olbrzymie potwory, a w corroboree, które potem nastąpiło, rodzimi poeci wychwalali na wyścigi cudownego białego łowcę.

Trzeba też przyznać, że samica wielorybia była większą niż te, jakie kiedykolwiek widziałem; mierzyłem ją krokami, miała około ciu stóp długości, bo ścisłej miary nie posiadałem, a gdy tak leżała na piasku, głowa jej wznosiła się nad poziom przynajmniej na stóp cie.

Nigdy nie zapomnę scen, jakie nastąpiły, gdy zbiegli się dzicy z najbardziej oddalonych miejscowości, na wieść o złowieniu "wielorybiej ryby. '" Przybywali tysiącami, każdy z kamiennym toporkiem i nożem muszlowym i snuli się wprost po tem olbrzymiem cielsku, jak robaczki.

Najbardziej przedsiębiorczy naczelnik uczty wyrżnął ogromną dziurę w głowie wieloryba, a w niej kąpano się w tłuszczu. Inni zadawalniali się kawałami mięsa wagi lub f. i najadali się aż do choroby.

Około dwóch tygodni trwała ta obrzydliwa uciecha, pomimo iż po paru dniach nastąpił rozkład zabitego zwierzęcia, które roznosiło woń zabójczą i o parę mil w koło zatruwało powietrze. Dzicy jednak nie zważali na taką, drobnostkę, ale za to lekarze mieli bardzo dużo roboty i mijali się ciągle przy chorych, masowali ich nacierali i dawali jakieś ziele, żzuwszy je naprzód sami. Lekarstwo miało prawdziwie cudowne skutki, tak dalece iż, jestem pewny, że przyniosłoby majątek temu, coby je przyswoił medycynie europejskiej.

Ostatecznie dzicy zachowywali się gorzej niż zwierzęta najniższego gatunku, aż wreszcie pozostały kości tylko z wielorybów. Ja jednak ze swej strony, skorzystałem na tej uczcie, gdyż zawarłem znajomość z naczelnikami wiela obcych plemion, obeznałem się z ich językiem i nawyknieniaini, a wszystko w nadziei, że mi to kiedyś przydać się może, jeśli spróbuję dostać się lądem do cywilizacyi, bo co do podróży morskiej, straciłem już wszelką nadzieję.

Wkrótce po utracie mego statku, Jamba zrobiła mi małą łódkę z kory, długą wprawdzie stóp blizko , ale bardzą wązką i w niej odbywaliśmy wycieczki do pobliskich wysp. Łódkę Jamba zrobiła następnym sposobem: naprzód rozgrzała korę, a następnie zszyła ją nadając kształt łodzi. Stronę gładką obróciła do środka, a powierzchnię zewnętrzną oblała rodzajem żywicy, zebranej z gumowych drzew. Nie mogłam się jednak przyzwyczaić do maleńkiej łódki, z którą trzeba było się obchodzić bardzo ostrożnie.

Raz zdecydowałem się na niej popłynąć do jednej z sąsiednich wysp, którą chciałem zwiedzić, spodziewałem się tam upolować ptaki, które co wieczór widziałem krążące nad wyspą. Jak zwykle Jamba popłynęła ze mną. Wysepka miała brzegi bagniste, porosła była zwartą roślinnością zwrotnikową. Wysiadłszy, musiałem sobie torować toporkiem drogę, ażeby dostać się na wyższą część wyspy, przedzierając się z trudnością pomiędzy nieprzebytemi ścianami zieleni. Zaledwie jednak uszedłem kilka łokci, gdy nagle stanąłem przerażony widokiem ogromnego aligatora, który widocznie szedł do wody i nietylko zagradzał mi drogę, ale zmuszał do natychmiastowego odwrotu.

Jak tylko potworny płaz mnie dostrzegł, zaczął poruszać olbrzymiemi szczękami. Przyznaję, że przez chwilę wahałem się, w jaki sposób rozpocząć z nim walkę. Niepodobna mi było go ominąć, z powodu gęstwiny otaczającej. Zdecydowałem się więc na rzecz bardzo śmiałą, mając zawsze na myśli konieczność otoczenia się urokiem" który umożliwiał mi życie między dzikiemi.

Pobiegłem więc wprost na aligatora i rozpędziwszy się przeskoczyłem nad głową i siadłem, jak na konia, na szorstkim jego grzbiecie, jednocześnie krzykiem ostrzegając Jambę, którą zostawiłem przy łódce. Potem uderzyłem kamiennym toporem zwierzę, w miejsce, w jakiem mogłem mu najprędzej śmierć zadać, ale topór tak uwiązł w jego głowie, żem go w żaden sposób wyciągnąć nie mógł. Byłem w połóżeniu strasznem, stałem na grzbiecie ogromnego aligatora, daremnie usiłując wydobyć topór.

Szczęściem nadbiegła Jamba, niosąc wiosło, i bez wahania wepchnęła je w paszczę zwierzęcia, które ją pożreć chciało. W ten sposób nie mogło już ono zamknąć paszczy, a korzystając z tego, oślepiłem je sztyletem, następnie zaś wydobywszy topór, dobiłem wreszcie.

Jamba dumną była bardzo ze swej zdobyczy, a skoro tylko wróciliśmy na ląd, opowiadała niezmordowanie cały wypadek swoim ziomkom, naśladując przed nimi jego szczegóły, wychwalając moją odwagę, i zręczność, których sławę jak to później sprawdziłem, rozniosła się po dalekich pokoleniach, a w przyszłości zjechała mi u nich gościnne przyjęcie.

Nie mogliśmy odrazu zabrać zabitego aligatora, ale na drugi dzień cała czereda dzikich popłynęła po niego na swych tratwach, a po przywiezieniu, przyglądano mu się z podziwieniem. Uważano tę zdobycz za. tak ważną i przyniosła mi ona tyle zaszczytu, iż skórę aligatora rozsyłano po kawałku wszystkim sąsiednim, pokoleniom zapewne w charakterze talizmanów.

Wkrótce po tym wypadku, postanowiłem przenieść moją siedzibę na szczyt wzgórza po drugiej stronie zatoki, zkąd zdawało mi się, że łatwiej spostrzegłbym jaki zbliżający się żagiel. Sami dzicy, którzy wiedzieli o tem, jak pragnąłem dostać się napowrót do swoich, doradzili mi to uczynić, przestrzegali jednak zarazem, iż będę cierpiał od zimna i wiatru, zamieszkując tak wysokie miejsce. Nadzieja przecież dostrzeżenia jakiego europejskiego statku, przeważyła wszystkie inne względy i nastąpiło czułe pożegnanie z dzikimi, które zakończyli oni oświadczeniem, iż zawsze moje odwiedziny, lub powrót pomiędzy siebie, uważać będą jako zaszczyt i przyjmą mnie z radością. Naturalnie towarzyszyła mi Jamba i wierny pies, a odprowadzała cała chmara dzikich na swoich tratwach. Wybrałem miejsce, jak mi się zdawało, odpowiednie do zamieszkania, najwięcej wyniesione; dzicy zapewnili mnie raz jeszcze, że tu nie wytrzymam z powodu zimna i wiatrów, a nawet samotności i przekonałem się potem, że mieli słuszność. Wprawdzie zdarzało się, że ten i ów nas odwiedzał, ale były to rzadkie wypadki i nie mogliśmy namówić ogółu, by blisko nas zamieszkali.

Jamba wysilała się, ażeby mi dostarczyć wszelkich możliwych wygód i środków spożywczych, widziałem przecież, że jej także przykrzyło się oddalenie od swoich, więc po kilkodniowej próbie, powróciłem do mego dawnego zamieszkania i zacząłem robić przygotowania do podróży około wybrzeża australskiego, gdzie wiedziałem, że często przepływały okręty.

Dzicy byli uszczęśliwieni z mego powrotu, a ja po

zostałem jeszcze z nimi parę miesięcy. Pragnęli bardzo, ażebym im towarzyszył w ich wojennych wyprawach, ale odmawiałem, dowodząc, że nie jestem wojownikiem. W rzeczywistości wiedziałem, że nie potrafię, nigdy tak zręcznie ciskać dzidą jak oni, ani też zasłaniać się tarczą w taki sposób, że dosięgnąć ich było bardzo trudno. Ja nie miałem nawet wyobrażenia jak sporządzić sobie tarczę, a nie mogłem się okazać im w czemkolwiek nieumiejętnym. Starałem się więc w ich przytomości spełniać tylko takie czyny, któremi mogłem im zaimponować.

Zdobyłem sobie laury za pomocą, moich strzał czyli latających dzid, a zwycięstwa otrzymane nad dzikiemi zwierzętami za pomocą topora i harpuna, stały się tematem do pieśni. Nie mogłem się jednak wprawiać w strzelanie z łuku, gdyż gdybym przypadkiem chybił, obniżyłbym się w ich przekonaniu. Zdarzyło mi się już parę razy postąpić niewłaściwie według ich pojęć Kiedy n. p. w czasie polowania, będąc bardzo spragniony, rzuciłem się na ziemię przy strumieniu i piłem zbliżywszy usta do wody, dzicy, którzy nigdy nie pili w ten sposób, ale zawsze czerpali wodę rękami i nieśli do ust, zadziwili się bardzo. Nie było jednak ze mną Jamby, któraby mnie w porę ostrzegła, przestrzegł mnie tylko nagle usłyszany szmer złowrogi. Obejrzałem się i na twarzach towarzyszy dostrzegłem obrzydzenie. Powiedzieli, iż piję jak kangur. Szczęściem nadeszła Jamba, wytłómaczyła im moją nieobyczajność i przestrzegła mnie, bym nigdy nic podobnego nie robił.

Przechodziły miesiące po miesiącach, a ja wiodłem

ciągle to smutne, jednostajne życie pomiędzy dzikimi. Uczestniczyłem w ich polowaniach, w ich sportach i, od czasu do czasu zapuszczając się z Jambą w głąb kraju, przygotowywałem się do wielkiej podróży ku przylądkowi York. Gdym wypowiedział moje zamiary mej wiernej towarzyszce, powiedziała, iż gotowa jest iść za mną wszędzie, gdzie tylko zechcę. Wiedziałem o tem dobrze. Jej wierność nigdy mnie nie zawiodła i w każdym wypadku byłaby dała za mnie swe życie bez wahania.

Mówiłem jej nieraz o moim domu po za morzami, a gdybym ją zapytał czy pójdzie ze mną, byłaby odpowiedziała: "Twój lud będzie moim ludem, twoi przyjaciele moimi. Pójdę za tobą wszędzie, gdzie zechcesz. "

W końcu wszystko było gotowe i pożegnałem się ostatecznie, jak sądziłem, z moim pokoleniem dzikich z zatoki Cambridge. Wiedzieli oni, iż przedsiebiorę długą podróż w nadziei odnalezienia swoich współziomków, a chociaż myśleli, iż prawdopodobnie nie zobaczą mnie już nigdy, nie dziwili mi się, bo uważali moje pragnienie za rzecz naturalną. Pożegnanie nasze było bardzo serdeczne, a kilkunastu dzikich, odprowadzało nas bardzo daleko, aż w końcu wraz z Jambą, w towarzystwie wiernego psa, wędrowaliśmy już sami.

W Jambie pokładałem zupełne zaufanie, wiedziałem, że ani ja, ani żaden biały, nie mógłby dać sobie rady w tak okropnej pustyni, Jamba zaś przekonała mnie wielokrotnie o swojej wielkiej zmyślności w wynajdowaniu pożywienia i wody tam, gdzieby jej nikt in

ny nie znalazł. Muszę też powiedzieć, że dostałem od mojego pokolenia dzikich, rodzaj paszportu, a raczej masońskiego znaku. — Był to kij, mający pewne kabalistyczne znaki. Każdy naczelnik, nosił taki kij przeciągnięty przez chrząstkę nosa. Ja jednak nosiłem go zawsze zatknięty we włosach. Okazał się on nieoceniony dla mnie. Naczelnicy plemion, nigdy nie wychodzą po za swoję posiadłości bez podobnego kija i ja zapewne nie mógłbym bez niego zajść daleko.

Ile razy spotykałem obce pokolenie, żądałem, by mnie zaprowadzono do naczelnika, a za okazaniem mego kija, przyjmowano mnie bardzo serdecznie, a gdym odchodził dodawano coś zawsze do znaków wyrżniętych na nim, czasem też posyłał naczelnik ze mną kilku swoich, którzy osobiście przedstawiali mnie naczelnikowi sąsiedniego pokolenia, a w takim razie mój kij był już zbyteczny.

XII.

Zrazu okolico, któreśmy przechodzili, były wzgórzyste i zadrzewione wspaniale. Niektóre okazy drzew dochodziły do ogromnej wysokości stóp. Żywiliśmy się korzonkami, szczurami, wężami i kangurami. Jednakże kraj się zmieniał, gdyśmy się posunęli na wschód, a Jamba musiała wysilać swój spryt, ażeby wynaleźć korzonki jadalne, czasem znów była zupełnie stropiona

i musiała się uczyć przez dni parę od kobiet obcych pokoleń jak używać korzonków sobie nieznanych. Zdarzało się też nieraz, iż używali odmiennej mowy, a wtedy trzeba było porozumiewać się na migi.

Jamba niosła tylko na plecach rodzaj koszyka, napełnionego pożytecznemi rzeczami, pomiędzy któremi były igły z ości, płaskie kamienie do rozcierania i t. p. pierwotne przyrządy.

Dzień po dniu wędrowaliśmy ku wschodowi, kierując się we dnie według słońca, a wieczorem według mrowisk, które wszystkie zwrócone były ku wschodowi. Przebyliśmy wiele małych zatok i rzek, niekiedy przebywając je w bród, a niekiedy przepływając.

Stopniowo minęliśmy wzgórzystą okolicę i zaszli w pustynię, czerwonawego piasku, tak pełną kurzawy, iż trudno nam było oddychać. Tutaj zaczęło nam brakować wody i pożywienia. Nieraz przez dzień cały mieliśmy zaledwie w ustach parę korzonków, lub zabłąkanego szczura. Jednakże szliśmy dalej, aż wreszcie roztoczyła się w koło nas spiekła pełna kolczastych roślin, kraina, straszniejsza niż wszystkie, jakie przechodziliśmy dotąd. Nietylko zabrakło nam zupełnie wody, ale prawie co krok kolce wpijały nam się w ciało.

Jamba wpadła w prawdziwe przerażenie, widząc, że nie jest już w stanie dostarczyć mi koniecznych potrzeb życia. Na szczęście noce były obfite w rosę i trochę jej zbierało na liściach i na moim toporze, a ja chciwie zlizywałem je rano.

Rzecz szczególna, Jamba nie zdawała się cierpieć

z powodu braku wody, a mnie już nic nię dziwiło w tej niepospolitej istocie.

Dziesięć dni wędrowaliśmy przez tę kolczastą, okolicę, a przez osiem dni ostatnich byliśmy zupełnie pozbawieni wody, wędrując ciągle po kolcach, szorstkiej trawie i czerwonawym piasku. Szliśmy zawsze ku wschodowi, ale z powodu zupełnego braku wody za radą, mojej bohaterskiej towarzyszki, zboczyliśmy trochę ku północy.

W tym czasie byłem prawie nieprzytomny i jak małe dziecie zwracałem się do Jamby. Wiedziała ona, że głównie potrzeba mi było wody i była w rozpaczy, nie mogąc jej znaleźć. O sobie nie myślała, ale dla mnie musiała zawsze jaki ratunek obmyśleć. Gdym krzyczał z pragnienia, dawała mi do żucia jaką roślinę, a chociaż ta nie miała wilgoci, pobudzała wydzielanie śliny i to samo już przynosiło mi pewną ulgę. Było mi jednak coraz gorzej, chwilami nawet dostałem zupełnego obłędu. Jamba przez całe noce zbierała rosę i zwilżała nią moje spiekłe usta. Piątego dnia cierpiałem najsrożej i w chwilach przytomnych czułem się już zgubionym, nie mogłem ani stać, ani iść, ani mówić, ani przełykać, a gdym otworzył oczy, wszystko kręciło się w koło mnie w nieznośny sposób. Serce biło mi gwałtownie, głowa bolała tak bardzo, iż myślałem, że oszaleję. Moję źrenice krwią nabiegłe, jak mi potem mówiła Jamba, miały coś przerażającego. Istotnie porywała mnie dzika żądza zabicia wiernego Brunona, ażeby się napić krwi jego. Mój biedny Bruno! pisząc to słowu zdaje mi się, że go widzę przy sobie w tej stra

sznej bezbrzeżnej pustyni, leżącego z wyciągniętym, suchym językiem, ze wzrokiem utkwionym we mnie, jak gdyby i on wzywał miłosierdzia.

Czułem się coraz słabszy i widząc zbliżający się koniec, leżałem u stóp jakiegoś drzewa, gotując się na śmierć, której teraz pragnąłem gorąco. Bez Jamby z pewnością nie pisałbym tych słów nigdy. Dziwna rzecz, znosiła ona cudownie męki pragnienia, nie tracąc ani na chwilę sił i przytomności umysłu. W najgorszych chwilach podtrzymywała mnie, dając mi się napić ciepłej jeszcze krwi szczura lub jaszczurki, kładła mi w usta już zźute kawałki ich mięsa, alem nie był w stanie ich przełknąć.

Widziała, że ze mną jest coraz gorzej i wówczas nachylając mi się do ucha, wyrzekła, że musi odejść na chwilę, szukać wody. Słyszałem jak przez sen gdy mówiła, iż widziała przelatujące ptaki i jest przekonaną, że idąc w tym kierunku, prędzej lub później spotka wodę.

Nie mogłem mówić. Czułem jednak, że było to przedsięwzięcie beznadziejne, a ponieważ nie chciałem, by mnie odeszła, pamiętam, że podałem jej topór, pokazując jej błagalnym gestem, by mnie nim uderzyła w głowę i położyła koniec mojej męce. Bohaterska istota odpowiedziała mi tylko smutnym uśmiechem, wzięła jednak topór, nacięła nim parę razy drzewo i odeszła zostawiając mnie z psem tylko. Szła z dziwną energią i czas jakiś odzywała się do mnie z oddali. Było już wówczas dobrze po południu, a ja leżałem zgorączkowany, nieprzytomny, marząc czasami że ją

widzę przy sobie z muszlą pełną wody. Chciałem się podnieść, ale niestety byłem sam. Podczas długiej nocy spadła obfita rosa i pod jej dobroczynnym wpływem zasnąłem spokojniej, gdy nagle obudził mnie głos wyraźny, ten sam głos, który słyszałem już raz na mojej samotnej wyspie. "Wśród zupełnej ciszy rozbrzmiały wyrazy francuzkie: "Tnij drzewo, tnij drzewo. "

Byłem już przytomny i pokrzepiony snem, więc głos ten zadziwił mnie niezmiernie. Zrazu myślałem, że to głos Jamby, ale przypomniałem sobie, że po francuzku nie umiała ani słowa, a gdym spojrzał w koło, nie zobaczyłem nikogo. Przecież tajemnicze wyrazy brzmiały mi w uchu, byłem jednak zbyt osłabiony, by ich usłuchać, leżałem więc bezwładny, aż wreszcie rozpoznałem zbliżające się kroki Jamby. Na twarzy jej dostrzegłem niepokój i radość, a w drżących rękach niosła wielki liść życiodajnej wody. Wypiłem ją z największą chciwością. Majaczenia opuściły mnie zupełnie, przecież mówić jeszcze nie mogłem, dałem więc tylko znak Jambie, by nacięła drzewo, iak mi to głos rozkazał. Jamba nie pytając o powód wzięła topór i silnie uderzyła w drzewo, robiąc w nim otwór głęboki na parę cali. Może się to komu dziwnem wydawać, ja jednak nie zdziwiłem się wcale, gdy z drzewa wytrysnął silny strumień płynu, pod który Jamba podsunęła szybko moją głowę. Wywarło to na mnie cudowny skutek, po krótkim czasie byłem w stanie przemówić, co napełniło radością moją wierną towarzyskę. Zapadłem ponownie w sen głęboki i uzdrawiający.

Przez tę całą straszliwą noc, kiedy Jamba daleko szukała wody, Bruno nie odstąpił mnie na krok i ciągle patrzał mi niespokojnie w oczy, czasami probując lizać mnie, swym biednym, suchym językiem.

Kiedym zasnął znowu, Jamba poszła drugi raz z Brunonem poszukując pożywienia i powróciła z młodym oposem, które piekło się teraz, wydając smaczną, woń przy rozpalonem ogniu. Byłem już w stanie jeść mięso, gdyż wody dostarczało nam cudowne drzewo. Dowiedziałem się później, iż drzewo to dobrze jest znane Australczykom pod nazwą drzewa butelkowego. Nazwę tę otrzymało z powodu kształtu pnia. Jamba go jednak nie znała, gdyż nie rosło w stronach, zamieszkałych przez jej pokolenie. Można się jednak było spuścić na jej instynkt, a po wielu latach wspólnego życia, nieraz jeszcze byłem zdumiony bystrością z jaką umiała dopatrywać zaledwie widoczne ślady, które ja gdy mi je pokazała, rozróżniałem z trudnością. Umiała także czatować na zdobycz i chwytać ją ze zręcznością małpy, jak to właściwie uczyniła teraz chwytając spore oposum, piekące się później przy ogniu z przyprawą wyborowych korzonków. Gdym wyzdrowiał, opowiadała mi Jamba, iż w czasie owej strasznej noczy, gdy musiała odejść mnie w tak okropnym stanie, uszła ogromną przestrzeń, aż wreszcie znalazła wodę w zagłębieniu gruntu, w jakiejś odmiennej okolicy i powiedziała, że skoro tylko będę dość silny, trzeba nam się będzie tam udać i wypocząć przez dni kilka.

Owa upragniona woda nie wyglądała wcale za

chwycająco, była zanieczyszczona i zielona, ale Jamba wynalazła sposób jej polepszenia, wygrzebała w piasku dołek niedaleko zbiornika. z niższym od niego poziomem tak, iż spływając tam woda przechodziła przez warstwę piasku, tworzącą rodzaj pierwotnego filtru.

Nieraz w miejscach gdzie sądziłem, że niema śladu wody, Jamba umiała ją odkrywać, pod powierzchnią ziemi, kierując się rozmaitemi znakami niedostrzegalnemi dla mnie.

Teraz w koło tej trochy znalezionej wody, gromadziło się ptactwo, Jamba zabijała je z łatwością; stanowiło to bardzo pożądaną strawę. W ten sposób spędziliśmy około pięciu dni.

XIII.

Wędrując dalej, doszliśmy do lesistej okolicy, w której rosły ogromne eukaliptusy i gdzie było pełno wody, ale rzecz dziwna, tropów było tu bardzo nie wiele. Zaczęło to niepokoić Jambę i powiedziała mi, iż zapewne zbliża się pora deszczów, gdyż nie spotykamy już kangurów. Umyśliliśmy więc poszukać wywyższonego miejsca i przez parę dni szliśmy ku północy, aż doszliśmy do szerokiej rzeki, i nad jej brzegami zatrzymaliśmy się na czas jakiś.

Któregoś dnia zobaczyłem mnóstwo małych wężów włażących na drzewo. Chciałem kijem zabić kilka z pomiędzy nich, gdy Jamba zawołała, ażebym tego nie

czynił. Wytłómaczyła mi, iż była to wróżba nadchodzących deszczów i dodała: "Nie chciałam, żebyś zabijał te węże, bo trzeba zobaczyć, czy zostaną, na drzewach szukając ochrony przed powodzią,. "

Nic jednak w powietrzu nie zapowiadało zmiany. Upłynęło tez wiele miesięcy od czasu ostatniego deszczu, bo poziom rzeki był bardzo niski chociaż miał strome i wysokie brzegi, a cała okolica była spieczona od suszy. Tymczasem uderzyło nas dziwne zjawisko, na które Jamba naprzód zwróciła moją uwagę. Oto doszedł nas z oddali jakiś głuchy łoskot, który się wzmagał jak gdyby się zbliżał. Nie mogłem pojąć skądby pochodził. Zauważyłem także, iż rzeka stała się bardzo wzburzona i nurty jej biegły coraz szybciej. Nagle zbliżyła się z okropnym hałasem olbrzymia fala; zrozumiałem, że deszcze rozpoczęły się w górach i że tę falę spowodowało wezbranie dopływów rzeki, która też przybierała z niesłychaną szybkością.

W przeciągu kilku godzin, poziom jej podniósł się o kilkadziesiąt stóp. Zaniepokoiło to Jambę, która poczęła mi doradzać byśmy gdzieś na wyniosłem miejscu zbudowali sobie chatę i przebyli w niej nadchodzący widocznie czas deszczów.

Zabraliśmy się bez zwłoki do roboty i zbudowaliśmy sobie schronienie z kory, przymocowanej do pali za pomocą pnących roślin. Właśnie też zaczęły się ulewy, lecz byliśmy już od nich dostatecznie zabezpieczeni w naszej maleńkiej chacie. Nie przebywaliśmy jednak ciągle pod dachem, polowaliśmy, szukaliśmy po

żywienia, a deszcz padający strumieniami, sprawiał nam raczej przyjemność, gdyż mieliśmy gdzie osuszyć się i wypocząć. Do środków żywności przybyła nam teraz kapusta palmowa i miód leśny. Rozpoczęliśmy też budowę łodzi wygodnej, ażeby gdy ulewy przeminą, puścić się na niej z biegiem rzeki, która jak dowiedziałem się później zowie się Roper.

Moja przemyślna towarzyszka wynalazła pień bardzo lekkiego drzewa, które zbiliśmy za pomocą, kołków z twardego drzewa i umocowaliśmy je razem sznurami z wysuszonych wnętrzności kangurów. Zrobiliśmy także zapasy żywności z mięsa oposów, kangurów, zaopatrzyliśmy się w miód, kapustę palmową oraz korzonki różnego rodzaju. Zabrało nam to wiele czasu, a gdyśmy już wszystko przygotowali nastała wreszcie pogoda.

Jam ba zrobiła uwagę, że w krótkim czasie bieg rzeki poniesie nas do morza, gdyż wezbrany jej nurt jest bardzo szybki. Wprawdzie nasza tratwa, nie dawała żadnego schronienia, ale zrobiliśmy sobie na niej siedzenia oraz zabrali kawały kory.

Tak zaopatrzeni puściliśmy się w dalszą podróża prąd rzeki unosił nas z niezmierną szybkością bez żadnych wysiłków z naszej strony, bo sterowaliśmy tylko. Podróż była tak łatwą, iż miałem zamiar płynąć noc całą, ale Jamba radziła, ażeby przybić do brzegu i czekać ranka.

Mijaliśmy wiele drzew wodą zalanych, a w ich gałęziach nieraz znajdowały się węże, chwytaliśmy je do edzenia. W połowie drugiego daią ogromny szum, do

którego zbliżaliśmy się szybko dał nam poznać, że na rzecze znajdują się wodospady, ale napróżno usiłowaliśmy wydobyć się z jej prądu, unosił on nasz statek z taką siłą, iż trzeba było płynąć z falą. Koryto zwężało się przy katarakcie, a szum był tak straszny, iż nie słyszeliśmy się wzajemnie.

Jam ba wolała na mnie, ażebym się położył, mocno trzymając się tratwy, dopóki nie wypłyniemy na spokojniejsze nurty i sama to uczyniła, trzymając przy sobie Brunona.

Teraz prąd unosił nas w sam wir rozszalałej, spienionej przepaści, aż wreszcie woda rzuciła nas w nią. "Wstrząśnienie było tak wielkie, iż gdybym nie trzymał się tratwy całą siłą, fala uniosłaby mnie niezawodnie. Jednakże ocaliliśmy i znaleźli się w krótce na spokojnych wodach, niewiele nawet ucierpiawszy w tej strasznej przeprawie.

Dnia tego znowu nocowaliśmy przy brzegu i wypłynęli wczesnym rankiem. Zauważyłem w krótce, że rzeka rozszerzała się ogromnie z powodu wylewów. Jamba przepowiadała, iż może nam być trudno o żywność, a utraciliśmy część zapasów w wodospadzie. Szczęściem starczyło nam ich jeszcze na dni parę, bo trudno teraz było dostawać się do brzegów rzeki i trzymać jej prądu, wśród ogromnego obszaru wód; oddałem więc ster Jambie, która jakby instyktownie umiała się zawsze oryentować.

Tak płynęliśmy ciągle, aż wreszcie cała okolica jak okiem zasięgnąć, zalana była wodą jak, gdyby to było bezbrzeżne morze, z którego tylko gdzieniegdzie

wynurzały się wierzchołki drzew. Wreszcie pokazały nam się zdala rozsiane wysepki, co nam dało poznać iż ujście rzeki było bliskie. Ostatnich kilka dni przebyliśmy w niepokoju, bo niepodobna było dobić do brzegu, aby wypocząć i zasnąć; widok więc wysepek ucieszył nas bardzo, a moja wierna towarzyszka, poradziła mi, ażebym korzystając ze spokojnej żeglugi, położył się trochę. Zasnąłem tez zaraz i spałem parę godzin, ale obudziwszy się; spostrzegłem ze zdziwieniem, że nasza tratwa stała na miejscu. Znajdowaliśmy się wśród gałęzi drzew zalanej wyspy.

— Cóż to? — spytałem Jamby — czyśmy uwieźli?

— Nie — odparła spokojnie — ale spójrz tylko! Łatwo sobie wyobrazić moję przerażenie, gdym w kierunku wskazanym dostrzegł za gałęziami drzew, chmary aligatorów, które tez zauważyły naszą obecność i poruszały swemi ogromnem! szczękami, widocznie gotując je na nas.

Jamba wytłómaczyła mi, iż musiała schronić się pomiędzy drzewa, gdyż w tem miejscu rzeka była przepełniona aligatorami. Tutaj więc skierowała tratwę i przybyła z łatwością gałęzie drzew, a potem splątała je znów z sobą, ażeby żarłoczne potwory dosięgnąć nas nie mogły, położenie było okropne. Z małym zapasem żywności, na kruchej tratwie, literalnie oblężeni przez gromadę tych obrzydłych potworów, nie wiedząc jak długo to oblężenie trwać może. Biedny Bruno był takie mocno przestraszony przytulił się do nas drzący i skulony, chociaż Jamba i ja nie szczędziliśmy mu pieszczot i dobrych słów.

Przyznaję, że i ja byłem niemniej od niego strwożony, tem bardziej, źe potwory od czasu do czasu wydawały dziwne i szczególne głosy, podobne do ryku lwa. Godziny mijały, a my siedzieliśmy na tratwie, modląc się gorąco, ażeby potwory oddaliły się, a myśmy mogli odpłynąć dalej. Gdy się zaczęło ściemniać, miałem ochotę zrobić wycieczkę i przesunąć się pomiędzy ściśniętemi szeregami nieprzyjaciół, ale Jamba wstrzymała mnie dowodząc, e było to szukać pewnej śmierci.

Nadeszła wreszcie noc. Okropność jej trudno opisać. Nawet teraz jeszcze, gdy wracam myślą do tych chwil strasznych, zdaje mi się, że słyszę ryk aligatorów i jednostajny szmer bezbrzeżnej fali. Przychodziło mi do głowy, że niema dla nas ratunku, a jednakże nad ranem aligatory jakby znudzone długiem oczekiwaniem, zaczęły się oddalać jeden po drugim i znikały nam z oczu, aż wreszcie ani jeden nie pozostał. Wówczas tratwa nasza szybko wysunęła się z pośród drzew i biegła naprzód.

Dopłynęliśmy wreszcie do jednej z wysepek, która była bezludna, ale znajdowało się na niej pełno ptaków czarnych i białych, trochę mniejszych od naszych gołębi; znaleźliśmy tam ich jajka i w krótce Jamba zgotowała wyborny posiłek, poczem nastąpił tak nam upragniony bardzo sen.

Dostaliśmy się następnie na inną wyspę, ta już była zamieszkała, poznaliśmy to zaraz po dymnych sygnałach, które rozniosły się na niej za naszem zbliżeniem. Dzicy zgromadzili się na wybrzeżu, ażeby nas spotkać i to w nieprzyjaznych zamiarach, bo byli

uzbrojeni w dzidy i byliby niezawodnie rzucili się na nas, gdybym nie był w porę dał im znak, że chcę się zbliżyć i mówić z nimi. Zniżyli wówczas dzidy, a my wysiedliśmy na lad, ale ku wielkiemu memu i Jamby zmartwieniu nie podobna nam było porozumieć się, gdyż język ich był zupełnie różny od tego jakim ona mówiła.

Spotkanie nasze odbyło się wedle powszechnie przyjętego sposobu, stojąc naprzeciw siebie zbliżaliśmy się stopniową, aż wreszcie wzajem pocieraliśmy nosy jeden o ramię drugiego. Potem wytłomaczyłem im na migi, iż pragnę dni parę z nimi pozostać, a z moją niezmierną radością znaczony kij, zachowany starannie i tutaj uważany był jako paszport i zyskał mi dobre przyjęcie. Zawiązały się więc z krajowcami przyjazne stosunki; dałem im do zrozumienia, iż szukam ludzi białych, takich jak ja, na co odpowiedzieli, iż muszę iść dalej na południe ażeby ich spotkać. Zabrali nas potem do swego obozowiska i zaopatrzyli w żywność złożoną z ryb i korzonków.

O ile mogłem zauważyć nie było na tej wyspie ani kangurów, ani oposów. Po dwóch czy trzech dniach pomyślałem o dalszej podróży, nie miałem jednak zamiaru iść ku południowi, ale przeciwnie ku północy, gdzie byłem pewny, że leżał przylądek York, postanowiłem też podróżować morzem, bo dzicy darowali mi bardzo porządną łódź.

Zostawiwszy więc ową tratwę, która nas tu przez tyle niebezpieczeństw przywiozła, puściliśmy się znowu na morze, starając się jednak nigdy nie tracić z oczu zie

mi. z powody kruchości naszego statku. Przepłynęliśmy w pobliżu kilku prześlicznych wysp większych i mniejszych, a na jednej z nich, spotkałem na kredowej skale, pierwotne rysunki krajowców. Nie równały się one jednak z temi, jakie widziałem u dzikich około przylądka Londonderry, przedstawiały zaś same tylko postacie ludzkie z pominięciem zwierzęcych.

Wysiadaliśmy także od czasu do czasu na ląd stały i rozmawiali z naczelnikami rozmaitych plemion. Wszyscy z początku przyjmowali nas wrogo, ale potem w krótce na widok kija paszportowego łagodnieli. Raz zdarzyło mi się spotkać dwóch dzikich, którzy wymawiali parę słów angielskich, uczestniczyli oni w jakiejś perłowej wyprawie. Spytałem ich czy wiedzą gdzie znajdują się biali, wskazywali wówczas na wschód, w stronę przylądka York i mówili, że podróż ta trwać będzie wiele miesięcy. Ponieważ jednak byłem pewny, że przylądek ten leży ku północy, kierowałem się w tę stronę, wiosłując dzień cały, a noc przepędzając na lądzie. Żyliśmy głównie skorupiakami i jajami morskiego ptactwa. Wkrótce jednak życie to zaczęło się mi bardzo przykrzyć, głównie z powodu trawiącego niepokoju. Dzień po dniu opływaliśmy wybrzeża, zaglądali do każdej zatoki, do każdej wyspy, a nie spotkaliśmy żyjącej istoty i byliśmy prawdopodobnie setki mil oddaleni od celu naszej wyprawy.

Na domiar złego biedna Jamba, tak dzielna, tak radna zawsze, zaczęła upadać na zdrowiu i skarżyć się na znużenie. — Szukasz — mówiła mi — miejsca, o którym nie masz pojęcia, przyjaciół, których istnienia sam

nie jesteś pewny. Przekonywałem ją, że wszystko skończy się wreszcie dobrze, byle tylko dalej miała odwagę znosić wspólnie ze mną ciężkie trudy podróży.

XIV.

Któregoś rana, gdy jak zwykle rozpoczynaliśmy dzienną wędrówkę i okrążali jakiś mały przylądek, niespodzianie ujrzałem maszty jakiegoś statku; jak się później przekonałem był to statek malajski. Skoczyłem na równe nogi, wołając do Jamby: — Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! Jesteśmy ocaleni. — Krzycząc kierowałem łódź ku statkowi i płynąc jak mogłem najprędzej. Szybko dostaliśmy się do niego, bo stał na miejscu na bardzo płytkiej wodzie. Co dziwniejsze nie widać było na nim żywej duszy. Ujrzałem jednak na lądzie rodzaj chaty i tam się skierowałem, ale i to mieszkania było puste, znalazłem tylko dużo wędź mych ryb.

Kiedyśmy z Jambą zwiedzali tę siedzibę, zjawił się jeden z Malajczyków od niego dowiedziałem się, że spotkałem wyprawę rybacką. Członkowie jej byli bardzo zdziwieni spotkawszy mnie i Jambę, ale skoro przekonali się, że władam ich językiem, przyjęli nas gościnnie na swoim statku. Powiedzieli mi, iż przybyli z wysp holenderskich, leżących na południe Timor i ofiarowali się zabrać mnie i Jambę do Kopang.

Serce mi uderzyło radością na tę propozycyę, kiedy ku memu wielkiemu zdziwieniu, a nawet rozpaczy

Jamba powiedziała, iż z nimi nie popłynie. Lękała się, że gdy raz będziemy na statku, Malajczycy mnie zabiją, a ją zatrzymają w niewoli.

Dla Jamby więc musiałem odrzucić upragnioną sposobność powrotu do cywilizacyi, która była celem wszystkich moich myśli, marzeń i usiłowań. Ale tej wiernej istoty, która poświęciła mi wszystko i tyle razy ocaliła od śmierci, sprzeciwić się nie mogłem, a daremnie usiłowałem ją przekonać.

Pozostaliśmy jednak z rybakami malajskimi parę tygodni, a potem odprowadzili nas jeszcze do siedziby pokolenia dzikich, leżącej niedaleko i obdarowali sporą ilością ryby, za której połowem tu przybyli.

Było to przy zatoce Raffles. Naczelnik pokolenia mówił doskonale po angielsku i jedna z jego żon umiała nawet po angielsku całą, modlitwę Pańską, chociaż nie rozumiała co ona znaczy. Kapitan Jack Davis, jak się nazywać kazał, naczelnik ten, służył czas jakiś na okręcie rządowym, opowiadał, że o kilka dni drogi, znajdowała się stara osada angielska i ofiarował się doprowadzić nas do niej.

Pokazywał mi także w zatoce Raffles opuszczoną osadę, zwaną, Fort Wilingstou, gdzie znalazłem kilka europejskich drzew owocowych, oraz krzaki porzeczek, agrestu i t. p. Czyż potrzebuję mówić jaką to było dla mnie rozkoszą? czułem się już w pobliżu siedziby białych. Pomyślałem, iż może lepiej się stało, żem posłuchał Jamby i pełen nadziei, wybrałem się z kapitanem Davis do owej angielskiej osady, o której mówił.

Był to Port Essington, do którego dostaliśmy się po dwóch czy trzech dniach podróży, ale tu czekało mnie znów gorzkie rozczarowanie. Można sobie wyobrazić, co uczułem, widząc, że ta smutna, bagnista miejscowość była zupełnie opuszczoną, jakkolwiek posiadała jeszcze kilka zrujnowanych domów i ogrodów.

Dzicy powiedzieli mi, że była to osada karna, ale że musiano ją, porzucić, gdyż z powodu otaczających bagnisk, panowała tu straszna malarya. Widziałem też wiele grobów. Żywności okolica dostarczała pod dostatkiem; owoce i różne jagody dojrzewały w ogrodach, a na bagnach gnieździły się chmary gęsi, kaczek, ibisów i różnych wodnych ptaków, a była ich taka obfitość, iż nieraz przysłaniały słońce swemi skrzydłami. Dzicy mieli osobliwy sposób ich chwytania. Wchodzili w wodę po szyję, przykrywali sobie głowę liśćmi i nieruchomi oczekiwali, aż nadpłynie jaki ptak. Chwytali go wówczas za nogę i zanurzali w wodę dopóki nie utonął. Łapali w ten sposób niezmierną liczbę ptactwa.

Zabawiwszy kilkanaście dni w Fort Essington, wróciliśmy do zatoki Raffles, gdzie wraz z Jambą zbudowaliśmy sobie chatę, bo powiedział nam kapitan Davis, iż przypływają tu statki z Port Darwin po mięso bawole; więc postanowiłem przebyć czas jakiś pomiędzy ludźmi, którzy znali Europejczyków i mieli nieraz z nimi stosunki.

Zaledwie przecież osiedliłem się tutaj, gdy schwyciła mnie po raz pierwszy febra, nabyta zapewne jeszcze w bagniskach, otaczających Port Essington, ze wszystkiemi gwałtownemi przypadłościami zimna, dreszczy,

i gorączki; a pomimo, że Jamba pielęgnowała mnie z największym poświęceniem, było mi coraz gorzej. Dzicy wszakże, którzy byli mi bardzo przyjaźni, wyleczyli mnie za pomocą, różnych, ziół pozostało mi jednak straszne osłabienie i od czasu do czasu, wracały mi paroksyzmy febry.

Miałem gwałtowne pragnienie mleka, nie wiedziałem jednak zkądby go dostać, dzicy wówczas powiedzieli mi, że w okolicy znajdowały się bawoły należące niegdyś do dawnych osadników, które po ich odjeździe powróciły do stanu dzikości i gdym się poczuł więcej na siłach, postanowiłem zapolować na nie i schwytać samicę dla mleka.

Jamba naturalnie poszła także na to polowanie. Spotkaliśmy tropy bawole niedaleko naszej chaty, przy jeziorku. Każde z nas wlazło na gumowe drzewo i z tamtąd upatrywaliśmy zdobyczy. Po niejakim czasie ujrzeliśmy bawolicę, która pasła się spokojnie ze swem cielęciem i zbliżała ku nam.

Jedyną moją bronią był arkan, ze skóry kangura, do którego uczepiłem długą żerdź, oraz łuk i strzały. Gdy cielę podeszło ku mnie, zsunąłem się z drzewa i zarzuciłem mu arkan na szyję, tuż pod okiem matki, która smutnie ryczeć zaczęła.

To powodzenie tak uradowało Jambę, że i ona zsunęła się z drzewa i szła ku mnie, gdy nagle ogromny bawół wypadł z gęstwiny i biegł wprost na nią. Szczęściem Jamba na czas dostrzegła niebezpieczeństwo i z szybkością błyskawicy schroniła się na drzewo zanim ją bawoł dosięgnął. Wołałem na nią, by starała

się zwrócić jego uwagę na siebie, ażebym mógł zająć się cielęciem i jego matką. Rzuciłem żerdź, do której przywiązany był arkan, zostawiając zwierzęciu pozorną swobodę, ale wkrótce jak się tego spodziewałem, żerdź zaplątała się między drzewa i zatrzymała je ostatecznie.

Odbyło się wówczas powtórzenie sceny samicy wielorybiej i jej małego. Matka chodziła wokoło cielęcia widocznie bardzo zafrasowana lizała je i ryczała żałośnie. Wtedy zsuwałem się znów z mego drzewa i zbliżyłem się do miejsca, gdzie Jaraba krzykiem i ruchami z bezpiecznego schronienia zatrzymywała bawoła, który z wściekłościę grzebał racicami ziemię w około. Nałożyłem strzałę na cięciwę i gotowałem się do strzału, gdy zwierzę posłyszawszy szelest, zwróciło się w moją stronę.

Była to straszna chwila, ale nie straciłem głowy i ufny w moją zręczność w strzelaniu ż łuku, w które wprawiałem się jeszcze w Europie, dopuściłem bawoła na parę kroków i przebiłem mu prawe oko. Zachwiał się na nogach i ryknął z bólu. Wówczas Jamba pełna przerażenia pośpieszyła do mnie, ale zaledwie stanęła na ziemi wściekle zwierzę zwróciło się ku niej. Schroniła się za drzewo, a wtedy ja się pokazałem i znów zwróciłam na siebie jego uwagę. Drugi raz dopuściłem go dość blisko, ażeby być pewnym mojej strzały i trafiwszy w lewe oko, oślepiłem na dobre.

Biedny, bawół szedł teraz niepewny, zataczając się z bólu. W tej chwili zapomniałem zupełnie o chorobie i odzyskawszy na razie dawne siły, rzuciłem się

z toporem i kilku uderzeniami dobiłem strasznego przeciwnika.

Gdym to uczynił przypomniałem sobie lekarstwo na febrę, używane przez krajowców i postanowiłem go użyć, bo jak o tem już wspomniałem nie mogłem pozbyć się paroksyzmów, które osłabiały mnie ciągle i napadały zwykle ku wieczorowi, i choć wówczas Jamba rozpalała ogień i okrywała matami, nie mogłem się wcale rozgrzać.

Zaledwie bawoł skonał rozprułem mu brzuch i wsunąłem się cały w buchające krwią wnętrzności, tak, że mi tylko wystawała głowa. Jamba zrozumiała com chciał uczynić, a gdym jej powiedział, że tu spać będę, odparła, iż będzie czuwać, ażeby mi nic snu nie przerwało. Pozostałem więc w wnętrznościach bawołu przez noc całą, a nad ranem, gdym się przebudził, zaledwie zdołałem się wyrwać z zesztywniałego ciała; przedstawiałem widok okropny, bo byłem cały pokryty skrzepłe krwią, ale też nigdy nie zapomnę poczucia siły, energii, zdrowia jakiego doznałem wychodząc z tej strasznej kąpieli. Od tej chwili byłem zupełnie wyleczony, a nawet jakby odrodzony, zdolny do spełnienia niezwykłych czynów siły i zręczności.

Pobiegłem zaraz do wody, wykąpałem się, obmyłem jak najstaranniej, a potem osuszyłem, biegając.

Ten sposób leczenia się za pomocą kąpieli w wnętrznościach świeżo zabitego zwierzęcia, jest w wielu razach używany między dzikimi. Dla mnie okazał się on niezmiernie skuteczny.

Następnie zajęliśmy się pojmaniem bywolicy, któ

ra ciągle powracała do swego cielęcia. Zbudowałem drewniane ogrodzenie i tym fortelem wprowadziliśmy zwierzę. Trzymaliśmy je całe dwa dni bez wody i pożywienia, nie dopuszczając nawet cielęcia i tym sposobem ugłaskaliśmy je do tyla, że po tym przeciągu czasu, można już było je wydoić. Zaręczam, iż nigdy w życiu, nie piłem nic smaczniejszego nad to świeże mleko wraz z którem zdawało się, iż piję zdrowie i siły.

Od tej chwili bawolica dała zupełnie powodować sobą, jakby była zwykłą rasową krową. Przez pewien czas żyłem też jedynie mlekiem.

Nie jedliśmy przecież zabitego bawołu oddałem je dzikim, na których ta zdobycz zrobiła wielkie wrażenie gdyż uzbrojeni tylko w dzidy, nie umieli polować na bawoły. Ja zachowałem sobie jedynie skórę zwierzęcia, która okazała się bardzo przydatną w porze deszczowej, była twarda jak drzewo i pół cala gruba.

XV.

Gdym powrócił do kapitana Davis'a i jego pokolenia w zatoce Raffles, byłem najzupełniej zdrów, odzyskałem dawne siły i pozostałem tam przez parę miesięcy polując ciągle. Po dawnych osadnikach zostało nietylko zdziczałe bydło, ale i kucyki, zbierałem też wszelkie możliwe wiadomości o białych i drogach, któremi mógłbym się do nich dostać.

Kapitan Dawis mówił mi, że znajdę białych na

pewno w Port Darwin, miejscowości odległej o paręset mil angielskich, mówił mi także, iź w Port Essington osada składała się zaledwie z pięćdziesięciu osób, a było to około . Kapitan pokazał mi też niedaleko od swego obozu opalone drzewo, na którem wyrznięty był napis.

Ludwik Leichardt

Przybyły lądem z Sydney r. .

Widocznie tutaj był człowiek biały i to przejmowało mnie nadzieją, że ja także powrócę kiedyś do cywilizacyi. Naczelnik mówiący po angielsku, zapewniał mnie. iż jego ojciec służył za przewodnika Leichardtowi w powrocie do Sydney, ale nic nie wiedział czy się tam dostał istotnie, gdyż z Port Essington popłynął na okręcie.

Zważywszy to wszystko, postanowiłem próbować dostania się do Port Darwin, w nadziei, iż tam wreszcie spotkam Europejczyków. Po kilkodniowych przygotowaniach Jamba, ja i pies puściliśmy się znowu naszą kruchą łodzią, długą zaledwie stóp , a szeroką kilkanaście cali na morze. Trzymaliśmy się ciągle brzegów, czas był pogodny, przebywszy szczęśliwie cieśninę Apsley i ominąwszy ogromną zatokę Van Diemen z jej przystaniami, wpadającemi doń rzekami pełnemi aligatorów, byliśmy już zapewne blizko PortDarwin, gdy nagle prawie zerwała się straszna burza i nasza łódka została uniesiona w stronę południowo wschodnią. Łódź nasza była co chwila zalewaną; ażeby ją utrzymać na powierzchni, ja i Jamba wskoczyliśmy w morze i uczepili każde jednego z jej burtów. Stało się to we

dwa tygodnie po rozstaniu z kapitanem Davis. Staraliśmy się utrzymać łódź na powierzchni, bo było na niej wszystko cośmy posiadali, mój poczciwy stary pies, słodka woda, żywność. Noc była okropna, stanowiła może jedną z najgorszych, jaką, przeżyłem, ale w ciągu tylu przygód, zahartowałem się tak zupełnie na wszelkie niebezpieczeństwa i pociski srogiego losu, żem już na nic prawie nie zważał.

Można sobie jednak łatwo wyobrazić nasze straszne położenie, wśród olbrzymich bałwanów; uczepieni z żoną do maleńkiej łódki, walczyliśmy o życie pomimo śmiertelnego znużenia na wpół zalani wodą. Trudno nawet w to uwierzyć, iż w ten sposób przeżyliśmy noc całą; dwa marne prochy na bezbrzeżnym oceanie. 'Wyraźnie Pan Bóg nie chciał naszej zguby. Nieraz może byłbym zaprzestał tej walki, gdyby nie Jamba. Głos jej dodawał mi odwagi, krzepił i zachęcał.

Nad ranem burza nieco ucichła i Jamba namówiła mnie, ażebym powrócił do łodzi, usiłując sama utrzymać ją we właściwem położeniu. Byłem tak skostniały, żem nie czuł własnych członków. Morze jednak uspakajało się widocznie i Jamba powróciła też do lodzi. Nie można jednak było myśleć o kierowaniu statkiem, a brzeg zupełnie zniknął nam z oczu i nie mogłem nawet zdać sobie sprawy gdzie jesteśmy.

Tak płynęliśmy jeszcze dzień cały, unoszeni falą. Dopiero nad wieczorem nastała cisza zupełna. Odpocząwszy wiosłowaliśmy znowu w kierunku jak sądziliśmy ziemi, to jest na południozachód i rzeczywiście

z wielką radością, ujrzeliśmy wreszcie skalistą wysepkę, na którą wylądowaliśmy szczęśliwie.

Wyspa miała pełno ptactwa, nie brakło więc pożywienia, ale za to nie było na niej wody i musieliśmy napocząć nasz mały zapas. Sądząc z zapachu jaki nas otaczał, byliśmy na wyspie guanowoj. Teraz już wiedziałem, że byliśmy blizko Port Darwinu, ale minęliśmy go, uniesieni burzą.

Spaliśmy doskonale tej nocy i obudzili się pokrzepieni. Zaczęła też znów budzić się we mnie nadzieja, że pomimo wszystkiego, dostaniemy się do Port Darwin chociaż mimowolnie nałożyliśmy drogi.

Na morzu widać było kilka jeszcze wysp w niewielkiej odległości, poczem więc wylądowaliśmy na jednej z nich, że czas był prześliczny, posunęliśmy się szybko naprzód.

W kilka dni po burzy, gdyśmy wiosłowali spokojnie, zobaczyłem, iż twarz Jamby, rozjaśniła się nagle wyrazem szczęścia, jakiegom w niej nigdy nie widział zrozumiałem od razu, iż jest to zapowiedź jakiegoś ważnego wydarzenia. Spoglądała w niebo i wzrok jej pełen inteligencyi błyszczał tak, jak błyszczały gwiazdy nad nami. Pytałem ją co to znaczy, ale nie dała żadnej odpowiedzi, a ja wniosłem stąd, iż jest przekonaną, że zbliżamy się do Port Darwin i byłem także uradowany, iż w końcu dobijamy przecież do celu podróży.

Niestety! zamiast tego oczekiwało mnie jedno z tych rozczarowań, które może człowieka pogrążyć w najczarniejszą rozpacz.

Jamba ciągle spoglądała na gwiazdy, aż wreszcie z wybuchem radości wskazała mi najjaśniejszą wśród nich wołając. "Tę prznajmniej poznasz, dość jej się napatrzyłeś. '' Zamyśliłem się przez chwilę i nagle zrozumiałem wszystko, Jamba powracała raz jeszcze do swojej ojczyzny. Tak jest, było to znowu miejsce to samo, z którego wyruszyliśmy przed osiemnastu miesiącami. W czasie burzy minęliśmy Port Darwin.

Serce moje o mało nie pękło, gdym pomyślał o tych strasznych cierpieniach przebytych daremnie i o rozwianych nadziejach. Padłem jak martwy na łodzi, złamany ostatecznie zniweczeniem wszystkich pragnień i marzeń.

Jamba uklękła przy mnie, probując pocieszyć ze swym zwykłym spokojem i słodyczą. Mówiła mi, jak radzi będą jej współplemiennicy, widząc mnie znowu pomiędzy sobą, jak wielkie stanowisko mogę wśród nich zająć. Była to zaprawdę smutna pociecha. A tak czułem się zrozpaczony, że drażnił mnie nawet głos Jamby. Wymawiałem sobie, żem się nie wybrał lądem z Port Essington do Port Darwin, co byłbym niezawodnie uczynił, gdyby nie kapitan Dawis, który zapewnił, że trzeba przebywać olbrzymie bagna i wody przepełnione aligatorami.

Miałem nawet zamiar dostać się lądem do Sydney, chciałem jednak wprzódy spróbować, czy nie będzie mi łatwiej powrócić do cywilizowanego świata przez Port Darwin. A teraz byłem znowu w zatoce Cambridge, w tym samym miejscu zkąd wybrałem się półtora roku temu, i gdziem niegdyś wylądował w to

warzystwie trzech dzikich z mej piaszczystej wysepki. Łatwo sobie wyobrazić co się ze mną działo.

Wylądowaliśmy na wysepce niedaleko lądu i Jamba rozpaliła sygnały dla swoich przyjaciół i krewnych, uświadamiając ich o swoim powrocie. Uradziliśmy, że nie przyznamy się do przypadku, ale powiemy, iż dobrowolnie wróciliśmy do naszych przyjaciół, rozumując, że nigdzie nam tak dobrze niebędzie jak tutaj. I ja musiałem odgrywać tę komedyę, gdy cała moja istota była przejęta bezsilną wściekłością.

Tym razem nie czekaliśmy długo na krajowców, którzy przywiosłowali szybko do wybrzeża, gdzie zebrani już byli naczelnicy pokoleń, ażeby nas powitać. Tymczasem pierwsza rozpacz minęła, uczułem się trochę pokrzepiony prawdziwą radością, z jaką nas witano i zacząłem godzić się z losem.

Odbyły się zwykłe ceremonie pocierania nosa o ramię, prawie każdy krajowiec chciał się do runie zbliżyć i zasypywał mnie gradem pytań; Jamba nabrała od razu wielkiego znaczenia. Zbudowano nam zaraz obszerną chatę, a dzicy prześcigali się w przynoszeniu nam pożywienia, którego niestety, bardzo potrzebowaliśmy: ryb, żółwi, korzonków i jaj.

Wieczorem urządzono na moją cześć ogromne corrobore, gdyż dzicy nie mogli się nacieszyć moim powrotem, a nie przeszło im przez myśl, te był mimowolny.

Natura ludzka jest wszędzie jednaką bez względu na stopień oświaty. Otóż głównym dowodem tego gorącego przyjęcia była niefortunna wojna z jednem z ościennych pokoleń; dzicy mieli nadzieję pokonać nieprzy

jaciela z moją pomocą. Będąc już trochę pojednany z losem, zgodziłem się też przewodniczyć im w wyprawie, pod warunkiera, że dwaj tarczownicy zasłonią mnie przed dzidami nieprzyjaciejskiemi.

Pierwszy to raz uczestniczyłem w walce i chciałem to uczynić bez narażenia mojej powagi, powiedziałem więc, iż wybiorę sobie do tego zaszczytnego obowiązku najdoświadczeńszych ludzi z całego pokolenia. Więc współzawodnicy, a było ich wielu, popisywali się ze swoją zręcznością. Wybrałem z pomiędzy nich dwóch dzielnych ludzi, zwanych Mary i Juni i ci codzień odbywali rozmaite ćwiczenia. Urządzono np. rodzaj zasadzki, a oni zasłaniali mnie przed dzidami nieprzyjacielskiemi nadzwyczaj zręcznie. Ja zaś nigdy nie nauczyłem się dobrze władać dzidą i tarczą, a wiedziałem, że niezręczne obchodzenie z tą bronią, odjęłoby mi urok w oczach moich podwładnych; postanowiłem więc walczyć jedynie toporem i łukiem.

Po tygodniu ćwiczeń, uczułem się zupełnie bezpieczny z mymi dwoma tarczownikami i zacząłem organizować moją armię. Składała się ona z ludzi uzbrojonych w dzidy, tarcze z lekkiego drzewa oraz ciężkie maczugi.

XVI.

Gdy wszystko już było gotowe, na czele mojej armii wkroczyłem w posiadłości nieprzyjacielskie, a za mną

oiągnął zwykły orszak kobiet, zajmujących się przenoszeniem żywności.

Zaraz pierwszego dnia, musieliśmy przebyć jakąś rzekę, zdaje się, że to była odnoga rzeki Wiktoryi, za którą znalazłem miejsce odpowiednie do stoczenia bitwy. Muszę też opisać jak wygadałem w tym dniu pamiętnym, w którym po raz pierwszy wystąpiłem w charakterze naczelnika i wiodłem swój lud do boju. Włosy podniesione były w górę za pomocą fiszbinów, blisko na dwie stopy i ozdobione czarnemi i białemi piórami. Twarz moja, teraz mocno szczerniała od słońca ozdobioną była czterema kolorami: białym, czarnym czerwonym i żółtym. Dwie czarne i białe kresy przecinały mi czoło, a kręta żółta linia namalowana była po każdej stronie twarzy pod oczami. Miałem z natury sutą brodę i wąsy. Na rękach zrobiono mi kreski różnokolorowe, a na ciele cztery równe kresy i żółtą krętą linię zamiast pasa. Właściwą odzież stanowiła tylko krótka spódniczka ze skóry, musiałem strasznie wyglądać, ale zapomniałem o tem, czego potem musiałem gorzko żałować. Byłoby bowiem stokroć dla mnie lepiej, gdybym nie miał tak dzikiej powierzchwności, bo byłbym daleko prędzej wrócił do cywilizowanego świata.

Byłem więc obecnie naczelnikiem ludożerców i dowodziłem ich wyprawą. Gdy stanęliśmy na polu walki moi ludzie dali sygnał nieprzyjaciołom za pomocą dymu, oznajmując tym sposobem nasze najście i wzywając ich do walki.

Odpowiedziano nam temi samemi sygnałami, ale

dzień cały upłynął zanim nieprzyjaciel nadciągnął. Użyłem tego czasu na ułożenie planu bitwy, przypomniałem sobie zdarzenie z historyi Szwajcaryi z przed pięciu czy sześciu wieków, postawiłem około pięćdziesięciu ludzi pod dowództwem jednego z naczelników w aryergardzie i ci mieli urządzić rodzaj zasadzki.

Przed samem zaczęciem bitwy przyszła mi myśl, która w istocie dała nam zwycięstwo bez walki. Dopóki trwały przedwstępne porozumiewania, trzymałem się w oddali. Obiedwie strony oskarżały się według zwyczaju i wymyślały sobie wzajem. Kiedy wreszcie od słów miało przyjść do czynów i rzucono nawet aa mnie parę dzid, które odbili moi tarczownicy, wystąpiłem na szczudłach na czele mojej armii i puściłem kilka strzał na nieprzyjaciela. Ten z krzykiem przerażenia zaczął uciekać w nieładzie, moi ludzie rzucili się w pogoń. Pomyślałem wówczas, iż byłoby lepiej zamiast zabijać, zawrzeć przymierze ze zwyciężonem pokoleniem, bo mogłoby mi ono być pomocne, w razie gdybym znów próbował dostać się do swoich, ta nadzieja bowiem nie opuszczała mnie nigdy. A przytem mogliby oni roznieść moją sławę w ten sposób, żeby się dostała jakimś sposobem do Europejczyków, a ci dowiedziawszy się, że jeden z pomiędzy nich zostaje gdzieś odcięty od świata, może przybyliby mi z ratunkiem.

Objawiłem mój pokojowy zamiar współtowarzyszom broni i oni się nań zgodzili.

Tymczasem nieprzyjaciel zatrzymał się o kilkaset łokci, znowu szykując się do boju, a przyglądając się nam

ciekawie. Wówczas porzuciłem szczudła, łuk i strzały i otoczony starszyzną, wyszedłem ku nim z gałązkami w ręku, jako znakiem zaufania. Pokazałem im w ówczas na migi, że mamy przyjazne zamiary i gdyśmy się zatrzymali, kilku naczelników zbliżyło się do nas bez broni na rozmowę.

Zrazu okazali wielkie zdziwienie, ale potrafiłem ich przekonać o mojej szczerości i wreszcie zgodzili się zawrzeć z nami przymierze. Od razu uznali wyższość moją i moich ludzi, a naczelnicy rzucili mi się do stóp na znak poddaństwa. Wtedy dwie zjednoczone armie stanęły razem obozem, a kobiety zajęły się przygotowaniem wspaniałej uczty, dla zwycięzców i zwyciężonych. Rycerze stron obydwóch przystroili się jak najwspanialej i nastąpiło olbrzymie corobore trwające dni kilka, które wzmocniło węzły przyjaźni.

W końcu tygodnia dopiero powróciliśmy do naszych siedzib.

Pomimo jednak wielkiego znaczenia jakiego nabyłem, coraz trudniej mi było prowadzić dalej dawne, dzikie życie z czarnymi. Opanowała mnie niepohamowana chęć podróży i postanowiłem w jaknajprędszym czasie, znowu poszukiwać ludzi cywilizowanych, kierując się tyra razem wprost na południe. Czas jakiś jednak musiałem udawać zadowolenie, podzielać wyprawy myśliwskie i łowić ryby z wierną Jambą.

Szczególne zajęcie budziły we mnie dzieci i ich zwyczaje. Nie zminę się z prawdą, twierdząc, iż zarówno chłopcy jak dziewczęta, wprzódy pływali, niż umieli chodzić, a przynajmniej jednocześnie uczyły się

pływać i chodzić. Matki wcale nie rozpieszczają dzieci, nie troszczą się, gdy które wpadnie w wodę, lub jeżeli pozostaje na ulewnym deszczu, i w ogóle puszczają dzieci samopas. Chłopcy kilkoletni bawią się małemi dzidami i uczą się niemi rzucać jedni na drugich z różnej odległości, zamiast zaś tarczy, odbijają je dłonią. Ta zabawa nie nudzi ich nigdy, chociaż trwa zwykle od rana do nocy, niedziw więc, że nabywają w niej nadzwyczajnej zręczności.

Chłopcy starsi, mając około lat dziesięciu, używają nieco cięższej dzidy z ostrzem z twardego drzewa, lub kości. Rodzice zachęcają ich do popisów zręczności, a najwyższą nagrodę stanowi ogólna pochwała.

Zawieszają też obrączki ze skóry lub kory na drzewie i chłopcy z odległości dwudziestu kroków, muszą przerzucić przez nie dzidę; igrzyskom tym przypatrują się naczelnicy i wojacy, a niekiedy zwycięzca dostaje w nagrodę wiązkę muszelek, lub coś podobnego.

Chłopcy od lat szesnastu uważani są za dorosłych, a w parę lat później, przyjęci są między wojowników, ale to przyjęcie odbywa się w szczególny sposób. Czas wybrany jest zawsze na wiosnę, gdy rozkwita mimoza.

Kandydaci odprowadzeni są na czas jakiś daleko od obozowiska, ażeby nie widziały ich ani kobiety ani dzieci, muszą też poddać się ścisłemu postowi i przynajmniej przez tydzień nie jeść mięsa. Pozostają oni ciągle pod nadzorem doświadczonego wodza.

Po skończonym poście, następuje właściwa ceremonia. Nieszczęśliwy kandydat, przychodzi przed jednego z egzaminatorów i stara się zachować wyraz zu

pełnej obojętności, gdy ten przebija mu dzida, kilkakrotnie miękkie części uda i ramion. Trzeba jednak przyznać, że rany te nigdy nie są szkodliwe.

Przyszły wojownik nie powinien żadnem drgnienieniem, jękiem lub wyrazem twarzy zdradzić bólu i zachować pozór posągu. Inaczej przyjęcie jego jest odroczone do przyszłych egzaminów. A gdyby i wtedy nie potrafił znieść bólu bez drgnienia powieki, wojownicy odsyłają go do kobiet, z któremi powinien pozostawać, a jest to już ostatni wyraz pogardy.

Nie dość na tej próbie, gdy jeszcze rany przyszłego wojownika krwią ociekają, musi on biedz z największą szybkością parę mil ang. i przynieść ze wskazanego miejsca lancę, w bitą tam w ziemię. Przeszedłszy dopiero szczęśliwie te wszystkie próby, młodzieniec ku wielkiej dumie swego ojca, przyjęty jest w poczet wojowników i dostaje wkrótce młodą żonę.

Po skończeniu zaś ceremonii, krew ciekąca z ran nieraz obficie, tamowaną bywa za pomocą pajęczyny i pewnego gatunku gliny.

Kobiety są uważane za coś niższego od mężczyzn. Według naszego punktu widzenia nie są one ładne. Mają wprawdzie żywe bardzo oczy, ale nos szeroki, nizkie i wązkie czoło, oraz ciężkie szczęki i brody. Zdarzają się jednak i tu szczęśliwe wyjątki.. Przy corobore, wyprawianych: z powodu małżeństw, mężczyźni opiewają zawsze piękność i cnoty narzeczonej.

Dzicy mają zupełnie sprzeczne z naszemi pojęcia o piękności. I tak n. p. im kobieta ma nos szerszy,

Trzydzieści lat wśród dzikich.

i bardziej piaski, tem uchodzi za piękniejszą. U mężczyzn zaś nos wielki i szerokie rozdęte nozdrza uważane są jako dowód siły oddechowej.

Ogólnie kobiety nie bywają nawet grzebane po śmierci. Gdy która umiera, zostawiają jej ciało na miejscu i przenoszą gdzieindziej swoje obozowisko, nigdy więcej nie wracają do tego miejsca, uważając je za niebezpieczne. Dzicy nigdy nie wymawiają imion zmarłych, a tak są dziecinni i trwożliwi, iż obcinają im nogi, ażeby nie mogli iść za nimi i straszyć ich po śmierci. Znając te przesądy nieraz budziłem ich trwogę, idąc wieczorem w zarośla niby to dla rozmowy z duchami, których głos udawałem za pomocą trzcinowej gwizdawki.

Z kobietami dzicy obchodzą się okrutnie, przynajmniej według naszych pojęć. Ale kobiety togo nie czują, gdyż do okrucieństwa przywykły. Są one uważane jako bydło robocze, a za najmniejszą winę otrzymują od swego władcy uderzenie maczugi, które je nieraz powala na ziemię.

Przy przenoszeniu obozowiska, kobiety dźwigają wszystkie ciężary i całe mienie rodziny. Nieraz widzić można biedną matkę, obciężoną jednem, a nawet dwojgiem niemowląt, niosącą oprócz tego kamienie do rozgniatania ziarn, kamienne siekierki, kości wyrobione do różnych użytków i t. p. gdy mężczyźni niosą co najwyżej swoje tarcze i dzidy.

Ci dzicy nie palą i nie znają nawet tytuniu, a czas wolny od polowania użytkują na wyrabianie swoich wojennych narzędzi, do czego tez przykładają niezmierną.

wagę, gotowi są n. p. ściąć całe drzewo byle zrobić sobie z niego choćby jedną tylko dzidę. Co zaś do tarczy, te wyrzynają starannie, stosownie do spełnianych czynów męztwa. Każdy taki czyn jest na niej naznaczony, a honor nie pozwala na chełpienie się próżne z rzeczy, których się nie dokonało.

Co do dziewcząt, to wychowanie ich jest bardzo proste. Do lat mniej więcej dziesięciu bawią się one swobodnie ze swoimi braćmi, a potem towarzyszą matkom przy poszukiwaniu korzonków jadalnych i uczą się je rozpoznawać oraz używać właściwego narzędzia zwanego yam, za pomocą którego są wydobywane. Yam jest to rodzaj kija, długi od trzech do czterech stóp, dla dziewczynek jednak wyrabiają się mniejsze. Każda kobieta ma także rodzaj koszyka z kory, do którego wkłada wydobyte korzonki i nosi go zawieszony na plecach za pomocą pasków ze skóry oposów, lub też skręconych lian, a czasem z włosów ludzkich.

Kobiety nieraz zapoznają się z yamem w bardzo bolesny sposób, gdyż mąż rozgniewany uderza nim żonę.

Jednakże nie pomne na to, co ich spotkać może, wywodzą one nieraz swoje żale na męża w sposób bardzo dla niego dotkliwy w rodzaju śpiewu, w którym nieszczęśliwa żona skarży się, iż pochodzi z krwi dzielnych wojowników, z którymi mąż jej równać się nawet nie może, przytem dodaje często najobraźliwsze dla niego obelgi, iż niema on ani serca, ani wątroby na właściwem miejscu.

Taką obelgę zwyczajnie mąż karze uderzeniem

yamą, które powoduje nieraz ciężkie rany. W takich razach wszystkie kobiety zbierają się około swej towarzyszki, leczą ją i pielęgnują, wszakże pokrzywdzona wyzdrowiawszy nie żywi żadnej niechęci do krzywdziciela. Przeciwnie wszystko wydaje się być w porządku, żona wyżaliła się do woli, dotknęła męża głęboko, on zaś odpłacił jej za to i oboje są zadowoleni.

Starsze dziewczęta uczą się także gotować, wedle używanych w pokoleniu zwyczajów, urządzają w piasku rodzaj pieców, palą w nich i pomagają matkom we wszyskiem. Kiedy się pożywienie ugotuje, spożywanie odbywa się w następnym porządku: Kobiety i dzieci ustępują, a mąż wybiera kęsy, które mu się podobają i kładzie je na kawałku kory, która mu służy jako talerz. Gdy się wreszcie nasyci, ciska przez ramię to, co zostało, a żony i dzieci rzucają się na te resztki. Zdarza się jednak czasami, że ukochane dziecko, zawsze syn nie córka, (córki są, nawet często zjadane przez rodziców, gdy ich jest zbyt wiele) dostaje wprost od ojca jaki lepszy kąsek.

Każde pokolenie ma swoje właściwe terytoryum ściśle oznaczone i poza które jego członkowie nie wychodzą, chyba z przyjaznemi odwiedzinami do sąsiedniego obozowiska. Polowanie na cudzem terytoryum, czyli tak zwane kłusownictwo jest karane śmiercią, a nawet jeśli kobieta szuka pożywienia poza obrębem swego pokolenia, biorą ją w niewolę.

Dzicy umieją prawdziwie cudownym sposobem poznawać ludzi po śladzie stopy, więc kłusownik, chociażby nawet zdołał ujść niewidzialny, nie uszedłby kary

i zaraz zrobionoby wyprawę przeciw pokoleniu, do którego należy.

Przyszedłem do przekonania, że każdy człowiek musi mieć jakąś szczególność widoczną w śladzie stopy, bo dzicy z takiego śladu, poznawali każdą osobę, ale jakim sposobem to czynili, tego dojść nie byłem w stanie. Dodam tylko, iż widziałem dzikich, dopatrujących czyjś ślad nawet na skale. Poruszony lub spadły liść. był dla nich znakiem dostatecznym; poznawali czy poruszył go wiatr, czy stopa ludzka.

XVII.

Wracając do mego opowiadania, muszę powiedzieć, iż Jamba pragnęła gorąco bym zamieszkał wśród jej ludu; z pomocą innych kobiet, zbudowała mi obszerną chatę z wysokiem pokryciem, mającą stóp przestrzeni i mówiła mi ciągle, iż posiadam wszystko, czego tylko pragnąć można, że mogę być najpierwszym w całem pokoleniu i mieć żon ile zechcę. Pomimo to tęskniłem za cywilizacyą i dzień w dzień szedłem na wzgórze, badając wzrokiem otwarte morze, czy nie ujrzę jakiego okrętu. Krajowcy mówili mi, iż widzieli je kilkakrotnie, a nawet próbowali dopłynąć do nich na swoich tratwach, ale zawsze daremnie, gdyż okręty zbyt były oddalone.

Mniej więcej po dziewięciu miesięcach powtórnego pobytu przy zatoce Cambridge, nadeszła chwila,

w której to życie tak mi obrzydło, iż uczułem, że muszę szukać jakiej odmiany, bo inaczej oszaleję. Byłem w najlepszych stosunkach z dzikimi, ale nie mogłem się do nich przyzwyczaić Przejmowały mnie wstrętem ich obyczaje, pożywienie i okrutne postępowanie z kobietami. Kiedym widział jedną z tych biednych istot poranioną, czułem w sobie niebezpieczne podrażnienie nerwowe, miałem chęć rzucić się na brutala, jak na nieprzyjaciela. Musiałem jednak panować nad sobą,. Wkońcu nie mogłem wytrzymać i postanowiłem zrobić nową wycieczkę w stronę, w której nie byłem dotąd nigdy. Chciałem w mojej łodzi przepłynąć zatokę, okrążyć przylądek Londonderry, a potem skierować się na południe ku tym pięknym wyspom z bogatą roślinnością poza zatoką Admiralicyi, które wprzód jeszcze zwiedzałem i gdziem widział liczne groty i pierwotne rysunki wyryte na skałach.

Jambu zgodziła się popłynąć ze mną więc znowu z wierną żoną, psem, łukiem i toporem puściłem się na morze w czasie pięknej pogody, w nadziei spotkania europejskiego okrętu, skoro dzicy mówili mi, że je w tej stronie widywali.

Po kilku dniach żeglugi dostaliśmy się do wązkiej cieśniny przy skalistej wyspie, a te skały poszarpane tu i owdzie zdobiły pierwotne rysunki, głównie przedstawiające postacie ludzkie. Dodałem do nich wizerunek własny, mojej wiernej żony i Brunona. Odrysowałem moje długie włosy, a także łuk i strzały. Znalazłszy wreszcie miejsce sposobne do wylądowania, przekonałem się z różnych znaków, iż służyło ono nieraz za obo

zowisko. Wiele płatów kory leżało na ziemi, a Jamba powiedziała mi, iż służyły one za pościel. Pierwszy to raz widziałem, iż dzicy troszczyli się o rzecz podobną. Trafiłem także na pozostałości po uczcie jako to: muszle, kości zwierzęce i t. p.

Morze w tem miejscu obfitowało w ryby, złowiłem ich kilka gatunków i wydały mi się bardzo smaczne.

Przebyliśmy parę dni w tem ślicznem miejscu, a potem popłynęliśmy dalej na południe, zawsze trzymając się brzegów wysp z powodu kruchości naszej łodzi. Wysp w koło była niezliczona liczba, niektóre skaliste, inne znów pokryte bujną roślinnością. Niejednokrotnie wysiadaliśmy na ląd, a na jednej z wysp, były to zapewne wyspy Bigges, spostrzegłem wysoki stożek kamienny, ułożony na najwyższym punkcie wyspy. Jamba poznała odrazu, że nie układali go krajowcy, gdyż zbudowany był bardzo regularnie. Jakoż przypatrzywszy się lepiej doszedłem do przekonania, że było to dziełem Europejczyka, prawdopodobnie jakiegoś rozbitka i że zapewne na tej podstawie umocowana była żerdź, z wywieszonym znakiem dla mogących przepływać okrętów.

Na tej wyspie nie brakło żywności. Wkrótce jednak popłynęliśmy dalej ku południowi, wiosłując dzień cały, a obozując w nocy na lądzie. W tej podróży natrafiałem na wiele śladów cywilizacyi, bądź to na części masztu, bądź odłamki koszyka, puste butelki i t. p. Wszystko to mogło pochodzić z jakiegoś rozbicia.

Po dwóch czy trzech miesiącach takiej podróży, dostaliśmy się do wielkiej zatoki Kinge Sound jak to

wiem dzisiaj, spotkałem wiele pokoleń tubylców na wyspach, na których wylądowaliśmy. Niektóre z tych pokoleń znały mnie osobiście lub ze słyszenia, z powodu wielkiej uczty, po schwytaniu wieloryba. Tubylcy z King Sound poznali mnie zaraz i zapraszali serdecznie, ażebym z nimi pozostał. Zgodziłem się na to, a w zamian, moi nowi przyjaciele, obiecali mi, iż wszystkie sprzymierzone z nimi pokolenia, czatować będą, na przepływający okręt i wrazie spostrzeżenia jednego z nich, dadzą mi o tem znać zaraz za pomocą ogniowych sygnałów. Dowiedziałem się także rzeczy, która mnie całego przejęła.

Jeden z naczelników powiedział mi, iż w obozowisku o parę dni drogi odległem, znajdują się dwie białe kobiety. Zaręczano mi, że miały ciało bielsze od mojego, ale pomimo to byłem pewny, że to były Malajki. Wszystkie sąsiednie pokolenia wiedziały dobrze o tym fakcie, ale ci co mi o tem mówili nigdy nie widzieli tych kobiet. Opowiadali tylko, że zostały one schwytane po walce z ludźmi, którzy razem z niemi przybyli na dużej tratwie.

Postanowiłem natychmiast udać się do tego pokolenia i przekonać, co to były za kobiety. Ponieważ pokolenie to obozowało poza przylądkiem, zamykającym zatokę Cone udałem się tam lądem wraz z Jambą. Droga zrazu była trudna, skalista, przerżnięta wodami, od połowy dopiero zaczynała się okolica pokryta bogatą roślinnością. Były tam różne rodzaje drzew butelkowych, a niektóre pokryte były wspaniałym owocem, po

dobnym kształtem do gruszki i wybornego smaku, krajowcy nazywają powszechnie ten owoc "Pappa. "

Pokolenie, do którego przybyłem, było już o moich odwiedzinach uwiadomione za pomocą ogniowych sygnałów. Obozowisko ich było bardzo pierwotne; zamiast chat mieli tylko płoty chruściane, chroniące ich od wiatru. Od razu pokazałem im mój rznięty kij, stanowiący paszport powszechny i wytłomaczyłem, iż w moich wędrówkach, pragnę spocząć dni parę pomiędzy nimi. Posłano mój kij do naczelnika, który przysłał mi też zaraz oznaki przyjaźni.

Nieszczęściem ci dzicy mówili językiem zupełnie odmiennym od języka Jamby; musieliśmy więc uciec się do powszechnego języka mimicznego. Wieczorem urządzono na moją część wielkie corroboree.

Im więcej jednak pragnąłem widzieć białe kobiety, tem mniej wypadało mi się o nie pytać, ani ich szukać, zostawiłem więc rzecz tę Jambie, która w czasie uroczystości przysunęła się do mnie i szepnęła, że je widziała. Skorzystałem z ogólnego zajęcia, by z nią kilka słów zamienić. Jamba powiedziała mi, że to były młodziutkie dziewczęta, dzieci prawie i mówiły moim językiem. W obec Jamby nie nazywałem tego języka angielskim, bo nie miałoby to dla niej żadnego znaczenia, nazywałem go wprost moim. Na tę wiadomość doznałem wrażenia, które trudno opisać, rozumiałem, że te nieszczęśliwe znajdowały się w okropnem położeniu i żem je powinien ratować. Było to jednak bardzo trudne do wykonania. Chciałem przynajmniej dać im znać, że mogą

spodziewać się pomocy, a ponieważ nie mogłem sam dostać się do nich, użyłem pośrednictwa Jamby. Wziąłem wielki liść wodnej lilii i kościaną, igłą, wykłułem na nim następujące słowa po angielsku: "W blizkości znajduje się człowiek przyjazny; nie lękajcie się. "

Osobliwy ten list powierzyłem Jambie, by go oddała dziewczętom i wskazała, jak go mają odczytać za pomocą ognia. Potem powróciłem do ogólnego zgromadzenia i rozmaitemi gimnastycznemi sztukami starałem się wzbudzić podziw dzikich.

Jamba ze swojej strony opowiadała im o mnie niezwykłe rzeczy: jako posiadałem moc czarodziejską, rozkazywałem duchom i t. p. które to opowiadania sprawiły, iż otaczano mnie nadzwyczajnym szacunkiem.

Nie będę opisywał ile użyć musiałem wybiegów, ażeby zobaczyć się z nieszczęśliwemi Angielkami, aż wreszcie wolno mi było odwiedzić je wraz z Jambą. Nigdy nie zapomnę widoku, jaki mi się wówczas przedstawił. Dwie młodziutkie dziewczyny siedziały na piasku, pod półkolistem płotem, przed którym paliło się ognisko; biedaczki przytulone były we wzajemnem objęciu. Obiedwie wydały mi się tak okropnie wychudłe i wystraszone, iż przejęło mnie najgłębsze współczucie, One zaś, ujrzawszy mnie, krzyknęły z przestrachu. Dopiero teraz przyszło mi na myśl, iż wyglądałem bardzo dziwacznie, mogły mnie śmiało wziąć za dzikiego, bo za kogóż mogliby mnie wziąć mieszkańcy mej ukochanej Francyi lub Szwajcaryi w tem strasznem umalowaniu?

Po chwili namysłu powiedziałem od razu: "Je

stem Europejczykiem, przychodzę w przyjaznych zamiarach, ufajcie mi, bo chcę was uratować. A oto jest moja żona, dodałem, wskazując na Jambę. " Wtedy one rzuciły się ku mnie pochwyciły za ręce, wołając: "Ratuj nas od tych okropnych ludzi. "

Tłómaczyłem im szybko, iż przybyłem tutaj umyślnie, dowiedziawszy się o ich nieszczęściu, że chcę ich ratować, ale niepodobna mi zabrać ich zaraz, mogę tylko przygotować ucieczkę, lecz muszą uzbroić się w cierpliwość.

Potem udałem się z Jambą do wielkiego bagniska, znajdującego się niedaleko i tam z jej pomocą, nazabijałem mnóstwo kaczek i innego dzikiego ptactwa. Obdarliśmy je szybko ze skór, a Jamba za pomocą swej kościanej igły i nici z wnętrzności kangurów, zrobiła z nich dziwaczne okrycia, które zanieśliśmy czem prędzej biednym dziewczętom, drżącym z zimna.

Dopiero teraz można było spokojnie rozmówić się z niemi, dotąd powiedziały mi tylko, iż były ofiarą rozbicia okrętu i że je strzeżono pilnie, bo kilka razy próbowały uciekać, lub utopić się, nie mogąc znieść swego położenia. Były to siostry Gladys i Bianka Rogers, jedna miała lat , młodsza zaledwie. Gdy ubrały się i uspokoiły, starsza opowiedziała mi jakim sposobem dostały się w ręce dzikich, mniej więcej w tych słowach.

DZIEJE SIÓSTR ROGERS.

"Jesteśmy córkami kapitana Rogersa, który dowodził statkiem, mającym ton obejmu i należącym

do naszego wuja. (Nie jestem pewny, czy były córkami kapitana, czy też właściciela statku. ) Pragnęłyśmy zawsze towarzyszyć ojcu, w której z jego długich podróży i uprosiłyśmy go raz, gdy wypływał z ładunkiem do Batawii w r. czy . (Tych dat bardzo pewny nie jestem) ażeby nas zabrał z sobą.

Podróż do Batawii była bardzo przyjemna i bez żadnej przygody. Ojciec mój oddał ładunek, ale nie dostał żadnego z powrotem do Anglii, co stanowiło wielką stratę, postanowił więc płynąć do Port Louis na wyspie Ś. Maurycego, gdzie spodziewał się dostać ładunek cukru.

W drodze do Port Louis, spotkaliśmy okręt, wzywający sygnałami ratunku, dopłynęliśmy więc do niego i zapytali czego potrzebował. Kapitan, który przypłynął do nas na łodzi, powiedział, że mu brakowało żywności i chciał jej od nas dokupić. Jego okręt wiózł ton guana i płynął także do Port Louis. Kapitan miał długą konferencyę z ojcem, w czasie której spytał go, czemu nie uda się do wysp Lacepede, na północnozachodniem wybrzeżu Australii po guano, które tam można brać darmo.

Nie mieliśmy żadnych przyborów, potrzebnych do takiego ładunku, ale kapitan dał nam ich w zamian za żywność, ku wspólnemu zadowoleniu i Aleksandrya, tak się nazywał jego okręt, popłynął do Port Louis, a my skierowaliśmy się do wyspy Lacepede, dostaliśmy się tam w czasie właściwym i wkrótce nasz statek napełniony był tym cennym dla rolników ładunkiem.

Na dzień lub dwa przed opuszczeniem tych wysp,

prosiłyśmy ojca, by nam pozwolił spędzić wieczór na lądzie i przypatrzyć się gniazdom żółwim. Biedny ojciec pozwolił nam popłynąć na ląd, pod opieką ośmiu ludzi, którzy także mieli tam jeszcze coś do czynienia.

Znalazłyśmy naturalnie na wyspie dużo rzeczy, które nas zajęły i czas ubiegał szybko. Z przypływem morza nadpłynęły wielkie żółwie i zaraz silnemi łapami kopały sobie doły w piasku i tam składały od dwunastu do czterdziestu jaj. Bawiło nas bardzo zbieranie tych jaj i przypatrywanie się żółwiom, tak dalece, iż tem zajęte zeszłyśmy na czas jakiś z oczu naszych majtków i nie zauważyły, iż czas zaczął się zmieniać.

Gdyśmy się wreszcie odnaleźli, było już około północy, chociaż noc ciemna nie była, ale nasi ludzie powiedzieli, że nie było bezpiecznie puszczać się łodzią na morze do statku, oddalonego o mil kilka, a ponieważ miałyśmy wielkie płaszcze, postanowiono zostać na wyspie póki się czas nie poprawi. Rozpalono więc ognisko i przebyliśmy przy niem noc całą.

Mieliśmy nadzieję, e nazajutrz będzie pogoda, ale nad ranem gdyśmy wszyscy spoglądali na wzburzone morze, wicher dął z całą siłą, a około godziny dziesiątej, wybuchła prawdziwa burza. Wszyscy nasi marynarze, pomiędzy którymi był tylko jeden biały, wyrzekli jednomyślnie, iż niepodobna płynąć teraz w tak małej łodzi, chociaż okręt, kołyszący się na kotwicy, widzieliśmy dobrze.

Byłyśmy w prawdzie bezpieczne na wyspie, ale statek powinien był wypłynąć na pełne morze. Nasi ludzie spoglądali z niepokojem, co ojciec uczyni. Bied

ny ojciec, niespokojny o nas, nie podniósł kotwicy. Tymczasem wkrótce po dziesiątej musiały pęknąć liny, bo ujrzeliśmy jak pomimo usiłowań mego ojca, jego pomocników i załogi, burza unosiła okręt pomiędzy skały.

My obiedwie nie zdawałyśmy sobie sprawy z niebezpieczeństwa, spoglądając wraz z naszą załogą na okręt skazany na rozbicie. Marynarze wiedzieli dobrze, jaki los spotkać go musi i nie odpowiadali na nasze trwożne pytania. Byli to ludzie dobrego serca i przeczuwając katastrofę, namówili nas, byśmy schroniły się koło ogniska. Tymczasem statek nasz dawał sygnały niebezpieczeństwa, ale myśmy i tego nie rozumiały, a niepodobna było udzielić mu pomocy. Deszcz lał strumieniami, a olbrzymie bałwany podnosiły się nakształt gór ryczących.

Okręt zbliżał się szybko do skalistych brzegów, aż raptem zapadł się tak nagle, że nawet maszt ani chwili nie wystawał na powierzchni. Nie zdążono też spuścić łodzi, i z całej załogi nikt się nie uratował.

Strata okrętu była wielkim ciosem dla naszych poczciwych opiekunów, którzy teraz tylko na siebie rachować mogli. Tak przeszedł straszny dzień i noc cala, a ja z siostrą, nie wiedziałyśmy nic o tem, co się stało. Nasi ludzie postanowili popłynąć do PortDarwin skoro burza ustanie, bo mieliśmy bardzo mało wody, a na wyspach guanowych jej nie ma, tymczasem gromadzili żywność na drogę.

Dopiero gdy się morze uspokoiło, poczciwi ci ludzie, opowiedzieli nam z wielką ostrożnością to, co się stało. Naszego żalu opisywać nie będę.

Wkrótce, znalazłszy się znowu na naszej łodzi, na spokojnem teraz morzu, a mając wiatr silny, zostawiliśmy poza sobą nieszczęsne dla nas wyspy guanowe. Dręczyło nas tylko pragnienie, postanowiono więc wysiąść na pierwszym spotkanym lądzie, aby nabrać wody. Ja z siostrą z upragnieniem czekałyśmy lądu, gdyż nie myłyśmy się ani rozbierały od dwóch dni, chciałyśmy więc nasze ubranie trochę uporządkować. I tak się stało.

Kiedy więc załoga szukała wody i żywności, my schroniłyśmy się opodal za skały, ażeby się wykąpać. Zaledwie przecież weszłyśmy w morze, gdy ku naszej niewypowiedzianej trwodze, wypadła gromada dzikich, strasznie pomalowanych, potwornych, podobniejszych do zwierząt niż ludzi i rzuciła się ku nam, wydając okropne krzyki. Ja wprost sądziłam, żem oszalała, że to jakiś wytwór gorączki, oddech zamarł mi w piersi, skamieniałam.

Dopiero gdy dzicy byli tuż przy nas, zaczęłyśmy rozpaczliwie krzyczeć, probując dostać się do brzegu, dzicy jednak przecięli nam drogę.

Ostatecznie, gdy nasi towarzysze usłyszeli krzyk, rzucili się na ratunek, ale dzicy zaczęli ciskać na nich dzidami tak celnie, że wszyscy legli. Niektórzy jednak podnieśli się i próbowali nas bronić, ale daremnie, pomordowano ich w okropny sposób. Ten straszny widok odjął nam przytomność. Co do mnie długi czas nie wiedziałam co się ze raną dzieje. Pamiętam tylko jak przez sen, że mnie ciągniono, że mi związano ręce i nogi sznurami z włosia i że mnie położono wraz z sio

strą na trawie i przewieziono do właściwego obozowiska, znajdującego się na innym lądzie.

Dowiedziałam się później, że wyspa, na której zostałyśmy pochwycone, była bezludną, ale dzicy wypatrzyli naszą łódź i widząc, że się nie mamy na ostrożności, zrobili na nas zasadzkę. Tego co się z nami działo, nie probuję opowiadać, ale jakież było nasze przerażenie, gdy na drugi dzień przywieziono ciała naszych towarzyszy i zrozumiałyśmy, iż miały służyć do wielkiej ludożerczej uczty.

Wprawdzie nie patrzyłyśmy na tę ohydną kuchnię, ale dochodziła nas woń pieczonych ciał i widziałyśmy kobiety, niosące pojedyńcze członki, które przypadły w podziale ich rodzinom. Myślałam, że oszalejemy z przerażenia, a jednak zachowałyśmy zmysły. Pomimo całej wiary w Boga poczułyśmy się tak nieszczęśliwe, że pragnęłyśmy śmierci całą duszą. Raz zmyliłyśmy pilność naszej straży i pobiegły do morza, aby w niem szukać końca cierpień; dogoniono nas i przyniesiono napowrót. Nie mogłyśmy się nawet zagłodzić, bo biciem i znęcaniem się, zmuszano nas do przełykania ohydnych pokarmów, aż wreszcie wpadłyśmy w takie odrętwienie, że czekałyśmy tylko zgonu. "

Taką była okropna historya biednych panien Rogers. Gdym jej słuchał porównywałem w myśli moją dolę, z ich dolą. O ileż byłem szczęśliwszy! Jako mężczyzna starszy, zdrów i silny zachowałem swobodę, potrafiłem wyrobić sobie położenie pomiędzy dzikimi, gdy tymczasem one, biedne dzieci, musiały być tylko biernemi ofiarami przemocy.

gielskiej. Widzieliśmy też pola, porosłe dzikim ryżem które zakwitając blado różowo, nadawały prawdziwy urok krajobrazowi. Próbowaliśmy jeść ten ryż, jednak bez soli i cukru, był bardzo niesmaczny. W ogóle żywności nam nie brakło, ale nasze dziewczęta były grymaśne i najchętniej jadły korzonki, jakie Jamba wyszukiwała.

Kiedy dzieci były smutne i zastanawiały się nad swoim losem, opowiedziałem im moją historyę i te wszystkie nieszczęścia, które spotykały mnie jedne po drugich. Okazywały mi wiele współczucia i dla pocieszenia śpiewały hymny pobożne, a te rzeczywiście przynosiły mi ukojenie, bo stawiały niejako przed oczy, szczególną, łaskę Opatrzności, która mnie ocaliła od tylu niebezpieczeństw i pozwoliła jeszcze być pomocnym moim bliźnim.

Gdyśmy się wreszcie dostali do zatoki Cambridge, powitanie dzikich było tak gorące, iż w części przynajmniej, dziewczętom zastąpiło ono podziewaue wygody cywilizacyi.

Dzicy spostrzegłszy białe dziewczęta, ucieszyli się bardzo, gdyż byli przekonani, że już teraz na zawsze z nimi zostanę. Muszę też wspomnieć, iż zanim przybyliśmy do zatoki Cambridge, blizkie im pokoleniu, które mnie znały, wyprawiały mi różnego rodzaju owacye. I tak, gdyśmy byli jeszcze na tratwie, dzicy wszyscy jak ryby, rzucili się w fale rzeki i towarzyszyli nam w ten sposób. Brzegi Ordu były gęsto zaludnione, mieliśmy więc ciągle prawie taką straż wodną, która niezmiernie bawiła małe panienki.

Gdyśmy się zbliżali do zatoki Cambridge, zaczęto dawać sygnały z dymu. Jamba także rozpaliła je dla swoich blizkich, a wskutek tego cała flotylla tratew, wypłynęła na nasze spotkanie i przyjmowano mnie tak, jak tryumfatora w starożytnym Rzymie. Wyprawiono też olbrzymie corroboree.

Ponieważ moja chata spaliła się w czasie mej nieobecności, pożary bowiem są tu rzeczą, codzienną, musieliśmy zadowolnić się byle jakim szałasem dla siebie i dziewcząt, ale zaraz zabrałem się do budowania chaty. Dla powiększonej rodziny, musiała też być ona większą. Przytem ponieważ dziewczątka nigdy nie mogły pokonać w zupełności swej trwogi w obec dzikich, chciałem je uspokoić i ucieszyć zarazem możliwie porządnem schronieniem. Z pomocą więc dobrych przyjaciół, zbudowałem z bierwion rodzaj domu o trzech obszernych pokojach, z kory zrobiłem dach, przymocowując go pasem ze skóry. Jeden pokój należał do dziewcząt, drugi do mnie i Jamby, a trzeci stanowił bawialnię. Przebywaliśmy ciągle na powietrzu, więc dodałem do chaty przy wejściu coś nakształt ganku czy werendy, gdzieśmy często przesiadywali wieczorem, śpiewając i rozmawiając o tem, co być może.

Trzeba jednak przyznać, że pierwsze wrażenie dziewcząt, po przybyciu do zatoki Cambridge, było przygnębiające. Nie mogły nawet tego ukryć i płakały gorzko. Potem wymawiały sobie, iż dały folgę temu uczuciu, gdyż miałbym prawo posądzić je o niewdzięczność i dziękowały tak gorąco, za wszystko com dla nich uczynił, iż musiałem im po raz tysiączny

powtarzać, iż każdy na mojem miejscu, to samo by uczynił.

Z żywością właściwą, ich wiekowi, przerzucały się z jednej ostateczności w drugą i gdy nasz dom został zbudowany, cieszyły się nim, starały urządzić możliwie wygodnie i godziły się jak mogły ze smutnym losem.

Chciałem moim dziewczętom dostarczyć przyjemniejszego pożywienia i w tym celu popłynąłem na wyspę, gdzie zatrzymaliśmy się naprzód za pierwszym przybyciem z mojej piaszczystej wydmy, do pokolenia Jamby w zatoce Cambridge; przywiozłem był wówczas na moim statku zboże, które ukryłem starannie.

To zboże posiałem teraz przy swojej siedzibie, a gdy wyrosło, stanowiło wielką rozkosz dla dziewcząt. Jadły je niedojrzałe wykruszone z kłosa wraz z roślinnem mlekiem, pochodzącem z pewnego gatunku palmy.

Starałem się także zrobić dla nich coś nakształt stołów i krzeseł, a one zaciekawione, przypatrywały się mojej robocie dniami całemi.

Najcięższa praca spadała na Jambę, bo ona to, musiała dla nas wszystkich wynaleźć i przyrządzić pożywienie. Dziewczęta nie były w stanie jej dopomódz w wyszukiwaniu korzonków. Musiałem więc przybrać parę kobiet do pomocy Jambie, która inaczej nie mogłaby sobie dać rady.

Wszystkie nasze rozmowy, poruszały zawsze jeden przedmiot: Jakim sposobem wydostać się z obecnego położenia? Marzyliśmy o nowej wycieczce i w tym celu próbowałem wprawiać dziewczynki do chodzenia.

Nie miałem wówczas pojęcia, że w miejscowo

ści zwanej Cossack, na wybrzeżu północo zachodnim Australii zachodniej, istniała osada poławiaczy pereł. Więc cywilizacya była stosunkowo dość blizka. Cóż kiedym o tem nie wiedział.

XX.

Trudno mi wypowiedzieć jakiem błogosławieństwem były dla mnie jakby cudem znalezione dziewczęta. Ono pomimo swego młodziutkiego wieku przyniosły z sobą powiew cywilizacyi. Obie czytały już wiele i miały wyborną pamięć; " opowiadały mi niektóre powieści WalterScota, deklamowały wyjątki z poetów, przystosowane do ich wieku, gdyż odebrały staranne wychowanie i były nad wiek umysłowo rozwinięte. Próbowaliśmy więc we troje odgrywać niektóre sceny z dzieł Szekspira.

Szczególniej lubiłem "Burzę, " gdyż położenie wygnańca żyjącego z córką na bezludnej wyspie, odpowiadało naszemu. Jamba grała role osób niemych przynoszących na zawołanie jaki przedmiot, lub spełniających określoną czynność i spełniała to zwykle z bardzo zabawną powagą.

Ja z mojej strony deklamowałem klasyków francuskich, gdyż dziewczęta znały ich język.

Mieliśmy też inne rozrywki. Ustrugałem skrzypce z gatunku australskiego drzewa, które dawało się łupać w bardzo cienkie deseczki. Do smyczka służyły

mi własne włosy. Wyłożyliśmy też naszą chatę korą drzewa papierowego, wyglądało to jakby brunatna draperya. Kobiety porobiły nam maty z dzikiego lnu, a dziewczęta codzień kwiatami przystrajały swój pokój. Starały się też sporządzić sobie i mnie odzienie ze skór oposów.

Krajowcy, wyszukiwali dla dziewcząt pożywienie, jakie lubiły. Smakowały im najbardziej dzikie figi, rodzaj orzecha, który w chwili dojrzałości miał smak podobny do marmolady malinowej. Był tu także gatunek dziwacznych jabłek wyrastających na jakiejś roślinie, rozkładającej się na piasku. Jedliśmy je surowe, a jądro stosunkowo bardzo duże gotowane.

Krajowcy często zmieniali miejsce pobytu, z tego powodu nieraz całe tygodnie byliśmy samotni, ale my zostawaliśmy zawsze w naszej siedzibie. Odwiedzały nas też niekiedy sąsiednie plemiona, a stosownie do polityki, której trzymałem się stale, przyjmowałem je zawsze uprzejmie, zabawiając śpiewem i gimnastycznemi przedstawieniami. W tych ostatnich Bruno brał wielki udział, skakał, wykręcał rodzaj kozłów, chodził na tylnych łapach. Najwięcej jednak wzbudzało podziwu jego szczekanie. Bo trzeba wiadzieć, że psy australskie nie szczekają, wydają tylko skowyczenie, podobne do głosu hyeny.

Szczekanie Brunona wpłynęło nawet kiedyś na los bitwy, zmuszając nieprzyjaciela do ucieczki, bo już to w bitwach odgrywał on zawsze ważną rolę, a że przytem był wybornym psem myśliwskim, dzicy prosili mnie często, ażeby był wspólną

naszą własnością. Prośba ta postawiła mnie w trudnem położeniu, wykręciłem się więc, opowiadając im, że Bruno był moim bratem, gdyż przebywała w tym psie, dusza zmarłego. Uwierzyli zaś temu z łatwością" ponieważ nietampsychoza, należała do ich wiary, a przytem faktem przekonywającym zdawało im się to, że Bruno chodził na tylnych łapach. Wmówiłem w nich także, iż jego szczekanie jest językiem dla mnie zupełnie zrozumiałym, a ponieważ pies wykonywał rozkazy, jakie mu głośno dawałem, nie wątpili o tem wcale.

Pomimo to wszystko, pożądanie psa, było tak wielkie u rozmaitych plemion, iż musiałem zapewnić ich w sposób tajemniczy, że jest on krewnym słońca i że gdybym się z nim rozstał, mogłyby spaść straszne nieszczęścia na nowych jego właścicieli.

Trzymałem jednak psa jak mogłem najbliżej siebie, lękając się żeby go gdzie nie zabito.

Chata nasza stała niedaleko morza. Rano więc zaraz po obudzeniu biegliśmy tam i pływali czas jakiś. Dziewczęta szybko wprawiły się w tę sztukę pod moim kierunkiem. Przy tej sposobności łowiłem ryby, które zawsze prawie mieliśmy na śniadanie. Kobiety wyszukiwały nam miód, po który trzeba było chodzić daleko. Jamba zaś przyrządzała doskonałą potrawę z pączków lilii i korzeni. Użytkowaliśmy też ryż dziki i gotowali go za pomocą, różnych przyrządów. Ryż ten znajdował się niemal wszędzie, ale wyrastał tylko na dwie stopy wysoko.

Krajowcy przynosili nam często z okolic oddało

nych od morza zapasy dzikich fig, w zamian za muszle i inne ozdoby których wynaleźć nie umieli. Odkryłem także rodzaj zboża, bardzo podobny do jęczmienia. Roztarłem je na mąkę i zrobiłem ciasto. Jednak dziewczęta nigdy się do kucharowania nie mieszały, nie umiejąc sobie radzić bez kuchni i naczyń odpowiednich.

Z tego wszystkiego zrozumieć łatwo, żeśmy byli o tyle szczęśliwi, o ile to możliwe dla istot cywilizowanych, pozbawionych tego wszystkiego, co jej właściwość stanowi. Jednakże zdarzały nam się chwile prawdziwej rozpaczy. Chwile te następowały wtedy, gdy udawało nam się dostrzegać jaki żagiel na dalekim horyzoncie, a pomino usiłowań, nie mogliśmy zwrócić uwagi tych, co pod nim płynęli.

Dziewczęta wpadały także w rozpacz i umierały z niepokoju, ile razy odchodziłem je na czas dłuższy, bo nie mogły nigdy nabrać zaufania, nawet do moich dzikich. Oprócz więc dalszych wycieczek, do których byłem zmuszony i wypraw myśliwskich, przejmujących je pewnym wstrętem, byliśmy prawie nierozłączni. Jak ojciec byłem ciągle z temi dziećmi, które mi się udało ocalić od śmierci, więc miałem prawo uważać je za swoje. One też nieustannie wyrażały mi swą wdzięczność, aż w końcu zakazałem im więcej o tem wspominać, gdyż uczyniłem to tylko coby każdy inny ucznił na mojem miejscu.

Rzeczywiście, przeszliśmy wszystko troje bardzo dziwne koleje i w lepszych chwilach, myśleliśmy o tem, ie gdyby danem nam było kiedykolwiek, opisać nasze

przygody, ta prawdziwa powieść, zajęłaby świat cywilizowany i rozeszła się szeroko.

Codziennie przypatrywałem się morzu, a kilkanaście tratew stało zawsze w przystani, aby nas dowieźć na okręt, gdyby tylko błysła nam skąd nadzieja.

Ponieważ moja znajomość angielskiego języka daleką była od doskonałości, dziewczęta dawały mi lekcye, z których korzystałem szybko. Posiadałem tylko stary i nowy Testamemt po angielsku i francusku, ocalony jeszcze z rozbitego okrętu, czytałem więc w tej jednej ale najważniejszej książce. Dziewczęta przyglądały się z rozrzewnieniem znakom, które na niej krwią nakreśliłem, zaznaczając ważniejsze wypadki, jakie mi się zdarzyły.

W tym czasie próbowałem zrobić atrament, ale mi się to nie udało.

Mówiłem już o zadziwiającej pamięci moich dziewcząt, dzięki której przebyliśmy tyle chwil miłych. Zdaje mi się, iż kształcąc dzieci, należy zawsze uczyć ich na pamięć pięknych poematów i pieśni. Nie każdy wprawdzie doświadcza przygód, jakie były naszym udziałem, mało kto znajduje się zgubiony wśród dzikich, słyszałem jednak od wielu pionierów i podróżników, jak wielką ulgę w samotności przynosiły im arcydzieła umiane na pamięć, które mogli sobie według woli powtarzać. A któż przyszłość swą odgadnąć może. Ogólnie biorąc czas, który opisuję był szczęśliwy, szczególniej w porównaniu z dawniejszym. Ciągle wymyślaliśmy sobie nowe rozrywki; urządzaliśmy koncerta na ligawkach i skrzypcach. Struny robiłem z kiszek dzi

kich kotów, w które obfitowała tamtejsza okolica Zwierzątka te żywiły się szczurami, chociaż same nie wiele były od nich większe, a szkody wyrządzały nam ciągłe. Z tego powodu łowiłem je w umyślnie przyrządzone sidła, tem bardziej, że jako zdobyci! były nam bardzo pożyteczne. Skórę miały nadzywczaj miękką, kiszki służyły jako struny i sznurki, a mięso było wyborne. Ono jedno nie było przesiąkłe wonią eukaliptusu, która w końcu stała nam się w smaku nieznośną.

Dziewczęta jednak nie wiedziały nigdy, że jadły koty i szczury; ażeby nie budzić w nich obrzydzania mówiłem, że to były króliki lub wiewiórki.

Jamba cieszyła się bardzo tem wszystkiem, co przynosiło mi przyjemność i rozrywkę, bo miała nadzieję, że zostanę na zawsze między jej ludem.

Muzyka i śpiew, sprawiające nam taką rozkosz, były zupełnie dla dzikich niezrozumiałe. Im podobały się jedynie najhałasliwsze dźwięki i krzyki, śpiew nasz wydawał im się podobny do wycia zwierząt.

Ponieważ dziewczęta lękały się zawsze dzikich, rad byłem gdy oddalili się trochę od nas i za pomocą rozmaitych fortelów, przyzwyczaiłem ich do tego, że razy odprawiali swoje uroczystości, nie zbliżali się do naszej chaty i zdaleka zapalali ogniska. Udało mi się więc ukryć przed memi dziewczętami ich ludożerstwo, któreby obudziło w nich wstręt niczem nie pokonany. Wytłomaczyłem im, że jakkolwiek pokolenie, u którego je odnalazłem było ludożercze, to, do którego należała Jamba, miało inne obyczaje.

Chociaż zatraciłem od dawna rachunek dni, zaw

sze każdy siódmy dzień uważaliśmy za niedzielę i modliliśmy się w naszem domostwie, w godzinach przeznaczonych na nabożeństwo. Oprócz mnie, dziewcząt i Jamby tylko domowym kobietom wolno było wówczas do niego wchodzić, gdyż lękałem się, ażeby krajowcy nie posądzili mnie, że chcę burzyć ich dawne tradycye. Modliliśmy się gorąco, a moje dziewczęta były przejęte duchem nabożeństwa. Nieraz na kolanach, zatopione w modlitwie, nie widziały i nie słyszały tego co się w około nich działo.

Po nabożeństwie niedzielnem z większą otuchą, myśleliśmy o przyszłości i o wyjściu z dzisiejszego położenia. Moje dziewczęta były równie jak ja nieświadome geografii Australii. A ja miałem zaledwie wyobrażenie, iż wielkie miasta jak Sydney, Melbourne, Adelajda, leżały na wschodniej i południowej stronie wielkiego australskiego lądu.

Daie powszednie staraliśmy się urozmaicić za pomocą różnych gier. Zrobiłem piłkę ze skóry oposów, napełniłem ją lekką, i miękką korą papierowego drzewa i zszyłem za pomocą struny. Tę piłkę podbijaliśmy zakrzywionym kijem. Domowe kobiety często przyłączały się do gry, a nasza zabawa zajmowała całe pokolenie. Dziewczęta nauczyły mnie grać w krokieta, zrobiłem kule z twardego drzewa i młotki potrzebne, ale przyznać muszę, iż dzicy robili je zręczniej odemnie, tylko nie mogli nigdy zrozumieć, dla czego mieli biegać za kulą, zwłaszcza gdy ją odrzucano daleko. Biedz w ten sposób, mówili, stanowi ujmę dla ich powagi, to dobre dla kobiet. Ja więc i Jamba musieliśmi sami

odszukiwać kule i to było powodem porzucenia krokieta.

Zabawa w piłkę nie lepiej się powiodła. Dzicy oświadczyli, że z nakładem zręczności i pracy jakiej ta gra wymaga, zaopatrzyliby się w pożywienie na dni kilka. I niepodobna było doprowadzić ich do patrzenia na te rzeczy z innego punktu, nie pozbawionego zresztą słuszności.

Dziewczęta nauczyły mnie jakiegoś irlandzkiego, tańca, a gdym tańczył z jedną, druga nam przyśpiewywała. Ten widok sprawiał niezmierną, rozkosz dzikim, którzy nigdy się dość naszemu tańcowi napatrzeć nie mogli. Moje włosy miały teraz z półtora łokcia długości, i w tańcu rozwiewały się około mojej głowy, a to bardzo zachwycało dzikich. Zbierali się zwykle około nas gdyśmy tańczyli, a ci, co byli w pierwszym rzędzie, uderzali w bębny, które dla nich porobiłem z części spróchniałego pnia, obciągnąwszy go wyprężoną skórą za pomocą silnych ścięgn, z ogona kangura. Bębny te stanowiły dla dzikich najpiękniejszą muzykę.

XXI.

Codzień badaliśmy morze, czy gdzie na horyzoncie, nie zobaczymy jakiego statku. Raz rzeczywiście okręt żaglowy płynął wprost ku naszej zatoce. Pomalowany jasno popielato, z flagą, angielską na wielkim maszcie, mógł mieć pięćdziesiąt beczek obejmu.

Na ten widok straciłem zupełnie głowę. I ja i dziewczęta, krzyczeliśmy, biegali na wybrzeżu, wyciągali w górę ręce, potrząsając czem tylko mogliśmy. Ja schwyciłem rękoma moje włosy i powiewałem nimi jak szalony. Gromada dzikich, wraz z nami krzyczała i biegała z kijami w ręku.

Nagle statek zwrócił się w miejscu i skierował się napowrót tam, skąd płynął. Na nieszczęście wiatr był nam przeciwny, załoga albo nas nie zauważyła, albo też jeśli dostrzegła, mogła się łatwo omylić i wziąć te wszystkie zabiegi za oznaki nieprzyjazne.

Po niewczasie, kiedy statek był już zaledwie widzialny, przyszło mi na myśl, żem popełnił ogromny błąd, będąc otoczony dzikimi. Gdybym był sam z dziewczętami na wybrzeżu, jestem pewny, że oficerowie przez lunetę byliby spostrzegli, że jesteśmy biali, ale przy otaczającym nas tłumie krajowców, mogli nas łatwo nie dostrzedz.

Muszę tez zaznaczyć tu fakt szczególny, o którym wiadomość doszła mnie dopiero, gdym powrócił do cywilizacyi. Otóż statek austryacki, z majtkami francuskimi, pochwycony burzą, rozbił się około przylądka, położonego na ostatecznym wschodnim krańcu stałego lądu. Poławiacze pereł przepływali tamtędy niemal codziennie wązkim kanałem, pomiędzy przylądkiem, a wyspą Muiron. Siedmnastu ludzi, którzy zdołali się ocalić, przepędzili sześć miesięcy na wybrzeżu, byli dobrze przyjęci i żywieni przez krajowców, ale pomimo ich rozpaczliwych wysiłków, żaden ze statków ich nie dostrzegł, chociaż przepływały nieraz blizko bardzo.

a nieszczęśliwi, krzykiem i wszelkiemi możliwemi znakami, starali się zwrócić ich uwagę.

Ostatecznie, wszyscy prawie z wyjątkiem kilku wymarli, gdyż nie mogli przywyknąć do pożywienia i niewygód dzikiego życia.

Gdy dostrzeżony przez nas okręt odwrócił się od brzegu i zniknął nam z oczu, nastąpiła straszliwa scena. Dziewczęta rzuciły się z płaczem na ziemię, rozpaczając, a ja sam z trudnością mogę opisać wrażenie jakiego doznałem, przechodząc od najwyższej radości, gdym widział statek płynący ku nam pełnemi żaglami, do ostatecznego zniechęcenia, gdy odpływał prędzej jeszcze.

I znowu mijały tygodnie i miesiące. Mieliśmy zawsze w myśli dostanie się do portu Darwina, opisałem jednak dziewczętom w tak żywy sposób pragnienie, którego doświadczyłem w tej wyprawie, że nie miały odwagi jej powtórzyć i wolały pozostać na miejscu, chociaż czasami ogarniała je taka rozpacz, że nawet nie pokazywały się mnie wcale.

Pod względem żywności nie mogliśmy się skarżyć; coraz więcej odkrywaliśmy środków, które urozmaicały nam dziką kuchnię. Dziewczęta tęskniły za mlekiem, chociaż zastępował je w części podobny do śmietany sok pewnego rodzaju palmy, nieco gorzkawy w smaku ale bardzo przyjemny, zwłaszcza z niedojrzałem zbożem.

To też nasze posiewy zbożowe były pielęgnowane starannie i ogrodzone przed szkodnikami.

Porobiłem w tym czasie różne domowe sprzęty: drewniane widelce, talerze, głównie z powodu dziewcząt, które z wielką przykrością obchodziły się bez tych rze

czy, uważanych za niezbędne w cywilizowanym świecie. Zbudowałem im także łóżka i pokryłem je pachnącemu liśćmi eukaliptusów i skórami zwierząt.

Dziewczęta porobiły sobie kapelusze z liści palmowych, a odzienie ich stanowiły skóry zwierząt i ptactwa przemyślnie przez Jambę poszyte.

Przez chłodne miesiące — lipiec i sierpień, wynieśliśmy się do więcej zacisznej miejscowości ku północy, pod osłoną łańcucha wzgórzy.

Często bardzo chodziłem na wyprawy wojenne z mojem pokoleniem, ale nigdy jakoś nie występowałem na szczudłach, bo nie mieliśmy do czynienia z groźnym nieprzyjacielem. Stosunki moje z dzikimi stawały się coraz przyjaźniejsze, próbowałem nawet wykorzenić w nich ludożerstwo.

Jedzenie ciała ludzkiego nie pochodziło u nich z ohydnego żarłoctwa, nie uważali je nawet za przysmak. Zwyczaj ten pochodził z wiary, że jedząc ciało zabitego wojownika, przyswajali sobie jego dzielność i siłę. Tłumaczyłem im więc, wchodząc w ich wierzenia, że mogli także przyswoić sobie jego wady oraz zarodki strasznych chorób, jakie mógł nosić w sobie, a wagi moim słowom, dodała jakaś zaraźliwa choroba, która w tym czasie wybuchła.

Tłumaczyłem im także, iż przedmioty wyrobione z włosów dzielnego wojownika, mogą daleko lepiej niż zjedzenie jego ciała wpłynąć na powiększenie odwagi osoby, któraby je nosiła.

Starałem się także, wpoić w nich przekonanie przyjazne dla białych, radziłem, by jeśli jakim wypad

kiem spotkają białego, nie czynili mu żadnej krzywdy, ale przeciwnie, starali się zawrzeć z nim przyjaźń. I nieraz obecnie zastanawiam się nad tem, czy jacy biali, zapędzeni wypadkiem w tamte strony, nie zdziwią się brakiem ludożerstwa i przyjaznem usposobieniem krajowców.

W ten sposób przeminęły całe dwa lata. Widzieliśmy kilkakrotnie przepływające okręty, a parę razy wraz z Jambą, rzuciłem się do łodzi, wiosłując ku nim rozpaczliwie, dziewczęta zaś przypatrywały się z wybrzeża pełne wzruszeń naszym usiłowaniom. Były one zawsze daremne.

Raz wreszcie zaszedł straszny wypadek. Do dziś bez łez wspomnieć go nie mogę, a nawet nigdy w zupełności, nie uspokoję sumienia, żem postąpił tak, jak postąpić należało. Ale niestety, są chwile tak gwałtownego wzruszenia, że opuszcza nas rozwaga, przytomność umysłu i wszystkie władze ducha są zmącone.

Ujrzeliśmy kiedyś, wśród prześlicznej pogody okręt, płynący powoli przez zatokę, o parę mil odległości. Obyśmy go nigdy nie byli ujrzeli!

Jak zwykle, uczuliśmy dziwne wzruszenie, postanowiłem zaraz przeciąć mu drogę jeśli to będzie możliwe, a dziewczęta koniecznie chciały płynąć z nami. Próbowałem im to wyperswadować, ale błagały tak gorąco, ażebym je zabrał, żem zgodził się wreszcie i gdy Jamba przygotowywała łódkę, prosiłem dzikich, by popłynęli także na swoich tratwach, które były szybsze od naszej łódki, obiecując, że jeśli dostanę się do swoich, przyślę im w podarunku co tylko będą chcieli:

noże, pstre szaty, paciorki. Posłuchali mnie i wkrótce płynęliśmy całą siłą, wioseł ku okrętowi w kilkanaście tratew.

Rozumiem teraz, że niezawodnie załoga okrętowa, widząc nas gwałtownie płynących, wzięła to za napad dzikich, bo wszyscy wyścigali się krzycząc i gestykulując. Ale w owej chwili nie pomyślałem o tem. Oh! gdybym był tylko moich wiernych dzikich pozostawił na miejscu, wszystko byłoby inaczej.

Wraz z Jambą byliśmy na czele flotyli i najbliżsi okrętu. Zdziwiło mnie tylko, że choć żagle były rozwinięte, nie pokazywał się nikt z załogi. Łatwo jej się jednak było ukryć za żaglami. Dziewczęta z radości krzyczały i wymachiwały rękoma, musiałem je gwałtem trzymać, ażeby nie wpadły w morze.

Okręt nie był wcale statkiem malajskim, ale europejskim, był jednak bardzo niewielki. Dla nas jednak był to zbawca. Grdym był od niego oddalony tylko o jakie łokci stanąłem w łodzi i zacząłem wołać, ale nikt się nie pokazywał i nikt nie odpowiadał. Wówczas zamiast radości uczułem trwogę i brałem właśnie znowu za wiosło, by się więcej jeszcze przybliżyć; teraz otaczały mnie w koło tratwy dzikich, gdy nagle usłyszałem wystrzał.

Niepodobna mi opisać tego, co potem nastąpiło. Czym został trafiony, czy też straciłem równowagę z powodu, że się dziewczęta nagle zerwały, czy też padając zraniłem się w nogę o burtę łodzi, tego nie umiem powiedzieć.

Wpadłem w wodę pomimo, iż Jamba starała się

mnie podtrzymać i byłbym prawdopodobnie utonął, gdyby ona nie schwyciła mnie za długie włosy i nie utrzymywała na powierzchni, dopóki nie dostałem się znów do łodzi, gdzie czas jakiś leżałem nieprzytomny.

Gdym wrócił do sił, spostrzegłem żeśmy byli sami we dwoje i zacząłem wołać: "Gdzie dziewczęta! gdzie one są? Trzeba je ocalić!"

Niestety ukryła je słoneczna fala i nigdy się z niej nie wynurzyły. Co prawda pływały doskonale, zapewne jednak tak nagle rozwianie nadziei, odebrało im przytomność i znalazły śmierć w objęciu wzajemnem. Bóg je zabrał do siebie. Może to i lepiej dla nich, że nie przebyły strasznych lat późniejszych.

Długi czas jednak nie chciałem uwierzyć w moje nieszczęście. Zdawało mi się, żem stracił ukochane córki. Ja sam, Jamba i krajowcy spuszczaliśmy się w głąb morza, ażeby choć ich ciała odszukać. W końcu Jamba, widząc jak byłem wyczerpany, użyła przomocy, ażeby mnie w łodzi zatrzymać, tem bardziej, że rana otrzymana bądź od kuli, bądź od upadku, zaczęła bardzo krwawić, a że i prąd był silny w tem miejscu, musiałem poddać się Jambie, która niemal na równi ze mną odczuwała stratę, jakąśmy ponieśli.

Ja przez długi czas nie mogłem pogodzić się z tym nowym ciosem. Nie chciałem uwierzyć, by ich już nie było, bym nie słyszszał więcej głosu tych dzieci, które kochałem jak własne. One to ozłociły na czas jakiś moją smutną dolę. Żal mój zwiększało jeszcze przekonanie, że sam głównie spowodowałem ich zgubę, bo gdybym był zachował choć trochę przytomności

umysłu, nigdy w życiu nie byłbym podpływał, do maleńkiego europejskiego statku, na czele całej flotyli dzikich i pomimo całego mego nieszczęścia, nie mogę winić jego załogi. Należało mi samemu płynąć ku okrętowi. Ale niestety! wszystko to rozważyłem po niewczasie, a w danej chwili straciłem głowę w zupełności.

XXII.

Moja rana zagoiła się szybko dzięki staraniom Jamby, ale przyznać muszę, iż po tej stracie nie mogłem patrzeć na chatę, którą głównie dla dziewcząt stawiałem. Każdy sprzęt, każdy kwiat zwiędły, każdy kąt, przypominał mi je tak boleśnie, iż wprost udałem się do obozowiska dzikich i zostawałem tam cały czas, jaki jeszcze z nimi przebyłem.

Dzicy, szczególniej kobiety, rozpaczały po stracie jaką. poniosłem, ale to nie stanowiło dla mnie żadnej pociechy, tem bardziej, że rozumiałem dobrze, iż żal ten nie był spowodowany stratą moich ukochanych dziewcząt, ale był współczuciem, odbiciem smutku jakim ta strata przejęła wielkiego białego naczelnika. Zdaje mi się, że Jamba im to musiała wytłomaczyć, bo inaczej nie pojęliby nigdy, iż za dziećmi, tak bardzo rozpaczać można.

Ja wprost nie mogłem tu dłużej pozostać i znowu postanowiłem szukać cywilizacyi. Tym razem chciałem się udać na południe, aż póki nie dojdę do

wielkich miast jak Sydney, Melbourne, Adelajda. Właściwie nie miałem pojęcia, ani o odległości, ani o bezwodnych pustyniach, łańcuchach gór, rzekach, bagnach i przeszkodach różnego rodzaju, które mnie od nich oddzielały, wiedziałem tylko, że leżą na południu i chciałem ciągle iść w tym kierunku, dopóki tam nie dojdę. Czas nic dla mnie nie znaczył. Wolałem spędzać go w podróży do upragnionego celu, niż zostawać w miejscu, w którem wszystko stało mi się teraz nieznośnem.

Jamba zgodziła się natychmiast iść ze mną i w kilka tygodni po katastrofie, która zburzyła całe moje dotychczasowe życie, puściliśmy się znowu na niepewną, wędrówkę, mając z sobą tylko wiernego Brunona.

Poczciwy pies nie mógł odwyknąć od swoich młodych pań. Szukał ich niezmordowanie. Skowycząc i wyjąc, biegał ciągle po wybrzeżu. Gdybym go był miał z sobą na łodzi w ów dzień nieszczęsny, może ukochane dzieci nie utraciłyby życia.

Rozstaliśmy się z dzikimi bardzo serdecznie, kobiety płakały i lamentowały tak bardzo, iż te głośne objawy żalu długo rozlegały się za nami. Dzicy okazali mi tyle współczucia w nieszczęściu, jakie mnie spotkało, że to zwiększyło moją przyjaźń dla nich, ale pomimo to czułem, że mi tu pozostać niepodobna, że nigdy między nimi szczęśliwym nie będę.

Puściliśmy się więc znowu w świat nieznany, z zapasem żywności, wystarczającym zaledwie na małą, wycieczkę. Jamba niosła swój krzywy kij do wydobywania korzonków i koszyk, ja miałem swą zwykłą broń

topór i sztylet za pasem, a łuk w ręku. Nie miałem wówczas pojęcia, iż idąc ciągle ku południowi, dojdę do głębi nieznanego dotąd australskiego stałego lądu. Szliśmy dzień po dniu w obranym kierunku, za drogowskazy służyły nam mrowiska, które zawsze były zwrócone ku wschodowi, a których wierzchołek, pochylał się w stronę północy. Przytem wiedzieliśmy, że oposy zdrapują korę drzew także ze strony północnej, a dopomagały nam do oryentowania się gniazda os i innych, owadów, gwiazdy, a we dnie własne cienie.

Jamba szła zawsze naprzód. Znajdowaliśmy pełno owoców i korzonków. Porzuciwszy okolice zatoki Cambridge, weszliśmy w kraj wzgórzysty, gdzie wody nie brakło, a później szliśmy długo brzegiem rzeki Wiktorya, płynącej ku południowschodowi, aż w końcu spotkała nas nowa i nieprzewidziana przeszkoda. Okolica była porosła ostrą trawą wysoką blizko na dwanaście stóp, podobna z wyglądu do trzciny cukrowej, którą później widziałem, ale daleko gęstsza.

Niepodobna było iść ciągle ku południowi, przeszkadzały trawy, lasy, góry. Z konieczności trzeba było się trzymać śladów krajowców i kangurów, ale o ile to było możliwe, kierowaliśmy się ku południowi.

Porzuciwszy brzegi Wiktoryi, znaleźliśmy kraj wyniesiony nad poziom, wzgórzysty, drzewa nie były tu zwarte ale wysokie i piękne, wody było pod dostatkiem w krynicach i dołach, jako zwierzynę mieliśmy kangury i indyki, które także dostarczały nam wybornych jaj.

Omijaliśmy lasy, gdyż oprócz trudności, jaką stawiały nam ich gęstwie, brakło tam pożywienia. Rzadko

można było spotkać w nich kangura lub inne zwierzęta, gdyż te trzymały się więcej pustych przestrzeni.

Podróż nasza była bardzo powolna, spotykaliśmy nieraz pokolenia krajowców i zatrzymywali się wśród nich. Jako osobliwość zdarzyło mi się kilkakrotnie, widzieć rzeki nagle ginące z powierzchni ziemi, które w pewnem oddaleniu ukazywały się znowu. Przynajmniej tak mi się wydawało.

Któregoś dnia szliśmy jedno obok drugiego, gdy nagle Jamba zawołała gwałtownie: "Na drzewo, prędko, na drzewo. " I mówiąc to, ze swą zwykłą zręcznością wdrapała się na najbliższe drzewo. Byłem tak przyzwyczajony słuchać jej wskazówek, iż o nic nie pytając dopadłem drzewa i poszedłem za jej przykładem. Gdyby powiedziała: "Skocz w rzekę" byłbym to bez namysłu uczynił.

Dopiero usadowiwszy się wygodnie wraz z Brunonem na drzewie, odległem tylko o parę łokci od tego, na którym ona się znajdowała, zapytałem co się stało? Zamiast odpowiedzi, wskazała na pagórkowatę okolicę, do której doszliśmy właśnie.

Spojrzałem, ale zrazu nic nie dojrzałem, tylko zdawało mi się, że całą ziemię pokrywał czarny płaszcz, jakby złożony z istot żyjących. Fala ta płynęła szybko, zbliżając się do nas. Nie mogłem odgadnąć jej znaczenia, aż Jamba objaśniła mnie, że za chwilę otoczą nas miliardy szczurów, niby czarny potop.

Zjawisko to znane było Jambie, tłumaczyła mi, że te stworzenia uciekały z nizin na góry, przeczuwając, że wkrótce pora deszczów i wylewów nadejdzie. Dzi

waczny, nadzwyczajny widok jaki, miałem wówczas przed oczyma, pozostanie mi w pamięci na zawsze. Zdaje mi się iż mało kto był świadkiem podobnego zjawiska. Nie mogłem zauważyć w jakim porządku maszerowała armia szczurów, gdyż zajmowały zbyt wielką, przestrzeń. Wkrótce doszły nas wyraźne piski i wrzawa, a zaraz potem, ta dziwaczna fala opływać zaczęła, drzewa, które służyły nam za schronienie i biegła naprzód z niezmierną szybkością. Nie uszło przed nią żadne żywe stworzenie, ani wąż, ani jaszczurka, ani nawet największe kangury. Wszystko legło po krótkiej walce. Szczury pożerały nawet te z pomiędzy siebie, które osłabły lub zatrzymały się w drodze. Ta olbrzymia armia nie stawała ani na chwilę. Zdawało mi się, że każdy szczur, nie zatrzymując się wcale, gryzie biegnąc jeden tylko kęs ofiary, jaka mu się nawinęła.

Nie jestem w stanie wypowiedzieć, jak długo trwał ten pochód. Może całą godzinę. Jamba powiedziała, że i my zginęlibyśmy bez ratunku, gdyby nas szczury spotkały na ziemi, a ja jestem przekonany, iż niema na świecie tak potężnej istoty, któraby im się oprzeć zdołała, nawet słoń zostałby pożarty. Szeregi szczurów były tak zwarte, iż pomiędzy niemi ziemi dojrzeć nie mogłem. Uchodziły im tylko ptaki. Ich ciągły pisk i tupot miliardów drobnych łapek podobnym był do wichru i grzmotu zbliżającej się burzy.

Gdy szczury przeszły, patrzyliśmy na nich jeszcze czas jakiś. Przepłynęły nie wielką wodę kierując się ku wzgórzom, leżącym poza nią, ale nawet płynąc, trzymały się w tak zwartych szeregach, że tworzyły je

dną ciemną masę. Jamba powiedziała rai, iż takie wędrówki szczurów zdarzają, się nieraz, tylko zwykle armie ich nie są tak liczne jak ta, którąśmy widzieli. Nieraz też giną od szczurów dzieci krajowców, jeśli rodzice zostawią je same, szukając wody lub pożywienia, a zdarzy się taka wędrówka.

Do tej pory w tej podróży ku południowi nie brakło nam żywności, a teraz spotkaliśmy się z nowym środkiem spożywczym, który gromadzi się na liściach drzew w czasie nocy. Z tego powodu ma on pewne podobieństwo z biblijną manną zbieraną na pustyni przez Izraelitów. Jest to jakaś biała substancya; krajowcy wyrabiają z niej rodzaj chleba bardzo pożywnego, choć niezbyt smacznego. Substancya ta ukazuje się tylko w niektórych okolicach i to niekiedy, nigdy naprzykład niema jej w czasie pełni.

XXIII.

W czasie tej wielkiej podróży, zdarzyło nam się wiele szczególnych przygód, które chciałbym opowiedzieć po kolei, o ile moja pamięć na to pozwala.

Kilka razy spotkaliśmy się z szarańczą, a w parę miesięcy po porzuceniu naszej siedziby nad zatoką Cambridge, obiegła nas ona taką chmarą, iż utworzyła żywy most na wodzie. Nieraz musiałem przechodzić po masie tych owadów sześć do ośmiu cali grubej, ażeby się dostać do wody. Szarańcza, którą widziałem, miała kolor żółto brunatny, niekiedy czarny, a długość

jednego owadu dochodziła do czterech cali. Kiedy szarańcza zrywa się do lotu, wydaje dziwny chrzęst, a niekiedy zwarta jej masa zakrywa słońce.

Szarańcza, pieczona na węglach, stanowi smaczny pokarm. Jamba jak zawsze trudniła się kuchnią. Umiała z wielką szybkością rozniecać ogień za pomocą drewnianego przyrządu, z którym kobiety australskie nie rozstają się nigdy. Ona też wyszukiwała korzonków, stanowiących przyprawę naszego pożywienia i polowała na oposy, gdym ja chwytał węże, kangury oraz większe zwierzęta. Schronieniem na noc był szałas z gałęzi, przed którym był zawsze płonący ogień.

Już kilka miesięcy trwała nasza wędrówka, gdy byliśmy świadkami szczególniejszego zjawiska, w które trudnoby uwierzyć, jeśliby fakta podobne nie były dobrze znane w Australii.

Znajdowaliśmy się właśnie w otwartej, suchej miejscowości, porosłej nizka trawą i zupełnie pozbawionej drzew. Nagle na horyzoncie ukazała się dziwna czarna chmura. Była to dla nas wielka radość i niecierpliwie oczekiwaliśmy deszczu, tak rzadkiego w Australii. Ale gdy ten lunął, ku memu niezmiernemu zdziwieniu, spadło z nim razem pełno żywych rybek, wielkości zwykłych płotek.

Burza potworzyła pełno zbiorników wody w niższych miejscach, a w nich pluskały się rybki. Mieliśmy z nich wyborne pożywienie, dopiero gdy wody wyschły, zdechłe ryby napełniły powietrze tak wstrętną wonią" iż uciekliśmy szybko z tego miejsca.

Odgłos grzmotu napełnia w ogóle Australczyków

radością, uważają go bowiem jako zapowiedź deszczu, bo w tych bezwodnych krainach deszcz jest największem błogosławieństwem.

Pierwszy to raz byłem świadkiem deszczu z ryb, ale jeszcze w okolicach zatoki Cambridge dziwiłem się nieraz widząc po burzy kałuże pełne ryb, które nie wiedzieć zkąd pochodziły i ginęły po wyschnięciu wody. Prawdopodobnie spadały one z deszczem.

Tymczasem jednak dopóki wody nie wyschły, żyliśmy rybkami i te smakowały nam bardzo. Inny przysmak stanowił rodzaj robaka, który upieczony na węglach miał smak włoskiego orzecha. Robak ten znajdował się wśród wysokiej trawy, podobnej nieraz do trzciny: był białawy i krył się w łodygach.

W naszych wędrówkach często spotykaliśmy dzikich. Z jednemi pokoleniami spędzaliśmy dni kilka, z innemi tylko zamienialiśmy powitania, albo też szli z nimi dopóki kierowały się ku południowi, ale ponieważ one wędrowały tylko od jednego zbiornika wody do drugiego, nasze drogi rozchodziły się prędko.

Niektóre plemiona okazywały nam zrazu nieprzyjazne usposobienie, wówczas ukazywałem swój kij paszportowy i starałem się ich sobie zjednać, okazywaniem gimnastycznych ćwiczeń. Wielu z pomiędzy dzikich nie okazywało zdziwienia na widok białego człowieka, ale za to szczekanie. Brunona wprawiało ich w zdumienie.

Nieraz widząc niechęć jakiego plemienia krajowców, od razu rozpoczynałem koziołki, które każdy uli

cznik potrafi wywracać w Europie i to wywoływało taką radość, iż odrazu następowały przyjazne stosunki.

Raz spotkałem znienacka około dwudziestu dzikich, dobrze uzbrojonych. Zatrzymali się oni, spostrzegłszy mnie i Jambę, a ja postąpiłem naprzód, wołając, że mam przyjazne zamiary i pokazując mój rzeźbiony kij, ale skuteczność tego talizmanu była rozmaita, a tutaj Jamba w żaden sposób nie mogła się z krajowcami porozumieć, mówili jakimś zupełnie odmiennym językiem. Uciekłem się więc do mimiki, tłómacząc im za jej pomocą, że chcemy przebyć z nimi noc jedną, ale oni potrząsali tylko groźnie swemi dzidami. Jamba szepnęła mi w ówczas, że wszystko się na nic nie zda, bo wojownicy byli widocznie źle usposobieni.

Spotkanie to odbyło się w niezwykłych warunkach, zwyczajnie bowiem, naprzód sadowiłem naczelników spotkanego plemienia w krąg na ziemi, jak przy każdej naradzie i dopiero pokazywałem mój kij i przekładałem żądania, a wreszcie wraz z Brunonem wykonywałem gimnastyczne ćwiczenia. Bruno doskonale odgrywał swoją rolę, a szczekania jego może bezwiedne, wywierały zawsze wielkie wrażenie.

I teraz jednak nie dałem za wygraną, dobywszy więc nagle świstawki wydobyłem z niej kilka tonów i zacząłem wykonywać moje skoki. Skutok okazał się natychmiastowy. Dzicy rzucili na ziemię dzidy i śmieli się do rozpuku. Gdym skończył w sposób jak mogłem najefektowniejszy, zbliżyli się do mnie z wielką serdecznością i odtąd byliśmy przyjaciółmi.

Za pomocą tak prostych środków zyskiwałem

zwykle przychylność dzikich, a gdy raz ją zyskałem, mogłem już na nią rachować w zupełności.

Oddział wojenny jaki spotkałem, poprowadził nas do swego pokolenia. Przyjęto mnie tam z wielką wspaniałością i opowiadano późno w noc o dziwnych sztukach, jakie im pokazywałem. Oddział powracał właśnie z wielkiego polowania, więc pożywienia było bardzo wiele, a okolica jakkolwiek skalista, obfitowała w węże i zwierzynę.

Na drugi dzień rano, przyniosłem im parę sępów, zabitych z luku, a zdumienie, sprawione tym faktem, było niezmierne, rzucali oni dzidy na odległość, ale nie umieli celować przez odpowiednie podniesienie broni.

Muszę tez powiedzieć tutaj, iż ptaki unoszą się zawsze nad obozowiskami dzikich, tak dalece, iż widząc je krążące na horyzoncie, można wnosić na pewne, że niedaleko znajduje się czasowa osada krajowców, szczególniej też jeżeli ci palą na pewnej przestrzeni drzewa i krzewy, bo wówczas, szczury, węże wypłoszone stanonowią przynętę dla ptactwa.

Często Australczyków nazywałem murzynami, są oni takimi względnio do mnie, ale właściwie kolor ich skóry jest brunatny, a gdym posuwał się ku południowi, kolor ten był coraz ciemniejszy. Dzicy z zatoki Cambridge mieli skórę więcej zbliżoną do barwy Malajczyków.

Pokolenia, które teraz spotykałem, były zarówno pod względem fizycznym jak umysłowym dużo niższe od tamtych. Czarni ci, byli wzrostu dużo niższego, mężczyźni rzadko przechodzili wysokość pięciu stóp,

chociaż okolica obfitowała w zwierzynę, więc mieli dużo pożywienia, przytem brzydota ich była wprost odrażającą. Czoła ich były bardzo nizkie, a rysy zwierzęce. Pod względem inteligencyi byli tak mało rozwinięci, że nawet nie używali tarczy i nie przyszło im na myśl sporządzić sobie osłony przed dzidami nieprzyjacielskiemi.Żałowali jednak zwykle, kiedym ich opuszczał i dawali sygnały ościennym pokoleniom, zwiastując im przybycie przyjaznych cudzoziemców.

Nie byłem jednak wcale spokojny, bo wchodziliśmy pomiędzy pokolenia, gdzie nietylko coraz mniej zważano na te przyjazne sygnały, ale nawet raz rozpoczęto kroki nieprzyjacielskie, zanim mogłem pokazać moje akrobatyczne sztuki. Kilka dzid przeleciało mi koło głowy. Nie miałem więc innego sposobu jak puścić pół tuzina strzał na dzikich. Starałem się jednak uczynić to nieszkodliwie. Środek ten poskutkował, bo korzystając ze zdumienia sprawionego przez moje strzały, zacząłem wykonywać szereg najśmieszniejszych koziołków. I znowu tyra sposobem odniosłem zwycięstwo.

Nie można ostatecznie dziwić się dzikim, że okazują takie niedowierzanie obcym, zanim się przekonają o ich zamiarach i dla tego to człowiek biały narażony jest przy spotkaniu z nimi na wielkie niebezpieczeństwo i może być zamordowany dzidami odrazu, jeśli nie potrafi dowieść, że nic złego nie zamyśla.

XXIV.

Upłynęło kilka miesięcy, a my ciągle wędrowaliśmy ku południowi, zbaczając tylko z konieczności na wschód lub zachód, gdy zatrzymywały nas łańcuchy gór. Porobiliśmy sobie rodzaj worków na wodę z wnętrzności kangura i zawsze nosiliśmy je napełnione, gdyż czasem zdarzały się dnie, w których nie spotkaliśmy żadnej krynicy, ani zbiornika wody, szczególniej w piaszczystych płaszczyznach, porosłych iglastemi drzewami.

Skoro tylko dostrzegłem wierzchołki drzew palmowych, kierowałem się ku nim, bo tam zawsze można było spodziewać się wody. Jeśli nie było jej na powierzchni, łatwo jej się było dokopać.

Natura roślinności zmieniała się często odrazu, tak, iż moja niestrudzona Jamba, nie zawsze znajdowała korzonki jadalne. Na szczęście zwierząt było pod dostatkiem i trzeba przyznać, że byliśmy szczęśliwi pod względem pożywienia i napoju, tem bardziej, iż dzicy ostrzegali nas, iż są tu pustynie zupełnie bezwodne, których nawet oni, przywykli do pragnienia, przebyć nie mogli.

Zauważyłem tez, iż w tej dziwnej, mało znanej części Australii, pustynia bezpośrednio graniczy z urodzajną ziemią, a piaski odcięte były ostrą niemal linią od rozkosznie zadrzewionej ziemi, poza którą była znów pustynia lub łańcuch wzgórz.

Raz gdyśmy przebywali wśród pokolenia dzikich, naczelnik pokazał mi kilka ciekawych jaskiń w pobliz

kich górach; okolica była tutaj dzika. Każda rzecz nowa budziła moje zajęcie, tem bardziej, iż tkwiła we mnie zawsze ukryta nadzieja, iż spotka mnie coś nadzwyczajnego i dopomoże do wydobycia się z dzisiejszego położenia. Postanowiłem więc zbadać owe jaskinie i tutaj, to wpadłem w wielkie niebezpieczeństwo, z którego cudem prawie ocalałem.

Zwiedzając jaskinie natrafiłem na zagłębienie, mające około dziesięciu łokci średnicy, a cztery głębokości. Dno było piaszczyste, a w jednem zakącie dostrzegłem przedmiot, z którego nie mogłem sobie zdać sprawy, więc nie namyślając się, skoczyłem tam, zostawiając na brzegu warczącego Brunona, bo wiedziałem, iż musiałbym go potem z trudem wydobywać z zagłębienia, mającego strome brzegi. Właśnie gdym się rozpatrywał w około, ujrzałem z przerażeniem głowę wielkiego, czarnego węża, który wypełzał ku mnie z pod zbutwiałego kloca. Na szczęście miałem w ręku długi kij, odskoczyłem więc jak mogłem najdalej i uderzyłem węża w ogon, bo wiedziałem, że go tym sposobem obezwładnię.

Zaledwie tego dokonałem, spostrzegłem drugą, syczącą wężową głowę, wznoszącą się ku mnie. Udało mi się znowu obronić tym samym sposobem. Tymczasem węże występowały jeden po drugim i przekonałem się, że zgniły kloc zawierał całe gniazdo, które tu zapewne schroniło się za zimę. Szczęściem wypełzały jeden po drugim, inaczej zguba moja byłaby nieuchronną. Myślałem już tylko o tem, jak długo uda mi się bronić, bo niepodobna było myśleć o ucieczce; kilka

krotnie zabierałem się do niej i nowy nieprzyjaciel zmuszał mnie do obrony.

Bruno tymczasem biegał w około zagłębienia jak szalony, szczekając zajadle, znał on węże doskonale i lękał się icb bardzo, bo nieraz był ukąszony.

Właściwie ocalenie moje, zawdzięczam temu tylko, iż była to pora zimowa, a węże, odrętwione, pełzały powoli i jeden po drugim. W podobnych razach nie podobna zdać sobie sprawy z czasu, więc nie umiem powiedzieć jak długo trwała walka, aź wreszcie mogłem policzyć poległych nieprzyjaciół. Uczyniłem to przez ciekawość, a także dla tego, że chciałem tym sposobem zrobić na dzikich odpowiednie wrażenie, bo była to rękojmia mego bezpieczeństwa.

Wszystkich wężów było sześćdziesiąt ośm, a każdy długi był przynajmniej cztery stopy. Nie czułem na razie zmęczenia, zdaje mi się jednak, że tylko zbytek nerwowego podniecenia nie dozwalał mi odczuć wyczerpania. Kiedy wreszcie wydobyłem się z tej strasznej jaskini, udałem się do obozowiska dzikich i przyprowadziłem ich z sobą, ażeby im pokazać com uczynił. Podziw ich nie miał granic i od tej chwili, spoglądali na mnie z największym uwielbieniem, historya zaś zabicia tylu węży, rozeszła się szybko za pomocą, dymnych sygnałów na wszystkie okoliczne pokolenia, co w rezultacie bardzo ułatwiło nam dalszą podróż, bo wszędzie przyjmowano mnie z otwartemi rękami.

Muszę też tutaj zaznaczyć, że nawet wrogie pokolenia tubylców, utrzymywały pomiędzy sobą stosunki, za pomocą owych dymnych sygnałów, któremi uwiada

miają się wzajem o bieżących nowinach. Powszechnym także obyczajem są owe corroboree, przy których opowiadania, i śpiewy podnoszą, każde zdarzenie do niebywałych rozmiarów. A ktoby się sam nie chwalił i zachowując się wśród dzikich jak w cywilizowanych krajach, zadawalnia! się czystą prawdą., nie uczyniłby żadnego wrażenia. Trzeba było się dostroić do tonu przesady, przyjętego powszechnie. Przypominam sobie naprzykład jak, sam opiewałem zgon dwóch wielorybów, które wprost jakoby zabiłem sztyletem. Dzisiaj śmieję się z tego, ale wówczas było to smutną koniecznością.

"W mojej ówczesnej podróży, przechodziłem okolice pełne mineralnych bogactw, nawet spotkałem złoto rodzime i złotą rudę. Raz wśród skał granitowych, dostrzegłem czerwone kamienie, uderzyły mnie one swym dziwnym wyglądem, podniosłem niektóre i przekonałem się, że były to prześliczne rubiny. Nie zabrałem ich jednak z sobą, bo nie były mi na nic przydatne, więc teraz wspominam tylko tę okoliczność. Znalazłem także rodzimą cynę w wielkiej ilości w górach króla Leopolda, ale nawet pokłady złota, nie miały dla mnie wartości i zaledwie zatrzymywałem się, by podnieść drogi kruszec, jako przedmiot ciekawy. Nacóż złoto przydać mi się mogło? Byłbym oddał całe jego bryły za trochę soli, której tak bardzo potrzebowałem. Później jednak zużytkowałem praktycznie drogocenny metal.

Oto niedaleko gór, które, jak sądzę, były górami Warburton, w zachodniej Australii znalazłem wielką

bryłę rodzimego złota, tak błyszczącą i czystą żem ja, podniósł i pokazał Jambie, opowiadając jej, że w moim kraju, ludzie podejmują, najcięższe prace i niebezpieczeństwa, ażeby zdobyć błyszczący kruszec. Sadziła zrazu, iż żartuję, a potem śmiała się z tego serdecznie, tak samo jak inni tubylcy.

Muszę też powiedzieć, że w mało znanej okolicy Kimberley krajowcy złotem obciążali swoje dzidy, ja znajdowałem tylko bryły złota blizko zatoki w czasie wielkiej ulewy, lub też po niej, a ponieważ Jambę zachęciły moje opowiadania, poszukiwała go ciągle. W niektórych górach znajdowałem także opale, chciałem je użyć na ostrza do dzid ale przekonałem się, że kamień ten był za lekki i za kruchy. Na ostrza do dzid używano specyalnego kamienia. Jak łatwo zrozumieć ceniono ostre dzidy bardzo wysoko i obrabiano odpowiednio, tak iż stawały się przedmiotem handlu. Krajowcy zamieniali je nieraz na muszle i ozdoby, których nie posiadali. Kamień ten był to rodzaj kwarcu, który można było zaostrzyć w sposób następujący: Rozgrzewano go do najwyższego stopnia, a potem lano wodę, w mniejszej lub większej ilości w oznaczone miejsce. Kamień pękał, a przy wprawie, otrzymywano kształty jakie tylko chciano. Czytałem potem opis tego wszystkiego i wielu innych rzeczy w angielskim Towarzystwie rozwoju przemysłu, na kongresie w Bristolu w r. .

Najpiękniejszą bryłę złota jaką znalazłem, ważącą może parę funtów, użyłem na ozdoby dla Jamby. Położyłem złoto na klocu twardego drzewa i biłem z całej siły

kamieniem dopóki nie nabrało giętkości i nie stało się tak miękkiem, żem je mógł giąć w palcach; zrobiłem Jambie w ten sposób bransolety na nogi i ręce, oraz opaskę na włosy, którą nosiła czas długi, bo bransolety nie miały dla niej uroku i rozdała je dzieciom.

Mogę powiedzieć, iż w wielu okolicach, pokłady złota były bardzo bogate, ale co prawda mało się tem zajmowałem. Dla nas te pokłady były niekiedy bardzo niedogodne, bo zwykle obok nich, napotykaliśmy ostre kwarce i kamienie, utrudniające nam wędrówkę. Znajdowały się też w dzikich, skalistych górach, nie zmiernie ciężkich do przebycia.

XXV.

Wędrowaliśmy ku południowi już blizko dziewięć miesięcy, gdy spotkała nas przygoda, która zupełnie zmieniła moje plany. Spotkaliśmy któregoś dnia gromadkę tubylców, złożoną z ośmiu młodych ludzi, którzy szli w tę samą, stronę. Szliśmy więc razem. Okolica była dość dzika, porastały ją gdzieniegdzie drzewa iglaste, albo tez mizerne palmy, a zwierząt było bardzo mało. Kraj jednak stawał się coraz żyźniejszy, a potem znów na południu ukazały się góry.

Gdyby towarzyszący nam dzicy, nie doprowadzili nas do wody, bylibyśmy srodze ucierpieli z powodu pragnienia, bo zawsze trzeba było się jej dokopywać.

Dostaliśmy się właśnie na szczyt niewielkiego wzgórza, gdy niespodzianie, ujrzałem w dolinie, która

się pod niem rozciągała, czterech białych na koniach. Zdaje rai się, że było także parę jucznych koni, ale nie jestem tego pewny, bo zanadto zdziwiony byłem ich widokiem. Kierowali się ku zachodowi, nosili zwykły ubiór australski: wielkie kapelusze, flanelowe koszule, zabrudzone spodnie i długie buty. Widzę ich dotąd w pamięci, jechali stępa, na koniach wynędzniałych.

Teraz znowu, bez względu na ciężką odebraną naukę, niepowstrzymany pośpiech stał się moją zgubą. "Wreszcie, cywilizacya!" zawołałem i z okrzykiem podobnym do tego, z jakim dzicy rzucali się do boju, biegłem jak szalony, zapominając zupełnie o mojem wyglądzie, o długich włosach, a wreszcie o kolorze skóry, który stał się niemal tak ciemny jak u tubylców.

Moi towarzysze, jak się później dowiedziałem, biegli za mną, bo zdawało im się także, iż rzucałem się na białych, aby ich pozabijać. Naturalnie, że biali bronić się chcieli i odparli mniemany atak strzałami, skierowanemi do naszej gromadki. Konie ich także były przestraszone, biegły, rżąc i wierzgając, czem jeszcze powiększały zamieszanie tej chwili.

Wszystko to oprzytomniła ranie odrazu, a ponieważ nie byłem raniony, szybko rzuciłem się na ziemię wśród wysokiej trawy, to samo uczyniła Jamba i dzicy.

Błyskawicznie zrozumiałem wówczas, jak postępek mój był szalony, chciałem wówczas biedz sam, wytłumaczyć wszystko tym ludziom, ale Jamba powstrzymała mnie od kroku, który według niej, prowadził do zguby.

Skoro zniknęliśmy wszyscy wśród traw, jeźdzcy zwrócili konie i popędzili szybko ku południowi, gdy tymczasem, o ile pamiętani, jechali poprzednio na zachód; popędzili teraz tak szybko, jak tylko wynędzniałe konie biedz mogły.

My zaś pożegnaliśmy się z dzikimi, którzy udali się ku wschodowi.

Gdy biali odjeżdżali, uczułem taką rozpacz i wściekłość, że tego nawet dobrze wyrazić nie potrafię. Byłem więc dla nich wyrzutkiem, skoro nietylko odwracali się odemnie, ale bronili jakby przed szalonemi zwierzęciem. Wszyscy moi byli przeciwko mnie: — Dobrze więc — mówiłem sobie — skoro cywilizacya mnie odpycha, nie będę jej więcej szukał, czekać będę aż ona sama mnie znajdzie.

Omylone nadzieje wraz z ciągłemi przekładaniami Jamby i czcią, jaką otaczali mnie tubylcy, nakłaniały mnie do ostatecznego przyjęcia dzikiego życia. Powoli wyrabiało się we mnie przekonanie, że takie już było moje przeznaczenie, było więc najlepiej poddać się temu, co nie mogło być zmienione i pozostać tam gdzie byłem. Zamierzałem z głęboką goryczą w sercu zamieszkać w górach, gdzie nie mogła mnie dosięgnąć mordercza broń białych.

Wracałem nawet w stronę, z której przyszedłem ku północy, naturalnie z nieodstępną Jambą, szukając sobie schronienia na zbliżającą się zimę. Niepodobna bowiem było pozostać, gdzieśmy byli, z powodu zimna, przytem brakło tu także jadalnych korzonków.

W kilka dni później Jamba, której wzrokowi nic nie uszło, pokazała mi z okrzykiem ślady stóp na piasku, mówiąc, że były to stopy białego i dodając z dziwną pewnością, że ten biały utracił rozum i błądził bez celu, wśród tej strasznej krainy.Łatwo było Jambie rozpoznać ślady stóp ludzkich, ciekawy byłem jednak z czego wnosiła, że ów człowiek był szalony. Pokazała mi ślady nóg obutych. Te ślady krzyżowały się w dziwny sposób, świadcząc, że ten, co je zostawił, sam nie wiedział gdzie dążył, a zatem nie mógł być przy zdrowych zmysłach.

Było to w chwili, gdy pałałem wściekłością do białych, jednak uczułem wielką litość nad nieszczęśliwym, znajdującym się w tak okropnem położeniu.

Dwa dni blizko, śledziliśmy z Jambą te ślady, a wreszcie odnaleźliśmy przedmioty, widocznie porzucone przez tego biedaka. Naprzód wpadł mi w oczy kawałek listu, adresowanego do kogoś w Adelajdzie, z pieczątką pocztową nieznanej miejscowości. Pisała go kobieta, winszując osobie, do której list był adresowany, iż przyłączył się do wyprawy, mającej przebyć stały ląd Australii. Cieszyła się wróżąc mu ztąd wiele dobrego. Życzyła przytem szczęścia i pomyślności, dodając w końcu, jak bardzo cieszy się nadzieją jego powrotu.

Okolica wśród której poszukiwaliśmy śladów wędrowca, była dziką, wszędzie piaski, drzewa iglaste i ostre, kłujące trawy. Nagle Jamba, idąca zawsze naprzód, krzyknęła i podjęła z ziemi wielki kapelusz, jaki noszą australscy pionierzy. Trochę dalej znaleźli

śmy bluzę, dalej jeszcze spodnie, a wreszcie parę podartych butów.

W blizkości tych przedmiotów, ze szczytu piaszczystego wzgórza ujrzałem rozciągnięte ciało białego, leżące twarzą, ku ziemi. Naturalnie pobiegliśmy do niego, ale pierwsze moje wrażenie było, że to człowiek umarły. Ręce miał rozkrzyżowane, palce zaryte w piasku. Podniosłem go i przekonałem się z niezmierną, ulgą, iż serce jeszcze biło. Uczułem wówczas nieopisaną radość, a zarazem i wielką litość dla nieszczęśliwego, który musiał tak wiele przecierpieć, zanim doszedł do podobnego stanu.

Zwilżyłem naprzód usta nieprzytomnego wodą, którą Jamba nosiła zawsze przy sobie i zacząłem go rozcierać, chcąc przywrócić do przytomności, ale wyczerpałem cały zapas wody bez żadnego skutku. Jamba natychmiast, z własnej woli, poszła znów po nią. Zabrało to z godzinę, a ja przez ten czas nie ustawałem w trzeźwieniu zemdlonego.

Skoro Jamba przyniosła wodę, usiłowałem wlać mu parę kropel w usta, a nawet wlałem mu w nie krew, świeżo zabitego oposa, którego Jamba schwyciła. Zawlokłem go w końcu pod drzewo, posadziłem, oparłszy ciało o pień, zmoczyłem jego koszulę i zrobiłem z niej kompres ca piersi.

Wreszcie wydał jęk i był w stanie przełknąć trochę wody, a że właśnie noc zapadała, postanowiliśmy spędzić ją tutaj przy nieszczęśliwym, czuwając nad nim kolejno i ciągle zwilżając mu usta.

Rano o tyle przyszedł do siebie, że otworzył oczy.

Boże! jakże oczekiwałem tego pierwszego spojrzenia i z jak gorzkiem rozczarowaniem przekonałem się, że było to tylko bezmyślne spojrzenie obłąkanego. Zrazu chciałem je przypisać chorobie, okropnym chwilom jakie były jego udziałem, gdyż pragnąłem uczynić mu tysiąc pytań, dowiedzieć się kim był, zkąd przybywał jakie były wiadomości ze świata, jakim sposobem mogłem do niego powrócić. Powstrzymałem jednakże moją palącą ciekawość, zachowując jeszcze nadzieję, że ten stan obłędu przeminie, gdy zupełnie siły odzyska.

Koło południa chory był już w stanie podnieść się, a wkrótce potem pójść z nami do miejsca, gdzie znajdowała się woda; tu założyliśmy obozowisko, aż do czasu kiedy chory zupełnie przyjdzie do siebie.

Zapytacie może, czy przez ten czas chory nic nie mówił? Mówił niestety, a nawet mówił bardzo wiele, a ja chwytałem jego każde słowo, ale ku memu wielkiemu strapieniu, nie można było z jego słów wyciągnąć najmniejszego sensu. Czasem spoglądał na mnie pilnie, a potem wołał, iż napewno idziemy w złym kierunku, pytań nie słyszał, a raczej nie rozmawiał tylko ciągle powtarzał swoje.

Ubrałem go napowrót w rzeczy znalezione, bo ucierpiał mocno od palących promieni słońca.

Upłynęło wiele czasu zanim się przekonałem, iż Jamba miała zupełną słuszność, sądząc z jego śladów, że był obłąkany. Nie mogłem pogodzić się z tą myślą, oczekiwałem ciągle jakiegoś przebłysku rozumu, aż wreszcie doszedłem do przekonania, iż zamiast zbawienia lub chociażby tylko pomocy, ten człowiek był

dla nas strasznym ciężarem i stokroć pogarszał nasze położenie.

Udaliśmy się znowu w podróż dawnym szlakiem, ale teraz musieliśmy posuwać się bardzo powoli, z powodu osłabienia naszego towarzysza. Biedak, żałowałem go z całego serca, próbowałem pieszczot i groźby, jedne i drugie były również bezskuteczne. Ostatecznie był to jak młyński kamień, uwiązany mi u szyi, zwłaszcza też w tak trudnej i niepewnej podróży.

Przychodziło mu czasom do głowy usiąść na miejscu i nie ruszyć się wcale. Nie było wówczas na to żadnej rady, dopóki się nie podniósł z własnej woli.

Dziwna rzecz, Bruno przywiązał się bardzo do niego i był mu ciągłym towarzyszem. Było to dla mnie szczęśliwie, bo inaczej, byłbym go musiał pilnować ciągle, by od nas nie odchodził, a tak ten obowiązek spadał na psa. Lękałem się także, by jakie napotkane pokolenie dzikich, nie zabiło go, zanimby odkryto, że jest obłąkany, bo jak to już dawniej pisałem, dzicy mają dla szaleńców cześć religijną.

Trafiliśmy w końcu na jakieś moczary i tu przebyliśmy blizko dwa lata, bo dalsza podróż z obłąkanym, okazała się wprost niemożliwą. Stał się on dla nas nieznośnym ciężarem.

Zresztą wówczas, pragnąłem już tylko powrócić do swoich dzikich z zatoki Cambridge. Zdawało mi się, że ostatecznie żyjąc tam spokojnie, prędzej dostanę się do cywilizowanego świata za pomocą jakiego okrętu, niż przedsiębiorąc podróże przez ląd tak ogromny. A przytem teraz było to zupełnie niepodobieństwem,

gdyśmy byli obarczeni istotą, bezsilną i bezrozumna, z którą nawet nie mogliśmy ruszyć się z miejsca, dopóki się choć trochę nie wzmocni.

Lękałem się dać szaleńcowi jakiejkolwiek broni. Nawet znaleziony nóż jego darowałem jednemu z przyjaznych naczelników, który był za to niezmiernie wdzięczny.

Zanim dostaliśmy się do moczarów, o których wspomniałem, trzeba było przejść ciężką, drogę, a było kilka tak skalistych urwisk, że traciłem już nadzieję ich przebycia, tem bardziej, że nieraz musiałem na plecach dźwigać obłąkanego, bo czułem żem mu winien opiekę.

Kilkakrotnie naczelnicy pokoleń spotkanych, radzili mi, bym go porzucił, ale mnie nigdy podobna myśl nie przyszła. Dzicy uważali biedaka za rodzaj bóstwa. Szaleństwo jest u nich rzeczą bardzo rzadką, tak dalece, że w moich wędrówkach, spotkałem tylko dwie istoty pozbawione rozumu i to jedną z nich był człowiek zidyociały w skutek przypadku, bo spadł z wysokiego drzewa na głowę. Całe pokolenie opiekowało się nim, dostarczało mu pożywienia i otaczało szacunkiem.

XXVI.

Krótka podróż, odbyta z nieznanym szaleńcem, dobrze wraziła mi się w pamięć. Przyjmował on obojętnie pokarmy jakich dostarczaliśmy mu; Jamba mu

siała mu zbudować szałas, trzeba było go ciągle strzedz i myśleć o nim. W chwilach zniechęcenia i pracy nad siły, żałowałem prawie żem go nie zostawił losowi i niedał mu umrzeć spokojnie.

Nieszczęśliwy byłby nieraz stał się pastwą śmierci, gdyby nie czujność wiernego Brunona. Nie mogłem jednak pozbyć się nadziei, że kiedykolwiek odprowadzę go do cywilizowanego społeczeństa, że dowiem się tam, kim był i zkąd pochodził i że ludzie będą mi wdzięczni za moją. dobroć dla niego. Z początku sądziłem, że stracił rozum wskutek porażenia słonecznego i że może powoli odzyska zmysły. Nie mogłem jednak dopomódz mu niczem, chyba dostarczając pożywienia.

Obłąkanie biedaka było spokojnie, zdawał się nikogo nie widzieć i nie słyszeć, nawet mnie i Jamby; mówił coś ciągle sam do siebie i chodził gestykulując. Nie czyniliśmy mu żadnego przymusu i zostawiali go pod strażą Brunona. Muszę też dodać, że Jamba go nie lubiła, jedynie przez przywiązanie dla mnie, znosiła i nawet okazywała się dobrą dla niego.

Gdyśmy przebywali nad moczarami, odebrałem szczególną wiadomość od sąsiedniego pokolenia. Już raz po osiedleniu się tutaj, doszły mnie wieści, iż po drugiej stronie moczarów znajdował się w wodach jakiś zły duch i ten straszył kobiety, skoro się tylko zbliżyły, Sława białego człowieka, to jest moja, doszła do tego pokolenia i przysłali do mnie posłów, prosząc, bym ich od złego ducha oswobodził.

Przychylając się do tej prośby, udałem się z Jambą na miejsce, zostawiając nieznajomego pod strażą

Brunona. Moczary otoczone były w tym miejscu gęstym lasem, porastającym na wzgórzach. Otóż słyszałem od człowieka przysłanego z prośbą o pomoc, że od dawna w moczarach, blizko obozowiska, przebywała jakaś wielka ryba czy potwór, budząc postrach ogólny. Potwór ten często przypływał do samego brzegu i chciał przebijać ludzi jakąś długa dzidą, którą trzymał w paszczy. To był ten zły duch, przerażający krajowców i to mnie troche niepokoiło. Miałem przekonanie, że była to ryba, spadła tu zapewne z deszczem, wraz z wielu innemi, która wyrosła, a może nie mogła się dostać do morza. Uważałem jednak ten wypadek za szczęśliwy dla mnie, bo dawał mi sposobność, pokazania mojej potęgi, gdyż nie wątpiłem, że mi się uda zwalczyć potwora i zdobyć sobie tym sposobem wpływ na sąsiednich dzikich. Zanim więc udałem się na drugą stronę moczarów poczyniłem już pewne przygotowania do walki czy połowu.

Zaraz przybywszy na miejsce, poszedłem z krajowcami nad wodę i nie długo czekałem na pojawienie się potwora. Była to olbrzymia ryba, szybująca w szalonych podskokach w różne strony. Dzicy ujrzawszy ją podnieśli wrzask wielki, skakali i biegali nad brzegiem, ażeby ją odstraszyć. Pierwszem mojem staraniem było przekonać się o właściwej naturze nieprzyjaciela. Zarzuciłem więc na niego rodzaj wędki za pomocą haka z rybiej ości. Miałem także z sobą coś nakształt sieci, zrobionej z długich pasów, skóry i kory. Jamba pod moją dyrekcya zbudowała z kory maleńką łódkę, w której ja i ona mogliśmy się zmieścić. Zale

dwieśmy w nią siedli i zaczęli wiosłować, potwór teraz ukryty w wodzie, zwrócił się ku nam, podnosząc fale swem ogromnem cielskiem. Ani ja, ani Jamba, nie czekaliśmy na niego i rzuciliśmy się do wody właśnie w chwili, gdy długa biała jego dzida, ukazała się na powierzchni o kilka łokci od nas.

Usłyszeliśmy chrzęst i ujrzeliśmy, że ostry dziób potwora, przebił obadwa boki łódki, a jego ciało rzucało się w sieci, która ją oplatała. Patrzyliśmy z Jambą i gromadą krajowców z wybrzeża na rozpaczne miotanie się złego ducha.

Czekaliśmy aż potwór osłabnie, a wówczas, za pomocą drugiej łódki z kory, łatwo mi już było zabić go toporem.

Muszę tutaj zaznaczyć, iż owe pokolenie dzikich, mieszkające wśród lądu, po raz pierwszy widziało łódź, albo leź jakikowiek statek wodny i to naturalnie wzbudzało w nich niesłychany podziw.

Probowałem wytłumaczyć im do czego jest podobne morze, ale musiałem zaprzestać, gdyż to absolutnie przechodziło ich rozum. Gdyśmy wyciągnęli potwora na brzeg, miał jeszcze swą długą dzidę uwięzioną w łodzi i pojąłem odrazu, że ów groźny zły duch był po prostu rybą zwaną miecznikiem, mającą około stóp długości, a jego ostry dziób miał ich około . Ten dziób zabrałem jako łup i dowód mego wielkiego czynu, a gdym powrócił do obozowiska, gdzie pozostał nieznajomy pod opieką Brunona, pokazałem go tryumfalnie dzikim, którzy już słyszeli wiele o złym duchu mocza

rów. Sam zaś zły duch nakarmił całe rzesze zebrane na wspaniałej wieczornicy.

Dzicy nie mogli pojąć jakim sposobem taka ryba dostała się w to miejsce, a ja mogłem tylko jej obecność tutaj wytłomaczyć deszczem z żywych ryb, którego sam byłem świadkiem; musiała spaść tutaj, kiedy była jeszcze bardzo mała.

Dzicy byli tak oślnieni moją potęgą, iż ofiarowali mi naczelnictwo i prosili, bym na zawsze z nimi pozostał, ja jednak postanowiwszy wrócić do zatoki Cambridge, nie przyjąłem tej godności.

Po powrocie do mojej siedziby, po drugiej stronie moczar dowiedziałem się po raz pierwszy, iż w pokoleniu przy którem zostawałem, znajdowała się metyska, której ojciec był białym, przybył ty jakimś wypadkiem, ożenił się i umarł, zostawiając maleńką, dziewczynkę, którą według zwyczaju opiekowało się całe pokolenie. Dowiedziałem się o tem z powodu stosu kamieni, w którem wprawne teraz moje oko, rozeznało od razu rękę Europejczyka. Przytem na kamieniach były wyryte różne rysunki i litery, ale te tak już czas zatarł, żem je nie mógł odczytać. Tylko dwa wielkie Z. umieszczone w miejscu nieco zasłoniętem, były jeszcze widoczne.

Dopytując się o znaczenie tego rodzaju pomnika, dowiedziałem się o istnieniu metyski, która dziś była już dorosłą. Nikt jednak nie umiał powiedzieć kto był jej ojciec, pamiętano tylko, że się nazywał Ludwik i był z koloru i wyglądu podobny do mnie, ale umarł

już od bardzo dawna. Córka jogo wdała się zupełnie w matkę i była zupełnie czarną.

O ile dziś sądzę, dziewczyna ta była córką Ludwika Leichhardta, który zaginął w wyprawie w głąb Australii, a o którym to pisze pan Giles: "Ludwik Leichhardt chirurg i przyrodnik szczęśliwie dokonał wyprawy z Moroton Bay do Port Essington na wybrzeżu północnem. W Port Essington zarząd Nowej południowej Walii, do której ta miejscowość należała, założył posterunek wojskowy karny. Tam to po ośmnastu miesiącach podróży, dotarła w stanie zupełnego wyczerpania, wyprawa Leichhardta.

O smutnym losie Leichhardta w głębi Australii, nigdy nie dowiedziano się nic pewnego. Ja, który przewędrowałem i powróciłem z tych ciekawych krain, badanych tak nieszczęśliwie przez niego, nigdy nie zdołałem natrafiić, na żaden ślad po nim.

Leichhardt udał się w tę ostatnią wyprawę z ośmiu ludźmi, sześciu murzynami i dwoma tubylcami. Mieli oni z sobą ośmioro bydląt, przyuczonych do dźwigania ciężarów. W pierwszych moich wyprawach, pisze Giles, używałem koni potem jednak stale posługiwałem się wielbłądami. "

Giles tak samo jak Leichhardt chciał przebyć owe tysiące mil nieznanych krain, pomiędzy australskiemi liniami telegraficznemi, a osadami nad rzeką Łabędzią i robi przytem uwagę, iż tysiąc mil podróży po Australii równa się dziesięciu tysięcom mil w każdej innej części świata, wyjąwszy kraje podbiegunowe.

Ja pozostawałem ciągle nad moczarami w nadziei.

ie poprawi się stan mego chorego i wtedy zamierzałem udać się na północ. Do tej pory nie mogłem zrozumieć jego słów bezładnych. Ciągle powtarzał nazwy ludzi i miejsc nieznanych mi i mówił o jakiejś wyprawie. Nigdy o nic nie pytał, nigdy nie miał zatargu z krajowcami, którzy go uważali za półboga, w niczem nie okazywał się niebezpieczny, był to w całem tego słowa znaczeniu zdziecinniały idyota.

Przekonałem się także, iż zamiast nabierać sił był coraz słabszy i wprost niknął w oczach. Skarżył się jak małe dziecko, albo też miał napady apatyi i wówczas całe dnie siedział nieruchomy w swoim szałasie, nie wychylając się z niego. Czasami chodziłem do niego, gdy był w takim stanie, starałem się go rozerwać, ale to nie udawało mi się nigdy, a czyniłem to z prawdziwą przykrością, bo trudno nawet wspomnieć o tem, czem było jego mieszkanie.

Dano mu do pielęgnowania metyskę, o której wspominałem, a ona podzielając cześć swego plemienia dla biednego idyoty, spełniała pilnie swoje obowiązki. Dziewczyna ta przybiegła do mnie któregoś rana z wiadomością, że nieznajomemu coś się stało. Poszedłem śpiesznie i zastałem go zemdlonego. Gdy po niejakim czasie otworzył oczy, byłem przy nim z Jambą. Oboje znaleźliśmy w nim wielką zmianę, bo nie widzieliśmy go od dni kilku. Był śmiertelnie blady i wychudły, zrozumiałem, że koniec nadchodzi.

Ale skoro otworzył oczy i powiódł niemi w około, spostrzegłem od razu, że mam do czynienia z człowiekiem, który odzyskał zmysły.

Pierwsze jego pytanie było: "Gdzie jestem? Ktoś ty?" Drżący cały, ukląkłem przy nim i opowiedziałem mu w krótkich słowach, gdzie, w jakich okolicznościach go znalazłem i to, że jestem tu z nim już blizko dwa lata. Pokazałem mu poczciwego Brunona, który mu zawsze towarzyszył, strzegł od zabłąkania, często swem szczekaniem odpędzał od niego jadowite węże i szkodliwe zwierzęta i przyprowadzał go napowrót do obozowiska lub chaty. Powiedziałem, że byliśmy w środkowej Australii i opowiedziałem własne moję, dziwne przygody. Na moje skinienie Jamba pobiegła do naszego szałasu i przyniosła list przez nas znaleziony, przeczytałem mu go głośno. Nie powiedział jednak, kto go pisał. Słuchał tego, com mu opowiadał ze zdumieniem, a wreszcie z wrastającem znużeniem, pochodzącem z ostatecznego wyczerpania.

Prosił potem, by go wyniesiono na słońce, uczyniłem skwapliwie zadość jego chęci. Nawiązałem z nim później inną rozmowę. Powiedział mi wówczas, iż nazywa się Gribson i należał do wyprawy Gilesa w r. .

Od tej chwili nie opuszczałem go już ani we dnie, ani w nocy. Mówił mi on bardzo wiele o tej wyprawie, ale nie powtarzam tego, gdyż nie wiem czy marzył, czy kłamał. Zdawał się przeczuwać swój rychły koniec i był z tego zadowolony. Ja uważałem, iż był zanadto wyczerpany i znużony życiem i to był główny niemal jedyny symptomat jego choroby.

Przedstawiłem mu Jambę i oboje czyniliśmy co tylko było w naszej mocy, by dodać mu odwagi, ale na próżno. Mówiłem mu: — Krzep się, gdy będziesz mógł

chodzić, udamy się do cywilizowauego świata, jestem, pewny, że wiesz jak się kierować, pokażesz mi drogę, bo teraz masz zmysły zupełnie zdrowe. " Nic już przecie nie zdołało zająć umierającego.

Nie mogę powiedzieć, by myśl o jego śmierci była mi bolesną. Kłamałbym mówiąc inaczej. Od dawna już widziałem, że żyć nie może, a ponieważ w mojem położeniu dzień każdy stanowił trudną walkę, chory i bezsilny przyczyniał mi straszliwie ciężaru. Był tak delikatny, iż potrzebował koniecznie odzienia; długi czas służyło mu to, któreśmy znaleźli, trzeba było jednak je prać, a nie miałem mydła; musiałem utrzymywać koło niego porządek, a gdy ostatecznie odzienie jego rozeszło się na strzępki, Jamba musiała sporządzać mu inne ze skór. Tak samo było z obuwiem. Nie był w stanie chodzić boso, zrobiłem mu więc z wielkim trudem sandały. Słowem nie mam sobie nic do wyrzucenia, nie zaniedbałem żadnego środka, który mógł mu przynieść ulgę, ale niemniej, zgon jego był dla mnie wyzwoleniem.

Biedny Gibson! Jego śmierć była bardzo smutna. I pomyśleć, że wyszedł cało ze spiekłych pustyń, że odzyskał rozum na to tylko, by ocenić całą okropność swego położenia.

Całe dnie spędzał teraz na powietrzu i słońcu, gdyż to przynosiło mu ulgę, na noc odnosiłem go do jego szałasu i kładłem w hamaku, który mu zrobiłem od dawna.

Jamba wprzód jeszcze niż ja widziała, że biały umiera, ale nie mogła mu w niczem pomódz. Dare

mnie dawała mu liście rośliny zwanej Pitchori, która posiada dziwnie pobudzające własności, a której krajowcy używają z wielkim skutkiem. Gribson umarł.

Dnia ostatniego, usłałem mu jeszcze łoże z liści eukaliptusu, otaczaliśmy go: metyska — bardzo poczciwa dziewczyna, Jamba ja i Brunon, który zdawał się także stan jego pojmować, lizał mu ręce i piersi, a nie odbierając zwykłych pieszczot, przytulał się do niego, leżał spokojnie czas długi, wydając tylko od czasu do czasu przeciągłe wycia.

Biedny Gibson! kobiety całego pokolenia, były bardzo do niego przywiązane, bo nigdy nie chodził z mężczyznami, ani też ze mną na żadne łowy, ale zawsze pozostawał na ich opiece. Przez te całe dwa lata, Brunon nie odstępował Gribsona; w nocy sypiali jeden przy drugim, a we dnie byli nierozłączni. Pies pokochał go nawet więcej daleko odemnie.

Biedny Gribson! nie pozostał przynajmiej w mojej pamięci bezimiennym, jakem się tego lękał, nie uniósł z sobą do wieczności tajemnicy swego nazwiska.

Klęczałem przy nim, trzymając go za rękę kiedy z wielkim wysiłkiem zwrócił się do mnie i wyrzekł głosem tak słabym, żem go ledwie zdołał pochwycić: "Czy słyszysz mnie. " "Słyszę" odparłem. "Czy wiesz" mówił dalej, "słyszę rozmawiających, sądzę, że wołają mnie przyjaciele. '"

Zdaje mi się, że biedak znów nie był przytomny, jednak oczy jego nie miały wyrazu obłąkania. Przeciwnie, patrzał na mnie ciągle, zapewne odgadł nawet myśl moją, bo uśmiechnął się smutnie i wyrzekł: "Nie, ja wiem

co mówię. Słyszę ich śpiew, wiem, że przychodzą po mnie — nareszcie. "

Twarz jego rozjaśniła się słodkim wyrazem, który wkrótce z niej uleciał. Wtedy uczułem lekkie ściśnienie jego dłoni i usłyszałem zaledwie zrozumiały szept: "Żegnaj towarzyszu, koniec ze mną. " I w ten sposób duch Gibsona uleciał spokojnie do lepszego świata.

XXVII.

Jakkolwiek nie przywiązywałem nigdy wielkiej wagi, do tego co mówił Gibson, jednakże prawdopodobnem było jego twierdzenie, iż był członkiem wyprawy, usiłującej przedrzeć się lądem od Adelajdy do Freemantle. Przez czas jakiś wyprawa miała podróż pomyślną, gdy Gibson oddaliwszy się nieoględnie od towarzyszy, nie mógł ich więcej odnaleźć. Zapewne doznał wówczas porażenia słonecznego, bo zamiast szukać zgubionej wyprawy, położył się spokojnie i zasnął pod drzewem. Dopiero nazajutrz rano zrozumiał grozę swego położenia, szukał towarzyszów, nie mógł ich znaleźć, dokuczał mu głód i pragnienie, aż stacił zupełną pamięć tego, co go spotkało.

Otóż kiedy Gibson dowiedział się, jak niezmordowanie usiłowałem powrócić do cywilizowanego świata, powiedział mi, że jeśli kiedy te usiłowania ponowię, powinienem kierować się więcej ku południo wschodowi, bo tam leżała Adelajda. Nauczył mnie także, iż

linia telegraficzna kontynentalna, biegła od północy do południa i gdybym na nią natrafił, mogłem łatwo dostać się do świata.

Muszę tu zaznaczyć, iż w książce Gilesa "Australia dwakroć przebyta" znajduje się wzmianka o okolicznościach, wśród których Gibson zaginął.

Teraz po śmierci Gibsona, przeniosłem się dalej na północ o jakie dwieście mil i osiadłem w pięknej, wzgórzystej i leśnej okolicy, wraz z moją rodziną. Miałem bowiem teraz dwoje dzieci, syna i córkę, które przyszły na świat w czasie naszego pobytu nad moczarami. Tutaj chciałem doczekać chwili, gdy dzieci będę dość silne, by módz przedsięwziąć z niemi długą podróż, o której ciągle myślałem.

Na nieszczęście popełniłem straszny błąd, chowając moje dzieci inaczej, niż to czynili dzicy.

W czasie naszych przenosin na północ, zdarzył nam się następujący wypadek. Któregoś dnia Jamba przybiegła do mnie cała przerażona, mówiąc, iż odkryła jakieś osobliwe ślady, ogromnego, nieznanego sobie zwierzęcia, iakiegoś potwora, o którym zgoła pojęcia nie miała.

Poszedłem z nią, ażeby je obejrzeć, a skoro mi je pokazała, spostrzegłm, że to były ślady wielbłądzie. Nie wiem czemu postanowiłem iść za niemi, jakkolwiek były już bardzo dawne. Przyszło mi na myśl, że znajdę zapewne tym sposobem rzeczy porzucone, które mogły mi być bardzo pożyteczne. Rzeczywiście napotkaliśmy wiele blaszanych pudełek po konserwach, a daią jednego, dostrzegłem dziennik, ilustrowany egzemplarz,

wychodzącego w Sydney czasopisma "Dla miasta i wsi" z r. i w oprawie. Pamiętam dobrze były tam ryciny, przedstawiające konie, polowania i t. cl.

Pochwyciłem książkę odrazu, usiadłem i czytać ją zacząłem, a ponieważ Jamba rozumiała nieźle po angielsku, czytałem jej głośno. Nie mogę powiedzieć, że rozumiała wszystko dokładnie, ale ponieważ widziała moją radość, uszczęśliwioną czuła się i ona także. Tak było zawsze, to co mnje cieszyło, przez to samo już radowało Jambę, która była zawsze dla mnie najprzywiązańszą i najlepszą żoną.

Przez parę miesięcy s, zliśmy śladem wielbłądów, ale nigdyśmy ich nie dogonili, bo co prawda, cała ta karawana wędrowała tu przed paru miesiącami.

W końcu Jambie przykrzyć się zaczął ten mój uparty pochód za śladami, których dopędzić było niepodobieństwem. Była to strata czasu, ale właściwie cóż miałem czynić z czasem? Przytem sprawiało mi to dziwny rodzaj przyjemności, jakby te wielbłądy były przedstawicielami cywilizacyi pogoń za nimi, przecinała monotonię mego życia, która czasem była mi wprost nieznośną.

Skarbem dla mnie była znaleziona książka. Czytałem ją, odczytywałem i czytałem znowu, aż wreszcie umiałem ją całą na pamięć, nawet ogłoszenia. Pomiędzy temi ostatniemi była odezwa matki, szukającej dawno zginionego syna i to przywiodło mi na myśl moją własną matkę. Ona nie potrzebowała czynić podobnych ogłoszeń i zapewne dzisiaj była już zrezygnowana; przyjęła los, jaki mnie spotkał. I dziwna rzecz,

to przeświadczenie pogodziło mnie z nim. Dziękowałem Bogu, że zniknięcie moje było tak zupełne, nie zostawiając żadnych nadziei ani trosk. Inaczej, gdybym był pomyślał, że matka moja domyśla się, że żyję i niepokoi się o mnie, byłbym niezawodnie rzucił wszystko i wszystko stawił na kartę, byle do niej wrócić.

Ona jednak musiała dowiedzieć się o rozbiciu Viellanda i opłakała mnie jak umarłego.

Nie jestem w stanie opisać rozkoszy, jaką mi sprawiły stare czasopisma, które los rzucił w moję ręce. Pokazywałem ryciny moim dzieciom i dzikim, zachwycali się niemi wszyscy, szczególniej też końmi. Z czasem papier zaczął się drzeć, oszczędzałem go więc bardzo i zrobiłem nań futerał ze skóry kangura. Bo też biblia i owo czasopismo była to cała moja biblioteka.

Z czasopisma dowiedziałem się różnych rzeczy, których nie mogłem zrozumieć, które mnie w prost zdumiewały. Naprzykład wyczytałem następujący frazes: "Deputowani Alzacyi i Lotaryngii nie chcieli głosować w Sejmie pruskim. " Wielki Boże, zawołałem głośno, cóż mają wspólnego deputowani Alzacyi i Lotaryngii z Sejmem pruskim? Co oni tam mogą, robić?

Ma się, rozumieć nie miałem wyobrażenia o krwawej wojnie r. ani o zmianie mapy Europy. Obracałem więc w głowie na wszystkie strony ten dziwny frazes, aż wreszcie nie mogąc go zrozumieć w żaden sposób, rzuciłem precz czasopismo i odszedłem. Ale to nic nie pomogło, myśl moja pracowała tak zawzięcie, iż w końcu przyszło mi do głowy, że słowa, które utkwi

ły w mózgu były wytworem mojej wyobraźni, że mnie wzrok omylił, że byłem igraszką złudzenia zmysłów.

Pobiegłem do miejsca gdziem rzucił książkę, wziąłem ją znowu i naturalnie odczytałem znowu ten sam ustęp. Czym oszalał? — myślałem szczerze przestraszony.

Wkońcu postanowiłem nie myśleć więcej o tem, ale i to mi się nie udało.

Los mój na teraz był bardzo znośny, a wśród stałego lądu Australii miejscowość, w której osiadłem, można było nazwać rajem. W dolinie, wśród wzgórzy porosłych bujną trawą, wśród lasów drzew gumowych i eukaliptusów zbudowałem dom wygodny, największy jakikolwiek krajowcy widzieli, długi blizko stóp dwadzieścia, szeroki około szesnastu, wysoki, ozdobiony paprocią, narzędziami wojennemi, skórami różnych zwierząt, a wreszcie straszną bronią miecznika, którego zabiłem w moczarach. Dom nie miał ogniska, bo całe gotowanie odbywało się na otwartem powietrzu. Ściany tworzyły nieociosane kloce, w których szpary pozatykane były ziemią z mrowiska. Mówiąc żem zbudował dom, użyłem metafory, albowiem zbudowała go Jamba wraz z innemi kobietami pokolenia, wśród którego osiadłem. Ja nie mogłem nawet tknąć się roboty, bo to ubliżyłoby mojej godności, ale dawałem tylko wskazówki. Gdy dom ten był zbudowany i urządzony, uczułem prawdziwą przyjemność, miałem znowu własną siedzibę.

Samą siłą rzeczy zostałem naczelnikiem pokolenia, liczącego około pięciuset osób. a przytem moja sława rozeszła się tak szeroko, iż na każdym nowiu mia

łem rodzaj przyjęcia, na które schodziły się deputacyę różnych pokoleń, nieraz o setkę mil zamieszkałych. Moje pokolenie miało właściwie swego naczelnika, ale moja władza była innego rodzaju, sięgała nierównie dalej, nie wkładając żadnych obowiązków, nie potrzebowałem więc przebywać rozmaitych przykrych ceremonii, które są udziałem każdego nowego naczelnika. Źródłem mojej władzy były nadzwyczajne przymioty jakie mi przyznawano.

Czyniłem co tylko mogłem, ażeby dom mój możliwie wygodnym i miłym uczynić. Podjąłem nawet długą podróż po krzew winny, ale tutaj trud mój okazał się daremny, bo nie potrafiłem ulepszyć gatunku jagód, które miały smak tak cierpki, iż drapały w gardle i trzeba było przyzwyczajenia, ażeby je módz pożywać.

Mieliśmy także prawdziwą menażeryi obłaskawionych zwierząt, między inemi papugę, którą nauczyłem kilku słów angielskich jak: "Dzień dobry. " "Jak się masz. " Papuga była mi bardzo użyteczna, bo zbiegały się do niej inne papugi, które zabijałem z łuku w takiej ilości, jakiej potrzebowałem. Miałem także obłaskawionego kangura.

Wielką rozkosz sprawiały rai moje dzieci. Kolorem skóry mało różniły się od matki, ale ręce i paznogcie wyraźnie świadczyły, że były metysami. Uczyłem je po angielsku, pokochałem je niezmiernie, starałem się je rozwijać, bawić, a nawet stroić, bo porobiłem im różne złote ozdoby. Nie pozwalałem im uczestniczyć w okrutnych zabawach dzieci dzikich, przecież pomimo to były powszechnie kochane, bo miały coś

ujmującego w obejściu, a przytem miały bystrą inteligencyę.

Rozpowiadałem im często o mojem dawnem życiu w innych częściach świata, ale kiedym mówił o cywilizacyi, nie uczyłem ich rozróżniać narodowości i wszystkie cywilizowane kraje zwałem moją ojczyzna, bo musiałem stosować się do poziomu ich pojęć.

Najbardziej zajmowały ich zwierzęta nieznane. a kiedym obiecywał, że kiedyś powrócę do ojczyzny i zabiorę ich z sobą, były uszczęśliwione. Nieraz na piasku rysowałem im kijem różne zwierzęta, zachwycały ich te nieudatne rysunki, ale było mi bardzo trudno wytłomaczyć im rolę, jakie te zwierzęta odgrywały w naszem życiu. Opowiadałem im, że koń służył do podróży, że krowy dawały pożywienie i napój, że psy dopomagały w polowaniu, bo musiałem trzymać się dziedziny faktów, które mogły pojąć. Dzieci moje były, bardzo dumne z wpływu, jaki posiadałem.

Biedne moje dzieci, pomarły z jakiejś gorączki, panującej około r. czy też go roku.

Zawsze lubiłem dzieci, a utraciwszy własne, przywiązałem się serdecznie do dzieci dzikich. One także mnie kochały. Były ono dużo silniejsze od moich, które przyszły na świat bardzo delikatne i wymagały widocznie innych starań i wygód, niż te jakie mogliśmy im dostarczyć.

Dzieci dzikich są dużo szczęśliwsze od naszych, a nawet patrząc na nie, można nabrać wyobrażenia o szczęściu zupełnem. Nie uczą się niczego, nie chodzą do szkoły, nie mają żadnych obowiązków, nie są za

nic karane, rzadko też bardzo sprzeczają się z sobą i bawią się przez cały dzień wedle upodobania, wprawiając się w rzucanie dzid, polując na miód, zawsze na powietrzu.

XXVII.

Kiedym osiadł w środkowej Australii, wskutek zbiegu okoliczności, które wyżej opisałem, nie miałem wyobrażenia, iż zostanę tu przez łat tyle. Przecież gdy rok po roku upływał bez zmiany, traciłem zwolna gorącą, żądzę powrotu do cywilizowanego świata i byłem coraz więcej zadowolony z mego losu. Gdyby zaszła tutaj jaka liczna karawana i chciała zabrać mnie z żoną i dziećmi, byłbym naturalnie zgodził się na to, ale za nic w świecie nie rozstałbym się z Jambą i memi dziećmi dopóki żyły. Muszę też tu nadmienić, iż nieraz przez te lata, trafiała mi się sposobność powrócenia do cywilizowanego świata, ale byłbym musiał powracać sam, a nigdy w myśli nawet nie rozdzielałem się od rodziny.

Przebyłem większą część czasu mego wygnania w tej górskiej miejscowości i zdarzyło mi się tam wiele ciekawych wypadków.

Któregoś dnia n. p. wielka ciemność ogarnęła ziemię, tylko gdzieś na skraju horyzontu, przeświecała jakaś dziwna łuna, przyćmiona drobniutkim popiołem,

którym powietrze było przesycone tak dalece, iż cała roślinność, pokryła się wkrótce warstwą, pyłu, który pokrył także wszystkie stojące wody i moczary.

Od razu zrozumiałem, że powodem tego zjawiska był wybuch oddalonego wulkanu, a jak później doszedłem, porównywając czas, w którym, się zdarzył, sprawił je wybuch Krakatoa. Zjawisko przejęło dzikich niezmierną trwogą. Wyobrażali oni sobie, że duchy, obrażone jakimś ich złym czynem, w ten sposób gniew swój okazywały. Naturalnie, ja nie probowałem tłomaczyć im istotnych powodów tej dziwnej ciemności, dałem im tylko do zrozumienia w sposób niewyraźny, że nie byłem mu obcy. Powiedziałem im także, iż wielki duch, którego byłem przedstawicielem, palił jakiś ląd.

Wielkie przerażenie między dzikimi, sprawiło także zaćmienie słońca. Nigdym nie widział ich w takiej trwodze, jak kiedy słońce straciło swój blask. Wszyscy zbiegli się do mnie, a ja stałem milcząc wśrod drżącego tłumu, bo nie uważałem za stosowne przerywać ciszy, jaka zapanowała w przyrodzie całej. Dzicy byli przekonani, że to noc nagle zapadła i nie mogli sobie tego w żaden sposób wytłumaczyć.

Widocznie od bardzo dawna nie zdarzyło im się widzieć zaćmienia, nie istniała nawet o niem żadna tradycya, przekazana przez przodków z fantastycznemi komentarzami, jak o wielu innych.

Gdy ciemność nie ustępowała, dzicy udali się na spoczynek bez zwykłych śpiewów. I znowu nie próbowałem tłumaczyć im powodów zaćmienia, ale ponieważ..

nie miałem żadnego planu do przeprowadzenia, nie powiedziałem im także, iż było wynikiem mojej potęgi.

Starałem się zawsze obudzić nowy podziw w dzikich za pomocą jakiejś nieznanej im sztuki i dlatego, przemyśliwałem nad sposobem zrobienia prochu, bo miałem ku temu wszystkie potrzebne składniki: siarkę, saletrę, węgiel; ale muszę przyznać, że mi się to w zupełności nie udało, pomimo rozmaitych prób i usiłowań. Za pomocą najróżnorodniejszych mieszanin wyrobiłem tylko bardzo pierwotny materyał, pozbawiony siły wybuchowej, ale który palił się z wielkim sykiem.

Pragnąłem jednak otrzymać siłę wybuchowa, nietylko dla wzbudzenia podziwu, ale także dla tego, iż chciałem za jej pomocą, otrzymać rudę i kamienie które mi były potrzebne i chociaż tego nie osiągnąłem, nadzwyczaj zaciekawiłem krajowców, bo ci, widząc jak mój proch palił się żywym ogiem, nie mogli zrozumieć zkąd pochodził płomień.

Ponieważ ciekawość ich wzrastała w miarę dziwów sprawionych przezemnie, probowałem także wyrobić sztuczny lód — rzecz arcypożyteczną, a zupełnie im nieznaną. Przyszło mi to na myśl dnia jednego, kiedy wynalazłem chłodną grotę, a w niej źródło wody niezmiernie zimnej. Napełniłem więc tą wodą worki ze skór oposów i przykryłem ją saletrą, której tu była obfitość. Wyrób lodu takża mi się nie udał. Podobne niepowodzenia zdarzały mi się często; zwykle w takich razach wytężałem wszystkie siły mego umysłu, ażeby wynaleźć coś innego, coby wywołało jeszcze większy podziw.

Gdym raz powracał do domu z jednej z moich wycieczek, wzrok mój, wyćwiczony teraz jak wzrok dzikiego, padł na wązki strumyk płynu, sączący się po kamienistym gruncie. Po rozpatrzeniu płynu przekonałem się, że to nie była woda. Z pewnym trudem nabrałem go trochę w worek ze skóry kangura, bo płyn sączył się bardzo wolno.

Nie byłbym sobie napróżno zadawał tej pracy, ale byłem prawie pewny, żem natrafił na źródło nafty. Zaraz też błysnęła mi myśl, że za pomocą nafty, będę mógł dopiero przekonać dzikich o mojej cudotwórczej potędze. Nie powiedziałem więc nikomu o mojem odkryciu, nawet Jarabie. Zabrałem się najprzód do zbudowania rodzaju tratwy z gałęzi drzewa, obficie napojonych naftą, umieściłem też na jednem końcu tratwy lekki skórzany worek, napełniony naftą i nakryłem go gałęziami i liśćmi. Wówczas skończywszy w największej tajemnicy wszystkie te przygotowania, spuściłem statek na moczary.

Gdy wszystko było gotowe, rozesłałem zaproszenia do okolicznych pokoleń zapomocą posłańców i dymnych sygnałów, ażeby przyszli oglądać jak zapalę wodę. A że wówczas sława moja już była rozgłośna, dzicy, lubiący dziwy i widowiska, zbiegli się ze wszystkich stron i niebawem, przy zapadającym wspaniałym australskirn wieczorze, niebywała liczba krajowców otoczyła moczary.

Ja, zawsze urządzałem się w ten sposób, by spektatorowie, nie znajdowali się zbyt blizko, zresztą wie

rzyli mi już oni tak ślepo, iż nie miałem powodu obawiać się niepowodzenia.

Z wielką powagą zapaliłem tratwę za pomocą czółenka z kory, a ponieważ tratwa unosiła się nad wodą natychmiast otoczyły ją kłęby dymu. Dzicy, patrzący z daleka byli przekonani, że woda zajęła się płomieniem. Wniemym podziwie patrzyli więc na ogień, dopóki nie wygasł zupełnie i przekonali się raz jeszcze dowodnie, że biały, znajdujący się pomiędzy nimi, był potężnym duchem.

Ludzka natura jest; wszędzie jednaka, otóż nie dziw, iż moje wyjątkowe położenie obudziło zazdrość wróżbitów i czarodziejskich lekarzy; dziwnem raczej wydawać się może, iż tak długo ta zazdrość nie dała mi się we znaki. Teraz jednak lekarz pokolenia, wśród którego się znajdowałem, będąc zupełnie przyćmiony blaskiem cudów przezemnie dokonanych, zaczął tłomaczyć po swojemu' nadzwyczajności jakie czyniłem, rzucając przytem podejrzenie, że jeśli nawet byłem duchem, to w każdym razie duchem złym.

Ten podstępny czarodziej, korzystał z każdej okoliczności, ażeby mi szkodzić, tak dalece, iż wkońcu zauważyłem pomiędzy dzikimi pewne symptomata niechęci i zrozumiałem, że takiemu stanowi rzeczy, trzeba szybko położyć koniec.

Zastanawiałem się właśnie jak to uczynić, kiedy raz w czasie moich samotnych przechadzek, natrafiłem na rodzaj wilgotnego rozdołu, jakby po wyschniętej sadzawce, zarosłej gęsto krzewami, wśród których snuła się niezmierna liczba węży. I zaraz przysła mi myśl

świetnego zwycięstwa nad moim nieprzyjacielem. Zwycięstwo to jednak wymagało wiele zimnej krwi, zręczności i odwagi.

Powziąwszy postanowienie, codzień chodziłem do tego miejsca, chwytałem czarne, jadowite węże i za pomocą mego sztyletu wyjmowałem im zęby pełne jadu, zostawiając wszystkie inne, a uczyniwszy to, znaczyłem je wyraźnym krzyżykiem i puszczałem wolno, pewny, że nie opuszczą, swego wybornego legowiska. Nazywam go wybornym z wężowego punktu patrzenia.

W ten sposób, zoperowałem wielką liczbę niebezpiecznych gadów i zapewne nie byłbym mógł wyjść cało z zapasów z niemi, gdyby nie pomoc mojej wiernej żony. Kiedyśmy nareszcie ukończyli nasze przygotowania, nie zmieniło się nic a nic w miejscowości, którą opisałem i nikt w świecie nie mógł przypuścić, żem tu codzień przebywał długie godziny, wśród najjadowitszych stworzeń.

Wreszcie wybrałem stosowną chwilę przy wielkim corroboree i w rycerskiej pieśni wyzwałem mego przeciwnika w następujący sposób: "Mówisz ludziom, że jesteś równie potężny jak ja, który jestem wielkim białym duchem. Dobrze więc, daj tego dowód, uczyń to samo co ja uczynię w jednymże dniu i na tem samem miejscu. Dzień naznaczyłem zaraz nazajutrz, a miejscem próby miało być to, w którem dokonywałem na wężach dentystycznych operacyi. Wyzwanie wywarło skutek.

Mój nieprzyjaciel, w ten sposób przyparty, jak to

mówią, do muru, nie mógł się wykręcić i musiał przyjąć wyzwanie.

W tej chwili, wysłano na wszystkie strony zaproszenia okolicznym plemieniom, a dzicy, rozmiłowani we wszelkich widowiskach, zbiegli się jeszcze liczniej niż wtedy, gdy pokazałem im palącą się wodę. Około południa niezliczona ilość krajowców okrążyła miejsce oznaczone przezemnie. Umalowałem się na tę uroczystość wspaniale, cały w pasy jak zebra, a był to niejako strój najbardziej świąteczny, w jakim pokazywałem się kiedykolwiek. Nie traciłem czasu, gdyż wszelka zwłoka, nie odpowiada usposobieniu dzikich, ale śmiało wszedłem w siedlisko wężów, mając tylko kij i fujarkę którą sobie sporządziłem, ażeby wywabić węże z ich legowisk. Rzuciłem wzrokiem tryumfującym na mego nieprzyjaciela, który do tej chwili nie wiedział o co chodziło i do czego obowiązywało go moje wyzwanie, i zacząłem wygrywać jakąś żywą, wesołą nutę.

Zaledwie rozległy się dźwięki, węże poczęły pełzać z różnych stron, podnosiły głowy, przechylały je na prawo i lewo, jakby oczarowane. Wybrałem wówczas wielkiego węża, naznaczonego moim znakiem i podstawiłem mu przedramie. Po kilku chwilach zagłębił w niem zęby i krew trysnęła obficie. Uczyniłem to samo z kilku innemi, naznaczonemi krzyżykami i w krótce byłem cały poraniony i krwawy.

Ból był bardzo mały, a wiedziałem, że ugryzły mnie tylko gady pozbawione jadu. Wprawdzie i parę innych miało widoczną ochotę przyłączyć się do nich,

miałem nawet pewną trudność w odpędzaniu ich, ale mi się to udało.

Przez cały ten czas, dzicy krzyczeli z podziwienia i podniecenia. Przekonałem się też, że wielu z nich rozpaczało nad mojem szaleństwem, a niektórzy zwracali się gniewnie do mego przeciwnika, wyrzucając mu że stanie się przyczyną mojej śmierci.

Pochwyciwszy sposobną, chwilę wyszedłem z niebezpiecznego rozdołu, stanąłem przed przerażonym czarodziejem, pytając tryumfalnie czy to samo uczynić potrafi. Cały drżący odpowiedział przeczeniem. Sądzę, że i on teraz był przeświadczony o mojej nadprzyrodzonej potędze.

Odmowa ta pozbawiła go odrazu całego uroku; został wypędzony sromotnie jako oszust, a moja sława, więcej jeszcze urosła. Dzicy chcieli, ażebym zajął jego miejsce, ale ja doradziłem im, ażeby te ważne obowiązki powierzyli młodzieńcowi, z którym byłem w dobrych stosunkach i którego sam nawet wielu rzeczy nauczyłem. Dzicy nigdy nie zabijają czarodzieja — lekarza, byłem więc w gorszym od niego położeniu i wiedziałem, że gdybym go nie był pokonał, byłby postarał się o to, by wypędzono mnie z pośród pokolenia, a może nawet zamordowano dzidami; musiałem więc bronić się przeciw niemu i dzięki Bogu udało mi się to w zupełności.

Kiedy mowa o wężach muszę tu wspomnieć o rodzaju sportu bardzo uprawianego przez dzikich. Sportem tym jest walka pomiędzy iguanem i wężem. Zwierzęta te znieść się wzajem nie mogą, ale walkę zawsze

rozpoczyna iguan, bez względu na wielkość węża, oraz na to, czy jest lub nie jest jadowity.

Widziałem sam iguany, napadające na węże, mające do ciu stóp długości, chociaż same nigdy nie mają więcej nad lub stopy. Iguany zawsze gryzą węża o parę cali niżej głowy, wąż zaś natychmiast odpowiada, zatapiając zatrute zęby w ciele nieprzyjaciela. Wtedy następuje rzecz szczególna, iguan natychmiast porzuca walkę i szuka rodzaju paproci, którą zjada w wielkiej ilości, która widocznie przeciwdziała jadowi węża. Potem powraca do walki. Trwa ona niekiedy z przerwami więcej godziny, a zwycięstwo zwykle zostaje przy iguanie. Walka kończy się w taki sposób, że iguan, zatopiwszy zęby w wężu na kilka cali od głowy, nie popuszcza go już, chociażby wąż obwinął go kilkakrotnie swojem ciałem. Zapaśnicy tarzają się w śmiertelnem uścisku, ale usiłowania węża słabną, aż wreszcie pada nieżywy, u wówczas iguan zwycięski oddala się powoli.

Widzowie walki nigdy go nie zabijają, bo naprzód mają cześć dla jego dzielności, a powtóre jest on zatruty ukąszeniami węża, więc jeść go nie można. Te walki odbywają się najczęściej przy zbiornikach stojącej wody.

Byłem nieraz świadkiem walki wężów rozmaitej wielkości i gatunku. Mały wąż nigdy się nie lęka większego i wyzwany syczeniem, zawsze dotrzymuje placu, chociaż zwykle większy miażdży małego, zanim ten może mu się dać we znaki.

Słyszałem nieraz o tem, że z dwóch węży niemal

równego wzrostu, jeden drugiego połknąć usiłuje, to tez byłem bardzo zaciekawiony, gdy raz udało mi się, zobaczyć walkę podobną. Któregoś dnia ujrzałem na mojej drodze dwa wielkie węże, które widocznie stoczyły z sobą walkę, teraz zaś troche większy pożerał mniejszego i połknąwszy połowę, odpoczywał przed spożyciem reszty, wynoszącej około stóp długości. Z łatwością pochwyciłem i zwyciężonego i zwycięzcę.

XXIX.

Miałem ciągle przebłyski nadziei, że uda mi się wreszcie powrócić do normalnych warunków życia. Wkrótce po zwyciężeniu czarodzieja — lekarza zdarzył się znowu wypadek, co tę nadzieję podniecił.

Doniesiono mi, iż dostrzeżono w pobliżu ślady jakiegoś wielkiego, nieznanego zwierzęcia; poszedłem obejrzeć je i przekonałem się, że były to ślady wielbłądów. Raz już takie oglądałem z Jambą, która przyjrzawszy im się, powiedziała, że niema przy nich wcale śladu stóp ludzkich. Wniosłem z tego, iż prawdopodobnie zwierzęta należały do jakiejś wyprawy, która wyginęła, a zostawione same sobie, ździczały.

Pomyślałem sobie wówczas, że gdybym mógł je schwytać, (a dlaczegożbym tego nie mógł uczynić, przy pomocy dzikich, którzy mi byli oddani), byłoby mi łatwo, posiadając, te bieguny pustyni, dostać się z całą moją rodziny do cywilizowanego świata.

Wziąwszy więc z sobą najdzielniejszych i najinteligentniejszych z pokolenia, ruszyłem na poszukiwanie wielbłądów i po kilku dniach dojrzeliśmy je rzeczywiście. Było ich cztery, wszystkie wyglądały dziko i złośliwie, szły zawsze razem, nie rozpraszając się wcale, a skoro tylko moi ludzie próbowali je rozdzielić, te u, który zdawał się innym przewodzić, rzucił się na nas z otwartym pyskiem, co sprawiło, iż dzicy uciekli w popłochu. Ja tylko jeden goniłem je czas jakiś w nadziei, że uda mi się zapędzić je w jakiś rozdół i tam poskromić za pomocą głodu i pragnienia. Wielbłądy jednak nie dały się wziąć w zasadzkę i wędrowały tylko od jednego do drugiego zbiornika wody.

Porzuciłem wreszcie próżną pogoń, nie bez gorzkiego rozczarowania, a gdy wielbłądy zginęły mi z oczu za piaszczystemi wzgórzami, doznałem znowu smutku i zniechęcenia. Nie wyznawałem nigdy przed krajowcami powodu, dla którego urządziłem polowanie na te zdziczałe zwierzęta, przedstawiłem im tylko, jak pożytecznem byłoby ich przyswojenie dla całego pokolenia, gdyż wielbłądy oddają ludziom wielkie usługi.

Miałem tez w owym czasie przykre zdarzenie, które mi dowiodło, jak dzicy są nieubłagani względem tych, co naruszają ich zwyczajowe prawa. Do tej pory mało mówiłem o tych obyczajowych prawach, jakiemi rządzą się dzikie pokolenia Australii, wypadek ten najlepiej je wyjaśni.

Wracaliśmy z Jambą z jednej z wycieczek kilkotygodniowych, które przedsiębrałem często wraz z moją nieodstępną żoną. Założyliśmy sobie obozo

wisko i Jainba swoim zwyczajem udała się na poszukiwanie jadalnych korzonków na wieczerzę, gdy po niejakim czasie doszły umie jej rozpaczliwe krzyki. Pojąłem odrazu, że spotkała ją jakaś groźna przygoda i pochwyciwszy broń, pobiegłem na pomoc, kierując się jej śladami i głosem.

W niewielkiej odległości trafiłem na scenę, która mnie zdumiała. Jamba otoczona gromadą dzikich, którzy ją chcieli uprowadzić, broniła się jak lwica. W mgnieniu oka zrozumiałem położenie. Jamba, w swoich poszukiwaniach, zapędziła się na terytoryum pokolenia, z którem dotąd nie zawarliśmy przyjaźni, więc stosownie do praw, przestrzeganych przez krajowców, osoba jej należała do tych, którzy jej przestępstwo odkryli.

Przybiegłem do dzikich i zacząłem im przedstawiać bez skutku, ażeby puścili plączącą i przestraszoną Jambę. W końcu zgodzili się sprawę wytoczyć przed naczelnikiem plemienia, do którego należeli i ja więc udałem się z nimi. Na szczęście nie trzeba było iść daleko, ale jak się lękałem, naczelnik ujął się za swymi ludźmi i oświadczył odrazu, że Jambę sobie zatrzyma. Tłomaczyłem mu napróżno, że jeśli żona moja popełniła przestępstwo, to tylko z powodu niewiadomości, że miejscowość była zajęta przez jego pokolenie, że gdybym był wiedział, iż znajdują się w pobliżu, byłbym pospieszył zawrzeć z nim przyjaźń i prosić o parę dni gościnności. Chcąc mu pokazać jak znakomitą byłem osobą, dałem przedstawienie akrobatyczne, w którem poczciwy Brunon, jakby rozumiejąc grozę

położenia, wyprawiał swoje najpocieszniejsze sztuki. Nie rozbroiło to jednak gniewu naczelnika, który na wszystko odpowiadał tylko, że prawo jest jedno, że Jamba go przekroczyła i że za kłusownictwo, zatrzymuje ją bez względu na to, czy popełniła przestępstwo, z wiedzą czy bezwiednie.

Mówił z taką stanowczością, iż doprawdy zacząłem się lękać, czy nie przyjdzie mi utracić mojej wiernej, ukochanej towarzyszki. Myśl ta przejęła mnie taką boleścią, iż postanowiłem ważyć się na wszystko i albo zginąć, albo ją obronić. Wystąpiłem bardzo groźnie i dumnie, co sprawiło na naczelniku takie wrażenie, iż przypomniał sobie inne prawo, stanowiące, iż w podobnym wypadku, najbliższy krewny osoby schwytanej na kłusownictwie może stoczyć o nią walkę.

Naturalnie zgodziłem się na to bez wahania, tem bardziej, iż walka miała się odbyć na dzidy, a naczelnik nie znał moich strzał czyli dzid latających, miałem pewność zwycięstwa. Wybrał on bardzo starannie trzy, dobrze obrobione dzidy, ja zaś pokazałem moje strzały, które także miałem prawo rzucać z odległości. Przeciwnik mój, widząc je, rozśmiał się serdecznie z tak marnej broni, pewny, źe mu nie potrafię nią szkody uczynić.

Odmierzono odległość dwudziestu kroków, a ja i mój przeciwnik stanęliśmy naprzeciw siebie i gotowali się do zapasów, w których dla mnie szło o rzecz droższą niż życie. Jakkolwiek więc zachowałem pozór zimny i spokojny, byłem jednak strasznie wzburzony. Wlepiłem wzrok w chudego lecz zwinnego naczelnika

i czekałem jego dzid. Rzucał je na mnie jedną po drugiej z niezmierną zręcznością, tak, iż świsnęły mi złowrogo koło głowy, ale ja także byłem bardzo zręczny, przywykły do zapasów i umiałem się przed każdym z pocisków uchylić, pomimo szybkości z jaką rzucane były. Skoro tylko mój przeciwnik rzucił swoje trzy dzidy, lotem błyskawicy wypuściłem na niego strzałę, którą umyślnie obciążyłem złotem, aby była donioślejszą. Naturalnie, maleńkiej, lekceważonej strzałki nie zdołał uniknąć i ta przebiła mu udo tam właśnie, gdzie mierzyłem. Przeciwnik mój podskoczył w górę jak opętany, więcej zdziwienia, niż bólu, a jego wojownicy, byli pod wrażeniemn niepojętege dla nich faktu. Ponieważ krew popłynęła to sprawa była załatwiona. Honorowi i prawu stało się zadość. Oddano mi natychmiast Jambę, jeszcze całą drżącą i nie mogącą uwierzyć swojemu szczęściu.

Czytelnicy moi zdziwią się zapewne, że ci dzicy ludożercy, dotrzymali jednak słowa i nie próbowali wbrew umowie, pomimo iż zwyciężyłem w walce, zatrzymać swojej zdobyczy. Jednakże nie uczynili tego dzięki wrodzonemu poczuciu sprawiedliwości oraz uwielbieniu, jakie zawsze budziła w nich dzielność.

Sam naczelnik, ochłonąwszy ze zdziwienia, nie zadając sobie nawet kłopotu wyciągnięcia strzały z krwawiącej rany, zbliżył się do mnie z gorącemi wyrazami podziwu. Zostaliśmy odtąd najlepszemi przyjaciółmi. Wraz z Jambą przebyłem u niego dni kilka, a kiedyśmy odchodzili, kazał nas odprowadzić wspaniałemu oddziałowi, jak gdybym oddał mu największą usługę.

Ktoś zapyta może, czy wywierając tak wielki wpływ na dzikich, nie próbowałem dać im wyobrażenia o świecie? Otóż nie czyniłem tego, bo musiałem się stosować do poziomu ich inteligencyi i stopnia rozwoju, inaczej byłbym obudził ich niewiarę, a niewiara prowadzi do podejrzliwości. Kiedy np. pokazywałem im obrazki w znalezionem czasopiśmie, opowiadałem o koniach, że służą do wojny, o owcach zaś, że są tylko dobrem pożywieniem; gdybym bowiem opowiadał im o wozach i narzędziach poruszanych przez konie, o użytkach z wełny i tkaninach z niej wyrabianych, nie byliby w stanie tego pojąć, a może nawet byłbym tym sposobem utracił ich zaufanie. Mieli oni także swoję pojęcia kosmograficzne. Ziemia według nich była powierzchnią płaską, niebo zaś trzymywane było za pomocą drągów, postawionych na jej krańcach; tych drągów pilnowały duchy przodków. Tak nauczali czarodzieje, którzy kazali zawsze tym duchom składać hojne ofiary jadła. Droga mleczna był to rodzaj raju dla dusz, słońce zaś służyło wszystkim bez wyjątku.

Nieraz zastanawiałem się nad tem, jakby dzikim dać wyobrażenie o potędze Anglii. Anglią, która według mego opowiadania obejmowała świat cały, zajmowałem się najwięcej, bo wiedziałem, że się znajduję na jej posiadłościach i najprędzej za pośrednictwem Anglików mogę powrócić do cywilizowanego świata.

Opowiadałem więc moim dzikim, iż władca tego olbrzymiego państwa, przysłał mnie do nich, ażebym im wytłomaczył, że oni także do niego należą. Nie wspominałem im zaś o rozmaitych krajach, gdyż z za

sady trzymałem się idei prostych, a najłatwiej im było zrozumieć to wyrażenie świat cały.

Długi czas mówiąc o władcy tego państwa, nie wspomniałem że jest nim kobieta, ale wymknęło mi się to kiedyś przypadkiem i zaraz też spostrzegłem, żem popełnił wielką, nieostrożność, gdyż zauważyłem pogardliwe spojrzenia. Dodałem szybko, że nad posiadłościami tej władczyni, słońce nigdy nie zachodzi, że rządzi ona całym światem, zatem i czarnymi tubylcami Australii. Nie mogło im się wprost w głowie pomieścić, by tak podrzędna istota, jak kobieta, mogła takie stanowisko zajmować i musiałem ten przedmiot porzucić na czas jakiś. Jednakże myślałem o nim ciągle i wziąłem sobie jako zadanie nie cofnąć moich słów, ale przekonać dzikich, iż miałem słuszność.

Byłem wówczas uznanym naczelnikiem plemienia i zawsze raz na miesiąc w czasie nowiu, przyjmowałem mój lud jako też i sąsiadujących ze mną krajowców. Starałem się zawsze mieć dla nich jakąś niespodziankę. Otóż teraz, po niefortunnem odezwaniu się o królowej angielskiej, postanowiłem skorzystać z tego, że okolica obfitowała w skały i przedstawić dzikim wspaniały portret władczyni. Zacząłem moje dzieło od wygładzenia za pomocą tarcia powierzchni skały, która wydała mi się najwłaściwszą do wykonania mego zamiaru. Zabrało mi to sporo czasu, Jamba użyła go na przygotowanie farb, któremi zwykle wojownicy przystrajali się na walkę lub uroczyste corroburee.

Miałem niejakie wyobrażenie o rysunku, dzicy zresztą nie byli wcale wybredni pod wzglądem arty

stycznym. Zrobiłem więc szkic olbrzymiej kobiety, ułożywszy wielki stos kamieni, który służył mi za drabinę, ażeby dostać się do jej głowy i ramion. Naturalnie, według obyczaju dzikich pomalowałem jej postać w pasy różnokolorowe tak, jak oni siebie malują. Zrobiłem koronę z piór najrzadszych ptaków, jakie tylko znakomici myśliwi zdobyć mogą i w rękę dałem tej postaci potężną maczugę zamiast berła, muskuły zaś uwydatniłem jak u atlety. Nie zapomniałem też przedstawić jej w stanie sytości, z pełnym żołądkiem, bo ta okoliczność budzi zawsze wielki szacunek dzikich. Uważają oni za zaszczyt zdolności i siły módz jeść jak najwięcej.

Osobliwy ten portret podczas jego wykonywania widziała tylko Jamba, moje dzieci i ich mali towarzysze, ule gdym go pokazał na następnem zebraniu, przyprowadziwszy moich gości do pomalowanej skały, oniemieli wprost z zachwytu, a ja zwróciłem wtedy ich uwagę na olbrzymi wzrost królowej i na zewnętrzne oznaki jej siły, co nietylko zatarło złe wrażenie, wywarte wiadomością o jej płci, ale wzbudziło prawdziwy entuzyazm.

Opowiedziałem im także, iż królowa, posiada służbę daleko liczniejszą, niż całe pokolenie, na czele którego ja stałem, że pałac jej był tak ogromny, iż mógł to mnóstwo ludu pomieścić, Dodałem także, iż królowa, jakkolwiek wielka, potężna, ukochana przez poddanych, nie mogła sama przewodniczyć w bitwach swoim wojownikom, więc wyręczał ją w tem jej syn najstarszy, któ

ry był najdzielniejszym i najzręczniejszym w rzucaniu dzidą i zastępował matkę w różnych okolicznościach.

Dzicy usłyszawszy o następcy tronu, chcieli, żeby im go pokazał, uczyniłem to także w następstwie ale w sposób odmienny i zamiast malarstwa spróbowałem sztuki rzeźbiarskiej, tem bardziej, że okolica obfitowała w glinę. Zrobiłem więc naprzód formę drewnianą, z wielkiego kloca, do którego przymocowałem odpowiednie kawałki drzewa na nogi i ręce. Oblepiałem to wszystko gliną, jak mogłem najlepiej, nadałem także postaci księcia wielkie rozmiary i wszystkie cechy, wzbudzające szacunek dzikich i odsłoniłem posąg, na następnem zebraniu. Na cześć syna królowej wyprawiono wielkie corroboree.

Na nieszczęście, moje arcydzieło było bardzo nietrwałe, bo gdy uderzyły na nie palące promienie słońca, glina się rozeschła i rozkruszyła.

XXX.

Koczując tu i owdzie z mojem pokoleniem, miewałem różne przygody, nieraz także w pustyni byłem igraszką złudzenia czyli mirażu. Raz szczególniej gdym tylko z Jambą przechodził przez piaszczystą płaszczyznę, zdało mi się nagle, iż widzę przed sobą, bezbrzeżny ocean w niewielkiej odległości. Biegłem ku niemu jak szalony, nie zważając na krzyki Jamby, która ostrzega

ła mnie przed złudzeniem, dowodząc iż morze znajduje się niezmiernie daleko.

Biegłem długo, nie wierząc jej, aż wreszcie przekonałam się, że miała słuszność.

Innym razem znowu, wziąłem z daleka gromadę ptaków za owce. Ten złudny widok zbudził we mnie nagle uśpione żądze powrócenia do cywilizowanego świata. Krzyknąłem: "Owce, owce, gdzie owce tam są i ludzie. " I biegłem tam, ale wielkie ptaki spłoszone, rozwinęły skrzydła i marzenie moję uleciało.

Zdaje mi się, iż okropne susze, panujące w środkowej Australii, są głównem powodem koczowniczego usposobienia tubylców. Najstraszliwsza susza, jaką pamiętam w czasie mego tam pobytu, trwała całe trzy lata. Wówczas, nawet owe moczary, które zdawały mi się bezdennemi wyschły niemal zupełnie. Nigdy nie padła kropla deszczu, a pod pałacem, bezmiłosiernem słońcem, jedynie rosy wilżyły spieczoną ziemię, ale i te dodawały tylko siły roślinności, gdzie się ta utrzymała, nie podsycając wcale źródeł rzek i zbiorników wody, które wysychały jedne po drugich.

Zwierzęta, jak kangury, oposy, węże, jaszczurki, szczury, wyginęły albo też konające z pragnienia, nie miały już siły uciekać przed człowiekiem, swym naturalnym nieprzyjacielem.

Dzień po dniu widziałem zmniejszające się moczary i rozumiałem, że jeśli nie wynajdę jakiego sposobu, lud mój zginie z pragnienia i ja z nim razem. Rzecz naturalna, iż dzicy zwracali się do mnie o ratunek przeciwko suszy, jakiej również najstarsi z pokoie.

nia nie pamiętali. Codzień prawic dochodziły nas rozpaczliwe wieści o wyschnięciu wszytkich wód okolicznych, zbiegano się więc do wyczerpanych niemal moczarów. Trzeba tedy było koniecznie wykopać studnię i trafić na obfitą żyłę wody lub umrzeć.

W tej ostateczności, z pomocą, tylko wiernej Jamby, wynalazłem miejsce, w którem można się było spodziewać wody. "Wziąłem się więc bez zwłoki do pracy z moją żoną. Zbudowałem naprzód coś podobnego do pierwotnej windy, za pomocą pasów ze skóry; łopatę miałem tylko z drzewa, a pomagałem sobie kamieniami. Kopałem jak mogłem, a Jamba poruszała windą i wyciągała ziemię nałożoną w kosz. upleciony z łyka. Praca to była straszna przy skwarze i pragnieniu, zwłaszcza, że krajowcy byli tak do żadnej roboty niezdatni, iż było rzeczą zupełnie próżną wzywać ich pomocy, kopaliśmy więc wytrwale we dwoje.

W końcu tygodnia zrobiłem otwór głęboki na kilkanaście stóp. Na szczęście trafiłem na miejsce właściwie i wkrótce miałem pewność, że znajdziemy wodę, tylko trzeba było kopać głębiej. Dzięki rozpaczliwym naszym usiłowanio, dokopaliśmy się obfitego źródła, które nawet wówczas, gdy moczary wyschły w zupełności i świeciły dnem spiekłym, dostarczało tyle wody w czasie trwającej suszy, iż nawet mogłem nią obdzielać konające z pragnienia zwierzęta.

O parę łokci od studni, urządziłem rodzaj koryta, zawsze pełnego wody, do którego wkrótce zbiegać się zaczęły rzesze czworonożne, skrzydlate i pełzające, naj

różnorodniejszych rozmiarów i gatunków. Wielkie węże nieraz wciskały się między kangury i odpychały je od życiodajnego źródła, a niekiedy zwierząt było tyle, że nie mogąc doczekać się swojej kolei, konały z pragnienia, zanim je ugasiły. Starałem się, o ile to było możliwe, zaprowadzić tu jakiś porządek, odpędzając zwierzęta, które już piły i robiąc miejsce dla spragnionych; nieraz nawet sam konające poiłem. W ogóle w podobnej chwili zwierzęta woale na mnie nie zważały, jakkolwiek zdawały się pojmować instynktownie, żem był ich dobroczyńcą. Musiałem jednak starannie zakrywać studnię, bo inaczej spragnione zwierzęta pozabijałyby się przy niej i zatruły ją swemi ciałami.

Poiłem zwierzęta nie dla samego miłosierdzia, bo gdyby wszystkie wyginęły, zbrakłoby nam pożywienia i pomarlibyśmy z głodu.

Z pomiędzy zwierząt, węże okazywały się najchciwsze, niekiedy kładły się w korycie, nie dopuszczając żadnego innego stworzenia. Podobny wypadek wzniecał zaraz ogólny wrzask; musiałem iść zrobić porządek, wyrzucając węże, za pomocą widłatego kija. Nie zabijałem jednak żadnych zwierząt, gdyż znajdowałem ich mnóstwo nieżywych z pragnienia, lub upieczonych z powodu ognia, którym często zajmowały się zarośla.

To także stanowiło wielkie niebezpieczeństwo. Nieraz widzieliśmy z różnych stron zapalające się łany, a czasem nas samych obwiewała okropne gorąco pożaru, które połączone z promieniami słońca i maią ilością wody czyniło życie nieznośnem.

Muszę też tu poświęcić parę słów Brunonowi. Stawał się on niestety coraz bardziej ociężałym i słabym, a nawet od śmierci Gibsona, pies zmienił się, posmutniał, utracił coś ze swej zmyślności, chociaż zawsze jeszcze zdumiewał dzikich. Zwykle, gdy szedłem na jaką wyprawę z krajowcami, miałem zwyczaj zostawiać w domu jakiś przedmiot, pokazawszy go wprzód dobrze Brunonowi. W pewnej odległości zatrzymywałem się mówiąc, żem czegoś zapomniał i posyłałem po to psa, szepcząc mu przytem coś tajemniczo. Rozumiał on zawsze moje żądania, biegł, przynosił rzecz zostawioną i kładł ją u nóg moich. Gdyśmy spotykali nieznane pokolenie dzikich, pies patrzył na mnie tylko, oczekując znaku do rozpoczęcia sztuk, jakkolwiek te zaczynały go męczyć. Kochałem go rzeczywiście, jak ludzką istotę.

Raz gdym szedł z nim, przez pustynię i mnie i jemu dokuczał bardzo wrzący prawie piasek, zasypujący palce u nóg. Biedny Brunon, skarżył się jak umiał, przeciągłem skowyczeniem. Przeląkłem się, bo ze sposobu jakim stąpał, zrozumiałem, że wkrótce nie będzie w stanie chodzić. Zrobiłem mu tedy małe mokasynki za skóry kangura i przywiązałem do łap. Te mokasynki nosił potem zawsze, gdy trzeba było przebywać gorące piaski, a nawet tak się do nich przyzwyczaił, że sam wyciągał łapy, jakby prosząc, abym mu je włożył. Wiek jednak coraz bardziej dawał mu się we znaki rzadko teraz towarzyszył mi w wyprawach, łapy mu zesztywniały, lubił tylko wylegiwać się przez dzień cały. Niegdyś pomagał mi świetnia w polowaniu na kangury, umiał przyłapać zwierzę i przytrzymać je za

ogon, dopóki nie nadbiegłem i nie zabiłem je z łatwością, ale teraz nie był już do tego zdatny.

Choć był szczenięciem kiedy stał się moim nie odstępnym towarzyszem, musiałem po tylu latach przygotować się do jego straty. Zważał on już nawet mało na mnieina Jambę.. Trwało to blizko rok, aż nareszcie znalazłem go nieżywego w chacie, należącej niegdyś do Gibsona, chociaź nigdy tam nie przesiadywał od jego śmierci.

Była to dla mnie ciężka chwila. Biedny pies leżał zesztywniały na kawałku skóry, służącej mu za posłanie. Mogę powiedzieć, iż dopiero wówczas uczułem w całej sile, czem był dla mnie ten niemy świadek wszystkich moich przygód, które w chwili, gdym go tracił, stanęły mi w oczach jedna po drugiej, od rozbicia okrętu i pobytu na piaszczystej wyspie, do wszystkich wędrówek i rozczarowań. A w iluż niebezpieczeństwach przyczynił się do mego ocalenia. I teraz oto straciłem go. Cios spodziewany, był niemniej bolesny.

Jamba tą stratą zmartwiła się bardzo i dla mnie i dla samej siebie, bo pies był do niej mocno przywiązany. Obłożyłem zwłoki poczciwego zwierzęcia naprzód rodzajem gliny, która je strzegła od zniszczenia, a potem zawinąłem w korę i położyłem w jaskini, do której kamieniami założyłem wejście, ażeby nie mogły się do nich dostać drapieżne zwierzęta. Tam także umieściłem wprzód zaschnięte ciało Gibsona.

Czasami, gdy całe pokolenie było zebrane, rozpoczynałem sprawę ludożerstwa, mówiłem krajowcom, że wielki Duch, którego tak się lękali, dał mi piśmienne zlecenie, zakazujące bezwarunkowo jedzenia ludzkiego

ciała. To piśmienne zlecenie zawarte było w biblii którą posiadałem. Dzicy nie mogli tego zrozumieć, nie mając pojęcia o piśmie, ale sam widok księgi, z którą, obchodziłem się zawsze z największem uszanowaniem, działał na nich

Moi dzicy słuchali ciekawie opowiadań o cywilizowanych krajach, ale musiałem zawsze przystosowywać je do ich pojęć. Mówiłem im naprzykład, że w wielkich miastach (zwałem je wielkiemi obozowiskami) ludzie mogli według woli zastępować światło dnia sztucznem światłem. Sztuczne światło przyrównywałem do gwiazd, ale nie mogło im się w głowie pomieścić, ażeby ludzie takie światło mogli mieć wedle woli.

Najdrobniejsza z pozoru rzecz budziła ich zdumienie; kiedyś zrobiłem wózek dla dzieci, otóż trzeba było widzieć, jaka to byłą niespodzianka. Pierwszy raz bowiem widzieli koła, chociaż były to zupełnie pierwotne, osią, przewiercone kręgi. Dziwili się także bardzo wielkości mojego domu, ale zdziwienie ich wzrastało, gdy im opowiadałem o domach, wysokich jak wzgórza, stojących rzędem jedne koło drugich.

Mówiłem już nieraz o sposobie porozumiewania się dzikich plemion za pomocą, dymnych sygnałów, otóż za pomocą, tych sygnałów, dowiedziałem się, że ludzie biali ukazali się na północy, a w którejś z moich wycieczek, spotkałem ich gromadę przeszukującą, kraj. Najniespodziewaniej zobaczyłem przed sobą ich namiot 'wśród zarośli. Dowiedziałem się, że ten oddział nie był wcale odosobniony, więc przebywałem po dni parę w różnych obozowiskach. Nie potrzebuję mówić, że

biali byli równie, a nawet więcej zdziwieni moim widokiem, niż ja ich spotkaniem. Mogłem był z nimi powrócić do cywilizowanego świata, ale bez żony i dzieci, a tego za nic uczynić nie chciałem. Spotkałem ich w okręgu Kimberley i muszę tutaj dodać, że Kimberley było najbliższem mnie miejscem, przez które mogłem się dostać do cywilizacyi. Dowiedziałem się jednak o tem później dopiero.

Ponieważ zawsze kochałem dzieci, postanowiłem położyć koniec okropnemu zwyczajowi zabijania wielu z pomiędzy nowonarodzonych dziewczynek. Ogłosiłem więc, że rodzice mogą mi je oddawać i wkrótce miałem prawdziwy dom sierot; co było dla mnie z prawdziwą korzyścią. Nie mówiąc już o zadowoleniu jakie miałem, wyrywając śmierci tyle niewinnych ofiar, cała dorastająca młodzież, uważała mnie za przyszłego teścia i z góry u mnie szukała żony.

Jak to już, mówiłem na każdym nowiu odbywały się u mnie przyjęcia. Moi goście, jak i moje pokolenie, mieli wielkie poszanowanie dla biblii, gdyż często czerpałem w niej dla nich ciekawe opowiadania. Nieraz jednak miałem z tego powodu kłopot, jakkolwiek starałem się zawsze przystosowywać do poziomu słuchaczy.

Czytałem im kiedyś, jak Mojżesz uderzając laską w skałę, wydobył z niej wodę. Otóż wszystko co tyczy się wody, budzi szczególne zajęcie w tym kraju suszy. Otoż zażądano zaraz ode mnie, ażebym uczynił to samo co Mojżesz.

Inna opowieść biblijna, która rai się nie udała, było to historya oślicy Balaama, chociaż nie chcąc mówić

o zwierzętach nieznanych, oślicę zastąpiłem kangurem. Zamiast zastanowić się nad tem, że zwierzę przemówiło, dzicy zaczęli pokładać się ze śmiechu. Pokazało się, iż przemówienie zwierzęcia, jest w ich wyobrażeniu szczytem niedorzeczności. Trzeba więc było bardzo ostrożnie wybierać opowiadania.

Mówiłem im także o zniszczeniu Sodomy i Gomory za pomocą ognia, a ponieważ opowiadałem im wprzódy, iż domy były kamienne, spytali mnie jakim sposobem Wielki Duch mógł spalić kamienie, kiedy ich się ogień nie ima. Każde takie nieporozumienie mogło być wyzyskane przez czarodziej ów, będących z natury rzeczy mymi przeciwnikami.

W kilka dni po opowiadaniu o Sodomie i Gomorze, zobaczyłem przypadkiem, że okolica obfitowała w siarkę. Przyszła mi zaraz myśl obrócenia tego odkrycia na moją korzyść i pokazania dzikim na oczy możliwość faktu zawartego w Piśmie Świętem.

Z pomocą Jamby zbudowałem ogromny stos, złożony z wielkiej ilości siarki pomieszanej z piaskowcem, po części ażeby dzicy nie zmiarkowali z czego stos był postawiony, a po części, ażeby kamienie pękające w ogniu, czyniły na nich tem większe wrażenie. W stosie zostawiłem w górze otwór większy, oraz z boku parę mniejszych, dla przeciągu, wreszcie na samym dole zostawiłem otwór, którym mogłem wpełznąć do środka. Tutaj to nagromadziłem bardzo wiele palnych materyałów, kory i suchych gałęzi, obficie zlanych naftą, a gdym powoli ukończył te wszystkie przygotowania, nadszedłi dzień zebrania miesięcznego. Pragnąc mieć jaknaj

większą liczbę widzów, rozesłałem ogólne zaproszenia do sąsiednich pokoleń, aby przyszły zobaczyć, jak zapalę kamienie.

Zebrał się tłum olbrzymi i wieczorem wpełzłem ostrożnie we wnętrze mego stosu i wypełzłem z niego szczęśliwie, zapaliwszy przygotowany palny materyał. Zająłem sam miejsce wśród widzów, którym surowo przykazałem, ażeby się do ognia nie zbliżali, gdyż może ich spotkać nieszczęście.

Za chwilę obłok dymu objął stos kamienny, wydobywając się wszystkiemi otworami, potem zewsząd buchnęły płomienie, a piaskowiec pękał z gorąca i rozpryskiwał się wokoło.

Wrażenie, jakie ten widok wywarł na dzikich, było piorunujące, niektórzy popadali na twarz z przerażenia, inni cisnęli się do mnie, ażeby wyrazić swój zachwyt i cześć, a ja dziwiłem się w duchu, iż dotąd nie odkryli palnej natury użytych przeze mnie kamieni, które gorzały przez dni kilka.

XXXI.

Byłem w owej epoce zupełnie podobny do moich dzikich poddanych. Skóra moja szczerniała niemal zupełnie, za całe odzienie służyła mi krótka spódniczka skórzana, malowałem się tak samo jak inni w ważnych chwilach, nosiłem znak pokolenia, a tak się przyzwyczaiłem do trybu życia, jakie wiodłem przez lat tyle, że

trudno mi nawet przypomnieć sobie wszystkie drobne wypadki z tego czasu.

Ciągłą boleścią dla mnie było słabe zdrowie moich dzieci, wiedziałem, że się wychować nie mogą, a wiedząc, że są poniekąd skazane, kochałem je tem goręcej.

Jamba zestarzała się także, bo nie była już bardzo młodą, kiedyśmy się pobrali.Śmierci mego syna nie zapomnę nigdy. Zawołał mnie do siebie i powiedział, że cieszy się ze śmierci, gdyż wie, że nigdyby nie mógł być silnym i czerstwym jak inni chłopcy w jego wieku, musiałby więc być dla mnie ciężarem. Było to bardzo kochające, inteligentne dziecko. Mówił do mnie po angielsku, gdyż oboje dzieci nauczyłem tego języka. Wówczas dowiedziałem się dopiero, iż cierpiał tak dotkliwie nad swojem upośledzeniem fizycznem, bo nigdy nie mógł sprostać w zręczności i sile swoim rówieśnikom. Gdyby nie był moim synem, uważanoby go za wyrzutka w plemieniu.

Ostatnie jego słowa były, iż stanie się dla mnie pożyteczniejszy w krainie duchów, niż mógłby nim być na ziemi. Zachował przytomność do końca. Klęczałem nad jego posłaniem z pachnących liści, nachylony nad nim, by chwytać jego ostatnie wyrazy. Szeptał, że wchodzi do ślicznego, nieznanego kraju, pełnego wonnych kwiatów, jasnych ptaków, że słyszy głosy duchów, które po niego przyszły, śpiewając w koło i że one to zabierają, go ode mnie. Wreszcie zamknął oczy na zawsze.

Nie będę próżno mówił o tem, co czułem. Pocałowałem oczy i usta mego chłopca po raz ostatni. Wie

działem, że tak być musi. Niedługo potem dziewczynka zachorowała i z kolei poszła za bratem do lepszego świata. Oboje ochrzciłem już dawniej.

Te nieszczęścia przygnębiły mnie, a najgorsze miało dopiero nastąpić. Mówiłem już, że na Jambie wiek stawał się widoczny. Uważałem z prawdziwą rozpaczą, iż traciła powoli żywość umysłu, nie mówiąc już o sile fizycznej. Nie była już w stanie towarzyszyć mi w wycieczkach, które przez tyle lat odbywaliśmy razem. Skóra jej zeschła, pomarszczyła się. Jamba stała się odrazu starą kobietą. Odczułem to bardzo boleśnie. Teraz ciągle prawie siedziałem przy niej, wycieczki przestały mnie zajmować, bo brakło mi tej nieodstępnej towarzyszki, która dzieliła wiernie moję trudy i z którą zżyliśmy się tak bardzo. Czasem chciałem się łudzić, iż Jamba uległa chwilowej niemocy z powodu śmierci dzieci, że to minie, że odzyska jeszcze siły i zdrowie, ale ona była coraz słabsza i zrozumiałem znowu, że koniec jej się zbliżał.

Czasami namawiałem ją do przechadzki, jakbym chciał łudzić ją i siebie. Czasami ona sama próbowała biedz i skakać, usiłując pokazać, że jest jeszcze młodą i silną, ale to mijało szybko i biedna Jamba, nie mogła już ruszyć się z domu. Powiedziała mi wówczas, iż lepiej będzie dla mnie, że ona umrze, bo ja wówczas powrócę do ludzi cywilizowanych. To nie przedstawiało wielkiej trudności, skoro się już spotkałem z białymi i wiedziałem w której stronie ich szukać, tem bardziej, że coraz więcej przybliżała się do nas linia telegrafu,

mającego przebiedz cały kontynent australski od Adelajdy do Portu Darwina.

Nie mogłem znieść tej myśli, że utracę ukochaną żonę. Gdy mówiła o śmierci, przerywałem jej wołając, że to nie prawda, że ona powróci ze raną, do cywilizowanego świata, odzyska zdrowie, a ja wszystkim opowiadać będę o jej poświęceniu, odwadze, wierności. Przypomniałem jej wszystkie chwile razem przeżyte, cierpienia, niebezpieczeństwa, radości. Wówczas ona płakała i długi czas mięszaliśmy łzy naszę.

Jamba została chrześcijanką. Prosiła mnie sama, bym ją nauczył mojej wiary, ażeby ona ją także przyjęła. Jak wielu świeżo nawróconych, pełną była zapału, radości, spokoju. Mówiła, iż śmierć przynosi jej szczęście, bo będzie mogła z lepszego świata czuwać nademną. Porównywała, czem byłaby jej śmierć, gdyby mnie nie była poznała, z błogością chwili obecnej, kiedy wie, że istnieje niebo, w którem spotka się wszystkich ukochanych.

Jamba na szczęście nie doświadczała żadnych cierpień, tylko traciła siły i gasła powoli. Ponieważ wszyscy dzicy wiedzieli, jak bardzo ją kochałem i wielbiłem, odczuli głęboko mój smutek i starali się okazać mi to wszystkiemi możliwemi sposobami. Pełno kobiet przychodziło do Jamby, aby ją obsłużyć. Ona zaś zajmowała się mną tylko, obmyślała wszystkie sposoby, jakie mogłyby mi ułatwić powrót do świata, przypominała mi, jak i gdzie najłatwiej można znaleźć wodę, że powinienem iść naprzód ku południowi, aż do miejsca gdzie by

ły drzewa przez nas zasadzone i że stamtąd trzeba kierować się na zachód.

Jakże te dni ostatnie szybko minęły. Ostatniej nocy, nagle uczuła się gorzej i ona, co zawsze nazywała mnie panem, po raz pierwszy i ostatni w życiu szepnęła: "Żegnaj mężu. Odchodzę i czekać będę na ciebie. "

Nie jestem w stanie wypowiedzieć, co działo się ze mną, odchodziłem prawie od zmysłów, nie chciałem uwierzyć w moją stratę. Wszystko, co mnie otaczało, stało mi się od razu niemożliwem do zniesienia, nie rozumiałem, jakim sposobem mogłem tak długo żyć w takich warunkach. Zmieniłem się tak bardzo, tak upadłem na duchu, iż dzikim zdawało się, że mnie jakiś zły duch opętał.

Krajowcy po swojemu odprawili pogrzeb Jamby. Nie byłem w stanie się tem zająć, myślałem już tylko o podróży, którą miałem przedsiewziąć. Powiedziałem otwarcie krajowcom, że chcę powrócić do swoich i natychmiast czterdziestu najdzielniejszych z pomiędzy nich ofiarowało się mnie odprowadzić. Przyjąłem tę ofiarę z wdzięcznością, wiedziałem, że z nimi nie mogę się lękać ani głodu, ani nieprzyjaznych plemion. Przytem czułem, że samotność doprowadziłaby mnie do szaleństwa.

Obciąłem swoje długie włosy i rozdałem je dzikim, którzy porobili z nich bransolety, naszyjniki i t. p. drobiazgi. Sprzęty i to com posiadał rozdałem i po rzuciłem ostatecznie bez żalu miejsce długoletniego wygnania, zabierając tylko mój wierny toporek, sztylet, łuk i strzały.

Szliśmy długo w obranym kierunku, a w tej podróży nieraz natrafiałem na widoczne ślady mineralnych bogactw, nawet złota. Raz nawet, gdyśmy spoczywali pod cieniem gór skalistych, przypadkiem uderzyłem siekierą w bryłę leżącą przy mnie, której część odłupała się, a było to czyste, rodzime złoto. Skoczyłem na nogi ze zdziwienia. Więc te bryły, rozrzucone w koło, były złotem. Niektóre z nich miały takie rozmiary, żeby ich kilku ludzi unieść nie zdołało. Ale chociaż powracałem do świata, w którym złoto jest wielką potęgą, nie mogłem się niem obciążać w długiej i trudnej podróży.

XXXII.

Nasza wędrówka trwała tygodnie i miesiące. Po drodze spotykaliśmy różne plemiona, z któremi wchodziłem w zażyłość, tak, iż moi pierwotni towarzysze, powrócili do swoich siedzib, a mnie każde pokolenie, odprowadzało do innego i oddawało w opiekę. Nie zdarzyło mi się jednak teraz nic godnego uwagi, aż wreszcie trafiłem na niewątpliwe ślady cywilizacyi. Blaszane pudełka po konserwach, papiery, szmaty zniszczonego odzienia, kołki od namiotów świadczyły, że tu w okolicy gościli pionierzy. Przyszedł w końcu dzień, w którym ujrzałem o pareset łokci rozpięte namioty, kazałem więc zatrzymać się moim ludziom i poszedłem sam, ażeby się rozpatrzyć, kto w nich przebywał.

Dziwna rzecz, nie uczułem teraz radości ani też gwałtownych wzruszeń. Wprawdzie, spotkałem już wyprawę w okręgu Kimberley, a przytem tak długo wyglądałem tych namiotów, iż byłem niemal zdziwiony, żem je tak późno odnalazł. Ludzie, snujący się koło nich, mieli zwykły strój australski i nagle widząc ich zdaleka doznałem onieśmielenia, nie byłem pewny, jak mam postąpić, ja, nagi, ze skórą zczerniałą, z wyglądem dzikiego, zrozumiałem wreszcie, że tuk im się pokazać nie mogę, bez przyzwoitego odzienia. Doświadczenie nauczyło mnie już, z jaką ostrożnością zbliżać się trzeba do tak zwanych cywilizowanych. Powiedziałem więc dzikim, żem znalazł nareszcie ludzi mego narodu, ale że jeszcze nie chcę się z nimi połączyć, gdyż potrzeba mi wprzód mieć szaty takie, iak oni. Prosiłem więc, bymi cichaczem przynieśli koszulę i parę spodni, rozwieszone niedaleko namiotów.

Z wielką radością podjęli się tego, ale przynieśli mi tylko koszulę, bo resztę ubioru musiał właściciel sprzątnąć. Trzeba mi się było tem zadowolnić. Moi, towarzysze, śmieli się bardzo, gdym włożył na siebie koszulę, w której musiałem rzeczywiście cudacznie wyglądać.

Przyszło mi znowu na myśl, że nie mogę zbliżyć się do tych ludzi, w koszuli im ukradzionej. Wobec tych trudności, których zrozumieć nie potrafili, pożegnałem moich dzikich, ale do białych nie poszedłem, tylko udałem się do innego oddziału poszukiwaczy złota, którzy, jak już pisałem snuli się w tej stronie.

Nazajutrz trafiłem znowu nad wieczorem na obo

zowisko białych i zdecydowałem się do nich przybliżyć. Wprzód jednak, oczyściłem starannie ciało z gliniastej' ziemi, którą wcierałem, tak jak dzicy, chroniąc się od owadów, uporządkowałem, jak. mogłem włosy i brodę, odrzuciłem łuk i śmiało przystąpiłem do obozowiska.

Sześciu czy siedmiu Anglików siedziało przy ogniu, rozpalonym przed namiotami, gotując wieczerzę. Spostrzegłszy mnie, wybuchnęli śmiechem, sądząc, że w dziwacznem przebraniu jestem jednym z ich służących. Ale ja zawołałem po angielsku.

— Chłopcy! Czy znajdzie się tu dla mnie miejsce. Zadziwili się bardzo, a jeden odpowiedział:

— Znajdzie. Chodź i siadaj. Gdym usiadł spytali zaraz:

— Poszukujesz także złota?

— Tak — odpowiedziałem spokojnie — poszukuję od bardzo dawna.

— A gdzie są twoi towarzysze?

— Nie miałem towarzyszy — odrzekłem — samodbywałem moje wędrówki.

Słysząc to spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się z niedowierzaniem. A potem jeden z nich zapytał znowu, czy nie znalazłem gdzie złota?

Na moją twierdzącą odpowiedź zadali naturalnie pytanie: dla czegom go nie przyniósł choć trochę na pokaz i jak daleko było to złoto?

Mówiłem im, żem przebył cały ląd od końca do końca, że podróż ta trwała wiele miesięcy i niepodobna mi było dźwigać grudek złota. Odpowiedź ta wzbudziła powszechną wesołość, która doszła do naj

wyższego stopnia, gdym nieoględnie rzucił zapytanie, które paliło mnie ciekawością.

— A jakiż rok teraz mamy?

— Ależ to paradne — zawołał jeden z towarzystwa.Śmiano się tak bardzo, że nie dano mi odpowiedzi, a ja pomyślałem sobie, skoro tak przyjmują mnie ludzie cywilizowani, czy nie lepiej było pozostać z dzikimi, którzy byli mi tak przyjaźni i wierni.

Obejście moich przygodnych towarzyszy zmieniło się teraz zupełnie. Spoglądali na mnie jak na nieszkodliwego waryata, który zabłąkał się tutaj. Zrozumiałem to, widząc jak mrugali na siebie, uderzając palcem w czoło. Postanowiłem więc milczeć, bo wszystko cobym im mógł powiedzieć, utwierdziłoby ich tylko w tem mniemaniu.

Dowiedziałem się, że byli to przyzwoici młodzi ludzie z Coolgardie. Dali mi herbaty i kolacyę, jaką jedli, zapraszali bym z nimi noc spędził, alem im za tę ostatnią ofiarę podziękował, przyjąłem jednak z wdzięcznością ubranie, którego potrzebowałem, tylko butów wziąć nie chciałem, bo nogi mi tak od obuwia odwykły, żebym go wprost nie zniósł od razu.

Dowiedziałem się także od moich przygodnych towarzyszy, iż w blizkości znajdowało się wiele obozowisk europejskich.

Noc spędziłem samotnie. Nazajutrz, kierując się odebranemi wskazówkami, poszedłem ku górom Margaret. Po drodze widziałem wiele kilofów, łopat i innych narzędzi, które zapewne porzucili zawiedze

ni poszukiwacze. Omijałem miasta i wędrowałem samotny do Coolgardie. Tu zatrzymałem się czas jakiś, pracą zarabiając na utrzymanie i przyzwoite odzienie.\

ZAKOŃCZENIE.

Z Coolgardie poszedłem do Perth, stolicy zachodniej Australii i tam dowiedziałem się, że w Melbourne, najłatwiej mi będzie znaleść okręt, któryby mnie przewiózł do Europy.

W tem mieście miałem zabawne zajście ż konsulem francuskim. Co prawda, przemówiłem do tego dygnitarza niegodziwą, francuszczyzną, bo zapomniałem prawie zupełnie rodzinnego języka, ciągle więc musiałem się posiłkować angielskim, prosząc go o pomoc w dostaniu się do ojczyzny.

Konsul słuchał cierpliwie, patrząc na mnie z wielką podejrzliwością.

— Więc pan mówisz, że jesteś Francuzem — spytał w końcu.

— Tak jest — odparłem znowu po angielsku.

— Dobrze — wyrzekł, żegnając mnie zimno — tylko innym razem, gdy będziesz pan chciał uchodzić za Francuza, nie mów po angielsku, gdyż tym językiem władasz daleko lepiej niżeli tym, który podajesz za

własny.

Próbowałem wytłomaczyć mu moje położenie, opowiadałem, żem był rozbitkiem, ale gdy przyszło do określenia czasu, w którym okręt się rozbił, konsul

zaczął śmiać się niedowierzająco, a ja wyszedłem od niego z tem przekonaniem, iż moje przygody były tak nieprawdopodobne, że nikt wierzyć im nie zechce.

Z Melbourne dostałem się do Wellingtonu w Nowej Zelandyi, zkąd wreszcie okręt Nowo Zelandzkiego Towarzystwa żeglugi zabrał moie do Europy. Wylądowałem w Londynie w marcu r. . Trzydzieści lat trwało moje wygnanie; spędziłem wśród dzikich cały wiek męzki, najlepsze lata mojego życia. Gdy teraz wspominam swoje losy, dziękuję z całej duszy Najwyższemu, iż udzielił mi dość sił fizycznych i umysłowych do przebycia tych długich lat, a może obcowanie moje z dzikimi wpłynęło choć trochę na ich okrzesanie, może ułatwi ono przyszłym misyonarzom i kolonistom dzieło oświaty wśród tych dzikich, którzy przecie są także naszymi bliźnimi i wśród których mogą wyrobić się tak wierne, kochające i pojętne istoty, jak moja biedna Jamba.

SPIS ROZDZIAŁÓW.

[wg orginału]

Rozdział I ... str.

Rozdział II ... str.

Rozdział III ... str.

Rozdział IV ... str.

Rozdział V ... str.

Rozdział VI ... str.

Rozdział VII ... str.

Rozdział VIII ... str.

Rozdział IX ... str.

Rozdział X ... str.

Rozdział XI ... str.

Rozdział XII ... str.

Rozdział XIII ... str.

Rozdział XIV ... str.

Rozdział XV ... str.

Rozdział XVI ... str.

Rozdział XVII ... str.

Rozdział XVIII ... str.

Rozdział XIX ... str.

Rozdział XX ... str.

Rozdział XXI ... str.

Rozdział XXII ... str.

Rozdział XXIII ... str.

Rozdział XXIV ... str.

Rozdział XXV ... str.

Rozdział XXVI ... str.

Rozdział XXVII ... str.

Rozdział XXVIII ... str.

Rozdział XXIX ... str.

Rozdział XXX ... str.

Rozdział XXXI ... str.

Rozdział XXXII ... str.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
!Cejrowski Wojciech Gringo wsród dzikich plemion
W J Schnell Trzydziesci lat w niewoli Straznicy
!Cejrowski Wojciech Gringo wsród dzikich plemion
!Cejrowski Wojciech Gringo wsród dzikich plemion
Cejrowski Wojciech Gringo wsrod dzikich plemion
Cejrowski Wojciech Gringo wśród dzikich plemion
CEJROWSKI W Gringo wsrod dzikich plemion
Księgi narodu i pielgrzymstwa polskiego oraz publicystyka początku lat trzydziestych świadcząx
60.Tragizm, drwina i ironia w prozie lat trzydziestych.
Profilaktyka zaburzen depresyjnych wsrod mlodziezy w wieku 16 17 lat
02 Sowiecka klasyka dźwiękowa lat trzydziestych
Tragizm, drwina i ironia w prozie lat trzydziestych
W strone tajemnic ludzkiej psychiki - proza psychologiczna lat trzydziestych, materiały- polonistyka
Tragizm, drwina i ironia w prozie lat trzydziestych
Tragizm, drwina i ironia w prozie lat trzydziestych (2)
Zjawisko agresji wśród młodzieży szkolnej w Polsce lat '90 XXw., Kryminologia

więcej podobnych podstron