Shobin David Kwiat śmierci


David Shobin

Kwiat śmierci

Tytuł oryginału THESEEDING

Redaktorzy serii

MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEWFONIOK

Redakcja stylistyczna MIRELLA REMUSZKO

Ilustracja na okładce THE STOCK MARKET / AGENCJA P

Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FONIO1

Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER

Skiad WYDAWNICTWO AMBER

MIEJSKA BIBLSOTSII PlfflŁj

KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER

Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl

Copyright © 1982 by David Shobin Ali rights reserved

For the Polish edition Copyright © 1999 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

PROLOG

Luty

Było przenikliwie zimno. Sypał śnieg suchy jak proch. Mężczyzna o ciemnej cerze kulił się w marynarskim płaszczu, nie wychylając się z cienia budynku. Po drugiej stronie szerokiego bulwaru zdążyło się zebrać kilkunastu przechodniów. Gapili się ze zgrozą na zmasakrowane ciało młodej kobiety. Szkarłatna kałuża wokół martwego ciała rozszerzała się na zasłanym śniegiem chodniku, na który dziewczyna upadła z piątego piętra.

Wiał lodowaty wiatr i dzień stawał się jeszcze bardziej posępny. Odgłos stłumionego szemrania tłumu dobiegał do uszu mężczyzny. Wir śnieżnych płatków sypnął w twarz; białe, krystaliczne drobiny przywarły nie topniejąc do skóry. Usłyszał w oddali przenikliwe wycie syren i wśliznął się niepostrzeżenie do budki telefonicznej. Mgła jego oddechu osiadła już po chwili nieprzejrzystą warstwą na zimnym szkle. Dodatkowa zasłona pomagała ukryć twarz. Wiedział, że popełnili kosztowny błąd, którego nie wolno powtórzyć. I tak na odrobienie szkód potrzebne były długie miesiące.

Zdumiewająco zgrabnie przewertował zmarzniętymi palcami strony książki telefonicznej. Szukał adresu ostatniej szansy -jedynej żyjącej kobiety, dzięki której mogą odnieść sukces, gdy tylko będą gotowi do działania.

Znalazł właściwą kartkę, wysunął się z budki i znowu zniknął w cieniu.

ISBN 83-7245-263-2

ROZDZIAŁ 1

Nie wierzę... - Nie teraz - przerwał lekarz szeptem.

Popatrzył surowo na technika, żeby podkreślić wagę swoich słów. Spojrzał na pacjentkę. Chyba nie usłyszała, co mówił. Dobrze. Na przemian traciła i odzyskiwała przytomność, pogrążona w całkowitym odrętwieniu i zobojętnieniu. Ledwie zdawała sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje i jakim badaniom jest poddawana.

- Wystarczy?

- Zrób jeszcze jeden skan podłużny.

Technik radiologii posmarował brzuch pacjentki większą ilością żelu i delikatnie zaczął przesuwać po skórze głowicę aparatu. Na monitorze pojawiły się przerażające, generowane za pomocą ultradźwięków obrazy. Wszędzie było widać nieprawidłowe twory. Duże i małe guzy wypełniały macicę i jamę brzuszną. Mogły oznaczać tylko jedno.

- No tak - rzekł cicho lekarz i pokiwał głową. Dość się napatrzył. -Wezwijcie transport i odeślijcie ją z powrotem.

Wyszedł w milczeniu z gabinetu ultrasonografu i oddychając głęboko, wrócił do swojego gabinetu. Przez dwanaście lat na radiologii nie widział jeszcze czegoś równie okropnego.

Ktoś zapukał we framugę i tak otwartych drzwi.

- Znajdziesz dla mnie chwilę? - zapytał gość w białym fartuchu.

- Tak.

- Skończyłeś z panią Flanagan?

- Przed chwilą.

- Nie zdjąłeś jeszcze maski.

- Hm - radiolog zsunął zieloną maseczkę chirurgiczną. Chorobę pani Flanagan traktowano jako potencjalnie zakaźną, i wymagano, by wszyscy, którzy mają z nią kontakt przestrzegali przepisów ochronnych.

- Nie wydajesz się zadowolony.

- Nie mogę tego zrozumieć - odparł radiolog. - Pięć, sześć dni temu robiłem jej pielografię dożylną. Niczego nie znalazłem. Zero - koniec, kropka. Czysta miednica, normalna funkcja nerek, i tyle.

- A teraz?

- Ma pełno guzów. Nie wiem, pierwotnych czy przerzutowych, ale to i tak już nieważne.

- Tak myślałem.

- Dlaczego?

- Zrobiliśmy jej wczoraj punkcję szpiku. Szkiełka przyszły dziś rano. Jej szpik praktycznie obumarł. Doszczętnie. Domyślam się, że coś go wyparło.

- Niby co?

- Skupiska blastów, jedno przy drugim.

- Białaczka?

- Nie, nie sądzę. Inaczej się układają. Może to jakiś nietypowy chłoniak?

- Nie wyszedł w rozmazie krwi obwodowej?

- Nie, i właśnie o to chodzi. Ma wysoką leukocytozę, ale można było się tego spodziewać przy takiej gorączce.

- Mówiłeś Clementsowi?

- A ty?

- Wielkie dzięki-westchnął radiolog.

Myśl o przekazaniu złych wieści wybuchowemu ordynatorowi ginekologii i położnictwa nie była przyjemna. Podniósł słuchawkę i wystukał numer wewnętrzny oddziału. Clements odebrał telefon z rykiem, który rozniósł się po całym gabinecie. Radiolog skrzywił się i tak zwięźle, jak tylko potrafił, przekazał wyniki badań swoich i hematologa. Podsumowanie przerwała mu gniewna perora. Trwała ponad minutę. Wreszcie ordynator rzucił słuchawkę.

- Wygląda na to, że jest dzisiaj w świetnej formie.

- Słyszałeś?

- Tylko ton, nie treść.

- Clements pytał mnie, czy uważam go za matoła. Zanim zdołałem wyjaśnić, jakimi darzę go uczuciami zapytał, czy chcę mu wmówić, że młoda, zdrowa kobieta mogła zostać przyjęta do tego szpitala z tajemniczą chorobą, która teraz okazuje się praktycznie nieuleczalna. Nie zdążyłem przyznać mu racji, a oświadczył, że za pół godziny robimy konsylium obok sali pani Flanagan.

- No to przepadła mi partia golfa.

Dokładnie trzydzieści minut później w sali szkoleniowej niedaleko pokoju Annie Flanagan grupa zatrwożonych lekarzy robiących specjalizację i studentów czekała na pojawienie się doktora Ridleya Clementsa. W parę sekund po czasie ordynator wpadł na salę z rozwianymi połami fartucha. Był wysoki, władczy i miał kwadratwą szczękę. Zmarszczone brwi zdradzały furię.

- Nie będę taił moich uczuć - tslcts^l gromkim głosem. - Ten przypadek woła o pomstę do nieba. Jeżeli odkryjęjakiekolwiekzaniedbanie, nie zawaham się

zalecić zwolnienia odpowiedzialnej za to osoby. Guzik mnie obchodzi, komu nadepnę na odcisk albo czyją karierę zwichnę - po prostu nie mogę pozwolić na to, by takie rzeczy działy się na moim oddziale! Za chwilę pójdziemy do pacjentki, potem zbierzemy się tutaj ponownie. Tym, którzy byli tak zajęci gdzie indziej, że nie znają podstawowych faktów, dotyczących tego przypadku, wyjaśniam: pacjentka, pani Flanagan, miała za pięć tygodni rodzić po raz drugi. Przewidywaliśmy, że będzie to normalny poród pochwowy bez powikłań. Do niedawna pani Flanagan była zdrową, inteligentną kobietą, cieszącą się ze swego macierzyństwa. Tydzień temu została ponownie przyjęta na oddział położnictwa. Miała wysoką gorączkę i majaczyła. Wstępnie rozpoznano proces infekcyjny, prawdopodobnie macicy. Pobrano posiewy i rozpoczęto podawanie antybiotyków. Co ciekawe, wszystkie posiewy przyniosły ujemne wyniki - tak samo, jak wszystkie badania laboratoryjne! Moi lekarze i liczni konsultanci zapewniali mnie wielokrotnie, że nie potrafiąniczego znaleźć. Mimo to stan pacjentki stale się pogarszał. Wczoraj zanikło tętno płodu, a w ciągu ostatniej godziny dwaj nasi najszacowniejsi klinicyści poinformowali mnie, że u pacjentki występuje rozsiany, piorunujący proces chorobowy! Chcę od was, tutaj zebranych, usłyszeć, jak to możliwe, że młoda ciężarna kobieta zapada nagle na tajemniczą chorobę, i w ciągu tygodnia pobytu w tej prestiżowej instytucji nikt nie potrafi wykryć u niej żadnych odchyleń od normy, aż wreszcie dzisiaj okazuje się, że stoi nad grobem. Do diabła!... Nie, nie zawracajcie sobie głowy- Clements machnął po chwili ręką z obrzydzeniem. - Chyba wolałbym tego nie słyszeć. Chcę zobaczyć pacjentkę.

Bez słowa wyszedł z ponurą miną z pokoju. Reszta ruszyła za nim, komentuj ąc jego słowa prawie bezgłośnymi szeptami. Korytarz zapełnił się białymi fartuchami. Dzień był przepiękny, nikt jednak nie zawracał sobie głowy wyglądaniem przez długie okno, z którego roztaczał się panoramiczny widok na centrum Waszyngtonu, aż po odległą kopułę Kapitelu.

Procesja zatrzymała się po pani chwilach przed saląpani Flanagan. Tabliczka z wielkim napisem informowała: CAŁKOWITA IZOLACJA - WSZYSCY ODWIEDZAJĄCY MAJĄ ZGŁASZAĆ SIĘ W DYŻURCE PIELĘGNIAREK. Tak jak Clements wszyscy pozakładali chirurgiczne maseczki, czepki i sterylne fartuchy.

- Można z tego wyciągnąć niejedną naukę - stwierdził ordynator; chociaż w zamierzeniu miał to być szept, był jednak głośniejszy od tonu, jakim zazwyczaj prowadzi się rozmowę. - Pozwolicie jednak, że to ja ich wam udzielę. Niech nikt więcej się nie odzywa.

Pchnął drzwi i wszedł do pokoju. Pozostali ruszyli za nim na palcach.

Łóżko pani Flanagan stało wewnątrz komory izolacyjnej, w której utrzymywano stałą wilgotność.

Był to pęcherz elastyczny z tworzywa sztucznego ze śluzami, mającymi zapobiec przenikaniu zarazków. Para wodna tworzyła wokół chorej gęstą mgiełkę. Jedna z pielęgniarek pomogła doktorowi Clementsowi założyć sterylny biały kombinezon, następnie rozpięła plastykową klapę wejściową.

Ordynator wszedł do środka komory. Pielęgniarka zasunęła za nim polietylenowy zamek błyskawiczny. Widok powoli idącego przez opary Clementsa wywierał upiorne wrażenie.

- Pani Flanagan? - zapytał cicho.

Zatrzymał się przy łóżku. Ledwie było widać jego ruchy. Pochylił się, dotknął delikatnie pacjentki, przystępując do badania. Nagle obrócił się na pięcie, raptownie przeszedł do plastykowej śluzy, gniewnym ruchem rozsunął zamek i wypadł na zewnątrz. Zdarł maseczkę i czepek. Kłęby pary wysnuwały się za Clementsem na zewnątrz, podczas gdy ściągał z siebie resztę ochronnego stroju. Pielęgniarka zaczęła protestować.

- Nie żyje, idiotko! - przerwał jej gwałtownie Clements i wyszedł z sali.

Nikt nawet nie drgnął. Opar niknął pod wpływem ciepłego powietrza na zewnątrz komory. Wszyscy wpatrywali się w ciało zmarłej kobiety. Annie Flanagan leżała z otwartymi ustami, jej wysychający język sterczał nad obnażonymi zębami.-

Lekarze i studenci zaczęli popatrywać nerwowo po sobie. Nagle dotarło do nich z całą oczywistością coś więcej, niż zrozumienie, że są śmiertelni. Wywołał to widok szarożółtej skóry, mocno napiętej na zapadniętych policzkach martwej kobiety oraz dziwny zapach.

Opar niósł bowiem ze sobą niezmiernie osobliwą woń: egzotyczny, ziołowy aromat, kojarzący się raczej z wilgotną, zieloną roślinnością niż zaduchem towarzyszącym śmierci.

ROZDZIAŁ 2

Śmierć była tego ranka nieproszonym gościem, równie niemile widzianym, jak człowiek, który zjawia się bez zaproszenia na herbatę. Jej mroczny cień przystanął nad łóżkiem Rachel Garnes, zawahał się i zdecydował zostać jeszcze na chwilę.

Rachel wyczuła tę obecność. W jednej chwili atmosfera w pokoju stała się cieplejsza. Kobieta poczuła że puchowa narzuta nagle stała się ciężka jak stos kołder. To było nawet przyjemne. Rachel zdawała sobie sprawę, że zbliża się nieuniknione, i czekała na to prawie z utęsknieniem. Byłaby gotowa w każdej chwili powoli wypuścić z płuc ostatnie tchnienie i skonać - gdyby nie zapach. Salka wypełniła się niespodziewanie tropikalną duchotą, jak gdyby znalazła się na wilgotnej ścieżce w dżungli. Oczy Rachel zalśniły nie tylko, wskutek gorączki, ale i z powodu nagłego aromatu. Umęczona odetchnęła powoli, wchłaniając woń cedrów, ziemisty aromat humusu i winorośli, wonny bukiet bromelii i bugenwilii. Zapomniane wrażenia drażniły zakończenia ner-

10

wów węchowych w jej mózgu. Może to skraj raju, pomyślała. Strudzona, opuściła trzepoczące powieki. Wszędzie wyczuwała obecność zieleni. Wyobraziła sobie obfitość liści i płatków, pąków i łodyg, kołyszących się trzcin i źdźbeł. Bliżej ciebie, o Boże...

Rachel Garnes z radością rozstała się z życiem wydając ostatnie, świszczące tchnienie. Tak szczęśliwa nie była od lat.

Jej śmierć odkryto dopiero po kwadransie. Rozwożąca leki młoda pielęgniarka zauważyła brak ruchów klatki piersiowej pod okrywającym wychudłe ciało Rachel prześcieradłem. Spróbowała wyczuć puls, ciężko westchnęła i natychmiast zadzwoniła po młodego lekarza.

Numer wystukiwała z niechęcią. Był piąty lipca - czwarty dzień od rozpoczęcia nowego roku akademickiego. Wątpliwy przywilej oficjalnego stwierdzenia zgonu przypadał obecnie w udziale rozpoczynającym specjalizację lekarzom. Pielęgniarka zastanawiała się, jak niedawny absolwent medycyny zareaguje na zgon pacjentki. Pewnie okaże się, że po raz pierwszy od czasu, gdy otrzymał dyplom, będzie miał do czynienia z nieboszczykiem.

Doktor Hassan Mohammed pojawił się po paru minutach, potykając się na korytarzu. Był zdenerwowany. To na pewno nie zawadiaka, pomyślała pielęgniarka. Może ratownik, który chce za wszelką cenę walczyć nawet w beznadziejnych przypadkach? A może arogancki cwaniaczek?

Zaprowadziła lekarza do łóżka i podała mu stetoskop. Mohammed niezręcznie ujął w dłoń nadgarstek pacjentki i przyłożył słuchawkę do jej klatki piersiowej. Potem uniósł powieki zmarłej i zaświecił w źrenice. Spojrzał na pielęgniarkę oczami rozszerzonymi z przerażenia.

Chryste, tylko nie beksa, pomyślała.

- Nie żyje - powiedział cicho.

- Tak, panie doktorze, zdążyłam zauważyć.

- Zawiadomiła pani doktora Eriksona?

- Nie. Do stwierdzenia najpierw wzywa się lekarza dyżurnego.

- Stwierdzenia?

- Zgonu.

- Stwierdzenia zgonu?

- Tak, zgonu. Zet-gie-o-en-u. Musi pan powiedzieć: „Siostro, stwierdzam zgon te pacjentki".

- Przecież nie żyje, prawda? - zapytał Mohammed.

O Jezu, daj mi cierpliwość, pomyślała pielęgniarka. Popatrzyła na zegar na ścianie, wzięła do ręki historię choroby i wpisała co trzeba w rubrykę obserwacji pielęgniarskich.

- „Zgon stwierdził doktor..." - powiedziała i spojrzała na identyfikator lekarza - „...Mohammed o godzinie 0.42". - Zamknęła historię choroby i podała

11

Hassanowi. - W pańskie ręce. Niech pan wpisze swoje obserwacje na różowym arkuszu. Potem niech pan zawiadomi doktora Eriksona.

- Zna pani numer do jego dyżurki? Na pamięć, pomyślała pielęgniarka.

- Przykro mi, ale nie. Niech pan zadzwoni na centralę, połączą pana. Ja zajmę się pacjentką.

Mohammed ruszył niepewnym krokiem do dyżurki pielęgniarek. Po drodze zatrzymał się w drzwiach, by jeszcze raz popatrzeć na pacjentkę. Siostra zdążyła już naciągnąć prześcieradło na jej twarz. Stwierdziwszy, że nie ma nic więcej do zrobienia, Mohammed przeszedł do dyżurki i zadzwonił do starszego stażem kolegi.

Doktor Craig Erikson przyszedł z ociąganiem. Wsunął się sennie na oddział, bez krawata, z rozpiętym kołnierzykiem. Mohammed zerwał się na równe nogi.

- Przykro mi, panie doktorze.

- Co takiego, Mohammed?

- Przykro mi, że... że musiałem panu przeszkodzić.

- Mnie też jest przykro - ziewnął Erikson. - Pacjentka mogłaby odczekać do piątej czy szóstej, żeby mi nie psuć nastroju.

Mohammed niezupełnie pojął, o co chodziło koledze po fachu.

- Dobrze zrobiłem, że zadzwoniłem? - zapytał z wyraźnym obcym akcentem.

- Dobrze, brachu - uśmiechnął się Erikson i poklepał go po ramieniu. - Po stwierdzeniu zgonu wzywa się któregoś z kończących specjalizację lekarzy. Nie wiem, jak u was, może po prostu wrzuca się sztywniaków do Zatoki Perskiej?

- Och, nie, panie doktorze.

- Groziłoby to skażeniem ropy, prawda? - Mohammed był zdezorientowany. - Nieważne. Zawiadomił pan rodzinę i dokumentację? - Potulny wyraz twarzy Araba świadczył, że tego nie zrobił. - Chryste, Hassan, ciekaw jestem, czy sam byłem na początku taki zielony?

- Przepraszam, panie doktorze.

- Proszę, oszczędź sobie tych przeprosin. Kiedy zrobiłeś to po raz pierwszy, myślałem, że żałujesz, bo nie zdołałeś uratować pacjentki. Sam zawiadomię rodzinę. W tym przypadku będzie potrzebna autopsja.

- Autopsja?

- Sekcja zwłok, Hassan. Posiekanie na plasterki.

Erikson wyjaśnił Mohammedowi jakie są wymagania proceduralne i jakie dokumenty należy wypełnić w związku ze zgonem w szpitalu. Potem zawiadomił najbliższą rodzinę Rachel. Jego głos był poważny, pełen skruchy i żalu.

- Mam wrażenie, że bardzo panu zależało na tej pacjentce - powiedział Mohammed.

12

- Zależy mi na sekcji, Hassan. Nie zawsze, ale w tym wypadku wyjątkowo. Dokończ zaraz historię choroby. Spotkamy się u dyrektora administracyjnego o wpół do ósmej. Pokażę ci, jak się to robi.

Rano Erikson i Mohammed spotkali się w holu działu administracji. Craig był odświeżony, natomiast młodszy lekarz sprawiał wrażenie doszczętnie wytrąconego z równowagi. Erikson odprowadził go na bok.

- Słuchaj Hassan, tylko nie zacznij się mazać. Tam siedzi rodzina. Kiedy wejdziemy, zrób pokorną minę i usiądź w kącie. Ja będę mówił, ty słuchaj. Patrz, co będę robił, i na miłość boską, nie otwieraj dzioba.

Mając na karku Mohammeda, Erikson dziękował Bogu, że rodzina Gar-nesów to nie Żydzi.

Craig ubierając się tego ranka, obmyślał sposoby uzyskania od krewnych zmarłej zgody na sekcję. Wszystkie podejścia były wariacjami na ten sam temat; używało się w nich garści pospolitych technik. Jedną z nich stanowiło odwołanie się do liberalizmu zmarłego. Innym było udowadnianie, jakie korzyści płyną stąd dla nauki. Trzecią metodę, pochodną pierwszej, znano pod mianem „branie na solidarność". Załóżmy, sugerował lekarz, że jutro do szpitala trafi pacjent dokładnie w takim samym stanie. Jeżeli dzięki wykonanej dzisiaj sekcji udałoby się mu pomóc, czy rodzina nie powinna przystać na nią z zadowoleniem? Na pewno chciałby tego sam zmarły.

Ostatnie podejście nazywało się „obciążeniem winą". Należało stosować je ostrożnie, by nie przyniosło rezultatów odwrotnych od oczekiwanych. Polegało ono na wzbudzeniu w rodzinie poczucia winy—subtelnie, jednak na tyle dobitnie, by krewni przystali na sugestie lekarzy. Gdyby tylko chora trafiła do nas szybciej... Albo: gdyby tylko ktoś uparł się, że Rachel powinna zgłosić się do lekarza natychmiast, kiedy tylko zachorowała - kto wie, co byłoby wówczas?

Erikson nie zdecydował, którą metodą się posłuży. Jego główną bronią była zdolność wypowiadania się w uporządkowany i przekonujący sposób. Poprawił krawat i wszedł do gabinetu. Mohammed ruszył za nim.

Zjawiło się czterech członków rodziny Rachel Garnes: trzy kobiety i mężczyzna. Mohammed bez słowa usunął się w kąt. W obszernym gabinecie meble były porozstawiane dookoła niskiego stolika do kawy. W kątach tkwiły donice ze sztucznymi roślinami, ściany ozdobiono reprodukcjami niemodnej już sztuki współczesnej. Kiedy Erikson wszedł, członkowie rodziny mieli spuszczone głowy. Sprawiali wrażenie, jak gdyby chcieli dokładnie zapamiętać układ słojów na blacie stołu.

Powoli unieśli głowy i popatrzyli na lekarza. Erikson pamiętał kobiety, które przychodziły w odwiedziny do Rachel. Mężczyznę widział po raz pierwszy. Ostatnia z kobiet wyglądała wspaniale. Erikson natychmiast zdał sobie sprawę, że jej uroda przysporzy mu najwięcej problemów. Ciekaw był, kim jest mężczyzna. Może bratem?

- Jestem doktor Erikson - przedstawił się. - Jestem jednym z lekarzy, którzy zajmowali się Rachel. Niektórych z państwa już spotkałem. Przykro

13

mi, że nie miałem sposobności poznać wcześniej pozostałych. — Wpatrywali się weń zaczerwienionymi oczyma, czekając, co jeszcze ma im do powiedzenia. - Nie potrafię wyrazić, jak bardzo mi przykro. Od pewnego czasu spodziewaliśmy się takiego końca, lecz gdy wreszcie nastąpił, mimo wszystko okazał się dla nas wstrząsem. - Urwał dla większego efektu, na chwilę odwracając wzrok. - Gdyby tylko było cokolwiek, co mogliśmy zrobić, jakiś drobiazg... Czy ja wiem? W pewien sposób czuję, że jesteśmy za to odpowiedzialni.

- Nie - wycedził martwym głosem mężczyzna. - To nie wasza wina.

- Wiem. Podpowiada mi to logika, lecz emocje rządzą się innymi prawami. Przywiązałem się do Rachel. Czułem się tak, jakbym ją znał. Była taka młoda.

Atrakcyjna kobieta zaczęła płakać. Bluzka podskakiwała jej na piersiach

w rytm szlochu.

Nie rób tego, kochaniutka, pomyślał Craig. Mam zadanie do wykonania. Też wybrałaś sobie okazję, żeby nie założyć stanika.

- Badaliśmy ją dwa razy dziennie. Czasami trzy — kontynuował. — Walczyliśmy o jakiś promień nadziei, o trochę czasu, żeby coś wymyślić. Na nic się to nie zdało; jej stan ulegał ciągłemu pogorszeniu. Ciągle kołacze mi się po głowie, że być może coś przegapiliśmy. Dawaliśmy jej wszystkie leki, jakie mieliśmy do dyspozycji, jednak nawet te wspaniałe preparaty nie dokonały cudu, na który liczyliśmy. Po prostu nie zadziałały. Wiem jako lekarz, że działo się tak dlatego, iż stan Rachel okazał się beznadziejny. Mimo to nie potrafię otrząsnąć się z wrażenia, że mogło chodzić o coś jeszcze.

- Co to znaczy: o coś jeszcze? - zapytała jedna z kobiet, które odwie-

działy Rachel.

- Sam nie wiem. Nie jestem pewien. Może staram się znaleźć wytłumaczenie dla naszego niepowodzenia. Musiał jednak istnieć jakiś powód, skoro leki nic nie zmieniały w jej stanie. Powinna nastąpić przynajmniej ograniczona poprawa, było jednak inaczej. Może nie dotarliśmy do najistotniejszego czynnika. Może dołączyło się jakieś schorzenie, którego nie zdołaliśmy wykryć.

- Jakie?

- Tego też nie jestem pewien - pokręcił głową Erikson. - Długo się nad tym zastanawiałem, ale nie potrafię wskazać nic konkretnego. Mimo to wiem, że właśnie coś takiego się działo.

Zdążył się rozkręcić. Rodzina słuchała z uwagą. Jak każdy doświadczony aktor bez trudu wygłaszał swą kwestię, słowa płynęły z ożywieniem i emfazą. Powoli zaczynały ponosić go emocje, które starał się przedstawić. Zaczął żyć

rolą.

- Proszę, zrozumcie - wychylił się naprzód, patrząc wprost w oczy krewnych - zrobiliśmy dla Rachel wszystko, co było w naszej mocy. Nie sądzę, aby gdziekolwiek miała lepszą opiekę. Mimo to w głębi serca wiem, że coś nam umknęło. Po prostu musimy dowiedzieć się, co to takiego. Wiem też, że żal, jaki odczuwacie, nie pozwoli wam być bezdusznym. - Przenosząc wzrok z jednej osoby na drugą, uniósł dłonie w błagalnym geście. - Właśnie z tego

14

względu, z powodu tego, co umykało naszej uwagi, proszę was o zezwolenie na badanie zwłok.

Nie pozwalał im oderwać od siebie wzroku; nie zamierzał dać im czasu na zastanowienie.

- Chodzi panu o sekcję? — zapytał mężczyzna.

Słowo się rzekło, pomyślał Erikson i zaczął uważnie oglądać swe dłonie. Ze zdumieniem stwierdził, że drżą. Własne słowa wywarły na nim potężne wrażenie. Serce waliło mu jak młotem, żal wezbrał w gardle. Przenosił wzrok z jednego krewnego na drugiego tak szybko, że ich obrazy wydawały mu się kolejnymi klatkami filmu.

Młoda kobieta wyprostowała skrzyżowane nogi i rozchyliła kolana. Jej minispódniczka była absurdalnie niestosowna na tę okazję. Erikson mógł dostrzec znaczną część jej ud.

- Proszę nie traktować tego jako sekcji. Brzmi to tak okrutnie, tak ozięble. Gdybym przyszedł do was wczoraj i powiedział: Chcemy przeprowadzić operację; może okazać się nieskuteczna, ale może też uratować Rachel -wyrazilibyście przecież zgodę, prawda? - Pokiwali głowami. - Wobec tego właśnie tak o tym pomyślcie -jak o operacji, którą chcieliśmy przeprowadzić, ale która się nie powiodła. Wiem, że tego właśnie chciałaby Rachel. Jestesmyjej winni rozwiązanie tej zagadki, tej okropnej tajemnicy, która stała się przyczyną jej śmierci.

W pięć minut krewni Rachel Garnes podpisali trzy komplety dokumentów, umożliwiające przeprowadzenie sekcji. Erikson zdołał po raz kolejny wydębić zgodę na autopsję. Ruszył z Mohammedem w stronę kafeterii na śniadanie. Pomyślał jeszcze, że koniecznie musi się dowiedzieć o numer telefonu młodej kobiety.

- Był pan wspaniały, panie doktorze! - zawołał w uniesieniu Moham-med. - Nie wiem, gdzie się pan nauczył tak działać!

- Daj spokój, Hassan.

- Nie, mówię poważnie. Wszystko, co pan powiedział, to prawda, ale do tego dochodzi jeszcze sposób, w jaki rozmawiał pan z rodziną. Nie wiem, czy kiedykolwiek tak będę potrafił.

- Powinieneś, Hassan. Jeżeli wyniki sekcji okażą się takie, jak przypuszczam, powinieneś zrobić to jak najszybciej, bo będzie nas czekać cały cholerny nawał podobnych przypadków.

Szpitalna kostnica przypominała inne, znajdujące się w ośrodkach klinicznych. Było w niej dość miejsca dla przypadków pospolitych i wyjątkowych, poczynając od rutynowych sekcji po wyszukane ćwiczenia z preparowania. Dwa stoły z lśniącymi blatami z nierdzewnej stali stały obok siebie. W sali cuchnęło formaldehydem oraz innymi odczynnikami, przez wszystko to przenikał jednak kwaśny odór krwi, przesycający nawet świeżo umytą glazurę.

15

Każdy robiący specj alizację lekarz miał obowiązek poprowadzić przypadek od początku do końca, od izby przyjęć po wypis, chociażby ten ostatni polegał na przewiezieniu do zakładu pogrzebowego. Obecność przy sekcjach była obowiązkowa. Jeszcze tego samego ranka Erikson i Mohammed dołączyli więc do doktora Hanka Cho, patologa, pochodzącego z mieszanej koreańsko-amery-kańskiej rodziny, który podczas sekcji wykazywał się niezrównaną zręcznością i błyskotliwością.

Cho przystąpił do autopsji w asyście dwóch lekarzy. Zgrabnie wykonał skalpelem cięcie Rokitansky'ego - w kształcie litery Y, biorące początek pod obojczykami, łączące się na mostku i schodzące aż po spojenie łonowe. Odłożył skórę i przeciął elektryczną piłą chrząstki mostkowo-żebrowe. Dotarł do jamy brzusznej i odsłonił pętle żółtawobiałych jelit. W tej właśnie chwili on i jego pomocnicy wyczuli mocny zapach.

Kwietna woń zaskoczyła Mohammeda. Odsunął się gwałtownie od stołu. Erikson chwycił go za ramię.

- Spokojnie, Hassan. Nic ci nie jest?

- Ni s, chyba nie. Co to za zapach?

- Dobre pytanie - wtrącił się Cho. - Nie wiemy, skąd pochodzi. To trzeci przypadek w ciągu dwóch tygodni. Otwiera się brzuch i proszę bardzo, można wąchać do upojenia. Jak kwiaty.

Niezupełnie, pomyślał Erikson. Woń przypominała zapach kwiatów, ale kojarzyła się raczej z wnętrzem kwiaciarni lub szklarnią, w której hodowano rośliny. Była to mieszanina zapachów, a nie pojedyncza woń. Równie dobrze Craig mógłby pchać kosiarkę do trawników: w powietrzu rozchodził się zapach świeżo ściętej trawy. Albo zrywać dojrzałe gruszki i brzoskwinie w nasłonecznionym Sadzie. Lub przycinać róże czy palikować pomidory w ogródku.

- Pachnie jak eukaliptusy na targach w moich stronach.

- Czyli jakich, doktorze Mohammed?

- Nie pytaj, bo będzie za późno, Hank — powiedział Erikson. - Kiedy Hassan zacznie się rozwodzić nad pięknem Bliskiego Wschodu, nie sposób mu przerwać. Nawet wielbłądzie placki zamieniają się w kawior.

Cho zręcznie robił swoje. Szybko poprzecinał więzadła i tkankę łączną, zanim przedłużył cięcie do okolicy łonowej. Nagle znieruchomiał, gdy w polu widzenia znalazła się wypełniająca całą miednicę, niewątpliwie zawierająca płód macica.

- Nie mówiłeś, że była w ciąży.

- Nie miałem pojęcia. - Erikson był zdezorientowany. W historii Rachel Garnes nie było wzmianki o ciąży. - Który miesiąc?

- Wygląda na piąty, może szósty. Trudno powiedzieć, taka jest wynędzniała. Pomóżcie mi, dobrze?

W ciągu paru minut zdołał z pomocą asystentów wyjąć trzewia pacjentki - usunął z j ej ciała wszystkie narządy od podstawy j ęzyka po odbytnicę. Zwłoki

16

zamieniły się w wydrążony korpus. Kopiec wilgotnych organów lśnił w padającym z góry świetle. Były wciąż ciepłe; w klimatyzowanym, chłodnym powietrzu unosiły się znad nich rzadziutkie smużki pary. Nadal czuć było woń bukietu kwiatów.

- Czy inni zmarli na raka pachną tak samo? - zapytał Mohammed.

- Niestety nie - odparł Hank Cho. - W większości przypadków nowotworów to... - zawahał się - ...no, coś zupełnie odmiennego.

Mohammed zarumienił się, myśląc, że popełnił paskudną gafę.

- Ale pani Garnes miała raka, prawda?

- Istotnie. Te guzki to przerzuty. — Cho wskazał żółtawoszare twory w płucach. - Założę się, że za chwilę znajdziemy je też w wątrobie i węzłach chłonnych. Jest cała przeżarta przez raka.

- Ale nie znajdziesz ogniska pierwotnego - powiedział Erikson.

- Owszem, jeżeli jej przypadekjest taki, jak pozostałe.

- Ogniska pierwotnego? - zapytał Mohammed.

- Punktu, z którego brał początek złośliwy proces nowotworowy. Zwykle dotyczy to określonego narządu - powiedział Cho. - W dwóch ostatnich przypadkach również nie mogliśmy znaleźć ogniska pierwotnego. Ponieważ nie zdołaliśmy ustalić, skąd wzięło się to cholerstwo, opisaliśmy je ostatecznie jako „uogólniona rakowatość". Sądząc po wyglądzie - i zapachu-jestem gotów założyć się, że w tym przypadku będzie tak samo.

Cho skończył sekcję makroskopową organów o jedenastej. Z każdego z narządów starannie pobierał wycinki. Miał rację; nie znalazł żadnego guza, który mógłby być pierwotnym ogniskiem nowotworu. Wycinki tkanek służyły do przygotowania preparatów mikroskopowych. Zwykle szkiełka były gotowe do obejrzenia następnego ranka, tym razem jednak patologowi zależało na czasie. Poprosił laborantów o przygotowanie preparatów jeszcze tego samego dnia. Miał nadzieję, że ogląd pod mikroskopem pozwoli znaleźć to, czego nie udało mu się odszukać przy badaniu makroskopowym.

Preparaty były gotowe o piątej po południu. Cho wezwał Eriksona i Mohammeda. Obydwaj byli ciekawi diagnozy. Cho posługiwał się dwuokularo-wym modelem mikroskopu, tak, że dwie osoby równocześnie mogły oglądać preparat. Erikson stanął po przeciwnej niż Cho stronie biurka i popatrzył w tu-bus.

- Komórki niewątpliwie złośliwe - skomentował Cho, kręcąc śrubą mikrometryczną, dzięki czemu preparat przesuwał się pod skrzyżowaniem cienkich linii na obiektywie. - Całe skupiska. Nieprawidłowe mitozy... hiper-chromazja - nadmierne wybawienie jąder. Nie mogę w żaden sposób określić struktury tkankowej.

Przejrzał preparaty po kolei, najpierw z Eriksonem, następnie z Mo-hammedem. Powtórzył w końcu, że nie zdołał w ogóle określić, z jakiego narządu brały początek komórki nowotworowe, które rozsiały się po całym organizmie pacjentki.

2 — Kwiat śmierci

17

- No i tak; ugrzęzłem w ślepym zaułku - przyznał Cho. - Zadzwonię do Atlanty.

- Do CDC? - spytał Erikson.

- Tak jest.

Erikson i Mohammed przysłuchiwali się, gdy patolog telefonował do Cen-ter for Disease Control, czyli ogólnokrajowego Centrum Epidemiologicznego. W krótkim czasie stwierdzono trzy przypadki identycznej, nie dającej się zidentyfikować postaci raka. Być może istotnie chodziło o epidemię. Hank Cho miał nadzieję, że zdoła uzyskać z Centrum odpowiedź na to pytanie.

Po wymianie grzeczności z kimś znajomym Cho zaczął opisywać przez telefon to, co stwierdził. Zrelacjonował pokrótce przebieg kliniczny choroby, wyniki badania somatycznego oraz rezultaty sekcji. Przerwano mu jednak, gdy opisywał kolejne szczegóły historii choroby jednej z pacjentek. Na jego twarzy pojawił się wyraz zaciekawienia i dezorientacji. Wsłuchał się uważnie w słowa swego rozmówcy, wtrącając jedynie od czasu do czasu pojedyncze słowa.

- Tak, zgadza się... Ale skąd...?... Właśnie.... No dobrze. Wyślę je wam z samego rana. Dzięki.

Najwyraźniej stropiony Cho odłożył słuchawkę. Pogrążył się w głębokiej zadumie.

- Co się stało, panie doktorze? - zapytał Mohammed. - Czego się pan dowiedział?

Cho odwrócił głowę i potarł oczy.

- Cóż, zmartwiłem się, bo okazało się, że mój kumpel w Atlancie wiedział doskonale, o co mi chodzi. Z góry się orientował, co chcę powiedzieć. Wygląda na to, że cały ostatni tydzień wisiał na telefonie. Doniesiono o dwóch podobnych przypadkach, obydwóch u ciężarnych kobiet. Zakończyły się zgonem w wyniku nie dającego się bliżej określić rozsianego procesu nowotworowego. Obydwa przypadki były identyczne, nawet jeśli chodzi o obecność zapachu.

- Cóż, to raczej wyklucza możliwość infekcji - powiedział Erikson.

- Niekoniecznie. Te dwa wypadki i nasze trzy dają razem pięć - odparł Cho. - Wszystkie zdarzyły się w Waszyngtonie.

ROZDZIAŁ 3

Biegła przez las pni i gałęzi. Prześladowcy byli niedaleko za nią. Tropili ją nieubłaganie, stale zmniejszając dystans. Obejrzała się, potknęła i upadła. Ziemia była wilgotna i gąbczasta. Zerwała się na równe nogi z rozszerzonymi z przerażenia oczami i pomknęła dalej w las. Przerwała głową zasłonę pajęczyn, starła z twarzy część lepkich nici. Cieniutkie, jedwabiste pasemka przy-

18

warty do jej powiek i policzków. Nie potrafiła sobie z nimi poradzić. Potrząsnęła gorączkowo głową, trąc desperacko oporne włókienka. Widok pełznącego ku jej oczom wielkiego, czarnego pająka sprawił, że przeraziła się jeszcze bardziej.

Michelle zerwała się ze snu. Usiadła na łóżku, zlana potem. Cienka, akrylowa koszula nocna lepiła się jej do skóry. Rozbolał jążołądek; przyłożyła dłoń do dołu brzucha. Wciąż nie mogąc otrząsnąć się z koszmaru, jeszcze nie w pełni przytomna rozejrzała się ostrożnie dookoła. Była we własnej sypialni.

To tylko sen. Kolejny koszmar, najgorszy, jaki zdarzył jej się do tej pory. Odetchnęła głęboko i otarła mokre czoło. Przerzuciła nogi przez skraj materaca i poszukała stopami pantofli. Wsunęła je na nogi i wstała. Była jednak tak osłabiona, że natychmiast osunęła się z powrotem na łóżko.

Przez kilka minut siedziała w katatonicznej mgiełce, wpatrując się przed siebie niewidzącym wzrokiem, jak świeżo wydobyta z gruzów ofiara bombardowania. Zamrugała, gdy zaczęła powoli dochodzić do siebie. Myślenie przychodziło jej z trudem, nie mówiąc o koncentracji. Czuła się, jakby była pod wpływem narkotyków. Zebrała siły, znowu wstała i poczłapała do łazienki.

Popatrzyła na swoją twarz w lustrze. Na górnej wardze perliły się drobniutkie kropelki potu. Nie miała jednak worków pod oczami i wyglądała na wypoczętą. Była dopiero szósta rano. Czuła się, jakby spała niezmiernie długo.

Koszmar odebrał jej siły. Mimo świeżego wyglądu czuła się fizycznie i emocjonalnie wyczerpana. Odkręciła kurki i napełniła wannę po brzegi gorącą wodą. Zanurzyła się w kąpieli i siedziała w niej tak długo, aż nadszedł czas, by ubierać się do pracy.

Wybrała z szafy luźną letnią sukienkę. Przyłożyła ją do siebie i przyjrzała się tkanemu materiałowi w lustrze w sypialni. Pokój wypełniało poranne światło. Termostat klimatyzatora zareagował na ciepło, włączył się skraplacz pary i przez sypialnię poniósł się chłodny powiew. Michelle nagle zerknęła w lustro. Zobaczyła, że drzwi sypialni powoli się zamykają.

Krzyknęła. Sukienka wypadła jej z rąk. Obróciła się, podbiegła do drzwi i szarpnęła za klamkę. Drzwi otworzyły się gładko. Wyjrzała natychmiast na korytarz. Odprężyła się, gdy stwierdziła, że w mieszkaniu panuje całkowity porządek. Przymknęła oczy i głęboko odetchnęła.

Co się z nią działo? Czuła napięcie; była kłębkiem nerwów, jak nigdy dotąd. Doszła do wniosku, że to nagły powiew klimatyzowanego powietrza zatrzasnął drzwi. Zdarzało się to już dziesiątki razy. Znała doskonale towarzyszący temu odgłos. Dlaczego sądziła, że ktoś zakradł się do środka?

Przestań, zbeształa się. Daj spokój i wreszcie się ubierz. Koncentrując się na konkretnych czynnościach, upięła włosy, umalowała się i po półgodzinie wyszła z mieszkania.

Michelle Van Dynę wkroczyła energicznie do swojego gabinetu tuż przed dziewiątą. Jej sekretarka jeszcze się nie pojawiła. Michelle rozmyślała o tysiącu i jednej sprawie, czekających na nią z początkiem nowego tygodnia

19

1

w pracy. Gdy chowała torebkę do szuflady, z zaskoczeniem zauważyła, że na blacie panuje całkowity porządek. Wyraźnie pamiętała, że w piątek zostawiła na nim parę rzeczy, by zabrać się do nich od razu w poniedziałek. Papiery jednak znikły.

Rozległo się pukanie, uchyliły się drzwi do gabinetu. Była to sekretarka. Michelle uśmiechnęła się na powitanie i wróciła do szperania w szufladach.

- Maggie, wydaje mi się, że zostawiłam w piątek na biurku całą stertę papierów, a dzisiaj nie mogę znaleźć nawet jednej kartki. -Nie zdołała odszukać w środkowej szufladzie dokumentów, o które jej chodziło, więc zaczęła grzebać w skoroszytach po prawej stronie. - Maggie? - Sekretarka wpatrywała się bez słowa w swoją szefową. Miała uchylone usta i minę kogoś absolutnie oniemiałego ze zdumienia. Powoli podeszła do Michelle, wciąż ze zdezorientowanym wyrazem twarzy. Michelle podniosła głowę i zauważyła jej spojrzenie. - Och, rany, po twoim wzroku widzę, że będą kłopoty. Gdzieś zarzuciłam te papiery, prawda? No dobrze, gdzie je...

- Nic pani nie jest? - zapytała Maggie ledwie dosłyszalnym szeptem. Michelle nie miała pojęcia, o co chodzi sekretarce. Maggie nagle ożywiła

się, wyminęła biurko i z całych sił uścisnęła szefową. Gdy się od niej odsunęła, w jej oczach lśniły łzy.

- Tak się martwiliśmy, proszę pani -powiedziała. -Gdzie pani była?

- Słucham?

- Ciągle do pani dzwoniłam. Wszędzie pani szukaliśmy. Myśleliśmy, że stało się z panią coś strasznego!

Michelle uśmiechnęła się niezręcznie, czując zaniepokojenie. Czyżby strojono sobie z niej żarty?

- Maggie, mam uczucie, że chcesz mi coś powiedzieć, prawda?

- Nie wiedziała pani, że jej szukamy?

- Kiedy?

- Przez ubiegłe dwa dni!

- Przez weekend? Cóż tak ważnego się działo, że nie mogło zaczekać do poniedziałku?

- Przecież chodzi mi właśnie o poniedziałek! I wtorek! Dzwoniliśmy do gospodarza domu, do pani przyjaciółek. Zastanawialiśmy się, czy nie zatelefonować do pani rodziców, ale nie chcieliśmy ich denerwować. Pan Richardson powiedział, że jeżeli do dzisiaj się pani nie znajdzie, będziemy musieli zawiadomić policję!

- Chyba żartujesz! - rzekła Michelle z uśmiechem.

Maggie umilkła. Michelle poczuła, że zaczyna jąogarniać niepokój i dezorientacja. Podeszła do radia z zegarem, stojącego na szafce na akta. W połowie drogi raptownie przystanęła. Cyfrowy wyświetlacz wskazywał 9.04. Obok godziny dostrzegła datę.

Według zegara była środa, dwudziesty siódmy.

Serce Michelle zabiło szybciej.

20

- Tego już za wiele! - powiedziała do Maggie zirytowanym głosem. -Potrafię doceniać żarty tak jak każdy, ale to przestało być śmieszne. Do diabła, Maggie, może wreszcie przestaniesz stroić głupie miny?!

- Zawiadomię pana Richardsona, że nic się pani nie stało...

- Oczywiście, że nic mi nie jest! O co ci chodzi?!

- Tylko o to, że martwiliśmy się o panią. Michelle spróbowała się opanować.

- Maggie... - zaczęła mówić, lecz nie dokończyła.

Dostrzegła na biurku gazetę. Wzięła ją do ręki i poszukała daty na pierwszej stronie. Nagle pobladła jak płótno.

Rzeczywiście była środa. Dwudziesty siódmy.

Gazeta wysunęła się jej z dłoni. Michelle jak w transie dobrnęła do fotela i osunęła się nań. Słabym głosem poprosiła Maggie, by wyszła z gabinetu. Musiała zostać sama. Odrętwiała, podniosła słuchawkę i wystukała zewnętrzną linię. Zgłosiła się operatorka.

- Może mi pani powiedzieć, jaki mamy dzisiaj dzień? - zapytała słabym głosem.

Nastąpiła chwila ciszy. Gdy padła odpowiedź, słuchawka zaczęła wysuwać się Michelle z dłoni. Zacisnęła palce i powoli odłożyła jąna widełki.

Była oszołomiona. Przyszła do biura w poniedziałkowy poranek, gotowa zmierzyć się z czekającymi na nią obowiązkami. Okazało się jednak, że to nie poniedziałek, lecz środa.

Co najmniej dwa dni znikły jej z życiorysu.

Nie przypominała sobie zupełnie nic. Wróciła myślami do tego, co działo się w piątek. Pojechała do domu. Zjadła kolację w nowej włoskiej restauracji z Gilbertami. Co później? Michelle nagle uświadomiła sobie, że nie potrafi sobie przypomnieć również soboty ani niedzieli.

Czas między położeniem się do łóżka w piątek i koszmarem, który ją dzisiaj obudził, był czarną dziuraw jej pamięci. Nie miała żadnych wskazówek, co mogło się stać. Zmarszczyła czoło, obracając nerwowo ołówek w palcach. Przecież musiało istnieć jakieś sensowne wyjaśnienie! Jako osoba zawsze szczycąca się dobrą pamięcią, poczuła się nagle zupełnie bezradna. Ołówek trzasnął w jej palcach. Upuściła na blat złamane kawałki i popatrzyła na swe dłonie. Drżały.

Michelle próbowała poradzić sobie z zamętem w głowie, okazało się to jednak niemożliwe. Wreszcie zmusiła się do pracy i starała się uporać z zaległymi obowiązkami. Nudne, rutynowe czynności podziałały uspokajająco; reszta poranka i popołudnie szybko minęły. Przed wyjściem z pracy poprosiła Maggie na parę słów na osobności. Sekretarka wyglądała na przygnębioną.

- Nie rób takiej ponurej miny, Maggie - powiedziała dla zachęty i jak gdyby zawierzała jej tajemnicę, uśmiechnęła się i dodała: - Przyrzekam, że jutro tu wrócę!

- Świetnie. - Maggie zdołała jej wreszcie odpowiedzieć uśmiechem.

21

- Wszystkim, którzy będą pytać, powiedz... - zawahała się w poszukiwaniu właściwych słów i uniosła brwi. - Po prostu powiedz, że wyjechałam i zapomniałam zadzwonić, dobrze? - Maggie przytaknęła. Michelle zebrała dokumenty i ruszyła do drzwi. - Jesteśmy przecież światowymi kobietami. -Mrugnęła. - Będziesz mnie kryła? - Rzuciła sekretarce możliwie najbardziej promienny uśmiech, uchyliła drzwi i rozejrzała się, czy nikt nie podsłuchuje ich tajemnic. - Któregoś dnia opowiem ci, o co chodziło. Obiecuję!

- Tak, proszę pani.

Wychodząc z budynku z papierami pod pachą, Michelle miała nadzieję, że takie wytłumaczenie wystarczy. Zastanawiała się, czy jej niewinne kłamstewko miało cokolwiek wspólnego z prawdą. Uśmiechnęła się do własnych myśli. Nie do wiary. Prawdopodobnie nigdy w życiu nie bawiłam się równie dobrze, a niczego nie potrafię sobie przypomnieć!

Wieczorem pogodny nastrój zniknął i zaczęły jągnębić poważne kwestie. Wiedziała, że Maggie zrobi, o co ją prosiła. Michelle zamierzała uciec się do możliwie najprostszego wytłumaczenia. Była bowiem przerażona, iż nie miała żadnego logicznego wytłumaczenia swojej nieobecności.

Sen tej nocy nadszedł powoli. Michelle zwinęła się w kłębek w pościeli, starając się wykrzesać z głębi duszy odrobinę grzejącej otuchy. Było jej zimno. Zastanawiała się, czy rzeczywiście dotknęła ją amnezja. Wydawało się całkowicie niepojęte, by mogło się jej przydarzyć coś równie niezwykłego. Musiało istnieć jakieś logiczne wyjaśnienie. Powtarzała w duchu, że w końcu na pewno wszystko sobie przypomni. Miała nadzieję, że do tego czasu nie stanie się z nią nic złego.

Następnego dnia Michelle znów zagłębiła się bez reszty w pracy. Przed południem zrobiła sobie przerwę. Wstała zza biurka, przeciągnęła się i wyszła na korytarz do dystrybutora wody mineralnej.

Nacisnęła guzik i zaczekała, aż napełni się tekturowy kubek. Pęcherzyki powietrza leniwie unosiły się ku górze w szklanym zbiorniku. Drobne ba-nieczki docierały do powierzchni i pękały, przez co rozchodziły się po niej malutkie fale. Widok ten z niewiadomego powodu zahipnotyzował Michelle.

- Mogę? - zapytał mężczyzna, który stanął obok niej, czekając na swoją kolej.

Nie usłyszała. Nie potrafiła oderwać wzroku od rozchodzących się w szklanym naczyniu kręgów.

- Skończyła pani?

Czysta, rozmigotana woda. Przelotne wspomnienie obudziło skryte w podświadomości obrazy przeszłości. Może był to tylko sen. Michelle poczuła dłoń na ramieniu. Obróciła się i zauważyła wreszcie mężczyznę.

- Nie chcę przerywać pani zamyślenia, ale czy mógłbym się napić?

- Och... Przepraszam.

22

Odsunęła się na bok i upiła łyk z kubka, spoglądając nadal na dystrybutor. Woda. Przypominała sobie coś związanego z wodą. W jej umyśle pojawiła się żywa, jednak zamglona wizja, jak gdyby oglądała jąprzez stałe rozregu-lowujące się soczewki. Krystalicznie czysty staw o rozmigotanej powierzchni. Łagodny wodospad, nad którego kaskadami wodny pył lśnił wszystkimi barwami tęczy. Z całych sił chciała sobie przypomnieć, gdzie i kiedy widziała tę scenę. Jej świadomość podobna była w tej chwili do osoby szukającej w nadbrzeżnym piasku pamięci muszelek wspomnień.

Ruszyła w stronę swojego gabinetu. Zaklęła w duchu. Wizja pojawiła się znikąd - niespodziewany, niepokojąco znajomy widok. Znów zaczęły jej przychodzić do głowy dziwaczne myśli. Na chwilę przed oczami stanęła jej ponownie zapierająca dech w piersi sceneria i cieknąca woda. Obraz był piękny jak z raju.

Co się z nią działo? Dotarła wreszcie do gabinetu, zmięła kubeczek i wrzuciła do kosza na śmieci w pokoju sekretarki.

- Były jakieś wiadomości, Maggie? Sekretarka podała jej kartki papieru.

- Telefonował podsekretarz. Powiedział, że będzie w swoim gabinecie do południa. Oddzwonił również człowiek z Departamentu Spraw Wewnętrznych.

- Połącz mnie z nim, dobrze? I przekaż podsekretarzowi, że oddzwo-nię do niego.

Michelle weszła do gabinetu i zamknęła drzwi. Orientowała się dość dobrze, czego chce człowiek z Departamentu Spraw Wewnętrznych. Nie mogła mu w niczym pomóc.

Rozległo się brzęczenie interkomu na biurku.

- Pan Sykes na linii dwa-cztery, proszę pani. Michelle podniosła słuchawkę.

- Arthur? Kto tym razem wkroczył na wojenną ścieżkę?

- Zaczęli okupować płuczkę odkrywki Longview. Okupować!

- Kto?

- Rolnicy, paru nauczycieli. Miejscowi Indianie. Nie możesz nic na to poradzić? Naprawdę nic?

- Już to przerabialiśmy. Wiesz, że nie mogę wydać nakazu zamknięcia rurociągu. Poza tym kontakty z ludnością to twoja działka. Niestety, sprawa nie należy już do moich kompetencji.

Wysłuchała cierpliwie narzekań Arthura. Wreszcie obiecała, że porozmawia z sekretarzem Departamentu, czy nie można by wydać jakiegoś pojednawczego oświadczenia.

Odłożyła słuchawkę i potarła powieki. W swej pracy była uczestnikiem niekończącej się batalii, toczonej przez zwolenników ochrony środowiska i producentów energii. Rozwiązywanie sporów ekologicznych było łatwiejsze niż radzenie sobie z protestami pod elektrowniami jądrowymi, lecz również wiele ją kosztowało. Obecny konflikt dotyczył kopalni odkrywkowej w basenie Powder River w Wyoming. Okolice te obfitowały w węgiel, a koniunktura

23

sprawiła, że osiedla górników wyrastały jak grzyby po deszczu, prowadząc do przekształcenia środowiska.

Michelle współczuła rolnikom, którzy patrzyli, jak stuosiemdziesięcioto-nowe ciężarówki samowyładowcze rozjeżdżają grunt masywnymi oponami, i w duchu przyznawała rację zwolennikom ochrony środowiska, ostrzegającym, że uruchomienie kopalni pozostawi trwałą, szkaradną bliznę na prerii. Kraj jednak potrzebował energii tak rozpaczliwie, że nie miał wyboru. Otwarcie odkrywki było koniecznością.

Michelle załatwiła do południa telefony i wyszła z biura, zamierzając spotkać się na obiedzie z przyjaciółką. Ruszyła spacerem po Independence Avenue. Ciepłem promienie słońca muskały jej ramiona. Okazało się, że Pam siedzi na ławce przed kawiarnią. Na widok Michelle machnęła ręką.

- Chcesz, żebyśmy tu zjadły? - Wskazała mały stolik pod markizą.

- Tak. - Michelle popatrzyła na niebo. - Piękna dzisiaj pogoda. Kelner posadził je pod godłem Noily Prat i podał menu. Pam przejrzała

ręcznie spisaną listę potraw.

- Gdzie się podziewałaś przez weekend? - zapytała beztrosko. - W poniedziałek miałam telefon z twojego biura.

Michelle zacisnęła dłonie na skraju krzesła tak silnie, że zbielały jej kostki.

- Pojechałam do domu.

- Do Cleveland? - Pam uniosła głowę.

- Yhm.

- Jak tam twoi staruszkowie?

- Dobrze. Chyba wreszcie pogodzili się z tym, co się stało. Czasem zastanawiam się, czy nie jest im ciężej niż mnie, bo są ode mnie starsi. No cóż, co będziemy jadły? - zapytała pogodnie, ucinając dyskusję na ten temat.

Pam szybko wlepiła wzrok w menu, wyczuwając niechęć przyjaciółki do rozwodzenia się nad tragedią, która spotakała jej rodzinę.

- Boże, mam dosyć omletów, a jeśli wypijęjeszcze trochę perriera, uniosę się w powietrze. Na miłość boską, co to może być: Le hot dog provencale?

- Frankfurter na francuskim pieczywie?

- Idiotyzm.

Michelle z ulgą stwierdziła, że jej wymówka okazała się skuteczna, przynajmniej na razie. Nie miała ochoty aby wypytywano, co się z nią działo. Wróciły do przeglądania menu. Wreszcie zdecydowały się na sałatkę z owoców morza i wino. Pam, mieszkająca w tej samej kamienicy w Georgetown co Michelle, dziennikarka, była niepoprawnąplotkarką. Najpierw ponarzekała na ostatnie zgony na raka w mieście, potem zajęła się co pikantniej szymi szczególikami z życia Waszyngtonu. Michełle zadowalała się sączeniem wina i słuchała nieuważnie przyjaciółki, nie przerywając jej. Przypadkowo popatrzyła na pasiasty obrus o śmiałych barwach. I znów zaczęła błądzić myślami. Przed jej oczyma po raz kolejny pojawiły się osobliwe widoki i sceny: barwny zamęt jaskrawych i pastelowych zieleni, ze szmaragdowymi akcentami i oślepiającymi błyskami

24

czystego światła. Scena ta nie znikała jej sprzed oczu, a umysł zdawał się zataczać wokół kolorowej tęczy koła jedno po drugim, aż...

- Ogłuchłaś, Mikę? - Pam potrząsała ją stanowczo za ramię, wbijając w nie paznokcie, by zwrócić uwagę przyjaciółki. - Mikę!

Michelle otrząsnęła się z transu. Podniosła głowę i stwierdziła, że kelner przypatruje się jej uważnie.

- Przepraszam, ma 'm 'selle.

- Słucham? - Popatrzyła nierozumiejącym spojrzeniem na kelnera, następnie na Pam.

- Przeszkadza mu krzesło. Przesuń się, głuptasie.

Michelle doszła do siebie i zorientowała się, że zagradza drogę kelnerowi, który chciał przejść obok niej z dwójką małych dzieci.

- Przepraszam.

Kelner minął jąze wzgardliwą miną. Przechodząc obok Michelle, dzieci przypatrywały się jej uważnie. Gdy odchodziły, nadal oglądały się na nią przez ramię.

- Co się stało tej pani, mamusiu?

- Cicho!

Popatrzyła na Pam, która również przyglądała się jej z zaciekawieniem. Michelle jęknęła, oparła raptownie łokcie na stole i ukryła twarz w dłoniach. Poczuła się nagle znużona. Zamknęła oczy i potarła czoło czubkami palców. Na miłość boską, co się z nią działo? Zawsze była taka uważna i dokładna. Czy powinna zgłosić się do lekarza?

- Nic ci nie jest, Mikę?

Odjęła ręce od twarzy i uśmiechnęła się.

- To tylko zmęczenie.

- Siedziałaś do późna?

- Tak.

- Skoro mówimy o nocnych Markach, wieść gminna głosi, że nasza wspólna znajoma ugania się wieczorami za członkiem pewnej grupy rockowej...

Pam zaczęła relacjonować kolejne okrachy plotek i pomówień. To, co mówiła przypominało lont, który pali się równo aż do wywołania eksplozji, albo samoistnie wygasa. Pam nadal trajkotała, gdy skończyły jeść, a Michelle zaproponowała, że zapłacą rachunek.

Dzień minął szybko. Podobnie było z piątkiem. Opuściwszy biuro po tygodniu pracy, Michelle ruszyła w długi, beztroski spacer do Georgetown. Zabrała ze sobą sporo dokumentów. Postanowiła poświęcić większą część weekendu, aby się z nimi uporać. Zdążała do domu trasą nad rzeką; chciała zostawić papiery w mieszkaniu i przebrać się w dżinsy.

Po lekkiej kolacji wybrała się samotnie na film Chaplina. Od lat nie chodziła sama do kina. Wróciła późno. Gdy szykowała się do spania, usłyszała, ulotne odgłosy balujących w letnią noc sąsiadów. Michelle założyła parę rozmiarów za dużą bluzę od pidżamy, zgasiła światło, wsunęła się do łóżka i naciągnęła na siebie chłodnąpościel. Miała nadzieję, że uśnie bez trudu. Przez kilka ubiegłych

25

nocy wierciła się przez parę godzin, próbując wytłumaczyć sobie to, co nie miało sensu. Zastanawiała się, czy coś złego dzieje się z jej organizmem. Nigdy wcześniej sienie dekoncentrowała ani nie miała luk w pamięci. Okresy amnezji mogły być pierwszą oznaką choroby - guza mózgu, czy Bóg wie czego. Coraz częściej zdarzały się jej też fragmentaryczne myśli, których nie potrafiła sprecyzować: wizje piękna, trwające parę sekund dojmujące halucynacje, w których migał kalejdoskop barw. Czy były to wspomnienia? Jeśli tak, to czego? Gdyby tylko potrafiła je zrozumieć. Przekraczało to jednak jej możliwości.

Widywała również twarze. Czy rzeczywiście twarze? Niewyraźne oblicza pomiędzy trzcinami i wysokimi trawami, nieokreślone sylwetki stojących w oddali kobiet, cichy szelest jaskrawych, lśniących liści...

Zapadła w sen.

Blask księżyca padał na jej łóżko. Pasmo mętnej bieli przesuwało się powoli po chłodnej, wykrochmalonej pościeli, nabierając bladego, lawendowego odcienia. Woal mżącej poświaty sięgnął wreszcie szyi Michelle. Tętnice pulsowały w blasku księżyca jak miniaturowe bębny, bijące w rytm pracy jej serca.

Po drugiej stronie alei stał wyższy o dwa piętra budynek, z jego dachu jednak z trudem dało się dojrzeć łóżko Michelle. Z okna jej mieszkania widoczny był ciemny prostokąt komina, jaskrawo obrysowanego blaskiem księżyca. Jego podłużny cień przesuwał się powoli po pościeli. Na chwilę pojawił się drugi cień - wydłużona ludzka postać. Człowiek na dachu znieruchomiał na chwilę, spoglądając przez dzielącą budynki przestrzeń. Potem ruszył dalej.

Talerz wysunął się z jej namydlonych dłoni i rozbił z łoskotem na kuchennej posadzce. Kawałki porcelany uderzyły w szafkę pod zlewem. Kobieta popatrzyła na ręce, czując przenikającą ciało słabość. Zaczęło płakać dziecko.

Mąż wpadł do kuchni, zobaczył, co się stało, i zmartwiony pokręcił głową. Przeszedł do spiżarni i wrócił ze szczotką. Podtrzymując dziecko jedną ręką, drugą zamiótł podłogę.

- Lepiej sobie usiądź, Sandy.

- Nic mi nie jest.

- Jesteś blada jak prześcieradło.

- Wezmę dziecko.

- Usiądź, na miłość boską! - powiedział błagalnie. - Siądź, zanim się przewrócisz. Zaraz ci ją podam.

Kobieta wyszła na chwiejnych nogach z kuchni, ledwie zwracając uwagę na płacz córeczki i szczęk zmiatanych kawałków porcelany. Osunęła się na kanapę. Była zmęczona. Potwornie zmęczona. Zamknęła oczy. Od kiedy się tak czuła? Od dwóch tygodni? Dłużej? Jenny miała dopiero dziesięć miesięcy. Potrzebowała matki. Silnej, zapewniającej opiekę matki.

26

Przecież tak bardzo ją kocham, pomyślała kobieta. Co się & rmsi dzieje? Doktor Jenkins powiedział, że w moich badaniach nie ma żadnych odchyleń od normy, że ciąża przebiega prawidłowo. Biorę dodatkowo witaminy zgodnie z jego zaleceniami, piję mnóstwo mleka. Otworzyła oc?Y i popatrzyła na swoje nogi. Schudła tak bardzo, że zaczęły sterczeć jej k°stki> a miękkie kapcie stały się za duże na jej stopy.

Richard wszedł do pokoju i usiadł przy telefonie trzy01^0 JennY na kolanach. '

- Do kogo dzwonisz?

- Do Maksa.

- Nie pójdę do niego!

- Kochanie, mówiliśmy o tym tysiące razy. Max to psycholog, a nie psychiatra. To nasz dobry przyjaciel, i może ci pomóc.

- Nic mi przecież nie jest. Doktor Jenkins sam tak po^edział.

- Och, przestań - westchnął Richard. - To było dziesięć dm temu. Poza tym Jenkins może się mylić.

Zmarszczył czoło, gdy usłyszał sygnał, iż linia jest zajęta.

- Lekarz powiedział, że depresja w ciąży jest czymś norm^y01-Richard stuknął aparatem o stolik i zerwał się na nogi. Jenfly znów sie-

rozpłakała.

- Dosyć już tego! Nie zamierzam słuchać dłużej jego niedycznych bredni! To szarlatan! Zdajesz sobie z tego sprawę? Gówno, aHie depresja! Popatrz tylko na siebie! Jesteś chuda jak szkielet! Nie jesteś W stanie utrzymać w górze głowy i z każdym dniem coraz bardziej słabniesz. Ńie wspomnę już

0 tym, że przepadłaś dzisiaj na całe popołudnie. Kto wie, &**& znowu zemdlejesz albo się zgubisz?

Sandy się rozpłakała. Dużo ją to kosztowało, bo nie mi^a nawet siły> by płakać. Zdawała sobie sprawę, że dzieje się z nią coś złego. Moze naPrawdę powinna zgłosić się do Maksa?

Richard podszedł do niej, starając się po drodze uspokoi Jenny- Mruczał

1 całował dziecko. Usiadł obok żony z córeczką w ramionach- Ująj Sandy za rękę i pogładził jej palce. Popatrzyła na niego przepraszająco-

- Przepraszam, Richard - zaszlochała. - Tak bardzo si€ starałam... Nie pamiętam... Po prostu...

- Ja też przepraszam, San. Nie chciałem się na ciebie wydzierać. Po prostu nie mogę już wytrzymać tego, co się z tobą dzieje. Masz rodzić za dwa miesiące, ale marniejesz w oczach! Może to rzeczywiście depresja, sam nie wiem, ale cię kocham. Ciebie i Jenny. Pozwól, żebym ci<? zabrał do Maksa, proszę cię!

- Dobrze - zaszlochała i wytarła nos.

- Pojedziesz ze mną jutro? - Pokiwała głową. - Wspafli^a dziewczyna. Zobaczysz, że właśnie tego ci potrzeba. Spróbuję się jeszcze raz do niego dodzwonić.

27

- Muszę nakarmić Jenny.

Podał jej córeczkę. Sandy ujęła Jenny w ramiona i przytuliła do siebie. Kochała ją. Powoli przeszła chwiejnym krokiem do sypialni, podczas gdy Richard wystukiwał numer. Jenny płakała coraz ciszej. Sandy przycisnęła wilgotny policzek do buzi córki. Była przekonana, że nikt nie potrafi kochać swojego dziecka bardziej niż ona. Zastanawiała się, czy wystarczy jej miłości dla drugiego.

Ułożyła poduszki pod ścianą jako oparcie dla pleców. Gdy Jenny była noworodkiem, Sandy karmiła jąw bujanym fotelu, teraz jednak brakowało jej na to sił. Ledwie była w stanie wesprzeć się na poduszkach. Rozchyliła szlafrok i rozpięła zatrzaski stanika. Mleko ciekło już z jej sutków na sam dźwięk płaczu dziecka. Zabawne, pomyślała, karmienie ponoć miało zapobiegać zajściu w ciążę. W jej przypadku stało się odwrotnie. Nieważne. Przyłożyła Jenny do piersi i znowu zamknęła oczy.

Dziecko ssało z zadowoleniem. Karmienie jest szczególnie intymną czynnością, pomyślała Sandy. Jest tak pełne ciepła, tak wspaniałe. Nigdy nie czuła się bliższa dziecku, niż właśnie wtedy. Jej znużone usta ułożyły się w uśmiechu. Oddychała głęboko, napawając się emocjonalną więziąz niemowlęciem. Nagle w pokoju poczuła dziwną woń. Ziołową, niemal kwietną. Cudowną.

W drugim pokoju Richard kończył rozmawiać z Maksem. Zrelacjonowanie psychologowi ostatnich wydarzeń zabrało mu kwadrans. Wszystko zależało teraz od Maksa. I Sandy.

Usłyszał nagle, że z sypialni rozlega się płacz Jenny. Kwękanie narastało coraz bardziej, aż zamieniło się w żałosny lament. Richard przykrył dłonią słuchawkę.

- Sandy! -krzyknął. Czekał na odpowiedź, był niąjednaktylko płacz Jenny. - San...? - Martwił się, że dziecko płacze tak długo. - Zaczekaj chwilę, Maks -powiedział do słuchawki i ruszył do sypialni. Co się działo, na miłość boską?

- Jen? Tatuś już idzie!

Zatrzymał się w drzwiach, starając się pojąć to, co zobaczył. Żona wpół-leżała na poduszkach, z odwróconą od niego głową. Jego wzrok przykuła jednak Jenny. Dziecko leżało płasko na plecach na dywaniku obok łóżka. Płakało nieprzerwanie skrzekliwym głosem, zacisnąwszy przy twarzy drobne piąstki. Doskoczył do niej, porwał z podłogi i zakołysał w ramionach. Co, u diabła...?

Usiadł na łóżku, całując córeczkę i tuląc ją w objęciach.

- Na miłość boską, Jenny, nie...

Ciało Sandy osunęło się z poduszek i opadło ciężko na materac. Tam, gdzie znajdował się przed chwiląjej jej policzek, widniało pasemko rozmazanej śliny. Skóra Sandy była równie zimna, jak niewidzące spojrzenie, utkwione gdzieś w drugim końcu pokoju.

Michelle czuła, że musi na jakiś czas oderwać się od wszystkiego. Czterodniowy weekend idealnie się do tego nadawał. Zamierzała wyjechać z miasta na trzy dni, a poniedziałek spędzić na beztroskim przysłuchiwaniu się odgłosom i oglądaniu widoków Waszyngtonu.

Wspólnie z trzema przyjaciółkami wynajmowała letni domek niedaleko Ocean City. Tam właśnie pojechała w czwartek wieczorem. Wierzyła, że biały piasek i jaskrawe słońce okażą się idealnym lekiem na troski i napięcie.

Do niedzieli po południu zdążyła się porządnie opalić. Jako dziecko łatwo dostawała oparzeń słonecznych. Mimo ciemnych włosów, miała bardzo ja-sną cerę i świetliste, niebieskie oczy. Ojciec nazywałjąKrólową Śniegu. Mimo to uwielbiała opalać się nad morzem. W miarę dorastania nauczyła się robić to tak, by nie schodziła jej skóra; zaczęła używać odpowiednich kremów, olejków z filtrami i dozować czas spędzany na słońcu.

Przyjaciółki wróciły do domku, lecz Michelle została na leżaku w odległym zakątku plaży, napawając się słońcem i odosobnieniem. Chciała być sama. Po paru minutach zaczęła ją piec skóra. Zniknęły gdzieś dojmujące wspomnienia niedawnego zamętu. Wyciągnąwszy się wygodnie na leżaku, starała się skupić. Może to, co się z nią działo, było spóźnioną reakcją na przeżyty wstrząs? Kolejność wydarzeń temu przeczyła, pomyślała jednak, że może zdoła ustalić, co z czego się brało. Czy ma to jakiś związek z tragedią Trish? Nie, na pewno nie. Michelle zdążyła się już pogodzić z takim stanem rzeczy. Od dawna przestała rozmyślać o rozgłosie, usunęła treść prasowych wycinków w odległy zakątek umysłu.

Mówiono o nich: siostry Van Dynę, gwiazdy olimpijskiego kalibru, których przeznaczeniem było wydrzeć mistrzowskie tytuły z rąk Rosjanek i Niemek z NRD. Były urocze, kobiece. I zwyciężały. Przez osiemnaście miesięcy Michelle i jej starsza siostra wygrywały niemal we wszystkich amatorskich biegach w kraju. Startowały pojedynczo i w sztafetach, łącząc talent i szybkość z gracją i pięknem, nigdy wcześniej nie widzianym w lekkoatletyce. Publiczność je uwielbiała. Ich wspólne zdjęcia zdobiły strony „People" i,,Newsweeka". Prezentowały się wspaniale w skąpych strojach do biegania. Aż wszystko skończyło się nagle i ostatecznie. Trish nie żyła.

Zdarzyło się to w lutym, pół roku temu. Mieszkały od dwóch lat w Waszyngtonie. W dzień pracowały, rankami i wieczorami trenowały. Obydwie miały dobre rządowe posady i szanowano je za urzędnicze umiejętności tak samo, jak za sportowe wyczyny.

Policja zadzwoniła z wiadomością o tym, co stało się z Trish, gdy Michelle zjawiła się rankiem w pracy. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że nie potrafiła sobie z tym poradzić. Jej rodzice, ludzie delikatnej natury, byli doszczętnie zdruzgotani. Na pogrzebie w Ohio Michelle wlokła się w kondukcie oszołomiona i odrętwiała, starając się omijać reporterów. Przez cały czas, kiedy leciała do rodzinnego domu w Cleveland, usiłowała opanować

28

29

ogarniającą ją histerię. Podczas pogrzebu i powrotu do Waszyngtonu czuła się, jakby spowijała jąmgła.

Przez następnych sześć miesięcy Michelle zdołała się pozbierać. Rzuciła się w wir pracy. W wieku dwudziestu sześciu lat pełniła funkcję starszej asystentki Sekretarza Departamentu Energetyki. Była najmłodsza spośród kadry wykonawczej w ministerstwie, może nawet w całym rządzie. Zaczęła pracować w większym wymiarze godzin. Przecież i tak nie miała nic innego do roboty. Od dnia śmierci siostry nie założyła butów do biegania.

Zastanawiała się, czy dziwaczne myśli i niedawna amnezja to właśnie rezultat takiego trybu życia. Czy była to manifestacja stłumionych uczuć po wielu miesiącach od chwili, gdy zaczęła ukrywać je przed samą sobą? Zdecydowana doprowadzić autoanalizę do końca, ruszyła w drogę powrotną. W niedzielę wieczorem znalazła się znowu w Waszyngtonie.

Następnego ranka wypoczęta i odświeżona, zmusiła się do koncentracji. Wstała z łóżka i rozsunęła zasłony. Przeciągnęła się. Był rześki, słoneczny dzień. Wzięła prysznic i ubrała siew lekką, letnią sukienkę do kolan, z białej bawełny z guzikami z przodu, lamówką i paskiem. Podkreśliła powieki niebieskim cieniem i popatrzyła na siebie w lustrze. Spodobał się jej własny wygląd. Pewna siebie i zdecydowana, wyszła z mieszkania i ruszyła nad rzekę.

Kupiła gazetę i wsunęła jąpod pachę. Idąc powoli chodnikiem, starała się ogarnąć umysłem to, co się z nią działo. Dziwiła się, że wydarzenia sprzed miesięcy mogły mieć na nią tak nagły i dramatyczny wpływ. Jeżeli nawet u źródła wszystkiego leżała śmierć Trish, dlaczego zamanifestowało się to właśnie amnezją i osobliwymi wizjami? Nie widziała w tym żadnego związku. Pogrążona w głębokiej zadumie, Michelle wpatrywała się przed siebie z poważną miną. Gdy dotarła do Memoriał Bridge, nie była bliższa rozwiązania trapiącej ją zagadki niż wówczas, kiedy wychodziła z domu. Usiadła na ławce i popatrzyła przez rzekę na Cmentarz Pamięci Narodowej w Arlington.

Prąd tworzył zawirowania i wstęgi na wodzie, skakały po niej topiki. Poto-mac płynął tego ranka wyjątkowo bystro. Na szczycie przypływu zawirowania wsysały pod powierzchnię unoszące się na rzece śmieci; jakaś pusta butelka znikła na chwilę pod falami, zanim zaczęła na nich ponownie podskakiwać.

Siedząc na ławce, Michelle przypatrywała się kołyszącej się na wodzie butelce. Jak mało jej życie różniło się od niepewnego istnienia płynącego szklanego naczynia, które utonie lub o coś się rozbije! Jeszcze pół roku temu Michelle czuła się bezpieczna, solidnie osadzona w życiu dzięki karierze i sportowi. Śmierć Trish wszystko zmieniła. To, co działo się teraz w umyśle pozostałej przy życiu siostry sprawiało, że przyszłość wydawała się jej równie niepewna jak los płynącej po rzece butelki.

Czy cokolwiek miało jeszcze sens? Może powinna porzucić próby rozwikłania o własnych siłach trapiących ją zagadek? Nawet jeżeli oznacza to konieczność pójścia do lekarza psychiatry, to trudno. Nie miała ochoty postradać zmysłów.

30

Przewertowała bez zapału „Washington Post" i westchnęła. Wiadomości jej w gruncie rzeczy nie interesowały. Jakiś wysoki mężczyzna, usadowiony na pobliskiej ławce, wydawał się jej przyglądać, jednak gdy podniosła wzrok, patrzył w inną stronę. Nie wiedzieć czemu, jego widok wzbudził w niej lodowaty niepokój. Mężczyzna wreszcie wstał i odszedł.

Michelle patrzyła, jak się oddala. Wyglądał niezwykle: miał ciemne włosy i rzeźbione rysy z nieco mongoloidalnym wykrojem oczu i wysokimi kośćmi policzkowymi. Nie Latynos, pomyślała Michelle. Eskimos? Poczuła ulgę, gdy zniknął. Wróciła do przeglądania gazety, starając się wyszukać wyprzedaże na koniec lata. Potrzebowała również ubrań na jesień. Nagle wpadła jej w oko notka, która przykuła jej uwagę.

Zapatrzyła się w parę wierszy u dołu strony. Był to nekrolog. Nad trzema krótkimi akapitami znajdowało się zdjęcie młodej, przystojnej kobiety, prawdopodobnie wzięte ze szkolnego rocznika. Michelle zmrużyła oczy. Kobieta na fotografii wyglądała znajomo. Gdzieś ją spotkała, ale gdzie?

Zwięzła notatka nie pozwoliła jej się tego domyślić. Stwierdzano w niej jedynie, że Sandra Fisher, lat trzydzieści pięć, w ciąży, zmarła po krótkiej chorobie w swoim domu w Alexandrii w stanie Wirginia. Pozostawiła po sobie męża Richarda i dziesięciomiesięczną córeczkę Jennifer.

Fisher? Michelle nie znała żadnych Fisherów. Przynajmniej nie tutaj. Może gdy mieszkała w Cleveland... lub w szkole? Nie, stwierdziła, nazwisko było jej całkowicie obce. Ale te oczy o dręcząco znajomym wyrazie, ten uśmiech... Nie potrafiła jednak odgadnąć, co łączy ją z kobietą na zdjęciu.

Dosyć! - pomyślała Michelle. Cisnęła gazetę na ławkę i przetarła oczy. Podniosła się i ruszyła szybkim krokiem w drogę powrotną do domu, koncentrując się bez reszty na równym rytmie kroków. Zanim dotarła do Geor-getown, notka w gazecie całkowicie wyleciała jej z pamięci.

ROZDZIAŁ 4

Rejestratorka doktora Wolfe'a nacisnęła klawisz mterkomu. - Dzwoni doktor Clements, panie doktorze.

- Dziękuję.

Samuel Wolfe dał jeszcze kilka zaleceń siedzącej przed nim pacjentce i wyprowadził ją z gabinetu. Wiedział, czego chce Ridley Clements: rady. Wolfe i ordynator ginekologii chodzili wiele dziesiątków lat temu do jednej klasy. Clements był wówczas samotnikiem, podobnie jak obecnie. Jedynie Sam Wolfe potrafił przeniknąć przez jego surową powłokę i zaprzyjaźnić się z tym człowiekiem, oddanym bez reszty medycynie. Clements nie ufał nikomu innemu.

31

¦— Dziennikarze dobijają się do drzwi — zaczął mówić ordynator. — Mam wydać oświadczenie o jedenastej. Nie mogę zwlekać w nieskończoność.

- A co z zachowaniem milczenia? Dwa dni temu upierałeś się, że to jedyny właściwy sposób postępowania.

- Dwa dni temu mieliśmy tylko pięć zmarłych. Dzisiaj jest ich już siedem. I dziennikarze chcą odpowiedzi. Faktów. Sam widziałeś gazety. Ludność zaczyna wpadać w panikę. Wścibscy dziennikarze zaczną dolewać oliwy do ognia, dopóki nie rzucę im czegoś na pożarcie.

- Na przykład?

- Gdybym wiedział, nie dzwoniłbym do ciebie!

Clements miał rację. Otaczająca zgony kobiet chorych na raka tajemnica powodowała bezprecedensową histerię, podobną do rejwachu wokół zespołu wstrząsu toksycznego czy paniki związanej z chorobą legionistów. Ofiary raka stawały się bohaterkami mediów. Spekulowano nawet na temat otoczenia waszyngtońskiej aglomeracji kordonem sanitarnym. Na swoje szczęście WoSfe był internistą. Zachorowania na raka miały niewielki wpływ na jego praktykę. Za to położnicy oraz Clements, który był tak bliski zostania lekarzem naczelnym kraju, musieli zapłacić słoną cenę. Wolfe nie miał jednak żadnej pewności, czy banalne słowa otuchy dla kolegi mają jakiekolwiek potwierdzenie w faktach.

- Co mówi Centrum Epidemiologiczne?

- Nie majązielonego pojęcia, o co chodzi, podobnie jak my. Ludzie z Centrum zamierzająprzedstawić wszystkie swoje ustalenia na ogólnym zebraniu klinicznym, ale nie mogę czekać tak długo. Muszę już teraz coś powiedzieć.

- Wiesz co? Daj im haczyk, jakiś trop wystarczający, by się od ciebie odczepili.

- Na przykład?

- Zasugeruj, że istnieje poważnie prawdopodobieństwo, iż chodzi o proces zakaźny. Możesz nawet rzucić uwagę, że badacie podejrzane o wywoływanie tej choroby mikroorganizmy i w ciągu tygodnia powinniście mieć wyniki. Po czymś takim dziennikarze dadzą ci trochę spokoju.

- A potem?

- Będziesz mógł zwalić wszystko na Centrum, prawda? Zapadła chwila ciszy, podczas gdy Clements rozważał radę.

- Dobrze. Bardzo dobrze. Podoba mi się ten pomysł.

Rozłączył się bez słowa podziękowania czy pożegnania. Wolfe uśmiechnął się i odłożył słuchawkę na widełki. Z Clementsem było bardzo łatwo sobie radzić, jeśli się go tylko rozumiało. Problem polegał jednak na tym, że nikt prócz Wolfe'a nie zadawał sobie takiego trudu.

Gdyby tylko ta choroba okazała się tak samo nieskomplikowana. Mieli do czynienia z przerażającą zagadką, katastrofą, która zabijając nie narodzone dziecko w łonie matki, godziła w same podstawy rodziny.

Nie narodzone dziecko. Ciężarne kobiety. Ta myśl zaintrygowała Samu-lea Wolfe'a. Nieświadomie bawił się stojącą na biurku rośliną, pogrążywszy

32

się w zadumie. Wodził palcami po pręciku miniaturowej różowej orchidei z drobnymi, przypominającymi klejnoty kwiatami. Czuł pewność, że właśnie coś związanego z ciążą staje się przyczyną śmierci kolejnych kobiet.

- Proszę bardzo, kochanie, już włączyłem.

- Idę.

Podczas gdy mąż regulował głośność i dostrajał kolorowy telewizor, żona odłożyła szczoteczkę do zębów i przewiązała szlafrok. Pasek powędrował w górę na jej wystającym wskutek ciąży brzuchu. Podniosła pościel i wsunęła się do łóżka obok męża. Wsunęła dłoń w jego rękę i zacisnęła kurczowo palce, gdy prezenter dziennika recytował pierwsze zdania najważniejszego tematu dnia:

Liczba zgonów na terenie aglomeracji Waszyngton wzrosła wskutek tego do dziesięciu. Z dziewięciu poprzednich ofiar sześć kobiet mieszkało w samym Dystrykcie, dwie na przedmieściach w Wirginii, a jedna niedaleko w Ma-ryland. Dzisiaj nastąpił zgon dwudziestoośmioletniej mieszkanki Rockville. Pozostawiła po sobie męża i trójkę małych dzieci.

- Wyłącz. Nie chcę tego więcej słuchać.

- Jeszcze chwilę.

...z Zakładu Medycyny Sądowej oświadczył, że wstępne wyniki badań sugerują, iż przyczyna jej śmierci była identyczna jak w dziewięciu poprzednich przypadkach. Władze są zdezorientowane faktem, że ta postać błyskawicznie prowadzącego do śmierci raka wydaje się dotykać tylko młode, spodziewające się dzieci kobiety. Jak wynika z wywiadu, udzielonego specjalnie dla audycji „Action News", który nadamy później, o żadnym podobnym przypadku nie doniesiono nigdzie poza rejonem aglomeracji Waszyngton. Trwają spekulacje dotyczące przyczyny i przebiegu klinicznego tej choroby. Jak na razie, autorytety medyczne nie zdołały przedstawić żadnych satysfakcjonujących odpowiedzi. Ciężarne kobiety w całym...

Żona nacisnęła guzik, zmieniając kanał.

- Dlaczego przełączyłaś?

- Chcę pooglądać coś innego.

- Myślałem, że chcesz obejrzeć dziennik.

- Już nie. - Przewróciła się na bok, plecami do męża.

- Chcesz obejrzeć coś konkretnego? Johny'ego Carsona? Zaczęła cichło płakać, tak iż tylko drżał materac.

- Och, Gloria, znowu? Jezu!

- Boję się, Vinnie.

Dotknął jej ramienia i przytulił się do niej.

Przestań, kochanie, dobrze? To stek bzdur. Tysiące razy ci powtarzałem, że nie rj^p^^^ym przejmować. A co powiedział ci doktor? Hę?

3 - Kwiat śmierci

33

- Nie obchodzi mnie, co powiedział - zaszlochała. - Wiem tylko, że lada dzień mam rodzić. Słyszałeś? Wszystkie kobiety były dokładnie w takiej samej sytuacji! Wszystkie całkowicie zdrowe. Jak myślisz, jak mam się przez to czuć? Czy ty w ogóle się nie przejmujesz?

- Nie, nie przejmuję się. Dziennik to tylko biznes. Ci ludzie zrobią wszystko, żeby tylko poprawić oglądalność.

- Och, Vinnie!

- Zamartwiasz się całkowicie niepotrzebnie.

- Nie wierzysz, że w mieście umierają kobiety?

- A jeśli nawet? W telewizji rozdmuchano ponad wszelką miarę zwykły zbieg okoliczności. Nic ci nie jest. Przecież jesteś tak piekielnie zdrowa- i byłaś przez całych dziewięć miesięcy - że tak sflaczały facet jak ja musi się wstydzić.

- Nie przejmowałabym się, gdyby te kobiety umierały w całym kraju. Wiesz: jedna w Kalifornii, druga w Rhode Island. Ale dlaczego tutaj? Dlaczego tylko w Waszyngtonie? Może to polityka? Próbują przestraszyć ludzi, czy coś w tym rodzaju.

- Polityka?! Posłuchaj, chodzi mi tylko o to, że robisz z igły widły.

- Nie martwię się tylko o siebie. Ciągle myślę, że jeśli coś się ze mną stanie, to jak sobie poradzisz za tydzień...

- Gloria, Gloria, przestań sobie nabijać tym głowę - powiedział uspokajająco mąż.

Objął ją i wtulił nos w jej szyję.

Zastanawiał się, jak długo jeszcze zdoła ciągnąć tę maskaradę - udawać nonszalancję mimo ogarniającej go coraz bardziej grozy.

- Naprawdę tak powiedział? Oświadczył, że jest gotów zaoferować ci pełne partnerstwo po roku?

- Pewnie. Mówię ci, facet przymierzał się do tego od dwóch lat. Sam to widziałeś.

- Brzmi zbyt pięknie, żeby było prawdziwe.

- No, to co o tym sądzisz?

- Uważam, że byłbyś wariatem, gdybyś tego nie przyjął - stwierdził Taylor. - Wciąż jednak trudno mi sobie wyobrazić wasze nazwiska na tej samej tabliczce: Samuel Wolfe i Craig Erikson III.

- Mam nadzieję, że pacjenci nie będą zbytnio zaskoczeni - roześmiał się Erikson. - Jednak wcześniej czy później jakieś staruszce pomyli się godzina wizyty. Przyjdzie na kontrolę oraz parę żarcików ze starym Samem i zgadnij, kogo zastanie za kardiografem?

- Mogłaby gorzej wylądować.

- Dokładnie to samo sądzę.

Erikson i Taylor przekomarzali się do końca obiadu, podobnie jak robili to od trzech lat. Poznali się, gdy obaj rozpoczynali specjalizację: Erikson z medy-

34

cyny wewnętrznej, Taylor z położnictwa i ginekologii. Wkrótce zostali serdecznymi przyjaciółmi. Obydwaj byli pogodni i mieli cięty dowcip. Obaj nieżonaci, często więc wychodzili wspólnie na randki i spotkania towarzyskie Grali też dwa razy w tygodniu w raąuetball. Trzydziestodwuletni Craig był trzy lata starszy od Taylora, lecz traktował go bardziej jak zaufanego rówieśnika niż młodszego brata.

Już na początku ich przyjaźni Taylor odkrył, że Erikson jest niezwykle pogodnym człowiekiem. Craig był niepoprawnym dowcipnisiem. Gdy w szpitalu panowała wyjątkowo przygnębiająca atmosfera, reagował na to sardonicznymi żartami. Cały czas zależało mu na eliminowaniu powagi i zastępowaniu jej pogodą ducha. W rezultacie nie okazywał nadmiernego szacunku świeżo zmarłym pacjentom, mimo że dopiero co harował nad utrzymaniem ich przy życiu. Był zbyt dużym profesjonalistą, by dowcipkować sobie z tych którzy odeszli z ziemskiego padołu, jednak czarny humor pomagał mu podobnie jak wielu innym absolwentom medycyny, pogodzić się z faktem iż tak wielu chorych rozstawało się z tym światem. Wieczorami uczęszczał'do pracowni anatomicznej, jednak kostnica stała się dla niego azylem i źródłem natchnienia - oraz scenerią jego najbardziej niesmacznych żartów. Erikson namówił Taylora, by się do niego przyłączył. Wkrótce okazało się, że jego przyjaciel ma nie tylko równie zjadliwe poczucie humoru, lecz jeszcze zachęca Craiga do nowych wyczynów.

Nie podejrzewający niczego stażyści i studenci medycyny niejednokrotnie padali ofiarami ich podstępów. Zwłaszcza Hassan Mohammed najwyraźniej nie potrafił się nauczyć, z kim ma do czynienia. Właśnie on znalazł ciasteczko z wróżbą w pochwie Chinki, podczas gdy Erikson i Taylor tarzali się ze śmiechu.

Obaj mieli zakończyć specjalizację w czerwcu przyszłego roku. Nie trzymały ich żadne więzy geograficzne ani rodzinne, mogli więc podjąć prace gdziekolwiek i w jakimkolwiek charakterze by im się zachciało. Długo dyskutowali, czy nie otworzyć gabinetów w tym samym miejscu; prywatna praktyka była najbardziej lukratywna. W rezultacie strawili długie godziny na debatowaniu nad wadami i zaletami różnych części kraju. Czuli, że nadszedł czas na zmiany. Wykluczyli Wschód, zastanawiali się nad Kolorado i Południowym Zachodem. Wreszcie zdecydowali się na San Diego. Ciężko było wybić się w tej okolicy. Przy minimalnych wymaganiach finansowych mogli jednak znieść parę chudych lat, nim dorobią się dochodowych praktyk. Pojawiła się jednak oferta Sama Wolfe'a.

Wolfe miał jedną z najlepszych praktyk internistycznych w Waszyngtonie. Był wdowcem, niedawno skończył sześćdziesiąt lat. Cieszył się opinia przenikliwego klinicysty, pełnego współczucia terapeuty i doskonałego nauczyciela. Był również pierwszorzędnym biznesmenem. Jego dobrze zarządzana, stale rozrastająca się praktyka przynosiła ponad czterysta tysięcy dolarów rocznego dochodu brutto. Po śmierci partnera przed paroma laty

35

Wolfe rozważał przejście na emeryturę, jednak nie pozwolili na to pacjenci. Byli mu równie oddani jak on im. Wyłonił się więc problem znalezienia nowego partnera.

Wolfe i Erikson od początku darzyli się sympatią. Starszy lekarz wkrótce zaczął wspominać, że może mieć u siebie wolne miejsce. Wiedział o przyjaźni Craiga z Taylorem; doszły do niego też słuchy o ich kalifornijskiej gorączce. Musiał złożyć Eriksonowi dobrą ofertę, jeżeli chciał go zatrzymać. Tak też zrobił. Gdyby Craig Erikson podjął praktykę u Samuela Wolfe'a, miałby zagwarantowany zawodowy i finansowy sukces.

Taylor zniósł tę wiadomość bez zmrużenia oka. Zdawał sobie sprawę z dylematu swojego przyjaciela. Przyjaźń to jedno, a kariera to coś zupełnie innego. Nie mógł spodziewać się, że Erikson odrzuci tak fantastyczną propozycję. Nadszedł więc czas na posunięcie Taylora. Czy byłby gotów zostać w Waszyngtonie?

- Boja wiem, Craig? W stolicy nie jest już tak jak dawniej.

- ,Został nam prawie rok. Załóżmy, że zaprosiłby cię do współpracy ktoś w rodzaju Durosiera?

- Mało prawdopodobne.

- Ale załóżmy, że by to zrobił? Albo Marshall? Lub Levine? Ci soliści zaha-rowują się na śmierć, bo działają sami. Poza tym sam wiesz, że masz cholernie dobrą opinię. Zostałbyś, gdyby któryś z nich zaproponował ci pracę?

- Trudno powiedzieć - odparł Taylor, kończąc obiad. - Takie typy potrafią naciągnąć kogoś na rok czy dwa pracy - wiesz, w charakterze taniej siły roboczej - a potem znajdują byle pretekst, żeby cię wykopać. Tak czy inaczej w mieście roi się od ginekologów. Przydałaby się porządna zaraza.

- W takim razie może powinieneś jeszcze zostać - rzekł Erikson. - Zeszłej nocy zdarzył się kolejny zgon na raka, taki sam jak Rachel Garnes parę tygodni temu. Omawiam ten przypadek na dzisiejszym kominku. Jak tak dalej pójdzie, wystarczy roboty dla wszystkich. Życzy pan sobie porządną zarazę? Proszę bardzo!

Tak zwany „kominek", czyli zebranie kliniczno-patologiczne, stanowiło naj ważniej sze wydarzenie medyczne tygodnia. Gromadzili się na nim studenci medycyny, współpracujący ze szpitalem lekarze z prywatną praktyką i specjalizujący się lekarze ze wszystkich oddziałów. Zebrania były poświęcone formalnym, szczegółowym omówieniom niezwykłych oraz interesujących przypadków, zwykle zakończonych zgonem. Lekarz w trakcie specjalizacji przedstawiał wywiad i wyniki badania somatycznego, radiolog prezentował badania obrazowe, profesor lub zaproszony mówca próbował ułożyć kawałki diagnostycznej układanki w spójną całość, a wreszcie anatomopatolog prezentował wyniki sekcji - zwykle zaskakujące wszystkich. Tego dnia nie należało się jednak spodziewać nowości. Wszyscy zebrani wiedzieli, że kominek

1

będzie poświęcony omówieniu najbardziej zdumiewającej postaci raka, z jaką kiedykolwiek miano do czynienia.

Usadowiony z tyłu auli Taylor przysłuchiwał temu, co referował jego przyjaciel. Widział, że pielęgniarki żywo przyglądają się Eriksonowi. Widać było, że chłopięco przystojny Craig pochodzi ze Skandynawii. Piaskowej barwy włosy tworzyły nad jego czołem niewielką falę, zielonkawoniebieskie oczy rzucały przenikliwe błyski.

Erikson był dobrym mówcą, dzięki czemu rutynowy opis choroby brzmiał dynamicznie i ekscytująco. Zebrani na kominku specjaliści znali na pamięć praktycznie cały wywiad dotyczący pacjentki. Dwudziestopięcioletnia matka dwójki dzieci była w ósmym miesiącu ciąży. Została przywieziona na izbę przyjęć w śpiączce. Przyjęto ją do połączonego oddziału położnictwa i ginekologii, aby ocenić jej stan. Nie odzyskała już przytomności i szybko zmarła. Erikson wymownie odmalował tragedię jej śmierci i oddał głos doktorowi Clementsowi, który rozpoczął swoją mowę przedstawiając kilka slajdów.

Klisze radiologiczne ukazywały typowy obraz raka przerzutowego. Białe koła wielkości piłki golfowej wypełniały ciemne cienie na negatywach - tak wyglądały płuca pacjentki. Obecność podobnych mas stwierdzono w jamie brzusznej. Tomografia komputerowa wykazała uogólnione przerzuty nowotworowe.

Dwaj główni konsultanci, profesorowie medycyny wewnętrznej i ginekologii, starali się wyjaśnić przyczynę stanu pacjentki. Clements dopowiedział, że żaden z nich do niedawna nie wiedział jeszcze podobnego obrazu klinicznego. Obecnie jednak w ciągu niecałego miesiąca w tym samym szpitalu stwierdzono sześć niemal identycznych przypadków. Kolejnych siedem rozsianych było po całym mieście.

- Nie tak dawno postawiliśmy hipotezę, że proces ten ma zakaźną etiologię - grzmiał w auli głos Clementsa. - Przyznaję, że się myliliśmy. Nie wiemy, jaka jest przyczyna tych nowotworów. Jeżeli ktokolwiek może nam pomóc, to właśnie nasz dzisiejszy gość.

Zaproszony na konferencję patolog był naukowcem - kierował Wydziałem Epidemiologii Nowotworów w ogólnokrajowym Centrum Epidemiologicznym. Jeżeli ktokolwiek mógł rzucić jakieś światło na tę chorobę, to właśnie on.

Naukowiec zaczął od omówienia epidemiologii znanych rodzajów nowotworów. Zadał pytanie, dlaczego rak piersi jest niemal nieznany w Japonii, chociaż bardzo często występuje tam rak żołądka. I dlaczego u mieszkających w Ameryce córek Japończyków częstość występowania nowotworów piersi staje się zbliżona do liczby zachorowań u reszty społeczeństwa? Naukowiec podkreślił rolę czynników dietetycznych i środowiskowych. Skończywszy ich przegląd, przeszedł do najważniejszego tematu.

Ofiary zachorowań miały wspólną cechę. Wszystkie były w ciąży; w większości dzieliło je trzy do siedmiu tygodni od spodziewanego porodu. Poza tym najprawdopodobniej nic ich nie łączyło. Reprezentowały różne rasy i wyznania. Mieszkały w losowo rozrzuconych po terenie waszyngtońskiej aglomeracji

36

37

miejskich; ich zgony nie ograniczały się do określonej dzielnicy czy jednego szpitala. Niektóre kobiety pochodziły z okolic podmiejskich, inne z gęsto zaludnionego śródmieścia. Żaden wspólny czynnik nie był związany z ich ciążami ani przewidywanymi porodami. Niektóre z nich wcześniej nie rodziły, inne miały już jedno lub dwoje dzieci. U większości zapowiadały się porody pochwowe, lecz u paru zaplanowano cesarskie cięcia. Chociaż prawdopodobna wydawała się etiologia infekcyjna nowotworów, nie wyizolowano żadnego mikroorganizmu, który mógłby za to odpowiadać. Co najdziwniejsze, żadnych podobnych przypadków nie odnotowano nigdzie indziej w Stanach Zjednoczonych.

Zebrani słuchali zafascynowani. Nadal trudno było uwierzyć, że nowa choroba zdążyła spowodować śmierć trzynastu kobiet; liczba ta zresztą już wcześniej stała się obiektem zainteresowania prasy. Reporterzy nie mieli wstępu na konferencję, tłoczyli się jednak na korytarzu, trzymając w pogotowiu jaskrawe reflektory i miniaturowe kamery, wyczekując na właściwe słowo czy jakiś ważny zwrot, od którego mogliby rozpocząć swoją następną relację.

- Jakiego rodzaju nowotwór tak szybko niszczy ludzki organizm i nie ma przeciw niemu żadnych środków? - kontynuował naukowiec. Przedstawił slajd, na którym zestawiono leczenie pierwszych dziesięciu przypadków. Lista była długa: obejmowała antybiotyki oraz radioterapię, chemioterapię, interferon i hiperimmunizowane osocze. Wszystkie preparaty okazały się nieskuteczne. Choroba rozwijała się niepowstrzymanie i w ciągu tygodnia do dziesięciu dni od pojawienia się pierwszych objawów prowadziła do śmiertelnego zejścia. Nie narodzone dzieci ginęły wkrótce po zachorowaniu matki, zanim można było podjąć próbę ich uratowania.

Wyniki sekcji można było praktycznie przepisywać przez kalkę. Guzy nigdy nie występowały w obumarłych płodach. Miękkie, żółtawo-szare masy znajdowano w całym organizmie zmarłej pacjentki. Po otworzeniu jam ciała czuło się zapach, powszechnie określany jako kwietny. Epidemiolog wyjął z teczki pusty szklany słoik o pojemności około pół litra.

- Zdołaliśmy zebrać w naczyniu esencję tego zapachu - powiedział. - Państwo w dalszych rzędach powinni pewnie podejść bliżej, nim go otworzę.

Wśród publiczności rozeszły się szemrania i pokasływanie. Paru ludzi ruszyło w stronę wyjścia. Patolog uśmiechnął się, usatysfakcjonowany wynikiem swojego żartu. Na pewno w auli nikt już nie spał.

- Domyślałem się, że doznacie państwo wstrząsu - kontynuował. -Nie, nie otworzę pojemnika, chyba że po zakończeniu mojego wystąpienia, jeżeli będą chętni. Zawartość jest jednak całkowicie nieszkodliwa. Poddaliśmy ją analizie za pomocą spektrofotometrii gazowej. Okazało się, że składa się z rozmaitych węglowodorów aromatycznych oraz innych związków organicznych, przypominających ambrę i olejek piżmowy. Mieszanina składników nigdy nie jest identyczna, lecz zawsze wydziela zdecydowanie kwietny

38

zapach. Jeśli się nie pomyliliśmy, jest całkowicie nietoksyczna. Gdyby było inaczej, ci z państwa, którzy już ją wąchali, nie żyliby lub byliby ciężko chorzy.

Na zakończenie patolog pokazał slajdy, przedstawiające preparaty mikroskopowe. Siedzący w zaciemnionej sali Hank Cho stwierdził, że wyglądają identycznie jak szkiełka, które oglądał z Eriksonem i Mohammedem. Ostatnich kilka przezroczy zawierało obrazy z mikroskopu elektronowego. Ultrastruktura komórkowa przypominała ogólnie nowotwory złośliwe, nie była jednak identyczna z żadną z ich znanych odmian.

- Wiemy więc wiele, a jednocześnie nic - stwierdził patolog. - Znamy objawy i cechy charakterystyczne choroby. Nie wiemy jednak nic o jej przyczynie ani epidemiologii. Nie orientujemy się, gdzie, kiedy i jak dana osoba na nią zapada. Obecna liczba przypadków jest zapewne zaniżona. Nas w Atlancie najbardziej niepokoi fakt, iż liczba zgłoszonych przypadków rośnie w postępie geometrycznym. Zakładając, że nic sienie zmieni w tempie zapadalności, do końca roku nastąpi kilkaset zgonów. Panie i panowie, mamy naprawdę do czynienia z publicznym problemem zdrowotnym na wielką skalę.

Wśród zebranych rozległy się szepty i wymieniane półgłosem uwagi. Nadeszła pora na zadawanie pytań - w istocie cykl słownych spekulacji każdego z przedstawiających swoją opinię uczestników spotkania. Niektórzy wyrażali nadzieję, że medycyna poradzi sobie z tym problemem, inni dawali wyraz swojemu dogłębnemu przerażeniu. Jedyne sensowane pytanie zadał Sam Wolfe. Poprosił o powtórne pokazanie ostatniego obrazu spod mikroskopu elektronowego. Ściemniono światła, a doktor Wolfe dostał pióro świetlne. Wskazał nim kąt przezrocza.

- Moje pytanie może zabrzmieć idiotycznie, ale jestem w głębi serca bo-tanikiem-amatorem. Niedawno w „Journal of Investigative Biology" opisano niezwykłe infestacje grzybicze u rzadkiej odmiany tropikalnych orchidei On-cidium. Ta struktura mikrotubuli... - wskazał ją na slajdzie - ...wygląda dokładnie tak samo, jak powiększony przekrój struktury grzyba.

- Interesujące stwierdzenie. - Patolog popatrzył na Wolfe'a z zaciekawieniem. - Dał pan dowód dużej przenikliwości. Niektórzy koledzy z Centrum wspominali dokładnie o tym samym - to znaczy, iż układ mikrotubuli, a zwłaszcza podjednostki dimerów tubuliny, przypomina struktury w niektórych gatunkach roślin oraz pewnych zarazach roślinnych. Stwierdziliśmy, że to tylko przypadkowa zbieżność. Na pewno wszyscy państwo doskonale wiedzą, że żadne ze znanych roślin ani ich chorób nie potrafią wywrzeć takiego wpływu na ludzki organizm.

- Powiedział pan: „znanych roślin".

- Sugeruje pan, że jakiś toksyczny produkt przemian roślin czy grzybów może powodować u człowieka powstanie takich nowotworów?

- Nie, chciałem tylko...

39

- Bo jeśli tak, wystarczyłoby podać pacjentkom nawóz, spryskać je środkami ochrony, i byłoby po kłopocie.

Zebrani roześmieli się, Samuel Wolfe również. Konferencja dobiegła końca, tłum zaczął się rozchodzić. Erikson podszedł do doktora Wolfe'a i odprowadził go do drzwi.

- Kiedy ma pan czas czytać o roślinach, stary draniu? Naprawdę miałem wrażenie, że wie pan, o czym mówi.

- Ależ tak, Erikson - uśmiechnął się Wolfe. - Biologia była mojąmiłością jeszcze przed medycyną. Uwielbiam rośliny. Prawdę mówiąc, mam nawet dwie oranżerie. Orchidee to moja specjalność. Musisz je kiedyś zobaczyć.

Dołączył do nich Taylor. Ruszyli w głąb korytarza, starając się wymijać po drodze dziennikarzy.

Ostatni wyszedł z auli mężczyzna o ciemnej cerze z przylizanymi czarnymi włosami. Podobnie jak wszyscy pracownicy szpitala, miał na sobie biały fartuch, który jednak źle na nim leżał. Mężczyzna podszedł cicho do wyjścia, zatrzymał się i wyjrzał na korytarz. Utkwił przeszywające spojrzenie w postaci oddalającego się doktora Samuela Wolfe'a.

ROZDZIAŁ 5

Następnego dnia w biurze sekretarka Michelle zadzwoniła do niej tuż po dziewiątej.

- Pan Richardson chce się z panią widzieć.

- Kiedy?

- Zaraz, u siebie w gabinecie.

Michelle obciągnęła bluzkę i przeszła korytarzem do gabinetu Daniela Richardsona, jej bezpośredniego przełożonego. Wraz z kilkoma innymi osobami zbierali się co poniedziałek o dziesiątej na narady. Była przekonana, że Richardson chce omówić z nią jakieś kwestie przed rozpoczęciem zebrania. Przełożony przywitał jąuprzejmie i zaprosił do gabinetu. Gdy znaleźli się w środku, uśmiech znikł z jego twarzy, zastąpiło go zatroskane spojrzenie.

- Wyglądasz na zmęczoną, Michelle.

- Tak, jestem trochę wyczerpana.

- Zbyt długo przesiadujesz w pracy. Wiem doskonale, jak ciężko harujesz.

- Nie chodzi o pracę. Ostatnio miałam trochę napięć, to wszystko. Richardson obszedł biurko i usiadł za nim.

- Nie będę owijał w bawełnę, Michelle. Martwimy się o ciebie. Istotnie, odbija się na tobie napięcie, jakakolwiek jest jego przyczyna. Na pewno zdajesz sobie sprawę, że i ja to widzę. Wszyscy dookoła o tym wiedzą.

- Aż tak bardzo to widać?

40

- Jak na dłoni. Wszyscy mamy problemy, a niektórzy przynoszą je ze sobą do pracy. W twoim przypadku jednak sprawa wygląda jeszcze poważniej . Nie jesteś sobą. Po prostu nie potrafię pozwolić jednej ze swoich najlepszych współpracownic na niepotrzebne cierpienie.

- Przepraszam. - Michelle popatrzyła na swoje ręce. - Staram się z tym uporać.

- Może nie powinnaś próbować robić tego sama? Nie zamierzam ingerować w twoje życie osobiste, Michelle, to nie mój interes. Uważam jednak, że powinnaś z kimś o tym porozmawiać. Z przyjaciółmi, krewnymi czy z lekarzem.

- Lekarzem?

- Być może. Potrzebujemy cię, Michelle. Jesteś zbyt cenna dla naszego wydziału, byśmy pozwolili, żebyś rozleciała się na kawałki na naszych oczach. Czeka cię wspaniała przyszłość, więc jej nie rujnuj. Proszę cię jako przyjaciel i szef, zgłoś się do kogoś po pomoc.

Wyszła z gabinetu z mieszanymi uczuciami, z trudem powstrzymując się od łez. Wszyscy w pracy byli dla niej bardzo dobrzy, starali się ją w miarę swych sił wspierać. Zrozumieli, gdy załamała się po śmierci Trish. Pomagali jej walczyć z dręczącymi uczuciami rozpaczy i bólu. Miała jednak wrażenie, że znowu ich zawodzi.

Zawsze była na tyle niezależna, że samodzielnie rozwiązywała swoje kłopoty. Teraz jednak sytuacja wyglądała inaczej. Nie stawała na bieżni, nie ścigała się ze wskazówką stopera. Działo się z nią coś o wiele bardziej skomplikowanego.

Tego wieczora Pam i Andrea zaprosiły jąna pizzę. Przyjechała o siódmej z sześcioma butelkami piwa.

- Mamy to wszystko wypić? - zapytała Andrea.

- Wydawało mi się, że lubisz piwo.

- Lubię, i w tym właśnie problem. Idzie mi prosto w biodra. Znów biegasz?

- Nie.

- Zdumiewające. Pewnie jak raz sięjest w formie, to zawsze sięjątrzy-ma, prawda? Mnie wystarczy popatrzeć na butelkę piwa i od razu zaczyna mi rosnąć cellulitis.

- Co nowego w pracy? - zapytała z pozorną beztroską Pam.

Michelle uśmiechnęła się z przymusem. Rzekomo obój ętne pytania przyjaciółki zdradzały, jak doświadczoną jest dziennikarką - stale tropiła okruchy politycznych plotek, pod którymi mogłaby w druku umieścić swoje nazwisko.

- Niewiele. Nawet gdyby coś się działo w mieście, byłby to zaledwie fl przypisek na marginesie tych strasznych zgonów na raka.

¦ - Masz rację - przyznała Pam. - Wyobrażasz sobie, jak okropnie jest

¦ być teraz w ciąży?

jfl - To zawsze było straszne - zażartowała Andrea, zdeklarowana panna.

¦ Rozmawiały trochę o pracy, stale jednak wracały do budzącej w nich H wszystkich grozę epidemii. Przez cały czas Michelle powoli zdzierała etykietki

41

I

z butelek piwa. Zazwyczaj tak się zachowywała w trakcie rozmowy - wydłubywała okruchy z opróżnionych styropianowych kubeczków lub zwijała w kółka spinacze. Przysłuchując się teraz uważnie słowom przyjaciółek, doszła do wniosku, że była tak zaabsorbowana swoimi problemami, iż nie docierała do nie prawdziwa groza, jaką budziły te zgony. Popatrzyła na strzępy papierowych nalepek. Miała ochotę przejść do tematu, który najbardziej leżał jej na sercu. Wahała się, czy zwierzać się przyjaciółkom, ale potrzebowała ich opinii i rady. Nie wiedziała jednak, od czego zacząć; sprawa wydawała się bardzo delikatna. Zdawszy sobie w końcu sprawę, że żaden moment nie będzie bardziej odpowiedni, wydukała:

- Zamierzam pójść do psychiatry. Pam i Andrea popatrzyły po sobie.

- Dlaczego? Kiedy? - zapytała Pam.

- Dlaczego? Zaraz wam to wyjaśnię. Kiedy? Gdy tylko znajdę kogoś odpowiedniego. Naprawdę nie mam pojęcia, do kogo się zgłosić. Obydwie przechodziłyście terapię. Czy wasi lekarze byli sensowni?

- Chodziłam do czterech różnych speców - odparła Pam. - Tylko jednego z nich lubiłam, ale już nie przyjmuje prywatnie pacjentów.

- Wiesz, Mikę, zdawałam sobie sprawę, że coś cię dręczy - włączyła się Andrea. - Wydzieranie laleczek z papieru to jedno... - wskazała skinieniem głowy podarte etykiety - ...ale ostatnio zaczęłaś się zachowywać naprawdę dziwacznie.

Michelle już miała opowiedzieć o innych swoich problemach, gdy nagle zdała sobie sprawę, że to zbędne. Obydwie przyjaciółki najwyraźniej dostrzegły jej osobliwe postępowanie. Bez dalszych zachęt na przemian relacjonowały fakty, świadczące o rozmiarach roztargnienia Michelle. Były to drobiazgi, w rodzaju epizodu w restauracji podczas obiadu z Pam. Michelle spotkał drugi wstrząs tego dnia - najpierw za sprawą Daniela Richardsona, a teraz przyjaciółek. Nie mogła uwierzyć, że sprawy zaszły aż tak daleko.

Dziesiątki ich znajomych poddawały się terapii w różnych okresach swojego życia. Przez następną godzinę omawiały wady i zalety różnych analityków, opierając się na ich reputacji. Wreszcie doszły do wniosku, że najlepszy jest doktor David Bender.

Waszyngtoński Instytut Psychoanalityczny znajdował się w północno--zachodniej części miasta i mieścił się w dość pospolitej kamienicy ze schodami przed wejściem. Spośród innych budynków wyróżniała ją jedynie niewielka, czarna tabliczka ze złotymi literami. Michelle zapłaciła taksówkarzowi i weszła po schodach. Nacisnęła dzwonek i usłyszała jego dźwięk w środku. Przenikliwe brzęczenie oznajmiło, że może otworzyć drzwi.

Hol wejściowy pogrążony był w półmroku. Przez całą długość parteru biegł wąski korytarz, na górę prowadziły szerokie schody. Na końcu koryta-

42

rza znajdowało się antyczne biurko z porcelanową lampą, której mętne światło ledwie docierało do gipsowanych ścian.

Ponieważ na zewnątrz było słonecznie, oczy Michelle dopiero po chwili przyzwyczaiły się do marnego oświetlenia. Zamknęła za sobą drzwi, zmrużyła powieki i popatrzyła w stronę biurka. Ruszyła korytarzem widząc coraz lepiej. Okazało się, że za biurkiem nie ma nikogo. Była sama.

W korytarzu znajdowało się kilkoro drzwi, jednak na żadnych nie było tabliczki z nazwiskiem czy jakichkolwiek wskazówek. Obok biurka stała długa kanapa i stojak z gazetami. Michelle usiadła i zaczęła nerwowo wertować jedną z nich. Po paru chwilach jedne z drzwi się otworzyły, do poczekalni weszła elegancko ubrana kobieta w średnim wieku. Wyjęła sweter z szafy, przerzuciła go przez ramię i wyszła. Michelle patrzyła za nią, gdy usłyszała głos:

- Pani Van Dynę?

Odwróciła głowę. W otwartych drzwiach stał mężczyzna, na oko dobiegający sześćdziesiątki. Miał krótko przystrzyżoną siwą bródkę i ciepłe oczy. Lekko wymięta biała koszula i krawat w prążki świadczyły, że spędził wiele godzin w siedzącej pozycji.

- Doktor Bender?

Mężczyzna skinął głową po ojcowsku.

- Proszę wejść.

Wyciągnął rękę, Michelle jąuścisnęła. Dłoń okazała się chłodna, uścisk -zdecydowany. Bender wprowadził gościa do obstawionego półkami z książkami gabinetu, w którym znajdowało się ponadto szerokie biurko, dwa fotele i, jak przystało na uprawianą przez gospodarza profesję, kozetka. Analityk wskazał Michelle fotel, sam usiadł w drugim. Wygładziła spódnicę i zajęła miejsce, zastanawiając się, co powie doktor Bender. Psychoanalityk jednak bez słowa przyglądał się jej twarzy.

- Nie byłam pewna, czy dobrze trafiłam - zaczęła Michelle. - Rozmawiałam dziś rano z pana sekretarką.

- Umawiam się na spotkania przez serwis zgłoszeniowy.

- Słyszałam, że trudno się do pana dostać.

- W lecie zawsze zdarzają się rezygnacje ze spotkań - odparł Bender z cieniem uśmiechu na ustach.

Analityk nadal patrzył na Michelle z uprzejmym zainteresowaniem, jednak nie kwapił się do rozmowy. Zdała sobie sprawę, że Bender jej pozostawia to zadanie. Ciągle jej się przyglądał, a ona czuła się coraz bardziej zakłopotana.

- Wydaje mi się, że tracę rozum - wykrztusiła wreszcie to, co było dla niej najistotniejsze.

Bender odchylił siew fotelu i uniósł brwi w możliwie najbardziej dodający otuchy sposób.

- Sam dość często się tak czuję.

43

Jego komentarz sprawił, że się odprężyła. Nadal oczekiwał na jej kolejne słowa - tak, jak przyjaciel czeka na wyjawienie poufnego sekretu. Michelle nie potrafiła się jednak otworzyć.

- Nie prowadzi pan notatek, czy coś w tym stylu?

Bender pochylił się do przodu i popatrzył jej prosto w oczy z malującą się na twarzy troską.

- Posłuchaj, Michelle, powinniśmy sobie od razu coś wyjaśnić. Nie stenografuję rozmów ani nie mam ukrytego magnetofonu. Rozmawiam, i nic więcej. Żadnego wciskania kitu, żadnych podchodów. Chcę, żebyś zapomniała o wszystkim innym i powiedziała, co cię boli. Możesz powiedzieć wszystko, co ci przyjdzie do głowy. Nie będę sią z ciebie śmiał. Jestem tu po to, by cię wysłuchać.

Ponownie odchylił się na oparcie, nadal wpatrując siew Michelle ciepłymi oczyma. Zaczerpnęła głęboko tchu.

- Od czego mam zacząć?

- Od( samego początku.

Nie można było zarzucić mu braku bezpośredniości. Michelle nie musiała się długo zastanawiać, co było początkiem. W pracy wszystko układało się gładko. Wydawało się jej, że nieźle sobie radzi. Nawet bardzo dobrze. Aż tu nagle zaczęła mieć te... myśli.

- Jakie myśli?

Zawahała się, starając się znaleźć właściwe słowa.

- Mam kłopoty z pamięcią. Nie potrafię sobie przypomnieć różnych rzeczy. Zdarzyła mi się dziura we wspomnieniach, jak gdyby ktoś wykroił kawał czasu formą do ciastek. Całe cztery dni. Mam też mnóstwo koszmarów, takich samych, jakie zdarzają się w dzieciństwie.

- Opowiedz mi coś więcej o tych myślach.

- Są... inne. To wyobrażenia, prawie wizje.

- Wizje czego?

- Myśli pan, że wariuję? - zapytała nagle.

- Za bardzo czepiasz się terminologii, Michelle. Lepiej po prostu ze mną porozmawiaj. Opowiedz mi o tych wizjach.

- Są piękne - powiedziała. - Egzotyczne sceny. Obrazy zieloności i wodospadów. Raj, nie wiadomo gdzie, w moim umyśle? Cudowne miejsce. Przeniknięte płynną bielą i czystością. Do tego twarze. Chyba kobiece. Smutne, kobiece oblicza. Tego jednak nie jestem zupełnie pewna.

Michelle skończyła sesję. Podczas kolejnej, następnego dnia, kontynuowała swoją opowieść. Poczuła się wyczerpana, gdy wreszcie skończyła. Nie miała pojęcia, że jest w stanie mówić tak długo. Bender przez cały czas przyglądał się jej z troską. Całkowicie nie pasował do koncepcji standardowego psychiatry, jaką jej wpojono. Często się do niej odzywał, prosząc o sprecyzowanie tych czy innych szczegółów; od czasu do czasu zapalał papierosa.

- A więc? Co pan o tym sądzi? - zapytała w końcu.

- O czym?

- Wariuję?

- Wszyscy wariujemy, każdy na swój sposób. Zdajesz sobie sprawę, że przez cały czas nie wspomniałaś ani słowem o swojej rodzinie?

- Ona nie ma z tym nic wspólnego!

- Oho, dotknąłem czułego punktu, prawda?

- Nie, po prostu nie jest w to zaangażowana. Bender odwrócił wzrok i zamyślił się na chwilę.

- Może nie, ale nie sądzisz, że warto by o niej wspomnieć?

- Nie o to chodzi. Nie ma pan prawa zakładać, że unikam swojej rodziny. Po prostu moi krewni nie mają z tym nic wspólnego - upierała się, nagle bliska płaczu.

Bender przystanął tuż przed nią.

- Nie jesteś przypadkiem na coś zła?

- Nie, nie jestem zła!

- Nie powiedziałabyś przypadkiem, że zaczynasz krzyczeć?

- Nie krzyczę, do diabła!

Bender usiadł w fotelu i pochylił się powoli do przodu, aż jego twarz znalazła się kilka centymetrów od niej. Przepełniona gniewem, odwróciła wzrok.

- Michelle - powiedział delikatnie. Zacisnęła zęby i wlepiła spojrzenie w ścianę. - Michelle - powtórzył i zwrócił koniuszkami palców jej twarz w swoją stronę. - Zastanów się, jak siedzisz.

Opuściła wzrok na dłonie, zaciśnięte kurczowo na drewnianych gałkach na końcach poręczy. Siedziała na brzeżku fotela i wychylała się naprzód z furią. Zaskoczona, rozluźniła dłonie. Zdumiała jąwłasna gwałtowność. Zaczerpnęła głęboko tchu i zagłębiła się w fotel.

- Zrobił to pan celowo, prawda? Chciał mnie pan rozgniewać?

- Nie, Michelle, zrobiłaś to sama.

- Przepraszam.

- Do diabła z przeprosinami! Sam się zdenerwuję, jeżeli dalej będziesz się wygłupiała. Nie przyszło ci do głowy, że może masz poważne powody, żeby się wkurzyć, żeby wrzeszczeć i krzyczeć? Jedno jest pewne. Jesteś kobietą zdolną do wielkiego gniewu, ale z jakiegoś powodu dusisz go w sobie.

Popatrzyła w jego zatroskane oczy, pragnąc z całych sił, by jej to wyjaśnił.

- Czy to właśnie jest ze mną nie w porządku? Czy chodzi o moją wrogość?

- Nie musisz przyczepiać wszystkiemu etykietek, Michelle. Liczą się tylko twoje uczucia. Kiedy zaczynam mówić o twojej rodzinie, przybierasz bardzo obronną postawę. Dlaczego?

- Nie... nie wiem...

Blada mgiełka tytoniowego dymu otaczała głowę Bendera jak aureola.

- Jedno uważam za bardzo interesujące.

- Co?

45

- Że jedna z najbardziej obiecujących lekkoatletek w tym kraju była na dwóch wizytach w moim gabinecie i przez cały czas nie wspomniała ani słowem o sporcie. Ani o swojej siostrze.

Michelle zorientowała się, że do tego przez cały czas zmierzał, że właśnie w tym celują sprowokował. Nie chciała jednak o tym rozmawiać. Nie teraz. Wciąż czuła zbyt wielki ból. Przygryzła wargą i odwróciła głowę.

- Nie mówmy o tym, proszę.

Bender pochylił się jeszcze bardziej i dotknął jej nadgarstka.

- Nie możesz uciec przed życiem, Michelle - zaczął mówić kojąco. -Sława będzie podążała za tobą, gdziekolwiek się znajdziesz. Może nie chcesz o tym pamiętać. Jeśli jednak mam ci pomóc, muszę wiedzieć o siostrach Van Dynę więcej, niż mogłem wyczytać w gazetach. - Oczy Michelle zaszły łzami. Bliska płaczu, zacisnęła usta i potrząsnęła głową. - Muszę wiedzieć, co się tu kryje - ciągnął Bender, wskazując swą pierś. - Chcę, żebyś otworzyła przede mną swoje serce. Będzie to dla ciebie bolesne; zawsze tak jest z tego rodzaju wspomnieniami. Jestem tu jednak po to, żeby cię wysłuchać. Jedynie to może ci pomóc, więc mów do mnie, Michelle. Chcę, żebyś zwierzyła mi się ze wszystkeigo, co chowasz w sercu. Opowiedz mi, co stało się z Trish.

ROZDZIAŁ 6

Piłka uderzyła nisko w listwę i szybko upadła na podłogę. Nie było sposobu, aby skontrować takie uderzenie. Taylor daremnie uniósł rakietę. Tak samo było przez cały wieczór.

- Nie wierzę. To nie mecz, ale jatka.

- No co, czy to nie najlepsze uderzenie, jakie kiedykolwiek widziałeś?

- Pijawka!

Dzwonek zasygnalizował koniec czasu korzystania z kortu. Erikson rzucił Taylorowi ręcznik. Wrócili do szatni z zarzuconymi na szyję płachtami frote.

- Przyznaj, jestem nie do pokonania - powiedział Erikson.

- Jak cholera. W zeszłym tygodniu nie potrafiłeś odbić ani jednego serwu.

- Czysty talent, i tyle. W hali i na otwartym terenie. Możemy zaczynać, Borg, jeśli masz ochotę.

- Odbiło ci, wiesz? No, ubieraj się wreszcie. Postawię ci piwo. Wzięli prysznic i ubrali się lekko na ciepły, letni wieczór. Z sali do gry

przeszli do spokojnego baru dwie przecznice dalej. Co tydzień po skończeniu gry chodzili do tego samego statecznego pubu, pozbawionego chcących udowodnić swoją wyższość klientów i konkurencyjności mężczyzn do wzięcia, typowej dla bardziej hałaśliwych ostoi nocnego życia. Bar miał czarny, winy-

46

Iowy blat z mosiężną poręczą dookoła. Erikson i Taylor pili kuflowe piwo ze zwilgotniałych naczyń, prowadząc niespieszną, beztroską pogawędkę ludzi nawykłych do swojego towarzystwa.

Byli sobie bliscy. Nigdy nie stanęła między nimi zawiść ani rywalizacja. Gdy jeden z nich mówił, drugiemu zdarzało się położyć mu rękę na ramieniu, w beztroskim naturalnym geście, który jednak łatwo mógł zostać opacznie zrozumiany przez siedzących w pobliżu.

Taylor mocował się z myślą o pozostaniu w Waszyngtonie. Wkrótce musiał podjąć decyzję.

- Słyszałeś, że Narodowy Instytut Zdrowia proponuje jednoroczne stypendium na pracę nad zabiegami położniczymi o wysokim stopniu ryzyka?

- Ile?

- Trzydzieści pięć tysięcy, plus premie. Co o tym sądzisz?

- Co byś z tego miał?

- Pewnie prestiż. Można się mnóstwo nauczyć. W radzie zasiadają same tuzy.

- Czy tego naprawdę chcesz? Uważam, że to marnowanie życia.

- Nie będę tego wiedział, dopóki nie spróbuję.

Wyszli z pubu i wciąż pogrążeni w rozmowie, minęli kompleks Watergate. Znaleźli się blisko miej sca, gdzie mieszkał doktor Wolfe. Wiedziony impulsem, Erikson zaproponował, by do niego wpadli. Sam ostatnio sprawiał wrażenie przybitego. Weszli do obszernego holu i zaanonsowali się portierowi. Mężczyzna zadzwonił na górę i po chwili oświadczył, że doktor Wolfe z przyjemnością ich przyjmie.

Internista przeprowadził się przed rokiem. Sprzedał dom w okręgu Mont-gomery i zajął nowe mieszkanie niedaleko Watergate. Niegdyś znany był z oszczędności, jednak po przeprowadzce przestał oszczędzać. Ostatnie z jego dzieci znalazło się w college'u; nadszedł czas, by korzystać z nagromadzonego bogactwa. Jako miłośnik roślin, Wolfe postawił handlarzowi nieruchomości tylko jeden warunek: by mieszkanie miało na dachu wychodzący na zachód taras.

Sam ucieszył się z odwiedzin dwóch młodych lekarzy. Oprowadził ich po mieszkaniu. Jego nowa kwatera była idealna. Wnętrze miało prosty wystrój, z wyjątkiem kuchni, w której pyszniła się kolekcja woków, maszynek do robieniapasta, i rozmaitych patelni. Wolfe jednak poświęcił najwięcej czasu i pieniędzy na taras. Pokrył go szkłem solarnym, dzięki czemu uzyskał idealną oranżerię. Wieczorami zwykle krzątał się wśród kwiatów, podczas gdy nad Potomakiem zachodziło słońce.

Gospodarz zaprowadził Eriksona i Taylora na taras zaraz jak tylko przyszli. Pokazał im go z dumą. Taylor był zachwycony, a nawet cynik w Erik-sonie musiał umilknąć pod wrażeniem piękna kolekcji Wolfe'a. Składała się przeważnie z orchidei. Rośliny stały na trzech półkach, biegnących przez całą^długość oranżerii po jej obydwóch bokach. Idąc wzdłuż nich, Sam

47

opowiadał o cechach szczególnych każdej orchidei z takim uniesieniem, że jego pasja wzbudziła ekscytację również w dwóch młodych lekarzach. Wol-fe pokazał im wciąż kwitnącą Doritaenopsis o welwetowej fakturze i przypominających skrzydła motyla płatkach, wskazał zielone pasma w dopiero rozwijającym się pąku Paphiopedilum.

- Nigdy nie widziałem zielonych płatków - zauważył Taylor.

- Orchidee mają barwy, których nie sposób opisać - odparł Wolfe. -Popatrzcie na tę. - Podniósł obitą listewkami glinianą donicę. Roślina miała szerokie, zielone liście, a na długiej łodyżce znajdował się jeden karmazyno-wy kwiat wielkości niewielkiego talerza. - Gydy dostałem ten okaz pocztą przedwczoraj, była to tylko goła zaszczepka. Zasadziłem ją, podlałem i zająłem się innymi roślinami. Ani się obejrzałem - nie minęło pewnie nawet pół godziny - a rozkwitła. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.

- Skąd ją pan dostał?

- Dobre pytanie. Kupuję większość sadzonek pocztą wysyłkową, tę jednak dostałemt w nie oznakowanej paczce. Może to premia z jakiegoś domu wysyłkowego? Albo podarunek, ale nie było żadnej kartki.

- Na pewno od kobiety, Sam - powiedział Erikson. - Daj spokój, stary flirciarzu. Wiemy, co wyprawiasz w swoim gabinecie za zamkniętymi drzwiami.

- Ha! Chciałbym mieć tyle szczęścia.

- Pachnie tak ładnie jak wygląda? - zapytał Taylor, pochylając się nad kwiatem, jednak Wolfe zagrodził mu drogę.

- Nie rób tego, chłopcze! Pachnie, i owszem. Ohydnie. Nawąchałem się jej do woli przedwczoraj w nocy. Nic przyjemnego. Dziwne, że coś tak pięknego potrafi równie okropnie cuchnąć. - Odstawił donicę w kąt i wyprowadził ich z oranżerii, by poczęstować czymś do picia. - Niezwykła roślina, nie powiem.

Rozsiedli siew salonie, sącząc brandy z wielkich kielichów. Erikson przyglądał się nadal gawędzącemu o orchideach Wolfe'owi. Internista miał błyszczącą, napiętą skórę o żółtawym odcieniu. Pocił się obficie; bladość cery sugerowała zły stan zdrowia.

- Jak sądzisz, Craig, miałbyś ochotę zająć się orchideami?

- Za nic na świecie. Moja koncepcja ogrodnictwa to spłukiwanie wężem chodnika.

- Szkoda. Ogrodnictwo przynosi najwięcej przyjemności, gdy jest wspólnym przedsięwzięciem, dzieloną pasją.

- Podziel się w takim razie ze mną informacją, co ci dolega? Nie wyglądasz najlepiej.

- Nic mi nie jest, naprawdę. - Wolfe wydawał się zaskoczony. - Mam ciężką pracę i siedzę nad nią długie godziny. Nie jestem już tak młody, jak chciałbym, dlatego potrzebuję twojej pomocy.

Obydwaj popatrzyli na Taylora; zdawali sobie sprawę, że musi się czuć niezręcznie.

- Ja się do tego nie mieszam. Cokolwiek postanowicie, to nie mój interes.

- Na pewno nic ci nie jest? - powtórzy Erikson. - Nie chcę podjąć praktyki u jakiegoś starego zgreda, który musi odpoczywać w każdą noc i weekend. I siedzi w domu, żeby doglądać swoich roślinek. Dlaczego nie sprawisz sobie pudla, jak wszyscy? Odnosisz się do roślin, jakby były ludźmi.

- Są o wiele lepsze. Otaczająca nas roślinność to esencja życia. W naszej pracy otacza nas śmierć. Rośliny przypominają mi, po co mamy żyć. -Nagle przybrał filozoficzną minę. - Czy kiedykolwiek mówiłem ci, że wychowałem się na farmie?

- Z kurami, świniami i tak dalej?

- Urodziłem się i dorastałem w Nebrasce - przytaknął Wolfe.

- Łupacz kukurydzy - rzekł Taylor, posługując się obiegowym określeniem mieszkańców tego stanu.

- Nie, uprawialiśmy przede wszystkim pszenicę. Och, hodowaliśmy też kukurydzę i trochę zwierząt, ale tylko na własny użytek. Nie mieliśmy wtedy kombajnów i młockarni, które teraz każdy stosuje. Wszystkie maszyny ciągnęły konie albo robiło się ręcznie. Uprawianie pola pszenicy to było naprawdę coś cudownego.

- Mówisz jak wcielony Stary MacDonald.

- Nie oszukuję ani siebie, ani was. Prowadzenie farmy było diabelnie ciężkie, ale przynosiło i nagrody. Orało się pola, siało ziarno i dobrze nawadniało. Potem do dzieła wkraczało słońce. Nie mij ało wiele czasu, a w górę pięły się niezliczone rzędy cienkich łodyżek. Kładłem się w nocy na miedzy i oglądałem gwiazdy. Przysięgam, naprawdę prawie słyszałem, jak zboże rośnie.

- Jesteś poetą, Sam.

- Czuję ziemię, i tyle. Wszystko się jednak zmieniło. Wciąż potrafię ją wyczuć, ale znikła gdzieś ta jedność. - Wstał i powoli podszedł do szerokiego okna salonu. W oddali widać było bujną panoramę Wirginii. Powiódł dło-niąpo horyzoncie, gdzie na zachodzie ścieliły się bladopomarańczowe refleksy zachodzącego słońca. - Szkoda - powiedział. - Wielka szkoda.

- Czego?

Wolfe pogrążył się w głębokiej zadumie.

- Tego, jak niszczymy ziemię - rzekł melancholijnym tonem. - Za moich czasów używaliśmy obornika jako nawozu. Teraz na wszystko stosuje się chemię. I trucizny. Rozsypujemy tony pestycydów, zanieczyszczamy powietrze i wodę. Kwaśne deszcze niszczą lasy, zabijająryby i dzikie zwierzęta. Nadejdzie czas -jeszcze nie za mojego życia, ale już dla waszego pokolenia -gdy nic już nie będzie rosło.

- Mówisz jak jeden z fanatyków ochrony środowiska. Prawdziwa Jane Fonda!

- Jeżeli to ona poprowadzi marsze protestacyjne, przyłączę się do każdego z nich.

48

4 - Kwiat śmierci

49

r

Wszyscy roześmiali się serdecznie. Doktor Wolfe nalał strzemiennego. Podczas gdy młodsi lekarze wrócili do rozmowy, Sam ponownie spojrzał na horyzont, czując dziwny niepokój.

Samotna strażniczka na skraju urwiska siedziała na brzeżku krzesła ze sztywnych trzcin, przypominających wypolerowaną łozinę. Nasłuchiwała dobiegających z dołu dźwięków. Strzegła więźniarek mniej czujnie niż przedtem, zobojętniała. Czasami całymi godzinami zostawiała je bez dozoru. Zostało niewiele czasu na przygotowania, jednak ich przywódca twierdził, że jest go dość.

Przypomniały jej się opowieści, których nasłuchała się w dzieciństwie. Według nich minęło tysiąc lat od czasu, gdy długie łodzie popłynęły przez Wielką Wodę na północ. Jej lud opuścił na zawsze twierdze kapłanów. W nowej krainie przez setki łat mieszkał we wspaniałym odosobnieniu, harmonijnie współżyjąc z olbrzymim oceanem, rozbijającym się o pobliskie wschodnie wybrzeże kontynentu. Na zwróconej ku morzu równinie, niedaleko smaganego burzami przylądka o nazwie Hatteras, przywiezione przez plemię rośliny kwitły w najlepsze. Odpowiednia opieka sprawiała, że nawet te odmiany, które wymagały tropikalnych warunków uległy mutacji i przystosowały się do nowego środowiska. Niewielka cywilizacja prosperowała dzięki temu przez stulecia - aż do pojawienia się jasnowłosych przybyszów w wysokich statkach z grzmiącymi armatami. Najistotniejsze było jednak to, co działo się później. Przeszłość stanowiła świadectwo, jakim błędem jest mieszanie ras.

Plemię znów ruszyło w powolną, wieloletnią wędrówkę. Zabrało ze sobą rośliny, by pomogły im znieść drogę. Najpierw skierowało się w górę biegu Pamlico, potem dotarło do źródeł rzeki Roanoke. Zagłębiało się coraz dalej na zachód, w coraz wyższe partie Appalachów. Wreszcie zupełnie przypadkowo trafiło na dogodne schronienie. Wejście do krateru dawno wygasłego wulkanu było ukryte przed całym światem. Wysoko ponad dolinami powietrze było świeże, a woda czysta. Lud zablokował raz na zawsze wylot krateru. Jego członkowie rzadko wypuszczali się na zewnątrz, a i to tylko w razie konieczności. Krater stał się ich nowym domem.

Dawniej bez trudności wyczekiwali dziesięciolecia na możliwość zrealizowania swych celów. Azyl w obcych stronach był w minionych wiekach świadkiem bujnego wzrostu tak potrzebnej plemieniu gęstej, zielonej roślinności. Dojrzewały tam nawet potężne drzewa kapokowe i wspaniałe cedry, sięgające korzeniami do podziemnych warstw wodonośnych, jam i zbiorników w porowatym wapieniu. Niezmienność natury przez stulecia była sprzymierzeńcem plemienia. Obecnie okazała się jego wrogiem.

Przeżycie stanu kapłańskiego stanowiło bezwzględną konieczność. Nie spodziewano się, że z niezrozumiałych powodów jego członkowie stracą płodność. Spóźniali się całe miesiące z realizacjąpostawionych sobie celów. Zdo-

50

bycie jednak ostatniego z potrzebnych narzędzi powinno rozwiązać wszystkie ich problemy.

Kobieta o ciemnej cerze wstała i przeciągnęła się, nie zwracając uwagi na dobiegające z dołu odgłosy. Odwróciła się plecami do skraju zbocza, starając się nie patrzeć na nie. Dźwięk rozległ się ponownie; przypominał jęknięcie. Strażniczka zmarszczyła czoło, obróciła się ponownie i zaczęła schodzić po ścieżce, kończącej się na obszernej leśnej polanie. Przystanęła na porośniętej mchem półce, okalającej szczyt stromego urwiska. Złowieszcze odgłosy dobiegały spoza jego skraju.

Rozległ się kolejny jęk.

Strażniczka zacisnęła usta, zatrzymując się na chłodnym mchu tuż nad skalistą rozpadliną. Znajdujące się na polanie w niższej partii lasu dwie ciężarne kobiety nie zdawały sobie sprawy z obecności spoglądającej z góry na dolinę war-towniczki. Nie widziały, że na twarzy strażniczki pojawił się wyraz pogardy. Nie widziały niczego. Były przywiązane do krzeseł i wpatrywały się nieprzytomnym wzrokiem wprost przed siebie, pogrążone w katatonicznym odrętwieniu. Nie zdawały sobie sprawy, że ich wystające brzuchy skrępowane są szerokimi pasami, a wbite w skórę igły odprowadzają substancje, powstające w macicy. Mimo to, co jakiś czas jedna lub druga wierciła się i żałośnie, przeciągle jęczała.

Mówienie o Trish nie sprawiało Michelle trudności, od kiedy tylko dała sobie na to przyzwolenie. Miesiące tłumionej udręki przyniosły wreszcie niepowstrzymane strumienie zlewających się zdań. Michelle nie brakowało wspomnień o siostrze. Oszałamiający kalejdoskop zapamiętanych zdarzeń przypominał olbrzymi, wezbrany balon, który tylko czekał, aż zdoła go przebić, wypowiadając swoje myśli. Dzień po dniu relacjonowała analitykowi każdy aspekt ich wspólnego życia.

Opowiadała Benderowi o mityngach, w których brały udział. Były dobre, bardzo dobre. Słabości jednej kompensowały mocne strony drugiej. Uwielbiała Trish. Była to częściowo miłość do młodszej siostry, częściowo szacunek dla rywala tej samej klasy. Bender zdołał odsłonić w niej te odczucia: zależność i zaufanie. Najsilniej jednak zareagowała, gdy zaczęli rozmawiać o śmierci Trish. Był to dla Michelle nadał odsłonięty nerw.

- Nie wierzysz, że mogła odebrać sobie życie?

- Może ktoś inny, ale nie Trish. Miała po co żyć.

- Skąd możesz być tego pewna?

- Po prostu wiem, i tyle. Dlaczego poza tym nie zostawiła listu pożegnalnego?

- Czy coś ją trapiło? Coś, co mogło doprowadzić ją do samobójstwa? Może była chora, i nie powiedziała ci o tym?

- Doktorze, byłyśmy sobie tak bliskie! - Michelle uniosła skrzyżowane palce. - Widziałyśmy się każdego dnia i rozmawiałyśmy przez telefon trzy, cztery razy dziennie. Wiedziałabym, gdyby coś ją dręczyło.

51

r

- Niestety, wiele samobójstw pozostaje nie wytłumaczonych. Jak wyglądała tego dnia, kiedy to się stało?

- Mówiłam panu, że czuła się doskonale! Przebiegłyśmy tego ranka pięć mil w śniegu, trzęsłyśmy się z zimna jak galareta. Cały czas mnie zagrzewała, wołała na przykład: „No dalej, zmarzluchu! Chcesz, żebym zamarzła na kość?" Mówię panu, doktorze, Trish nie wyskoczyła z okna.

- To znaczy?

- To znaczy, że nie odebrała sobie życia. Bender zamyślił się, gładząc siwą brodę.

- Michelle, czasami fakt, że jest się młodszą siostrą może odebrać obiektywizm.

- Jak?

- Jeśli idealizuje się starszą, tak jak ty. Może celowo zamykasz oczy na prawdę? Emocje w wielu przypadkach odbierają jasność sądu.

- Oczywiście, to możliwe.

- Ale nie w twoim przypadku?

- Nie, jeśli chodzi o moją siostrę- odparła żarliwie Michelle. - Trish Van Dynę nie popełniła samobójstwa.

Sesje terapeutyczne u doktora Bendera w ogólnym rozrachunku okazały się pomocne. Michelle zaczęła lepiej myśleć o samej sobie. Przyjaciółki stwierdzały, że lepiej wygląda. Spędzony na terapii czas nie wyeliminował jednak dziwacznych myśli. Wizje pojawiały się dalej, dołączyły do nich koszmary. Przez cały czas Michelle rozumiała, co sugeruje Bender, nie chciała jednak przyznać, że może mieć rację -jej stan może być spowodowany poczuciem winy i przekonaniem, że ktoś spowodował śmierć Trish.

Lato szybko dobiegało końca. Michelle mogła już tylko przez kilka tygodni korzystać z wynajętego domku na plaży. Chociaż prognozowano paskudną pogodę, postanowiła wyrwać się z miasta. Padało lub zanosiło się na deszcz przez całe trzy dni weekendu; można było dostać od tego obłędu. W sobotni ranek ocean przesłaniała lekka mżawka i mgiełka. Michelle założyła jednak kostium kąpielowy i płaszcz przeciwdeszczowy. Wiedziała, że to idiotyczne zestawienie, jakie to jednak miało znaczenie?

Przyciągnęła fotelik plażowy nad sam brzeg, pozostawiając za sobą wilgotne bruzdy w piasku. Plaża była opustoszała, jeśli nie liczyć dziesiątek mew i brodźców. Michelle skuliła się na krześle, obejmując ciasno ramionami, i przyglądała się leniwie kołującym nad nią ptakom, co jakiś czas nurkującym pomiędzy fale. Przybój bił o brzeg, wiatr miótł jej w twarz żądlące jak bryłki lodu krople wody.

Zamknęła oczy i pozwoliła myślom wędrować bez skrępowania. Mgła na skórze obudziła w niej wspomnienie podobnego dnia rok wcześniej. Odbywał się wówczas amatorski mityng lekkoatletyczny w Filadelfii. Mgła nadpłynęła znad Rzeki Shuykill nad Stadion Franklina, powietrze było ciężkie i przesycone wilgocią. Podczas rozgrzewki biegło się ciężko. Gdy już wyda-

wało się, że mityng okaże się katastrofą, Trish zaraziła Michelle swoim entuzjazmem. Postanowiły pobić tego dnia rekord.

Trish biegła w pierwszej zmianie sztafety na osiemset metrów. Michelle czekała na swoim torze na siostrę. Wydawało się, że Trish biegnie ze śmiechem; odsądziła się od konkurentek o dziesięć metrów. Gdy zbliżyła się do Michelle, ta wyprysnęła z miejsca. „Do dzieła!" - zagrzewał ją wzrok Trish, gdy wciskała pałeczkę w dłoń siostry. Michelle pobiegła, jakby miała w nogach hydrauliczne amortyzatory. Roztrącała gęstniejącąmgłę, wyrzucając w powietrze grudki żużlu piorunującymi uderzeniami stóp. Gdy wyszła na ostatnią prostą, zobaczyła Trish skaczącą z radości jak uczennica. Michelle przerwała taśmę, wyczerpana, ale rozpromieniona. Bez tchu osunęła się w ramiona siostry. Obydwie miały zawroty głowy gdy, obejmując się z chichotem, czekały na ogłoszenie wyników. Okazało się, że pobiły dotychczasowy rekord o cztery sekundy. Do tej pory uśmiechała się na to wspomnienie.

Michelle wróciła do Georgetown po zmroku. Rozpętała się ulewa. Taksówka zatrzymała się pod jej domem, Michelle otworzyła drzwi i wyskoczyła w gęstym deszczu na chodnik. Ścisnęła silniej w dłoniach torbę i pobiegła na ganek. Niebo rozświetliła błyskawica.

Mimo że się spieszyła, wydało się jej, że dostrzegła ludzką sylwetkę przy kolumnie z boku budynku. Wystraszyła się, chociaż powtarzała sobie, że może to tylko przywidzenie. Deszcz przemoczył jej włosy, zaczął spływać po twarzy. Łomotało jej serce. W górze rozległo się dudnienie gromu. Zalewana strugami deszczu Michelle przypominała wyrzuconą i zapomnianą dziecięcą lalkę.

- Pani Van Dynę! Niech pani wchodzi do środka, nim pani przemoknie do reszty!

Obróciła się w stronę z której dobiegał głos. Portier uchylił drzwi i kiwał na nią wolną dłonią. Obejrzała się na kolumnę. Nie było widać nikogo. Powoli weszła do holu.

- Nie zostało na pani suchej nitki! Taka ulewa, że jeszcze się pani przeziębi!

Woda ściekała Michelle z podbródka. Wyciągnęła dłoń w stronę wielkiego okna w holu.

- Frank, nie widziałeś przypadkiem, czy ktoś stał przed chwilą na rogu? - zapytała, starając się mówić spokojnie.

Portier zmrużył oczy i potrząsnął głową.

- Nikogo nie widziałem, ale deszcz jest piekielnie gęsty. Przejechało parę samochodów, włóczyło się kilka psów, to wszystko. Trzeba by zwariować, żeby włóczyć się w taką pogodę.

- Wydawało mi się, że kiedy wysiadłam z taksówki, stał tam jakiś mężczyzna.

Portier obejrzał się ponownie i wzruszył ramionami.

- Możliwe, proszę pani. Po ulicach włóczy się mnóstwo wariatów. Ja w każdym razie nikogo nie widziałem.

52

53

- Musiało mi się wydawać - powiedziała wreszcie i ruszyła na schody.

Dotarło do niej wreszcie, jak bardzo przemokła. Przemarznięta do szpiku kości, zaczęła dygotać. W domu ubrała się w ciepły szlafrok frotte i zawinęła ręcznik jak turban na włosach. Wyszukała w kuchni brandy i nalała jej na dwa palce do szklanki. Wróciła do pogrążonej w mroku sypialni i wyjrzała przez okno na oświetlone, zalane deszczem ulice. Była tak roztrzęsiona, że musiała przytrzymywać szklankę z trunkiem w obydwóch dłoniach.

Na chodniku nie było nikogo. Powiodła wzrokiem w obydwie strony najdalej jak mogła, ale widziała tylko pusty trotuar. Ponosi mnie wyobraźnia, pomyślała. Niedługo zacznę widzieć latające talerze.

ROZDZIAŁ 7

Lepiej się połóż, Sam. - Nic mi nie będzie. - Daj spokój. Pomożemy ci.

Erikson i Taylor pomogli Samuelowi Wolfe podnieść się z podłogi. Z trudem utrzymywał się na nogach. Trzymając go za łokcie, zaprowadzili na sofkę w pokoju obok kuchni. Położył się, ciężko dysząc.

- Idiotyzm... - wychrypiał.

- Nie ruszaj się. Zalecenie lekarza - powiedział Erikson. - Nie wstawaj, dopóki nie wrócimy do ciebie.

Wyczerpany Wolfe przymknął oczy bez dalszego sprzeciwu. Młodzi mężczyźni wycofali się do kuchni, pozostawiając uchylone drzwi. Usiedli przy stole, przy którym w momencie omdlenia doktora Wolfe'a zaczynali jeść kolację.

Ich gospodarz był wyśmienitym kucharzem. Kilka lat temu zmarła jego żona i wtedy pogłębił swoje zdolności kulinarne. Obecnie główny punkt jego zainteresowań stanowiła włoska pasto. Gdy niósł półmisek z potrawą, zadrżał ze zwróconymi w górę gałkami ocznymi. Runął na posadzkę, afettucine chla-snęło o blat. Erikson i Taylor posprzątali teraz starannie resztki jedzenia.

- Ty jesteś internistą - rzekł Taylor. - To udar?

- Sam nie wiem. Facet potrzebuje dokładnego przebadania: EEG, kar-diogramu, wszystkich bajerów.

- Zabierzemy go do szpitala?

- Jeszcze nie. Woli sam walczyć z przeciwnościami losu. Na razie go nie naciskajmy. Popracujemy dziś wieczór nad jego dumą i spróbujemy go namówić, żeby jutro zgłosił się do izby przyjęć.

Po uprzątnięciu stołu usiedli przy nim z kieliszkami w dłoniach. Doktor Wolfe zaprosił ich obu na kolację, gdy dowiedział się, że Taylor zdecydował się na

54

robienie doktoratu. Była to swoista okazja do uczczenia: Wolfe zyskiwał pomocnika, którego potrzebował, a Erikson nie musiał rozstawać się z przyjacielem. Gdy Taylor i Craig dopijali wino, Wolfe wstał i pojawił się w kuchni.

- Sam... - Erikson porwał się zza stołu.

- Siadajcie, siadajcie - machnął uspokajająco dłonią Wolfe. - Nic mi nie jest. Potrzebowałem po prostu paru minut odpoczynku. - Popatrzył na plamy na blacie. -1 bardzo dobrze. Wydawało się trochę za bardzo al dente.

- Ile miałeś już napadów, Sam?

- Lubicie linguinel Daje się przyrządzić w parę minut.

- Ile, Sam?

Wolfe podszedł nierównym krokiem do spiżarki.

- Trzy w ciągu trzech dni.

- Jakie miałeś objawy? — zapytał Taylor.

- Tylko osłabienie. Potem kręciło mi siew głowie, i nim się spostrzegłem, odzyskiwałem przytomność na podłodze. — Zdjął z półki paczkę makaronu.

- Nic cię nie bolało? Zachowałeś czucie?

- Nic. To wina wysokiego ciśnienia. Dajmy temu spokój, samo przejdzie.

- Jak damy spokój, możemy od razu zapisać się do niesienia twojej trumny - powiedział Erikson. - Nie wygłupiaj się, Sam. Wiesz, że musisz położyć się w szpitalu.

- Porozmawiamy o tym po kolacji, dobrze? Obydwaj musicie umierać z głodu.

- Lekarze to najniewdzięczniejsi pacjenci — pokręcił głową Craig. Zanim na kuchence zagotowała się woda, Wolfe przeszedł do gabinetu

i wrócił z brązową kopertą. Usiadł przy stole i ją otworzył.

- Bez względu na to, jaką przyjemność sprawia mi wasze towarzystwo, w moim zaproszeniu krył się niecny motyw — przyznał. — Chcę wykorzystać was do burzy mózgów.

- No to czeka cię słabiutka mżawka.

- Och, nie sądzę. Szanuję wasze zdanie. Popatrzcie - powiedział, opróżniając kopertę. - Zauważacie jakąkolwiek różnicę?

Podał im dwa zdjęcia wymiarów dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów. Obydwa stanowiły mikrofotografie elektronowe. Taylor i Erikson przyjrzeli się fotografiom, podając je sobie przez stół.

- Według mnie wyglądają tak samo - orzekł Taylor. - Jak sądzisz, Craig?

- Chyba tak. Nie potrafię dostrzec różnicy, chociaż nie jestem ekspertem. - Oddał zdjęcia Wolfe'owi. - O co tu chodzi?

Gospodarz splótł palce, porządkując myśli.

- Zobaczymy, czy zapamiętaliście coś z nauk akademickich: bakteriologii, epidemiologii i tak dalej. Jeśli stan wiedzy nie uległ drastycznej zmianie od czasów, gdy sam studiowałem, choroby ludzi praktycznie nie występują u innych gatunków oraz innych ssaków i odwrotnie, z wyjątkiem paru rzadkich

55

r

przypadków - na przykład wścieklizny i zarażenia niektórymi rodzajami pasożytów. Przeważnie jednak zwierzęta nie chorują na grypę azjatycką, a kocia białaczka nie zdarza się u ludzi, prawda? - Taylor i Erikson pokiwali głowami. - To samo odnosi się do chorób roślinnych. Och, można nabawić się wysypki od trującego bluszczu albo bólu brzucha po nasionach rącznika -tego, z którego robi się olej rycynowy. Są to jednak efekty toksyczne, a nie choroby roślin. Trawa, drzewa, bawełna oraz inne rośliny mają swoje własne choroby, z których żadne nie zdarzały się u człowieka. Przynajmniej do tej pory. - Dwaj młodsi lekarze popatrzyli po sobie. - Pamiętacie mojąuwagę na niedawnym kominku, że slajdy pokazywane przez patologa z Atlanty, przypominały mi zdj ęcia z pisma botanicznego?

- Mów dalej.

- Była to luźna uwaga, ale się tym zainteresowałem. Widzicie, chodziło o chorobę roślin - orchidei, mówiąc konkretnie, więc tym bardziej mnie to zaciekawiło. Zadzwoniłem do autora artykułu. Trochę pogadaliśmy, a potem przysłał mi kilka zdjęć. Fotografia po lewej znajdowała się właśnie pośród tych, które mi wysłał - dokończył Wolfe.

- A po prawej? - zapytał Taylor.

- Powiększenie, które zrobił dla mnie Hank Cho. Pochodzi z sekcji ostatniej ofiary raka.

Przez chwilę żaden z nich się nie odzywał. Taylor popatrzył z natężeniem na Eriksona, po czym przeniósł wzrok z powrotem na Wołfe'a. Odetchnął głęboko i cicho zagwizdał.

- Nie wspominałem o tym nikomu oprócz was. Sądzę, że moi koledzy wyśmialiby mnie tak, że musiałbym zrezygnować z pracy.

- Sugerujesz, że choroba roślin może powodować nowotwory u człowieka? — zapytał Erikson.

- Stawiam taką hipotezę. Co o niej sądzicie?

- Patolog z Atlanty wyglądał na bardzo bystrego. Powiedział, że nie odkrył żadnego wspólnego mianownika. Może coś przeoczył? Czy wszystkie ofiary hodowały orchidee?

Wolfe wstał, by zamieszać gotujący się makaron.

- To by wszystko uprościło, prawda? Okazuje się jednak, że nie. Wyciągnąłem historie wszystkich pacjentek, które trafiły do tej chwili do naszego szpitala. Moj a pielęgniarka podzwoniła do kilku rodzin. Żadna z pacjentek nie hodowała orchidei. Niektóre trzymały w domach inne rośliny, parę hodowało warzywa. Kilka kobiet nie znosiło w ogóle roślin.

- Może orchidee rosły niedaleko ich domów? A może miały z nimi styczność na weselu czy pogrzebie? Albo w pracy?

- O tym też pomyślałem, ale niestety, taka możliwość również odpada.

- Może w ogóle nie chodziło o orchidee?

- Wreszcie do czegoś dochodzicie - powiedział Wolfe, skończywszy mieszać w garnku. - Tak i nie. Widzicie, ta konkretna choroba dotyczy nie

tylko orchidei. Spotyka się jątakże u kilku innych rzadkich gatunków egzotycznych roślin.

- Wobec tego nadal trzeba szukać, gdzie pacjenteki mogły mieć kontakt z egzotycznymi roślinami.

- Niekoniecznie. Być może nie chodzi o bezpośrednią styczność. Mam wrażenie, że wiem, jak to się dzieje. Dam wam wskazówkę: nie trzeba mieć styczności z krostawcem, żeby nabawić się kataru siennego, prawda?

Taylor i Erikson popatrzyli na Wolfe'a nie rozumiejącym wzrokiem.

- Przestałem kapować, Sam - powiedział Craig. W drugim pokoju rozległ się brzęczyk.

- Zastanówcie się nad tym chwilę - odrzekł Wolfe. - Zaraz wracam. Muszę wyjąć coś ze spiżarni.

Wyszedł z kuchni.

- Myślisz, że rzeczywiście na coś wpadł?

- Bo ja wiem? - rzekł Taylor. - Zdjęcia robią wrażenie. Jak na razie nikt inny nie ma zielonego pojęcia, o co chodzi. Sam przynajmniej znalazł jakiś ślad.

W drugim pokoju rozległ się głośny łoskot. Taylor i Erikson zerwali się z krzeseł. Gdy dobiegli do salonu, Samuel Wolfe ruszył w ich stronę z posiniałą twarzą i wyciągniętąprzed siebie ręką. Chwycili go, nim zdołał runąć na podłogę. Taylor ułożył go na plecach i zaczął szukać pulsu. Wolfe starał się coś powiedzieć.

- Nic nie mów, Sam. Wszystko będzie dobrze. Nie ruszaj się.

Wolfe dźwignął chwiejnie rękę. Craig zacisnął na niej dłoń. Popatrzyli sobie w oczy. Wolfe z wielkim trudem zacisnął usta. Ledwie mógł oddychać. Z jego gardła wydobywało się słabe, bulgoczące chrypienie.

- Trzymaj się, Sam! Trzymaj się! - zawołał błagalnie Craig.

Głowa Wolfe'a opadła w tył. Z płuc wydobył się ostatni, chrapliwy oddech; niewidzące oczy spoglądały gdzieś poza nich.

Erikson natychmiast rozerwał koszulę Wolfe'a i zaczął masaż serca. Taylor gorączkowo usiłował prowadzić sztuczne oddychanie. Trudzili się bez chwili odpoczynku przez piętnaście minut, nim brak pulsu oraz nieruchomość rozszerzonych źrenic nie dowiodły ostatecznie daremności ich wysiłków. Dobroduszny Samuel Wolfe opuścił świat żywych parę koków od roślin, które tak ukochał.

Następny dzień mijał Eriksonowi nieskończenie wolno. Razem z Taylorem poprosili Hanka Cho, żeby zadzwonił do nich natychmiast, gdy będzie miał wyniki sekcji. Poprzedniego wieczora wezwali karetkę, by zawieźć ciało doktora Wolfe'a do kostnicy. Gdyby tego nie zrobili, ciało trafiłoby do Zakładu Medycyny Sądowej Dystryktu Kolumbii. Sam Cho przyjechał natychmiast, jeszcze przed północą. Późna godzina oraz konieczność uzyskania wymaganej pisemnej zgody sprawiły, że sekcja mogła się odbyć dopiero następnego ranka.

Erikson zadzwonił do córki doktora Wolfe'a. Sam cieszył się do końca doskonałym zdrowiem. Ze względu na nagłość jego śmierci Erikson zarekomendował

57

przeprowadzenie sekcji. Zbyt wytrącona z równowagi, by podjąć decyzję, córka Wolfe'a oddała słuchawkę swojemu mężowi. Zięć Sama wiedział o sympatii teścia dla młodszego internisty i powiedział, że w tej sprawie zdaj e się na jego zdanie.

Craig powierzył przeprowadzenie obchodu lekarzowi rozpoczynającemu specjalizację, i jedynie na krótko zjawił się w klinice. Resztę czasu spędził krążąc po korytarzu pod kostnicą. O czwartej Cho wezwał go wreszcie do środka. Erikson zadzwonił z wewnętrznego aparatu, prosząc o przywołanie Taylora.

- Mówiłeś, że objawy przypominały udar?

- Niezupełnie - powiedział Taylor. - Myślałem; że może chodzić o jakiś problem neurologiczny, ale objawy nie układały się w żadną spójną całość.

- To nie był udar - odparł Cho. - Mózg miał czysty, przynajmniej korę. Serce też było w świetnym stanie. Miał tętnice wieńcowe jak trzydziestolatek.

- A więc o co chodziło?

- Popatrzcie na szkiełko pod mikroskopem.

Przyjrzeli mu się po kolei. Nie trzeba było dużo czasu na rozpoznanie, z czym mają do czynienia. Wstrząśnięty Taylor wymamrotał stłumionym głosem „Jezu!" i pokręcił głową. W mikroskopie widać było charakterystyczne utkanie piorunująco szybko postępującego raka, na które ostatnio tak często patrzyli.

- Jak to możliwe, do diabła? - zapytał Erikson. - Ta choroba nie występuje u mężczyzn.

- Nie potrafię tego wytłumaczyć - przyznał Cho. - Znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Może jednak jest zakaźna.

- W takim razie narażamy się na spore ryzyko, nawet stojąc tutaj - powiedział nerwowo Taylor. — Cały personel szpitala powinien dostać antybiotyki, albo przynajmniej gamma-globuliny.

Zadzwonił telefon. Cho zmarszczył brwi.

- Założę się, że to Clements - powiedział. - Ma niesamowite wyczucie czasu. Siedział mi cały dzień na karku, żebym się uwinął jak najszybciej.

Przeszedł na drugą stronę sali sekcyjnej i nacisnął na pedał pod aparatem, uruchamiający interkom na ścianie. Zainstalowano go, by patolodzy mogli odbierać telefony bez potrzeby zdejmowania rękawiczek i podnoszenia słuchawki.

- Skończył pan, Cho? - rozległ się gromki głos.

- Tak, proszę pana, przed chwilą.

- I co? Mam sam tam przyjść, żeby wydusić z pana odpowiedź?

- Niekoniecznie, doktorze. - Cho potrząsnął głową i wzruszył ramionami w stronę Eriksona. - Doktor Wolfe zmarł na tę samą postać raka, która zabija nasze ciężarne kobiety.

Zapadła chwila ciszy.

- Jest pan całkowicie pewien?

- Nie mam wątpliwości, panie doktorze. Uważam, że będziemy musieli zawiadomić służby epidemiologiczne.

58

- Zabraniam panu robić cokolwiek w tym rodzaju ~ powiedział Clements miarowym, despotycznym głosem. - Kto o tym wie oprócz pana?

- Są ze mną doktor Taylor i doktor Erikson. Wiemy tylko my czterej.

- Czy u Wolfe'a choroba przebiegała tak samo, jak u kobiet?

- Niezupełnie. Proces nie był tak uogólniony, jak u wszystkich pozostałych. Zabił go pojedynczy przerzut, nie większy niż moneta. Znajdował się dokładnie w środku pnia mózgu.

- Chcę za godzinę mieć na biurku pański pisemny raport, Cho. Niech pan usunie narządy Wolfe'a w sterylny sposób. Proszę też usunąć z jego ciała całą krew i przepłukać naczynia antybiotykiem, zanim wyda pan je zakładowi pogrzebowemu. Co do waszej trójki, ani słowa o tym, co się stało. Nic nie może się wydostać poza kostnicę.

- Przecież nie możemy zataić tej informacji! - wtrącił się Craig. - Może chodzić o epidemię!

- Nie przypominam sobie, żebym prosił pana o opinię, Erikson! - wybuchnął Clements. - Doktorze Cho, czy dobrze zrozumiałem, że choroba Wolfe'a przebiegała inaczej niż w pozostałych przypadkach?

- Tak, proszę pana, ale...

- W takim razie sam się tym zajmę. Wszyscy trzej macie podjąć zwykłe środki ostrożności dla zapewnienia sterylności. Godzina, Cho! Chcę mieć raport z sekcji za godzinę.

Rozległo się szczęknięcie. Clements się rozłączył.

- Oszalał!-powiedziałTaylor.

- Może nie -rzekł Hank Cho. - Wiecie równie dobrze jakja, że niedocenianie doktora Clementsa, jest grubym błędem. Może wie coś, o czym nie mamy pojęcia. Poza tym w pewnym sensie ma rację. Jeżeli zaczniemy krzyczeć o infekcji, nie mając na to żadnych dowodów, cały Dystrykt ogarnie panika.

- Kiedy doktor Wolfe mógł zachorować? - spytał Erikson.

- Dobre pytanie. To najbardziej piorunująca postać raka, jaką widziałem. Rozmawiałem z jego internistą. Miesiąc temu Sam zrobił sobie przegląd i wszystko najwidoczniej było w porządku.

- Zmarł na raka niecały miesiąc później?

- Schemat się zgadza, prawda? Szybki postęp choroby, podobnie jak u pozostałych. Obydwaj musicie trzymać gęby na kłódkę, j ak powiedział Clements. Ani słowa o tym, co się stało, dopóki nie przeprowadzę dalszych badań i nie dowiemy się, co postanowił nasz zaprzyjaźniony ordynator. Zabawne, ale nawet nie musiałem robić preparatów mikroskopowych. Kiedy tylko otworzyłem klatkę piersiową Wolfe'a, od razu wiedziałem, o co chodzi.

- Jak?

- Po zapachu.

59

Podczas śniadania w szpitalnej kafeterii następnego ranka Taylor rozbijał skorupki dwóch jajek na miękko, natomiast Erikson niecierpliwie stukał palcami po blacie.

- Co sądzisz o tym, co Sam powiedział nam przedwczoraj wieczorem?

0 zdjęciach i całej reszcie?

- Godne podziwu. Doktor Wolfe odwalił kawał niezłej roboty.

- Myślisz, że naprawdę na coś wpadł?

- Bez wątpienia, nie wiemy jednak, na co. Byłoby miło, gdyby okazało się, że natrafił na zupełnie nową możliwość epidemiologiczną. Słyszałeś wiadomości dziś rano?

- Nie. Dlaczego pytasz?

- ,,New England Journal of Medicine" publikuje w tym tygodniu pierwszy porządny artykuł o tym raku. Tylko fakty, bez żadnego lania wody. Do tego garść znaków zapytania. Najwidoczniej jeden z goniących za sensacjątygodni-ków dorwał się z góry do artykułu w „Journal" i wszystko rozdmuchał. - Za-bójczy rakgraąuje w stolicy, czy coś w tym rodzaju. Obydwa artykuły trafiły dzisiaj do zwykłych środków przekazu. Media mająużywanie; zdążyły poprzekręcać wszystkie fakty. - Taylor skończył jeść jajka i popatrzył na zegarek. -Muszę lecieć. Daj mi znać, jeżeli się czegokolwiek dowiesz, dobrze?

- Oczywiście.

Eriksonowi trudno było pogodzić się ze śmiercią Wolfe'a. To siódmy podobny zgon w jego szpitalu, chociaż jedyny, który spotkał mężczyznę. Dla Eriksona nie była to jednak tylko statystyka, bezimienny nieznajomy. Darzył doktora Wolfe^ prawdziwą sympatią i cieszyła go perspektywa współpracy z nim.

Córka Sama okazała się wyjątkowo trzeźwo myślącą osobą. Po pogrzebie zadzwoniła do Eriksona, by przedyskutować sprawę praktyki po ojcu. Obiecała, że spróbuje namówić innych lekarzy, aby zajmowali się pacjentami Wolfe'a, dopóki Erikson nie dokończy specjalizacji. Wiedziała od ojca, że Craig miał się stać jego współpracownikiem. Stwierdziła, że jeśli Erikson podejmie się załatwiania nagłych przypadków i pomocy w sprawach administracyjnych, postara się, by praktyka przeszła na niego.

W zamian prosiła o przysługę. Z końcem roku upływał termin wynajmu mieszkania Wolfe'a. Córka nie mogła znieść myśli o pakowaniu jego rzeczy

1 grzebaniu wśród pozostałych po nim pamiątek. Zapytała Eriksona, czy nie mógłby jej pomóc w tej sprawie. Po chwili przypomniała sobie o orchideach. Wiedziała, że ojciec bardzo je kochał. Miała nadzieję, że Erikson znajdzie dla nich odpowiednie miejsce. Dozorca otrzymał instrukcje, by dać Craigowi klucze do mieszkania, kiedykolwiek o nie poprosi.

Niełatwo było wybrać się znowu do domu Wolfe'a, lecz Erikson uznał, że lepiej zrobić to najszybciej, jak to tylko możliwe. Wciąż nękało go wspomnienie o zmarłym mężczyźnie. Wiedział jednak, że właśnie tego życzyłby sobie doktor Wolfe. Poza tym chyba coś odkrył; być może Erikson zdołałby dopasować do siebie luźne kawałki układanki.

60

Craig wsiadł do samochodu i pojechał na drugi koniec miasta. Tym razem w domu Wolfe'a czuwał inny portier niż poprzednio. Mężczyzna popatrzył podejrzliwie na Eriksona, wciąż ubranego w biały szpitalny strój. Craig dostrzegł w holu na ścianach kamery systemu bezpieczeństwa, których nie zauważył dwa dni wcześniej.

- Czym mogę służyć, szefie?

- Jestem Craig Erikson. Córka doktora Wolfe'a powiedziała, że dostanę pod pana klucze do jego mieszkania.

Portier pogrzebał w papierach.

- Erikson, Erikson... Zgadza się. Ma pan jakieś dokumenty? Prawo jazdy? Craig wyciągnął portfel i wygrzebał zeń kilka legitymacji i kart. Portier

przejrzał je bez pośpiechu.

- Musimy postarać się o większe bezpieczeństwo - powiedział. - W porządku, panie doktorze. Proszę, klucze. - Oddał Eriksonowi dokumenty i podał mu kopertę. - Szkoda doktora Wolfe'a. Było niego chłopisko porządne, z kościami. - Craig ruszył w stronę mieszkania. -1 dawał solidne napiwki.

Erikson westchnął, sięgnął do kieszeni i dał mężczyźnie dolara.

- Wielkie dzięki, szanowny panie. Może pan zostać, jak długo pan zechce.

Mieszkanie Wolfe'a było nietknięte. Erikson posprzątał kącik śniadaniowy i ułożył naczynia oraz sztućce w zmywarce. Wyruszył następnie na obchód pokojów. Przestronne mieszkanie składało się z salonu, jadalni, dwóch łazienek, kuchni z wydzielonym kącikiem do jedzenia posiłków i dwóch sypialni, z których jedna służyła jako gabinet. Craig otworzył drzwi oranżerii. Klimatyzacją i nawilżaniem sterowały oddzielne, automatyczne zegary. Rośliny mogły zapewne dzięki temu wytrzymać kilka dni bez dozoru. Erikson jednak nie miał zielonego pojęcia, jak należy je podlewać, wobec tego uznał, że przekazanie orchidei w fachowe ręce jest najpilniejszym zadaniem. Miał nadzieję, że doktor Wolfe ma gdzieś spis swojej kolekcji.

W oranżerii nie znalazł żadnej listy. Przeszukał bezskutecznie salon, potem zaś przeszedł do gabinetu o zastawionych półkami ścianach. Książki dotyczyły dwóch dziedzin: botaniki i medycyny. Znajdowały się tu niezliczone opracowania na temat ogrodnictwa, interny, hodowania orchidei i kardiologii. Żadna z nich nie zawierała jednak zestawienia, którego Craig szukał. Wreszcie podszedł do biurka.

Leżał na nim nieskazitelnie czysty bibularz i parę porządnie ustawionych przyborów. W górnej szufladzie po prawej stronie Erikson znalazł jednak szukaną listę. Znajdowała się w kołonotatniku z trzema pierścieniami i niebieską winylową okładką. Kilkaset stron poświęconych było wyłącznie kolekcji orchidei. Wolfe opisał każdą z nich nazwą i numerem. Oddzielne kolumny dotyczyły pochodzenia, daty nabycia, źródła, ceny, wyglądu i podłoża. Wolfe opatrywał każdą pozycję szczegółowymi komentarzami, podkreślał niektóre notatki, przy innych dodawał wykrzykniki. Widać było, że to dzieło miłości.

Erikson postanowił zabrać kołonotatnik ze sobą i następnego dnia po-dzwonić w sprawie przejęcia kolekcji. Okazało się jednak, że nazajutrz miał

61

urwanie głowy. Znalazł zaledwie wolną chwilę, by zadzwonić do zarządu lokalnej sekcji Amerykańskiego Towarzystwa Orchideologicznego. Człowiek, z którym rozmawiał Craig, znał doktora Wolfe'a i był wstrząśnięty informacją o jego śmierci. Powiedział, że kolekcja Sama należała do najwspanialszych w mieście i można za nią uzyskać porządną sumę. Erikson uparł się jednak, że ma to być darowizna. Wiedział, że Wolfe nie byłby zainteresowany potraktowaniem jej jako źródła dochodu. Poza tym Craig chciał po prostu pozbyć się roślin. Człowiek z Towarzystwa powiedział, że jeśli rośliny zostaną zapakowane, będzie można je zabrać następnego dnia rano. Poinstruował Craiga, jak należy przygotować je do transportu i powiedział, że przyśle ciężarówkę na dziewiątą.

Erikson wrócił do mieszkania Wolfe'a z poczuciem obowiązku. Dozorca wyszukał dla niego kartonowe opakowania. Po załadowaniu paru dziesiątek pudeł książkami, Craig zajął się orchideami. Chociaż był zmęczony, ładował kwiaty z wielką ostrożnością, by nie uszkodzić ani jednego listka czy pąka. Była to żmudna praca. Skończył dopiero o północy. Następnie zniósł pudła do ho,lu.

Przed pierwszą Erikson zestawił wszystkie kartony. Przystanął, by ocenić efekty swej pracy. Rzędy i szeregi pudełek przypominały roślinną falangę, zebraną dla uczczenia człowieka, który poświęcał im tyle troski. Są piękne, pomyślał Erikson. Ożywione barwy stanowiły odbicie włożonych w nie lat mozolnego wysiłku. Craig popatrzył na nie po raz ostatni, czując wielki żal. Potem odwrócił się do wyjścia, nie spostrzegłszy nieobecności jednego, szczególnego kwiatu.

Wielka, karmazynowa orchidea znikła.

ROZDZIAŁ 8

Michelle obudziła się w środku nocy. Zaschło jej w ustach, czuła przeszywający ból w brzuchu. Miała mdłości przed położeniem się do łóżka, ale myślała, że to skutek wyjątkowo obfitego lunchu, który zjadła z przyjaciółką Cheryl w restauracji O'Callahana. Zastanawiała się, czy była to ostatecznie wina cheesburgera, czy kiełbasy. Gdy kładła się spać, spodziewała się, że rano wszystko jej przejdzie.

Obecnie jednak Michelle czuła się znacznie gorzej niż przedtem. Gdy podniosła się, by pój ść do łazienki, kręciło j ej się w głowie i nie mogła zrobić kroku. Osunęła się na kolana i na czworakach posuwała się po dywanie. Pokonała niecały metr, zanim zdała sobie sprawę, że nie jest w stanie się ruszyć. Usta i gardło miała wyschnięte na wiór, jej myśli były jednak jasne. Zorientowała się, że potrzebuje pomocy.

Obok niej na dywanie leżał sznur od telefonu. Pociągnęła go do siebie, aparat spadł z łoskotem na podłogę. Słuchawka miała podświetlane klawisze,

62

po ich naciśnięciu rozlegały się ciche piknięcia. Walcząc z ogarniającym ją odrętwieniem, Michelle wystukiwała drżącym palcem kolejne cyfry.

Zaspana Pam odebrała po pięciu sygnałach. Michelle miała kłopoty z mówieniem; czuła, że drętwieją jej nawet mięśnie karku.

- Pam... Tu Michelle. Pam?

- Halo? Kto mówi?

- Michelle - zdołała powtórzyć niewiarygodnie słabym głosem. - Tu Michelle. Pam, pomóż mi. Jestem chora.

- Mikę, to ty? Ledwie cię słyszę.

Nawet oddychanie przychodziło jej z trudem. Rozpaczliwie dokładała sił, by przyjaciółka zdołała jązrozumieć.

- Pam... Chora...

Nie była w stanie powiedzieć nic więcej.

- Zaraz do ciebie przyjeżdżam - powiedziała Pam.

Michelle usłyszała szczęknięcie oraz wysoki pisk po przerwaniu połączenia. Poczuła się, jakby od przenikliwego dźwięku miał pęknąć jej bębenek. Wszystko przesłaniała jej mgła, ledwie mogła mówić i miała trudności z oddychaniem. Wiedziała jednak, że wszystko będzie dobrze, bo Pam zaraz do niej przyjedzie.

Leżąc na podłodze bez ruchu, Michelle doszła do wniosku, że umrze. Co dziwne, ból ustąpił. Pojawił się bezgraniczny strach, jej oczy wypełniły łzy goryczy. Działo się z nią coś strasznego, coś, nad czym nie miała kontroli. Na dodatek chyba już nigdy się nie dowie, co jej jest.

Przed wejściem rozległy się stłumione dźwięki. Michelle zadała sobie pytanie, czy to Pam. Rozległ się dzwonek, ale nie była w stanie się podnieść. Nie miała najmniejszych szans, by otworzyć Pam. Usłyszała łomotanie do drzwi i stłumione wołanie przyjaciółki. Po chwili ustało, co powiększyło jedynie panikę Michelle. Pam sobie poszła. Minęła minuta, dwie. Michelle zmuszała się, by zachować spokój. Znów rozległy się dźwięki na korytarzu, a po chwili szczęk otwieranego zamka. Zapaliło się światło.

- Mikę?

Próbowała odpowiedzieć, jednak bez skutku.

- Do sypialni - wydała komuś polecenie Pam. Zabrzmiały kroki. Zapaliło się światło w sypialni.

- Jezu Chryste! -jęknęła Pam i klęknęła obok przyjaciółki. - Mikę, możesz mówić?

Mimo zasnuwającej oczy mgły, Michelle zdołała dostrzec gospodarza domu z kluczem uniwersalnym w ręce. Spróbowała zwrócić głowę w stronę Pam. Myślała zdumiewająco jasno, jednak jej ciało odmówiło posłuszeństwa. Pam wodziła po niej gorączkowo wzrokiem.

- Boli cię coś?

- Lepiej wezwę karetkę, pani Magnuson - zaproponował dozorca i szybko odszukał telefon.

63

f

Pam ostrożnie przewróciła Michelle na plecy.

- Mikę, kochanie, wszystko będzie dobrze - szepnęła kojącym głosem. - Powiedz mi tylko: nałykałaś się leków, tak?

Michelle zdołała jakimś cudem pokręcić głową na znak zaprzeczenia. Miała nadzieję, że Pam nie wpadnie w histerię. Jej przyjaciółka była jednak coraz bardziej niespokojna.

- Och, Chryste, dlaczego nic nie mówisz? Do diabła, Mikę! - zerwała się z podłogi rozgorączkowana. - Zjadłaś coś? Może to stoi w kuchni? - Była sfrustrowana własną bezradnością. - Kurwa! - krzyknęła i pobiegła do lodówki. Dozorca podszedł ponownie do Michelle i zbadał jej puls.

- Niech pani się nie martwi, pani Van Dynę. Karetka zaraz przyjedzie. Z braku czegoś innego do roboty, położył jej na czoło zimny okład. Pam

wróciła do łazienki.

- W lodówce prawie nic nie ma, a kosz na śmiecie jest pusty. Myśli pan, że czegoś się najadła?

- Nie wiem, proszę pani.

- Nie mogę w to uwierzyć! Czy nie możemy nic zrobić?

- Nie wiem, proszę pani.

Jak na dany znak, w oddali rozległo się wycie syreny.

- Dzięki Bogu! - powiedziała Pam i podeszła do okna, by wyglądać migających świateł karetki.

Michelle zdawała sobie sprawę ze wszystkiego, co się działo. Załoga karetki wtoczyła nosze do pokoju. Jeden z mężczyzn miał strój ratownika medycznego. Badając Michelle, wypytywali spokojnie Pam i dozorcę. Odliczywszy do trzech, przełożyli ją na nosze. Gdy tylko umieścili je w samochodzie, karetka ruszyła z miejsca z wyciem syreny.

Ratownik sprawdził tętno, oddech i ciśnienie Michelle. Zaświecił jej lata-reczką w źrenice, sprawdził odruchy i osłuchał serce oraz płuca.

- Centrala? Tu czterdziestka dwójka - powiedział następnie do radiotelefonu. - Wieziemy dwudziestosześcioletniąkobietę. Wygląda to na jakąś sprawę neurologiczną. Przyjaciółka znalazła ją na podłodze w sypialni. Pacjentka nie jest w stanie mówić. W badaniu fizykalnym: ciśnienie tętnicze sto na sześćdziesiąt. Puls - osiemdziesiąt. Oddech płytki, dwadzieścia dwa razy na minutę. Pacjentka wydaje się przytomna, ale nie może mówić. Nie ma oznak urazu. Źrenice lekko rozszerzone. Odruchy w normie. Brak oznak spożycia alkoholu lub narkotyków. Dojedziemy za mniej więcej cztery minuty. Odbiór.

Karetka wkrótce dotarła pod izbę przyjęć. Michelle wtoczono do środka. Ubrana w szlafrok Pam zaczęła rozmawiać z rejestratorką izby. Wyszukała w portmonetce kartę ubezpieczenia zdrowotnego Michelle i podała kobiecie, która wprowadziła dane do komputera.

Lekarz dyżurny izby przyjęć natychmiast zdał sobie sprawę, że ma do czynienia z poważnym przypadkiem. Leżąca przed nim młoda pacjentka była bez wątpienia w ciężkim stanie, lecz nie miał absolutnie pojęcia, co może jej

64

dolegać. Miał nadzieję, że to nie kolejny przypadek raka. Po chwili doktor Mohammed postanowił wezwać Eriksona.

- Hassan, Hassan, przez ciebie zabiorę się z tego świata - przywitał go ze znużeniem Craig. Odsunął parawan, odgradzający kawałek izby przyjęć, i popatrzył na atrakcyjną, bez wątpienia cierpiącą kobietę. Natychmiast doszedł do siebie. Pacjentka była śliczna, lecz znajdowała się w stanie krytycznym. Walczyła o oddech. Jej twarz nabierała sinego zabarwienia.

Erikson natychmiast wyciągnął stetoskop. Zbadał kobietę szybko, ale dokładnie. Sądząc po jej wyglądzie, lada chwila mogła przestać oddychać. Zebranie wywiadu odgrywało główną rolę, w tym wypadku uniemożliwiał to jednak fakt, iż chora nie była w stanie mówić. Erikson utkwił wzrok w Michelle. Mohammed stał tuż za jego plecami.

- To padaczka, panie doktorze?

- Nie. Ktoś z nią przyjechał?

- Przyjaciółka, jest w poczekalni.

- Pobrałeś krew na badania, kiedy zakładałeś wenflon?

- Tak, panie doktorze.

- Zadzwoń do laboratorium i powiedz, że potrzebujemy wyników na cito. Zleciłeś EKG i prześwietlenie klatki piersiowej?

- Nie, najpierw zadzwoniłem po pana.

- Posłuchaj uważnie, Hassan. Powiedz pielęgniarce, żeby natychmiast wezwała anestezjologa i neurologa. Sam przypilnuj laboratorium, żeby sienie grzebało. Ja porozmawiam z przyjaciółką. Wracając, przynieś sondę żołądkową. Mamy coś o dziewczynie w komputerze?

- Nie wiem, panie doktorze.

- To się dowiedz. Wracaj tak szybko, jak tylko zdołasz.

Gdy obydwaj wyszli zza parawanu, przy pacjentce została pielęgniarka. Idąc w stronę poczekalni, Erikson zastanawiał się nad możliwymi diagnozami. Obraz kliniczny był dla niego niemal jasny. Zatrzymał się przy biurku rejestratorki.

- Masz wydruk danych pacjentki na trójce?

- Właśnie idzie, panie doktorze.

Po chwili rejestratorka oddarła arkusz papieru i podała go lekarzowi Według komputerowego zestawienia, uzyskanego na podstawie numeru identyfikacyjnego z legitymacji ubezpieczenia zdrowotnego, Michelle Van Dynę miała dwadzieścia sześć lat, była panną i cieszyła się doskonałym zdrowiem. Nie przechodziła żadnych chorób, nie brała leków i nigdy nie była leczona w szpitalu. Bezwartościowe informacje, pomyślał Erikson. Pchnął drzwi poczekalni.

- Kto przyj echał z panią Van Dynę?

Zdenerwowana kobieta w szlafroku zgasiła papierosa i spiesznie podeszła do niego. Miała ze sobą dwie torebki.

- Co z Michelle?

- Nie za dobrze. Co się z nią stało?

5 - Kwiat śmierci

65

I

F

- Dokładnie nie wiem. Zadzwoniła do mnie - mieszkamy w tym samym budynku. Nie otworzyła mi drzwi, więc poprosiłam dozorcę, żeby użył klucza uniwersalnego. Znaleźliśmy jąna podłodze. Ledwie mogła mówić. To nie ten rak, prawda? Proszę, tylko nie u Michelle!

Erikson zignorował jej pytanie i popatrzył na torebki.

- Jedna z nich należy do niej, prawda?

- Tak, ta.

- Przeglądałająpani?

- Nie. Nie sądziłam...

- Ma chłopaka? - zapytał, grzebiąc w torebce.

- Michelle? Już nie. Niedawno umarła jej siostra. Od tego czasu prawie z nikim sienie umawiała.

- Ach, to ta Van Dynę?

- Tak.

- Czy chorowała ostatnio? Miała gorączkę, bolał ją brzuch?

- Nie sądzę, ale nie widziałam jejod tygodnia.

- Cóż, zobaczmy, co tutaj mamy - powiedział Erikson, wyszukawszy w torebce Michelle rachunek z karty kredytowej. - Restauracja P.J. O'Calla-hana. Rachunek wystawiono dzisiaj.

- Co to? Czy to ważne?

- Może pani sobie siądzie, dobrze? Ktoś z panią wkrótce porozmawia.

Po tych słowach wrócił do izby przyjęć, zostawiając zmartwionąi zdezorientowaną Pam w poczekalni. Doszedł do wniosku, że kobieta niewiele wie, jednak zdołała mu trochę pomóc. Wiedział, że restauracja jest otwarta do rana. Skinął na pielęgniarkę.

- Candy, zadzwoń w to miejsce i dowiedz się, czy przechowują rachunki gości. Jeżeli tak, dowiedz się, co jadła Van Dynę.

Specjalizujący siew anestezjologii lekarz był wyraźnie zmartwiony.

- Jeżeli wkrótce nie dojdzie do siebie, będę musiał ją zaintubować.

- Chyba i tak będziesz musiał to zrobić.

- Przyprowadź wózek - zwrócił się anestezjolog do pielęgniarki. -1 zadzwoń na tlenoterapię, niech przywiozą respirator.

W małym pomieszczeniu wszyscy działali w gorączkowym pośpiechu. Gdy tylko technik radiolog zrobił przewoźnym aparatem prześwietlenie płuc, pielęgniarka przyczepiła do piersi Michelle nasmarowane żelem elektrody do EKG. Neurolog zjawił się, gdy anestezjolog rozkładał swój sprzęt.

- Problemy? - zapytał neurolog Eriksona. Craig przytaknął.

- Te informacje powinny ci wystarczyć: postępujący paraliż mięśni oddechowych u nie gorączkującej, uprzednio zdrowej kobiety. Ma hipotonię ortostatyczną i rozszerzone, nie reagujące źrenice. Zajrzyj jej w usta: ma wyschnięte, pokryte nalotem śluzówki. Kojarzysz, co się tu dzieje?

- Zatracie?

66

- Coś w tym rodzaju. Powiedz mi tylko, czy ma zapalenie opon mózgowych albo coś rzadkiego, na przykład miastenię, dobrze?

Neurolog przystąpił do badania w chwili, gdy pielęgniarka podawała Erik-sonowi elektrokardiogram. Przejrzał pasek zapisu, a po chwili wziął od technika wciąż wilgotne prześwietlenie i zawiesił je na fluorescencyjnym negato-skopie. Wrócił zdyszany Mohammed i przekazał Eriksonowi wyniki badań laboratoryjnych. Craig przejrzał je po kolei, recytując rezultaty.

- EKG w normie. Klatka czysta. Elektrolity, morfologia i analiza moczu w normie. - Pielęgniarka, która zadzwoniła do restauracji, podała mu listę tego, co zamawiała Michelle. - Chryste, co za apetyt.

- Nie znalazłem żadnych objawów z naszej branży - powiedział neurolog, skończywszy badanie. - Ostatnim razem, gdy widziałem podobny przypadek, chodziło o zatracie grzybami.

- Nie jadła ich.

Erikson zakreślił jedną z pozycji na liście i pokazał jąneurologowi.

- Kiełbaski?

- Domowej roboty, prawdopodobnie peklowane. Cindy, zadzwoń jeszcze raz do tej budy i powiedz im, żeby się lepiej dowiedzieli, czy nie zamawiał ich dzisiaj ktoś jeszcze.

- O co tu chodzi, panie doktorze? - zapytał Mohammed.

- O coś, na co nie chorują wielbłądy. Pacjentka zatruła się jadem kiełbasianym.

Elektroniczny budzik zadziałał tuż po dzwonku telefonu. Hałas obudził patologa. Starając się uciszyć budzik, doktor Marvin Greenberg z Zakładu Medycyny Sądowej uświadomił sobie swoją pomyłkę. Uniósł słuchawkę.

- Halo?

- Marv? Tu Ron Stillwell. Nie chciałem cię budzić, ale potrzebna mi twoja pomoc.

- Nic nie szkodzi. I tak właśnie miałem wstać. Greenberg popatrzył na zegarek. Była szósta piętnaście.

- Nie miałem ochoty zawracać ci głowy w domu, ale sprawa jest poważna.

Patolog nie wątpił, że tak jest istotnie. Doktor Stillwell był szanowanym lekarzem rodzinnym i cieszył się opinią małomównego, lecz kierującego się zdrowym rozsądkiem.

- Nie ma sprawy. Co masz dla mnie?

- Zdruzgotaną emocjonalnie rodzinę, diagnostyczną zagadkę i bardzo zmęczonego starego lekarza.

- To znaczy ciebie? - uśmiechnął się Greenberg.

- To znaczy mnie. Nie daję już rady być na nogach przez całą noc.

- Nie wierzę. Jesteś przecież pracoholikiem.

67

f

- Chciałbyś. Sprawa wygląda następująco: zajmowałem się noworodkiem bardzo miłej młodej pary. Poród miał miejsce mniej więcej trzy tygodnie temu. Przebiegł normalnie, w szpitalu nie było żadnych powikłań. U matki wystąpiły jednak pewne komplikacje, nie wiem dokładnie, wskutek czego. Nieistotne; chodzi o to, że przywiozła synka na kontrolę. Dziecko było bardzo ospałe i apatyczne. Nie potrafiłem u niego znaleźć niczego konkretnego, działo się jednak zdecydowanie coś niedobrego. Zleciłem trochę badań i skierowałem dzieciaka do Jerry'ego Finkle'a, neurologa dziecięcego. Rodzice wieźli je właśnie do niego wczoraj po południu, kiedy zdarzył się im wypadek samochodowy.

- Co się stało?

- Zwykła kraksa, chociaż to wyjątkowy zbieg okoliczności. Skończyłoby się na pospolitej stłuczce, ale biedny dzieciak wyleciał przez przednią szybę.

- Och, Boże. Jak do tego doszło?

- Tu zupełnie odrębna historia. Dziecko zostało solidnie pokiereszowane. Zabrano je natychmiast do szpitala i większą część nocy spędziło na oddziale intensywnej opieki noworodkowej.

- I co dalej?

- Umarło parę minut temu.

- Jezu! - jęknął Greenberg przełknął. - Naprawdę wiesz, jaki początek dnia zgotować człowiekowi.

- Dziecko jest teraz w kostnicy. Rodzina chce, aby przeprowadzić sekcję ze względu na objawy, jakie miało przed wypadkiem. Właśnie dlatego do ciebie dzwonię.

Sekcja? Greenberg wiedział, że Stillwell jest naczelnym lekarzem w zespole odszkodowań pracowniczych i działał w komisjach, zajmujących się błędami w sztuce lekarskiej. Z pewnością zdawał sobie sprawę, że autopsja w przypadku zwykłego wypadku samochodowego otwierała prawniczą puszkę Pandory.

- Wiesz, że nie robimy sekcji ofiar wypadków samochodowych, zwłaszcza trefnych. Sprawa nie podpada pod ubezpieczenia pracownicze, ale prawnik miałby na tym używanie. Dlaczego nie przeprowadzi jej szpitalny patolog?

- Właśnie z nim rozmawiałem. Nie chce się tego tykać.

- Nie dziwię mu się. Dlaczego nie powiesz po prostu rodzinie, że w tym przypadku sekcja niczego nie da?

- Bo sam nie jestem o tym przekonany. Naprawdę czuję, że może chodzić o jakąś poważniejszą patologię.

- A jeżeli nawet coś znajdę, trochę za późno na leczenie.

- To bardzo, bardzo skomplikowana sytuacja. Rodzina, element emocjonalny... Nie chcę sprzedać ci tego w zbyt naukowy sposób. Nie mógłbyś potraktować tego po prostu jako przysługi dla mnie? Będę ci coś winien.

Greenberg zawahał się. Tak się nie postępuje. Zakład Medycyny Sądowej funkcjonował według określonych zasad i protokołów. Patolog zdawał sobie jednak sprawę, że Stillwell nie należał do ludzi, proszących o przysługę bez wyjątkowo istotnego powodu.

68

- No dobrze, Ron, zajmę się tym jeszcze dziś rano.

Dotarłszy do swego biura dwie godziny później, Greenberg szybko uporał się z porannymi obowiązkami i poszedł prosto do kostnicy. Chciał zrobić sekcję i skończyć z tą sprawą, nim zakłóci ona jego codzienne funkcjonowanie. Asystent zdążył już rozwinąć ciałko dziecka i przygotować je do sekcji.

Leżące na stole sekcyjnym z nierdzewnej stali niemowlę wyglądało przeraźliwie krucho. Ciało ochłodziło się niemal do temperatury pokojowej, wciąż jednak pozostało w nim dość ciepła, by na znacznie zimniejszej stalowej płycie odznaczył się jego wilgotny zarys. Greenberg stanął z boku i popatrzył na malutkie zwłoki. Nie znosił robić sekcji dzieci. W ich śmierci było coś absolutnie bezsensownego. Położył palec na drobniutkiej dłoni noworodka, wyczuł jej wiotkość i w duchu pożałował, że ta rączka już nigdy nie zewrze się w uścisku.

Przeniósł wzrok na klatkę piersiową dziecka. Od mostka w górę rozpościerały się purpurowe sińce, wybroczyny znaczyły całe barki. Twarz pozostała wzglęjd-nie nietknięta. Mały nosek był spłaszczony - najwyraźniej złamany. Zakrzepła krew wypełniała nozdrza. Na czole widniała podbiegnięta krwią wypukłość, niewątpliwie w miejscu, w którym zderzyło się z szybą. Przyczyną śmierci dziecka była jednak niewątpliwie sięgająca pod bródką od ucha do ucha szkarłatna szrama od krawędzi rozbitego szkła. Dziecko nie miało żadnych szans na przeżycie.

Mimo to był to śliczny chłopiec. Dobry zakład pogrzebowy, trochę wprawy...

- Piekielnie miły akcent na początek dnia, prawda, panie doktorze? -zapytał asystent.

- Taa. Biedne dziecko. Ile waży?

- Dokładnie cztery tysiące gramów.

- Szkoda, że rodzice nie kupili dla niego fotelika.

Greenberg usiadł na stołku od strony główki dziecka. Zamierzał najpierw zająć się mózgiem - powinien być względnie nienaruszony. Patolog wziął w dłoń kraniotom. Włączył do sieci elektryczną piłę do cięcia kości. Skalpelem naciął skórę dookoła głowy na wysokości uszu, następnie odłożył ją jak rękawiczkę i zręcznie ponacinał znajdujące się pod nią mięśnie. Po oczyszczeniu czaszki włączył piłę i przystawił ją do kości. Ostrze zawyło, szarpnęło i wgryzło się w sklepienie czaszki. W powietrze trysnęły drobiny sproszkowanej kości. Greenberg szybko naciął czaszkę dookoła i zdjął oddzielone ciemię.

Przeciął oponę twardą i zajął się leżącymi pod nią zatokami żylnymi. Tak jak podejrzewał, wydawało się, że mózg nie został uszkodzony. Wkrótce odsłonił jego boczne strony i tylny dół czaszki. Następnie zajął się płatami czołowymi. Wreszcie odciął mózg od rdzenia i delikatnie wyjął z czaszki.

Podał go asystentowi. Zamierzał poświęcić wnętrzu czaszki jeszcze parę chwili zająć sięklatkąpiersiową. Ściągnąłpółprzejrzystąbłonę, okrywającąprzy-sadkę mózgową. Nagle znieruchomiał i przyjrzał się dokładniej. Co, u diabła?... Wstał ze stołka i obszedł blat. Zajrzał do ust i gardła noworodka. Odchylił górną wargę, naciągając ją na złamany nos. Mimo zaschniętej krwi w jamie ustnej dostrzegł to, czego szukał.

69

Wzdłuż linii dziąseł ciągnęło się cienkie, gojące się cięcie.

Zdumiony, opuścił wargę i przystąpił do sekcji klatki piersiowej, zanotowawszy w pamięci dokonane odkrycie. Przy pomocy asystenta w ciągu pół godziny skończył makroskopowe badanie zwłok. Pobrał próbki paru narządów do analizy mikroskopowej.

Marv Greenberg ściągnął wreszcie rękawiczki, umył ręce i ujął słuchawkę. Po paru minutach zdołał odszukać Stillwella.

- Na razie do niczego nie doszedłem - powiedział patolog. - Uważam, że dziecko zabiły wstrząs i krwawienie, spowodowane wypadkiem. Za czterdzieści osiem godzin będę miał wyniki posiewów i wstępnego przeglądu wycinków, ale sądzę, że nic nowego nie wniosą.

- Nie miał zapalenia płuc, posocznicy, niczego w tym stylu?

- Wątpię. Powinieneś mi jednak powiedzieć, że miał usuniętą przysadkę.

- Co?

- Usuniętą przysadkę. Kiedy? Tydzień temu? Na chwilę zapadła cisza.

- O czym ty mówisz? - zapytał wreszcie Stillwell.

- Daj spokój.

- Powtarzam...

- Moim zdaniem ten noworodek miał poważny zabieg chirurgiczny, nim skończył dwa tygodnie.

- Niemożliwe! Badałem go regularnie od dnia porodu. Nie był nigdy przyjmowany do szpitala.

- W takim razie powiedz mi, dlaczego ma bliznę po cięciu w j amie ustnej i puste siodło tureckie?

- Marv, matka nie spuszczała tego dziecka z oka nawet na minutę. Chociaż...

- Chociaż co?

- Wspominałem ci dziś rano, że sytuacja rodzinna jest trochę skomplikowana. Myślę, że chodzi o problemy emocjonalne. Widzisz, matka upiera się, że dziecko zniknęło na dziesięć, dwanaście godzin pewnej nocy, mniej więcej przed tygodniem. Męża nie było wtedy w domu.

- A potem się odnalazło?

- Jak mówię, podejrzewam w tych twierdzeniach duży komponent psychologiczny.

- Psychologia to jedno, a wyniki badania fizykalnego - co innego. Za nic nie miałbym ochoty przystać na wyjaśnienie, jakie proponujesz.

- Dlaczego?

Greenberg wyobraził sobie na nowo bliznę i pusty zachyłek na podstawie czaszki.

- Ponieważ przede wszystkim trudno mi uwierzyć, że dziecko porwano na całą noc i w tym czasie ktoś ukradł jego przysadkę.

70

Michelle była przez cały czas zdumiona, że chociaż jest ciężko chora, myśli z całkowitą jasnością. Ciało odmawiało jej posłuszeństwa, umysł jednak działał bez najmniejszych problemów. Była całkowicie sparaliżowana, nie mogła mówić ani oddychać bez pomocy aparatury. Na podstawie rozmów doglądających ją dziesiątków ludzi zdołała zyskać fragmentaryczną wiedzę

0 tym, co się z nią dzieje. Szybko zorientowała się, że zatruła się jadem kiełbasianym, co wprawiło ją w przerażenie. W pewnej chwili wsłuchując się w stłumione posykiwanie respiratora zdała sobie sprawę, jak niewiele dzieli ją od śmierci. Gdyby urządzenie przypadkiem zostało wyłączone, gdyby ktoś wyrwał kabel, umarłaby w ciągu kilku minut. Najbardziej przerażające dla niej było właśnie poczucie całkowitej bezradności.

Była całkowicie niezdolna do porozumiewania się z otoczeniem. Z każdego otworu jej ciała sterczały rurki. Oprócz respiratora, zastępującego pracę płuc, założono jej sondę do żołądka, przez którą stale odsysano jego skąpą zawartość. Na obydwa przedramiona założono wenflony dożylne. Cewnikiem opróżniano pęcherz. Przez całą noc i większą część poranka stosowano lewatywy - „wlewy czyszczące", według określenia jednej z pielęgniarek.

Ironia sytua cji polegała na tym, że jeszcze nigdy w życiu nie czuła się równie brudna. Mimo paraliżu, wszystko odczuwała tak jak wówczas, gdy była zdrowa. Po lewatywach pozostały oblepiające wewnętrzną stronę ud resztki kału, zaschnięte i cuchnące. Wszyscy byli tak pochłonięci medycznymi zabiegami, że nikt nie pomyślał, by ją umyć.

Po przewiezieniu do oddziału intensywnej terapii wrócił do niej neurolog

1 wykonał punkcję lędźwiową. Czuła w pęcherzu moczowym równomierny ból, wywołany cewnikiem. Jeden z wenflonów wysunął się, wskutek czego przedramię Michelle zaczęło miarowo puchnąć. Gdy ułożono ją przed punk-cją na boku, uzbroiła się w cierpliwość, by znieść nieunikniony ból ukłucia. Usłyszała jednak wówczas męski głos, napominający pielęgniarkę: „Nie zapomnijcie o miejscowym znieczuleniu". Pobłogosławiła w duchu tego człowieka, zapominając o swym cierpieniu. Przynajmniej jedna osoba pamiętała, że Michelle jest czującą istotą. Był to pierwszy przejaw wrażliwości, który ją spotkał, odkąd znalazła się w szpitalu.

Zorientowała się, że lekarz, który wspomniał o znieczuleniu, nazywa się Erikson. Domyśliła się, że właśnie on się nią zajmuje, ponieważ przede wszystkim on mówił i wydawał polecenia. Przed południem przychodziło do niej coraz mniej ludzi z igłami, probówkami oraz instrumentami. Wróciła nadzieja, że jej stan powoli się poprawia, a przynajmniej nie pogarsza. Była wyczerpana. Ponieważ nie mogła mrugać, zaklejono jej powieki plastrem, by zapobiec wysychaniu rogówek.

Poczuła w pewnej chwili, że ktoś nad nią stoi. Plastry delikatnie zerwano. Uniesiono jej powieki, zaświecono w źrenice. Zdołała dojrzeć twarz przystojnego lekarza. Zajrzał jej w oczy i czubkami palców odgarnął włosy z czoła. Miał delikatny, wrażliwy dotyk.

I

71

r

- Wyśpij się - powiedział. Przymknął z powrotem jej powieki, zakleił je i zaciągnął zasłonki na stelażu, zapewniając Michelle odrobinę intymności. Był to drobny, lecz cudowny gest. Miała ochotę się rozpłakać.

Obudziła się po kilku godzinach. Odsunięto zasłonki. Usłyszała chlupota-nie nalewanej wody i odgłos wyżymanego materiału. Zdjęto jej koszulę, ktoś zaczął ją myć. Woda była ledwie letnia. Zadygotałaby z zimna, gdyby miała siłę to zrobić. Poczuła tworzącą się gęsią skórkę.

- Chryste, przecież ta woda jest zimna! - rozległ się znów głos doktora Eriksona. - Nie możecie jej trochę zagrzać? - zapytał.

Jedna z pielęgniarek odeszła. Michelle leżała naga na łóżku. Była zakłopotana. Sutki stwardniały jej pod wpływem chłodu. Erikson nakrył ją jednak ciepłym kocem. Znów miała ochotę się rozpłakać. Niech cię Bóg błogosławi, pomyślała. Mimo plastra zdołała uchylić powieki; z oka ściekła jej łza.

- No, niech mnie diabli - powiedział Erikson. Znalazł się w polu widzenia Michelle. Popatrzył na nią, uśmiechnął się, otarł łzę i zdjął ochronny plaster. - Płaczesz. Zdajesz sobie z tego sprawę? To dobry znak. - Uścisnął jej dłoń. ¦- Chyba wyjdziesz z tego, dziewczyno - dodał.

Następną noc spędził na leżance obok jej łóżka. Sama jego obecność działała na nią kojąco. Od śmierci Trish nie czuła się tak bliska nikomu. Jedynie doktor Erikson zdawał się uważać ją za coś więcej, niż tylko fascynujący przypadek chorobowy. Chciała z nim porozmawiać. Nawet jeśli tylko wykonywał swoje obowiązki, pragnęła mu podziękować.

- Niektóre kobiety reagują nieco inaczej, jeżeli się przy nich leży - powiedziała jedna z pielęgniarek Eriksonowi.

Rozległo się żartobliwe klepnięcie i chichot. Obydwoje poszeptali jeszcze chwilę i pielęgniarka wyszła. Erikson położył się z powrotem. Michelle z zaskoczeniem stwierdziła, że jest zazdrosna. Wytrąciło ją to z równowagi - nie miała prawa do takich uczuć. Pocieszona jego bliskością, zdołała jednak zasnąć.

Znów nadeszło rano. Erikson zdjął plaster z jej powiek i kazał zamrugać. Michelle stwierdziła, że jest w stanie to zrobić. Czuła się niewiarygodnie słaba, lecz przynajmniej jej ciało zaczynało na powrót funkcjonować.

- Bardzo dobrze - stwierdził wesoło Erikson. - Zobaczymy, czy zdołasz uścisnąć mi dłoń. - Wsunął palce w jej rękę. - No, spróbuj! - zachęcił. -Przecież podobno jesteś lekkoatletką?

Michelle z zaskoczeniem stwierdziła, że udało się jej lekko zewrzeć palce. Erikson sprawiał wrażenie zadowolonego.

- Świetnie - powiedział. - Doskonale sobie radzisz. Oby tak dalej, a raz-dwa wyjmiemy ci te rury.

Godzinę później Erikson dokładnie przebadał wspartą na poduszkach Michelle. Miał silny, lecz delikatny dotyk. Relacjonował swoje wnioski drugiemu lekarzowi, który spisywał je w historii choroby. Erikson wreszcie skończył badanie.

72

- Zaczynamy obchód za piętnaście minut - zwrócił się do drugiego lekarza.

- Sprawdź, czy masz wszystkie prześwietlenia i wyniki badań laboratoryjnych pacjentki. - Erikson przysiadł następnie na skraju łóżka i zapytał delikatnie:

- Jak się czujesz? W porządku? - Zdołała skinąć głową. - Niewiarygodnie szybko dochodzisz do siebie, wiesz o tym? Na pewno to skutek twojej fantastycznej formy. Mam wielki fart, że trafiła mi się sławna sportsmenka jako pacjentka. Wiem, że masz mnóstwo pytań. Wkrótce o wszystkim ci opowiem, ale najpierw ty musisz uczynić mnie sławnym.

Po paru chwilach wokół Michełle ustawiły się w jej pojęciu całe tłumy lekarzy i studentów medycyny. Z ich stłumionych szeptów wywnioskowała, że uważają iż jest kolejną ciężarną ofiarą raka. Erikson wyszedł jednak przed zebranych reprezentantów medycyny, otworzył historię choroby i zaczął omawianie przypadku. Michelle dostrzegła, jak studenci otwierają szeroko oczy z zaciekawienia. Zatrucie jadem kiełbasianym? Większość z nich jedynie o nim czytała. Byli jeszcze bardziej zafascynowani, gdy dowiedzieli się, z kim mają do czynienia. Naprawdę leżała przed nimi jedna z sióstr Van Dynę?

Najbardziej konkretne pytania zadawał ordynator oddziału wewnętrznego.

- Jest pan pewien, że to typ B?

- Tak, panie doktorze. Laboratorium potwierdziło to dopiero co na podstawie testów na myszach. Dostałem też informację o dwóch kolejnych podejrzanych przypadkach w Dystrykcie Kolumbii - dzięki uprzejmości O'Callahana.

- Dzięki czemu stan pacjentki tak szybko się poprawia?

- Mieliśmy szczęście, że wcześnie postawiliśmy diagnozę. W niecałą godzinę od przyjęcia podaliśmy antydoksynę trójważną.

Pełna podniecenia dyskusja trwała jeszcze kilka minut. Ordynator usatysfakcjonowany, że rozpoznanie było rzeczywiście prawdziwe, przeszedł do omawiania terapii. Wszyscy zgadzali się, że można zrezygnować już z respiratora. Anestezjolog rozwiązał przytrzymujące rurkę intubacyjnąpaski i wyciągnął jąz tchawicy. Michelle zakrztusiła się i o mało nie zwymiotowała. Erikson poklepał japo plecach. Po chwili zdołała odzyskać dech.

- Młoda damo, możesz dziękować Bogu, że żyjesz - powiedział ordynator oddziału wewnętrznego. - Oraz doktorowi Eriksonowi. Wszyscy jesteśmy pełni podziwu dla ciebie i nie pogodzilibyśmy się, gdybyś umarła w wyniku czegoś tak banalnego, jak zatrucie pokarmowe. Skoro odzyskałaś zdolność mowy, może chcesz nas o coś zapytać?

Michelle nie musiała się długo zastanawiać.

- Kiedy będę mogła się wykąpać?

Wszyscy się roześmieli. Po paru kolejnych pytaniach medyczny orszak przeszedł do kolejnego pacjenta. Erikson został z tyłu i pochylił się nad Michelle.

- Stałem się pupilkiem wszystkich - oznajmił z promiennym uśmiechem.

- Nie zamierzam ci dziękować, że zachorowałaś, ale za to, że czujesz się już lepiej. Nie masz pojęcia, jak to wpłynęło na moją reputację. Wrócę po obchodzie, wtedy dłużej porozmawiamy.

73

Ruszył za pozostałymi. Michelle patrzyła za nim, czując wdzięczność. Zaczęła się odprężać, gdy Erikson niespodziewanie wszedł ponownie do pokoju.

- Och, zapomniałbym. Możesz wykąpać się dziś wieczorem - powiedział i wyszedł.

Erikson dopił resztkę piwa i serdecznie się roześmiał. Siedział w barze razem z Taylorem i relacjonował mu szczegóły swego diagnostycznego wyczynu. Nie widzieli się od paru dni. Taylor miał wyjątkowo dużo roboty na oddziale położniczym, a przypadek Michelle Van Dynę pochłaniał czas Erik-sona. Czuła się już wyjątkowo dobrze i zapowiadało się, że wkrótce zostanie wypisana. Erikson stłumił chichot. Kręciło mu się trochę w głowie od piwa. Taylor zdał sobie sprawę, że jego przyjaciel nie mówi całej prawdy.

- Wykrztuś to wreszcie, człowieku. Gdzie puenta?

- Chcesz wiedzieć; co się naprawdę stało? - Pewnie.,

- Jeżeli powiesz komukolwiek, złamię ci twój cholerny kark.

Craig wiedział jednak doskonale, że może liczyć na dyskrecję Taylora. Z emfaząopowiedziałjakprzypadkiemczytałjednoz licznych pism medycznych, wyłożonych w świetlicy lekarzy. Artykuł o zatruciu jadem kiełbasianym zafascynował go z kryminalistycznego punktu widzenia. Uznał, że to ciekawy sposób zadania śmierci, jeśli ma się odpowiednią ilość oczyszczonej toksyny. Potem praca wypadła mu z głowy - aż ciach-mach, do izby przyjęć trafiła dziewczyna z tym zatruciem. Choroba jak na zamówienie.

Taylor roześmiał się, doceniając niewielką tajemnicę kolegi. Szybka diagnoza rzadkiego schorzenia stanowiła marzenie każdego lekarza. Nic dziwnego, że Erikson zbierał liczne pochwały.

- Masz piekielne szczęście. Jak zawsze.

- Na domiar wszystkiego dziewczyna jest niezła.

- Bombowa, jak słyszałem.

- Prawda - odparł Erikson. - Nie da się ukryć, że to prawda. Michelle wypisano po tygodniu pobytu w szpitalu. Wyzdrowiała zupełnie

i czuła się wypoczęta fizycznie i psychicznie. Miała wrażenie, że dotarła do zwrotnego punktu w życiu. Nawiedzające ją dziwaczne myśli stały się rzadsze. Zastanawiała się, czy potrzebny był ten fizyczny wstrząs, by odzyskała emocjonalnąrównowagę. Najbardziej jednak podnosił jąna duchu widok wchodzącego do jej pokoju Eriksona. Pochlebiało jej, że szpital tak się nią zajmuje. Wypisując się do domu, zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek spotka doktora Eriksona.

Czuła się zobowiązana okazać mu wdzięczność, chciała jednak, by było to coś więcej niż zwykły uścisk dłoni czy wyrazy podziękowania. Craig podniósł ją na duchu, sprawił, że ustąpiła dławiąca ją depresja. Wymagało to czegoś wyjątkowego - być może podarunku, jeśli zdołałaby utrafić w jego

74

gust. Tak czy inaczej, musiała to dokładnie przemyśleć. Wiedziała, że musi wybrać coś idealnego.

Powrót do własnego mieszkania okazał się wspaniałym doznaniem. Obdzwoniła najbliższe przyjaciółki, zapewniła o swoim całkowitym powrocie do zdrowia i uzgodniła, że za parę dni wróci do pracy.

Tydzień bezczynności sprawił, że czuła się sztywna. Po raz pierwszy od wielu miesięcy Michelle sięgnęła w głąb szafy z ubraniami. Za sukienkami znajdowała się półka na obuwie; na kołkach wisiały dwa tuziny par butów do biegania. Michelle wybrała jedną z nich i ciasno je zasznurowała. Wygrzebała stoper z szuflady. Kiedy skończyła się ubierać, zamknęła mieszkanie i ruszyła na bieżnię. Schodząc w dół po schodach, poczuła się winna - nigdy nie trenowała bez siostry.

Opuściwszy budynek, Michelle dotarła na tor biegiem. Z jednej strony miała wrażenie, że jest wreszcie wolna, z drugiej zaś zachowywała się tak, jakby była skończoną nowicjuszką. Dobiegnięcie do uniwersytetu trwało całą wieczność. Rozbolały ją stopy, kolana przeszywały nieprzyjemne skurcze. Nim dotarła na bieżnię, zaczęła ubolewać nad swą kondycją. Czuła się, jak gdyby biegła po raz pierwszy w życiu.

Przystanęła, by rozciągnąć mięśnie - stosowała własne połączenie technik jogi i stretchingu. Po kilku minutach była gotowa do biegu. Podeszła powoli do linii startowej. Na torze ćwiczyło niewiele osób, co bardzo jej odpowiadało. Nie chciała, by ktokolwiek widział, w jak fatalnej jest kondycji.

Zwolniła stoper i zaczęła biegać. Postanowiła najpierw rozluźnić się do końca, nim przejdzie do sprintów. Uznała, że wolne, lecz nie sprawiające trudności tempo półtora kilometra w siedem minut powinno wystarczyć.

Po pierwszych ośmiuset metrach poczuła się bardziej swobodnie. Przymknęła oczy, dostrajając się do rytmicznego tempa biegu. Wreszcie wróciło wrażenie swobody. Znów była w swoim żywiole. Miała wrażenie, że nie biegała tak dawno...

Nagle usłyszała za swoimi plecami odgłos tupania na żużlowej nawierzchni. Raptownie otworzyła oczy i popatrzyła wprost przed siebie, zmuszając się do zachowania spokoju. Przed oczyma stanął jej na chwilę obraz mężczyzny w deszczu.

Nie głupiej, to tylko kolejny biegacz - powiedziała.

Kroki rozbrzmiewały coraz bliżej. Zmniejszał się dystans dzielący Michelle od drugiej osoby. Powtarzała sobie, by nie wpadać w panikę, że drugi biegacz wkrótce powinien ją minąć. Stopniowo jednak tempo biegu osoby za jej plecami stawało się wolniejsze. Była śledzona.

Michelle już miała się odwrócić, gdy rozległ się głos podążającego za nią człowieka:

- Świetnie wyglądasz w ubraniu.

Zatrzymała się, uśmiechnięta i podekscytowana. Ubrany w zwykły strój Erikson wyminął ją i pobiegł dalej. Szybko go dogoniła.

- Przestraszyłeś mnie.

75

- Nie mogłem sią oprzeć - twój tyłeczek zasługuje na puchar świata. Przeszywające jej ciało bóle ulotniły sią od razu. Poczuła się, jakby cały

świat należał do niej.

- Skąd się tu wziąłeś? Jak mnie znalazłeś?

- Bez problemu. Przyjechałem pod twoje mieszkanie na jedną z osławionych wizyt domowych, o których tyle się słyszy, a ty o mało nie wpadłaś pod mój samochód. Śledziłem cię aż tutaj.

- Nie widziałam, jak wchodziłeś na bieżnię.

- Jestem przebiegłym draniem.

Poczuła się niezręcznie, zabrakło jej słów. Rozpaczliwie chciała podtrzymać rozmowę, powiedzieć coś błyskotliwego, dowcipnego. Miała jednak wrażenie, że wystarcza sama obecność doktora, aby dodać jej otuchy. Erik-son co jakiś czas zwalniał tempo i zostawał w tyle, po czym błyskawicznie ją doganiał.

- Co robisz?

- Podziwiam twoje nogi. Smukłe. Bardzo seksowne.

- Zawsze sypiasz na leżance obok swoich pacjentek? - odrzekła Michel-le ze śmiechem.

- Czasami, na intensywnej terapii. Albo wtedy, kiedy są piękne.

- To prawda, co mówią o lekarzach?

- Oczywiście. Wszyscy jesteśmy zboczeni.

- Nie, chodziło mi o to, że nie reagują na widok nagiej kobiety.

- Nie ja. Prawie wcisnąłem ci się do łóżka, gdy byłaś pod respiratorem.

- Co cię powstrzymało?

- Strach, że zostanę złapany.

- Szkoda — ośmieliła się na ryzykowny komentarz. — Może byłam sparaliżowana, ale wszystko czułam.

- Czytałem, że jesteś szybka, Van Dynę - roześmiał się. - Ale nawet ja nie jestem aż tak perwersyjny.

Po paru minutach zatrzymali się zdyszani. Craig był doszczętnie wypompowany.

- Mogę biec wolniej— powiedziała.

- Nie, biegaj dalej, ja przysiądę na chwilę na ławce.

- Nie chciałam ci narzucać tempa.

- Nie narzucałaś, ale przecież nie mam szans dotrzymać kroku olimpijskiej sprinterce.

- Przepraszam.

- Rusz swój prześliczny tyłeczek z powrotem na bieżnię, Van Dynę. Daj przynajmniej staremu człowiekowi przyjemność patrzenia na ciebie.

- Jesteś pewien?

- Zalecenie lekarza!

Ćwiczyła przez następne pół godziny. Erikson wziął od niej stoper i mierzył jej czas. Czuła się szczęśliwa. Craigowi zdawały się sprawiać przyjem-

ność jej wysiłki. Gdy wreszcie zatrzymała się, czując pierwsze oznaki zmęczenia, machnięciem ręki zaprosił ją, by usiadła obok niego.

- Dobrze się czujesz?

- Tak - przytaknęła, łapczywie chwytając dech.

- Ile czasu nie trenowałaś? Pół roku?

- Mniej więcej. Skąd wiesz?

- Czytam nie tylko książki medyczne. O wszystkim pisano w prasie: „Wiem, że zniknę ze sceny po śmierci mojej siostry". Miała na imię Trish, prawda?

- Zapamiętałeś?

- Tak, umiejętność czytania u lekarzy to sztuka nabyta. Umiemy nawet liczyć.

- Dlaczego mi dokuczasz?

- Ponieważ prześlicznie wyglądasz, kiedy się złościsz. Także dlatego, że nie chcę, byś uważała się za monopolistkę w dziedzinie tragedii.

- Chyba o wiele więcej ludzi pamięta o Trish, niż mi się wydawało.

- Oczywiście. Trudno zapomnieć taką postać. - Wstał. - Chodźmy, kupię ci colę.

Zawiózł ją do Georgetown. Dobrze się czuła w jego obecności. Zabawiał jądowcipnymi anegdotami ze szpitalnego życia. Wyszukali małą kafejkę niedaleko jej domu. Usiedli przy oknie i zamówili napoje.

- Lepiej się czujesz? - zapytał.

- Odbiegania? Przytaknął.

- Tak. Mogłabym w ogóle nie przestawać.

- Najwyraźniej zatrucie jadem kiełbasianym ci służy.

Roześmiała się, wyglądając beztrosko przez okno. Wąska ulica na zewnątrz była obsadzona miejską odmianą wiązów. Lekki powiew wiatru poruszał gałęziami drzew i potrząsał liśćmi, które w słonecznym blasku wyglądały jak zielonozłote monety. Jaskrawe barwy przykuły wzrok Michelle, zatraciła się na chwilę w ich migotaniu.

Pośród gałęzi pojawiły się znajome, nawiedzające ją oblicza. TwaT rze...

- Michelle?

Otrząsnęła się z oszołomienia i odwróciła w stronę dźwięku. Przypomniała sobie o obecności Eriksona. Trzymał ją silnie za nadgarstek i potrząsał nim, by zwrócić na siebie jej uwagę.

- Słucham?

- Gdzie się podziewałaś? Przez chwilę byłaś całkiem nieobecna. Zażenowana, uwolniła dłoń z jego uścisku. Zarumieniła się; byłaby śmiertelnie zawstydzona, gdyby rzeczywiście poznał odpowiedź.

- Nigdzie, to tylko mrzonka na jawie. Przepraszam.

- Za co?

- Za nic.

77

Erikson skrzywił się delikatnie i popatrzył na nią kątem oka.

- O rany, trafiła mi się prawdziwa mistrzyni,

- Przepraszam - odparła bardziej zdecydowanie Michelle. - Sądzę, że i tak byś nie zrozumiał.

- Czego?

- Niczego.

Zdążyła zarumienić się jak burak. Craig nadal przyglądał się jej z półuśmiechem.

- Nie przestawaj.

- Czego?

- Rumienić się. Bierze mnie na całego, kiedy piękna kobieta się rumieni. Sięgnął pod stół i uścisnął jej kolano.

- Jesteś niemożliwy!

- Możesz się o tym przekonać.

- Przecież cię nawet nie znam!

- Moja w,ina? To ty byłaś sparaliżowana. Ledwie się powstrzymywałem, by nie sapać z pożądania przy twoim łóżku.

- Nie słyszałam żadnego sapania.

- Skutek długiej praktyki. Kontrola oddechu. Jestem bardzo cichym sa-

paczem.

Wspaniale się czuła, rozmawiając z Eriksonem. Gdyby tylko był nieco poważniejszy, mogłaby... Nie. Nie zrozumiałby. Zapragnęła zmienić temat.

- Nie miałam okazji z tobą pogadać. Popatrzył na nią z niedowierzaniem.

- Cięcie! - Obejrzał się przez ramię w stronę dystrybutora z wodą sodową. - Cecil, pięć minut przerwy dla ekipy. Poprawimy kwestie panny Van Dynę i zrobimy jeszcze jeden dubel. - Znów zwrócił się ku niej. - Skąd, do diabła, wytrzasnęłaś taki dialog? Najpierw pytam cię o twoje zamyślenie, a ty odstawiasz Gretę Garbo. „Chce bytsz ssama" - wiesz, jak to leci. Potem dziękujesz. Co to ma być tym razem, „Dallas"? Kto pisał ci scenariusz?

- Mówiłam poważnie! - odparła ze śmiechem.

- Tyle w rym powagi, co w Pucharze Pepsi - odparł, poprawiając słomki w musujących napojach. - Drodzy widzowie, dziś panna Pragnę Twego Ciała z Parsipanny w New Jersey będzie próbowała odgadnąć...

Urwał, uśmiechając się do niej ciepło. Przyglądał się, jak ociera wywołaną rozbawieniem łzę z kącika oka. Popatrzyła na niego równie ciepło.

- Nigdy nie bywasz poważny?

- Nie opłaca się. Byłem kiedyś u analityka i...

- Ty? Poddawałeś się terapii?

- Oczywiście. Przecież wcześniej czy później wszyscy na nią chodzą. Nie zawsze byłem taki przystojny, błyskotliwy i męski.

- Dlaczego, na miłość boską?

- To długa historia. Omal mi nie odbiło, kiedy byłem na stażu. Pospolity kryzys tożsamości. W końcu trafiłem na wspaniałego speca. Nauczył mnie śmiać się z siebie. Jak raz zacząłem, do tej pory nie umiem przestać.

Wyznanie Eriksona rozstrzygnęło wątpliwości Michelle.

- Cóż, sama jestem w trakcie terapii - powiedziała. - Pewnie mnie również trochę odbija.

- Ty?

- Tak.

- Może mi o tym opowiesz? Niewiele brakowało, a sam zająłbym się psychiatrią.

- Dlaczego tego nie zrobiłeś?

Walnął dłońmi w stół tak mocno, że zatrzęsły się szklanki.

- Oni fszyscy szpią z pacjentkami, a to jeszt verboten\ - zawołał z udawanym niemieckim akcentem.

Michelle nie potrafiła dłużej się powstrzymywać. Pragnęła mu się zwierzyć, podyskutować o swoich problemach. Postanowiła zrobić to natychmiast.

W godzinę później nadal siedzieli w kawiarence. Opowieść Michelle zabrała dużo czasu, okazała się jednak dla niej o wiele silniejszym katharsis niż sesje u doktora Bendera. Wyrzuciła z siebie chaos, wkradający się ostatnio w jej życie. Zwierzyła się Craigowi ze wszystkiego, począwszy od śmierci Trish, przez cztery dni, które znikły z jej życiorysu, po pierwszy przypływ dziwacznych myśli. Mówiła o terapii i mieszanych uczuciach, które wzbudzały w niej sesje. Zastanawiała się, czy nie powiedzieć Eriksonowi, iż czuje, że ktoś ją śledzi. Podejrzewała jednak, że mogłaby go tym spłoszyć. Nawet nie śniło się jej, aby o tym wspominać doktorowi Benderowi.

Stwierdziła, że Craig jest doskonałym słuchaczem. W jego obecności ustąpiło poczucie zagrożenia, które zaczęło jej towarzyszyć podczas pobytu w szpitalu i utrzymywało się do tej pory. W ciekawy sposób podtrzymywał rozmowę: reagował na jej stwierdzenia, nie wypowiadając ani słowa -na przykład unosił brew, jeśli chciał uzyskać dokładniejsze wyjaśnienie. Jeśli zaś coś było dla niego niejasne, zaciskał usta i mrużył oczy, zmuszając ją, by mówiła dalej. Michelle zorientowała się po godzinie, że przez ten czas Erikson nie powiedział więcej niż kilka słów. Poczuła wdzięczność, bo miała potrzebę opowiedzenia o wszystkim. Okazało się, że Craig ma podwójną osobowość. W szpitalu był rozmowny, często sarkastyczny. Obecnie okazał się najcierpliwszym z możliwych słuchaczy.

Skończywszy, spojrzała na niego zadowolona. Kosmyk piaskowej barwy włosów przykrył mu powiekę. Odsunęła się od stolika i popatrzyła w niebieskie oczy Eriksona.

- Moja godzina dobiegła końca. Jesteś lepszym psychiatrą od doktora Bendera.

79

- Mam przesłać ci rachunek?

- Drogi jesteś?

- Przyjmę zapłatą w naturze.

- Aha, jeden z tych lekarzy, co?

- Tylko w przypadku gwiazd bieżni. - Nagle zamyślił się, bawiąc się lodem w szklance. - Uważam, że biorąc wszystko pod uwagę, miałaś piekielny miesiąc.

- Wiem, że brzmi to jak fantastyczne bajania, ale powiedziałam prawdę. To koszmar. Bądź tak dobry i nie mów mi, jeśli nie uwierzyłeś. Chociaż zdobyłam się wreszcie na odwagę, żeby powiedzieć o wszystkim, nie zniosłabym chyba, gdybyś zaczął się ze mnie śmiać.

- Sam nie wiem, w co mam wierzyć. Bajka czy koszmar, wszystko sprowadza się do jednego: ty przez to przechodzisz. Może masz nierówno pod sufitem - ale z takimi nogami możesz mi mówić wszystko, na co masz ochotę.

- Dziękują. - Dotknęła jego palców.

- Michelle...

- Mów mi: Mikę.

- Dobra.

Popatrzył na zegarek i wyjrzał przez okno.

- Musisz już iść?

- Obiecałem, że zajrzę do paru pacjentów w szpitalu.

- Dużo masz roboty przez te przypadki raka?

- Piekielnie. Widzisz, pracuję również nad szczepionką.

- Naprawdę?

- Tak. Potrafimy wyleczyć je z raka, ale zamieniają siew rozszalałe nimfomanki.

Roześmiali się razem. Oboje zanosili się od śmiechu, aż sią trzymali za boki. Powoli spoważnieli i popatrzyli na siebie z czułością. Michelle położyła

dłoń na jego ręce.

- Dziękuję,Craig.Nieśmiałamsiętakod...Boże,samaniepamiętam,od kiedy. Wiesz co? Wcale się nie przejmuję, że mogłeś mnie uznać za czubka. Jesteś bardzo delikatny.

- Masz jakieś plany na dzisiejszy wieczór?

- Muszę tylko przygotować parę rzeczy do pracy. Dlaczego pytasz?

- Chciałbym porozmawiać z tobą o tylu sprawach... Możemy spotkać

się później?

- Z przyjemnością.

- Mikę?

- Hm?

¦- Nie martw się. Pomogę ci.

Michelle uniosła głowę i lekko pocałowała go w policzek.

80

ROZDZIAŁ 9

A teraz przechodzimy do omówienia najnowszych wydarzeń, związanych z epidemią raka. Oddaję głos korespondentce „Action News" od spraw publicznych, Meredith Bernard.

- Dzięki, Jim. Towarzyszy nam dzisiaj doktor Ridley Clements, jeden z czołowych położników i ginekologów miasta Waszyngton. Jego nazwisko należy do najczęściej wymienianych pośród kandydatów na wakujące stanowisko lekarza naczelnego kraju. Doktorze, kieruje pan szpitalem, w którym jeden po drugim następują zgony na raka. Czy sądzi pan, że krytycyzm, dotyczący pana roli w tej sprawie, jest uzasadniony?

- To zależy od tego, jak pani widzi moją rolę. Udzielałem się nieco bardziej w prasie niż niektórzy z moich kolegów. Być może właśnie przez to jestem łatwiejszym obiektem krytyki.

- Kto w takim razie jest rzecznikiem społeczności medycznej?

- Nie ma rzecznika. Wszyscy pracujemy wspólnie nad...

- Wydaje się, że właśnie takiego zdania jest społeczeństwo, doktorze, że nie ma osoby, odpowiedzialnej, która koordynowałaby działania prowadzące do rozwiązania tego problemu.

- To niezupełnie prawda. Każdy z ordynatorów zajmuje się przypadkami na swoim oddziale.

- Czy te wysiłki są jednak koordynowane? Chyba powinny być, prawda? Dlaczego w tak poważnej sprawie nie ma jakiejś nadrzędnej strategii, jakiegoś planu działania?

- Ależ mamy wspólną strategię. Współpracujemy z władzami lokalnymi i federalnymi, aby znaleźć rozwiązanie.

- Czy już wam się udało?

- Niestety nie, jednakże mamy do czynienia z tego rodzaju problemem, w którym w każdej chwili można spodziewać się zaskakujących odkryć.

- Jak wygląda w chwili obecnej sytuacja, jeśli chodzi o epidemię raka?

- Nie chciałbym używać terminu „epidemia". Termin „epidemiczny" implikuje jakiegoś rodzaju infekcję, na co nie mamy żadnych dowodów.

- Przecież nie tak dawno temu sam pan stwierdził, że chodzi o proces zakaźny. Prawdę powiedziawszy, niektórzy z pańskich krytyków uważająpana komentarze za przykład typowej dla społeczności medycznej gry na zwłokę.

- Nikt nie gra na zwłokę, droga pani. W chwili wydawania owego oświadczenia uważałem, że istnieją dowody, że jest to choroba zakaźna. Niestety, okazało się, że jest inaczej.

- Jaka jest rzeczywista liczba przypadków — bez względu na to, czy to epidemia, czy nie?

- Najnowsze liczby pochodzą sprzed kilku dni. Do piątku nastąpiło czternaście potwierdzonych zgonów, wywołanych przez nowotwory.

6 - Kwiat śmierci

81

- A ile kobiet oprócz tego znalazło się w szpitalach?

- Nie potrafię powiedzieć dokładnie, ale sądzę, że około sześciu.

- Mówimy więc o dwudziestu przypadkach?

- Zgadza się.

- Doniesiono, że jedną z ofiar był mężczyzna. Czy może pan to potwierdzić?

- O ile wiem, wszystkie przypadki dotyczyły ciężarnych kobiet - odparł

po chwili wahania Clements.

- Co może predystynować właśnie te kobiety do zachorowania na tę postać raka, która błyskawicznie prowadzi do śmierci?

- Sam chciałbym wiedzieć. Informacja taka na pewno pomogłaby nam w badaniach.

- Nie ma pan pojęcia, czy tak?

- Jak wcześniej stwierdziłem, aktywnie działamy w wielu różnych kierunkach.

- Spekuluje się, że dystrykt federalny i sąsiednie okręgi zostaną poddane kwarantannie lub wprowadzi się jakiegoś rodzaju stan wyjątkowy, by zapobiec rozprzestrzenianiu się choroby.

- Nonsens. Tego rodzaju płotki należą do najbardziej nieodpowiedzialnych. W istocie prawdą jest coś wręcz przeciwnego: liczba porodów w naszym regionie spadła o połowę. Ciężarne kobiety wyjeżdżają z Waszyngtonu i okolic, by rodzić gdzie indziej.

- Nasz czas dobiega końca, doktorze. Ostatnie pytanie: w ciągu kilku ostatnich dni pojawiły sienie potwierdzone doniesienia o zniknięciu lub śmierci kilkorga dzieci w Waszyngtonie. Czy może pan to skomentować?

Przez policzek Clementsa przebiegł nagle nerwowy tik, pewnie niedostrzegalny dla większości widzów. Pod linią włosów ginekologa pojawiły się pierwsze kropelki potu.

- Nie słyszałem o niczym takim.

- Dziękuję, panie doktorze. Oddaję ci głos, Jim.

Światła zgasły, gdy na antenie ponownie pojawił się spiker ze studia. Doktor Clements zdjął rozdygotanymi dłońmi mały mikrofon przyczepiony do krawata.

Oglądając telewizję, Nadine czesała swoje dziecko. W ciągu tygodnia od urodzenia jego niezwykle bujna czuprynka przybrała ogniście rudy odcień. Matka przegarniała cieniutkie pasemka na małej główce, zwijając je palcami w loki. Wiadomości w telewizji zmartwiły ją.

- Słyszałeś, Joe?

- Hm? - mruknął czytający kolumnę sportową mąż.

- Joe?

- Nie zwracaj uwagi na te bzdury, Nadine.

82

- Przecież powiedzieli, że zaczęły ginąć dzieci.

- Z naszym maleństwem jest wszystko w porządku - odparł Joe, nie odrywając wzroku od gazety. - Giną jedynie czerwonoskórzy.

Hank Cho siedział samotnie przed telewizorem. Podziwiał występ Clementsa. Ordynator okazał się obdarzonym dyplomatycznym talentem oratorem. Zręcznie wymijał pytania reporterki i zgrabnie ubrał w szatę słów to, co wiedziano o epidemii - czyli nic. Gdyby publiczność dowiedziała się, jak przeraźliwie mało zdołano się do tej pory dowiedzieć, wybuchłaby panika.

Ostatnie pytanie, dotyczące zagadkowych zniknięć dzieci, zaintrygowało doktora Cho. Był pewny, że jest to jedynie wytwór charakterystycznego dla środków masowego przekazu gonienia za sensacją, sztucznie spreparowana pogłoska. Wyłączył odbiornik i przeszedł do sypialni.

W tym momencie rozległ się dzwonek telefonu.

- Doktor Cho? - zabrzmiał gromki głos Clementsa. - Oglądał pan przypadkiem dzisiejszy dziennik?

- Tak, doktorze. Uważam, że zręcznie poradził pan sobie z pytaniami.

- Poszłoby mi znacznie lepiej, gdybym był przygotowany. Dlaczego nie poinformowano mnie o zgonach noworodków?

- Bo żadnych nie było, przynajmniej w naszym szpitalu.

- W takim razie niech pan się dowie, gdzie i kiedy się zdarzyły. Jeżeli to plotka, doskonale, ale chcę się co do tego upewnić. Nie zamierzam powtórnie zrobić z siebie publicznie idioty.

- Kiedy potrzebna panu ta informacja, doktorze? - westchnął Cho.

- Dziesięć minut temu.

Clements przerwał zdecydowanie połączenie. Hankowi Cho pozostało jedynie wpatrywać się z irytacją w milczącą słuchawkę.

Taylor miał urwanie głowy na oddziale położniczym. Liczba zgonów, na raka wzrosła do szesnastu. Pokrzykiwania Clementsa roznosiły się po całym szpitalu. Niejednokrotnie Taylor przez parę dni nie wychodził w ogóle z oddziału. Musiał zrezygnować z cotygodniowej gry w raąuetball z Eriksonem. Wyjątkowo zdarzało się im wpaść na siebie w szpitalnej kafeterii. Obecnie jedli tu wczesnym rankiem śniadanie. Po paru chwilach rozmowy Taylor poruszył poważniejszy temat.

- Wciąż masz te zdjęcia, które doktor Wolfe pokazywał nam w swoim mieszkaniu?

- Tak, gdzieś są. Dlaczego pytasz?

- Zastanawiałem się nad nimi od czasu, kiedy je wyciągnął. Nie potrafię zapomnieć o jego sugestii, że choroba roślinna może wywoływać nowotwory u ludzi.

- Traktował to jako teoretyczną możliwość.

83

I

- Tak, ale to elegancka teoria. Obejmuje wszystkie ewentualności.

- Zbyt wydumana - rzekł Erikson, nadziewając kawałek boczku na widelec.

- Nie jestem tego taki pewien - odparł Taylor. - Istnieją najprzeróżniejsze kancerogeny, dlaczego więc niektóre z nich nie mogłyby mieć roślinnego pochodzenia?

- Nie wierzę, że mogłyby się okazać zakaźne. O tym też wspominał, pamiętasz?

- Może dlatego, że nie potrafisz wyjść poza to, co wbito nam do głów na akademii medycznej - że zdolność zakażania oznacza wirusową lub bakteryjną naturę. Może jednak Wolfe'owi chodziło o coś innego?

- Na przykład?

- Kto wie? - wzruszył ramionami Taylor. - Uważam jednak, że najtrudniej przełknąć jest jego sugestię, że to celowe działanie.

- Celowe? Sam nic takiego nie powiedział. Starasz się wyczytać między wierszami coś„czego tam nie ma.

- Może. Kiedy jednak mówisz o jakimś patogenie, który atakuje tylko ciężarne kobiety, przychodzi mi na myśl wojna biologiczna.

- Zupełni ci odbiło.

- Nie uważasz, że to realna możliwość?

- Nie. Nawet gdyby Rosjanie wymyślili doskonały sposób zatrucia naszej wody, to zachorowaliby wszyscy, a nie tylko te kobiety, prawda?

- Daj spokój, nie myślałem o Rosjanach.

Przez głośnik rozległo się wezwanie dla doktora Taylora, więc zebrał się do wyjścia.

- W takim razie o kim? - zapytał Craig.

- Nie mam zielonego pojęcia — odparł Taylor, wetknąwszy w usta ostatni kawałek tostu.

Wzruszył enigmatycznie ramionami i wyszedł z kafeterii. Zaskoczony Erikson patrzył za nim, zastanawiając się, czy długie godziny pracy nie odbiły się w końcu na zdrowiu psychicznym ich obu.

Międzywydziałowa wiadomość trafiła na biurko Clementsa przed południem. Była to zwięzła informacja od Hanka Cho - skutek jego rozmowy z ordynatorem poprzedniego wieczora. Clements przeczytał ją dwukrotnie i zmarszczył czoło. Cho pisał, że zgodnie z informacjami z biura Zakładu Medycyny Sądowej Dystryktu Kolumbii, w rejonie zdarzył się tylko jeden zgon noworodka. Dziecko zmarło wskutek urazu, chociaż kierownik zakładu dodał na marginesie, że z nieznanych przyczyn dziecku usunięto przysadkę. Co ciekawe, zakładowi zgłoszono kilka innych osobliwych przypadków niedomogi przysadki. U dzieci występowały niewytłumaczone nudności i wymioty, uporczywy ślinotok i zmiany w wyglądzie skóry, aczkolwiek żaden z przypadków nie skończył się śmiercią. Cho za-

84

kończył notatkę konkluzją, że był to zbieg okoliczności, chociaż nie mógł wykluczyć możliwości pojawienia się nowego szczepu wirusa.

Clements otworzył dolną szufladę biurka. Wyszukał folder z przeprowadzonej przez patologa sekcji doktora Wolfe'a. Przekartkował go, dotarł do ostatniej strony i wpiął po niej nową informację od Hanka Cho. Schował folder do szuflady i zamknął ją na klucz.

ROZDZIAŁ 10

Im częściej ją spotykał, tym większą miał na to ochotę. Wywierała na niego czarodziejski wpływ. Kiedykolwiek o niej myślał, ponura szpitalna atmosfera wydawała się łatwiejsza do zniesienia. Zdumiewała go szybkość, z jaką Michelle poprawiała mu humor. Miał wcześniej dziewczyny, umawiał się też z dziesiątkami pielęgniarek, jednak jego związki były zawsze luźne i niezobowiązujące. Jeśli pozostawał mu wybór między pozostaniem przy pacjencie i pójściem na kolację, zwykle decydował się na to pierwsze. Obecnie jednak nie mógł się doczekać końca dnia w pracy.

Wydawało mu się, że jego uczucia są odwzajemniane. Taką przynajmniej żywił nadzieję. Starał się spotykać z Michelle nie rzadziej niż co drugi dzień. W jego towarzystwie była pogodna i beztroska. Wydawała się o wiele bardziej odprężona niż tego dnia, gdy pierwszy raz spotkali się na bieżni. Jej obawy i niepokoje niemal ustąpiły. Wróciła do pracy i w pełni siew nią zaangażowała. Przestały ją dręczyć dziwaczne myśli i wizje. Z tego powodu na razie zawiesiła chodzenie na sesje terapeutyczne u doktora Bendera.

Craigowi trudno było zachować profesjonalny obiektywizm, pozostać niezaangażowanym. Bliskość Michelle nie ułatwiała tego zadania. Miała wyjątkowo ujmujący sposób dotykania go w niespodziewanych momentach. Kiedy mówił, przekrzywiała głowę i wsłuchiwała się w jego słowa. Potem bez widocznej przyczyny wyciągała dłoń i muskała palcami jego policzek. Milkł pod wrażeniem intymności tego gestu, jednocześnie nieco zakłopotany. To, co robiła, wydawało się jednak najnaturalniejsze w świecie.

Rzadko wracali do pierwszej rozmowy w kawiarni. Epizod zwierzeń należał do przeszłości, a dziwaczne myśli i sny stały się na tyle rzadkie, że nie stanowiły już dla niej problemu. Nie miała więc powodów powtórnie poruszać tego tematu. Michelle była szczęśliwa w pracy, Craig również nie narzekał na swoją Spędzali wspólnie coraz więcej czasu. Michelle podjęła na nowo treningi i nawet mówiła o wystartowaniu w zawodach. Erikson dołączał do niej na bieżni; czasami biegał, z reguły jednak tylko się jej przyglądał. Obserwował ją całymi godzinami i nigdy go to nie nużyło. Patrzenie na doskonałą, równocześnie pełną kobiecości lekkoatletkę, było czystą przyjemnością.

85

Biegała z płynną gracją i przypominała bardziej łyżwiarkęniż sprinterkę. Najbardziej zachwycał go widok jej gibkiej sylwetki. Z oddali miał wrażenie wyłącznie miękkości i krzywizn, jakby patrzył na szybujący w powietrzu szyfon. Z bliska okazywała się silna i sprężysta, jednak nie sposób było się u niej doszukać grubych łydek czy muskularnych ramion, zniekształcających ciała innych lekkoatletek. Erikson odchylał się na oparcie krzesła, i uśmiechnięty wpatrywał się w szczupłe nogi Michelle.

Był zupełnie zdezorientowny, co do własnych uczuć. Szczerze polubił tę kobietę - dochodził nawet do wniosku, że ją kocha - jednak zachowywał się w nietypowy dla siebie sposób. Każdą inną starłaby się zaciągnąć do łóżka przy pierwszej nadarzającej się okazji. Z jakiegoś powodu traktował jednak Michelle inaczej. Nie dlatego, że nie miał na to ochoty; raczej uczucia sabotowały jego libido. Ich emocjonalna bliskość rosła, mimo braku fizycznych kontaktów, jeśli nie liczyć czułych dotknięć, pocałunków w policzek czy serdecznego kładzenia dłoni na ramieniu. Umawiali się stale przez dwa tygodnie, nie przespali jednak ze sobą ani jednej nocy. Leżąc samotnie w łóżku, wyobrażał sobie Michelle obok siebie. Umysł wypełniały mu dotyczące jej fantazje. Nie chciał jednak niczego robić na siłę; czekał, aż stanie się to samo.

Tego wieczoru zjedli lekką kolację na mieście i wybrali się na koncert do Centrum Kennedy'ego. W programie było sześć Koncertów Brandenburskich Bacha; muzyka klasyczna stanowiła pasję Craiga. Wrócili do jej mieszkania na ostatnią lampkę wina oraz po to, by przejrzeć albumy zdjęć Eriksona. Jadąc po Michelle zabrał te najbardziej ulubione. Odkryli, że łączy ich coś jeszcze: dla obydwojga historia była przedmiotem kierunkowym w college'u. W istocie Erikson zrobił nawet specjalizacjęnauczycielskąz kierunku: dzieje Ameryki Północnej.

- Byłem specem od wojny secesyjnej - powiedział. - Nigdy nie miałem tego dosyć. Kolekcjonowałem różne pamiątki; muszkiety, mundury, stare plakaty. W końcu wszystko rozdałem, zatrzymałem jednak albumy.

- Ze zdjęciami z wojny secesyjnej?

- Całe grube tomy. Niektórzy mówią, że to jedna z najlepszych prywatnych kolekcji w mieście.

Położył stos albumów na niskim stoliku do kawy w mieszkaniu Michelle. Rozkładała je po kolei na kolanach, powoli przewracając karty. Każde zdjęcie było opatrzone podpisem; Erikson zamieścił kilka linijek, dotyczących historycznego kontekstu. Michelle była pod wrażeniem jego staranności. Ponaddzierane brzegi blaknących, czarno-białych fotografii były dokładnie posklejane.

Siedzieli obok siebie, dyskutując o zdjęciach i popijając wino. Craig spoglądał na nią z zachwytem, gdy odwracała strony. Gama jej min była zdumiewająco bogata, jakby ćwiczyła pantomimę.

W połowie ostatniego albumu Michelle odwróciła kolejną kartę i zamarła.

- Mój Boże - powiedziała, wpatrując się w jedną z fotografii. Erikson poznał zdjęcie szwadronu kawalerii ze zwiadowcą. Siedzieli na koniach, przybrawszy do fotografii sztywne pozy pozbawione uśmiechu miny.

86

- O co chodzi? - zapytał. Zrazu nie odpowiedziała. Jej bezruch przypominał pełną gracji łanię, zamarłą na dźwięk kroków myśliwego. - Mikę?

- Gdzie zrobiono to zdjęcie? Popatrzył na podpis.

- Prawdopodobnie gdzieś w Zachodniej Wirginii, w górach Blue Ridge. Dlaczego pytasz?

Palec Michele zaczął drżeć. Okrążyła paznokciem twarz zwiadowcy.

- Znam go - powiedziała.

- Niemożliwe.

- Niesamowite, jak znajomo wygląda - powiedziała. Nie wiedziała dokładnie, dlaczego widok człowieka na zdjęciu przyprawił ją o nagły dreszcz, jak gdyby zmuszał ją do przypomnienia okropnego zdarzenia z przeszłości. -Mogłabym przysiąc, że widziałam go już na własne oczy.

- Niemożliwe, Mikę. - Erikson popatrzył na nią z przekonaniem, mówiąc wolnym, miarowym głosem. - To zdjęcie ma ponad sto trzydzieści lat.

Setki kilometrów od Waszyngtonu mężczyzna o ciemnej cerze usadowił się w wyciętej w granicie niszy tuż pod szczytem góry i spoglądał na krajobraz w dole. Obok niego prostopadłościenne pudełko lśniło osobliwą fosfo-rescencją. Służyło do śledzenia sygnału, pochodzącego ze stolicy kraju. Czuwanie nad monitorem było jedynym zadaniem mężczyzny. Chociaż miał do spełnienia wyjątkowo ważne zadania, przepełniała go troska i zaczynał błądzić myślami gdzieś daleko. Przenosił wówczas spojrzenie na bujne doliny, gdzie plony czekały na jesienne zbiory.

Było ich dwanaścioro, i tyle miało pozostać. Gdy mijające stulecia zagarniały jednego z nich, zastępowano mężczyznę mężczyzną, a kobietę kobietą, by uzupełnić stratę. Przygnębiająca strata płodności była sprzeczna ze wszystkimi prawami natury i ze skumulowanymi doświadczeniami tysiąclecia. Jedynie desperacja ludu sprawiała, że nie odważono się na pogwałcenie uświęconych praw.

Mężczyzna odgarnął włosy znad zmrużonych oczu. Zastanawiał się, kiedy rozpoczęła się symbiozajego ludu z roślinami. Musiało do tego dojść przed tysiącleciami, w mrocznej, zapomnianej epoce, gdy ich przodkowie po raz pierwszy stwierdzili, że kwiaty nie służą jedynie do ozdoby, a liście mogą dawać nie tylko ochronę przed palącym słońcem. Poznanie tajemnic wymagało jednak ofiarowania czegoś równie cennego. W ten sposób zaczęła się celowa hodowla. Opływający w coraz większe dostatki kapłani poczęli obdarzać rośliny uwagą i szacunkiem.

Członkowie ludu czuli się równie dobrze na zewnątrz krateru, jak w nim, lecz rzadko znajdowali powód, by go opuszczać. Wiele stuleci temu usunęli ze swojego nowego siedliska borsuki i wywabili lisy oraz łanie na nowe terytoria, likwidując w ten sposób ryzyko pojawienia się traperów i myśliwych.

87

I

Mężczyzna modlił się, by nie zabrakło im czasu. Nie mogli liczyć na kolejną szansę. Zrozpaczeni, uciekli się do środków, które powinny przywrócić im utraconą płodność.

Nagle zerwał się silny wiatr. Mężczyzna poczuł przenikające do szpiku kości zimno. Splótł ramiona na piersiach i spojrzał na aparat, wykazujący równą, stałą obecność sygnału.

Te spotkania stały się dla nich nawykiem. Następny wieczór spędzili w mieszkaniu Craiga. Michelle podziwiała jego gust. Całą ścianę zajmował wyszukany system stereofoniczny - włącznie z elektroniczną aparaturą i radiem CB. Wszędzie wisiały fotografie - pejzaże, miejskie krajobrazy, portrety („Moja faza steichenowska" - stwierdził). Jego księgozbiór obejmował wiele tematów. Skórzane meble miały męski, lecz ciepły charakter. Michelle poczuła się w tym mieszkaniu równie swobodnie, jak w towarzystwie jego gospodarza.

Sięgnęła do torby i wyjęła z niej długie, cienkie pudełko w ozdobnym opakowaniu.

- Za co to?

- Za uratowanie mi życia. I za to, że jesteś dla mnie taki cudowny.

- Nie musiałaś tego robić. Ubezpieczenie pokryło wszystko.

- No, dalej, otwórz - odparła ze śmiechem.

Erikson zdjął wstążeczkę i rozwinął papier. W pudełku znajdował się pozłacany stetoskop. Uśmiechnął się.

- Prawdziwe złoto?

- Osiemnastokaratowe. Nie wiedziałam, co mam ci kupić. Podoba ci się?

- Zobaczmy - zmarszczył brwi. - Którym końcem wkłada się to do uszu? - Nagle uniósł głowę i uśmiechnął się szeroko. - Jest cudowny, moja wspaniała, sentymentalna dziewczyno! Musiałaś wydać na to majątek!

- Jesteś wart każdego grosza.

- Chryste, mogę zostać jedynym facetem, obrabowanym z powodu ste-toskopu. - Wyjął małą karteczkę, dołączoną do podarunku. Widniały na niej słowa: „Z miłością - Mikę". Popatrzył na Michelle z głębokim wzruszeniem, po czym przechylił się i pocałował ją w policzek. - Dzięki, dziecino.

Otaczające ich powietrze wydawało się naładowane elektrycznością. Erikson nagle poczuł się niezręcznie, był tak zakłopotany, jak na pierwszej randce.

- Chyba robi się późno - powiedział z zażenowaniem i sięgnął po sweter

Michelle.

- Muszę iść?

Popatrzyła na niego. Odpowiedział jej spojrzeniem bez słów. Dostrzegli pragnienie w swych oczach, lecz nie wiedzieli, co z nim począć. Zwiesił bezwładnie dłonie wzdłuż boków. Wyciągnęła ręce i zacisnęła na jego palcach. Dotyk Michelle okazał się elektryzuj ący. Podeszła krok bliżej i przesunęła palce do jego łokci.

s,

i]

- Craig...

Żadne z nich nie śmiało odwrócić wzroku. Uniósł ręce i ujął jej twarz w dłonie. Nie zamykali oczu, gdy ich usta zetknęły się lekko, bez pocałunku. Wreszcie oboje przymknęli powieki. Miała ciepłe, suche jak jedwab wargi. Przesunął po nich delikatnie ustami, lekko jak piórkiem, dogłębnie zmysłowo. Odsunął się i popatrzył na nią znowu. Obydwoje ciężko oddychali.

Otoczył ją ramionami i przyciągnął do siebie. Westchnęła ledwie dosły-szalnie i wtuliła twarz w jego szyję. Wbiła mu paznokcie w plecy i przytuliła sięjeszcze mocniej. Gdy ich usta się zetknęły, poczuła przenikające jąciepło. Tak jak on, nie była w stanie się powstrzymać.

Dłonie Craiga zawędrowały pod bluzkę. Ich wargi nie odrywały się od siebie. Rozchyliła usta, miękkie, podatne i szukające. Wsunął rękę pod stanik. Przycisnął dłonią pierś, zataczając niewielkie kręgi po sutku. Michelle jęknęła cicho. Poprowadził ją do sypialni.

Rozebrani do połowy, wciąż objęci, padli na łóżko. Znów ją przytulił, pocałowali się z czułością. Objęła go z całych sił. Pieścili się, przytuleni do siebie policzkami. Znów zaczęła szukać jego pocałunków. Wyciągnęła się na poduszce.

- Marzyłam o tym....

- Ja też.

- Kochaj mnie, proszę.

Przetoczyła się w jego stronę. Wsunęła dłoń między jego nogi, a potem przesunęła dłoń na brzuch. Rozpięła pasek, i wsunęła dłoń do środka, zamykając zdecydowanie palce.

Rozpiął jej bluzkę. Wzruszeniem ramion zsunęła ramiączka stanika, uwalniając piersi. Miała białą, niemal opalizującą skórę. Całował jej sutki, podczas gdy ona delikatnie go pieściła. Zamknęła oczy. Przegarnęła palcami jego włosy. Żałowała, że jest tak delikatny. Zmusiła go, by się na niej położył.

Poruszała coraz szybciej dłonią. Jego opór zniknął. Uniosła spódnicę i zsunęła kciukami majtki. Odrzuciła je jedną stopą na bok. Przyciągnęła go do siebie. Krańcowo podniecony, zdjął spodnie do kolan. Zanim zdołał ściągnąć je do reszty, splotła nogi dokoła jego łydek i wygięła biodra. Wsunął się w nią gładko. Westchnęła i przycisnęła jego twarz do swych piersi. Rozebrani do połowy, ona z naciągniętą na biodra spódnicą, kochali się z dziką namiętnością, taką, jaka zdarza się tylko pierwszy raz.

Spoceni, wreszcie obydwoje złożyli głowy na poduszce. Wciąż w niej, dźwignął się na łokciach, uwalniając ją od swego ciężaru, pocałował jądelikat-nie w powieki. Zajrzał jej w twarz. Miała nadal zamknięte oczy. Była śliczna.

Zdawało mu się, że zmarszczyła delikatnie czoło. Skrzywiła się. Odsunął się od niej i przetoczył na bok.

- Co się stało?

- Sama nie wiem... Może to dlatego, że od tak dawna tego nie robiłam.

- Bolało cię?

89

- Och, nie, było cudownie.

- No to o co chodzi?

- Boli...

Skrzywiła się i dotknęła podbrzusza po prawej stronie.

- Chryste, naprawdę zrobiłem ci krzywdę - mruknął. - Pozwól, zobaczę. Położył dłoń poziomo na jej brzuchu. Nacisnął lekko, przyglądając się

wyrazowi jej twarzy. Ściągnęła brwi. Raptownie zwolnił nacisk. Ból stał się intensywniej szy.

- Co boli bardziej, kiedy naciskam, czy kiedy puszczam?

- Kiedy puszczasz.

- Cholera.

Michelle musnęła j ego wargi.

- Nie rezygnuj. Zaplanowałam dla nas bardzo długi wieczór. - Stawała się jednak coraz bardziej blada. Usiadła i ciężko westchnęła. Przyłożyła dłoń do ust. - Niedobrze mi.

- Chodź. - Pomógł jej wstać i poprowadził w stronę łazienki. W połowie drogi ogarnęły jąmdłości i tak silne skurcze żołądka, że niewiele brakowało, by zwymiotowała. Erikson podtrzymał jąza barki. -Już prawie doszliśmy, Mikę.

Gdy tylko dotarli do łazienki, Michelle zaczęła wymiotować do umywalki. Z trudem łapała od dech. Craig zwilżył ręcznik i otarł jej twarz oraz usta zimną wodą. Powoli zaczęła swobodniej oddychać.

- Już lepiej? - Przytaknęła. - Chcę, żebyś się położyła.

- Dobrze, ale daj mi tu zostać jeszcze chwilę.

- Pomóc ci?

- Nic mi nie będzie.

Wyszedł, by zapewnić jej intymność. Michelle wreszcie wyłoniła się z łazienki, blada i wyraźnie wstrząśnięta.

- Krwawię - powiedziała drżącym głosem.

- Masz okres?

- Jeszcze nie.

- No tak. - Podjął decyzję. - Jedziemy. Pomogę ci się ubrać.

- Dokąd?

- Do szpitala. I tak się tam wybierałem.

- Och, nie - zaprotestowała łamiącym się głosem.

- Nie martw się, to nic poważnego.

- Jesteś pewien?

- Nie martwię się i nie chcę, żebyś ty się martwiła. - Naprawdę był jednak zmartwiony, i to bardzo. Nie miał pojęcia, co się stało; w grę wchodziły najrozmaitsze diagnozy. Najbardziej niepokoił go ból brzucha. Wydawało się, że Michelle bardzo cierpi. - Tak się składa, że mój najlepszy przyjaciel, Taylor, pracuje w szpitalu jako ginekolog. Chcę, żeby rzucił na ciebie okiem.

Pomógł jej założyć ubranie. Gdy sam się ubierał, Michelle siedziała na łóżku ze skrzyżowanymi ramionami, pochylona do przodu. Craig wystukał

90

numer Taylora. Nikt nie odbierał; jego przyjaciel najpewniej był nadal w szpitalu. Michelle dźwignęła się chwiejnie na nogi, gdy odkładał słuchawkę. Otoczył ją ramieniem w pasie. Zataczała się co parę kroków po drodze do drzwi.

- Mamymniej więcej tuzin rodzących-powiedział Taylor swojemu przyjacielowi pół godziny później. - Czy to coś, co mogę zrobić pomiędzy skurczami?

Erikson nie miał jednak ochoty na żarty.

- Pamiętasz tę pacjentkę, która zatruła się jadem kiełbasianym?

- Kto mógłby jązapomnieć?

- No tak... Cóż, poznaliśmy się trochę bliżej i...

- Ty stary świntuchu!

- To nie to, co myślisz. Jest naprawdę wyjątkowa, Taylor. Przywiozłem ją, bo ma krwawienie z pochwy i silne bóle. Chciałbym, żebyś na nią spojrzał.

- Bóle jak przy miesiączce?

- Nie, raczej jak przy ostrym brzuchu. - W tej samej chwili z gabinetu badań wychyliła się pielęgniarka i przywołała ich gestem. - Przedstawię cię i zaczekam za zewnątrz - dokończył Erikson.

Po dwudziestu minutach Taylor wyszedł z gabinetu razem z pielęgniarką.

- Chcę mieć zdjęcie przeglądowe brzucha - zwrócił się do niej. Skinęła głową i odeszła w stronę pracowni radiologicznej. Usłyszawszy

te słowa, Erikson podszedł do przyjaciela. W tej samej chwili rozległ się gromki komunikat z głośnika:

- Doktor Taylor pilnie wzywany na salę porodową.

- O cholera - mruknął.

- Co jest grane?

- Muszę lecieć. Posłuchaj, twoja przyjaciółka ma paskudne rozdarcie pochwy. Założyłem tamponadę, ale może będę musiał zrobić parę szwów w znieczuleniu. Pomóż, dobrze? Sprawdź jej morfologię, obejrzyj rentgen, weź zgodę na zabieg, każ założyć wenflony i tak dalej. Powinienem być wolny za mniej więcej godzinę.

Po tych słowach Taylor pobiegł w stronę klatki schodowej. Zdezorientowany Erikson podszedł powoli do gabinetu badań. Michelle wyciągnęła do niego rękę.

- Dzieje się ze mną coś złego, prawda?

- Nie wygłupiaj się. Taylor bardzo się spieszył, ale nie sprawiał wrażenia specjalnie przejętego.

- Więc dlaczego krwawię?

- Niewielka laceracja pochwy, to wszystko.

- Co?

- Kochana - szepnął z poufałą miną Craig, nachyliwszy się nad Michelle. - Obiecuję, że zostanie to między nami, ale dlaczego mi nie powiedziałaś, że jesteś dziewicą?

91

ii

- Taylor na pewno tego nie powiedział! - roześmiała sią mimo bólu.

- A co on tam wie?

- Proszą, powiedz mi!

- No dobrze. Cała sprawa sprowadza sią do tego, że nie wierzą w twierdzenia Xaviery Hollander. Wielkość jest ważna. Nie darmo kobiety dobijają się do moich drzwi.

- Craig... - Michelle zaczynała sią irytować.

- Rozdarcie. Zadowolona? Laceracja to rozdarcie tkanki. Drobiazg. Ciągle zdarza sią moim kobietom.

- Skoro to drobiazg, co robię w szpitalu?

- No, może w twoim przypadku rozdarcie jest ociupinką większe. Nie ma się jeszcze czym chwalić. Nawet jeśli Taylor zabierze cię na salę operacyjną, niech ci to nie uderzy do głowy.

- Och, nie!

Erikson dostrzegł przerażenie w oczach Michelle. Pochylił się i pocałował ją w policzek dla dodania otuchy.

- Hej, nie będziesz się przecież mazać z powodu paru głupich szwów?

- Nic więcej nie bądzie musiał robić?

- A i to tylko wówczas, jeśli nie pomoże tamponada - przytaknął Erikson. - Robimy ci prześwietlenie i morfologię, bo Taylor będzie miał dzięki temu dokładniejsze informacje.

- Kiedy będziecie wiedzieć, czy trzeba operować?

- Niedługo. Nie martw się.

Przygarnęła go do siebie. Pocałował ją w policzek, obejmując z całych sił. Miała zimną, pobladłą skórę. Wyprostował się po chwili.

- Pójdę teraz po prześwietlenie, dobrze?

Cmoknął jąw czoło i wyszedł. Przestraszona Michelle miała zawroty głowy. Zapatrzyła się w gołą żarówką pod sufitem, zdającą się zataczać w nieskończoność kręgi.

Craig przystanął parę chwil później na korytarzu i zapatrzył się na radiogram. W dolnym prawym kwadrancie jamy brzusznej widać było mętne pole, sugerujące zbieranie się płynu. Wszystkie pozostałe narządy wyglądały normalnie. Do Eriksona podeszła pielęgniarka i podała mu wynik morfologii. Michelle miała niski poziom hemoglobiny: siedem i dziewięć dziesiątych grama na sto mililitrów.

- Oznaczcie grupę i zróbcie próbą krzyżową czterech jednostek krwi -powiedział. -1 weź zgodę na zabieg. Zadzwoń na anestezjologię i powiedz, że doktor Taylor bądzie chyba musiał przeprowadzić zabieg.

- Pacjentka chce sią z panem widzieć.

- Wiem. Zaraz do niej pójdę.

Spędził następne trzy kwadranse przy boku Michelle, trzymając ją za rękę i ocierając zabarwione tuszem do rzęs łzy. Nie chciała żadnych leków przeciwbólowych. Potem kazał powtórnie zrobić morfologię i zaczekał na korytarzu na wynik. Sekretarka dzwoniła właśnie do laboratorium, kiedy odezwał się Taylor.

92

- Craig, mamy takie urwanie głowy, że nawet Clementsa wyciągnięto z łóżka. Jest tak wściekły, że toczy pianę. Przedstawiłem mu przypadek Michelle. Mówi, że wszystko zależy od kontrolnej hemoglobiny. Powtórzyłeś jej morfologię?

- Właśnie dostaję wyniki. - Erikson odczekał, aż sekretarka skończy zapisywać podawane przez telefon cyfry. Oddarła kartkę i podała ją Craigo-wi. - Mam, Taylor. Sześć i osiem dziesiątych.

- No to sprawa załatwiona. Clements powiedział, że jeżeli zabierzesz ją na górę, zajmie się przypadkami na porodówce. Anestezjolodzy też gonią ostatkiem sił, ale obiecali, że wykroją dla nas pół godziny. Poradzisz sobie?

- Tak. I wielkie dzięki.

Piętnaście minut później Taylor mył ręce nad zlewem przed salą operacyjną. Przez szklane drzwi widział, jak anestezjolog wkłada rurką intubacyjną do gardła Michelle. Pomyślał o jej spadającym poziomie hemoglobiny. Prawdopodobnie miała gdzieś małą „pompkę" - krwawiące naczynie maciczne. Gdyby nie zostało podwiązane, doszłoby wówczas do wstrząsu.

Żałował, że nie miał czasu dłużej porozmawiać z Eriksonem. Nieistotne. Jeżeli zdoła wyraźnie zobaczyć brzegi rozdarcia, powinno wystarczyć parę szwów. Opłukując dłonie nad zlewem, Taylor powtarzał sobie usilnie, by nie tworzyć koncepcji działania, nim nie będzie znał więcej faktów. Wkrótce powinien wszystko wiedzieć.

Założył fartuch operacyjny na sali, podczas gdy pielęgniarka układała Michelle na stole zabiegowym. Założyła jej ugięte nogi na strzemiona tak, iż kolana rozchyliły się szeroko. Podsunęła Taylorowi stołek, gdy obłożyła pole zabiegu sterylnymi serwetami. Ginekolog usiadł i usunął tamponadę. Tworzyły ją dwa metry zwiniętego w ciasny kłębek bandaża. Nawet ta ilość opatrunku nie wystarczyła jednak do powstrzymania krwawienia. Był przesączony krwią, jego śladem wypłynęły duże grudy galaretowatych skrzepów. Taylor wsunął w pochwę wziernik o szerokiej średnicy, podczas gdy pielęgniarka poprawiała lampę w górze. Lekarz wytarł pozostałą krew i przyjrzał się dokładnie brzegom rozdarcia.

- Będzie pan potrzebował szwów, doktorze?

- Daj mi chromówkę zero na imaku.

Powinno wystarczyć sześć szwów ósemkowych, pomyślał. Czekając, aż pielęgniarka pootwiera opakowania, zdjął jakieś obce ciało ze sklepienia pochwy. Wyglądem przypominało źdźbło trawy. Położył je sobie na dłoni i uniósł pod światło.

Okazało się, że to coś pełniło rolę nici chirurgicznej, chociaż Taylor jeszcze nigdy nie widział czegoś równie niezwykłego. Nie był to katgut ani jeden z nowszych, wchłaniających się materiałów. Nie był to również ani nylon, ani jedwab, ani żaden syntetyk. Taylor poobracał go w palcach, całkowicie zbity z tropu. Materiał wyglądał zupełnie obco.

Taylor zbadał skraj rozdarcia długimi, cienkimi kleszczykami. Znalazł jeszcze parę niezwykłych szwów. Pozdejmował je delikatnie. Gdy to zrobił, brzegi rozdarcia się rozeszły, a w polu widzenia ukazały się obydwa jajniki Michelle.

93

I

Taylorowi nie spodobało się to. Nie był przygotowany na komplikacje, które by wymagały długiego zabiegu wewnątrz miednicy. Widok jajnika nie był sam w sobie aż tak niezwykły; w istocie szczelina znajdowała się dokładnie w miejscu, gdzie dokonywano celowego rozcięcia pochwy, na przykład podczas podwiązywania jajowodów. Taylor zastanawiał się, czy o to właśnie chodziło. Kiedy rozmawiał z Michelle, ani słowem nie wspomniała, że poddała się przezpochwowemu podwiązaniu jajowodów.

Wsunął kleszczyki głębiej w rozdarcie i wyszukał jajowody. Były nietknięte; nic nie wskazywało, że przeprowadzono na nich zabieg. Zgodnie ze standardową procedurą, Taylor dokładnie zbadał wnętrze miednicy mniejszej. Przegapienie czegokolwiek i zaszycie rany po to tylko, by wkrótce musieć znów kłaść Michelle na stół, byłoby głupotą. Taylor odwrócił jajowody na drugą stronę i przyjrzał się im dokładnie na całej długości. Były w idealnym stanie; Michelle nie miałaby żadnych kłopotów z zajściem w ciążę. Ostrożne manipulowanie jajnikami pozwoliło lekarzowi obejrzeć ich przednie i tylne powierzchnie. Zmrużył oczy, gdy na przedniej stronie prawego pojawił się dziwny kształt. Na jego zewnętrznym biegunie tkwiła trudno dostrzegalna, zielonkawa masa, zaokrąglona, niewiele mniejsza od dziesię-ciocentówki. Cysta lub mały guzek endometrialny, pomyślał Taylor. Tego rodzaju twory bardzo często lokowały się w jajniku, same w sobie nie stanowiły rzadkości i były łagodne. Taylor ujął w dłoń długie kleszcze Allisa i ostrożnie pociągnął za brzeg tworu, nie chcąc wywołać krwawienia. Masa oderwała się bez trudu.

Oglądając ją dokładniej pod światło, Taylor stwierdził, że jest bardziej kulista, niż mu się z początku wydawało. Miała ciemnozielony odcień jak wodorosty. Obmacał bryłkę palcami w rękawiczce. Była nieco sprężysta, jednak dość twarda - w odróżnieniu od wszystkich widzianych znanych mu guzków endometrialnych. Nie wiedział, co o tym sądzić. Podał ją pielęgniarce i polecił wysłać do laboratorium anatomii patologicznej do zbadania.

W kilka minut skończył szycie pochwy. Przycisnął bawełniany gazik do linii cięcia, zdjął go i przyjrzał mu się: był suchy. Ściągnął rękawiczki w chwili, gdy do sali operacyjnej zajrzała jeszcze jedna pielęgniarka.

- Doktor Clements życzy sobie, żeby natychmiast przyszedł pan na salę porodową, panie doktorze.

- Za kogo on mnie birze, za Houdiniego?

- Jaka diagnoza pooperacyjna? - zapytała pielęgniarka, gdy Taylor zdejmował maseczkę.

Popatrzył na zieloną kulę w nereczce na wycinki. Nie potrafił się skoncentrować.

- Panie doktorze? Dokonał pan chirurgicznego opracowania rozdarcia

pochwy, i co jeszcze?

- Och. Opracowania i usunięcia niewielkiej... cysty jajnika. Prawdopodobnie to endometrioza.

94

- Dziękuję. — Kobieta zapisała coś w karcie obserwacji pielęgniarskich.

- Zostaw dla mnie historię choroby, dobrze? Niedługo się po nią zgłoszę.

- Oczywiście.

Pielęgniarka skończyła notować, gdy Taylor wyszedł z sali. Wyszukała plastykowy pojemnik na preparaty. Nalała do niego soli fizjologicznej, ponieważ w trakcie sprzątania po poprzednim zabiegu salowy z bloku operacyjnego rozbił butelkę z formaldehydem. Nie miało to wielkiego znaczenia; solanka również się nadawała. Pielęgniarka wrzuciła niewielki zielony twór do cieczy. Zanurzył się w niej, jednak po chwili wypłynął na powierzchnię. Pielęgniarka nigdy nie widziała czegoś tak osobliwego.

Erikson czekał na ławce na końcu korytarza pod salą operacyjną. Podniósł się na widok Taylora.

- I co z nią?

- Drobiazg, nic jej nie będzie.

- Rzeczywiście miała rozerwanie pochwy?

Taylor objął Eriksona ramieniem w geście braterstwa.

- Craig, wiem, że uwielbiasz stworzonka w spódniczkach, ale postąpiłeś bardzo nieładnie. Musisz im dać czas na wygojenie ran, stary.

- Czas? Komu?

- Słuchaj, to ta sama historia, co przy porodach. Gdy mąż pyta, kiedy znowu może się kochać z żoną, mówi mu się: „Dżentelmen czeka, aż urodzi się łożysko". Wiem, że palisz się do niej, i rzeczywiście, jest bardzo atrakcyjna, ale zrobiłeś coś bardzo, bardzo brzydkiego!

- O czym ty mówisz? - Erikson odsunął się od Taylora.

- O tym, że jest czas na zabawę i czas, kiedy bawić się nie należy. Jako itwój przyjaciel, twierdzę również, że powinieneś mieć więcej rozsądku. Nie obchodzi mnie, czy wariujesz na jej punkcie czy nie, ale nie wolno bzykać dziewczyny, której dopiero goją się cięcia po zabiegu na pochwie. Koniec, kropka.

- Zaczekaj chwilę - rzekł Erikson, wzniósłszy ręce na wysokość piersi. - Nie wierzę własnym uszom. Starasz mi się wmówić, że Michelle miała ostatnio rozległy zabieg na pochwie, a ja rozdarłem świeże szwy?

- Na Jowisza, chyba rzeczywiście pojąłeś!

- Taylor, mów poważnie. Nie ma wątpliwości, że się nie mylisz?

Tym razem zdziwił się jego przyjaciel. Był tak pewien, że Erikson wiedział o niedawnym zabiegu, iż ograniczył się do udzielenia przyjacielowi napomnienia. Zorientował się jednak, że jego zdumienie jest prawdziwe i nie chodzi o jeden z dowcipów Craiga.

- Nie ma cienia wątpliwości - stwierdził.

- Ale dlaczego? Powiedziała ci?

- Nie. Prawdę mówiąc, twierdzi, że nie miała żadnego zabiegu. Posłuchaj, staruszku, wiem, że dziewczyna świetnie wygląda, ale czy jesteś pewien, że ma wszystkie klepki na swoim miejscu?

95

I

W tej samej chwili na korytarz wypadł Ridley Clements ze zmierzwionymi siwymi włosami.

- Taylor, czekam na pana! - rzucił znużonym i rozdrażnionym głosem.

- Tak, panie doktorze. - Dodał szybko pod adresem Eriksona. - Lepiej ją o to wypytaj, dla własnego dobra, Craig, Spotkamy się na śniadaniu, dobra?

Erikson został na korytarzu, wytrącony z równowagi i zdezorientowany jak pierwszoklasista, którego duże dzieciaki nie chcą zaprosić do zabawy. Czekał pod salą operacyjną, aż Michelle zostanie przeniesiona na nosze. Gdy przewożono ją obok niego, ujął poręcz i pomógł wprowadzić wózek na salę pooperacyjną. Spojrzał na twarz Michelle. Miała zamknięte oczy, nadal była blada. Wyjęto jej już rurkę intubacyjną. Oddychała samodzielnie, lecz nie odzyskała jeszcze przytomności. Do żyły miała podłączoną kroplówkę z krwią.

Pielęgniarki z sali pooperacyjnej zakrzątnęły się wokół nowej pacjentki. Michelle skorygowano podawanie wlewów kroplowych. Erikson usiadł przy pobliskim biurku. Zaciął usta w wąską kreskę. Michelle powoli wracała do siebie, a oielęgniarki zajęły się innymi chorymi. Craig podszedł cicho do jej

łóżka.

Nadal miała zamknięte oczy. Sięgnął po jej rękę i ją uścisnął. Uchyliła

powieki, odpowiedziała uściskiem.

- Cześć. Już nie śpisz?

- Przytaknęła.

- Jak się czujesz?

- Dobrze.

Mówiła ochryple, ponieważ gardło miała wciąż suche i podrażnione od rurki dotchawiczej. Delikatnie odgarnął j ej z czoła kosmyki włosów. Powieki ciążyły jej od środków znieczulających. Znowu przymknęła oczy.

- Pssst.

- Hm? - Zdołała uchylić powieki i usiłowała przytomnie patrzeć na Craiga.

- Wrócę później. Prześpij się trochę.

- Nie odchodź! - Zacisnęła silnie dłoń na jego ręce. - Zaraz wstanę.

- Doskonale. Skocz po gazetę, chcę też dostać kawę do bagietki. Uśmiechnęła się. Zrobiła się bardziej przytomna, lecz równocześnie spoważniała.

- Nic mi nie będzie?

- Jesteś jak spod igły.

- Miałam to, co podejrzewaliście?

- Tak. - Nie zamierzał jej teraz wypytywać, lecz miała prawo wiedzieć. — Tylko maleńkie rozdarcie w miejscu, gdzie miałaś bliznę.

- Co? - Michelle zamrugała.

- Bliznę. Cięcie po poprzednim zabiegu nie zdążyło sięjeszcze całkowicie wygoić i częściowo pękło. Nie każ mi jednak cię przepraszać. Każda chwila była dla mnie rozkoszna.

Czuła dzwonienie w uszach, więc nie była pewna, czy dobrze go usłyszała. Wciąż kręciło jej się w głowie, a dręczący ból między nogami stawał się coraz bardziej natarczywy. Chyba jednak powiedział, że...

- Bliznę? - zdołała powiedzieć; zaczęło się jej robić ciemno przed oczami.

- Bliznę.

Powieki ciążyły jej, jakby były z ołowiu. Starała się zrozumieć, o co chodziło Craigowi. Jej świadomość rozmywała się jednak coraz bardziej. Craig bał się zaś, że znowu na jakiś czas pogrążyła się w wizjach, które - jak miał nadzieję -już nie powrócą. Może to jednak tylko wpływ znieczulenia. Obok niego stanęła pielęgniarka ze strzykawką.

- Mam jej podać trochę środka uspokajającego.

- Dobrze. Już sobie idę.

Erikson wypuścił dłoń Michelle i wyszedł z sali pooperacyjnej. Był zmęczony. Chciał pozwolić Michelle odpocząć i samemu przespać się kilka godzin. Stwierdził, że dziwnie zareagowała na jego słowa. Naprawdę wydawało się, że nie miała pojęcia, o co mu chodzi.

Dotarł do dyżurki i wyczerpany zwalił się na łóżko. Gdy się obudził, było po siódmej. Szybko wziął prysznic i założył biały strój. Zadzwonił do sali pooperacyjnej i dowiedział się, że Michelle przeniesiono do pokoju, w którym leżała wcześniej. Postanowił pójść do niej po śniadaniu.

Spotkał w kafeterii Taylora. Jego przyjaciel jadł mechanicznie owsiankę i wyglądał na kompletnie wyczerpanego. Miał sińce pod oczami i wy-miętoszony strój. Erikson przysunął sobie krzesło i usiadł obok niego.

- Wyglądasz jak Van Gogh, zanim obciął sobie ucho.

- Nie czepiaj się mnie dziś rano, bo będę gryzł.

- Parszywa noc, co? - zapytał Erikson patrząc, jak mina Taylora wydłuża się coraz bardziej. - Jeżeli spuścisz brodę jeszcze odrobinę, będziesz mógł rzucić łyżkę i pić prosto z miski.

Taylor zrobił bez dalszej zachęty dokładnie to, co zasugerował Craig. Odstawił wreszcie miskę, wytarł usta w rękaw i głośno beknął.

- Klasa. Właśnie to zawsze mi się w tobie podobało - powiedział Erikson.

- Możesz za to podziękować Clementsowi. Budzi w człowieku to, co najlepsze. Prawdę mówiąc, obstaje, bym zaszczycił go swoją obecnością w sali operacyjnej za dziesięć minut.

- Wspaniały kolega, prawda?

- Absolutnie niezrównany. Skoro j esteśmy przy klasie—rozmawiałeś już z Panną Mufeczką?

- Niezupełnie. Widziałem się z niąna sali operacyjnej, ale nie doszła jeszcze do siebie.

-- Na twoim miejscu uważałbym na swój derriere. Nie wiem, w co po-grywa, ale wczoraj próbowała wyciąć dość naiwny numer.

- Jak myślisz, kiedy zdarzyła się ta operacja?

- Trzy, może cztery tygodnie temu.

m

I

96

7 - Kwiat śmierci

97

- Niemożliwe - Erikson zmarszczył brwi.

- Dlaczego?

- Właśnie wtedy leżała w szpitalu po zatruciu jadem kiełbasianym.

- Może trochę wcześniej - wzruszył ramionami Taylor. - Nie ma jednak wątpliwości, że została poddana zabiegowi. Wciąż miała szwy.

- Jaki zabieg?

- Kolpoktomię.

- Nie chcesz mnie przypadkiem obrazić? Co to takiego?

- Rozcięcie górnej części pochwy, by zyskać dostęp do narządów miednicy. Zwykle stosuje sieje przy podwiązaniu jajowodów.

- Chcesz mi powiedzieć, że kazała sobie podwiązać jajowody? - zapytał zdumiony Erikson.

- Nie, były w porządku. Nie jestem pewien, co u niej robiono. Taylor popatrzył na zegar i wstał. Erikson szarpnął go za rękaw fartucha.

- Zaczekaj jeszcze chwilę. Opowiedz o wszystkim od początku.

- Clements przybije mnie do ściany, jeżeli się spóźnię, Craig.

- Zatem odpowiedz tylko na jedno pytanie: jakie są wskazania do kol-poktomii?

- Chryste, są ich dziesiątki.

- Wymień choć kilka, żebym się zorientował.

- Cóż, może chodzić o badanie płodności. Starała się zajść w ciążę?

- W ciążę? Mam nadzieję, że nie. Co jeszcze?

- Cóż, może chirurg myślał, że ma infekcję narządów miednicy.

- Znalazłeś cokolwiek, co by o tym świadczyło?

- Ani śladu.

- Co jeszcze?

- A może chciano się dostać do jajników?

- Po co?

- Może chodziło o zapłodnienie in vitrol Bardzo często o to właśnie chodzi.

- To znaczy o dzieci z probówki?

- Między innymi. Słuchaj, muszęjuż...

- Jeszcze sekundę. Jakim cudem zabieg nie trafił do komputerowego rejestru świadczeń szpitalnych jej firmy ubezpieczeniowej?

- Skąd mam wiedzieć? Może przeprowadzono go poza Waszyngtonem? Mogła mu się poddać ambulatoryjnie, jeśli miała taką ochotę.

- A jeżeli nie miała?

- O co ci chodzi?

- Przecież operacja mogła zostać przeprowadzona bez jej zgody, tak samo jak w laboratoriach naukowych robi się zabiegi na bezdomnych psach.

- Odbiło ci?

- Wiem, że brzmi to niedorzecznie, ale to chyba możliwe?

- Wszystko jest możliwe. Jedno jest jednak pewne: dziewczyna tak ci zawróciła w głowie, że chwytasz się wiatru. Dlaczego po prostu nie upew-

98

nisz się, że niczego przed tobą nie ukrywa? To bardziej logiczne, prawda? -Taylor poklepał przyjaciela po ramieniu dla dodania mu otuchy. - Zastanów się nad tym - powiedział i odszedł.

Erikson dokończył śniadanie w posępnym milczeniu.

Hank Cho wpadł do laboratorium anatomii patologicznej. Miał wygłosić wykład na Uniwersytecie imienia Johna Hopkinsa w Baltimore o dziesiątej i zapomniał notatek. Odszukał wreszcie swój neseser i właśnie wychodził, gdy zobaczył nadesłany ubiegłej nocy preparat pooperacyjny.

- Cóż to takiego? - zapytał laboranta, podając mu plastykowy pojemnik.

- Nic tu nie ma, panie doktorze.

- Przypatrz się dokładniej, Joe. Po wierzchu pływa mały, zielony twór. Czy to formalina?

- Nie, zabrakło jej na sali. Sól fizjologiczna.

- Skąd to dostaliśmy?

- Z jajnika, sądząc po skierowaniu.

- Zrobiono posiewy?

- Nie sądzę.

Cho był już spóźniony, jego ciekawość została jednak rozbudzona. Mógł zatrzymać się jeszcze na parę minut. Zebrał kilka płytek Petriego z rozmaitymi pożywkami i potarł zielonym tworem po ich powierzchni. Po dwudziestu czterech godzinach powinien uzyskać wstępną odpowiedź, czy dojdzie w ten sposób do wzrostu jakichś mikroorganizmów. Nie zdejmując rękawiczek, ujął twór sterylną pincetą i przyjrzał mu się dokładniej.

- Jesteś pewien, że to nie przypadkowe skażenie? Wygląda jak coś, co komuś odpadło od buta.

- Na skierowaniu stwierdzono podejrzenie endometriozy.

- Nie, guz jest zbyt zielony. Prawie jak wypolerowany, prawda? Ale miękki. Ciekawe, może to jakiś grzyb, na przykład guz promieniczy? Niesamowite.

- Chce pan skorzystać z mojego mikroskopu?

- Nie, przyjrzę się temu w moim gabinecie.

Cho otworzył zamek i podszedł do swojego biurka. Włączył lampę,mikroskopu i umieścił twór na szkiełku podstawowym. Wsunął go pod obiektyw o najmniejszym powiększeniu i popatrzył przez binokułar. Wreszcie przestał przesuwać szkiełko.

- Niewiarygodne - powiedział cicho.

Przez soczewki dostrzegł skomplikowaną sieć krzyżujących się przewodów. Wyglądały jak kable elektryczne, trochę przypominały też mikroobwo-dy komputerowego układu scalonego. Cho zmrużył oczy i przyjrzał się dokładniej. Dręczyła go pewna myśl, zmarszczył czoło ze zmartwienia. Zaczął znów przesuwać szkiełko w tę i z powrotem, oglądając preparat ze wszystkich stron. Zacisnął szczęki. Gdy wreszcie podnosił głowę, krew odpłynęła mu z twarzy. Nie potrafił uwierzyć własnym oczom.

- To coś żyje.

99

ROZDZIAŁ 11

Nadine usłyszała kaszel dziecka. Usiadła wyprostowana na łóżku, łowiąc ten dźwięk wyćwiczonym matczynym słuchem. Joe spał nadal w najlepsze, głośno chrapiąc. Kaszel powtórzył się - charczący, dowodzący zalegania flegmy, jak przy krupie. Nadine założyła szlafrok i pospieszyła do pokoju dziecinnego.

Nocna lampka rzucała mętne światło na kołyskę. Synek Nadine właśnie się budził. Chociaż miał niecały miesiąc, j ego rysy zdążyły całkowicie się zmienić. Twarzyczka zrobiła się mu pełniejsza, główkę pokrywały rudawe kędziorki, odziedziczone po ojcu Nadine. W tej chwili włoski dziecka zlepiał pot. Matka przyłożyła dłoń do czoła niemowlęcia. Chyba miało gorączkę. Zaczęło płakać.

Nadine wyjęła go z kołyski i przytuliła do piersi, zamartwiając się jego pogarszającym się stanem. Musiało to być coś gorszego niż zwykły wirus. Doktor, który postawił diagnozę tydzień temu, nie miał racji. Matka usiadła w fotelu na biegunach, rozpięła stanik i przystawiła niemowlę do piersi.

Była okropnie wystraszona. Synek od kilku dni coraz gorzej jadł, był coraz bardziej senny, a jego płacz stawał się coraz bardziej chrapliwy. Potem zaczęły się wymioty. Teraz dostrzegła wokół jego ust i oczu drobniutkie zmarszczki -niewielkie zagłębienia w wysuszonej i woskowej skórze. Nadine pogładziła dziecko po włosach, wsłuchując się w jego lekko świszczący oddech.

Synek znalazł sutek i przestał płakać. Nie chciał jednak ssać; zdawało się, jakby jego język nie mieścił się w ustach. Letargicznie rozchylał i przymykał wargi. Na pierś Nadine pociekła nie kończąca się strużka śliny.

Erikson wszedł po pokoju Michelle. Skończono przetaczać jej krew. Była przytomna i w pełni świadoma. Uśmiechnęła się, gdy podszedł do łóżka. Jej cera nabrała świetlistego, niemal rumianego odcienia. Transfuzja najwyraźniej dobrze jej zrobiła. Craig rozejrzał się z zakłopotaniem i pocałował Michelle w czoło.

- Boisz się, że mogą nas zobaczyć pielęgniarki?

- Nie powinniśmy fraternizować się z pacjentami.

- Mam nadzieję, że to nie dotyczy ludzi zakochanych?

- Nie, ale trzymanie się za ręce jest zdecydowanie źle widziane. Jak się czujesz?

- Lepiej.

- Boli cię coś?

- Cała jestem odrętwiała, ale ból już chyba ustąpił. - Urwała i zamyśliła się. - Byłeś przy mnie na sali pooperacyjnej?

- Przez parę minut - odparł ze skinieniem głowy. Był ciekaw, ile Michelle z tego zapamiętała.

- Przez te leki nie mogłam jasno myśleć. Miałam wrażenie, jakbym śniła. Dziwne, ale wydaje mi się, że mówiłeś coś o jakiejś bliźnie?

100

Craig stoczył wewnętrzną walkę. Wszystko zależało od doboru właściwego momentu i słów. Uśmiechnął się beztrosko i wzruszył ramionami.

- Po prostu byłem ciekaw, na co byłaś operowana.

- Operowana? - Popatrzyła na niego nierozumiejącym wzrokiem. - Teraz?

- Nie, poprzednio. Chodzi mi o wcześniejszy zabieg na pochwie. Michelle była całkowicie zbita z tropu.

- A więc rzeczywiście wspominałeś o bliźnie. Ale ja nigdy wcześniej nie byłam operowana.

Craig zajrzał w j ej stropioną twarz. Jeżeli kłamała, czyniła to w piekielnie przekonujący sposób. Wydawało się, że mówi prawdę. Uśmiechnął się szeroko i klasnął dłońmi o uda.

- Mówiłem Talorowi, że nie miałaś żadnego zabiegu! Nie dziwię się. Przesiaduje w pracy tak długo, że sam nie wie, co ma przed oczyma.

- Taylor powiedział, że miałam jakąś wcześniejszą operację? - zapytała z domieszką irytacji Michelle.

- Nie wygłupiaj się.

- Craig...

- Wyjaśnił mi, że przerwanie tkanek nastąpiło w miejscu, gdzie często dokonuje się zabiegów przezpochwowych, ale nie twierdził, że rzeczywiście miałaś taki zabieg.

- Sam przecież chyba mówiłeś...

Craig stłumił jej protest delikatnym pocałunkiem w usta.

- Nie dostaniesz więcej prochów, Mikę. Twój organizm nie toleruje narkotyków. Gadasz po nich, jakbyś wrzuciła mózg do miksera.

Zostawił ją, bo zbliżała się pora obchodu. Michelle patrzyła, jak wychodzi z pokoju, czując prawie czyste zadowolenie. Mimo to w głębi jej umysłu czaił się cień niepewności.

Po obchodzie Erikson postanowił wezwać przez pager Taylora. Miał na dzieję na ciąg dalszy ich rozmowy, jednak operatorka powiedziała, że Taylor jest nadal na sali operacyjnej. Biedaczysko, był na nogach przez całą noc, pomyślał Craig. Wybrał się na obiad sam.

Do czwartej zdołał uwinąć się z zajęciami klinicznymi. Znów spróbował skontaktować się z Taylorem. Dodzwonił się do jednego z lekarzy, rozpoczynających specjalizację. Dowiedział się, że kompletnie wypruty Taylor właśnie poszedł spać. Erikson podumał, czy nie pójść do niego, nie potrafił jednak zdobyć się na dalsze dręczenie przyjaciela. Taylor rozpaczliwie potrzebował snu. Craig wrócił do pokoju Michelle. Okazało się, że pragnie jak najszybciej wyrwać się do domu.

- Słuchaj, przecież dopiero co wywieźli cię z sali operacyjnej.

- Nie dopiero co, ale zeszłej nocy. Poza tym czuję się doskonale. Możesz to załatwić, Craig? Ciarki mi chodzą po plecach od leżenia tutaj. Przecież to już po raz drugi w tym miesiącu. Zaczynam wpadać w nawyk. Poza tym wolałabym pokazać się w pracy w poniedziałek bez konieczności tłumaczenia się ze swojego życia seksualnego.

101

- Spróbuję.

Erikson ponownie porozmawiał z młodszym lekarzem. Dowiedział się, że Michelle ma dobrą morfologię. Pielęgniarki również uważały, że jej stan jest zadowalający. Lekarz nie sprzeciwiał się wypisaniu Michelle, jeżeli ktoś był gotów zająć się nią w domu. Erikson domyślał się, kim będzie ta osoba. Przed kolacją odwiózł Michelle do jej mieszkania, stawiając warunek, że będzie pełnił rolę jej pielęgniarza.

Przystała na to z radością.

Cho wrócił z wykładu wczesnym popołudniem. W drodze do Baltimore i z powrotem zastanawiał się, czym jest zielony obiekt. Gdy zdołał uzyskać w mikroskopie obraz poszczególnych komórek, ich protoplazmy i jąder, zorientował się, że to żywy twór. Zamierzał poddać go dalszym badaniom. Oznaczało to konieczność utrzymania tworu przy życiu, w środowisku zasadniczo identycznym jak to, które wcześniej stało się jego schronieniem.

Po powrocie do laboratorium na Cho czekało mnóstwo pracy. Po porannych zabiegach przyniesiono dziesiątki preparatów - dość, by zapewnić mu zajęcie na kilka dni. Mimo to wykroił godzinę na dalsze badania zielonego tworu. Przed wyjazdem do Baltimore umieścił go na podłożu odżywczym krew-agar i wstawił płytkę Petriego do zamykanego, niewielkiego inkubatora. Podłoże zapewniało substancje odżywcze, natomiast inkubator-namiastkę ciepła ludzkiego ciała. Cho stworzył sztuczne środowisko, które powinno utrzymać twór przy życiu poza ciałem pacjentki.

Na skierowaniu do laboratorium anatomopatologicznego widniało nazwisko doktora Taylora jako operującego. Przed otworzeniem inkubatora Cho wezwał Taylora przez pager, by uzyskać od niego trochę informacji. Gdy Taylor oddzwonił, sprawiał wrażenie doszczętnie wyczerpanego. Powiedział, że był na nogach przez całą noc i właśnie zamierzał się zdrzemnąć. Cho obiecał, że nie zabierze mu dużo czasu. Zadał kilka pytań i się pożegnał.

Po rozmowie patolog był jeszcze bardziej zbity z tropu niż wcześniej. Endometrioza została wykluczona. Taylor przyznał, że guz wyglądał osobliwie, ciekawiło go jednak przede wszystkim, czy nie ma złośliwej natury.

- Na pewno nie - zaręczył Cho.

- Doskonale. Domyślasz się, co to takiego?

Cho przez chwilę zastanawiał się, czy nie powiedzieć mu o swoim zdumiewającym odkryciu. Postanowił jednak zachować je w tajemnicy do czasu uzyskania konkretniej szych odpowiedzi. W szpitalu działo się wystarczająco wiele niezwykłych rzeczy. Nie zamierzał wzniecać paniki, nim nie dowie się czegoś więcej.

- Pracuję nad tym, ale nie przejmuj się, na pewno nie jest to coś złośliwego. Wyjął twór z inkubatora i otworzył drzwi swojego gabinetu. Przez następną godzinę poddawał kulisty obiekt badaniom, nie naruszając jego we-

102

wnętrznej struktury. Za pomocą mikroskopu operacyjnego oddzielił maleńki fragmencik i poddał go spektrofotometrii oraz wielofazowemu testowi na skład chemiczny. Pożyczył ochronny ołowiany fartuch z pracowni radiologicznej i prześwietlił twór promieniami rentgenowskimi.

Wiedział, że musi wreszcie wrócić do innych zajęć. Odstawił płytkę Petriego do cieplarki i wsparł stopy na biurku, starając się zebrać myśli. Przychodziły mu do głowy dziwaczne koncepcje; trudno mu było pogodzić się z tym, co zdołał ustalić. Pomiędzy „obwodami" znajdowała się sieć tubuli i zorganizowane skupiska żywych komórek. W trakcie analiz stwierdził ostatecznie, że zielonym barwnikiem jest chlorofil. Dalsze badania wykazały, że komórki są zdolne do fotosyntezy. Cho uznał, że to zarówno zdumiewające, jak i budzące trwogę.

Zielony twór był bez cienia wątpliwości rośliną.

Podczas jazdy do mieszkania Michelle rozparła się wygodnie z zamkniętymi oczyma w fotelu obok Craiga. Erikson wiedział dokładnie, że nie dowie się od niej niczego o wcześniejszym zabiegu. Wątpił, czy zwodziła go celowo -przynajmniej taką miał nadzieję. Najbardziej gnębiło go jednak podejrzenie, przeradzające się z każdą chwilą w pewność, że Michelle nie była w pełni zrównoważona.

Zaskoczyła go ich rozmowa w szpitalu. Był zupełnie nieprzygotowany na jej zaprzeczenia, dlaczego jednak miałaby kłamać? Nie, nie była do tego zdolna, chyba że... Chyba że istotnie jest niezrównoważona. Czy powinien zachęcić ją do podjęcia na nowo sesji u doktora Bendera? Przede wszystkim musiał zachować obiektywizm, emocje zaćmiewały bowiem zdrowy osąd, a tego potrzebował najbardziej. Musiał sobie jakoś utorować drogę przez chmurę, która zaćmiła ich związek. Chociaż był wyszkolonym obserwatorem, to, czego się ostatnio dowiedział, całkowicie zbiło go z tropu. Z jednej strony usłyszał szczere i świadczące o niewinności zaprzeczenie Michelle; z drugiej Taylor niewątpliwie miał rację co do tego, co się jej przydarzyło. Craigowi pozostawało po prostu uzbroić się w cierpliwość.

Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest znużony. Gdy tylko znalazł się w jej mieszkaniu, włączył z przyzwyczajenia muzykę klasyczną. Wyciągnął się na sofie, nadal w białym lekarskim stroju, osparł głowę na jej kolanach i zasnął.

W środku nocy nagle się obudził. Michelle przegarniała palcami jego włosy.

- Która godzina?

- Około dziesiątej.

- Nie zamierzałem spać tak długo - powiedział, siadając.

- Miałeś ciężki dzień.

- Jak się czujesz?

- Dobrze. Już nic mnie nie boli. Wtulił twarz w zgięcie jej szyi i mrugnął.

103

- To najlepsza wiadomość do tej pory. Przymknęła oczy, czując, że przysuwa usta do jej ucha.

- Nie myślisz chyba o tym samym co ja, prawda? - spytała cicho. Odsunął się od niej gwałtownie, udając oburzenie.

- Chyba powinniśmy jeszcze parę dni poczekać, uśmiechnął się.

Postanowili położyć się wcześnie spać i wślizgnęli się pod chłodną pościel. Michelle natychmiast zasnęła, Erikson jednak przewracał się niespokojnie z boku na bok. Wciąż wracał myślami do wcześniejszego stwierdzenia Taylora: Michelle musiała przejść kiedyś operację. Nie potrafił dojść z tym do ładu. Zabieg przezpochwowy? Jaki?

Wreszcie znużenie wzięło górę i Craig zapadł w sen.

Spali objęci, w pewnym momencie Michelle nie budząc się, odtoczyła się na bok. Instynktownie przygarnął ją do siebie, jak gdyby sypiali ze sobą od dawna. Zamknął dłonie na jej piersiach i wtulił twarz w ciepłe zgięcie jej szyi. Tak błogiej nocy żadne z nich nie spędziło od lat.

Rano Craig obu,dził Michelle pocałunkiem. Przeciągnęła się leniwie, nie otwierając oczu. Gdy znów się ocknęła, Erikson był już prawie ubrany do pracy; właśnie zawiązywał krawat.

- Cześć - powiedziała.

- Dzień dobry. Jak spałaś?

- Świetnie.

- Ja również. - Założył buty i nachylił się, by je zasznurować. -- Cholera!

- Co się stało?

- Urwało mi się sznurowadło, a już jestem spóźniony. Masz może zapasową parę?

- W szafce, razem z butami do biegania, ale są białe.

Przymknęła oczy, wzburzyła poduszkę i przewróciła się na drugi bok. Słyszała, jak grzebie pośród jej ubrań i przesuwa wieszaki. Potem zapadła cisza. Michelle odczekała parę chwil, zastanawiając się, co mu zabiera tyle czasu. Wreszcie otworzyła oczy i wsparła się na łokciu.

- Znalazłeś je, Craig?

Nie odpowiedział. Moment później usłyszała jego kroki. Odwróciła się w stronę drzwi. Erikson podszedł powoli do łóżka, trzymając w dłoni oprawione w ramkę migawkowe zdjęcie.

- To Trish, prawda? - zapytał.

Michelle wyjęła mu fotografię z dłoni. Było to jej ulubione zdjęcie. Popatrzyła na nie ze smutkiem. Schowała je do szafy parę miesięcy temu, gdy nie potrafiła uporać się ze wspomnieniami o Trish. Stwierdziła teraz, że może patrzeć na nie bez bólu. Sama je zrobiła. Trish siedziała pośród sportowych trofeów w mieszkaniu w Georgetown. Michelle podniosła wzrok na Craiga i pokiwała głową.

- To Trish. Moja siostra.

- Kiedy zrobiono to zdjęcie?

104

- Wydaje mi się, że wieki temu, ale to było zaledwie ubiegłej zimy, parę dni przed jej śmiercią- powiedziała ze smutkiem.

Craig popatrzył na zdjęcie. Nagle zbladł jak ściana. Pośród trofeów na stole stała smukła waza, nieco rozmyta na fotografii. Większość ludzi przegapiłaby to, co w niej było - ale nie Erikson.

Wielka karmazynowa orchidea, identyczna jak kwiat, który widział w mieszkaniu doktora Wolfe'a tuż przed śmiercią starszego mężczyzny.

Erikson miał wrażenie, że się dusi. Nie był w stanie się odezwać. Odwrócił się od Michelle, nim zdołała dostrzec zgrozę w jego oczach. Gdy walczył o odzyskanie tchu, doznał przerażającego uczucia, że Michelle nigdy, przenigdy go nie okłamała.

ROZDZIAŁ 12

Erikson był wyraźnie wstrząśnięty, ale miał nadzieję, że Michelle tego nie zauważy. Postarał się przybrać nonszalancką pozę i powoli wyszedł z sypialni ze zdjęciem w dłoni. Nie chciał, żeby zauważyła jego oszołomienie. Wiedział, że orchidea była identyczna. Stała się ogniwem, łączącym śmierć Sama Wolfe'a i Trish Van Dynę.

Nie, to niemożliwe, pomyślał Erikson. Po prostu niemożliwe. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zadzwonić na policję. Dzięki medycznemu doświadczeniu w podobnych sprawach był pewien, że policja uzna to za czysty przypadek. Wystarczyłaby jakakolwiek sugestia, że roślina odgrywała rolę w zbrodni, by z rechotem wyrzucono go z posterunku. I czy można byłoby winić za to policjantów? Poza tym, gdzie jest orchidea Sama, która mogłaby stanowić dowód?

Mimo to nie potrafił zanegować widomego świadectwa, które trzymał w dłoni. Niepostrzeżenie wsunął fotografię do kieszeni na piersi. Nie śmiał na głos mówić o swoich podejrzeniach. Takie spekulacje w krytycznym momencie rekonwalescencji Michelle mogły się odbić na jej zdrowiu, może nawet spowodować nawrót choroby. Wiedział, jak bardzo była związana z Trish, więc nie mógł ryzykować. Zmusił się do zachowania spokoju, wrócił do sypialni i skończył się ubierać. Pozorował nonszalancję, zdawał sobie jednak sprawę, że Michelle cały czas się w niego wpatruje.

- Co się dzieje, Craig?

- Hm? Nic, po prostu jestem już trochę spóźniony.

- Martwisz się czymś? Wydajesz się... zatroskany.

- Owszem. Jestem obsesyjnie punktualny.

Zdawał sobie sprawę, że ta uwaga zabrzmiała dziwacznie w jego ustach, i nie potrafił spojrzeć w stronę Michelle.

105

- Craig?

- Tym bardziej, że marny dzisiaj gościnny wykład Masters i Johnsona*-dopowiedział z możliwie najszerszym uśmiechem.

- Czy jest coś, o czym mi nie mówisz? - zapytała, nieprzekonana.

- Rzeczywiście. Dobrze, że nie spotkałem Trish przed tobą. Sądząc po zdjęciu, goniłbym za nią, zamiast za tobą.

Michelle czuła, że zachowanie Craiga się zmieniło, chociaż nie potrafiłaby określić, o co chodziło. Budziło to w niej obawę. Chciała natychmiast, tu i teraz powiedzieć mu, że jest śledzona. Tropiona przez mężczyznę o ciemnej cerze, którego dostrzegła na ławce w parku i w deszczu na ulicy. Usiadła na skraju łóżka i zaczęła wyrzucać z siebie wszystkie obawy:

- Posłuchaj mnie, Craig. Wiem, że zabrzmi to dziwacznie, ale parę razy wydawało mi się, że ktoś mnie obserwuje. Śledzi mnie.

Usiadł i otoczył jąramieniem.

- Dlaczego mi nie powiedziałaś?

- Sądziłam, że mi nie uwierzysz... Sama nie jestem pewna, czy w to wierzę. Erikson utkwił badawcze spojrzenie w jej twarzy. Ogarniała go coraz

głębsza troska. Działo się coś strasznego, coś, czego nie pojmował. Czuł jednak niewzruszoną pewność, że wszystko wiąże się ze sobą: odkrycie przez Taylora operacji, której Michelle nie pamiętała, i zagadka dziwacznych okoliczności dwóch zgonów. Pomyślał nagle, że być może „wizje" Michelle wcale nimi nie były. Może nie stanowiły tego, co psychiatrzy skorzy byli określać mianem reakcji na wyparte bodźce. Mogło chodzić o coś o wiele gorszego. Coś prawdziwego, zapamiętanego.

- Boję się, Craig.

- Mikę, och, Mikę - powiedział uspokajającym tonem, trzymając ją nadal w ramionach z całych sił. Pogładził japo włosach. - Nie bądź głuptasem.

- A jeśli mam rację? - zapytała gorączkowo. - Jeżeli rzeczywiście ktoś mnie śledzi?

- Posłuchaj: nikt cię nie śledzi, rozumiesz? - powiedział zdecydowanie.

- Ale...

- Żadnych „ale" - starał się uspokoić ją pewnym siebie tonem. - Jesteś tu zupełnie bezpieczna. Właśnie wyszłaś ze szpitala. Wracasz do pracy dopiero w poniedziałek, prawda?

- Chyba tak.

- Wiem, że tak. - Pocałował ją w policzek i wstał. - Nie ruszaj się nigdzie z mieszkania. Postaram się dowiedzieć, o co chodzi.

Zerwała się z łóżka i podbiegła do odchodzącego Craiga. Przytuliła się do niego z całej siły.

- Zadzwoń! Proszę, dzwoń do mnie przez cały czas!

- Dobrze.

* Para najbardziej znanych seksuologów amerykańskich

106

Pocałował Michelle i wyszedł. Wyglądała przez okno, jak opuszcza budynek i przechodzi na drugą stronę ulicy. Kiedy zniknął z jej pola widzenia, zaciągnęła w sypialni zasłony. To samo zrobiła w pozostałych pokojach. Sprawdziła, czy okna są zamknięte, a drzwi zaryglowane. Wreszcie wycofała się z powrotem do sypialni i wsunęła się do łóżka. Przykryła się, zerkając nerwowo to na drzwi to na okna. Siedziała tak przez długi czas nieruchomo, sparaliżowana strachem.

Zmęczony Hank Cho przetarł oczy, kontemplując swoje odkrycie. Na miłość boską, czym mógł być zielony twór? Prosty, lecz zdumiewający. Ktokolwiek to coś skonstruował, czerpał z niezmiernie zaawansowanej wiedzy naukowej. Najwyraźniej zamienił roślinę w pasożyta. Podobnie jak muchołapka korzystała z wydzielin białkowych jako źródła pokarmu do procesów wzrostowych. Cho niewiele zdążył się dowiedzieć - na przykład jakim cudem fotosynteza mogła zachodzić w ludzkim brzuchu, bez światła. Aby przeżyć, zielony twór musiał najwidoczniej żywić się bogatymi w białka wydzielinami jajników pacjentki.

Wszystko, co się działo, układało się w schemat zbyt niewiarygodny, by mógł być dziełem przypadku. Im dłużej Cho się nad tym zastanawiał, tym bardziej czuł się zbity z tropu. Zaczęło się od zgonów na nowotwory, w których od początku zdumiewała go osobliwa kwietna woń. Do tego dochodził komentarz doktora Wolfe'a podczas kominka klinicystów, iż między roślinami i rakiem może występować związek. Teraz Hank Cho miał w cieplarce botaniczny cud rodem z dwudziestego pierwszego stulecia. Czy te rzeczy były ze sobą powiązane, czy też tylko to sobie wyobrażał?

Wrócił do laboratorium późno w nocy. Rutynowe zlecenia dla patologa piętrzyły się błyskawicznie. Uporanie sięz nimi wymagało kilku dni pracy, jednak Cho musiał zająć się nimi, zanim zdoła wrócić do badań osobliwego zielonego tworu.

Zgasił wreszcie światło i pozostawił gabinet w nieładzie. Zapomniał też o ołowianym fartuchu radiologicznym, zarzuconym przez nieuwagę na cieplarkę.

Zdobiące nocne niebo gwiazdy przypominały migoczące klejnoty, rozrzucone po czarnym całunie. Błyszczały tak jaskrawo, że mężczyzna na szczycie góry miał wrażenie, iż może ich dotknąć. Wiedział, że oczekiwanie jego i jego ludzi zbliża się do końca; wszystko było prawie gotowe. Wkrótce przestaną ich nękać obawy, przypominające ostatnio gwałtowne porywy wiatru w ciemne, niespokojne godziny przed rozpętaniem się burzy.

Mężczyzna nagle zwrócił uwagę na stojącą obok niego skrzyneczkę. Stało się coś niepokojącego. Fosforyzujące lśnienie, świadczące o obecności sygnału, zanikło. Mężczyzna szybko wstał z ziemi. Coś zakłóciło czynność źródła impulsów.

Mężczyzna zacisnął usta w wąską kreskę. Tak blisko celu nie mógł dopuścić do żadnych przeszkód. Spiesznie zbiegł na wąską, wijącą się wśród skał ścieżkę o granitowym podłożu. Wiedział bez zastanowienia, co trzeba zrobić.

107

Hank Cho obudził się tego ranka przeziębiony. Po ataku kichania odezwały się bóle w mięśniach i gardle. Patolog połknął dwie aspiryny i zaaplikował sobie środek obkurczający naczynia krwionośne. Włożył do kieszeni opakowanie aerozolu do nosa. Do południa zdołał je do połowy zużyć. Od ciągłych ataków kaszlu rozbolała go klatka piersiowa. W drodze na lunch łyknął trochę syropu przeciwkaszlowego z kodeiną. Po dotarciu do kafeterii osunął się na ławę w odgrodzonym zakątku. Wolałby zjeść sam, ale przysiadł się do niego szef szpitalnej ochrony.

- Kiepsko pan wygląda-powiedział.

- Bo tak się czuję. Od dwóch dni ani na chwilę nie przestaje mnie męczyć ból głowy.

- Nie tylko pana - odparł szef ochrony, pocierając skronie. - Zrobił już

pan sekcję Brewster?

Ostatnia ofiara raka, przypomniał sobie Cho.

- Nie, zajmę się nią dzisiaj po południu.

- Dobize, będę mógł poszczuć na pana rodzinę. Wszyscy w informacji chodzą przez nich po ścianach.

- Dlaczego?

- Rodzinka powariowała. Niektórym w takich przypadkach naprawdę odbija. Mąż upiera się, że kobieta zniknęła jakiś miesiąc temu, jakby mogło to mieć cokolwiek wspólnego z jej zachorowaniem. Jak gdybym mógł teraz cokolwiek w tej sprawie zrobić.

- Naprawdę zniknęła?

- Kto wie? Twierdzi, że nie było jej przez pół dnia. Trudno coś takiego sprawdzić. Wie pan, doktorze, co w tym najśmieszniejszego? Słyszałem już podobną historię. Chodziło o Lehman.

Cho zmarszczył brwi. O niczym podobnym do tej pory nie słyszał.

- Czy któraś z tych pacjentek wie, gdzie była?

- Nie, i to jest najdziwniejsze. Brewstersowie twierdzą, że kobieta nawet nie pamiętała, że nie było jej w domu. Tak samo z panią Lehman.

Dziwaczne, pomyślał Cho.

- Niech pan posłucha - powiedział do szefa ochrony. - Był pan na policji? Chciałbym, żeby mi pan wyświadczył przysługę.

Poprosił o skontaktowanie się z przyjaciółmi, wciąż pracującymi w policji. Po wyjściu z kawiarenki zadzwonił do szefa działu dokumentacji. Jego także poprosił, aby spróbował ustalić, czy którąkolwiek z ofiar raka zgłoszono oficjalnie jako zaginioną.

Dostał odpowiedź przed wyjściem z pracy. Szef ochrony poinformował go, że w aktach nie było żadnych zgłoszeń zaginięcia. Ten trop okazał się fałszywy.

Cho wrócił jednak do domu zaniepokojony tym, czego się dowiedział. Skoro nie istniały oficjalne policyjne raporty o zaginięciach, najwyraźniej ani prasa, ani naukowcy, zajmujący się przypadkami raka o nich nie słyszeli. Przypomniał sobie jednak stwierdzenie szefa ochrony, że takie raporty spo-

108

rządzano dopiero po upływie dwudziestu czterech godzin. Hankowi przyszło do głowy, że ktoś mógł porywać przyszłe matki na krótsze okresy.

Nie mógł poradzić sobie z przeziębieniem. Przez cały czas kręciło mu się w głowie. Położył się wcześnie do łóżka, rozgorączkowany i obolały. Nie mógł zasnąć, ból rozsadzał mu skronie. Dygotał pod kołdrą i czuł się jak trzy ćwierci do śmierci.

Potarł skronie i kark, i natychmiast szeroko otworzył oczy ze strachu.

Wyczuł na karku mnóstwo małych guzków.

Obmacał powiększone węzły chłonne pod kątem żuchwy i na karku. Miały średnicę ćwierćdolarówki. Cholerny wirus, pomyślał. Zaszczekał zębami. Boże, czuł się okropnie. Przewrócił się na bok i zwinął w kłębek. Skulony w pościeli czekał nieskończenie długo na nadejście snu.

Następnego ranka ledwie zdołał zwlec się z łóżka. Czuł się zbyt osłabiony i chory, by pracować, postanowił więc, że weźmie wolne popołudnie i pogrzebie trochę w szpitalnej bibliotece. Nie wiedział dokładnie, co - i czy cokolwiek w ogóle - chciałby znaleźć. Postanowił, że po prostu sprawdzi wszystkie ustalone i podejrzewane związki między roślinami i ciążą.

Zapadł się głęboko w fotelu, obłożony ciężkimi medycznymi tomiszczami, i zaczął przewracać kartki. Przegląd odpowiednich partii tekstu pozwolił mu ustalić, że na ciążę wpływały przede wszystkim hormony, wydzielane przez oś przysadka-jajnik. Przysadka! Clements pytał go ostatnio o przysadkę. Doniesienie o zachorowaniach noworodków!

Potem Cho natrafił na liczne wzmianki o wyciągach roślinnych oraz ich wpływie na wydzielanie hormonów. Niektóre z roślinnych substancji pobudzały na przykład silnie laktację - wytwarzanie mleka. Dotyczyło to między innymi rozmaitych gatunków sporyszu oraz kory i liści pewnych tropikalnych drzew. Nieco później patolog wyszukał coś jeszcze: Narodowy Instytut Onkologiczny doniósł, że grupa mało znanych leków ziołowych o nie ustalonej wartości leczniczej powodowała u zwierząt doświadczalnych pojawianie się niezwykłych nowotworów.

Serce Cho łomotało, częściowo wskutek gorączki, częściowo pod wpły-= wem podniecenia. Przypominał sobie dokładnie, co Sam Wolfe powiedział na zebraniu klinicznym. Stwierdził, że żyjący na roślinach - czy nie chodziło o orchidee? - grzybek wykazuje pod mikroskopem uderzające podobieństwo do utkania nowotworu zabijającego ciężarne kobiety. Wówczas oświadczenie to stało się obiektem żartów, być może jednak Wolfe miał rację.

Patolog zapisywał swoje chaotyczne spostrzeżenia w notesie. Gdy odczytał je ponownie, nawet jemu wydawały się pozbawione sensu. Może Clements zdołałby znaleźć w nich jakiś ład. A może Erikson; młody lekarz był bardzo bystry.

Po szóstej Hank Cho poczłapał z powrotem do laboratorium. Czuł jeszcze większą gorączkę niż wcześniej. Wiedziony impulsem, po drodze wpadł do dyżurki pielęgniarek i zmierzył sobie temperaturę. Był wstrząśnięty, gdy okazało się, że ma czterdzieści stopni Celsjusza.

109

I

Rzeczywiście piekielny wirus, pomyślał. Czym się zaraził? Po powrocie do laboratorium wpadł na jedną z pracujących na wieczornej zmianie laborantek.

- Zrywasz się wcześniej? - zapytał.

- Wychodzę tylko na kolację, panie doktorze - odpowiedziała. - Może panu coś przynieść?

- Nie, ale przed wyjściem mogłabyś mi pobrać krew.

- Źle się pan czuje? Nie wygląda pan najlepiej, doktorze.

- Jestem pewny, że to tylko silne przeziębienie. Chcę zrobić sobie morfologię, żeby się upewnić.

Cho usiadł w fotelu, czując, że nogi się pod nim uginają. Laborantka założyła mu opaskę uciskową i wyjęła ze stojaka probówkę z korkiem lawendowej barwy, służącą do pobierania krwi. Okazała się bardzo sprawna; w parę sekund zdołała wkłuć się do żyły. 1 - Mam sama ją zrobić? - zapytała.

- Nie, idź ha kolację. Poradzę sobie.

Laborantka podała patologowi ciepłą probówkę i wyszła. Cho przeszedł do drugiego pomieszczenia, w którym znajdował się automatyczny analizator. Odkorkował probówkę i umieścił próbkę krwi w urządzeniu. Opracowanie wyników zabierało jedynie sekundy. Cho oddarł wydruk i popatrzył na rezultaty. Oczy rozszerzyły się mu ze zmartwienia, gdy zobaczył liczbę białych ciałek - okazała się zdumiewająco wysoka.

Czyżby dopadło go coś innego niż wirus? Zalewając się potem, powoli i z trudem wykonał rozmaz krwi na szkiełku podstawowym. Dodał barwnik cytologiczny i spłukał nadmiar. Wsunął szkiełko pod mikroskop. Po chwili z łomoczącym sercem i uchylonymi ustami podniósł głowę znad

okularu.

W jego krwioobiegu znajdowały się tysiące skupisk nowotworowych

komórek.

- Stop-klatka. Trójka. Dobrze, teraz cofnij parę klatek i odtwórz jeszcze raz.

Widok na monitorze, dołączonym do minikamery waszyngtońskiej sieci telewizyjnej, był wyśmienity. Krótkie ujęcie złowiło surowy wyraz twarzy doktora Ridleya Clementsa, przedzieraj ącego się przez tłum dziennikarzy. Nie odpowiadał na pytania, nie mówił też nic od siebie. Miał minę osoby zapędzonej w kozi róg.

Komentator sieci telewizyjnej przejrzał taśmę wideo jeszcze kilka razy, starając się ustalić, w jaki sposób i czy w ogóle wykorzystać nakręcony materiał. Epidemia w stolicy zdecydowanie zasługiwała na miano najważniejszego tematu, jednak ani on, ani producent, ani scenarzyści nie mogli zgodzić się, jak umieścić ją w porządku wieczornego programu.

I

- To wypełniacz, Bob. Na pewno technicznie dobry, ale to tylko trzydzieści sekund wypełniacza.

Komentator potrząsnął głową, konsekwentnie wskazując na podgląd z trójki.

- Nie popuszczę. Chcę, żeby poszło to dzisiaj jako najistotniejszy temat. Kogo obchodzi, że doktor idzie w zaparte? O sprawie i tym fececie gada się w mieścje więcej, niż o szczycie w następnym tygodniu. Masz informacje z innych sieci?

- Wciąż sprawdzam - odparł technik, przyciskający słuchawkę do ucha.

- Mimo to twierdzę, że trzeba to puścić. Nie wycisnęliśmy z niego ani słowa. Sztywny jak decha. Nasza dziennikarka naprawdę dała mu popalić, a on nawet nie raczył pokazać jej figi.

- O to właśnie chodzi. Ile ich już umarło? Dwadzieścia dwie?

- Dwadzieścia trzy, według informacji z dzisiejszego południa.

- Właśnie. - Komentator pokiwał z emfazą głową. - Dokładnie o to mi chodzi! Przez niecałe dwa miesiące, odkąd dowiedzieliśmy się, że sprawa wymknęła się spod kontroli, całe Wschodnie Wybrzeże liczy ofiary razem z nami. Zaręczam ci, że każdy, kto włączy dziś wieczorem telewizor, zna tę liczbę na pamięć i robi w portki ze strachu, że pojawi się informacja o śmierci numeru dwudziestego czwartego! - Producent wzruszył bez słowa ramionami, lecz jego mina świadczyła, że w duchu zgadza się z komentatorem. - Posłuchaj, donoszenie o nowych wydarzeniach to nasza praca - tłumaczył komentator. -Nie musi być to prawda objawiona, wystarczy, że nadaje się do dziennika. Miasto jest w tej chwili sparaliżowane ze strachu, nawet Światowa Organizacja Zdrowia podjęła własne dochodzenie, a mimo to nikt nie chce pisnąć ani słowa prasie czy telewizji. Wiesz, co naprawdę myślę? Wątpię, czy Ridley Clements wie wiele więcej od nas. Nie chodzi o to, że coś ukrywa. Nic nie mówi, bo nie ma nic do powiedzenia. I to właśnie, panowie, będzie nasz temat: jego milczenie. Możemy to nazwać naukową niewiedzą albo fiaskiem medycyny - nieistotne. Oczywiście, gdyby forowany na stanowisko lekarza naczelnego kraju kandydat stracił przed kamerą opanowanie i powiedział „Odpieprzcie się", podniosłoby to oglądalność, ale nie musimy na to czekać z zapartym tchem. Twierdzę, że musimy nadać cały materiał, jaki zebraliśmy do tej pory - a na razie mamy wyliczankę umarłych i umierających.

Mała grupka pracowników dziennika zamilkła i zajęła się ponownie studiowaniem taśmy. Nie śmieli przyznać się, że sami są wstrząśnięci tym, co zamierzali przedstawić wieczorem w profesjonalny sposób. Zmuszali się do zachowania spokoju, nawet gdy okazało się, że liczba ofiar raka wzrosła do dwudziestu pięciu.

- Wspaniały okaz.

- Czego, proszę pana? - zapytał Erikson. - Wiem, że to orchidea. Miałem nadzieję, że zdoła mi pan o niej powiedzieć coś więcej, na przykład jaki to gatunek i skąd pochodzi.

111

- To oczywiście Lycaste - odpowiedział rozmówca Craiga, jak gdyby miał do czynienia ze skończonym idiotą.

Pan Gleason przyjrzał się fotografii trzymanej w wyciągniętej na całą długość ręce. Każdy szczegół oceniał tak dokładnie, jak badający cenny klejnot jubiler. Co parę sekund mamrotał coś niezrozumiałego w sposób sugerujący, że nawykł do mówienia do siebie. Erikson uznał Gleasona za niezwykle ekscentrycznego. Nie wiedział jednak, czyjego osobliwość ma cokolwiek wspólnego z pełnieniem funkcji przewodniczącego lokalnej gałęzi Amerykańskiego Towarzystwa Orchideologicznego.

- Gdzie zrobiono to zdjęcie?

- Tutaj, w Waszyngtonie - odrzekł Erikson.

- Wykluczone. Absolutnie niemożliwe.

- Dlaczego.

- Musiano je wykonać w Meksyku, a dokładniej w Chiapas. Ta szczególna odmiana Lycaste rośnie tylko w tamtej okolicy.

- Na pewno hoduje się ją również w tutejszych oranżeriach.

- Och, gdyby tylko tak było! Zwłaszcza tak piękne okazy. Większość amerykańskich odmian Lycaste jest dość pospolita. Są hodowane od dwudziestu lub więcej pokoleń, i z pewnością mało przypominają ten okaz. Słyszał pan o Konwencji Handlu Międzynarodowego Ginącymi Gatunkami? -Erikson niemo wyraził zaprzeczenie. - Idiotyczny pakt. Państwa członkowskie zdecydowały, że wszystkie gatunki orchidei, z wyjątkiem paru, które już trafiły na listę ginących, powinny znaleźć się w kategorii zagrożonych. Oczywiście oznacza to, że eksportujące państwo musi przedstawić mnóstwo dodatkowej dokumentacji, praktycznie niemożliwej do uzyskania. W rezultacie wielu gatunków nie da się już uzyskać na drodze legalnego importu. Jestem pewny, że to zdjęcie zrobiono w samym Chiapas lub jego pobliżu. Jeżeli jednak pański fotograf chciałby zarobić sowitą prowizję, istnieją sposoby...

- Dlaczego Lycaste jest tak wyjątkowa? - przerwał Erikson.

- Po pierwsze, ze względu na rozmiary. Jest dość spora jak na ten gatunek. Do tego dochodzi barwa. O ile mi wiadomo, jeszcze nigdy nie skatalogowano tak czystej, głębokiej purpury.

- Gdzie mogę się tego dowiedzieć na pewno?

- Hm, największym znawcą tych orchidei jest profesor Gutierrez w Meksyku. Naturalnie może pan do niego napisać.

- Nie mógłbym zadzwonić?

- Nie, na miłość boską. Słyszałem, że absolutnie gardzi Amerykanami. Pewnie nie zdołałby pan opisać orchidei przez telefon.

Gleason pogrzebał w kilku katalogach i odszukał adres profesora. Erikson podziękował i wyszedł. Wrócił w parę minut do mieszkania Michelle. Odryglowała drzwi i serdecznie go uścisnęła.

- Szkoda, że musiałeś siedzieć tak długo. Martwiłam się. Jak minęło zebranie personelu?

112

- Świetnie - odpowiedział z uśmiechem, pochylił się i pocałował jąw usta. - Wszyscy lekarze przystali na moją ostatnią propozycję, dotyczącą zwiększenia szans pacjentów na przeżycie.

- Jaką?

- Od przyszłego tygodnia wszystkie pielęgniarki będą chodziły w stroju topless, z wyjątkiem oddziału intensywnej opieki kardiologicznej.

Był gotów na wszystko, byle ją uspokoić i dodać otuchy, zmniejszyć rosnący z każdym dniem lęk. Przez parę godzin grali w remika; Craig przez cały czas zabawiał Michelle idiotycznymi żarcikami i beztroskimi komentarzami.

Żadne z nich nie zdołało zasnąć tej nocy. Daremnie kręcili się w pościeli z boku na bok. Craig przekonywał się, że wmawianie Michelle, iż będzie przez kolejne dwadzieścia cztery godziny w szpitalu na dyżurze, to tylko niewinne kłamstwo. Wreszcie zdołała zapaść w niespokojny sen, nie zdając sobie sprawy, że nadal czuwający Erikson pilnie obmyśla plan działania.

ROZDZIAŁ 13

Wyszedł z mieszkania Michelle o świcie, gdy jeszcze spała. Szybko wrócił do swego domu. Spakował siew dziesięć minut. Przy odrobinie szczęścia powinien szybko dotrzeć na miejsce i wrócić następnego ranka, mając dość czasu, by sprawdzić, co dzieje się w szpitalu przed wyruszeniem do Michelle na przyobiecane śniadania połączone z obiadem. Zabierał ze sobą tylko ubranie na zmianę, przybory toaletowe i zdjęcie orchidei.

Zatrzymał taksówkę i kazał się zawieźć na lotnisko imienia Dullesa. Wcześniej obdzwonił linie lotnicze. Urzędniczka zajmująca się rezerwacjami powiedziała, że wybrał sobie bardzo popularne połączenie. Miejsca w większości były zarezerwowane z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Gdyby jednak dotarł na lotnisko wystarczająco wcześnie, może uda mu się zająć miejsce kogoś, kto zrezygnował w ostatniej chwili. Tego ranka dopisało mu szczęście. Znalazło się wolne miejsce.

Samolot wylądował w międzynarodowym porcie lotniczym imienia Be-nito Juareza tuż po drugiej po południu lokalnego czasu. Craig nie zawracał sobie głowy wymianą dolarów na pesety; stewardessa zapewniła go, że większość kupców i tak woli amerykańską walutę. Mając nadzieję, że zastanie profesora na uczelni, złapał taksówkę i podał kierowcy adres wydziału Uni-versidad National de Mexico.

Wiedział, że dał taksówkarzowi za duży napiwek, lecz się tym nie przejął. Po trzeciej dotarł do Instituto Botanico. W holu nie było ani tablicy informacyjnej, ani żadnego biurka, gdzie mógłby zapytać o gabinet Gutierezza. Na prawie pustych korytarzach było duszno i gorąco. Craig zapuścił się

8 - Kwiat śmierci

113

1

niepewnie w jeden z nich. Uśmiechnął się na widok dwóch studentek, które wyłoniły się zza rogu. Bułka z masłem — był pewien, że teraz bez trudu uzyska informację. Zwrócił się do nich w uprzejmej angielszczyźnie. Dziewczyny popatrzyły jednak z góry na przystojnego gringo i odeszły niespiesznie z wyraźną wzgardą. Powiódł spojrzeniem po ich szerokich biodrach, ciasno opiętych tkaniną levisów. Amerykańskie dżinsy były dla nich dość dobre -chociaż nie on sam. Ich strata. Wzruszył ramionami. Nigdy się nie dowiedzą, jaki ze mnie wspaniały facet.

Mimo wszystko poczuł się sfrustrowany i szybko ruszył w przeciwnym kierunku. Nie rozumiał, dlaczego budynek jest niemal opustoszały. Nieco dalej natknął się na człowieka w białym, chłopskim stroju, zamiatającego gabinet. Tym razem Erikson zwrócił się do niego prostymi hiszpańskimi słowami, które zapamiętał z liceum.

Mężczyzna popatrzył na niego obojętnie. Erikson zaczynał czuć się jak idiota, stojąc z walizką w ręku i wyczekującą miną. Wiedział, że jego hiszpański nie jest aż tak zły. Mężczyzna popatrzył w stronę kieszeni Craiga. Erikson postawił walizkę na podłodze i wyjął z portfela dolara.

- El profesor Gutierrez, porfavor? — powtórzył.

Mężczyzna bez wahania wziął od niego pieniądze. Odstawił szczotkę i dał znak Amerykaninowi, by szedł za nim. Weszli piętro wyżej i dotarli korytarzem do gabinetu na jego końcu. Mężczyzna zapukał cicho i wszedł do środka, zostawiając Craiga na zewnątrz. Po paru chwilach wyszedł na zewnątrz, wzruszył ramionami i powoli pokręcił głową.

- El Doctor no ąuiere ver al, seńor.

Erikson nie po to przejechał taki kawał, by dać się odprawić z kwitkiem. Otworzył ponownie portfel i wyjął z niego pięć dolarów. Wręczył je mężczyźnie wraz ze zdjęciem orchidei. Oczy sprzątacza rozszerzyły się ze zdumienia. Zawrócił do gabinetu i zamknął za sobądrzwi. Erikson dosłyszał przez nie stłumione odgłosy rozmowy. Tamten wreszcie wyszedł i bez słowa minął Craiga. Po paru sekundach w drzwiach pojawił się niski mężczyzna w lnianym garniturze. Miał rzedniejące, czarne włosy i cienki jak ołówek wąsik. W jego spojrzeniu malowało się niedwuznaczne szyderstwo. Erikson poczuł, że gdyby nie zdjęcie, ten człowiek byłby gotów na niego napluć.

- Skąd ma pan to zdjęcie, seńor? - zapytał naukowiec wyśmienitą angielszczyzną.

- Mogę z panem porozmawiać, profesorze?

- Reprezentuje pan prasę?

- Nie, interesuje mnie wyłącznie orchidea.

- Proszę za mną-ustąpił mężczyzna, zachowując jednak skrajną wyniosłość. Za przedpokojem znajdował się ciasny, lecz odświeżająco chłodny gabinet.

Oprócz zaścielonego papierami biurka niemal całą resztę pomieszczenia zajmowały rośliny. Erikson ocenił niewprawnym okiem, że są to przeważnie orchidee. Wisiały pod sufitem i na ścianach, rosły w donicach na podłodze. Niektóre

114

pyszniły się wspaniałymi kwiatami. Mieszanina zielonych liści i jaskrawego kwiecia przydawała gabinetowi mistycznej aury.

- Wspominał pan coś o orchidei, seńor?

Nigdzie nie było miejsca, żeby usiąść. Profesor zajął jedyny fotel, Erikson musiał stać i czuł się jak uczniak, wezwany przez dyrektora szkoły. Gutierrez przeniósł spojrzenie z Amerykanina na zdjęcie i z powrotem, czekając na odpowiedź gościa.

- Nie mam nic do powiedzenia, panie profesorze. Przyjechałem po to, by pana wypytać.

- A zdjęcie, seńor?

- Mój przyjaciel jeździ na wakacje do Chiapas - odparł, przypominając sobie, czego dowiedział się od Gleasona w Waszyngtonie. - Przysłał mi to zdjęcie oraz kilka innych. Studiuję w Guadalajarze. Jutro wracam do domu. Moja rodzina kocha orchidee. Miałem nadzieję, że dowiem się od pana, gdzie mógłbym taką kupić.

- Skąd ma pan moje nazwisko?

- Z biblioteki uniwersytetu.

- Pan kłamie, seńor - stwierdził Gutierrez, przyglądając się młodszemu mężczyźnie.

Erikson nie wiedział, czy profesor sprawdza jego blef, czy też gra na zwłokę, by uzyskać więcej informacji. Po minucie lodowatego milczenia nie miał jednak innego wyboru, jak tylko pójść w zaparte.

- Nie kłamię, profesorze. W książkach w bibliotece wyczytałem, że jest pan największym autorytetem w dziedzinie orchidei. Może mi pan pomóc? Jestem gotów zapłacić, jeśli panu na tym zależy.

- Nie interesują mnie pańskie dolary - odrzekł Gutierrez, podnosząc się z fotela. — I tak skorumpowały mój kraj. Co do orchidei, na pewno nie zdoła pan jej kupić. Rząd tego zakazał, więc niech pan nie myśli, że zdoła przekupić jakiegoś urzędnika.

Same sukcesy, pomyślał Erikson. Mimo że gospodarz potraktował go w obrzydliwy sposób, Craig nie tracił nadziei. Czuł, że wzgarda profesora ma czysto polityczne podłoże, a nie jest wynikiem jego kłamstwa. Gutierrez po prostu nie lubił Amerykanów.

- Nie przyjechałem tu, żeby kogokolwiek przekupić. Jeżeli orchidea nie jest na sprzedaż, to trudno. Myślałem po prostu, że dowiem się od pana, gdzie można ją znaleźć.

- To święty kwiat, seńor. Nazywano go La Flor de Dios. Opisywano mi go, lecz do tej pory nie widziałem go nawet na zdjęciu. Gdzie dokładnie w Chiapas widział go pański przyjaciel?

- Działa w Korpusie Pokoju. Nie jestem pewien, gdzie jest w tej chwili.

- Prawdopodobnie w Tabasco, albo w Campeche - zastanowił się na głos Gutierrez. — Miałbym wielką ochotę porozmawiać z pańskim przyjacielem. Wie pan, jak mógłbym się z nim skontaktować?

115

- Dlaczego nazwał pan tę orchideę świętym kwiatem? - odpowiedział wymijająco Erikson.

- Z tą odmianą Lycaste wiąże się wiele historii, seńor. Niewątpliwie większość z nich to bujdy. Przez kilkaset lat nikt oficjalnie nie potwierdził jej istnienia. Widzi pan, La Flor de Dios był religijnym symbolem Majów.

- Majów?

- Nigdy nie słyszał pan o Majach?

- Owszem, słyszałem. Wiem trochę o Aztekach i Inkach, ale Majowie...

- No to nic pan nie wie. Aztekowie byli barbarzyńcami, a Inkowie żyli w Peru.

- Dlaczego Majowie uważali tę orchideę za świętą? Gutierrez wstał i okrążył biurko, przyglądając się swoim okazom.

- Niektórzy twierdzą, że Majowie używali Boskiego Kwiatu w swoich ceremoniach. Potomkowie Majów na Jukatanie wciąż o nim mówią, chociaż wątpię, czy go kiedykolwiek widzieli. Dlatego jestem tym bardziej ciekaw, gdzie pański przyjaciel zrobił to zdjęcie.

- Czy mógłbym porozmawiać z jakimś Mają?

- Co pan studiuje, seńor? - zaśmiał się Gutierez. - Na pewno nie historię?

- Nie.

- Nie ma już prawdziwych Majów, ani ich kapłanów. Ostatni członkowie tego ludu zniknęli tysiąc lat temu.

Tysiąc lat... Craigowi kołatało się po głowie, że czytał kiedyś o tajemnicy zniknięcia Majów.

- Czy mógłbym zdobyć gdzieś więcej informacji o tym kwiecie?

- Oczywiście. W każdej bibliotece.

Erikson nie miał czasu wysiadywać w bibliotekach. Zależało mu na czymś konkretniejszym niż mętne wzmianki na zakurzonych kartach jakiegoś tomu z oślimi uszami. Nie po to zajechał tak daleko, by wracać z pustymi rękami, zwłaszcza gdy wreszcie wpadł na trop wyjaśnienia, co było powodem śmierci Sama Wolfe'a i Trish Van Dynę.

- Może mógłbym z kimś porozmawiać? Niech pan poda mi jakieś nazwisko, adres, cokolwiek!

Gutierrez wahał się, aż Erikson obiecał, że postara się skontaktować z „przyjacielem z Korpusu Pokoju".

- Może jest jedna taka osoba, seńor.

- Kto? Proszę mi powiedzieć!

- Nazywa się Helmsley. Profesor Helmsley. Od wielu lat mieszka w moim kraju.

Helmsley? Nazwisko sugerowało brytyjskie pochodzenie.

- Czy to Anglik?

- Amerykanin, podobnie jak pan.

- Gdzie mogę go znaleźć? - zapytał z podnieceniem Erikson.

- Niedaleko, też w Mexico City. Niestety, nie mam jego adresu.

- Wie pan, od kogo mógłbym go dostać?

- Dwie przecznice stąd jest posterunek policji. Niech pan tam pójdzie. Pewnie będą mogli panu powiedzieć, gdzie mieszka profesor Helmsley.

Erikson podziękował i wyszedł. Gdy szedł korytarzem, wydawało mu się że słyszy dobiegający zza drzwi gabinetu gromki śmiech. Zarumienił się. Czuł pogardę do Gutierreza i upokorzenie. Rzucenie nazwiska Helmsleya stanowiło zapewne tylko tanie oszustwo, do jakiego uciekł się Gutieerrez, by się pozbyć Craiga.

Po kilku minutach wkroczył po schodach na posterunek. Podszedł do dyżurującego sierżanta i zaczął mówić najbardziej eleganckim hiszpańskim, jaki znał.

- Mówię trochę po angielsku, seńor.

- Dzięki Bogu. Panie sierżancie, próbujęznaleźć człowieka nazwiskiem Helmsley. Nie wiem, jak ma na imię. Jest profesorem. Powiedziano mi, że mieszka w pobliżu. Mam nadzieję, że zdołam dowiedzieć się od pana, gdzie go znaleźć.

- Helmsley? Archeolog?

- Prawdopodobnie. - Erikson zmrużył oczy. - Być może jest archeologiem. Podobno specjalizował się w Majach.

- Owszem. W takim razie szuka pan profesora Roberta Helmsleya. Mogę panu powiedzieć, gdzie go znaleźć, ale chyba nie warto go szukać, seńor.

- Dlaczego?

- To szaleniec, seńor.

Policjant postukał się w głowę. Czy właśnie dlatego śmiał się Gutierrez?

- Jest niebezpieczny?

- Niebezpieczny? Nie, zupełnie nieszkodliwy. Zwariowany staruszek.

- No to niech mi pan pomoże. Muszę z nim porozmawiać!

- Jak pan sobie życzy seńor - wzruszył ramionami funkcjonariusz. Odprowadził Eriksona do wyjścia i udzielił mu wskazówek: — Znajdzie go pan niedaleko stacji kolejowej, nie więcej niż kilometr stąd. Niech pan zapyta któregokolwiek dzieciaka. Za parę centavos zaprowadzą pana do El Loco.

Erikson zaczął schodzić po stopniach, lecz się odwrócił.

- Dlaczego pan mówi, że Helmsley zwariował?

- Robaki, seńor. Robaki jedzą mu mózg.

Erikson zmarszczył czoło. Czyżby policjant mówił dosłownie? Czytał o tropikalnych pasożytach, zagnieżdżających się w mózgu. W co się ładował? Żądlące wspomnienie śmiechu Gutierreza rozległo się jeszcze głośniej w uszach Craiga. Ruszył pylistymi ulicami, kierując się wskazówkami policjanta. Może była to tylko strata czasu? Czego właściwie mógłby dowiedzieć się od Helmsleya? Mimo to szedł dalej, bo inaczej przyszłoby mu wracać do Waszyngtonu, wiedząc o orchidei tyle samo, ile w momencie przybycia.

Wąskie uliczki były zaśmieconymi zaułkami. Po błotnistych ścieżkach wijących się wśród slumsów kręciło się mnóstwo bezdomnych kotów i gołych

117

dzieciaków. Co parę przecznic do el turista podchodziły bandy wychowanych na ulicy urwisów, szarpali go za ubranie i żebrali, podsuwając pod nos otwarte dłonie. Erikson delikatnie ich od siebie odganiał.

Wkrótce dotarł w pobliże stacji przeładunkowej. Grupka starszych chłopców kopała postrzępioną piłkę, z której wyłaziła guma. Erikson podszedł do tego, który wydawał mu się najstarszy. I najbrudniejszy.

- Conoces tu al Profesor Helmsley, un norte americano viejo? Wyrostek popatrzył na Craiga podejrzliwie. Erikson wyjął monetę z kieszeni. Chłopak się uśmiechnął.

- El Loco? Si, seńor.

Wyciągnął rękę po monetę. Erikson zacisnął ją w dłoni.

- Demuestramelo.

Chłopak powiedział do swoich kolegów coś zbyt szybko, by Craig zdołał go zrozumieć. Następnie dał Craigowi znak, by szedł za nim. Zapuścił się w głębi ulicy w wąską ścieżkę biegnącą przez rumowisko. Na końcu pylistej dróżki stała samotna, pozbawiona drzwi chata. Na ziemi przed wejściem walały się puste butelki po teąuili.

- Aąui, seńor. El Loco.

Erikson ostrożnie podszedł do chaty. Przy drzwiach poczuł drażniący nozdrza, zatęchły odór alkoholu. Zawahał się, zebrał się w garść i wszedł do środka. Ogarnęły go ciemności, bzykały muchy. Craig odchrząknął i zaczerpnął głęboko tchu.

- Profesor Helmsley?

Odpowiedzi nie było. Erikson obejrzał się na chłopaka, który pokiwał energicznie głową.

- Profesor Robert Helmsley? - powtórzył głośniej Craig.

Chłopak uśmiechnął się i klepnął Eriksona w ramię. Craig dał mu monetę i dzieciak odbiegł ze śmiechem.

- Mogę wejść, panie profesorze?

- Idź pan sobie!

- Niech pan da spokój, profesorze. Przyjechałem tu aż z Waszyngtonu. Nie zabiorę panu wiele czasu.

- Proszę zostawić mnie w spokoju!

- Chcę panu pokazać pewną fotografię. Zdjęcie La Flor de Dios.

W głębi chaty rozległ się szelest i odgłos pocieranej zapałki. Craig dostrzegł poświatę naftowej lampki. Niosący jąmężczyzna podszedł bliżej. Erikson przygotował się na najgorsze, j ego oblicze okazało się jednak mniej odrażające, niż przypuszczał. Sądząc po słowach policjanta, Craig spodziewał się niemal, że głowa Helmsleya będzie roiła się od larw. Okazało się jednak, że profesor to żałosny, schorowany starzec. Był o wiele niższy od Eriksona i chodził przygarbiony. Niósł starą naftową lampę w jednej ręce i w połowie opróżnioną butelkę teąuili w drugiej. Blask lampy podświetlał jego twarz, pokrytą owrzodzeniami i sączącymi rankami. Przez białą szczecinę przezierały

118

obrzęknięte, czerwone policzki. Usta starca były suche i spękane, skóra złusz-czała się z płatków jego uszu. Mimo oczywistej choroby, jego oczy lśniły jednak zdumiewającą inteligencją. Helmsley przyjrzał się podejrzliwie Erikso-nowi.

- No, o co chodzi? Nie zamierzam tracić całego dnia na rozmowę z panem. Craig nie potrafił się powstrzymać od uczucia litości.

- Mogę wejść dalej, profesorze?

- Profesorze? - mruknął Helmsley. - Śmiechu warte. No dobrze, niech pan wchodzi, jak pan chce, ale nie życzę sobie, żeby pan długo siedział.

Erikson wszedł do nory za gospodarzem. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegł ze zdumieniem, że w odróżnieniu od brudu na zewnątrz, w środku panował względny ład. Podłogę stanowiło ubite glinia-ne klepisko. Przydałoby mu się porządne zamiecenie, ale nie było tu śmieci, jakie poniewierały się na ulicy. Kwadratowa izba miała bok długości mniej więcej siedmiu metrów. W kącie stała prycza, pod drugą ścianą znajdował się mały stół i naftowy piecyk. Oprócz tego we wnętrzu było tysiące eksponatów.

Niezliczone rzeźbione figurki z kamienia stały osobno lub były złożone w równe kopce. Małe figurynki i duże posągi, delikatne paciorki i eleganckie wyroby garncarskie, wyszukane porcelanowe wazy i wielkie, ręcznie obrabiane stele, przypominające nagrobki i wsparte o ściany. Kolekcja ta mogła spełnić marzenia każdego rabusia. Erikson zastanawiał się, jak Helmsley zdołał zapewnić jej bezpieczeństwo.

- Nie poproszę, żeby pan usiadł, bo i tak nie ma na czym - powiedział profesor. - Kto panu o mnie powiedział?

- Profesor Gutierrez z...

- Obrzydliwy zdrajca! - wypalił Helmsley. - Co panu powiedział?

- Tylko tyle, że...

- Wie pan, jaki to kunktator i drań? - przerwał mu Helmsley. - Prowadziłem wykopaliska niedaleko Peten. Bajeczne, nietknięte znalezisko. Zanim się spostrzegłem, Gutierrez ze swoimi ludźmi... Ach, do diabła z tym. To i tak już zamierzchła historia. :

Wypił łyk teąuili i osunął się ciężko na pryczę.

Erikson przyglądał się badawczo niskiemu starcowi. Był bez wątpienia alkoholikiem i może istotnie postradał zmysły. Zachowywał się tak, iż nie dziwiło, że przylgnął do niego przydomek El Loco - Wariat. Mimo to widać w nim było ślady dawnej klasy. Craig otworzył walizkę i wyjął zdjęcie.

- Poznaje pan tę orchideę, profesorze?

Helmsley wziął od niego fotografię i przymrużył oczy. Powoli się wyprostował, przybierając pełną godności pozę. Odstawił butelkę teąuili i podniósł zdjęcie w obydwóch dłoniach bliżej światła.

- A więc to prawda - powiedział cicho.

- Co?

119

I

r

- To prawda - powtórzył Helmsley z rewerencją. - Ona istnieje.

- O czym pan mówi, profesorze?

Helmsley podniósł na Eriksona niebieskie oczy, w których zalśniło zainteresowanie.

- Gdzie pan znalazł to zdjęcie?

- Nie znalazłem go. Dziewczyna na fotografii to siostra mojej przyjaciółki. Zrobiła je właśnie moja przyjaciółka.

- Byłem pewien, że ta orchidea wyginała - kontynuował Helmsley. Podekscytowany, ponownie przyjrzał się fotografii. - Jeżeli mówi pan prawdę, tej kobiecie może grozić niebezpieczeństwo!

Erikson zmarszczył brwi.

- Zdjęcie zrobiono zeszłej zimy - powiedział nierównym głosem. - Ta dziewczyna już nie żyje.

- Hm. - Helmsley przeniósł wzrok na Craiga. - Nie dziwię się; za tym kwiatem podąża śmierć. - Odłożył zdjęcie i wypił kolejny łyk z butelki. -Gdzie zrobiono to zdjęcie? W Gwatemali? W dżungli?

- Tysiące kilometrów stąd. W Waszyngtonie, stolicy Stanów Zjednoczonych.

- Waszyngtonie, powiada pan? - Profesor zrobił zaskoczoną minę.

- Co w tym niezwykłego?

- W Waszyngtonie! - powtórzył z ekscytacją Helmsley. - Wiedziałem! A więc kapłani przeżyli!

- Słucham?!

- Ha! A nie mówiłem! - Profesor zerwał się raptownie na równe nogi z gorejącymi oczyma i szaleńczym uśmiechem. - Powtarzałem to tym draniom, a oni mi nie wierzyli, nazywali wariatem, śmiali się ze mnie! - Wzniósł pod sufit zaciśniętą pięść. -Na Boga, miałem rację! Przecież odkryłem jedynie ślady ich odejścia z tych okolic, ale wszyscy byli zbyt uparci, żeby mi uwierzyć! Wtedy właśnie wróciłem do Meksyku i tu zamieszkałem. Wie pan, co jeszcze odkryłem, zanim ostatecznie wyjechałem ze Stanów? - Erikson dał potrząśnięciem głowy znak, aby profesor znów podjął chaotyczną opowieść. - Chodziło o wykopaliska nad rzeką James. Szukano śladów zaginionych osad w Wirginii. Znaleziono ruiny z początku siedemnastego wieku i sterty kości, pozostałych po jakiejś masakrze. Ale widzi pan, jedna z czaszek różniła się całkowicie od czaszek amerykańskich Indian! - mówił dalej Helmsley, podkreślając słowa gwałtownymi gestami. - Wystarczyło mi na nią raz spojrzeć, i zdałem sobie sprawę, że taką samą strukturę kostną miały czaszki Majów! Wyśmiano mnie. Wyśmiano! A teraz to! Rozumie pan, co to oznacza?

- Co, panie profesorze?

- Że Majowie nadal żyją, w dwudziestym stuleciu! Gdzieś w pobliżu Waszyngtonu! No, z tym dowodem mogę wrócić i... - Popatrzył na stojącego w bezruchu Eriksona. - Pan też mi nie wierzy, co?

- Oczywiście, że wierzę, profesorze - odparł spokojnie Craig.

120

Entuzjazm Helmsleya wygasł i starzec usiadł z powrotem na rozpadającej się pryczy.

- Nic pan nie wie o tej orchidei, prawda?

- Nie, panie profesorze - powiedział Erikson, zaczynając tracić cierpliwość - Po to właśnie do pana przyjechałem! Możliwe, że kobieta na zdjęciu została zamordowana, a...

Helmsley podniósł dłoń, by go uciszyć.

- Chodź, chłopcze. Usiądź. - Poklepał pryczę obok siebie. Erikson powoli przycupnął koło starca na wystrzępionym wełnianym kocu. - Chcesz dowiedzieć się czegoś o Boskim Kwiecie, tak? - Craig przytaknął. - Mogę ci powiedzieć to, czego sam się dowiedziałem, ale w zamian musisz mi opowiedzieć o kobiecie ze zdjęcia. Zgoda?

- Niech pan mówi.

- Przyjeżdżałem do tego kraju od niemal pięćdziesięciu lat - podjął Helmsley. - Większość czasu spędzałem w dżungli. Widziałem rzeczy, o jakich się nikomu nie śniło. Całe dokładnie ukryte świątynie. Nikomu nie zdradziłem, gdzie się znajdują... -postukał się w skroń - ...żeby nikt nie zdołał dobrać się do nich przede mną.

- Miał pan mówić o orchidei.

- Tak, La Flor de Dios. Oczywiście, Majowie jej tak nie nazywali, to hiszpańskie określenie. Był to jednak dla nich święty, wyjątkowo cenny kwiat. Widać go na wszystkich ich malowidłach. Używali go przy składaniu ofiar.

- Ofiar?

- Z ludzi. Wycinali serca i pewne części mózgu, mieszali je z płatkami tej orchidei i ofiarowywali bogom.

- Barbarzyństwo!

- I o to chodziło. Przebłaganie bóstw stanowiło jedyny sposób utrzymania mas w karbach. Jednak coś panu powiem. - Pochylił się ku Craigowi, jakby chciał mu zawierzyć wyjątkowo ważną tajemnicę. - Kapłani Majów robili to tylko na pokaz.

- Ofiary składano na niby?

- Och, naprawdę, ale władców tego ludu w ogóle to nie obchodziło. Proszę za mną, coś panu pokażę. - Przeprowadził Eriksona na drugą stronę izby, gdzie stała grupa niewielkich piętnastocentymetrowych statuetek. Helmsley podał jedną Eriksonowi. - Tylko to ich naprawdę interesowało.

Pięknie rzeźbiona nefrytowa figurka była wypolerowana do połysku. Wokół podstawy wyraźnie było widać bujny roślinny motyw.

- Nefryt?

- Nie. Kwiaty. Rośliny, wszystko, co zielone.

- Dlaczego tak się o nie troszczyli?

- Ponieważ dzięki nim zatriumfowali nad światem. Jeszcze jedna rzecz, jaką odkryłem, o której nikt inny nie ma pojęcia. Usiłowałem to ogłosić, ale

121

.w

zostałem wyśmiany. Jednak to prawda. - Oczy Helmsleya zalśniły. - Kapłani całe wieki temu poznali tajemnice roślin.

Erikson zastanawiał się, czy nie popełnił błędu, tracąc czas na rozmowę z bredzącym staruchem.

- Jakie tajemnice, profesorze?

- Siły. Długowieczności. Wyjątkowych mocy. Komuś niewykształconemu Majowie mogą wydawać się barbarzyńską rasą, ale w istocie ich kasta kapłańska stanowiła całkowitą odwrotność barbarzyńców. Podczas ich epoki klasycznej, trwającej siedemset lat, mniej więcej do dziewięćset pięćdziesiątego roku naszej ery, Majowie stali się nader cywilizowanym, nawet kosmopolitycznym narodem. Byli mistrzami astronomii, numerologii i architektury. Ich największym osiągnięciem było jednak zrozumienie życia roślinnego. Nie chodzi mi po prostu o agrokulturę, chociaż ich systemy irygacyjne wyprzedzały o stulecia te czasy. Majowie żyli w idealnej harmonii z otaczającą, ich roślinnością. Wykorzystywali rośliny do swoich celów i wydaje się, że żywili szczery; szacunek dla tego królestwa.

Erikson cały czas słuchał cierpliwie. Pojmował, dlaczego Helmsleya uważano za ekscentryka, może nawet nieco obłąkanego, jednak jego wypowiedzi brzmiały przekonująco. Nadszedł jednak czas, by przejść do rzeczy.

- Wciąż pan nie wyjaśnił, czym jest w istocie Boski Kwiat.

- Ależ wyjaśniłem, nie pojął pan? Opieka nad roślinami i kwiatami była dla kasty kapłańskiej wszystkim. La Flor de Dios był zaś najświętszym kwiatem tego ludu.

- Na miłość boską, co to ma wspólnego ze śmiercią dziewczyny na zdj ęciu?

- Według ich obyczajów orchidea oznacza, że została wybrana na ofiarę - odparł poważnie Helmsley.

- Przecież to niemożliwe! -jęknął zawiedziony Erikson. - Majowie wymarli tysiąc lat temu!

- Naprawdę, młody człowieku? - zapytał profesor unosząc brwi.

- Sam pan przecież powiedział...

- A pan trzyma w ręku zdjęcie, przedstawiające fotografię dawno wymarłego gatunku - przerwał mu Helmsley, podnosząc dłoń.

Erikson obrócił się na pięcie, czując zniecierpliwienie. Staruszek rzeczywiście musiał być loco - wariatem, jak ochrzciła go miejscowa społeczność. Mimo to...

- Chodźmy - skinął na niego Helmsley.

Wcisnął się w ciasny kąt między ścianami. Erikson przeszedł za nim do niewielkiej spiżarki, w której znajdowało sięjeszcze więcej eksponatów. Profesor zapalił drugą lampę i zaczął grzebać w zwałach zakurzonych książek. Wyciągnął pożółkły ze starości szkicownik. Na jednej z kart rysownik nakreślił piórkiem identyczną jak na fotografii orchideę.

- Widzi pan? Sam to przerysowałem z fresku na murze świątyni. Mam tego więcej. - Przekarfkował kilka stron i pokazał drugi szkic. - Proszej taka sama.

122

Erikson zobaczył, że rzeczywiście tak jest. Zakręciło mu się w głowie. Kwiat śmierci... Starożytna cywilizacja... Trudno było to wszystko ogarnąć rozumem. Helmsley miał właśnie zamknąć szkicownik, gdy Erikson zapytał, co przedstawia stara fotografia, przyklejona byle jak do jednej z kart. Spło-wiałe barwne zdjęcie ukazywało scenę z dżungli.

- W środku jestem ja - skomentował Helmsley. - Otaczający mnie Indianie tylko odlegli potomkowie Majów. Chyba że uwierzył pan w to, co ja: że kasta kapłańska zdołała przeżyć po dziś dzień - dodał, unosząc wyblakłe, niebieskie oczy.

Erikson już go nie słuchał. Wpatrywał się w potomków Majów, zahipnotyzowany rysami pozujących do zdjęcia ludzi. Charakterystyczne dla tego ludu cechy na pewno zatarły się z upływem stuleci, jednak Craig dostrzegł coś, co nim wstrząsnęło. Indianie na fotografii byli niezwykle podobni do zwiadowcy z jego albumu ze zdjęciami z czasów wojny secesyjnej. Tego samego, co do którego zapewniał Michelle, że miałby teraz sto trzydzieści lat. Do mężczyzny, którego, jak twierdziła, widziała na własne oczy.

Michelle zadawała sobie pytanie, dlaczego czuje tak silny niepokój. Po wyjściu Craiga usiadła w łóżku, nie mogąc zasnąć. Wiedziała, że drzwi są zaryglowane, a okna zamknięte, mimo to nie mogła otrząsnąć się z przytłaczającego lęku, zdającego się wręcz przepełniać całe mieszkanie. Chodziło nie tyle o to, co Craig powiedział, ile o to, co przemilczał. Miała wrażenie -nie pierwszy raz - że stara się ją przed czymś ochronić.

Zaniepokoiła sięjeszcze bardziej, bo nie zgłosił się do telefonu, gdy zadzwoniła do szpitala. Zatelefonowała do jego mieszkania, a potem jeszcze raz do pracy. Może nie mógł się wyrwać z przychodni albo zajmował się jakimś pilnym przypadkiem? Michelle zostawiła mu wiadomość, by jak najszybciej do niej zadzwonił.

Wstała i zaczęła krążyć po wyłożonej dywanem sypialni, odtwarzając w myślach ich rozmowy. Zadała sobie pytanie, kiedy wcześniej Craig zachowywał się tak samo. Tak, wtedy, gdy doszła do siebie po znieczuleniu; czy nie wspominał wówczas o jakiejś bliźnie - o przezpochwowym zabiegu? Dlaczego nie chciał powiedzieć, o co mu chodziło? Tym razem zobaczył zdjęcie Trish i... Coś go zaniepokoiło, Michelle była tego pewna. Mimo to w charakterystyczny dla siebie zgrabny sposób wymigał się od powiedzenia prawdy. Cholera!

Michelle szybko podeszła do szafy i poszukała fotografii. Zdenerwowała sięjeszcze bardziej, gdy jej nie znalazła. Wziął ją Craig? Po co, na miłość boską? Znów zadzwoniła do szpitala, przygryzając wargę, podczas gdy Erikson nie zgłaszał się na wezwanie. Wreszcie walnęła z słuchawką o widełki. Wiedziała, że jego zachowanie ma coś wspólnego z Trish. Ale co, na rany Chrystusa?

123

Wróciła do łóżka i zabębniła palcami po nocnym stoliku. Natychmiast wróciła myślami do ostatnich dni przed śmiercią Trish. Michelle raz jeszcze zaczęła analizować rzekome samobójstwo, starając przypomnieć sobie najdrobniejsze szczegóły -jakiś subtelny, niejednoznaczny trop, który umknąłby uwagi każdej obcej osoby. Bez względu na wysiłki nie była jednak w stanie wymyślić jakiegokolwiek powodu, żadnej sytuacji na tyle strasznej, by Trish zdecydowała się na skok z okna. Nie, musiało to być morderstwo, doszła do wniosku Michelle.

Zdarzały im się czasem chwile czczych spekulacji - dyskusji „co by było, gdyby", tak częstych między naprawdę bliskimi osobami - które można zawsze błędnie zinterpretować. Trish sporadycznie mówiła o kontuzjach i tym, co oznaczałyby dla ich sportowej kariery. Przejmowała się sprawami zdrowia o wiele bardziej niż siostra. Michelle uśmiechnęła się na to wspomnienie. Och, Trish, gdybyś tylko wiedziała, co się ze mną ostatnio działo!

Poza kontuzjami Trish martwiła się jedynie możliwością zachorowania. Bała się wszelkich schorzeń; był to dla niej dodatkowy powód do utrzymywania doskonalej kondycji fizycznej. Przypomniawszy to sobie, Michelle doznała wstrząsu: przecież doktor Bender również wypytywał o zdrowie Trish. Był to jednak teraz ślepy zaułek, podobnie jak wtedy. Michelle miała pewność co do tego, że jej siostra nigdy nie chorowała. Od czasu przeprowadzki do Waszyngtonu jedynym lekarzem, którego odwiedzała, był ginekolog. Michelle spróbowała przypomnieć sobie jego nazwisko.

Jakiś impuls kazał jej sięgnąć do leżącego na nocnym stoliku notesu, by wyszukać wizytówkę lekarza, zostawioną jej przez Trish. Musiała do niego zadzwonić, chociażby po to, by zredukować swoje poczucie winy. Nieważne, jeśli nie zechce z nią rozmawiać. Odszukała numer i podniosła słuchawkę.

- Jest pani pacjentką pana doktora?

- Nie, leczyła się u niego moja siostra. Dzwonię w jej sprawie.

- Obawiam się, że pan doktor nie będzie mógł z panią rozmawiać bez pozwolenia siostry. Gabinet kieruje się zasadą ścisłej poufności informacji, pani...

- Van Dynę. Michelle Van Dynę. Zapadła chwila ciszy.

- Jest pani siostrą PatriciiVan Dynę?

- Tak.

Znów nastąpił moment ciszy.

- Chwileczkę.

Połączenie zostało na pewien czas przerwane, wreszcie rozległo się szczęknięcie.

- Doktor Stern przy telefonie - zabrzmiał męski głos.

- Tak... Tu Michelle Van Dynę.

Rozmawiali zaledwie kilka minut. Michelle zdążyła się przez ten czas dowiedzieć, że lekarz jest jej wielkim wielbicielem, i że Trish parę razy była na wizycie u niego. Wystarczyło to również, by usłyszeć, że istotnie, siostra

124

miała drobny problem. Lekarz stwierdził jednak, że i tak powiedział za wiele; nie mógł rozmawiać o tym więcej przez telefon.

Michelle odłożyła słuchawkę. Była wstrząśnięta, nie mogła uwierzyć własnym uszom. Trish nigdy wcześniej niczego przed nią nie ukrywała. Czyżby bała się tym razem jej nadopiekuńczości? Michelle pamiętała, że Craig nie chciał, by wychodziła, ale gabinet Sterna był niedaleko. Chociaż bała się, czuła, że musi dowiedzieć się prawdy. Zresztą jest środek dnia, powiedziała sobie.

Godzinę później rejestratorka wprowadziła ją do jednego z kilku gabinetów. Michelle nie czekała długo na pojawienie się doktora Sterna. Był to niski mężczyzna około pięćdziesiątki, obdarzony miłym uśmiechem. Wyciągnął rękę.

- To dla mnie przyjemność, pani Van Dynę. Poznaję panią ze zdjęć.

- Dziękuję, że mnie pan przyjął, doktorze. Wiem, że zawracam panu głowę, bo wiedziałem, jak pełna jest poczekalnia, ale wszystko, co może mi pan powiedzieć o Trish, jest dla mnie bardzo ważne.

- Rozumie pani, że w ten sposób omijam zasady, których zwsze się trzymam. Zważywszy jednak na okoliczności - na to, że pani siostra nie żyje -sądzę, że nic złego się nie stanie. Mimo to wątpię, czy zdołam pani powiedzieć coś istotnego. - Otworzył cienką teczkę z brązowego kartonu, na której widniało nazwisko Trish, i przejrzał kilka stron. - Hm. Czego właściwie chciałaby się pani dowiedzieć?

- Wszystkiego, co może mi pan powiedzieć o stanie jej zdrowia. Widzi pan, doktorze, nie wierzyłam ani przez chwilę, że moja siostra mogła popełnić samobójstwo.

Stern zmarszczył brwi i popatrzył na Michelle znad okularów w cienkiej oprawce.

- Naprawdę?

- To długa historia. - Michelle poprawiła się w krześle. - Niech pan mi po prostu powie - jeśli pan może - czy Trish na coś chorowała?

- Zobaczmy... - Stern skierował wzrok na zapisane kartki. - Tak, doskonale przypominam sobie jej ostatnią wizytę. Sądzę, że było to najwyżej na miesiąc czy dwa przed jej śmiercią. Prawdopodobnie chodziło o chroniczny problem - powiedział i potrząsnął głową, odczytując swoje obserwacje. - Na pewno nie było to nic, co mogło skłonić ją do odebrania sobie życia. Nie jest to też dziedziczne, jeżeli pani się martwi.

- Proszę, panie doktorze! Co jej było?

- Wydawało mi się wówczas, że pani siostra cierpi na łagodne zapalenie przydatków. Prawdę mówiąc, byłem tego pewny. Wcześniej zdarzało się jej to mniej więcej raz do roku.

- Co dokładnie?

- Zapalenie jajowodów i jajników. W jej przypadku ograniczało się w gruncie rzeczy do niewielkich bólów brzucha.

Michelle usiłowała sobie przypomnieć, co się wtedy działo, nie potrafiła się jednak skoncentrować.

125

- Czy to zapalenie prowadziło do jakichś poważniejszych konsekwencji?

- Zależy od punktu widzenia. Przy właściwej antybiotykoterapii objawy ustępowały w ciągu kilku dni. Cała sprawa nie miała żadnego wpływu na formę pani siostry na bieżni. Mogła jednak wywoływać inne następstwa.

- Na przykład?

- Istniała poważna możliwość, że pani siostra była całkowicie bezpłodna.

Michelle wyszła z gabinetu ginekologa ze łzami w oczach, przestraszona i zdezorientowana. Starała się wziąć w garść. Ruszyła biegiem ulicą, nie zwracając uwagi, dokąd zmierza. Po prostu musiała znaleźć się jak najdalej.

Powoli uspokoiła się, starając się uporać z kolejną zagadką. Przychodziło jej to z trudem - cała się trzęsła. Szła dalej spiesznym krokiem. Wpędziła się w jeszcze większe poczucie winy. Do tego dochodził zaskakujący gniew - na siebie samą, za to, że nie pomogła siostrze, gdy była jej potrzebna, ale także na Trish, że jej nie zaufała. Czy niemożność zajścia w ciążę była aż tak straszna? Przecież Trish mogłaby adoptować dziecko, gdyby tego zechciała. Mogły sobie z tym poradzić!

Nie, stwierdziła Michelle, nie było to nic takiego, co sprowokowałoby siostrę do pochopnych działań, a tym bardziej pchnęło do samobójstwa. Zastanawiała się jednak, czy bezpłodność Trish nie mogła być ważna dla kogoś innego. Ale kogo? I dlaczego? Nagle zaczęło łomotać jej serce. Przyłożyła dłoń do ust i przyspieszyła kroku.

Nie powinna wychodzić z mieszkania. Była przerażona rezultatami swoich spekulacji. Ponosiła ją wyobraźnia. Oddychając głęboko, starała się uspokoić. Musiała powiedzieć Craigowi o wszystkim, czego dowiedziała się od doktora Sterna. Craig powinien dostrzec w tym jakiś sens.

Była już parę ulic od gabinetu ginekologa. Zaczęła oglądać się nerwowo przez ramię, przygadaj ąc się morzu pozbawionych wyrazu twarzy. Gnała chodnikiem, szukając daremnie pustej taksówki. Na szczęście nadjechał autobus. Natychmiast do niego wsiadła, by szybciej pokonać krótki dystans do domu.

Parę przecznic wcześniej autobus zatrzymał się przed światłami. Michelle nerwowo wyjrzała przez okno.

Działo się coś złego. Wyczuła to prymitywnym, sprzecznym z logiką instynktem. Serce załomotało jej jeszcze szybciej, gdy autobus ruszył z miejsca. Chociaż siedziała, czuła potworną słabość w nogach. Przygryzła wargę. Na zewnątrz był ktoś, kto ją obserwował. I czekał.

Autobus podjechał do przystanku koło jej domu. Michelle szybko wstała z miejsca. Musiała przejść na drugą stronę ulicy, by wreszcie zaszyć się w bezpiecznym mieszkaniu. Przekrzywiając głowę, rozejrzała się w obydwie strony. Z niewytłumaczonego powodu całkowicie zaschło jej w gardle. Spuściła głowę, starając się jak najmniej rzucać w oczy.

Nie mogła opanować strachu, przystanęła więc na rogu i zaczekała, aż autobus przejedzie dalej. Minął ją, wzbijając w strudze gorących gazów wy-

126

dechowych kurz i zalegające ulicę śmieci. Michelle nagle poczuła dziwaczne świerzbienie u podstawy czaszki. Obróciła się instynktownie. Nikogo nie dostrzegła. Bez wahania odwróciła się z powrotem i pognała przez ulicę. Zazgrzytały opony, jakiś samochód minął ją w bliskiej odległości. Kierowca obrzucił ją przekleństwami. Zadyszana gorączkowo przebiegła przed przednim zderzakiem, nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo. Myślała tylko, aby dotrzeć na drugą stronę. Wymijając jadące ulicą i zaparkowane w dwóch rzędach przy krawężniku samochody, popędziła w stronę wejścia do domu.

Rozpaczliwie starała się opanować. Nie wiedziała, dlaczego ogarnęło ją krańcowe przerażenie. Szlochając, w pędzie minęła drzwi wejściowe i zatoczyła się w holu. Wjechała windą na górę, zamykając po drodze oczy. Modliła się, by kabina jak najszybciej zatrzymała się na jej piętrze. Wreszcie drzwi windy otworzyły się i Michelle wybiegła na korytarz.

Gdy zatrzasnęła za sobą drzwi mieszkania, ledwie była w stanie złapać oddech. Łzy wypełniały jej oczy. Oparła się o zamknięte drzwi. Była sama, ale czuła się tak przerażona, że myślała, iż zaraz umrze.

Przeszła do salonu i nagle ponownie poczuła gęsią skórkę na plecach. Powoli się wyprostowała i rozejrzała ostrożnie po pokoju. Za nią pojawił się jakiś kształt. Cichutko jęknęła, niezdolna się odwrócić. Całe jej ciało dygotało z przerażenia. Oczy rozszerzyły się ze zgrozy, rozchyliła usta, które utworzyły idealny owal. Wreszcie jak w zwolnionym tempie odwróciła siew stronę stojącej za nią postaci.

W ostatniej chwili, nim przed jej oczyma rozpostarła się absolutna ciemność, ich spojrzenia się skrzyżowały. Poczuła, że niemiłosierny wzrok obcego mężczyzny świdruje ją do szpiku kości.

Samolot wyleciał ze stolicy Meksyku przed świtem i wylądował na lotnisku Dullesa o siódmej rano. Erikson podejrzewał, że Michelle jeszcze śpi. Pojechał najpierw do szpitala, zamierzając sprawdzić stan kilku pacjentów, a następnie podskoczyć jeszcze do siebie, żeby się przebrać. Z Michelle był umówiony dopiero na dziesiątą.

Oddział okazał się kompletnie załadowany. Erikson ucieszył się, że to nie on miał dyżur. Przez noc przyjęto kilku nowych pacjentów. Odpowiedzialny za nich lekarz kończący specjalizację - tak zwany starszy rezydent - potrzebował całego dnia na uzupełnienie historii chorób i opracowanie planu leczenia z młodszymi kolegami. Jedyną dobrą wiadomością było to, że w ciągu ostatniej doby nie nastąpiły nowe zgony na raka. Erikson szybko pozałatwiał swoje sprawy i już miał wychodzić, gdy zgłosiła się szpitalna recepcjonistka.

- Panie doktorze, mam dla pana wiadomość od doktora Cho. Zostawił ją ubiegłej nocy, ale powiedział, żeby ją panu przekazać, jeżeli dziś rano zjawi się pan w szpitalu.

- O co chodzi?

127

- Chciał, żeby pan jak najszybciej przyjechał do niego do domu. . - Teraz? Jest jeszcze u siebie?

- Nie wiem, panie doktorze. Recepcjonistka z nocnej zmiany przekazała jednak, że ma pan tam pojechać, nawet jeśli doktor Cho nie będzie odbierać

telefonu.

Zmartwiony Erikson odłożył słuchawkę. Takie zachowanie nie było typowe dla Hanka. Wystukał jego numer telefonu. Istotnie, nikt się nie zgłosił. Craig zadzwonił do laboratorium. Tam też nikt nie wiedział, co dzieje się z doktorem Cho. Paru laborantów podejrzewało jednak, że szef mógł zachorować.

Eriksonowi się to nie spodobało. Wiedział, że Hank nie zostawiłby takiej wiadomości, gdyby nie chodziło o poważną sprawę. Na szczęście patolog mieszkał niedaleko. Erikson dojechał do jego domu w kwadrans. Jak się okazało, portier dostał polecenie, by wpuścić Craiga na górę bez względu na to, kiedy się zjawi. Erikson z niepokojem wsiadł do windy.

Podszedł do drzwi mieszkania i zastukał dwukrotnie. Nikt nie odpowiadał. Craig nacisnął na klamkę. Drzwi były otwarte. Erikson wszedł do środka i włączył światło w holu. Nasłuchiwał dźwięków prysznica - miał nadzieję, że jego przyjaciel się kąpie. W mieszkaniu panowała jednak cisza.

- Hank?

Nadal cisza. W głębi duszy Craig żywił jeszcze nadzieję, że to żart. Hank był do tego zdolny. Gdy jednak ruszył dalej, zdał sobie sprawę, że nie o to chodziło. Hanka nie było ani w kuchni, ani w salonie. Na biurku w pełniącym rolę gabinetu kąciku leżało trochę porozrzucanych papierów. Erikson podszedł przyspieszonym krokiem do drzwi sypialni i w nie zastukał. Odpowiedzi nie było. Nacisnął klamkę i zajrzał do środka. W półmroku dostrzegł, że Cho leży na łóżku.

Erikson pomyślał, że jego przyjaciel śpi. Gdy podszedł bliżej, dostrzegł, że Hank jest ubrany w szlafrok. Miał wspartą na poduszce głowę i szeroko otwarte oczy. Kiedy jednak Erikson znalazł się obok łóżka, serce podeszło mu do gardła.

Posklejane, wilgotne włosy Hanka lepiły się do poduszki. Miał otwarte usta, strużka śluzu z żółcią wyciekła spomiędzy warg na pościel, pozostawiając na niej zielone koło. Widniały na niej plamki krwi. W nozdrzach i na ustach zaschły pęcherzyki różowej piany. Hank nie oddychał.

Och, Jezu, nie! - pomyślał Erikson. Pochylił się, rozpaczliwie starając się wyczuć puls na tętnicach szyjnych. Daremnie. Craig nie chciał jednak przyjąć do wiadomości tego, co było oczywiste. Potrząsnął przyjacielem.

- No, Hank! - zawołał i zaczął klepać go po policzkach. - Daj spokój!

Obudź się, Hank! Hank!

Głowa patologa przekrzywiła się na bok, j ego powieki odrobinę się uchyliły. Wydawało się, że wpatruje się niewidzącym wzrokiem w ścianę za plecami swojego przyjaciela.

Erikson znieruchomiał. Dotarło do niego, co się stało. Drżącymi palcami przymknął oczy Hanka. Po chwili wyrwał mu się mimowolny szloch. Cały zaczął się trząść.

128

Jedna z wielu szpitalnych sprzątaczek porządkowała jak co tydzień laboratorium. Wolała pracować w tej części szpitala niż w gabinetach badań w izbie przyjęć, których szczerze nienawidziła. W laboratorium wystarczało wymienić fartuchy, pościel i trochę posprzątać. W izbie przyjęć trzeba było często mordować się z grubymi pokładami papierów po kanapkach, puszek po piwie i niedopałków.

Dla odróżnienia w gabinecie doktora Cho niemal zawsze panował porządek. Sprzątaczka wyjęła klucz uniwersalny i weszła do środka. Wytarła półki z kurzu i ułożyła pisma na biurku w równy stosik. W wazie w kącie stał duży, zwiędnięty kwiatek. Nie ma co go zostawiać, pomyślała sprzątaczka. Wylała wodę z wazy i wytrząsnęła z niej kwiat do worka na śmiecie. Usychające czerwone płatki szybko zostały przygniecione innymi odpadkami.

ROZDZIAŁ 14

Leżała na czymś miękkim, bardzo miękkim. Nie mogąc się obudzić, Mi-chelle jęknęła cicho i przeciągnęła się; jej ciało podświadomie syciło się luksusową delikatnością podłoża, pieszczącego plecy i ramiona. Pogrążona w odrętwieniu, nie słyszała odległego, przypominającego deszczu dźwięku ani cichego odgłosu lejącej się wody. Nie mogła nawet unieść powiek.

Trzy metry wyżej, bezpośrednio nad nią, rozpościerała się plątanina gałązek i łodyg. Splecione, wachlarzowate sklepienie z palm i paproci przypominało zawiłe konstrukcje, widywane w ogrodach botanicznych. Rozciągające się w powietrzu żywe rusztowanie, służące jako podłoże dla porastających je pnączy, nie było jednak dziełem rąk i woli człowieka.

Dookoła Michelle rozpościerała się naturalna oaza, pośrodku której z wysokości pięciu, sześciu pięter spadał wodospad. Lejące się ku ziemi kaskady otoczone były obłokiem rozmigotanego wodnego pyłu. Poniżej znajdował się szeroki, lśniący staw o idealnie przejrzystej toni. Można było weń zajrzeć na głębokość trzech metrów, jakby spoglądało się przez łódź o szklanym dnie.

Sceneria przypominała częściowo tropikalną dżunglę, częściowo lagunę z mórz południowych. Panowała błoga temperatura nieco ponad dwudziestu stopni, było wilgotno, lecz nie duszno. W górze dawało się dostrzec skrawki błękitu - nie był to jednak lazur prawdziwego nieba.

Za połacią mchu ciągnęła się grzęda udeptanego humusu. Porastające ją rośliny były zdumiewająco piękne. Zarośla mogły się wydać zaczarowanym zagajnikiem. Częściowo tworzyły je krzewy, częściowo pnące się wysoko drzewa o wspaniałych, rozłożystych konarach. Miały jedną cechę wspólną -każda roślina stanowiła idealny przykład swojego gatunku.

Wzdłuż brzegu stawu biegła ścieżka; rośliny rosły tam gdzie popadło, bez bruzd i rzędów. Widać było wszystkie odcienie zieleni, od najbledszej

9 - Kwiat śmierci

129

po jaskrawy szmaragd. Gama barw przypominała dziwaczną malarską paletę; zieloność uzupełniały zapierające dech w piersiach rzędy różowych, żółtych i białych kwiatów.

Michelle przewróciła się na bok w przypominającym sen odrętwieniu. Spoczywała na idealnie równej powierzchni mchów o fakturze zielonego wel-wetu. Mech był gładki, lecz sprężysty, uginał się pod ciężarem ciała.

Michelle nie dosłyszała kroków, które rozległy się w górze. Na szczycie piętrzącego się nad nią gładkiego, skalnego urwiska stanął szczupły, muskularny mężczyzna, mający ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i spadające na ramiona czarne włosy. Był ubrany w luźny, przypominający tunikę strój. Miał idealnie symetrycznie wykrojone oczy o dzikim wyrazie i nieco haczykowaty nos.

Po obu bokach mężczyzny w odległości trzech metrów pojawiło się dwóch jego towarzyszy, którzy jak duchy wyłonili się z gąszczu dżungli.

Przywódca popatrzył na nieruchomą Michelle czarnymi jak sadza oczyma i powoli zszedł ze skał. Uśmiechał się wyniośle i złowieszczo, jak krnąbrne dziecko, wyrywające nóżki żywemu konikowi polnemu. Skinieniem głowy przywołał towarzyszy do siebie.

Dwaj Indianie chwycili bezceremonialnie Michelle za ręce i nogi. Ponieśli jej bezwładne ciało ścieżką nad skrajem stawu. Wyminęli trzy olbrzymie drzewa, zapuszczające głęboko w ziemię plątaninę węźlastych korzeni. W dalszej części ścieżka wyłożona była płaskimi kamieniami i pięła się po zboczu za wodospadem. Drobniutkie kropelki osiadały na skórze idących tamtędy ludzi. Weszli pod szeroki nawis, na poły skryty wśród pnączy. Dalej znajdowało się wejście, prowadzące do pieczary w skalistym urwisku.

Niosący Michelle mężczyźni zapuścili się w mrok, schodząc po wyrytych w wapieniu stopniach. Wyglądało to, jakby zagłębiali się w grobowiec. Z dołu dobiegała blada poświata. Stopnie się skończyły, Indianie ruszyli dalej po chłodnej, gładkiej skale. Co dwa kroki w ściany pieczary wpuszczone były tafle przypominającego szkło materiału. Rozjarzały się, gdy mężczyźni je mijali, po czym na powrót przygasały. Żółtawozielona jaskrawa poświata wyglądała, jak gdyby uwięziono za nimi tysiące robaczków świętojańskich. W istocie jednak za taflami znajdowały się wydzielające światło rośliny.

Po bokach skalnego tunelu znajdowały się osobliwe ryty i inskrypcje -pradawne malowidła ścienne. Miejscami były to małe, inkrustowane nefrytem obrazy, gdzie indziej - obszerne płaskorzeźby w stiuku, przedstawiające rytuały zamieszkującego pieczarę ludu. Mężczyźni dotarli do kolejnych wapiennych schodów i zaczęli się na nie wspinać. Z góry na stopnie padała niesamowita poświata. Wreszcie Indianie donieśli zniewoloną kobietę do wyrytego u szczytu schodów przejścia.

Przed nimi rozpościerała się wielka, zielona dolina o szerokości półtora kilometra. Tu i ówdzie widać było przejrzyste stawy i fontanny. Całą dolinę pokrywała roślinność, uporządkowana w zagajnikach, sadach i lasach. Piękna i dostojna sceneria godna była rajskiego ogrodu; z panującym tu spokojem

130

tym silniej kontrastowało niedelikatne zachowanie mężczyzn. Równinę okalał skraj krateru wygasłego wulkanu. Zbocza częściowo pokrywały kamienne grzędy i tarasy, będące dziełem człowieka. Najwyższa część skalnego stoku odchylała się łagodnie na zewnątrz. Stojące tu i ówdzie niezwykłe, przypominające piramidy budowle jedynie przydawały wdzięku rozległej dolinie.

Indianie zeszli na spód zagłębienia krateru i dotarli po jakimś czasie do jednej z niewielkich piramid. Wewnątrz dookoła stołu z wypolerowanego onyksu siedziało kilku ich współplemieńców. Było tam również kilka kobiet. Miedziany odcień osobliwie gładkiej skóry nadawał im pozory młodości i wigoru. Pozory, gdyż każda miała ponad sto lat. Kobiety przeniosły dumne spojrzenia z bezwładnej Michelle na mężczyznę- ich przywódcę, Hanaphu. Dwaj pozostali bezceremonialnie złożyli dziewczynę na surowej, ledwo obrobionej, szerokiej desce. Potem wszyscy zebrani w piramidzie Indianie utkwili w niej pozbawione wszelkich emocji spojrzenia, jak gdyby przyglądali się schwytanemu w potrzask zwierzęciu.

Michelle zaczęła się poruszać. Hanaphu głośno zaklaskał w dłonie. Powoli ustępowało działanie pierwszej porcji wywaru. Dziewczynę trzeba było poddać dalszym przygotowaniom. Jedna z kobiet przyniosła tacę z dzbanem i kamiennym kubkiem. Hanaphu napełnił kubek mętną, brązową cieczą. Ponownie skinął głową. Dwaj Indianie ułożyli Michelle pod ścianą w pozycji półsiedzącej i dalej podtrzymywali jązaramiona.

Michelle starała się otworzyć oczy. Miała wrażenie, że świat przesłania jej gruby woal, który nie daje się przebić jasności dnia. Powieki ciążyły jej tak, że nie zdołała ich unieść. Po chwili ktoś szarpnął gwałtownie w tył jej głowę i zaczął na siłę rozchylać usta. Do gardła kobiety spłynęła chłodna ciecz, parę kropelek spadło po wargach na brodę. Zakrztusiła się i wydało się jej, że patrzy na nią kilkoro ludzi. Była zmuszona przełykać, ledwie zdając sobie sprawę z gorzkiego smaku płynu, który wlewno jej do gardła.

Znów się zadławiła i niewyraźnie dostrzegła otaczających ją ludzi. Starała się mrugać, ale nie zdołała pozbyć się zasnuwającej pole widzenia mgły. Kręciło się jej okropnie w głowie, i chociaż chciała otrząsnąć się z oszołomienia, nie mogła za nic się skoncentrować.

Usiłowała krzyknąć, ale nie zdołała. Zachwiała się, dostrzegła, że stojący przed nią mężczyzna daje znak pozostałym. Chcieli coś z nią zrobić. Dojrzała błysk światła na ostrzu noża. Była przerażona. Resztkami świadomości czuła, jak łomocze jej serce. Głowę przepełniał jej krzyk, którego nie zdołała z siebie wydać. Świat znów zasnuł się czernią i znikł w spirali pierwotnego strachu.

Gdy sanitariusze wynieśli z mieszkania ciało Hanka Cho, Erikson rozmówił się krótko z policjantami i obiecał, że pozostanie do ich dyspozycji. Potem odbył kilka poufnych rozmów telefonicznych i załatwił, iż ciało patologa trafi do szpitalnej kostnicy, nie zaś do Zakładu Medycyny Sądowej. Hank

131

miał wrócić - chociaż tylko na krótko - do miejsca, któremu był oddany. Przed wyjściem z mieszkania Craig zadzwonił do Michelle, by jąpoinformo-wać, że może się trochę spóźnić. Nie odebrała telefonu, lecz Erikson pomyślał, że pewnie bierze prysznic.

Wrócił o dziewiątej do szpitala i zajął się wypełnieniem potrzebnych dokumentów i świadectwa zgonu. Śmierć Hanka wstrząsnęła nim bardziej, niż chciałby przyznać. Był to niemal fizyczny szok, po którym wciąż czuł się odrętwiały. Trafił go cios o wiele gorszy niż śmierć Sama Wolfe'a. Niesprawiedliwość losu wzbudzała w Craigu furię. Obaj byli dobrymi i pogodnymi ludźmi, lecz podczas gdy Wolfe dożył późnego wieku, Cho znajdował się jeszcze u szczytu sił. Był tak utalentowany, że społeczność medyczna poniosła dotkliwą stratę. Zachowywał spokój ducha, przenikliwość i dystans wówczas, gdy większość innych lekarzy wpadała w panikę.

Dochodziła dziesiąta, gdy Erikson ponownie wystukał numer Michelle, jednak i tym razem nie odebrała. Gdzie się podziewała, do diabła? Przedostatniej nocy nic nie,mówiła, że zamierza gdzieś wyjść. Craig odłożył słuchawkę po dziesiątym sygnale, zastanawiając się, czy nie wpada niepotrzebnie w panikę. Nieważne; i tak miał wkrótce u niej być. Tak się jednak składało, że potrzebował czuć jej obecność już w tej chwili.

Nie spodziewał się telefonu od Clementsa.

- Co się tu, u diabła, dzieje, Erikson? I tak mam pełne ręce roboty! Wyjeżdżam na parę dni, a po powrocie okazuje się, że jeden z moich najlepszych ludzi nie żyje!

- Wszyscy jesteśmy bardzo przejęci, panie doktorze.

- Przecież to pan go znalazł! Co się stało?

- Nie jestem pewien. Nie czuł się najlepiej, ale nie sądziłem, że to coś tak poważnego. Nikt tego nie podejrzewał, a umarł tak nagle, że ciągle przypomina mi się doktor Wolfe.

- Chcę sekcji, i to natychmiast! Był pan jego przyjacielem, więc niech to pan załatwi!

Clements gwałtownie przerwał połączenie.

Jedynymi krewnymi Hanka Cho w Ameryce byli brat w Nowym Jorku i siostra w Filadelfii. Już kiedy czekał na ambulans Erikson zdecydował się sam ich poinformować o tym, co się stało. Znalazł numery telefonów w niewielkim notesie. Dzwoniąc, próbował się przygotować na pełne szoku i rozpaczy reakcje. W tonie głosu rodzeństwa wyczuł niezmierny smutek, jednak przyjęli wieść o śmierci Hanka z godnym wyznawców buddyzmu Zen spokojem.

Żałował, że nie zanotował sobie numerów ich telefonów. Musiał wrócić po nie do mieszkania Hanka. Przed wyjazdem ze szpitala zadzwonił raz jeszcze do Michelle. Zmarszczył czoło, gdy i tym razem nikt nie odpowiedział.

Szybko przejechał przez miasto. Portier wpuścił go do mieszkania patologa. Erikson odszukał notes i przysiadł w gabinecie, by zadzwonić. Tak zwięźle, jak tylko potrafił, wytłumaczył potrzebę sekcji. Śmierć Hanka stano-

132

wiła tajemnicę, budzącą wiele pytań. Jedynie autopsja mogła udzielić na nie odpowiedzi. Brat i siostra wysłuchali go uważnie, jednak z tym samym spokojem, z jakim przyjęli wiadomość o zgonie Hanka, uprzejmie odmówili wyrażenia zgody na sekcję. Chcieli, by pochowano go tak szybko i bez rozgłosu, jak to tylko możliwe. Okazało się nawet, że zorganizowano już pochówek następnego ranka w Filadelfii.

Erikson niechętnie przekazał Clementsowi informację o braku zgody na sekcję. Ordynator ginekologii wysłuchał jej w kamiennym milczeniu i bez komentarza odłożył słuchawkę. Craig zbierał się do wyjścia, gdy jego wzrok padł na luźną stertę papierów w kącie biurka. Przewrócił kilka stron i stwierdził, że są to ręcznie spisane notatki, swego rodzaju dziennik. Przyjrzał im się uważniej. Hank miał zygzakowate, lecz czytelne pismo. Zorientowanie się w treści zapisków musiało jednak trochę potrwać, a nadszedł już czas, aby jechać do Michelle. Craig wsunął notatki Hanka do kieszeni i wrócił do samochodu.

Otworzył mieszkanie kluczem, który dostał od Michelle, i wszedł na palcach do holu. Uchylił drzwi do sypialni i zajrzał do środka. Pokój był pusty, a łóżko zasłane. Craig włączył światło i rozejrzał się dokoła.

- Mikę? - zawołał.

Obszedł mieszkanie, czując coraz większy niepokój. Gdzie się podziała Michelle? Ożyły mu w pamięci telefony, na które nie odpowiadała. Wrócił do uporządkowanej sypialni. Było po prostu niemożliwe, żeby wyjechała gdzieś, nie powiadomiwszy Eriksona.

- Do diabła, Mikę!

Zaczął szukać jakieś wiadomości. Nie znalazł żadnej. Wiedziała, że będzie się martwił, jeśli jej nie zastanie. Poza tym przecież ją poprosił, żeby się nigdzie nie ruszała. Uspokój się, powiedział sobie. Musiało istnieć jakieś logiczne wyjaśnienie jej nieobecności. Siadł z rozmachem na kanapie i czekał.

Pół godziny później był już porządnie zaniepokojony. Co chwila podchodził do okna, za każdym razem spodziewając się zobaczyć, że Michelle biegnie do domu po porannej rozgrzewce. Nie pokazała się jednak. Erikson otworzył wreszcie notes z telefonami na nocnym stoliku i zaczął wydzwaniać do kobiet, o których wiedział, że są przyjaciółkami Michelle. Może zanocowała u którejś z nich, podczas gdy był w Meksyku? Żadna z nich nie widziała jednak Michelle w ciągu ostatnich dni. Sfrustrowany Craig walnął w końcu słuchawką o widełki.

- Niech to szlag trafi! — zaklął.

Michelle nie miała absolutnie żadnego powodu, by opuszczać mieszkanie. Przecież sama parę dni wcześniej wystraszyła się człowieka, który ją podobno śledził. Po tym, czego Craig dowiedział się w Meksyku, zaczynał wierzyć, że miała rację. Jezu! Dokąd się w takim razie wybrała?

Do zmroku Craig wpadł w panikę. Gdzie podziewała się Michelle? W ciągu dnia krążył po pobliskich parkach i bieżniach, wypytując spotykanych po drodze biegaczy. Nikt jej nie widział. Dzwonił do mieszkania Michelle co

133

godzinę, nadal jednak nikt nie podnosił słuchawki. Craig przemierzył brzegi Potomaku od Mostu Key po Pomnik Lincolna. Bez skutku.

Wrócił ponownie do jej mieszkania o trzeciej i szóstej. Karteczki, które dla niej zostawił, były nietknięte. Dwa razy pojechał do siebie, znów obdzwonił przyjaciółki Michelle. Wieczorem ogarnęła go rozpacz.

O północy przyszła mu do głowy nowa myśl. Zadzwonił do rejestratorki izby przyjęć i poprosił, by zatelefonowała do innych szpitali w mieście, czy nie trafiła tam pacjentka nazwiskiem Van Dynę. Rejestratorka powiedziała, że potrzebuje przynajmniej pół godziny, by się tego dowiedzieć. Craig dał jej więcej czasu; zadzwonił ponownie o wpół do drugiej. Nie wiedział, czy woli, by Michelle rzeczywiście odnalazła się w którymś ze szpitali, czy nie. Gdy jednak rejestratorka przekazała, że jej poszukiwania przyniosły negatywne rezultaty, Erikson poczuł się zupełnie bezradny. Osunął się na łóżko, postanawiając chociaż trochę odpocząć. Zdołał wreszcie zapaść w płytki sen.

- Tak się po prostu nie robi, panie doktorze. Nie mamy pisemnej zgody.

- Do diabła ze zgodą, człowieku! - wypalił Clements. - Jest pan kierownikiem Zakładu Medycyny Sądowej i nie potrzebuje pan żadnej zgody!

- Wyglądałobyjednak nader podejrzanie, gdybym pokazał się w szpitalu w środku nocy, na godzinę zabrał ciało i...

- Będzie o wiele gorzej, jeśli pewien młody lekarz pogoni do prasy z nie potwierdzonymi plotkami i spekulacjami. Muszę panu przypominać, że ode mnie w dużym stopniu zależy, czy utrzyma pan posadę?

Mijały godziny. Była piąta nad ranem. W pierwszym blasku świtu dwaj mężczyźni zaczęli rozmawiać przy podjeździe do szpitala, gdy furgonetka z Zakładu Medycyny Sądowej wróciła z poddanym sekcji ciałem.

- Niech pan pamięta, Greenberg, nikomu ani słowa!

- Jak panu się wydaje, jak długo zdołamy utrzymać to w tajemnicy?

- Na zawsze, jeśli będzie trzeba. Nie pojmuję, jak ujawnienie prawdy o śmierci doktora Cho mogłoby przyczynić się do zrozumienia tej choroby. Nie wspomnę, że odbiłoby się to niekorzystnie na moich szansach otrzymania rządowego stanowiska!

- A lekarz, o którym pan wspominał?

- Zostaw go mnie, Greenberg.

Michelle leżała w ciasnym, zamkniętym pomieszczeniu. Mimo obfitości roślin było tu dławiąco duszno. Chociaż spała, przywiązano jej nadgarstki plecionymi sznurami do wyściełanego konopiami łóżka. Jej nogi były jednak nieskrępowane. Na biodrach leżał płat białej tkaniny, przypominającej bandaż.

Piersi śpiącej Michelle unosiły się przy każdym oddechu. Była niemal całkowicie naga, wystawiona na natarczywe spojrzenia. Koło łóżka stał Hanaphu

134

i trzech innych Indian. Jeden z nich przytrzymywał wózek zapełniony rozmaitymi naczyniami, rurkami z podobnego do gumy materiału i miernikami. Dwa cienkie jak ołówek, przezroczyste przewody wnikały przez korek do pojemnika o litrowej objętości. Każda z giętkich rurek miała długość metra i była zakończona przyssawką w kształcie lejka. Hanaphu dał znak, żeby Michelle związać dokładniej. Dwaj Indianie skrępowali pasami jej stopy i biodra. Hanaphu zdawał sobie sprawę^ że to niepotrzebne - po znalezieniu się w kryjówce Indian żadna z kobiet nie odzyskała przytomności.

Stwierdziwszy, że wszystko podłączono właściwie, jeden z mężczyzn włączył aparat. Stłumiony odgłos silnika przerwał ciszę, wskazówka ciśnieniomierza zaczęła się unosić. Drugi Indianin uniósł górną część materaca, tak iż Michelle znalazła się w półsiedzącej pozycji. Mężczyzna przy wózku starannie przyłożył lejki do jej piersi. Wszyscy czterej kapłani otoczyli ją ciasnym kręgiem.

W założonych na piersi lejkach wytwarzało się coraz większe podciśnienie. Pod wpływem chłodu sutki Michelle odruchowo stwardniały. Przezroczyste lejki przywierały coraz silniej, jak nienasycone pijawki. Czterech Indian przyglądało się temu z wyczekiwaniem. Hanaphu wreszcie powoli się uśmiechnął; pozostali również wyglądali na zadowolonych. Wszyscy czterej wyszli, zamykając za sobądrzwi.

Biała ciecz, zasysana do butli z podciśnieniem, majaczyła niewyraźnie w panującym w pomieszczeniu półmroku. Wydobywające się na powierzchnię piersi Michelle kropelki mleka trafiały równymi, nieprzerwanymi strużkami przez rurki do osobliwego aparatu.

Erikson ocknął się o brzasku. Nie był w stanie zasnąć ponownie. Zrobił sobie filiżankę kawy i usiadł na kanapie w salonie. Był wstrząśnięty i przerażony. Przypomniał sobie jednak o kartkach, które wcisnął poprzedniego dnia do kieszeni. Wyciągnął je, rozprostował i zaczął czytać. Po paru chwilach rozbudził się całkowicie, a jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia.

Michelle Van Dynę—to nazwisko pojawiało się ciągle w tekście. Na miłość boską, o co tu chodziło? Notatki Hanka miały fragmentaryczny, chaotyczny charakter. Ułożone były zgodnie ze swoistą chronologią, jednak Craig potrzebowałby wielu godzin, żeby ją pojąć. Przeczytał całość od razu, bez przerw. Następnie zaczaj czytać drugi raz, uważniej. Hank cały czas wspominał o jakiegoś rodzaju pasożycie - zielonym, kulistym obiekcie roślinnego pochodzenia, żyjącym w ciele Michelle Van Dynę.

Erikson poczuł się, jakby się dusił. Jego własne obawy dołączyły do podejrzeń Michelle, a całość pogarszało jeszcze wspomnienie niezwykłych twierdzeń Helmsleya. Tysiącletnia cywilizacja, której epigoni nauczyli się współżyć z mistycznymi roślinami; niezwykły, zielony twór, mogący stanowić klucz do zniknięcia Michelle. Craig czuł, że sam sobie z tym nie poradzi. Była tylko jedna osoba, która mogła mu pomóc. Zadzwonił do niej, chociaż było bardzo wcześnie.

135

I

Clements podniósł słuchawkę, był jak zawsze w zgryźliwym nastroju.

- Zakładam, że dzwoni pan w jakieś sprawie o wszechświatowym znaczeniu, Erikson.

- Nie śmiałbym pana niepokoić, gdyby było inaczej, panie doktorze. Chcę panu powiedzieć coś, co może się wydać dziwne, nawet fantastyczne. Proszę mnie jednak wysłuchać.

- Mów pan.

- Wczoraj znalazłem w mieszkaniu doktora Cho pewne notatki. Czytam je już parę godzin, ale nie potrafię dokładnie pojąć ich sensu. Hank cały czas wspomina o jakieś zielonej kuli - pasożycie, który ponoć ma związek z Michelle.

- Michelle?

- Michelle Van Dynę, dziewczyną, z którą się spotykam. Właśnie ona trafiła niedawno do naszego szpitala po zatruciu jadem kiełbasianym. Mam wrażenie, że Hank uważał, iż ten zielony twór mógł mieć jakiś związek z jej ponowną hospitalizacją. Miałem nadzieję, że wie pan coś więcej na ten temat.

- Przejdź pan do rzeczy, Erikson.

- To najtrudniejsza do przełknięcia część, panie doktorze - odrzekł Craig i zaczerpnął głęboko tchu. - Widzi pan, Michelle zniknęła. Nie wiem, gdzie jest, i umieram ze zmartwienia. Co więcej, mam powody sądzić, że istnieje tajne... stowarzyszenie, że jego członkowie mogą się ukrywać wśród nas i być winnymi jej zniknięcia. Podejrzewam również, że mogli przyczynić się do śmierci doktora Wolfe'a. I Hanka, skoro już o tym mówimy. Nie możemy wykluczyć, że Hank również umarł na raka.

Zapadło długie milczenie.

- Dobrze się czujesz, Erikson?

- Proszę, panie doktorze! Wiem, że brzmi to dziwacznie, ale bardzo mi zależy na odnalezieniu Michelle.

Clements zmarszczył brwi. Erikson bez wątpienia bredził jak w malignie. Jedynym skłaniającym do zastanowienia elementem jego obłędnej historii było podejrzenie, związane ze śmiercią doktora Cho. Było niepokojąco trafne. Clements nie mógł dopuścić, by tego rodzaju spekulacje rozniosły się wśród i tak już ogarniętej paniką ludności Waszyngtonu. Nie w chwili, gdy ważyła się jego reputacja.

- Czasami trudno zachować właściwą perspektywę, Erikson. Zwłaszcza, gdy usilnie szuka się rozwiązania.

- Ma pan mnie na myśli?

- Wiem, jakie musi pan odczuwać napięcie. Najpierw umarł Sam, a teraz doktor Cho. Obydwaj byli drogimi kolegami i przyjaciółmi, których darzyłem szacunkiem. Nie widzę jednak podstaw do wniosku, że doktor Cho umarł wskutek tego samego nowotworu, który stał się przyczyną śmierci doktora Wolfe'a.

- Przyznaję, że można by to potwierdzić tylko dzięki sekcji, a sam pan wie, że nie dostaliśmy na nią zgody.

136

Clements ponownie zamilkł na chwilę. Gdy się odezwał, w jego głosie pobrzmiewał autorytatywny ton:

- A jeżeli panu powiem, że sekcja została przeprowadzona? Czy dzięki temu zmieniłby pan zdanie?

- Ale... - zaczął mówić oszołomiony Craig.

- Zmienił pan, Erikson? - przerwał mu Clements.

- Tak, chyba tak. Ale jak...

- Mamy swoje sposoby, chociaż zakazuję panu komukolwiek o tym wspominać. O jednym wszak mogę pana zapewnić: doktor Cho nie umarł na raka. - Erikson nie zdobył się na odpowiedź. - Ale tajne stowarzyszenia? Zielone twory? - kontynuował Clements tak zjadliwym tonem, że Craig aż się skrzywił. - Niech pan weźmie się lepiej w garść, doktorze.

Po tych słowach Clements się rozłączył. Mijały minuty. Erikson czuł się sfrustrowany i całkowicie bezradny. Zadzwonił wreszcie do Taylora do domu.

- Taylor, ty operowałeś Mikę. Czy słowa „zielony twór" coś ci mówią?

- Co?

- Hank pisał w swoich notatkach o zielonym tworze, który mógł mieć związek z Michelle. Znalazłem te zapiski w jego mieszkaniu. Czy słyszałeś coś o tym?

- Może chodziło mu o cystę? Nie mówiłem ci o niej?

- Nie. Szkoda, że tego nie zrobiłeś.

- Była bardzo mała, więc się nianie przejąłem.

- Była zielona? Czy cysty są kiedykolwiek zielone?

- Zwykle nie, ale ta była. Zielone jak trawa maleństwo. Nie przejmuj się, Hank uznał, że jest łagodna. Wspominał też, że dalej się nią zajmuje.

Erikson poczuł nagle przypływ otuchy. Pomyślał, że zielony twór może nadal znajdować się w laboratorium.

- Dzięki, Taylor. Zdzwonimy się później.

Niedługo potem Erikson wszedł do holu szpitala. Sięgnął do kieszeni na biodrze i namacał gruby pęk kluczy, należących do Hanka. Były tam także klucze do laboratorium, i do jego gabinetu. Craig przemierzył kilka szpitalnych korytarzy, wreszcie dotarł do pracowni anatomii patologicznej. Paru dyżurnych laborantów nie zwróciło na niego uwagi, gdy śmiało wkroczył do środka. Gabinet Hanka Cho znajdował się w głębi, zapewniając izolację od tego, co działo się w zewnętrznej części pracowni. Erikson wyjął klucze i wszedł.

W gabinecie panował taki sam porządek, jaki zostawiał Hank. Craig włączył świetlówki i rozejrzał się dokoła. Nie wiedział dokładnie, gdzie szukać zielonego tworu. W gabinecie dominowało masywne biurko, na którym stał mikroskop. Erikson wysunął fotel i usiadł.

Od czego zacząć? Najbardziej oczywistym źródłem był indeks preparatów pooperacyjnych. Szafka, w której go trzymano, była jednak zamknięta, a wypisującej na maszynie wyniki sekretarki nie było tego dnia w pracy. Zielony obiekt, który Hank nadal badał... Może prowadził rejestr preparatów,

137

nad którymi nie skończył pracować? Erikson zaczął otwierać szuflady biurka i grzebać w zalegających w nich teczkach i skoroszytach. W środkowej szufladzie, po prawej stronie, znalazł grubą teczkę, oznaczoną po prostu: PREPARATY DO OSTATECZNEJ DIAGNOZY. Wyjął jąi szybko przekartkował. W środku znajdowały się arkusze niebieskiej przebitki, opatrzone u góry nazwiskiem pacjentki i numerem teczki. Erikson znalazł wreszcie w połowie folderu kartkę z napisem: „Michelle Van Dynę, A-307".

Pod spodem na maszynie wystukano wynik makroskopowego badania preparatu - oględzin gołym okiem. Opis głosił: Próbka zawiera pojedynczy, owalny obiekt, gładki i symetryczny, o długości 9 mm i grubości 5 mm. Twór jest twardy, lecz sprężysty, o całkowicie zielonej powierzchni. Waga wynosi

dokładnie 1 g.

Opis był w tej chwili niezbyt istotny; nie stanowił dla Eriksona żadnej pomocy. Craig musiał znaleźć teczkę A-307. Odłożył folder na miejsce i rozejrzał się po gabinecie. Pod przeciwległą ścianą stało kilka szafek na akta. Craig podszedł do nich i przyjrzał się tabliczkom na szufladach. Otworzył pierwszą, oznakowaną „A-E", i zaczął wertować kolejne teczki. Znalazł właściwą w parę sekund. Gdy ją, wyjął, okazało się, że zawiera historię choroby Michelle.

Otworzył ją i wrócił do biurka, by wszystko przeczytać. Przed odpisem historii choroby, zawierającej podsumowanie informacji o pobycie Michelle w szpitalu, znajdowały się kartki ze spisanymi przez Hanka konstatacjami. Erikson przeczytał je powoli, czując coraz większe niedowierzanie. Zapoznawał się z wynikami spektrofotometrii, analizy pigmentu, opisem wyglądu mikroskopowego... Zbladł, odwrócił się powoli w stronę wejścia i popatrzył ze zgrozą na stojącą w odległości pięciu metrów od niego cieplarkę.

Roślina. Niewielki, zielony twór był żywą rośliną.

Historia choroby zaciążyła Craigowi w ręce. Schował ją do teczki. Nie potrafił uwierzyć w to, co przed chwilą przeczytał. Zielona masa była roślinnego pochodzenia i utrzymywała się przy życiu dzięki wydzielanemu przez ciało Michelle ciepłu. Była pasożytem, a równocześnie elektronicznym urządzeniem. Na poły żywą, rozwijającą się rośliną, na poły technologicznym koszmarem, funkcjonującym dzięki wydzielinom organizmu Michelle. A ona nawet nie wiedziała, że ma coś takiego w środku.

Erikson odnalazł klucz od cieplarki. Zanim ją otworzył, zdjął pozostawiony przez kogoś na wierzchu ołowiany fartuch ochronny. Położył płytkę Pe-triego na biurku. Leżący przed nim niewielki zielony obiekt wydawał się całkowicie nieszkodliwy. Popatrzył nań tępym wzrokiem. Na miłość boską, dlaczego ktoś umieścił go w ciele Michelle? Jak? I po co? Doszedł do wniosku, że właśnie po to przeprowadzono u niej pierwszy zabieg. Ten, którego nie

pamiętała.

Nie potrafił ogarnąć wszystkich tych oszałamiających informacji. Włączył radio na biurku Hanka, z nadzieją, że zdoła się uspokoić i skoncentrować, jeśli znajdzie jakąś muzykę poważną. Oparł się o biurko i starał się

138

Y

jasno myśleć, jednak w radiu ciągle rozlegały się trzaski i zakłócenia. Erikson walnął w obudowę, ale odbiornik nadal odmawiał posłuszeństwa.

Craig wstał, by schować zieloną kulę do cieplarki.

Gdy tylko zawrócił od biurka, zorientował się, że radio już lepiej odbiera. Muzyka wreszcie brzmiała czysto i bez zakłóceń. Erikson zmarszczył brwi. Popatrzył na odbiornik i przeniósł wzrok na cieplarkę. Wiedziony impulsem, przeniósł duży, przenośny aparat bliżej inkubatora. Znów rozległy się piski, a sygnał stacji zaczął się rwać. Gdy Graig odszedł dalej, jakość odbioru się poprawiła. Ze zdumieniem stwierdził, że roślina generuje jakiś sygnał, zakłócający odbiór radiowy.

A cóż to za diabelstwo? - pomyślał Erikson. I jakiego rodzaju impulsy emituje? Niewątpliwie takie, które zakłócają odbiór UKF-u. Craigowi wydawało się to całkowicie niepojęte. Po wielu minutach namysłu puknął się w czoło i uznał, że wykazuje się skończoną bezmyślnością. Ustalenie tego, czego chciał się dowiedzieć, było w istocie bardzo proste. Wszystkie potrzebne instrumenty miał w swoim mieszkaniu. Zamknął gabinet i spiesznie opuścił szpital.

Podczas gdy taksówka pokonywała ruchliwe ulice, Erikson starał się przypomnieć sobie, gdzie trzymał potrzebne urządzenie. Przez lata w jego mieszkaniu nazbierało się mnóstwo elektronicznego sprzętu - po części doskonałych instrumentów, po części bezwartościowych śmieci. Był radioamatorem jeszcze w college'u. Już wtedy lubił płatać figle; przed studiami rozszerzył swoje zainteresowania na elektroniczny podsłuch. Zakładał go w pokojach kolegów, nagrywał odgłosy kochających się par, a potem odtwarzał przez ukryte głośniki.

Po powrocie do mieszkania grzebał w szafie w sypialni pośród głośników nisko- i wysokotonowych, wreszcie znalazł potrzebny instrument. Miernik natężenia pola leżał na samym dnie szafy. Erikson wyjął go z pudełka, wytarł z kurzu i włączył do sieci. Diody się zaświeciły; urządzenie wciąż działało.

Czując przypływ nadziei, Erikson wziął miernik i wrócił do laboratorium.

Mieli już prawie wszystko, czego potrzebowali. Katastrofalna pomyłka z początku roku została naprawiona. Niemal zdołali już zagwarantować przetrwanie swojej cywilizacji. Hanaphu popatrzył na odciągacz pokarmu; poczuł zadowolenie widząc, że w pojemniku zebrał się już prawie litr mleka. Było to jednak o wiele za mało. Potrzebowali więcej - o wiele więcej - by wystarczyło do wykarmienia istot, które przyjdą na świat za kilka miesięcy.

Kobieta znów jęknęła i zaczęła wiercić się we śnie. Hanaphu dał znak stojącemu koło niego mężczyźnie. Indianin obszedł łóżko i podtrzymał głowę Michelle, podczas gdy Hanaphu wyjął spomiędzy fałdów swej szaty plastykową sondę żołądkową. Posmarował żelem jej czubek, włożył go w nozdrze kobiety i zaczął wsuwać coraz głębiej. Nie można dopuścić, żeby

139

się obudziła i zobaczyła rośliny, których mistyczne piękno wolno było oglądać tylko członkom kapłańskiej kasty.

Kobieta wydawała się idealnym okazem. Stanowiła potencjalne źródło kłopotów, ale nie trzeba było jej zabijać, tak jak jej siostry. W pośpiechu nie zorientowali się, że tamta nie nadawała się do ich celów. Gdy się o tym dowiedzieli, musieli jąusunąć.

Hanaphii popatrzył na oddychającą chrapliwie i spazmatycznie kobietę. Odprężył się, gdy skończył zakładać sondę. Przykleił dokładnie rurkę do skóry. Skinął głową, a drugi Indianin wypuścił z dłoni skronie Michelle.

Hanaphu napełnił strzykawkę gęstym płynem. Wcisnął jej wylot w kryzę na końcu rurki i nacisnął powoli tłoczek. Ciecz bez przeszkód popłynęła przewodem do żołądka. Hanaphu wiedział, że szybko zacznie działać; nie tylko zaspokoi potrzeby odżywcze, lecz również sprawi, że kobieta znów pogrąży siew głębokim śnie. Sprawdziwszy, że lejki należycie przylegajądo jej piersi, dwaj mężczyźni wyszli na zewnątrz.

Indianie wracali do Michelle co cztery godziny, zapewniając jej coś w rodzaju pielęgnacji. Prawie skończyli przygotowania - potrzebowali jeszcze najwyżej kilku dni. Kobieta okazała się dla nich wybawieniem. Nie potrzebowali już nikogo z zewnątrz. Zamierzali odstawić Michelle do domu i podać na koniec ziołowy wywar, który przyniesie jej taki sam los, jak wszystkim pozostałym kobietom.

Erikson zamknął siew gabinecie Hanka i zaciągnął zasłony. Wyjął płytkę Petriego z cieplarki i postawił ją na biurku. Włączył miernik natężenia pola i dostroił urządzenie. Po niecałej minucie na wyświetlaczu pojawiły się cyfry. Craig dowiedział się tego, co zamierzał.

Zielony twór istotnie był nadajnikiem.

Erikson ciężko westchnął. Nadszedł czas na realizację drugiej części planu. Wstawił płytkę do cieplarki i zszedł na parking.

Dotarłszy do samochodu, postawił miernik na siedzeniu obok siebie. Włączył wtyczkę do gniazdka zapalniczki. Większość urządzeń podsłuchowych, z którymi się zetknął, miała bardzo ograniczony zasięg. Craig włączył miernik i dostroił go do częstotliwości emitowanego przez twór sygnału. Na wyświetlaczu nagle zaświeciły się cyfry. Nadajnik emitował fale ultrakrótkie; po ustaleniu częstotliwości cyfrowy wyświetlacz mógł wskazać dokładną odległość od źródła sygnału. Okazało się, że w samochodzie na szpitalnym parkingu Craig jest dokładnie sto dziesięć metrów od cieplarki. Poczuł zdumienie i fascynację. Zapalił silnik i powoli odjechał, by sprawdzić zakres skutecznej pracy miernika.

Zielony obiekt okazał się złożonym, bioelektrycznym urządzeniem na-

mierniczym.

Krążąc po ulicach, Erikson stwierdził, że sygnał cały czas jest ostry i wyraźny. W ciągu następnej pół godziny przejechał około dwudziestu mil

140

i wreszcie wrócił do szpitala. Przez ten czas natężenie sygnału nie spadło ani na chwilę. Było oczywiste, że położenie nadajnika można określić z bardzo dużej - może nawet praktycznie nieograniczonej - odległości. Od chwili, p,cly wszczepiono go w ciało Michelle, w ten sposób ją śledzono. Ale dlaczego?

Craig Erikson parkował pod szpitalem, gdy wreszcie przyszła mu tlo głowy odpowiedź na to pytanie.

Ponieważ chciano się ponownie do niej dobrać.

Chwytając łapczywie oddech, ruszył w stronę wejścia do szpitala. Przyczyna zniknięcia Michelle okazała się porażająco prosta, wniosek nasuwał się sam. W ciągu kilku dni, których Michelle nie pamiętała, miał miejsce zabieg na jej jajniku - wszczepiono jej nadajnik, jak dzikiemu zwierzęciu, by obserwatorzy mogli śledzić jego przemieszczanie się w głuszy.

Craig zdał sobie sprawę, iż winni tego ludzie porwali ją ponownie.

ROZDZIAŁ 15

Spotkali się w środku nocy. Clements wysłuchał wywodu Eriksona bez słowa. Siedział za biurkiem i spoglądał z zaciśniętymi ponuro ustami nad gładkim mahoniowym blatem na dwóch lekarzy przed sobą.

- Skończył pan, doktorze? - zapytał wreszcie Eriksona.

- Chyba omówiłem już wszystko.

Clements wstał z fotela. Na jego twarzy malował się ledwie hamowany gniew.

- Powinienem was obydwóch z miejsca wyrzucić! - wypalił.

- Ależ, panie doktorze... - zaczął protestować Taylor.

- Do cholery, dwadzieścia pięć kobiet zmarło na tę chorobę, człowieku! - Clements walnął dłonią w stół dla podkreślenia wagi swoich słów, patrząc z wrogością na parę młodszych lekarzy. - Podczas gdy wszyscy inni błądzą po omacku, trafia się wam niewiarygodnie cenna informacja, ale decydujecie się zatrzymać ją dla siebie! Nie przyszło wam do głowy powiadomić innych o swoich odkryciach?

- Nie wiedziałem, że to takie ważne - zaczął się tłumaczyć Taylor. -Myślałem, że to cysta. Zobaczyłem zielony twór na jajniku i po prostu nie pomyślałem...

- No właśnie: nie pomyślał pan! Sądziliście, że zdołacie wszystko sami rozwikłać?

- Przecież kiedy zadzwoniłem do pana w sprawie zapisków z mieszkania Hanka, nie był pan zainteresowany - zaprotestował Erikson.

- To było zanim dowiedziałem się, czym jest zielony twór, zlnim zdecydowaliście się na wspomnienie o tym transmiterze! Powinniście powiadomić

141

f

mnie znacznie wcześniej, kiedy tylko doktor Taylor usunął go z ciała pacjentki! Nawet Cho powinien mieć więcej rozumu.

Erikson nadal za bardzo martwił się o Michelle, by pozwolić się upokorzyć Clementsowi.

- W każdym razie sądzi pan, że to istotne?

- Oczywiście! Każdy głupiec potrafiłby to dostrzec! Wynoście się teraz obydwaj z mojego gabinetu!

Taylor natychmiast wstał z miejsca, jednak Erikson się zawahał.

- A co z Michelle?

- Daję wam dziesięć minut - odrzekł Clements lodowatym tonem. - Ma pan jedyny klucz do cieplarki, doktorze - zwrócił się do Craiga. - Spodziewam się, że wrócicie tu z tym obiektem, historią Michelle Van Dynę i pańskim miernikiem najpóźniej o czwartej dziesięć.

Erikson zrozumiał, że dalsza dyskusja nie ma sensu. Przyszedł do Cle-mentsa z rozpaczy, zaciągnął Taylora ze sobą i wyłożył karty na stół w nadziei, że ordynator wymyśli jakieś rozwiązanie lub plan działania. Okazało się, że wyszedł z kwitkiem.

Dwaj młodzi lekarze opuścili gabinet.

Nie zwracając uwagi na zamykające się drzwi, Clements zaczął wertować stos papierów na biurku - ręcznie spisanych notatek Hanka Cho. Już wcześniej zastanawiał się nad zaskakującymi wpisami. Teraz stały się o wiele bardziej przejrzyste - od chwili, gdy Erikson powiedział o transmiterze. Było to brakujące ogniwo w logicznym łańcuchu, żmudnie konstruowanym od miesięcy przez Clementsa. Nie tylko Taylor podejrzewał, że zachorowania mogą być skutkiem celowego działania; ordynator położnictwa myślał o tym co najmniej równie długo. Brakowało mu jednak dowodów.

Z początku kolejne zgony łączyła jedynie osobliwa kwietna woń. Sam Wolfe sugerował, że rośliny i rak mogą mieć związek. Clements nie przyznał tego wówczas, ale uznał tę obserwację za wnikliwą i być może istotną. Potem doszło do zdumiewających przypadków niewydolności przysadki u noworodków. One również mogły jednak pasować do teorii Clementsa, nawet student pierwszego roku medycyny wiedział bowiem, że przysadka noworodka jest jednym z najbogatszych źródeł przyspieszających wzrost hormonów. Najciekawsze w notatkach Cho były wzmianki o zaginięciach kobiet, które Erikson przegapił. Najbardziej zaś niepokoił go los tych, którzy znaleźli się zbyt blisko prawdy: Wolfe'a i samego Hanka Cho.

Clements wstał zza biurka i zaczął krążyć po gabinecie. Niebo za oknem wciąż jeszcze nie rozjaśniło się przed świtem. Lekarz nadal rozmyślał o kobietach, które zaginęły i w ogóle nie pamiętały, co się z nimi przez ten czas działo. Był oszołomiony, gdy Erikson wspomniał o luce w pamięci Michelle Van Dynę. To doskonale pasujący do układanki brakujący kawałek - chociażby dlatego, że jako jedyna nie była w ciąży. W porównaniu z tym faktem odkrycie biotransmitera wydawało się niemal banalne.

142

Michelle Van Dynę miała, zdaniem Clementsa, najistotniejsze znaczenie dla całej sprawy. Trzeba ją było odnaleźć. Wiedział, że właśnie wokół niej ogniskują się wydarzenia. Nieważne, że na razie nie potrafił wymyślić racjonalnego uzasadnienia dla całego ciągu zdarzeń, że niejasna była sekwencja faktów, łączących Michelle Van Dynę z ciężarnymi. Rośliny, przysadki mózgowe, kobiety w ciąży, nowotwory... wszystko obracało się wokół hormonów. Zbijające z tropu okruchy endokrynologii same w sobie nic nie znaczyły, jednakże zestawione razem tworzyły całość która przerażała nawet jego.

Erikson opuszczał gabinet Clementsa przybity. Nie miał wyboru - musiał wypełnić jego polecenia. W istocie była to jego jedyna nadzieja. Miernik w stojącym na szpitalnym parkingu samochodzie był nadal podłączony i dostrojony do właściwej częstotliwości. Wyświetlacz wskazywał odległość w metrach od źródła sygnału. Wynosiła ona w tej chwili 106,9 metra - dokładnie tyle, ile dzieliło samochód od cieplarki.

Szykując się do odłączenia elektronicznego instrumentu, Erikson dostrzegł jednak, że cyfry zaczynają się zmieniać. Wyświetlacz wskazał 108,4 metra. Podczas gdy Craig wpatrywał się weń ze zdumieniem, wartość osiągnęła 112,0 metra. Natychmiast zdał sobie sprawę, co to oznacza.

Transmiter był w ruchu.

Cyfry zaczęły zmieniać się w jeszcze szybszym tempie. Erikson usiadł wyprostowany w fotelu, z łomoczącym sercem. Wolne tempo zmiany liczby na wyświetlaczu sugerowało, że jakaś osoba przenosi transmiter, poruszając się niespiesznym krokiem. Wkrótce jednak tempo stało się szybszejakby ta osoba zaczęła biec. Jeżeli można było wierzyć liczbom, transmiter przemieszczał się prosto na południe, coraz dalej od szpitala. Craig zastanowił się, czy przypadkiem nie wziął go Clements. Uznał, że to jednak niemożliwe; tylko on miał przecież klucz do cieplarki. Oznaczało to, że ktoś inny się do niej włamał.

Pewny wściekłości Clementsa Erikson uznał, że nie może sobie pozwolić na stratę źródła sygnału. Tylko to dawało mu szansę odnalezienia Michelle. Nacisnął gaz i wypadł z parkingu, nie spuszczając oka ze zmieniających się co chwila cyfr. Ktokolwiek ukradł transmiter, zabrał jedyny dowód. Wymijając błyskawicznie samochody, Erikson starał się zmniejszyć dystans, dzielący go od nadajnika.

Bladoróżowe pasma przedświtu rozjaśniły niebo na wschodzie. Erikson nieco zwolnił. Zmniejszył dystans od źródła sygnału - znajdowało się zaledwie parę przecznic dalej. Poranny ruch natężał się coraz bardziej. Nie zwracając uwagi na przepisy bezpieczeństwa, Craig bez zastanowienia zmieniał pasy. Wreszcie zbliżył się do nadajnika na odległość stu metrów. Utrzymując ten dystans zaczął przyglądać się jadącym przed nim wozom. Były ich dziesiątki, a transmiter mógł znajdować się w każdym z nich. Źródło sygnału

143

zaczęło się jednak w pewnym momencie gwałtownie przemieszczać w lewo. Parę chwil później Erikson również skręcił w lewo i wypatrzył tropiony samochód - nie wyróżniającą się niczym białą furgonetkę.

Zwolnił jeszcze bardziej, by go nie dostrzeżono. Wiedział, że miernik ma zasięg co najmniej trzydziestu pięciu kilometrów. Zostanie dwa, trzy kilometry w tyle uniemożliwiało natomiast wyśledzenie go.

Przejechał za źródłem sygnału Massachusetts Avenue i skręcił na zachód w Jedenastą ulicę, trzymając się kilka przecznic z tyłu za furgonetką. Przejechał przez most na Jedenastej ulicy i skręcił na południe. Pojawił się pierwszy znak wjazdu na drogę stanową 295. Gdy Craig dostrzegł, że furgonetka zmierza za tą właśnie strzałką, z zadowoleniem powiększył jeszcze dzielący go od niej dystans.

Znajdował się w odległości trzech kilometrów od tropionego samochodu, gdy ten skierował się w stronę autostrady 495, przejeżdżając przez most Woodrowa Wilsona do Alexandrii. Wkrótce potem furgonetka zjechała jeszcze raz na zachód na autostradę 66, co najprawdopodobniej stanowiło wstęp do długiej drogi.

Tropiony wóz zapuszczał się coraz dalej na zachód, w rolnicze okolice. Craig zaczynał zastanawiać się, czy nie popełnił błędu. A jeśli złodziej zmierzał do Cleveland lub jeszcze dalej? Gdyby podróż okazała się bardzo długa, Erikson nie zdołałby wytrzymać bez snu. Był na nogach większą część nocy i już dopadało go znużenie. Wcześniej czy później musiałby odpocząć.

Jechali coraz dalej na zachód. Dotarli do gór Blue Ridge. Jeżeli osoba lub osoby w furgonetce wiedziały o pościgu, niczym tego nie zdradziły. Erikson zorientował się dzięki miernikowi, że tropiony wóz skręcił na autostradę mię-dzystanową 1-81, i podziękował Bogu, że miał pełny bak.

Autostrada skręciła w naturalny rów doliny Shenandoah. Dookoła roztaczała się wspaniała sceneria; liście zmieniały barwy. Po lewej stronie wznosiły się strome góry Massanutten, nakrapiane pomarańczowozłoto. Nie zapominając o utrzymywaniu dzięki miernikowi trzykilometrowego dystansu, Erikson spróbował się rozluźnić i sycić wspaniałymi widokami - takimi, jakie powinno się oglądać wspólnie z kimś wyjątkowo drogim.

Za Roanoke wskazania miernika zmieniły się tak gwałtownie, że Erikson zrazu tego nie dostrzegł. Cyfry na wyświetlaczu spadły prawie do zera - Craig przejechał za zjazd, którym furgonetka opuściła autostradę. Przeklinając się za nieuwagę, cofnął wóz, skręcił we właściwą drogę i wkrótce odnalazł źródło sygnału. Niedługo potem dotarł do Virginia Blue Ridge Par-kway.

Wąska, wijąca się przez park narodowy droga ostro kontrastowała z gładką wstęgą autostrady międzystanowej. Erikson utrzymywał niezmienną odległość od źródła sygnału. Jechali teraz wolniej; Craig starał się rozejrzeć po nie kończącej się mozaice rozsianych wśród gór pól i farm. Po obu stronach piętrzyły się przytłaczające skalne nawisy, górujące nad podziemnymi jaskiniami.

144

Bystre strumienie przepasywały zbocza, dzikie kwiaty przypominały rozpostarty na nich dywan.

Droga wiła się powoli w górę, uporczywie osiągając coraz wyższe partie wzniesień. Highlands - południowo-zachodni zakątek Wirginii - był krainą wysokich szczytów, wielkich lasów sosnowych i spokojnych górskich jezior. Co kilka kilometrów droga owijała się wokół skalnych ścian o wysokości paruset metrów. Nie kończąca się połać górskiej zieleni, udrapowanej w bujne jesienne odcienie, skrywała przetarte szlaki i zwierzęce ścieżki.

W pobliżu miasteczka Willis źródło sygnału znów raptownie zmieniło kierunek. Sześćdziesiąt pięć kilometrów za Roanoke furgonetka zjechała z głównej szosy na podrzędną górską drogę.

Coraz rzadziej widać było rancza. Dookoła rozpościerała się coraz większa dzicz. Erikson minął zakręt i natychmiast zatrzymał wóz. Dostrzegł przed sobą obłok pyłu na prawie niewidocznej gruntowej drodze. Tylko on został na drodze. Wyjął lornetkę, którą woził stale w schowku na rękawiczki, i spróbował wypatrzyć wjeżdżającą po odległym górskim zboczu furgonetkę. W prześwitach pomiędzy sosnami zdołał dostrzec jedynie przemieszczający się niewielki obłok pyłu. Sądząc po wskazaniach miernika, furgonetka zwalniała. Wreszcie zatrzymała się całkowicie. Craig odczekał dziesięć minut. Samochód nadal stał w miejscu.

Być może była to zasadzka. Nagle jednak sygnał zaczął słabnąć, a po paru sekundach zanikł całkowicie.

Koniec drogi. Erikson stracił jedyny trop, pozwalający odnaleźć Michelle.

ROZDZIAŁ 16

Miała wrażenie, że znajduje się pod wodą. Widziała światło i walczyła, by wynurzyć się na powierzchnię. Była zdziwiona, że pod wodą może tak łatwo oddychać; wcześniej tego nie potrafiła. Znajdowała się prawie u celu. Ostatnim pchnięciem przebiła powierzchnię - i stwierdziła, że tylko śniła.

Michelle rozejrzała się wokół siebie. Dwoiło się jej przed oczyma. Miała obrzmiałe, spierzchnięte wargi. Potrząsnęła głową, zmuszając się do skupienia wzroku na jednym przedmiocie. Coś uwięzło w kąciku jej ust i drażniło w gardle. Spróbowała bez powodzenia unieść ręce. Czuła osobliwy ból w pod-brzuszu, coś uwierało ją w piersi.

Rozejrzała się wreszcie. W tej samej chwili przeniknęła ją obezwładniająca zgroza. Na miłość boską, dokąd ją zabrano? Powiodła wokół siebie pełnym przerażenia wzrokiem. Była wciąż oszołomiona, zaczynał zalewać ją pot. Znajdowała się w jakimś pomieszczeniu pełnym roślin. Przenosiła w panice wzrok z jednego egzotycznego kwiatu na kolejny. Jeszcze nigdy

10 — Kwiat śmierci

145

nie widziała tak bujnej roślinności. Wodziła wzrokiem po całym wnętrzu, równocześnie czując niewytłumaczalną fascynację rozpościerającym się wokół niej niezwykłym światem.

Musiała pozostać przytomna. Czuła, że tym ludziom - kimkolwiek byli -zależało, by nadal spała, by mogli... Co takiego? Chcieli ją zabić?

Usłyszała odgłos zbliżających się z zewnątrz kroków. Odetchnęła głęboko i przymknęła oczy. Liczyła, że nikt nie zorientuje się, że nie śpi. Rozległ się dźwięk otwieranych drzwi, kroki zabrzmiały jeszcze bliżej. Coś przypominającego rurkę otarło się o jej policzek. Ktoś za niąpociągnął i Michelle poczuła szarpnięcie w gardle, od którego o mało się nie udławiła. Rurka natychmiast stała się chłodniej sza - popłynęła przez nią jakaś ciecz. Michelle zdrętwiała na myśl, co ją jeszcze czeka. Jej trwoga jednak szybko przygasła. Z powrotem ogarnęła ją nieprzenikniona czerń.

Minęły godziny, może całe dni. Michelle odzyskiwała świadomość i znowu ją traciła. Nigdy nie była w pełni przytomna, chociaż okresy świadomości wydawały się coraz dłuższe, jak gdyby jej organizm przyzwyczajał się do podawanego środka. Sztywniała wówczas ze strachu i odrazy do tego, co robiono z jej ciałem.

Dwa lejki na piersiach nie sprawiały bólu, chociaż czuła w nich stałe ssanie. Była doszczętnie upokorzona poddaniem jej tak ohydnemu zabiegowi. Szarpała się gwałtownie w więzach, jednak bez względu na to, jak bardzo się wiła, nie mogła strząsnąć ssawek z piersi. Wiedziała, że nie jest w ciąży; płynące z nich mleko stanowiło zaprzeczenie praw natury. Co jeszcze jej zrobili? I co jeszcze mogli zrobić?

Postanowiła, że przeżyje mimo wszystko. Przy zdrowych zmysłach utrzymywało ją obserwowanie roślin. Całe pomieszczenie rozbrzmiewało niezwykłym dialogiem. Za każdym razem, gdy dochodziła do siebie, przyglądała się roślinom jak przez cienki woal, ponieważ nie była w stanie dostatecznie skupić wzroku na jednym przedmiocie. Z początku dostrzegała jedynie drobne poruszenia. Mogłaby przysiąc, że rośliny pochylają się w jej stronę. Najpierw myślała, że to na skutek prądu powietrza, było jednak inaczej. Do tego dochodził dźwięk: syczący, liryczny świst, przypominający syrenę z oddali. Rośliny tuliły i rozkładały płatki, jakby były to zwoje papirusu. Zielone liście kołysały się niemal niepostrzeżenie w górę i w dół, co kojarzyło się Michelle z łopotem orlich skrzydeł w zwolnionym tempie. Łodygi roślin gięły siew zsynchronizowany sposób, jakby przegamiała je morska bryza. Miała wrażenie, że obserwuje układ choreograficzny roślinnych tancerzy.

Taki balet trwał przez wiele minut. Był dla Michelle dziwnie pociągający. Gdy patrzyła na to widowisko, przepełniało ją uczucie niezmiernego spokoju... jak gdyby rośliny tańczyły właśnie dla niej. Bezczasowy, dostojny charakter ich ruchów napawał ją błogością, koił obawy.

Usłyszała wracających ludzi i znowu zamknęła oczy. Poprawili rurki, ponownie napełnili jej żołądek chłodną cieczą. Tym razem jednak Michelle nie zapadła zupełnie w sen. Pogrążyła się tylko w podobnym do snu odrętwieniu, jednak w jej umyśle żarzyła się iskierka świadomości.

Zmusiła się do otwarcia oczu. Okazało się to niezmiernie trudne - powieki miała jak z ołowiu. Michelle zdała sobie niejasno sprawę, że krępujące ją więzy były tym razem luźniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Zbierając w sobie wszystkie okruchy sił, zaczęła się znów w nich szarpać. Była wciąż oszołomiona, jednak uświadomiła sobie, że po raz pierwszy ma realną szansę ucieczki.

Zaskakujące odkrycie dodało jej sił. Nieskończenie powoli zaczęła napinać mięśnie. Poruszała się niezgrabnie, zdołała jednak poluzować więzy jeszcze odrobinę. Szarpała nimi, zdzierała sobie skórę na ramionach, gdy obracała je w tę i z powrotem. Skórzane pęta wpijały się w jej nadgarstki, jednak rozluźniały się coraz bardziej.

Pomogło jej to, że spociła się z wysiłku. Strugi potu spływały po całym ciele, a ściekając po przedramionach, nawilżały więzy na nadgarstkach. Michelle czuła niejasno, że słona ciecz pali jej skaleczenia, lecz pomagało to tylko w zachowaniu świadomości. Zdołała wysunąć prawą dłoń z pęt aż po kłykcie, a po chwili zdecydowanym szarpnięciem uwolniła się do reszty.

Wciąż dwoiło się jej w oczach, nie była też w stanie odzyskać jasności myśli. Niezgrabnie rozwiązała resztę pęt i zerwała z piersi odrażające przyssawki. Po brzuchu pociekły jej strużki białego mleka. Spróbowała wstać, lecz nie zdołała utrzymać równowagi. Zatoczyła się jak pijana i osunęła się po materacu.

Przez kilka minut leżała na zimnych kamieniach, z przyciśniętym do nich policzkiem. Ledwie zdołała powtórnie otworzyć oczy. Powoli dźwignęła się na kolana, zdając sobie sprawę z łomotania swego serca i rozpaczliwej pracy płuc. Popełzła w stronę drzwi, zmuszając się do zachowania choćby pozorów opanowania. Tłumiła ogarniające jej ciało dreszcze. Do podobnego podporządkowania ciała umysłowi i duchowi nie zmusiła się od czasu udziału w zawodach. Z wyjątkowym wysiłkiem ukucnęła i oparła się o framugę. Zamknęła oczy, nagle przestraszywszy się, że każdy dodatkowy dźwięk może ją zdradzić. Nasłuchiwała, czy na zewnątrz nic się nie porusza. Nie dotarł do niej żaden odgłos, więc uchyliła drzwi i wysunęła się na zewnątrz.

Znajdował się za nimi długi i ciemny kamienny korytarz. Michelle nie miała pojęcia, gdzie się znajduje ani dokąd powinna się udać. Jakiś wewnętrzny głos zmusił ją do ruchu, zaczęła więc brnąć powoli naprzód, zataczając się od ściany do ściany.

Usiłowała posuwać się powoli, na palcach, jednak okazało się to niemożliwe. Zaczęła gmerać przy guzikach bluzki, miała jednak zbyt zesztywniałe palce, by sobie z nimi poradzić. Skalna posadzka była gładka i chłodna. Korytarz wypełniała blada poświata. Zdawało się, że padała z góry, wprost ze skały. Mimo oszołomienia Michelle zorientowała się, że przejście wydrążono

146

147

w litej skale. Miała wrażenie, że znajduje się w olbrzymim labiryncie łączących się ze sobą korytarzy, jak gdyby cała granitowa góra stanowiła powiększony do olbrzymich rozmiarów pumeks. Twarda, kamienna ściana była trochę nierówna w dotyku, chociaż nie sterczały z niej żadne ostre zadziory. Była tak gładka, że zdawała siępomagać sunącej po niej ręką Michełle w przemieszczaniu się do przodu.

Nie zdawała sobie dokładnie sprawy z tego, co robi, jednak wiedziała, że nie może się zatrzymywać. Nasłuchiwała, czy nie dolecą do niej jakieś dźwięki. Wciąż jednak tylko łomotanie serca i pulsowanie krwi w tętnicach na szyi było jedynym odgłosem w pobliżu. Brnęła coraz dalej w ciemnościach, uginały się pod nią nogi. Znów przycisnęła dłoń do ściany, by się jej przytrzymać.

Wkrótce dotarła do zakrętu korytarza. Dalej było nieco jaśniej. Michełle zwolniła tak, że poruszała się w ślimaczym wręcz tempie.

Zakrzywiony korytarz wreszcie się skończył. Gdy Michełle dotarła do jego rozświetlonego wylotu, wyjrzała dalej, czując zawroty głowy. Na wprost niej znajdował się, szeroki staw o lśniącej powierzchni. Odbite od drobniutkich fal błyski padały wprost w jej oczy. Okazało się, że jest to w istocie podziemne jezioro. Michełle zmrużyła oczy i podniosła wzrok na rzędy srebrzystych stalaktytów, zwieszających się spod sklepienia jak wilgotne i lśniące anielskie włosie. Co parę sekund od któregoś z nich odrywała się kropla wody i spadała do jeziora z rezonującym pluśnięciem, któremu towarzyszyły rozchodzące się po powierzchni kręgi.

Walcząc o utrzymanie równowagi, Michełle ruszyła wąską ścieżką, prowadzącą tuż nad brzegiem jeziora. Z drugiej strony rozmigotanego zbiornika znajdował się kolejny ciemny korytarz. Oszołomiona i przerażona Michełle brnęła dalej.

Gdy pokonała kolejny zakręt, dotarła do drugiej jaskini. Przywarła plecami do ściany, jakby chciała się w nią wtopić. Serce podeszło jej do gardła, bo wydało się jej, że usłyszała jakiś nowy odgłos. Po chwil jednak bliska paniki zerwała sięz miejsca i ruszyła jak najszybciej naprzód, wymacując przed sobą drogę jak ślepiec.

Korytarz kończył się rozszerzającym się lejem. Okazało się, że jest to wylot jaskini. Pośród znajdujących się za nim krzewów wiła się dróżka, niknąca jak ścieżka w tropikalnej dżungli. Istotnie, niedaleko zielone zarośla, drzewa i krzaki stawały się tak gęste, że mogły przywodzić na myśl równikowy las.

Michełle wstrzymała oddech i wyszła na ścieżkę. Serce zabiło jej jeszcze szybciej, gdy pogrążyła się w bujnej, leśnej roślinności. Żyzna, wilgotna ziemia uginała się pod jej stopami, ciemnozielone gałązki i pnącza ześlizgiwały się po głowie i ramionach dziewczyny. W gąszczu panował groźny mrok, mimo to przedzierając się przez zarośla Michełle czuła się o wiele bardziej bezpieczna.

Wkrótce roślinność zrzedła. W porównaniu z ciemnościami za jej plecami, jasność przed nią wydawała się tak jaskrawa, jak blask słońca. Michełle

zwolniła i rozejrzała się gorączkowo wokół siebie. Nie potrafiła zorientować się w otoczeniu. Wyczuła zmianę podłoża. Przedtem stąpała wyłącznie po twardej skale, tak równej, jakby wygładziły ją miliony kroków. Teraz miała pod stopami nierówną ziemię.

Za połacią spulchnionego gruntu znajdowało się poletko wysokich, prostych jak trzciny roślin, zwieńczonych oślepiająco srebrzystymi kwiatami. Im bliżej nich, tym ziemia była wilgotniejsza i luźniejsza. Chociaż Michełle nie była tego pewna, miała wrażenie, że trzciny kołyszą się, jak gdyby przyginał je lekki zefirek. U podstawy wysokich roślin dostrzegła plamę jaskrawej barwy. Natychmiast rozpoznała karmazynowy odcień i poczuła przeraźliwą jasność w głowie. Miała przed sobą rzędy krwawoczerwonych orchidei.

Usłyszała za sobą krzyki. Potknęła się i upadła. Rozpaczliwie zerwała się z ziemi, czując wyczerpanie i zamęt w myślach. Wciąż oszołomiona, ruszyła w stronę orchidei. Coś ją ku nim ciągnęło. Ogarnęło ją obezwładniające wrażenie spokoju. Im bliżej była, tym bardziej jej nozdrza przepełniał egzotyczny, równocześnie owocowy i ziołowy aromat. Rozkoszna woń wabiła ją, obiecując ukojenie.

Głosy za plecami Michełle były coraz wyraźniejsze. Wiedziała, że musi uciekać.

Zerwała się do biegu, szukając wzrokiem ścieżki wśród wysokich traw. Niezwykły aromat przepełniał jej płuca, wabił ją szelest łodyg. Przeszła w sprint; kręciło jej się w głowie, jednak czuła, że z każdym krokiem biegnie się jej coraz lżej. Gnała, ogarnięta ślepym strachem, jak gdyby lęk przed powtórnym pojmaniem dodawał jej sił.

Hanaphu wyszedł z jaskini razem z czterema towarzyszami. Znaleźli odciski stóp kobiety, wiodące w stronę bagniska. Zwolnili kroku, wreszcie się zatrzymali. Gniew i zaskoczenie, wywołane jej ucieczką, zaczynały ustępować. Dostali od kobiety wszystko, czego chcieli, a na dodatek oszczędziła im kłopotów z jej ponownym schwytaniem. Jak głupiec brnęła wprost w objęcia śmierci.

Michełle gnała dalej, czując pod stopami chłodną wodę. Roztrącała orchidee; zielone łodygi chłostały jej ciało jak pędy bambusa. Nie zwalniając kroku, przebiegła pomiędzy nimi, rozchlapując wodę stopami. Kropelki na jej skórze były tak świeże i czyste jak deszcz. Wymknęło się jej westchnienie radości i ulgi. Szeleszczące trzciny zdawały się śpiewać dla niej. Odzyskawszy płynność ruchów, przedzierała się przez nie, przyglądając się łagodnie kołyszącym się łodygom. Miała wrażenie, że się przed nią rozstępują.

Hanaphu uśmiechnął się, słysząc cichnący w oddali chlupot. Pokiwał głową do swoich towarzyszy. Zawrócili i zniknęli na powrót w swoim azylu, pewni, że dla kobiety nie ma ucieczki z ramion czyhającej na nią śmierci.

148

149

ROZDZIAŁ 17

Erikson dostrzegł mignięcie, cień ruchu. Nacisnął z całych sił na hamulec i poczuł, jak opony ślizgają się na sosnowych szyszkach. Wyłączył silnik, szybko opuścił okno i utkwił wzrok w gąszczu drzew. Łania? Po cichu otworzył drzwi i wyszedł na miękkie pobocze. Wytężając wszystkie zmysły ruszył cicho i powoli w stronę, gdzie dostrzegł poruszenie. Nagle gwałtownie złapał powietrze w płuca i rzucił się pędem w las.

Michelle pojawiła się znikąd, jak duch. Doganiając ją czuł, że serce podchodzi mu do gardła. Chociaż straszliwie hałasował, nie zwracała na niego uwagi i z utkwionym przed siebie nieprzytomnym spojrzeniem gnała w dół stoku.

- Mikę! Słyszysz mnie?! Mikę!!!

Nadal wpatrywała się w przed siebie niewidzącym wzrokiem. Craig zahamował i przyjrzał się jej dokładniej. Miała podarte ubranie, wilgotne strzępy bluzki lepiły się do jej ciała. Bladą skórę pokrywał brud oraz zadrapania i sińce. Michelle sprawiała wrażenie, że jest w szoku. Chwycił ją za ramiona i brutalnie potrząsnął, wpatrując się w jej mętne oczy.

- Mikę! - Zaczął klepać ją po policzkach, nawołując błagalnie - Na miłość boską, otrząśnij się, Mikę!

Zdawało się, że minęła wieczność, nim spojrzała na niego przytomnie. Gdy tylko to zrobiła, w jej oczach wezbrały łzy. Cała się trzęsła w jego objęciach, zaczął drżeć jej podbródek. Rozpaczliwie chciała coś powiedzieć. Rozchyliła drżące wargi. Łzy pociekły po jej policzkach.

- Oni... Oni... - zdołała wydusić z siebie.

Nie mogąc tego dłużej znieść, Craig z całych sił objął jąramionami. Tuląc do siebie silniej niż kiedykolwiek przedtem, starał się jakoś dodać jej otuchy.

- Kochanie, kochanie - powtarzał, gładząc jej włosy.

Liczył, że ciepło jego uścisku zdoła ukoić wstrząsające jej ciałem gwałtowne dygotanie. Po chwili przeniósł wzrok na zbocze w kierunku, z którego się pojawiła. Dostrzegał jedynie zarośla, wiedział jednak, że nie są bezpieczni.

- Chodź, Mikę - powiedział cicho.

Poprowadził ją w stronę samochodu, z początku powoli, stopniowo coraz szybciej. Co kilka kroków spoglądał przez ramię na wierzchołek góry - źródło jej szoku i paniki. Był pewien, że gdzieś tam kryją się jej prześladowcy.

Zanim dotarli do wozu, Michelle trochę oprzytomniała. Przywierała do niego z całych sił i nie chciała go wypuścić z objęć. Zdecydowanym ruchem usadowił ją na fotelu obok kierowcy. Zajął miejsce, zatrzasnął drzwi, uruchomił silnik i wcisnął gwałtownie gaz. Spod tylnych opon samochodu trysnęły w powietrze liście i okruchy ziemi.

Zjeżdżali w dół po zboczu, szaleńczo zygzakując od brzegu do brzegu drogi. Samochód ocierał się o pnie i gałęzie; wpadał w niewidoczne koleiny, co chwila wyskakiwali w górę z foteli. Koszmarna jazda ciągnęła się w nie-

150

skończoność, lecz wreszcie dotarli do drogi w dole. Erikson nie zdejmował stopy z pedału gazu, nim nie przekonał się, że wreszcie są bezpieczni.

Wciąż wstrząśnięta i blada Michelle nie odzywała się. Craig wiedział, że nie powinien jej ponaglać. Kiedy dotarli do głównej drogi wiodącej przez park narodowy, Michelle całkowicie się załamała. Przechyliła się w jego stronę i objęła go kurczowo. Histerycznie szlochała i mamrotała coś, czego nie potrafił zrozumieć.

Minęło wiele czasu, nim przestała płakać. Craig delikatnie i położył rękę na jej ramieniu. Michelle zapadła w niespokojną drzemkę. Przez godzinę jechali w milczeniu. Obudziła się dopiero, gdy zbliżali się do granicy Dystryktu Kolumbii. Poprawiła się na fotelu i zaczęła opowiadać, co się stało.

Z początku mówiła urywanie, wkrótce jednak słowa zaczęły płynąć całymi potokami. Craig nie wypytywał o nic, by znów nie wpadła w panikę. To, co mówiła, wydawało się absolutnie niewiarygodne. Gdyby nie rozmawiał z Helmsleyem o Majach i orchidei na zdjęciu, gdyby nie wiedział o transmiterze, uznałby, że Michelle doszczętnie postradała zmysły.

Wciąż nie potrafił zrozumieć dokładnie, co i dlaczego jej zrobiono. Wysysano mleko z jej piersi - w jakim celu? Niedawne odkrycie Michelle, że jej siostra była bezpłodna, na pewno stanowiło jeden z najważniejszych elementów całej sprawy. Craig nie potrafił jednak znaleźć odpowiedzi na wszystkie swoje pytania. Postanowił na razie nie mówić jej, czego dowiedział się o „Indianach", jak ich nazywała. Zamierzał zrobić to później, w sposobniejszej chwili.

Michelle zawahała się, gdy uświadomiła sobie, jak niedorzecznie brzmi jej relacja.

- Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale wszystko to widziałam. Naprawdę - powiedziała podniesionym głosem. - Właśnie to miejsce mi się śniło. Tym razem jednak to nie był sen.

- Mikę, Mikę... - Przyciągnął ją do siebie i pocałował w czoło. - Już nic ci nie grozi. Wszystko będzie dobrze.

- Wierzysz mi, Craig?

- Oczywiście.

Nie zamierzał rozwijać tego wątku; wiedział, że jest mało istotne, o czym on sam jest przekonany. Liczy się przede wszystkim to, w co oni wierzą, pomyślał, dojeżdżając do przedmieść stolicy.

Godzinępóźniej położył Michelle do łóżka. Wiedział, że potrzebowała przede wszystkim odpoczynku. Co parę chwil sprawdzał, czy śpi. Wypił filiżankę kawy, zastanawiając się, od czego mógłby zacząć relacjonowanie wszystkiego Clementsowi. Pogrążył się w zadumie, z której wyrwał go cichy jęk dochodzący z sypialni. Upuścił z brzękiem filiżankę i pobiegł do drugiego pokoju.

Michelle wciąż spała, zwinięta w kłębek. Przewróciła się na drugi bok, ściągając z siebie pościel. Craig z początku uspokoił się, słysząc jej równomierny oddech, jednak po chwili jego oczy rozszerzyły się ze zgrozy. Krew odpłynęła mu z twarzy, gdy zauważył szkarłatną plamę na materacu.

Michelle znów krwawiła.

151

Clements zakończył zakładanie szwów w pochwie. Jego zdumienie nie miało granic. Skończył właśnie powtórne szycie miejsca, w którym dzień lub dwa wcześniej wykonano cięcie. Jego wygląd nie pasował do przeprowadzonej wcześniej przez Taylora operacji. Pomyślał o tworze podobnym do cysty, który jak się okazało dzięki Eriksonowi, był nadajnikiem. Po chwili wahania Clements ściągnął rękawiczki i poprosił o nowy fartuch chirurgiczny. Zamierzał sam sprawdzić wnętrze jamy brzusznej pacjentki.

- Prawie koniec, doktorze? - zapytał anestezjolog.

- Nie, chcę zrobić laparoskopię.

- Przecież mamy zgodę tylko na... - zaczęła mówić zaskoczona pielęgniarka.

- Może mieć krwawienie wewnętrzne! - przerwał jej Clements; zdawał sobie sprawę, że jego najdrobniejsze warknięcie gwarantuje bezwarunkowe posłuszeństwo. - Przygotuj jej brzuch i nie zadawaj więcej głupich pytań!

Parę minut później Clements zrobił Michelle niewielkie cięcie poniżej pępka i wprowadził chirurgiczny wziernik do wnętrza jamy brzusznej. Dzięki laparoskopowi mógł bezpośrednio oglądać narządy miednicy. Przyjrzał się miejscu, z którego Taylor usunął „cystę", nie dostrzegł jednak nic niezwykłego. Następnie skierował soczewkę urządzenia na jajniki.

Normalnej wielkości jajnik ma pomarszczoną powierzchnię, przypominającą nieco kalafior. W jego zagłębieniach znajdują się dziesiątki wypełnionych płynem przestrzeni, zawierających jaj eczka pęcherzyków. Clements dostrzegł natomiast na obydwóch jajnikach czerwone punkciki.

- Co jest, u diabła? - mruknął pod nosem. - Daj jaśniejsze światło. Pielęgniarka spełniła polecenie. Pole widzenia w laparoskopie stało się

bardziej jaskrawe. Clements przyjrzał się dokładnie jajnikom. Wydawało się, że szkarłatne plamki to ślady po gojących się krwawieniach. Oszołomiony ginekolog podniósł głowę. Wreszcie wszystko zrozumiał.

Wyszkolony wzrok pozwolił mu ustalić bez cienia wątpliwości, że ktoś usunął z jajników Michelle Van Dynę komórki jajowe.

Zajrzeli do Michelle, zobaczyli, że wciąż śpi, i po cichu zamknęli drzwi jej szpitalnego pokoju. Doktor Clements zatrzymał się jeszcze chwilę, by przypomnieć strażnikowi, iż ma nie wpuszczać do panny Van Dynę absolutnie żadnych gości. Następnie dał Eriksonowi znak, żeby szedł za nim. W końcu korytarza znajdowało się obszerne solarium. Clements zatrzymał się przed długim oknem i wyjrzał na ruchliwą ulicę, wreszcie znowu czując spokój.

- Nie może pan się spodziewać, że to przed nią ukryję! - wypalił Craig.

- Niech pan nie podnosi głosu, Erikson. Spodziewać się? Nie, ja od pana tego żądam, jako jej lekarz.

- Ma prawo wiedzieć, panie doktorze.

- O czym? Sam pan powiedział, że nie przypomina sobie żadnej operacji. Jaką korzyść może przynieść poinformowanie jej, że usunięto jej garść komórek jajowych? Zważywszy na to, co przeszła, taka wiadomość mogła-byjej nieodwołalnie zaszkodzić.

Istotnie, co by to pomogło? - pomyślał Erikson. Kobieta, którą kochał, była już bezpieczna i wracała do fizycznego zdrowia. Psychiczne - to zupełnie inna sprawa. Nie powiedział jej jeszcze o dostrzeżonej na zdjęciu Trish orchidei, nie wspominał ani słowem o Majach. Czy miał prawo igrać z jej niepewną emocjonalną równowagą tylko po to, by poznała prawdę? Wiedza

0 wszystkim mogła doprowadzić ją do szaleństwa, co zresztą sugerował Clements. Mimo to Erikson nie był usatysfakcjonowany.

- Nie wierzy pan w ani jedno słowo z naszej realcji, prawda?

- Wręcz przeciwnie, wierzę niemal we wszystko. Niektóre aspekty waszej historii uważam jednak za... dość wydumane.

- Nie wyobraziliśmy sobie niczego, panie doktorze. Ani nie wymyśliliśmy, jeżeli to pan sugeruje.

Clements obrócił się w jego stronę. Nadal zachowywał się władczo, jednak wyraz jego twarzy złagodniał.

- Nie sugeruję, że to zrobiliście. Po prostu stres powoduje, że niezbyt dokładnie rejestrujemy pewne rzeczy.

- Jest pan niemożliwy! - potrząsnął głową zdenerwowany Erikson.

- Naprawdę, doktorze? Mam wrażenie, że jedyne „niemożliwe" elementy w tej sprawie pochodzą z pańskich ust.

Craig stracił cierpliwość.

- W takim razie w co pan wierzy?

- Niech pan pomyśli o mieszkańcach tego miasta, Erikson. - Clements wyjrzał przez okno. - Jest ich ponad milion. Jeżdżą do pracy i z powrotem,

1 nie zdają sobie sprawy z tego, co naprawdę dzieje się w stolicy. Tam... -wskazał Kapitol - ...czy tutaj, w tych murach. Nie mają pojęcia o niesamowitych postępach medycznej technologii. Jak pan sądzi, co urzędnicy państwowi czy gospodynie domowe pomyśleliby o pańskiej teoryjce, dotyczącej istnienia prymitywnej społeczności?

- A więc mi pan wierzy?

- Prawdopodobnie największe postępy dokonały się w dziedzinie płodności - kontynuował Clements, nie zwracając uwagi na jego pytanie. - Tam, na ulicach, słyszy się tylko o dzieciach z probówki. Sama idea przerasta ludzkie pojęcie. Dzieje sięjednak więcej, o wiele więcej. Dotarliśmy niemalże do punktu, w którym będzie można z pojedynczej komórki odtworzyć całąistotę ludzką. Potrafimy manipulować genami, zmieniać długość życia. Do tej chwili prawdziwy wyścig polegał na tym, kto zrobi to pierwszy.

- Co to znaczy: „do tej chwili"?

- Wyścig się skończył, Erikson. Już po wszystkim. Jestem przekonany, że właśnie do tego posłużyła Michelle Van Dynę.

152

153

- Majom?

- Och, daj spokój, Erikson. Oczywiście, że komuś innemu. Nie zdajesz sobie sprawy, że daremnie zawracasz sobie głową takimi nonsensami? Możliwości są dziesiątki, bez wyjątku bardziej prawdopodobnych niż twoje sugestie. Może chodzić o przemysłowców-miliarderów, pragnących poddać się klonowaniu, o firmy inżynierii genetycznej czy prywatne zakłady medyczne. Ktokolwiek to zrobił, jest piekielnie inteligentny. Niewątpliwie najpierw zainteresował się Trish Van Dynę - idealnym okazem kobiety. Może rzeczywiście została zamordowana, jak podejrzewasz. Pozostał oczywisty wybór - jej młodsza siostra. Pobrano od niej komórki jajowe i na pewno do tej chwili je zapłodniono. Bez wątpienia ten ktoś pragnie przyspieszyć rozwój zarodków wyciągami hormonalnymi z przysadek noworodków. Uważam, że moja linia rozumowania daje jedyną prawdopodobną odpowiedź.

- A do czego służyły ciężarne kobiety?

- Użyto ich jako źródła laktogenu łożyskowego, naturalnie. Właśnie w łożysku jest wytwarzana substancja, stanowiąca płodowy odpowiednik hormonu wzrostu. Bez wątpienia ona również zostanie wykorzystana do przyspieszenia rozwoju zapłodnionych jajeczek. Nie istnieje lepsze źródło laktogenu niż ludzkie łożysko. Dziwię się, że nikt z nas, specjalistów, nie pomyślał o tym wcześniej. Prawdziwy geniusz ludzi, którzy tego dokonali, polega jednak prawdopodobnie na odkryciu, że ilość laktogenu łożyskowego można znacznie zwiększyć, jeśli się poda tym kobietom pewne wyciągi ziołowe. Jestem gotów się o to założyć, Erikson. Na nieszczęście substancje te powodowały śmiercionośne skutki uboczne.

- Co to ma wspólnego z mlekiem Michelle? Nie może pan zaprzeczyć, że doszło u niej do laktacji!

- Nie zaprzeczam - odparł niewzruszenie Clements. - Te dzieci - jej dzieci — zaczną żyć za parę miesięcy i będą potrzebowały idealnego pożywienia. Jakież może być jego lepsze źródło, niż mleko od naturalnej matki?

- Nie rozumiem, co to ma wspólnego z pierwszym zniknięciem Michelle - odparł nie przekonany Craig.

- Ani ja. Skoro jednak panna Van Dynę zaręcza, że jej siostra była bezpłodna, można przypuszczać, że ci, którzy chcieli pozyskać komórki jajowe od Michelle, postanowili najpierw przekonać się, że nie występuje u niej podobne schorzenie. Bez wątpienia najpierw sprawdzili jej „kanalizację".

- Jeżeli jednak nie wierzy pan, że dokonali tego Majowie, jak potrafi pan wytłumaczyć fakt, iż epidemia najwyraźniej się skończyła?

- Przede wszystkim tym, iż dowiedzieliśmy się o działalności tej grupy. I nieważne kto to jest. Kontynuowanie tych działań stało się zbyt niebezpieczne. Ludzie ci i tak zdobyli to, na czym im zależało.

Erikson zdołał jedynie pokręcić głową. Oto człowiek, obwołany w środkach masowego przekazu bohaterem medycyny, który według wielu źródeł zdołał wykryć lekarstwo na epidemię zachorowań na raka, nadal nie chciał dać wiary w prawdziwość opowieści jego i Michelle.

154

- I co uzyskujemy w ostatecznym rozrachunku, panie doktorze? Uzna pan po prostu mnie i Michelle za parę wariatów?

- Nie, jesteście na to zbyt inteligentni. Co jednak sądzilibyście na moim miejscu? Po nadajniku, który pan ponoć odkrył, przepadł wszelki ślad, a nawet Służba Parków Narodowych nie potrafi zlokalizować „sekretnego raju" panny Van Dynę. Nie wspomnę już o fakcie, że według pańskiej teorii, orchidee, z którymi miała do czynienia, powinny ją pozbawić życia. Pański profesor Helmsley cieszy sięopiniąniezrównoważonego. Siła jego sugestii okazała się najwidoczniej zbyt duża, by zdołał pan oddzielić prawdę od fałszu. Panna Van Dynę z drugiej strony mogła podlegać halucynacjom, wywołanym podawanymi jej lekami, albo czymś jeszcze gorszym. Celowo uniemożliwiono jej orientację w otoczeniu, gdy poddano ją operacji.

Nie kończące się przepytywanie w ciągu kilku kolejnych dni odcisnęło na Michelle swoje piętno. Stała się ponura i zamknięta w sobie. Erikson starał się oszczędzić jej najgorszego, lecz psychiatrzy rozmawiali całymi godzinami także i z nim. Każdy krok musiał być uzgadniany z Clementsem, który naprawdę wierzył w to, co powiedział Craigowi, i żadne dowody nie mogły zmienić j ego przekonania.

Tłumaczeniom Eriksona nie dano wiary. Clements irytował się, gdy słyszał o niedorzecznej relacji Michelle. Zakazał dziewczynie i Craigowi powtarzać ją komukolwiek. Michelle poddano głębokiej, intensywnej hipnozie. Wreszcie zostawiono ją w spokoju, ponieważ powtarzaną przez nią z coraz liczniejszymi szczegółami historię Clements uznawał za tak absurdalną, iż uparł się, że Michelle i wszystkie uczestniczące w niej osoby poddano praniu mózgów.

Erikson poczuł się szczęśliwy, gdy wypytywania dobiegły wreszcie końca. Jego reputacja w szpitalu została wystawiona na szwank, a Michelle niewiele by zyskała, nawet gdyby udowodniła prawdziwość swej opowieści. Craig mógł jedynie liczyć, że obydwoje o wszystkim zapomną, jak gdyby to był zły sen.

ROZDZIAŁ 18

Gdy jechali w stronę Cleveland, ruch na Rogatce Pensylwańskiej był bardzo niewielki. Niespodziewana fala chłodu, niosąca zadymki od strony gór Adirondacks, rozniosła się w stronę Atlantyku. Przestało już padać. Na skraju drogi zalegała patyna szronu, wiry białych płatków niosły się w powiewach wiatru po nawierzchni, jak nawiedzające autostradę duszki.

Michelle wyjrzała przez okno. Porośnięte sosnami wzgórza wywierały mroczne, przygnębiające wrażenie. Patrząc na nie, straciła wątek i z zadowoleniem

155

pozwoliła swemu spojrzeniu błądzić po porośniętych rosochatymi drzewami wzgórzach. Widok uspokajał ją. Mimo wielu tygodni dzielących ją od koszmarnych przeżyć, nadal potrzebowała odprężenia.

Chociaż nie pojawiały się nowe przypadki nowotworów, dopiero ostatnio doszła do przekonania, że nic jej już nie grozi. Michelle i Craig z rzadka wspominali o Clementsie i rozpowszechnionych przez środki masowego przekazu spekulacjach, jednak bez końca dyskutowali o wydarzeniach w kraterze. Erikson z reguły słuchał, natomiast Michelle godzinami opisywała swoje przeżycia, często mówiąc bezładnie i niemal niezrozumiale. Był oszołomiony jej relacją, lecz nie zamierzał jej przerywać. Najbardziej zdumiewały go opisy orchidei karmazynowej barwy- kwiatów śmierci. Wiedział, że nie zdoła pojąć, jak udało im się uniknąć gwarantowanej przez nie zguby. W głębi duszy lękał się, że przerażające przejścia mogły wywołać u niej reaktywną psychozę. Koledzy-psychiatrzy zapewnili go jednak, że tego rodzaju zaburzenia mają zawsze przejściowy charakter, a najlepszym na nie lekarstwem jest dotrzymywanie towarzystwa i wspieranie na duchu, aż u pacjentki nastąpi przełom i powrót do pełnej normalności.

Nie miał wątpliwości, że nie powinien opowiadać jej o zabiegu, któremu ją poddano - o pobraniu od niej jajeczek. Jego sugestie sprawiły, że Michelle uwierzyła, iż miała krwawienie, spowodowane jakimś wypadkiem, którego nie była sobie w stanie przypomnieć. Zamierzał w razie potrzeby na zawsze ukryć przed nią prawdę, doszedł bowiem do wniosku, że cokolwiek z nią zrobiono, nie pozostawiło to u niej żadnych trwałych szkód. Wróciła do trenowania, a Clements zapewnił Eriksona, że nic nie grozi jej zdrowiu fizycznemu ani zdolności do reprodukcji. Nie było powodów, by kiedykolwiek się dowiedziała, co się stało.

Michelle czasami miała wrażenie, że wciąż jest śledzona. Tropiona. Straciła rachubę, jak wiele razy czuła nagły chłód. Oglądała się przez ramię -i nie widziała nic niepokojącego. Wielokroć też budziła się w nocy z krzykiem i szukała ciepła obj ęć Craiga, by pozbyć się nawiedzaj ących j ą we śnie koszmarów.

Erikson, tak jak Michelle, spojrzał na odległe wzgórza. Pozbawione listowia drzewa były z rzadka przetykane kępami jodeł i sosen, przez co ziemia zdawała się nakryta przetartym zielonym kocem. Craig poczuł niemal niezmącone zadowolenie. Ich związek dawał obojgu poczucie bezpieczeństwa wystarczająco duże, by gwarantować jego stałość. Namówił ją na krótki wypad do domu. Craig wraz z jej rodziną urządził małą uroczystość, swego rodzaju przyjęcie zaręczynowe.

Szare niebo przetarło się, na tle błękitu pokazały się pasma pierzastych, białych chmur. Michelle widok ten wydał się niedościgle świeży i czysty. Gdy wpatrywała się w niebieski przestwór nad pobliską górą, jej twarz złagodniała. Nad wierzchołkiem roztaczała się aureola mgły; gdy trafiły na nią promienie słońca, pokazała się tęcza.

156

- Zatrzymaj się tutaj-powiedziała nagle Michelle.

- Mam stanąć?

- Tylko na chwilę.

Zwolnił i zjechał na pobocze. Obydwoje wysiedli z samochodu. Michelle bez słowa ruszyła po zboczu, jak gdyby zmierzała w określonym celu. Zaskoczony Craig ruszył za nią. Przeszli kilkaset metrów, aż zatrzymała się na skraju lasu ze świadczącym o niezmąconym spokoju ducha wyrazem twarzy. Ze zbocza góry niósł się coraz silniejszy wietrzyk.

- Słyszysz?-zapytała.

- Wiatr?

Uśmiechnęła się do niego bez słowa i pocałowała go w policzek. I tak nie potrafiłby pojąć, o co jej chodzi. Tylko ona widziała, jak się kołyszą, jak na-wołujądo siebie. Słyszała dźwięk samego ich istnienia. Wiedziała. Wtej chwili - w momencie całkowitego zrozumienia - ogarnęło ją uczucie spokoju, jak spowijający ją ciepły koc. Jej obawy ustały raz na zawsze.

- Przypomniałam sobie zagadkę- powiedziała. - Jeżeli w lesie pada drzewo, lub łamie się jego gałązka, lecz nie ma nikogo, kto mógłby to usłyszeć -jaki to dźwięk?

- Pamiętam odpowiedź: żaden.

Uśmiechnęła się do niego znowu i odwróciła wzrok. Wiatr narastał, jego porywy szarpały ich ubraniami. W powietrznych prądach niosło się ciche zawodzenie. Powiew zmiótł Michelle na twarz pasma delikatnych włosów, zakrył ją jak woal i zaświstał w uszach.

Lodowaty wiatr wywijał pomiędzy drzewami niewidzialnego młyńca. Craig czuł przenikający do szpiku kości chłód. Michelle jednak nadal stała w bezruchu, spoglądając w głąb ciemnego lasu. Pociągnął ją delikatnie za łokieć.

- Chodźmy, Mikę.

Nie drgnęła jednak nawet. Gdy tak stała uśmechnięta, z przekrzywioną głową, sprawiała wrażenie, jak gdyby się w coś wsłuchiwała. Zastanawiał się, w cóż takiego, na miłość boską. Wreszcie uległa jego namowom. Posmutniały, zawrócił i sprowadził japo zboczu najszybciej, jak tylko zdołał.

Oparła się na ramieniu Craiga i pogrążyła w oceanie sennych marzeń. Czekała ich długa droga do Waszyngtonu. Przebudziła się, gdy samochód podskoczył na wyrwie w nawierzchni. Przeciągnęła się w fotelu i ziewnęła. Craig zauważył, że przepełniające jąw minionych miesiącach zmęczenie wreszcie ustąpiło.

- Jak się czujesz? - zapytał.

- Świetnie. Lepiej niż kiedykolwiek.

- Wciąż nie mogę uwierzyć, że twoi rodzice dali nam osobne sypialnie. Będziemy musieli to nadrobić natychmiast po powrocie - stwierdził żartobliwie i powiódł czubkami palców po jej delikatnej szyi.

157

- Hm, chyba po prostu są nieco staromodni - westchnęła i potarła policzkiem jego ciepłą dłoń.

- A te kwiaty! - roześmiał się. - Chyba wykupili całą kwiaciarnię na tak niewielkie przyjęcie!

- Nie - odparła Michełle, wyglądając przez okno. - To ja je kupiłam.

ROZDZIAŁ 19

Michełle wróciła do pracy, jak gdyby nic się nie stało. W ciągu paru tygodni stała się na powrót energiczną przedstawicielką kadry kierowniczej, jaką nauczyli się lubić i szanować jej koledzy. Zaczęła znów biegać. Po paru tygodniach prasa z uniesieniem doniosła, że po zaledwie kilku tygodniach treningów wygrała we wspaniałym stylu miejscowe sparringi.

W szpitalu szybko zapomniano o krótkiej nieobecności Eriksona. Lekarz zajął się odbudowywaniem swojej chwilowo nadszarpniętej opinii. Szybko odzyskał poprzednią pozycję i respekt dzięki cechującej go charakterystycznej mieszance ironii i ciężkiej pracy. Nie tracąc czasu, Michełle umeblowała na nowo swoje mieszkanie, dodając trochę męskich akcentów, dzięki którym Craig mógł czuć się jak u siebie.

Tego dnia miał niezwykle dużo zajęć w pracy. Był wyczerpany, gdy przyjechał do Michełle. Ucałował ją ciepło, musiał jednak położyć się na chwilę. Przyniosła mu drinka i rozluźniła krawat.

- Trenowałaś dzisiaj?

- Jak zawsze - odrzekła z uśmiechem. - Posłuchaj tylko: chcą, żebym w kwietniu wystartowała w zawodach panamerykańskich!

- Wspaniale, Mikę. Gdzie się odbędą?

- W Meksyku.

Nagle stanęła mu przed oczyma scena z przeszłości: rozwalająca się chata, pylista ulica, stary mężczyzna w slumsie... Nie wmawiaj sobie Bóg wie czego, powiedział sobie w duchu.

- Jak długo cię nie będzie?

- Cztery czy pięć dni. Sam mityng będzie w sobotę, ale potrzebuję kilku dni na zaaklimatyzowanie się na tej wysokości.

- Chcesz, żebym z tobą pojechał?

- Nie, głuptasie, i tak masz dość zajęć.

Craig włączył telewizor w salonie. Michełle rozebrała się w tym czasie w sypialni. Wyciągnął się na sofie, czując ogarniającą go senność. Właśnie nadawano ostatnie wiadomości wieczorne. Wsparł się na poduszkach i patrzył bez zainteresowania na otępiające, migoczące obrazy. Sięgnął po pilota

158

i już miał wyłączyć odbiornik, gdy na ekranie pojawiła się postać Ridleya Clementsa. Erikson przymknął oczy i zaczął słuchać uważniej.

- Doszedł pan do wniosku, że kobietom w Waszyngtonie nic już nie grozi? - zapytała dziennikarka nazwiskiem Bernard.

- Tak uważam. Minęły trzy miesiące od ostatniego zgonu na raka, i przez ten czas nie doniesiono o żadnym nowym przypadku.

- Sądzą, że daje to panu gwarancją, że pana kandydatura na stanowisko lekarza naczelnego kraju zostanie zaakceptowana.

- Pochlebna ocena, proszą pani, ale od początku troszczyłem się tylko o wyjaśnienie zagadki tej choroby, a nie o politykę.

- Nadal przyjmuje pan założenie, że powodował ją wirus?

- Tak. Wciąż nie zidentyfikowaliśmy konkretnego szczepu, ale sądzę, że uda się to nam ustalić w ciągu kilku najbliższych tygodni.

- Jak tłumaczy pan nagłe ustanie zachorowań, doktorze? Przez lato wszystkim nam się. wydawało, że to epidemia, która wymknęła się spod kontroli.*

- Uważam, że nastąpił rozwój naturalnej odporności. Tak zjadliwy mikroorganizm, z jakim mieliśmy do czynienia, na pewno zaraził całąpopulacją Waszyngtonu i okolic. Organizmy większości ludzi zareagowały tak, jak powinny - wytworzyły neutralizujące wirusa przeciwciała. Z powodów, których nie jesteśmy pewni, u niektórych ciężarnych kobiet te przeciwciała po prostu nie powstały, więc na ich nieszczęście infekcja miała u nich śmiertelny przebieg.

Błyskotliwy wywód, doktorze Cłements, pomyślał Erikson. Wtulił twarz w poduszkę i zasnął, nie słysząc dalszych stów komentatora ani cichych kroków Michełle, która na palcach weszła do salonu. Przez chwilę popatrzyła w ekran, potem zgasiła telewizor.

Okłamała Craiga, chociaż wolałby tego nie robić. Wysokość w żaden sposób nie wpłynęłaby na jej znakomitą formę. Potrzebowała jednak paru wolnych dni. Wiedziała - czuła w głębi duszy - że w stolicy Meksyku jest człowiek, którego musi spotkać. Jedyna osoba, która mogła wpaść na trop tajemnicy, jakiej nikt prócz niej nie powinien znać. Nie mogła do tego dopuścić.

Podeszła do okna w salonie. W glinianej donicy na parapecie zaczynały otwierać się kwiaty narcyzów z zasadzonych wcześniej cebulek. Zakwitły zgodnie z planem - w środku zimy. Michełle pogładziła ich płatki i przez chwilę delikatnie pokręciła palcem, jakby im groziła. Cienkie pręciki powoli przechyliły się w stronę jej palca, aż go dotknęły - jak gdyby wyczuwały jego bliskość. Michełle podniosła rozpromienione niebieskie oczy i spojrzała na panoramę pogrążonej w ciemnościach stolicy. Popatrzyła na wspaniały świerk, zdobiący trawnik sąsiada. Opadające, ozdobione mrowiem lśniących gwiazdkowych dekoracji gałęzie z wolna uniosły się, jak gdyby chciały dosięgnąć jej okna.

1

MBP Zabrze

nr inw.: K20 - 17247

F 20 AMER./S

WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 4013,620 81 62

Warszawa 2000. Wydanie I

Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza

Ponowna oprawa: Wojskowa Drukarnia w Łodzi

Depoz'

David Shobin jest lekarzem i autorem powieści zajmujących wysokie miejsca na listach bestsellerów „New York Timesa". Zadebiutował uznaną już za klasykę gatunku książką Embrion, która natychmiast przyniosła mu uznanie. Powieś( i Centrum, Obsesja, Stan krytyczny, Kwiat śmierci, Dostawca, porównywane do największych bestsellerów Robina Cooka i Kena McClure'a, potwierdziły talent pisarza, a krytyka okrzyknęła Shobina nowym mistrzem thrillera medycznegc.

W

Waszyngton jest sparaliżowany strachem. Umierają kobiety w ciąży. Przyczyna śmiertelnej epidemii pozostaje nieznana. Doktor Craig Erikson natrafia na trop rozwiązania. Wyjaśnienie zagadki jest całkowicie sprzeczne z racjonalnym światopoglądem lekarza. I napawa pierwotną grozą...

Thrillery Shobina przejmują strachem do szpiku kości!

Stephen King

Przerażający thriller, ścinający krew w żyłach.

„Publishers Weekly"

Shobin sprawia, że wręcz czujesz lodowaty powiew grozy.

„Kirkus Reviews"



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Baldacci David W godzinę śmierci
Shobin David Dostawca
Shobin David Dostawca
David Wilkerson Wydany na śmierć
Jacques Louis David – śmierć Marata
(David Hunter 01) Chemia śmierci Simon Beckett
Jacques Louis David Śmierć Marata
David Wilkerson Wydany na śmierć
David Dosa Oskar, kot który przeczuwa śmierć
David Shobin Dostawca
Robbins David Cień zagłady 01 Fox twierdza śmierci
Robbins David Cień zagłady 01 Fox twierdza śmierci
ŚMIERĆ I JEJ OZNAKI
Pedagogika smierci

więcej podobnych podstron