Robbins David Cień zagłady 01 Fox twierdza śmierci


1,FOX-TWIERDZA ŚMIERCI

t WOJOWNICY FEDERACJI WOLNOŚCI, KDYNI SPRAWIEDUWI W. ŚWIECIE PRZEMOCY, SZALEŃSTWA I ŚMIERCI!

PHANfOMWPRESS


0x08 graphic
FOX - TWIERDZA ŚMIERCI

Młodziutka dziewczyna zaczęła cicho płakać.

- Gdzie jest moja mama? - szepnęła,
patrząc na Hickoka. - Gdzie jest Lea?

Wojownik chrząknął z zażenowaniem.

- Znajdziemy ją. Nie martw się.


0x01 graphic

0x01 graphic

DAVID ROBBINS

1.FOX-TWIERDZA ŚMIERCI

David Robbins

Fox - twierdza śmierci



2. ROZKAZ: ZABIĆ ARLĘ!

Przełożył Piotr Skurzyński



3. POMŚCIĆ BLIŹNIACZE MIASTA

W PRZYGOTOWANIU KOLEJNE TOMY SERII

PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1993


Tytuł oryginału Endworld. The Fox Run

Redaktor

Józef Foromański

Ilustracja

© Maciej Olender

Piotr Maria Górny

Projekt i opracowanie graficzne Agnieszka Wójkowska

Copyright © 1986 by David Robbins

by ARRANGEMENT WITH DORCHESTER

PUBLISHING CO., INC.,

NEW YORK CITY, U.S.A.

© Copyright for the Polish edition

by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL

GDAŃSK 1993

Printed and bound in Germany

Wydanie I

ISBN 83-7075-335-3

Rozdział pierwszy

Blade przystanął na chwilę, czujnie nasłuchując. Wielka sfora zdziczałych psów wciąż biegła jego śladem. Krople potu ściekały mu po karku, wchłaniane przez zieloną, rozdartą ko­szulkę opinającą muskularne ciało.

Sądząc po odgłosach, musiało go ścigać kilkanaście zgłod­niałych bestii. Chciał zrzucić z ramienia dwuletniego kozła, który z pewnością bardziej zainteresowałby zwierzęta niż ży­wy mężczyzna, ale nie mógł się na to zdecydować. Nigdy nie wracał do domu bez zdobyczy, a stracił całe trzy dni na wytro­pienie tego jelenia i nie zamierzał zostawiać go psom.

Pobiegł dalej, nie wypuszczając z ręki cennej zdobyczy. Na spoconych plecach podskakiwał skórzany kołczan, w którym kołatało się kilka pierzastych strzał i krótki łuk, o jego uda obijały się cztery noże doczepione do pasa.

Do Domu zostały mu najwyżej dwie mile... Gdyby udało mu się zyskać kilkanaście minut, bez trudu dotarłby do bez­piecznego schronienia. Jednak teraz nie mógł liczyć na pomoc pozostałych członków Rodziny. Przecież nikt nie wiedział, kiedy powróci, ani też, z jakiego nadejdzie kierunku.

Przebył niewielki strumyk przecinający mu drogę i rozpo­czął mozolną wspinaczkę na wysokie wzgórze wznoszące się na przeciwnym brzegu. Jazgotanie nasiliło się. Drapieżniki były coraz bliżej, zapach krwi upolowanego kozła doprowa­dzał je do szaleństwa.

Blade ujrzał prześwitującą między pniami drzew jasną po­lanę, rozciągającą się od połowy stoku aż do szczytu. Wypadł spomiędzy zarośli, lecz nim uczynił kilkanaście kroków, z la­su wyłonił się przewodnik watahy, w paru susach przebył od­ległość dzielącą go od ofiary i skoczył uciekającemu człowie­kowi na plecy.

Szczęściem truchło kozła złagodziło siłę uderzenia, lecz


0x08 graphic
i tak Blade upadł na kolana. Błyskawicznie puścił jelenia, wy­ciągając jeden ze swoich noży bowie. Szerokie ostrze pokryte było rdzawymi plamami... Spojrzał na warczącego, przyczajo­nego do ataku psa.

Przed Wielkim Wybuchem rasę tę zwano owczarkami nie­mieckimi. Zwierzę było potężne, wychudzone, głodne i strasz­liwie niebezpieczne. Z długich wyszczerzonych kłów spływa­ła żółta piana.

Między człowiekiem a drapieżnikiem leżał zakrwawiony kozioł.

- Chodź i zabierz swoje żarcie! - mruknął mężczyzna.
Pies postąpił o krok, wydając złowieszczy charkot. Blade

cisnął nożem, mierząc w naprężony grzbiet zwierzaka. Ostrze drasnęło skórę, żłobiąc w niej krwawą bruzdę. Pies zakręcił się z jękiem wokół ogona, nie pojmując, co mogło go zaatako­wać. Nim zrozumiał, długa strzała ze świstem wbiła się w jego bok. Owczarek padł w drgawkach na ziemię, barwiąc soczystą trawę czerwienią.

Mężczyzna natychmiast nałożył na cięciwę drugi pocisk i posłał go wprost w pierś kolejnego drapieżnika wybiegające­go na polanę. Nie zdążył użyć łuku po raz trzeci. Z boku do-skoczył do niego następny pies, wyglądający na mieszańca dobermana ze spanielem, i szarpiąc go za nogę, obalił na zie­mię.

Człowiek złapał za noże i trzymając po jednym w każdej dłoni, zaczął rozpaczliwie bronić się przed opadłą go sforą. Poderżnął gardziel najbliższemu kundlowi, gdy poczuł ostre zęby wpijające się w jego łydkę. Zatopił ostrze w oku owczar­ka, usiłującego przegryźć mu gardło, przedziurawił podbrzu-sze następnemu... Jakiś pies złapał go za prawy nadgarstek i natychmiast padł ze skowytem, kiedy bowie wbił się w szczyt nosa, przebijając na wylot pysk napastnika.

Jednak wataha nie rezygnowała... Blade czuł, jak opuszcza­ją go siły, stracił już dwa noże, pozostał mu ostatni...

Wtem głowa najzacieklejszego drapieżnika eksplodowała krwawą miazgą, a w powietrzu przetoczył się grzmot wystrza­łu z trzydziestki szóstki.

- Hickok! - ocenił Blade.

Gdzieś w górze rozległ się przeciągły, mrożący krew w ży­łach wojenny okrzyk Apaczów.

„I Geronimo! Wariaci są jak nieszczęścia, zawsze chodzą parami!" - pomyślał uszczęśliwiony. Już wiedział, że jeszcze nie dzisiaj ma nadejść kres jego życia.

Kanonada nie ustawała. W piętnaście sekund padły cztery zwierzaki, pozostałe pognały w stronę lasu. Nim skryły się wśród drzew, zginęły dwa następne...

Powoli podniósł się, oglądając obrażenia, jakie odniósł w walce. Szczęściem żadne z nich nie wyglądało na poważne. Tylko lewy nadgarstek był rozszarpany niemal do kości. Z wściekłością kopnął truchło psa, który mu to uczynił.

Blade odwrócił się z uśmiechem, patrząc na zbliżających się przyjaciół.

Hickok sprawdził, czy wszystkie zwierzaki są martwe, szturchając je lufą karabinu. Do szerokiego pasa doczepione miał ozdobne kabury, w których tkwiły złociste colty pythony o rękojeściach wykładanych masą perłową.

Był niepokonanym mistrzem we władaniu bronią palną, nikt z Rodziny nie mógł mu dorównać ani w szybkości, ani w cel­ności. Ze swymi rewolwerami nie rozstawał się ani na chwilę od dnia Nazwania, czyli od rocznicy swych szesnastych


0x08 graphic
urodzin, kiedy to Nathan zgodnie z tradycją przybrał miano Hickoka.

Znalazł to imię w książce o Dzikim Zachodzie, opisującej życie wspaniałego rewolwerowca. Od tamtej pory za wszelką cenę starał się upodobnić do swego idola i udało mu się to nie tylko w mistrzowskim władaniu bronią, ale i w wyglądzie zewnętrznym. Tak jak prawdziwy Hickok, żyjący w dziewięt­nastym wieku, tak i on był wysokim chudzielcem o długich jasnych włosach, niebieskich oczach i stalowym spojrzeniu. Zapuścił sobie nawet niewielki meksykański wąsik...

- Mojej roboty nie trzeba poprawiać! - powiedział strzelec
z
pewną dumą w głosie. - Wszystkie ubite.

Geronimo, przyciskając do piersi karabin, uważnie wpatry­wał się w linię lasu, oczekując ewentualnego niebezpieczeń­stwa. Był fizycznym przeciwieństwem Hickoka. Niski, krępy, ciemnooki, krótko przycinał krucze włosy i dokładnie golił śniadą twarz. Był najlepszym tropicielem, a dzięki zastawia­nym przez niego sidłom Rodzina zawsze mogła liczyć na świeże mięso i kilka nowych skór do wyprawienia. Mimo naj­gorszej pogody zawsze wracał z polowań ze zdobyczą. Odkąd Platon poinformował go, że w jego żyłach płynie niewielka domieszka krwi Czarnych Stóp, stał się niezwykle dumny ze swych indiańskich korzeni.

Hazel! Blade poznał już w przeszłości moc tej Wróżki, przewodniczącej rady rodzinnej, dysponującej ogromną mocą parapsychiczną.

Blade zamyślił się. We trójkę tworzyli Triadę Alfa, a on był jej przywódcą. Stanowili specjalną grupę kasty Wojowników, zajmującą się szczególnymi przypadkami.

- Bierzemy ze sobą kozła, nawet jeżeli nas to trochę
opóźni - odezwał się wreszcie. - Rodzina potrzebuje świeżego
mięsa.

Rozmasował swój pokiereszowany nadgarstek.

Ruszyli. Przywódca triady głowił się nad przyczynami, dla których wzywał go Platon. Przed oczami stanęła mu dostojna postać starego Nauczyciela o szlachetnych, lecz zdecydowa­nych rysach twarzy, niebieskich oczach i gęstych, marsowych brwiach. Długie siwe włosy, skłębione z białą brodą, nadawa­ły mu wygląd świętego Mikołaja.

Cztery lata temu Platon został obrany przywódcą Rodziny, na miejsce ojca Blade'a, zabitego przez mutanta. Od tamtej pory Blade pałał do mutantów ogromną nienawiścią, lękając się ich jednak o wiele bardziej niż pozostali członkowie Rodziny.

Z przodu doleciał cichy gwizd, sygnalizujący niebezpie­czeństwo. Obaj mężczyźni niosący kozła padli na ziemię, wy­patrując przyjaciela idącego w przedniej straży. Geronimo od­bezpieczył karabin, jego towarzysz nałożył strzałę na cięci­wę...

Rozległ się ponowny cichy sygnał.


0x08 graphic
- Zostań tu.

Blade klepnął Indianina w ramię i ruszył na poszukiwanie Hickoka. Znalazł go na szczycie niewielkiego pagórka, poroś­niętego leszczynowymi krzakami. Strzelec przyłożył palec do ust, wskazując drugą ręką w dół.

- Mutant.

U stóp wzniesienia wolno płynąca rzeczka tworzyła szero­kie rozlewisko, w którym taplała się bestia, usiłująca złowić jakąś rybę. Przypominała czarnego niedźwiedzia, ale jej zde­formowany łeb świadczył o wielkich zmianach genetycznych zaszłych w organizmie. Gdzieniegdzie zamiast czarnego futra widniały nagie placki brązowej skóry, w miejscu uszu wyra­stały długie słuchy, zaś na pofałdowanym czole sterczały dwa zaokrąglone kościste wyrostki, stanowiące zalążki rogów. Mu­siała być bardzo wygłodzona, jej wychudzony brzuch przy-sechł do żeber, a na grzbiecie nie było śladów po garbie tłusz­czowym.

- Musimy obejść go od południa - stwierdził szeptem Blade
i zaczął się oddalać.

Hickok pozostał przez chwilę na swoim miejscu i ujrzał, jak nagle mutant unosi się na tylnych łapach, wyciąga w górę pysk i węszy nerwowo. Przypomniał sobie upolowanego jele­nia i pomyślał, czy to czasem nie zapach krwi wabi bestię.

Położył dłonie na koltach...

Wycofali się ze wzgórza i w paru słowach opowiedzieli Ge-ronimowi o spotkaniu.

Nie tracąc czasu, udali się w dalszą drogę, mijając legowi­sko bestii szerokim łukiem. Do Domu pozostało im najwyżej półtorej mili. Ten fakt martwił Blade'a. Mutant żerujący tak blisko ich siedziby stanowił potencjalne zagrożenie dla człon­ków Rodziny.

- Może go zgubiliśmy? - zastanowił się Hickok po kilku­
nastu minutach pośpiesznego marszu.

Jakby w odpowiedzi zza ich pleców doleciał trzask łama­nych gałęzi i straszliwy ryk.

- Cholera! - zaklął Blade. Nie przejmowałby się, gdyby
spotkali zwykłego niedźwiedzia, nawet gdyby był to grizzly.
Niedźwiedzie unikały ludzi, schodziły im z drogi i przeważnie
nie atakowały pierwsze. Ale z mutantami sprawa przedstawia­
ła się inaczej. Bez względu na to, czy zwierzę było żabą, kozą,
koniem czy samą z deformacjami genetycznymi, atakowało
wszelkie inne stworzenia, żywiąc się jedynie mięsem.

Nikt nie wiedział, skąd się biorą, nawet Platon. Nauczyciel podejrzewał, że powstały na skutek użycia broni chemicznej podczas Trzeciej Wojny. Oczywiście, radiacja także mogła być przyczyną, ale Platon raczej wykluczał tę tezę. Przecież promieniowanie powinno szkodliwie oddziaływać na wszy­stkie stworzenia, a nie zdarzyło się, aby w Rodzinie przyszedł na świat zdeformowany noworodek ani też nigdy nie spotkali zmutowanego owada, ptaka czy ryby...

Dowódca Triady przystanął niespodziewanie. Uznał, że nie mogą tak beztrosko poprowadzić mutanta własnym tropem do Domu, bo inaczej bestia zaczai się w pobliżu bramy, napada­jąc na każdego, kto tylko wychyli nos poza obręb murów.

Zatrzymali się w miejscu najbardziej odpowiednim na zasa­dzkę. U ich stóp rozciągał się głęboki jar o stromych zbo­czach, otoczony drzewami.

- Tu go dopadniemy - oświadczył Blade.

Geronimo cisnął kozła do wąwozu. Zwierzę sturlało się po wilgotnej murawie aż na samo dno.

Wojownicy wprawiali się w sztuce zabijania u tych samych nauczycieli, lecz później przez lata praktyki wykształcali własne sposoby najskuteczniejszego likwidowania nieprzyja­ciół. Niektórzy woleli strzelać w serce, inni w kark swych


0x08 graphic
ofiar, ale Nathan uważał, że najlepiej jest celować w głowę. Mawiał:

- Jeżeli strzelasz, aby zabić, to rób to tak, aby zabić od ra­zu, chłopie. Każda kula posłana w inny organ niż w głowę to tylko strata pocisku i czasu. Jak trafisz wroga w pierś czy w kark, to nadal może cię załatwić, ale jak mu odstrzelisz pół mózgu, to nie ma silnych, krzyżyk murowany.

Mutant musiał być już blisko. Blade skrył się na szczycie południowego zbocza, powiesił bezużyteczny łuk na gałęzi drzewa i zamarł w oczekiwaniu.

Nie trwało to długo. Bestia pojawiła się na krawędzi jaru, niepewnie przypatrując się spoczywającemu w dole jeleniowi. Zwierzęcy instynkt ostrzegał, że grozi jej jakieś niebezpie­czeństwo, jednak uczucie głodu przeważyło. Mutant mruknął i zaczął zsuwać się ostrożnie w dół stoku.

Przywódca Triady zastanawiał się, w którym momencie za­cząć atak. Nie mógł dopuścić, aby Rodzina straciła świeże mięso, a jak tylko bestia splami je swą śliną czy potem, będzie stracone.

Zdeformowany niedźwiedź był zaledwie o trzy jardy od kozła, kiedy Blade wyprostował się, mierząc do niego z kara­binu.

Słoneczny refleks odbity od stalowej lufy zaniepokoił mu­tanta. Obrócił głowę i ujrzawszy człowieka, rzucił się do ucie­czki. Mimo zwalistego kształtu poruszał się niespodziewanie szybko.

Mężczyzna pośpieszył się ze strzałem, broń nieco zadrżała mu w dłoniach i trafił zwierzę w kark, zamiast w głowę. Be­stia ryknęła z bólu, lecz nadal biegła.

Ukazał się Geronimo. Jego pocisk trafił mutanta w tył cza­szki, ale ześliznął się po kości, obrywając długie ucho. Zwie­rzak zawył z wściekłości i zakręcił się w kółko. Stracił ochotę do ucieczki, pragnął mordować, rozszarpywać swych prześla­dowców. Z groźnym pomrukiem zbliżał się do szczytu wschodniego stoku, na którym czatował Hickok.

Strzelec spokojnie stał na krawędzi urwiska, trzymając nie­dbale w dłoniach oba rewolwery. Czekał...

Mutant przybliżał się nieustannie, był już zaledwie o dwa­dzieścia jardów od człowieka.

- Teraz! - wrzasnął Blade, wiedząc, że jego zwariowanego
przyjaciela pociąga ryzyko i igranie ze śmiercią. Pragnął
swym krzykiem wymóc na nim obronną reakcję.

A Hickok czekał...

Bestia była od niego o trzy kroki, kiedy błyskawicznym ru­chem uniósł kolty i wypalił z obu równocześnie. Ciało niedźwiedzia zadrżało, lecz szedł dalej... Kolejna salwa... I na­stępna... A mutant wciąż utrzymywał się na łapach, prąc do przodu. Hickok uskoczył mu z drogi, wystrzeliwując ostatnie kule. I wtedy ciało zwierzaka niesłychanie wolno przechyliło się do tyłu i spadło z urwiska.

Strzelec spokojnie załadował broń i dołączył do przyjaciół, czekających przy jeleniu.

- To najgłupsza rzecz, jaką można robić - odezwał się Bla­
de ze złością. - Dlaczego szukasz śmierci?

Hickok wzruszył ramionami.

Hickok popatrzył spokojnie na nieruchome ciało mutanta.

- A nie uważacie, że to najlepsza rzecz? Zginąć w walce,
z bronią w rękach, a nie umierać ze starości czy choroby? Pa­
miętacie, co nam powiedział Platon kilka miesięcy temu? We­
dług jego badań, życie kolejnych generacji trwa coraz krócej.
Uważał, że może to być wpływ radiacji na nasze geny.

Strzelec zniżył głos, rysując bezmyślnie butem koło na pia­sku.

- Wy tego nie widzicie? Spójrzcie na Platona. Ile on ma...?
Nawet nie skończył pięćdziesiątki, a już jest siwy, zgarbiony,
pomarszczony... Staruszek! Przeglądałem stare książki i we­
dług mnie, wygląda na siedemdziesięciolatka żyjącego przed
Wielkim Wybuchem. I to samo czeka nas!

Ze złością uderzył pięścią w dłoń.

- Nie chciałbym, aby mnie to spotkało. Chcę odejść z tego
świata, będąc w pełni sił.


0x08 graphic
Blade zakłopotał się. Dostrzegł logikę w słowach przyjacie­la, ale nie chciał przyznawać mu racji. W końcu powiedział:

Indianin westchnął, wsuwając swój karabin pod ramię i za­rzucając na plecy kozła

- O tym, kim jestem, gdzie jestem i co mnie czeka!
Blade umilkł, żałując, że zadał to pytanie.

Rozdział drugi

Miejsce, zwane Domem, zaprojektował i wzniósł Fundator. Przed Wielkim Wybuchem Kurt Carpenter był producentem filmowym, reżyserem i wielkim wizjonerem. Kiedy przywód­cy światowych mocarstw podpisywali rozbrojeniowe układy pokojowe, nie wierzył w ani jedno ich słowo. Gdy przerwano rozmowy, a mass media na siłę wmawiały ludziom, że wojna im nie grozi, on jeden przeczuwał, co się wydarzy, i przygoto­wywał się do tego w tajemnicy.

Swą ogromną fortunę spożytkował na budowę enklawy, w której on i jego przyjaciele mieli przeżyć straszliwą wojnę. Niektórzy śmiali się, uważając go za dziwaka i maniaka, ale on niestrudzenie kontynuował swe dzieło. Wkrótce po ukoń­czeniu budowy zamieszkał w Domu, zaś na świecie rozgorzała Trzecia Wojna, która unicestwiła cywilizację i ludzkość.

Oczywiście Dom nie przetrwałby uderzenia nuklearnego, dlatego ulokowano go z dala od celów wojskowych i więk­szych skupisk ludzkich. Podziemne schrony zawierały zbior­niki tlenu, wody oraz żywności, generatory wodne, ekrany zmniejszające promieniowanie gamma i wiele innych urzą­dzeń umożliwiających przeżycie w ścisłej izolacji.

Trzydziestoakrowe pole, na którym znajdowały się bunkry, otoczono dwudziestostopową fosą, zasilaną wodami pobli­skiego strumyka, zaś ostatnie umocnienie stanowił wysoki be­tonowy mur, na szczycie którego biegły zwoje kolczastego drutu.

Carpenter znał ludzką naturę i wiedział, że po rozpadzie państwa zaniknie prawo, kultura, moralność, a rządzić będzie jedynie brutalna przemoc. Dlatego starał się uczynić wszy­stko, aby jego Rodzina, jak nazwał swych bliskich i przyjaciół zgromadzonych w Domu, była zabezpieczona przed wszelki­mi niebezpieczeństwami.


Fundator opisał wszystkie swoje czyny i myśli w Dzienni­kach, stanowiących swoista Biblię i kodeks dla tych, którzy przetrwali. Wkrótce po tym jak poziom radiacji obniżył się na tyle, że ludzie mogli opuścić schrony, Kurt Carpenter został wchłonięty przez Chmurę i więcej już go nie widziano...

O tym wszystkim myślał Blade, kiedy wyszli z lasu na po­rośnięta jedynie trawą pusta przestrzeń, otaczająca ze wszy­stkich stron zewnętrzny rnur. Ludzie dbali, aby nie zarosły jej krzaki czy drzewa, oczywiście ze względów bezpieczeństwa. Na otwartym polu łatwo było zauważyć zbliżającego się mu­tanta czy człowieka...

Rozległ się dźwięk rogu.

Teraz dopiero rozpoznał ja po długich, rozwianych, jasnych włosach. Pomachał do niej, a ona odpowiedziała w ten sam sposób.

Blacie przystanął.

- Co masz na myśli?

Jego przyjaciele spokojnie maszerowali dalej. Podbiegł do nich.

- Pytam, co, u diabła, masz na myśli?

Strzelec spojrzał na niego z udawanym zdziwieniem.

0 życiu kilkudziesięciu ludzi.

1 pomachał dłonią ludziom stojącym w bramie.

Po moście przebiegła Jenny i rzuciła się im na spotkanie. Dźwięk rogu zabrzmiał ponownie.

Blade ze zdziwieniem spojrzał na stojącą za murem strażni­cę. Wartownik zawiadomił już o ich pojawieniu, dlaczego więc zatrąbił ponownie?

Strażnik zagrał dwa krótkie sygnały, a po chwili dalsze trzy.

- Cholera! - zaklął Hickok.

Dźwięk rogu zwiastował wielkie niebezpieczeństwo...

Przywódca Triady obejrzał się, czując, jak dostaje ze stra­chu gęsiej skórki.

Na szczycie wzgórza ukazała się wolno płynąca wśród drzew zielonkawa, gęsta Chmura. Lekka bryza pchała ją wprost na budynki.

Pobiegli, gnani lękiem. Indianin zaczynał zostawać w tyle.

Przywódca złapał kozła za rogi i mocnym szarpnięciem zrzucił go na ziemię.

Jenny, zamiast skryć się pod murem, zmierzała ku niemu. Gdy spotkali się, złapał ja za rękę i pociągnął za sobą.

Chmura dotarła do pustych pól i nie powstrzymywana przez żadne rośliny, płynęła po ziemi nieco szybciej.

W latach po Wielkim Wybuchu niesamowite kolorowe ob­łoki stanowiły największe niebezpieczeństwo dla żywych istot. Pozbawiły życia wielu ludzi, między innymi samego Carpentera. Nie można ich było zwalczać jak mutantów czy uciec przed nimi do zwykłego budynku, gdyż gęste opary wci­skały się przez najmniejsze otwory... Jedynie hermetycznie za­mykane bunkry dawały bezpieczne schronienie. Chmury nig­dy nie oddawały raz wchłoniętej ofiary i nie pozostawiały po niej żadnych śladów. Stanowiły ogromna zagadkę dla człon­ków Rodziny. Jedni uważali je za kłębowisko gazów bojo­wych, inni za jakaś niesamowita formę życia, wskazując fakt, że obłoki konsumowały tylko zwierzęta i ludzi, pozostawiając nienaruszoną szatę roślinną.

Wojownicy i towarzysząca im dziewczyna przebiegli przez zwodzony most. Przy kołowrotku stał mężczyzna, usiłujący nawinąć linę.

Spojrzał w kierunku nadciągającego niebezpieczeństwa, skinął głową i pognał szukać schronienia.

Obłok zbliżał się... Hickok i Geronimo dotarli już do bloku C, gdy nagle rozległ się przeraźliwy kobiecy krzyk... Blade obejrzał się.

Małe, roczne dziecko wędrowało po moście, trzęsąc się na krzywych nóżkach.

- Marek! - zawyła Nightingale. Stała przy bloku D, spa­
raliżowana ze strachu. - Synku, wracaj natychmiast!

Blade pchnął Jenny w stronę wejścia do schronu.

- Zostań tam!

Wrócił biegiem po chłopca. Wiedział, że malec nie zawró­ci, zbyt zaciekawiony kolorowa Chmura, ponieważ nigdy po­dobnej nie widział. Na szczęście tajemnicze obłoki pojawiały się nad Domem coraz rzadziej...

- Marek!

Dziecko obejrzało się, uśmiechnęło do przerażonej matki i ruszyło dalej. Krwiożercze opary oddalone były od fosy za­ledwie o czterdzieści jardów...

Blade czuł pulsowanie krwi w skroniach, sztywniał mu kark, serce biło coraz mocniej, a w piersiach zaczynało brako­wać oddechu... Nieważne, byle szybciej, aby dalej! Dopadł mostu i w paru susach dosięgną! malca, porywając go na ręce.

Mężczyzna przycisnął go do piersi i pobiegł z powrotem.

Chmura wśliznęła się na most.

Widział, jak przed wejściem do bloku C stoją obie kobiety, ściskając się za ręce i spoglądając z niepokojem. Poczuł na ra­mieniu gorące łzy dziecka.

Kątem oka uchwycił jakieś poruszenie. Zaryzykował i spoj­rzał za siebie. Obłok przekroczył mur, wystrzeliła z niego dłu­ga wypustka i pogoniła za uciekającym pożywieniem. Blade przyśpieszył. Wiedział, że kiedy tylko to coś go dotknie, obaj będą martwi!

Oglądając się co chwilę, przeoczył niewielki korzeń wysta­jący z ziemi... Zawadził o niego nogą, potknął się i upadł. Zdążył jeszcze wystawić prawą rękę, aby ochronić Marka. Po­czuł, jak kolana malca wbijają mu się w brzuch. Usiłował po­wstać, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Nie czuł ich, jakby miał obie amputowane. Kręciło mu się w głowie, a przed oczami wirowały złociste iskry.

Chmura była zaledwie o dziesięć jardów od niego, kłębiąc się gwałtownie, jakby czując świeżą krew.

Dwie pary silnych rąk uchwyciły go pod ramiona i uniosły z ziemi.


- Uważasz, chłopie, że to najodpowiedniejszy czas na
drzemkę? - doleciał z oddali głos Hickoka.

Powlekli go w stronę schronu. Minęła ich Nightingale, trzymająca w objęciach synka, i pierwsza wskoczyła do bu­dynku. Przy wejściu czekała Jenny. Pomogła Wojownikom wnieść do środka słabnącego Blade'a i zatrzasnęła właz.

Ogarnęły go ciemności...

Rozdział trzeci

Wszystko pogrążone było we mgle, ale wyraźnie widział siedzącego na skale mutanta, prężącego swe ciało do skoku. Monstrum było zdeformowaną pumą, żywym demonem, cho­dzącą śmiercią!

Nie mógł wydobyć z siebie nawet jęku, a pragnął krzyczeć, wołać o pomoc. Jego nogi przestały go słuchać i niosły w kie­runku bestii, za nic nie mógł zmusić ich do zatrzymania się. Co się stało? Czyżby ciążyło nad nim to samo przekleństwo, które doprowadziło do zguby ojca?

Mutant zawarczał, szczerząc żółte kły i oblizując się.

- Stójcie! - wołał do swoich nóg. - Zatrzymajcie się!

Przypomniał sobie tamten dzień... Przybył goniec z wiado­mością, iż jego ojciec został zaatakowany przez mutanta. Obaj pośpieszyli na miejsce wypadku, lecz przybyli za późno. Jak powiedział człowiek, który pozostał przy rannym, ojciec Bla­dej zmarł z powodu upływu krwi na minutę przed ich przy­byciem...

Ukląkł wtedy przy martwym ojcu, złapał go za rękę, a po policzkach pociekły mu łzy...

Dwaj mężczyźni, towarzyszący Liderowi Rodziny, nie mo­gli sobie darować, że przyczynili się do nieszczęścia. Jednemu utkwił w bucie kamyk i zatrzymał się, aby go wydostać, a dru­gi pozostał z nim. Kiedy usłyszeli krzyki, pobiegli z pomocą. Niestety, przybyli za późno. Mutant uciekł na ich widok, po­zostawiając na ziemi dogorywającego człowieka. Obaj przy­sięgali, że bestia była niepodobna do innych i miała na szyi obrożę, lecz nikt im nie wierzył, chociaż cieszyli się ogólnym poważaniem. Uznano, że zdeformowane fałdy skóme na kar­ku zwierzaka wzięli za obrożę... Na szyi pumy także widniała obroża...

Mutant zawył i skoczył.


- Blade!

Z trudem otworzył oczy. Do jego czoła przylgnął zimny wilgotny okład. Straszliwa wizja zniknęła.

- Blade? Jak się czujesz?

To był z pewnością głos Jenny. Spróbował odpowiedzieć, ale z wyschniętego gardła nie wydobył żadnego dźwięku. Po­kój zdawał się wirować wokół niego.

- Słyszysz mnie?

Chciał odpowiedzieć, że słyszy, ale nie mógł. Z mgły przed oczami zaczęły wyłaniać się kształty. Widział już pochyloną nad nim bladą, rozmazaną twarz dziewczyny.

Blade rozpoznał Platona. Dwukrotnie zamknął powieki.

Mężczyzna przekazał drugą odpowiedź.

- To dobrze. Hickok i Geronimo także twierdzili, że obłok
nie otarł się o ciebie. Może zaszkodziły ci jakieś opary krążące
wokół niego, ale to nic poważnego. Musisz oczyścić układ od­
dechowy. Głęboko wdychaj powietrze i powoli je wypuszczaj.

Postąpił zgodnie z zaleceniami Platona. Powróciła ostrość wzroku, tylko gardło nadal było zesztywniałe.

- Wyśmienicie - powiedział Nauczyciel. - Kontynuuj od­
dychanie, dopóki ci nie przerwę.

Blade rozejrzał się wokoło. Leżał na pryczy umieszonej w jednej z sal schronu znajdującego się pod blokiem C. W po­mieszczeniu prócz niego było czternastu innych członków Ro­dziny, reszta kryła się w pozostałych bunkrach.

Na sąsiedniej pryczy siedzieli przyjaciele z Triady Alfa, rozmawiając ze sobą szeptem. Nie opodal Nightingale usypia­ła synka.

Blade uniósł się na łokciach i spojrzał na swój nadgarstek. Rana została już oczyszczona i zabandażowana.

- No, jak tam z płucami? - zapytał Platon.

Wojownik poczuł, jak ustępuje skurcz przełyku. Z wolna wysylabizował:

Mężczyzna wykonał polecenie. Czuł na sobie baczne spoj­rzenia zgromadzonych w schronie osób. Rodzina dbała o zdrowie swych Wojowników, troszczyła się o nich, gdyż za­pewniali jej bezpieczeństwo.

Platon uniósł brwi ze zdziwieniem i wzruszył ramionami.

- Wcale ich nie wysłałem. Sami poszli. Ale teraz mamy
ważniejsze sprawy do omówienia.

Ludzie skupili się wokół posłania Blade'a, nadstawiając z ciekawością uszu.

Zapadła niesamowita cisza. Słychać było jedynie spokojny oddech śpiącego Marka.

wet i sto lat! Według moich obliczeń, za dwadzieścia lat sta­rość w naszej Rodzinie będzie się zaczynała po trzydziestym piątym roku życia. Doświadczą tego już dzieci Marka. -Wskazał uśpione dziecko. - Perspektywy są straszne. Musimy przedsięwziąć odpowiednie kroki, aby odwrócić ten proces degenerujący nasze plemię.

Po Trzeciej Wojnie pojęcie „świat" ograniczano do coraz mniejszego obszaru, aż słowo to zaczęło oznaczać jedynie najbliższe okolice Domu, położone najwyżej w odległości dwudziestu mil od muru. Dalej nie zapuszczali się nawet naj­odważniejsi łowcy.

- Zwróciliście uwagę na znaczenie dzisiejszej daty? - spy­
tał niespodziewanie Lider. - Dzisiaj mamy czwartego czerw­
ca! Dokładnie sto lat temu zakończyła się Trzecia Wojna!

Mężczyzna zamilkł na moment w celu nabrania głębszego oddechu i ciągnął dalej:

Platon uśmiechnął się.

- Nie. Ciężar, jaki zapewne zdobędziecie, będzie zbyt
wielki nawet jak na twoje barki. Przywieziecie waszą zdobycz
bez trudu.

Blade zastanowił się, co może kryć się w słowach Nauczy­ciela. Rodzina dysponowała dziewięcioma końmi, jednak wy­prowadzenie ich poza mury było równoznaczne ze skazaniem zwierząt na pewną śmierć.

Lider zbliżył się do ściany obwieszonej mapami i wskazał na jedną, pokazująca ich „świat". W rogu wypłowiałej i wy­strzępionej płachty widniał maleńki czerwony kwadracik, symbolizujący Dom. Platon wskazał na niego palcem.

Nauczyciel pogładził w zamyśleniu białą brodę.

- Nie mogę zagwarantować, że podczas wyprawy nie nara­
żą się na podobne niebezpieczeństwa, ale oni są obyci z trud­
nościami, są Wojownikami! Pokażę wam coś, co może uspo­
koi wasze obawy.

Wskazał ponownie na czerwony kwadracik.

- Dom zlokalizowano na granicy Parku Narodowego Lakę
Bronson. W odległości setek mil nie ma żadnego większego
skupiska ludzkiego, mogącego stać się celem nuklearnego ata-


ku. Sprzęt potrzebny mi do badań można zdobyć jedynie w dużych metropoliach, w których istniały instytuty badaw­cze, kliniki lub laboratoria. I oto mamy tu takie miasto. - Po­kazał miejscowość leżącą na południowo-wschodnim obsza­rze Minnesoty. - Jest równie odizolowane, jak nasza enklawa. Nie istniały w nim przed Wielkim Wybuchem żadne zakłady zbrojeniowe ani też w pobliżu nie było baz wojskowych, dla­tego wątpię, aby stało się celem masowych ataków. Minne-apolis oraz St. Paul są połączone ze sobą i zwane Dwumia-stem lub Bliźniaczymi Miastami.

0 jedną czy dwie, możliwe...

Hickok zaśmiał się ironicznie.

1 rząd wydał nakaz ewakuacji mieszkańców na inne tereny.
Później radiostacje umilkły z powodu zakłóceń w eterze. Wie­
rzę, że Dwumiasto nadal istnieje, ale w jakim znajduje się sta­
nie, trudno odgadnąć. Myślę, też, że Triada odniesie sukces. -
Spojrzał na trójkę Wojowników. - Godzicie się na tę hazardo­
wą misję? Kto wie, co stanie wam na drodze... Mutanty?
Chmury? Zdziczali ludzie? Ale jeżeli wam się powiedzie, to
wszystkim opłaci się poniesione ryzyko. To swoisty para­
doks... Jeżeli zgodzicie się wyruszyć, możecie nie przeżyć; je­
żeli odmówicie. Rodzina wyginie. Za cztery, za pięć pokoleń,
ale wyginie! Macie czas, aby to przedyskutować.

Hickok wyprostował się dumnie.

Zapytany czuł na sobie przeszywające spojrzenie Jenny i z trudem powstrzymał się, aby na nią nie popatrzeć. Wstał, za­dowolony, że minęła ta chwilowa słabość.

Zgromadzeni ludzie doskonale wiedzieli, kogo Blade miał na myśli...

- Tak... Zgadzam się. Trochę nam będzie brakowało tej
świetnej dziczyzny, jaką zdobywaliście, ale poradzimy sobie -
odparł Nauczyciel.

Blade oczekiwał sprzeciwu ze strony Jenny i zdziwiło go jej milczenie.

kać niebezpieczeństw, jak zwalczać zagrożenia. A Joshua tego nie potrafi. Nie jest uzdrowicielem. Nie posiada żadnych umiejętności, które przydałyby się w takiej misji. Będzie dla nas jedynie zawada. Jestem zaskoczony, że złożyłeś taką pro­pozycję. Sam mówiłeś, że to niebezpieczne zadanie, że może­my nie powrócić. Czemu zdecydowałeś się wysłać Joshuę z nami? Człowieka, który nie potrafiłby obronić siebie w razie jakiegoś ataku! Nie możemy go zabrać!

Nauczyciel westchnął i usiadł na sąsiedniej pryczy.

- Nie mają zbyt wiele do roboty. Poradzą sobie w trójkę!
Jenny była jedną z Uzdrowicielek i Platon rozumiał jej

chęć towarzyszenia ukochanemu.

Przypomniał sobie własną żonę, z którą przeżył jedenaście lat, nim zniknęła w tajemniczych okolicznościach podczas ekspedycji badawczej. Lider chciał sprawdzić, czy na połud­nie od Domu nadal istnieje małe jeziorko, zaznaczone na ma­pie. Rozbili obozowisko, a on udał się po chrust na rozpałkę. Oddalił się od żony najwyżej na pięćdziesiąt jardów, lecz kie­dy wrócił, jej nie było. Nie odkrył śladów zwierząt, nie słyszał nic podejrzanego. Nadine rozpłynęła się w powietrzu. Nigdy nie rozwikłał tej tajemnicy...

- Przykro mi, Jenny. Tylko Joshua wyruszy z Triadą Alfa.
Po ich odejściu przydadzą nam się wszyscy ludzie od wypeł­
nienia obowiązków, których nam przybędzie.

Dziewczyna wolno skinęła głową, odeszła w najdalszy róg pomieszczenia i skryła twarz w dłoniach.

- To wspaniale, chłopie - powiedział Hickok do Indianina
- Tylko pomyśl, pierwsi z Rodziny ujrzymy wielki świat! Kto
wie, co tam znajdziemy!

„Całkiem możliwe, że własną śmierć" - pomyślał Platon.


Rozdział czwarty

Chmura zniknęła równie tajemniczo, jak się pojawiła. Z długoletnich obserwacji, prowadzonych przez Nauczyciela, wynikało, że przejście śmiercionośnego obłoku trwało prze­ciętnie dwie godziny. Odczekawszy dalsze dwie ze względów bezpieczeństwa, ludzie opuścili schrony i wyszli na powierzchnię.

Niebo znów było błękitne, drzewa cicho szumiały, powró­ciły spłoszone ptaki.

- Kiedy masz zamiar opowiedzieć o tym sekretnym sposo­
bie przeniesienia nas do Dwumiasta? - zapytał Lidera Hickok.

- Jak tylko zbiorą się pozostali członkowie Rodziny.
Minęła godzina, nim wszyscy się zeszli. Platon pokrótce

opowiedział ludziom o planowanej wyprawie do Bliźniaczych Miast.

- Ale jak oni przywiozą aparaturę i inne znaleziska? - ode­
zwał się jeden ze starszych mężczyzn. - Nie wymagaj od nas,
abyśmy zgodzili się na posłanie z nimi naszych koni!

Konie były jedynymi domowymi zwierzętami, jakie posia­dała Rodzina. Inne stworzenia zgromadzone przez Carpentera - psy, koty, krowy i owce - nie przetrwały wielomiesięcznego pobytu w schronach.

Lider kiwnął głową, aby wszyscy poszli za nim, i udał się do bloku F, znajdującego się w zachodniej części Domu.

Sześć betonowych budowli oznaczonych literami od A do F stanowiło wierzchołki regularnego sześcioboku. Pod każ­dym znajdowały się podziemne schrony, zaś części naziemne przeznaczono na pomieszczenia użyteczności publicznej. W bloku A urządzono zbrojownię, w bloku C izbę chorych, D był zakładem stolarskim, w E przygotowywano wspólne po­siłki. Blok B stanowił sypialnię dla „kawalerów" i „panien",

czyli osób nie połączonych węzłem małżeńskim; natomiast w F mieściła się biblioteka. Zatrzymali się przed wejściem.

Blade przypatrywał się stojącemu na uboczu Joshui. Mały człowieczek patrzył na ziemię, trzymając dłonie złożone na piersiach. Tak jak jego biblijny idol, posiadał gęstą brodę i wą­sy oraz długie, sięgające do ramion włosy, które prawie zupeł­nie zakrywały szczupłą, dwudziestokilkuletnią twarz. Jednak to nie jego wygląd przeszkadzał Blade'owi, lecz dusza kazno­dziei i moralisty, drzemiąca w tym wychudzonym ascecie. To z tego powodu Robert przybrał w dniu Nazwania imię starego proroka.

Szesnaste urodziny stanowiły niezwykle ważną datę w ży­ciu każdego członka Rodziny. W tym dniu odbywała się cere­monia Nazwania, w czasie której młody solenizant mógł po­rzucić imię nadane mu przez rodziców po urodzeniu i przy­brać nowe, charakteryzujące jego ducha i postawę życiową. Zwyczaj ten zapoczątkował Fundator, pragnący, aby młodzież poprzez poszukiwanie w księgach własnych idoli, poznawała minione dzieje. Samookreślenie stało się cnotą.

Dlatego młody Nathan, mający od małego żyłkę do broni palnej, nazwał się Hickokiem; jego rówieśnik, Michael, zafas­cynowany białą bronią, przybrał imię Blade, które w Ameryce kojarzy się i z mieczem i z kozakiem - rębajłą; wiele lat przed nimi Clayton został Platonem.

Członkowie Rodziny posiadali jedynie imiona, nazwiska odeszły w zapomnienie. Odrębną sprawą były tytuły, oznacza­jące perfekcjonizm w uprawianym zawodzie. Kto osiągał właściwą biegłość w wybranej przez siebie profesji, otrzymy­wał tytuł Rolnika, Wróżą czy Wróżki, Uzdrowiciela, Wojow­nika, Nauczyciela i inne...

Powrócili ludzie z łopatami, a Lider wskazał im miejsce, w którym powinni kopać. Był to jeden z sekretów Carpentera, zachowany w tajemnicy przed pozostałymi członkami Rodzi­ny. Każdy Lider, zaakceptowany przez wszystkich mieszkań-


ców Domu, wyznaczał w przeciągu trzech miesięcy od elekcji swojego następcę, który także winien być przyjęty przez Ro­dzinę, i jemu powierzał sekret Fundatora.

Platon został obrany przywódcą cztery lata temu i natych­miast opowiedział Blade'owi, którego uznał za sukcesora, o tajemnym schowku, nie wyjawiając mu jednak, co się we­wnątrz kryje. Obawiał się, że młodzieniec, wiedziony fanta­zją, ulegnie pokusie i sięgnie po skryty przez Carpentera skarb przed upływem wyznaczonego czasu.

Dziś nadeszła chwila wskazana przez Fundatora! Sto lat te­mu zakończyła się najstraszliwsza wojna w dziejach ludzko­ści, a Rodzina okrzepła na tyle, że mogła wysłać najlepszych swych ludzi z niebezpieczną misją.

Do Nauczyciela podszedł Blade.

-Co tam jest?

- Zobaczysz.

Platon spojrzał na zachodzące słońce. Jeżeli nie dotrą do wejścia w ciągu godziny, będzie zbyt mało światła na spene­trowanie kryjówki.

Do Platona zbliżył się Joshua.

Z coraz większego wykopu doleciał wzrastający gwar.

- Natrafiliśmy na coś twardego! - zawołał jeden z kopa­
czy.

Platon podbiegł do krawędzi dziury i ujrzał w dole kawałek betonowej płyty.

- Musicie odsłonić ją całą - nakazał. - Powinna mieć wy­
miary trzydzieści na trzydzieści stóp. Przynieście tyle lin, ile
tylko znajdziecie, przydadzą się do otwarcia skrytki.

Ludzie ruszyli wypełnić jego polecenia. Jak tylko któryś z pracujących kopaczy poczuł zmęczenie, natychmiast zastę­pował go następny.

- Znaleźliśmy pierścień!

Nauczyciel poczuł, jak kurczą mu się mięśnie żołądka.

- Mamy następny!


Do zachodu słońca pozostało najwyżej dwadzieścia minut. Ogromna czerwona kula dotknęła swym brzegiem widnokrę­gu. Pozostało niewiele czasu...

Rozdział piąty

Blade odszukał w tłumie swych przyjaciół i zaprowadził ich do zbrojowni.

- Hickok, jesteś naszym specjalistą od broni palnej. Co byś
nam zaproponował?

Strzelec rozejrzał się po regałach zastawionych pistoletami, karabinami, strzelbami, fuzjami, rewolwerami i rakietnicami. U podstaw półek stały wielkie skrzynie wypełnione amunicją.

- A co ze mną? - zapytał Indianin.
Hickok podszedł do następnego regału.

- Można się było tego domyślić - przerwał mu Geronimo.
Hickok zignorował uwagę przyjaciela i ciągnął dalej:

- Wystarczy mi jeden.
Hickok potrząsnął głową.

Rozeszli się po pomieszczeniu, szukając tego, na czym im najbardziej zależało.

Blade udał się do sekcji białej broni. Zabrał cztery noże bo-wie, które zawiesił u pasa, oraz dwa małe sztylety o cyzelowa­nych rękojeściach. Jeden przywiązał do prawego przedramie­nia, następny do lewej łydki. Po chwili zastanowienia sięgnął jeszcze po wielki nóż myśliwski.

Geronimo poszedł do działu rozmaitości, wypełnionego najdziwniejszym orężem. Były tam starożytne naginaty i mie­cze yari, bolsy, okute żelazem kostury, pirackie kordelasy i berdysze, sześć par nunchaku, w rękojeści każdego skryte było małe ostrze, kilka sai oraz wiele innych. Jednak uwagę Wojownika przyciągnęły oryginalne tomahawki Apaczów wy­konane w 1900 roku. Rodzina ich nie używała. Posługiwano się siekierami i toporami, więc wyglądały jak nowe. Geronimo uznał, że na specjalną wyprawę przyda się taki oręż i wsunął za pas dwie indiańskie siekierki.

- Jestem gotowy! - zawołał Hickok od strony drzwi.
Tropiciel ruszył do wyjścia. Mijając Blade'a mocującego

pod pachą nóż bowie, spytał:


Zbliżyli się do Hickoka.

- Słuchaj, chłopie - zawołał do Blade'a. - Pójdę z ta Czer­
woną Twarzą przygotować zapasy żywności. Znajdziesz nas
później w bloku F.

W drzwiach pojawiła się Jenny.

- Dobra, znajdę was później.

Geronimo złapał Hickoka pod rękę i wyprowadził z arsena­łu, uśmiechając się pod nosem.

- Wreszcie jesteśmy sami - odezwała się dziewczyna.
Mężczyzna przytaknął i odłożył swe uzbrojenie na wielki

dębowy stół.

Podbiegła do niego, otaczając jego szyję ramionami.

Jenny nie mogła opanować histerycznego szlochu. Spokoj­nie czekał, aż dziewczyna się uspokoi. Wreszcie wyszeptała mu do ucha:

Nie zaoponowała. Wytarła oczy, nos i policzki.

- Dziękuję, nie zabrałam ze sobą chusteczki.

Blade odłożył koszulkę na blat stołu i ponownie przytulił dziewczynę.

- Słyszałaś słowa Platona. Ktoś musi wyruszyć. Wybór
Triady Alfa jest równie dobry jak każdej innej. Powinnaś wie­
dzieć,
że sprawy Rodziny są najważniejsze.

Pokiwała ze smutkiem głową, wzięła głęboki oddech i po­prosiła:

Dziewczyna zwiesiła głowę. Blade pomyślał, że za chwilę znów wybuchnie płaczem.

- Możesz to zrozumieć?

Przytaknęła, wycierając łzę z oka. Położył dłoń na jej ra­mieniu.

- Kiedy wrócę - powiedział z uśmiechem - mam zamiar
poprosić o rękę pewnej ślicznotki, o ile zaczeka na mnie.

Oczy Jenny zabłysły.

- Głuptasie... Twoje wykręty są wyrazem miłości.
Pocałowali się ponownie. Blade poczuł dotyk jej pełnych

piersi.

Podał jej rękę i opuścili zbrojownię, kierując się w stronę Bloku F.

Spojrzał na nią zdumiony, zastanawiając się, czy Jenny żar­tuje. Mówiła poważnie.

- Myślę, że tak.

Pośrodku sześcioboku wyznaczonego przez Bloki rosło kil­kanaście drzew. Dziewczyna popatrzyła na mężczyznę klęczą­cego pod jednym z nich.

Chcieli jak najciszej minąć modlącego się mężczyznę. Rap­tem Blade uchwycił katem oka jakieś poruszenie w koronie drzewa i spojrzał na gałęzie.

Na konarze rosnącym nad głową medytującego mężczyzny siedziało coś małego z długim ogonem, o brązowym futerku.

- Tak, teraz widzę. To chyba wiewiórka?

Blade'owi stworzonko także skojarzyło się z gryzoniem, ale zawahał się. Przecież na obszarze Domu nie przebywały żadne dzikie zwierzęta z wyjątkiem ptaków, a zresztą wie­wiórka nie podeszłaby tak blisko zabudowań, trzymając się ra­czej wschodniej części, w której rozciągały się jedynie pola uprawne.

Zwierzątko podkradło się do końca gałęzi. Wojownik odru­chowo wyszarpnął pistolety z kabur zawieszonych pod pacha­mi, dziękując Bogu, że zostawił koszulkę w zbrojowni, bo ina­czej nie mógłby zrobić tego tak błyskawicznie.

- Joshua! - krzyknęła ostrzegawczo dziewczyna.
Asceta otworzył oczy.

Blade gnał w jego kierunku. Nie był Hickokiem, nie mógł zaryzykować strzału z takiej odległości.

- Joshua! - zawołał. - Rusz się! Przetocz się przez prawe
ramię!

Mężczyzna usłuchał i to uratowało mu życie. W tej samej chwili zaatakowała wiewiórka, o cal mijając stopy mężczy­zny.

Wojownik nie czekał dłużej. Uniósł prawą dłoń i oddał trzy strzały.

Chybił. Stworzenie pędziło w jego kierunku. Wystrzelił kil­kakrotnie z vegi... Także niecelnie. Odrzucił pistolety, wyciąg­nął swoje bowie. Zamarł w oczekiwaniu.

Zwierzę było o cztery stopy od niego, gdy podskoczyło w górę, mierząc w twarz mężczyzny . Blade machnął nożami, trafiając idealnie w wyciągniętą szyję, tuż za zdeformowaną głową.

- Już po nim! - zawołała Jenny z radością.

Popatrzył na wyprężony kadłub, leżący na trawie, i odrąba-


na głowę. Wypływająca z mutanta krew utworzyła niewielką kałużę. Poczuł ochotę porąbania tego ścierwa na drobne ka­wałki. Jak on nienawidził mutantów!

- Co się dzieje, chłopie?-Rozległ się głos za jego plecami.

Nadbiegli Geronimo z Hickokiem. Obaj trzymali broń go­tową do strzału. Dołączył do nich Joshua. Ujrzeli martwe stworzenie. Indianin uklęknął przy nim, aby je obejrzeć.

Joshua położył dłoń na ramieniu Blade'a.

- Dziękuję, bracie, za ratunek. Nie jestem jeszcze dostate­
cznie przygotowany na czyhające zewsząd niebezpieczeń­
stwa.

Wojownik spojrzał na pozostałości mutanta.

- W porządku? - zapytała Jenny.
Blade ponuro skinął głową.

Przywódca Triady nie zareagował na docinki.

Zostali we trójkę.

- To przyjrzyj mu się z bliska.
Wojownik pochylił się nad wiewiórką.

- Rzeczywiście - powiedział po chwili. - To zadziwiające,
jest zmutowany tylko w połowie.

Stworzonko różniło się od innych zwierząt. Jedynie łeb, przednie łapki i kawałek karku był zniekształcony; reszta cia­ła, pokryta delikatnym, puszystym futerkiem, wyglądała cał­kiem zwyczajnie.


0 tym Platonowi.

Przybiegł do nich Joshua i dysząc ciężko, wysapał:

Jenny złapała Blade'a za rękę i pociągnęła za sobą.

- Najpierw zabierzemy twoją koszulę ze zbrojowni - po­
wiedziała.

Przywódca Triady przestał myśleć o przeklętych mutantach

1 zastanawiał się, jaka może być zawartość tajemniczej skryt­
ki. Dlaczego wiedzieli o niej jedynie Liderzy oraz ich nastę­
pcy...? Kiedy cztery lata temu Platon opowiedział mu, że coś
ważnego zakopane jest kilka jardów na wschód od wejścia do
bloku F, nie przywiązywał do tego większej wagi. Może gdy­
by
poznał tajemnicę, postarałby się wydobyć nieznaną zawar­
tość? Może dlatego nie rozgłaszano o jeszcze jednym schro­
nie, aby nikt nie starał się zrobić z jego zawartości niewłaści­
wego użytku?

Przed nimi zamajaczyły kształty arsenału.

Rozdział szósty

Przy wykopie zebrali się wszyscy członkowie Rodziny i z niecierpliwością oczekiwali otwarcia tajemniczej betonowej płyty. Przez pierścienie przewleczono długie liny, a każdą z nich ciągnęło dziesięciu silnych mężczyzn.

Ludzie pociągnęli mocniej i po chwili odsłonili w całości wielki, ciemny otwór.

Lider Rodziny był spocony ze zdenerwowania. Zbliżył się do niego Blade, naciągając na siebie koszulkę.

- Co robimy?

Słońce skryło się już za horyzontem, jeszcze jaśniało na za­chodzie, lecz od wschodu nadciągały ciemności.

- Będziemy potrzebowali więcej światła...
Wojownik spojrzał na zgromadzonych ludzi.

- Chyba słyszeliście? Niech paru z was przyniesie kilka
pochodni.

Co prawda w bloku F znajdował się nadal niewielki zapas świec i zapałek, ale oszczędzano je na specjalną okazję.

Przyniesiono zapalone łuczywa i od razu zrobiło się jaśniej. Platon wziął jedno do ręki, drugie podał Blade'owi.

mogłyby zapobiec twoje rewolwery. - Spojrzał na leżące na ziemi sznury. - Obwiążemy się obaj w pasie liną, a ktoś z was będzie ją trzymał. Jeżeli staniemy z własnej woli, szarpniemy ją dwukrotnie. Jeżeli zaś lina zatrzyma się, a nie będzie od nas żadnego znaku, macie nas natychmiast wyciągnąć.

Jenny spojrzała w głąb dziury.

- Bądź ostrożny, Blade.

Uśmiechnął się do niej i zjechał w dół. Obok wylądował Nauczyciel.

Zaczęli chodzić po betonowej rampie, zagłębiając się w ciemnym tunelu.

- Cholernie dużo kurzu - stwierdził Blade i potknął się,
natrafiając na wyłom w podłodze.

Platon pociągnął dwukrotnie za sznur i uniósł nad głową pochodnię, oświetlając pomieszczenie.

Pomieszczenie nie było wielkie, liczyło dwadzieścia na dwadzieścia stóp, a kilkadziesiąt centymetrów nad ich głową ciągnął się sufit. Pośrodku stało to, po co przyszli.

Zamilkli, przypatrując się pierwszemu mechanicznemu po-

jazdowi, jaki widzieli w swym życiu. Carpenter przechował dla Rodziny dwie ciężarówki i jeepa, ale po dwudziestu paru latach skończyła się benzyna i bezużyteczne wraki odciągnię­to między drzewa, gdzie służyły dzieciom do zabawy do cza­su, aż nie zniszczały doszczętnie.

Fundator dobrze wiedział, że nawet największy zapas pali­wa musi się kiedyś wyczerpać, dlatego zamówił w Instytucie Doświadczalnym Ogniw Słonecznych prototypowy pojazd na­pędzany energią słoneczną, gdyż tego „paliwa" nigdy nie po­winno zabraknąć. Wydał na budowę FOKI wiele milionów...

Transporter przypominał srebrzystego chrabąszcza osadzo­nego na grubych oponach. Wszystkie elementy były zaokrą­glone; po obu stronach widniały okna. Cały przód pokrywała wielka szyba. Blade popukał w nią palcem.

Wojownik wykonał polecenie.

- Wydaje się, że wszystko w porządku.

Platon złapał za klamkę drzwi, zawahał się przez chwilę, po czym mocno pociągnął. Drzwi uchyliły się bez najmniejszego dźwięku.


- Kurde! - mruknął Blade.

Nauczyciel ostrożnie zajrzał do FOKI. Na fotelu kierowcy dostrzegł kilka przedmiotów.

Wojownik przyjrzał się lśniącej w blasku pochodni sylwet­ce transportera.

- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Rodzina zwariuje, kiedy
usłyszy, co tu odkryliśmy.

Zwijając linę, opuścili podziemny schron i wyszli z wyko­pu. Tłum oczekujących przyparł do nich, ludzie przekrzyki­wali się wzajemnie, zadając mnóstwo pytań. Niektórzy sami pragnęli pójść zobaczyć, co kryje się w tunelu.

Blade stanął przed Platonem i uniósł wysoko ręce.

- Spokój! - zawołał. - Cofnijcie się! Wkrótce wszystko
sami zobaczycie!

Obok niego pojawił się Hickok, trzymając dłonie na kol­bach swych rewolwerów. Jego postawa, groźna mina i sława „zabijaki" podziałała na ludzi jak zimny prysznic.

- Dobrze. Ja tymczasem przeczytam notatki Fundatora.
Wojownik z wybranymi mężczyznami zniknął w wykopie.

Po pewnym czasie powrócił z niepewną miną.

- Chcieliśmy jak najlepiej. Próbowaliśmy ją pchać, ale ta
cholerna FOKA nie rusza się ani o cal. Niestety, nie jest już na
chodzie.

Platon wybuchnął śmiechem.

Wojownik spojrzał na Lidera ze zdumieniem.

Platon popatrzył na oddalającego się Blade'a. Ten młody człowiek musi się jeszcze tyle nauczyć, nim zostanie Liderem Rodziny... A najlepszym nauczycielem jest doświadczenie. Je­żeli przeżyje trudy wyprawy, powróci mądrzejszy. Wszyscy staną się dojrzalsi.


Sięgnął pamięcią do ostatniego fragmentu notatek Carpen-tera.

„ ...Chciałbym mieć pewność, że moje trudy i starania nie pójdą na mamę, że zaowocują w przyszłości wspaniałymi osiągnięciami. Współcześni posądzają mnie o dziwactwo,

0 maniactwo, kassandryzm, czarnowidztwo, ale wiem, że
mam rację. Świat chyli się ku upadkowi i nic już nie po­
wstrzyma zbliżającej się katastrofy. Mam nadzieję, że nie
zmarnowałem swego życia. Niech ten, kto przeczyta mój list,
wspomina mnie jako człowieka pełnego miłości i poświęcenia
dla swych bliskich i przyjaciół.

Kurt Carpenter".

„Twoje starania nie poszły na marne" - pomyślał. Wyprostował obolałe plecy. Z zachodu wiał mroźny wiatr

1 poczuł, jak zaczynają go boleć korzonki.

- Patrzcie! - zawołał ktoś z tłumu zgromadzonego wokół
wykopu. - To FOKA!

Nauczyciel zbliżył się do nich w pośpiechu, widział, jak w z tunelu wolno wytoczono transporter.

Jakieś dziecko siedzące, na barkach swojego ojca, zapytało z lękiem:

- Tatusiu, czy to mnie zje?
FOKA zatrzymała się.

Do Platona podszedł Blade.

Cicho podkradła się do nich Jenny i otoczyła ramieniem Wojownika

- Możemy porozmawiać w jakimś spokojnym miejscu,
Blade?

Platon uśmiechnął się nieznacznie, patrząc na odchodzącą pa­rę.

Objęci przeszli wolno przez zabudowany teren, kierując się do wschodniej części Domu, aż dotarli do skraju uprawnego pola, obsianego wschodząca kukurydzą.

Do małżeństwa i rodzenia dzieci Rodzina przywiązywała największe znaczenie. Z powodu trudnych warunków byto­wych starano się, aby każde narodzone dziecko miało oboje rodziców, którzy troszczyliby się o jego wyżywienie i bezpie­czeństwo. Dlatego jedynie małżeństwa mogły posiadać dzieci , nie istniało pojęcie „panny z dzieckiem". Związek ten zawie­rało się przez sam fakt wspólnego zamieszkania lub poczęcie nowego życia. Jednak w tej drugiej sprawie wymagana była zgoda Rady. Jej członkowie ustalali, czy w danej chwili moż­na pozwolić sobie na powiększenie Rodziny o jeszcze jedną osobę. Niekiedy na takie pozwolenie czekało się ładnych parę lat! Mimo bezpiecznego schronienia Rodzina nie mogła być zbyt liczna, gdyż nie było wcale tak wiele zwierząt nadają­cych się do spożycia, a uprawiać ziemię można było jedynie wewnątrz murów. Był to dość znaczny obszar, ale zarazem


ograniczony. Jak wyliczyli Nauczyciele, w Domu mogło ma­ksymalnie żyć jedynie sto dziesięć osób. A Rodzina liczyła już osiemdziesiąt dwie...

- Wiem - odparła po chwili milczenia Jenny. - Tylko ma­
rzyłam.

- Kiedyś twój sen okaże się jawą.
Spojrzała na niego groźnie.

Blade pochylił się i gorąco ucałował usta dziewczyny. Oto­czyła ramionami jego szyję.

- Chcę, aby ta noc została mi w pamięci na zawsze!
Blade pomyślał, że za chwilę będzie w wielkich opałach.
Do kwater zamieszkałych przez małżeństwa było ponad

pięćdziesiąt jardów. Otaczały ich uprawne, uśpione pola, po­przedzielane kępami drzew i małymi zagajnikami. Do wschodniej części Domu nikt w nocy nie chodził, z wyjątkiem zakocha­nych. Nawet Wojownicy pilnowali muru jedynie po zachod­niej stronie, gdzie znajdował się zabudowany obszar. Mężczy­zna doskonale o tym pamiętał, dlatego zdziwił się, słysząc ci­chutkie człapanie.

- Coś się dzieje? - zdziwiła się Jenny, widząc jego reakcję.
Rozejrzała się po falującej kukurydzy.

- Czemu pytasz?
Dźwięk przybliżał się...

Instynkt Wojownika ostrzegał go przed jakimś niebezpie­czeństwem, ale nie wiedział jeszcze, co to mogło być. Wyciągnął z kabury pistolet. Może to kolejny mutant?

Wskazała kępę drzew, rosnąca o dziesięć jardów od nich. Mężczyzna próbował przeniknąć wzrokiem ciemności.

„Chciałbym mieć oczy Geronima" - pomyślał, nie dostrze­gając niczego podejrzanego.

Co powinien uczynić? Obejść drzewa, pozostawiając Jenny samą? Nie ma mowy! Odprowadzi ją do budynków i powróci tu razem z Hickokiem i Geronimem.

- Wracamy - powiedział.

Zrobiła kilka kroków i zamarła w przerażeniu.

Na drodze, o dwadzieścia stóp od nich, stało coś wielkiego i zwalistego... Kontury postaci rozmazywały się w mroku. Z tyłu rozległ się szelest kukurydzy.

Blade błyskawicznie obejrzał się. Za plecami dostrzegł sześć, a może siedem innych cieni. Kim byli i czego chcieli od nich?

Jakby czytając w jego myślach, tarasujący im drogę ol­brzym powiedział:

- Pragniemy jedynie kobiety. Nie zrobimy ci krzywdy, je­
żeli nie okażesz lekkomyślności i nie rozzłościsz Trolli.

„Trolli? Jakich cholernych trolli?" - zdziwił się w myślach.

Już wiedział, co powinien zrobić. Musiał zaprowadzić Jen­ny w pobliże kwater, powinno tam przebywać kilka par i mężczyźni natychmiast mu pomogą.

- Więc spróbujcie ją zabrać, skurwysyny! - zawołał Wo­
jownik i wypalił cztery razy do osób kryjących się w kukury­
dzy. Cienie natychmiast zniknęły, szukając schronienia przed
kulami.

Blade odwrócił się, aby zastrzelić olbrzyma, lecz ten już zniknął.


- Biegnij! - pchnął dziewczynę. - Do kwater! Będę za­
raz za tobą.

Ruszyli co sił w nogach. Mężczyzna nieco w tyle, rozglą­dając się w poszukiwaniu przeciwników. Katem oka zauważył jakieś poruszenie w krzakach po lewej stronie. Strzelił w bie­gu. Do kwater pozostało trzydzieści kilka jardów. Przed bu­dynkami pojawili się ludzie z pochodniami, wołając coś głosa­mi pełnymi niepokoju. Za chwilę rusza z pomocą!

Nie zaryzykował strzału, mógł ją przypadkiem trafić. Odru­chowo wypuścił pistolety i złapał za noże, nacierając na naj­bliższego trolla. Ten nawet nie zdążył się odwrócić, kiedy sta­lowe ostrze przecięło jego krtań. Troll jęknął i zginając się wolno, upadł na ziemię.

- Blade! - zawołała Jenny, szamocząc się z napastnikami,
kopiąc ich i gryząc.

Jakiś ciężki przedmiot trafił Wojownika w głowę i cały świat zawirował przed jego oczami.

- Skończcie z nim - nakazał ktoś niskim głosem.

„To pewnie ten olbrzym" - pomyślał Blade, usiłując się skoncentrować.

Znów poczuł uderzenie w lewą skroń i zdawało mu się, że pogrąża się w ciemnościach...

Opanowując słabość, zebrał swe siły i kopnął najbliższego przeciwnika w krocze. Usłyszał jego wycie. Chciał uderzyć go nożem, ale ze zdziwieniem przekonał się, że jego dłonie są puste. Stracił swe bowie.

Ktoś złapał go od tyłu za włosy i mocno pociągnął, inny trafił pięścią w odsłonięta szyję. Blade zacharczał i zwalił się na ziemię, z trudem usiłując złapać oddech.

- Zabierzcie ją i wynosimy się stąd...
Krzyki Jenny ucichły w oddali...

Oczy Blade'a wpatrywały się w ciemność... Z mroku wyło­niła się groteskowa postać, wyciągając w jego kierunku kos­matą rękę uzbrojoną w długi sztylet...

Rozdział siódmy

Hickok i Geronimo niczym dzieciaki skakali koło FOKI. Wszystkiemu musieli się dobrze przyjrzeć, wszystkiego do­tknąć, powąchać, spróbować... Zastanawiali się głośno nad możliwościami, jakimi dysponuje pojazd, kiedy zaczęła się kanonada.

Większość członków Rodziny nadal tkwiła przy wykopie, oglądając transporter i z ożywieniem rozmawiając o jutrzej­szej wyprawie. Wokół panowała cisza i spokój, dopóki nie rozległy się pierwsze strzały.

Wojownicy poderwali się, pilnie nasłuchując.

Kiedy biegli, aby przekonać się, co się wydarzyło, dołączy­ła do nich mała postać o nieregularnych rysach twarzy.

- Jakieś rozkazy? - zapytał nowo przybyły, odziany
w strój maskujący. Do boku przypasaną miał katanę, miecz ja­
pońskich samurajów.

Rikki-Tikki-Tavi był dowódcą Triady Beta. Był wspania­łym mistrzem sztuki walki wręcz oraz doskonale władał mie­czem, toteż nic dziwnego, że mimo drobnej postury został Wojownikiem. Zadziwiającym wydawało się jedynie to, że nie odziedziczył imienia po jakimś wspaniałym mistrzu walk wschodu, a po kiplingowskiej manguście. Niektórzy uważali, że wypływało to z jego ironicznego nastawienia do tradycji, inni zaś, że było objawem zdziwaczenia. Nikt nie używał peł­nej formy jego imienia, wołali na niego Rikki, albo Ertiti.

Kiedy dochodziło do wspólnych akcji wszystkich Wojow­ników, wtedy pozostałe grupy - Beta, Gamma i Omega - pod­legały Triadzie Alfa.


Usłyszeli krzyk kobiety dobiegający od bloku F. Zatrzymali się, niepewni dokąd mają się udać, gdy rozległo się wołanie Jenny, wzywające Blade'a. Ruszyli w kierunku, skąd docho­dził jej głos. Dotarli do kwater. Wokół domków stali zaalar­mowani ludzie - mężczyźni z karabinami, a ich żony przy­świecały pochodniami. Z budynków dolatywał płacz dzieci.

- Co się tam dzieje? - zapytał jakiś mężczyzna, zastępując
drogę Hickokowi.

- Jak nas przepuścisz - zawołał strzelec - to się dowiemy!
Wojownicy wypadli z kręgu światła, przedzierając się przez

ciemne pola. Usłyszeli następne strzały i krzyki Blade'a.

Ujrzeli, jak dwie kreatury odciągają w mrok nieruchomą dziewczynę, ciągnąc ją po ziemi, a inne walczą z powalonym Blade'em. Mężczyzna odrzucił jednego z napastników, podry­wając się na nogi, ale natychmiast został obalony na ziemię.

Prawie w tej samej chwili Hickok uniósł oba kolty, pocią­gając za spusty. Obie kule utkwiły w skroni kreatury, pochyla­jącej się z nożem nad Blade'em. Drugi z napastników krzyk­nął coś ze złością i bez namysłu wystrzelił ze swej broni, na­wet nie celując.

„No! Nawet mają pistolety! - przemknęło strzelcowi przez myśl. - Czymkolwiek by te stwory nie były, nie mają się ze mną co mierzyć we władaniu bronią!"

Kolejne dwie kule i napastnik upadł z rozłupaną czaszką.

Dopiero teraz Wojownicy dostrzegli, że w pobliżu kryje się więcej dziwnych stworów. Jeden z nich wyskoczył na tropi­ciela, szykując się do zadania ciosu nożem. Geronimo wydał

56

wojenny okrzyk, wybił się w powietrze i z wyskoku kopnął przeciwnika w głowę, przewracając go. Nim tamten zdołał powstać, Indianin już był przy nim, uderzając tomahawkiem w odsłoniętą potylicę. Rozległ się chrzęst łamanych kości...

Reszta stworów zniknęła, uprowadzając z sobą Jenny.

Blade jęknął, usiłując unieść się z ziemi. Obok niego zjawił się Hickok.

Strzelec posłał Indianinowi znaczące spojrzenie. Zrozumie­li się bez słów. Geronimo ruszył na wschód z zamiarem wy­tropienia uciekających napastników.

Geronimo pełnym pędem mijał kolejne uprawne poletka, obsiane zbożem, kukurydzą, ziemniakami. Jego umysł nasta­wiony był na wyłapywanie wszystkich podejrzanych znaków, najmniejszych szelestów, ale wciąż nie mógł natrafić na ślady uciekających.

Zastanawiał się, czego chcieli napastnicy, skąd nadeszli i jak dowiedzieli się o istnieniu Domu. Nie chciało mu się wie­rzyć, aby jakaś horda zdziczałych wędrowców usiłowała wtargnąć do siedliska Rodziny z marszu. Zresztą, gdyby obcy prowadzili obserwację Domu, to któryś z Wojowników czy myśliwych musiałby zauważyć ślady ich obecności.

Jego sokole oczy dojrzały nieznaczne poruszenie w kuku­rydzianym polu po lewej. Ktoś usiłował tamtędy się przedrzeć.

0x08 graphic
Skręcił, zwalniając nieco i starając się biec jak najciszej. Pomyślał, że całkiem możliwym było, że napastnikom uda się ujść pogoni, a wtedy przyda im się ktoś, kto poinformuje, do­kąd mogli się udać. Postanowił schwytać go żywcem.


0x08 graphic
0x08 graphic
Uciekinier musiał coś usłyszeć. Obrócił się, lecz było już za późno! Indianin skoczył mu na plecy, obalając na ziemię i uderzając w skroił tomahawkiem obróconym na płask. Pono­wił swój cios, upewnił się, że jego ofiara jest nieprzytomna i związawszy jej kończyny, udał się w dalszą drogę.

Gdyby chciał szukać śladów na ziemi, zabrałoby mu to zbyt wiele cennego czasu. Musiał zawierzyć swej intuicji i ro­zumował zupełnie logicznie. Napastnicy mogli nadejść jedy­nie od nie strzeżonej wschodniej strony i było całkiem pra­wdopodobne, że będą uciekać ta samą drogą.

Nogi Indianina żarłocznie połykały odległość. Do granic Domu miał coraz bliżej, jednak nikogo już nie napotkał.

Czyżby się pomylił?

Przebrnął przez ostatni zagajnik i ujrzał bielejący tynkiem mur. Wspinało się po nim kilka ciemnych postaci, które naty­chmiast znikały po drugiej stronie.

Tropiciel dotarł do fosy. Tupot jego stóp zaalarmował ucie­kających. Ostatni z nich siadł okrakiem na szczycie ściany, wciągnął drabinkę sznurową i spojrzawszy na Wojownika wy­buchnął szyderczym, skrzekliwym śmiechem.

Nim Geronimo wyciągnął pistolet, tamtego już nie było.

Zza muru nadal dobiegał cichnący rechot...

- Cholera! - zaklął, zastanawiając się, co by w podobnej
sytuacji uczynili jego przyjaciele.

Wciąż słychać było kanonadę dobiegającą od strony zabu­dowań. Hickok wahał się, co ma uczynić. Czy biec tam naty­chmiast, pozostawiając Blade'a samego, czy spróbować po­prowadzić go ze sobą? Wybrał drugie rozwiązanie, ale z tru­dem podniósł z ziemi na wpół przytomnego mężczyznę i pomógł mu uczynić parę kroków.

58

Blade wyrwał się z jego ramion, przebiegł kilka jardów i upadł na ziemię.

- Wspaniale - mruknął Hickok. - Co dalej, wodzu?
Przywódca Triady nie odpowiedział. Stracił przytomność.

- Nigdzie stąd nie odchodź, chłopie, po zabawie wrócę po
ciebie!

Strzelec pobiegł w stronę kwater, wyciągając i odbezpie­czając swoje pythony. Trafił prosto na pole bitwy!

Wśród pociemniałych budynków Rodzina walczyła z taje­mniczymi napastnikami. Dostrzegł ciemną postać, odzianą w coś podobnego do habitu, siedzącą okrakiem na Brianie Rolniku i okładającą go kosturem.

Lufa lewego kolta zabłysła ogniem i obcy z krzykiem padł na trawę.

Dwaj inni ciągnęli za ramiona obnażoną kobietę, usiłując skryć się w mroku. Hickok rozpoznał wyjącą z przerażenia ofiarę. Była to Julia.

- Nie ma mowy - zawołał. - Ta pani nie opuszcza jeszcze
przyjęcia!

Kiedy obaj napastnicy obrócili ku niemu zdziwione twarze, posłał im po kulce, każdemu prosto między oczy!

- Po ciasteczku z kremem! - Uśmiechnął się zadowolony.

W tej samej chwili usłyszał za swoimi plecami huk wy­strzału i poczuł piekący ból, rozdzierający mięsień lewego ra­mienia.

Zamarł zaszokowany. To było nie do uwierzenia! Trafili go! Jego, niezrównanego mistrza rewolweru, postrzelił jakiś śmierdzący skunks! Często igrał z niebezpieczeństwem, ale tak naprawdę nie przypuszczał, aby coś podobnego mogło mu się przytrafić...

Odwrócił się ze zdumieniem, aby obejrzeć przeciwnika.

- Wreszcie spotkałeś swego ostatniego Trolla, skurwysy­
nu! - ponuro odezwała się stojąca przed nim zwalista postać,
kryjąca twarz pod szerokim kapturem.

- Trolla? A ja myślałem, że rozmawiam z Robin Hoodem...
Żelazna pięść trafiła w podbrzusze strzelca, zginając go

wpół. Kolejny cios w prawy policzek powalił go na ziemię. Hickok podwinął pod siebie kolana, usiłując powstać.

59


Uniósł głowę. Przed oczami ujrzał ciemny wylot karabinu z obciętą lufą. W dłoniach wciąż ściskał pythony, ale nie mógł ich unieść. Po raz pierwszy ramiona odmówiły mu posłuszeń­stwa.

Napastnik kopnął Wojownika.

Błyskawicznie przetoczył się po ziemi. Karabin obcego wypalił mu koło ucha, jednak kula nie trafiła celu. Strzelec wygiął swe ciało tak, że prawym biodrem podtrzymywał zdrę­twiałą dłoń trzymającą rewolwer i z tnidem nacisnął spust.

Pocisk rozorał pierś Trolla, pozbawiając go życia.

- No proszę, od każdej zasady mogą być wyjątki - stwier­
dził Wojownik, podnosząc się z trawy.

Walka dobiegała końca, wokół pełno było jęczących ran­nych, ogłuszonych ludzi.

Ostatni z Trollów, dzierżący wielki topór o podwójnym ostrzu, rzucił się na jedną z zamarłych z przerażenia kobiet.

Hickok stanął z orężem wzniesionym nad głową i zamiast strzelić mu prosto w twarz, zastanawiał się, dlaczego stwór się zatrzymał.

Usłyszał donośne „kiai", paraliżujący okrzyk mistrzów walki, i z ciemności wyłonił sięRikki-Tikki-Tavi.

Mały Wojownik rozpoczął wokół Trolla dziwaczny taniec, z łatwością unikając jego ciosów, okrążając go coraz szybciej.

Obcy machał z zaciętością swym toporem, jednak każde je­go uderzenie mijało się z celem.

Na twarzy przeciwnika pojawił się wyraz zadowolenia, wzniósł topór... jednak nie zdążył go opuścić. Rozległ się świst japońskiego miecza i głowa Trolla spadła z ramion i potoczyła się po trawie, pozostawiając za sobą krwawą smugę.

Rozdział ósmy

Powoli wschodziło słońce, oświetlając pobojowisko. Platon rozejrzał się po zgromadzonych ludziach i łzy napły­nęły mu do oczu.

- Ostatnia noc była najgorsza chwilą w historii naszej Ro­
dziny - odezwał się cicho. - A wiecie, czyja to wina? - pod­
niósł głos. - Nasza!

Lider ujrzał w oczach otaczających go ludzi zdziwienie, smutek, a nawet złość.

- Tak, to była nasza wina, bo staliśmy się zbyt pewni sie­
bie, zbyt zadowoleni z naszej egzystencji. W latach po Wiel­
kim Wybuchu Wojownicy pilnowali całego muru, a nie jak
obecnie jedynie zachodniej części. Zaczynaliśmy wierzyć, że
wewnątrz jesteśmy bezpieczni, że nic nam nie grozi. Kto mó­
głby przedostać się przez umocnienia? Kto miałby odwagę nas
zaatakować? Siedząc bezpiecznie w Domu, przestaliśmy oba­
wiać się mutantów, zapominając o groźniejszym wrogu, o lu­
dziach! Zapłaciliśmy straszliwą cenę za naszą głupotę. - Wes­
tchnął i zamilkł na chwilę. - Wiem, macie wiele pytań, więc
postaramy się na nie odpowiedzieć.

Platon cofnął się, a przy jego boku stanął Hickok. Geroni-mo czuwał przy FOCE, zaś Blade opatrywany był w izbie chorych przez Uzdrowicieli.

- Wiemy, jak się do nas dostali - zaczął strzelec, unosząc w prawej ręce linę z doczepionym do niej hakiem. Jego lewe, obandażowane ramię spoczywało na temblaku. Cieszył się, że rana nie była zbyt groźna i że powinna zagoić się w kilka dni. - Znaleźliśmy to, zaczepione o szczyt wschodniego muru. Po rym wspięli się na górę i przecięli nożycami drut kolczasty. Fosę przepłynęli bez trudu. Sądzimy, że przybyli w dwóch grupach. Jedna nadeszła ze wschodu, druga z południa. Mu­siało ich być co najmniej dwudziestu.

Młoda, siedemnastoletnia dziewczyna zaczęła cicho łkać.

- Gdzie moja mama? - szepnęła, patrząc na Hickoka. -
Gdzie Lea?

Wojownik chrząknął z zażenowaniem.

Na razie ciekawość zgromadzonych została zaspokojona.

- Odpocznijcie i posilcie się - powiedział Platon. - Zbie­
rzemy się ponownie, kiedy nastanie południe. Musimy wybrać
z naszego
grona paru kandydatów na Wojowników i utworzyć
z nich jeszcze dwie Triady. Trzeba także opracować plany ob­
rony w razie kolejnego ataku i obmyślić lepsze zabezpiecze­
nia.
Nie martwcie się o los uprowadzonych kobiet. Wyślemy
najlepszych ludzi, aby sprowadzili je z powrotem.

Nauczyciel zwrócił się do Hickoka.

Udali się do wskazanego budynku. W środku, w rogu po­mieszczenia, siedział pojmany Troll ze związanymi kończyna­mi. Stał przy nim Rikki z obnażonym mieczem.

- Mówił coś?-zapytał Platon.

Mały Wojownik przecząco potrząsnął głową.


Lider przyjrzał się jeńcowi. Mężczyzna był młody, koło dwudziestki, jego brązowe włosy opadały do połowy pleców, a niechlujna broda skrywała pół twarzy. Ubrany był w dziwna luźną tunikę i sandały, a całość okryta była wielką płachtą z kapturem, czymś pośrednim między habitem a peleryną.

- Jak zrozumiałem, nazwałeś się Trollem.
Nauczyciel pochylił się nad związanym człowiekiem.
Zapytany splunął na niego.

Nim Platon zdołał zaoponować, Hickok uderzył Trolla w twarz, obalając go na podłogę.

- Nie musimy zniżać się do jego poziomu - upomniał
strzelca Lider.

- Owszem, powiesz - za ich plecami rozległ się głos nowo
przybyłego.

W drzwiach pojawił się obnażony do pasa Blade. Na jego ciele widniały liczne plastry i opatrunki, a skronie owinięte były bandażem.

- Nic wam nie powiem, dupki! - zadeklarował Troll,
szczerząc zęby.

Przywódca Triady Alfa wolno zbliżył się do niego, wycią­gając nóż.

- Blade, nie! - zawołał Platon.

Chciał powstrzymać Wojownika, jednak Hickok otoczył go ramieniem i trzymał w żelaznym uścisku.

- Przykro mi, staruszku. Nie możesz się mierzyć z moim
szefem.

Blade stanął nad więźniem. Wyraz jego twarzy nie zwiasto­wał niczego miłego.

- Gdybym był na twoim miejscu - poradził Trollowi Hic­
kok - zacząłbym gadać cholernie szybko!

- Nic mi nie zrobicie! - odparł jeniec i bezczelnie spojrzał
w oczy Blade'a.

Wojownik złapał go za włosy przy lewej skroni i mocnym szarpnięciem odsłonił ucho. Troll chciał się wyrwać, ale Rikki nie pozwolił mu na to.

Przyłożył nóż do małżowiny i precyzyjnie odciął ją od gło­wy.

Troll, straszliwie wyjąc, usiłował się oswobodzić z uścisku Rikki-Tikki-Taviego. Po jego podbródku i szyi ciekły strumy­ki krwi.

Blade przytknął czubek zakrwawionego noża do gardła ofiary. Młodzieniec zamarł, w jego oczach pojawił się strach.

- Teraz, kiedy już poznaliśmy się bliżej - Wojownik przy­
bliżył ostrze do krocza Trolla - zadam ci to pytanie po raz
ostatni. Jeżeli mi nie odpowiesz lub będziesz zastanawiał się
zbyt długo, oderżnę ci jaja. Zrozumiałeś?

Tamten kiwnął głową, nie mogąc wydusić z siebie słowa.

- Gdzie jest wasza siedziba?

Zapytany usiłował odpowiedzieć, lecz z jego gardła wydo­był się jedynie zniekształcony charkot.

0x08 graphic
* Fox - popularna nazwa wielu miejscowości w USA: „Lisia Nora". Dosłownie powinno brzmieć Fox Hole, lecz żartownisie z pobliskich miejscowości zamazywali pierwsze człony nazwy na drogowskazach, dodając ass (ass hole - dupa) i dlatego mieszkańcy Fox zrezygnowali z drugiego członu nazwy (przyp. tłum.)


ła niewielkie miasteczko w Minnesocie - odpowiedział za­miast Trolla Platon. - To gdzieś na wschód od nas. Jeniec natychmiast przytaknął.

- Tak jest! To jest to miejsce!

- Jak się do nas dostaliście? Na czym? - zapytał Blade.

- Co? - zdziwił się zapytany, nie pojmując pytania.

- Konno, pieszo, czy jakimiś pojazdami?

- Jasne, że pieszo! Co to są pojazdy? - Troll zdawał się
słyszeć to słowo po raz pierwszy.

- Czemu nas zaatakowaliście?

Młodzieniec uśmiechnął się szyderczo, lecz natychmiast opanował się, spoglądając z lękiem na mierzący w jego kro­cze nóż.

Hickok dostrzegł niesamowitą bladość na twarzy Lidera

66

i poczuł, jak uginają się jego nogi. Musiał go mocno podtrzy­mać.

Platon zwiesił głowę i jęknął.

Podszedł do Lidera i delikatnie odsunął Hickoka.

Tamten skinął głową.

- Z jakiego powodu? - Ręce Platona zaczęły nagle drżeć.
Troll otworzył usta, aby coś powiedzieć; namyślił się i za­
mknął je.

Przywódca Triady Alfa schował bowie do pochwy.

67


- Rikki, zabierz naszego gościa do bloku C, niech Uzdro­
wiciele opatrzą mu ucho.

- Lub raczej to, co z niego zostało - zadrwił strzelec.
Przywódca Triady Beta rozciął mieczem pęta na nogach

Trolla i łapiąc go za kark, z niewiarygodną siłą postawił go na nogi.

- Słyszałeś, smrodzie? Ruszaj się! Jeden niewłaściwy krok
i już nie będziesz myślał o uchu, które straciłeś. Nie będziesz
miał głowy do myślenia.

- Traktuj go łagodnie - odezwał się Joshua.
Wojownik wraz z jeńcem opuścili pomieszczenie.

- Chciałbym udać się z nimi - powiedział asceta. - Może
nakłonię Trolla, aby otworzył przede mną serce i wydobędę
z niego więcej informacji.

Platon skinął i Joshua odszedł.

- Jaki będzie nasz następny ruch? - zapytał Hickok.
Blade podrapał się po brodzie.

- Nie - powtórzył Blade. - Zabierzemy FOKĘ!
Nauczyciel potrząsnął głową.

- O, mam argument! Chciałeś, abyśmy wybrali się FOKĄ
do Dwumiasta, w drogę liczącą setki mi!. Potraktuj naszą wy­
prawę do Lisiej Nory jako test i sprawdzian dla pojazdu. Jeżeli
nim wrócimy, to będzie znaczyć, że wytrzyma i dłuższą drogę.
A jeżeli to ci nie wystarcza, to pomyśl, że Jenny i Nadine są
w łapach Trolli. Każda sekunda zwłoki z naszej strony przy­
bliża je do śmierci. Mówię, bierzmy FOKĘ i ruszajmy jak naj­
prędzej!

Platon zmarszczył brwi zastanawiając się. W końcu oświadczył:

Blade ujął Nauczyciela pod rękę i pośpieszyli do swych za-jcć.

Do Hickoka podszedł Geronimo, stojący przez cały czas w milczeniu pod ścianą. Widząc uśmiechniętą twarz przyja­ciela, zapytał z ciekawością:

Strzelec uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Uwielbiam, kiedy tak wielcy faceci mają pełne gacie ze
strachu!


0x08 graphic
Rozdział dziewiąty

- Jeszcze raz, suko, upadniesz, to cię zatłukę! - oświadczył
wielki Troll klęczącej kobiecie.

Jenny pomogła Marii powstać.

- Zamknąć gęby i ruszać się! - pogonił dziewczyny strażnik.
Trolle związali kobiety jedną długą liną, owijając ją wokół

ich szyj, i pędzili je rządkiem bez chwili wytchnienia. Przy­wódca wyprawy złapał koniec sznura i szedł w tylnej straży. Otaczało je piętnastu strażników, z których zaledwie kilku uz­brojonych było w broń palną.

Zbliżało się południe. Stopy Jenny paliły żywym ogniem. Musiała mieć pięty otarte do krwi i kilkadziesiąt pęcherzy, jednak nie miała chwili wytchnienia, aby to sprawdzić i opa­trzyć. Cały czas wędrowały na wschód, poganiane biczami.

- Nie możemy się zatrzymać? - wyszeptała Maria. - Już
nie dam rady dłużej iść.

Jenny zerknęła przez ramię. Ujrzała pozostałe sześć kobiet, potykających się o własne nogi i ciężko dyszących. Ich usta z trudem łapały powietrze. Wszystkie były młode, między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia. Napastników nie interesowały stare kobiety. Dlaczego? - próbowała zgadnąć.

Joanna, idąca jako ostatnia, upadła na czworaka. Jej towa­rzyszki przystanęły.

- Wstawaj, dziwko!

Jeden ze strażników złapał ją za długie jasne włosy i poder­wał z ziemi. Jenny zamarła. Tak liczyły na pomoc Joanny, je­dynej kobiety-Wojownika, a właśnie ona wpadła w najwięk­sze kłopoty!

Mężczyzna nadal trzymał ją za włosy. Jęcząc z bólu, wy­prężyła się raptownie, uderzając łokciem w nos Trolla. Roz­legł się trzask łamanych chrząstek, z rozbitego narządu trysnę­ła krew.

Strażnik odskoczył od niej z wrzaskiem.

- Ty dziwko! Ty przeklęta dziwko!

Uniósł trzymany w dłoni wielki kostur, obity metalem.

- Zabiję cię za to!

Padł strzał i wszyscy zamarli w niepewności. Do szamo­czącej się dwójki wolnym krokiem zbliżył się ogromny przy­wódca bandy i skierował dymiący rewolwer prosto w rozbity nos.

- Chcesz ją zabić, Buck? Jeżeli wiesz, co dla ciebie jest
dobre, to nie zrobisz tego!

Troll zadrżał z wściekłości. Pragnął rozwalić głowę dziew­czynie, a jednocześnie obawiał się konsekwencji.

- Widziałeś, Saxon, co zrobiła! Proszę cię, pozwól mi ją
zabić.

Olbrzym potrząsnął głową.

- Może następnym razem pobije się z kimś jeszcze mniej­
szym - skomentował inny.

Buck wolno opuścił kostur, śląc Joannie zabójcze spojrzenie.

- Saxon! - zawołała Jenny. - Potrzebujemy odpoczynku.
Nie jesteśmy tak silne jak wy. Czy nie moglibyśmy się zatrzy­
mać na chwilę?

Olbrzym przytaknął, kiwając brodą.

- Tak, możemy sobie na to pozwolić. Nie wydaje mi się,
aby ktoś nas gonił. To mnie trochę dziwi.

„Mnie także" - przyznała w myślach Jenny.

- Dobra, siadajcie tam, gdzie stoicie!

Powiązane, usiadły w ciasnym kółku, ramię przy ramieniu. Jenny znalazła się przy Joannie.


- Czy jeszcze któraś jest ranna? - spytała Jenny.
Pozostałe potrząsnęły głowami.

Popatrzyła na krążących w pobliżu Trolli.

- Tego nie wiem. - Joanna rozłożyła ręce.
Jenny zauważyła skupiony na sobie wzrok Saxona.

- Sądzę, że nasz odpoczynek zaraz się zakończy. Uzbrój­
cie się w cierpliwość, pomoc bez wątpienia nadejdzie!

72

- Ten wielki Troll idzie do nas - szepnęła przestraszona
Daffodil.

Saxon stanął nad siedzącą Jenny.

- Tak. Masz męża, to chyba wiesz, co to słowo znaczy?
Kobiety ustawiły się w szereg i ruszyły na wschód.
Teraz olbrzym szedł z przodu kolumny.

Usta Saxona zadrgały ze złością.

Mężczyźni zarechotali.

- Ruszajcie prędzej swe dupy! - nakazał Saxon. - Nie
chcę, aby noc zaskoczyła nas w tym lesie .

Jenny ze smutkiem obejrzała się przez ramię. „Gdzie jesteś, Blade?" - pomyślała.


0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
Rozdział dziesiąty

Platon poczuł ogromne zmęczenie. Z pomocą kilku ludzi zapakował całe wyposażenie i zapas żywności do transporte­ra, do jego niezwykle ładownej części znajdującej się za tyl­nym siedzeniem.

Obszedł pojazd, otworzył drzwi po stronie kierowcy, po­chylił się nad tablica rozdzielcza i przekręcił wielki przełącz­nik znajdujący się po prawej stronie kierownicy. Instrukcja głosiła, że- w ten sposób uaktywnia się system ogniw słonecz­nych.

- I co? Potworek nie działa, staruszku?

Nauczyciel obejrzał się. Za nim stali członkowie Triady Al­fa w pełnym uzbrojeniu. Blade rzucił Hickokowi piorunujące spojrzenie.

Platon zrobił kilka kroków i otworzył maskę pojazdu.

Zatrzymała się przy nich, z trudem łapiąc oddech.

- Troll... - wysapała.

- Spokojnie. - Platon uspokajająco położył jej dłoń na ra­
mieniu. - Oddychaj wolno.

Nightingale chciwie łapała ustami powietrze, wreszcie wy­dusiła z siebie:

Geronimo bez zbędnych pytań pognał za zbiegiem.

75


0x08 graphic
0x08 graphic
Nim zastanowił się, którą drogę obrad, między małżeńskimi kwaterami rozległ się przeraźliwy krzyk.

Tam musiał być uciekinier!

Indianin przyśpieszył. Przy jednej z kwater, na progu, klę­czała zapłakana kobieta, trzymająca na kolanach głowę leżą­cego mężczyzny. Z piersi jej męża sączyła się krew...

Popatrzyła załzawionymi oczyma na tropiciela i wskazała na wschód.

- Pobiegł tędy! - poinformowała. - Uderzył Jeffersona
mieczem.

Pojawiło się kilku innych ludzi.

- Powiadomcie Uzdrowicieli - zawołał Geronimo, mijając
ich.

Jedyne, co mógł zrobić dla rannego, to dopaść uciekiniera, nim zdąży dostać się do Fox i powiadomić resztę bandy o nad­ciągającej wyprawie ratunkowej.

Wiała lekka bryza, niebo przybrało lazurowy odcień, na ga­łęziach drzew wesoło świergotały ptaki, lecz Wojownik nie zwracał uwagi na piękno przyrody.

Zmuszając swe mięśnie do jak największego wysiłku, mijał pole za polem. Między nim a murem rosła jedynie kępa sta­rych, wysokich drzew. Już widział majaczącą między pniami białą ścianę, lecz nigdzie nie dostrzegł Trolla. Spóźnił się albo tamten obrał inną drogę.

Przywarł do wielkiego dębu i spojrzał za siebie, chcąc upewnić się, czy nie ma tam uciekiniera. Kątem oka uchwycił błysk katany wymierzającej cios w jego szyję. Przykucnął in­stynktownie, unosząc brauning i blokując nim śmiercionośne ostrze.

„Dzięki Bogu, że go nie upuściłem, aby mi nie zawadzał w biegu" - przemknęło mu przez myśl.

Szczęk metalu o metal odbił się echem wśród pustych pól i zagajników.

Troll zadawał cios za ciosem, usiłując przyprzeć Indianina do jakiegoś drzewa, a ten cofał się, chcąc wydostać się na otwartą przestrzeń, gdzie mógłby odskoczyć, wycelować i wystrzelić ze swej broni.

Był już blisko celu, minął ostatnie drzewo, a do przebycia

pozostało parę krzewów, gdy niespodziewanie potknął się

0 jakiś korzeń i przewrócił się na plecy. Pistolet maszynowy
wyleciał z jego dłoni i upadł w krzaki o kilka stóp od niego.

Geronimo przekręcił się, unikając pchnięcia mającego przygwoździć go do ziemi, i skoczył na równe nogi, wyciąga­jąc zza pasa tomahawk.

- Pieprzę cię! - krzyknął i uderzył w głowę przeciwnika.
Tropiciel schylił się. Kilka cali nad nim przemknęło wąskie

ostrze katany, zaś ciśnięty przez niego tomahawk wbił się w twarz uciekiniera, który sapnął i zwalił się bez ruchu na zie­mię.

Mały Wojownik przyjrzał się klindze, czy nie jest wy­szczerbiona.

- Chyba twój miecz czuje się dobrze? - powiedział sarka­
stycznym tonem Geronimo. - A może czujesz się zhańbiony

1 wzorem dawnych samurajów zamierzasz popełnić seppuku?

- Sam sobie zrób puku! - Rikki przejechał dłonią po
ostrzu. - Już nikt nigdy nie zabierze mojej katany!

Indianin popatrzył na rozłupaną głowę Trolla.

- Jeżeli chodzi o niego, to zbyt późno złożyłeś obietnicę.
Znam faceta, który podobnie uwielbia swoje kolty, i innego,
który nawet do łóżka chodzi z nożami.

Rozdział jedenasty

Platon przejrzał już silnik, sprawdził baterie, układy hamul­cowe, skrzynię biegów i zadowolony stał przy FOCE.

Obok znajdowali się członkowie Triady Alfa, zaś Rodzina zgromadziła się w pewnym oddaleniu, zaciekawiona i zanie­pokojona zarazem, czy też dziwny pojazd zadziała.

Z obandażowaną ręką zbliżył się do nich Joshua i zapytał:

- Jesteście gotowi?

Lider dostrzegł, że Wojownicy nie zwracają najmniejszej uwagi na ascetę, zupełnie go ignorując.

- Zaraz się przekonamy, czy tym pojazdem można jechać.
- Platon wyciągnął z kieszeni kluczyki. - Kto pierwszy?

Hickok błyskawicznie porwał kluczyki, nim inni zdążyli się poruszyć.

- Jesteś pewien, że dasz radę? - Nauczyciel spojrzał na

78

obandażowane ramię strzelca. - Musisz zachować wielką ostrożność. Nie chcemy, aby transporter doznał uszkodzeń...

- Jasne. To dla mnie jak... ciasteczko z kremem!
Hickok spojrzał na tablicę rozdzielczą, marszcząc brwi.

Nauczyciel wybuchnął śmiechem i wskazał ją Hickokowi, który ostrożnie włożył kluczyk i zamarł.

- Nic się nie dzieje - powiedział i przekręcił klucz.
Usłyszeli wzrastający ryk i łomotanie silnika. Nie trwało to

zbyt długo, po kilkunastu sekundach maszyna zgasła.

Wojownik zamknął oczy, przekręcił kluczyk... Silnik chodził przez minutę, po czym nagle ucichł.

- Cholera! - zaklął Blade.

- Jeszcze raz! - nakazał Lider.
Hickok posłuchał.

Maszyna zaryczała, obroty powoli spadały, aż ustaliły się na pewnym poziomie. Silnik działał nieprzerwanie, cicho mrucząc.

W tłumie zawrzało. Ludzie wiwatowali, płakali, śmiali się,

79


0x08 graphic
0x08 graphic
rzucając się sobie w ramiona. Zachowywali się tak, jakby wi­tali Nowy Rok!

- Dzięki Bogu - szepnął Joshua, dotykając wielkiego
krzyża wiszącego na szyi.

Strzelec precyzyjnie wykonał instrukcje.

Silnik zawył, pojazd pomknął do przodu, obalając błotni­kiem jakąś kobietę stojącą na jego drodze. Inni członkowie Rodziny w popłochu uciekali na boki, wdrapywali się na drze­wa i kryli w budynkach.

Z szybkością kilkudziesięciu mil FOKA gnała przez puste pole.

W okienku ukazała się przestraszona twarz strzelca.

- Blade, spójrz! - zawołał ostrzegawczo Geronimo.
Wojownik odwrócił się. Transporter pędził prosto na wiel­
kie drzewo.

- Co za diabeł je tam posadził? - mruknął do siebie Hic­
kok, widząc przed oczami przeszkodę.

Nie wiedział, co ma czynić. Bał się ruszyć nogą, aby przy­padkiem nie uszkodzić FOKI. Drzewo było coraz bliżej...

80

Chrząknął i przekręcił kierownicę zdrową ręką, mijając pień o kilka cali. Zatoczył wielki łuk i niezwykle zadowolony z siebie, pojechał z powrotem. Nagle spostrzegł, że kieruje się wprost na grupkę oniemiałych ludzi, którzy jeszcze nie zdołali znaleźć sobie schronienia.

- Z drogi, idioci! - krzyknął, wychylając się przez okno. -
Z drogi! Nie macie gdzie stać?!

Do boku pojazdu dobiegli Wojownicy, starając się dościg­nąć FOKĘ.

Transporter wyprzedził ich z ogromną łatwością, pozosta­wiając daleko w tyle.

.Zrób to, co ci mówili - powiedział do siebie strzelec. - No dobra, chłopie".

Równie desperacko jak wystartował, tak samo zahamował.

Pojazd zatrzymał się tak nagle, jakby uderzył w niewidzial­ny mur, a nie przygotowany na to Hickok uderzył głową w szybę. Dzięki temu, że wciąż mocno trzymał zdrową ręką kierownicę, nie rozbił sobie nosa, a tylko wyleciał z fotela i upadł na podłogę.

Przy drzwiach pojawili się przyjaciele i ujrzeli go leżącego w nienaturalnej pozycji między siedzeniem a pedałami.

Wyprostowane ramię Hickoka nadal kurczowo trzymało kierownicę, a jedna noga oparta była o tablicę.

0x08 graphic
0x08 graphic
Rozdział dwunasty

Trolle zarządzili następny postój. Saxon był wściekły, bo do strumyka wciąż pozostawały trzy mile, a na ich drodze po­jawiło się stado zdeformowanych saren mutantów.

Zgromadzonych w kole branek pilnowało niewielu strażni­ków, reszta obserwowała z ukrycia, w którą stronę kierują się dzikie bestie.

Joanna uśmiechnęła się.

Żadna mu nie odpowiedziała.

Joanna rzuciła towarzyszkom ostrzegawcze spojrzenie, na­kazując im milczenie.

- Odpowiedzcie!

Saxon podszedł do Angeli i złapał jej delikatna szyję swa wielką dłonią.

Jenny zauważyła, jak dwóch Trolli opuszcza gromadę, uda­jąc się na zachód.

83


Widząc jego ochotę do rozmowy, próbowała wydobyć z niego kilka informacji, które mogły w przyszłości okazać się przydatne.

Starała się, aby jej głos brzmiał jak najmilej, kiedy zadawa­ła kolejne pytanie. Nie chciała wzbudzać w olbrzymie złości.

- Czemu kradniecie kobiety?
Saxon zaśmiał się donośnie.

Ponownie wybuchnął gromkim śmiechem.

Słońce chyliło się ku zachodowi. Jenny ujrzała prześwitują­ce między pniami puste pole.

- Posługują? - powtórzyła ze zdziwieniem.
Saxon chrząknął z politowaniem.

Jenny poczuła chłód, krew odpłynęła jej z głowy, ręce po­kryły się gęsią skórką. Czy była to reakcja na słowa Trolla, czy wpływ zimnego wiatru?

„Blade, gdzie jesteś?" - pomyślała.

Spojrzała przez ramię, lecz ujrzała jedynie maszerujące to­warzyszki niedoli i pilnujących je mężczyzn.

„Lepiej przybądź szybko - pomyślała - bo inaczej będę miała dzieci z kimś takim!"

- Ruszajcie się! - zawołał Saxon. - Chcę dotrzeć do stru­
myka przed zapadnięciem zmroku.

Zaczęli przedzierać się przez cierniste krzaki. Ostre kolce szarpały skórę na nogach Jenny, wbijały się w jej stopy, drapa­ły ręce. Dziewczyna zastanawiała się, jak znoszą te trudy jej siostry.

Po pewnym czasie krzaki rozstąpiły się i stanęli na skraju ogromnej łąki.

Do przywódcy biegł Buck, co chwilę wołając jego imię. Jenny uśmiechnęła się. Ona i pozostałe kobiety dobrze zna­ły przyczynę alarmu.

85


Na pociemniałej twarzy Saxona pojawił się wyraz najwię­kszej furii.

- To ta z niewyparzoną gębą... Jak się jej to udało?
Przeliczył branki, upewniając się, której brakuje.

Złapał Bucka za ramiona i szarpnął nim, unosząc go z zie­mi.

- To znowu twoja wina. Miałeś ich pilnować, aby żadna
się nie wymknęła! Co się stało?

Mały Troll drżał z przerażenia.

Buck skinął głową i Saxon postawił go na ziemi.

- Więc zabieraj się stąd, zanim nie obetnę ci palców i nie
każę ich zeżreć!

Dygotał ze strachu, cofając się powoli i powtarzając:

Buck wskazał dwóch ludzi, którzy mieli udać się z nim.

Nagle zatrzymał się.

- A potem? - Buck oblizał swe wąskie usta.
Zastanawiał się, w jaki sposób zapłaci kobiecie za swój zła­
many nos.

Mężczyzna zamarł przerażony. Bał się, że Saxon zdecydo­wał się jednak obciąć mu palce.

0x08 graphic
0x08 graphic
Rozdział trzynasty

- Straciliśmy zbyt wiele czasu - oznajmił Blade. - Wyru­
szamy natychmiast.

Platon oponował, zamierzając jeszcze raz przetestować transporter.

Wolnym krokiem, taszcząc wielki plecak, zbliżał się do nich Joshua.

- Tak jak udało ci się z tym jednouchym? - przypomniał
mu Blade.

Joshua spróbował ostatni raz:

Przywódca Triady Alfa uśmiechnął się.

- Hickok ma rację: niepotrzebnie zwlekamy.
Wojownicy zajęli miejsca w pojeździe. Za kierownicą

usiadł Blade, obok niego strzelec, a na tylnych fotelach wy­godnie ulokował się Geronimo.

- Rikki! - zawołał Blade.

Po kilkunastu sekundach przy transporterze pojawił się ma­ły Wojownik.

89


Nauczyciel uniósł ręce i zawołał:

- Niech wszyscy ustąpią z drogi, oni zaraz ruszają!
Ludzie pośpiesznie wycofali się w bardziej bezpieczne

miejsca, doskonale pamiętając niedawny rajd Hickoka.

Wojownik spokojnie zapalił silnik.

- Trzymajcie się - nakazał przyjaciołom i delikatnie nacis­
nął
pedał gazu.

FOKA wolno ruszyła z miejsca.

Ujrzeli w lusterku, jak Platon macha im na pożegnanie. Przed nimi widniała brama i opuszczony most.

Strzelec przymknął oczy, jęcząc żałośnie. Przetoczyli się przez most i skręcili na południe, posuwając się wzdłuż muru.

- Wreszcie wyruszyliśmy - stwierdził z zadowoleniem
Blade.

Poczuł, jak swędzą go palce, ale obawiał się puścić kierow­nicę, aby się podrapać. Nieznacznie zwiększył prędkość, wciąż niepewny, czy panuje nad pojazdem.

Indianin roześmiał się.

- A nie zauważyłeś, wielka Blada Twarzy, ile żartobliwych
opowieści krąży o tym facecie, który uwielbia robić z siebie
głupka?

Dowódca nie zwracał na nich najmniejszej uwagi, skoncen­trowany wyłącznie na prowadzeniu transportera.

Dostrzegł broszurę leżącą na tablicy i z nudów zaczął ją studiować.

91


Minęli kraniec muru i skierowali się wprost na wschód.

Blade rozluźnił się, zwiększył szybkość do piętnastu mil na godzinę i zaczął zastanawiać się, czy Jenny jeszcze żyje. Trolle zapamiętają ten dzień, w którym napadli na Rodzinę!

- Uważaj! - rozległ się krzyk Indianina.
Dokładnie na ich drodze leżał wielki głaz.

Rozdział czternasty

Joanna przystanęła zaniepokojona i przyłożyła dłoń do ucha nasłuchując.

Drzewa cicho szumiały, rozlegał się wesoły świergot pta­ków, lecz wyraźnie wyłapała podejrzany trzask. To już trzeci raz... Westchnęła, czując, jak nasila się ból w jej rozbitej gło­wie.

Jak daleko zaszła? Może cztery mile... Nie traciła czasu na zacieranie śladów, zamierzając jak najprędzej dotrzeć do Do­mu.

Znów zza jej pleców dobiegło skrzypienie konara. Czy przedzierało się przez roślinność jakieś większe zwierzę, czy to tylko wytwór jej wyobraźni?

Nagle zamarła. Usłyszała rozmawiających ze sobą dwóch mężczyzn.

Nie miała wątpliwości, kim mogli być. Trolle!

Opadła na ziemię i ostrożnie podczołgała się w kierunku głosów.

Joanna delikatnie rozchyliła liście paproci, pod którymi le­żała, i wyjrzała na ścieżkę. Trolle stali o niecałe dwa jardy od niej.

- Jaką dupkę najpierw przerżniesz? - zapytał młodszy, uz­
brojony jedynie w siekierkę.

Starszy uśmiechnął się lubieżnie, odsłaniając pożółkłe, wy­szczerbione zęby.

Joanna nie zauważyła u Galena żadnej broni. Pomyślała, że ma ją zapewne schowaną pod peleryną, którą był owinięty. Ale co to mogło być? Nie lubiła takich niespodzianek...

- Widziałeś te wszystkie karabiny?
Galen przytaknął.

Oczy Trenta zajaśniały z entuzjazmu.

Joanna bezszelestnie wyciągnęła z kieszeni scyzoryk i otworzyła ostrze.

„Teraz albo nigdy!" - pomyślała.

Nieprzyjaciele stali tuż obok, nie wiedząc o jej obecności. Jeżeli uderzy szybko, moment zaskoczenia może jej przynieść sukces! Wykonała kilka głębokich oddechów, odprężając się zgodnie z zaleceniem Hickoka.

Przypomniała sobie, jak opowiadał jej, że na Dzikim Za­chodzie najlepszym rewolwerowcem nie był najszybszy, lecz

najbardziej opanowany. Teraz mogła w praktyce sprawdzić wyuczone metody!

Najbliżej stał Trent. Joanna poderwała się z ziemi i runęła na niego. Troll dostrzegł ją kątem oka, obrócił się, wznosząc siekierę, ale nie zdążył już zadać ciosu. Trzycalowe ostrze utkwiło w jego oczodole, przecinając gałkę oczną, miażdżąc kości i wbijając się w jego mózg. Mężczyzna padł na trawę, wijąc się z bólu i rozpaczliwie wrzeszcząc.

Spojrzała na drugiego przeciwnika. Galen, zaalarmowany jej pojawieniem, wydobył spod ubrania długą maczetę i stał gotowy do walki.

- Co za niespodzianka! - powiedział. - Dziwka we włas­
nej osobie! Jak im uciekłaś?

Dziewczyna rozejrzała się, szukając czegoś, co posłużyło­by jej za broń.

- Spójrz, co zrobiłaś biednemu Trentowi - syczał Galen,
zbliżając się wolno. - A teraz chcesz dostać się do swoich? Ty
suko! - Skoczył na nią, zamierzając się maczetą.

Joanna padła na lewy bok, podcinając nogi napastnika mocnym kopnięciem pod kolana.

- Cholera! - zawył, przewracając się obok niej. Uderzyła
go łokciem w usta, przetoczyła się po trawie i wstała.

Galen także był na nogach, wypluwając połamane zęby i krew. Jego oczy lśniły wściekłością.

Dziewczyna czekała na kolejne posunięcie, licząc na jakiś błąd z jego strony.

„Gdzie jest ta cholerna siekiera upuszczona przez Trenta?" - zastanawiała się, przeszukując wzrokiem trawę.

Galen zamierzył się. Umknęła niezbyt szybko i koniec ma-czety zawadził o jej ramię. Rana nie była ciężka, lecz mocno krwawiła.

Troll zaśmiał się, uderzając ponownie. Cofając się zawadzi­ła nogą o korzeń i przewróciła się na plecy.

Nim Joanna otrząsnęła się po upadku, stanął nad nią, szcze­rząc zęby w złośliwym uśmiechu.

Kopnęła go w jądra. Jęknął, ale wciąż stał. Jego grube sza­ty, złożone prawie z samych łat, osłabiły siłę uderzenia.

Ukląkł, mierząc ostrzem w pierś dziewczyny. Złapała go za


0x08 graphic
0x08 graphic
nadgarstki, ale był zbyt silny, aby mogła sobie z nim poradzić. Przycisnął ją całym ciałem, nieubłaganie przeginając jej ręce i przybliżając szeroką klingę do jej naprężonej z wysiłku szyi. Jego nieczysty oddech drażnił jej powonienie, a krew wypły­wająca z rozbitych ust kapała wprost na jej twarz.

Desperackim szarpnięciem uniosła głowę i złapała zębami za nos Trolla z całą siłą, czując, jak miażdży nimi chrząstkę. Galen zawył i wyrywając się, gwałtownie odskoczył od niej. Przekręciła się, chcąc wstać, i palce uderzyły o coś kanciaste­go. Zerknęła na trawę. Siekiera!

Galen chwiał się na nogach, nie zwracając uwagi na kobie­tę, zasłaniał dłońmi zakrwawioną twarz.

Siekiera trafiła w czaszkę, rozłupując ją jak dojrzały melon. Z rozbitego czerepu wytrysnął mózg.

Joanna spojrzała na powalonego przeciwnika, oddychając ciężko.

Tak niewiele brakowało, a ona rozstałaby się z życiem!

Obok leżało bez ruchu ciało Trenta. Był nieprzytomny, lecz wciąż żywy. Wiedziała, że musi go dobić. Ruszyła ku niemu i nagle się zatrzymała. Poczuła w ustach dziwny niesmak... i coś miękkiego.

Wypluła na ziemię koniec nosa Galena. Zrobiło jej się nie­dobrze...

Skończyła wymiotować i uśmiechnęła się.

Hickok byłby z niej dumny! Lecz gdzie on, u diabła, jest?!

Rozdział piętnasty

Blade był zadowolony, że wciąż dopisywały im dobre hu­mory.

Martwiło ich porwanie kobiet i niepokoili się o ich losy, ale nie mogli dopuścić, aby opanował ich strach i poniosły nerwy.

Wskazówka milomierza wahała się między piętnastką a dwudziestką.

- Jeżeli zniszczymy lub uszkodzimy FOKĘ, to nie damy
rady jej naprawić - powiedział Geronimo, jakby czytając


w myślach Blade'a - Musimy zdecydować, co ważniejsze. Transporter, czy nasze siostry i jedna kochanka?

Blade dociskał pedał, dopóki strzałka milomierza nie dosz­ła do czterdziestki. Pojazd jechał spokojnie, bez wstrząsów, zupełnie nie odczuwali tej prędkości.

Podczas gdy Geronimo przeglądał barwną płachtę, FOKA wjechała w niewielki zagajnik i kierowca zwolnił, lawirując między choinkami.

- Zawsze byłem przekonany - odezwał się Geronimo - że
Rodzina nie jest osamotniona. Uważałem, że skoro my prze­
żyliśmy, mogło się to udać innym. Najlepszym dowodem na
to są Trollsi.

Strzelec pociągnął nosem, sprawdzając rewolwery.

Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu. Blade myślał o Jenny i miał nadzieję, że ona wciąż żyje. Z logicznego pun­ktu widzenia, Trolle narażali swe życie, napadając na dobrze strzeżoną twierdzę i porywając kobiety zapewne nie po to, by je zaraz zabić? Potrzebne im były jako żywe istoty. Ale czemu je wykradali? Czy nie mieli dość swoich? Jak w takim razie przychodzili na świat? Tyle pytań, a wszystkie bez odpowie­dzi...

Zapadała noc, słońce kryło się za horyzontem.

99


Rozdział szesnasty

Joanna bez chwili wytchnienia zdążała na zachód.

Minęła noc, minął ranek, słońce wznosiło się coraz wyżej, a ona nie ustawała w swym trudzie. Pragnęła wypoczynku i snu, ale nie poddawała się swym słabościom. Najważniej­szym celem było powiadomienie Wojowników, dokąd upro­wadzono jej siostry, i ocalenie ich.

Nie bała się już o własne bezpieczeństwo. Pewności doda­wała jej zdobyczna siekiera i maczeta, a ponadto miała jesz­cze swój scyzoryk.

Wiedziała, że Trolle podążają jej śladem. Słyszała ich wie­lokrotnie, a wątpiła, aby tropiło ją jakieś zwierzę. Dziki kot poruszałby się bezszelestnie, a inne drapieżniki czyniły zbyt wiele hałasu, tropiąc swą zdobycz. To mogli być jedynie lu­dzie...

Wbiegła na wielką łąkę porosłą wysoką, stepową trawą.

Przypomniały jej się ostrzeżenia matki, kiedy ta prosiła i błagała, aby jej córka nie zostawała Wojownikiem.

„Zostań Rolniczką, Uzdrowicielem, kimkolwiek, ale nie Wojownikiem!"

Ona jednak nie posłuchała i na szesnaste urodziny obrała imię swej partronki, walecznej Joanny d'Arc. Dopiero teraz zaczynała żałować tego kroku...

Trawa była wysoka, sięgała do pośladków, ostre krawędzie źdźbeł kaleczyły jej skórę. Modliła się, aby tylko nie nade­pnąć na węża, od których ta łąka musiała się roić.

Gdyby tylko dotarła do Domu...

Wyrzuciła ciężką siekierę, uznając, że maczeta starczy jej do obrony. Przed nią widniała ciemna ściana puszczy. Oby tylko dostać się między drzewa...

Kątem oka dojrzała jakieś poruszenie wśród traw. Obejrza­ła się, lecz nikogo za sobą nie dostrzegła.


Jeszcze są daleko.

Lecz nim się zorientowała w sytuacji, z jakiejś dziury wy­skoczył Buck, uderzając ją w szczękę kosturem. Zachwiała się, odruchowo dobywając maczety.

- Mamy cię, ty suko! Zapłacimy ci za mój nos, za Trenta
i Galena!

Mężczyzna zamierzył się ponownie. Joanna zablokowała cios bronią, lecz siła uderzenia powaliła ją na ziemię. Błyska­wicznie uniosła się, lecz Troll zniknął w morzu falujących traw.

Wiała mocna bryza, zagłuszając wszelkie dźwięki, jakimi mogliby się zdradzić napastnicy. Rozejrzała się, ale nikogo nie dostrzegła. Bawili się z nią...

Pobiegła w stronę puszczy, niespokojnie spoglądając za sie­bie.

Ktoś roześmiał się złośliwie.

- Biegnij, dziwko, biegnij!

Dotarła do samotnego dębu i oparła się plecami o pień, sta­jąc w pozycji obronnej. Pierzasta strzała wbiła się w korę o cal od jej głowy...

Znów rozległ się szyderczy śmiech. Skryła się za dębem, wbiegając na niewielkie wzniesienie.

- No, uciekaj! - Skryty w trawach Buck cieszył się jak
dziecko.

Niespodziewanie Joannie zagrodził drogę szeroki rów, po­zostałość po wyschniętym potoku. Bagniste dno znajdowało się trzydzieści stóp poniżej powierzchni łąki...

Śmiech nie ustawał.

Nabrała powietrza i skoczyła, chcąc sięgnąć przeciwległe­go brzegu.

Do szczęścia zabrakło jej dwóch stóp... Trafiła nogami w wilgotny stok i ześliznęła się na dno rowu, padając twarzą w błoto.

- Polowanie skończone - rozległ się głos Bucka.

Joanna przekręciła się na plecy i spojrzała w twarz prześla­dowców, stojących na wysokim brzegu. Z Buckiem było jesz­cze dwóch Trolli, brodatych i brudnych jak i on.

- Chcesz ją zabić? - spytał starszy, dzierżący łuk.

Buck zamyślił się nad odpowiedzią.

- Po - odparł w końcu. - Zamierzam skorzystać z jej nie­
wyparzonej gęby.

Jego towarzysze skinęli ze zrozumieniem. Buck ześliznął się na dno. Joanna uniosła maczetę.

- Rzuć to! - nakazał łucznik, kierując strzałę w jej pierś. -
Natychmiast albo przedziurkuję cię na wylot!

Wykonała polecenie. Za plecami miała skryty scyzoryk i wiedziała, że nim zginie, zdoła jeszcze załatwić Bucka. Zbliżał się bardzo wolno...

- Powiedziałem ci, suko, że zapłacisz mi za to, co zrobi­
łaś!

Troll odrzucił kostur i ściągnął spodnie.

Wszyscy spojrzeli na nowo przybyłego. Stał na przeciw­nym brzegu rozpadliny, trzymając nonszalancko lewą rękę za plecami, a prawą wspierając o biodro. W kaburach, przywią­zanych do pasa, błyszczały perłowe kolby rewolwerów...

Trolle skamienieli ze zdumienia.

- Zabijcie go! - wykrztusił Buck, podciągając spodnie.
Łucznik wzniósł broń. Był stuprocentowo przekonany, że

obcy nie zdoła wyciągnąć koltów... Kiedy usłyszał huk wy­strzału, pewność ta zmniejszyła się o połowę, a gdy kula prze­biła mu piersi, zmalała do zera.

iii :


0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
Drugi Troll odwrócił się, pragnąc skryć się jak najprędzej.

Wojownik wskoczył do rowu, lądując obok leżącej dziew­czyny.

- Wszystko w porządku? Jestem już przy tobie!
Wtuliła się w jego ramiona, łkając cicho.

Na górze pojawili się pozostali Wojownicy.

Strzelec pomógł dziewczynie powstać i wyciągnął ją z ro­wu.

Przywódca Triady zastanawiał się nad następnym posunię­ciem.

Dziewczyna wyprostowała się, zaciskając zęby.

Oboje spojrzeli na Blade'a. On powinien podjąć decyzję.

- Dobra, jedziesz z nami - odparł po głębokim namyśle.
Doszedł do wniosku, że przyda im się jeszcze jeden dobry
strzelec...

Hickok otoczył ramieniem swą ukochaną.

Z przodu maszerował markotny Blade. Joanna była bardzo podobna do Jenny, miała długie, złociste włosy i błękitne oczy.

Patrząc na nią, widział swą ukochaną...

Zwiesił głowę, starając się myśleć o czymś innym.


Rozdział siedemnasty

Saxon wzniósł ręce, zatrzymując kolumnę. Daleko przed nimi, w szerokiej pradolinie widniały zabudowania otoczone drewniana palisada.

Szybkim marszem zbliżali się do Lisiej Nory. Musiano ich zauważyć, bo od strony osady dobiegły okrzyki radości i wi­waty.

Jenny, radując się w duchu, że trudy ich wędrówki za chwi­się skończą, przyglądała się krytycznie niezgrabnej palisa­dzie wykonanej z grubych, nie ociosanych pali, zaostrzonych na szczycie.

Saxon zauważył jej spojrzenie.

Jenny zrozumiała, co Troll miał na myśli.

Z otwartych wrót wyskoczyło kilkunastu mężczyzn. Oto­czyli nowo przybyłych, pożądliwie przypatrując się kobietom.

- Będziemy miały kłopoty - szepnęła wystraszona Maria.

- Saxon powiedział, że dzisiaj dadzą nam wypocząć - od­
parła Jenny. - Nasze kłopoty zaczną się na dobre dopiero ju­
tro.

Przeszli przez krzywa bramę i wąskimi uliczkami dotarli do niewielkiego rynku. Budynki, które mijali, wyglądały na za­niedbane, zdewastowane i brudne. Niektóre z nich były zupeł­nie zrujnowane, o powypalanych ścianach i zniszczonych da­chach. Wszędzie walały się śmieci, piętrzyły sterty połama­nych mebli, uliczkami płynęły nieczystości.

Trolle wpędzili branki na niewielka estradę, stojąca pośrod­ku placu. Na przedzie stanął Saxon i uniósł ramiona.

Zapadła cisza...

- Jak obiecałem - zaczaj gromkim głosem - wróciliśmy
z kobietami!

Przez tłum zgromadzonych mężczyzn przebiegł szmer uz­nania, niektórzy zagwizdali z aprobata.

- Obiecałem przyprowadzić zdrowe służebnice i, jak za­
wsze, dotrzymałem słowa. Kto poprowadziłby was lepiej?

Po chwili ciszy rozległo się skandowanie, wzmagające się z każda sekunda-

- Życie silnym, śmierć słabym! - powtórzyli Trolle.
Jenny rozglądała się uważnie, ale w zgromadzonym tłumie

nigdzie nie dostrzegła żadnej kobiety. Zdziwiło ja to.

- Wielu naszych kumpli nie powróciło. Ta Rodzina jest
cholernie silna! Maja taka ilość karabinów, jakiej nie widzia­
łem w całym swoim życiu! Czy ta broń nie należałaby się bar­
dziej nam?


0x08 graphic
0x08 graphic
Mężczyźni wpadli w amok, wiwatując, krzycząc i skandu­jąc imię Saxona.

Po kilku chwycili każdą kobietę i nieśli je w stronę wielkie­go budynku, będącego przed wiekiem kościołem anabapty­stów. Przy solidnych drzwiach stało na straży dwóch wartow­ników uzbrojonych w karabiny.

Wepchnięto branki do środka i zatrzaśnięto za nimi wrota.

Angela rozpłakała się. Jenny usiadła przy niej i otoczyła ra­mionami drżące ciało dziewczyny, przytulając ją do siebie.

- Nie jesteśmy same - zauważyła Ursa.

W świątyni panował mrok. Wysokie okna zostały zabite z zewnątrz deskami, a kilka pochodni przymocowanych do ścian dawało więcej dymu niż światła Nie opodal zniszczone­go ołtarza widniały nieruchome cienie kilkunastu wynędznia­łych kobiet, odzianych w nie wyprawione skóry. Obok nich stało dziewięcioro brudnych i zaniedbanych dzieci.

- Witajcie. Nazywam się Jenny...
Żadna jej nie odpowiedziała.

- Nie zrobimy wam krzywdy, sprowadzono nas tu wbrew
naszej woli!

Słowa dziewczyny pozostały bez odzewu. Zaczynała tracić nadzieję, że te zabiedzone stwory potrafią mówić, kiedy zza ołtarza odezwał się skrzekliwy, drżący głos:

Z najciemniejszego kąta wyłoniła się jakaś postać i zrobiła kilka kroków w kierunku nowo przybyłych.

Kobieta musiała być w wieku Lei, lecz była tak wyniszczo­na przez trudy życia, że wyglądała na sześćdziesięcioletnią staruszkę. Miała brązowe oczy, zupełnie siwe, rozczochrane włosy i wychudzoną twarz, z której sterczały wąskie kości po­liczkowe. Kulała, jej prawa stopa była zupełnie wykręcona do środka.

- Kim jesteś? - zdziwiła się dziewczyna. - My także zna­
my Dom, wykradzino nas stamtąd.

Nieznajoma zachwiała się, z jej oczu popłynęły łzy. Jenny podtrzymała ją i zawołała do swych towarzyszek:

- Pomóżcie mi!

Wspólnie z Leą i Daffodil podprowadziły staruszkę do ich grona i pomogły jej usiąść.

- I ty to zrobiłaś? - w głosie Lei zabrzmiała wściekłość.
Kobieta rozpłakała się jeszcze bardziej. Jenny przytuliła ją

do siebie. Było w niej coś znajomego, czego nie potrafiła określić.

- Mam uczucie, jakbym ją znała. - Ursa w zadumie przy­
glądała się wyniszczonej twarzy. - Możesz już mówić?

Zapytana przytaknęła, wycierając dłonią łzy.

109


0x08 graphic
0x08 graphic
dziewczynka zawsze skakałaś przy tym chłopaku, chyba miał na imię Blade...

Nadine uśmiechnęła się smutno, przeczesując palcami siwe włosy.

Kobieta przytaknęła i westchnęła głęboko.

kobietom nigdzie chodzić bez ich towarzystwa. Strażnicy nie odstępują nas nawet na krok.

Nadine z trudem stłumiła jęk rozpaczy.

Przez cały czas, kiedy rozmawiały, rozmyślała o tym, jak Nadine udało się przeżyć siedem okropnych lat w niewoli u Trollów.

Nadine roześmiała się, ubawiona swoimi myślami.

111


0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
- Oczywiście, że pozostawili mnie przy życiu! Posiadam
magiczne zdolności, potrafię czytać i pisać!

Nadine potrząsnęła głową.

Zapadła cisza. Wszystkie zamyśliły się nad słowami Nadi­ne.

Nagle z trzaskiem otworzyły się drzwi i do świątyni wkro­czył rudowłosy Troll.

- Co, macie dobre samopoczucie? - Spojrzał na siedzące
w gromadce kobiety i wybuchnął śmiechem. - Cztery z was
pójdą ze mną. Ty, ty, ty i ty!

Wskazane niewolnice niechętnie powstały z ziemi i opuści­ły wnętrze kościoła.

- Odpoczywajcie przez resztę dnia, bo rano będziecie po­
trzebowały wszystkich sił, aby przebrnąć przez nasz spraw­
dzian - mężczyzna zwrócił się do Jenny i jej towarzyszek.


Śmiejąc się, zatrzasnął z hukiem drzwi.

Przypomniały jej się wszystkie dziwaczne słowa wypowie­dziane przez przywódcę Trolli w czasie marszu do Lisiej No­ry-

Rozdział osiemnasty

- Tą drogą jedzie nam się znacznie wygodniej - skomento­
wał siedzący obok kierowcy i studiujący rozłożoną mapę Ge-
ronimo.

Na tylnym siedzeniu leżała śpiąca Joanna, wsparta o ramię milczącego Hickoka.

- Tak, w końcu nie przeszkadzają nam żadne drzewa -
przyznał Blade.

Od kilkunastu minut mknęli międzystanową autostradą numer jedenaście, a raczej tym, co po niej zostało. Przez lata wykruszył się asfalt, zniknęło betonowe podłoże, ale nadal po­zostawał prosty, ubity trakt, którego nie zdążyły zarosnąć drzewa i krzewy.

Przejechali przez zrujnowane Greenbush. Nie mieli powo­dów, aby się zatrzymać, gdyż już z daleka znać było, że mia­steczko jest zupełnie opuszczone. Minęli rozsypujące się bu­dynki, sterty cegieł stanowiące ongiś jakieś gmachy urzędowe, spróchniałe domki i zardzewiałe wraki pojazdów, stojące na poboczu.

- Na Dzikim Zachodzie takie miejscowości nazywano
umarłymi miastami - stwierdził Hickok, przyglądając się
smutnym wzrokiem niszczejącym ruderom.

Wyglądało na to, że podobny widok ujrzą w Badger. Dojechali do rogatek miasteczka. Ujrzeli wypalone wille stojące w zarośniętych ogrodach.

Nagle jego brwi uniosły się w zdziwieniu.

- Pozamykajcie okna! - nakazał.


0x08 graphic
- Ktoś jest w domu.. - Geronimo gwizdnął cichutko i wy­
konał polecenia.

Nad koronami rozłożystych drzew unosiła się smuga dymu.

- Jeżeli to Trolle, to biorę ich na siebie - warknął strzelec.
Blade spojrzał na napięta twarz przyjaciela. Zwolnił do

prędkości pięciu mil na godzinę, ostrożnie pokonując każdy jard drogi. Wojownicy czujnie przypatrywali się mijanym ru­derom. Wszystkie wyglądały podobnie jak w Greenbush. Lu­dzie przed Wielkim Wybuchem nie przejawiali zbytniej inwe­ncji w konstruowaniu domów. Platon opowiadał, że dawniej większość domów budowano w fabrykach i w całości dostar­czano je na miejsce! Nie do wiary, produkcja domów!

Droga zakręcała w lewo. Opuścili rogatki zniszczonego miasteczka.

- Tam! - wskazał Geronimo.

Pięćdziesiąt jardów przed nimi, na środku drogi, paliło się ogromne ognisko. Blade zahamował, w milczeniu przygląda­jąc się płomieniom.

„Czemu je zapalono?" - zastanawiał się.

Był przecież upalny letni dzień... A co ważniejsze, kto mógł to zrobić?

Dookoła było pusto.

- Nie wygląda zachęcająco - powiedział tropiciel.

Geronimo uchylił drzwi i wyśliznął się z pojazdu.

- Macie trochę czasu dla siebie - rzucił Hickokowi przez
ramię. - Nie zmarnuj ani sekundy!

Blade wysiadł z drugiej strony, ściskając swoje commando.

Kilkadziesiąt jardów przed nim szary mur otaczał wielką rezydencję. Po przeciwnej stronie drogi znajdował się wypalo­ny wrak jakiegoś wielkiego pojazdu. Wyglądał na transporter lub cysternę. Między nimi ktoś nieznajomy rozpalił ognisko...

Wspaniałe miejsce na zasadzkę!

Blade nie interesował się drugim poboczem, wiedział, że czuwa tam Geronimo. Całą uwagę skoncentrował na zabudo­waniach. Jego wzrok przyciągnęło nieznaczne poruszenie. Uśmiechnął się. Ktoś czaił się w rogu okna na drugim piętrze rezydencji.

Krok za krokiem zbliżał się do miejsca zasadzki, zastana­wiając się, dlaczego tamci tak zwlekają. Do ognia pozostało dziesięć jardów...

Jakby spełniając jego życzenie, z dziury w murze wysko­czyła kobieta, napinając długi łuk.

Wojownik błyskawicznie klęknął, wznosząc karabin. Dłu­gie serie uderzyły w szczyt ogrodzenia, na plecy zaskoczonej napastniczki posypały się kawałki odłupanych cegieł. Zgięła się ku ziemi, usiłując znaleźć schronienie.

W tej samej chwili Geronimo wystrzelił kilkakrotnie, prze­ganiając młodzieńca, który wyskoczył na niego zza wraka.

W oknie na drugim piętrze pojawił się siwowłosy mężczy­zna, celujący z karabinu. Nie przejawiał zbytniej ochoty, aby go użyć, z otwartymi ustami gapił się na Wojowników.

Blade posłał długą serię nad framugę, zmuszając go do cof­nięcia się w głąb pomieszczenia.

0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
swój karabin wysoko nad głową, w przeciwnym razie rozwalę ci ja na tysiąc kawałków!

Człowiek skinął, że się zgadza i zniknął.

- A ty, mała, wyłaź zza muru, rzuć łuk i stań przy drodze
z uniesionymi rękami. Natychmiast!

Kobieta, a właściwie dojrzewająca dziewczyna, wykonała jego polecenie. Była wysoka, lecz wychudzona. Miała zgrab­ną figurę i ładną twarz, wielkie brązowe oczy i ciemne włosy, ucięte równo nad ramionami. O jej ubiorze można było po­wiedzieć jedynie, że zakrywał najintymniejsze części jej ciała. Nawet Trolle nosili ładniejsze szaty.

- Ciebie, mały, także to dotyczy! - zawołał Geronimo.
Młodzieniec, nieco starszy od dziewczyny, opuścił swą

kryjówkę. Odrzucił procę i siekierę, wyciągając ramiona w górę. Rysy twarzy i fryzura wskazywały na duże podobień­stwo do młodszej towarzyszki. Tylko ubiór mhł nieco porząd­niejszy: składał się z połatanej brązowej koszuli i spodni, któ­re można było uznać za dżinsy.

Z drzwi budynku wyłonił się siwowłosy mężczyzna, uno­szący karabin zgodnie z rozkazami Blade'a i dołączył do mło­dych.

- Powoli połóż broń na ziemi.

Chłopak spojrzał na siwowłosego mężczyznę.

- Hickok zwrócił się do przywódcy Triady. - Powiesimy ich
na drzewie?


Po ich wychudzonych sylwetkach znać było, że od wielu dni nie najedli się do syta. Czy powinien ich zostawić w Ba-dger, aby nadal wiedli prymitywne, niepewne życie, pełni obaw przed Trollami? Clyde chciał pomścić swoja krzywdę, odpłacić Trollom za porwanie żony, więc taka egzystencja mu nie przeszkadzała, lecz czy podobny los powinien przypaść w udziale jego dzieciom? Czy nigdy nie zaznają szczęścia i poczucia bezpieczeństwa?

Zauważył, że Cindy z zachwytem patrzy na Joannę.

0x08 graphic
0x08 graphic
Rozdział dziewiętnasty

Nadszedł ranek. Kilkunastu strażników wyprowadziło ko­biety z kościoła i powiodło je do wschodniej części osady, \ gdzie na wielkim polu, znajdującym się w obrębie palisady, zgromadzili się wszyscy Trolle.

- Tak się boję - wyszeptała pobladła Angela, patrząc na
otaczających ja mężczyzn.

Jenny wstyd było się przyznać, ale i ona czuła strach! Zbliżyła się do nich Nadine, której Saxon zezwolił na przy­glądanie się sprawdzianowi.

Kobieta skrzywiła się, wskazując palcem na przywódcę Trolli.

ne, poinformowana wcześniej przez Jenny o ucieczce ich to­warzyszki.

„Nawet jeśli są nie dopieczone" - dodała w myślach.

Kobieta skinęła głową.

- A wy - krzyknął na branki - chodźcie za mną!
Mężczyźni rozstąpili się, tworząc szpaler prowadzący na

plac ćwiczeń. Wykarczowano z niego krzewy, zasypano dziu­ry i wyrównano pagórki, tak że jego powierzchnia była dosyć równa. Dwóch Trolli trzymało naprężoną linę, przy której, zgodnie z poleceniem, ustawiły się kobiety.

Trollsi zarechotali z rozbawieniem.


- Zajmijcie pozycje... Uwaga... Naprzód! - zawołał ol­
brzym.

Kobiety rzuciły się do biegu. Nie była to zbyt duża odleg­łość i Jenny pokonała ja w parę sekund. Okrążając kopiec, obejrzała się i zauważyła upadek Angeli. Zgromadzeni wokół mężczyźni dopingowali swe wybranki, poganiając je krzy­kiem i gwizdami. Jenny zignorowała ich wrzaski, powróciła do leżącej dziewczyny i pomogła jej wstać. Pozostałe konty­nuowały wyścig. Jako pierwsza linię mety minęła Lea.

Padając musiała uderzyć głową o coś twardego, bo jej lewe oko było nabrzmiałe, a z lekko rozciętego łuku brwiowego są­czyła się krew.

0 własny interes. Zrozumiałaś?

Jenny kiwnęła głową, usiłując opanować drżenie nóg.

- Dobrze. Kiedy poczujecie się lepiej, pobiegniecie zno­
wu, ale tym razem... - Zamilkł, patrząc na nie groźnie. -
Niech żadna drugiej nie pomaga!

Po kilku minutach odpoczynku ponownie stanęły przy linie startowej.

- Pamiętajcie, co wam przykazałem - przypomniał ol­
brzym raz jeszcze. - Naprzód!

Angela przegrała.

Po krótkim odpoczynku Trolle przynieśli sznur. Miał około dziesięciu stóp długości. Dwie kobiety łapały za jego końce

1 ciągnęły z całych sił. Pośrodku stał Saxon, a ta, która została
do niego podciągnięta, przegrywała. Drogą eliminacji wybra­
no najsilniejsze branki. Angela znów była ostatnia.

Na końcu przeprowadzono konkurs na wytrzymałość. Ko­biety musiały skakać tak długo, na ile wystarczyło im sił. Wo-

1

kół krążył olbrzym, ponaglając krzykiem i nie szczędząc ra­zów, kiedy zauważył, że któraś z nich się ociąga. Pierwsza nie wytrzymała Angela, upadła na ziemię. Najdłużej skakała Da-ffodil.

- Zostańcie tu - nakazał Saxon wyczerpanym kobietom
i podszedł do trzech wyższych rangą Trolli, z którymi odbył
krótką naradę.

Leżąca na ziemi Jenny obserwowała go przez cały czas, czując, że szykuje coś niedobrego.

Mężczyzna powrócił z uśmiechem na twarzy.

- Wstawać! Idziemy na mały spacerek. Mamy dla was nie­
spodziankę.

Otoczyli je cuchnący Trolle. Lea skrzywiła nos.

Zagłębili się w wąską uliczkę zasypaną gruzem i śmiecia­mi, przebyli podwórze zastawione stosami porąbanego drew­na i przez szerokie wrota weszli do wielkiej drewnianej bu­dowli.

Wewnątrz było tylko jedno ogromne pomieszczenie. Od sufitu do ziemi ciągnęły się rzędy drewnianych ław, sięga­jące do głębokiej areny, której ściany tworzyły grube okoro­wane pale.

Saxon podprowadził kobiety nad krawędź sceny i kazał im usiąść.

Naprzeciw nich, w barierce otaczającej owalną dziurę, wid­niała wielka klapa zamykająca wejście. Przymocowano do niej sznur, którego koniec trzymał jeden z Trolli.

0x08 graphic
Mężczyźni zajmowali swe miejsca, tłocząc się jak najbliżej miejsca widowiska.

- Tylko nie pchać mi się na plecy! - przestrzegał Saxon
najbardziej nachalnych.

Jenny zauważyła białe przedmioty leżące na dnie dziury. Nachyliła się, aby je dokładnie zobaczyć, i cofnęła się z prze­rażeniem. Białe przedmioty były ludzkimi kośćmi!

Olbrzym poczekał, aż wszyscy Trolle zgromadzą się w sali.

- Sporo się napracowałyście dzisiejszego ranka - powie­
dział do kobiet na tyle głośno, aby słyszeli go wszyscy obecni.


0x08 graphic
- Teraz nastąpi najweselsza część zabawy. Niektóre z was za­stanawiają się, co to jest. - Odwrócił się do nich plecami i wskazał na bielejące na piasku kości. - Wiele lat temu nasi ludzie wyprawili się daleko na północ, tam gdzie rozciągają się wielkie lasy, a zima rzeki pokrywa lód. Nie przyprowadzili stamtąd kobiet, ale przynieśli coś o wiele lepszego. Znaleźli tam dwa nieżywe zwierzaki, jakich nigdy dotąd nie widzieli, a w ich pobliżu trójkę młodych. Saxon z uwagą obserwował Jenny.

Olbrzym uśmiechnął się.

- Te zwierzaki są tak silne jak my i dlatego je kochamy.
Nie chcemy słabych Trolli, nie chcemy także słabych kobiet.

Zbliżył się do Angeli i złapał ją za ramię. Dziewczyna zdrę­twiała ze strachu.

- Pierwsze pokolenie szybko zdechło, gdyż nie wiedzieli­
śmy, czym je żywić. Ale szczęśliwie znaleźliśmy sposób,
dzięki któremu mogliśmy się zabawić, wyeliminować słabych
i nakarmić naszych ulubieńców. Jak myślicie, co to może być?

Kobiety z przerażeniem spojrzały na drzwi umieszczone w dole areny. Znajdujące się za klapą zwierzę zaczęło napie­rać na nią całym ciałem, wydając złowieszcze pomruki.

- Życie silnym, śmierć słabym! - zawołał Saxon i porwa­
wszy Angelę z lawy, wrzucił ją na arenę.

Ursa zawyła z rozpaczy.

Angela upadła bokiem na ziemię i podniosła się z trudem, kulejąc na prawą nogę.

Olbrzym uniósł rękę i Troll trzymający linę szarpnął nią,

podnosząc klapę. Z ciemnego otworu wyłonił się węszący ro­
somak... . . .

Jenny, nie oceniając w pełni, co czyni, uniosła się z miejsca i skoczyła w dół za przyjaciółką.

Kilka sekund później z wybiegu wbiegły dwa następne zwierzaki, a z przeciwnej strony balustrady zeskoczył na arenę wielki Troll, ściskający w obu dłoniach obnażone noże bo-wie...


Rozdział dwudziesty

Wieczorem zatrzymali się przed zjazdem z autostrady do Fox i spędzili noc w ukryciu. Rankiem Blade postanowił pod-kraść się w pobliże miasteczka i przyjrzeć się umocnieniom.

Las wokół Lisiej Nory był stary, o gęstym poszyciu, na je­go tle którego Wojownik ubrany w zieloną koszulkę i cętko-wane spodnie był prawie niedostrzegalny.

Skrył się w krzewach rosnących o sto jardów od palisady i zamarł w oczekiwaniu na pojawienie się Trolli. Wiedział od Clyde'a, że nie było dnia, aby nie wyprą wiano na łowy kilku grup myśliwych.

Czekał od ponad godziny, kiedy zza wałów doleciały dzi­kie wrzaski. Nie mógł rozpoznać słów, ale nie brzmiało mu to na alarm ani na krzyki rozpaczy. Zastanawiał się, co się tam dzieje, gdy nagle uchyliły się wrota i wymaszerował z nich trzyosobowy oddziałek, kierując się na północ. Dwóch męż­czyzn niosło łuki, trzeci karabin typu Ruger 77.

Blade uśmiechnął się. To była sposobność, na którą tak dłu­go czekał!

Biegnąc w cieniu drzew, zatoczył wielki łuk, pragnąc prze­ciąć Trollom drogę jakąś milę od miasteczka. Miał nadzieję, że gdy dojdzie do walki i trzeba będzie użyć broni palnej, to miesz­kańcy Fox pomyślą, iż to myśliwi strzelają do jelenia czy in­nej zwierzyny.

Niespodziewanie przekroczył granicę puszczy i stanął przed wielkim, pozbawionym roślinności wzgórzem, pokry­tym gołoborzem. Dostrzegł pnącą się w górę ścieżkę. Widocz­nie była to tradycyjna droga, jaką Trolle wędrowali na łowy.

Wojownik wbiegł do połowy zbocza i skrył się za jednym z większych głazów.

Chwilę później z lasu wyłonili się myśliwi, prowadzący ożywioną rozmowę. Wolno zaczęli wspinać się na wzgórze.

128

Myśliwi zbliżali się do miejsca, w którym skrył się Blade. Jeszcze kilka kroków dzieliło ich od niego.

Skoczył z góry na oniemiałych myśliwych, obalając ich na ziemię. Przetoczył się po zboczu i powstał, wyciągając oby­dwa noże.

O krok od niego gramolił się z ziemi niższy z łuczników. Blade zatoczył szeroki łuk prawą ręką i wbił ostrze w kark po­chylonej ofiary, przerywając kręgosłup i przecinając tętnicę.

Mążczyzna z rugerem zdołał powstać, kierując karabin w stronę napastnika, ale nie zdążył pociągnąć za spust. Blade dosięgną} go jednym skokiem, podcinając kopniakiem kolana i zatapiając bowie w piersi oszołomionego mężczyzny.

Wojownik obrócił się. Ostatni z przeciwników biegł na nie­go z wyciągniętą maczetą, wrzeszcząc z wściekłością:

129


0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
- Ty gnoju! Dopadnę cię!

Blade zmniejszył dystans, zamarkował unik w lewo, rzuca­jąc się w prawo. Troll zrozumiał ten manewr dopiero, gdy jego maczeta opadła z impetem, tnąc jedynie powietrze, a w lewy bok wbijało się szerokie ostrze...

- Niezła sztuczka - skomentował, patrząc niedowierzająco
na tkwiący między jego żebrami trzonek noża, po czym upadł
i znieruchomiał na zawsze.

Wojownik powyciągał swoje bowie z martwych ciał i przyjrzał się ofiarom. Byli znacznie szczuplejsi od niego, ale ten najwyższy dorównywał mu wzrostem.

Ściągnął z trupa odzienie, krzywiąc nos od bijącego zeń smrodu.

„Czy ich wiara zakazuje mycia?" - pomyślał.

Wykonał kilka głębokich oddechów i zbierając się na od­wagę, przełożył przez głowę tunikę Trolla, obciągając ją do kolan. Była sztywna od brudu i opinała jego ciało niczym ry­cerski pancerz. Skrył pod nią pistolety, a do sznura zastępują­cego pas przymocował noże. Nałożył pelerynę i zasłaniając twarz kapturem, ruszył do miasteczka.

Na skraju puszczy przystanął na chwilę, wahając się, czy ma iść, czy powrócić do czekających przy transporterze przy­jaciół. Wybierając pierwsze rozwiązanie, skierował się ku pa­lisadzie. Najbardziej niepokoiła go niepewność, czy strażnicy pilnujący wejścia zapytają go o hasło. Zastanawiał się, co w takim wypadku powinien uczynić.

Zatrzymał się przed bramą, czekając, aż wartownicy go sprawdza. Nic się nie działo...

Ostrożnie uchylił wrota, zaglądając do środka. Skamieniał ze zdumienia. Brama nie była strzeżona!

Czy byli tak lekkomyślni, czy też tak pewni swego bezpie­czeństwa? Możliwe, że w pobliżu nie było większej społecz­ności mogącej ich zaatakować, ale wokół żyły mutanty i dzi­kie zwierzęta. Czyżby ich się nie bali?

Zrobił kilka kroków i zatrzymał się pośrodku opustoszałej, zaśmieconej uliczki. Wiedział, że w miasteczku żyje wielu lu­dzi, lecz nie widział nikogo. Fbx wyglądało jak wymarłe Badger czy Greenbush.

„Gdzie, u diabła, mogli się podziać?"

W odpowiedzi usłyszał stłumiony ryk wzburzonego tłumu, dolatujący ze wschodniej części Lisiej Nory. Zachowując czujność, skierował się w tamtą stronę, zamierzając odnaleźć miejsce, skąd dochodziła wrzawa.

Jego uwagę przyciągnął jeden z niewielkich budynków. Za­stanawiał się, cóż jest w nim tak charakterystycznego, odróż­niającego od pozostałych, gdy nagle zrozumiał. Domek był je­dyną zadbaną budowlą w miasteczku! Jego dach był napra­wiony, okiennice porządnie zbite, dziury i pęknięcia zostały zamurowane.

W drzwiach widniał solidny zamek, ale nie był zamknięty. Otworzył je i wszedł do środka, wolno przyzwyczajając wzrok do panujących wewnątrz ciemności.

Pomieszczenie było posprzątane, znajdowały się w nim so­lidne meble, a na stojącym pośrodku stole leżała sterta gazet, jakieś zeszyty i mała książeczka.

Zabrał bruliony, podszedł do okna i przejrzał je. Kartki zostały zapisane przez kogoś zwanego Aaronem. Po przeczytaniu kilku z nich zrozumiał, dlaczego Trolle potrzebowali kobiet.

Odłożył notatki na miejsce i uśmiechnął się, widząc okład­kę małej książeczki. Przypomniało mu się, że w ich bibliotece mają identyczną. Była to bajka dla dzieci O trzech gąskach wędrowniczkach. Zapewne przed laty także ją czytał. Odru­chowo przekartkował książeczkę i zamarł, ujrzawszy wzmian­kę o Trollu.

- To nie do wiary! - szepnął w zdumieniu.

Treść bajki była jasna. Trzy gąski pragnęły przejść przez mostek, pod którym mieszkał zły troll, nie pozwalający niko­mu na chodzenie po swoim „domku". Przegonił dwie pier­wsze, ale trzecia, najsilniejsza i najmądrzejsza, dała mu dzio­bem po głowie i śmiało przeszła przez mostek. Na drugiej stronie obrazek ukazywał gęś dziobiącą skulonego trolla. Ktoś to przekreślił, dopisując pod spodem: „Głupia książka. Troll powinien wygrać. To przecież jego mostek!"

Blade zamknął książkę. Czyżby ta dziecięca historyjka miała tłumaczyć genezę nazwy mieszkańców Fox?

Z zewnątrz doleciał hałas i gwar rozmów.


0x08 graphic
Podskoczył do drzwi i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.

Ogromna masa Trolli przelewała się w dół ulicy, znikając w wielkim, nieco owalnym budynku. Większość mężczyzn miała nasunięte na czoło kaptury, toteż pochylając głowę, śmiało wmieszał się w tłum. Nikt na niego nie zwrócił uwagi, byli zbyt przejęci rozmową o jakimś sprawdzianie i o kobie­tach. Blade domyślił się, że mówią o jego siostrach.

- Zobaczysz, jak zmiażdżą jej kości... Rosomaki dostaną
smaczny kąsek... dobre ciałka... a ja stawiałem na tę starszą
z wielkimi piersiami... - dobiegły do niego zlepki rozmów.

Dostał się do wnętrza drewnianego budynku, wyglądające­go na jarmarczną budę lub niewielki cyrk. Miał nadzieję, że uda mu się zdobyć informacje o losie kobiet porwanych z Do­mu, może dowie się, gdzie więzione...

Nagle ujrzał je siedzące przy krawędzi owalnej dziury. Sto­jący przy nich olbrzymi Troll opowiadał coś, wskazując na arenę, ale jego słowa nie docierały do Blade'a.

Wojownik zaczął przesuwać się w ich stronę, z trudem to­rując sobie drogę przez stłoczonych ludzi. Dookoła widział sa­mych mężczyzn, jedynie przy Jenny siedziała nie znana mu starsza kobieta.

Przeskakiwał przez ławy, roztrącając Trolli. Lękał się, czy kobietom nie grozi niebezpieczeństwo. Zrzucił pelerynę, aby nie krępowała mu ruchów, ale nikt nie zwrócił uwagi na jego gładko ogoloną twarz i zadbane włosy. Było to dość dziwne, bo w tłumie brudnych, brodatych Trolli wyglądał jak biała owca w czarnym stadzie.

Dwanaście rzędów dzieliło go od kobiet, kiedy wielki Troll zawołał:

- Życie silnym, śmierć słabym! - Złapawszy Angelę za ra­
miona, rzucił ją na dno areny.

Do krawędzi pozostało jeszcze sześć rzędów, gdy nieocze­kiwanie Jenny skoczyła jej na pomoc.

- Jenny! - zawołał, ale jego krzyk zanikł w ogólnej wrzawie.
Ujrzał, jak otwiera się otwór w ścianie areny, a z niego wy­
pada wielkie futerkowe zwierzę.

Rozepchnął ostatnich ludzi blokujących mu dostęp do sce­ny i przeskoczył krawędź, opadając na dno jamy.

Rozdział dwudziesty pierwszy

Rzeczywiście, nie było go dość długo!

Plan przywódcy Triady wydawał się taki prosty. Chciał spróbować wedrzeć się do Lisiej Nory, dowiedzieć się, gdzie Trolle uwięzili kobiety, i powrócić. Później, pod osłoną cie­mności, wspólnie mieli udać się do miasteczka i uwolnić ich siostry.

Geronimo bezradnie rozłożył ręce.

Z transportera wyszła ziewająca Joanna. Jej twarz była bla­da, pod oczami widniały niezdrowe sine kręgi. Na prawym policzku miała ślad odciśnięty sprzączką plecaka, o który się opierała

Tyson syknął ironicznie.

- Zawsze tak było - dodała dziewczyna.
Chłopak wykrzywił usta.

- Zetrzyj z twarzy ten wredny uśmiech - ostrzegł Hickok -
albo wepchnę ci go do gardła.

Przestraszony Tyson usiłował przybrać poważny wyraz twarzy.

Wojownicy zamilkli na chwilę, nie przejmując się zdziwio­nymi spojrzeniami, jakimi obrzuciła ich rodzina Clyde'a.

Strzelec nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Otwo­rzył drzwiczki pojazdu i sprawdził, czy kluczyk tkwi w stacyj­ce.

135


tu zostać - Hickok zwrócił się do pozostałych uczestników wyprawy.

Strzelec spojrzał na Joannę.

Rozdział dwudziesty drugi

- Zaraz będziemy na miejscu - ostrzegł Clyde.

Hickok z najmniejszą prędkością, jaką mógł utrzymać, ostrożnie lawirował między wielkimi drzewami, miażdżąc ko­łami krzaki i małe choinki. Między pniami zaczęły prześwity­wać zarysy Lisiej Nory.

- Jaki mamy plan? - zapytała Joanna, siedząca obok kie­
rowcy.

Strzelec popatrzył na milczącego Indianina.

-Co „już"?

0x08 graphic
Hickok przemyślał uzyskane informacje.

Wszyscy w milczeniu gapili się na Hickoka, oczekując dal­szych szczegółów akcji. Pierwsza przerwała ciszę Joanna:

- Och! - Hickok zrobił obrażoną minę.
Wyjechali spomiędzy ostatnich drzew.

- Trzymajcie się! - zawołał kierowca, dociskając pedał ga­
zu. Przemknął z dużą szybkością kilkaset jardów i zatrzymał
się nie opodal bramy.

W milczeniu spoglądali na szare, wykrzywione wały poroś­nięte mchem.

Jednak ani w bramie, ani na szczycie palisady nie pojawił się żaden Troll. Minuty biegły, a w mieście wciąż było cicho. Nikt nie wołał na alarm ani nie pojawił się, aby spojrzeć na nich chociaż jednym okiem.

Hickok sprawdził rewolwery i opuścił pojazd. Za nim po­dążył Indianin.

- Nie masz prawa mnie powstrzymywać. Wojownicy za­
wsze walczyli o Dom i Rodzinę. Wybierając tę profesję, liczy­
łam się z tym.

- Ona ma rację - przyświadczył cicho Geronimo.
Hickok westchnął.

- Dobrze, ale trzymaj się za moimi plecami. Sam nie
wiem, co mnie pociąga w tej kłótliwej babie - mruknął do sie­
bie.


- Często strzelałeś, staruszku?
Zapytany zastanowił się, marszcząc czoło.

Dwa jardy za nim podążyli jego towarzysze.

Bez trudności dotarli do wrót i zatrzymali się, nie wiedząc, co dalej robić.

Hickok zastanawiał się, co mogło się zdarzyć i czemu mia­steczko było tak puste. Nigdzie nie widać było Blade'a.

Pozostałym nie wypadało nic innego, jak pójść w jego śla­dy. Stanęli na początku zaniedbanej ulicy, biegnącej w głąb Lisiej Nory, przyglądając się podejrzliwie budynkom stojącym po obu stronach drogi.

Minęli wąską przecznicę zasypaną gruzem, skręcili w na­stępną, docierając do szerokiej, zacienionej przez drzewa alei, prowadzącej do wielkiej, drewnianej budy. To stamtąd dolaty­wała wrzawa i krzyki.

- Zapłacę im za moją Bess - rozległ się szept Clyde'a.
Poboczem przebiegły dwa szare szczury. Były jedynymi

żywymi istotami, które zauważyli. Po obu stronach, za rozło­żystymi drzewami, znajdowały się dawne tereny sportowe, boiska, korty, bieżnie, ale obecnie ich powierzchnia zarosła krzakami i chwastami, służąc za wysypisko śmieci.

Zatrzymali się trzydzieści jardów przed dziwaczną budow­lą, przypatrując się wiodącym do niej wrotom. Tumult wybu­chnął ze zdwojoną siłą, nie było wątpliwości, że w środku są Trolle. Dużo, bardzo dużo Trolli...

- Zostańcie tu - nakazał Hickok, rozglądając się po bo­
kach, czy nic im nie zagraża. Nie ujrzał niczego podejrzanego.
- Zajrzę do środka i zobaczę, co się tam wyprawia.

Joanna, przyciskając do brzucha ciężki karabin maszyno­wy, zaoferowała;

- Ja to zrobię.

Nim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, pobiegła do drew­nianej budowli.

- Zwariowała! - zawołał Geronimo.


- Joanno! - krzyknął Hickok, mając nadzieję, że kobieta
się zatrzyma.

Nie posłuchała...

- Stój! - krzyknął, rzucając się do biegu.

W tej samej chwili stłoczeni wewnątrz budy Trolle zawyli z przerażenia i napierając na wrota, rozwarli je z trzaskiem. Tłum wypadł wprost na Joannę!

Rozdział dwudziesty trzeci

Blade nie był z zamiłowania zoologiem, ale jako myśliwy lubił oglądać atlasy ssaków zamieszkujących Amerykę Pół­nocną i utkwiło mu w pamięci, że rosomaki należą do najnie­bezpieczniejszych zwierząt tego kontynentu. Decydowały się nawet na atakowanie niedźwiedzi i pum, nie wspominając o mniejszych drapieżnikach. Indianie kanadyjscy nadali im przydomek „wszystkożerców". Rosomak miał nienasycony apetyt, swymi ostrymi pazurami mógł rozszarpać nawet naj­twardsze mięso, a zakrzywione do wewnątrz zęby bez trudu miażdżyły kości. Trawił wszystko, co zdołał upolować. Został władcą mrocznych północnych puszczy, stając się zmorą tra­perów, gdyż z upodobaniem niszczył zastawione wnyki i pa-ści. Jako większy kuzyn łasicy odziedziczył po niej zwinność, szybkość i niesłychaną elastyczność ciała, sięgającego wagi pięćdziesięciu funtów i liczącego do pięciu stóp długości (nie licząc krótkiego ogona). Charakteryzował się pięknym jasno-brązowym futrem naznaczonym na głowie i grzbiecie jaśniej­szymi plamami.

.Jednym słowem, nie mam najmniejszych szans!" - pesy­mistycznie pomyślał Wojownik.

Wysoko, na krawędzi areny, stał olbrzymi Troll. W dłoni miał rewolwer, jednak trzymał broń opuszczoną ku udzie, uśmiechając się nieznacznie. Saxon nie musiał zabijać niezna­jomego, z góry znał wynik walki. Jaką szansę mógłby mieć mężczyzna w starciu z wygłodniałym dorosłym rosomakiem, a co dopiero z trzema, wychowanymi na ludzkim mięsie?

Zwierzęta widząc trzy ofiary, rozdzieliły się. Ten zwany Wilczkiem, ruszył na mężczyznę; Mamuśka na Jenny, a Żar­łok skradał się w stronę Angeli.

Blade nie dbał o własne bezpieczeństwo, myśląc jedynie o ochronie kobiet. Jenny stała oddalona od niego o dwadzie-


ścia stóp, oparta plecami o barierę. Zbyt wielka odległość, aby mógł użyć noża. Wyszarpnął spod ciasnej tuniki vegę i nie zważając na zbliżającego się ku niemu drapieżnika, strzelił do Mamuśki, która w tej samej chwili zaatakowała kobietę, usiłu­jąc złapać ją zębami za łydkę. Jenny cofnęła nogę, unikając morderczego uderzenia.

Wyjownik naciskał na spust pistoletu, modląc się, aby przypadkiem jakiś pocisk czy rykoszet nie trafił w ukochaną.

Samiczka zakręciła się w miejscu z ponurym pomrukiem i skoczyła na pierś kobiety, przewracając ją na ziemię. Jenny krzyknęła z przerażenia, ale wnet się uspokoiła się, bo celny strzał roztrzaskał zwierzakowi łeb. Na szyję i ramiona Jenny pociekł poszatkowany mózg Mamuśki.

Saxon krzyknął coś z wściekłością. Ten nieznajomy miał broń i ośmielił się zabić ulubienicę Trolli! Uniósł rewolwer, mierząc w mężczyznę odwróconego plecami do widowni.

Blade skierował vegę w stronę najmniejszego rosomaka, zagrażającego Angeli. Nie zdążył pociągnąć za spust. Usłyszał huk wystrzału i jego prawy biceps zapłonął ogniem. Ze zdręt­wiałej dłoni wypadł bezużyteczny pistolet. Sekundę później, największy z drapieżników skoczył mu na pierś, mierząc roz­wartą szczęką w szyję człowieka...

Przerażona Jenny ujrzała, jak Wojownik pada pod ciężarem rosomaka. Zrzuciła z siebie krwawiące truchło, poderwała się z ziemi i ruszyła mu na pomoc. Nagle dobiegł do niej wrzask Angeli. Spojrzała w jej kierunku. Dziewczyna tarzała się po ziemi, usiłując wyrwać się drapieżnikowi miażdżącemu jej prawe przedramię.

Kobieta zawahała się, komu pośpieszyć z pomocą. Ranne­mu ukochanemu, który dysponował wielką siłą, czy słabej, delikatnej przyjaciółce? Spostrzegła, jak walczący z rosomo-kiem Blade wznosi lśniące ostrze, uderzając nim w grzbiet zwierzaka. To pozwoliło jej powziąć decyzję.

Jenny pobiegła do dziewczyny, rozpaczliwie rozglądając się za jakąś bronią, którą mogłaby się posłużyć. Jej wzrok spo­czął na bielejących na ziemi ludzkich kościach. Złapała długą piszczel i wzniosła ją nad głową.

Saxon rechotał, trzymając się za brzuch. Trolle tłoczyli się

coraz bardziej, pragnąc znaleźć się jak najbliżej sceny, aby przyjrzeć się pasjonującemu widowisku. Głośnymi okrzykami dopingowali swych ulubieńców, rzucając w dół drobne przed­mioty, aby jeszcze bardziej rozwścieczyć zwierzaki.

Opór Angeli słabł, krew z rozerwanego ramienia zalewała jej twarz. Zemdlała z bólu i znieruchomiała... Żarłok, pewien swego zwycięstwa, puścił rękę ofiary i otworzył paszczę, chcąc zatopić kły w gardle dziewczyny.

- Nie! - zawyła Jenny, uderzając piszczelą z całych sil
w spłaszczony pysk rosomaka.

Żarłok odskoczył spłoszony, zaszokowany nie znanym mu bólem. Gdy kobieta zaatakowała go ponownie, z łatwością uniknął ciosu, ze zdumieniem i ciekawością przyglądając się napastniczce.

- Angela! Wstań! - Z trudem podniosła przyjaciółkę, usi­
łując podprowadzić ją do barierki, aby mieć jakąś osłonę od
tyłu.

Rosomak krążył wokół nich, nerwowo uderzając się ogo­nem po bokach, bacznie obserwując koniec kości, którą Jenny odpędzała się od niego.

- Angela? Czy mnie słyszysz?

Dziewczyna zachwiała się nieprzytomnie i upadła. Jenny usiłowała chwycić ją słabnącymi rękami, ale bezwładne ciało wyśliznęło się z jej uścisku, padając w kierunku warującego Żarłoka.

Drapieżnik błyskawicznie rzucił się do gardła dziewczyny i jednym uderzeniem szczęki zmiażdżył jej kark. Z rozszarpa­nej szyi trysnęły fontanny krwi, plamiąc futro rosomaka. Przy­warł do martwej ofiary, pośpiesznie wyszarpując z jej ciała kawałki mięsa i połykając je żarłocznie. Zajęty jedzeniem, nie zwracał najmniejszej uwagi na otoczenie.

Jenny cofnęła się parę kroków, czując, jak kręci jej się w głowie. Zrobiło jej się zimno, przeniknęły ją dreszcze.

Nic już nie mogła uczynić!

Nad jej głową rozległy się gwizdy, oklaski i śmiechy. Trolle radowali się zwycięstwem pupilka. Ich uwaga skierowała się na zmagania Blade'a z Wilczkiem.

Wojownik mimo obolałego ramienia wytężył wszystkie si-


0x08 graphic
ty, aby nie dopuścić rozwartej, straszliwej szczęki w pobliże szyi bądź twarzy. Wiedział, że jedno skuteczne klapnięcie i może być po nim. Nie dbał o pazury tnące jego ciało, dzięku­jąc w myślach Bogu za niechlujstwo Trolli. Stwardniała od brudu i tłuszczów zdobyczna tunika chroniła go niczym pan­cerz, dlatego łapy zwierzaka nie mogły mu uczynić większej krzywdy. Za paru zadrapań sączyła się krew, ale były to nie­znaczne skaleczenia.

Lewym ramieniem odpychał łeb napierającego drapieżni­ka; prawą dźgał jego boki nożem. Uderzenia byty zbyt słabe. Ciało rosomaka było otoczone grubą warstwą sadła, więc tak­że nie czynił mu większej krzywdy.

- Dalej, Wilczek, dalej! - dopingowali pupila Trolle. -Zagryź gnojka!

Ciśnięty przez któregoś z nich ciężki but oderzył Blade'a w skroń, oszałamiając go na chwilę. Rosomak, wykorzystując słabość mężczyzny, wyrwał się z jego objęć, odskakując na parę stóp.

Wojownik poderwał się z ziemi, zastanawiając się nad na­stępnym posunięciem. Gdyby wyciągnął drugą vegę, postrze­liliby go ponownie. Z poranionymi obydwoma ramionami nie miał najmniejszych szans na pokonanie drapieżnika. Stracił jeden z noży, którego ostrze tkwiło w garbatym grzbiecie Wil­czka. Pozostał mu jeszcze ostatni bowie, ale potrzebował spo­sobu gwarantującego pewne zwycięstwo. Przecież zadał kil­kanaście ciosów nożem, a rosomak nawet tego nie odczuł!

„Gdyby tak można było go spętać..." - do głowy przyszła mu zbawienna myśl.

Wilczek przybliżał się, szykując się do ataku. Blade błyska­wicznie rozciął opasujący tunikę sznur i rozerwał materiał po­między szyją a otworami na ręce.

Pochylił się, ściskając w dłoniach górę tuniki i naciągając do połowy głowy. Nie mógł zwlekać zbyt długo, bo roso­mak zdążyłby wpić się w jego ciało; ani zadziałać zbyt pręd­ko...

Kiedy Wilczek odbił się od ziemi, ponownie skacząc mu do gardła, Wojownik pochylił się jeszcze bardziej. Szybkim szarpnięciem zdarł z siebie tunikę i drapieżnik wbił się w nia

niemal do połowy. Spadł na ziemię, szamocząc się rozpaczli­wie.

Mężczyzna wydobył spod koszulki sztylety i dopadł do ro­somaka. Gdy ten zdołał wychylić z tuniki swój łeb, Blade wbił długie ostrza w oczy Wilczka, wwiercając się nimi aż do móz­gu-

Saxon był chyba jedynym człowiekiem, który przejrzał za­miary nieznajomego, lecz nim zdążył temu zapobiec, Wilczek był już martwy! Przez tłum przebiegł jęk rozpaczy...

Blade podbiegł do Jenny, która stała nie opodal ucztującej bestii. Drżała, zszokowana i przerażona.

- Odsuń się!

Spojrzała na niego nieprzytomnie.

- Blade? - zapytała nieswoim głosem, jakby po raz pier­
wszy go zobaczyła.

Wojownik wiedział, że w każdej chwili Trolle mogą otrząs­nąć się z zaskoczenia i wziąć srogi rewanż za zabicie ich ulu­bieńców. Musiał wymyślić coś, czym zyska na czasie, co od­wróci ich uwagę...

Jego wzrok spoczął na pozostałym przy życiu rosomaku. Zamyślił się.

Ile mógł ważyć ten drapieżnik? Najwyżej trzydzieści fun­tów... Bariera miała zaś dziesięć stóp wysokości... Jeżeli wy­korzysta moment zaskoczenia, powinno mu się udać!

Podbiegł do Żarłoka, zachodząc go od tyłu, i chwycił za je­go ogon. Rosomak zaskomlał zdumiony, czując, że coś go wlecze po piasku areny. Blade, zbierając wszystkie siły, zaczął zataczać kółka jego ciałem, kręcąc się wokół własnej osi, tak jak to zapamiętał z książek opisujących dawne olimpiady.

Wojownik, kręcąc się coraz szybciej, przybliżał się do ba­rierki. Stojący nad nią gapie cofnęli się w popłochu, inni, zaj­mujący miejsca za ich plecami, naparli do przodu, chcąc się dokładniej przyjrzeć widowisku. Zrobił się straszliwy ścisk.

Saxon wycelował rewolwer w mężczyznę, ale nie mógł zdecydować się na naciśnięcie spustu, obawiając się postrzelić Żarłoka.


Blade'owi brakowało tchu w piersiach. Zacisnął zęby i wznosząc ramiona ponad głową, rzucił rosomaka w górę.

W kompletnej ciszy, jaka zapanowała, drapieżnik przeleciał wielkim łukiem ponad barierką i wpadł pomiędzy widzów. Trolle oszaleli ze strachu. Wyjąc i piszcząc tratowali się wza­jemnie, prąc w kierunku wyjścia z budynku. Starali się oddalić od rozwścieczonego zwierzaka, który uderzał we wszystko, co tylko znalazło się w jego zasięgu.

Saxon zeskoczył na arenę i bezszelestnie przybliżył się do nieznajomego, który usiłował wyprowadzić Jenny przez wy­bieg dla rosomaków.

Stanął kilka stóp od niego i wycelował broń w plecy męż­czyzny.

Wojownik, słysząc za sobą cichy trzask odciąganego cyn-gla, automatycznie sięgnął po pistolet.

- Lepiej nie - warknął olbrzym. - Chyba że chcesz być
martwy.

Blade zamarł z palcami zaciśniętymi na kolbie vegi.

- Wolno wyciągnij pistolet i rzuć go jak najdalej.

Blade usłuchał. Do Jenny nadal nic nie docierało, wpatry­wała się bezmyślnie w nieruchome ciało Angeli.

- Sądzisz, że jesteś wielkim spryciarzem?
Blade wzruszył ramionami.

Sam był słusznego wzrostu, ale Troll przewyższał go o pół głowy i musiał ważyć z dwieście dwadzieścia funtów.

- Widziałem, że uwielbiasz ostre zabawki. Nieźle załatwi­
łeś nimi Wilczka. Ja także uwielbiam długie ostrza. - Olbrzym
sięgnął ręką pod tunikę i wyciągnął wielką maczetę. - Spróbu­
jemy się?

Wojownik wyciągnął nóż z pochwy.

Przywódca Triady postąpił kilka kroków w stronę Trolla.

To mówiąc, natarł na przeciwnika.


Rozdział dwudziesty czwarty

Biegnący Hickok streelał z obu koltów do Trolli, uniemo­żliwiając im dotarcie do Joanny, która klęczała o kilka jardów od rozwartych drzwi.

- Co robimy? - zapytał Clyde Indianina.

Obaj wciąż stali w alejce, skryci w cieniu drzew.

- Rób, co chcesz.

Geronimo uniósł brauninga i otworzył ogień, wypadając z ukrycia.

Przed wejściem z budynku rosła sterta martwych ciał. Tłum Trolli rozlał się na boki, szukając bezpieczniejszych miejsc.

Hickok nie zwracał na nich uwagi. Interesowali go jedynie ci, którzy usiłowali dopaść Joanny. Ujrzał wielkiego Trolla z karabinem, celującego do dziewczyny. Przestrzelił mu cza­szkę. Ułamek sekundy później zabił innego napastnika, pędzą­cego ze wzniesionym mieczem.

Nadbiegający z tyłu Geronimo dostrzegł, że Hickokowi za­leży jedynie na ochronie Joanny, dlatego musiał zająć się jego bezpieczeństwem. Kiedy brodaty Troll wymierzył strzałę w pierś przyjaciela, Indianin skosił go krótką serią; kolejnemu przestrzelił szyję, następnemu ramię...

Za drzwiami czaił się Clyde, sporadycznie posyłając kule w tłum wrogów. Jednak w ten sposób zabił ich wiele więcej niż w całym swoim życiu. Odebrał wreszcie stary dług, jaki mieli u niego Trolle...

Hickok dotarł do Joanny. Dziewczyna szamotała się z zam­kiem karabinu maszynowego, nie mogąc go uruchomić.

- Ten gruchot się zaciął - powiedziała ze łzami w oczach.
Strzelec stanął między nią a atakującymi Trollami, osłania­
jąc dziewczynę własnym ciałem.

Obok zatrzymał się Geronimo, ładując do brauninga nowy magazynek.

Napastnicy, widząc, że w danej chwili tylko jeden z niezna­jomych jest uzbrojony, zaatakowali z większą śmiałością, ale grad kul z rewolwerów Hickoka ostudził ich wojowniczość.

Strzelec stał wyprostowany, spokojnie trafiając w Trolli jak w butelki na strzelnicy. Stracił rachubę, ilu już zabił. Strzały świstały wokół jego głowy, a w jego pierś uderzyły dwa ka­mienie wyrzucone z procy. Kule biły w ziemię wokół niego, a on nie cofnął się ani o krok.

Geronimo załadował broń i włączył się do walki. Jedna ze strzał zadrasnęła jego prawą łydkę, kamień otarł mu kark, ale tak jak jego przyjaciel, stał niewzruszenie. Na pociemniałej twarzy malował się wyraz szczepowej dumy. Przypominał in­diańskiego wojownika, walczącego z generałem Custerem pod Little Big Horn.

- Gotowe! - zawołała z radością Joanna, stając u boku to­
warzyszy.

Trzymany przez nią commando zagrzmiał donośnie, zagłu­szając wszelkie inne dźwięki. Długie serie uderzyły w tłum napastników, rozpraszając go w kilka sekund! Wielkokalibro-we pociski rozrywały klatki piersiowe, odcinały ludziom koń­czyny, przeszywały ich ciała, zadając okrutne rany. Mało któ­ry z Trolli myślał o obronie. Przeklinając i wyjąc rzucili się do ucieczki, pozostawiając na placu boju dziesiątki zakrwawio­nych, rannych i martwych towarzyszy.

Nagle jeden z Trolli, kryjąc się przez cały czas za uchylo­nymi wrotami, wyskoczył z cienia, przebiegł kilka kroków i cisnął w dziewczynę krótką włócznią. Nim pocisk zdążył oderwać się od jego dłoni, już nie żył, zastrzelony przez Hic­koka, lecz włóczni nic już nie zdołało zatrzymać.

Joanna usiłowała coś powiedzieć, lecz z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. Hickok bezwiednie uniósł upuszczony przez nią karabin maszynowy, otwierając z niego ogień i bieg­nąc w kierunku uciekających napastników. Rozgrzana lufa skakała w jego dłoniach, ćwiartując ciężkimi seriami niedobit­ki Trolli. Wyczerpał się magazynek, a do Wojownika nic nie


docierało. Jak w transie naciskał na spust, mierząc karabinem we wszystkie strony.

- Hickok!

Hickok nic nie słyszał, wciąż usiłując strzelać.

- Hickok, to ja! - Z tym okrzykiem podbiegł do niego Ge-
ronimo. - Masz pusty magazynek. - Złapał przyjaciela za ra­
mię. - Słyszysz mnie? Wystrzelałeś wszystkie pociski!

Strzelec zatrzymał się zdezorientowany.

- Wystrzelałeś wszystkie pociski - powtórzył Geronimo. -
Trollsi uciekli, już ich tu nie ma!

Hickok rozejrzał się wokół, z wolna opamiętując się.

wrócił do leżącej dziewczyny.

Twarz Joanny była niesamowicie blada, z kącików sinych ust wypływały strużki ciemnej krwi.

- Joanno! - jęknął Hickok, padając na kolana i biorąc ją za
rękę. - Co mam robić? - Spojrzał pytająco na przyjaciela. -
Mam wyciągnąć drzewce?

Geronimo, rozpoznając po oznakach krążącą nad dziew­czyną śmierć, smutno pokiwał głową.

Hickok zrozumiał. Pochylił się nad nią z płaczem, wpatru­jąc się w jej zamglone, wilgotne oczy.

- Joanno...

Z trudem uśmiechnęła się, koniuszkiem języka oblizując wargi. Spróbowała unieść rękę.

Hickok pogłaskał ją czule po policzku.

Pochylił się nad nią jeszcze bardziej, czołem dotykając jej czoła.

Wzrok Joanny stawał się coraz bardziej nieobecny, jej źrenice rozszerzały się coraz bardziej...

Jego łzy spływały na białe jak płótno policzki ukochanej.

Jej wzrok znieruchomiał, ciało zadrżało i wydała ostatnie, głębokie westchnienie. Odeszła na zawsze... Hickok wzniósł załzawioną twarz ku niebu.

- Nieee!!!


Rozdział dwudziesty piąty

Saxon igrał z Blade'em. Jego maczeta miała ostrze dłuższe o kilka cali od noża bowie i była cięższa.

Niedbale machał swą bronią, zmuszając przeciwnika do nieprzerwanego ustępowania.

Wojownik starał się zebrać siły, nie tracąc energii na bez­skuteczne ataki. Widział, że olbrzym jest w korzystniejszym położeniu. Zerknął na nieruchomą Jenny, stojącą nad ciałem przyjaciółki.

„Zapewne to szok" - uznał.

Troll zauważył jego spojrzenie.

Saxon zaatakował gwałtowniej, rezygnując z zabawy. Za­mierzał przyprzeć przeciwnika do barierki, ograniczając swo­bodę jego ruchów, i jak najszybciej zakończyć walkę.

154

z zewnątrz kanonadę. - To moi ludzie kończą tych, którzy przybyli wraz z tobą.

- Może jest odwrotnie - zauważył Blade pochylając się.

O cal nad jego głową przeleciała ze świstem ciężka macze­ta. Coraz bliżej jego pleców była barierka, jeszcze kilka kro­ków, a nie będzie miał gdzie się cofać...

Saxon zmarszczył brwi, uważnie nasłuchując i zadając w tym czasie dwa groźne cięcia. Jedno z nich doszło przeciw­nika, rozcinając mu skórę na ramieniu.

Saxon potrząsnął głową.

- Nie mam czasu na wyjaśnienia, muszę stąd wyjść jak
najprędzej - odpowiedział, ciskając maczetą w twarz przeciw­
nika.

Wojownik instynktownie uchylił się, na ułamek sekundy tracąc Trolla z oczu. To wystarczyło. Olbrzym podskoczył, ła­piąc Blade'a od tyłu, opasując swymi wielkimi ramionami je­go tułów i przygniatając jego ramiona do żeber.

Blade nie mógł złapać powietrza, czuł, że się dusi, przed oczami widział czarne plamy. Szarpał się bezskutecznie, usiłu­jąc wyswobodzić się ze stalowego uścisku. Olbrzym zaśmiał się tylko, miażdżąc go jeszcze mocniej.

- Nigdy nie powinieneś zadzierać z Trollami! Założyłbym
się z tobą, że będę ją miał po obiedzie, ale nie dożyjesz do te­
go czasu i nie przekonasz się o tym na własne oczy! - zasy-
czał Saxon do ucha ofiary.

Blade przypomniał sobie, że wciąż ściska w lewej dłoni nóż bowie. Z trudem wykręcił rękę, wbijając ostrze w krocze olbrzyma i odcinając mu jądra.

Troll zawył piskliwie, puszczając przeciwnika.

- To nie do wiary... - szepnął w szoku.

Wojownik zaczerpnął powietrza. Wyciągnął zza koszuli ostatni, rezerwowy sztylet.

- Nie zostawiaj mnie tak! -jęknął Saxon. - To boli.


Blade skinął głowa, pojmując, czego się tamten doprasza.

Olbrzym zadrżał, kiedy sztylet utkwił mu w oczodole. Po­chylając się wolno niczym ścinane drzewo, z trzaskiem ude­rzył głową o ziemię, siłą upadku wbijając ostrze w głąb czasz­ki.

- Blade! - zawołała Jenny, podbiegając do ukochanego.
Ostrożnie wyjął z jej skostniałej dłoni piszczel, którą przez ca­
ły czas ściskała, i odrzucił,
tuląc dziewczynę do sobie.

Powoli uspokajał się. Teraz do niego dotarło, jak bardzo rwie go przestrzelony mięsień i jak swędzą zadrapania zadane pazurami rosomaka.

Na zewnątrz panowała cisza.

„Co tam się mogło wydarzyć?" - zastanawiał się.

Dostrzegł za balustradą dziewczęta z Rodziny i uśmiechnął się do nich.

Obok Ursy, Lei, Daffodil, Marii i Saphiry stała nie znana mu starsza kobieta.

A może już kiedyś widział?

Rozdział dwudziesty szósty

Wojownicy przeszukali miasto, ale wszyscy pozostali przy życiu Trolle uciekli, zabierając ze sobą nieszczęsne niewolni­ce. Znaleźli tylko pięciu rannych, których Blade kazał za­mknąć w świątyni, pozostawiając im garniec wody i trochę żywności.

Cindy i Tyson nadal mieli ochotę dołączyć do Rodziny, mi­mo że byli mocno zasmuceni śmiercią ojca. Geronimo znalazł ciało Clyde'a w tym samym miejscu, w których się rozstali. Zginął przeszyty strzałą, dołączając do swojej ukochanej Bessy.

Indianin opowiedział, że widział Żarłoka. Rosomak wyle­ciał z budynku na karkach uciekających Trolli, znalazł wyrwę w palisadzie i skrył się w puszczy.

Hickok owinął płaszczem ciało Joanny i delikatnie złożył je na tyłach FOKI.

Miała zostać pochowana ze wszystkimi honorami w obrę­bie Domu.

Blade i Geronimo zabrali broń palną znalezioną przy zabi­tych Trollach i ulokowali ją w pojeździe, paląc pozostały oręż.

Zbliżał się wieczór, słońce wolno znikało za horyzontem, przybierając intensywną, ognistoczerwoną barwę.

Blade spojrzał za siebie. Wiedział, że w ciemnym wnętrzu transportera czuwa nad zwłokami Joanny zamarły w rozpaczy przyjaciel.

- Tak mi go żal - powiedziała Jenny, czytając w jego my­
ślach.


- Wiesz... - Przygarnął dziewczynę do siebie. - Przed wy­
jazdem Platon opowiadał mi, jak ciężkie potrafi być życie, ja­
kie stawia na naszej drodze przeszkody, abyśmy, pokonując
je, kształtowali nasze charaktery i stawali się lepsi. Gdyby był
tu z nami, zapytałbym go teraz, w jaki sposób śmierć Joanny
ma ulepszyć Hickoka.

Jenny pocałowała go delikatnie w usta.

Sto lat po wojnie atomowej.

Tereny należące do byłych Stanów Zjednoczonych Ameryki.

Po bezkresnych pustkowiach włóczą się nieliczne grupy pozostałych przy życiu mieszkańców. Zło nie umarło jednak z chwilą zagłady ludzkości - są ludzie próbujący na gruzach dawnej cywilizacji zbudować nowe totalitarne imperia. One właśnie mogą zagrozić planecie.

Jedynq nadzieja na utrzymanie porządku i ocalenie Ziemi jest Federacja Wolności, unia plemion, kierowana przez Ro­dzinę, której zbrojnym ramieniem sa Wojownicy. Przywódca nadludzko sprawnych, doskonale wyszkolonych Wojowni­ków, Blade, jest człowiekiem, dla którego nie istnieje słowo: „niemożliwe"...

WYDAWNICTWO PHANTOM PRESS

proponuje nowy, pasjonujący cykl DAVIDA ROBBINSA „CIEŃ ZAGŁADY"

Miłośnicy szybkiej akcji, różnorodnych sztuk walki, fanta­styki naukowej i powieści wojennych znajdą to wszystko w tej właśnie serii! Już wkrótce pierwsze tomy do nabycia w księ­garniach i na stoiskach! Pytajcie o

„CIEŃ ZAGŁADY"!


BESTSELLER PHANTOM PRESSU W TWOJEJ BIBLIOTECE DOMOWEJ!

0x08 graphic
Szanowni Państwo.

Otrzymujemy wiele listów z informacjami o kłopotach, jakie mają Państwo z zakupem książek naszego wydaw­nictwa, a szczególnie kolejnych tomów wydawanych przez nas serii. Księgarnie i stoiska książkowe nie zama­wiają wystarczającej ilości egzemplarzy. Tym samym nasi stali czytelnicy nie otrzymują na czas, bądź wcale, nowych pozycji naszego wydawnictwa. Postanowiliśmy pomóc Państwu i zaproponować sprzedaż wysyłkową naszych książek. Wystarczy, że na karcie pocztowej prześlą Pań­stwo zamówienie na wybrany tytuł, a my pocztą dostar­czymy wybraną książkę pod wskazany adres. Szybko, ter­minowo, po cenach detalicznych, bez pobrania dodatko­wych opłat za przesyłką.

Każda nowość, bestseller, książka, której szukasz od dawna bez skutku - wydana przez Phantom Press - od teraz bez kłopotu w Twoim księgozbiorze!

Nasz adres:

PHANTOM PRESS INTERNATIONAL

ul. CZARNY DWÓR 8 80-365 GDAŃSK Fax. Tel. (058) 53-29-68 Tel. centr. 53-00-71


Cena 22 000 zł

NOWA SERIA! NOWA SERIA!" DAVID ROBBINS

/ CIEŃ ZAGŁADY

Tereny dawnych Stanów Zjednoczonych sto lat po trzeciej wojnie światowej.

Gdy rozwiały się atomowe grzyby, Ziemia ukaza­
ła się jako wypalona pustynia. Niemal nikt nie pozo­
sta
ł przy życiu, niedobitki ludzkości ukryły się przed
straszliwymi:zmutowanymi, zwierzętami w obróco­
nych w perzynę miastach, f/v nieudolnie skleconych,
domach. Nie brakowało złoczyńców gotowych zro-'
bi
ć wszystko, by podporządkować sobie i upodlić
innych ludzi. . ! \

Tylko jeden człowjek zdofał zbudować szczęśli­wą społeczność: Założycie! Domu, twierdzy w Min­nesocie, zamieszkałej przezj Rodzinę - szczęśliwą, dobrze zorganizowaną wspólnotę. Za bezpieczeń­stwo Rodziny odpowiedzialni byli Wojownicy, po­dzieleni na Triady i kierowarti przez Blade'a, nadlu­dzko sprawnego i odważnego mistrza walki wręcz.

FOX - TWIERDZA ŚMIERCI

Trolle, grupa zwyrodniałych mieszkańców miasta
Fox, porwała osiem kobiet, rńie^zkanek Domu. Na
odsiecz wyruszyła Trójka Alfą: Blade, Hickok i Ge-
ronimo. Są świetnie wypojsażlelii, wyszkoleni, zde-
cydowani na wszystko1, a(e czj/ zdołają wygrać z si-
^ szaleństwa? . <.

^ JUŻ WKRÓTCE KOLEJNY TOM

pOZKAZ: ZABI|C ARLĘ!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Robbins David Cień zagłady 01 Fox twierdza śmierci
Robbins David Cień zagłady 04 Kto zagraża kalispell
Robbins David Cień Zagłady 05 Szarża na Dakotę
Robbins David Cien zaglady 3 Pomscic blizniacze miasta
Robbins David Cień zagłady 03 Pomścić bliźniacze miasta
Robbins David Cień zagłady 06 W sidłach dyktatora
Robbins David Cień zagłady 02 Rozkaz zabić Arlę
David Robbins Cien zagłady 4 Kto zagraza Kalispell
1 Twierdza smierci
Brin David Cykl Wspomaganie 01 Słoneczny nurek
Ferring David Trylogia Konrad 01 Konrad
Andrea Cremer Cień Nocy 01 Cień Nocy 2
01 Fox, Jaide Skyfox (ncp)
David Dosa Oskar, kot który przeczuwa śmierć
Ferring David Trylogia Konrad 01 Konrad
Peter David Modern Arthur 01 Knight Life
Alison Roberts [St David s Medcial Centre 01] An Irresistible Invitation [MMED 936] (v0 9) (docx)

więcej podobnych podstron