David Robbins Cien zagłady 4 Kto zagraza Kalispell


David Robbins

CIEŃ ZAGŁADY 4

Kto zagraża Kalispell?

1.

Trzej mężczyźni siedzieli w pobliżu ogniska. Rozmawiali ściszonym głosem, bezmyślnie patrząc na białowłosą dziew­czynę, która przygotowywała dla nich wieczorny posiłek. Cała trójka miała na sobie tuniki i prymitywnie pozszywane okrycia z niedźwiedziej skóry. Wszyscy byli brudni, zarośnięci, ich brody stwardniały od kurzu i potu, a zaniedbane i śmierdzące ciała przywykły już do braku wody. Najwyższy z nich był uzbrojony w piętnastostrzałowy karabin Glenfield, model 15. Najstarszy trzymał topór, a najmłodszy długą włócznię z grotem solidnie zaostrzonym i hartowanym w gorącym popiele.

- Nie mogę obliczyć - powiedział najmłodszy do swoich kompanów - gdzie oni wszyscy mogą być?

Najwyższy potrząsnął głową.

- Szukamy i szukamy. Jeżeli nie zdemaskują się w tym tygodniu, pójdziemy dalej na wschód.

- Dlaczego na wschód, Grand? - odezwał się najstarszy.

Grand spojrzał na niebo zasypane gwiazdami.

- Zima przyjdzie jeszcze w tym miesiącu. Jestem zmęczony zimnem. Słyszałem, że na wschodzie jest cieplej.

- A co z nią? - Najmłodszy wskazał kciukiem kobietę.

- A jak myślisz? - zapytał Grand. - Najpierw się z nią za­bawimy, a potem... zabijemy, tak jak całą resztę.

- Mam nadzieję, że będzie wesoło - dodał najmłodszy, ob­lizując znacząco wargi.

- Ja też! - zarechotał najstarszy.

Biała kobieta, krzątająca się przy posiłku, nie pasowała do nich zupełnie. Choć jej szczupła i gibka sylwetka przyodziana była w łachmany, zachowywała się z godnością i okazywała opanowanie, na przekór jej ciężkiemu położeniu.

Ślady zadrapań i rany pokrywające jej ciało oraz duża pręga pod okiem zdradzały cierpienia, jakie musiała z pewnością przejść. Mimo to bacznie, lecz z wielką ostrożnością śledziła każdy ruch mężczyzn. Kiedy podchodziła do nich z parująca potrawą, poczuła ostre ssanie w żołądku. Była bardzo głodna, jednak nie dała po sobie tego poznać, aby nie dać satysfakcji tym potworom.

- Rusz się, krowo! - wrzasnął Grand.

- Jesteśmy głodni - dodał najstarszy. - Dawaj to szybko!

Zielone oczy Sherry zabłysnęły.

Podam im to z przyjemnością, wszystko jest w porządku" - pomyślała.

Minęła pobliskie ruiny i podeszła do nich, trzymając gotową potrawę. Grand rzucił się w jej stronę i wyrwał gorący garnek. Nie mogąc go utrzymać, rozlał kilka kropli na ziemię. Wście­kły, że poparzył sobie palce, wrzasnął:

- Zedrę z ciebie skórę, ty nieszczęśnico! - Złapał ją silnymi łapami i przyciągnął za bluzkę do swego cuchnącego ciała. - Zrobiłaś mi za mało żarcia, które w dodatku jest gorące! Na co jeszcze czekasz, ty kompletna idiotko?!

Sherry, zapominając się, szybko odpowiedziała:

- Przecież dopiero co zdjęłam z ognia... kompletny idioto!

Grand nie spodziewał się takiego zuchwalstwa, rzucił się na nią i jednym ciosem powalił na ziemię, tak że dziewczyna pad­ła u jego stóp.

Nowo przybyły stanął po drugiej stronie ogniska, akurat na­przeciwko nich. Był to wąsaty blondyn, ubrany w kurtkę z je­leniej skóry i mokasyny. Dwa rewolwery zwisały zawieszone na pasie wokół jego bioder.

Grand zamarł na jego widok.

Zauważył, że ręce blondyna spoczywają na rewolwerach. Błysk ognia oświetlił lśniącą między jego palcami broń.

Grand spojrzał na ręce blondyna, w których rewolwery po­jawiły się szybciej, niż to zauważył. Dwa strzały padły jedno­cześnie i najmłodszy Troll upadł. Trysnęła krew. Grand wstrzy­mał oddech, obawiał się ruszyć nawet powieką. Obcy schował broń równie szybko, jak ją wyciągnął.

- To znaczy, że zabiłeś ich wszystkich? - Grand nie mógł w to uwierzyć.

- Nie wszystkich - odpowiedział z ironią obcy. - Wy prze­trwaliście.

- Ale nas tutaj nie było - stwierdził Grand.

- Zgadza się. Ja pytam, gdzie są ci, którzy uciekli, gdzie jest tych kilku tubylców, których poszukuję?

Nowo przybyły przesunął się w stronę ogniska.

- Nie wiem - wymamrotał Grand. - My także ich nieustan­nie szukamy.

Obcy spojrzał na nią.

Sherry bała się odpowiedzieć. Ale wystarczyło spojrzeć na jej twarz pełną bólu i oczy, w których zamigotała łza, aby zro­zumieć, ile przeszła.

- Urozmaicali ci życie, co?

Obcy ruszył w stronę Granda i pozostałych.

- Jeżeli nie wiecie, gdzie odeszła reszta, to przynajmniej ułatwicie mi ich odnalezienie.

Sherry posłuchała go.

Grand spojrzał na kumpla stojącego obok. Najstarszy Troll kreślił kółka lewą nogą wokół ogniska, unosząc lekko swój to­pór. Nowy cały czas się kręcił.

Grand i jego kompan odsuwali się delikatnie od ognia i byli już prawie o krok od obcego.

Grand spojrzał na Trolla i dał mu znak głową. Obaj ruszyli, aby obezwładnić obcego. Hickok w końcu to zauważył. Sięg­nął po broń. Kolt pyton był przyjemnie zimny; starym zwycza­jem obrócił go kilka razy na palcu i wycelował pomiędzy oczy najstarszego Trolla. Ten cichutko osunął się na ziemię. Hickok opuścił broń, ale zaraz uniósł ją znowu. Zauważył, że Grand sięgał po swojego glenfielda. Przybysz strzelił jeszcze raz. Tym razem do Granda.

Mężczyzna znieruchomiał. Jego twarz zbladła, a ręce zesztywniały.

- To za Joannę - powiedział z satysfakcja Hickok, stojąc nad Grandem.

Stał tak i patrzył, jak z prawego kącika ust wypływa mu krew.

Hickok zignorował jego błagania. Przyłożył lufę rewolweru do głowy Granda, bardzo powoli naciskając spust.

Oczekiwanie na niechybną śmierć, przedłużało się w nie­skończoność. Wreszcie Hickok strzelił.

Widok był wstrząsający: głowa Trolla wyglądała, jakby roz­trzaskał ją młot kowalski. Jeszcze chwilę leżał, szarpany śmier­telnymi konwulsjami. Rewolwerowiec roześmiał się z zadowo­leniem i szybko wsunął kolty w paradne olstra.

Wokół panowała cisza. To była dla Hickoka ciężka noc. Podszedł na moment do ogniska, obszedł je, po czym skierował się na wschód.

Obcy uśmiechnął się tylko, jakby z politowaniem.

Podbiegła do niego i chwyciła za ramię.

Spojrzał na nią z irytacją.

- A co dzieje się z tobą? - odpowiedział pytaniem, wyzwa­lając się z jej uścisku.

Zaczął się powoli oddalać.

Mężczyzna zatrzymał się. Zmierzył ją wzrokiem.

- To znaczy, że oferujesz mi siebie? - powiedział z obrzy­dzeniem.

Jego słowa rozgniewały Sherry.

Drgnęła, poczuła się tak, jakby ktoś uderzył ją w twarz. Za­cisnęła wargi i jednym tchem wyrzuciła to z siebie:

- Wzięli, co chcieli! Oni... - nie dokończyła.

Walczyła z sobą, przechodziła ciężką próbę. Dwa dni bez jedzenia, połączone ze sposobem traktowania jej przez Trolli, sprawiły, że była u kresu sił.

- Myślę, że najlepiej będzie, jeśli odejdę - powiedziała drżącym głosem.

Nagle zrobiło jej się słabo.

Hickok złapał omdlewającą Sherry i zaniósł w pobliże ogni­ska. Delikatnie położył drobne ciało na trawie i dotknął jej twa­rzy, która wciąż była piękna.

- Przypominasz mi kogoś - powiedział bardzo cicho. - Ale ostatnio każda kobieta przypomina mi ją.

Nagle przypomniał sobie kobietę o imieniu Berta. Była żoł­nierzem Nomadów w Bliźniaczych Miastach.

„Ona nie jest tak piękna, ale jest odważna - pomyślał. - Ty masz wygląd, ale zastanawiam się, co z resztą... "

Sherry, powracając do przytomności, jęknęła. Hickok za­śmiał się dobrodusznie. „Sądzę, że pchnąłem moje śledztwo na niewłaściwy tor. Ale nie na długo. Postaram się spłacić mój dług wobec niej".

Było ciemno. Blask ognia delikatnie oświetlał ciało Sherry. Hickok zauważył jednak liczne rany. Były paskudne. Ona po­trzebowała pomocy. Stwierdził, że chyba ma talent do ratowa­nia pięknych kobiet z opresji.

Potrząsnął głową, spoglądając przed siebie.

- Dlaczego ja?

2.

Setki mil na zachód pewien mężczyzna zastanawiał się, dla­czego musi zostawiać dom i wyruszyć na tę wyprawę. Dlacze­go musi znów rozstać się z ukochaną Jenny? Dlaczego Rikki albo ktoś z Wojowników nie mogą go zastąpić tym razem?

Znał jednak odpowiedź. Żaden z nich nie miał takiego do­świadczenia z FOKĄ.

Był to potężny mężczyzna o szerokich ramionach, czarnych włosach i szarych oczach. Nosił zielony podkoszulek i zielone sfatygowane wojskowe spodnie. Na skórzanym grubym pasie zawieszone były dwa noże Bowie, należące do jego ulubionego wyposażenia. Prowadząc FOKĘ, unikał dziur i porozbijanych na drodze pojazdów. Znajdowali się na drugiej amerykańskiej autostradzie, wiodącej na zachód.

Wehikuł był kuloodporny, skonstruowany z wytrzymałej plastikowej masy. Był potężny. Para unikatowych baterii, umocowanych na dachu, pobierała energię słoneczną i napędzała pojazd. Nazwa FOKA była akronimem słów: Fotoelektryczno-Ogniowa Kuloodporna Amfibia.

Mężczyzna za kierownicą zachwalał przezorność Kurta Carpentera nie wiadomo który już raz. Kurt Caipenter, jeden z najbogatszych ludzi w północno-zachodniej Minnesocie, sponsor i koordynator przedsięwzięć służących przetrwaniu w trudnych warunkach, wierzył, że w ten sposób spłaca dług przyszłym pokoleniom.

Prace te miały służyć Rodzinie zamieszkałej na trzydziestu akrach ziemi, nazwanej Domem. Kurt wybudował tu z pomocą współwyznawców idei przetrwania, wiele budynków i obwaro­wał teren dla bezpieczeństwa, którego będą potrzebowali po trzeciej wojnie światowej. Pragnął zapewnić Rodzinie warunki i wpoić wolę przetrwania po wojennym koszmarze. FOKA bar­dzo się do tego przydawała. Pojazd został zbudowany z wyobraźnią i zastosowaniem specyficznego montażu i po­chłonął ogromne pieniądze. Carpenter ukrywał ten cenny trans­porter w podziemnym schronie tak długo, jak to było koniecz­ne. Sto lat po Wielkim Wybuchu ci, którzy przetrwali, konty­nuowali ideały Rodziny, a ich aktualny lider - Platon, wydobył FOKĘ i uruchomił ją. Plato zorganizował wyprawę trzech Wo­jowników Rodziny, zwanych Triada Alfa. Triada miała poje­chać do Bliźniaczych Miast w nadziei, że uda im się odnaleźć miejsce, w którym ukryto lekarstwa i narzędzia medyczne, tak bardzo teraz potrzebne. Rodzina cierpiała na przedwczesne sta­rzenie, wywołane skutkami Wybuchu. Platon był optymistą i sądził, że uda się zdobyć specyfiki, które zapewnią członkom Rodziny przetrwanie. Triada Alfa szczęśliwie dotarła do Bliźniaczych Miast, ale Wojownicy powrócili do domu bez le­karstw. Ich wyprawa zakończyła się niepowodzeniem, lecz i szanse mieli niewielkie, z jednego choćby powodu: byli zbyt zajęci tym, żeby w ogóle przetrwać.

Muskularny olbrzym zmarszczył brwi na wspomnienie Pla­tona, który nie oszczędził mu cierpkich słów po powrocie z wy­prawy. To prawda, że był poturbowany i nie był w stanie do­trzeć do wszystkich zakątków Minneapolis i St.Paul, aby odnaleźć lekarstwa. Jednak pozostali dwaj Wojownicy, Geronimo i Hickok, nie byli tak ciężko ranni i mogliby się lepiej postarać, gdyby tylko chcieli.

Tę sprawę można było załatwić, gdybyś tylko naprawdę chciał i dostosował się do instrukcji, Blade" - zabrzmiały mu w uszach słowa Platona.

Blade westchnął. Zdawał sobie sprawę z rzeczywistego po­wodu niewypełnienia tego zadania. Ciężko znosił rozstanie ze swoja narzeczoną, Jenny. Nikt nie wiedział również o tym, że Hickok chciał rozprawić się z Trollami, winnymi śmierci jego Joanny. Geronimo, zraniony w tył głowy, wrócił do Domu, by nadskakiwać Tęczy i jej córce, Gwiazdce.

„Geronimo. Hickok. Ja sam. Triada Alfa. Zmieniliśmy się w ciągu tych kilku miesięcy po przybyciu z wyprawy" - roz­myślał Blade. Hickok przepełniony nienawiścią i chęcią zem­sty na barbarzyńskich Trollach. Geronimo był spokojniejszy niż zwykle, a Blade zastanawiał się, dlaczego. Wiedział, że Ge­ronimo był jedynym członkiem Rodziny, w którym płynęła in­diańska krew. Do tej pory Indianin był przekonany, że jest ostatnim z tego plemienia, który pozostał przy życiu po Wiel­kim Wybuchu. Musiał doznać szoku, gdy dowiedział się, że wciąż żyją tysiące Indian w Montanie, a może jeszcze gdzieś. Blade zastanawiał się, jakie mogą być następstwa wyprawy do Bliźniaczych Miast. Po jakimś czasie Platon zaproponował im, aby spróbowali zebrać się znowu. Lider Rodziny dał im dwa tygodnie na przygotowania następnej wyprawy do Dwumiasta. Ale w ciągu tych dwóch tygodni wiele się zmieniło, zaszły no­we okoliczności, które przeszkodziły im w wyjeździe. Chodzi­ło o Shane'a, młodzieńca o ambicjach wojownika, który od­szedł, by poszukiwać Trolli. Następnej nocy zniknął Hickok, pozostawiając list wyjaśniający, że wyruszył odszukać chło­pca. Hickok chciał sam dopaść Trolli. Dopiero to dałoby mu satysfakcję i udowodniło jego niesamowitą odwagę. Hickok w owym liście przepraszał za odejście bez pozwolenia, ale nie mógł dopuścić, aby niedoświadczony Shane sam udał się na poszukiwanie Trolli. Platon był z tego powodu wściekły. Blade dobrze o tym wiedział. Przez te wszystkie lata zdążył go dobrze poznać. Uśmiechnął się do swoich wspomnień. Ileż to razy przegrał z nim w walce na rękę? Tak więc nagła decyzja Hickoka zniweczyła plany wyprawy do Bliźniaczych Miast. Pla­ton potrzebował trzech wojowników, a jeden z nich oddalił się bez pozwolenia. Hickok był niezastąpiony ze względu na swoje umiejętności. Triada Alfa nie mogła udać się w podróż, aż do jego powrotu. Mniej więcej w tym czasie Geronimo urządził konferencję z Platonem i Starszyzna Domu. Tematem była: sy­tuacja Indian.

Mówiła Tęcza i dziękowała za to, że przygarnięto ją do Ro­dziny; i o tym, jak Hickok uratował ją z opresji i niebezpie­czeństwa grożącego jej ze strony trzech mężczyzn w zielonych uniformach. Wyjaśniła, że mężczyźni, których zabił Hickok, należeli do większego oddziału militarnego, który eksterminował Indian. Żołnierze ci zaatakowali rezerwat Płaskich Głów. Po ataku żołnierzy większość Indian wycofała się do Kalispell, w rezerwacie zostało czterech wojowników, ona i jej córka.

Wojownicy próbowali w brawurowy sposób zlikwidować przeciwników, ale było ich zbyt wielu. Nie mieli szans w walce i zginęli. Tęcza i jej córka, Gwiazdka, uciekły i zostałyby pew­nie schwytane przez patrol, gdyby nie interwencja Hickoka. Podczas ucieczki Tęcza nabawiła się zapalenia płuc z wyczer­pania i głodu.

Podczas ich pobytu w Domu zdrowiem Tęczy zajęli się Uzdrowiciele. Opiekował się nią także, raczej z powodów oso­bistych, Geronimo. Odwiedzał matkę i córkę regularnie, przy­wiązując się do nich obu.

Blade zerknął we wsteczne lusterko FOKI: dwie Indianki z plemienia Płaskich Głów, matka i córka.

FOKA miała z przo­du dwa skórzane fotele przedzielone konsolą. Za siedzeniem kierowcy znajdowało się pomieszczenie przeznaczone do składania zaopatrzenia. Tam je usadowił. Tę­cza była typową Indianką, miała gęste czarne włosy i ciemne oczy. Nosiła własnoręcznie zrobiony skórzany strój, ozdobiony na plecach realistycznymi motywami, przedstawiającymi tę­czę. Jej dwunastoletnia córka była dokładnym odbiciem matki.

Podczas swego przemówienia na konferencji, której znaczą­cym tłem była FOKA, Indianka przedstawiła pewną propozy­cję.

Platon uniósł lekko brwi.

- Jeżeli pozwolisz, aby zabrano mnie z powrotem do Kali­spell twoim wehikułem, wskażę, gdzie można znaleźć potrzeb­ne wam medykamenty - zaoferowała Tęcza.

Blade i Geronimo, uczestniczący w tym spotkaniu, spojrzeli po sobie. Blade zauważył, że Platon podszedł do kobiety i spo­jrzał przenikliwie w jej czarne oczy, jakby chcąc się w ten spo­sób upewnić, czy mówi prawdę.

Tęcza patrzyła przenikliwie piętnastu członków Rady Star­szych, siedzących przy długim stole. Najstarszy miał już czter­dzieści pięć lat.

- A co z waszym problemem? - zapytała wyczekująco. Nikt nie odpowiedział. - Geronimo powiedział mi o jeszcze jednym twoim proble­mie - kontynuowała. - Powiedział, że masz nadzieję znaleźć te rzeczy w Bliźniaczych Miastach. To miasto jest jedną wielka ruiną. Przez ostatnie sto lat walczyli o nie szaleńcy i barbarzyń­cy. Miasto jest zrujnowane i ograbione. Wszystko, co miało ja­kąś wartość, zostało zniszczone albo wywiezione.

Tęcza skierowała nagle swój wzrok w stronę Blade'a.

Blade spojrzał na Platona. Wiedział, co odpowie.

Tęcza czekała na to pytanie, bo wiedziała, że zna przekonu­jącą odpowiedź. Uradowana odpowiedziała:

- Ponieważ rząd ewakuował całe miasto. Kalispell nie na­wiedzały żadne gangi, które by kradły i niszczyły. Odwiedza­łam to miejsce kilka razy w młodości. Mogę powiedzieć jedno: kiedy wrócę tam, szpital będzie wciąż stał na miejscu, a całe jego wyposażenie zastanę nietknięte. Widziałam to wszystko na własne oczy. Mnóstwo sprzętu, który pokrył kurz i brud, ale jest, na pewno jest!

Na te słowa Blade wstał i przemówił:

- Wypatrywacze. Tak?

Jego reakcja wprowadziła Tęczę w zakłopotanie. Blade spojrzał na Platona i już wiedział, że lider pomyślał o tym samym, co on.

- Czy kiedykolwiek słyszałaś o Wypatrywaczach? - zapy­ tał Indiankę.

Potrząsnęła przecząco głową.

Blade, pogrążony w myślach o Jenny, spojrzał na Geroni­mo, siedzącego w skórzanym fotelu i studiującego szczegółwo mapę.

- Jak wiele mil mamy do pokonania tym razem? - zastana­wiał się głośno.

Geronimo miał na sobie zielony podkoszulek i spodnie uszyte ze starego wojskowego namiotu.

- Właśnie usiłuję to obliczyć - odpowiedział.

Jego krępe ciało pochylone było nad mapa, lewą rękę zatopił w gęstwinie krótko obciętych włosów. Był skoncentrowany.

Geronimo spojrzał na Blade'a.

- Słucham! - Blade skupił się na wyjaśnieniach przyjaciela.

Geronimo zaczął tłumaczyć, spoglądając na mapę:

- Pojedziemy przez kilka stanów. Minęliśmy Minnesotę, teraz jesteśmy w Północnej Dakocie, a następny stan to już Montana. Kierujemy się z autostrady 11. na 59. Następnie przetniemy amerykańską i zgodnie z mapą podążymy dwójką, która doprowadzi nas prosto do Kalispell. Czy to nie wspaniałe?!

Geronimo uśmiechnął się.

- Zgodnie z moimi kalkulacjami przejechaliśmy około czterystu sześćdziesięciu mil, to znaczy, że musimy pokonać jeszcze sześćset sześćdziesiąt. Do tej pory nasza przeciętna szybkość wynosiła około piętnastu mil na godzinę. Jedziemy półtora dnia. Jeżeli zdecydujemy się kontynuować naszą podróż siedem lub osiem godzin dziennie - wyjaśnił szczegółowo - dotrzemy do Kalispell w ciągu trzech dni. Może trochę wcześniej, jeżeli naliczyłem kilka mil więcej, niż jest w rzeczy­wistości.

- Przeklęte mutanty!

Blade nienawidził ich: jeden z nich uśmiercił jego ojca, po­przednika Platona.

Pochodzenie tych odrażających stworów było nieznane. Przypuszczano, że były efektem radiacji i działania broni che­micznej użytej podczas Wielkiego Wybuchu. Prawdopodobnie kiedyś były to normalne zwierzęta, które przeistoczyły się w karykatury stworzeń. Zgubiły sierść, ich skóra pokryła się ropnymi wrzodami i pęcherzami. Stały się agresywne, żarłocz­ne i okrutne. Mutanty atakowały wszystko, co żyło, unicestwiając nawet ludzi. Groźne było nawet ugryzienie, gdyż żółta ropa, dostając się do krwi ofiary, zakażała ją nieodwracalnie.

- Chciałbym cię zapytać o kilka spraw, które mnie intere­sują - Blade zwrócił się do Indianki.

- Proszę pytaj, co chcesz wiedzieć? - odpowiedziała.

Blade spojrzał w lusterko, obserwując Gwiazdkę, zasypiają­cą w ramionach matki.

Natychmiast spojrzał na wskazane miejsce. FOKA stała na szczycie małego wzniesienia, a drogę do niego przecinał ponad tuzin uzbrojonych żołnierzy.

Blade zaciągnął hamulec i transporter stanął w miejscu.

Po obu stronach drogi rosły wysokie drzewa.

Reszta wojowników wyłaniała się zza nich, powoli zbliżając się do pojazdu.

Blade zauważył, że otaczają ich również od tyłu.

3.

Sherry obudziło przyjemne ciepło muskające jej twarz; słoń­ce było już wysoko na niebie, a wokół rozchodził się świergot ptaków. Wrzesień był wyjątkowo ciepły. Przyjemne uczucie zakłóciło wspomnienie wczorajszej nocy. Zerwała się, ogarnię­ta strachem, że mężczyzna zostawił ją samą. Spojrzała w stronę ogniska. Hickok siedział tam nadal, odpoczywał oparty o skrzy­nię, na której leżała jego broń. Głowa zwisała mu bezwładnie. Spał. Pomyślała z ulgą, że nie odszedł i nie zostawił jej samej. Nagle prawą ręką zahaczyła o małą skałkę, z której stoczyło się z hukiem kilka kamieni. Hickok zareagował błyskawicznie, kierując broń w stronę, skąd dochodził hałas. Ujrzał Sherry.

- Ach, to ty - wymamrotał.

Opuścił henry'ego. Karabinek używany kiedyś przez mary­narkę wojenną.

Kurt Carpenter zgromadził przezornie w arsenale Rodziny dużą ilość broni i amunicji. Kupował, co się dało i gdzie się dało, także z demobilu; wszystko to naprawiał i powiększał ar­senał. Wojownicy mogli używać broni, jakiej chcieli, ale kolty pytony i henry, których pierwowzory używane były przez pio­nierów w dawnej Ameryce, to była broń, którą Hickok cenił sobie najbardziej. Władał nimi po mistrzowsku, cenił ich sku­teczność i niezawodność.

Sherry urwała kawałek i z zachwytem powąchała mięso.

Hickok zbliżył się do leżącego na ziemi Granda. Ukląkł nad nim i zaczął przeszukiwać mundur Trolla, aż wreszcie natrafił na naboje.

Podał jej broń i zmierzył od stóp do głów. Jej bluzka była tak brudna, że trudno było się domyślić, jakiego pierwotnie by­ła koloru. Chyba... żółta. Dżinsy były w lepszym stanie.

- Te? - Spojrzała na dżinsy. - Jedna z nich jest cała, ale druga, ta po lewej stronie ma dziurę, z kolei ta druga...

Sherry zakołysała glenfieldem i wzięła naboje. Hickok skierował swe kroki na wschód.

Byli na wschodnim skraju miasta Fox. Dookoła rozpościerał się las.

Uśmiechnęła się na wspomnienie o nich.

Hickok przykląkł i wziął do ręki grudkę ziemi.

- Spójrz, ta droga pokryta jest mnóstwem podobnych śla­dów. Mam przyjaciela, nazywa się Geronimo. Jest specjalistą od różnego rodzaju śladów. Gdyby był teraz z nami, mógłby powiedzieć, ile osób przeszło tędy, jak dawno oraz który z nich jest leworęczny, a który praworęczny.

- Chyba żartujesz sobie ze mnie!?

Patrzyła na niego z niedowierzaniem.

Mężczyzna spojrzał gdzieś ponad jej głową.

Hickok zamilkł i zajrzał głęboko w jej oczy.

- Z zaufaniem jest jak z miłością. Musisz na nie zasłużyć. Tylko idiota ufa bezgranicznie.

Hickok wciąż zachowywał wobec niej dystans.

Patrząc na konary drzew, myślała o tym, jak to się stało, że tak szybko straciła czujność. Hickok miał w sobie coś, co pozwalało jej na owe bezgrani­czne zaufanie.

Nagle z rozmyślań wyrwała ją przebiegająca drogę wie­wiórka. Przed nimi rosły wielkie drzewa, ogołocone z liści. Sherry zauważyła, że gałęzie lekko się poruszają.

Czy to wiatr je porusza? Dlaczego ma się o to martwić? Je­żeli Hickok nie widzi w tym nic dziwnego, to ona też nie ma powodu do zmartwień.

Od początku zrobił na niej wrażenie odpowiedzialnego i by­strego. Czuła, że obroni ją przed niebezpieczeństwem i wybawi z wszelkich tarapatów. Wierzyła w to, że się nie myli. Czy po­winna się do niego odezwać? Postanowiła, że tak zrobi, jak tyl­ko dojdą do następnego drzewa.

Może powinna powiedzieć, że...

Hickok szedł, wyprzedzając ją o jakieś siedem kroków.

- Hickok! - krzyknęła nagle. - Uważaj!

4.

- Padlinożercy! - wrzasnął Geronimo.

Było ich około trzydziestu. Odziani w brudne łachmany i zaopatrzeni w rozmaitą broń.

Blade znał dobrze typy tego rodzaju. Poruszali się w gru­pach, zabijali, kto im stanął na drodze, kradnąc jedzenie i broń. Żyli, nie odróżniając dobra od zła.

- Otaczają nas! - wrzasnęła Gwiazdka, wtulając się w ra­miona matki.

Do FOKI skradał się jeden z dzikusów, aby przez otwarte okno dźgnąć Blade'a nożem.

- Blade!- krzyknęła roztrzęsiona Tęcza.

Blade wolno przesunął ręką przez biodra, aby sięgnąć po wessona 44 magnum. Była to duża broń ręczna, lecz w jego masywnej dłoni wyglądała jak zabawka. Oprócz tego przy jego boku leżał jeszcze auto-ordnance model 27 A-l. To przypomi­nało mu commando arm carbine, którego kiedyś używał. Auto-ordnance został zmodyfikowany przez specjalistów Rodziny, tak jak commando, aby mógł funkcjonować w pełni automaty­cznie. Został odtworzony na bazie thompsona model 1927, uży­wanego przez gangsterów z wczesnej dekady dwudziestego wieku.

- Blade! Rób coś! -krzyczała Indianka.

Blade wymierzył dziesięciocalową lufę w Padlinojada i na­cisnął spust. Huk z magnum 44 był ogłuszający.

Padlinożercy zareagowali tak, jakby runęła na nich wielka ściana. Powalili się na ziemię jeden na drugiego, tworząc ogromny stos żywych ludzi.

Blade miał ich teraz prawie wszystkich na muszce. W tym momencie przyłączył się do niego Geronimo.

On nosił wciąż arminiusa 357 magnum, a także swój nieod­łączny tomahawk. Nowym dodatkiem do jego osobistego arse­nału był karabin automatyczny Fnc. Padlinożercy zaczęli wsta­wać i zaatakowali ponownie. Coraz więcej strzałów trafiało w FOKĘ i tylko dzięki kuloodpornemu plastikowi jej pasażero­wie unikali śmiercionośnych kul.

- Trzymajcie się mocno! - wrzasnął Blade, naciskając pedał gazu do oporu.

Geronimo wciąż strzelał przez otwarte okna, nie dając za wygraną. W końcu jednak zamknął je, gdy pojazd zjechał w dół. Stracili napastników z oczu, co nie oznaczało jednak, że się ich pozbyli. W dole pojawiła się następna zgraja Padlinożerców, którzy również otworzyli ogień, próbując otoczyć FOKĘ.

Nieoczekiwanie Blade gwałtownie skręcił i zatrzymał po­jazd, stojąc w poprzek drogi.

To rozochociło Padlinożerców, dla których pojazd mógł być teraz łatwym łupem.

Blade spojrzał na kobiety.

- Nikt nie będzie atakował nas bezkarnie.

Teraz zerknął na Geronimo, który już wiedział, o co chodzi przyjacielowi i uśmiechnął się szczerze. Padlinożercy byli co­raz bliżej.

- Gotowy? - zapytał Blade.

Geronimo skinął głową, a w jego oczach można było wy­czytać myśl: Jaka szkoda, że nie ma z nami Hickoka".

- Co do diabła robicie? - zapytała Tęcza ze złością.

Blade gwałtownie opuścił szyby, wystawiając na zewnątrz karabin Auto-Ordnance i wycelował w watahę Padlinożerców. Ci z nich, którzy byli bliżej pojazdu, zorientowali się, że nie mają szans, i próbowali ratować się ucieczką. Wielu jednak nie oceniło sytuacji i ślepo nacierało na trans­porter.

Blade uśmiechnął się pod nosem, pozwolił im się zbliżyć. W końcu wystrzelił serię.

Po pierwszej rundzie walki większość Padlinożerców leżała martwa na ziemi. Druga seria z automatu wywołała prawdziwy popłoch. Ci, którzy przeżyli, uciekli do pobliskiego lasu, porzu­cając broń.

Geronimo otworzył swoje drzwi i stanął na zewnętrznym stopniu. Podparł się o dach, aby lepiej celować. Wypalił jak z armaty; chciał mieć pewność, że wybije im z głowy ewentu­alny powrót. To poskutkowało. Padlinożercy biegli na oślep w różne strony. Był pewien, że przyrzekali sobie, że już więcej nie tkną FOKI.

Pojedyncze postacie mignęły im jeszcze pomiędzy drzewami. W końcu zniknęli w głębi lasu.

Droga pokryta była trupami i rannymi. Słyszeli jęki i błaga­nia, aby ich nie dobijać.

Blade i Geronimo wstrzymali ogień.

- Z tysiącem takim jak wy dwaj - odezwała się Tęcza - moi ludzie z łatwością pokonaliby armię Cheyenne Citadel.

Blade odłożył swój auto-ordnance na konsolę i obrał kurs na zachód. Wolno nabierali szybkości. Geronimo zajął swoje miejsce i zamknął drzwi, obserwując przezornie drogę.

Trzeba jak najszybciej dotrzeć do Kalispell i zakończyć tę wyprawę" - ale tego Blade już nie powiedział głośno. Myślał o powrocie do Jenny. Tęcza odwróciła się i wzięła szklany sło­ik z mięsem. Odkręciła go i podała część zawartości córce.

Dwóch Wojowników równocześnie potrząsnęło przecząco głowami.

- Była pewna fala niezadowolenia, ale później szczepowi liderzy doszli do wniosku, że możemy żyć sami dużo lepiej niż z białymi. Poza tym Zachodnia Montana nie ucierpiała tak mocno po ataku, nie dotarły tam pociski nuklearne, z wyjąt­kiem Wielkiego Podmuchu, setki mil na południowy wschód od Kalispell i Rezerwatu. Nuklearny podmuch podążał więc bardziej na wschód i ominął nasze tereny. Można powiedzieć, że znaleźliśmy się w sytuacji jak nasi przodkowie, zanim przy­byli na te ziemie biali ludzie. Mogliśmy żyć z urodzajnej ziemi, bogatej w wodę. Staliśmy się znowu panami u siebie, silni i od­ważni. Moi ludzie znowu zaczęli polować i uprawiać pola, czerpiąc nieskończone korzyści z darów natury. To był powrót do prostego życia, naturalnego dla Indian żyjących przed przy­byciem białych. Oprócz tego został wyeliminowany jeden z najgorszych nałogów ludzkości naszego stulecia: alkoholizm.

Nagle przerwała, aby po chwili rozpocząć dalszy ciąg opo­wiadania:

- Indianie uświadomili sobie, że jest im dużo lepiej bez bia­łych. Oczywiście - dodała - wszystko to zdarzyło się przed moimi narodzinami. Ale słyszałam to z opowieści dziadków i rodziców. Jesteśmy teraz wolnymi ludźmi i nigdy nie pozwo­limy, aby rządziły nami prawa białych.

- Zostaliście w Rezerwacie? - zapytał Blade.

- Zajęliśmy nieco większy obszar. Wielu Indian osiedliło się na północy i wschodzie, w pobliżu jeziora Płaska Głowa.

- Czy to dziwne? Znam doskonale naszą historię. Biali zawsze nas oszukiwali, zabijali, kradli naszą ziemię, zmu­szali do życia na małych parcelach porzuconych przez nich samych. Moi ludzie byli traktowani przez białych osadników trochę lepiej niż niewolnicy. Cóż za hipokryzja. Ale prawda jest tylko jedna. Indianie nie mają zamiaru się mścić, nic nie chcemy od białych, żadnej ich własności. Tylko dlatego może­my teraz jechać po lekarstwa; jest to bowiem jedyny powód, dla którego szpital w Kalispell przetrwał nietknięty przez tyle lat.

- Czy wszyscy ludzie z Cytadeli Cheyenne są biali? Czy domyślasz się, kim oni w ogóle są i dlaczego nasłali na was armię? - Blade zarzucał ją pytaniami.

Tęcza przytuliła mocniej córkę, która leżała wtulona w jej ramiona.

Blade spojrzał na Geronimo, zastanawiając się, dlaczego je­go przyjaciel nie bierze udziału w rozmowie.

- Więc dlaczego to zrobiłaś?

Indianka zmieszała się.

Okolice, które mijali, pokryte były gęstymi krzewami a szo­sa wiła się jak gigantyczny wąż.

Blade spojrzał ukradkiem na Geronimo.

Geronimo odwrócił głowę w stronę przyjaciela.

- Rozumiesz? - zapytał powątpiewająco. - Przeczytałem wszystkie książki z naszej biblioteki o Indianach. Znam naszą historię tak dobrze jak ona. - Skierował wzrok na śpiącą Tęczę. - Zawsze byłem dumny z tego, że jestem Indianinem. To jeden z powodów, dlaczego wybrałem imię Geronimo na swój pseu­donim. To on zainspirował mnie w młodości. Jego ideały są dla mnie święte. Geronimo odmówił opuszczenia terenów należących do Indian, był duchowym wzorcem. Kiedy dowiedziałem się o plemionach Indian żyjących i zachowujących stare zwy­czaje, zacząłem się zastanawiać...

Geronimo spojrzał na Tęczę i Gwiazdkę.

- Czyżby? - Blade kątem oka zerknął na śpiącą kobietę. Miała zamknięte oczy, ale zdawało mu się, że po jej twarzy przemknął lekki grymas satysfakcji.

5.

Hickok był szybki jak pantera. W mgnieniu oka dosięgnął henry'ego i skierował lufę w atakującego napastnika. Padło kil­ka strzałów i nieznajomy mężczyzna znalazł się pod nogami Hickoka.

Zza drzewa wyłoniła się jeszcze jedna postać. Hickok za­uważył ją, szybko przeskoczył na drugą stronę drogi.

Obcy wyposażony był w nóż i nastawiony bardzo bojowo. Hickok sprytnie ukrył się i oczekiwał na właściwy moment, aby zaskoczyć natręta. Wreszcie rzucił się na niego i powalił na ziemię. Walka trwała kilka minut, zanim Hickok przystawił lu­fę henry'ego do policzka.

- Zrobisz fałszywy ruch, koleś, a będziesz miał duże kłopo­ty z przeżuciem czegokolwiek. - Rzuć nóż!

Obcy podniósł się i odrzucił nóż. Hickok stanął z jeńcem oko w oko.

- Ilu was się tu szwenda? Jest tu ktoś poza tobą?

Mężczyzna ze strachem obserwował lufę pistoletu skiero­waną prosto w jego nos. Zaprzeczył gwałtownym ruchem gło­wy. Hickok uważnie przyjrzał się jeńcowi. Miał około trzydzie­stu lat, brązowe oczy i włosy. Był świeżo ogolony, ale brudny. Miał na sobie nędzne ciuchy, czarne spodnie i koszulę bez gu­zików.

Więzień posłusznie wykonał rozkaz.

Hickok usłyszał śmiech Sherry.

- Jestem z Mound, panie.

Hickok przycisnął butem jego udo.

Hickok spojrzał na Sherry. Zauważył, że ona również była tą wiadomością zdziwiona.

Hickok poszedł za ciosem:

Hickok zareagował na te słowa, jakby go poraził prąd. Zła­pał gwałtownie Sylwestra za ramię, przydusił do ziemi i po­trząsnął nim parę razy.

- Opisz mi dokładnie tego więźnia!

Przestraszony Sylwester mówił szybko:

- Z pewnością nie ma jeszcze dwudziestu lat. Jest ubrany na czarno. Nie wiem, co jeszcze mam powiedzieć. Mówię szczerą prawdę.

Patrzył w oczy Hickoka, pragnąc, aby tamten mu uwierzył.

- Około piętnastu mil stąd - wyjaśnił Sylwester. Hickok powoli wstał z kolan i zmarszczył brwi.

Nie miał wątpliwości, że to był Shane. Został schwytany i torturowany przez Trolli, którzy próbowali dowiedzieć się, gdzie jest reszta Rodziny. To straszne.

Podszedł do Sherry.

Hickok odwrócił się gwałtownie w kierunku uciekającego. Sylwester był już dziesięć jardów od nich. Hickok wydobył broń i strzelił.

Sylwester wrócił na dawne miejsce.

Teraz spojrzał na Sherry.

- Dlaczego? - Spojrzenia ich spotkały się. - Może dlatego że... - zaczęła ostrożnie - w Sundown narzekałam na brak rozrywki. Może ta podróż dostarczy mi wrażeń, których mi tak brakuje. Może wydaje mi się, że znalazłam coś interesującego.

Sherry opuściła głowę i zamilkła na moment, przypomina­jąc sobie chwile pełne upokorzenia.

- Lubię odważne kobiety - stwierdził.

Sherry uśmiechnęła się i delikatnie położyła rękę na jego ra­mieniu.

- To jest najlepsza wiadomość, jaką słyszałam od dłuższe­go czasu.

6.

- Nie mogę uwierzyć, że jesteśmy na miejscu - powiedziała Tęcza.

Był ranek, piąty dzień od ich wyjazdu z Domu. Blade w du­szy cieszył się, że wyprawa, pomijając incydent z Padlinojadami, przebiegła bez większych kłopotów. Przez ostrożność omi­jali duże miasta, jechali tylko za dnia, z minimalną szybkością, a w nocy ukrywali transporter w gęstwinie krzewów, w które obfitowała okolica Kalispell. Flora i fauna rzeczywiście były nie tknięte przez wojnę. To był istny raj.

Brakowało tylko jednego elementu tego krajobrazu.

- Gdzie są mężczyźni z Cytadeli? - zapytała Gwiazdka swą matkę.

Tęcza zaczęła rozglądać się we wszystkie strony.

Geronimo opuścił szybę, wystawił głowę na zewnątrz i po­czuł zimny powiew wiatru.

Geronimo wziął fnc i wyskoczył z pojazdu. Przebiegł plac, ukląkł i rozejrzał się wokół siebie. Strzepnął piasek z rąk. Blade przyglądał się Tęczy w lusterku.

- Czyżby? - zapytała powątpiewająco.

Blade odwrócił się od niej.

Blade przerwał jej:

Tęcza wyglądała tak, jakby chciała powiedzieć coś rozsadne­go, ale opanowała się i powiedziała tylko:

- To, co mówisz, jest naprawdę interesujące, Blade. Dzię­kuję, że mi to uświadomiłeś.

Geronimo otworzył w tej chwili drzwi i wszedł do środka.

- Tego właśnie chcemy się dowiedzieć - odparł Blade.

Uruchomił pojazd i skierował się do Kalispell.

Blade poczuł się jak intruz, który zakłócił ich wewnętrzny spokój. Przez chwilę żałował, że to powiedział.

- Nie, kochanie. Nie martw się - Tęcza uspokoiła córkę. - Jestem pewna, że nasi ludzie są cali i zdrowi.

- Wkrótce się przekonamy - powiedział Blade.

FOKA znajdowała się o milę od oberży Kalispell. Szosa, którą jechali, była wyboista i mocno zaśmiecona.

- Mam nadzieję, że nasi ludzie nie otworzą ognia, zanim nie sprawdzą, kim jesteśmy - odezwała się Tęcza z niepokojem w głosie.

Blade zwolnił.

Wjazd do miasta był zatarasowany różnymi przedmiotami, zwalonymi drzewami, połamanymi meblami i innymi sprzętami.

- Och, nie - szepnęła Tęcza, delikatnie przytulając Gwiazdkę.

Wjechali do miasta. Blade patrzył na budynki i doszedł do wniosku, że zostały zniszczone niedawno. Niektóre miały ol­brzymie wyrwy w ścianach, przez które widać było rozkład mieszkań. Ich wyposażenie leżało na ulicach pośród potłuczo­nych szkieł. Miasto było zrujnowane, to nie ulegało wątpliwo­ści. Ale co z ludźmi? Nie zauważył ani żywych, ani umarłych. Wyglądało na to, że Płaskogłowi stoczyli straszny bój, zanim stąd odeszli.

Przejechali ulicami zrujnowanego miasta, spoglądali na le­wo i na prawo, ale z obu stron wyglądało tak samo.

Kalispell było opuszczone.

- Twoja decyzja będzie lepsza od mojej - odpowiedział. - Ta mapa obejmuje tylko stan Montany. To znaczy miasta Billings, Butte i Missoula, ale nie Kalispell. Wybierz kierunek, ja­ki chcesz.

- Tęcza? - Blade spojrzał na nią przez ramię.

Ale ona była myślami gdzieś daleko, otworzyła lekko usta, a jej wzrok był bez wyrazu.

Wiatr unosił w powietrzu papiery i gazety, co sprawiało do­syć ponure wrażenie. Skręcili w prawo, kierując się na połud­nie.

- Żebyśmy tylko zastali wujka w domu - powiedziała Gwiazdka z nadzieją.

Tęcza siedziała wciąż zamyślona. FOKA przecięła główną drogę i wjechała do jednej z dzielnic miasta.

Transporter znajdował się u zbiegu ulic Głównej i Piątej, kiedy nagle Gwiazdka spostrzegła coś po lewej stronie.

- Co to jest? - zapytała nerwowo.

Blade zauważył to również. Cień przesunął się po ścianie pobliskiego budynku, padł również na transporter.

- Co to było? - zapytał Geronimo. Blade wzruszył ramionami.

Oddalił się już piętnaście jardów od pojazdu i stał na środku Piątej Ulicy. Wiał silny wiatr.

Coś lub ktoś przypatrywał mu się. Czuł to. Kosmyki włosów łaskotały go po szyi.

Wszedł do budynku. Wydawało mu się, że to właśnie tu skrył się ów tajemniczy cień. Okna tego domu były powybija­ne, a wszystkie sprzęty pokryła warstwa kurzu.

Kurz... A co ze śladami?

Przesunął się bardziej w lewą stronę, aby być mniej widocz­nym. Nagle coś trzasnęło, jakby rozbiła się waza lub talerz. No tak! Ktoś tu prowadzi jakąś grę...

Blade wycofał się z domu i skierował na wschód od Piątej Ulicy. Rozglądał się bez przerwy, mając na uwadze cały teren. A-l był przygotowany, w każdej chwili mógł strzelić.

Blade doszedł do skrzyżowania Piątej Ulicy i Pierwszej Wschodniej Alei. Zastanawiał się. Jeżeli będzie kontynuował poszukiwania, może się zgubić i nie trafi do FOKI.

Nagle trzask się powtórzył. Doszedł do środka ulicy, a palce wciąż trzymał na spuście swojego A-l.

Gdzie jesteś?

Okna i drzwi domów wokół były nietknięte i pozamykane, oprócz wielkiego okna na pierwszym piętrze budynku po jego prawej stronie. Było dyskretnie uchylone.

Przypadek czy celowe działanie?

Blade skierował się do budynku. Czyżby jeden z Płaskogłowych ukrywał się aż dotąd w Kalispell? A może ktoś z armii Cytadeli pozostał tu, aby donosić o pojawieniu się obcych? A może to pułapka...

Z uchylonego okna doleciało ciche szczęknięcie. Blade wy­celował A-l w tę upiorną szczelinę.

W mur poniżej okna uderzył kamyk.

Jasny gwint!

Blad'em aż skręciło ze złości. Dał się nabrać na stary książ­kowy graps. Kamyk rzucony w ścianę obok okna zaprzątnął je­go uwagę, wprowadził go w błąd co do prawdziwego kierunku natarcia wroga. Próbował jeszcze wykonać zwrot, gdy czyjeś mocne ramiona okleszczyły go zza pleców, przykuwając mu łokcie do tułowia. Tak więc jego A-l stracił bojową przydat­ność.

Coś burknęło mu w lewym uchu.

Blade pokiwał swym A-l jak palcem w bucie; usiłował po­tęgą swych mięśni rozerwać uścisk ramion. Twarz mu poczer­wieniała, a żyły nabrzmiały; dokładał wszelkich sił i starań, by zmobilizować do działania całe swe masywne, wspaniale zbu­dowane ciało.

I ani rusz.

To coś nadal trzymało go w mocnym uścisku.

Na karku poczuł gorący, niemal pieszczotliwy oddech.

Blade uświadomił sobie, że twarz „tego czegoś" musi zna­jdować się tuż za jego głową. Odprężył się na moment, pochylił szyję, tak że podbródkiem dotknął klatki piersiowej.

Usłyszał za sobą:

- Co robić?

Boże drogi! Co go tak ucapiło?

Blade natychmiast ponowił próbę uwolnienia się z morder­czego uścisku; każde włókno jego potężnych mięśni sprężyło się do granic wytrzymałości. W jednej chwili odrzucił głowę do tyłu, uderzając nią w twarz napastnika.

To „coś" uwolniło go z okleszczenia.

Blade uskoczył na bok, przykucnął, instynktownie dobył no­ża i stanął naprzeciw swego wroga, przygotowany na wszy­stko.

Tak przynajmniej sądził.

Lecz to, co zobaczył, nie mieściło się mu w głowie. Przed nim stało coś na kształt mężczyzny średniej postury i w śred­nim wieku, istota dwunożna, posiadająca dwie ręce i twarz. Ale na tym kończyło się wszelkie podobieństwo do człowieka.

Skórę miało toto jasnopopielatą, nos cienki i szpiczasty; uszy maleńkie i mięsiste, przyczepione do obu boków łysej, jakby ptasiej czaszki. Usta jego były wąziutkie niczym kreska, a oczy świeciły hipnotyczną czerwienią źrenic.

Stwór był nagi, jeśli nie nazwać przyodziewkiem brązowej przepaski, skrywającej genitalia, czy metalowej obręczy okala­jącej przykurczoną szyję.

Ten widok był tak zdumiewający, że Blade przez moment stał jak wryty. Stwór wykorzystał tę chwilę wahania, poderwał się z impetem do ataku, skacząc na Wojownika.

Koścista dłoń chwyciła go za szyję; druga objęła prawy jego nadgarstek, uniemożliwiając użycie noża.

Rusz się!

Blade uznał, że siła, z jaką naparło nań stworzenie, działa tym razem na jego korzyść. Wykonał obrót przez plecy, wcis­nął stopę w brzuch napastnika i dynamicznym wykopem prze­rzucił go nad sobą.

Stwór poszybował ponad głową Blada i runął na środek ulicy; lecz błyskawicznie doszedł do siebie, skacząc na równe nogi.

Blade ruszył jego śladem, podrywając do działania bowiego. Rozważał w myślach, czy powinien zabić stwora czy też po­jmać go żywego.

Dziwoląg wyszczerzył zęby.

- Ty dobry, nie? Ty nie zrobić źle, tak? - zwrócił się do Wojownika.

Co u licha! Czy się przesłyszał? Blade nie mógł uwierzyć, że to „coś" rzeczywiście potrafi mówić. Stwór podniósł ręce do góry.

- Poddać się, nie? Nie zranić cię, tak? Do czego ta gadka zmierza?

- Ej, cwaniak, jeśli kombinujesz, że dasz mi dyla, to wybij to sobie z głowy!

Stwór uniósł głowę i wpatrywał się weń uporczywie, sta­wiając go w kłopotliwej sytuacji.

Blade wykluczał, że to jakaś sztuczka.

- Musieć zabrać cię, nie? Ty iść ze mną, tak?

Stwór wskazał wzrokiem na noże bowie i magnum 44 ster­czące spod ramienia Blade'a.

- Zniżyć to, prosić ja.

Mimo srogiego oblicza, stworzenie nie okazywało ochoty do dalszej walki.

- Prosić! - powtórzyło, rozpaczliwie obmacując metalowy kołnierz drżącymi rękami.

Blade spostrzegł niewielki wskaźnik na samym środku ob­ręczy. Dotąd był ledwie widoczny, lecz teraz niespodziewanie rozbłysnął wspaniałym odcieniem błękitu.

Stworzenie zareagowało na ten sygnał tak, jakby sprawiał mu ból.

- Nie, doktor! Nie wzywać! Nie kazać, tak! Stop! Stop! Błękitne światełko zgasło.

O co tu, do diabła, chodzi?

Stworzenie trzęsło się i wyło w niebogłosy, z każda chwilą głośniej.

- O co chodzi? - spytał Blade. - Co mam zrobić, żeby ci pomóc?

Stwór zerknął nań błędnym wzrokiem, jego twarz wyrażała czyste szaleństwo.

- Nieee! - zawył tonem błagalnym i agresywnym zarazem.

Blade nie panował nad sytuacją. Stwór potoczył się w jego stronę z niezwykłą siłą i szybkością, taranując go i rzucając na ziemię. Nóż Bowie wypadł mu z ręki.

- Nieee! - jęknęło stworzenie, jakby w walce z samym sobą.

Blade splótł obie dłonie w jedną pięść i niczym obuchem stuknął nieboraka w lewe ucho.

Warcząc w szale, dziwoląg przetoczył się po trotuarze i jak wańka-wstańka znów był na nogach.

Blade usiłował wstać, gdy kątem oka dostrzegł potężną sto­pę zbliżającą się do jego głowy. Poczuł eksplozję bólu w prawej części czaszki. Ale przemógł się, otrząsnął i nie ustępując pola walki, próbował zogniskować obraz przeciwnika.

Skołowany, odniósł niejasne wrażenie, że otrzymał dwa dal­sze ciosy w głowę.

A niech go!

Ta kreatura jest po prostu zdumiewająco szybka!

Po prostu

7.

Sylwester, zwany Kretem, ze strachem w oczach, stał przed Hickokiem.

- Czy ty wiesz, koleś - Hickok spokojnie go poinformował - że zaczynasz sprawiać mi coraz więcej kłopotów, a to może cię drogo kosztować.

Sylwester był przerażony.

- Co... co masz na myśli? - wyjąkał.

Hickok zatoczył ręką łuk.

- Krążyliśmy cały dzień dookoła lasu, szukając twojego Mound. Powiedziałeś, że znajduje się to gdzieś w tej okolicy. Według moich obliczeń jesteśmy ponad pięćdziesiąt mil na południe od Fox. Więc gdzie naprawdę znajduje się Mound? Na pewno nie tam, gdzie mówiłeś.

Hickok zajrzał głęboko w oczy Kreta.

- Może powinniśmy się rozdzielić? - zasugerowała Sherry.

Stali w centrum małej leśnej polany.

- Nie ma mowy - nie zgodził się. - Zgubisz się, a ja będę musiał cię szukać i stracę znowu parę dni. A teraz tobie coś po wiem - mówił, patrząc na Kreta. - Jestem gotowy cię zastrzelić i zrobię to zaraz.

Sylwester zmieszał się i mówił, patrząc w ziemię:

Sylwester wybąkał coś pod nosem, ale go nie zrozumieli.

Hickok złapał Sylwestra za koszulę.

Zmutantowany borsuk, rzeczywiście był ohydny, gorszy od opisu; miał z metr długości i ważył ze trzydzieści funtów.

- Zabij go! - krzyknął przerażony Sylwester.

Wygłodniały mutant wpatrzony był w Kreta. Tylko pięć jar­dów oddzielało go od smakowitego kąska.

Hickok błyskawicznym ruchem wydobył henry'ego i strze­lił pięciokrotnie, trafiając w wielkie strupy. Wypłynęła z nich zielonkawa ciecz, rozpryskując się na wszystkie strony. Jedna z pięciu kul była śmiertelna i mutant drgał w agonii, tuż u stóp Sylwestra.

Hickok wycelował szóstą kulę pomiędzy oczy borsuka. By­ło po wszystkim.

Sylwester chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydusić słowa.

Sylwester uśmiechnął się.

Jeniec pokiwał jeszcze raz głową i przekręcił się na brzuch.

- Biedaczek - powiedziała Sherry, podchodząc do niego. - Chodź, daj mi rękę, pomogę ci wstać.

Sylwester powoli podniósł się.

- Nie chcę o tym mówić - stwierdził stanowczo.

Hickok zamierzał zadać mu parę pytań, ale Sherry spojrzała na niego znacząco.

Byli niedaleko niewielkiej polanki, która prześwitywała zza drzew.

Kret próbował coś zrobić, żeby nie spojrzeć na Sherry, aż w końcu utkwił wzrok w ziemi.

- Nie odwracaj oczu od osoby, z którą rozmawiasz.

Sylwester spojrzał na dziewczynę i zaczął mówić:

- Carter i wielu innych przeczuwali, że zbliża się wojna. Nie mieli zbyt wiele czasu, więc w pośpiechu opuścili Red Lower. - Sylwester mówił spokojnie i starał się, aby wszystko było jasne. - To był teren bardzo oddalony od wielkich skupisk ludzkich; wybrali go, bo mieli nadzieję, że nie dotrą tu bomby. Carter był bardzo mądry - dodał z dumą.

Hickok zatrzymał się i spojrzał na jeńca. Kret przestał mówić i zerknął do tyłu.

- Tak jest, panie - powiedział Sylwester.

Hickok wziął do ręki broń i ruszył do przodu.

Jeżeli Mound jest tu gdzieś w pobliżu, powinien usłyszeć jakieś odgłosy dochodzące stamtąd. Zastanawiał się, czy Shane żyje. Głupi dzieciak! Co za głupi pomysł. Stał się taki ambitny, od kiedy młodzi członkowie Rodziny nazwali go bohaterem. Powiedział mu, że nie miał wyjścia. Zrobił więc to, co zrobił.

Hickok pomyślał sobie, że nie nazwaliby go tak, gdyby le­piej go znali. Gdyby wiedzieli, jaki jest naprawdę. Twoje życie chłopcze, wisi teraz na włosku.

Skończyły się drzewa i zaczynało dzikie pole. Po drugiej stronie las ciągnął się w nieskończoność.

Hickok wysunął się na brzeg pola. Rozejrzał się wokoło. Nic nie zwróciło jego uwagi. „To dobry znak" - pomyślał.

Pole porośnięte było wysoką trawą i krzewami, na środku leżały głazy i małe skałki. Hickok ruszył. Nagle coś zauważył. Czyżby jakieś nieoczekiwane kłopoty?

Złapał za broń, podszedł do jednego z głazów, aby się ukryć.

W okamgnieniu zewsząd zaczęli wyłaniać się Kreci. Sylwe­ster stał między dwoma kamieniami, a jego twarz przybrała groźną minę.

Kilku Kretów otoczyło Sherry.

Strzeliła, trafiając jednego w ramię; jednak nim zdążyła wy­strzelić powtórnie, dwóch innych rzuciło się na nią i zabrali jej broń.

Hickok rozglądał się wokół siebie, oceniając sytuację.

Sześciu Kretów patrzyło na niego; trzech z przodu, trzech z tyłu, każdy z bronią skierowaną prosto w niego.

Nie da się ukryć, zostałem otoczony" - pomyślał.

- Rzuć broń, złóż ręce na karku i wyłaź! - rozkazał jeden z żołnierzy. - Rób to powoli. Jeden fałszywy ruch, a zastrzeli­ my cię.

Hickok nie miał wyjścia, postąpił, jak mu kazano.

- Oddaj teraz krótką broń - rozkazał Kret. - Tak jak tamtą; powoli.

Jeden z nich podszedł i zaczął go przeszukiwać.

- Dobra, teraz całą resztę broni!

Hickok uczynił to niechętnie.

- A teraz stań jak grzeczny chłopiec.

Obok niego stała Sherry w otoczeniu dwóch Kretów, którzy trzymali ją za ręce, nie pozwalając się szarpać.

Hickok uśmie­chnął się.

Płowowłosy zmieszał się.

- Cóż, jeżeli tutejsi wojownicy są tacy jak wasi informato­rzy, to ja doszedłem do wniosku, że wszyscy Kreci muszą być dziadowskimi tchórzami.

Płowowłosy podszedł do Hickoka i zapytał, nie tając złości.

Płowowłosy uniósł swój winczester i wbił jego lufę w żołą­dek prześmiewcy. Hickok zgiął się wpół i upadł.

Sylwester tymczasem podszedł do Goldmana.

Goldman zignorował go i podszedł do Hickoka.

- Zrobię z tobą takie rzeczy, że życzyłbyś sobie w ogóle się nie narodzić...!

Hickok starał się zapanować nad bólem.

- Jest jedna rzecz, której życzyłbym sobie najbardziej - wy­szeptał z konfidencjonalnym uśmiechem.

- Co takiego? - Goldman połknął haczyk.

Pochylił się i nastawił ucha.

- Wdzięczny będę, jeżeli zrobisz coś ze swoim śmierdzą­cym oddechem - jęknął Hickok. - Struć nim można nawet skunksa!

Goldman wściekł się, wziął Hickoka na muszkę.

- Jeżeli mój oddech ci szkodzi - odszczeknął się - zoba­czysz, jak dobrze ci będzie bez twojego!

8.

Na imię miała Cindy. Stała na małym wzniesieniu w północno-wschodnim zakątku jej nowego domu: Domu. Z miejsca, gdzie stała, rozpościerał się widok na cały teren należący do Rodziny.

Dom był zlokalizowany w pdłnocno-zachodniej Minneso­cie, blisko Parku Narodowego Lake Bronson. Osada składała się z bloków o różnym przeznaczeniu. Sześć takich budynków ustawiono w kształcie trójkąta w zachodnim sektorze Domu. Blok A był najbardziej wysunięty na wschód.

Sto jardów na północ znajdował Blok B dla niezamężnych członków Rodziny. Blok C, następne sto jardów na północ, to szpital. Na wschód od Bloku C, w Bloku D mieścił się warsztat stolarski i sklep z tanimi wyrobami. W tej samej odległości, na wschód od Bloku D, stał E, który zajmowała biblioteka z boga­tym księgozbiorem, zgromadzonym przez Kurta Carpentera. W Bloku F przechowywano żywność. Trójkąt zamykał Blok A położony w centrum terenu, który zajmowały małżeństwa i ich dzieci.

Cindy odpoczywała, ciesząc się porannym słońcem. Czuła się jak najszczęśliwsza kobieta na ziemi. Dzięki Bogu Triada Alfa znalazła ją i jej brata i pozwoliła im żyć w Domu.

Blade, Geronimo i Hickok zostali przez jej ojca pomyłkowo rozpoznani jako Trolle, gdy przebywali w Fox i wpadli do ich ogrodu. Cindy uśmiechnęła się na wspomnienie tej chwili, jej niebieskie oczy ożywiły się.

Ojciec dziewczyny szukał możliwości zemszczenia się na Trollach za to, że porwały mu żonę. Nagle spochmurniała. Teraz nie ma już ich obojga. Matka została porwana przez Trolle i nigdy więcej o niej nie słyszała, a potem te bestie w ludzkiej skórze zabiły jej ojca.

Oczy Cindy zaszły łzami. Dlaczego musiał zginąć?

To nie jest w porządku! Gdyby żył, mógłby być wraz z nią w Domu, czuć się bezpiecznie jak w domu. Jest tu tak spokoj­nie i cudownie. Nikt nie czyha na jej życie. Tutaj nie trzeba się obawiać Padlinożerców czy zaropiałych mutantów.

Jak długo już tu jest? - zastanawiała się. Minęły trzy miesią­ce! Uwielbia tu być. A co z Tysonem? Bała się o niego.

Na zewnątrz stwarza wrażenie człowieka szczęśliwego, ale ona zna go lepiej niż inni i wie, że coś go martwi. Brat jednak nie zwierza jej się, tak jak to kiedyś bywało. Cindy nie rozumia­ła, że ktoś może być niezadowolony z pobytu w Domu.

Są przecież chronieni przed atakami, jedzą regularnie i do­brze, noszą czyste ubrania.

Spojrzała na swoją brązową bluzkę i zielone spodnie. Obie te rzeczy dostała od Jenny, ukochanej Blade'a.

Członkowie Rodziny są mili i tacy przyjaźni! Ale z drugiej strony, nigdy nie wiadomo, komu można ufać do końca... Te wątpliwości wzbudziły w niej słowa kilku ludzi, zamieszkują­cych wzgórze, a przybyłych z zachodu.

Ale czy ona i jej brat mają szansę stać się pełnoprawnymi członkami Rodziny?

Cindy odwróciła się za siebie. Trzech mężczyzn wchodziło na szczyt. Zatrzymali się, dziewczyna rozpoznała ich. Byli to Wojownicy Triady Gamma. Ich przywódcą był Napoleon.

Cindy chciała się z nim przywitać, lecz coś ją intuicyjnie powstrzymało. Coś niepokojącego spostrzegła w nerwowych spojrzeniach Napoleona.

Mężczyźni wyraźnie mieli coś do ukrycia.

- Nie ma tu nikogo, oprócz nas - poinformował Napoleon dwóch swych kompanów, którzy kręcili się wokół pobliskich drzew.

Ubrany był w stary mundur sił powietrznych, zdobiony sre­brnymi guzikami.

Cindy ukryła się za drzewem. Mężczyźni stali nie opodal. Chcąc nie chcąc, słyszała całą rozmowę.

Cindy ułożyła się wygodniej.

- Wiemy już wszystko - powiedział trzeci z Wojowników Triady Gamma.

Napoleon spojrzał na niego.

- Gdybym cię nie znał, Seiko, nie podszedłbym do tego z takim entuzjazmem.

Poprawił broń przypiętą do pasa.

Seiko uśmiechnął się. Był jednym z sześciu członków Ro­dziny orientalnego pochodzenia.

- Ty przecież chcesz śmierci Rikkiego. I masz ważne mo­tywy - dodał Napoleon.

Śmierci Rikki-Tikki-Taviego? Co oni zamierzają zrobić?" - pomyślała z przerażeniem Cindy. Wiedziała, że może mieć kłopoty, jeżeli ją złapią. Dlaczego Seiko chce zabić Rikkiego?

Rikki był dowódcą Triady Beta i w czasie nieobecności Blade'a szefem wszystkich Wojowników. Cindy lubiła go. Był mi­ły dla każdego, z kim się zetknął. Lubili go wszyscy. Swoje dziwne imię zaczerpnął z literatury.

Zapytała go któregoś dnia o jego imię, a on opowiedział jej o książce, która, przeczytał. Powiedział, że to imię pasuje do jego roli strażnika Rodziny i Domu.

Z tymi z Triady Gamma to zupełnie inna historia. Napoleon był inny od reszty Wojowników. Zachowywał dystans wobec ludzi; rozmawiała o tym nawet ze swym bratem, Tysonem. O Spartakusie nie wiedziała prawie nic. Owszem, widywała go często, raz nawet pozdrowił ją. Zawsze zachowywał się raczej obco. Seiko zaś był jednym z lepszych mistrzów sztuki wojen­nej w Rodzinie. Dziewięć lat temu Rikki i Seiko walczyli w przyjacielskiej rywalizacji o zaszczyt posiadania na włas­ność oryginalnej katany Kurta Carpentera, która była ozdobą arsenału Rodziny. Ten samurajski miecz otaczała legenda.

Z dołu dolatywał do uszu Cindy fragment rozmowy:

Seiko podszedł do Spartakusa, jego twarz poczerwieniała ze złości.

- Mylisz się, jestem samurajem!

Napoleon stanął pomiędzy nimi.

Napoleon uśmiechnął się.

Napoleon podrapał się po ramieniu.

Spartakus nagle pobladł. Napoleon roześmiał się.

Spartakus zamyślił się, wsłuchał w słowa szefa.

Napoleon odwrócił się od nich. Nie chciał, aby zauważyli na jego twarzy oznakę triumfu. Opowiedział im tę idiotyczną hi­storię, aby sprawdzić ich reakcję. Czy może nimi manipulować i czy ma do czynienia z głupcami...

- Doskonale! Nikt nie wie, kim był sabotażysta, spekulo­wano tylko, że był nim Wypatrywacz, wysłany aby zniszczyć jedyny nowoczesny transporter, będący w posiadaniu Rodziny.

- Dlatego - Napoleon zniżył głos - teraz zostali wysłani ci sami Wypatrywacze, aby dokonać zamachu.

- A co z dowódcą Wojowników? - zapytał Spartakus.

Napoleon przybliżył się do nich i spojrzał w oczy.

Spartakus położył rękę na pas okalający jego biodra.

Objął go i poprowadził przed siebie, próbując tłumaczyć.

Tyson? Cindy nie mogła uwierzyć własnym uszom.

Chciała wyskoczyć z ukrycia i biec do Rikkiego, aby mu wszystko opowiedzieć. Było to jednak niemożliwe. Poza tym była jedyną osobą, która mogła temu zapobiec.

Dlatego musi siedzieć cicho, aby jej nie zauważyli.

9.

Blade otworzył oczy; ostre, poranne słońce oślepiło go. Po­czuł, że ma związane ręce.

- Wstać: tak? Dobrze spać: nie?

Blade próbował wstać, podpierając się raz na jednym łokciu, raz na drugim, ale bezskutecznie.

Blade poczuł się beznadziejnie. Był bezradny.

- Gdzie moje bowie - krzyknął. - I mój rewolwer?

Cholera! Zostałem jego więźniem" - pomyślał Blade.

Blade zauważył, że kreatura jest pogodnego usposobienia. Niewiarygodnie silna, szybka i inteligentna. Chciał mu zadać mnóstwo pytań.

- Znać mózg? - zapytał Gremlin, zmieniając temat.

- Czy ja znam mózg? - powtórzył Blade. - Trochę. Anato­mia nie była moim wiodącym przedmiotem studiów, ale uczy­łem się o systemie nerwowym. Ale dlaczego pytasz?

Gremlin spojrzał na Blade'a i podszedł bliżej.

- Żołnierska zaprawa, tak?

Blade zdziwił się bardzo, że potwór zna jego status w Rodzi­nie.

Gremlin zatrzymał się i spojrzał wkoło.

Gremlin odpowiedział tylko:

Blade przeraził się. Przeczuwał coś złego. Gremlin pokręcił głową zaprzeczając.

Udało mu się w końcu usiąść.

Gremlin spojrzał w oczy więźnia.

Blade zbladł. Co zrobić? Jakiś typ chce eksperymentować na jego mózgu.

- Gdzie jest Doktor, Gremlin?

Kreatura spojrzała na południowy wschód.

- Jeszcze jedno pytanie - Blade złamał rozkaz. - Powie­działeś, że Doktor wie wszystko: że jestem Wojownikiem. W jaki sposób... - przerwał, bo uświadomił sobie...

O Boże! Za wszelką cenę musi powrócić do Geronimo i FO­KI. Przypomniał sobie, że podczas wyprawy do Wodospadu Złodziejskiej Rzeki Triada Alfa napotkał Wypatrywaczy i oni wiedzieli wszystko o Rodzinie. Po powrocie do Domu zastana­wiali się, jakim sposobem Wypatrywacze tyle o nich wiedzieli. Czyżby był pośród nich szpieg?

Teraz zastanawiał się, co łączy Doktora z Wypatrywaczami?

Blade potrząsnął głową, oszołomiony.

Blade upadł na trawę. Zaczęły ogarniać go przeróżne myśli: czy Doktor jest liderem Wypatrywaczy, czy tylko jakąś częścią ich organizacji? Co to znaczy: szpieg w niebie i paraboliczne ucho? Coraz to nowe pytania nie dawały mu spokoju. Jednak jedną rzecz wiedział na pewno!

Za wszelką cenę musi wrócić do Kalispell, bez względu na to, czy Gremlin tego chce czy nie.

10.

Południowe słońce świeciło wysoko na niebie. Geronimo cały poranek spędził na poszukiwaniu przyjaciela. Powracając do FOKI, zastanawiał się, co mogło mu się przydarzyć. Gero­nimo stanął przed drzwiami wozu i obejrzał się. Podczas poszu­kiwań znalazł auto-ordnance'a, dan wessona i noże Bowie po­rzucone na środku Pierwszej Wschodniej Alei. Niemożliwe, żeby Blade sam pozbył się tej broni. Było tylko jedno wyjaśnie­nie: Blade nie żył albo został jeńcem.

Całą noc spędził z kobietami w FOCE, czuwając nad ich bezpieczeństwem. Postanowił nie opuszczać Kalispell, dopóki nie wyjaśni powodu zniknięcia Blade'a; Tęcza była temu prze­ciwna, nalegała, aby natychmiast wyruszyć do jej plemienia.

- Nie opuszczę Kalispell - powiedział - dopóki nie dowiem się, co to był za cień i co stało się z Blade'm. Do tego czasu pozostaniemy tu, gdzie jesteśmy.

Podczas gdy Tęcza i Gwiazdka spały, on wyszedł, mając nadzieję, że znajdzie jakieś ślady, które naprowadzą go na Blde'a.

Teraz zmęczony, głodny i zrezygnowany wrócił do pojazdu.

- Pozwól mi odgadnąć - odezwała się Tęcza do Geronimo, który siadał na swoje miejsce.

Ona siedziała na miejscu dla pasażera, a Gwiazdka leżała na tylnym siedzeniu.

- Dlaczego nie możesz uwierzyć, że Blade nie żyje? Nie ma sensu, abyśmy tu dłużej stali. Powinniśmy teraz odnaleźć moje plemię.

Jej słowa docierały do niego powoli. Bał się podjąć jakąkol­wiek decyzję. Z jednej strony chciałby odnaleźć przyjaciela, a z drugiej chciał też pomóc ludziom Tęczy. To była trudna de­cyzja, nad którą chciał się dłużej zastanowić, dlatego szybko zmienił temat.

Triada Alfa została dwukrotnie wysłana po medykamenty i dwukrotnie skończyło się to niepowodzeniem. Teraz chciał­bym, aby ta wyprawa chociaż pod tym względem zakończyła się sukcesem.

Geronimo zamknął drzwi i włożył kluczyki do stacyjki. Nigdy przedtem nie prowadził FOKI. Zawsze jednak obserwo­wał Blade'a i Hickoka, gdy manipulowali przy urządzeniach sterowniczych. To mu powinno wystarczyć, aby przejechać ten kawałek do szpitala. To musi mu wystarczyć!

Geronimo przekręcił kluczyk w stacyjce i głęboko wes­tchnął. Pierwsza próba nie dała rezultatu, druga również.

- Coś nie tak? - zapytała Gwiazdka.

Podniosła się i wetknęła głowę pomiędzy siedzenia, by mieć wgląd w sytuację.

Geronimo spróbował raz jeszcze przekręcić kluczyk. Udało się, motor zaskoczył! Teraz przestawił dźwignię na pozycję: jazda, zwolnił hamulec i lekko nacisnął gaz.

Geronimo uśmiechnął się i rozluźnił mięśnie.

Przez dłuższy czas nie rozmawiali. W godzinę przejechali pięć mil, aż w końcu Tęcza kazała skręcić w lewo. Po kilku minutach trafili na tablicę z napisem AUTOSTRADA 93. PÓŁ­NOCNA.

- Skręć w prawo! - rozkazała.

Geronimo wolno skręcił w Sunnyview.

- Szpital Regionalny to ten duży budynek po prawej stronie - powiedziała.

Teren wokół szpitala był zniszczony. Geronimo zatrzymał pojazd przed frontowym wejściem.

- Przepraszam, trochę nas zarzuciło - powiedział.

Gwiazdka przeszła na tylne siedzenie.

Wyjął ze schowka listę, którą dał im Platon i włożył ją do kieszeni.

- Dobra! - Geronimo westchnął. - Wychodzimy.

Opuścili transporter i sprawdzili, czy drzwi są zamknięte z obu stron.

W szpitalu panowała zupełna cisza, podłogi i urządzenia po­kryte były kurzem. Do środka dochodziło światło z zewnątrz, oświetlając tylko niektóre pomieszczenia.

Geronimo sprawdzał wszystkie drzwi.

Znajdowali się przy końcu korytarza.

- Czy to jest to, czego szukamy? - Tęcza spostrzegła napis na drzwiach, wskazujący laboratorium.

Geronimo podszedł do drzwi.

- Nie są zamknięte - powiedział.

Weszli do środka. Laboratorium było wyposażone w medy­czne urządzenia i specyficzną aparaturę. Wszystko pokrywał kurz. Ostre słońce wpadało do środka przez okna.

- Platon jest chory. Cierpi na przyspieszone starzenie.

Kobieta powoli potrząsnęła głową, jej włosy zafalowały.

- Jednym z nich jest Platon - powiedział ponuro. - Niech to pozostanie między nami. Platon nie ma jeszcze pięćdziesię­ciu lat, a wygląda na siedemdziesiąt. Jego ciemne włosy całkowicie posiwiały w ciągu ośmiu miesięcy. Był energiczny i pe­łen życia, teraz jego ciało zesztywniało. To jest straszne.

Tęcza stała w drzwiach.

Na stole obok środkowego okna znalazł to, o co mu chodziło.

Tęcza patrzyła na mężczyznę, chodzącego od stołu do stołu.

- To jest moje indiańskie dziedzictwo - odpowiedział, pa­trząc na listę.

Tęcza uśmiechnęła się.

- Mogę sobie wyobrazić, jak bardzo jesteś dumny ze swego pochodzenia.

Geronimo spojrzał na nią.

- Jest w tym część prawdy. Moi rodzice jednak przyzwy­czajali mnie do życia z innymi ludźmi. Wiedziałem, że jestem jedynym Indianinem w Rodzinie i inni też o tym wiedzieli. To było jednak przed spotkaniem z wami. Teraz wiem, że nie tylko ja przeżyłem.

- A imię Geronimo przybrałeś dlatego, że on nienawidził białych i wszystkiego, co było z nimi związane?

Przestał szukać i spojrzał na nią.

- Przecież - Tęcza mówiła dalej - on się poznał na ich pra­wdziwych skłonnościach: hipokryzji i zachłanności. Musiałeś dojść do takich wniosków, czytając te wszystkie książki z two­jej biblioteki.

Geronimo skoncentrował się jeszcze bardziej na jej słowach.

Geronimo znowu zaczął przeszukiwać stoły.

Geronimo słuchał tej opowieści jak najgor­szego horroru.

Indianin zmienił temat.

Szli w milczeniu; nagle usłyszeli tępy dźwięk gdzieś z góry.

Poszli wreszcie do wozu. Geronimo załadował zdobycze.

Geronimo wziął do ręki karabin Fnc.

Geronimo podbiegł do frontowych drzwi szpitala, jeszcze raz się obejrzał, aby się upewnić, że kobiety są bezpieczne. Czuł się za nie odpowiedzialny, jakby to była jego matka i sio­stra. Wbiegł do środka.

11.

- Hickok! Obudź się!

Dochodziły do niego przeraźliwe krzyki. Nagle poczuł, że jego głowa skacze na wszystkie strony. To Sherry próbowała go ocucić i poklepywała jego policzki.

- Obudź się, do cholery!

Wojownik powoli otworzył oczy. Leżał na ziemi, z głową ułożona na udach kobiety. Słońce było już wysoko.

Usiadł i złapał się za swoją obolała głowę.

Zaczął się obawiać, że stracił częściowo pamięć.

Hickok, wciąż obolały, starał się opanować szum w głowie.

Rozejrzał się dookoła.

Spojrzał na wzgórze.

Szło wielu Kretów. Były to głównie kobiety z dziećmi. Na ich czele szedł Goldman, a za nim cała reszta. Znajdowali się jakieś sto jardów od nich.

- Wierzę w ciebie - zadeklarowała Sherry. - Będę czekała.

Hickok uśmiechnął się, gdy zauważył, że delikatne rysy jej twarzy wyrażały spokój, ale i nadzieję, że będzie właśnie tak, jak powiedział. Przypatrywał się jej dłuższą chwilę.

Sherry uśmiechnęła się.

- Jeżeli on to lubi tak bardzo, mogę zrobić mu jeszcze je­den, to jest bardzo proste - usłyszeli jakiś głos.

Hickok wstał i odwrócił się. Stanął twarzą w twarz z Goldmanem, Sylwestrem i trzydziestoma pozostałymi Kretami. Obok Goldmana stał jakiś nieznany mężczyzna dosyć schlud­nie ubrany. Trzymał skórzaną torbę, podobną do tej, jakiej uży­wają Uzdrowiciele z Rodziny. Podszedł do Hickoka i wyciąg­nął dłoń na powitanie.

Hickok podał mu rękę i przywitał się.

Watson spojrzał na Sherry i Hickoka, którzy stali obok sie­bie.

- Jestem czymś w rodzaju lekarza - poinformował ich. - Muszę coś sprawdzić przed waszym odejściem z Mound.

Postawił swoją czarną torbę na ziemi i otworzył klapę.

- Jakiś czas temu - wyjaśnił, grzebiąc w torbie - mieliśmy tu więźnia, który długo z nami przebywał. Nikt z nas nie zda­wał sobie sprawy z tego, że przyniósł z sobą jakiś nowy typ wirusa, który wyniszcza organizm. Wilk zdecydował, że wszy­scy złapani więźniowie muszą być sprawdzeni przed opuszcze­niem Mound. Dlatego tutaj jestem.

Hickok przysunął się jeszcze bardziej do Sherry.

Goldman przerwał zabawę pistoletem.

- Myślisz, że wiesz wszystko, mądralo? Powiedziałem już: zostaniecie sprawdzeni, czy chcecie tego czy nie.

Spojrzał na straż, która zbliżała się do nich.

Hickok nie wiedział, co powinien zrobić. Jeżeli się rozbie­rze, Krety znajdą jego broń i będzie zgubiony. Jeżeli użyje derringera, będzie w stanie przedrzeć się przez straż i uciec do la­su. Ale wtedy zmaleją jego szanse na uratowanie Shane'a. Miał tylko sekundę na podjęcie decyzji.

Goldman nie wytrzymał.

Watson i na to znalazł rozwiązanie.

- W pobliżu stanie straż, będą mogli zareagować w razie ucieczki.

Goldman pomyślał chwilę.

- Ja pójdę pierwszy - zadeklarował Hickok.

Uśmiechnął się do Sherry wymownie i podążył za doktorem w stronę lasu. Schowali się za krzakami.

- Odwróć się - poprosił Hickok i szybko ściągnął ubranie i broń. - Teraz możesz mnie zbadać.

Watson wykonał swoje zadanie, a potem stwierdził:

Watson pokiwał głową.

- Tak, moi ludzie mało dbają o higienę fizyczną, nie mó­wiąc już o zwykłej higienie na co dzień. To jest problem, ale ja sam nie mogę nic zmienić. Gdyby stosowali się do moich zale­ceń, nie byłoby tylu zachorowań.

Hickok wykorzystał wywód Watsona i spokojnie zabezpie­czył broń.

Wyszli z krzaków.

Hickok mrugnął porozumiewawczo do niej, gdy się mijali.

- Dobrze się rozejrzyj dookoła - ironicznie powiedział Goldman, gdy Hickok stanął koło Sylwestra. - Możesz już ni­gdy nie zobaczyć świata żywych.

12.

Znalazła brata na tym samym wzgórzu, na którym usłyszała przypadkiem rozmowę Napoleona z przyjaciółmi. Jego długie brązowe włosy lśniły w słońcu. Przez szesnaście lat był jej bra­tem. Po śmierci ojca to się zmieniło; stała się dla niego jakby matką. Poza Tysonem nie miała nikogo, dlatego tak przejmo­wała się jego dziwnym zachowaniem i chciała go ustrzec przed złymi ludźmi.

- Cześć, braciszku - Cindy powitała go. - Co robisz?

Tyson spojrzał w jej stronę.

- Och, witaj, Cindy. Nie słyszałem, co mówiłaś - powie­dział.

- Pytam, co tu robisz - powtórzyła.

- Myślę.

- O czym? - Dziewczyna patrzyła na niego, zastanawiając się, co się z nim dzieje.

- O nas - odpowiedział zamyślony.

- Ale co?

Spojrzał jeszcze raz na nią i włożył rękę do kieszeni. Spod­nie i podkoszulek były prezentem od Nadine, żony Platona. By­ło to najlepsze ubranie, jakie kiedykolwiek Tyson posiadał.

- Jesteś tu szczęśliwa?

- Oczywiście, że tak. Dlaczego pytasz? Czy coś cię niepo­koi?

- Jesteś pewna? - Tyson naciskał ją. - Wydawało mi się, że jest w tym miejscu coś, czego nie lubisz. Czy nie chciałabyś stąd odejść?

Spojrzała na brata, widząc, jakie te słowa robią na nim wra­żenie.

Chłopak chciał zaprotestować, ale ona położyła mu rękę na ustach, uspakajając go.

Tyson skrzywił się.

Tyson przybrał teraz groźną minę.

Cindy była wstrząśnięta tym, co mówił brat. Przytrzymała go za ramię.

Chciała wytłumaczyć mu wszystko, ale wiedziała, że musi to zrobić mądrze.

- Napoleon chce rozbudzić w tobie nienawiść do Rikkiego, więc wymyślił tę historyjkę. Rikki nawet nie pomyślał o tym, żeby mnie wciągnąć do łóżka. Nie powiedziałabym ci o tym w ogóle, gdybym nie wiedziała, że jesteś w poważnych kłopo­tach. Czy nie mam racji? Musimy o tym powiedzieć Blade'owi i Hickokowi... Oni są naszymi przyjaciółmi.

- Może masz rację - powiedział prawie przekonany Tyson.

Logiczne rozumowanie siostry wywarło na nim wrażenie.

- Nie powiem ci nawet, jaki plan ma Napoleon - wzdryg­nęła się. - Dlaczego, do diabła, uwierzyłeś mu, Tysonie?

Chłopak zmieszał się, bezradnie rozłożył ręce.

Tyson spojrzał z przerażeniem na Cindy.

- Rikki-Tikki-Tavi.

13.

Pierwsze i drugie piętro Regionalnego Szpitala w Kalispell było puste. Ani śladu człowieka.

Geronimo stanął między drugim a trzecim piętrem i myślał, jak wykonać następny ruch. Spojrzał jeszcze raz przez barierkę w dół, lecz nic nie zobaczył. Było ciemno. Brakowało mu Hi­ckoka. Gdyby z nim był, nie musiałby się tak martwić o każdy swój krok. Już nieraz ratowali się nawzajem z opresji. Zastana­wiał się, czy nie wrócić do FOKI. Pomyślał, że takie rozwiąza­nie będzie najrozsądniejsze. Nagle rozległ się dźwięk spadają­cego metalowego przedmiotu, spotęgowany idealną ciszą. A więc ktoś musi tu jednak być, piętro niżej" - pomyślał. De­likatnie jak kot schodził krok po kroku w dół. Przygotował fnc. Jeżeli się jednak pomylił i ktoś jest wyżej, to zapłaci za to ży­ciem... Chwilę później ujrzał czarną postać, wyróżniającą się na tle białych ścian.

- Nie ruszaj się! - krzyknął Geronimo.

Postać odwróciła się błyskawicznie i wystrzeliła trzy poci­ski w jego kierunku. Jeden z nich trafił w ścianę, kilka centy­metrów nad głową Indianina.

Wystrzelił ze swego fnc i usłyszał, jak ktoś ciężko oddycha i osuwa się na schody.

Geronimo czekał na reakcję ewentualnych towarzyszy na­pastnika.

Czyżby był sam? Oczekiwał na jakiś znak: odgłosu kroków, czegokolwiek. Nic jednak nie usłyszał. „To znaczy, że nikogo poza nim tu nie ma" - pomyślał. Nagle padł strzał, trafiając w leżącą postać. Włożył rękę do kieszeni i wyjął zapałki. Zapalił jedną, aby przyjrzeć się osobie, do której strzelano. To był Płaskogłowy Indianin, ubrany w typowe indiańskie skóry. Krew wyciekała z rany. Wciąż żył, ale był nieprzytomny.

Geronimo żałował teraz, że użył karabinu fnc, mógł przecież zajść Indianina od tyłu. To było jednak zbyt ryzykowne. Nie miał innego wyjścia.

- Trafiłem go! - Nagle ciszę zagłuszył jakiś głos na pierwszym piętrze.

Geronimo szybko wbiegł piętro wyżej. Otworzył drzwi pro­wadzące na korytarz i stanął za nimi, pozostawiając je lekko uchylone, aby mógł obserwować, co się będzie działo.

- Zastrzeliłeś Łosia? - odezwał się inny głos.

Byli blisko niego. W każdej chwili mogli go złapać. Jedyną jego szansą było przedostać się do FOKI, tam byłby bezpieczny.

Około stu jardów od niego spostrzegł drzwi, które musiały prowadzić na parter.

Rozejrzał się, korytarz był pusty. Postanowił jak najszybciej przebiec do tego zejścia. Puścił drzwi i szybko ruszył w jego stronę. Drzwi jednak głośno zatrzasnęły się za nim.

- Ktoś jest na dole! - krzyknął jeden z nich.

Nie zorientowali się, skąd doszedł odgłos i ruszyli na dół.

Geronimo schodził ostrożnie drugimi schodami i był już trzy stopnie od wyjścia z klatki schodowej, gdy nagle drzwi otworzyły się i stanął w nich Płaskogłowy z bronią w ręku. Ge­ronimo odwrócił się do tyłu, aby sprawdzić, czy jest ich więcej. Gdy zobaczył, że jest sam, naskoczył na żołnierza, przewraca­jąc go na ziemię. Musiał tak postąpić, innego wyjścia nie było. Teraz nie mógł się już wycofać.

Musiało już być późne popołudnie, gdy wychodził ze szpi­tala, trzymany za ręce przez Płaskogłowych Indian. W holu spostrzegł cień kobiety. W rękach trzymała dan wessona 44 magnum. „To przecież broń BIade'a" - pomyślał. Tak, teraz był już pewien, to była broń Tęczy. Spojrzał na nią i uśmiechnął się pogardliwie, gdy przechodził obok Indianki.

- Tęcza, ty... ? - chciał coś powiedzieć.

Wystrzeliła, a 44 magnum zadrżał w jej delikatnej, wiotkiej dłoni.

Geronimo poczuł ostry ból w lewym ramieniu. Zachwiał się lekko. Po chwili upadł. Był w szoku, ale próbował jeszcze pod­nieść głowę i utkwić wzrok w Tęczy.

Indianka zbliżała się do niego powoli, śmiejąc się triumfal­nie.

Geronimo chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Jego usta zwarły się jak zaklejone, a głowa upadła na posadzkę. Tylko w myślach kołatało się pytanie: dlaczego?

14.

Zadaje wiele pytań! Stop!

Blade ze złością spojrzał na kreaturę.

- Mówił ci przecież. Ty osoba, która zadaje wiele pytań i nie słucha odpowiedź.

Stwór delikatnie uśmiechnął się do niego.

Blade zacisnął zęby ze złości. Słońce odbijało się na powierzchni jeziora Płaskie Głowy. Geronimo wspominał, że to jezioro będzie na szlaku ich podróży do Kalispell. Co jeszcze mó­wił Geronimo? Zdaje się, że jeszcze coś o jeziorze... Że jest ono największym zbiornikiem świeżej wody na zachód od Mississipi. Droga wzdłuż jeziora Płaskie Głowy była najbardziej popularnym szlakiem przed Wielkim Wybuchem. Teraz natura nieco się zmieniła, jezioro nie było już tak atrakcyjne.

Gremlin wydał mu się stworzeniem przyjaznym i o dobrym sercu. Jednak zachowanie jego zmieniło się drastycznie po za­paleniu niebieskiego światełka. Wówczas zmieniał się w dra­pieżnego demona. Jak to się dzieje? Jaki wpływ ma na niego ten metalowy kołnierz?

Blade uśmiechnął się.

- Zastanawiam się, gdzie my teraz jesteśmy.

- Planeta Ziemia, tak?

Blade znowu się uśmiechnął.

- Minąłeś się z powołaniem. Z takim poczuciem humoru powinieneś być komediantem.

Kreatura stanęła nieruchomo, ujrzawszy coś przed sobą.

Gremlin rozglądał się. Wkoło stały małe domki letniskowe.

Blade obserwował skupionego stwora. Co ta kreatura usły­szała? Czyżby to była zasadzka?

Znajdowali się dwadzieścia jardów od pierwszego domku, kiedy z ukrycia wyskoczyło sześciu mężczyzn z bronią auto­matyczną.

- Nie ruszać się! - krzyknął jeden.

Blade rozpoznał ich. Ubrani byli w zielone mundury i mieli M-16. To mogli być tylko Wypatrywacze.

Ten, który kazał się im zatrzymać, był oficerem z insygnia­mi na kołnierzu.

- Myślę, że jest to stwierdzenie względne - powiedział Blade.

Angier złapał M-16, a druga ręką przyciągnął Blade'a do siebie. Gremlin cofnął się.

- Najwyższy rozkaz? - Angier zmarszczył brwi. - Od kogo?

Blade patrzył na kreaturę. Na jego twarzy pojawił się uśmie­szek.

- Od Doktor - odrzekł stwór, podkreślając ostatnie słowo.

Angier nagle zamilkł.

Gremlin skierował się do wskazanego domu i zabrał Blade'a. Lejtnant przywołał patrol.

- Wszyscy na swoje pozycje! Powiadomić mnie, jeśli się ktoś pojawi na drodze!

Ruszył za Gremlinem. Żołnierze rozpierzchli się na swoje stanowiska.

Budynek był usytuowany bardzo blisko wody.

- Prosić cię, nie robić mi kłopotów, nie? - stwór przestrzegł Blade'a.

Ten spojrzał na kreaturę i odpowiedział.

Blade uznał, że kreatura ma rację. Dom przesiąknięty był rybim odorem.

Angier podniósł swojego M-16 w stronę Blade'a.

Angier przyłożył mu pistolet do głowy.

Angier odłożył M-16.

Angier spojrzał na więźnia bardziej życzliwie.

- Jesteśmy cholernie znudzeni.

- Widzisz! - rzekł Blade zadowolony. - No to pogadajmy.

Angier podszedł do frontowych drzwi i oparł się o futrynę.

Położył spluwę na ziemi.

Oczy oficera przeszyły go tak, że poczuł ciarki na plecach.

Angier spojrzał na taflę jeziora.

- Dobra. Jesteśmy czymś w rodzaju lewej strony Armii Sta­nów Zjednoczonych.

Po chwili dodał:

Blade'owi przypomniały się słowa Gremlina.

Blade, zdumiony, ciągnął Angiera za język:

Angier rozejrzał się, upewnił się, czy Gremlin jeszcze śpi.

Angier spojrzał na Blade'a.

Blade zauważył, że zaczęło zmierzchać.

Lejtnant spojrzał zdziwiony na BIade'a.

15.

- Ile już przeszliśmy? - zapytał Hickok.

Goldman był wściekły, ale szedł przed siebie nie zatrzymu­jąc się. Byli w wąskim podziemnym tunelu. Prowadzono ich na spotkanie z Wilkiem, przywódcą Kretów.

Goldman zamykał kolumnę, mając przed sobą Watsona, Sylwestra, Sherry i Hickoka. Za nim szło dziesięciu członków armii Kretów jako eskorta.

Watson odwrócił się w jej stronę.

Hickok również się z tym zgodził. Wyglądało to naprawdę imponująco. Tunele pod Mound ciągnęły się przez wiele mil, każdy w innym kierunku. Każdy tunel był dokładnie oznako­wany, podobnie jak ulice w mieście. Podłogi i niektóre ściany pokryte były grubymi deskami. Oświetleniem były świece, roz­stawione wzdłuż każdego tunelu: tworzyły regularny, jasny ciąg.

Niektóre tunele poszerzały się w duże place, które mogły być miejscem spotkań. Zauważyli też coś w rodzaju pokoi. Zdaje się, że Kreci tu mieszkali: wkoło bawiły się dzieci.

Starsi dołączyli do kolumny, jakby również szli na spotkanie z Wilkiem.

Wreszcie doszli do głównego węzła, gdzie schodziły się cztery tunele. Zatrzymali się tutaj. Nad nimi unosił się podparty na belach drewniany dach.

- Już niedaleko. Zresztą już jesteśmy, bo to właśnie tam.

Przed nimi rozpościerała się drewniana ściana, podparta grubymi belami. Pośrodku tej ściany znajdowały się drzwi, a przy nich sześciu strażników.

Watson spojrzał na Hickoka i Sherry.

- Cokolwiek usłyszycie - ściszył głos - nie sprzeciwiajcie się Wilkowi, a będziecie żyć.

Goldman skierował się do strażnika, a ten po chwili otwo­rzył drzwi i stanął, dla bezpieczeństwa, po ich wewnętrznej stronie.

Watson wszedł pierwszy, za nim Hickok i Sherry.

- Niewiarygodne - szepnęła Sherry.

Widok był osobliwy. Wszystkie podłogi, ściany, a nawet su­fit był zbudowany z kamienia i zaprawy. Pod sklepieniem umieszczono świecznik, który oświetlał salę audiencyjną.

- Budowano to prawie dwa lata - powiedział Watson.

Hickok zwrócił uwagę na dwunastu Kretów. Większość z nich siedziała na kamiennych schodach ustawionych w krąg. Pośrodku tego koła stało krzesło przykryte purpurowym suk­nem. Siedzący na nim mężczyzna wyglądał jak wielki ptak. To był Wilk.

Lider Kretów był bardzo wysoki, a przy tym niesamowicie chudy. Miał rude włosy i duże niebieskie oczy, które robiły wrażenie, że widzą wszystko, co się dookoła niego dzieje. Jego strój był w kolorze purpury. Hickokowi rzuciły się w oczy jego czarne lśniące buty. Przy pasie miał dwa rewolwery, a obok je­go tronu leżała broń ciężkiego kalibru.

Oczy wszystkich skierowały się na jeńców, gdy Goldman odezwał się do przywódcy:

- Przyprowadziłem nowych więźniów, jak rozkazałeś.

- Powiem, kiedy będę gotowy - odrzekł łaskawie Wilk.

Goldman nie spuszczał z niego wzroku, gdy wracał na swoje miejsce.

- Czy to jest twoje? - Wilk wskazał na rewolwer, zwracając się do Hickoka.

- A jak myślisz, ośle? - odpowiedział arogancko Hickok.

Sherry spojrzała na niego z niepokojem.

- Nie często zdarza mi się spotkać żołnierza w tak dobrej kondycji i z tak osobliwym poczuciem humoru - odpowiedział żartem lider Kretów.

Wilk przeraził się. Goldman mówił mu o jego niewyparzo­nym pysku, ale nie sądził, że więzień posunie się tak daleko. Wstał z krzesła, zszedł ze schodów i podszedł do Hickoka.

- Nikt nigdy nie mówił do mnie takim tonem! - krzyknął - Nikt!

W sali audiencyjnej zapanowała głucha cisza. Wszyscy oczekiwali reakcji Wilka.

Lider zmierzył Strzelca od stóp do głów.

Wilk skupił się na jej delikatnym, powabnym ciele. Oczami wyobraźni widział ją rozebraną.

Hickok uśmiechnął się do Sherry przyjaźnie.

- Trzymaj się, wrócę po ciebie wkrótce!

Dziewczyna odwzajemniła jego uśmiech i chciała złapać je­go dłoń, lecz strażnik uderzył ją boleśnie.

Hickok nie byłby sobą, gdyby puścił to płazem. Wszedł na pierwszy stopień i podciął strażnikowi nogę. Przeszedł przez leżącego na ziemi Kreta i podał dłoń Sherry.

- Zaufaj mi - powiedział tkliwie.

Goldman odepchnął go od Sherry i poczęstował dwoma cio­sami, raniąc go do krwi. W końcu dwóch strażników wyprowadziło Hickoka z sali audiencyjnej.

- A ty - Wilk zbliżył się do Sherry - będziesz zabawiać mnie, gdy będę zmęczony. Nie obawiam się twoich szponów. Lubię, gdy kobieta ze mną walczy.

Spojrzał na Goldmana.

Goldman z dziewczyną i trzema strażnikami ruszyli do wy­jścia.

Sherry zauważyła mężczyzn, prowadzących Hickoka, ale by­li już za daleko, aby dać mu jakiś znak.

- Teraz będziesz pod protektoratem Wilka - uśmiechnął się Goldman ironicznie. - Ale to nie będzie trwało długo, a wów­czas. .. każdy będzie mógł cię mieć. Założę się, że będę jednym z tych, którzy cię dostaną...

Sherry zadrżała.

16.

Po wieczornym posiłku Cindy i Tyson próbowali odnaleźć Rikkiego. Niestety, nie był sam. Siedział pod sosną w gronie trójki przyjaciół.

Jak przyjmą tę wiadomość o zamiarach Napoleona? Czy w ogóle jej uwierzą? Przebywa tu zaledwie kilka miesięcy, nie muszą jej ufać.

Platon siedział oparty o drzewo. Jego długie siwe włosy i broda dodawały mu lat.

Joshua był najmłodszym Wróżem Rodziny, nosił na pier­siach duży krzyż. Poza tym niczym specjalnym się nie wyróż­niał; ubrany był w najzwyklejsze spodnie i koszulkę.

Jenny, narzeczona Blade'a, siedziała z zaplecionymi na szyi rękami. Była jedyną kobietą wśród Uzdrowicieli Rodziny.

Uwagę rodzeństwa przykuwała czwarta osoba: żylasty męż­czyzna o smagłej karnacji i czarnych włosach. Ubrany w czarne spodnie i luźną błękitną koszulę, ściskał w rękach pochwę długiego miecza. Posłał im przenikliwe spojrzenie.

Platon pierwszy zagadał do nich:

- O, mamy towarzystwo! - zawołał. - Cześć Cindy, cześć Tysonie.

Cindy nie mogła spuścić wzroku z Wojownika.

- Ach! Wolelibyście zostać sami? - zapytał Platon.

Tyson spojrzał na Cindy, oczekując, że ona podejmie decy­zję.

- Nie - odpowiedziała. - To nie jest konieczne. - To, co chcemy powiedzieć, dotyczy was wszystkich.

Jenny uśmiechnęła się do niej.

Brat nie odpowiedział, tylko spojrzał znacząco na prawo.

- Co?...

Cindy podążyła za jego wzrokiem i zadrżała.

Napoleon szedł w ich kierunku z ręką spoczywającą na pi­stolecie przyczepionym do pasa.

- On wie! - powiedział przerażony Tyson. - On wie!

- Patrz na mnie! - przywołała go do porządku Cindy.

Cindy i Tyson stali odwróceni w stronę nadchodzącego Na­poleona.

Oboje posłusznie wykonali polecenie.

- Weźcie głęboki oddech - radził dalej Rikki. - Powoli się rozluźnijcie. On jest jeszcze daleko. Nie otwierajcie oczu. Po­woli złapcie oddech i go wypuśćcie. Dobrze. Teraz możecie otworzyć oczy. Uśmiechajcie się.

Cindy i Tyson zrobili to, co im kazał.

Platon spojrzał na Joshuę.

Zapanowała cisza i w chwilę później podszedł do nich Na­poleon.

W tym momencie Joshua wstał i strzepnął ręką kurz z ubra­nia

Joshua podszedł do niego i złapał go za ramię.

Napoleon połknął haczyk i rad, nie rad udał się z Joshua na dłuższą umoralniającą przechadzkę... Gromadka skupiona wo­kół Platona straciła ich z oczu.

Cindy spojrzała pełnym zdziwienia wzrokiem na lidera i na pozostałych.

Cindy opowiedziała im wszystko, co usłyszała tamtego dnia, dokładnie, słowo po słowie.

Platon siedział zamyślony. Zastanawiał się, co ma robić. Je­den z jego Wojowników chce wywołać rebelię. W stuletniej hi­storii Rodziny nie zdarzyło się, żeby jedna żądna władzy osoba usiłowała zniszczyć wszystko, co razem stworzyli przez te lata. Napoleon musi być usunięty z Rodziny...

Platon wstał.

- Potrzebujesz pomocy - zaoferował Tyson.

Rikki pokręcił głową.

- Dlaczego? To ryzykowne stanąć przed nim bez ochrony.

Rikki spojrzał na Jenny.

- Dziś będę pilnował Platona i zapewnię mu maksimum bezpieczeństwa. Jutrzejszy dzień będzie rozstrzygający.

- Jesteś szalony - zauważył Tyson.

Rikki podszedł do niego.

Platon spojrzał z wdzięcznością na Rikkiego.

- Dziękuję. Wiem, że jestem w dobrych rękach. Blade wy­soko cenił twoją zręczność i wprawę.

- Wiesz, on mi powiedział...

Platon zatrzymał się nagle.

-Co?

Platona nachodziły różne myśli. Blade nie dotrzymał słowa. To się nie zdarzyło nigdy przedtem. Zapewne myślał perspe­ktywicznie, tak jak przystało na przyszłego lidera...

Proszę cię, Boże - modlił się cicho - miej w opiece swoje dzieci: Blade'a, Geronimo i Hickoka, i pozwól im bezpiecznie powrócić do Domu".

Proszę!

17.

Gdy Angier nachylił się po swój M-16, Blade podstawił mu nogę. Lejtnant runął na ziemię, zdążył jednak złapać broń i pró­bował wystrzelić. Blade był szybszy i rzucił się na niego, wy­trącając mu z ręki pistolet. Chwilę leżał tak na nim, wreszcie chwycił gruby pień leżący obok i z całej siły uderzył lejtnanta w głowę. Angier stracił przytomność, z rany pociekła mu krew i powoli zaczęła wsiąkać w żołnierską koszulę.

Blade z bronią w ręku wbiegł do domku sprawdzić, czy Gremlin dalej śpi. Uspokojony widokiem znieruchomiałej kre­atury, zastanawiał się, co robią teraz Wypatrywacze. Prawdo­podobnie byli na swoich stanowiskach. Jeżeli nie opuści go szczęście, przedrze się przez straże i dotrze do Kalispell. Geronimo musi się o niego martwić.

Krzewy i drzewa w pobliżu otaczał już półmrok. Właśnie te­go potrzebował. Nagle zauważył żołnierza, który kierował się w stronę, gdzie leżał Angier. Niósł jedzenie dla lejtnanta.

Blade nie miał na co czekać, wystrzelił ze zdobycznego M-16 i powalił Wypatrywacza.

Strzał jednak zwabił innych. Blade zabił jeszcze jednego z nich i zaczął się wycofywać w stronę domku położonego naj­bliżej jeziora. Zabarykadował się w nim.

Strzały padały jeden po drugim. Blade dedukował, ilu ich jeszcze jest.

Angier leżał na zewnątrz, prawdopodobnie już zimny. Zabił jednego z żywnością i jednego przy drzwiach. Było ich sześciu. To znaczy, że pozostało jeszcze trzech. No i oczywiście Grem­lin.

Ale jak ich przechytrzyć? Jedyne wyjście z domku było ostrzeliwane, poza tym nie miał jedzenia, a oni je mieli. Mogą czekać, aż będzie zmuszony wyjść. Ma tylko mnóstwo wody... Woda wprost stoi otworem...

Woda? Jezioro? Blade spojrzał przez szybę. Tak! To było wyjście, którego szukał. Jeżeli będą chcieli go ścigać, będą po­trzebowali łodzi, a tu ich nie ma...

Blade nabrał otuchy. Szybko otworzył okno i wskoczył do jeziora. Dotknął nogami dna i powoli wypłynął na powierzch­nię. Woda sięgała mu do pasa.

Żołnierze ostrzeliwali wejście.

Blade zanurzył się głębiej, tak żeby wystawała tylko głowa. Rozejrzał się wokół. Był jeszcze wciąż blisko brzegu. Postano­wił zanurzyć się jeszcze głębiej, pozostawiając na powierzchni tylko nos i M-16. Gdyby go teraz zauważyli, mogliby go trafić.

Przyspieszył. Przed nim roztaczał się drugi brzeg. „Im bli­żej, tym lepiej" - pomyślał.

Przepłynięcie jeziora zajęło mu kilkanaście minut Wyszedł z wody i podbiegł do najbliższych drzew. Stwierdził, że nie sły­chać strzałów. Wypatrywacze przerwali ostrzeliwanie. Blade rozejrzał się, był około dwudziestu pięciu jardów od domku.

Martwiła go tylko jedna rzecz. Gdzie, do diabła, jest Grem­lin? Przecież kreatura musiała słyszeć, co się działo. Nikt nie mógł przespać takiego ataku. Gdzie on więc jest? Z Wypatrywaczami przed oknem? A może...

Krople wody spływały mu z włosów. W każdym razie nie da się teraz zatrzymać Gremlinowi. Zaczął biec na północ. Noc mu sprzyjała.

Jak daleko jeszcze stąd do Kalispell? Nie był pewny. Coś mu jednak mówiło, że powinien dotrzeć rankiem.

Nagle usłyszał jakiś szmer. Odwrócił się. Przygotowując M-16, wypatrywał czegoś w ciemności. Nic jednak nie zauwa­żył.

,Jestem przeczulony" - pomyślał i ruszył dalej na północ. Biegł wzdłuż jeziora, którego w ciemności nie było widać. Sły­szał tylko rytmiczny szum fal, pluskające ryby i... kroki.

Tak, to były kroki, nie wiedział tylko, z której strony zmie­rzały. Przyspieszył, mając nadzieję, że je zgubi.

Jednak odgłos ten był coraz wyraźniejszy. Wybrał więc zły kierunek ucieczki. Słyszał już nawet czyjś ciężki oddech. To był Gremlin.

Blade stanął za drzewem. Wiedział, że musi wybrać odpo­wiedni moment na atak, inaczej kreatura go pokona. Gremlin był coraz bliżej.

Teraz! Blade wyskoczył i zaczął strzelać. Kilka razy spud­łował, ale wiedział, że niektóre strzały musiały być celne, bo kreatura zachwiała się i wpadła do wody.

Powoli zbliżał się do jeziora, nie dowierzając, że go zgładził. On był przecież skonstruowany przez Doktora!

Wszedł do wody, gdzie powinien leżeć Gremlin. Zanim zdą­żył coś zauważyć, został wciągnięty pod wodę. Zgubił gdzieś M-16, szamocząc się i próbując wypłynąć na powierzchnię.

Gremlin chciał go utopić; co jakiś czas sprawdzał, czy jesz­cze oddycha. Uścisk wokół szyi był bardzo mocny. Blade'a opuszczały już siły. Udało mu się jednak wziąć głęboki oddech, w chwili gdy Gremlin trzymał go przez sekundę na powierzchni.

Co zrobić! Jak go unieszkodliwić?" - myślał.

Nagle przypomniał sobie słowa Angiera. „Jeżeli ktoś próbu­je zdemontować metalowy kołnierz, to zaczyna pulsować białe światełko, a Gremlin staje się bezsilny i nie wie, co robić".

To był dla niego ratunek. Powziął błyskawicznie decyzję.

Gdy Gremlin zanurzył go powtórnie, Blade resztkami sił chwycił go za kołnierz, usiłując mu go zerwać z szyi. Zaczął już tracić świadomość: Gremlin rozpaczliwie zaciskał swe mocne ręce na jego krtani.

W spienionej wodzie dojrzał jednak migocące światełko.

To było białe światełko nadziei.

18.

- Mamo, myślę, że Geronimo odzyskuje przytomność.

Indianin leżał wciąż z zamkniętymi oczami i próbował zro­zumieć sens rozmów, które docierały do niego.

To był głos Tęczy.

- Nie - zaprzeczył mężczyzna. - Oczywiście, że nie, tylko...

Geronimo otworzył oczy. Był w FOCE, wepchnięty w róg tylnego siedzenia. Jego koszulka posłużyła za bandaż, którym miał owinięte lewe ramię. Gwiazdka siedziała blisko niego, a po jej przeciwnej stronie zobaczył wysokiego Płaskogłowego. Był jeszcze jeden Indianin. Siedział na przednim siedzeniu, a obok niego, za kierownicą, Tęcza.

Geronimo zauważył jeszcze jednego Indianina. Leżał w po­mieszczeniu na towar, razem ze sprzętem medycznym, który załadował w Kalispell.

- Jak się czujesz? - zapytała Tęcza.

Geronimo patrzył na niebo. Z pozycji słońca domyślił się, że zmierzają na północny wschód.

Miał wielką głowę wrośniętą w kark.

Geronimo oniemiał. Z wrażenia uderzył się w chore ramię.

Tęcza uśmiechnęła się:

Droga wiodła teraz przez wzgórza porośnięte lasami.

Tęcza patrzyła na Samotnego Kuguara.

Tęcza wzruszyła ramionami.

- Co robiliście w szpitalu? - dopytywał się Geronimo.

Samotny Kuguar był zmieszany.

Geronimo obserwował Indian. Mieli na sobie typowo in­diańskie skóry, długie czarne włosy. Ale gdzie ich broń? Tam, gdzie leżał Umykający Zając, czy może obok Samotnego Ku­guara? Zauważył, że tylko Wysoki Dąb miał przy sobie duży nóż w skórzanym etui. „Ciekawe gdzie jest moja broń?" - za­stanawiał się.

„Jak mogłem choć przez chwilę myśleć o przyłączeniu się do Płaskich Głów - zastanawiał się. - Oni może są Indianami, ale na tym koniec. Nie myślą, ani nie postępują jak prawdziwi wojownicy. No i co z tego, że jestem jedynym Indianinem w Rodzinie? Ludzie z Domu kochają mnie, dbają o mnie, bo jestem jednym z nich. Mam swój honor i cenię ich szacunek. Płaskogłowi są podli i egoistyczni... "

- Patrzcie! - przerwał jego rozmyślania Samotny Kuguar, wskazując na drogę.

Ktoś stał na środku 35. autostrady i próbował zatrzymać transporter. Tęcza spojrzała zza kierownicy.

- Znam go - odezwała się.

Zauważył go też Geronimo.

Tęcza zaczęła dodawać gazu. Szybkość zwiększyła się.

- Nie! - Geronimo próbował wytrącić jej z rak kierownicę, ale Wielki Dąb był szybszy i rzucił go z powrotem na siedzenie.

Na liczniku było już sześćdziesiąt mil na godzinę. Mężczyzna stał nadal na środku autostrady, a w jego oczach rosło przerażenie.

Szybkość wzrosła do sześćdziesięciu pięciu mil. Tęcza uśmiechnęła się triumfalnie.

19.

Trwał w pozycji lotosu, uspokojony i czujny. Kwatera Pla­tona znajdowała się piętnaście jardów od drzewa, pod którym siedział. Z tego miejsca mógł obserwować drzwi frontowe i tylne.

To była długa noc, ale, dzięki Bogu, przebiegła bez kompli­kacji.

Rikki-Tikki-Tavi wsłuchiwał się w poranne dźwięki natury i obserwował pierwsze oznaki życia Domu. Dolatywał go głos kobiety, śpiewającej piosenkę „Dzień po dniu". Zastanawiał się, dlaczego ktoś chce naruszyć porządek i spokój tego miej­sca? To nie jest sposób na ulepszenie świata. Jeśli mu się tu nie podoba, niech opuści Dom i zbuduje sobie od podstaw osadę na zasadach, które mu odpowiadają.

Przemoc jest najgorszą rzeczą na świecie. To ona zabija pra­wdę, piękno i dobroć.

Czy Napoleon jest naprawdę zdolny do popełnienia takiego czynu?

Całą noc szukał odpowiedzi na to pytanie.

Owszem, Napoleon zawsze był służbistą i twardzielem, ale posłusznie wykonywał rozkazy. Wszyscy uważali go za osobę wypełniającą swe obowiązki dobrowolnie, dla dobra wszy­stkich członków Rodziny. Nikt nie podejrzewał, że robi to z przy­musu. Prawda jest jednak okrutna Ten człowiek chce zburzyć spokój rodzin, zabić lidera, który był dla niego jak ojciec.

Należało go jak najszybciej odwieść od tych planów.

I to możliwie w najprostszy sposób.

A to już było zmartwienie wyłącznie Rikki-Tikki-Taviego.

Dzień podobny do dnia. Jak zawsze.

Żaden Napoleon nie zdoła zburzyć tego porządku! Chyba że Rodzina zapragnie o świcie mieć nowego dowód­cę Triady Beta i on, Rikki-Tikki-Tavi, pójdzie w odstawkę. Ale póki co...

20.

Hickok, musisz nas ratować!

To nie był głos Sherry. Przypominał mu coś... coś rodzin­nego.

- Co oni ci zrobili? - zapytał głos.

Hickok otworzył oczy i ujrzał krzaczaste brwi Shane'a, a później jego pokaleczone policzki. Był brudny i poraniony.

Brązowe oczy Shane'a zabłysły.

Mężczyzna, który zadał pytanie znajdował się w tylnej czę­ści celi. Był tak samo brudny jak Shane.

- Hickok - odezwał się Shane, zapoznając ich. - To jest Wally. On pochodzi z małego miasteczka na południe stąd...

Shane przerwał na chwilę.

Wally spojrzał przez mały otwór w ścianie na korytarz. Stał tam strażnik z bronią.

Wally spojrzał jeszcze raz nerwowo na korytarz.

Podrapał się w głowę.

Miał już gotowy plan i wiedział, że musi się udać.

Podszedł do nich bliżej.

21.

Ocknął się na brzegu jeziora. Pierwszym doznaniem po pró­bie podniesienia się z ziemi był ostry ból. Jego ubranie było poszarpane, zmarzł, ale poza tym chyba wszystko w porządku.

Słońce musiało wzejść niedawno.

Nie ma śladu Gremlina. To dobrze. Ale M-16 leży na dnie jeziora i to już nie jest tak optymistyczne.

Blade ruszył w kierunku 35. autostrady. Musi przejść około dwustu jardów, aby dojść do głównej drogi - tak mu się przy­najmniej wydawało. Miał mnóstwo obaw, czy w ogóle prze­drze się przez las. Co będzie, jeśli napotka mutanty? Czy będzie się bronił? A jeżeli spotka żołnierzy z Cytadeli? Potrząsnął gło­wą, jakby odpędzał złe myśli. Będzie się o to martwił, gdy rze­czywiście na coś się natknie.

Usłyszał znajomy głos... Właśnie w tej chwili, gdy czuł się taki bezbronny. Zaczął biec. Czyżby Geronimo czekał na niego?

To chyba cud!

A może to złudzenie. Może jest na terytorium zajmowanym przez nie znanych mu ludzi? Co stanie się z Jenny, jeśli nie po­wróci do Rodziny? Czy... czy ona znajdzie sobie kogoś innego?

Co to było?

W tym momencie wyszedł z lasu i nalazł się na 35. autostra­dzie.

Stanął i wsłuchiwał się w odgłosy. To chyba niemożliwe? Słyszał dźwięk, który rozpoznałby wszędzie na świecie! Podbiegł w kierunku, skąd nadchodził odgłos. Tak, to była FOKA.

Blade stanął na środku drogi i uśmiechnął się. „Co za zbieg okoliczności!" - pomyślał z ulgą. Wyobrażał sobie zdziwienie Geromino...

- Coś tu jest jednak nie w porządku - zauważył.

Wehikuł zamiast zwalniać, nabierał szybkości i kierował się prosto na niego.

Do diabła, za kierownicą nie siedzi chyba Geronimo?

Gdy wóz znajdował się zaledwie kilka metrów od niego, od­skoczył na prawą stronę i wbiegł szybko do lasu.

Transporter zatrzymał się, a od strony kierowcy otworzyło się okno.

- Blade! Wiem, że mnie słyszysz!

To był głos Tęczy!

- Wiem, że mnie słyszysz! - powtórzyła. - Jeżeli zaraz nie wyjdziesz z podniesionymi rękami, zabijemy Geronimo.

Zabijemy Geronimo!? O co tu, u diabła, chodzi?

- Liczę do dziesięciu - zadecydowała.

Ona prowadzi, to znaczy, że to ona chciała go przejechać.

- Raz...

Dlaczego chce go zabić? Wiedział, że nienawidzi białych. Ale Geronimo jest Indianinem.

- Dwa...

Jak zdobyć kontrolę nad pojazdem?

- Trzy...

Nie miał czasu na zastanowienie się; w tej sytuacji było tyl­ko jedno wyjście.

- Cztery... Pięć...

Blade podniósł ręce do góry i wyszedł na brzeg drogi. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się i Tęcza wyszła na szosę uzbrojona w dan wessona 44 magnum.

- Miło cię znowu widzieć - odezwał się ironicznie.

Z przeciwnej strony FOKI wysiadło dwóch Płaskogłowych. Jeden z nich trzymał w ręku karabin, drugi broń krótką.

- Teraz ich wykończymy - stwierdził Samotny Kuguar.

Indianin przez otwarte drzwi zaczął brutalnie wyciągać ran­nego Geronimo.

- Kuguar! Nie! - krzyczała Gwiazdka, próbując go po­wstrzymać.

Ale on wytargał Geronimo na zewnątrz i pchnął w kierunku Blade'a. Blade zrobił krok w kierunku przyjaciela, ale Samotny Kuguar zastąpił mu drogę.

- Jeszcze jeden krok, a rozwalę ci łeb, ty biały gnojku! - powiedział rozgniewany.

- Musi cię bawić to przedstawienie.

Blade spojrzał na Tęczę.

- Myślisz, że jesteś dowcipny, Wojowniku? - Usta Tęczy zadrżały. - Mam dla ciebie wiadomość. Umrzesz niedługo; ty i twój biedny przyjaciel, Geronimo.

Blade zerknął na przyjaciela: był cały zakrwawiony.

- Ruszcie się! - wrzasnęła Tęcza, popychając ich dan wessonem.

Z wozu dochodził zapłakany głos Gwiazdki:

- Nie, ale jest jednym z Rodziny. Może ma czerwoną skórę, ale w środku jest biały jak Blade. Zaufaj mi, któregoś dnia wszystko zrozumiesz.

Blade i Geronimo odeszli piętnaście jardów od wozu i za­trzymali się na środku szosy.

- Ta odległość jest dobra - stwierdziła Tęcza.

Czterech Płaskogłowych uformowało linię.

Blade oceniał odległość dzielącą Tęczę od żołnierzy. Może gdyby wykonał szybki ruch, udałoby mu się wyrwać jej broń i zastrzelić Indian.

Blade spojrzał na niego.

Blade odwrócił głowę i nagle zaczął się śmiać. Tęcza zawahała się przed wypowiedzeniem ostatniej cyfry.

Tęcza i cała reszta odwrócili się.

Rzeczywiście, zza zakrętu wyłonił się dżip, jadący z dużą szybkością.

Było ich czterech. Jeden z nich wychylał się z przedniego siedzenia, aby obsługiwać broń maszynową zainstalowaną na dachu. Siedzący za nim żołnierz przytrzymywał pas z amuni­cją.

Dzieliło ich niespełna trzydzieści jardów.

Blade pochwycił Geronimo w wskoczył do lasu z zachod­niej strony 35. autostrady.

Płaskogłowi usiłowali dostać się do FOKI. Nie byli jednak wystarczająco szybcy.

Żołnierz otworzył ogień z ciężkiej broni maszynowej i trafił Wysokiego Dęba i Umykającego Zająca.

Blade obserwował sytuację na leżąco, ochraniając ciałem Geronimo. Wypatrywacz skierował teraz broń na prawą stronę, celując w plecy dwóm pozostałym żołnierzom. Krew wytrys­nęła z nich jakby ze sprayu, ochlapując wóz i szosę.

Strzały dosięgły Tęczę w momencie, gdy miała już zatrzas­nąć drzwi FOKI. Seria z karabinu zraniła ją śmiertelnie. Nie zdążywszy zamknąć drzwi, wypadła martwa na drogę.

- Zostań. Jesteś ranny, nie dasz rady.

Blade biegł między drzewami.

Jeżeli uda mu się podejść transporter od tyłu, może dostać się do niego przed Wypatrywaczami. Tęcza miała jego dan wessona, to znaczy, że bowie i A-l muszą być w wozie. Był dziesięć jardów od FOKI; kierował się już w stronę szosy.

Wykorzystał moment, kiedy dżip zatrzymał się obok mar­twych Indian i podbiegł do wozu. Wszedł przez ukryte wejście.

Blade szybko zatrzasnął wejście i nacisnął przycisk zamy­kający automatycznie wszystkie drzwi i okna. „Teraz już nie dostaną się do środka" - pomyślał i zobaczył wciśniętą w naj­ciemniejszy kąt zapłakaną Gwiazdkę.

To żołnierze próbowali dostać się do środka, usiłując rozbić szybę.

Rozwścieczeni wycofali się do dżipa. Nie zrezygnowali jed­nak. Po chwili zaczęli nacierać na wóz dżipem. FOKA rozhuś­tała się tak, że Blade i Gwiazdka z trudem mogli utrzymać rów­nowagę. Dziewczynka usiadła na tylnym siedzeniu. Aby nie uderzyć głową o tablicę rozdzielczą, przytrzymywała się ręka­mi i przypadkowo nacisnęła jakiś tajemniczy guzik z literą R. W tym samym momencie ogłuszył ich wybuch. Po chwili zo­baczyli przez szybę strzępy dżipa i rozrzuconych we wszystkie strony żołnierzy.

Nad pobojowiskiem unosił się snop dymu.

Gwiazdka spojrzała na Blade'a.

- Prawdopodobnie przez naciśnięcie tego guzika z litera R. - Blade wskazał na tablicę rozdzielcza. - To jakiś rodzaj broni. Przypuszczam, że R oznacza coś w rodzaju rakiety czy wyrzut­ni rakiet. Ten prototyp musiał zamontować tu Kurt Carpenter. On zawsze przemyśliwał wszystko do końca.

Gwiazdka ciągle nie mogła w to uwierzyć. Była przerażona, ale z drugiej strony trochę dumna z siebie.

Blade wytarł łzy z jej policzków.

Dziewczyna spojrzała na leżących żołnierzy i dopalające się resztki dżipa.

- Dobrze! - stwierdził hardo. - Dostali to, na co zasługiwali.

- Usiądź na moment tutaj - poprosił ją Blade i skierował na sąsiednie siedzenie, aby dostać się do bagażnika, gdzie, miał nadzieję, leżały jego noże Bowie i automat ordnance model 27 A-l.

Nie mylił się, były tam.

Tymczasem Gwiazdka ponownie się rozpłakała.

Dziewczynka próbowała się uspokoić.

- Dlaczego miałbym tak zrobić? - zapytał zaskoczony.

Gwiazdka podeszła do Blade'a i szeptała:

Gwiazdka ożywiła się. Podniosła wzrok na Blade'a i uśmie­chnęła się z ulgą.

Gdzie on może być?" - zastanawiał się. Spojrzał w stronę lasu.

Geronimo widział przecież, co się stało z żołnierzami z Cydadeli. Mógł wyjść z kryjówki.

- Szukać czegoś, tak? - usłyszał i odwrócił się.

Kto to jest? Nie był to na pewno głos Geronimo.

Na środku szosy stał Gremlin. Na rękach trzymał osłabione­go Geronimo. Szyja i twarz kreatury była popalona. Na szyi widoczna była duża, niezagojona blizna po kołnierzu.

Blade podszedł do nich bliżej.

Blade podbiegł do przyjaciela, oddychał regularnie.

- Gremlin, zaczekaj!

Kreatura nie zareagowała i maszerowała dalej.

Gremlin nagle stanął i powoli się odwrócił.

- Cholernie głupi człowieku, poczekaj i pogadaj ze mną chwilę.

Zanim Blade ruszył w jego stronę, Gremlin był już przy nim i uścisnął mu mocno dłoń.

- Dziękuję, Wojownik!

Blade zdumiał się reakcją Gremlina. Nie mógł uwierzyć, ale w oczach Gremlina zobaczył łzy.

- Gremlin - przerwał mu Blade. - Chcę, abyś mi to wszy­stko opowiedział, ale nieco później. Teraz musimy stąd ucie­kać. Inni żołnierze mogli słyszeć eksplozję i zaraz mogą się tu zjawić. A teraz daj mi rękę na przeprosiny za Gremlina.

Uścisnęli sobie dłonie.

- Muszę ci podziękować, tak? - Gremlin złapał się za szyję. - Ty uwolnić mnie. Trudno uwierzyć, ale jestem wolny, tak? Do końca życia być twoim dłużnikiem. Może liczyć w każdej sytuacji, tak?

Blade chciał mu wyjaśnić prawdziwy powód zerwania koł­nierza. Doszedł jednak do wniosku, że nie ma sensu wracać do przeszłości.

Ważne jest to, co jest teraz: że Gremlin jest człowiekiem.

Gremlin roześmiał się.

Blade ostrożnie podniósł Geronimo z ziemi w asyście Gremlina. Powoli nieśli rannego w kierunku FOKI.

- Będzie to dla nich kolosalna niespodzianka - odpowie­ dział w końcu Blade.

22.

Żadnych śladów?

Napoleon założył ręce na pas i spoglądał na Seiko.

Weszli głębiej w las, wsłuchując się uważnie w każdy dźwięk. Napoleon trzymał browninga. Rozmyślał całą drogę. Jeśli napotka Wypatrywaczy, wciągnie ich w swój plan. Pomo­gą im zabić Platona i to będzie początek negocjacji z Wypatrywaczami.

- Wydawało mi się, że widziałem... - Pokręcił głową. - To niemożliwe. Muszę się mylić.

- Powinieneś więcej praktykować - żartował Spartakus.

Poszli dalej, przedzierając się przez krzaki.

Spartakus zerknął w prawo i powiedział:

- Wygląda na to, że ten z Omegi miał rację.

Przyjaciele podążyli wzrokiem w tym samym kierunku.

- Wiedziałem, że mam rację - odezwał się Seiko, przełykając z wrażenia ślinę.

Dwadzieścia stóp od nich stał Rikki-Tikki-Tavi ubrany „po samurajsku", podobnie jak Seiko.

- Cześć Rikki - przywitał go Napoleon. - Czy ciebie rów­nież przysłał tu Platon?

Rikki ruszył w ich kierunku.

Rikki zatrzymał się jakieś dziesięć stóp przed Triadą Gamma.

Napoleon uśmiechnął się szyderczo.

- Jak ci to mogło przyjść do głowy?

Napoleon odpowiedział pewnie:

Spojrzał na Rikkiego.

Napoleon, wykorzystując chwile ich rozmowy, skierował broń w stronę Rikkiego. Natychmiast zauważył to Spartakus.

- Żadnych sztuczek - zwrócił się do swego dowódcy - bo rozwalę ci łeb!

Fortel Napoleona nie udał się. Nie miał wyjścia. Jego usta drgnęły, ale nic nie powiedział.

- Rzuć broń na ziemię! - W ręku Spartakusa błysnął miecz o szerokiej klindze. - Powoli. Jeden fałszywy ruch, a przetnę ci szyję.

Napoleon wykonał polecenie, rzucając browninga na trawę.

Napoleon zrobił trzy kroki do tyłu.

Spojrzał na Rikkiego.

Rikki przypomniał sobie, co mówił Platon.

Słowa Spartakusa zrobiły ogromne wrażenie na Seiko. Pod­szedł do Spartakusa i położył mu rękę na ramieniu.

Co on chce zrobić?" - zastanawiał się Rikki.

Napoleon również zwrócił uwagę na dziwne zachowanie Seiko.

Spojrzał na katanę, którą Rikki trzymał w dłoniach.

Rikki uświadomił sobie, jak Seiko musiał przez ten cały czas cierpieć. Posunął się nawet do tego, że chciał go zgładzić. Coś się jednak w nim przełamało. Sumienie podpowiedziało mu, co jest ważniejsze.

- Jeżeli katana ma dla ciebie tak wielkie znaczenie - Rikki odpiął katanę i podał ją Seiko - to przyjmij ten miecz ode mnie mój przyjacielu.

Seiko zrobił wielkie oczy.

- Dla mnie cenniejsze jest życie. A zdaje się, że mi je ofia­rowałeś.

Seiko spuścił głowę, ukrywając zawstydzenie.

Seiko był skruszony.

Po tym, co usłyszał, Spartakus szybko pobiegł za Seiko. Na­trafił jeszcze na pogardliwe spojrzenie Napoleona, ale nie miał ochoty zawracać sobie tym głowy.

Prawa ręka Napoleona trafiła tuż nad kaburę, wystarczyło tylko wyszarpnąć rewolwer... Przemyśliwał, czy zdąży oddać strzał, nim Rikki użyje miecza. Słabe szanse, wolał nie ryzyko­wać. Spróbował rozpracować Rikkiego psychologicznie:

- Więc jak? Dasz mi szansę równej walki?

Rikki potrząsnął przecząco głową.

- To jest egzekucja, Napoleonie, a nie kupieckie przetargi.

Lewa dłoń Napoleona wolniutko zbliżyła się do sączka przytroczonego do pasa. Prawa ręka wciąż błądziła nad rewol­werem, przykuwając uwagę Rikkiego.

- A co będzie, jeśli zmienię poglądy?

Napoleon postawił wszystko na jedną kartę, gdy jego lewicy udało się ukradkiem otworzyć sączek. To była życiowa szansa, zależna od tego, czy zadziała ta przedwieczna, nie sprawdzona dotąd kapsuła z tajemniczą zawartością.

Rikki ostrożnie zbliżył się do Napoleona, bacznie obserwu­jąc jego prawą dłoń; wiedział, że dowódca Triady Gamma nie podda się bez walki. Na jego wyczucie Napoleon zachowywał się nazbyt swobodnie, co nie leżało w naturze tego ogarniętego manią władzy smutasa. Coś tu nie gra. Stawia się albo zgrywa odważniaka. Jeden jego ruch i będzie po wszystkim. Przecież nie może zabić Napoleona, ot tak, z zimną krwią. Niech sięgnie po ten swój rewolwer... Niech go uniesie choć na cal... Ma w końcu tę swoją szansę... Ale prawa dłoń Napoleona ani drgnie. Tymczasem lewa ręka Napoleona wykonała błyskawiczny manewr i przed oczami Rikkiego zjawił się metalowy cylinder. I to był ów niewybaczalny błąd, jaki Wojownik popełnia tylko raz w życiu. Nim Rikki zdążył ciąć kataną, Napoleon wcisnął zawór tajemniczej kapsuły i zielonkawe opary gryzącej mgły przysłoniły twarz Rikkiego. Odwrócił się instynktownie, zakrył oczy, krztusił się, nie mogąc złapać tchu.

Co to takiego? Co się dzieje?

Kopniak w brzuch zachwiał nim. Silne uderzenie w skroń powaliło go na kolana.

- Tego właśnie ci potrzeba, bękarcie! - oświadczył Napo­leon.

Rikki poczuł, że jego uzbrojone w miecz ramię przeszywa ostry ból, jakby je ktoś wyrywał ze stawów. Za wszelką cenę musi odeprzeć atak. Zacisnął mocno dłoń na rękojeści katany. Jednakże płuca ogarnął istny ogień. Dusił się i parskał przy pró­bie złapania oddechu.

- No, dalej, palancie! Pokaż, co potrafisz!

Na żołądku Rikkiego wylądował kolejny kopniak. Źle z nim, fatalnie! Nie był w stanie ani się skoncentrować, ani unieść katany. Co z nim się dzieje?

- Myślałeś sobie, że mnie sprzątniesz, hę?

Napoleon złączył obie dłonie w jedną pięść i trzepnął Rik­kiego w tył głowy.

Rikki upadł na trawę, u stóp Napoleona

- No i kto tu kogo ma zabić!? - zapiał Napoleon.

Rikki nie był w stanie otworzyć ust, po prostu coś sparaliżo­wało jego system oddechowy.

- Dam ci nauczkę! Dam nauczkę wam wszystkim! - wrze­szczał Napoleon. - Uwolnię was od Platona! Spiszcie go na straty! - pokrzykiwał tak, by słyszeli go wszyscy w Domu.

Rikki usiłował zapanować nad swym ciałem, kontrolować jego reakcje, podświadomie zaciskał dłonie w pięści.

- Wrócę tu, zapamiętajcie to sobie, skurwysyny! - wrzesz­czał Napoleon, kopiąc leżącego Wojownika w żebra. - Rodzi­na jeszcze o mnie usłyszy! Znajdę sojuszników, choćby wśród Wypatrywaczy, i wówczas rozwalę zmurszały Dom w proch i w pył, a z was wszystkich zrobię niewolników. Zobaczycie!

Dojmujący ból rozsadzał płuca Rikkiego.

- Nie, nie zobaczycie mnie - skorygował sam siebie Napo­leon. - Ponieważ nie doczekacie mego powrotu. Was tu po pro­stu już nie będzie...

Rikki poruszył prawą ręką. Ruszaj się prawa ręko! Mobili­zował wszystkie siły w prawym ramieniu i prawej dłoni.

Napoleon bez pośpiechu wyjął rewolwer, delektując się smakiem zwycięstwa.

- Nigdy cię nie lubiłem, Rikki. Jesteś jak ta cała reszta. Nie potrafiłeś docenić moich wrodzonych zdolności i talentu. Udo­wodnię wszem i każdemu z osobna, że jestem najlepszy z naj­lepszych...

Rikki układał prawą dłoń w „tygrysi pazur", zwierał i zaci­skał palce.

- Nie bój się, Rikki - powiedział Napoleon szyderczym to­nem. - Ten cudowny środek do wdychania nie zabije cię. On się nazywa gaz łzawiący. W naszym arsenale znalazłem cały karton pojemników z tym preparatem. Kto mógł przypuszczać, że zadziała aż po tylu latach. No i niespodzianka! Prawdziwa niespodzianka! Choć nie wygląda na to, abyś był tym zbytnio uszczęśliwiony!

Napoleon zaśmiewał się z własnego dowcipu. Co robić! Palce Rikkiego były zwiotczałe, niemal bez czucia! Napoleon pochylił się i chwycił lewą ręką podbródek Rik­kiego.

- Potrzebujesz trochę powietrza, biedaku? Pozwól, że ci pomogę.

Szarpnął podbródkiem Rikkiego, otwierając i zamykając mu usta. Następnie uniósł twarz i wejrzał w jego napełnione łzami oczy.

Być może to tylko wyobraźnia, ale Rikkiemu zdawało się, że zielony płyn jakby tracił swą paraliżującą moc.

- Chciałbyś przejrzeć na oczki, nieprawdaż? - odezwał się Napoleon filuternie. - Szkoda. Sam bym chciał, abyś się roze­jrzał w sytuacji. Ale nie mogę sobie pozwolić na zwłokę. Dzielny Platon mógł przecież posłać innych Wojowników, by cię osłaniali...

Rikki koncentrował całą uwagę, by rozeznać się w pozycji Napoleona.

- A zatem musimy kończyć tę zabawę.

Napoleon uniósł rewolwer.

Rikki wyczuł, że Napoleon przykucnął tuż przed nim, usiłu­jąc lewą ręką otworzyć mu usta, tak więc jego twarz nie powin­na znajdować się zbyt daleko od twarzy Rikkiego. Ale gdzie jest jego prawa ręka? Rikki musi wiedzieć, gdzie...

Wtem lufa rewolweru wcisnęła się w usta Rikkiego.

- Czy masz jakieś ostatnie życzenie? - szydził Napoleon.

Rikki uformował prawą dłoń na kształt główki jadowitego węża.

- Ja bym sobie życzył, by mogli tu być Platon, Blade lub Hickok. Sądzę, że ty także. Sądzę, że posłużysz im przykładem. Pozostali powinni wiedzieć, że nie drgnie mi ręka.

Napoleon wiedział, że w każdej chwili może nacisnąć cyngiel, ale zawahał się, chcąc przedłużyć to upajające uczucie podniecenia widokiem bezbronnego i upokorzonego Rikkiego, to działało jak narkotyk.

Rikki-Tikki-Tavi był gotów do wykonania zmyślnej akcji, ale wpierw musiał uwolnić usta od lufy rewolweru. Usiłował otworzyć oczy, lecz pieczenie pod powiekami było nie do znie­sienia.

- Pozdrów ode mnie zaświaty, przyjacielu - znęcał się Na­poleon.

Rikki drgnął, jakby miał za chwilę zwymiotować. Krztusił się i kaszlał, wypluwając rewolwer wraz z zawartością żołądka wprost na Napoleona.

- Co to za...

Napoleon pospiesznie cofnął rewolwer w obawie, że Rikki wymiocinami zbryzga i sprofanuje jego uzbrojoną rękę i osobę. Nie przystoi wodzom ociekać rzygowiną...

Rikkiemu jakby przybyło sił, zapanował nad słabością. Stu­lił palce prawej ręki na kształt główki węża i silnym pchnię­ciem zaatakował krtań Napoleona

Wydawało się w pierwszej chwili, że chybił. Działał po omacku, ale do skutku. Okazało się, że utworzony z palców grot trafił wreszcie w przełyk Napoleona; Rikki wymacał tcha­wicę. Cios był celny, a chwyt skuteczny.

W tym momencie grzmotnął wystrzał rewolweru, tuż obok lewego ucha Rikkiego.

Rozgorzała walka. Napoleon charczał, łapiąc oddech. Wy­puścił z ręki rewolwer, chcąc uwolnić swą szyję z żelaznego okleszczenia.

Rikki-Tikki-Tavi był wciąż oślepiony gazem. Ale jego intui­cja dawała mu przewagę. Dopadł karku Napoleona i skutecznie panował nad szaleńcem. Jeszcze chwila, a pozbawi go życia.

Dlaczego tego nie uczynił? Litość?

Pomylił się w ocenie sytuacji.

Napoleon zdołał sięgnąć po rewolwer.

Na nic zdała się próba odebrania mu broni. Lewy bok Rik­kiego rozharatał gromki pocisk.

Usiłował stawiać opór, odpychając rękę Napoleona poza li­nię strzału: druga kula nie osiągnęła celu. Padł trzeci strzał.

Rikki poczuł ostry ból w okolicy karku. A więc znów obe­rwał. To cud, że jeszcze żyje.

Siłą woli bronił się przed utratą świadomości. Zachwiał się, ale zdołał zebrać wszystkie swoje siły. Ponowił atak. Padł na­stępny strzał, na szczęście chybiony. Rikki rzucił się na Napo­leona, taranując go swym ciałem. Padli obaj na ziemię, kotłując się w śmiertelnych zapasach. Rewolwer upadł na trawę. Rikki wykorzystał tę przewagę i usiłował wbić dwa rozczapierzone palce w oczy wroga. Nie zdołał osiągnąć celu. Tracił przyto­mność. Przed oczami zafalowała noc. Nie był w stanie ruszyć ani ręką, ani nogą.

Wchłonęła go obezwładniająca ciemność.

23.

- Ty to nazywasz planem ucieczki? - zadrwił Wally.

Wally stał na środku celi, nerwowo manipulując rękami. Hickok zaglądał przez dziurkę na korytarz. Strażnik znajdo­wał się około piętnastu stóp na prawo.

Nadchodziła straż z pożywieniem, słychać było ich głosy, żarty i śmiechy.

Hickok wyjrzał na zewnątrz. Szli już w kierunku ich celi. Teraz albo nigdy!

Hickok stanął w kącie za drzwiami. Shane był całkowicie zrelaksowany, spokojnie trzymał ręce w kieszeniach.

Ten dzieciak jest naprawdę dobry - pomyślał Hickok. - Może awansuję go do rangi Wojownika, gdy wrócimy do Domu?"

Wally natomiast był niesamowicie spięty, patrzył bez prze­rwy na drzwi, to na kubeł z odchodami; na kubeł, na drzwi, na drzwi i na kubeł...

Wally próbował kontrolować swoje nerwowe odruchy, tłu­macząc sobie, że robi to dla swoich najbliższych. Usłyszeli głos strażnika:

Zbliżyli się do celu. Strażnik otworzył drzwi.

Hickok stał teraz dokładnie tuż za nim. Kret z tacą wszedł do środka, zwracając się do Wally'ego:

Gdy strażnik wychodził, Shane odezwał się do niego:

Tęgi spojrzał na kumpla.

- Wygląda na to, że będziemy mieć tu kłopoty, Frank.

Frank wszedł szybko do celi, a strażnik zwany Szpicbródką, stanął w drzwiach, obserwując więźniów. Frank zatrzymał się obok Shane'a i przyłożył mu pistolet do skroni.

- Teraz! - krzyknął Hickok, gdy przekazywali sobie miskę.

W celi zawrzało. Wally chlusnął w twarz strażników całą zawartością wiadra z odchodami, a kibel zasadził tęgiemu na głowę. Shane podciął Frankowi nogi, powalił na ziemię i ode­brał mu broń.

Trwało to sekundy. Strażnicy byli tak zaskoczeni nagłą akcją, że nawet nie próbowali stawiać oporu; przecierali oczy z brudów i zdziwienia...

Hickok zajął się Szpicbródką. Gdy ten chciał ruszyć swoim kumplom na ratunek, Hickok pchnął ciężkie drzwi, które starano­wały strażnika i rzuciły go na ziemię. Wskoczył na niego i obezwładnił. Zabrawszy broń, stuknął go po trzykroć kolbą w głowę i rozejrzał się dookoła.

Dwóch pozostałych strażników dogorywało na zapaskudzo­nym klepisku. Shane trzymał nad nimi marlina 1984, a Wally rewolwer High Standard Double Action.

- Widzisz! - Hickok zwrócił się do Wally'ego. - Tak jak ci mówiłem: to był zimny prysznic...!

Wally patrzył na Kretów, nie dowierzając własnym oczom.

- I ty mówisz, że takie rzeczy to dla ciebie ciastko z kremem?

Hickok pokiwał twierdząco głową.

Podszedł do drzwi i rozejrzał się w obydwie strony. Korytarz był pusty.

Hickok zwrócił się do Wally'ego:

Wally zamknął oczy i myślał przez chwilę.

Wally prowadził ich z tunelu w tunel. Były małe, wąskie i ciemne. Uśmiechali się do wszystkich napotykanych Kretów. Mijały godziny.

Wally już o nic więcej nie pytał, tylko szedł dalej.

- Uwaga, strażnik - wyszeptał Wally.

Znajdowali się w jakimś większym, jasnym tunelu. Z karabinem na ramieniu zmierzał w ich kierunku zwalisty ogorzały Kret. Cała trójka przygotowana była na najgorsze.

- Dobry wieczór - powitał ich kwaśno strażnik. - Łeb pęka od tych przeciągów - burknął i poszedł dalej.

- Cześć! - odpowiedzieli chórem.

Kamień spadł im z serca.

Tunel ciągnął się w nieskończoność.

- Jak daleko jeszcze? - zapytał zmęczony Shane.

- Wygląda na to, że już niedaleko - odpowiedział Wally. - Musimy dojść do głównego skrzyżowania, a potem...

Minęli jeszcze dwa zakręty i ujrzeli wreszcie to skrzyżowa­nie. Zbiegało się tu pięć innych tuneli, którymi podążali miesz­kańcy podziemi, załatwiając swoje krecie sprawy.

Wally stał przez chwilę i zastanawiał się.

- Dobrze. A teraz powiem, co zrobimy.

Hickok z detalami nakreślił plan.

Skręcili w pierwszy korytarz na prawo; był dobrze oświetlony. Wartę trzymało dwóch strażników.

- Najwidoczniej - zauważył Hickok - Wilk nie spodziewa się nieproszonych gości.

Wyższy strażnik zauważył ich pierwszy.

Odwrócił się, mając zamiar otworzyć drzwi, lecz wrócił, przyglądając się skórzanej kurtce Hickoka.

- Poczekaj chwilę, tak... to ubranie... Słyszałem o tobie. Przecież ty jesteś...

Hickok zaatakował go, zanim tamten zdążył dokończyć. Klęcząc na nim, przyciskał karabin do szyi.

- Jedno słowo - szeptał - a twój mózg znajdzie się na tych drzwiach. To samo dotyczy twojego przyjaciela.

Drugi strażnik sięgał do kabury swego pistoletu.

- Nie rób tego! - wrzasnął drągal. - On mnie zabije!

Wally posłusznie przejął jego rolę.

- Ubezpieczajcie te drzwi, dopóki nie wrócę - powiedział Hickok, oglądając się przez ramię.

Ostrożnie otworzył drzwi i wśliznął się do środka. Wally spojrzał z przerażeniem na Shane'a. Chłopak znajdo­wał się w tej samej pozycji co on.

Wally potrząsnął głową.

- Ja myślałem, że tacy już wyginęli.

Hickok, już zza drzwi, usłyszał słowa Wally'ego i uśmiech­nął się.

Rozejrzał się dookoła. Po lewej stronie, oparty o ścianę stał navy arms henry carbine. Zmienił natychmiast zdobyczną broń na swego henry'ego i dźwigając go radośnie, ruszył dalej.

Teraz jedyną rzeczą, która go uszczęśliwi, będzie uratowa­nie Sherry.

Był w przedpokoju. Zza drzwi po prawej stronie dochodziły głosy. Hickok podszedł bliżej i lekko je uchylił.

- Myślisz, że jesteś bardzo sprytna, ale ja i tak cię posiądę. Wcześniej czy później.

To był głos Wilka.

- Tylko spróbuj, a odgryzę ci twój nos!

Hickok wyszczerzył zęby. Sherry jest bojowa jak zawsze!

Pokój, w którym odbywała się rozmowa, był wypełniony różnymi rzeczami pochodzącymi z grabieży. Nic tu do siebie nie pasowało. Na środku stało olbrzymie łóżko, pokryte purpu­rową narzutą. Wzdłuż niego leżał Wilk, podparty czterema du­żymi poduszkami.

- Chodź tu, moja droga, zabawimy się trochę.

Sherry stała tyłem do Hickoka. Ubrana była w jedwabną długą koszulę na ramiączkach.

- Nie słyszałeś, co ci powiedziałam? Nie zaciągniesz mnie do łóżka w żaden sposób.

Wilk uśmiechnął się jak gigantyczny kot, sposobiący się do skoku na ofiarę, która wpada w jego pazury.

Nagle w drugim końcu pokoju otworzyły się drzwi i wszedł Goldman.

- Jakie są twoje rozkazy, panie?

Goldman był nie uzbrojony. Hickok otwierał drzwi coraz szerzej.

- Ta dziewczyna odmówiła zaszczytu spania ze mną - majestatycznie oświadczył Wilk. - Rozbierz ja więc i zwiąż rę­ce.

- Jak sobie życzysz, panie - odpowiedział Goldman.

Goldman zbliżył się do dziewczyny i zagrzmiał:

Położył ręce na jej ramionach i próbował zrzucić koszulę.

Wilk ostrożnie rzucił broń na podłogę.

- Sherry, teraz chodź tutaj i podnieś broń - mówił Hickok, nie spuszczając oka ani z Wilka, ani z Goldmana.

Dziewczyna wykonała dokładnie polecenie i stanęła obok niego.

Hickok przerwał, patrząc na Wilka.

Wilk popatrzył z niedowierzaniem.

Wilk uśmiechnął się pod nosem.

Hickok nie rozumiał, o co mu chodzi. Przez dłuższy czas nie zwracał na niego uwagi, zajęty rozmową z Wilkiem.

Spojrzał w jego stronę. Goldman trzymał w ręku rewol­wer... pyton.

Goldman wystrzelił, jednak Hickok przeskoczył na drugą stronę sypialni i uniknął kuli.

Zanim Goldman zdążył się odwrócić, Hickok przyłożył mu broń w brzuch, naciskając spust. Kret upadł na podłogę. Krew trysnęła we wszystkie strony, pozostawiając ślady nawet na łóżku Lidera.

Hickok podszedł do ciała i podniósł rewolwer. Zważył go czule w dłoni.

- Pozwól, że ci coś powiem. Tak jak już mówiłem, wierzę ci, ale muszę mieć pewność. Nie wiem, czy potraktowałeś po­ ważnie tę sprawę, o której niedawno mówiłem. Otóż powinie­neś wiedzieć coś jeszcze. Trolle na pewno was tu pod ziemią nie znajdą, ale jest pewna grupa, która już wkrótce się o was
dowie. Oni nazywają się Wypatrywacze. Mają doskonałe szpiegowskie urządzenia. Dlatego jest wam potrzebna przyja­zna grupa, na przykład Rodzina, która nauczyłaby waszych wojowników i ludność poradzić sobie z takim nieprzyjacielem. Możesz na nas liczyć - skończył Hickok.

- Przemyślę wszystko, co powiedziałeś - obiecał Wilk.

W tym momencie podeszła do niego Sherry.

Shane i Wally pilnowali teraz trzech Kretów.

- Ten jeden przyszedł tu z kolacją - poinformował go Wal­ly, wskazując na nowego.

Hickok uśmiechnął się.

Shane popchnął strażników, a Wally zatrzasnął za nimi drzwi.

- Uciekłeś z celi? - z niedowierzaniem zapylił Sylwester. - Nikt inny tego przedtem nie zrobił.

Hickok położył mu dłoń na ramieniu.

Hickok wszedł do przedpokoju.

W przedpokoju stali gotowi do ucieczki Shane, Wally i Sherry.

Bez problemu znaleźli tunel, który pokonali w ciągu dzie­sięciu minut.

- Powietrze pachnie słodko - zachwyciła się Sherry, oddy­ chając głęboko.

Niebo usiane było mnóstwem gwiazd.

Mężczyzna pokręcił przecząco głowo.

Wally wziął do ręki karabin, pistolet przymocował do pasa i zniknął za drzwiami.

- Na to wygląda - bąknął pod nosem. Cholera, jak mógł być tak naiwny?

„Wilk - dekukował Hickok - musiał jakimś sposobem po­wiadomić strażników, szybciej niż się tego spodziewaliśmy. Niezły z niego cwaniak".

Krety zaczęli wychodzić zza drzew. Było ich dziesięciu.

Jeden z nich prowadził Wally'ego.

Hickok przybliżył się nieco do Sherry. W tym momencie padło kilka strzałów.

- Mówiłem przecież, żeby się nie ruszać - wyjaśni! Wysoki Kret.

Sześciu miało karabiny, reszta rewolwery.

- Rzucić broń! - krzyknął rozwścieczony żołnierz. - Nie będę drugi raz powtarzał.

Sherry uklękła i położyła swoja broń na ziemi. Shane wypu­ścił z ręki karabin i sięgnął po pistolet.

- Kiedy dam ci znak - szepnął do niego Hickok - podrzu­cisz swoją broń do góry.

Shane wyciągnął pistolet i przełożył go do prawej ręki.

Shane kątem oka zerknął na niego.

Kret zwrócił całą swoją uwagę na lecący pistolet.

Hickok tylko na to czekał. Sięgnął po swój miotacz kul i ce­lował w każdego po kolei. Pierwszy upadł dryblas, za nim ten, który stał po prawej stro­nie. Sherry przyłączyła się do walki, widząc, że Krety zaczynali się bronić.

Sięgnęła po swój karabin i zaczęła strzelać. Siła wystrzału cofnęła ją trochę do tyłu, ale cel został trafiony i jeden z napa­stników padł na ziemię. Pozostałymi zajęli się już Hickok i Shane. Krety padali jeden po drugim, jak muchy.

Cała akcja trwała kilkanaście sekund.

Nagle zapanowała cisza.

Hickok rozglądał się jeszcze, czy nie ma jakiegoś żyjącego przeciwnika.

- Ze mną też wszystko w porządku - odezwał się Shane.

Tylko Wally leżał wciąż na ziemi, z rękami związanymi na plecach.

- Możesz wstać - powiedział do niego Hickok. - Lepiej bę­dzie, jak weźmiesz tę broń. Możesz spotkać ich znowu.

Wally wziął broń.

24.

To święto pozostanie długo w pamięci Rodziny. Blade i Geronimo, Gremlin i Gwiazdka przybyli do Domu, wyprzedzając o dzień Hickoka, Sherry i Shane'a.

Platon ogłosił, że jest to specjalne święto dla uczczenia ich powrotu. Był z nich naprawdę zadowolony. Wszak poczynili wiele obserwacji na temat Wypatrywaczy, a przede wszystkim przywieźli sprzęt, który Geronimo znalazł w szpitalu w Kalispell. Teraz będzie można prowadzić rzetelne badania nad przedwczesnym starzeniem. Wszyscy byli zaszokowani wido­kiem Gremlina, ale wkrótce zaakceptowali go. Szczególnie dzieci. Biegały za nim wszędzie, zadając mu niesamowitą licz­bę pytań.

Geronimo trafił w ręce Uzdrowicieli, którzy go opatrzyli, obadali, a następnie łaskawie pozwolili mu na to, by uczestni­czył w zabawie.

Jenny nie wypuszczała z ramion Blade'a.

Tylko Shane został nazbyt ostro potraktowany przez ojca i starszyznę, ale gdy Hickok opowiedział o jego odwadze, udo­bruchali się, biorąc pod uwagę jego wiek.

Nadine, żona Platona, wzięła pod swoje skrzydła zagubioną Gwiazdkę.

Brakowało tylko jednej osoby.

Około północy cała trójka: Geronimo, Blade i Hickok poszli do bloku C, gdzie leżał Rikki.

Uniósł się z polowego łóżka i spojrzał na wchodzących do sali Wojowników Triady Alfa.

Hickok stał już jedną noga na korytarzu.

Wybuchnęli śmiechem.

Hickok przesłał im piorunujące spojrzenie.

- Dzięki, ale jestem pewien, że w tej sprawie poradzę sobie sam. Ciastko z kremem! A jeśli nie, to krzyknę na pomoc - za­żartował.

Hickok odwrócił się i wyszedł na dwór, wdychając zimne orzeźwiające powietrze nocy.

Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich - przypomniał so­bie słowa przyjaciela i pomyślał, że wkrótce staną się one ha­słem przewodnim Wojowników Rodziny. Potem przyszło mu do głowy inne zdanie, które widniało na jednej ze ścian w domu jego rodziców.

Po raz pierwszy docenił ich sens i znaczenie.

Wszędzie dobrze, w Domu najlepiej.

Formatowanie i korekta tekstu - Bogusław P. Marcela

59



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Robbins David Cień zagłady 04 Kto zagraża kalispell
Robbins David Cień Zagłady 05 Szarża na Dakotę
Robbins David Cien zaglady 3 Pomscic blizniacze miasta
Robbins David Cień zagłady 01 Fox twierdza śmierci
Robbins David Cień zagłady 03 Pomścić bliźniacze miasta
Robbins David Cień zagłady 01 Fox twierdza śmierci
Robbins David Cień zagłady 06 W sidłach dyktatora
Robbins David Cień zagłady 02 Rozkaz zabić Arlę
David L Robbins Endworld 04 The Kalispell Run
David L Robbins Endworld 23 Yellowstone Run
David L Robbins Endworld 24 New Orleans Run
David L Robbins Endworld 07 Armageddon Run
David L Robbins Endworld 05 Dakota Run
David L Robbins Endworld 16 Miami Run
David L Robbins Endworld 25 Spartan Run
David L Robbins Endworld 02 Thief River Falls Run
David L Robbins Hell O Ween

więcej podobnych podstron