DAVID ROBBINS
KTO ZAGRAŻA KALISPELL?
Tytuł oryginału
Endworld. The Kalispell Run
Redaktor
Józef Foromański
Przekład uzupełnił i poprawił Jacek Kotlica
Ilustracja © Maciej Olender Piotr Maria Górny
Projekt i opracowanie graficzne Agnieszka Wójkowska
Copyright © 1987 by David Robbins
by ARRANGEMENT WITH DORCHESTER
PUBLISHING CO., INC.,
NEW YORK CITY, U.S.A.
© Copyright for the Polish edition
by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL
GDAŃSK 1993
Printed and bound in Germany
Wydanie I
ISBN 83-7075-42l-x
Rozdział I
Trzej mężczyźni siedzieli w pobliżu ogniska. Rozmawiali ściszonym głosem, bezmyślnie
patrząc na białowłosą dziewczynę, która przygotowywała dla nich wieczorny posiłek. Cała
trójka miała na sobie tuniki i prymitywnie pozszywane okrycia z niedźwiedziej skóry. Wszyscy
byli brudni, zarośnięci, ich brody stwardniały od kurzu i potu, a zaniedbane i śmierdzące ciała
przywykły już do braku wody. Najwyższy z nich był u-zbrojony w piętnastopociskowy karabin
Glenfield, model 15. Najstarszy trzymał topór, a najmłodszy długą włócznię z grotem solidnie
zaostrzonym i hartowanym w gorącym popiele.
-
Nie mogę obliczyć – powiedział najmłodszy do swoich kompanów – gdzie oni wszyscy
mogą być?
Najwyższy potrząsnął głową.
-
Szukamy i szukamy. Jeżeli nie zdemaskują się w tym tygodniu, pójdziemy dalej na
wschód.
-
Dlaczego na wschód, Grand? - odezwał się najstarszy. Grand spojrzał na niebo zasypane
gwiazdami.
Zima przyjdzie jeszcze w tym miesiącu. Jestem zmęczo ny zimnem. Słyszałem, że na wschodzie
jest cieplej.
A co z nią? - Najmłodszy wskazał kciukiem kobietę.
A jak myślisz? - zapytał Grand. - Najpierw się z nią za bawimy, a potem... zabijemy, tak jak całą
resztę.
Mam nadzieję, że będzie wesoło – dodał najmłodszy, ob lizując znacząco wargi.
Ja też! - zarechotał najstarszy.
Biała kobieta, krzątająca się przy posiłku, nie pasowała do nich zupełnie. Choć jej szczupła i
gibka sylwetka przyodziana
była w łachmany, zachowywała się z godnością i okazywała opanowanie, na przekór jej
ciężkiemu położeniu.
Ślady zadrapań i rany pokrywające jej ciało oraz duża pręga pod okiem zdradzały cierpienia,
jakie musiała z pewnością przejść. Mimo to bacznie, lecz z wielką ostrożnością śledziła każdy
ruch mężczyzn. Kiedy podchodziła do nich z parująca potrawą, poczuła ostre ssanie w żołądku.
Była bardzo głodna, jednak nie dała po sobie tego poznać, aby nie dać satysfakcji tym
potworom.
Rusz się, krowo! - wrzasnął Grand.
Jesteśmy głodni – dodał najstarszy. - Dawaj to szybko! Zielone oczy Sherry zabłysnęły.
„Podam im to z przyjemnością, wszystko jest w porządku” - pomyślała.
Minęła pobliskie ruiny i podeszła do nich, trzymając gotową potrawę. Grand rzucił się w jej
stronę i wyrwał gorący garnek. Nie mogąc go utrzymać, rozlał kilka kropli na ziemię. Wściekły,
że poparzył sobie palce, wrzasnął:
-
Zedrę z ciebie skórę, ty nieszczęśnico! - Złapał ją silnymi łapami i przyciągnął za bluzkę
do swego cuchnącego ciała. - Zrobiłaś mi za mało żarcia, które w dodatku jest gorące! Na co
jeszcze czekasz, ty kompletna idiotko?!
Sherry, zapominając się, szybko odpowiedziała:
-
Przecież dopiero co zdjęłam z ognia... kompletny idioto! Grand nie spodziewał się
takiego zuchwalstwa, rzucił się na
nią i jednym ciosem powalił na ziemię, tak że dziewczyna padła u jego stóp.
Zapominam, że jestem głodny. Świetna zabawa! - Pod ciągnął swą tunikę powyżej kolan.
Nie lubię komuś psuć zabawy – wtrącił nagle jakiś głos. - Ale nie sądzę, abyś chciał spotkać się
ze swoim Stwórcą w tak brudnych łachmanach.
Patrzcie! - wymamrotał najmłodszy z trójki z niedowie rzaniem.
Nowo przybyły stanął po drugiej stronie ogniska, akurat naprzeciwko nich. Był to wąsaty
blondyn, ubrany w kurtkę z jeleniej skóry i mokasyny. Dwa rewolwery zwisały zawieszone na
pasie wokół jego bioder.
Grand zamarł na jego widok.
Gdzie oni są? - zapytał nowo przybyły.
Kto? - Grand odpowiadając pytaniem, przesunął się do niego o krok.
Zauważył, że ręce blondyna spoczywają na rewolwerach. Błysk ognia oświetlił lśniącą między
jego palcami broń.
Nie jestem w nastroju do zabawy, przykro mi! - krzyknął przybysz. - Pytam jeszcze raz, gdzie
oni są?
Kto? - Grand powtórzył pytanie, jakby zmieszany tym, że udaje, iż nie wie, o kogo chodzi.
Trzymając glenfielda w lewej ręce, czuł się pewniej.
Jesteś Trollem – oświadczył obcy.
To kłamstwo! - wrzasnął najmłodszy Troll, na którego ramieniu przewieszona była włócznia. -
To kłamstwo – powtó rzył, zbliżając się w złych zamiarach do nowo przybyłego.
Grand spojrzał na ręce blondyna, w których rewolwery pojawiły się szybciej, niż to zauważył.
Dwa strzały padły jednocześnie i najmłodszy Troll upadł. Trysnęła krew. Grand wstrzymał
oddech, obawiał się ruszyć nawet powieką. Obcy schował broń równie szybko, jak ją wyciągnął.
Tak więc, jak mówiłem – kontynuował blondyn -jeste ście Trollami. Jeżeli wy przetrwaliście, to
inni też uszli z ży ciem. Więc gdzie oni są?
Przeżyliśmy? - najstarszy Troll zapytał ze zdziwieniem. - Co to znaczy przeżyliśmy?
Rozumiem, nie było was tutaj, kiedy kilku moich przyja ciół i ja natrafiliśmy na wasze siedlisko.
Nie rozumiem, o co chodzi? - mamrotał przestraszony Troll, patrząc na Granda.
-
To znaczy, że zabiłeś ich wszystkich? - Grand nie mógł w to uwierzyć.
-
Nie wszystkich – odpowiedział z ironią obcy. - Wy prze trwaliście.
-
Ale nas tutaj nie było – stwierdził Grand.
-
Zgadza się. Ja pytam, gdzie są ci, którzy uciekli, gdzie jest tych kilku tubylców, których
poszukuje?
Nowo przybyły przesunął się w stronę ogniska.
-
Nie wiem – wymamrotał Grand. - My także ich nieustan nie szukamy.
Sądzisz, że ci uwierzę?
On mówi prawdę – powiedziała Sherry, pozostając wciąż na ziemi.
Obcy spojrzał na nią.
Ty też bierzesz udział w ich grze?
Nienawidzę ich tak samo jak ty...
Założymy się! - odrzekł nowy, niespodziewanie przery wając Sherry.
Ale ja wiem, że oni mówią prawdę – starała się go prze konać. - Szpikują mnie tabletkami, od
momentu kiedy zaczęli szukać kryjówki tamtych. Od kiedy wróciliśmy do Fox, nie znaleźliśmy
nikogo.
Jak długo cię trzymają? - z zaciekawieniem spytał obcy.
Ponad dwa tygodnie – odpowiedziała, spoglądając na Granda.
Skrzywdzili cię? - Głos nowego jakby złagodniał, zdra dzając współczucie.
Sherry bała się odpowiedzieć. Ale wystarczyło spojrzeć na jej twarz pełną bólu i oczy, w których
zamigotała łza, aby zrozumieć, ile przeszła.
-
Urozmaicali ci życie, co?
Obcy ruszył w stronę Granda i pozostałych.
-
Jeżeli nie wiecie, gdzie odeszła reszta, to przynajmniej ułatwicie mi ich odnalezienie.
Co chcesz zrobić? - nerwowo zapytał Grand.
Leż na ziemi! - blondyn krzyknął do dziewczyny. - Mam cię na muszce, przeturlaj się w ich
stronę i tam wstań – rozka zał.
Sherry posłuchała go.
A teraz – obcy powiedział do Trolli – następny krok bę dzie waszym ostatnim. Ruszycie się, gdy
ja wam na to pozwolę.
Co będzie, jeżeli odwrócimy się i odejdziemy? - Grand zapytał dosyć pewnie.
Strzelę wam w plecy – odparł zdecydowanie.
Grand spojrzał na kumpla stojącego obok. Najstarszy Troll kreślił kółka lewą nogą wokół
ogniska, unosząc lekko swój topór. Nowy cały czas się kręcił.
Jak się nazywasz? - zapytał Grand, a jego prawa ręka po wędrowała w kierunku spustu
glenfielda. Komora z nabojami była pełna.
Hickok.
Ach tak, Hickok – Grand udawał, że coś sobie przypomi na, próbując odwrócić jego uwagę. -
Nie mogę uwierzyć, że większość moich braci Trolli zginęła. Co zrobiłeś z Saxonem? Co się z
nim stało?
Mój przyjaciel odciągnął go od jałówki – uciął obcy, wciąż nie zwracając uwagi na to, co się
stało.
Grand i jego kompan odsuwali się delikatnie od ognia i byli już prawie o krok od obcego.
Może moglibyśmy powrócić do twoich łask? - zapytał Grand złośliwie.
Skończ już z tym! - Hickok był zniecierpliwiony. - Znu dziłem się.
Grand spojrzał na Trolla i dał mu znak głową. Obaj ruszyli, aby obezwładnić obcego. Hickok w
końcu to zauważył. Sięgnął po broń. Kolt pyton był przyjemnie zimny; starym zwyczajem
obrócił go kilka razy na palcu i wycelował pomiędzy oczy najstarszego Trolla. Ten cichutko
osunął się na ziemię. Hickok
opuścił broń, ale zaraz uniósł ją znowu. Zauważył, że Grand sięgał po swojego glenfielda.
Przybysz strzelił jeszcze raz. Tym razem do Granda.
Mężczyzna znieruchomiał. Jego twarz zbladła, a ręce ze-sztywniały.
-
To za Joannę – powiedział z satysfakcja Hickok, stojąc nad Grandem.
Stał tak i patrzył, jak z prawego kącika ust wypływa mu krew.
Nie! Proszę! Nie rób tego!
To za Joannę – Hickok powtórzył z wściekłością.
Nie – prosił Grand.
Hickok zignorował jego błagania. Przyłożył lufę rewolweru do głowy Granda, bardzo powoli
naciskając spust.
Oczekiwanie na niechybną śmierć, przedłużało się w nieskończoność. Wreszcie Hickok strzelił.
Widok był wstrząsający: głowa Trolla wyglądała, jakby roztrzaskał ją młot kowalski. Jeszcze
chwilę leżał, szarpany śmiertelnymi konwulsjami. Rewolwerowiec roześmiał się z zadowo-
leniem i szybko wsunął kolty w paradne olstra.
Wokół panowała cisza. To była dla Hickoka ciężka noc. Podszedł na moment do ogniska,
obszedł je, po czym skierował się na wschód.
Poczekaj! Mężczyzna zatrzymał się.
Hej! Hickok! - wrzasnęła Sherry. - Zabierz mnie. Obcy uśmiechnął się tylko, jakby z
politowaniem.
Potępiasz mnie – powiedziała dziewczyna. Podbiegła do niego i chwyciła za ramię.
Weź mnie z sobą. Spojrzał na nią z irytacją.
Chcesz czegoś ode mnie? - zapytał, nie ukrywając złości.
Co, do diabła, się z tobą dzieje?! - krzyknęła.
-
A co dzieje się z tobą? - odpowiedział pytaniem, wyzwa lając się z jej uścisku.
Zaczął się powoli oddalać.
Jesteś taki sam jak oni.
Muszę załatwić porachunki – poinformował ją.
Dlatego odmawiasz pomocy kobiecie, która nie wie, gdzie jest, i nie ma dokąd pójść? - zapytała
go.
Mężczyzna zatrzymał się. Zmierzył ją wzrokiem.
Wątpię, czy jesteś z tych kobiet, które potrzebują pomocy.
Weź mnie z sobą, a będziesz mógł żądać, czego zechcesz.
-
Zmieniła ton na bardziej czuły i podeszła do niego bliżej.
-
To znaczy, że oferujesz mi siebie? - powiedział z obrzy dzeniem.
Jego słowa rozgniewały Sherry.
Przepraszam – powiedziała. - Ale musisz zrozumieć, w jakiej sytuacji się znalazłam. Nie chcę
stąd odejść sama. Po myślałam, że jeśli zaofiaruję ci moje ciało, to ty, ty...
Źle pomyślałaś – odpowiedział pewnie.
Przepraszam. Źle cię osądziłam. - Sherry była zdenerwo wana.
Czy zaoferowałaś swoje ciało również parszywym Trollom?
-
zapytał Hickok.
Drgnęła, poczuła się tak, jakby ktoś uderzył ją w twarz. Zacisnęła wargi i jednym tchem
wyrzuciła to z siebie:
-
Wzięli, co chcieli! Oni... - nie dokończyła. Walczyła z sobą, przechodziła ciężką próbę.
Dwa dni bez
jedzenia, połączone ze sposobem traktowania jej przez Trolli, sprawiły, że była u kresu sił.
-
Myślę, że najlepiej będzie, jeśli odejdę – powiedziała drżącym głosem.
Nagle zrobiło jej się słabo.
Hickok złapał omdlewającą Sherry i zaniósł w pobliże ogniska. Delikatnie położył drobne ciało
na trawie i dotknął jej twarzy, która wciąż była piękna.
-
Przypominasz mi kogoś – powiedział bardzo cicho. - Ale ostatnio każda kobieta
przypomina mi ja.
Nagle przypomniał sobie kobietę o imieniu Berta. Była żołnierzem Nomadów w Bliźniaczych
Miastach.
„Ona nie jest tak piękna, ale jest odważna – pomyślał. - Ty masz wygląd, ale zastanawiam się, co
zresztą... „
Sherry, powracając do przytomności, jęknęła. Hickok zaśmiał się dobrodusznie. „Sądzę, że
pchnąłem moje śledztwo na niewłaściwy tor. Ale nie na długo. Postaram się spłacić mój dług
wobec niej”.
Było ciemno. Blask ognia delikatnie oświetlał ciało Sherry. Hickok zauważył jednak liczne rany.
Były paskudne. Ona potrzebowała pomocy. Stwierdził, że chyba ma talent do ratowania
pięknych kobiet z opresji.
Potrząsnął głową, spoglądając przed siebie.
-
Dlaczego ja?
Rozdział II
Setki mil na zachód pewien mężczyzna zastanawiał się, dlaczego musi zostawiać dom i
wyruszyć na tę wyprawę. Dlaczego musi znów rozstać się z ukochaną Jenny? Dlaczego Rikki
albo ktoś z Wojowników nie mogą go zastąpić tym razem?
Znał jednak odpowiedź. Żaden z nich nie miał takiego doświadczenia z FOKĄ.
Był to potężny mężczyzna o szerokich ramionach, czarnych włosach i szarych oczach. Nosił
zielony podkoszulek i zielone sfatygowane wojskowe spodnie. Na skórzanym grubym pasie
zawieszone były dwa noże Bowie, należące do jego ulubionego wyposażenia. Prowadząc
FOKĘ, unikał dziur i porozbijanych na drodze pojazdów. Znajdowali się na drugiej
amerykańskiej autostradzie, wiodącej na zachód.
Wehikuł był kuloodporny, skonstruowany z wytrzymałej plastikowej masy. Był potężny, szeroki
na dwie siopy i na cztery wysoki. Para unikatowych baterii, umocowanych na dachu, pobierała
energię słoneczną i napędzała pojazd. Nazwa FOKA była akronimem słów: Fotoelektryczno-
Ogniowa Kuloodporna Amfibia.
Mężczyzna za kierownicą zachwalał przezorność Kurta Carpentera nie wiadomo który już raz.
Kurt Caipenter, jeden z najbogatszych ludzi w północno-zachodniej Minnesocie, sponsor i
koordynator przedsięwzięć służących przetrwaniu w trudnych warunkach, wierzył, że w ten
sposób spłaca dług przyszłym pokoleniom.
Prace te miały służyć Rodzinie zamieszkałej na trzydziestu akrach ziemi, nazwanej Domem.
Kurt wybudował tu z pomocą
współwyznawców idei przetrwania, wiele budynków i obwarował teren dla bezpieczeństwa,
którego będą potreebowali po trzeciej wojnie światowej. Pragnął zapewnić Rodzinie warunki i
wpoić wolę przetrwania po wojennym koszmarze. FOKA bardzo się do tego przydawała. Pojazd
został zbudowany z wyobraźnią i zastosowaniem specyficznego montażu i pochłonął ogromne
pieniądze. Carpenter ukrywał ten cenny transporter w podziemnym schronie tak długo, jak to
było konieczne. Sto lat po Wielkim Wybuchu ci, którzy przetrwali, kontynuowali ideały
Rodziny, a ich aktualny lider -Plal on, wydobył FOKĘ i uruchomił ją. Plato zorganizował
wyprawę trzech Wojowników Rodziny, zwanych Triada Alfa. Triada miała pojechać do
Bliźniaczych Miast w nadziei, że uda im się odnaleźć miejsce, w którym ukryto lekarstwa i
narzędzia medyczne, tak bardzo teraz potrzebne. Rodzina cierpiała na przedwczesne starzenie,
wywołane skutkami Wybuchu. Platon był optymistą i sądził, że uda się zdobyć specyfiki, które
zapewnią członkom Rodziny przetrwanie. Triada Alfa szczęśliwie dotarła do Bliźniaczych
Miast, ale Wojownicy powrócili do domu bez lekarstw. Ich wyprawa zakończyła się
niepowodzeniem, lecz i szansę mieli niewielkie, z jednego choćby powodu: byli zbyt zajęci tym,
żeby w ogóle przetrwać.
Muskularny olbrzym zmarszczył brwi na wspomnienie Platona, który nie oszczędził mu
cierpkich słów po powrocie z wyprawy. To prawda, że był poturbowany i nie był w stanie do-
trzeć do wszystkich zakątków Minneapolis i St.Paul, aby odnaleźć lekarstwa. Jednak pozostali
dwaj Wojownicy, Gero-nimo i Hickok, nie byli tak ciężko ranni i mogliby się lepiej postarać,
gdyby tylko chcieli.
„Tę sprawę można było załatwić, gdybyś tylko naprawdę chciał i dostosował się do instrukcji,
Blade” - zabrzmiały mu w uszach słowa Platona.
Blade westchnął. Zdawał sobie sprawę z rzeczywistego powodu niewypełnienia tego zadania.
Ciężko znosił rozstanie ze
swoja narzeczoną, Jenny. Nikt nie wiedział również o tym, że Hickok chciał rozprawić się z
Trollami, winnymi śmierci jego Joanny. Geronimo, zraniony w tył głowy, wrócił do Domu, by
nadskakiwać Tęczy i jej córce, Gwiazdce.
„Geronimo. Hickok. Ja sam. Triada Alfa. Zmieniliśmy się w ciągu tych kilku miesięcy po
przybyciu z wyprawy” - rozmyślał Blade. Hickok przepełniony nienawiścią i chęcią zemsty na
barbarzyńskich Trollach. Geronimo był spokojniejszy niż zwykle, a Blade zastanawiał się,
dlaczego. Wiedział, że Geronimo był jedynym członkiem Rodziny, w którym płynęła indiańska
krew. Do tej pory Indianin był przekonany, że jest ostatnim z tego plemienia, który pozostał przy
życiu po Wielkim Wybuchu. Musiał doznać szoku, gdy dowiedział się, że wciąż żyją tysiące
Indian w Montanie, a może jeszcze gdzieś. Blade zastanawiał się, jakie mogą być następstwa
wyprawy do Bliźniaczych Miast. Po jakimś czasie Platon zaproponował im, aby spróbowali
zebrać się znowu. Lider Rodziny dał im dwa tygodnie na przygotowania następnej wyprawy do
Dwumiasta. Ale w ciągu tych dwóch tygodni wiele się zmieniło, zaszły nowe okoliczności, które
przeszkodziły im w wyjeździe. Chodziło o Shane’a, młodzieńca o ambicjach wojownika, który
odszedł, by poszukiwać Trolli. Następnej nocy zniknął Hickok, pozostawiając list wyjaśniający,
że wyruszył odszukać chłopca. Hickok chciał sam dopaść Trolli. Dopiero to dałoby mu
satysfakcję i udowodniło jego niesamowitą odwagę. Hickok w owym liście przepraszał za
odejście bez pozwolenia, ale nie mógł dopuścić, aby niedoświadczony Shane sam udał się na
poszukiwanie Trolli. Platon był z tego powodu wściekły. Blade dobrze o tym wiedział. Przez te
wszystkie lata zdążył go dobrze poznać. Uśmiechnął się do swoich wspomnień. Ileż to razy
przegrał z nim w walce na rękę? Tak więc nagła decyzja Hi-ckoka zniweczyła plany wyprawy
do Bliźniaczych Miast. Platon potrzebował trzech wojowników, a jeden z nich oddalił się bez
pozwolenia. Hickok był niezastąpiony ze względu na swoje
umiejętności. Triada Alfa nie mogła udać się w podróż, aż do jego powrotu. Mniej więcej w tym
czasie Geronimo urządził konferencję z Platonem i Starszyzna Domu. Tematem była: sytuacja
Indian.
Mówiła Tęcza i dziękowała za to, że przygarnięto ją do Rodziny; i o tym, jak Hickok uratował ją
z opresji i niebezpieczeństwa grożącego jej ze strony trzech mężczyzn w zielonych uniformach.
Wyjaśniła, że mężczyźni, których zabił Hickok, należeli do większego oddziału militarnego,
który ekstermino-wał Indian. Żołnierze ci zaatakowali rezerwat Płaskich Głów. Po ataku
żołnierzy większość Indian wycofała się do Kalispell, w rezerwacie zostało czterech
wojowników, ona i jej córka.
Wojownicy próbowali w brawurowy sposób zlikwidować przeciwników, ale było ich zbyt
wielu. Nie mieli szans w walce i zginęli. Tęcza i jej córka, Gwiazdka, uciekły i zostałyby pewnie
schwytane przez patrol, gdyby nie interwencja Hickoka. Podczas ucieczki Tęcza nabawiła się
zapalenia płuc z wyczerpania i głodu.
Podczas ich pobytu w Domu zdrowiem Tęczy zajęli się U-zdrowiciele. Opiekował się nią także,
raczej z powodów osobistych, Geronimo. Odwiedzał matkę i córkę regularnie, przywiązując się
do nich obu.
Blade zerknął we wsteczne lusterko FOKI: dwie Indianki z plemienia Płaskich Głów, matka i
córka. FOKA miała z przodu dwa skórzane fotele przedzielone konsolą.
Za siedzeniem kierowcy znajdowało się pomieszczenie przeznaczone do składania zaopatrzenia.
Tam je usadowił. Tęcza była typową Indianką, miała gęste czarne włosy i ciemne oczy. Nosiła
własnoręcznie zrobiony skórzany strój, ozdobiony na plecach realistycznymi motywami,
przedstawiającymi tęczę. Jej dwunastoletnia córka była dokładnym odbiciem matki.
Podczas swego przemówienia na konferencji, której znaczącym tłem była FOKA, Indianka
przedstawiła pewną propozycję.
Prosiłam was o spotkanie nie bez powodu – powiedziała Tęcza. - Muszę wrócić do Kalispell.
Błędem był mój wyjazd stamtąd. To zbyt daleko, abym próbowała sama przedostać się tam z
córką, ale wiem, że wasz wehikuł mógłby tego dokonać.
FOKA jest naszym jedynym środkiem transportu – pró bował ratować sytuację Platon. - Oprócz
koni. Nie możemy ryzykować utraty FOKI; używamy jej wyłącznie wtedy, gdy jest to
konieczne. Przepraszam, ale nie możemy spełnić twojej prośby.
Wysłuchaj mnie do korica – rzekła obiecująco Tęcza. - Zdaję sobie sprawę, jak wiele znaczy dla
was FOKA. Ale wiem także, jak bardzo pragniesz zdobyć potrzebne lekarstwa. Czy mam rację?
Platon uniósł lekko brwi.
-
Jeżeli pozwolisz, aby zabrano mnie z powrotem do Kali spell twoim wehikułem, wskażę,
gdzie można znaleźć potrzeb ne wam medykamenty – zaoferowała Tęcza.
Blade i Geronimo, uczestniczący w tym spotkaniu, spojrzeli po sobie. Blade zauważył, że Platon
podszedł do kobiety i spojrzał przenikliwie w jej czarne oczy, jakby chcąc się w ten sposób
upewnić, czy mówi prawdę.
Czy ty naprawdę wiesz, gdzie znajdują się lekarstwa?
Wiem – odrzekła pewnie Indianka.
Wybacz, ale nie wierzę ci – odpowiedział Platon.
Nie kłamię! - krzyknęła.
Nie miałem zamiaru cię obrazić – powiedział Platon. - Ale musisz zrozumieć, jak ryzykowna
może być ta decyzja. FOKA jest potrzebna Rodzinie.
Tęcza patrzyła przenikliwie piętnastu członków Rady Starszych, siedzących przy długim stole.
Najstarszy miał już czterdzieści pięć lat.
-
A co z waszym problemem? - zapytała wyczekująco. Nikt nie odpowiedział.
-
Geronimo powiedział mi o jeszcze jednym twoim proble mie – kontynuowała. -
Powiedział, że masz nadzieję znaleźć te rzeczy w Bliźniaczych Miastach. To miasto jest jedną
wielka ruina. Przez ostatnie sto lat walczyli o nie szaleńcy i barbarzyń cy. Miasto jest
zrujnowane i ograbione. Wszystko, co miało ja kąś wartość, zostało zniszczone albo
wywiezione.
Tęcza skierowała nagle swój wzrok w stronę Blade’a.
Ty tam byłeś. Powiedz, jakie macie szansę cokolwiek tam
odnaleźć?
Nie wiem – odpowiedział wymijająco Blade.
Bądź uczciwy – zignorowała bezmyślność jego odpowie dzi.
Blade spojrzał na Platona. Wiedział, co odpowie.
Musimy spojrzeć na tę sprawę realistycznie... Przyznaję uczciwie, nasze szansę są nikłe.
Widzisz! - zatriumfowała. - Jeżeli Triada Alfa wróci do Bliźniaków w tym samym składzie co
ostatnio, nie masz żadnej gwarancji, że znajdą to, po co ich wyślesz.
Dwumiasto jest naszą ostatnią deską ratunku – powiedział Platon zdeterminowany.
Mylisz się – oponowała Tęcza. - W Kalispell jest szpital i właśnie tam, a nie w Dwumieście
znajdziesz to, czego szu kasz.
Dlaczego szpital w Kalispell ma być w lepszym stanie niż w Bliźniaczych Miastach? - zapytał
Platon.
Tęcza czekała na to pytanie, bo wiedziała, że zna przekonującą odpowiedź. Uradowana
odpowiedziała:
-
Ponieważ rząd ewakuował całe miasto. Kalispell nie na wiedzały żadne gangi, które by
kradły i niszczyły. Odwiedza łam to miejsce kilka razy w młodości. Mogę powiedzieć jedno:
kiedy wrócę tam, szpital będzie wciąż stał na miejscu, a całe jego wyposażenie zastanę
nietknięte. Widziałam to wszystko na własne oczy. Mnóstwo sprzętu, który pokrył kurz i brud,
ale jest, na pewno jest!
Co wy na to? - zapytał Platon jakby dla formalności.
Armia z cytadelii Cheyenne nadal tam jest. Kalispell jest okrążone – informowała szczegółowo
Tęcza. - Oni utrudniają życie Indianom, ale jeszcze ich nie zaatakowali. Może na coś czekają?
Na te słowa Blade wstał i przemówił:
-
Wypatrywacze. Tak?
Jego reakcja wprowadziła Tęczę w zakłopotanie. Blade spojrzał na Platona i już wiedział, że
lider pomyślał o tym samym, co on.
-
Czy kiedykolwiek słyszałaś o Wypatrywaczach? - zapy tał Indiankę.
Potrząsnęła przecząco głową.
Wpadliśmy na ślad wojskowej organizacji w Thief River Falls – poinformował ją Blade. -
Ludzie z Bliźniaczych Miast nazywają ich Wypatrywaczami. Zastanawiam się, czy oni są
związani z...
Oni próbują zgładzić moich ludzi – powiedziała Tęcza, ucinając dyskusję.
Czy nadal podtrzymujesz wiadomości o szpitalu pełnym leków i sprzętu medycznego? - zapytał
ją Platon.
Będą tam, gdy przybędziemy – odpowiedziała stanow czo.
Hm... - Platon wygodnie oparł plecy na krześle, a lewą ręką pogładził swoją siwą brodę, co
oznaczało, że się zastana wia. - Czy mogłabyś teraz zostawić nas samych? Musimy prze
dyskutować twoją propozycję we własnym gronie.
Blade, pogrążony w myślach o Jenny, spojrzał na Geronimo, siedzącego w skórzanym fotelu i
studiującego szczegółowo mapę.
-
Jak wiele mil mamy do pokonania tym razem? - zastana wiał się głośno.
Geronimo miał na sobie zielony podkoszulek i spodnie uszyte ze starego wojskowego namiotu.
-
Właśnie usiłuję to obliczyć – odpowiedział.
Jego krępe ciało pochylone było nad mapa, lewą rękę zatopił w gęstwinie krótko obciętych
włosów. Był skoncentrowany.
To nie jest takie proste, jak wtedy kiedy jechaliśmy z Do mu do Bliźniaczych Miast.
Jak to? - zapytał Blade.
Bez problemu można obliczyć wszystkie dystanse z Do mu w północno-zachodniej Minnesocie
do Dwumiasta w połu dniowo-wschodniej Minnesocie, ponieważ obydwa miasta leżą w tym
samym stanie – wyjaśnił Geronimo.
Odległość wówczas wynosiła trzysta siedemdziesiąt je den mil. Ale nie tym razem – dokończył
swój wywód w my ślach i zabrał się z powrotem do studiowania mapy.
Dobrze, że nie ma z nami Hickoka – stwierdził żartobli wie Blade. - Zaproponowałby nam
zapewne, abyśmy wzięli z sobą więcej butów, bo zdaje się, że będziemy długo kluczyć, zanim
znajdziemy ten szpital.
Geronimo spojrzał na Blade’a.
Brakuje mi go – wyznał.
Mnie również – przytaknął przyjaciel.
Zaskoczyło mnie to, że Platon pozwolił nam wyruszyć bez niego – powiedział z zastanowieniem
Geronimo.
Myślę, że Platon nie przesadzał, kiedy stwierdził, że to jest sprawa nie cierpiąca zwłoki –
powiedział Blade.
W każdym razie – odezwał się Indianin – obliczyłem już odległość.
-
Słucham! - Blade skupił się na wyjaśnieniach przyjaciela. Geronimo zaczął tłumaczyć,
spoglądając na mapę:
-
Pojedziemy przez kilka stanów. Minęliśmy Minnesotę, teraz jesteśmy w Północnej
Dakocie, a następny stan to już Montana. Kierujemy się z autostrady 11. na 59. Następnie prze-
tniemy z amerykańską i zgodnie z mapą podążymy dwójką, która doprowadzi nas prosto do
Kalispell. Czy to nie wspaniałe?!
Jaka to odległość? - dopytywał się Blade.
W sumie to jakieś tysiąc sto mil – odpowiedział Geronimo.
Interesuje mnie, ile jeszcze mil mamy przed sobą, Einstei nie? - żartował Blade.
Geronimo uśmiechnął się.
-
Zgodnie z moimi kalkulacjami przejechaliśmy około czterystu sześćdziesięciu mil, to
znaczy, że musimy pokonać jeszcze sześćset sześćdziesiąt. Do tej pory nasza przeciętna
szybkość wynosiła około piętnastu mil na godzinę. Jedziemy półtora dnia. Jeżeli zdecydujemy
się kontynuować naszą po dróż siedem lub osiem godzin dziennie – wyjaśnił szczegółowo
-
dotrzemy do Kalispell w ciągu trzech dni. Może trochę wcześniej, jeżeli naliczyłem kilka
mil więcej, niż jest w rzeczy wistości.
Cztery czy pięć dni? - odezwała się z podziwem Tęcza z tylnego siedzenia. - Czy wiecie, jak
długo trwała ta podróż, kiedy szlam do Domu z waszymi ludźmi?
Jak długo?
Ponad dwa miesiące – odpowiedziała. - Oczywiście mu sieliśmy uważać na dzikie zwierzęta i
owrzodzone potwory.
Owrzodzone potwory? - zainteresował się Blade.
Wy te kreatury nazywacie mutantami – wyjaśniła Tęcza.
-
Przeklęte mutanty!
Blade nienawidził ich: jeden z nich uśmiercił jego ojca, poprzednika Platona.
Pochodzenie tych odrażających stworów było nieznane. Przypuszczano, że były efektem radiacji
i działania broni chemicznej użytej podczas Wielkiego Wybuchu. Prawdopodobnie kiedyś były
to normalne zwierzęta, które przeistoczyły się w karykatury stworzeń. Zgubiły sierść, ich skóra
pokryła się ropnymi wrzodami i pęcherzami. Stały się agresywne, żarłoczne i okrutne. Mutanty
atakowały wszystko, co żyło, unicestwia-
jąc nawet ludzi. Groźne było nawet ugryzienie, gdyż żółta ropa, dostając się do krwi ofiary,
zakażała ją nieodwracalnie.
-
Chciałbym cię zapytać o kilka spraw, które mnie intere sują – Blade zwrócił się do
Indianki.
-
Proszę pytaj, co chcesz wiedzieć? - odpowiedziała. Blade spojrzał w lusterko,
obserwując Gwiazdkę, zasypiają cą w ramionach matki.
Ona jest taka niewinna-zagadnął.
Tak... -odpowiedziała zamyślona.
Nigdy do tej pory nie mówiłaś o swoich ludziach – zaczął. - Na przykład nie wspominałaś nic o
swoim mężu.
A co chciałbyś... - zaczęła mówić, ale przerwał jej krzyk Geronimo.
Spójrz, Blade!
Natychmiast spojrzał na wskazane miejsce. FOKA stała na szczycie małego wzniesienia, a drogę
do niego przecinał ponad tuzin uzbrojonych żołnierzy.
Blade zaciągnął hamulec i transporter stanął w miejscu.
Po obu stronach drogi rosły wysokie drzewa.
Reszta wojowników wyłaniała się zza nich, powoli zbliżając się do pojazdu.
To jest pułapka! - krzyknęła przerażona Indianka. Blade zauważył, że otaczają ich również od
tyłu.
Psiakrew!
Rozdział III
Sherry obudziło przyjemne ciepło muskające jej twarz; słońce było już wysoko na niebie, a
wokół rozchodził się świergot ptaków. Wrzesień był wyjątkowo ciepły. Przyjemne uczucie
zakłóciło wspomnienie wczorajszej nocy. Zerwała się, ogarnięta strachem, że mężczyzna
zostawił ją samą. Spojrzała w stronę ogniska. Hickok siedział tam nadal, odpoczywał oparty o
skrzynię, na której leżała jego broń. Głowa zwisała mu bezwładnie. Spał. Pomyślała z ulgą, że
nie odszedł i nie zostawił jej samej. Nagle prawą ręką zahaczyła o małą skałkę, z której stoczyło
się z hukiem kilka kamieni. Hickok zareagował błyskawicznie, kierując broń w stronę, skąd
dochodził hałas. Ujrzał Sherry.
-
Ach, to ty – wymamrotał.
Opuścił henry’ego. Karabinek używany kiedyś przez marynarkę wojenną.
Kurt Carpenter zgromadził przezornie w arsenale Rodziny dużą ilość broni i amunicji. Kupował,
co się dało i gdzie się dało, także z demobilu; wszystko to naprawiał i powiększał arsenał.
Wojownicy mogli używać broni, jakiej chcieli, ale kolty pytony i henry, których pierwowzory
używane były przez pionierów w dawnej Ameryce, to była broń, którą Hickok cenił sobie
najbardziej. Władał nimi po mistrzowsku, cenił ich skuteczność i niezawodność.
Znowu mnie oszczędziłeś – zażartowała Sherry. - Ty na prawdę wiesz, jak mi sprawić
przyjemność.
Przepraszam, to z przyzwyczajenia – odrzekł.
Nie ma za co przepraszać – powiedziała.
Ależ jest za co – rzekł poważnie. - Nie jestem tu po to, aby spać. Wykonuje zadanie. Pierwszy
raz zdarzyło mi się coś podobnego podczas akcji. Nie spałem dwie doby, ale to nie jest
usprawiedliwienie.
Dla mnie w zupełności wystarczające – odpowiedziała stanowczo.
Jesteś głodna? - zapytał.
Mój żołądek zapomniał już, co to jest jedzenie, i przygo towuje się raczej do śmierci –
odpowiedziała.
Proszę. - Podał jej duży kawałek mięsa na nożu. Sherry urwała kawałek i z zachwytem
powąchała mięso.
Co to jest?
Zapachniało dziczyzną – rzekł Hickok. - To jest wszy stko, czym mogę cię poczęstować, dopóki
nie upolujemy cze goś innego.
To mi wystarczy – powiedziała, wbijając zęby w kawał mięsiwa.
Hickok zbliżył się do leżącego na ziemi Granda. Ukląkł nad nim i zaczął przeszukiwać mundur
Trolla, aż wreszcie natrafił na naboje.
Co ty robisz? - zainteresowała się Sherry; smakowity tłuszcz spływał jej po brodzie.
Czy ty w ogóle wiesz, jak to się trzyma? - zapytał Hickok, pokazując jej karabin, odzyskanego
glenfielda model 15.
Umiem strzelać. Mogę zademonstrować – odpowiedziała.
Dobra, jest twój.
Podał jej broń i zmierzył od stóp do głów. Jej bluzka była tak brudna, że trudno było się
domyślić, jakiego pierwotnie była koloru. Chyba... żółta. Dżinsy były w lepszym stanie.
Czy kieszenie są całe? - zapytał.
Mhm... -Usta miała pełne mięsa.
Czy te kieszenie nie mają dziur? - powtórzył.
Te? - Spojrzała na dżinsy. - Jedna z nich jest cała, ale druga, ta po lewej stronie ma dziurę, z
kolei ta druga...
Świetnie-przerwał jej.
Będziesz potrzebowała tej jednej kieszeni, aby schować amunicję.
Sherry zakołysała glenfieldem i wzięła naboje. Hickok skierował swe kroki na wschód.
Poczekaj minutkę. - Sherry wsunęła naboje do kieszeni i gwałtownie go zatrzymała. - Po co ten
pośpiech?
Wtedy, gdy byłaś jeszcze z tymi parszywcami – Hickok zignorował jej pytanie – czy zauważyłaś
może, aby brali do niewoli młodego chłopaka, całego w czerni?
Nie widziałam nikogo takiego – oświadczyła Sherry. - Odkąd złapali mnie Trolle, widziałam
tylko jedną osobę. Był to żałosny mężczyzna, którego torturowali i zabili.
Dlaczego tak jest? - zapytał nie wiadomo o co Hickok, wciąż maszerując.
Byli na wschodnim skraju miasta Fox. Dookoła rozpościerał się las.
Trolle wydłubali mu oczy – zaczęła opowiadać. - Kon kretnie ten, którego zastrzeliłeś jako
ostatniego, to on oślepił nieszczęśnika.
Mam przyjaciela o imieniu Joshua – powiedział Hickok. - Nazwałby takie postępowanie
kosmiczną sprawiedliwością.
Z tego, co mówisz, wynika, że jest to facet z głową na karku – stwierdziła Sherry, biorąc jeszcze
jeden kawałek pie czeni.
Skąd pochodzisz? - zapytał Hickok i roześmiał się, wi dząc, że dziewczyna usiłuje coś
powiedzieć, choć usta zapcha ne miała przeżuwanym z furią mięsem.
Zsundown.
Przepraszam, skąd?
Z Sundown – powtórzyła. - To jest w Kanadzie, tuż po drugiej stronie Minnesoty; mała
mieścina. Wciąż mieszka tam kilka tuzinów ludzi. Trolle złapali mnie, kiedy wychodziłam z
mojej chaty, aby zaczerpnąć świeżego powietrza.
Ludzie z Sundown nie wyemigrowali do większego mia sta po wybuchu nuklearnym? - zdziwił
się Hickok.
Owszem, część wyjechała, ale większość pozostała – wy jaśniła. - Słyszeliśmy straszne
opowieści, od naszych rodzi ców i dziadków o życiu w wielkich miastach. Podobno panuje tam
głód, ludzie nie mają w co się ubrać. Mówiono również, że nadchodziły wieści o kanibalizmie w
Winnipeg. Kanibalizm! To straszne!
Winnipeg – powtórzył Hickok, żałując, że jest tak słaby z geografii Kanady.
To duże miasto położone najbliżej Sundown – wyjaśniła mu Sherry.
Masz rodzinę w Sundown? - zapytał.
Mieszkają tam moi rodzice. Uśmiechnęła się na wspomnienie o nich.
Nie masz męża?
Nie – potrząsnęła głową.
Naprawdę?
Czyżbyś był zaskoczony?
Tak. Ale powiedz, jak rodzice sobie w tych warunkach dają radę, jak wygląda ich życie?
Dużo siejemy. Hodujemy zwierzęta. Nie nudziliśmy się, oczekując na tych cholernych Trolli...
Ze względu na specyfi czne położenie Sundown niewielu przybywa do nas gości. Ma ło kto wie
w ogóle o istnieniu tego miasteczka.
Pragniesz wrócić do domu? - zapytał Hickok.
Nie tęsknię za wegetacją, może trochę do lasów, wyso kich drzew i bujnej przyrody. Wyglądasz,
jakbyś przeczuwał coś złego w tym, co powiedziałam – spostrzegła Sherry.
To są twoje wyobrażenia – stanowczo stwierdził Hickok i poprowadził ją drogą pomiędzy
wielkimi bruzdami ziemi. - Trolle musieli korzystać z tej drogi regularnie. Pójdziemy nią i
zobaczymy, dokąd nas zaprowadzi.
Dlaczego uważasz, że właśnie tą drogą chodzili Trolle?
Hickok przykląkł i wziął do ręki grudkę
ziemi.
-
Spójrz, ta droga pokryta jest mnóstwem podobnych śla dów. Mam przyjaciela, nazywa
się Geronimo. Jest specjalistą od różnego rodzaju śladów. Gdyby był teraz z nami, mógłby
powiedzieć, ile osób przeszło tędy, jak dawno oraz który z nich jest leworęczny, a który
praworęczny.
-
Chyba żartujesz sobie ze mnie!? Patrzyła na niego z niedowierzaniem.
Mówię prawdę – powiedział Hickok i wyjaśniał dalej: - Kompetentny traper może z dużą
dokładnością odróżnić po śla dach osobę leworęczną od praworęcznej. Jeżeli dana osoba jest
praworęczna to zostawia w ziemi głębszy ślad prawej nogi. Osoba leworęczna odwrotnie. Cóż,
ja jednak nie jestem specja listą w tej dziedzinie, ale moje doświadczenie pozwala mi oce nić
sytuację. Jestem pewny, że szli tą drogą niedawno i było ich wielu. Zapewne wybrali tę drogę,
kiedy zwiewali z Fox.
Czy ktoś ci kiedyś powiedział – wtrąciła się Sherry – że czasami jesteś zabawny?
Żartujesz? - Uśmiechnął się.
Dlaczego? Czy jest w tym coś złego?
Hm! Masz bogate słownictwo – zauważył Hickok. - Mu sisz dużo czytać.
Moi rodzice uczyli mnie – powiedziała z satysfakcją. - Mamy kilkaset książek, ale nie
przypominam sobie ani jednej o twoim ukochanym, starym Zachodzie.
To źle – skomentował Hickok. - Tam, skąd pochodzę, mamy bibliotekę zawierającą tysiące
książek o rozmaitej tema tyce. Moimi ulubionymi były te o Dzikim Zachodzie, a szcze gólnie
jeśli opowiadały o życiu Jamesa Butlera Hickoka.
Kim on był? - zapytała Sherry, zrywając gałęzie z pobli skiego krzaka.
Był wielkim Amerykaninem. Największym, jaki kiedy kolwiek żył. Oddałem mu cześć,
wybierając właśnie jego imię na moim Przezwaniu.
Na czym?
Przezwaniu. Kiedy kończymy szesnaście lat, otrzymuje my pozwolenie na przybranie imienia,
którym od tego momen tu będą nas nazywać – wyjaśni! jej Hickok.
Dziwny zwyczaj!
Mężczyzna spojrzał gdzieś ponad jej głową.
Dlaczego? Człowiek, który założył osadę, z której pocho dzę, chciał, abyśmy poznali przeszłość.
Abyśmy wiedzieli, gdzie są nasze korzenie. Skąd się wywodzimy. Dlatego prze brnęliśmy przez
mnóstwo historycznych książek w poszukiwa niu swojego ideału.
Skąd pochodzisz? - zapytała Sherry.
Skądś tam – wyszeptał tajemniczo.
Ja ci powiedziałam, skąd przybywam – żaliła się Sherry.
Jestem ci za to wdzięczny.
Więc nie masz zamiaru powiedzieć mi, skąd jesteś?
Nie licz na to.
Dlaczego? - upierała się.
Hickok zamilkł i zajrzał głęboko w jej oczy.
-
Z zaufaniem jest jak z miłością. Musisz na nie zasłużyć. Tylko idiota ufa bezgranicznie.
Hickok wciąż zachowywał wobec niej dystans.
Patrząc na konary drzew, myślała o tym, jak to się stało, że tak szybko straciła czujność.
Hickok miał w sobie coś, co pozwalało jej na owe bezgraniczne zaufanie.
Nagle z rozmyślań wyrwała ją przebiegająca drogę wiewiórka. Przed nimi rosły wielkie drzewa,
ogołocone z liści. Sherry zauważyła, że gałęzie lekko się poruszają.
Czy to wiatr je porusza? Dlaczego ma się o to martwić? Jeżeli Hickok nie widzi w tym nic
dziwnego, to ona też nie ma powodu do zmartwień.
Od początku zrobił na niej wrażenie odpowiedzialnego i bystrego. Czuła, że obroni ją przed
niebezpieczeństwem i wybawi
z wszelkich tarapatów. Wierzyła w to, że się nie myli. Czy powinna się do niego odezwać?
Postanowiła, że tak zrobi, jak tylko dojdą do następnego drzewa.
Może powinna powiedzieć, że...
Hickok szedł, wyprzedzając ją o jakieś siedem kroków.
- Hickok! - krzyknęła nagle. - Uważaj!
Rozdział IV
-
Padlinożercy! -wrzasnąłGeronimo.
Było ich około trzydziestu. Odziani w brudne łachmany i zaopatrzeni w rozmaitą broń.
Blade znał dobrze typy tego rodzaju. Poruszali się w grupach, zabijali, kto im stanął na drodze,
kradnąc jedzenie i broń. Żyli, nie odróżniając dobra od zła.
-
Otaczają nas! — wrzasnęła Gwiazdka, wtulając się w ra miona matki.
Do FOKI skradał się jeden z dzikusów, aby przez otwarte okno dźgnąć Blade’a nożem.
-
Blade!-krzyknęła roztrzęsiona Tęcza.
Blade wolno przesunął ręką przez biodra, aby sięgnąć po wessona 44 magnum. Była to duża
broń ręczna, lecz w jego masywnej dłoni wyglądała jak zabawka. Oprócz tego przy jego boku
leżał jeszcze auto-ordnance model 27 A-l. To przypominało mu commando arm carbine, którego
kiedyś używał. Auto--ordnance został zmodyfikowany przez specjalistów Rodziny, tak jak
commando, aby mógł funkcjonować w pełni automatycznie. Został odtworzony na bazie
thoinpsona model 1927, używanego przez gangsterów z wczesnej dekady dwudziestego wieku.
-
Blade! Rób coś! -krzyczała Indianka.
Blade wymierzył dziesięciocalową lufę w Padlinojada i nacisnął spust. Huk z magnum 44 był
ogłuszający.
Padlinożercy zareagowali tak, jakby runęła na nich wielka ściana. Powalili się na ziemię jeden na
drugiego, tworząc ogromny stos żywych ludzi.
Blade miał ich teraz prawie wszystkich na muszce. W tym momencie przyłączył się do niego
Geronimo.
On nosił wciąż arminiusa 357 magnum, a także swój nieodłączny tomahawk. Nowym
dodatkiem do jego osobistego arsenału był karabin automatyczny Fnc. Padlinożercy zaczęli
wstawać i zaatakowali ponownie. Coraz więcej strzałów trafiało w FOKĘ i tylko dzięki
kuloodpornemu plastikowi jej pasażerowie unikali śmiercionośnych kul.
-
Trzymajcie się mocno! - wrzasnął Blade, naciskając pe dał gazu do oporu.
Geronimo wciąż strzela! Przez otwarte okna, nie dając za wygraną. W końcu jednak zamknął je,
gdy pojazd zjechał w dół. Stracili napastników z oczu, co nie oznaczało jednak, że się ich
pozbyli. W dole pojawiła się następna zgraja Padlinoja-dów, którzy również otworzyli ogień,
próbując otoczyć FOKĘ.
Nieoczekiwanie Blade gwałtownie skręcił i zatrzymał pojazd, stojąc w poprzek drogi.
Co ty robisz? - Tęcza przestraszyła się.
Co on robi? - powtórzyła Gwiazdka.
To rozochociło Padlinożerców, dla których pojazd mógł być teraz łatwym łupem.
Blade spojrzał na kobiety.
-
Nikt nie będzie atakował nas bezkarnie.
Teraz zerknął na Geronimo, który już wiedział, o co chodzi przyjacielowi i uśmiechnął się
szczerze. Padlinożercy byli coraz bliżej.
-
Gotowy? - zapytał Blade.
Geronimo skinął głową, a w jego oczych można było wyczytać myśl: .Jaka szkoda, że nie ma z
nami Hickoka”.
-
Co do diabła robicie? - zapytała Tęcza ze złością. Blade gwałtownie opuścił szyby,
wystawiając na zewnątrz
karabin Auto-Ordnance i wycelował w watahę Padlinojadów. Ci z nich, którzy byli bliżej
pojazdu, zorientowali się, że nie mają szans, i próbowali ratować się ucieczką.
Wielu jednak nie oceniło sytuacji i ślepo nacierało na transporter.
Blade uśmiechnął się pod nosem, pozwolił im się zbliżyć. W końcu wystrzelił serię.
Po pierwszej rundzie walki większość Padlinojadów leżała martwa na ziemi. Druga seria z
automatu wywołała prawdziwy popłoch. Ci, którzy przeżyli, uciekli do pobliskiego lasu, porzu-
cając broń.
Geronimo otworzył swoje drzwi i stanął na zewnętrznym stopniu. Podparł fhc o dach, aby lepiej
celować. Wypalił jak z armaty; chciał mieć pewność, że wybije im z głowy ewentualny powrót.
To poskutkowało. Padlinożercy biegli na oślep w różne strony. Był pewien, że przyrzekali sobie,
że już więcej nie tkną FOKI.
Pojedyncze postacie mignęły im jeszcze pomiędzy drzewami.
W końcu zniknęli w głębi lasu.
Droga pokryta była trupami i rannymi. Słyszeli jęki i błagania, aby ich nie dobijać.
Blade i Geronimo wstrzymali ogień.
-
Z tysiqcem takim jak wy dwaj – odezwała się Tęcza – moi ludzie z łatwości:) pokonaliby
armię Cheyenne Citadel.
Blade odłożył swój auto-ordnance na konsolę i obrał kurs na zachód. Wolno nabierali szybkości.
Geronimo zajął swoje miejsce i zamknął drzwi, obserwując przezornie drogę.
Żadnego śladu pościgu – stwierdził.
Dostali dobra nauczkę! - Blade był zadowolony. - Myślę, że mieliśmy dużo szczęścia. To, co
zrobiliśmy, było bardzo ry zykowne... - Geronimo jak zawsze był ostrożny.
Jak to? - zapytał Blade.
Szczerze mówiąc, nie byliśmy do tego ataku przygotowa ni, jadąc głównym szlakiem, nie
przyszło nam do głowy, że ktoś może nas napaść.
Sytuacja nie była aż tak groźna – upierał się Blade.
Jestem głodna – odezwała się Gwiazdka, przerywając dyskusję mężczyzn.
Dlaczego nie dasz jej trochę jedzenia. Ty też coś zjedz. Nie zatrzymamy się aż do zmierzchu.
Będziemy jechać, jak długo się da. I tak jesteśmy spóźnieni.
„Trzeba jak najszybciej dotrzeć do Kalispell i zakończyć tę wyprawę” - ale tego Blade już nie
powiedział głośno. Myślał o powrocie do Jenny. Tęcza odwróciła się i wzięła szklany słoik z
mięsem. Odkręciła go i podała część zawartości córce.
Dziękuję, mamo – powiedziała Gwiazdka.
Czy któryś z was chce trochę? - Tęcza skierowała słoik w ich stronę, zachęcając do jedzenia.
Dwóch Wojowników równocześnie potrząsnęło przecząco głowami.
Nie jestem głodny, ale chciałbym dokończyć naszą roz mowę – powiedział Blade.
Jestem gotowa – odpowiedziała Indianka, odkładając sło ik do tyłu.
Opowiedz, jak żyli twoi ludzie przed Wielkim Wybu chem.
Przed wybuchem? - Tęcza zamyśliła się. - Niewiele o tym wiem, ale moi rodzice opowiadali mi,
że prawo było bar dzo surowe. Oczywiście brakowało wszystkiego. Ale zaszły pewne zmiany.
Zmiany? Jakie?
Odeszli biali ludzie – kontynuowała. - Ewakuowano ich ze wszystkich miast i miasteczek na
wschód.
Dlaczego rząd nie ewakuował także Indian? - zaintereso wał się Blade.
Była pewna fala niezadowolenia, ale później szczepowi liderzy doszli do wniosku, że możemy
żyć sami dużo lepiej niż z białymi. Poza tym Zachodnia Montana nie ucierpiała tak mocno po
ataku, nie dotarły tam pociski nuklearne, z wyjąt kiem Wielkiego Podmuchu, setki mil na
południowy wschód
od Kalispell i Rezerwatu. Nuklearny podmuch podążał więc bardziej na wschód i ominął nasze
tereny. Można powiedzieć, że znaleźliśmy się w sytuacji jak nasi przodkowie, zanim przybyli na
te ziemie biali ludzie. Mogliśmy żyd z urodzajnej ziemi, bogatej w wodę. Staliśmy się znowu
panami u siebie, silni i odważni. Moi ludzie znowu zaczęli polować i uprawiać pola, czerpiąc
nieskończone korzyści z darów natury. To był powrót do prostego życia, naturalnego dla Indian
żyjących przed przybyciem białych. Oprócz tego został wyeliminowany jeden z najgorszych
nałogów ludzkości naszego stulecia: alkoholizm. Nagle przerwała, aby po chwili rozpocząć
dalszy ciąg opowiadania:
-
Indianie uświadomili sobie, że jest im dużo lepiej bez bia łych. Oczywiście – dodała –
wszystko to zdarzyło się przed moimi narodzinami. Ale słyszałam to z opowieści dziadków i
rodziców. Jesteśmy teraz wolnymi ludźmi i nigdy nie pozwo limy, aby rządziły nami prawa
białych.
-
Zostaliście w Rezerwacie? - zapytał Blade. Zajęliśmy nieco większy obszar. Wielu
Indian osiedliło się
na północy i wschodzie, w pobliżu jeziora Płaska Głowa.
Kalispell było opustoszałe przez tyle lat. Dlaczego więc twoi ludzie nie osiedlili się w tym
mieście? - zainteresował się Blade.
Ponieważ to miasto, jak również inne, należało do bia łych. Oni je zbudowali – odpowiedziała
stanowczo. - A my nie chcemy mieć nic wspólnego z białymi. Nie chcieliśmy i nie chcemy
niczego, co należało do nich.
W twoim głosie jest gorycz – zauważył Blade.
Czy to dziwne? Znam doskonale naszą historię. Biali zawsze nas oszukiwali, zabijali, kradli
naszą ziemię, zmu szali do życia na małych parcelach porzuconych przez nich samych. Moi
ludzie byli traktowani przez białych osadników trochę lepiej niż niewolnicy. Cóż za hipokryzja.
Ale prawda jest tylko jedna. Indianie nie mają zamiaru się mścić, nic nie
chcemy od białych, żadnej ich własności. Tylko dlatego możemy teraz jechać po lekarstwa; jest
to bowiem jedyny powód, dla którego szpital w Kalispell przetrwał nietknięty przez tyle lat.
-
Czy wszyscy ludzie z Cytadeli Cheyenne są biali? Czy domyślasz się, kim oni w ogóle
są i dlaczego nasłali na was armię? - Blade zarzucał ją pytaniami.
Tęcza przytuliła mocniej córkę, która leżała wtulona w jej ramiona.
Wiem bardzo mało. Cheyenne Citadel to istna twierdza. Wiemy jednak, że na południe od niej,
w mieście zwanym Co- lorado żyją ludzie i są potomkami członków rządu, który ewa kuował się
na początku trzeciej wojny światowej. Przed laty, gdy mnie nie było jeszcze na świecie, jeden z
tych ludzi zbiegł od nich, aby żyć w naszym szczepie. Opowiadał o swoim życiu w Cytadeli...
Twoje plemię nie zabiło go? - zdziwił się Blade.
Nie, dlaczego mieliby to zrobić? - odpowiedziała zagad kowo.
Czyż nie był biały?
Kompletnie mnie nie zrozumiałeś. - Rozłożyła bezradnie ręce. - My nie pałamy nienawiścią do
każdego białego. Prze cież wiesz, że cię lubię. Nie możemy obwiniać każdego za to, co się
zdarzyło wiele lat temu. Ale tak długo, jak będą żyć In dianie, będą przekazywać historię swoim
dzieciom. Pamięć o niej sprawi, że już nigdy nie pozwolimy, aby znowu zrobiono z nas
niewolników.
Co ten człowiek powiedział twoim ludziom?
Blade spojrzał na Geronimo, zastanawiając się, dlaczego jego przyjaciel nie bierze udziału w
rozmowie.
Powiedział, że Denver Colorado jest teraz stolicą rządu Stanów Zjednoczonych. Skarżył się też
na rząd, który gnębi ludzi. Nie mógł się z tym pogodzić. Uciekł. Był z nami około miesiąca,
kiedy pewnego ranka znaleziono go martwego.
Dlaczego został zabity?
Tego nikt nie wie. Nie znamy przyczyny, dla której go sprzątnęli. Nie mogliśmy się niczego
dowiedzieć, ponieważ nie mieliśmy żadnych przecieków z ich strony. Po kilku latach za częli
wysyłać patrole w naszą okolicę, otwierali ogień, jeśli ko goś spostrzegli. Nasi wojownicy
odpowiadali wówczas strzała mi. Nic wielkiego się nie stało do momentu, aż wysłali armię,
która nas zaatakowała i zmusiła do wycofania się do Kalispell. Poradzili sobie z nami, bo mieli
lepszą armię. Ale jaki mieli w tym cel?
Więc dlaczego wracasz? - zapytał Blade.
Muszę – powiedziała Tęcza. - Nigdy nie powinnam była ich opuszczać.
-
Więc dlaczego to zrobiłaś? Indianka zmieszała się.
Jestem bardzo zmęczona, nie będziesz miał chyba nic przeciwko temu, jeśli porozmawiamy
później? Muszę trochę odpocząć.
Nie ma sprawy – odpowiedział Blade i zastanawiał się, dlaczego ona unika pytań? Czyżby coś
ukrywała? Kim jest na prawdę? Chcieli ją zabić, dlaczego?
Okolice, które mijali, pokryte były gęstymi krzewami a szosą wiła się jak gigantyczny wąż.
Blade spojrzał ukradkiem na Geronimo.
Wszystko w porządku?
Jasne. Dlaczego pytasz?
Nie jesteś zbyt rozmowny.
Geronimo odwrócił głowę w stronę przyjaciela.
Myślałem, że jestem ostatnim żyjącym Indianinem.
Wiem.
Trudno mi wyobrazić sobie, że jest inaczej. A przecież tak jest – rzekł Geronimo.
Rozumiem cię.
Rozumiesz? - zapytał powątpiewająco. - Przeczytałem wszystkie książki z naszej biblioteki o
Indianach. Znam naszą
historię tak dobrze jak ona. - Skierował wzrok na śpiącą Tęczę. -Zawsze byłem dumny z tego, że
jestem Indianinem. To jeden z powodów, dlaczego wybrałem imię Geronimo na swój pseu-
donim. To on zainspirował mnie w młodości. Jego ideały są dla mnie święte. Geronimo
odmówił opuszczenia terenów należących do Indian, był duchowym wzorcem. Kiedy
dowiedziałem się o plemionach Indian żyjących i zachowujących stare zwyczaje, zacząłem się
zastanawiać...
Nad czym? - zdziwił się Blade.
Kim właściwie jestem? - odpowiedział Geronimo.
Jak to?
Geronimo spojrzał na Tęczę i Gwiazdkę.
Nie jestem pewien, czy zostanę w Rodzinie.
Co?
Może powinienem żyć wśród plemienia Płaskich Indian – stwierdził.
Chyba nie mówisz poważnie?
Nigdy nie byłem bardziej poważny niż w tej chwili. Za wsze czegoś mi brakowało. Czułem się
trochę inny od pozosta łych członków Rodziny.
Dlatego że jesteś Indianinem? - zapytał Blade.
Częściowo tak... - odrzekł Geronimo. - Rozmawiałem o tym z Tęczą. Powiedziała, że jej ludzie z
radością przyjmą mnie do siebie.
Czy ona zdaje sobie sprawę z tego, co mówi?! - wrzasnął ze złością Blade.
To ona pierwsza zaproponowała mi takie wyjście.
-
Czyżby? - Blade kątem oka zerknął na śpiącą kobietę. Miała zamknięte oczy, ale
zdawało mu się, że po jej twarzy
przemknął lekki grymas satysfakcji.
Rozdział V
Hickok był szybki jak pantera. W mgnieniu oka dosięgną! henry’ego i skierował lufę w
atakującego napastnika. Padło kilka strzałów i nieznajomy mężczyzna znalazł się pod nogami
Hickoka.
Zza drzewa wyłoniła się jeszcze jedna postać. Hickok zauważył ją, szybko przeskoczył na drugą
stronę drogi.
Obcy wyposażony był w nóż i nastawiony bardzo bojowo. Hickok sprytnie ukrył się i oczekiwał
na właściwy moment, aby zaskoczyć natręta. Wreszcie rzucił się na niego i powalił na ziemię.
Walka trwała kilka minut, zanim Hickok przystawił lufę henry’ego do policzka.
-
Zrobisz fałszywy ruch, koleś, a będziesz miał duże kłopo ty z przeżuciem czegokolwiek.
- Rzuć nóż!
Obcy podniósł się i odrzucił nóż. Hickok stanął z jeńcem oko w oko.
-
Ilu was się tu szwenda? Jest tu ktoś poza tobą?
Mężczyzna ze strachem obserwował lufę
pistoletu skierowaną prosto w jego nos. Zaprzeczył gwałtownym ruchem głowy. Hickok
uważnie przyjrzał się jeńcowi. Miał około trzydziestu lat, brązowe oczy i włosy. Był świeżo
ogolony, ale brudny. Miał na sobie nędzne ciuchy, czarne spodnie i koszulę bez guzików.
Obyś nie skłamał. - Pogroził mu Hickok.
Ten nie żyje – powiedziała Sherry. Klęczała nad ciałem zabitego w potyczce i trzymała jego
lewy nadgarstek. - Nie mogę wyczuć pulsu.
Chyba nie chcesz skończyć tak jak twój towarzysz? - za pytał Hickok, przybliżając lufę do jego
głowy.
Jasne, że nie, panie!
Dobrze. Przewróć się na brzuch, ręce wyciągnij nad gło wę i skrzyżuj nogi. Zrób to natychmiast!
Więzień posłusznie wykonał rozkaz.
W porządku. A teraz zadam ci kilka pytań. Powiesz mi tylko prawdę, i to bez minuty
zastanowienia. Jeśli skłamiesz lub będziesz się zastanawiał, strzelę ci prosto w głowę. Zrozu
miałeś?
Tak, panie!
Jeśli odniosę wrażenie, że kłamiesz, wiesz, co się z tobą stanie?
Strzelisz mi prosto w głowę – więzień odpowiedział prze straszonym głosem.
Wspaniale. Według pewnego mądrego człowieka o imię niu Plato, który jest moim najlepszym
przyjacielem, osiągnęli śmy wzajemne porozumienie. Zgadza się?
Tak, panie!
Przecież ty nie masz pojęcia, o czym ja mówię, czyż nie tak?
Nie, panie.
Hickok usłyszał śmiech Sherry.
Jak się nazywasz? - zapytał poważnie.
Sylwester.
Skąd pochodzisz?
-
Jestem z Mound, panie. Hickok przycisnął butem jego udo.
Patrz na mnie, jak mówisz-rozkazał.- Co to takiego ten Mound?
To miejsce, gdzie mieszkamy.
Mieszkamy? Kto tam mieszka?
Moi ludzie. Inni nazywają nas Kretami.
Hickok spojrzał na Sherry. Zauważył, że ona również była tą wiadomością zdziwiona.
Co tu robisz? - Hickok kontynuował swoje przesłuchanie.
Wilk wysłał nas na zwiady, abyśmy zorientowali się, czy nadchodzą Trolle – odpowiedział
Sylwester...
Trolle? Jesteście przyjaciółmi Trolli?
Przyjaciółmi? Chyba nie mówisz poważnie! - zdenerwo wał się jeniec. - Nie jesteśmy ich
przyjaciółmi. Zostałem wy słany, aby zbadać, czy oni wciąż żyją!
Hickok poszedł za ciosem:
Wyjaśnij mi to, powiedz wszystko, co wiesz.
Urządziliśmy zasadzkę na Trolli i większość z nich zgi nęła – mówił Sylwester, nie zdając sobie
sprawy, jakie wraże nie na Hickoku zrobiła jego relacja.
Wzięliśmy kilku więźniów. To oni powiedzieli nam o Fox, mieście z którego pochodzą. Musieli
je opuścić w oba wie przed ludźmi zwanymi Rodzina. Szukali nowego terenu dla siebie, kiedy
nasi wojownicy zaatakowali ich obóz. Doskonale widzimy w ciemnościach, więc napadliśmy
ich nocą.
Wymordowaliście Trollów? - zapytał Hickok, kalkulując w myślach, czy ma w takim razie sens
dalsze poszukiwanie Trolli, jeśli większość z nich nie żyje.
Tak większość została zabita – wyjaśnił Sylwester. - Jak już powiedziałem, wzięliśmy także
kilku więźniów. Około piętnastu. Jeżeli się nie mylę, to jedenastu mężczyzn, trzy ko biety i
jednego obcego.
Ktoś obcy? Kim on jest? - Hickok ożywił się jeszcze bar dziej.
Nie zdradził nam swego imienia. Troll powiedział nam, że to jeden z ludzi Rodziny; oni go
torturowali.
Hickok zareagował na te słowa, jakby go poraził prąd. Złapał gwałtownie Sylwestra za ramię,
przydusił do ziemi i potrząsnął nim parę razy.
-
Opisz mi dokładnie tego więźnia!
Przestraszony Sylwester mówił szybko:
-
Z pewnością nie ma jeszcze dwudziestu lat. Jest ubrany na czarno. Nie wiem, co jeszcze
mam powiedzieć. Mówię szczerą prawdę.
Patrzył w oczy Hickoka, pragnąc, aby tamten mu uwierzył.
Nie kłamię, uwierz mi! Wilk wrzucił go do celi i on tam jest. Nic więcej nie wiem.
Kim jest Wilk?
Jest naszym przywódcą.
Gdzie znajduje się ten twój Mound?
-
Około piętnastu mil stąd – wyjaśnił Sylwester. Hickok powoli wstał z kolan i zmarszczył
brwi.
Nie miał wątpliwości, że to był Shane. Został schwytany i torturowany przez Trolli, którzy
próbowali dowiedzieć się, gdzie jest reszta Rodziny. To straszne.
Podszedł do Sherry.
Obcy, o którym on mówi, to chyba ten, którego poszuku jesz – odezwała się.
Tak, to na pewno on. - Hickok spojrzał na Sylwestra. - Mam zamiar dotrzeć do Mound i uwolnić
Shane’a.
Jesteś tego pewien? - zapytała Sherry.
Pójdę tam, ale bez ciebie. To może być niebezpieczna wy prawa. Sądzisz, że uda ci się znaleźć
drogę do Sundown?
Nie mam pojęcia – odpowiedziała. - Mam nadzieję, że tak.
Mam lepszy pomysł. Jeżeli będziesz szła cały czas na wschód, dojdziesz do Rodziny. Powiesz
im, że cię przysłałem, a jestem pewny, że przyjmą cię z otwartymi ramionami. Jest jeszcze jedno
wyjście. Możesz pozostać w Fox, aż do mojego powrotu. Decyzja należy do ciebie. Wybieraj.
Przeoczyłeś jeszcze jedną możliwość – powiedziała Sherry. -Jaką?
Taką, że mogę pójść z tobą.
Nie ma mowy – rzekł zdecydowanie. - Przykro mi, ale to odpada.
Dlaczego?
Powiedziałem ci już. To może być zbyt niebezpieczne. Poza tym będę szedł bardzo szybko i nie
będę się oszczędzał.
Wytrzymam to – obiecała.
Nie będę w stanie zapewnić ci obrony w razie niebezpie czeństwa.
Mogę zadbać sama o siebie – odrzekła Sherry. - Zresztą będziesz potrzebował kogoś, aby krył
twoje tyły.
Nie potrzebuję nikogo do krycia moich tyłów.
Jesteś pewien? - zapytała ironicznie.
Jestem pewny – odpowiedział.
Prawdziwy mężczyzna! - Sherry zaśmiała się. - Cóż, Pa nie Największy i Panie
Najodważniejszy, jeżeli nie potrzebu jesz nikogo do krycia twoich tyłów, to z pewnością nie
potrze bujesz nikogo, aby poinformował cię, że twój więzień właśnie ucieka.
Co?
Hickok odwrócił się gwałtownie w kierunku uciekającego. Sylwester był już dziesięć jardów od
nich. Hickok wydobył broń i strzelił.
Sylwester wrócił na dawne miejsce.
Wciąż uważasz, że nikogo nie potrzebujesz? - zagadnęła
zadowolona Sherry.
Przy następnej próbie ucieczki zabiję cię – zwrócił się do Kreta.
Teraz spojrzał na Sherry.
Dałem ci do wyboru różne możliwości, broń i amunicję, abyś się czuła bezpiecznie. Powiedz,
dlaczego mimo wszystko nie chcesz wrócić do Sundown?
Dlaczego? - Spojrzenia ich spotkały się. - Może dlatego że... - zaczęła ostrożnie – w Sundown
narzekałam na brak
rozrywki. Może ta podróż dostarczy mi wrażeń, których mi tak brakuje. Może wydaje mi się, że
znalazłam coś interesującego.
Tak ci się wydaje? - zapytał łagodnie.
Tak, właśnie tak mi się wydaje – odpowiedziała szybko.
Kobiety... Kobiety...
Mam zamiar iść z tobą – zdecydowała Sherry.
A co z tymi śmieciami, Trollami? - przypomniał jej Hic kok.
Jak to „co z Trollsami?”
Przecież oni cię upodlili, zgwałcili. Traktowali cię jak zwierzę.
Sherry opuściła głowę i zamilkła na moment, przypominając sobie chwile pełne upokorzenia.
Nie martw się o mnie. Poradzę sobie z tym. Naprawdę. Skrzywdzili mnie, bili i torturowali,
znęcali się, ale nie znisz czyli mojej duszy, mojej psychiki. Nienawidzę ich za to, żyję
nienawiścią i chętnie bym się zemściła. Zabiłabym ich, gdy bym tylko miała taką możliwość, tak
jak oni chcieli mnie zabić.
Oni są już martwi. Cieszę się, że ich zabiłem – stwierdził Hickok.
Ja też! - Sherry uśmiechnęła się radośnie. - Zgadzasz się, abym poszła z tobą, prawda?
No, nie wiem – powiedział niezdecydowanie.
Dobrze strzelam, mogę ci pomóc. Nie będę ci w niczym przeszkadzała – starała się go
przekonać. - Musisz mi zaufać.
Ufam niewielu ludziom – oznajmił Hickok.
Daj mi szansę! - prosiła Sherry.
Jesteś bardzo odważna. Pójdziesz ze mną – zdecydował.
W końcu się zdecydowałeś – pochwaliła go.
-
Lubię odważne kobiety – stwierdził.
Sherry uśmiechnęła się i delikatnie położyła rękę na jego ramieniu.
-
To jest najlepsza wiadomość, jaką słyszałam od dłuższe go czasu.
Mam nadzieję, że nie będę żałował mojej decyzji, ale...
Ale co? - zapytała szczęśliwa Sherry.
Musisz mi jednak przyrzec kilka rzeczy...
Mianowicie?
Będziesz robić to, co ci rozkażę – poinformował ją. - Zga dzasz się?
Tak, panie.
Nie bądź za mądra. Jeżeli powiem: stój, to masz się za trzymać, a jeżeli powiem: padnij, to
padniesz!
Będę ci wierna, dopóki śmierć nas nie rozłączy – zażarto wała Sherry.
Bądź poważna. Możemy nieraz stanąć twarzą w twarz ze śmiercią, aleja chcę zminimalizować to
ryzyko. Dlatego muszę mieć pewność, że będziesz mi posłuszna i wykonasz każde mo je
polecenie.
To może być zabawne.
I bez żadnych dodatkowych pytań! - zakończył.
Rozdział VI
-
Nie mogę uwierzyć, że jesteśmy na miejscu – powiedziała Tęcza.
Był ranek, piąty dzień od ich wyjazdu z Domu. Blade w duszy cieszył się, że wyprawa,
pomijając incydent z Padlinojada-mi, przebiegła bez większych kłopotów. Przez ostrożność omi-
jali duże miasta, jechali tylko za dnia, z minimalną szybkością, a w nocy ukrywali transporter w
gęstwinie krzewów, w które obfitowała okolica Kalispell. Flora i fauna rzeczywiście były nie
tknięte przez wojnę. To był istny raj.
Brakowało tylko jednego elementu tego krajobrazu.
-
Gdzie są mężczyźni z Cytadeli? - zapytała Gwiazdka swą matkę.
To jest dobre pytanie – podchwycił Blade. Tęcza zaczęła rozglądać się we wszystkie strony.
Nie rozumiem – powiedziała.
-
Tutaj nie ma śladu armii z Cytadeli, a przecież mieli tu być.
Geronimo opuścił szybę, wystawił głowę na zewnątrz i poczuł zimny powiew wiatru.
Nie ma śladu życia – zauważył.
Nie rozumiem – powtórzyła Tęcza ze zdziwieniem.
Geronimo, rozejrzyj się i spróbuj ustalić coś na podstawie śladów – zarządził Blade.
Geronimo wziął fnc i wyskoczył z pojazdu. Przebiegł plac, ukląkł i rozejrzał się wokół siebie.
Strzepnął piasek z rąk. Blade przyglądał się Tęczy w lusterku.
Coś nie tak? - zauważyła. - Lubisz nim sterować, pra wda?
Co? - odezwał się ponuro Blade.
Myślisz, że tego nie zauważyłam! - poskromiła go Tęcza. - Rządzisz nim jak niemowlakiem.
Oszalałaś kobieto?! - oburzył się Blade. - Jestem dowód ca Triady Alfa, a Geronimo jest jednym
z Wojowników. Moim zadaniem jest dowodzenie, a jego wykonywanie rozkazów.
-
Czyżby? - zapytała powątpiewająco. Blade odwrócił się od niej.
Co się z tobą dzieje, Tęczo? Zauważyłem, jak traktujesz Geronimo. Próbujesz owinąć go sobie
wokół małego palca, grasz na jego uczuciach, ciągle wspominasz o jego przynależ ności do
wielkiej rodziny Indian. Zastanawiam się tylko, dla czego?
Myślę, że będzie mu lepiej w moim plemieniu niż w Ro dzinie.
Dlaczego?
Geronimo należy do Indian – powiedziała.
Jego ludzie do Dom – odpowiedział jej Blade.
Rodzina to głównie biali – stwierdziła Tęcza. Blade przerwał jej:
Myślę, że już wiem, o co chodzi.
Tak?
Tak. Pamiętasz swój wykład sprzed kilku dni na temat białych?
Pamiętam i co z tego? - zapytała obojętnie.
To, że już wiem, jaki jest prawdziwy powód, dla którego chcesz zatrzymać Geronimo. Ty nie
możesz znieść myśli, że jakikolwiek Indianin żyje w zgodzie i przyjaźni z białymi. Je steś
fanatyczką, Tęczo. - Blade potrząsnął głową. - Żal mi cię, kobieto.
Tęcza wyglądała tak, jakby chciała powiedzieć coś dosadnego, ale opanowała się i powiedziała
tylko:
-
To, co mówisz, jest naprawdę interesujące, Blade. Dzię kuję, że mi to uświadomiłeś.
Geronimo otworzył w tej chwili drzwi i wszedł do środka.
Jak oceniasz sytuację? - zapytał Blade.
Na tym placu musiało biwakować około stu ludzi przez jakieś trzy miesiące.
Kiedy mogli opuścić to miejsce?
Przypuszczam – Geronimo spojrzał jeszcze raz na plac – że jakieś cztery tygodnie temu. Ziemia
poznaczona jest głębo kimi śladami, które nie zdążyły jeszcze zniknąć.
Cztery tygodnie? - zdziwiła się Indianka. - To niemożliwe.
Jeżeli Geronimo mówi, że byli tu ostatnio cztery tygodnie temu – powiedział Blade – to znaczy,
że cztery tygodnie temu!
Skończcie już – zaproponował Geronimo.
Ale dokąd oni odeszli? - zapytała Tęcza. - Dlaczego opu ścili to miejsce?
-
Tego właśnie chcemy się dowiedzieć – odparł Blade. Uruchomił pojazd i skierował się
do Kalispell.
Coś musiało się zdarzyć – napomknął. - Armia z Cytadeli Cheyenne musiała się stąd wycofać i
powrócić do swojej twier dzy.
Być może twoi ludzie zaatakowali i wypędzili ich stąd, broniąc swojej własności. Czy nie mogło
tak być?
Może? - Tęcza była zmartwiona.
Ale jest jeszcze inna możliwość... - Blade zniżył głos, wiedział, że jego słowa będą bolesne dla
Indian.
Jaka? - zapytał niecierpliwie Geronimo.
Że armia Cytadeli pokonała Płaskie Głowy i opanowała ich teren.
Mamo! - Gwiazdka krzyknęła przeraźliwie. - Czy uwa żasz, że Blade ma rację?
Blade poczuł się jak intruz, który zakłócił ich wewnętrzny spokój. Przez chwilę żałował, że to
powiedział.
-
Nie, kochanie. Nie martw się – Tęcza uspokoiła córkę. - Jestem pewna, że nasi ludzie są
cali i zdrowi.
-
Wkrótce się przekonamy – powiedział Blade. FOKA znajdowała się o milę od oberży
Kalispell. Szosa, którą jechali, była wyboista i mocno zaśmiecona.
-
Mam nadzieję, że nasi ludzie nie otworzą ognia, zanim nie sprawdza, kim jesteśmy –
odezwała się Tęcza z niepokojem w głosie.
Blade zwolnił.
Wciąż nie widzę znaku życia – informował Geronimo.
A co to jest? - z płaczem zapytała Gwiazdka.
Wjazd do miasta był zatarasowany różnymi przedmiotami, zwalonymi drzewami, połamanymi
meblami i innymi sprzętami.
To jest jedna z barykad, którą my zrobiliśmy – wyjaśniła Tęcza.
Lub coś jeszcze – zauważył Blade.
Wygląda na to, że coś się tu wydarzyło!
-
Och, nie – szepnęła Tęcza, delikatnie przytulając Gwiazdkę. Wjechali do miasta. Blade
patrzył na budynki i doszedł do
wniosku, że zostały zniszczone niedawno. Niektóre miały olbrzymie wyrwy w ścianach, przez
które widać było rozkład mieszkań. Ich wyposażenie leżało na ulicach pośród potłuczonych
szkieł. Miasto było zrujnowane, to nie ulegało wątpliwości. Ale co z ludźmi? Nie zauważył ani
żywych, ani umarłych. Wyglądało na to, że Płaskogłowi stoczyli straszny bój, zanim stąd
odeszli.
Przejechali ulicami zrujnowanego miasta, spoglądali na lewo i na prawo, ale z obu stron
wyglądało tak samo.
Kalispell było opuszczone.
A teraz którędy? - zapytał Blade Geronimo, wpatrujące go się w mapę rozłożoną na kolanach.
Twoja decyzja będzie lepsza od mojej – odpowiedział. - Ta mapa obejmuje tylko stan Montany.
To znaczy miasta Bil-
lings, Butte i Missoula, ale nie Kalispell. Wybierz kierunek, jaki chcesz.
-
Tęcza? - Blade spojrzał na nią przez ramię.
Ale ona była myślami gdzieś daleko, otworzyła lekko usta, a jej wzrok był bez wyrazu.
Mam propozycję – zaoferowała Gwiazdka.
Jaką? - zapytał Blade.
Mam wujka, który mieszkał w pobliżu jeziora Płaska Głowa. Może jeszcze tam jest.
Trzymał z waszymi ludźmi? - spytał Blade.
Nie – zaprzeczyła, poruszając głową, a jej czarne włosy zafalowały. - Odmówił życia w
gromadzie. Z pewnością urzą dził sobie bezpieczną kryjówkę i ukrywał się do czasu odejścia
armii.
Jezioro Płaska Głowa jest na południe od Kalispell – nad mienił Geronimo.
Musimy ustalić naszą obecną pozycję. Wyjdź i rozejrzyj się – powiedział Blade do Geronimo i
zatrzymał FOKĘ.
Wiatr unosił w powietrzu papiery i gazety, co sprawiało dosyć ponure wrażenie. Skręcili w
prawo, kierując się na południe.
-
Żebyśmy tylko zastali wujka w domu – powiedziała Gwiazdka z nadzieją.
Tęcza siedziała wciąż zamyślona. FOKA przecięła główną drogę i wjechała do jednej z dzielnic
miasta.
Ten budynek w pobliżu – powiedział Blade, odczytując wyblakły szyld – był niegdyś
Komunalnym Liceum miasta Ka lispell.
Sporo tu sklepów wokół – odezwał się Geronimo. - Wy gląda na to, że ta część miasta chyba
najmniej ucierpiała. Nie wiele tu zniszczeń.
Transporter znajdował się u zbiegu ulic Głównej i Piątej, kiedy nagle Gwiazdka spostrzegła coś
po lewej stronie.
-
Co to jest? - zapytała nerwowo.
Blade zauważył to również. Cień przesunął się po ścianie pobliskiego budynku, padł również na
transporter.
-
Co to było? - zapytał Geronimo. Blade wzruszył ramionami.
Najlepiej będzie, jak to sprawdzę. Ty zostań z Tęczą i Gwiazdką. Kiedy wyjdę, natychmiast
zamknij drzwi – polecił.
Nie pójdziesz sam – zaprotestował Geronimo.
O mnie się nie martw. Nic mi się nie stanie. Ktoś musi zostać z kobietami – zdecydował Blade.
Gdyby był z nami Hickok, pomógłby ci – gdybał Geronimo.
Od kiedy ja potrzebuję niańki? - zirytował się Blade.
Prawda jest taka, że nie potrzebujesz – poprawił się Gero nimo.
Dzięki! - Blade uśmiechnął się, otworzył drzwi i miał za miar już wyskoczyć na ulicę, gdy
Geronimo zagadnął:
Nie mogę zrozumieć, dlaczego Platon nie wysłał innego Wojownika w zastępstwie Hickoka?
Chciał wysłać Rikkiego, ale nie wyraziłem zgody.
Co? Dlaczego? - zdziwił się Geronimo.
Wyjaśnię ci to później – obiecał Blade i wyskoczył na uli cę z nieodłącznym auto-ordnance’em
27 A-l w ręce.
Oddalił się już piętnaście jardów od pojazdu i stał na środku Piątej Ulicy. Wiał silny wiatr.
Coś lub ktoś przypatrywał mu się. Czuł to. Kosmyki włosów łaskotały go po szyi.
Wszedł do budynku. Wydawało mu się, że to właśnie tu skrył się ów tajemniczy cień. Okna tego
domu były powybijane, a wszystkie sprzęty pokryła warstwa kurzu.
Kurz... A co ze śladami?
Przesunął się bardziej w lewą stronę, aby być mniej widocznym. Nagle coś trzasnęło, jakby
rozbiła się waza lub talerz. No tak! Ktoś tu prowadzi jakąś grę...
Blade wycofał się z domu i skierował na wschód od Piątej Ulicy. Rozglądał się bez przerwy,
mając na uwadze cały teren. A-l był przygotowany, w każdej chwili mógł strzelić.
Blade doszedł do skrzyżowania Piątej Ulicy i Pierwszej Wschodniej Alei. Zastanawiał się. Jeżeli
będzie kontynuował poszukiwania, może się zgubić i nie trafi do FOKI.
Nagle trzask się powtórzył. Doszedł do środka ulicy, a palce wciąż trzymał na spuście swojego
A-l.
Gdzie jesteś?
Okna i drzwi domów wokół były nietknięte i pozamykane, oprócz wielkiego okna na pierwszym
piętrze budynku po jego prawej stronie. Było dyskretnie uchylone.
Przypadek czy celowe działanie?
Blade skierował się do budynku. Czyżby jeden z Płaskogło-wych ukrywał się aż dotąd w
Kalispell? A może ktoś z armii Cytadeli pozostał tu, aby donosić o pojawieniu się obcych? A
może to pułapka...
Z uchylonego okna doleciało ciche szczęknięcie. Blade wycelował A-l w tę upiorną szczelinę.
W mur poniżej okna uderzył kamyk.
Jasny gwint!
Bladem aż skręciło ze złości. Dał się nabrać na stary książkowy graps. Kamyk rzucony w ścianę
obok okna zaprzątnął jego uwagę, wprowadził go w błąd co do prawdziwego kierunku natarcia
wroga. Próbował jeszcze wykonać zwrot, gdy czyjeś mocne ramiona okleszczyły go zza pleców,
przykuwając mu łokcie do tułowia. Tak więc jego A-l stracił bojową przydatność.
Coś burknęło mu w lewym uchu.
Blade pokiwał swym A-l jak palcem w bucie; usiłował potęgą swych mięśni rozerwać uścisk
ramion. Twarz mu poczerwieniała, a żyły nabrzmiały; dokładał wszelkich sił i starań, by
zmobilizować do działania całe swe masywne, wspaniale zbudowane ciało.
I ani rusz.
To coś nadal trzymało go w mocnym uścisku.
Na karku poczuł gorący, niemal pieszczotliwy oddech.
Blade uświadomił sobie, że twarz „tego czegoś” musi znajdować się tuż za jego głowq.
Odprężył się na moment, pochylił szyję, tak że podbródkiem dotknął klatki piersiowej.
Usłyszał za sobą:
- Co robić?
Boże drogi! Co go tak ucapiło?
Blade natychmiast ponowił próbę uwolnienia się z morderczego uścisku; każde włókno jego
potężnych mięśni sprężyło się do granic wytrzymałości. W jednej chwili odrzucił głowę do tyłu,
uderzając nią w twarz napastnika.
To „coś” uwolniło go z okleszczenia.
Blade uskoczył na bok, przykucnął, instynktownie dobył noża i stanął naprzeciw swego wroga,
przygotowany na wszystko.
Tak przynajmniej sądził.
Lecz to, co zobaczył, nie mieściło się mu w głowie. Przed nim stało coś na kształt mężczyzny
średniej postury i w średnim wieku, istota dwunożna, posiadająca dwie ręce i twarz. Ale na tym
kończyło się wszelkie podobieństwo do człowieka.
Skórę miało toto jasnopopielatą, nos cienki i szpiczasty; uszy maleńkie i mięsiste, przyczepione
do obu boków łysej, jakby ptasiej czaszki. Usta jego były wąziutkie niczym kreska, a oczy
świeciły hipnotyczną czerwienią źrenic.
Stwór był nagi, jeśli nie nazwać przyodziewkiem brązowej przepaski, skrywającej genitalia, czy
metalowej obręczy okalającej przykurczoną szyję.
Ten widok był tak zdumiewający, że Blade przez moment stał jak wryty. Stwór wykorzystał tę
chwilę wahania, poderwał się z impetem do ataku, skacząc na Wojownika.
Koścista dłoń chwyciła go za szyję; druga objęła prawy jego nadgarstek, uniemożliwiając użycie
noża.
Rusz się!
Blade uznał, że siła, z jaką naparło nań stworzenie, działa tym razem na jego korzyść. Wykonał
obrót przez plecy, wcisnął stopę w brzuch napastnika i dynamicznym wykopem przerzucił go
nad sobą.
Stwór poszybował ponad głową Blada i runął na środek ulicy; lecz błyskawicznie doszedł do
siebie, skacząc na równe nogi.
Blade ruszył jego śladem, podrywając do działania bowiego. Rozważał w myślach, czy
powinien zabić stwora czy też pojmać go żywego.
Dziwoląg wyszczerzył zęby.
-
Ty dobry, nie? Ty nie zrobić źle, tak? - zwrócił się do Wojownika.
Co u licha! Czy się przesłyszał? Blade nie mógł uwierzyć, że to „coś” rzeczywiście potrafi
mówić. Stwór podniósł ręce do góry.
-
Poddać się, nie? Nie zranić cię, tak? Do czego ta gadka zmierza?
-
Ej, cwaniak, jeśli kombinujesz, że dasz mi dyla, to wybij to sobie z głowy!
Stwór uniósł głowę i wpatrywał się weń uporczywie, stawiając go w kłopotliwej sytuacji.
Jaki ty mieć zamiar? Ja nie być cwaniak, nie! Ja być Gremlin.
Dlaczego mnie zaatakowałeś? - zapytał Blade, prostując się.
Doktor kazać.
Nie rozumiem.
Blade wykluczał, że to jakaś sztuczka.
-
Musieć zabrać cię, nie? Ty iść ze mną, tak?
Stwór wskazał wzrokiem na noże bowie i magnum 44 sterczące spod ramienia Blade’a.
-
Zniżyć to, prosić ja.
Z choinki żeś się urwał?! - palnął ostro Blade.
Jest w błędzie. Nie chcieć rany, tak? Prosić – pojękiwał Gremlin głosem skazańca.
Kim jesteś? - Blade zignorował jego błagania. - A wła ściwie: czym jesteś?
Mimo srogiego oblicza, stworzenie nie okazywało ochoty do dalszej walki.
-
Prosić! - powtórzyło, rozpaczliwie obmacując metalowy kołnierz drżącymi rękami.
Blade spostrzegł niewielki wskaźnik na samym środku obręczy. Dotąd był ledwie widoczny,
lecz teraz niespodziewanie rozbłysnął wspaniałym odcieniem błękitu.
Stworzenie zareagowało na ten sygnał tak, jakby sprawiał mu ból.
-
Nie, doktor! Nie wzywać! Nie kazać, tak! Stop! Stop! Błękitne światełko zgasło.
O co tu, do diabła, chodzi?
Stworzenie trzęsło się i wyło w niebogłosy, z każda chwilą głośniej.
-
O co chodzi? - spytał Blade. - Co mam zrobić, żeby ci pomóc?
Stwór zerknął nań błędnym wzrokiem, jego twarz wyrażała czyste szaleństwo.
-
Nieee! - zawył tonem błagalnym i agresywnym zarazem. Blade nie panował nad
sytuacją. Stwór potoczył się w jego
stronę z niezwykłą siłą i szybkością, taranując go i rzucając na ziemię. Nóż Bowie wypadł mu z
ręki.
-
Nieee! -jęknęło stworzenie, jakby w walce z samym sobą. Blade splótł obie dłonie w
jedną pięść i niczym obuchem
stuknął nieboraka w lewe ucho.
Warcząc w szale, dziwoląg przetoczył się po trotuarze i jak wańka-wstańka znów był na nogach.
Blade usiłował wstać, gdy kątem oka dostrzegł potężną stopę zbliżającą się do jego głowy.
Poczuł eksplozję bólu w pra-
wej części czaszki. Ale przemógł się, otrząsnął i nie ustępując pola walki, próbował
zogniskować obraz przeciwnika.
Skołowany, odniósł niejasne wrażenie, że otrzymał dwa dalsze ciosy w głowę.
A niech go!
Ta kreatura jest po prostu zdumiewająco szybka!
Po prostu...
Rozdział VII
Sylwester, zwany Kretem, ze strachem w oczach, stał przed Hickokiem.
-
Czy ty wiesz, koleś – Hickok spokojnie go poinformował – że zaczynasz sprawiać mi
coraz więcej kłopotów, a to może
cię drogo kosztować.
Sylwester był przerażony.
-
Co... co masz na myśli? - wyjąkał. Hickok zatoczył ręka łuk.
-
Krążyliśmy cały dzień dookoła lasu, szukając twojego Mound. Powiedziałeś, że znajduje
się to gdzieś w tej okolicy. Według moich obliczeń jesteśmy ponad pięćdziesiąt mil na po łudnie
od Fox. Więc gdzie naprawdę znajduje się Mound? Na pewno nie tam, gdzie mówiłeś.
Ja... ja nie jestem pewien – wymamrotał Sylwester. Hickok zajrzał głęboko w oczy Kreta.
Znowu próbujesz mnie oszukać?
Nie, panie! - odpowiedział jeniec natychmiast.
Wyjaśnij mi, dlaczego nie możesz sobie przypomnieć, gdzie mieszkasz? - zapytał Hickok
ironicznie.
Nie znam się dobrze na drzewach – wyjaśnił Sylwester.
Skończ tę gadkę – rzekł Hickok. - Nie mogę pozwolić sobie na przeciąganie tej sprawy. Muszę
znaleźć Shane’a i wra cać do Domu.
-
Może powinniśmy się rozdzielić? - zasugerowała Sherry. Stali w centrum małej leśnej
polany.
-
Nie ma mowy – nie zgodził się. - Zgubisz się, a ja będę musiał cię szukać i stracę znowu
parę dni. A teraz tobie coś po-
wiem – mówił, patrząc na Kreta. -Jestem gotowy cię zastrzelić i zrobię to zaraz.
Wiem, wiem panie, że to jest gdzieś w tej okolicy – zaczął błagalnie.
Nie wierzę ci – skomentował strzelec. - W lesie czujesz się przecież jak ryba w wodzie.
Twierdzisz, że nie znasz się na drzewach, więc odpowiedz mi, dlaczego Wilk wysłał właśnie
ciebie do Fox?
Z dwóch powodów – odpowiedział Sylwester.
Słucham.
Po pierwsze, aby sprawdzić, czy ktoś tam żyje, bo jeśli tak, to będziemy mieli na kogo napaść...
Napaść! To znaczy, że chcesz powiedzieć, iż napadacie inne komuny i miasta! - krzyknął
Hickok.
Tylko tak można przetrwać – odpowiedział Sylwester, starając się usprawiedliwić. - Bierzemy
tylko żywność, ale nie za dużo.
Nie jesteście wcale lepsi od Padlinojadów – odrzekł Hi ckok.
Sylwester zmieszał się i mówił, patrząc w ziemię:
To nie był mój pomysł, wiesz przecież. Ale właśnie tak postępujemy.
Nie jesteście lepsi od Trolli. Oni zniewalają kobiety, a mężczyzn zabijają. A wy, co robicie z
ludźmi, których napa dacie?
Sylwester wybąkał coś pod nosem, ale go nie zrozumieli.
Odpowiedz! - rozkazał Hickok. - Nie słyszymy cię.
My... my... - zaczął wolno – robimy z mężczyzn niewol ników.
A co z kobietami? - naciskał go Hickok.
Odstawiamy na licytację – wyjaśnił w końcu.
Mound wygląda mi na miejsce, które chciałabym ominąć, jak omija się szarańczę – powiedziała
przerażona Sherry.
Hickok złapał Sylwestra za koszulę.
Miałem rację. Nie jesteście lepsi od Trolli! Żałuję, że Kre ty i Trolle nigdy nie natrafili na siebie.
Jaka szkoda! Pozabija liby się nawzajem i uczynili świat piękniejszym.
Trolle są zbyt daleko na północ od nas – zauważył Sylwe ster. - My nie wysyłamy patroli tak
daleko. Wysyłamy je na południe.
Dlaczego?
Ponieważ mieszka tam wciąż mnóstwo ludzi. To jest po
drugiej stronie jezior.
Jakich jezior? - zapytała Sherry.
Upper Red i Lower Red. Po drugiej stronie tych jezior jest kilka miast – tłumaczył Sylwester.
Trolle rzadko wypuszczają się na południe – kosntatował Hickok. - To wszystko wyjaśnia.
Między Fox a Mound jest zbyt dużo lasów, dzikich zwie rząt i monstrualnych mutantów.
Monstrualnych mutantów? - powtórzył Hickok.
Tak. Musiałeś o nich słyszeć. Ropiejące szkaradziska. One zjadłyby cię żywego, gdyby cię
złapały.
Nazywasz je mutantami? - zapytał Hickok.
O czym rozmawiacie? - zapytała Sherry.
O potworach – odpowiedział Hickok.
Nigdy nie słyszałem, aby coś takiego żyło w Kanadzie. Ale możliwe, że tam są. W tej okolicy
jest ich dużo?
Dużo – rzekł Sylwester. - Potworne stworzenia. Brązowe, śmierdzące, pokryte strupami z
wyciekającą ropą...
Za moment jeden z nich zaatakuje cię – stwierdziła chłod no Sherry.
Zmutantowany borsuk, rzeczywiście był ohydny, gorszy od opisu; miał z metr długości i ważył
ze trzydzieści funtów.
-
Zabij go! - krzyknął przerażony Sylwester. Wygłodniały mutant wpatrzony był w Kreta.
Tylko pięć jar dów oddzielało go od smakowitego kąska.
Hickok błyskawicznym ruchem wydobył henry’ego i strzelił pięciokrotnie, trafiając w wielkie
strupy. Wypłynęła z nich zielonkawa ciecz, rozpryskując się na wszystkie strony. Jedna z pięciu
kul była śmiertelna i mutant drgał w agonii, tuż u stóp Sylwestra.
Hickok wycelował szóstą kulę pomiędzy oczy borsuka. Było po wszystkim.
Sylwester chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydusić słowa.
Mutant odjął ci mowę? - zaśmiał się Hickok.
Dzię... dzię... dzięki! Uratowałeś mi życie.
Nie mogłem pozwolić ci umrzeć. Nie przed wskazaniem mi drogi do Mound.
Sylwester uśmiechnął się.
Wszystko w porządku? - zapytał Hickok.
Dzięki raz jeszcze. - Jego głos drżał już nieco słabiej.
Jesteś pewien, że wszystko w porządku?
Jeniec pokiwał jeszcze raz głową i przekręcił się na brzuch.
-
Biedaczek – powiedziała Sherry, podchodząc do niego. - Chodź, daj mi rękę, pomogę ci
wstać.
Sylwester powoli podniósł się.
Wciąż się trzęsiesz – powiedziała opiekuńczo.
Wszystko w porządku. Naprawdę. Niech złapię oddech.
A ja wciąż nie wiem, dlaczego zostałeś wysłany do Fox – Hickok powrócił do poprzedniej
rozmowy. - Powiedziałeś, że nigdy nie zdradzisz drugiego powodu, dla którego Wilk wysłał cię
do Fox.
Moja siostra – powiedział Sylwester, wciąż nie mogąc złapać oddechu.
Twoja siostra? Co ona ma z tym wspólnego? - dopytywał się Hickok.
Wilk chce dla siebie moją siostrę Glorię. Ale ona nie chce jego. Więc postanowił zdobyć ją za
wszelką cenę, odsyłając mnie wraz z Dougiem...
Doug jest tym, którego zabiłem – przypomniał Hickok.
Tak. Wilk miał nadzieję, że skłoni ją do zmiany zdania i Gloria zacznie z nim sypiać. - Spojrzał
na Hickoka. - Jestem twoim dłużnikiem. Uratowałeś mi życie. Zaskoczyłeś mnie.
Nikt nigdy nie zachował się tak wobec mnie.
Sylwester – zagadnęła Sherry – co wy właściwie robicie w Mound? W czym jesteś dobry?
Opróżniam wiadra – odpowiedział.
Wiadra? - Sherry uniosła brwi ze zdziwienia. - Jakie wia dra?
-
Nie chcę o tym mówić – stwierdził stanowczo. Hickok zamierzał zadać mu parę pytań,
ale Sherry spojrzała
na niego znacząco.
Byli niedaleko niewielkiej polanki, która prześwitywała zza drzew.
Wydaje mi się, że znam ten teren! - stwierdził Sylwester, rozglądając się wokół siebie. - To jeden
z naszych odcinków.
Więc jak daleko jest do Mound? - zapytał Hickok.
Jeszcze jakieś parę mil – odpowiedział szczęśliwy Kret i spojrzał w stronę południową. - Już
niedaleko.
Lepiej żeby tak było.
Sylwester – zaczęła znowu Sherry – czy możesz mi odpo wiedzieć na kilka pytań?
Jeżeli będę w stanie.
Kto zbudował Mound?
Kret próbował coś zrobić, żeby nie spojrzeć na Sherry, aż w końcu utkwił wzrok w ziemi.
-
Nie odwracaj oczu od osoby, z którą rozmawiasz. Sylwester spojrzał na dziewczynę i
zaczął mówić:
Moi rodzice opowiadali mi, że Mound zbudował Carter dawno, dawno temu.
Dlaczego?
Carter i wielu innych przeczuwali, że zbliża się wojna. Nie mieli zbyt wiele czasu, więc w
pośpiechu opuścili Red Lo- wer. - Sylwester mówił spokojnie i starał się, aby wszystko by-
ło jasne. - To był teren bardzo oddalony od wielkich skupisk ludzkich; wybrali go, bo mieli
nadzieję, że nie dotrą tu bomby. Carter był bardzo mądry – dodał z dumą.
W jaki sposób budował Mound?
Zaczął kopać.
Kopać?
Widzisz – wyjaśnił – Mound rozrósł się od czasów Carte- ra...
Dosyć rozmów! - rozkazał Hickok. - Jesteśmy blisko Mound i mogą tu być rozstawione patrole
lub straż.
My mamy straż – poinformował Sylwester. - Patroli nie potrzebujemy, ponieważ niewielu ludzi
przychodzi do tej stre fy. Jest zbyt daleko od głównej drogi.
Hickok zatrzymał się i spojrzał na jeńca. Kret przestał mówić i zerknął do tyłu.
Czy coś się stało? Czy coś złego powiedziałem? Chcesz mi coś zrobić?
Nie martw się, głupku – uspokoił go Hickok. - Chcę, byś cofnął się za mnie i stanął tutaj.
Pamiętaj, jeżeli zrobisz jakiś ruch, będziesz pierwszym, którego wyślę na temten świat
Że co?
Tak właśnie zrobię!
-
Tak jest, panie – powiedział Sylwester. Hickok wziął do ręki broń i ruszył do przodu.
Jeżeli Mound jest tu gdzieś w pobliżu, powinien usłyszeć jakieś odgłosy dochodzące stamtąd.
Zastanawiał się, czy Shane żyje. Głupi dzieciak! Co za głupi pomysł. Stał się taki ambitny, od
kiedy młodzi członkowie Rodziny nazwali go bohaterem. Powiedział mu, że nie miał wyjścia.
Zrobił więc to, co zrobił.
Hickok pomyślał sobie, że nie nazwaliby go tak, gdyby lepiej go znali. Gdyby wiedzieli, jaki jest
naprawdę. Twoje życie chłopcze, wisi teraz na włosku.
Skończyły się drzewa i zaczynało dzikie pole. Po drugiej stronie las ciągnął się w
nieskończoność.
Niedobrze – zauważył Hickok. - Będziemy zbyt wyeks ponowani. Może powinniśmy obejść to
pole?
Czy coś się stało? - spytała Sherry.
Nie lubię takich sytuacji – spokojnie odrzekł Hickok.
Nie masz się czym martwić -powiedział Sylwester. - Do Mound jeszcze kawał drogi.
Jesteś pewien?
Na pewno.
Doskonale.
Hickok wysunął się na brzeg pola. Rozejrzał się wokoło. Nic nie zwróciło jego uwagi. „To dobry
znak” - pomyślał.
Pole porośnięte było wysoką trawą i krzewami, na środku leżały głazy i małe skałki. Hickok
ruszył. Nagle coś zauważył. Czyżby jakieś nieoczekiwane kłopoty?
Złapał za broń, podszedł do jednego z głazów, aby się ukryć.
W okamgnieniu zewsząd zaczęli wyłaniać się Kreci. Sylwester stał między dwoma kamieniami,
a jego twarz przybrała groźną minę.
Kilku Kretów otoczyło Sherry.
Strzeliła, trafiając jednego w ramię; jednak nim zdążyła wystrzelić powtórnie, dwóch innych
rzuciło się na nią i zabrali jej broń.
Hickok rozglądał się wokół siebie, oceniając sytuację.
Sześciu Kretów patrzyło na niego; trzech z przodu, trzech z tyłu, każdy z bronią skierowaną
prosto w niego.
„Nie da się ukryć, zostałem otoczony” - pomyślał.
-
Rzuć broń, złóż ręce na karku i wyłaź! - rozkazał jeden z żołnierzy. - Rób to powoli.
Jeden fałszywy ruch, a zastrzeli my cię.
Hickok nie miał wyjścia, postąpił, jak mu kazano.
-
Oddaj teraz krótką broń – rozkazał Kret. - Tak jak tamtą; powoli.
Jeden z nich podszedł i zaczął go przeszukiwać.
-
Dobra, teraz całą resztę broni!
Hickok uczynił to niechętnie.
-
A teraz stań jak grzeczny chłopiec.
Obok niego stała Sherry w otoczeniu dwóch Kretów, którzy trzymali ją za ręce, nie pozwalając
się szarpać. Hickok uśmiechnął się.
Co cię tak rozśmieszyło? - zapytał Płowowłosy.
Myślę o tym, jak dobrą robotę wykonali ci faceci ukryci za kamieniami i skałkami. To było
profesjonalne posunięcie.
Czyżby to było niespodzianką dla ciebie? - zapytał lider Kretów.
Ulżyło mi – wyjaśnił Hickok. Płowowłosy zmieszał się.
Co to znaczy, że ci ulżyło?
-
Cóż, jeżeli tutejsi wojownicy są tacy jak wasi informato rzy, to ja doszedłem do
wniosku, że wszyscy Kreci muszą być dziadowskimi tchórzami.
Płowowł3cchs238 osy podszedł do Hickoka i zapytał, nie tając złości.
Czy z tego się śmiałeś?
Owszem.
Płowowłosy uniósł swój winczester i wbił jego lufę w żołądek prześmiewcy. Hickok zgiął się
wpół i upadł.
Zostaw go w spokoju! - krzyknęła Sherry. Sylwester tymczasem podszedł do Goldmana.
Jak to dobrze znów cię widzieć! - powiedział. Goldman zignorował go i podszedł do Hickoka.
-
Zrobię z tobą takie rzeczy, że życzyłbyś sobie w ogóle się nie narodzić...!
Hickok starał się zapanować nad bólem.
-
Jest jedna rzecz, której życzyłbym sobie najbardziej – wy szeptał z konfidencjonalnym
uśmiechem.
-
Co takiego? - Goldman połknął haczyk. Pochylił się i nastawił ucha.
-
Wdzięczny będę, jeżeli zrobisz coś ze swoim śmierdzą cym oddechem – jęknął Hickok. -
Struć nim można nawet skunksa!
Goldman wściekł się, wziął Hickoka na muszkę.
-
Jeżeli mój oddech ci szkodzi – odszczeknał się – zoba czysz, jak dobrze ci będzie bez
twojego!
Rozdział VIII
Na imię miała Cindy. Stała na małym wzniesieniu w północ-no-wschodnim zakątku jej nowego
domu: Domu. Z miejsca, gdzie stała, rozpościerał się widok na cały teren należący do Rodziny.
Dom był zlokalizowany w pdłnocno-zachodniej Minnesocie, blisko Parku Narodowego Lakę
Bronson. Osada składała się z bloków o różnym przeznaczeniu. Sześć takich budynków
ustawiono w kształcie trójkąta w zachodnim sektorze Domu. Blok A był najbardziej wysunięty
na wschód.
Sto jardów na północ znajdował Blok B dla niezamężnych członków Rodziny. Blok C, następne
sto jardów na północ, to szpital. Na wschód od Bloku C, w Bloku D mieścił się warsztat stolarski
i sklep z tanimi wyrobami. W tej samej odległości, na wschód od Bloku D, stał E, który
zajmowała biblioteka z bogatym księgozbiorem, zgromadzonym przez Kurta Carpentera. W
Bloku F przechowywano żywność. Trójkąt zamykał Blok A położony w centrum terenu, który
zajmowały małżeństwa i ich dzieci.
Cindy odpoczywała, ciesząc się porannym słońcem. Czuła się jak najszczęśliwsza kobieta na
ziemi. Dzięki Bogu Triada Alfa znalazła ją i jej brata i pozwoliła im żyć w Domu.
Blade, Geronimo i Hickok zostali przez jej ojca pomyłkowo rozpoznani jako Trolle, gdy
przebywali w Fox i wpadli do ich ogrodu. Cindy uśmiechnęła się na wspomnienie tej chwili, jej
niebieskie oczy ożywiły się.
Ojciec dziewczyny szukał możliwości zemszczenia się na Trollach za to, że porwały mu żonę.
Nagle spochmumiała. Te-
raz nie ma już ich obojga. Matka została porwana przez Trolle i nigdy więcej o niej nie słyszała,
a potem te bestie w ludzkiej skórze zabiły jej ojca.
Oczy Cindy zaszły łzami. Dlaczego musiał zginąć?
To nie jest w porządku! Gdyby żył, mógłby być wraz z nią w Domu, czuć się bezpiecznie jak w
domu. Jest tu tak spokojnie i cudownie. Nikt nie czyha na jej życie. Tutaj nie trzeba się obawiać
Padlinojadów czy zaropiałych mutantów.
Jak długo już tu jest? - zastanawiała się. Minęły trzy miesiące! Uwielbia tu być. A co z
Tysonem? Bała się o niego.
Na zewnątrz stwarza wrażenie człowieka szczęśliwego, ale ona zna go lepiej niż inni i wie, że
coś go martwi. Brat jednak nie zwierza jej się, tak jak to kiedyś bywało. Cindy nie rozumiała, że
ktoś może być niezadowolony z pobytu w Domu.
Są przecież chronieni przed atakami, jedzą regularnie i dobrze, noszą czyste ubrania.
Spojrzała na swoją brązową bluzkę i zielone spodnie. Obie te rzeczy dostała od Jenny, ukochanej
Blade’a.
Członkowie Rodziny są mili i tacy przyjaźni! Ale z drugiej strony, nigdy nie wiadomo, komu
można ufać do końca... Te wątpliwości wzbudziły w niej słowa kilku ludzi, zamieszkujących
wzgórze, a przybyłych z zachodu.
Ale czy ona i jej brat mają szansę stać się pełnoprawnymi członkami Rodziny?
Cindy odwróciła
się za siebie. Trzech mężczyzn wchodziło na szczyt. Zatrzymali się, dziewczyna rozpoznała ich.
Byli to Wojownicy Triady Gamma. Ich przywódcą był Napoleon.
Cindy chciała się z nim przywitać, lecz coś ją intuicyjnie powstrzymało. Coś niepokojącego
spostrzegła w nerwowych spojrzeniach Napoleona.
Mężczyźni wyraźnie mieli coś do ukrycia.
- Nie ma tu nikogo, oprócz nas – poinformował Napoleon dwóch swych kompanów, którzy
kręcili się wokół pobliskich drzew.
Ubrany był w stary mundur sił powietrznych, zdobiony srebrnymi guzikami.
Cindy ukryła się za drzewem. Mężczyźni stali nieopodal. Chcąc nie chcąc, słyszała całą
rozmowę.
Posterunek na zachodniej ścianie może nas zobaczyć -
stwierdził jeden z podwładnych Napoleona, wysoki, niebieskooki
blondyn. Miał na sobie skórzane spodnie i brązową koszulę.
No i co z tego, Spartakusie? - powiedział szef Triady Gamma. - Pomyślą, że prowadzę trening
lub prywatny miting. Prawo Rodziny nie zabrania przecież organizowania prywat nych
mitingów.
Nie lubię takich sytuacji – rzekł Spartakus.
Ale gdzie jeszcze moglibyśmy porozmawiać, jak nie tu? Nie znam lepszego miejsca na poufną
rozmowę. Tutaj nikt nas nie usłyszy. To dlatego wybrałem to miejsce.
Cindy ułożyła się wygodniej.
-
Wiemy już wszystko – powiedział trzeci z Wojowników Triady Gamma.
Napoleon spojrzał na niego.
-
Gdybym cię nie znał, Seiko, nie podszedłbym do tego z takim entuzjazmem.
Poprawił broń przypiętą do pasa.
Seiko uśmiechnął się. Był jednym z sześciu członków Rodziny orientalnego pochodzenia.
-
Ty przecież chcesz śmierci Rikkiego. I masz ważne mo tywy – dodał Napoleon.
„Śmierci Rikki-Tikki-Taviego? Co oni zamierzają zrobić?” - pomyślała z przerażeniem Cindy.
Wiedziała, że może mieć kłopoty, jeżeli ją złapią.
Dlaczego Seiko chce zabić Rikkiego?
Rikki był dowódcą Triady Beta i w czasie nieobecności Bla-de’a szefem wszystkich
Wojowników. Cindy lubiła go. Był miły dla każdego, z kim się zetknął. Lubili go wszyscy.
Swoje dziwne imię zaczerpnął z literatury.
Zapytała go któregoś dnia o jego imię, a on opowiedział jej o książce, która, przeczytał.
Powiedział, że to imię pasuje do jego roli strażnika Rodziny i Domu.
Z tymi z Triady Gamma to zupełnie inna historia. Napoleon był inny od reszty Wojowników.
Zachowywał dystans wobec ludzi; rozmawiała o tym nawet ze swym bratem, Tysonem. O
Spartakusie nie wiedziała prawie nic. Owszem, widywała go często, raz nawet pozdrowił ją.
Zawsze zachowywał się raczej obco. Seiko zaś był jednym z lepszych mistrzów sztuki wojennej
w Rodzinie. Dziewięć lat temu Rikki i Seiko walczyli w przyjacielskiej rywalizacji o zaszczyt
posiadania na własność oryginalnej katany Kurta Carpentera, która była ozdobą arsenału
Rodziny. Ten samurajski miecz otaczała legenda.
Z dołu dolatywał do uszu Cindy fragment rozmowy:
Nie chcę śmierci Rikkiego – mówił Seiko.
Nie – powtórzył Napoleon. - Chcesz tylko katanę, a jedy ną możliwością jej zdobycia jest jego
śmierć. To jest straszne, ale taka jest prawda.
Wolałbym, aby było jakieś inne wyjście, ale nie ma! - kontynuował Seiko. - Starsi przydzielili ją
Rikkiemu po na szym starciu. Zignorowali moje protesty. Wstyd mi przed całą Rodziną. Honor
ciągle dyktuje mi rewanż.
Będziesz miał szansę, aby odebrać katanę! - obiecał Na poleon.
W Kodeksie Bushido katana jest oznaką chwały i odwagi. Kurt zdobył ją od samurajów. Dlatego
tak ważne jest dla mnie, abym to ja, potomek samurajów, był w jej posiadaniu.
Przerwij na chwilę – wtrącił Spartakus. - Według mnie jesteś takim samym samurajem jak ja
gladiatorem. To jest twój wymysł, który zaczerpnąłeś z książek.
Seiko podszedł do Spartakusa, jego twarz poczerwieniała ze złości.
-
Mylisz się, jestem samurajem! Napoleon stanął pomiędzy nimi.
Uspokujcie się. Jesteśmy zespołem. Pamiętajcie o tym. Mamy do załatwienia zadanie o wiele
ważniejsze niż wasza kłótnia.
Nikt nie ma prawa obrażać samuraja! - powiedział Seiko, patrząc na Spartakusa.
Napoleon uśmiechnął się.
Ależ nikt cię nie obraża. Odpręż się. Bierzesz swoje życie zbyt poważnie.
Wiem, ale nic nie może tego zmienić.
Dobra, przejdźmy do sedna sprawy – przypomniał Napo leon. - Czyżbyście zapomnieli, po co
się tu zebraliśmy?
Zanim jednak coś zrobimy – odezwał się Spartakus – mu szę sobie ulżyć i zrzucić ciężar z serca.
O co chodzi?
Seiko chce odzyskać katanę. Ty chcesz zostać liderem Rodziny, a co ja będę z tego miał?
Napoleon podrapał się po ramieniu.
Mój drogi Spartakusie! - powiedział. - Mogę ci obiecać skarby cenniejsze niż jakikolwiek miecz.
Mogę ci obiecać He lenę trojańską.
O czym ty mówisz? - zaciekawił się Spartakus.
Mam na myśli Jenny.
Spartakus nagle pobladł. Napoleon roześmiał się.
Myślisz, że nie widzę, jak bez przerwy wodzisz za nią wzrokiem? Nigdy nie mogłem zrozumieć,
dlaczego marnujesz swój czas, próbując ją sobie zjednać. Wszyscy przecież wiedzą, że ona
kocha Blade’a z wzajemnością. Kobiety już takie są, że kochają coś, co może je oczarować, na
przykład siłę.
Ale czy to możliwe, że ona mnie pokocha? - Spartakus powiedział resztką sił.
Ach, tego nigdy ci nie obiecałem! Ale jeśli Blade zniknie z jej życia, pozwól mi skończyć:
będziesz pierwszy, który się nią zaopiekuje, a ona obdarzy cię uczuciem. Czy wiesz, o czym
mówię?
Spartakus zamyślił się, wsłuchał w słowa szefa.
Jenny? Moja?
Jeżeli ja chcesz – mówił łagodnie Napoleon – zabij Bla de^, nikt cię przecież nie zatrzyma.
Będziesz miał wolną rękę.
Myślisz, że Rodzina nie zareaguje? - Seiko podał w wąt pliwość jego słowa.
Rodzina to barany – odpowiedział Napoleon. - Oprócz Wojowników, rzecz jasna.
A co z Wojownikami? - zapytał Seiko.
Jeżeli zabijemy Platona, Starsi zostaną pozbawieni auto rytetu. Eliminując Blade’a, Geronimo i
Hickoka, zdystansuje my Triadę Alfa.
Z Hickokiem nie będzie tak łatwo – zauważył Spartakus.
Pozwól mi skończyć! - Napoleon rozgniewał się. - Jak Seiko pozbędzie się Rikkiego, Triada
Beta straci dowódcę. Po zostanie Triada Omega. Tamci, jako jedyni rządzący do tej po ry,
pozbawieni Rikkiego, nie będą wiedzieć, co mają robić. Re szta Rodziny to ptasie móżdżki.
Powiem im, że to Platon wraz z Triadą Alfa zaplanowali przewrót.
Jesteś szalony. Rodzina może nie jest zbyt rozgarnięta, ale nie są głupcami. Nigdy nie uwierzą w
to, co powiesz. Jestem zaskoczony, że mogłeś wymyślić taki plan.
Napoleon odwrócił się od nich. Nie chciał, aby zauważyli na jego twarzy oznakę triumfu.
Opowiedział im tę idiotyczną historię, aby sprawdzić ich reakcję. Czy może nimi manipulować i
czy ma do czynienia z głupcami...
Jeżeli nie zgadzacie się z moją propozycją, oczekuję in nych. Zaczynajcie.
Cała Rodzina wie o sabotażu i osobie, która chciała wy sadzić w powietrze FOKĘ – nadmienił
Seiko. - To było jeszcze przed wyprawą Triady Alfa do Bliźniaczych Miast.
Doskonale! Nikt nie wie, kim był sabotażysta, spekulo wano tylko, że był nim Wypatrywacz,
wysłany aby zniszczyć jedyny nowoczesny transporter, będący w posiadaniu Rodziny.
Dlatego – Napoleon zniżył głos – teraz zostali wysłani ci sami Wypatrywacze, aby dokonać
zamachu.
Zamach? - powtórzył Spartakus.
Oczywiście! Zamach, aby zamordować naszych liderów ciemną nocą – wyjaśnił Napoleon.
Rozumiem. - Seiko uśmiechnął się. - Gdy Platon i Rikki zostaną zamordowani podczas snu,
możemy narobić wielkiego hałasu, że byli tu Wypatrywacze i udawać, że wyruszymy na ich
poszukiwanie.
-
A co z dowódcą Wojowników? - zapytał Spartakus. Napoleon przybliżył się do nich i
spojrzał w oczy.
Jeżeli Platon i Rikki zostali zamordowani, a Triada Alfa jest nieobecna, to kto jest następny w
kolejce na lidera?
Następny w kolejności będzie... - Spartakus podniósł
wzrok i uśmiechnął się. - Ty będziesz następny.
Wszystko zgodnie z prawem i legalnie. Co o tym myśli cie? - zapytał Napoleon.
Doskonały plan – skomentował Seiko.
Oficjalny lider Rodziny! - ogłosił Napoleon swój przy szły tytuł. - A co ty myślisz o tym planie,
Spartakusie? Zgo dzisz się z nami?
Spartakus położył rękę na pas okalający jego biodra.
Nie wiem – zastanawiał się.
Teraz, kiedy wszystko jest dograne, nie możesz przekre ślić naszych planów! - Napoleon był
wściekły, że przez Spar- takusa plan może nie dojść do skutku. - Nie pragniesz Jenny? -
podszedł go.
Wiesz przecież, że pragnę.
To co za problem?
To jest ryzykowne. Jeżeli nas złapią?
Nie damy się złapać! - stwierdził twardo Napoleon.
Nie możesz tego zagwarantować – zauważył Spartakus.
Spartakusie, Spartakusie! - Napoleona opanowała nie moc. - Co mam z tobą zrobić?
Objął go i poprowadził przed siebie, próbując tłumaczyć.
Przez lata starałem się dowieść, że mogę być lepszym przywódcą niż Platon. Teraz znajdujemy
się w krytycznym punkcie historii Rodziny. Potrzebna jest nowa krew, nowe siły przywódcze,
agresywne, takie jakich ja mogę być reprezentan tem. A ty wciąż mi odmawiasz. Czy nie chcesz,
aby Rodzina odegrała dominująca rolę we współczesnym świecie? Nie chcesz być częścią, tej
historii?
Jasne, że chcę – odpowiedział Spartakus.
Więc co za problem? - zapytał Napoleon.
Czuję się tak, jakbym oszukiwał Rodzinę i nadużywał ich zaufania.
Ty chcesz tylko im pomóc, aby byli silniejsi i potężniejsi. Czy to jest oszukiwanie?
A co z Platonem i Rikkim? - zapytał Spartakus.
Nie będzie tak łatwo, szczególnie z Rikkim.
To samo mówiłeś o Hickoku – zauważył Spartakus.
Uwierz mi, on jest tylko człowiekiem, tak jak my. Oni nie są bardziej odporni na śmierć niż
ktokolwiek inny. Nie martw się o Rikkiego. Teraz musimy pomyśleć o alibi.
Jaki rodzaj zabezpieczenia wybierzemy? - Seiko chwycił przynętę.
Z Tysonem – odpowiedział Napoleon. - Myślę, że może my na niego liczyć.
Tyson? Cindy nie mogła uwierzyć własnym uszom.
Chciała wyskoczyć z ukrycia i biec do Rikkiego, aby mu wszystko opowiedzieć. Było to jednak
niemożliwe. Poza tym była jedyną osobą, która mogła temu zapobiec.
Dlatego musi siedzieć cicho, aby jej nie zauważyli.
Jestem przekonany, że możemy ci zaufać – powiedział Spartakus. - A ty możesz liczyć na mnie.
Doskonale! - odparł zadowolony Napoleon i pomyślał w duchu: „Dzisiaj Rodzina, jutro cały
świat!”
Rozdział IX
Blade otworzył oczy; ostre, poranne słońce oślepiło go. Poczuł, że ma związane ręce.
-
Wstać: tak? Dobrze spać: nie?
Blade próbował wstać, podpierając się raz na jednym łokciu, raz na drugim, ale bezskutecznie.
Pomóż mi usiąść! - rozkazał.
Ty rozśmieszać Gremlina – kreatura odezwała się ironi cznie.
Blade poczuł się beznadziejnie. Był bezradny.
-
Gdzie moje bowie – krzyknął. -1 mój rewolwer?
Nie być ci potrzebne – odpowiedziało
stworzenie.
„Cholera! Zostałem jego więźniem” - pomyślał Blade.
A co będzie, jeśli nas ktoś zaatakuje? - Blade zapytał.
Nie martw się. Gremlin obroni – odpowiedziała kreatura.
Domyślam się, że to ty jesteś Gremlin.
Jest bardzo bystry, tak to ja!
Blade zauważył, że kreatura jest pogodnego usposobienia. Niewiarygodnie silna, szybka i
inteligentna. Chciał mu zadać mnóstwo pytań.
-
Znać mózg? - zapytał Gremlin, zmieniając temat.
-
Czy ja znam mózg? - powtórzył Blade. - Trochę. Anato mia nie była moim wiodącym
przedmiotem studiów, ale uczy łem się o systemie nerwowym. Ale dlaczego pytasz?
Gremlin spojrzał na Blade’a i podszedł bliżej.
-
Żołnierska zaprawa, tak?
Blade zdziwił się bardzo, że potwór zna jego status w Rodzinie.
Gremlin zatrzymał się i spojrzał wkoło.
Iść cała noc – przypomniał w skrócie przebieg ubiegłej nocy.
Skąd wiesz, że jestem Wojownikiem? - zapytał z cieka wością Blade.
Doktor mi mówić”.
Kto to jest doktor?
Wkrótce wiedzieć – stwierdził Gremlin. - Czy tego chcieć, nie?
Tak – Blade skinął głową. - Co Doktor o mnie wie?
Doktor wiedzieć wszystko – poinformował go Gremlin.
Ale skąd?
To się dowiedzieć – odpowiedział Gremlin.
Dlaczego wybrał właśnie mnie? Czy to ma coś wspólnego z mózgiem?
Gremlin odpowiedział tylko:
Mózg kontrolować mowę, tak? Część mózgu zepsuta... nie?
Część twojego mózgu jest zepsuta?
Blade przeraził się. Przeczuwał coś złego. Gremlin pokręcił głową zaprzeczając.
Uszkodzona: nie; odeszła: tak!
Jaka część twojego mózgu odeszła? - pytał dalej Blade.
Doktor.
Udało mu się w końcu usiąść.
Doktor usunie część twojego mózgu? Dlaczego? Gremlin spojrzał w oczy więźnia.
Eksperyment.
Blade zbladł. Co zrobić? Jakiś typ chce eksperymentować na jego mózgu.
Chwileczkę! - Coś mu zaświtało w głowie. - Gremlin, kim ty jesteś? Skąd pochodzisz?
Od Doktora. Rozumieć? - Gremlin spojrzał na Blade’a. - Nie rozmawiać! Odpoczywać.
Odpowiedz mi jeszcze tylko na jedno pytanie.
Móc mnie zabić, ale tego nie zrobić.
Powiedziałeś, że spotkam wkrótce Doktora. O co tu cho dzi?
Doktor powiedzieć: przyprowadź żywego.
Gdzie jest Doktor, Gremlin? Kreatura spojrzała na południowy wschód.
W Cytadeli.
Mówisz o cytadeli Cheyenne?
Odpocznij! - rozkazał Gremlin.
-
Jeszcze jedno pytanie – Blade złamał rozkaz. - Powie działeś, że Doktor wie wszystko:
że jestem Wojownikiem. W jaki sposób... - przerwał, bo uświadomił sobie...
O Boże! Za wszelką cenę musi powrócić do Geronimo i FOKI. Przypomniał sobie, że podczas
wyprawy do Wodospadu Złodziejskiej Rzeki Triada Alfa napotkał Wypatrywaczy i oni
wiedzieli wszystko o Rodzinie. Po powrocie do Domu zastanawiali się, jakim sposobem
Wypatrywacze tyle o nich wiedzieli. Czyżby był pośród nich szpieg?
Teraz zastanawiał się, co łączy Doktora z Wypatrywaczami?
Gremlin. - Blade dotknął go
sandałem.
Czy kiedykolwiek słyszałeś o Wypatrywaczach?
Tak – odpowiedział.
Czy Doktor i Wypatrywacze są z sobą w jakiś sposób związani?
Stanowić całość.
Skąd wiedzą o mnie wszystko?
Szpieg w niebie – spojrzał na Blade’a. - I paraboliczne ucho, rozumieć?
Blade potrząsnął głową, oszołomiony.
Odpocząć – zdecydował Gremlin. Będzie mówić później.
Ale... - Blade zaczął znowu.
Odpoczywać! - Gremlin szturchnął go gwałtownie. - Te raz słuchać?
Blade upadł na trawę. Zaczęły ogarniać go przeróżne myśli: czy Doktor jest liderem
Wypatrywaczy, czy tylko jakąś częścią ich organizacji? Co to znaczy: szpieg w niebie i
paraboliczne ucho? Coraz to nowe pytania nie dawały mu spokoju. Jednak jedną rzecz wiedział
na pewno!
Za wszelką cenę musi wrócić do Kalispell, bez względu na to, czy Gremlin tego chce czy nie.
Rozdział X
Południowe słoilce świeciło wysoko na niebie. Geronimo cały poranek spędził na poszukiwaniu
przyjaciela. Powracając do FOKI, zastanawiał się, co mogło mu się przydarzyć. Geronimo stanął
przed drzwiami wozu i obejrzał się. Podczas poszukiwań znalazł auto-ordnance’a, dan wessona i
noże Bowie porzucone na środku Pierwszej Wschodniej Alei. Niemożliwe, żeby Blade sam
pozbył się tej broni. Było tylko jedno wyjaśnienie: Blade nie żył albo został jeńcem.
Całą noc spędził z kobietami w FOCE, czuwając nad ich bezpieczeństwem. Postanowił nie
opuszczać Kalispell, dopóki nie wyjaśni powodu zniknięcia Blade’a; Tęcza była temu prze-
ciwna, nalegała, aby natychmiast wyruszyć do jej plemienia.
-
Nie opuszczę Kalispell – powiedział – dopóki nie dowiem się, co to był za cień i co stało
się z Bladem. Do tego czasu pozostaniemy tu, gdzie jesteśmy.
Podczas gdy Tęcza i Gwiazdka spały, on wyszedł, mając nadzieję, że znajdzie jakieś ślady, które
naprowadzą go na Bladej.
Teraz zmęczony, głodny i zrezygnowany wrócił do pojazdu.
-
Pozwól mi odgadnąć – odezwała się Tęcza do Geronimo, który siadał na swoje miejsce.
Ona siedziała na miejscu dla pasażera, a Gwiazdka leżała na tylnym siedzeniu.
Nic nie znalazłem. Żadnych śladów...
Dlaczego nie możesz uwierzyć, że Blade nie żyje? Nie ma sensu, abyśmy tu dłużej stali.
Powinniśmy teraz odnaleźć moje plemię.
Zupełnie już przekreśliłaś Blade’a. Dlaczego?
Ależ nie – zaprotestowała Tęcza. - Jestem tylko realistką.
Blade jest jeden. Moje plemię liczy około trzech tysięcy ludzi.
Przykro mi z powodu Blade’a, ale my mamy większe zmar
twienia i problemy do rozwiązania. Musimy ich odnaleźć!
Jej słowa docierały do niego powoli. Bał się podjąć jakąkolwiek decyzję. Z jednej strony
chciałby odnaleźć przyjaciela, a z drugiej chciał też pomóc ludziom Tęczy. To była trudna de-
cyzja, nad którą chciał się dłużej zastanowić, dlatego szybko zmienił temat.
Gdzie jest ten szpital, o którym mówiałaś?
Szpital? - Tęcza była zdziwiona.
Ten, o którym tak wiele mówiłaś – przypomniał jej. - Ten, w którym możemy znaleźć lekarstwa.
Pamiętasz?
Ach, już wiem – odpowiedziała. -Nie sądziłam, że pomy ślisz o tym w takim momencie.
Myślę o tym cały czas – powiedział. - To jest przecież przyszłość Rodziny.
Triada Alfa została dwukrotnie wysłana po medykamenty i dwukrotnie skończyło się to
niepowodzeniem. Teraz chciał bym, aby ta wyprawa chociaż pod tym względem zakończyła się
sukcesem.
Rozumiem. W porządku. Szpital Regionalny w Kalispell jest na północ stąd. Musimy dojechać
do dziewięćdziesiątej trzeciej autostrady. To nie jest daleko.
Świetnie!
Geronimo zamknął drzwi i włożył kluczyki do stacyjki. Nigdy przedtem nie prowadził FOKI.
Zawsze jednak obserwował Blade’a i Hickoka, gdy manipulowali przy urządzeniach
sterowniczych. To mu powinno wystarczyć, aby przejechać ten kawałek do szpitala. To musi mu
wystarczyć!
Geronimo przekręcił kluczyk w stacyjce i głęboko westchnął. Pierwsza próba nie dała rezultatu,
druga również.
-
Coś nie tak? - zapytała Gwiazdka.
Podniosła się i wetknęła głowę pomiędzy siedzenia, by mieć wgląd w sytuację.
Nigdy przedtem nie prowadziłem FOKI – wyznał.
Naprawdę? - zapytała Gwiazdka.
Co? - Tęczę ogarnęło przerażenie. - Oszalałeś!
Nie. Jeżeli Blade i Hickok mogą prowadzić, to dlaczego ja nie umiałbym tego robić?
Doskonale... Myślisz, że zdołasz dowieźć nas do tego szpitala?
Zrobię, co w mojej mocy – obiecał.
Mam nadzieję – odrzekła, niepewna.
Jeżeli uważasz, że zrobisz to lepiej ode mnie, proszę spró buj.
Nie, dziękuję. Nie mam pojęcia o prowadzeniu wehikułu. Moi ludzie nie interesują się tym.
Natomiast armia z Cytadeli ma kilka ciężarówek, mnóstwo dżipów, tak je nazywają, i trzy
czołgi.
Ilu żołnierzy jest w tej armii?
Jeżeli się nie mylę, ze dwa tysiące – odpowiedziała.
A więc nie mamy tu nic do roboty!
Geronimo spróbował raz jeszcze przekręcić kluczyk. Udało się, motor zaskoczył! Teraz
przestawił dźwignię na pozycję: jazda, zwolnił hamulec i lekko nacisnął gaz.
Geronimo uśmiechnął się i rozluźnił mięśnie.
Przez dłuższy czas nie rozmawiali. W godzinę przejechali pięć mil, aż w końcu Tęcza kazała
skręcić w lewo. Po kilku minutach trafili na tablicę z napisem AUTOSTRADA 93. PÓŁ-
NOCNA.
-
Skręć w prawo! - rozkazała. Geronimo wolno skręcił w Sunnyview.
-
Szpital Regionalny to ten duży budynek po prawej stronie – powiedziała.
Teren wokół szpitala był zniszczony. Geronimo zatrzymał pojazd przed frontowym wejściem.
Przepraszam, trochę nas zarzuciło – powiedział.
W środku jest ciemno – zauważyła Gwiazdka.
Trudno, idziemy. Ty zostaniesz w wozie – zwrócił się do Gwiazdki – i zamkniesz drzwi.
Chcę iść z wami – zaprotestowała. - Mamo...
On ma rację – powiedziała matka. - Tu będziesz bezpie czna. Zresztą nie będziemy długo.
Nie chcę tu zostać” sama – upierała się.
Tu będziesz bezpieczniejsza – zdecydował Geronimo. - Zamknij dobrze drzwi i nikomu nie
otwieraj pod żadnym pozo rem.
Nie masz wyboru. Zostaniesz tutaj, czy chcesz czy nie – powiedziała Tęcza.
Gwiazdka przeszła na tylne siedzenie.
Znasz dobrze rozkład tego szpitala? - zapytał Geronimo.
Byłam tu tylko dwa razy – odpowiedziała Tęcza.
Obawiam się, że nie będziesz zbyt pomocna.
Wyjął ze schowka listę, którą dał im Platon i włożył ją do kieszeni.
-
Dobra! - Geronimo westchnął. - Wychodzimy. Opuścili transporter i sprawdzili, czy
drzwi są zamknięte
z obu stron.
Myślisz, że tu ktoś jest? - wyszeptała Tęcza.
Nigdy nic nie wiadomo – odpowiedział.
W szpitalu panowała zupełna cisza, podłogi i urządzenia pokryte były kurzem. Do środka
dochodziło światło z zewnątrz, oświetlając tylko niektóre pomieszczenia.
Jak to znajdziemy? - zapytała. Geronimo sprawdzał wszystkie drzwi.
Szukam laboratorium – poinformował ją.
Dlaczego? - zapytała z ciekawości.
Ponieważ tam znajdziemy rzeczy, których szukamy – wy jaśnił.
Czego na przykład szukamy? - zapytała.
Mikroskopów...
Do czego one służą? - zapytała znowu.
Z małych rzeczy robią duże. Platon powiedział, że potrze bujemy też tester do krwi, poza
lekarstwami oczywiście.
Jestem zaskoczona – mówiła Tęcza. - Nie znam takich rzeczy.
Mieliśmy kilka testerów, mieliśmy nawet jeden mikro skop, ale jakiś chory zbił go rok temu.
Znajdowali się przy końcu korytarza.
-
Czy to jest to, czego szukamy? - Tęcza spostrzegła napis na drzwiach, wskazujący
laboratorium.
Geronimo podszedł do drzwi.
-
Nie są zamknięte – powiedział.
Weszli do środka. Laboratorium było wyposażone w medyczne urządzenia i specyficzną
aparaturę. Wszystko pokrywał kurz. Ostre słońce wpadało do środka przez okna.
Skąd będziesz wiedział, że są tu rzeczy, których potrzebu jesz? Jak je rozpoznasz? - zapytała go.
- Ja nie poznałabym mikroskopu, nawet gdyby stał przede mną.
Platon pokazał nam fotografie wszystkich rzeczy – wyjaś nił Geronimo, sprawdzając jakieś białe
pudło ze srebrnymi po krętłami i kolorowymi guzikami.
Wiele z nich znajdowało się w encyklopediach medycz nych.
Platon pomyślał o wszystkim – skwitowała Tęcza.
-
Platon jest chory. Cierpi na przyspieszone starzenie. Kobieta powoli potrząsnęła głową,
jej włosy zafalowały.
Nie mogę w to uwierzyć... Nie, nie wierzę. Owszem, mó
wiłeś, że w Domu istnieją przypadki szybkiego starzenia, ale
nie wymieniłeś nazwisk.
Jednym z nich jest Platon – powiedział ponuro. - Niech to pozostanie między nami. Platon nie
ma jeszcze pięćdziesię ciu lat, a wygląda na siedemdziesiąt. Jego ciemne włosy całko-
wicie posiwiały w ciągu ośmiu miesięcy. Był energiczny i pełen życia, teraz jego ciało
zesztywniało. To jest straszne.
Ilu członków Rodziny wie o tym?
Tylko pięciu z rady starszych. Tęcza stała w drzwiach.
Boję się trochę, że Gwiazdka jest sama w wozie tak długo.
Pospieszę się – obiecał Geronimo.
Na stole obok środkowego okna znalazł to, o co mu chodziło.
Dzięki Bogu!
Co to jest? - Podeszła do niego.
Znalazłem mikroskop – uśmiechnął się. - A teraz tylko testery do krwi...
A więc szukajmy dalej! - zawołała, nie bez troski w gło się. - Ale pospiesz się.
Jestem o krok od celu – oświadczył z entuzjazmem.
Powiedz mi... Chciałabym cię o coś zapytać – powie działa.
O co chodzi? - Geronimo ciągle szukał.
Wybrałeś sobie imię „Geronimo” - powiedziała. - Wiem wszystko o waszym zwyczaju
wybierania sobie imion w szes naste urodziny. Dzień Przezwania wiele dla was znaczy.
Więc?
Więc, dlaczego wybrałeś sobie to imię? Nasze plemię ma też trochę książek, wiem, kim był
Geronimo. Dlaczego wybra łeś właśnie jego imię?
Tęcza patrzyła na mężczyznę, chodzącego od stołu do stołu.
-
To jest moje indiańskie dziedzictwo – odpowiedział, pa trząc na listę.
Tęcza uśmiechnęła się.
-
Mogę sobie wyobrazić, jak bardzo jesteś dumny ze swego pochodzenia.
Geronimo spojrzał na nią.
-
Jest w tym część prawdy. Moi rodzice jednak przyzwy czajali mnie do życia z innymi
ludźmi. Wiedziałem, że jestem
jedynym Indianinem w Rodzinie i inni też o tym wiedzieli. To było jednak przed spotkaniem z
wami. Teraz wiem, że nie tylko ja przeżyłem.
-
A imię Geronimo przybrałeś dlatego, że on nienawidził białych i wszystkiego, co było z
nimi związane?
Przestał szukać i spojrzał na nią.
-
Przecież – Tęcza mówiła dalej – on się poznał na ich pra wdziwych skłonnościach:
hipokryzji i zachłanności. Musiałeś dojść do takich wniosków, czytając te wszystkie książki z
two jej biblioteki.
Geronimo skoncentrował się jeszcze bardziej na jej słowach.
Płaskie Głowy wiedzą, że białym nie można zaufać – Tę cza kontynuowała zaciekle. - My
uczyliśmy się z naszej histo rii. Wiemy, co biali zrobili dla świata; to biała rasa wywołała trzecią
wojnę światową.
Nigdy tak o tym nie myślałem – wyznał Geronimo.
Jesteśmy wolnymi ludźmi – mówiła – i nie pozwolimy, aby biali nami rządzili. Jeżeli armia z
Cytadeli uwięziła moich ludzi, znajdziemy sposób, aby ich uwolnić. Czy mówiłam ci, co jest
moją życiową sentencją? - zapytała. - Dobry biały, to mar twy biały!
Geronimo znowu zaczął przeszukiwać stoły.
Nie mówisz poważnie.
Nie żartuję – stwierdziła zdecydowanie.
Ale nie wszyscy biali są źli – wyjaśnił jej. - Mam wielu bliskich przyjaciół, którzy są biali...
Wiem, zauważyłam.
Ale mówiłaś, że twoi ludzie przygarnęli białego człowie ka z Cytadeli. Przyszedł, żeby z wami
zamieszkać, jeszcze przed twoim narodzeniem.
Hm – Tęczę zaskoczyło, to co powiedział. - Nikomu nie mówiłam prawdy o nim. Nie chciałam
wzbudzić wrogości zwłaszcza u Blade’a.
Co to znaczy?
Ten biały należał do patroli, który zaatakowaliśmy. Zabi liśmy wszystkich oprócz niego. Został
uwięziony, ale udało mu się uciec i uprowadzić jedną z moich krewnych. Głupiec my ślał, że go
nie złapiemy...
Co mu zrobiliście?
Był torturowany. Wygadał wszystko, co dotyczyło Cyta deli. Podpaliliśmy mu skórę, aby prosił i
jęczał. Na koniec zo stał wykastrowany i musiał zjeść własne genitalia. W końcu rozpruli go na
pół. Geronimo słuchał tej opowieści jak najgor szego horroru.
Czy coś się stało? - Tęcza zdziwiła się, spostrzegłszy, że Geronimo zbladł.
Sam nie wiem – powiedział. - Jesteś chyba zbyt żądna krwi.
Możliwe. A ty chyba zbyt słaby. Indianin zmienił temat.
Znalazłem kilka rzeczy z listy. Czy mogłabyś zabrać kilka? Szli w milczeniu; nagle usłyszeli
tępy dźwięk gdzieś z góry.
Co to było? - zapytał nerwowo.
Nie wiem. Nie zważaj na to. Chodźmy lepiej do FOKI. Poszli wreszcie do wozu. Geronimo
załadował zdobycze.
Widziałam kogoś! - powiedziała wystraszona Gwiazdka.
Co widziałaś? - zapytała matka.
Twarz – odpowiedziała Gwiazdka. - W oknie na drugim piętrze; było ich dwóch lub trzech.
Czy to byli żołnierze z Cytadeli? - zapytała Tęcza, pa trząc we wskazane okna.
Nie jestem pewna.
Geronimo wziął do ręki karabin Fnc.
Zostań w FOCE – rozkazał. - Wrócę tak szybko, jak będę mógł.
Po co idziesz?! Masz przecież wszystko, co chciałeś. Dla czego chcesz ryzykować?
Bo ktoś tam jest – powiedział Geronimo. - Może coś wie na temat Blade’a.
Ale co będzie, jeśli coś ci się stanie? - zapytała przerażona.
Zostańcie tu i zamknijcie drzwi. W wozie będziecie bez pieczne.
Bądź ostrożny, Geronimo – przestrzegła go Tęcza.
Nie otwierajcie nikomu.
Geronimo podbiegł do frontowych drzwi szpitala, jeszcze raz się obejrzał, aby się upewnić, że
kobiety są bezpieczne. Czuł się za nie odpowiedzialny, jakby to była jego matka i siostra.
Wbiegł do środka.
Rozdział XI
-
Hickok! Obudź się!
Dochodziły do niego przeraźliwe krzyki. Nagle poczuł, że jego głowa skacze na wszystkie
strony. To Sherry próbowała go ocucić i poklepywała jego policzki.
-
Obudź się, do cholery!
Wojownik powoli otworzył oczy. Leżał na ziemi, z głową ułożona na udach kobiety. Słońce
było już wysoko.
Moja głowa – wymamrotał. - Co mnie uderzyło? Meteo ryt?
Goldman! - odpowiedziała Sherry. - Dzięki Bogu żyjesz. Już się obawiałam, że nigdy nie
odzyskasz przytomności.
Jak długo to trwało? - zapytał.
Cały dzień – odpowiedziała.
Co?
Usiadł i złapał się za swoją obolała głowę.
Urządził cię tak wczoraj po południu – wyjaśniła Sherry. - Mniej więcej o tej porze.
Goldman mnie tak załatwił?
Tak. Powiedział, że chce pokazać ci, jak można żyć bez oddechu.
Nic nie pamiętam – powiedział.
Zaczął się obawiać, że stracił częściowo pamięć.
Dlaczego tak mu dopiekłeś?
Co mu powiedziałem?
Że możesz żyć bez oddechu, tak jak on bez mózgu – przy pomniała Sherry.
I dlatego tak mnie urządził?
Jasne. I to tak mocno, jak tylko potrafił. Myślałam, że cię zabił – odrzekła z przerażeniem.
Mam mocna głowę – stwierdził Hickok.
Twoje szczęście.
Wygląda na to, że mam dług wobec niego – powiedział groźnie.
Najpierw Trolle, teraz Goldman. Rewanże to chyba twoja specjalność!?
Hickok, wciąż obolały, starał się opanować szum w głowie.
Czy ty kiedykolwiek słyszałeś o przebaczeniu, zapomnie niu? - zapytała Sherry.
Joshua... wspomniałem ci o nim. Otóż on zawsze próbuje namawiać mnie, abym przebaczył
moim wrogom, kochał ich i obdarzał swoja miłością- Sympatyczna idea, ale na pewno nie
siedziałbym tutaj razem z tobą, gdybym słuchał jego rad. My ślę, że satysfakcjonuje cię ta
odpowiedź.
Rozejrzał się dookoła.
W Mound – poinformowała go. - Sylwester i Goldman poszli po człowieka, który nas sprawdzi.
Co mam przez to rozumieć?
Będą nas bić. - Jej głos drżał. Spojrzał na wzgórze.
Patrz, już idą.
Szło wielu Kretów. Były to głównie kobiety z dziećmi. Na ich czele szedł Goldman, a za nim
cała reszta. Znajdowali się jakieś sto jardów od nich.
Jak się tu dostałem? - zapytał, wpatrując się w Sherry.
Kilku Kretów przyniosło cię tu – odpowiedziała.
Przyniosło? Czy znaleźli moja broń? - Hickok szybkim ruchem sprawdził, czy ma przy sobie
swe uzbrojenie. Wszystko było na miejscu.
Dzięki Bogu!
Stroisz się dla Goldmana? - zapytała ironicznie dziew czyna.
Czy ktoś ci kiedyś powiedział – odrzekł tym samym to nem – że masz wypaczone poczucie
humoru?
Wszyscy – uśmiechnęła się.
Jak oni mnie tu przynieśli? - zapytał.
Co? - pytanie wydało się jej dziwne.
Jestem ciekaw – stwierdził. - No więc, jak?
(
Jeden złapał cię pod pachy, a drugi za kolana i tak cię nie śli.
Ach, tak...
A dlaczego to jest takie ważne?
Nieważne. - Hickok wpatrywał się w trójkę, idącą na cze le małej grupki ludzi. - Wysłuchaj
mnie uważnie. Nie mamy zbyt wiele czasu. Jeżeli nas rozdzielą, przyjdę po ciebie, naj szybciej
jak będę mógł.
Co w takiej sytuacji można wymyślić – powiedziała zre zygnowana.
Pozwól, że ja będę się o to martwił – odpowiedział. - Za ufaj mi. Wydostanę nas stąd i zabiorę
Shane’a, jeżeli go jeszcze nie zabili.
-
Wierzę w ciebie – zadeklarowała Sherry. - Będę czekała. Hickok uśmiechnął się, gdy
zauważył, że delikatne rysy jej
twarzy wyrażały spokój, ale i nadzieję, że będzie właśnie tak, jak powiedział. Przypatrywał się
jej dłuższą chwilę.
Coś się stało? - zapytała.
Nie, dlaczego?
Wyglądasz, jakby cię coś trapiło. Nigdy nie mówiłeś za wiele o miejscu, z którego pochodzisz –
powiedziała z lekką rozterką.
Nie martw się, wkrótce dowiesz się wystarczająco dużo.
Naprawdę?
Możesz na to liczyć – obiecał. Sherry uśmiechnęła się.
Ten guz zrobił się trochę mniejszy.
-
Jeżeli on to lubi tak bardzo, mogę zrobić mu jeszcze je den, to jest bardzo proste –
usłyszeli jakiś głos.
Hickok wstał i odwrócił się. Stanął twarzą w twarz z Gold-manem, Sylwestrem i trzydziestoma
pozostałymi Kretami. Obok Goldmana stał jakiś nieznany mężczyzna dosyć schludnie ubrany.
Trzymał skórzaną torbę, podobną do tej, jakiej używają Uzdrowiciele z Rodziny. Podszedł do
Hickoka i wyciągnął dłoń na powitanie.
Nazywam się Watson, miło mi cię widzieć. Hickok podał mu rękę i przywitał się.
A ja Hickok. Miło mi? - dodał sarkastycznie.
Wiem – powiedział Watson. - Sylwester opowiedział mi o tobie i twojej czarującej towarzyszce.
Dlaczego nas zaatakowaliście? - oburzył się.
Chwileczkę, pozwól mi dojść do słowa. To nie było ko nieczne, ale musimy przedsięwziąć
środki bezpieczeństwa, aby chronić nasz związek.
Musisz dużo czytać – stwierdził Hickok.
Skąd wiesz?
Jestem psychiatrą.
Naprawdę? - ucieszył się Watson.
Nie, żartowałem.
Watson spojrzał na Sherry i Hickoka, którzy stali obok siębie.
-
Jestem czymś w rodzaju lekarza – poinformował ich. - Muszę coś sprawdzić przed
waszym odejściem z Mound.
Postawił swoją czarną torbę na ziemi i otworzył klapę.
-
Jakiś czas temu – wyjaśnił, grzebiąc w torbie – mieliśmy tu więźnia, który długo z nami
przebywał. Nikt z nas nie zda wał sobie sprawy z tego, że przyniósł z sobą jakiś nowy typ
wirusa, który wyniszcza organizm. Wilk zdecydował, że wszy
scy złapani więźniowie muszą być sprawdzeni przed opuszcze
niem Mound. Dlatego tutaj jestem.
Gdzie wyuczyłeś się medycyny? - zapytała Sherry, pod czas gdy on nadal szukał czegoś w
torbie.
Od mojego ojca – odpowiedział Watson. - Nauczył mnie wszystkiego, co sam potrafił. A on z
kolei nauczył się od swo jego ojca, który był członkiem prawdziwej grupy Cartera.
Musisz być dobrym lekarzem – powiedział Hickok, aby go sobie zjednać.
/
Robię wszystko, co w mojej mocy.
Rób wreszcie to, co masz zrobić – rozkazał Goldman.
Obawiam się – zaczął nieśmiało medyk – że będziecie musieli się rozebrać.
Co!?-krzyknąłHickok.
Tu, na oczach tych wszystkich gapiących się mężczyzn? - zapytała Sherry. - Nie mówisz chyba
poważnie.
Przykro mi – stwierdził Watson.
Nie masz przecież nic takiego, czego bym nie widział u kobiety – powiedział Goldman. -
Rozbieraj się!
Hickok przysunął się jeszcze bardziej do Sherry.
Zrobię to, co powiedziałem!
Myślisz, że twój szef będzie zadowolony, jeżeli zabijesz mnie jeszcze przed przesłuchaniem? -
postawił się Hickok.
Goldman przerwał zabawę pistoletem.
-
Myślisz, że wiesz wszystko, mądralo? Powiedziałem już: zostaniecie sprawdzeni, czy
chcecie tego czy nie.
Spojrzał na straż, która zbliżała się do nich.
Hickok nie wiedział, co powinien zrobić. Jeżeli się rozbieże, Krety znajdą jego broń i będzie
zgubiony. Jeżeli użyje der-ringera, będzie w stanie przedrzeć się przez straż i uciec do lasu. Ale
wtedy zmaleją jego szansę na uratowanie Shane’a. Miał tylko sekundę na podjęcie decyzji.
Mam propozycję, która załatwi tę sprawę – odezwał się Watson.
Co to za pomysł? - zapytał Goldman.
Widzicie te krzaki? - Watson wskazał na miejsce piętna ście jardów od nich.
Tak. I co?
Wezmę każde z nich osobno na parę minut w te zarośla. Rozbiorą się, przebadam ich i włożą
ubrania z powrotem. W ten sposób wilk będzie syty i owca cała...
Goldman nie wytrzymał.
Co za głupi pomysł!
Dlaczego? - Watson poczuł się znieważony.
A jak sobie poradzisz z nimi w tych warunkach, jeżeli bę dą chcieli uciec?
Watson i na to znalazł rozwiązanie.
-
W pobliżu stanie straż, będą mogli zareagować w razie ucieczki.
Goldman pomyślał chwilę.
Wydaje mi się, że mogę się na to zgodzić. Ale jesteś za nich odpowiedzialny.
Świetnie! - Watson odwrócił się do Hickoka i Sherry:
Które z was chce być pierwsze?
-
Ja pójdę pierwszy – zadeklarował Hickok. Uśmiechnął się do Sherry wymownie i
podążył za doktorem
w stronę lasu. Schowali się za krzakami.
-
Odwróć się – poprosił Hickok i szybko ściągnął ubranie i broń. - Teraz możesz mnie
zbadać.
Watson wykonał swoje zadanie, a potem stwierdził:
Życzyłbym każdemu Kretowi takiego zdrowia jak twoje. Jesteś w pełni sił, nie licząc kilku
guzów i zadrapań na ciele.
Myślisz, że jestem zdrowy? - Hickok zaczął dyskusję, od wracając się od lekarza. - Musiałbyś
zobaczyć mojego przyja ciela Blade’a. On ma takie muskuły, że ja wyglądam przy nim jak
mucha.
Watson pokiwał głową.
-
Tak, moi ludzie mało dbają o higienę fizyczną, nie mó wiąc już o zwykłej higienie na co
dzień. To jest problem, aleja
sam nie mogę nic zmienić. Gdyby stosowali się do moich zaleceń, nie byłoby tylu zachorowań.
Hickok wykorzystał wywód Watsona i spokojnie zabezpieczył broń.
Już jestem gotowy. Możesz się odwrócić.
Śmieszne, nie podejrzewałem cię o wstydliwość. Wyszli z krzaków.
W porządku – Goldman burknął do Sherry – teraz ty. Hickok mrugnął porozumiewawczo do
niej, gdy się mijali.
-
Dobrze się rozejrzyj dookoła – ironicznie powiedział Goldman, gdy Hickok stanął koło
Sylwestra. - Możesz już ni gdy nie zobaczyć świata żywych.
Rozdział XII
Znalazła brata na tym samym wzgórzu, na którym usłyszała przypadkiem rozmowę Napoleona z
przyjaciółmi. Jego długie brązowe włosy lśniły w słońcu. Przez szesnaście lat był jej bratem. Po
śmierci ojca to się zmieniło; stała się dla niego jakby matką. Poza Tysonem nie miała nikogo,
dlatego tak przejmowała się jego dziwnym zachowaniem i chciała go ustrzec przed złymi
ludźmi.
-
Cześć, braciszku – Cindy powitała go. - Co robisz? Tyson spojrzał w jej stronę.
Och, witaj, Cindy. Nie słyszałem, co mówiłaś – powie dział.
Pytam, co tu robisz – powtórzyła.
Myślę.
O czym? - Dziewczyna patrzyła na niego, zastanawiając się, co się z nim dzieje.
O nas – odpowiedział zamyślony.
Ale co?
Spojrzał jeszcze raz na nią i włożył rękę do kieszeni. Spodnie i podkoszulek były prezentem od
Nadine, żony Platona. Było to najlepsze ubranie, jakie kiedykolwiek Tyson posiadał.
Jesteś tu szczęśliwa?
Oczywiście, że tak. Dlaczego pytasz? Czy coś cię niepo koi?
Jesteś pewna? - Tyson naciskał ją. - Wydawało mi się, że jest w tym miejscu coś, czego nie
lubisz. Czy nie chciałabyś stąd odejść?
Opuścić Dom? - Słowa te zaszokowały Cindy. - Mówisz poważnie.
Tak – odpowiedział zdecydowanie.
Dlaczego miałabym opuszczać Dom? - oburzyła się. - Najbezpieczniejsze i najszczęśliwsze
miejsce na ziemi. To oczywiste, że pragnę tu zostać!
Nic cię tu nie drażni? Nie widzisz, co się tu dzieje?
A co ma mnie drażnić? - zapytała, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
Powiedz mi prawdę: czy nikt nie zrobił ci krzywdy?
Krzywdy? W Domu? - Cindy potrząsnęła przecząco gło wą. - Oczywiście, że nie.
Ci ludzie nie są takimi aniołami, jak myślisz – zapewnił ją Tyson.
Są najmilszymi i najbardziej przyjaznymi ludźmi, jakich kiedykolwiek znałam – odrzekła
rozgniewana. - Jak możesz o nich tak mówić...
I jesteś pewna, że nikt cię nie dręczy? - pytał dalej.
Nie – odrzekła zdecydowanie. - Członkowie Rodziny są czyści moralnie; we wszystko, co robią,
wkładają serce. Jasne, że nie wszyscy dbają o interes Rodziny. Niektórzy dążą do wła dzy. I to
mnie właśnie drażni.
Spojrzała na brata, widząc, jakie te słowa robią na nim wrażenie.
On powiedział mi, że tak właśnie odpowiesz – stwierdził Tyson. - Kto taki? - zainteresowała się.
- Czy tym kimś jest Napoleon? Czy on mówił ci coś o mnie?
Napoleon jest naszym przyjacielem – stwierdził.
Tysonie... - Cindy podeszła bliżej i delikatnie ujęła jego rękę. - Chciałabym, abyś wysłuchał
bardzo dokładnie tego, co ci powiem. Jesteśmy bratem i siostrą, nie mamy nikogo poza sobą.
Wiesz, że cię kocham i nigdy bym cię nie okłamała.
Jasne – Tyson przyznał jej rację. - Zaczynaj.
Uwierz mi, Napoleon nie jest naszym przyjacielem.
Chłopak chciał zaprotestować, ale ona położyła mu rękę na ustach, uspakajając go.
Nie przerywaj mi! Tylko słuchaj! Podsłuchałam Napoleo na, jak mówił, że chce wywołać
rebelię. Wymienił też twoje imię. Jak możesz zadawać się z tymi ludźmi?
Co to znaczy rebelię? - zapytał Tyson.
Napoleon planuje zabić Platona, Rikki-Tikki-Taviego i przejąć władzę w Domu – wyjaśniła
Sindy.
Tyson skrzywił się.
Musiałaś źle zrozumieć. To Rikki chce zamordować Na poleona.
Co?
Tyson przybrał teraz groźną minę.
Napoleon powiedział mi, że Rikki chciał cię skrzywdzić. Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś?
Wiesz przecież, że bym ci pomógł.
Tyson, Rikki nie...
Napoleon powiedział mi wszystko – przerwał jej. -
0
tym, jak Rikki zmuszał cię, abyś poszła z nim do łóżka. Szan tażował cię, że jeśli tego
nie zrobisz, zabije mnie.
Cindy była wstrząśnięta tym, co mówił brat. Przytrzymała go za ramię.
Posłuchaj. Napoleon cię okłamał...
Ale...
Chciała wytłumaczyć mu wszystko, ale wiedziała, że musi to zrobić mądrze.
-
Napoleon chce rozbudzić w tobie nienawiść do Rikkiego, więc wymyślił tę historyjkę.
Rikki nawet nie pomyślał o tym, żeby mnie wciągnąć do łóżka. Nie powiedziałabym ci o tym w
ogóle, gdybym nie wiedziała, że jesteś w poważnych kłopo tach. Czy nie mam racji? Musimy o
tym powiedzieć Blade’owi
1
Hickokowi... Oni są naszymi przyjaciółmi.
-
Może masz rację – powiedział prawie przekonany Tyson.
Nie ma przecież powodu, abym wprowadzała cię w błąd. Oboje możemy liczyć na pomoc
Blade’a i Hickoka, zgadzasz się ze mną?
Tak.
Logiczne rozumowanie siostry wywarło na nim wrażenie.
-
Nie powiem ci nawet, jaki plan ma Napoleon – wzdryg nęła się. - Dlaczego, do diabła,
uwierzyłeś mu, Tysonie?
Chłopak zmieszał się, bezradnie rozłożył ręce.
Ja... ja nie wiem, siostro. Po tym, co opowiedział mi Na poleon, chciałem natychmiast zabić
Rikkiego. Nie zastanawia łem się nad tym. Nie znam go nawet dobrze.
Napoleon planował zastrzelić Rikkiego i zwalić to na cie bie. Prawdopodobnie ty też byś zginał.
Tyson spojrzał z przerażeniem na Cindy.
I
Co więc teraz zrobimy, siostro?
Jedna rzecz jest pewna – powiedziała po chwili namysłu. - Nie możemy czekać na przybycie
Blade’a i Hickoka. Napo leon jest zbyt niebezpieczny.
Ale jak możemy ich powstrzymać? - zapytał.
My nie możemy – stwierdziła. - Ale znam kogoś, kto jest w stanie to zrobić.
Kto?
Rikki-Tikki-Tavi.
Rozdział XIII
Pierwsze i drugie piętro Regionalnego Szpitala w Kalispell było puste. Ani śladu człowieka.
Geromino stanął między drugim a trzecim piętrem i myślał, jak wykonać następny ruch. Spojrzał
jeszcze raz przez barierkę w dół, lecz nic nie zobaczył. Było ciemno. Brakowało mu Hickoka.
Gdyby z nim był, nie musiałby się tak martwić o każdy swój krok. Już nieraz ratowali się
nawzajem z opresji. Zastanawiał się, czy nie wrócić do FOKI. Pomyślał, że takie rozwiązanie
będzie najrozsądniejsze. Nagle rozległ się dźwięk spadającego metalowego przedmiotu,
spotęgowany idealną ciszą. „A więc ktoś musi tu jednak być, piętro niżej” - pomyślał. Delikatnie
jak kot schodził krok po kroku w dół. Przygotował fnc. Jeżeli się jednak pomylił i ktoś jest
wyżej, to zapłaci za to życiem... Chwilę później ujrzał czarną postać, wyróżniającą się na tle
białych ścian.
- Nie ruszaj się! - krzyknął Geronimo.
Postać odwróciła się błyskawicznie i wystrzeliła trzy pociski w jego kierunku. Jeden z nich trafił
w ścianę, kilka centymetrów nad głową Indianina.
Wystrzelił ze swego fnc i usłyszał, jak ktoś ciężko oddycha i osuwa się na schody.
Geronimo czekał na reakcję ewentualnych towarzyszy napastnika.
Czyżby był sam? Oczekiwał na jakiś znak: odgłosu kroków, czegokolwiek. Nic jednak nie
usłyszał. „To znaczy, że nikogo poza nim tu nie ma” - pomyślał. Nagle padł strzał, trafiając w
leżącą postać. Włożył rękę do kieszeni i wyjął zapałki. Zapa-
lił jedną, aby przyjrzeć się osobie, do której strzelano. To był Płaskogłowy Indianin, ubrany w
typowe indiańskie skóry. Krew wyciekała z rany. Wciąż żył, ale był nieprzytomny.
Geromino żałował teraz, że użył karabinu fnc, mógł przecież zajść Indianina od tyłu. To było
jednak zbyt ryzykowne. Nie miał innego wyjścia.
-
Trafiłem go! - Nagle ciszę zagłuszył jakiś głos na pier wszym piętrze.
Geronimo szybko wbiegł piętro wyżej. Otworzył drzwi prowadzące na korytarz i stanął za nimi,
pozostawiając je lekko uchylone, aby mógł obserwować, co się będzie działo.
-
Zastrzeliłeś Łosia? - odezwał się inny głos.
Byli blisko niego. W każdej chwili mogli go złapać. Jedyną jego szansą było przedostać się do
FOKI, tam byłby bezpieczny.
Około stu jardów od niego spostrzegł drzwi, które musiały prowadzić na parter.
Rozejrzał się, korytarz był pusty. Postanowił jak najszybciej przebiec do tego zejścia. Puścił
drzwi i szybko ruszył w jego stronę. Drzwi jednak głośno zatrzasnęły się za nim.
-
Ktoś jest na dole! - krzyknął jeden z nich.
Nie zorientowali się, skąd doszedł odgłos i ruszyli na dół.
Geronimo schodził ostrożnie drugimi schodami i był już trzy stopnie od wyjścia z klatki
schodowej, gdy nagle drzwi otworzyły się i stanął w nich Płaskogłowy z bronią w ręku. Ge-
ronimo odwrócił się do tyłu, aby sprawdzić, czy jest ich więcej. Gdy zobaczył, że jest sam,
naskoczył na żołnierza, przewracając go na ziemię. Musiał tak postąpić, innego wyjścia nie było.
Teraz nie mógł się już wycofać.
Musiało już być późne popołudnie, gdy wychodził ze szpitala, trzymany za ręce przez
Płaskogłowych Indian. W holu spostrzegł cień kobiety. W rękach trzymała dan wessona 44
magnum. „To przecież broń Biade’a” - pomyślał. Tak, teraz był już pewien, to była broń Tęczy.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się pogardliwie, gdy przechodził obok Indianki.
- Tęcza, ty... ? - chciał coś powiedzieć.
Wystrzeliła, a 44 magnum zadrżał w jej delikatnej, wiotkiej dłoni.
Geronimo poczuł ostry ból w lewym ramieniu. Zachwiał się lekko. Po chwili upadł. Był w
szoku, ale próbował jeszcze podnieść głowę i utkwić wzrok w Tęczy.
Indianka zbliżała się do niego powoli, śmiejąc się triumfalnie.
Geronimo chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Jego usta zwarły się jak zaklejone, a głowa
upadła na posadzkę. Tylko w myślach kołatało się pytanie: dlaczego?
Rozdział XIV
Zadaje wiele pytań! Stop!
Mój nauczyciel mówił mi zawsze, że jeżeli jesteś ciekawy lub chcesz się czegoś nauczyć,
zadawaj wiele pytań – stwierdził Blade.
Ten nauczyciel jest Plato, tak? Przywódca Rodziny, nie? Blade ze złością spojrzał na kreaturę.
Do cholery. Skąd tyle wiesz o Rodzinie?
-
Mówił ci przecież. Ty osoba, która zadaje wiele pytań i nie słucha odpowiedź.
Stwór delikatnie uśmiechnął się do niego.
Blade zacisnął zęby ze złości. Słońce odbijało się na powie- j rzchni jeziora Płaskie Głowy.
Geronimo wspominał, że to je- i zioro będzie na szlaku ich podróży do Kalispell. Co jeszcze
mó wił Geronimo? Zdaje się, że jeszcze coś o jeziorze... Że jest ono największym zbiornikiem
świeżej wody na zachód od Mis- sissipi. Droga wzdłuż jeziora Płaskie Głowy była najbardziej
popularnym szlakiem przed Wielkim Wybuchem. Teraz natura . nieco się zmieniła, jezioro nie
było już tak atrakcyjne.
1
Dlaczego nie powiesz mi tego, co powinienem wiedzieć? - upierał się Blade.
Już ci mówił – zauważył Gremlin.
Mówisz bardzo wiele, nie mogę cię zrozumieć.
Przykro, ja mówić prawdę, tak?
Jeżeli tak twierdzisz...
Nie wierzyć Gremlinowi? - stwór poczuł się urażony.
Oczekujesz ode mnie, abym ci ufał? - powiedział Blade, potrząsając głową.
Dlaczego nie, tak? - odpowiedział Gremlin.
Dlaczego więc mnie nie wypuścisz?
Nie mogę, tak?
Dlaczego? Nikt przecież o mnie nie wie!
Doktor wie, tak? Uszkodzić Gremlina, nie? Gremlin zły, tak?
Gremlin wydał mu się stworzeniem przyjaznym i o dobrym sercu. Jednak zachowanie jego
zmieniło się drastycznie pozapaleniu niebieskiego światełka. Wówczas zmieniał się w dra-
pieżnego demona. Jak to się dzieje? Jaki wpływ ma na niego ten metalowy kołnierz?
Posłuchaj Gremlinie – powiedział Blade. - Przepraszam, jeżeli cię uraziłem. Ale nie możesz
mnie za to winić. Co byś powiedział, gdybym ofiarował ci moje buty?
Nie być dobre, tak? - grymasił stwór. - Mieć większą sto pę, nie?
Blade uśmiechnął się.
-
Zastanawiam się, gdzie my teraz jesteśmy.
-
Planeta Ziemia, tak? Blade znowu się uśmiechnął.
-
Minąłeś się z powołaniem. Z takim poczuciem humoru powinieneś być komediantem.
Kreatura stanęła nieruchomo, ujrzawszy coś przed sobą.
Co tam jest?-zapytał Blade.
Cicho bądź, nie!?
Gremlin rozglądał się. Wkoło stały małe domki letniskowe.
Blade obserwował skupionego stwora. Co ta kreatura usłyszała? Czyżby to była zasadzka?
Znajdowali się dwadzieścia jardów od pierwszego domku, kiedy z ukrycia wyskoczyło sześciu
mężczyzn z bronią automatyczną.
-
Nie ruszać się! - krzyknął jeden.
Blade rozpoznał ich. Ubrani byli w zielone mundury i mieli M-16. To mogli być tylko
Wypatrywacze.
Ten, który kazał się im zatrzymać, był oficerem z insygniami na kołnierzu.
Gremlin, GOR numer jeden-cztery-jeden-jeden na twój rozkaz, panie! - wyterkotała kreatura.
W porządku – odpowiedział oficer i spojrzał na Blade’a.
Jestem lejtnant Angier. Widzę, że masz więźnia.
Na imię ma Blade. Tak? On z Rodziny, nie?
Z Rodziny? - powtórzył lejtnant. - Miałem już przyje mność spotkać się z nimi.
Kim on jest?
Wojownikiem, tak?
Wojownikiem! No właśnie! - Lejtnant przerzucił wzrok z Gremlina na Blade’a. - Słyszałeś o
incydencie, jaki miał miejsce przy Wodospadzie Złodziejskiej Rzeki. Zabiliście tam mnóstwo
dobrych ludzi.
-
Myślę, że jest to stwierdzenie względne – powiedział Blade. Angier złapał M-16, a druga
ręka przyciągnął Blade’a do
siebie. Gremlin cofnął się.
Nie krzywdź, tak? On nie być tknięty, tak? - terkotał Gremlin.
Ja go biorę! - stwierdził gniewnie Angier.
Bardzo przykro, nie? - pokiwał głową Gremlin. - Nie być możliwe, tak?
To mój teren, ja patroluję tę okolicę i mam prawo areszto wać każdego, kto przekroczy jej
granicę. Ja przejmuję tego więźnia i odstawię go do Cytadeli – powiedział wściekły An gier.
Bardzo przykro, nie? - obstawał przy swoim Gremlin. - Najwyższy rozkaz, tak? Dostarczyć do
Cytadeli, nie?
-
Najwyższy rozkaz? - Angier zmarszczył brwi. - Od kogo? Blade patrzył na kreaturę. Na
jego twarzy pojawił się uśmie szek.
-
Od Doktor – odrzekł stwór, podkreślając ostatnie słowo. Angier nagle zamilkł.
Nie miałem pojęcia. Przepraszam. Oczywiście rozkaz jest najważniejszy. Czegokolwiek by
chciał Doktor – dodał nerwo wo – musi dostać.
Cieszyć się, że mnie zrozumieć, tak?
Czy potrzebujesz obstawy dla siebie? - zapytał Angier.
Możliwe, tak? - Gremlin spojrzał na Blade’a. - Chcieć odpocząć. Czy mogli przypilnować
więźnia, gdy Gremlin śpi?
Oczywiście! - odpowiedział oficer. - Widzisz ten mały domek po prawej stronie, ten brązowy.
To jest jeden z najwy- godniejszych. Będę miał więźnia na oku, kiedy ty będziesz od poczywał.
Dzięki. Docenić to, nie?
Gremlin skierował się do wskazanego domu i zabrał Blade’a. Lejtnant przywołał patrol.
-
Wszyscy na swoje pozycje! Powiadomić mnie, jeśli się ktoś pojawi na drodze!
Ruszył za Gremlinem. Żołnierze rozpierzchli się na swoje stanowiska.
Budynek był usytuowany bardzo blisko wody.
-
Prosić cię, nie robić mi kłopotów, nie? - stwór przestrzegł Blade’a.
Ten spojrzał na kreaturę i odpowiedział.
Znasz mnie przecież.
Dlatego ci to powiedzieć, nie? - uśmiechnął się Gremlin. - Śmierdzieć ryba, tak?
Blade uznał, że kreatura ma rację. Dom przesiąknięty był rybim odorem.
Angier podniósł swojego M-16 w stronę Blade’a.
Jeszcze jedno słowo, a przetnę cię na pół, zrozumiałeś?
Doskonale zrozumiałem!
Strzelę ci w łeb, bez względu na rozkaz. - Podszedł do Blade’a. - Słyszysz, co do ciebie mówię,
dupku?
Ale czy to znaczy, że nie będziemy rozmawiać? - zapytał Blade.
Zaraz przestrzelę ci mózg.
Nadal mi nie odpowiedziałeś, czy będziemy rozmawiać? Angier przyłożył mu pistolet do głowy.
Czy twoja matka nigdy ci nie mówiła, że masz fatalne maniery? - zapytał Blade, uśmiechając się
pogardliwie.
Zapytaj ją o to – odrzekł Angier, obracając spluwę wokół wskazującego palca.
Owszem – powiedział Blade – możesz rozwalić mi mózg na drobne kawałeczki, ale wątpię, czy
Doktor byłby zadowolo ny z tego. Dlaczego nie mielibyśmy porozmawiać?
Angier odłożył M-16.
Może masz rację. Doktor może się wkurzyć, jeśli zniszczę mu towar.
Więc dlaczego nie porozmawiamy? - wtrącił Blade, pró bując uzyskać odpowiedź.
Dlaczego ciągle chcesz rozmawiać? - zapytał rozloszczo- ny Angier.
Podam ci kilka powodów – odpowiedział szybko. - Jak długo tu jesteście? Miesiąc, a może
dłużej. Pewnie jesteś bar dzo znudzony. Powinieneś porozmawiać, aby przerwać tę mo notonię.
Angier spojrzał na więźnia bardziej życzliwie.
-
Jesteśmy cholernie znudzeni.
-
Widzisz! - rzekł Blade zadowolony. - No to pogadajmy. Angier podszedł do frontowych
drzwi i oparł się o futrynę.
Dobra, nie chcę ci robić przykrości. O czym chcesz ze mną gadać. O pogodzie? - zaśmiał się.
Chciałbym pogadać o tobie – rzekł Blade. - Mam setki pytań.
Dobra, wal śmiało – zgodził się Angier. Położył spluwę na ziemi.
Jesteś Wypatrywaczem? - zapytał Blade.
Oczy oficera przeszyły go tak, że poczuł ciarki na plecach.
Nie jesteś czasem zbyt ciekawy? A zresztą mogę ci po wiedzieć. Tak, jestem Wypatrywaczem i
wiemy o was wiele. Mamy w Złodziejskiej Rzece kilku swoich ludzi. Dzięki nim dotarłem do
raportu mówiącego o waszej wyprawie. I dlatego teraz podlegasz moim rozkazom.
Nie jestem sam – Blade próbował się bronić.
Ach tak – zaczął Angier.
Hickok i Geronimo – sprecyzował Blade.
Chciałbym się spotkać z Hickokiem któregoś dnia. - Po łożył rękę na ramieniu Blade’a.
Twoi ludzie muszą być Wojownikami – wydedukował Blade.
Niektórzy tak się nazywają – dodał Angier. - Jesteśmy znani pod różnymi nazwami.
Ale kim wy, u licha, jesteście naprawdę? Angier spojrzał na taflę jeziora.
Nie jesteś zbyt ciekaw, koleś? - zapytał sarkastycznie.
Odpowiesz mi czy nie?
-
Dobra. Jesteśmy czymś w rodzaju lewej strony Armii Sta nów Zjednoczonych.
Po chwili dodał:
Zwiemy się Armią Samuela.
Widziałem kilka monet w Złodziejskiej Rzece – powie dział Blade – wytłoczono na nich słowa:
„W imię Samuela”. Czy to ma coś wspólnego...
Doskonale kojarzysz fakty – przerwał mu Angier. - Te
monety wyszły za panowania Samuela I. Mennica Denver pu
ściła w obieg milion takich monet. Teraz jego syn, Samuel II,
stoi na czele naszego rządu.
To znaczy, że w twoim rządzie zasiada król?
Tak. Czy chcesz wiedzieć coś jeszcze? Blade’owi przypomniały się słowa Gremlina.
Szpieg w niebie i paraboliczne ucho – powiedział.
Szpiegiem w niebie jest satelita. Wiesz, co to jest satelita?
Trochę o tym czytałem –
odpowiedział zaskoczony Blade.
My używamy ich do robienia tajnych zdjęć, z doskona łym rezultatem. Satelita można robić
zdjęcia tak małych roz miarów jak lepek od szpilki.
Blade, zdumiony, ciągnął Angiera za język:
Czy mógłbyś opisać satelitę? Jeżeli go w ogóle widziałeś?
Czy widziałem? Żartujesz sobie ze
mnie! Satelita jest
trudny do zobaczenia gołym okiem, ale jeśli chcesz wiedzieć,
jak wygląda, to mogę ci powiedzieć. Podobny jest do kropki
światła, przesuwającej się wzdłuż nieba. Ale dlaczego cię to
interesuje? Po prostu nigdy tego nie widziałem – odpowiedział zda
wkowo Blade, bo w jego głowie kłębiły się setki pytań, na które
chciałby uzyskać odpowiedź.
A co to jest paraboliczne ucho?
Paraboliczny mikrofon.
Mikrofon? - powtórzył Blade.
On może odebrać dźwięk z dalekiej odległości i jest uży wany w celu usłyszenia głosu z
odległości pięciuset jardów.
Więc teraz już wszystko jest jasne – powiedział Blade. - Jeden z waszych mikrofonów macie w
lesie koło Domu.
Jak na to wpadłeś! - zdziwił się Angier. - Tak, jak już mówiłem, widziałem akta Rodziny, a jeśli
chodzi o mikrofon, to wasze ściany stanowią dla niego pewien problem.
Czyli wasze mikrofony nie słyszą przez ceglany mur? - zapytał Blade.
Nie za bardzo. Poza tym twoi ludzie mają coś w rodza ju... - przerwał, szukając w myślach
odpowiedniego słowa.
Most zwodzony – skończył za niego Blade. - Kiedy jest opuszczony, to tak, jakby była dziura w
murze.
Tak, właśnie – odparł Angier. - Nagraliśmy wiele godzin waszych rozmów i nie uwierzysz, jak
dużo się nauczyliśmy.
Tak, wierzę ci – skwitował Blade.
Nie bierz tego sobie tak do serca. Twoje zgrupowanie nie jest jedynym, które tak dobrze znamy.
Zlokalizowaliśmy wiele takich grup w stanie Minnesota, a także w Dakocie i Montanie.
To, co powiedziałeś, otworzyło mi oczy na wiele spraw. Ale są jeszcze inne, których nie kapuję.
Na przykład, co? - zapytał Angier.
Gremlin i Doktor – powiedział Blade. - Jaką oni odgry wają rolę w tym wszystkim?
Angier rozejrzał się, upewnił się, czy Gremlin jeszcze śpi.
Dlaczego tak nerwowo patrzysz na Gremlina? - zapytał Blade.
Chcę być pewny, że jestem poza wpływem tego cholerne go kołnierzyka.
Kołnierzyka?
Za jego pomocą Doktor kontroluje swego stwora. Grem lin jest GOR...
Co to jest GOR?
To skrót od: Genetyczny Oddział Rozpoznawczy. Jedno stka specjalnych poruczeń Doktora.
Do czego Doktor używa GOR? - pytał Blade, podtrzymu jąc rozmowę.
Do wszystkiego – odpowiedział Angier. - On go wymy ślił, stworzył i zaprogramował, więc robi
z nim, co chce.
Czy to znaczy, że on skonstruował Gremlina?
Stworzył go w laboratorium.
Chyba żartujesz! - Blade był naprawdę zaskoczony. - Nikt nie może stworzyć życia...
Angier spojrzał na Blade’a.
Nie znasz, głupcze, jego możliwości. On chce ciebie i twoich przyjaciół wykorzystać do
doświadczeń...
Czy inni wiedzą o Doktorze tyle, co ty?
Pewnie tak, ale nie wszyscy. Ten facet jest nadludzkim geniuszem. - Angier raz jeszcze spojrzał
na Gremlina. - Jeżeli
ten transmiter wyłapał coś z tego, co powiedziałem, to mam niewiele dni życia przed sobą.
Transmiter? Jaki?
Mówiłem ci już! Ten cholerny kołnierzyk!
Więc ten kołnierzyk jest transmiterem!
Ten metalowy kołnierzyk służy do przekazywania rozka zów Doktora. Jest doskonałym
przewodnikiem myśli. On mówi mu, co ma robić. Jeśli się sprzeciwi, przekazuje mu bolesne
impulsy, które mogą spowodować śmierć. Poprzez niego Do ktor wie, co się dzieje wokół
Gremlina. Ma ich tysiąc pięćset, nie może więc słuchać wszystkich robotów naraz, ale nigdy nie
wiadomo, który jest właśnie na podsłuchu.
Blade zauważył, że zaczęło zmierzchać.
Dlaczego te kreatury nie próbują zerwać kołnierza?
Niektórzy próbowali i ginęli na skutek elektrycznych wstrząsów.
To straszne – skomentował Blade.
Teraz ja zadam ci parę pytań – Angier zmienił temat.
Wybacz.
Lejtnant spojrzał zdziwiony na Biade’a.
Co, do diabła, to ma znaczyć!?
Ty wiesz o mnie wystarczająco dużo. Ja nie mam nic do dodania. Ale mam dla ciebie
niespodziankę. Pracowałem nad nią, kiedy rozmawialiśmy. Nigdy bym tego nie zrobił bez two
jej pomocy – oświadczył Blade.
Co, do diabła, masz na myśli?! - obruszył się żołnierz.
Właśnie to – powiedział Blade, wykręcając mu ręce do tyłu.
To jest właśnie ta niespodzianka!
Rozdział XV
Ile już przeszliśmy? - zapytał Hickok.
Nie wiem – odpowiedziała. - Może pięć, sześć mil.
Zastanawiam się, jak głęboko jesteśmy pod ziemią?
Jeżeli się nie zamkniesz! - krzyknął Goldman – wkopię cię w tę ziemię!
Wiesz co? - Hickok skierował swoje słowa do Goldmana. - Jesteś niezły w gębie.
Goldman był wściekły, ale szedł przed siebie nie zatrzymując się.
Byli w wąskim podziemnym tunelu. Prowadzono ich na spotkanie z Wilkiem, przywódcą
Kretów.
Goldman zamykał kolumnę, mając przed sobą Watsona, Sylwestra, Sherry i Hickoka. Za nim
szło dziesięciu członków armii Kretów jako eskorta.
Wygląda na to, że idziemy przez tunel już godzinę – sze pnęła Sherry.
Tak naprawdę, nie jesteśmy zbyt głęboko pod ziemią – odezwał się Sylwester. - Tylko jakieś
dwadzieścia stóp. Zo rientowaliśmy się, że jeżeli wykopiemy ten tunel zbyt głęboko,
będziemy mieli trudności z dostępem powietrza.
Zastanawiam się, w jaki sposób udało się wam tak dosko nale go wykończyć – powiedziała
Sherry.
Watson odwrócił się w jej stronę.
Pamiętaj, że pracowaliśmy nad nim około stu lat.
To widać.
Hickok również się z tym zgodził. Wyglądało to naprawdę imponująco. Tunele pod Mound
ciągnęły się przez wiele mil,
każdy w innym kierunku. Każdy tunel był dokładnie oznakowany, podobnie jak ulice w mieście.
Podłogi i niektóre ściany pokryte były grubymi deskami. Oświetleniem były świece, rozstawione
wzdłuż każdego tunelu: tworzyły regularny, jasny ciąg.
Skąd mieliście tyle drewna? - zapytała Sherry.
Czy wiesz, ile lasów rośnie w Minnesocie? - odpowie dział wesoło Watson.
Niektóre tunele poszerzały się w duże place, które mogły być miejscem spotkań. Zauważyli też
coś w rodzaju pokoi. Zdaje się, że Kreci tu mieszkali: wkoło bawiły się dzieci.
Starsi dołączyli do kolumny, jakby również szli na spotkanie z Wilkiem.
Wreszcie doszli do głównego węzła, gdzie schodziły się cztery tunele. Zatrzymali się tutaj. Nad
nimi unosił się podparty na belach drewniany dach.
Tędy – powiedział Goldman, wskazując tunel po prawej stronie.
Jak daleko jeszcze? - wyszeptała resztkami sił Sherry. - Muszę trochę odpocząć.
-
Już niedaleko. Zresztą już jesteśmy, bo to właśnie tam. Przed nimi rozpościerała się
drewniana ściana, podparta
grubymi belami. Pośrodku tej ściany znajdowały się drzwi, a przy nich sześciu strażników.
Watson spojrzał na Hickoka i Sherry.
-
Cokolwiek usłyszycie – ściszył głos – nie sprzeciwiajcie się Wilkowi, a będziecie żyć.
Goldman skierował się do strażnika, a ten po chwili otworzył drzwi i stanął, dla bezpieczeństwa,
po ich wewnętrznej stronie.
Watson wszedł pierwszy, za nim Hickok i Sherry.
-
Niewiarygodne – szepnęła Sherry.
Widok był osobliwy. Wszystkie podłogi, ściany, a nawet sufit był zbudowany z kamienia i
zaprawy. Pod sklepieniem umieszczono świecznik, który oświetlał salę audiencyjna.
-
Budowano to prawie dwa lata – powiedział Watson. Hickok zwrócił uwagę na dwunastu
Kretów. Większość
z nich siedziała na kamiennych schodach ustawionych w krąg. Pośrodku tego koła stało krzesło
przykryte purpurowym suknem. Siedzący na nim mężczyzna wyglądał jak wielki ptak. To był
Wilk.
Lider Kretów był bardzo wysoki, a przy tym niesamowicie chudy. Miał rude włosy i duże
niebieskie oczy, które robiły wrażenie, że widzą wszystko, co się dookoła niego dzieje. Jego strój
był w kolorze purpury. Hickokowi rzuciły się w oczy jego czarne lśniące buty. Przy pasie miał
dwa rewolwery, a obok jego tronu leżała broń ciężkiego kalibru.
Oczy wszystkich skierowały się na jeńców, gdy Goldman odezwał się do przywódcy:
-
Przyprowadziłem nowych więźniów, jak rozkazałeś.
I zostali dokładnie sprawdzeni? - Wilk skierował to pyta nie do Watsona.
Tak jest, panie! Zostali dokładnie sprawdzeni.
Doskonale.
Jakie są twoje rozkazy, panie? - zapytał Goldman.
-
Powiem, kiedy będę gotowy – odrzekł łaskawie Wilk. Goldman nie spuszczał z niego
wzroku, gdy wracał na swoje
miejsce.
-
Czy to jest twoje? - Wilk wskazał na rewolwer, zwracając się do Hickoka.
-
A jak myślisz, ośle? - odpowiedział arogancko Hickok. Sherry spojrzała na niego z
niepokojem.
-
Nie często zdarza mi się spotkać żołnierza w tak dobrej kondycji i z tak osobliwym
poczuciem humoru – odpowiedział żartem lider Kretów.
A ja nie lubię, kiedy ktoś zabiera mi moją broii – mówił powoli Hickok.
Zmusiłeś mnie do tego, abym ci ja odebrał – skwitował ironicznie Wilk.
Nie wiesz przecież jeszcze wszystkiego – dodał Hickok i wspiął się na pierwszy stopień
schodów, a strażnicy stojący wokół przygotowali broń do wystrzału.
Nie rób takich nerwowych ruchów – poprosił Wilk. - Moi ludzie są bardzo czujni i któryś może
wystrzelić, zanim po wiem: nie. A nie chciałbym tego, bo mamy sobie wiele do po wiedzenia.
Jest tylko jedna rzecz, o której musimy porozmawiać – stwiedził Hickok.
Naprawdę? A cóż to takiego?
Szukam tu dziecka ubranego w czarne rzeczy. Wiem, że jest tutaj, a ja go chcę zabrać...
Wilk przeraził się. Goldman mówił mu o jego niewyparzonym pysku, ale nie sądził, że więzień
posunie się tak daleko. Wstał z krzesła, zszedł ze schodów i podszedł do Hickoka.
-
Nikt nigdy nie mówił do mnie takim tonem! - krzyknął – Nikt!
W sali audiencyjnej zapanowała głucha cisza. Wszyscy oczekiwali reakcji Wilka.
Lider zmierzył Strzelca od stóp do głów.
Jesteś odważny, podziwiam cię za to. - Spojrzał na Gold- mana. - On chce zobaczyć się ze
swoim przyjacielem. Pozwól my mu więc na to. Wrzuć go do celi!
A kobieta? - zapytał Goldman.
Wilk skupił się na jej delikatnym, powabnym ciele. Oczami wyobraźni widział ją rozebraną.
Zatrzymam ją dla siebie.
Jak sobie życzysz, panie – powiedział Goldman i pchnął Hickoka do wyjścia.
Hickok uśmiechnął się do Sherry przyjaźnie.
-
Trzymaj się, wrócę po ciebie wkrótce!
Dziewczyna odwzajemniła jego uśmiech i chciała złapać jego dłoń, lecz strażnik uderzył ją
boleśnie.
Hickok nie byłby sobą, gdyby puścił to płazem. Wszedł na pierwszy stopień i podciął
strażnikowi nogę. Przeszedł przez leżącego na ziemi Kreta i podał dłoń Sherry.
-
Zaufaj mi – powiedział tkliwie.
Goldman odepchnął go od Sherry i poczęstował dwoma ciosami, raniąc go do krwi.
W końcu dwóch strażników wyprowadziło Hickoka z sali audiencyjnej.
-
A ty – Wilk zbliżył się do Sherry – będziesz zabawiać mnie, gdy będę zmęczony. Nie
obawiam się twoich szponów. Lubię, gdy kobieta ze mną walczy.
Spojrzał na Goldmana.
Zabierz ją do mojej komnaty – rozkazał.
Rusz się, suko! - Goldman pchnął ją tak mocno, że o mało nie upadła.
Goldman! - warknął Wilk. - Jeżeli choć jeden włos spad nie z jej ślicznej główki, to ten drobny
incydent, będzie ostat nim w twoim życiu!
Goldman z dziewczyną i trzema strażnikami ruszyli do wyjścia.
Sherry zuważyła mężczyzn, prowadzących Hickoka, ale byli już za daleko, aby dać mu jakiś
znak.
-
Teraz będziesz pod protektoratem Wilka – uśmiechnął się Goldman ironicznie. - Ale to
nie będzie trwało długo, a wów czas. .. każdy będzie mógł cię mieć. Założę się, że będę jednym
z tych, którzy cię dostaną...
Sherry zadrżała.
Rozdział XVI
Po wieczornym posiłku Cindy i Tyson próbowali odnaleźć Rikkiego. Niestety, nie był sam.
Siedział pod sosną w gronie trójki przyjaciół.
Co teraz zrobimy? - Tyson z niepokojem spojrzał na sio strę.
Nie mamy innego wyjścia – odpowiedziała. - Musimy mu to powiedzieć teraz.
Ale Plato, Jenny i Joshua są z nim...
Oni i tak są już w to wplątani – powiedziała Cindy. - Bez względu na to, czy o tym wiedzą czy
nie – dodała.
Mam nadzieję, że robimy dobrze – przekonywał się Ty son.
To jest nasze jedyne wyjście – powiedziała i ruszyła w kierunku grupki osób, siedzących pod
drzewem. - Chodź, Tyson!
Jak przyjmą tę wiadomość o zamiarach Napoleona? Czy w ogóle jej uwierzą? Przebywa tu
zaledwie kilka miesięcy, nie muszą jej ufać.
Platon siedział oparty o drzewo. Jego długie siwe włosy i broda dodawały mu lat.
Joshua był najmłodszym Wróżem Rodziny, nosił na piersiach duży krzyż. Poza tym niczym
specjalnym się nie wyróżniał; ubrany był w najzwyklejsze spodnie i koszulkę.
Jenny, narzeczona Blade’a, siedziała z zaplecionymi na szyi rękami. Była jedyną kobietą wśród
Uzdrowicieli Rodziny.
Uwagę rodzeństwa przykuwała czwarta osoba: żylasty mężczyzna o smagłej karnacji i czarnych
włosach. Ubrany w czar-
ne spodnie i luźną błękitną koszulę, ściskał w rękach pochwę długiego miecza. Posłał im
przenikliwe spojrzenie.
Zobaczyli nas – zauważył Tyson.
Wiem – odpowiedziała Cindy. Platon pierwszy zagadał do nich:
-
O, mamy towarzystwo! - zawołał. - Cześć Cindy, cześć Tysonie.
Cindy nie mogła spuścić wzroku z Wojownika.
Witaj, Platonie – powiedział Tyson, a po chwili dodał: - Witajcie wszyscy.
Jeżeli się nie mylę, to macie jakiś kłopot? Czy coś się stało?
Przyszliśmy do Rikkiego –
wyjaśniła Cindy.
-
Ach! Wolelibyście zostać sami? - zapytał Platon. Tyson spojrzał na Cindy, oczekując, że
ona podejmie decy zję.
-
Nie – odpowiedziała. - To nie jest konieczne. - To, co chcemy powiedzieć, dotyczy was
wszystkich.
Jenny uśmiechnęła się do niej.
Twój ton jest taki poważny.
Bo to jest poważna sprawa – powiedziała Cindy.
Mamy... - zaczęła i zamilkła, gdy Tyson szarpnął ją za bluzkę.- Co jest?
Brat nie odpowiedział, tylko spojrzał znacząco na prawo.
-
Co?...
Cindy podążyła za jego wzrokiem i zadrżała.
To Napoleon – wyszeptała nerwowo.
Czy coś się stało? - zapytał ich Platon.
Napoleon szedł w ich kierunku z ręką spoczywającą na pistolecie przyczepionym do pasa.
-
On wie! - powiedział przerażony Tyson. - On wie!
-
Patrz na mnie! - przywołała go do porządku Cindy. Cindy i Tyson stali odwróceni w
stronę nadchodzącego Na poleona.
Zamknijcie oczy! - łagodnie, ale zdecydowanie rozkazał im Rikki.
Teraz!
Oboje posłusznie wykonali polecenie.
-
Weźcie głęboki oddech – radził dalej Rikki. - Powoli się rozluźnijcie. On jest jeszcze
daleko. Nie odwracajcie oczu. Po
woli złapcie oddech i go wypuśćcie. Dobrze. Teraz możecie
otworzyć oczy. Uśmiechajcie się.
Cindy i Tyson zrobili to, co im kazał.
A teraz zachowujcie się tak, jakby nic się nie stało – po wiedział Rikki.
O co chodzi? - zapytała Jenny, odwracając się przez ra mię. - To tylko Napoleon.
Platon spojrzał na Joshuę.
Czy możesz coś dla mnie zrobić?
Wszystko. Wiesz przecież – odpowiedział grzecznie Jo- shua.
Wymyśl sobie jakiś pretekst i zatrzymaj na chwilę Napo leona.
Dlaczego?...
Wyjaśnię ci później – odpowiedział Platon. - Proszę, zrób to, o co cię proszę.
Zapanowała cisza i w chwilę później podszedł do nich Napoleon.
Czy mogę się dołqczyć do was? - zapytał, stając obok Cindy.
Dlaczego nie usiądziesz – powiedział Platon przyjaznym tonem. - Rozmawiamy właśnie o
miejscu historii filozofii w kulturze ludzkości.
Och, naprawdę?
W tym momencie Joshua wstał i strzepnął ręką kurz z ubrania
Słyszałem to już wiele razy. Dobrze, że jesteś Napoleo nie. Jeśli pozwolisz – powiedział,
spoglądając na niego – chciałbym zamienić z tobą kilka słów.
O czym? - zapytał Napoleon.
Joshua podszedł do niego i złapał go za ramię.
Jak wiesz, uświadamiam duchowo nasze siostry i braci. Próbuję pomagać im w rozterkach,
odpowiadać na ich pytania, czuwam nad ich życiem duchowym. Nauczam, ale sam niewie le
uczę. Dlatego właśnie teraz, gdy masz czas, chciałbym z tobą przedyskutować pewien moralny
problem – powiedział Joshua.
Aleja nie potrzebuję twoich morałów! Jestem Wojowni kiem...
Właśnie – Joshua przerwał mu. - Nigdy nie odkładaj spraw ducha na potem. Wojownik ryzykuje
życiem każdego dnia. Wiesz przecież, jaki jestem? Nie dam ci, wybitnemu do wódcy spokoju,
jeśli nie pomożesz mi rozwiązać problemu, który mnie gnębi. W czasie wyprawy do
Bliźniaczych Miast zabiłem człowieka. To było tak...
Napoleon połknął haczyk i rad, nie rad udał się z Joshua na dłuższą umoralniającą przechadzkę...
Gromadka skupiona wokół Platona straciła ich z oczu.
Teraz możesz powiedzieć nam Tysonie, co cię tak niepo koi – powiedział Platon uśmiechnąwszy
się. - Domyślam się, że jest to sprawa nie cierpiąca zwłoki.
Nie uwierzycie mi – zaczął Tyson. - Jesteście w niebez pieczeństwie. Jeden z Rodziny...
... chce mnie pozbawić pozycji lidera – powiedział Pla ton, kończąc zdanie Tysona. - Wiem.
Cindy spojrzała pełnym zdziwienia wzrokiem na lidera i na pozostałych.
To znaczy, że wiecie wszystko o Napoleonie?
Napoleonie? - powtórzyła Jenny.
Znam go trochę – poinformował ją Platon. - Napoleon uważa, że może więcej zrobić dla
Rodziny niż ja.
Ale skąd to wiesz? - dopytywała cię Cindy.
Wiele miesięcy temu – zaczął Platon – jeden z naszych braci łowił ryby i siedział na brzegu pod
zwodzonym mostem. Napoleon i Spartakus trzymali wtedy straż i rozmawiali. Nie widzieli
łowiącego, a on podsłuchał ich rozmowę i powiedział mi o wszystkim. Napoleon próbował
nakłonić Spartakusa do połączenia się z nim i obalenia mnie z pozycji lidera. Spartakus
odmówił, nie był zdecydowany...
Kim był ten człowiek, który to słyszał?
To jest tajemnica – wyjaśnił Platon. - Obiecałem, że nie
powiem tego nikomu i muszę dotrzymać słowa.
Dlaczego nie zareagowałeś na to? - zapytała Jenny.
A cóż mogłem zrobić? - odpowiedział Platon. - Spotkać się z nim i mu to wygarnąć? Nie mam
przecież żadnych dowo dów. Jedyne, co mogę zrobić, to uważać na niego.
Cindy opowiedziała im wszystko, co usłyszała tamtego dnia, dokładnie, słowo po słowie.
Platon siedział zamyślony. Zastanawiał się, co ma robić. Jeden z jego Wojowników chce
wywołać rebelię. W stuletniej historii Rodziny nie zdarzyło się, żeby jedna żądna władzy osoba
usiłowała zniszczyć wszystko, co razem stworzyli przez te lata. Napoleon musi być usunięty z
Rodziny...
Może powinniśmy poczekać do powrotu Blade’a? - zasu gerowała Jenny, wyrywając Platona z
zamyślenia.
Kto wie, kiedy wróci? - zauważyła Cindy. - Nie możemy długo czekać. Musisz postanowić coś
teraz...
Platon wstał.
Może powinienem z nim porozmawiać i wyperswadować mu ten głupi pomysł. Jest przecież
jednym z nas i nie chce za pewne zguby wszystkich...
Nie rozumiem, jak możesz tak myśleć! - przerwała Cin dy. - Czy słyszałeś go kiedyś, widziałeś
wyraz jego twarzy? On pragnie być liderem za wszelką cenę, choćby po trupach, i nic go nie
powstrzyma. A już na pewno nie twoje słowa.
Nie mogę uwierzyć, że Spartakus zaufał Napoleonowi i dał się w to wciągnąć – ubolewała
Jenny. - Wie przecież, że Blade jest jedynym mężczyzną, którego kocham.
Muszę wam powiedzieć coś jeszcze – rzekł Platon. - Otóż Blade wie o wszystkim. Oczywiście
nie w takich szczegółach.
Co? - zdziwiła się Jenny. - Blade wie?
Poinformowałem go, że jest ktoś, kto chce zająć moje miejsce. Ale nie powiedziałem mu, kto to
jest. Może Napoleon ma rację – mówił. - Może powinienem już zrezygnować z przywództwa
Jeżeli kiedyś to zrobisz – zaczęła Jenny – to bądź pewien, że twoim następcą nie będzie
Napoleon. Poza tym przestań tak myśleć, bo wciąż jesteś silny, mądry jak nikt w Rodzinie – za
kończyła z emfazą.
Więc co zrobimy? - zapytała Cindy, naciskając Platona. - Musisz coś postanowić.
Już wiem, co zrobimy – przerwał dyskusję Rikki.
Co? - zapytał Tyson.
Zostawcie to mnie. Ja coś z tym zrobię – powiedział.
-
Potrzebujesz pomocy – zaoferował Tyson. Rikki pokręcił głową.
Nie, dziękuję. To jest sprawa, którą muszę załatwić oso biście. - Powinieneś wziąć kilku
Wojowników do pomocy – naciskała Jenny.
Nie.
-
Dlaczego? To ryzykowne stanąć przed nim bez ochrony. Rikki spojrzał na Jenny.
O tym wszystkim wie tylko kilka osób i niech tak pozo stanie.
Co będzie z nami? - zapytała Cindy.
Wrócicie do swoich codziennych zajęć i starajcie się za chowywać tak, jakby się nic nie stało –
powiedział Rikki.
A jeśli dopadną Platona? - troskała się Jenny.
-
Dziś będę pilnował Platona i zapewnię mu maksimum bezpieczeństwa. Jutrzejszy dzień
będzie roztrzygający.
-
Jesteś szalony – zauważył Tyson. Rikki podszedł do niego.
Musisz żyć teraz normalnie. Napoleon lub jego ludzie mogą nas obserwować i dojdą do
wniosku, że zbyt często prze bywamy razem. Pamiętajcie – zwrócił się teraz do wszystkich. -
Ani słowa nikomu! To musi pozostać między nami. Zgadza cie się?
Zgadzam się – odpowiedział Tyson.
W porządku – powiedziała Cindy.
Uważam sprawę za zakończoną – oświadczyła Jenny.
Nie powinienem zgadzać się na takie ryzyko z twojej strony. To niebezpieczne. Ale widzę, że
nie zmienię twojego zdania. Zatem wyrażam zgodę – zakończył Platon.
Świetnie! -Rikki uśmiechnął się.
Myślę, że już najwyższa pora, abym wrócił do domu – rzekł Platon, powoli podnosząc się z
ziemi. - Nadin będzie się martwić.
Będę trzymał straż na zewnątrz dziś wieczorem, ale za mknij drzwi.
Platon spojrzał z wdzięcznością na Rikkiego.
-
Dziękuję. Wiem, że jestem w dobrych rękach. Blade wy soko cenił twoją zręczność i
wprawę.
-
Wiesz, on mi powiedział... Platon zatrzymał się nagle. -Co?
Blade powiedział mi o osobie, która chce zrobić przewrót w Rodzinie. Nie wiedział tylko, kim
jest ten facet, bo mu nie powiedziałeś...
Prosiłem go, aby zatrzymał informację dla siebie – powie dział Platon zaskoczony decyzją
Blade’a.
Powiedział to przed wyjazdem... awaryjnie – wyjaśnił Rik ki. - Chciał, abym miał oczy otwarte,
dopóki on nie powróci.
Platona nachodziły różne myśli. Blade nie dotrzymał słowa. To się nie zdarzyło nigdy przedtem.
Zapewne myślał perspektywicznie, tak jak przystało na przyszłego lidera...
„Proszę cię, Boże – modlił się cicho – miej w opiece swoje dzieci: Blade’a, Geronimo i Hickoka,
i pozwól im bezpiecznie powrócić do Domu”.
Proszę!
Rozdział XVII
Gdy Angier nachylił się po swój M-16, Blade podstawił mu nogę. Lejtnant runął na ziemię,
zdążył jednak złapać broń i próbował wystrzelić. Blade był szybszy i rzucił się na niego, wy-
trącając mu z ręki pistolet. Chwilę leżał tak na nim, wreszcie chwycił gruby pień leżący obok i z
całej siły uderzył lejtnanta w głowę. Angier stracił przytomność, z rany pociekła mu krew i
powoli zaczęła wsiąkać w żołnierską koszulę.
Blade z bronią w ręku wbiegł do domku sprawdzić, czy Gremlin dalej śpi. Uspokojony
widokiem znieruchomiałej kreatury, zastanawiał się, co robią teraz Wypatrywacze. Prawdo-
podobnie byli na swoich stanowiskach. Jeżeli nie opuści go szczęście, przedrze się przez straże i
dotrze do Kalispell. Gero-nimo musi się o niego martwić.
Krzewy i drzewa w pobliżu otaczał już półmrok. Właśnie tego potrzebował. Nagle zauważył
żołnierza, który kierował się w stronę, gdzie leżał Angier. Niósł jedzenie dla lejtnanta.
Cholera! - szepnął Blade ze złością i zaraz potem usłyszał jego krzyk:
Stój! - Żołnierz wypuścił z rąk jedzenie, chwytając za broń.
Blade mie miał na co czekać, wystrzelił ze zdobycznego M-16 i powalił Wypatrywacza.
Strzał jednak zwabił innych. Blade zabił jeszcze jednego z nich i zaczął się wycofywać w stronę
domku położonego najbliżej jeziora. Zabarykadował się w nim.
Strzały padały jeden po drugim. Blade dedukował, ilu ich jeszcze jest.
Angier leżał na zewnątrz, prawdopodobnie już zimny. Zabił jednego z żywnością i jednego przy
drzwiach. Było ich sześciu. To znaczy, że pozostało jeszcze trzech. No i oczywiście Gremlin.
Ale jak ich przechytrzyć? Jedyne wyjście z domku było ostrzeliwane, poza tym nie miał
jedzenia, a oni je mieli. Mogą czekać, aż będzie zmuszony wyjść. Ma tylko mnóstwo wody...
Woda wprost stoi otworem...
Woda? Jezioro? Blade spojrzał przez szybę. Tak! To było wyjście, którego szukał. Jeżeli będą
chcieli go ścigać, będą potrzebowali łodzi, a tu ich nie ma...
Blade nabrał otuchy. Szybko otworzył okno i wskoczył do jeziora. Dotknął nogami dna i powoli
wypłynął na powierzchnię. Woda sięgała mu do pasa.
Żołnierze ostrzeliwali wejście.
Blade zanurzył się głębiej, tak żeby wystawała tylko głowa. Rozejrzał się wokół. Był jeszcze
wciąż blisko brzegu. Postanowił zanurzyć się jeszcze głębiej, pozostawiając na powierzchni
tylko nos i M-16. Gdyby go teraz zauważyli, mogliby go trafić.
Przyspieszył. Przed nim roztaczał się drugi brzeg. „Im bliżej, tym lepiej” - pomyślał.
Przepłynięcie jeziora zajęło mu kilkanaście minut Wyszedł z wody i podbiegł do najbliższych
drzew. Stwierdził, że nie słychać strzałów. Wypatrywacze przerwali ostrzeliwanie. Blade
rozejrzał się, był około dwudziestu pięciu jardów od domku.
Martwiła go tylko jedna rzecz. Gdzie, do diabła, jest Gremlin? Przecież kreatura musiała słyszeć,
co się działo. Nikt nie mógł przespać takiego ataku. Gdzie on więc jest? Z Wypatry-waczami
przed oknem? A może...
Krople wody spływały mu z włosów. W każdym razie nie da się teraz zatrzymać Grem linowi.
Zaczął biec na północ. Noc mu sprzyjała.
Jak daleko jeszcze stąd do Kalispell? Nie był pewny. Coś mu jednak mówiło, że powinien
dotrzeć rankiem.
Nagle usłyszał jakiś szmer. Odwrócił się. Przygotowując M-16, wypatrywał czegoś w
ciemności. Nic jednak nie zauważył.
,Jestem przeczulony” - pomyślał i ruszył dalej na północ. Biegł wzdłuż jeziora, którego w
ciemności nie było widać. Słyszał tylko rytmiczny szum fal, pluskające ryby i... kroki.
Tak, to były kroki, nie wiedział tylko, z której strony zmierzały. Przyspieszył, mając nadzieję, że
je zgubi.
Jednak odgłos ten był coraz wyraźniejszy. Wybrał więc zły kierunek ucieczki. Słyszał już nawet
czyjś ciężki oddech. To był Gremlin.
Blade stanął za drzewem. Wiedział, że musi wybrać odpowiedni moment na atak, inaczej
kreatura go pokona. Gremlin był coraz bliżej.
Teraz! Blade wyskoczył i zaczął strzelać. Kilka razy spudłował, ale wiedział, że niektóre strzały
musiały być celne, bo kreatura zachwiała się i wpadła do wody.
Powoli zbliżał się do jeziora, nie dowierzając, że go zgładził. On był przecież skonstruowany
przez Doktora!
Wszedł do wody, gdzie powinien leżeć Gremlin. Zanim zdążył coś zauważyć, został wciągnięty
pod wodę. Zgubił gdzieś M-16, szamocząc się i próbując wypłynąć na powierzchnię.
Gremlin chciał go utopić; co jakiś czas sprawdzał, czy jeszcze oddycha. Uścisk wokół szyi był
bardzo mocny. Blade’a opuszczały już siły. Udało mu się jednak wziąć głęboki oddech, w chwili
gdy Gremlin trzymał go przez sekundę na powierzchni.
„Co zrobić! Jak go unieszkodliwić?” - myślał.
Nagle przypomniał sobie słowa Angiera. „Jeżeli ktoś próbuje zdemontować metalowy kołnierz,
to zaczyna pulsować białe światełko, a Gremlin staje się bezsilny i nie wie, co robić”.
To był dla niego ratunek. Powziął błyskawicznie decyzję.
Gdy Gremlin zanurzył go powtórnie, Blade resztkami sił chwycił go za kołnierz, usiłując mu go
zerwać z szyi. Zaczął już
tracić świadomość: Gremlin rozpaczliwie zaciskał swe mocne ręce na jego krtani.
W spienionej wodzie dojrzał jednak migocące światełko.
To było białe światełko nadziei.
Rozdział XVIII
-
Mamo, myślę, że Geronimo odzyskuje przytomność. Indianin leżał wciąż z zamkniętymi
oczami i próbował zro zumieć sens rozmów, które docierały do niego.
Wszystko w swoim czasie. To był głos Tęczy.
Dlaczego nie teraz? - zapytał jakiś inny głos.
Mówiłam ci już, że teraz go potrzebujemy – odpowiedzia ła Tęcza znużona. Zna ten pojazd
lepiej niż my. A my potrze bujemy kogoś, kto nam wszystko wyjaśni.
Ale on zabił Łosia i Buffalo. Powinniśmy go załatwić. Za służył na to! - upierał się przy swoim
ten sam męski głos.
Będziesz ze mną dyskutował? - zapytała stanowczo ko bieta.
-
Nie – zaprzeczył mężczyzna. - Oczywiście, że nie, tylko... Geronimo otworzył oczy. Był
w FOCE, wepchnięty w róg
tylnego siedzenia. Jego koszulka posłużyła za bandaż, którym miał owinięte lewe ramię.
Gwiazdka siedziała blisko niego, a po jej przeciwnej stronie zobaczył wysokiego Płaskogłowe-
go. Był jeszcze jeden Indianin. Siedział na przednim siedzeniu, a obok niego, za kierownicą,
Tęcza.
Odzyskał przytomność! - zawołała Gwiazdka, uśmiecha jąc się do Geronimo.
Witam wśród żywych – odezwała się do niego matka Gwiazdki, patrząc we wsteczne lusterko.
Geronimo zauważył jeszcze jednego Indianina. Leżał w pomieszczeniu na towar, razem ze
sprzętem medycznym, który załadował w Kalispell.
-
Jak się czujesz? - zapytała Tęcza.
Geronimo patrzył na niebo. Z pozycji słońca domyślił się, że zmierzają na północny wschód.
Pytam, jak się czujesz? - powtórzyła.
Czy twoja głupota jest wrodzona? - zapytał złośliwie. Ge ronimo.
Pozwól mi go załatwić! - odezwał się Indianin z prze dniego siedzenia.
Miał wielką głowę wrośniętą w kark.
Widzisz, co narobiłeś? - odezwała się Tęcza. - Wyprowa dziłeś z równowagi Samotnego
Kuguara. Bądź grzeczny, bo inaczej spełnię jego życzenie. Jak oceniasz mnie za kierownicą
FOKI? - zapytała, zmieniając temat.
Jestem pod wrażeniem – powiedział szczerze Geronimo. - Nie miałem pojęcia, że potrafisz
prowadzić.
Nie potrafiłam – rzekła Tęcza. - Ale szybko się uczę. Miałam dużo czasu na obserwowanie
Blade’a w drodze do Ka lispell. To łatwiejsze, niż myślałam.
Czy będzie nietaktem, jeśli zapytam, dokąd jedziemy?
Do Cytadeli – odpowiedziała.
Geronimo oniemiał. Z wrażenia uderzył się w chore ramię.
Nie mówisz poważnie! Tęcza uśmiechnęła się:
Zawsze mówię poważnie.
Po co tam jedziesz? Przecież do samobójstwo.
Ta maszyna jest naszym zabezpieczeniem. Dobrym za bezpieczeniem – stwierdziła. - Muszę
sprawdzić, co się stało z naszymi ludźmi, a ten pojazd mi w tym pomoże i szybko do prowadzi
do celu – wyjaśniła.
Czy dlatego mnie postrzeliłaś?
Oczywiście! - oznajmiła.
Droga wiodła teraz przez wzgórza porośnięte lasami.
Naprawdę, przykro mi z powodu mojej matki – przepra szała go Gwiazdka. - Nie sadziłam, że
cię zrani. Bardzo cię lubię.
Pozwól mi go sprzątnąć, malutka! - Samotny Kuguar zwrócił się do Tęczy.
Dosyć! - rozkazała Tęcza.
Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem – odrzekł sarka stycznie zawiedziony Indianin.
Miej respekt, kiedy rozmawiasz z żoną wodza – krzyknął Płaskogłowy, siedzący naprzeciwko
Gwiazdki.
Żona wodza? - powtórzył zaskoczony Geronimo.
Nie mówiła ci? - zapytał Samotny Kuguar. - Jest taka dumna z tego powodu, że sądziłem, iż
wszystkim już powie działa.
Tęcza patrzyła na Samotnego Kuguara.
Tęcza jest żoną Złotego Byka, wodza Płaskich Głów – wyjaśnił Samotny Kuguar.
Złoty Byk, Samotny Kuguar, Wysoki Dąb... Zauważy łem, że nie używacie pospolitych imion,
dlaczego? - zapytał Geronimo.
Powróciliśmy do praktyk naszych ojców – dumnie wyjaś niła Tęcza. - Nasi rodzice nadali nam
imiona o symbolicznym znaczeniu. Na szczęście. To jest omen.
Już rozumiem – pokiwał głową Geronimo. - A gdzie jest teraz twój mąż?
Tęcza wzruszyła ramionami.
Nie wiem.
Jest z innymi, otoczony przez armię Cytadeli – wyjaśnił Samotny Kuguar. - Byłem razem z nim,
ale kazał mi sprowa dzić pomoc. Gdy wróciliśmy, ich już nie było w Kalispell.
Ilu żołnierzy wróciło z tobą? - zapytał Geronimo.
Pięciu, ale dwóch zabiłeś, skurczybyku.
Co robiliście w szpitalu? - dopytywał się Geronimo.
Zobaczyliśmy twój wehikuł przed szpitalem – wtrącił się Wysoki Dąb – i pomyśleliśmy, że to
żołnierze z Cytadeli, więc weszliśmy do środka. Kiedy zobaczyliśmy z tobą Tęczę, nie mieliśmy
pojęcia, co o tym myśleć. Łoś zszedł na dół, aby sprawdzić...
A ty go zabiłeś! - wtrącił Samotny Kuguar.
To nie ja go zabiłem – poprawił go Geronimo. - Łoś wciąż żył, kiedy podszedłem do niego.
Potem padł jeszcze je den strzał. To jeden z was załatwił go z krótkiej broni.
A my wiemy, kto to był, nieprawdaż? - skończył Wysoki Dąb, przenosząc wzrok na
współplemieńca.
Samotny Kuguar był zmieszany.
Skąd, do diabła, miałem wiedzieć, że to był on? Było ciemno – bronił się.
Jeśli ludzie robiliby taki użytek z rozumu, jaki robią z ję zyka – zauważył leżący z tyłu
Płaskogłowy – Łoś mógłby być teraz z nami.
Nie wkurzaj mnie, Umykający Zającu – warknął Samotny Kuguar.
Dość tego! - rozgniewała się Tęcza. - To nie czas na za łatwianie porachunków.
Geronimo obserwował Indian. Mieli na sobie typowo indiańskie skóry, długie czarne włosy. Ale
gdzie ich broń? Tam, gdzie leżał Umykający Zając, czy może obok Samotnego Kuguara?
Zauważył, że tylko Wysoki Dąb miał przy sobie duży nóż w skórzanym etui. „Ciekawe gdzie
jest moja broń?” - zastanawiał się.
Czy wiesz, że spałeś całą noc? - zagadnęła go Gwiazdka, okazując mu swoją przyjaźń. - To ja
opatrzyłam ci ramię.
Jestem zaskoczony, że twoja matka nie dokończyła dzieła – powiedział ironicznie Geronimo.
Gdybym chciała to zrobić, już byś nie żył – wyjaśniła Tę cza. - Chciałam cię tylko
unieszkodliwić, abyś nie przeszka dzał nam w przedostaniu się FOKĄ do Cytadeli.
Wiedziałaś, że w szpitalu są twoi ludzie?
Nie – odpowiedziała szczerze.
Dużo ryzykowałaś – powiedział Geronimo. - Gdyby oni nie byli Płaskogłowymi, co wtedy?
Zabiliby Gwiazdkę i ciebie i zabrali FOKĘ.
W życiu trzeba ryzykować. Trzeba robić to, co podpowia da intuicja – wyjaśniła mu Tęcza.
„Jak mogłem choć przez chwilę myśleć o przyłączeniu się do Płaskich Głów – zastanawiał się. -
Oni może są Indianami, ale na tym koniec. Nie myślą, ani nie postępują jak prawdziwi
wojownicy. No i co z tego, że jestem jedynym Indianinem w Rodzinie? Ludzie z Domu kochają
mnie, dbają o mnie, bo jestem jednym z nich. Mam swój honor i cenię ich szacunek.
Płaskogłowi są podli i egoistyczni... „
-
Patrzcie! - przerwał jego rozmyślania Samotny Kuguar, wskazując na drogę.
Ktoś stał na środku 35. autostrady i próbował zatrzymać transporter. Tęcza spojrzała zza
kierownicy.
-
Znam go – odezwała się.
Skąd on się tu wziął? Zauważył go też Geronimo.
To niemożliwe – wymamrotał, zaskoczony.
Tęcza zaczęła dodawać gazu. Szybkość zwiększyła się.
-
Nie! - Geronimo próbował wytrącić jej z rak kierownicę, ale Wielki Dąb był szybszy i
rzucił go z powrotem na siedzenie.
Na liczniku było już sześćdziesiąt mil na godzinę. Mężczyzna stał nadal na środku autostrady, a
w jego oczach rosło przerażenie.
Głupiec! Myśli, że to Geronimo prowadzi – powiedziała
zadowolona z siebie Tęcza.
Mamo, nie! - krzyczała przerażona Gwiazdka. - To prze cież Blade!
Szybkość wzrosła do sześćdziesięciu pięciu mil. Tęcza uśmiechnęła się triumfalnie.
Rozdział XIX
Trwał w pozycji lotosu, uspokojony i czujny. Kwatera Platona znajdowała się piętnaście jardów
od drzewa, pod którym siedział. Z tego miejsca mógł obserwować drzwi frontowe i tylne.
To była długa noc, ale, dzięki Bogu, przebiegła bez komplikacji.
Rikki-Tikki-Tavi wsłuchiwał się w poranne dźwięki natury i obserwował pierwsze oznaki życia
Domu. Dolatywał go głos kobiety, śpiewającej piosenkę „Dzień po dniu”. Zastanawiał się,
dlaczego ktoś chce naruszyć porządek i spokój tego miejsca? To nie jest sposób na ulepszenie
świata. Jeśli mu się tu nie podoba, niech opuści Dom i zbuduje sobie od podstaw osadę na
zasadach, które mu odpowiadają.
Przemoc jest najgorszą rzeczą na świecie. To ona zabija prawdę, piękno i dobroć.
Czy Napoleon jest naprawdę zdolny do popełnienia takiego czynu?
Całą noc szukał odpowiedzi
na to pytanie.
Owszem, Napoleon zawsze był służbistą i twardzielem, ale posłusznie wykonywał rozkazy.
Wszyscy uważali go za osobę wypełniającą swe obowiązki dobrowolnie, dla dobra wszystkich
członków Rodziny. Nikt nie podejrzewał, że robi to z przymusu. Prawda jest jednak okrutna Ten
człowiek chce zburzyć spokój rodzin, zabić lidera, który był dla niego jak ojciec.
Należało go jak najszybciej odwieść od tych planów.
I to możliwie w najprostszy sposób.
A to już było zmartwienie wyłącznie Rikki-Tikki-Taviego.
Dzień podobny do dnia. Jak zawsze.
Żaden Napoleon nie zdoła zburzyć tego porządku! Chyba że Rodzina zapragnie o świcie mieć
nowego dowódcę Triady Beta i on, Rikki-Tikki-Tavi, pójdzie w odstawkę. Ale póki co...
Rozdział XX
-
Hickok, musisz nas ratować!
To nie był głos Sherry. Przypominał mu coś... coś rodzinnego.
-
Co oni ci zrobili? - zapytał głos.
Hickok otworzył oczy i ujrzał krzaczaste brwi Shane’a, a później jego pokaleczone policzki. Był
brudny i poraniony.
Dzięki Bogu! - Shane uniósł wzrok ku górze. - Wszystko z tobą w porządku.
To wątpliwe. - Hickok usiadł i złapał się za głowę. - Chy ba nie mam czubka głowy –
zażartował.
Brązowe oczy Shane’a zabłysły.
Nie potrafię powiedzieć, jaki jestem szczęśliwy, że cię widzę.
Chciałeś mi udowodnić, że jesteś bohaterem i znaleźć Trolli prawda?
Skąd wiesz? - zapytał zawstydzony chłopiec.
Z twojego listu. To było jasne jak słońce. Chciałeś znaleźć tych parszywych Trolli tylko z
jednego powodu.
A ty jak byś postąpił na moim miejscu?
Ja nie mam już mleka pod nosem – roześmiał się Hickok.
To jest ten, o którym tak wiele mi opowiadałeś? - zapytał jakiś głos. - Ten, co zabił
pięćdziesięciu Trolli jedną serią z ka rabinu?
Mężczyzna, który zadał pytanie znajdował się w tylnej części celi. Był tak samo brudny jak
Shane.
-
Hickok – odezwał się Shane, zapoznając ich. - To jest Wally. On pochodzi z małego
miasteczka na południe stąd...
Shane przerwał na chwilę.
Powiedz mi jeszcze raz, jak on się nazywa?
Tenstrike – odpowiedział Wally. - Krety złapali mnie rok
temu. Pracuję dla nich przy kopaniu kanałów. Praca jest tak
ciężka, że nie zamierzam tyrać tu dłużej.
Wally spojrzał przez mały otwór w ścianie na korytarz. Stał tam strażnik z bronią.
Czy chcesz zwiać stad z nami? - zapytał go Hickok.
Masz jakiś plan? - powiedział szeptem Wally, podcho dząc do Hickoka, aby strażnik nie usłyszał
ich rozmowy.
Jestem w stanie wydostać się z tego mamra – powiedział Hickok. - Jeżeli chcesz iść z nami,
proszę bardzo.
Mamra? - powtórzył Wally. - To znaczy z celi?
Tak właśnie powiedziałem. Wchodzisz w układ? Wally spojrzał jeszcze raz nerwowo na
korytarz.
Jak masz zamiar tego dokonać?
Przez dziurkę od klucza – zażartował Hickok.
Powiedz, jaki masz plan – poprosił Shane.
Kiedy przynoszą jedzenie? - zapytał Hickok.
Dwa razy dziennie – odpowiedział Shane. - Dwóch straż ników przynosi pomyje i jedną łyżkę.
Czekają w pobliżu, aż zjemy, zabierają miskę i odchodzą.
Hm... - Hickok wstał i powoli zaczął mierzyć krokami celę. - Piętnaście stóp długa i pięć
szeroka. Nie ma dużo miej sca.
Podrapał się w głowę.
Opiszcie dokładnie, jak wygląda przynoszenie wam je dzenia
Zaraz ci opowiem dokładnie – powiedział podniecony Shane.
Nie zapomnij o szczegółach – upomniał go Hickok.
Zwykle jeden ze strażników niesie tacę z miską i łyżką. Drugi otwiera drzwi i zostaje na
zewnątrz, osłaniając je.
Czym osłania?
Bronią, oczywiście.
Pytam, jaki rodzaj broni? Ręczna czy karabin?
Och, karabin!
Dobrze, dobrze – odpowiedział Hickok.
Miał już gotowy plan i wiedział, że musi się udać.
W porządku! Podszedł do nich bliżej.
Teraz wam powiem, co zrobimy...
Rozdział XXI
Ocknął się na brzegu jeziora. Pierwszym doznaniem po próbie podniesienia się z ziemi był ostry
ból. Jego ubranie było poszarpane, zmarzł, ale poza tym chyba wszystko w porządku.
Słońce musiało wzejść niedawno.
Nie ma śladu Gremlina. To dobrze. Ale M-16 leży na dnie jeziora i to już nie jest tak
optymistyczne.
Blade ruszył w kierunku 35. autostrady. Musi przejść około dwustu jardów, aby dojść do
głównej drogi – tak mu się przynajmniej wydawało. Miał mnóstwo obaw, czy w ogóle przedrze
się przez las. Co będzie, jeśli napotka mutanty? Czy będzie się bronił? A jeżeli spotka żołnierzy
z Cytadeli? Potrząsnął głową, jakby odpędzał złe myśli. Będzie się o to martwił, gdy że-
czywiście na coś się natknie.
Usłyszał znajomy głos... Właśnie w tej chwili, gdy czuł się taki bezbronny. Zaczął biec. Czyżby
Geronimo czekał na niego?
To chyba cud!
A może to złudzenie. Może jest na terytorium zajmowanym przez nie znanych mu ludzi? Co
stanie się z Jenny, jeśli nie powróci do Rodziny? Czy... czy ona znajdzie sobie kogoś innego?
Co to było?
W tym momencie wyszedł z lasu i nalazł się na 35. autostradzie.
Stanął i wsłuchiwał się w odgłosy. To chyba niemożliwe? Słyszał dźwięk, który rozpoznałby
wszędzie na świecie! Podbiegł w kierunku, skąd nadchodził odgłos. Tak, to była FOKA.
Blade stanął na środku drogi i uśmiechnął się. „Co za zbieg okoliczności!” - pomyślał z ulgą.
Wyobrażał sobie zdziwienie Geromino...
Coś tu jest jednak nie w porządku – zauważył. Wehikuł zamiast zwalniać, nabierał szybkości i
kierował się prosto na niego.
Do diabła, za kierownicą nie siedzi chyba Geronimo?
Gdy wóz znajdował się zaledwie kilka
metrów od niego, odskoczył na prawą stronę i wbiegł szybko do lasu.
Transporter zatrzymał się, a od storny kierowcy otworzyło się okno.
-
Blade! Wiem, że mnie słyszysz! To był głos Tęczy!
-
Wiem, że mnie słyszysz! - powtórzyła. - Jeżeli zaraz nie wyjdziesz z podniesionymi
rękami, zabijemy Geronimo.
Zabijemy Geronimo!? O co tu, u diabła, chodzi?
-
Liczę do dziesięciu – zadecydowała.
Ona prowadzi, to znaczy, że to ona chciała go przejechać.
-
Raz...
Dlaczego chce go zabić? Wiedział, że nienawidzi białych. Ale Geronimo jest Indianinem.
-
Dwa...
Jak zdobyć kontrolę nad pojazdem?
-
Trzy...
Nie miał czasu na zastanowienie się; w tej sytuacji było tylko jedno wyjście.
-
Cztery... Pięć...
Blade podniósł ręce do góry i wyszedł na brzeg drogi. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się i
Tęcza wyszła na szosę u-zbrojona w dan wessona 44 magnum.
-
Miło cię znowu widzieć – odezwał się ironicznie.
Z przeciwnej strony FOKI wysiadło dwóch Płaskogłowych. Jeden z nich trzymał w ręku
karabin, drugi broń krótką.
-
Teraz ich wykończymy – stwierdził Samotny Kuguar.
Zrobimy tak, jak ja zdecyduję – powiedziała Tęcza, pod kreślając słowo ja.
Co ty wygadujesz! - zdenerwował się Samotny Kuguar. - Chcesz zabrać z sobą jeszcze tego
jednego? Nie potrzebuje my go. Nie potrzebujemy nikogo więcej.
Czy Geronimo jest naprawdę z tobą? - zapytał Blade.
Chcesz zobaczyć swojego kumpla?
Indianin przez otwarte drzwi zaczął brutalnie wyciągać rannego Geronimo.
-
Kuguar! Nie! - krzyczała Gwiazdka, próbując go po wstrzymać.
Ale on wytargał Geronimo na zewnątrz i pchnął w kierunku Blade’a. Blade zrobił krok w
kierunku przyjaciela, ale Samotny Kuguar zastąpił mu drogę.
-
Jeszcze jeden krok, a rozwalę ci łeb, ty biały gnojku! - powiedział rozgniewany.
-
Musi cię bawić to przedstawienie. Blade spojrzał na Tęczę.
-
Myślisz, że jesteś dowcipny, Wojowniku? - Usta Tęczy zadrżały. - Mam dla ciebie
wiadomość. Umrzesz niedługo; ty i twój biedny przyjaciel, Geronimo.
Blade zerknął na przyjaciela: był cały zakrwawiony.
-
Ruszcie się! - wrzasnęła Tęcza, popychając ich dan wes- sonem.
Z wozu dochodził zapłakany głos Gwiazdki:
Nie rób tego! Proszę!
Uspokój się, kochanie – uciszała córkę. - Musimy tak po stąpić. Patrz i ucz się. Musisz być silna,
jeżeli chesz być kiedyś żoną wodza.
Ale oni są naszymi przyjaciółmi.
Żaden biały nie może być naszym przyjacielem -pouczy ła ją Tęcza.
Geronimo przecież nie jest biały. - Gwiazdka próbowała ratować chociaż jednego.
-
Nie, ale jest jednym z Rodziny. Może ma czerwoną skórę, ale w środku jest biały jak
Blade. Zaufaj mi, któregoś dnia wszystko zrozumiesz.
Blade i Geronimo odeszli piętnaście jardów od wozu i zatrzymali się na środku szosy.
-
Ta odległość jest dobra – stwierdziła Tęcza. Czterech Płaskogłowych uformowało linię.
Dałam ci szansę – zwróciła się do Geronimo – abyś przy łączył się do nas, pamiętasz?
Przyłączył się do was? - Geronimo nie wytrzymał. - Dla czego miałbym przyłączyć się do gangu
morderców? Do ludzi, dla których ważny jest kolor skóry, a nie sam człowiek i to, co sobą
reprezentuje. Cóż, siostro, nie jesteś lepsza niż twoi żoł nierze. Po tym cośmy zrobili dla ciebie,
ty teraz... - Geronimo przerwał.
Blade oceniał odległość dzielącą Tęczę od żołnierzy. Może gdyby wykonał szybki ruch, udałoby
mu się wyrwać jej broń i zastrzelić Indian.
Kiedy doliczę do trzech, strzelajcie! - rozkazała.
Raz... - zaczęła odliczać pewnym głosem.
Chciałbym, aby Hickok był z nami – powiedział nagle Geronimo.
Blade spojrzał na niego.
Co?
Dwa... - kontynuowała Tęcza.
Robiliśmy wszystko zawsze razem – mówił Geronimo. - Dlaczego nie pojechał z nami?
Blade odwrócił głowę i nagle zaczął się śmiać.
Tęcza zawahała się przed wypowiedzeniem ostatniej cyfry.
Co, do diabła, cię tak śmieszy w takiej chwili? - zapytała ze złością.
Będziemy mieć nieoczekiwanych gości – odpowiedział wesoło.
Co?
Tęcza i cala reszta odwrócili się.
Rzeczywiście, zza zakrętu wyłonił się dżip, jadący z dużą szybkością.
Kim oni są? - krzyknęła Tęcza.
Żołnierze z Cytadeli – wrzasnął Wysoki Dąb.
Było ich czterech. Jeden z nich wychylał się z przedniego siedzenia, aby obsługiwać broń
maszynową zainstalowaną na dachu. Siedzący za nim żołnierz przytrzymywał pas z amunicją.
Dzieliło ich niespełna trzydzieści jardów.
Blade pochwycił Geronimo w wskoczył do lasu z zachodniej strony 35. autostrady.
Płaskogłowi usiłowali dostać się do FOKI. Nie byli jednak wystarczająco szybcy.
Żołnierz otworzył ogień z ciężkiej broni maszynowej i trafił Wysokiego Dęba i Umykającego
Zająca.
Blade obserwował sytuację na Ieżąco, ochraniając ciałem Geronimo. Wypatrywacz skierował
teraz broń na prawą stronę, celując w plecy dwóm pozostałym żołnierzom. Krew wytrysnęła z
nich jakby ze sprayu, ochlapując wóz i szosę.
Strzały dosięgły Tęczę w momencie, gdy miała już zatrzasnąć drzwi FOKI. Seria z karabinu
zraniła ją śmiertelnie. Nie zdążywszy zamknąć drzwi, wypadła martwa na drogę.
Mamo! - krzyknęła przerażona Gwiazdka.
Zostań tu – powiedział Blade, przyciskając Geronimo do
ziemi.
Mogę ci pomóc – wyrywał się Indianin.
-
Zostań. Jesteś ranny, nie dasz rady. Blade biegł między drzewami.
Jeżeli uda mu się podejść transporter od tyłu, może dostać się do niego przed Wypatrywaczami.
Tęcza miała jego dan wessona, to znaczy, że bowie i A-l muszą być w wozie.
Był dziesięć jardów od FOKI; kierował się już w stronę szosy.
Wykorzystał moment, kiedy dżip zatrzymał się obok martwych Indian i podbiegł do wozu.
Wszedł przez ukryte wejście.
Jeszcze jeden jest w środku! - Jeden z żołnierzy wypa trzył go.
Brać go! - rozkazał dowódca.
Blade szybko zatrzasnął wejście i nacisnął przycisk zamykający automatycznie wszystkie drzwi
i okna. „Teraz już nie dostaną się do środka” - pomyślał i zobaczył wciśniętą w najciemniejszy
kąt zapłakaną Gwiazdkę.
Gwiazdko, to ja. Blade. Nie bój się. Wydostanę nas stąd- obiecał.
Blade? - Gwiazdka miała oczy wciąż zamknięte. - Oni zabili moją matkę. Zabili Tęczę –
szlochała.
Zabiła ją jej nienawiść – stwierdził, szukając A-l.
Patrz... - zaczął Blade, ale nie dokończył, gdyż usłyszał łomotanie.
To żołnierze próbowali dostać się do środka, usiłując rozbić szybę.
Rozwścieczeni wycofali się do dżipa. Nie zrezygnowali jednak. Po chwili zaczęli nacierać na
wóz dżipem. FOKA rozhuśtała się tak, że Blade i Gwiazdka z trudem mogli utrzymać rów-
nowagę. Dziewczynka usiadła na tylnym siedzeniu. Aby nie uderzyć głową o tablicę
rozdzielczą, przytrzymywała się rękami i przypadkowo nacisnęła jakiś tajemniczy guzik z literą
R. W tym samym momencie ogłuszył ich. Wybuch. Po chwili zobaczyli przez szybę strzępy
dżipa i rozrzuconych we wszystkie strony żołnierzy.
Nad pobojowiskiem unosił się snop dymu.
Gwiazdka spojrzała na Blade’a.
Nie patrz tak na mnie – powiedział, obserwując dalej, co dzieje się na zewnątrz. - Myślę, że to ty
jesteś sprawczynią tego wybuchu.
Ja? - zapytała z niedowierzaniem. - Ja mogłabym tego dokonać!
-
Prawdopodobnie przez naciśnięcie tego guzika z litera R. - Blade wskazał na tablicę
rozdzielcza. - To jakiś rodzaj broni. Przypuszczam, że R oznacza coś w rodzaju rakiety czy
wyrzut ni rakiet. Ten prototyp musiał zamontować tu Kurt Carpenter. On zawsze przemyśliwał
wszystko do końca.
Gwiazdka ciągle nie mogła w to uwierzyć. Była przerażona, ale z drugiej strony trochę dumna z
siebie.
Pomściłam moja matkę. Zabiłam ich! Blade wytarł łzy z jej policzków.
Naturalnie, że to zrobiłaś.
Dziewczyna spojrzała na leżących żołnierzy i dopalające się resztki dżipa.
-
Dobrze! - stwierdził hardo. - Dostali to, na co zasługiwali.
-
Usiądź na moment tutaj – poposił ją Blade i skierował na sąsiednie siedzenie, aby dostać
się do bagażnika, gdzie, miał nadzieję, leżały jego noże Bowie i automat ordnance model 27 A-l.
Nie mylił się, były tam.
Tymczasem Gwiazdka ponownie się rozpłakała.
Przepraszam za to, co moja matka chciała z tobą zrobić – powiedziała. - Nie rozumiem, dlaczego
chciała was zabić. Je steście przecież naszymi przyjaciółmi.
Wiem doskonale, że nie chciałaś naszej śmierci, nie mu sisz mnie za nic przepraszać. - Słuchaj –
powiedział poważnie. - Bardzo mi przykro z powodu śmierci twojej matki, ale musi my się stąd
wydostać. Strzelanina i ten wybuch mogą sprowa dzić tu innych żołnierzy lub jeszcze coś
gorszego. Czy możesz przestać płakać? Musisz być dzielna. Trzeba sprowadzić tu Ge- ronimo i
jak najszybciej się stąd oddalić. W porządku?
Dziewczynka próbowała się uspokoić.
Robię, co w mojej mocy, Blade.
Dobrze – odpowiedział i spojrzał na tablicę rozdzielczą.
Co się stało? - zapytała, zauważając niepokój w jego wzroku.
Zastanawiam się, co się kryje pod tymi trzema przyciskami.
Chcesz, to sprawdzę – zaproponowała, nachylając się nad przyciskiem F.
Nie! - Blade odtrącił jej rękę, zanim zdążyła przycisnąć. - Przekonamy się, co oznaczają litery F,
S i M po powrocie do Domu.
Czy to znaczy, że zabierzesz mnie do Domu? - zapytała z nadzieją.
Oczywiście.
Nie zostawisz mnie tutaj?
-
Dlaczego miałbym tak zrobić? - zapytał zaskoczony. Gwiazdka podeszła do Blade’a i
szeptała:
Myślałam... myślałam, że za to, co zrobiła moja mama... Myślałam...
Nie mam zamiaru obwiniać cię za to, co zrobiła twoja matka – przerwał jej. - Zapraszam cię w
imieniu Rodziny do Domu. A to, jak postąpisz, zależy tylko od ciebie.
Gwiazdka ożywiła się. Podniosła wzrok na Blade’a i uśmiechnęła się z ulgą.
Dzięki. Przyjmuję to zaproszenie z przyjemnością.
Doskonale. A teraz zostaniesz tutaj, a ja pójdę po Geroni- mo. - Blade otworzył drzwi. - I nie
dotykaj niczego – dodał, wyskakując z wozu.
„Gdzie on może być?” - zastanawiał się. Spojrzał w stronę lasu.
Geronimo widział przecież, co się stało z żołnierzami z Cy-dadeli. Mógł wyjść z kryjówki.
-
Szukać czegoś, tak? - usłyszał i odwrócił się. Kto to jest? Nie był to na pewno głos
Geronimo.
Na środku szosy stał Gremlin. Na rękach trzymał osłabionego Geronimo.
Szyja i twarz kreatury była popalona. Na szyi widoczna była duża, nie zagojona blizna po
kołnierzu.
Co z nim zrobiłeś? - zapytał Blade, kierując w jego stronę broń.
Nic – odrzekł. - Znaleźć go za drzewami. Myśleć, że nie jest z nim dobrze, tak?
Blade podszedł do nich bliżej.
Oczekujesz, że ci uwierzę?
Zrobić, jak będzie uważał. - Gremlin podszedł do krawę dzi szosy i ułożył delikatnie Geronimo
na trawie, potem odwró cił się i ruszył na północ.
Blade podbiegł do przyjaciela, oddychał regularnie.
-
Gremlin, zaczekaj!
Kreatura nie zareagowała i maszerowała dalej.
Dureń! Powiedziałem poczekaj, człowieku! Gremlin nagle stanął i powoli się odwrócił.
Jak mnie nazwać? - zapytał.
-
Cholernie głupi człowieku, poczekaj i pogadaj ze mną chwilę.
Zanim Blade ruszył w jego stronę, Gremlin był już przy nim i uścisnął mu mocno dłoń.
-
Dziękuję, Wojownik!
Blade zdumiał się reakcją Gremlina. Nie mógł uwierzyć, ale w oczach Gremlina zobaczył łzy.
Za co? Co ja takiego zrobiłem? - zapytał.
Nazwać mnie człowiek, tak? Pierwszy raz ktoś tak do mnie mówić od... od operacji.
Czy to znaczy, że ty... - Blade nie uwierzył, w to co sły szał – ty... jesteś... człowiekiem? Ale jak
to się stało...
Doktor!... - przerwał mu Gremlin, wypowiadając to sło wo z nienawiścią.
Jak on mógł tego dokonać? Przecież to niemożliwe.
Życzyć tego sobie, tak? Niestety, to jest możliwe. Doktor jest szaleniec, tak? Jest specjalistą
chemii, tak? Zajmuje się eks perymentami. To jego hobby...
-
Gremlin – przerwaz ł mu Blade. - Chcę, abyś mi to wszy stko opowiedział, ale nieco
później. Teraz musimy stąd ucie kać. Inni żołnierze mogli słyszeć eksplozję i zaraz mogą się tu
zjawić. A teraz daj mi rękę na przeprosiny za Gremlina.
Uścisnęli sobie dłonie.
-
Muszę ci podziękować, tak? - Gremlin złapał się za szyję. - Ty uwolnić mnie. Trudno
uwierzyć, ale jestem wolny, tak? Do końca życia być twoim dłużnikiem. Może liczyć w każdej
sytuacji, tak?
Blade chciał mu wyjaśnić prawdziwy powód zerwania kołnierza. Doszedł jednak do wniosku, że
nie ma sensu wracać do przeszłości.
Ważne jest to, co jest teraz: że Gremlin jest człowiekiem.
Dokąd my jechać, tak?
My? - zdziwił się Blade. - Chcesz jechać ze mną?
Nie ma dokąd iść. - Gremlin posmutniał. - Tak i tak, Do ktor znaleźć mnie i zabić, nie?
W takim razie zapraszam cię w moje strony. Jeśli masz ochotę, rzecz jasna.
Gremlin roześmiał się.
Czy to znaczy, że iść z tobą? - Po chwili dodał: - Ale twoi ludzie jak reagować?
Ty mi wpierw pomóż go zataskać.
Blade ostrożnie podniósł Geronimo z ziemi w asyście Gremlina. Powoli nieśli rannego w
kierunku FOKI.
-
Będzie to dla nich kolosalna niespodzianka – odpowie dział w końcu Blade.
Rozdział XXII
Żadnych śladów?
Nic, szefie.
Coś tu nie gra.
Napoleon założył ręce na pas i spoglądał na Seiko.
Jesteś pewien, że to ten teren? - zapytał zniechęcony Spartakus.
To jest na pewno to miejsce – odpowiedział Napoleon. - Platon powiedział mi, że jeden z
żołnierzy Omegi, będąc na służbie w pobliżu zwodzonego mostu, zauważył kogoś, kręco- cego
się w tej okolicy. On podejrzewa, że Wypatrywacze przy gotowują kolejny sabotaż. Dlatego nas
tu wysłał.
W takim razie ktoś tu musi być – stwierdził Spartakus.
Ale dlaczego nie mogę znaleźć żadnych śladów? — mar twił się Seiko. - Może nie jestem takim
doskonałym traperem jakGeronimo,ale...
Jednym z najbardziej skromnych – dokończył żartem Spartakus.
Musimy być milę na zachód od Domu – zauważył Napo leon. - Zrobimy jeszcze jedną rundę;
jeśli nic nie znajdziemy, wracamy.
Weszli głębiej w las, wsłuchując się uważnie w każdy dźwięk. Napoleon trzymał browninga.
Rozmyślał całą drogę. Jeśli napotka Wypatrywaczy, wciągnie ich w swój plan. Pomogą im zabić
Platona i to będzie początek negocjacji z Wypatry-waczami.
Zatrzymajcie się – szepnął Seiko.
Co jest?-zapytał Napoleon.
-
Wydawało mi się, że widziałem... - Pokręcił głową. - To niemożliwe. Muszę się mylić.
-
Powinieneś więcej praktykować – żartował Spartakus. Poszli dalej, przedzierając się
przez krzaki.
Wydaje mi się, że wybraliśmy się z motyką na słońce – powiedział Spartakus.
Kiedy wrócimy – odezwał się Napoleon – odnajdę tego Wojownika z Omegi i zaproponuję mu,
żeby poszedł do leka rza przebadać oczy.
Spartakus zerknął w prawo i powiedział:
-
Wygląda na to, że ten z Omegi miał rację. Przyjaciele podążyli wzrokiem w tym samym
kierunku.
-
Wiedziałem, że mam rację – odezwał się Seiko, przełyka jąc z wrażenia ślinę.
Dwadzieścia stóp od nich stał Rikki-Tikki-Tavi ubrany „po samurajsku”, podobnie jak Seiko.
-
Cześć Rikki – przywitał go Napoleon. - Czy ciebie rów nież przysłał tu Platon?
Rikki ruszył w ich kierunku.
Masz rację, przysłał mnie tu Plato...
Tak myślałem – zgodził się Napoleon.
Ale po was! - dokończył groźnie Rikki.
Po nas? - Napoleon udawał zaskoczonego. - Dlaczego? Czy on sądzi, że nie damy sobie rady z
tym zadaniem?
Rikki zatrzymał się jakieś dziesięć stóp przed Triadę Gamma.
Znasz doskonale powód, dla którego tu jestem – odpowie dział szybko.
Czyżby?
Nie będę prowadził z tobą utarczek słownych, Napoleo nie – powiedzieał i dodał zdecydowanie:
- Dam ci tylko jedną, jedyną szansę: zrezygnujesz ze swojego haniebnego planu zni szczenia
Domu.
Napoleon uśmiechnął się szyderczo.
-
Jak ci to mogło przyjść do głowy?
Robię to dla Platona – odpowiedział Rikki.
Czy ten stary piernik myśli, że jeżeli okaże wobec mnie łaskawość, to się coś zmieni? - zapytał
ze złością Napoleon.
Tak właśnie myśli – potwierdził Rikki, dodając: - Ale on nie wie, jak bardzo jesteś zepsuty.
Zapominasz o jednej rzeczy – rozweselił się Napoleon.
O jakiej?
Napoleon odpowiedział pewnie:
Nas jest trzech, a ty tylko jeden.
Hm... - chrząknął Spartakus, spoglądając na Napoleona.
Co jest?
Mam wiadomości, które mogą ci się nie spodobać – od powiedział Spartakus.
Jakie na przykład? - Chciał się dowiedzieć Napoleon, nie spuszczając wzroku z Rikkiego.
Jest nas dwóch na dwóch – poprawił jego obliczenia Spar- takus. - Jestem po jego stronie – i
wskazał na Rikkiego.
Co? - z niedowierzaniem zapytał Napoleon.
Dobrze słyszałeś. Nie chcę brać udziału w tym, co zamie rzasz zrobić.
Spojrzał na Rikkiego.
Nie chcę im pomagać, ale nie chcę też pomagać tobie. Byliśmy z sobą dostatecznie długo.
Rozumiesz mnie, prawda?
Doskonale – odpowiedział Rikki.
Napoleon, wykorzystując chwile ich rozmowy, skierował broń w stronę Rikkiego. Natychmiast
zauważył to Spartakus.
-
Żadnych sztuczek – zwrócił się do swego dowódcy – bo rozwalę ci łeb!
Fortel Napoleona nie udał się. Nie miał wyjścia. Jego usta drgnęły, ale nic nie powiedział.
-
Rzuć broń na ziemię! - W ręku Spartakusa błysnął miecz o szerokiej klindze. - Powoli.
Jeden fałszywy ruch, a przestrze lę ci szyję.
Napoleon wykonał polecenie, rzucając browninga na trawę.
A teraz cofnij się – rozkazywał mu dalej. Napoleon zrobił trzy kroki do tyłu.
Wystarczy – stwierdził Spartakus.
Spojrzał na Rikkiego.
Zrobiłem to, co byłem w stanie zrobić.
Dziękuję ci – powiedział Rikki. - Nie spodziewałem się.
Nie byłbyś taki zaskoczony, gdybyś wiedział, że to ja poinformowałem lidera o planach
Napoleona – powiedział Spartakus ku zdumieniu wszystkich.
Ty?
Rikki przypomniał sobie, co mówił Platon.
Prosiłem lidera, aby pod żadnym pozorem nie zdradził mojego imienia. Cieszę się, że tak to się
skończyło.
Ty zdrajco! - wrzasnął Napoleon, robiąc krok w stronę Spartakusa. - Myślałem, że mogę ci
zaufać. Przez tyle lat byli śmy w jednej drużynie.
Uspokój się! - krzyknął ze złością. - To ty jesteś zdrajcą, nie ja. Jak zwykle wszystko
przekręcasz. Czy ty myślisz, że mógłbym zdradzić tych wszystkich ludzi, którzy mnie kochali,
szanowali, karmili, pomagali mi, gdy tego potrzebowałem? - Klinga miecza zalśniła, jakby
piorunując Napoleona. - Czy ty naprawdę myślałeś, że kupiłem ten twój durny plan? A Jenny?
Nie potrafiłbym wziąć kobiety siłą, zmusić do małżeństwa. Chyba niczego się nie nauczyłeś
przez te wszystkie lata spędzo ne w Rodzinie. - Spartakus przerwał na chwilę, potrząsając głową.
- Zresztą, po co ja to wszystko mówię. Do ciebie i tak nic nie dociera.
Ty zdrajco! - powtórzył Napoleon.
Chyba nie wiesz, co to słowo znaczy – powiedział Spar takus.- Mylisz się, nie jestem zdrajcą.
Jestem po prostu zado wolony z obecnych rządów w Rodzinie. Platon jest dobrym li derem. Nie
nosi głowy w chmurach, tak jak ty. I odróżnia że czywistość od mrzonek.
Słowa Spartakusa zrobiły ogromne wrażenie na Seiko. Podszedł do Spartakusa i położył mu rękę
na ramieniu.
„Co on chce zrobić?” - zastanawiał się Rikki.
Napoleon również zwrócił uwagę na dziwne zachowanie Seiko.
Dlaczego tam stoisz? Nie mów mi tylko, że ty też się ode mnie odwracasz.
Odwracam się? Niezupełnie. Ale doszedłem do wniosku, że nie jestem już zainteresowany
twoim pomysłem. - Seiko po słał mu szyderczy uśmiech. - Przystałem na to wyłącznie z jed
nego powodu... Nigdy tego przed tobą nie ukrywałem.
Spojrzał na katanę, która Rikki trzymał w dłoniach.
Ale nie można mieć wszystkiego, i to za wszelką cenę.
Czy ona naprawdę tak wiele dla ciebie znaczy? - zapytał zdziwiony Rikki.
Pozwól, że ci odpowiem – odpowiedział Seiko. - Jakbyś się czuł, gdybyś przegrał tamten turniej
i to ja stałbym się wła ścicielem katany? Czy mógłbyś spokojnie żyć z tą świadomo ścią?
Rikki uświadomił sobie, jak Seiko musiał przez ten cały czas cierpieć. Posunął się nawet do tego,
że chciał go zgładzić. Coś się jednak w nim przełamało. Sumienie podpowiedziało mu, co jest
ważniejsze.
-
Jeżeli katana ma dla ciebie tak wielkie znaczenie – Rikki odpiął katanę i podał ją Seiko –
to przyjmij ten miecz ode mnie mój przyjacielu.
Seiko zrobił wielkie oczy.
To znaczy, że...
Tak! - odgadł jego myśli Rikki. - Jeżeli to ma poprawić stosunki między nami i przynieść ci
satysfakcję, to od dzisiaj katana należy do ciebie.
Ale wiem, że dla ciebie ona ma również wielką wartość – wzbraniał się Seiko.
-
Dla mnie ceriniejsze jest życie. A zdaje się, że mi je ofia rowałeś.
Seiko spuścił głowę, ukrywając zawstydzenie.
Przykro mi, że się w to wplątałem...
Rozchmurz się! - wtrącił się Spartakus. - Wszyscy kiedyś popełniają błędy. Dobrze, że w
odpowiednim czasie zrozumie liśmy to i do niczego złego nie doszło.
Seiko był skruszony.
Wrócę teraz do Domu i opowiem wszystko starszeństwu. Poproszę o karę – powiedział i ze
spuszczoną głową ruszył w kierunku zabudowań.
Idź z nim – powiedział Rikki do Spartakusa. - Miej go na oku. Może próbować zrobić seppuku.
Seppu... co?
To taki zwyczaj praktykowany przez samurajów, gdy splamią swój honor.
Na czym to polega?
Samuraj klęka i z godnością rozpruwa sobie dolną część brzucha – wyjaśnił zwięźle.
Po tym, co usłyszał, Spartakus szybko pobiegł za Seiko. Natrafił jeszcze na pogardliwe
spojrzenie Napoleona, ale nie miał ochoty zawracać sobie tym głowy.
A więc co teraz będzie? - odezwał się arogancko Napole on. - Zwykła egzekucja? A może
będziesz chciał wydusić ze mnie mój plan?
Przygotuj się na śmierć – odrzekł chłodno Rikki. - Powi nienem był cię zabić już dawno. Z
wielką satysfakcją wykonam na tobie wyrok.
Zawsze byłeś zarozumiałym skurwysynem – lżył Napole on, chcąc wyprowadzić Rikkiego z
równowagi.
Prawa ręka Napoleona trafiła tuż nad kaburą, wystarczyło tylko wyszarpnąć rewolwer...
Przemyśliwał, czy zdąży oddać strzał, nim Rikki użyje miecza. Słabe szansę, wolał nie ryzyko-
wać. Spróbował rozpracować Rikkiego psychologicznie:
Więc jak? Dasz mi szansę równej walki?
Nie.
Co? Odmawiasz skazańcowi prawa do wyrażenia ostat niego życzenia?
Rikki potrząsną) przecząco głową.
-
To jest egzekucja, Napoleonie, a nie kupieckie przetargi. Lewa dłoń Napoleona
wolniutko zbliżyła się do sączka
przytroczonego do pasa. Prawa ręka wciąż błądziła nad rewolwerem, przykuwając uwagę
Rikkiego.
-
A co będzie, jeśli zmienię poglądy?
Napoleon postawił wszystko na jedną kartę, gdy jego lewicy udało się ukradkiem otworzyć
sączek. To była życiowa szansa, zależna od tego, czy zadziała ta przedwieczna, nie sprawdzona
dotąd kapsuła z tajemniczą zawartością.
Co się stanie, gdy wyrażę gorzki żal i skruchę i gdy złożę ślubowanie, że nigdy nie będę
spiskował ani wzniecał rebelii?
Nie sądzisz chyba, że ci uwierzę!
Rikki ostrożnie zbliżył się do Napoleona, bacznie obserwując jego prawą dłoń; wiedział, że
dowódca Triady Gamma nie podda się bez walki. Na jego wyczucie Napoleon zachowywał się
nazbyt swobodnie, co nie leżało w naturze tego ogarniętego manią władzy smutasa. Coś tu nie
gra. Stawia się albo zgrywa odważniaka. Jeden jego ruch i będzie po wszystkim. Przecież nie
może zabić Napoleona, ot tak, z zimną krwią. Niech sięgnie po ten swój rewolwer... Niech go
uniesie choć na cal... Ma w końcu tę swoją szansę... Ale prawa dłoń Napoleona ani drgnie.
Tymczasem lewa ręka Napoleona wykonała błyskawiczny manewr i przed oczami Rikkiego
zjawił się metalowy cylinder. I to był ów niewybaczalny błąd, jaki Wojownik popełnia tylko raz
w życiu. Nim Rikki zdążył ciąć kataną, Napoleon wcisnął zawór tajemniczej kapsuły i
zielonkawe opary gryzącej mgły przysłoniły twarz Rikkiego. Odwrócił się instynktownie, zakrył
oczy, krztusił się, nie mogąc złapać tchu.
Co to takiego? Co się dzieje?
Kopniak w brzuch zachwiał nim. Silne uderzenie w skroń powaliło go na kolana.
-
Tego właśnie ci potrzeba, bękarcie! - oświadczył Napo leon.
Rikki poczuł, że jego uzbrojone w miecz ramię przeszywa ostry ból, jakby je ktoś wyrywał ze
stawów. Za wszelką cenę musi odeprzeć atak. Zacisnął mocno dłoń na rękojeści katany.
Jednakże płuca ogarnął istny ogień. Dusił się i parskał przy próbie złapania oddechu.
-
No, dalej, palancie! Pokaż, co potrafisz!
Na żołądek Rikkiego wylądował kolejny kopniak. Źle z nim, fatalnie! Nie był w stanie ani się
skoncentrować, ani unieść katany. Co z nim się dzieje?
-
Myślałeś sobie, że mnie sprzątniesz, hę?
Napoleon złączył obie dłonie w jedną pięść i trzepnął Rikkiego w tył głowy.
Rikki upadł na trawę, u stóp Napoleona
-
No i kto tu kogo ma zabić!? - zapiał Napoleon.
Rikki nie był w stanie otworzyć ust, po prostu coś sparaliżowało jego system oddechowy.
-
Dam ci nauczkę! Dam nauczkę wam wszystkim! - wrze szczał Napoleon. - Uwolnię was
od Platona! Spiszcie go na straty! - pokrzykiwał tak, by słyszeli go wszyscy w Domu.
Rikki usiłował zapanować nad swym ciałem, kontrolować jego reakcje, podświadomie zaciskał
dłonie w pięści.
-
Wrócę tu, zapamiętajcie to sobie, skurwysyny! - wrzesz czał Napoleon, kopiąc leżącego
Wojownika w żebra. - Rodzi na jeszcze o mnie usłyszy! Znajdę sojuszników, choćby wśród
Wypatrywaczy, i wówczas rozwalę zmurszały Dom w proch i w pył, a z was wszystkich zrobię
niewolników. Zobaczycie!
Dojmujący ból rozsadzał płuca Rikkiego.
-
Nie, nie zobaczycie mnie – skorygował sam siebie Napo leon. - Ponieważ nie doczekacie
mego powrotu. Was tu po pro stu już nie będzie...
Rikki poruszył prawą ręką. Ruszaj się prawa ręko! Mobilizował wszystkie siły w prawym
ramieniu i prawej dłoni.
Napoleon bez pośpiechu wyjął rewolwer, delektując się smakiem zwycięstwa.
-
Nigdy cię nie lubiłem, Rikki. Jesteś jak ta cała reszta. Nie potrafiłeś docenić moich
wrodzonych zdolności i talentu. Udo wodnię wszem i każdemu z osobna, że jestem najlepszy z
naj lepszych...
Rikki układał prawą dłoń w „tygrysi pazur”, zwierał i zaciskał palce.
-
Nie bój się, Rikki – powiedział Napoleon szyderczym to nem. - Ten cudowny środek do
wdychania nie zabije cię. On się nazywa gaz łzawiący. W naszym arsenale znalazłem cały
karton pojemników z tym preparatem. Kto mógł przypuszczać, że zadziała aż po tylu latach. No
i niespodzianka! Prawdziwa niespodzianka! Choć nie wygląda na to, abyś był tym zbytnio
uszczęśliwiony!
Napoleon zaśmiewał się z własnego dowcipu. Co robić! Palce Rikkiego były zwiotczałe, niemal
bez czucia! Napoleon pochylił się i chwycił lewą ręką podbródek Rikkiego.
-
Potrzebujesz trochę powietrza, biedaku? Pozwól, że ci pomogę.
Szarpnął podbródkiem Rikkiego, otwierając i zamykając mu usta. Następnie uniósł twarz i
wejrzał w jego napełnione łzami oczy.
Być może to tylko wyobraźnia, ale Rikkiemu zdawało się, że zielony płyn jakby tracił swą
paraliżującą moc.
-
Chciałbyś przejrzeć na oczki, nieprawdaż? - odezwał się Napoleon filuternie. - Szkoda.
Sam bym chciał, abyś się roze jrzał w sytuacji. Ale nie mogę sobie pozwolić na zwłokę. Dziel-
ny Platon mógł przecież posłać innych Wojowników, by cię osłaniali...
Rikki koncentrował całą uwagę, by rozeznać się w pozycji Napoleona.
-
A zatem musimy kończyć tę zabawę. Napoleon uniósł rewolwer.
Rikki wyczuł, że Napoleon przykucnął tuż przed nim, usiłując lewą ręką otworzyć mu usta, tak
więc jego twarz nie powinna znajdować się zbyt daleko od twarzy Rikkiego. Ale gdzie jest jego
prawa ręka? Rikki musi wiedzieć, gdzie...
Wtem lufa rewolweru wcisnęła się w usta Rikkiego.
-
Czy masz jakieś ostatnie życzenie? - szydził Napoleon. Rikki uformował prawą dłoń na
kształt główki jadowitego
węża.
-
Ja bym sobie życzył, by mogli tu być Platon, Blade lub Hickok. Sędzę, że ty także.
Sądzę, że posłużysz im przykładem. Pozostali powinni wiedzieć, że nie drgnie mi ręka.
Napoleon wiedział, że w każdej chwili może nacisnąć cyn-giel, ale zawahał się, chcąc
przedłużyć to upajające uczucie podniecenia widokiem bezbronnego i upokorzonego Rikkiego,
to działało jak narkotyk.
Rikki-Tikki-Tavi był gotów do wykonania zmyślnej akcji, ale wpierw musiał uwolnić usta od
lufy rewolweru. Usiłował otworzyć oczy, lecz pieczenie pod powiekami było nie do zniesienia.
-
Pozdrów ode mnie zaświaty, przyjacielu – znęcał się Na poleon.
Rikki drgnął, jakby miał za chwilę zwymiotować. Krztusił się i kaszlał, wypluwając rewolwer
wraz z zawartością żołądka wprost na Napoleona.
-
Co to za...
Napoleon pospiesznie cofnął rewolwer w obawie, że Rikki wymiocinami zbryzga i sprofanuje
jego uzbrojoną rękę i osobę. Nie przystoi wodzom ociekać rzygowiną...
Rikkiemu jakby przybyło sił, zapanował nad słabością. Stulił palce prawej ręki na kształt główki
węża i silnym pchnięciem zaatakował krtań Napoleona
Wydawało się w pierwszej chwili, że chybił. Działał po omacku, ale do skutku. Okazało się, że
utworzony z palców grot trafił wreszcie w przełyk Napoleona; Rikki wymacał tchawicę. Cios
był celny, a chwyt skuteczny.
W tym momencie grzmotnął wystrzał rewolweru, tuż obok lewego ucha Rikkiego.
Rozgorzała walka. Napoleon charczał, łapiąc oddech. Wypuścił z ręki rewolwer, chcąc uwolnić
swą szyję z żelaznego okleszczenia.
Rikki-Tikki-Tavi był wciąż oślepiony gazem. Ale jego intuicja dawała mu przewagę. Dopadł
karku Napoleona i skutecznie panował nad szaleńcem. Jeszcze chwila, a pozbawi go życia.
Dlaczego tego nie uczynił? Litość?
Pomylił się w ocenie sytuacji.
Napoleon zdołał sięgnąć po rewolwer.
Na nic zdała się próba odebrania mu broni. Lewy bok Rikkiego rozharatał gromki pocisk.
Usiłował stawiać opór, odpychając rękę Napoleona poza linię strzału: druga kula nie osiągnęła
celu. Padł trzeci strzał.
Rikki poczuł ostry ból w okolicy karku. A więc znów oberwał. To cud, że jeszcze żyje.
Silą woli bronił się przed utratą świadomości. Zachwiał się, ale zdołał zebrać wszystkie swoje
siły. Ponowił atak. Padł następny strzał, na szczęście chybiony. Rikki rzucił się na Napoleona,
taranując go swym ciałem. Padli obaj na ziemię, kotłując się w śmiertelnych zapasach.
Rewolwer upadł na trawę. Rikki wykorzystał tę przewagę i usiłował wbić dwa rozczapierzone
palce w oczy wroga. Nie zdołał osiągnąć celu. Tracił przytomność. Przed oczami zafalowała
noc. Nie był w stanie ruszyć ani ręką, ani nogą.
Wchłonęła go obezwładniająca ciemność.
Rozdział XXIII
Ty to nazywasz planem ucieczki? - zadrwił Wally.
Masz lepsze pomysły? - skontrował go Hickok.
No, nie – przyznał Wally. - Założę się, że taki plan nie ma szans.
A co jest w nim złego?
Co jest złe? - powtórzył, potrząsając głową. - Jest szalo ny, to jest złe.
Ucisz się trochę! - rozkazał Hickok. - Wzbudzisz pode jrzenia strażników. - Myślałem, że chcesz
się stąd wydostać.
Jasne – przyznał Wally. - Ale nie wierzę w cuda!
Cuda? A cóż to takiego?
To, że uda nam się stąd wydostać.
Wally stał na środku celi, nerwowo manipulując rękami. Hickok zaglądał przez dziurkę na
korytarz. Strażnik znajdował się około piętnastu stóp na prawo.
Czy nie za długo z tym czekamy? - zapytał Shane.
Dlaczego nie zrobiliśmy tego przy porannym posiłku? - zauważył Wally. - Po co czekamy do
wieczornego!
Oni byli na pewno przygotowani na kłopoty z mojej stro ny – odpowiedział Hickok. - To był
mój pierwszy posiłek tutaj; prawdopodobnie przypuszczali, że będę chciał uciec. Skoro te go nie
zrobiłem, będą mniej czujni. A być może pomyśleli, że nie chcę tego zrobić w ogóle.
Nadchodziła straż z pożywieniem, słychać było ich głosy, żarty i śmiechy.
Hickok wyjrzał na zewnątrz. Szli już w kierunku ich celi. Teraz albo nigdy!
Hickok stanął w
kącie za drzwiami. Shane był całkowicie zrelaksowany, spokojnie trzymał ręce w kieszeniach.
„Ten dzieciak jest naprawdę dobry – pomyślał Hickok. - Może awansuję go do rangi
Wojownika, gdy wrócimy do Domu?”
Wally natomiast był niesamowicie spięty, patrzył bez przerwy na drzwi, to na kubeł z
odchodami; na kubeł, na drzwi, na drzwi i na kubeł...
Możesz przerwad to szaleństwo – szepnął do niego Hi ckok. - Doprowadzasz mnie do rozpaczy!
Nic nie mogę na to poradzić – wyjaśnił Wally. - Jestem zwykłym człowiekiem, a nie
Wojownikiem jak wy.
Nie chcesz zobaczyć swojej rodziny? - zapytał Hickok.
Pewnie, że chcę – rzekł jasno Wally. - Jeżeli oni jeszcze żyją. Bez obaw.
Wally próbował kontrolować swoje nerwowe odruchy, tłumacząc sobie, że robi to dla swoich
najbliższych. Usłyszeli głos strażnika:
Jeszcze trochę za wcześnie.
Dzisiaj wieczorem są rozgrywki karciane – odezwał się jeden ze strażników niosących jedzenie.
Tak – powiedział trzeci z Kretów – chcemy zrobić dzisiaj naszą rundkę tak szybko, jak to tylko
możliwe.
Zbliżyli się do celu. Strażnik otworzył drzwi.
Hickok stał teraz dokładnie tuż za nim.
Kret z tacą wszedł do środka, zwracając się do Wally’ego:
Chodź tutaj. - Wyciągnął przed siebie
kolację. - Weź to.
Gdy strażnik wychodził, Shane odezwał się do niego: Oczekujesz, że będziemy żreć to
świństwo?
Jeśli tego nie lubisz – zauważył tęgi Kret – możemy za wsze zaoferować ci głodówkę.
Przynajmniej nie musiałbym patrzeć już na twoją obrzyd liwą gębę – powiedział zaczepnie
Shane.
Tęgi spojrzał na kumpla.
-
Wygląda na to, że będziemy mieć tu kłopoty, Frank.
Frank wszedł szybko do celi, a strażnik zwany Szpicbródką, stanął w drzwiach, obserwując
więźniów. Frank zatrzymał się obok Shane’a i przyłożył mu pistolet do skroni.
A teraz powtórz to, co mówiłeś wcześniej – rozkazał.
Powiedziałem – mówił Shane – że możecie to gówno zjeść sami. Ja nie ruszę ani odrobiny.
Że co? - pytał zdziwiony i zwrócił się do Tęgiego.
Podaj mi to jedzenie. Pomożemy naszemu przyjacielowi zmienić zdanie.
-
Teraz! - krzyknął Hickok, gdy przekazywali sobie miskę. W celi zawrzało. Wally
chlusnął w twarz strażników cała
zawartością wiadra z odchodami, a kibel zasadził tęgiemu na głowę. Shane podciął Frankowi
nogi, powalił na ziemię i odebrał mu broń.
Trwało to sekundy. Strażnicy byli tak zaskoczeni nagłą akcją, że nawet nie próbowali stawiać
oporu; przecierali oczy z brudów i zdziwienia...
Hickok zajął się Szpicbródką. Gdy ten chciał ruszyć swoim kuplom na ratunek, Hickok pchnął
ciężkie drzwi, które staranowały strażnika i rzuciły go na ziemię. Wskoczył na niego i
obezwładnił. Zabrawszy broń, stuknął go po trzykroć kolbą w głowę i rozejrzał się dookoła.
Dwóch pozostałych strażników dogorywało na zapaskudzonym klepisku. Shane trzymał nad
nimi marlina 1984, a Wally rewolwer High Standard Double Action.
-
Widzisz! - Hickok zwrócił się do Wally’ego. -Tak jak ci mówiłem: to był zimny
prysznic...!
Wally patrzył na Kretów, nie dowierzając własnym oczom.
-
I ty mówisz, że takie rzeczy to dla ciebie ciastko z kre mem?
Hickok pokiwał twierdząco głową.
•
Nie wiem, jak ty to wytrzymujesz – dziwił się Wally. - Moje nerwy odmówiły mi
posłuszeństwa.
Dobra, co robimy dalej? - zapytał Shane.
Podszedł do drzwi i rozejrzał się w obydwie strony. Korytarz był pusty.
Nie ma nikogo – poinformował. Hickok zwrócił się do Wally’ego:
Mówiłeś, że jesteś tu od roku.
To prawda – potwierdził Wally.
Więc musisz być zaprzyjaźniony z tutejszymi tunelami – wydedukował Hickok.
Dość dobrze – powiedział Wally. - Ale nie mam tunelo wej pamięci, jeśli wiesz, co to znaczy?
Zostaw to mnie – stwierdził Hickok. - Czy wiesz, jak nas zaprowadzić do osobistej komnaty
Wilka? - pytał, przebierając się w rzeczy Franka.
Do Wilka ko... - Wally przerwał, potrząsając głową. - Nie Hickok, to wykluczone. Nigdy się tam
nie dostaniemy. Je go prywatne komnaty są pilnowane przez cały czas. Dlaczego, do diabła,
chcesz tam iść?
Z dwóch powodów – wyjaśnił Hickok, przywołując Sha- ne’a, który nadal tkwił pod drzwiami.
Pierwszy to taki, że oni mają moją broń, a ja chcę ją od zyskać.
A jaki jest drugi powód? - dopytywał się Wally.
W tych komnatach jest dziewczyna, z którą tu przybyłem, a Wilk przeznaczył ją dla siebie.
Przyrzekłem jej, że wrócę po nią.
Wally zamknął oczy i myślał przez chwilę.
Ale tam będzie pełno Kretów – zauważył. - Nigdy tam nie dotrzemy.
Czy ty zawsze jesteś takim pesymistą? - zapytał go Hi ckok i dodał: - Na pewno są jakieś inne
tunele, mniej uczęsz czane, przez które moglibyśmy przejść w tych przebraniach, nie
wzbudzając zbytnich podejrzeń.
Ty za to jesteś optymistą – zauważył Wally.
Wally prowadził ich z tunelu w tunel. Były małe, wąskie i ciemne. Uśmiechali się do wszystkich
napotykanych Kretów. Mijały godziny.
Może zrobimy sobie małą przerwę? - zapytał Wally. - Moje nogi odmawiają mi posłuszeństwa.
A jak myślisz, co zrobią Krety, gdy nas nakryją? - po straszył go Hickok.
Wally już o nic więcej nie pytał, tylko szedł dalej.
-
Uwaga, strażnik – wyszeptał Wally. Znajdowali się w jakimś większym, jasnym tunelu.
Z karabinem na ramieniu zmierzał w ich kierunku zwalisty ogorzały Kret.
Cała trójka przygotowana była na najgorsze.
-
Dobry wieczór – powitał ich kwaśno strażnik. - Łeb pęka od tych przeciągów – burknął i
poszedł dalej.
-
Cześć! - odpowiedzieli chórem. Kamień spadł im z serca.
Tunel ciągnął się w nieskończoność.
-
Jak daleko jeszcze? - zapytał zmęczony Shane.
-
Wygląda na to, że już niedaleko – odpowiedział Wally. - Musimy dojść do głównego
skrzyżowania, a potem...
Minęli jeszcze dwa zakręty i ujrzeli wreszcie to skrzyżowanie. Zbiegało się tu pięć innych tuneli,
którymi podążali mieszkańcy podziemi, załatwiając swoje krecie sprawy.
Wally stał przez chwilę i zastanawiał się.
Prywatne komnaty Wilka są za tym korytarzem na prawo, a potem w dół. Tylko on ma własny
korytarz, który prowadzi do jego komnat. Ale tam będzie straż.
Ilu ich będzie? - zapytał Hickok.
Możesz mnie zabić, a ci nie powiem, bo nie wiem – od powiedział.
-
Dobrze. A teraz powiem, co zrobimy. Hickok z detalami nakreślił plan.
Skręcili w pierwszy korytarz na prawo; był dobrze oświetlony.
Wartę trzymało dwóch strażników.
-
Najwidoczniej – zauważył Hickok – Wilk nie spodziewa się nieproszonych gości.
Wyższy strażnik zauważył ich pierwszy.
Hej, co wy tu robicie?!
Trzymać się prawej strony! - Krzyknął Hickok do Shane’a i Wally’ego.
Co to znaczy? - zapytał Kret.
Jest Wilk? - spytał Hickok.
Jest – odpowiedział strażnik. - Dlaczego pytasz?
Miałem rozkaz przyprowadzić ich tutaj. Wilk chciał ich widzieć – zręcznie kłamał Hickok.
Nic mi o tym nie wiadomo – stwierdził drągal. - Ale po czekaj tu chwilę, sprawdzę to.
Odwrócił się, mając zamiar otworzyć drzwi, lecz wrócił, przyglądając się skórzanej kurtce
Hickoka.
-
Poczekaj chwilę, tak... to ubranie... Słyszałem o tobie. Przecież ty jesteś...
Hickok zaatakował go, zanim tamten zdążył dokończyć. Klęcząc na nim, przyciskał karabin do
szyi.
-
Jedno słowo – szeptał – a twój mózg znajdzie się na tych drzwiach. To samo dotyczy
twojego przyjaciela.
Drugi strażnik sięgał do kabury swego pistoletu.
-
Nie rób tego! - wrzasnął drągal. - On mnie zabije!
Wally! Zastąp mnie! - rozkazał
Hickok, wstając z kolan.
Wally posłusznie przejął jego rolę.
Co, do diabła, chcesz zrobić? - pytał nerwowo.
-
Ubezpieczajcie te drzwi, dopóki nie wrócę – powiedział Hickok, oglądając się przez
ramię.
Ostrożnie otworzył drzwi i wśliznął się do środka. Wally spojrzał z przerażeniem na Shane’a.
Chłopak znajdował się w tej samej pozycji co on.
Mówisz, że macie w Domu jeszcze kilku takich jak on?
Owszem, mamy – odpowiedział Shane.
Wally potrząsnął głową.
-
Ja myślałem, że tacy już wyginęli.
Hickok, już zza drzwi, usłyszał słowa Wally’ego i uśmiechnął się.
Rozejrzał się dookoła. Po lewej stronie, oparty o ścianę stał navy arms henry carbine. Zmienił
natychmiast zdobyczną broń na swego henry’ego i dźwigając go radośnie, ruszył dalej.
Teraz jedyną rzeczą, która go uszczęśliwi, będzie uratowanie Sherry.
Był w przedpokoju. Zza drzwi po prawej stronie dochodziły głosy. Hickok podszedł bliżej i
lekko je uchylił.
-
Myślisz, że jesteś bardzo sprytna, ale ja i tak cię posiądę. Wcześniej czy później.
To był głos Wilka.
-
Tylko spróbuj, a odgryzę ci twój nos!
Hickok wyszczerzył zęby. Sherry jest bojowa jak zawsze!
Pokój, w którym odbywała się
rozmowa, był wypełniony różnymi rzeczami pochodzącymi z grabieży. Nic tu do siebie nie
pasowało. Na środku stało olbrzymie łóżko, pokryte purpurową narzutą. Wzdłuż niego leżał
Wilk, podparty czterema dużymi poduszkami.
-
Chodź tu, moja droga, zabawimy się trochę.
Sherry stała tyłem do Hickoka. Ubrana była w jedwabną długą koszulę na ramiączkach.
-
Nie słyszałeś, co ci powiedziałam? Nie zaciągniesz mnie do łóżka w żaden sposób.
Wilk uśmiechnął się jak gigantyczny kot, sposobiący się do skoku na ofiarę, która wpada w jego
pazury.
Nagle w drugim końcu pokoju otworzyły się drzwi i wszedł Goldman.
-
Jakie są twoje rozkazy, panie?
Goldman był nie uzbrojony. Hickok otwierał drzwi coraz szerzej.
-
Ta dziewczyna odmówiła zaszczytu spania ze mną – majestatycznie oświadczył Wilk.
-Rozbierz ja więc i zwiąż rę ce. - Jak sobie życzysz, panie – odpowiedział Goldman.
Tylko spróbuj! - warknęła Sherry. Goldman zbliżył się do dziewczyny i zagrzmiał:
Zrobisz to, co ci powiem, suko!
Położył ręce na jej ramionach i próbował zrzucić koszulę.
Myślę, że się rozczarujesz – powiedział Hickok i stanął w drzwiach z bronią przygotowaną do
wystrzału.
Ty! - krzyknął Goldman. - Tutaj!?
A co myślałeś, że mógłbym długo wytrzymać bez rozmo wy z tobą? - odezwał się ironicznie
Hickok. - Po tym, co ra zem przeszliśmy – dodał.
Gdybym cię lepiej znał Hickok, nie popełniłbym takiego błędu; nie zostawiłbym cię z jednym
strażnikiem. Ty potrzebu jesz całej armii.
Rzuć broń! - rozkazał Hickok. - Powoli. Jeden fałszywy ruch, a Kreci będą potrzebowali nowego
lidera.
Wilk ostrożnie rzucił broń na podłogę.
-
Sherry, teraz chodź tutaj i podnieś broń – mówił Hickok, nie spuszczając oka ani z
Wilka, ani z Goldmana.
Dziewczyna wykonała dokładnie polecenie i stanęła obok niego.
Celuj w Wilka. Jeżeli zrobi jeden ruch, strzelaj pomiędzy oczy.
Z przyjemnością – wyznała Sherry.
I co dalej? - zapytał Wilk.
Jeżeli będziesz dobrym chłopcem i będziesz siedział ci cho, możesz z tego wyjść cało –
stwierdził Hickok.
W jaki sposób? - zapytał go zaskoczony Wilk.
Już wyjaśniam – odpowiedział. - Będziesz musiał dać mi słowo honoru, że nie napadniesz na
nas, dopóki nie wyślemy reprezentacji Rodziny, aby z tobą negocjowała.
Dlaczego miałbym dawać moje słowo?
Czy dbasz o swoich ludzi?
Oczywiście, że tak.
No więc, dlaczego nie miałbyś mi go dać? Nie masz nic do stracenia. Moi ludzie mogą pomóc
twoim przyzwyczaić się do życia na powierzchni. Nauczyć ich bronić się i walczyć o swoje
terytorium. Wcześniej bowiem czy później ktoś was pokona...
Hickok przerwał, patrząc na Wilka.
Nie jestem pewien, czy moi ludzie są gotowi do takiej zmiany...
Przestań! - wtrącił Hickok. - Czy chcecie spędzić całą wieczność w tych podziemiach? Nie
chcecie żyć znowu pod gołym niebem, oddychając świeżym powietrzem i cieszyć się słońcem?
Wilk popatrzył z niedowierzaniem.
Przekonujesz mnie.
No więc, jak będzie? - naciskał Hickok. - Czy mam twoje słowo? Bądź mądrym liderem, który
nie ma wody zamiast mózgu.
Wilk uśmiechnął się pod nosem.
Daję ci słowo honoru, że nie rozkażę was atakować, do póki się nie odezwiecie. - Ale obawiam
się, że oczekujesz zbyt wiele od moich ludzi.
A co ze mną? Nie poddam się bez walki. Jestem wojow nikiem – powiedział Goldman.
Hickok nie rozumiał, o co mu chodzi. Przez dłuższy czas nie zwracał na niego uwagi, zajęty
rozmową z Wilkiem.
Spojrzał w jego stronę. Goldman trzymał w ręku rewolwer. .. pyton.
Czy coś się stało? - zapytał Hickok. - Skąd on ma moje
pytony?
On chce się z tobą pojedynkować – stwierdził Wilk. - Nie licz na mnie – zwrócił się do
Goldmana.
Nie masz szans – stwierdził Hickok.
Cóż, to przegram – odrzekł pewnie.
Zastrzelę cię, ale innym razem. Nie teraz. Teraz mam ważniejsze sprawy na głowie.
Może zabijesz, a może nie. - Goldman wziął głęboki od dech. - Sylwester twierdził, że jesteś
niebezpieczny, ale ja oso biście myślę, że jesteś tchórzem! - Goldman prowokował go do walki.
Nie miałem zamiaru cię skrzywdzić, ale jeżeli sam tego chcesz to trudno. Zaczynajmy grę.
Goldman wystrzelił, jednak Hickok przeskoczył na drugą stronę sypialni i uniknął kuli.
Zanim Goldman zdążył się odwrócić, Hickok przyłożył mu broń w brzuch, naciskając spust.
Kret upadł na podłogę. Krew trysnęła we wszystkie strony, pozostawiając ślady nawet na łóżku
Lidera.
Hickok podszedł do ciała i podniósł rewolwer. Zważył go czule w dłoni.
Nigdy nie widziałem kogoś równie szybkiego jak ty – po wiedział Wilk. Był pod wrażeniem
całej akcji.
To tylko praktyka – odrzekł Hickok.
Ja mógłbym praktykować przez całe życie i nie miałbym takich rezultatów. To jest po prostu
wrodzony talent.
Dobra. Teraz załóż ręce do tyłu – rozkazał Hickok, krępu jąc go i przywiązując do ramy łóżka. -
Musisz mnie zrozumieć, Wilk. Chcę mieć pewność, że bezpiecznie powrócimy do Domu.
Nie wierzysz mi? - zapytał.
Pozwól, że ci coś powiem. Tak jak już mówiłem, wierzę ci, ale muszę mieć pewność. Nie wiem,
czy potraktowałeś po ważnie tę sprawę, o której niedawno mówiłem. Otóż powinie neś wiedzieć
coś jeszcze. Trolle na pewno was tu pod ziemią nie znajdą, ale jest pewna grupa, która już
wkrótce się o was dowie. Oni nazywają się Wypatrywacze. Mają doskonałe szpiegowskie
urządzenia. Dlatego jest wam potrzebna przyja zna grupa, na przykład Rodzina, która
nauczyłaby waszych wo-
jowników i ludność poradzić sobie z takim nieprzyjacielem. Możesz na nas liczyć – skończył
Hickok.
-
Przemyślę wszystko, co powiedziałeś – obiecał Wilk. W tym momencie podeszła do
niego Sherry.
Myślałem, że wszystko, co umiesz, to zabijać, zabijać, za bijać...
Czyżbyś zmieniła zdanie?
Jestem zdziwiona tym, co powiedziałeś. Nigdy nie myśla łam o tobie, jak o człowieku pokojowo
nastawionym.
Mam przyjaciela – zaczął Hickok.
... który nazywa się Joshua – dokończyła Sherry.
Właśnie. On dał mi życiową lekcję, kiedy byliśmy w Bliźniaczych Miastach. Zabijanie nie jest
celem. Zanim po suniesz się do ostatecznego rozwiązania, najpierw porozma wiaj z
nieprzyjacielem, przekonaj go do swojego zdania.
Nie mogę już doczekać się spotkania z Joshuą – stwier dziła Sherry.
Wszystko w porządku? - zapytał Hickok Wilka, przykry tego purpurową płachtą od stóp do
głów.
Tak – odpowiedział stłumionym głosem. - Tylko trochę gorąco.
Nie chcę zabić więcej twoich ludzi, ale musisz mi w tym pomóc- stwierdził Hickok.
Za gabinetem – tłumaczył Wilk – będą wąskie drzwi, a za nimi długi tunel. On was zaprowadzi
prosto do lasu. Wyjdziecie nim na północ od Mound.
Dzięki – odrzekł Hickok, kierując się do wyjścia.
Dokąd ty idziesz? - zapytała zaskoczona Sherry.
Po resztę przyjaciół – odpowiedział Hickok i zatrzymał się w drzwiach. - Zaraz wrócę.
Shane i Wally pilnowali teraz trzech Kretów.
-
Ten jeden przyszedł tu z kolacją – poinformował go Wal ly, wskazując na nowego.
Hickok uśmiechnął się.
Kto by przypuszczał: Sylwester!? Robisz teraz w mięs
nym interesie?
Hickok!... - Sylwester płakał. - Cieszę się, że cię widzę.
To się jeszcze okaże – roześmiał się Hickok.
Zaprowadźcie tych dwóch do środka i zwia,żcie mocno, tak aby nie mogli się uwolnić.
Shane popchnął strażników, a Wally zatrzasnął za nimi drzwi.
-
Uciekłeś z celi? - z niedowierzaniem zapylił Sylwester. - Nikt inny tego przedtem nie
zrobił.
Hickok położył mu dłoń na ramieniu.
Widzę, że jesteś pupilem Wilka! - zauważył Hickok.
Nie, nie należę do tych szczęśliwców. Jestem zwykłym poddanym – odrzekł markotnie.
A chciałbyś nim zostać?
Nawet nie wiesz, jak bardzo.
A więc zaufaj mi. Kiedy zniknę za tymi drzwiami, zacznij liczyć do stu. Potrafisz liczyć?
Wiem, jak się liczy – odrzekł dumnie. - Mogę nawet po liczyć do stu dwudziestu.
Dodskonale. Więc gdy policzysz do stu, wejdź do środka. Tam znajdziesz Wilka. Wiesz, co on
robi?
Co robi? - pytał zaciekawiony Sylwester.
Oczekuje na przybycie dobroczyńców. Hickok wszedł do przedpokoju.
Uwierz mi, Wilk będzie ci wdzięczny, że go uwolnisz. W przedpokoju stali gotowi do ucieczki
Shane, Wally
i Sherry.
Sylwester, wiesz już, co masz robić? - zapytał jeszcze Hickok i nie czekając na odpowiedź,
zwrócił się do przyjaciół:
Chodźcie za mną!
Bez problemu znaleźli tunel, który pokonali w ciągu dziesięciu minut.
-
Powietrze pachnie słodko – zachwyciła się Sherry, oddy chając głęboko.
Niebo usiane było mnóstwem gwiazd.
Idziesz z nami? - Hickok zwrócił się do Wally’ego. Mężczyzna pokręcił przecząco głowo.
Idę do Tenstrike, sprawdzić, czy moja rodzina jeszcze żyje.
Powodzenia! - zawołała Sherry.
Niech cię Bóg prowadzi – powiedział Hickok. - Zawsze możesz nas odwiedzić w Domu.
Będę o tym pamiętał.
Wally wziął do ręki karabin, pistolet przymocował do pasa i zniknął za drzwiami.
A teraz którędy? - zapytał Shane, poprawiając na ramie niu zdobyczny karabin.
Ruszamy! - rzekł Hickok. - Musimy oddalić się od Mo- und, i to szybko.
Nie ufasz Wilkowi? - zapytała Sherry.
Nie! - stwierdził Hickok.
Słyszysz? - zapytał cicho Shane.
Co? - Hickok zwolnił kroku.
Nie wiem – odezwał się Shane.
Nie ruszać się! - padła komenda.
To jest zasadzka! - Sherry zwróciła się do Hickoka: - Oni czekali tu na nas!
-
Na to wygląda – bąknął pod nosem. Cholera, jak mógł być tak naiwny?
„Wilk – dekukował Hickok – musiał jakimś sposobem powiadomić strażników, szybciej niż się
tego spodziewaliśmy. Niezły z niego cwaniak”.
Krety zaczęli wychodzić zza drzew. Było ich dziesięciu.
Jeden z nich prowadził Wally’ego.
Hickok przybliżył się nieco do Sherry. W tym momencie padło kilka strzałów.
-
Mówiłem przecież, żeby się nie ruszać” - wyjaśni! Wysoki Kret.
Sześciu miało karabiny, reszta rewolwery.
-
Rzucić broń! - krzyknął rozwścieczony żołnierz. - Nie będę drugi raz powtarzał.
Sherry uklękła i położyła swoja broń na ziemi. Shane wypuścił z ręki karabin i sięgnął po
pistolet.
-
Kiedy dam ci znak – szepnął do niego Hickok – podrzu cisz swoją broń do góry.
Shane wyciągnął pistolet i przełożył go do prawej ręki.
Teraz! - wycedził przez zaciśnięte zęby Hickok. Shane kątem oka zerknął na niego.
Czekam! - wrzasnął Kret.
Podrzuć go! - krzyknął Hickok.
Kret zwrócił całą swoją uwagę na lecący pistolet.
Hickok tylko na to czekał. Sięgnął po swój miotacz kul i celował w każdego po kolei.
Pierwszy upadł dryblas, za nim ten, który stał po prawej stronie.
Sherry przyłączyła się do walki, widząc, że Krety zaczynali się bronić.
Sięgnęła po swój karabin i zaczęła strzelać. Siła wystrzału cofnęła ją trochę do tyłu, ale cel został
trafiony i jeden z napastników padł na ziemię. Pozostałymi zajęli się już Hickok i Shane. Krety
padali jeden po drugim, jak muchy.
Cała akcja trwała kilkanaście sekund.
Nagle zapanowała cisza.
Hickok rozglądał się jeszcze, czy nie ma jakiegoś żyjącego przeciwnika.
Nic się wam nie stało? - zapytał, spoglądając na swoją drużynę.
Jestem cała i zdrowa – odpowiedziała Sherry, a jej głos podziałał na Hickoka jak balsam.
-Pokonaliśmy ich! Nie mogę w to uwierzyć – stwierdziła.
-
Ze mną też wszystko w porządku – odezwał się Shane. Tylko Wally leżał wciąż na
ziemi, z rękami związanymi na
plecach.
-
Możesz wstać – powiedział do niego Hickok. - Lepiej bę dzie, jak weźmiesz tę broń.
Możesz spotkać ich znowu.
Wally wziął broń.
Nigdy o was nie zapomnę! - powiedział i odszedł w głąb lasu.
Gdyby nie ty, nie wiadomo, co by się z nami stało – po wiedziała Sherry i zaczęła obcałowywać
Hickoka po policz kach.
Czy możesz poczekać z tymi pocałunkami – uśmiechnął się słodko.
Na co mamy czekać? - Sherry zajrzała mu w oczy.
Na powrót do Domu – odpowiedział znacząco Hickok.
To znaczy, że możemy już ruszać?
Rozdział XXIV
To święto pozostanie długo w pamięci Rodziny. Blade i Ge-ronimo, Gremlin i Gwiazdka
przybyli do Domu, wyprzedzając
0
dzień Hickoka, Sherry i Shane’a.
Platon ogłosił, że jest to specjalne święto dla uczczenia ich powrotu. Był z nich naprawdę
zadowolony. Wszak poczynili wiele obserwacji na temat Wypatrywaczy, a przede wszystkim
przywieźli sprzęt, który Geronimo znalazł w szpitalu w Kali-spell. Teraz będzie można
prowadzić rzetelne badania nad przedwczesnym starzeniem. Wszyscy byli zaszokowani wido-
kiem Gremlina, ale wkrótce zaakceptowali go. Szczególnie dzieci. Biegały za nim wszędzie,
zadając mu niesamowitą liczbę pytań.
Geronimo trafił w ręce Uzdrowicieli, którzy go opatrzyli, obadali, a następnie łaskawie pozwolili
mu na to, by uczestniczył w zabawie.
Jenny nie wypuszczała z ramion Blade’a.
Tylko Shane został nazbyt ostro potraktowany przez ojca
1
starszyznę, ale gdy Hickok
opowiedział o jego odwadze, udo
bruchali się, biorąc pod uwagę jego wiek.
Nadine, żona Platona, wzięła pod swoje skrzydła zagubioną Gwiazdkę.
Brakowało tylko jednej osoby.
Około północy cała trójka: Geronimo, Blade i Hickok poszli do bloku C, gdzie leżał Rikki.
Uniósł się z polowego łóżka i spojrzał na wchodzących do sali Wojowników Triady Alfa.
Wybacz, że tak długo to trwało – zaczął Blade – ale nie uwierzysz, jak bardzo byliśmy zajęci.
Rozumiem – uśmiechnął się Rikki. - Miło, że przyszli ście, ale nie powinno się opuszczać
towarzystwa w środku za bawy!...
Nie jesteśmy im już potrzebni. Bawią się na całego! - po wiedział Hickok. - Nawet nie zauważą
naszego zniknięcia.
Ale jak ty się czujesz, Rikki? - zapytał Geronimo, patrząc z niepokojem na zabandażowaną szyję
przyjaciela.
Jak widzisz, Napoleon dopadł mnie – odrzekł Rikki. - Mówią, że o mały włos nie znalazłem się
na tamtym świecie.
Rodzina nie miała pojęcia o przygotowanym przez Napo leona buncie – odezwał się Blade. -
Jego wady przyjmowano z przymrużeniem oka.
Kiedyś Rodzina dowie się wszystkiego o jego niecnych planach – powiedział Rikki. - Cała
sympatia dla buntownika umiera wraz z nim. Taka kolej neczy.
Yama i Teucer mówili mi, że gdy cię znaleźli, myśleli, że już koniec z tobą – wtrącił Geronimo.
Wy też nieraz cudem uchodziliście z życiem podczas tej wyprawy- zauważył Rikki.
No, cóż... Nikt z nas nie zna dnia ani godziny, ale w koń cu jesteśmy Wojownikami i
przedłużamy sobie jakoś ten pobyt na ziemi – powiedział Blade, podchodząc do drzwi.
Najważniejsze: trzymać się razem dla dobra Rodziny – dodał Hickok i zbliżył się do Blade’a.
Po to tu jesteśmy! - skończył jego myśl Geronimo.
Tak! - szepnął radośnie Rikki. - Wszyscy za jednego, je den za wszystkich!
Do jutra!-powiedział Hickok.
Słyszałem o twojej nowej... towarzyszce – zagadnął go Rikki na odchodne. - Dlaczego nie
przyprowadziłeś jej? Chciałbym ją zobaczyć.
Na pewno wkrótce ją poznasz.
Hickok stał już jedną noga na korytarzu.
Spieszysz się gdzieś? - zapytał Blade.
Obiecano mi mnóstwo słodkich pocałunków i moje usta dopominają się o nie...
Może ci pomóc? Znam sposób na obiecanki – zaoferował się Geronimo.
Wybuchnęli śmiechem.
Hickok przesłał im piorunujące spojrzenie.
-
Dzięki, ale jestem pewien, że w tej sprawie poradzę sobie sam. Ciastko z kremem! A
jeśli nie, to krzyknę na pomoc – za żartował.
Hickok odwrócił się i wyszedł na dwór, wdychając zimne orzeźwiające powietrze nocy.
Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich – przypomniał sobie słowa przyjaciela i pomyślał, że
wkrótce staną się one hasłem przewodnim Wojowników Rodziny. Potem przyszło mu do głowy
inne zdanie, które widniało na jednej ze ścian w domu jego rodziców.
Po raz pierwszy docenił ich sens i znaczenie.
Wszędzie dobrze, w Domu najlepiej.