Brianowi i Margaret Aldissom,
których miłość do wszystkiego, co chińskie,
i do rozległych światów naszej wyobraźni
skierowały mnie na tę ścieżkę.
Z wyrazami miłości.
„Każdy z nas bowiem jest taki sam.
Światy zamykają się lub otwierają wraz z nami".
„Osom i mrówkom przeznaczony jest marny los: Jak to możliwe, że wciąż trwają?"
Ch'u Yuan, Tian Wen („Niebiańskie pytania") z Ch'u Tz'u („Pieśni Południa"), II wiek
n.e.
WSTĘP
Chung Kuo. Słowa te znaczą „Państwo Środka" i od roku 221 p.n.e., kiedy pierwszy
cesarz Chin, Ch'in Shih Huan Ti, zjednoczył siedem Walczących Królestw, tak właśnie
„czarnowłosi", Han, czyli Chińczycy, nazywają swój wielki kraj. Państwo Środka — dla
nich to był cały świat: świat na północy i zachodzie ograniczony potężnymi górami, na
wschodzie i południu — morzem. Za nimi była tylko pustynia i barbarzyńcy. Tak było
przez dwa tysiące lat, przez szesnaście wielkich dynastii. Chung Kuo naprawdę stanowiło
Państwo Środka, centrum świata ludzi, jego cesarz zaś był „Synem Nieba", „Jedynym
Człowiekiem". Lecz w osiemnastym wieku w świat ten wtargnęły młode, agresywne
mocarstwa Zachodu, dysponujące doskonalszą bronią i niezachwianą wiarą w postęp.
Walka, ku zaskoczeniu Han, była nierówna, i tak oto upadł mit o wszechmocy i
samowystarczalności Chin. Na początku dwudziestego wieku Chiny — Chung Kuo —
były „chorym człowiekiem Wschodu"; Karol Marks nazwał je „troskliwie
zakonserwowaną mumią w zapieczętowanej hermetycznie trumnie". Ze zniszczeń tego
stulecia podźwignął się jednak naród-olbrzym, zdolny rywalizować z Zachodem i z
własnymi wschodnimi konkurentami, Japonią i Koreą, z pozycji niezrównanej potęgi. W
wieku dwudziestym pierwszym, który jeszcze przed jego początkiem nazywano
„stuleciem Pacyfiku", Chiny znowu stały się światem samym w sobie, choć tym razem
jedyną jego granicę stanowił kosmos.
7
WOJNA DWÓCH KIERUNKÓW
Wszystko zaczęło się od zabójstwa cesarskiego ministra, Lwo K'anga, oraz grupy jego
bliskich współpracowników, do którego doszło mniej więcej trzynaście lat wcześniej.
Biedny człowiek został wysłany do lepszego świata w chwili, gdy wygrzewał się właśnie
w cesarskim solarium. Siedmiu —władcy Chung Kuo — odpowiedziało
natychmiastowym aresztowaniem jednego z przywódców frakcji Rozproszeńców, która
ponosiła odpowiedzialność za śmierć ministra. Jednakże na tym się nie skończyło. W
kilka dni po publicznej egzekucji więźnia przeciwnicy Siedmiu zadali kolejny, bolesny
cios, zabijając Li Han Ch'ina, syna Tanga Li Shai Tunga i dziedzica tronu Miasta Europa,
w dniu jego ślubu z piękną Fei Yen.
Wszystko mogłoby się skończyć wraz z decyzją Siedmiu, by nie podejmować żadnej
akcji represyjnej po śmierci księcia Hana — by przyjąć politykę pokojowej bierności,
wuwei — ale dla jednego człowieka taki wybór był nie do przyjęcia. Biorąc sprawy we
własne ręce, generał Li Shai Tunga, Knut Tolonen, wkroczył do Izby Reprezentantów w
Weimarze i zabił przywódcę Rozproszeńców, podsekretarza Lehmanna. Ten akt
praktycznie gwarantował, że Chung Kuo pogrąży się w krwawej wojnie domowej.
Jedynym wyjściem z sytuagi były daleko idące ustępstwa ze strony Siedmiu, które
mogłyby załagodzić gniew Rozproszeńców.
Tak też zrobiono. Władcy zdecydowali się na ustępstwa i utrzymano trudny pokój, ale
rozdział między rządzącymi a rządzonymi pozostał, a ich sprzeczne dążenia — Siedmiu
do stagnacji, a Rozproszeńców do zmiany — nie doczekały się rozwiązania. W ramach
ustępstw Siedmiu zezwoliło Roz-proszeńcom na budowę statku kosmicznego Nowa
Nadzieja.
W miarę jak budowa statku zbliżała się do końca, Rozpro-szeńcy starali się uzyskać
jeszcze więcej, stawiając w stan oskarżenia tai — przedstawicieli Siedmiu w Izbie
Reprezentantów — i faktycznie ogłaszając w ten sposób swoją niezależność. W
odpowiedzi Siedmiu zniszczyło Nową Nadzieję. Wojna została wypowiedziana.
W wyniku pięcioletniej wojny-która-nie-była-wojną Roz-proszeńcy zostali złamani,
przywódcy ruchu zabici, a ich przedsiębiorstwa skonfiskowane. Stłumiono wielkie
dążenie do zmiany i w Chung Kuo znowu zapanował pokój. A przynajmniej przez krótki
czas tak się wydawało. Jednakże wojna poruszyła pokłady znacznie starszego i
silniejszego niezadowolenia, które drzemało w społeczeństwie Państwa Środka. Z głębin
Miasta zaczęły wyłaniać się nowe ruchy, których celem była nie tylko zmiana systemu,
ale jego całkowite zniszczenie. Jedna z tych organizacji, Ping Tiao, dążyła do zrównania
z ziemią ogromnego, trzystupoziomowego Miasta i zdruzgotania imperium Han.
Przez pewien czas udawało się utrzymać status quo, jednakże fakt, iż trzech najstarszych
T'angów zmarło w czasie wojny, osłabił Radę Siedmiu, pozbawiając ją głosu rozsądku
wypływającego z długoletniego doświadczenia w sprawowaniu władzy. Kiedy Wang
Sau-leyan, najmłodszy syn Wang Hsiena, władcy Afryki, został T'angiem, sytuacja
przybrała szczególnie zły obrót, gdyż zaczął on dążyć do zniszczenia harmonii panującej
w Radzie. Przeciwstawił mu się Li Yuan, który po śmierci ojca wstąpił na tron Miasta
Europa. Zawarł on sojusz z trzema Tangami. Tsu Ma, Wu Shihem i Wei Fengiem, by w
najważniejszych sprawach móc przegłosować Wanga w stosunku cztery do trzech.
Obecnie Li Yuan, wybiegający myślą poza trudności wynikające z bieżącej sytuacji
politycznej, chce ostatecznego rozwiązania problemu nadmiernego zaludnienia i ciągłych
niepokojów społecznych. Aby to uzyskać, jest skłonny do zawarcia ugody z wrogami z
Góry. W zamian za zgodę na kontrolę wzrostu liczby ludności zamierza zezwolić na
rozluźnienie Edyktu Kontroli Technologii, dzięki któremu przez tak długi czas udawało
się panować nad dążeniami do zmiany, oraz ponownie otworzyć Izbę Reprezentantów w
Weimarze. Jeśli chodzi o niepokoje społeczne, opracował dość niepokojący
8
9
plan przewidujący „okablowanie" całej populacji Chung Kuo, dzięki czemu każdy
człowiek mógłby być obserwowany i dokładnie kontrolowany.
Pierwszy raz od wielu lat pojawiła się nadzieja na prawdziwy pokój, stabilizację i na
świat wolny od perspektywy chaosu. Jednakże nadzieja ta jest bardzo krucha, a czas
pozornego spokoju już się kończy. Równowaga wewnętrzna społeczeństwa Chung Kuo
została poważnie zachwiana i szybko — bardzo szybko — zbliża się czas jej całkowitego
załamania.
W rządzonym przez Wu Shiha wielkim Mieście Ameryka Północna wyrazem
społecznych podziałów i niezadowolenia ze stanu rzeczy jest powstawanie ruchów w
rodzaju Synów Benjamina Franklina i rosnąca wśród Hung Mao — białych —
popularność nowego nacjonalizmu. Jednakże konflikty narastają nie tylko między
rządzącymi a rządzonymi. Rządzeni także są podzieleni. Podziały te sięgają głębiej niż
konflikty rasowe...
GŁÓWNE POSTACI
Ascher, Emily — ta z wykształcenia ekonomistka była kiedyś członkiem partii
rewolucyjnej Ping Tiao. Po zniszczeniu partii uciekła do Ameryki Północnej, gdzie jako
Mary Jennings podjęła pracę w gigantycznym koncernie farmaceutycznym jinmVac
należącym do „Starego" Levera i jego syna, Michaela. Jej ostatecznym celem jest
doprowadzenie do zmiany i upadku skorumpowanych instytucji społecznych rządzących
Chung Kuo.
Lehmann, Stefan — albinos, syn byłego przywódcy Rozpro-szeńców, Piotra Lehmanna.
Przez krótki czas był bliskim współpracownikiem DeVore'a. Zimny, nienaturalnie
beznamiętny, wydaje się prawdziwym archetypem nihilisty, a jego jedynym celem jest
doprowadzenie do upadku Siedmiu i ich wielkiego, obejmującego całą Ziemię, Miasta.
Zaczynając nowy etap swej kampanii, przenosi się na niższe poziomy do podziemnego
świata tongów i Triad.
Lever, Charles — „Stary" Lever, właściciel ogromnego koncernu farmaceutycznego
ImmVac, namiętny zwolennik „a-merykanizmu" i jeden z założycieli Instytutu
Nieśmiertelności Cutlera. Ten potężnie zbudowany, uparty starzec jest zdecydowany nie
dopuścić, by cokolwiek przeszkodziło mu w realizacji jego pragnienia. A pragnie
wiecznego życia.
Lever, Michael — syn Charlesa Levera uwięziony przez Wu Shiha za swój związek z
Synami Benjamina Franklina, na wpół rewolucyjną grupą utworzoną przez synów
zamożnych północnoamerykańskich przemysłowców. Od dzieciństwa formowany na
podobieństwo swego ojca, chce się wyrwać spod jego wpływu i znaleźć swoje własne
miejsce w życiu.
Li Yuan — T'ang Europy i jeden z Siedmiu. Wstąpiła na tron po śmierci starszego brata i
ojca. Chociaż jest ponad wiek dojrzały, jego chłodny i rozważny sposób bycia skrywa
namiętną naturę, czego dowodem było jego krótkotrwałe małżeństwo z piękną Fei Yen,
wdową po starszym bracie.
11
Ożeniwszy się ponownie, dąży do odnalezienia równowagi zarówno w życiu prywatnym,
jak i w roli Tanga.
Shepherd, Ben — syn Hala Shepherda i praprawnuk budowniczego Miasta Ziemia.
Wychował się i żyje w Domenie, idyllicznej dolinie w południowo-zachodniej Anglii,
gdzie, zdecydowawszy się nie wstępować w ślady ojca i nie obejmować jak on
stanowiska doradcy Tanga, realizuje swoje artystyczne powołanie, rozwijając nowy
rodzaj sztuki, „muszlę", która pewnego dnia przekształci społeczeństwo Chung Kuo.
Tolonen, Jelka — córka marszałka Tolonena, którą z braku wpływu i miłości matki
wychowano w bardzo męskich warunkach. Mimo autentycznego zainteresowania
sztukami walk oraz bronią odczuwa silną potrzebę odkrycia i wyrażenia kobiecej strony
swej natury; potrzebę porównywalną jedynie z determinacją, by nie ulegać wymaganiom
stawianym jej płci przez świat.
Tolonen, Knut — były marszałek Rady Generałów i dawny generał ojca Li Yuana. Jest
wielkim, twardym mężczyzną i najbardziej zagorzałym zwolennikiem wartości oraz
ideałów głoszonych przez Siedmiu. Jednakże ta sama nieustępliwość i niezdolność do
zmiany poglądów, tak charakterystyczna dla jego natury, jest przyczyną powtarzających
się konfliktów z córką.
Tsu Ma —Tang Azji Zachodniej i jeden z członków rządzącej Chung Kuo Rady Siedmiu.
Odrzucił swoją rozpustną przeszłość, aby zostać w Radzie jednym z najbardziej
zdecydowanych sojuszników Li Yuana. Silny, przystojny mężczyzna po trzydziestce
jeszcze się nie ożenił, aczkolwiek w sekretnym romansie z byłą żoną Li Yuana, Fei Yen,
ujawnił swą namiętną, nie ujarzmioną jeszcze naturę.
Wang Sau-leyan — młody Tang Afryki. Od objęcia tronu — po podejrzanej śmierci
swego ojca i starszego brata — poświęcał całą swą energię na osiągnięcie przewagi w
Radzie nad Li Yuanem i jego sojusznikami. Inteligentny i podstępny przeciwnik, a
równocześnie irytujący, wyrachowany człowiek o sybaryckich zamiłowaniach, jest
zwiastunem zmiany w Radzie Siedmiu.
Ward, Kim — urodzony w Glinie, ciemnym pustkowiu pod wielkimi fundamentami
Miasta, ma błyskotliwy i niezwykle
chłonny umysł, który wyróżnił go jako potencjalnie największego naukowca w Chung
Kuo. Jego sformułowana w ciemnościach wizja gigantycznej, rozciągającej się do gwiazd
sieci pchnęła go do tego, by dążyć do światła Góry. Jednakże, mimo patronatu Li Yuana i
przyjaźni potężnych ludzi, życie Warda nie jest wcale łatwe, tak w interesach, jak i w
miłości.
Wong Yi-sun — Wielki Szef Triady Zjednoczonych Bambusów, znany jako Tłusty
Wong. Mały, podobny do ptaka mężczyzna, który zyskał przychylność Li Yuana.
Jednakże jego ambicje wykraczają poza granice określone tym patronatem. Pragnie
zjednoczyć pod swą władzą najniższe poziomy Miasta Europa.
Wu Shih — Tang Ameryki Północnej. Będąc mężczyzną w średnim wieku, jest jednym z
niewielu pozostałych jeszcze członków starej generacji w Radzie Siedmiu. Mimo że jest
zagorzałym tradycjonalistą, wsparł Li Yuana i Tsu Ma w ich walce z budzącym odrazę
Wang Sau-leyanem. Jednakże odrodzenie się amerykańskiego nacjonalizmu stawia go
przed koniecznością rozwiązania problemu, z jakim nie musi się borykać żaden z
pozostałych Tangów; problemu, który musi zostać szybko i ostatecznie rozwiązany.
SIEDMIU I RODZINY
Chi Hsing — Tang Australii
Fu Ti Chang — trzecia żona Li Yuana
Hou Tung-po — Tang Ameryki Południowej
Lai Shi — druga żona Li Yuana
Li Kuei Jen — syn Li Yuana i następca tronu Miasta Europa
Li Yuan — Tang Europy
Mień Shan — pierwsza żona Li Yuana
Tsu Ma — Tang Azji Zachodniej
Wang Sau-leyan — Tang Afryki
Wei Chan Yin — najstarszy syn Wei Fenga i następca tronu
Miasta Azja Wschodnia Wei Feng — Tang Azji Wschodniej Wei Hsi Wang — drugi syn
Wei Fenga i pułkownik Służby
Bezpieczeństwa
12
13
Wei Tseng-li — trzeci syn Wei Fenga
Wu Shih — Tang Ameryki Północnej
Yin Fei Yen — „Lecąca Jaskółka", księżniczka z rodziny Yin, była żona Li Yuana
Yin Han Ch'in — syn Yin Fei Yen
Yin Tsu — głowa rodziny Yin (jednej z dwudziestu dziewięciu Rodzin Mniejszych)
Yin Wu Tsai — książę z jednej z Rodzin Mniejszych i kuzyn Fei Yen
PRZYJACIELE,
DWORZANIE I WSPÓŁPRACOWNICY
SIEDMIU
Bachman, Lothar — porucznik Służby Bezpieczeństwa
Brock — strażnik w Domenie
Chan Teng — ochmistrz Wewnętrznej Komnaty w Tong-jiangu
Chang Shih-sen — osobisty sekretarz Li Yuana
Ch'in Tao Fan — kanclerz Tanga Azji Wschodniej
Chu Shi-ch'e — Pi-shu chien, czyli nadzorca Biblioteki Cesarskiej w Tongjiangu
Coates — strażnik w Domenie
Cook — strażnik w Domenie
Fen Cho-hsien — kanclerz Tanga Ameryki Północnej
Frankę, Otto — Wei, czyli kapitan Służby Bezpieczeństwa w Hsienie Zwickau
Gerhardt, Paul — major; dowódca Centrum Kontroli Północnej Hemisfery
Gustavsson, Per — kapitan ochrony osobistej Chi Hsianga
Gustavsson, Ute — żona kapitana Gustavssona
Hauser, Eva — żona majora Svena Hausera
Hauser, Gustav — prywatny sekretarz marszałka Tolonena; syn majora Svena Hausera
Hauser, Sven — major, były gubernator Kolonii, ojciec Gus-tava Hausera
Henssa, Eero — kapitan straży na pokładzie orbitującego pałacu Yang-jing
Ho Chang — lokaj Wu Shiha
Hung Yan — osobisty lekarz Li Yuana
Jasny Księżyc — służąca Li Yuana
Karr, Gregor — major Służby Bezpieczeństwa
K'ung Feng — urzędnik trzeciej rangi w Ta Ssu Nung, Su-
perintendenturze Rolnictwa Miasta Europa Lofgren, Bertil — porucznik i adiutant
marszałka Tolonena Mo Yu — porucznik Służby Bezpieczeństwa w Domenie Nan Ho —
kanclerz Tanga Europy Pachnący Lotos — służąca Li Yuana Read, Helmut —
gubernator układu Saturna Rheinhardt, Helmut — generał Służby Bezpieczeństwa Li
Yuana Shepherd, Ben — syn zmarłego Hala Shepherda; artysta
„muszli" Shepherd, Beth — wdowa po Halu Shepherdzie; matka Bena
i Meg Shepherdów Shepherd, Meg — siostra Bena Shepherda Tolonen, Jelka — córka
marszałka Tolonena Tolonen, Knut — były marszałek Służby Bezpieczeństwa;
przewodniczący Komitetu Nadzorującego GenSyn Tu Mai — strażnik w Domenie
Virtanen, Per — major Służby Bezpieczeństwa Li Yuana Zdenek — ochroniarz Jelki
Tolonen
TRIADY
Chao — jeden z ludzi K'ang A-yina
Feng Shang-pao — „Generał Feng"; Wielki Szef 14K
Ho Chin — „Ho Trzy Palce", Wielki Szef Żółtych Sztandarów
Hua Shang — zastępca Wong Yi-suna
Huang Jen — zastępca Po Lao
Hui Tsin — Czerwony Pal (426, czyli Wykonawca) Zjednoczonych Bambusów
K'ang A-yin — szef tongu Tu Sun
K'ang Yeh-su — siostrzeniec K'ang A-yina
Kant — jeden z ludzi K'ang A-yina
Li Chin — „Li Bez Powiek"; Wielki Szef Wo Shih Wo
14
15
Li Pai Shung — siostrzeniec Li China; dziedzic Wo Shih Wo
Ling Wo — główny doradca K'ang A-yina
Liu Tong — zastępca Li China
Lo Han — szef tongu
Lu Ming-shao — „Wąsacz Lu"; Wielki Szef Triady Kuei Chuan (Czarnego Psa)
Man Hsi — szef tongu
Meng Te — zastępca Lu Ming-shao
Ni Yueh — szef tongu
Peck — zastępca K'ang A-yina (ying tzu, czyli „cień")
PoLao — Czerwony Pal (426, czyli Wykonawca) Kuei Chuan
Soucek, Jiri — zastępca K'ang A-yina
Visak — zastępca Lu Ming-shao
Wong Yi-sun — „Tłusty Wong"; Wielki Szef Triady Zjednoczonych Bambusów
Yan Yan — szef tongu
Yao Lu — zastępca Stefana Lehmanna
Yue Chun — Czerwony Pal (426, albo Wykonawca) Wo Shih Wo
Yun Yueh-hui — „Nieboszczyk Yun"; Wielki Szef Czerwonego Gangu
YU
Anna — zabójczym z Yu. Donna — zabójczni z Yu Joanna — zabójczyni z Yu
Mach, Jan — urzędnik w Ministerstwie Uzdatniania Odpadków, były członek Ping Tiao i
założyciel Yu. Vesa — zabójczyni z Yu
INNE POSTACI
Ainsworth, James — prawnik Charlesa Levera Ascher, Emily — była członkini Ping
Tiao Barratt, Edel — pracownik SimFicu w Sohm Abyss Becker, Hans — pomocnik
Stefana Lehmana Bonner, Alex — główny negocjator Korporacji Finansowej P'u Lan
Bonnot, Alex — kierownik naukowy SimFicu w Sohm Abyss Campbell, William —
regionalny zarządca SimFicu w Miastach Północnego Atlantyku Carver, Rex —
kandydat Reformatorów do Izby Reprezentantów z Hsienu Miami i przyjaciel Charlesa
Levera Chan Long — strażnik pracujący dla Levera i Kustowa Chang — strażnik w
posiadłości Glorii Chung Chang Li — naczelny lekarz Bostońskiego Centrum
Medycznego Chiang Su-li — kierownik herbaciarni „Dziewiąty Smok" Chung, Gloria —
córka i spadkobierczyni zmarłego członka
Izby Reprezentantów, Chung Yena Curval, Andrew — wybitny genetyk; pracownik
korporacji
ImmVac Dann, Abraham — służący Charlesa Levera Deio — urodzony w Glinie
przyjaciel Kima Warda z okresu
„rehabilitacji" DeYalerian, Rachela — pseudonim Emily Ascher DeVore, Howard —
były major Służby Bezpieczeństwa
i Rozproszeniec Dunn, Richard — konkurent w interesach „Starego" Levera Feng Lu-ma
— soczewkarz Feng Wo-shen — projektant białek i pracownik naukowy
SimFicu w Sohm Abyss Fisher, Carl — Amerykanin, przyjaciel Michaela Levera Fisher,
James — finansista i przyjaciel Charlesa Levera Gratton, Edward — przyjaciel Charlesa
Levera i kandydat
do zarządu Hsienu Boston z ramienia Reformatorów Haller, Wolf — pomocnik Stefana
Lehmanna Harrison, William — pracownik Charlesa Levera Hart, Alex — członek Izby
Reprezentantów w Weimarze Hartmann, William — przyjaciel Charlesa Levera Hay,
Joel — przywódca Ewolucyjnej Partii Ameryki Północnej Henty, Thomas — technik
Heydemeięr-Ernsst — artysta; czołowy przedstawiciel Futur-Kunst „ Nauki Sztuki”
Hilbert, Eduard – szef Laboratorium Kriobiologii w Sohm
Abyss
Hb Chaib-tuan— reprezentant z Hsienu Shenyang
16
Ho Yang — reporter pracujący dla kanału Wen Mmg
Hong Chi — asystent Kima Warda
Horton, Feng — Amerykanin; „Syn", znany także jako „Przetopiony"
Hsiang Tian — kupiec, właściciel domu towarowego
Jennings, Mary — pseudonim Emily Ascher
Johnstone, Edward — przyjaciel Charlesa Levera; ojciec Luizy Johnstone
Johnstone, Luiza — wieloletnia narzeczona Michaela Levera
Kennedy, Jean — żona Josepha Kennedy'ego
Kennedy, Joseph — amerykański prawnik i założyciel Partii Nowych Republikanów
Kennedy, Robert — najstarszy syna Josepha Kennedy'ego
Koslevic, Anna — szkolna przyjaciółka Jelki Tolonen
Kustow, Bryn — Amerykanin; przyjaciel Michaela Levera
Lehmann, Stefan — albinos; syn Podsekretarza Lehmanna
Lever, Charles — „Stary" Lever, właściciel koncernu farmaceutycznego ImmVac; ojciec
Michaela Levera
Lever, Michael — syn Charlesa Levera; właściciel korporacji MemSys, uzależnionej od
ImmVacu
Li Min — „Dzielny Karp", pseudonim Stefana Lehmanna
Lukę — urodzony w Glinie przyjaciel Kima Warda z okresu „rehabilitacji"
Mai Li-wen — soczewkarz
Marley, George — wspólnik w interesach Charlesa Levera
May Feng — Hung Mao, dyrektor EduColu
Milne, Michael — prywatny detektyw
Mitchell, Bud — Amerykanin; „Syn", znajomy Michaela Levera
Munroe, Wendell — członek Izby Reprezentantów w Weimarze
Nong Yan — księgowy Kima Warda
Pai Mei — właściciel sklepiku
Parker, Jack — Amerykanin; przyjaciel Michaela Levera
Ping Hsiang — przedstawiciel Góry w czasie dyskusji o ponownym otwarciu Izby
Reprezentantów w Weimarze
Reiss, Horst — prezes korporacji SimFic
Richards — strażnik w firmie Ch'i Chu Kima Warda
Robins — pracownik Charlesa Levera
Ross, James — prywatny detektyw
Schram, Dieter — administrator ośrodka SimFicu w Sohm
Abyss Snów — pseudonim Stefana Lehmanna Spence, Graham — pracownik Charlesa
Levera Spence, Leena — „Nieśmiertelna"; dawna kochanka Charlesa Levera Stevens,
Carl — Amerykanin; przyjaciel Michaela Levera Stewart, Greg — Amerykanin;
kandydat Partii Nowych Republikanów do zarządu Hsienu Denver Symons — pracownik
ośrodka SimFicu w Sohm Abyss Tai Cho — przyjaciel i były opiekun Kima Warda Tewl
— „Ciemność"; przywódca ludzi z tratw Thorsson, Wulf — osadnik z Kolonii lapetus w
układzie
Saturna Tong Ye — młody marynarz Han; „morf' stworzony przez
Bena Shepherda Tuan Wen-ch'ang — pracownik ośrodka SimFicu w Sohm
Abyss Underwood, Harry — członek Izby reprezentantów w \v
marze Ward, Kim — sierota z Gliny; właściciel firmy Ch'i Chu Ward, Rebecca — radca
handlowy SimFicu w Sohm Abyss; urodzona w Glinie przyjaciółka Kima Warda z
okresu „Rehabilitacji" Weller, John — dyrektor wydziału Dystrybucji Wewnętrznej
ImmVacu Will — urodzony w Glinie przyjaciel Kima Warda z okresu
„rehabilitacji" Yi Pang-chou — szkolna przyjaciółka Jelki Tolonen Yueh Pa — urzędnik
z terytorium Triady Zjednoczonych
Bambusów Żółty Tan — soczewkarz
ZMARLI
Barrow, Chao — sekretarz Izby Reprezentantów w Weimarze Bercott, Andrei — członek
Izby Reprezentantów w Weimarze Berdyczew, Soren — właściciel SimmFicu, a później
przywódca frakcji Rozproszeńców
18
19
Ch'in Shih Huang Ti — pierwszy cesarz Chin (panował w latach 221—210 p.n.e.) Chung
Hsin — „Lojalność"; wasal Li Shai Tunga Cutler, Richard — przywódca ruchu
amerykańskiego Ebert, Klaus — właściciel korporacji GenSyn Feng Chung — Wielki
Szef Triady Kuei Chan (Czarnego
Psa) Fest, Edgar — kapitan Służby Bezpieczeństwa Gesell, Bent — przywódca
organizacji terrorystycznej Ping
Tiao Griffin, James B. — ostatni przezydent imperium amerykańskiego Han Huan Ti —
cesarz z dynastii Han (panował w latach
168—189 n.e.), znany także jako Liu Hung Hou Ti — Tan'g Ameryki Południowej;
ojciec Hou Tung Po Hsiang K'ai Fan — książę z jednej z Rodzin Mniejszych Hwa —
„krwawy" mistrz; zawodnik w walkach wręcz pod
Siecią Kao Jyan — zabójca; przyjaciel Kao Chena Lehmann, Piotr — podsekretarz w
Izbie Reprezentantów i pierwszy przywódca frakcji Rozproszeńców; ojciec Stefana
Lehmanna Lever, Margaret — żona Charlesa Levera i matka Michaela
Levera Li Ch'ing — T'ang Europy; dziadek Li Yuana Li Han Ch'in — pierwszy syn Li
Shai Tunga i dziedzic tronu
Europy; brat Li Yuana Li Hang Ch'i — T'ang Europy; pradziadek Li Shai Tunga Li Kou-
lung — T'ang Europy; dziadek Li Shai Tunga Li Shai Tung — T'ang Europy; ojciec Li
Yuana Lin Yua — pierwsza żona Li Shai Tunga Mao Tse Tung — pierwszy cesarz z
dynastii Ko Ming (panował w latach 1948 — 1967) Ming Huang — szósty cesarz z
dynastii T'ang (panował w latach 713—755 n.e.) Mu Chua — Madame Domu Dziewiątej
Ekstazy Mu Li — „Żelazny Mu", szef Triady Wielkiego Kręgu Shang — „Stary Shang";
nauczyciel Kao Chena z dzieciństwa Shepherd, Amos — prapraprapradziadek (i
genetyczny „ojciec") Bena Shepherda
Shepherd, Augustus — „brat" Bena Shepherda (żył w latach
2106—2122) Shepherd, Hal — ojciec (i genetyczny „brat") Bena Shepherda Shepherd,
Robert — pradziadek (i genetyczny „brat") Bena
Shepherda oraz ojciec Augustusa Shepherda Tsao Ch'un — despotyczny założyciel
Chung Kuo (panował
w latach 2051—2087 n.e.) Wang Hsien — T'ang Afryki; ojciec Wang Sau-leyana Wang
Ta-hung — trzeci syn Wang Hsiena; starszy brat Wang
Sau-leyana Wen Ti — „Pierwszy Przodek" Miasta Ziemia/ Chung Kuo,
inaczej znany jako Liu Heng (rządził Chinami w latach
180—157 p.n.e.) Wyatt, Edmund — przemysłowiec; ojciec Kima Warda Ywe Hao —
terrorystka z Yu. Ywe Kai-chang — ojciec Ywe Hao
20
PROLOG — WIOSNA 2209
W PRZESTRZENI
MIĘDZY NIEBEM
A ZIEMIĄ
„Niebo i ziemia są bezlitosne i traktują niezliczone mnóstwo stworzeń jak bezpańskie
psy; mędrzec jest bezwzględny i traktuje ludzi jak bezpańskie psy. Czy przestrzeń
między niebem a ziemią nie jest jak wnętrze miechów? Jest pusta, a jednak
niewyczerpana: im dłużej pracuje, tym więcej się z niej wydobywa. Długie przemowy
nieuchronnie prowadzą do ciszy. Lepiej już polegać na pustce".
Lao-tsy, Tao Te Ching, VI wiek n.e,
Wu Shih, T'ang Ameryki Północnej, stał na szczycie szerokich, białych, rozsypujących
się schodów i patrzył na zgromadzonych w dole ludzi. Ich sylwetki, oświetlone przez
reflektory podwieszone do najniższego pokładu Miasta, wyraźnie rysowały się w
ciemnościach. Było ich pięciu. Pięciu starych mężczyzn z siwymi brodami, dobrze
ubranych, dostojnych. Szefowie wielkich kompanii. Amerykanie. Wu Shih przyglądał się
im z ledwie skrywaną pogardą. Za jego plecami widać było ogromną, bezgłową postać
siedzącą na granitowym tronie. Tang oparł lewą nogę na leżącej u jego stóp kamiennej
głowie posągu, a prawą rękę wsparł na biodrze.
Jeden z mężczyzn, wyższy od pozostałych, wystąpił do przodu i zwrócił się do swego
władcy:
—
Gdzie oni są? Obiecałeś ich przyprowadzić, Wu Shih.
A więc gdzie oni są?
Są martwi, chciałby odpowiedzieć, wasi synowie są martwi. Prawda jednak wyglądała
inaczej. Wang Sau-leyan uratował im życie. Rada Siedmiu postanowiła, że zdrajcy mają
zostać uwolnieni i ujść bez kary. To było głupie, ale taka właśnie zapadła decyzja.
—
Są tutaj, Shih Lever. Blisko. Nic im się nie stało.
Przerwał i spojrzał na ruiny. Stał wysoko, górując nad całą
okolicą i dno Miasta zawisło zaledwie pięćdziesiąt ch'i nad jego głową. Ciągnęło się na
kształt czarnego, twardego nieba we wszystkich kierunkach aż po horyzont,
przygniatające, obezwładniające swym ogromem. Naprzeciw Tanga, za ciemnym
zarysem wywróconego obelisku, można było dostrzec ruiny budynku Kapitolu i
gigantyczny, srebrzysty filar wyłaniający się z jego zniszczonej kopuły — jeden z wielu,
które wznosiły się ku gładkiemu, czarnemu podbrzuszu Miasta.
Przyprowadził ich tu celowo, wiedząc, jakie wrażenie wywrze ten widok na starcach.
Nad ich głowami, jak jakiś przepotężny, miażdżący ogromnym ciężarem byt, wznosiło
się
25
Miasto, którym władał. Miasto sięgające na wysokość dwóch li —prawie mili, według
ich archaicznej miary — i ciągnące się od Atlantyku do Pacyfiku, od wybrzeży
Labradoru do Zatoki Meksykańskiej na południu. Podczas gdy tu, pod spodem... Wu
Shih uśmiechnął się. Tutaj, w ciemnościach pod filarami Miasta, leżały ruiny
Waszyngtonu, byłej stolicy sześćdziesięciu dziewięciu stanów amerykańskiego
imperium. A ci ludzie — ci głupi, starzy ludzie —marzą o odzyskaniu tego imperium i
dla tego celu gotowi są złamać panujący od stu lat pokój. T'ang prychnął z pogardą i
skierował wzrok na masywną, granitową głowę leżącą pod jego stopą.
—
Podpisaliście dokumenty?
Po chwili ciszy, która była reakcją na to pytanie, odpowiedział Lever. W jego głosie
słychać było z trudem hamowaną irytację:
—
Podpisaliśmy.
Wu Shih poczuł nagły przypływ gniewu. Po raz drugi „Stary" Lever zwrócił się do niego
w sposób niezgodny z etykietą.
—
Wszyscy? — rzucił. — Wszyscy, którzy byli na mojej
liście?
Przeniósł wzrok z głowy Lincolna na Levera. Starzec patrzył na leżący kamień, a wyraz
jego zaczerwienionej z gniewu twarzy był tak wymowny, że Wu Shih roześmiał się i
przydusił nogą ciężką, granitową głowę, wciskając jej nos w kurz, który równą warstwą
pokrywał wszystko dookoła.
—
Nie odpowiedziałeś mi.
Głos Tanga zmienił się, stwardniał, a w jego stanowczych nutach pobrzmiewała wyraźna
groźba. Lever spojrzał na swego władcę z wyraźnym zaskoczeniem. Widać było, że nie
przywykł do tego, by zwracano się do niego tak rozkazującym tonem. Sama myśl, iż jest
czyimś podwładnym, była mu najwyraźniej obca. To także mówiło bardzo wiele. Ci
ludzie daleko zabrnęli w swej bucie i buncie — obrośli tłuszczem i oślepieni blaskiem
swej iluzorycznej potęgi stali się aroganccy. Li Yuan miał rację, widząc w nich groźbę;
miał rację, działając tak, jak działał. Nie było w nich żadnego szacunku dla innych ani
zrozumienia swej prawdziwej pozycji. Ci starcy uważali się za równych Siedmiu, a być
może i za lepszych od nich. Było to bezczelne i niebezpieczne złudzenie.
Lever odwrócił gwałtownie głowę i gniewnie odwarknął:
—
Podpisaliśmy. Wszyscy z twojej listy. — Powiedziawszy
to, skinął na jednego ze swoich towarzyszy, który wysunął się
do przodu i podał mu dokument.
Wu Shih obserwował to wszystko, zmrużywszy oczy. Zauważył, że gdy Lever obrócił się
ponownie w jego stronę, zawahał się, jakby oczekiwał, iż Tang zejdzie po schodach i
weźmie od niego papier.
—
Przynieś to — rozkazał, wyciągnął lewą rękę i wykonał
nią niedbały, prawie ospały gest. Wang Sau-leyan mógł
zmusić Radę do zawarcia ugody z wrogami, ale on, Wu
Shih, miał zamiar pokazać tym ludziom, gdzie jest ich
miejsce.
Na twarzy Levera pojawił się wyraz niepewności. Popatrzył najpierw na pozostałych,
jakby szukając u nich rady, potem jednak zaczął wchodzić po schodach. Każdy krok był
dla niego małym upokorzeniem i pomniejszał go jako człowieka. Kiedy w końcu znalazł
się w odległości trzech stopni od szczytu schodów, Wu Shih uniósł rękę, rozkazując mu
gestem, by zatrzymał się w tym miejscu. Lever zmarszczył brwi, ale zrobił, co mu
kazano.
—
Uklęknij — powiedział Tang, a jego głos brzmiał teraz
miękko, prawie łagodnie.
Lever poruszył głową, jakby nie był pewny, czy dobrze usłyszał.
—
Co?
—
Uklęknij.
Wu Shih nie powiedział tego ani głośniej, ani twardziej niż poprzednio, ale nie było
wątpliwości, iż nie jest to napomnienie, lecz rozkaz.
Lever, świadomy tego, że towarzysze obserwują go z dołu, ponownie się zawahał, a jego
twarz zadrgała w gniewnym grymasie. W końcu, wyraźnie rozdrażniony, ukląkł,
przeszywając Wu Shiha wściekłym spojrzeniem. Najwidoczniej spodziewał się, że uda
mu się uniknąć tego punktu protokołu. Tang jednak nie ustępował. Był zdecydowany
wymusić na Leverze nawet pozory szacunku, gdyż wiedział, że na takich pozorach opiera
się władza. Prawdziwa władza. Jeden człowiek pochyla głowę przed drugim: ten gest jest
równie stary, co pełen znaczenia. I nawet jeśli w tym wypadku nie wiązało
26
27
się to z prawdziwym szacunkiem, Wu Shiha zadowalała jego część składowa —
posłuszeństwo. Proste posłuszeństwo.
Tang pochylił się, wyrwał papier z wyciągniętej ręki Levera i rozwinął go. Oryginał —
potwierdzony obrazami wzorów siatkówek i zapisami fal mózgowych — znajdował się
już w archiwum. Jednakże ta ceremonia — to wręczenie dokumentu podpisanego
osobiście przez każdego z nich, i to w miejscu, gdzie umarł amerykański sen — miała
większe znaczenie niż sam fakt zawarcia ugody. Oni może niewiele z tego rozumieli, ale
rytuał ten nie był tylko pustym gestem — był czymś znacznie głębszym. Był
kwintesencją władzy i siły. To właśnie nadawało kształt stosunkom między ludźmi.
Wu Shih złożył papier i chrząknął z satysfakcją. Następnie odwrócił się i dał znak.
Prawie natychmiast jaskrawy strumień światła wyrwał z cienia pobliski budynek. Przez
chwilę nie działo się nic, po czym w białej, frontowej ścianie domu otworzyły się drzwi i
z ciemności panującej w środku wyszła grupa młodych ludzi. Synowie.
Piętnastomiesięczne uwięzienie sprawiło, że byli wymizerowani i wyglądali na mniej
dumnych niż poprzednio. Ciągle jednak byli niebezpieczni. Bardziej niebezpieczni, niż to
kiedykolwiek przyszłoby do głowy Wang Sau-leyanowi.
Wu Shih uniósł rękę, odprawiając w ten sposób starego człowieka.
Lever powoli, tyłem, zszedł po schodach. Dotarł na dół, odwrócił się i w otoczeniu swych
towarzyszy ruszył przez to pokryte gruzem pustkowie w stronę budynku, przy którym
stali młodzi mężczyźni. Wu Shih patrzył na nich przez chwilę, po czym odwrócił się. W
dłoni miał gwarancję ich dobrego zachowania się — ich przyrzeczenie, że będą
prowadzić się lepiej i rozważniej, niż to robili w przeszłości. Jednakże w twarzy Levera
widział nienawiść i brak szacunku. Czy warto było zabiegać o te gwarancje w obliczu tak
otwarcie rzuconego wyzwania, tak wyraźnego buntu? Uśmiechnął się. Tak, warto było,
bowiem da mu to w przyszłości usprawiedliwienie do działania bez zwracania uwagi na
wstawiennictwo tego wścib-skiego krętacza Wanga. Wiedział z całą pewnością, że to nie
jest wcale koniec konfliktu, a jedynie czasowe zawieszenie broni. Wkrótce nadejdzie
czas, kiedy ponownie będzie musiał stawić czoło tym ludziom.
— Amerykanie... — mruknął pod nosem, a następnie roześmiał się miękko i spojrzał na
bezgłowy posąg widoczny w świetle dochodzącym z góry. Mówią o sobie „boscy".
Mieszkańcy niebios. Najwięksi i wspaniali. Wyniesieni ponad innych. Ponownie się
roześmiał. Mogą sobie w to wierzyć, ale jeśli spróbują choćby splunąć, zamieni ich życie
w piekło.
* * *
Cienie liści padały na blade, łupkowe skały pokrywające drugi brzeg stawu. Li Yuan,
T'ang Europy, stał na małym, wygiętym w łuk mostku i słuchał niosących się nad wodą
głosów. Niskie drzewa rosnące po drugiej stronie stawu przesłaniały mu widok
dziedzińców i domu, ale dźwięki dochodziły do niego czysto i wyraźnie: radosny śmiech
pełen ulgi, szczebiot podnieconych kobiecych głosów, a w tle tego wszystkiego
przeciągły krzyk noworodka.
Stał całkowicie nieruchomo i patrzył na swoje ciemne odbicie w pokrytej kwiatami
lotosu wodzie. To było dziecko. Syn — oczywiście, że syn — w innym wypadku nie
byłoby tyle śmiechu. Stał bez ruchu i nie wiedział, co myśleć, co czuć w takiej chwili.
Miał wrażenie, że nie tylko on, ale i cały świat — malutki świat drzew, kamieni i wody
— zatrzymał się wraz z nim.
Syn... Potrząsnął głową i zmarszczył czoło. Powinno być
coś więcej, pomyślał. Powinienem być zadowolony i także się
śmiać. Dzisiaj łańcuch został na nowo wykuty, a rodzina
wzmocniona. Jednakże w jego sercu nie było niczego — tylko
pustka tam, gdzie powinno być uczucie.
r
Jedna z położnych wyszła na balkon i zauważyła go. Uniósł głowę w chwili, gdy
pospiesznie odwróciła się i wbiegła do środka. Usłyszał jej ostrzeżenie, po którym
zapadła nagła cisza, prawie natychmiast przerwana przez przenikliwe krzyki
niemowlęcia. Stał na mostku jeszcze przez chwilę, po czym ruszył powoli do przodu, ale
serce dziwnie ciążyło mu w piersiach, tym razem bowiem był całkowicie nie
przygotowany na to, co go tam czekało.
Na ogromnym łożu jego babci — tym samym, w którym przyszedł na świat jego ojciec,
Li Shai Tung — leżała Mień Shan. Jej drobne ciało zdawało się ginąć w stosie poduszek,
28
29
na których ją wsparto, a związane z tyłu ciemne włosy odsłaniały pokryte kropelkami
potu czoło. Na jego widok uśmiechnęła się szeroko i podniosła ku niemu malutkie
zawiniątko.
—
Twój syn, Chieh Hsia.
Wziął od niej dziecko i świadomy tego, że wszystkie kobiety zgromadzone w pokoju
uważnie go obserwują, zaczął je ostrożnie kołysać na rękach. Po chwili odsunął dłonią
kocyk i spojrzał na syna. Rzadkie, czarne włosy pokrywające jego wydłużoną, bladą
czaszkę połyskiwały wilgocią. Oczy miał zamknięte, a jego cienkie wargi wykrzywiły się
brzydko w nieustannym krzyku. Jedną malutką rączką wymachiwał w powietrzu,
sięgając gdzieś na oślep i wyrywał się z rąk ojca, jakby czując jego zakłopotanie. Mimo
to Li Yuan się roześmiał. Taki mały, taki leciutki i kruchy, a jednocześnie taki zawzięty.
Jego syn. Roześmiał się jeszcze raz i wyczuł, że nastrój w komnacie zmienia się i w
miejsce pełnego wyczekiwania napięcia pojawia się wyraźne odprężenie.
Popatrzył na Mień Shan i uśmiechnął się.
—
Dobrze. Dobrze się spisałaś, moja kochana.
Podniósł wzrok i zauważył, że te czułe słowa wywołały
także rumieńce na twarzach jego pozostałych żon, Lai Shi oraz Fu Ti Chang. Widok ten
sprawił, że w jego sercu pojawiło się uczucie niespodziewanego ciepła. To były dobre,
wrażliwe kobiety. Nan Ho dokonał bardzo dobrego wyboru.
Usiadł na łożu obok Mień Shan i trzymając dziecko w jednej ręce, zwrócił twarz w jej
stronę. Za nią, na ścianie nad łożem, zauważył kopię diagramu Luoshu — „magicznych"
liczb mających ułatwić poród. Normalnie widok takich nonsensownych zabobonów
wywołałby jego gniew. Tym razem nie był to jednak odpowiedni moment na złość.
—
Czy było bardzo ciężko? — zapytał i podniósł delikatnie
jednym palcem jej podbródek, zmuszając ją, by spojrzała mu
w oczy.
Zawahała się, lecz kiwnęła nieznacznie głową. W jej oczach mignęło wspomnienie bólu.
Odetchnął głęboko, próbując to sobie wyobrazić, a następnie pokiwał głową. Na jego
ustach i w oczach pojawił się uśmiech.
—
Składam ci hołd, moja słodka żono. I dziękuję ci w imie
niu moim i mojego syna.
Jeszcze przez chwilę patrzył na nią z wyrazem niezwykłej czułości na twarzy, po czym
skłoniwszy głowę w pokłonie, pochylił się i ucałował jej wilgotne czoło.
W końcu odwrócił się i spojrzał na ludzi zgromadzonych w pokoju. Oprócz żon,
położnych i lekarzy było tam kilku jego ministrów — świadków porodu. Li Yuan wstał i
ciągle kołysząc dziecko w ramionach, zrobił krok w ich stronę.
—
Ogłosicie, że Rodziny mają nowego dziedzica. Ogłosicie,
że Kuei Jen, pierwszy syn Li Yuana i jego żony Mień Shan,
urodził się dziś rano w dobrym zdrowiu i doskonałym stanie
fizycznym. — Pokiwał żywo głową i przycisnął mocniej dziec
ko, a wszyscy zaczęli się uśmiechać na ten widok. — Silne
dziecko. Podobnie jak jego dziadek.
Odpowiedział mu pomruk zgody i ogólne potakiwanie. Li Yuan pochylił głowę, dając im
w ten sposób znak, by wyszli. Po chwili, gdy ostatni z obecnych w komnacie, ukłoniwszy
się z szacunkiem, opuścili jej wnętrze, T'ang został tylko z żoną i dzieckiem. Niemowlę
ułożyło się już wygodnie w jego ramionach i przestało płakać. Patrzyło teraz na niego
szeroko otwartymi oczami. Wielkimi, ciemnymi oczami, które zdawały się zerkać z dna
niepojętej tajemnicy narodzin. I wtedy Li Yuan pochylił lekko głowę i z czułością, która
zaskoczyła go samego, pocałował czoło, nos oraz podbródek dziecka.
—
Kuei Jen — powiedział, uśmiechając się ciepło do nie
mowlęcia. — Witaj, mój synu. Oby świat był dla ciebie dobry.
Kiedy po chwili podniósł wzrok, zauważył, że Mień Shan patrzy na niego, a po jej
policzkach płyną łzy.
* * *
W pokoju było ciemno i duszno. Leżący na łożu stary człowiek zaniósł się suchym,
szarpiącym kaszlem i głośno pociągnął nosem.
—
Odsuń zasłonę, Chan Yin. Chcę was wszystkich widzieć.
Najstarszy syn przeszedł na drugą stronę pokoju i odchylił
trochę ciężką zasłonę. Do środka wpadł strumień jaskrawego światła, wycinając szeroki
szlak w cieniu.
—
Więcej — powiedział starzec, podnosząc się z poduszki,
na której leżał. — I otwórz drzwi. Gorąco tu jak w saunie.
Chan Yin zawahał się i popatrzył na lekarzy, ale oni tylko
30
31
wzruszyli ramionami. Odsunął zatem zasłonę do końca, a potem otworzył wiodące na
balkon drzwi z brązu i szkła. Stał tam przez chwilę, czując na twarzy i ramionach
orzeźwiające podmuchy wiatru. Przez jakiś czas patrzył na rozciągające się przed
pałacem ogrody i odległe góry, po czym odwrócił się i ponownie spojrzał na ojca.
Oślepiony nagłą powodzią jaskrawego światła, Wi Feng zmrużył oczy, a na jego
pomarszczonej, starej twarzy pojawił się słaby uśmiech.
—
Teraz lepiej — stwierdził, układając się ponownie na
poduszkach. — Tu jest jak w grobowcu. Każdej nocy owijają
mnie i grzebią, a jednak kiedy przychodzi ranek, ja wciąż żyję.
Chan Yin popatrzył na ojca z miłością i troską. Cierpiał, widząc go tak starym, tak
bezsilnym. Jego wspomnienia buntowały się przeciwko takiemu obrazowi Wei Fenga. Z
całego serca pragnął, by jego ojciec był znowu — jak kiedyś — silny i pełen życia. Ale
to były wspomnienia z dzieciństwa i on sam był teraz starszy, znacznie starszy. W
przyszłym roku skończy czterdzieści lat. Westchnął, przeszedł przez pokój i stanął przy
łożu obok swych braci.
Hsi Wang, ubrany w swój mundur pułkownika, był wyraźnie nieswój, a jego zwykle
dobry humor gdzieś zniknął. Od czasu, gdy jego ojciec miał wylew, był tylko cieniem
siebie samego, a jego zazwyczaj niczym nie skłopotaną twarz przesłoniły chmury. Tseng-
li, najmłodszy z nich, stał tuż obok ojca i oparłszy lekko swoją dłoń na ramieniu starca,
zwrócił ku niemu swoją piękną twarz. Ojciec od czasu do czasu poruszał głową i zerkał
na niego z uśmiechem.
Wylew prawie zabił Wei Fenga. Ocaliła go szybko przeprowadzona, bardzo
skomplikowana operaq'a. Jednakże zaraz potem nastąpiło zapalenie płuc. Teraz, miesiąc
po pierwszym ataku, czuł się już znacznie lepiej, ale to przeżycie ogromnie go
postarzyło. Lewą stronę czaszki miał ogoloną, a jego prawe ramię leżało bezwładnie na
kołdrze. Niektórych skrzepów krwi nie udało się usunąć i część mózgu umarła, między
innymi ta, która kontrolowała niektóre jego ruchy. I teraz nawet najlepsi protetycy nie
potrafili przywrócić mu możliwości poruszania prawą ręką.
—
Moi synowie — zaczął z uśmiechem, patrząc kolejno na
każdego z nich, a te proste słowa wydawały się przepełnione
uczuciem. Rozkaszlał się znowu i Tseng-li pochylił swoje potężne ciało, ukląkł i ściskał
mocno dłoń starca do chwili, aż spazmy minęły. Wei Feng odezwał się ponownie, patrząc
przy tym głównie na swego następcę, Chan Yina: — Lekarze mówią mi, że będę żył. —
Uśmiechnął się ze smutkiem i pokiwał głową. — Nawet to wydaje mi się teraz dziwne...
myśl o życiu. — Wziął głęboki, drżący oddech. — Przez te kilka ostatnich tygodni
stałem się bliskim przyjacielem śmierci i miałem okazję dobrze ją poznać. Jak
nieprzyjaciela, którego zaczyna się cenić za jego wielkie umiejętności i przebiegłość.
Hsi Wangowi wyrwał się krótki śmiech. Wei Feng spojrzał na niego z uśmiechem
pobłażania.
—
Jak to dobrze usłyszeć znowu twój śmiech, Hsi. Brako
wało mi go. — Zwilżył wargi językiem i ciągnął dalej: —
Stałem obok śmierci i patrzyłem za siebie. W światło. Pa
trzyłem za siebie i dostrzegłem prawdziwy kształt rzeczy ist
niejących tutaj, w tym naszym świecie cieni.
Chan Yin zauważył, że oczy starego T'anga zdawały się patrzeć gdzieś poza Hsi, jakby
rzeczywiście mogły zobaczyć coś, co było niedostępne wzrokowi pozostałych.
—
Po raz pierwszy widziałem wszystko wyraźnie. Widzia
łem, jak rzeczy wyglądają teraz i jak będą wyglądały w przy
szłości. — Wei Feng odwrócił głowę i jeszcze raz spojrzał na
swego najstarszego syna. — To dlatego was wezwałem. Szcze
gólnie ciebie, Chan Yin, ale także was, Hsi i Tsengu. Jako
świadków. Gwarantów, jeśli chcecie to tak nazwać.
Czekali przez chwilę, aż starzec uspokoi swój oddech.
Przez otwarte drzwi dochodził szum wiatru poruszającego gałęziami drzew i bzyczenie
owadów. Lekkie podmuchy poruszały delikatnie zasłonami, chłodząc powietrze
wewnątrz pokoju.
—
Jest coś, czego od ciebie chcę, Chan Yin. Coś, czego
żaden ojciec nie powinien żądać od swego najstarszego syna.
Ale ja widziałem, co nadchodzi. I ponieważ cię kocham, chcę,
abyś przysiągł, że zrobisz to, o co poproszę.
Chan Yin zadrżał, przejęty napięciem, z jakim patrzył na niego ojciec, i pochylił głowę.
—
Zrobię wszystko, czego będziesz chciał, ojcze.
Wei Feng po chwili milczenia westchnął i spojrzał na swoje bezużyteczne ramię.
32
33
—
Chcę, abyś przysiągł mi, że będziesz popierał Li Yuana.
We wszystkim, o co cię poprosi, i to niezależnie od tego, jakie
poda ci powody. O cokolwiek cię poprosi, zrób to. — Przerwał,
a na jego twarzy pojawił się nagle wyraz niezwykłej srogości,
jakby widział coś z drugiej strony śmierci. Jakby z oddali
patrzył na ten świat świateł i cieni. — Zrób to, Chan Yin, to na
barkach Li Yuana spoczywa bowiem los nas wszystkich. Jeśli
mu odmówisz, Siedmiu upadnie, co jest tak pewne, jak to, że ja
któregoś dnia umrę, a ty odziedziczysz tron.
Chan Yin pogrążył się w zadumie, po czym z uśmiechem spojrzał ojcu w oczy,
rozumiejąc w pełni wagę tego, o co został poproszony.
—
Przysięgam zrobić to, czego życzy sobie mój ojciec.
Przysięgam wspierać Li Yuana we wszystkim, o co mnie
poprosi. — Pochylił się w niskim ukłonie, a potem zwrócił się
ku swoim braciom: — Przysięgę tę składam jako świętą obiet
nicę, a wy, moi bracia, jesteście tego świadkami.
Wei Feng rozluźnił się i popatrzył na twarze swoich trzech synów.
—
Jesteście dobrymi ludźmi. Dobrymi synami. Ojciec nie
mógłby sobie zażyczyć lepszych synów.
Tseng-li pochylił się i pocałował go w czoło.
—
Tego się nie wybiera, ojcze — powiedział miękko, uśmie
chając się jeszcze raz do starca. — Tak po prostu jest.
* * *
Li Yuan siedział przy biurku pod portretem swego dziadka. Z ekranu zajmującego całą
przeciwległą ścianę patrzyła na niego powiększona dziesięciokrotnie twarz Wu Shiha.
—
Mówisz o nadchodzących kłopotach, Yuanie, ale przecież od pewnego czasu
panuje spokój. Na najniższych poziomach nie było takiego spokoju od dziesięciu lat.
—
Być może, ale coś tam się dzieje, Wu Shih. Czuję to. Siedzimy na beczce prochu.
—
Iz każdym dniem tego prochu przybywa, co?
Wu Shih cofnął się nieznacznie, a na jego twarzy pojawił się wyraz zadumy.
—
A więc może nadszedł czas, Yuanie? Czas na wprowa
dzenie tego, co już postanowiliśmy.
34
Li Yuan siedział przez chwilę bez ruchu, a potem wolno pokiwał głową. Decyzja zapadła
dzień wcześniej na posiedzeniu Rady. Uzgodniono także nazwę „nowy ład" dla tego
pakietu propozycji. Pozostawało tylko przedstawić wszystko reprezentantom Góry.
Sam pakiet był w zasadzie bardzo prostą i przejrzystą propozycją. Pięć zmian w pewnych
specjalistycznych paragrafach Edyktu Kontroli Technologii. Zmiany w Akcie Osobistej
Wolności. Więcej pieniędzy na rozwój opieki zdrowotnej dla mieszkańców najniższych
poziomów i na wsparcie służb konserwacyjnych. Drobne koncesje dotyczące podróży
kosmicznych. Ponowne otwarcie Izby Reprezentantów w Weimarze. A w zamian Izba
miałaby przygotować system prawny zmierzający do kontroli wzrostu populacji.
Wu Shih westchnął głęboko i pociągnął ręką swoją zaplecioną w drobne warkoczyki
brodę.
—
Wszystko się we mnie przewraca na myśl, że mielibyśmy
tym draniom dawać cokolwiek. Ale jak to słusznie podkreś
lałeś, mamy problem, który sam się nie rozwiąże. Tak
więc... — Wzruszył ramionami i podniósł ręce w geście pod
dania.
—
A zatem ruszamy z tym? Ratyfikujemy ten dokument?
Wu Shih skinął głową.
—
Nie widzę powodu, aby zwlekać, Yuanie. Nawet nasz kuzyn, Wang, zgadza się na
wszystko, a jego poprawki do Edyktu są rzeczywiście bardzo przemyślane. Jest
oczywiste, że ten problem martwi go równie mocno, jak ciebie i mnie...
—
Być może... — Li Yuan odwrócił głowę. Nieprzenikniony wyraz jego twarzy
świadczył o głębokiej zadumie. Po chwili zwrócił ponownie twarz w stronę
gigantycznego obrazu Wu Shiha i spojrzał prosto w jego skośne, wielkie jak talerze oczy.
— Powinniśmy to zrobić sześćdziesiąt lat temu. Teraz... No cóż, teraz może być już o
wiele za późno. Być może budujemy ściany z piasku, które mają powstrzymać fale
przypływu.
—
A jednak musimy spróbować, prawda? W końcu jesteśmy Siedmioma.
Ironiczny ton w głosie Wu Shiha nie umknął uwagi młodego T'anga. Li Yuan roześmiał
się krótko i ponownie spoważniał.
—
To są bardzo niepewne czasy, drogi kuzynie. Cokolwiek
35
jednak by się wydarzyło, pamiętaj, że uważam cię za mojego przyjaciela. Za brata
mojego ojca.
Wu Sbih patrzył na Li Yuana przez chwilę, nie zdradzając niczego wyrazem swej twarzy,
po czym pokiwał głową.
—
Masz moje poparcie, Li Yuanie, cokolwiek byś robił. Tak,
będę dla ciebie wujem we wszystkich sprawach. — Uśmiechnął
się i odprężył. — Skończmy już z interesami. Powiedz mi teraz,
jak wygląda to twoje dziecko. Jaki jest Kuei Jen?
Twarz Li Yuana rozjaśniło jakieś wewnętrzne światło.
—
On jest... — zawahał się, szukając właściwego słowa
i w końcu roześmiał się, gdyż nie mógł znaleźć niczego lep
szego od tego, co przyszło mu do głowy w pierwszej chwili. —
On jest piękny, Wu Shih. To jest po prostu coś najpiękniej
szego ze wszystkiego, co widziałem w życiu.
* * *
Michael Lever stał na balkonie górującym nad salą balową w rezydencji swego ojca i
wspominał ostatni raz, kiedy był w tym miejscu, piętnaście miesięcy wcześniej, na
wielkim balu z okazji Święta Dziękczynienia, który jego ojciec wydał dla „boskich".
Pozornie prawie nic się tu nie zmieniło: filary i balkony wielkiej sali były, jak wówczas,
przyozdobione czer-wono-biało-niebieskimi flagami, a na drugim końcu, obok
pełnowymiarowej kopii antycznego Dzwonu Wolności, dwu-nastoosobowa orkiestra
ubrana w ciemnoniebieskie mundury z okresu rewolucji grała wojskowe melodie starego
imperium amerykańskiego — zakazane melodie opiewające barwnie inną epokę, kiedy
Amerykanie władali własną ziemią, a Han siedzieli spokojnie za własnymi granicami.
Kiedy tak rozglądał się dookoła, miał momentami wrażenie, że oba te wieczory wiążą się
w jakiś sposób ze sobą, a dzielące je piętnaście miesięcy było tylko snem, mrocznym
złudzeniem. Jednakże nie było między nimi żadnego związku, a te dni — dokładnie
mówiąc czterysta sześćdziesiąt trzy dni — nie były snem.
Odsunął się od balustrady, gdyż uczucie pustki i zmęczenia sięgającego znacznie poza
zwykłe fizyczne wyczerpanie sprawiło, że zakręciło mu się w głowie. Była różnica.
Podczas gdy poprzednio patrzył na to obojętnym, akceptującym wzrokiem, teraz
zobaczył to zupełnie wyraźnie.
36
Wszystko było takie samo, a jednak zupełnie, całkowicie różne.
Jak i on sam. Och, wiedział, jak wygląda. Wcześniej tego popołudnia stał długo przed
dużym lustrem i przyglądał się sobie. Był bardziej chudy niż poprzednio, a w jego twarzy
widać było jakiś zastraszony, lekko melancholijny wyraz, którego wówczas tam nie było.
Pominąwszy jednak te drobne szczegóły, wydawał się zupełnie takim samym
człowiekiem. A jednak nie był.
Od samego początku trzymali go — jak i wszystkich Synów — w izolacji. W pierwszych
dniach zupełnie go to nie przerażało, a cisza nawet pomagała mu podsycać szarpiący nim
gniew. Poza tym oczekiwał, że w każdej chwili zostanie uwolniony. Jednakże gdy mijał
czas, a nie nadchodziła żadna wiadomość, poczuł, że jego nastrój zaczyna się zmieniać.
Przez kilka pierwszych dni krzyczał na swoich strażników i odmawiał jedzenia posiłków,
które mu przynosili. Później, zmieniwszy taktykę, zaczął się zachowywać w sposób
bardziej uprzejmy i domagać się zdecydowanie, ale i grzecznie, spotkania z ich
przełożonym. Niespodziewanie jego życzenie zostało spełnione.
Ciągle jeszcze pamiętał, co czuł, klęcząc przed tym człowiekiem w ohydnej, małej celce.
Nawet sama myśl o tym sprawiała, że przeszywał go dreszcz chłodu i lęku. Nigdy
przedtem się nie bał, nigdy nie musiał pochylić głowy przed innym człowiekiem. Ale
teraz już wiedział. I ta wiedza zmieniła go. Zrobiła z niego innego człowieka. Teraz,
kiedy patrzył wokół siebie, nie widział świata czekającego na to, by go stworzyć i
ukształtować, ale świat zniewolony przez siłę i żądzę, świat skorumpowany przez
mroczne prądy dominacji i uległości.
W świetle tej nowej świadomości wcześniejszy gniew jego ojca za sposób, w jaki
potraktował go Wu Shih, wydał mu się dziecinny, prawie śmiechu warty. Czego w końcu
oczekiwał? Wdzięczności? Szacunku? Nie. Relacje między ludźmi były bowiem wadliwe
— głęboko niewłaściwe — tak jakby nic nie mogło istnieć bez brutalnych mechanizmów
władzy.
A teraz to. Ta celebracja jego powrotu do domu...
Wzdrygnął się, a następnie zawrócił i ruszył w dół po schodach, wiedząc, że nie ma
właściwie żadnego wyboru: musi
37
stawić czoło temu wieczorowi i jakoś go przetrwać, choćby po to, by sprawić
przyjemność ojcu. Sam jednak nie był w nastroju do świętowania swego powrotu.
Zbyt długo byłem zdany na samego siebie, pomyślał, czując równocześnie, jak w miarę
narastania gwaru zgromadzonego niżej tłumu pogłębia się jego zakłopotanie. Będę
musiał nauczyć się tego wszystkiego na nowo.
Zatrzymał się na zakręcie schodów i wypróbował przelotny, przepraszający uśmieszek,
którym zamierzał witać zebranych. Skóra na jego twarzy rozciągnęła się w ciasnym
grymasie mającym świadczyć o dobrym nastroju, uczucie obcości jednak wcale nie
mijało. W końcu niechętnie, jak skazaniec prowadzony na miejsce kaźni, ruszył w dół,
gdzie kłębił się oczekujący go tłum.
* * *
Charles Lever popatrzył na syna z szerokim uśmiechem na twarzy, przyciągnął go do
siebie i po raz dziesiąty tego wieczoru przycisnął mocno do piersi.
Tłoczący się dookoła przyjaciele oraz krewni zareagowali na ten widok radosnymi
śmiechami i wznieśli w górę kieliszki. Wszystkich opanowała wesołość i beztroska.
—
Czy już mu powiedziałeś, Charles? — zawołał jeden z nich.
—
Jeszcze nie — odkrzyknął Lever, przytrzymując głowę syna w dłoniach i
wpatrując się w jego twarz, jakby nie mógł nasycić się tym widokiem.
—
O co chodzi? — zapytał spokojnie Michael.
—
Pomówimy o tym później — odparł starzec. — Mamy dużo czasu.
Wiele mogło się zmienić, ale nie zapomniał tego tonu w głosie ojca. Pojawiał się zawsze
wtedy, kiedy chciał uniknąć jakiegoś kłopotliwego tematu.
—
Powiedz mi. Chciałbym wiedzieć — naciskał Michael,
miękko, ale uparcie.
Lever roześmiał się.
—
W porządku. Chciałem to jeszcze przez jakiś czas trzy
mać w tajemnicy, ale myślę, że teraz jest równie dobry czas
jak każdy inny, by to w końcu ogłosić.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
—
Zapytałem Teda Johnstone'a o Luizę. Dał mi swoją
zgodę na to, by popchnąć sprawę do przodu. Pomyślałem, że
moglibyśmy ogłosić to dziś wieczorem i zamienić go w po
dwójną uroczystość.
Michael poczuł, jak ogarnia go chłód. Luiza Johnstone... Opuścił głowę, zwilżył wargi
językiem, po czym znowu spojrzał na ojca.
—
Nie — odparł miękko, prawie niesłyszalnym głosem.
—
Co powiedziałeś? — zapytał jego ojciec, przysuwając się bliżej.
—
Powiedziałem: „nie". Nie chcę tego.
—
Nie? — „Stary" Lever roześmiał się głośno, jakby usłyszał dobry żart. — Do
diabła, Michael, nie możesz tego zrobić. Jesteś zaręczony z tą dziewczyną od piętnastu
lat. Należy wreszcie zakończyć ten stan małżeństwem.
Michael popatrzył na radosne, wyczekujące twarze ludzi, którzy go otaczali, a następnie
skierował wzrok na ojca. Charles Lever w ciągu tego roku jeszcze spotężniał. Jego głowa
spoczywała na byczej szyi, jak głowa jakiegoś posągu, a krótko przystrzyżone,
szpakowate włosy zdawały się jeszcze podkreślać siłę bijącą z rysów jego twarzy.
Tak będę wyglądał za czterdzieści lat, pomyślał. Ale czy muszę być taki sam jak on?
—
Nie teraz — powiedział, pragnąc oddalić tę sprawę; omówić ją w spokojniejszej,
mniej publicznej chwili. Ale ojciec nalegał. Klepnął go w ramię, jakby zachęcał boksera
do walki.
—
Daj spokój, Michael! To znakomity moment na takie oświadczenie. To da
wszystkim coś, czego będą mogli oczekiwać, i jednocześnie pomoże nam zapomnieć o
twoich przejściach.
Michael patrzył przez chwilę na ojca, a następnie pokręcił głową.
—
Proszę, ojcze. Jeszcze nie jestem na to gotowy. Poroz
mawiajmy o tym jutro, dobrze?
Nawet to, ta próba uderzenia w stary ton, którego używał ongiś w rozmowach z ojcem,
była czymś trudnym i napięła jego nerwy do ostateczności. Charles Lever zdawał się
jednak niczego nie słyszeć. Potrząsnął swoją masywną głową i uchwycił silnie ramię
syna.
38
39
—
Nie bądź niemądry, Michael. Wiem, jak się czujesz, ale to pomoże ci przejść nad
wszystkim do porządku dziennego. Kobieta, tego właśnie potrzebujesz! I synowie! Wielu
synów!
—
Pomoże mi? — Gwałtowność i ostrość, z jaką Michael wypowiedział te słowa,
sprawiły, że zaskoczony Lever szarpnął głowę do tyłu. Patrzył na ojca, a coś w nim
pękało. — Nie rozumiesz tego? Czy ty, do cholery, nie rozumiesz? Nie chcę pomocy.
Chcę, by mnie zostawiono w spokoju. Synowie... Na co mi ci pieprzeni synowie, kiedy
tak się czuję?
W wielkiej sali zapadła martwa cisza. Patrzyło na niego sto osłupiałych i niczego nie
pojmujących twarzy.
—
Nie ma potrzeby... — zaczął „Stary" Lever, ale Michael przerwał mu gestem.
—
Naciskasz na mnie, ojcze. Zawsze to robiłeś. Ale tym razem mówię to, co myślę.
Nie poślubię tej dziewczyny. Ani teraz, ani nigdy, rozumiesz mnie?
—
Michael!
Ale on już był poza zasięgiem słów. Odwrócił się i ignorując krzyki dochodzące zza jego
pleców, zaczął gwałtownie przepychać się przez tłum. Widział tylko podłogę małej celki,
nachylającego się nad nim strażnika i te ohydne usta, które zbliżały się, wykrzykiwały
obelgi i uczyły go prawd życia.
CZĘŚĆ 1 — WIOSNA 2209
MONSTRA W OTCHŁANIACH
„Chaos nastanie: jak monstra w otchłaniach, Ludzkość pożerać zacznie samą siebie".
William Shakespeare, Król Lear, Akt IV, Scena II przeł. Stanisław Barańczak
„Wejdź w pustkę, uderz w próżnię, obejdź jego obronę, Zadaj cios tam, gdzie on się
ciebie nie spodziewa".
Tsao Tsao (155—220 n.e.), Komentarze do Sztuki wojny Sun Tzu.
ROZDZIAŁ 1
Ziemia
W jasnym, złotym świetle poranka siedmiu „bogów ziemi i zbóż" stało na swych
miejscach na wielkim kopcu z ziemi. Wszyscy byli w wyszywanych w smoki szatach w
kolorze cesarskiej żółci i każdy z nich dzierżył antyczne obrzędowe radło: prymitywny,
drewniany, dziwacznie zakrzywiony trzonek zakończony długim ostrzem z czarnego,
tradycyjnie wytapianego żelaza. W Świątyni Nieba, w samym środku wszechświata,
wszystko było już gotowe do rozpoczęcia noworocznych obrzędów. Za chwilę zaorane
zostaną pierwsze bruzdy, a Hou T'u, „Ten, Który Rządzi Ziemią", oraz Hou Chi, „Ten,
Który Rządzi Prosem", otrzymają swoje ofiary. Rytuał ten sięgał swymi korzeniami
początków dynastii Shang, która panowała przed trzema tysiącami siedmiuset laty.
Siedem odzianych w złoto postaci stało nieruchomo, tworząc jakby jedno połyskujące
światłem oko w centrum czarnego kręgu ziemi, a dziesięć tysięcy ubranych na niebiesko
służących czekało w milczeniu u podnóża kopca. W końcu czysty dźwięk dzwonu i
monotonny śpiew oficjałów nowokon-fucjańskich oznajmiły początek uroczystości.
„Bogowie" zgięli się jednocześnie i popychając radła przed sobą, ruszyli do przodu,
wyorując w kręgu ziemi siedem czarnych bruzd, które wyglądały jak szprychy
gigantycznego koła.
Li Yuan objął wzrokiem kolisty kopiec i popatrzył na pozostałych T'angów stojących
wokół jego obrzeża. Ich ciemno zarysowane sylwetki wyglądały jak filary podtrzymujące
samo niebo, a złote, jedwabne szaty furkotały w porannym wietrze jak flagi. Przez chwilę
złudzenie było doskonałe. Przez
43
tę króciutką chwilę miał wrażenie, że cofnął się w czasie o tysiące lat i znajduje się w
samym środku starożytnego Państwa Środka, obserwując składanie ofiar w intencji
dobrych zbiorów. Potem jednak podniósł wzrok i spojrzał poza swych kuzynów, poza
krzewy oraz sady porastające tereny świątyni.
To było tak, jakby z oczu spadł mu welon. Tam, niczym ogromny lodowiec dominujący
nad wszystkim i przesłaniający niebo, leżało Miasto, a jego perłowobiałe ściany otaczały
ich z każdej strony, górując nad bujną zielenią starego ogrodu. Li Yuan przez chwilę
czuł, że ten widok przyprawia go prawie o zawrót głowy. Szybko się jednak opanował i
wyprostowany jak struna słuchał słów starej pieśni mówiącej o potrzebie zachowania
harmonii między władcą a ziemią, harmonii, która musi istnieć, aby państwo nie upadło.
Te antyczne wersy — a także myśl, że być może wciąż jeszcze udawało im się
dotrzymywać tej starej jak świat umowy między ziemią, człowiekiem i niebem —
podniosły go na moment na duchu. Jednakże trudno mu było skoncentrować się przez
dłuższy czas na pieśni. Jego oczy wciąż wracały do dominującego nad wszystkim Miasta.
Do tej wywołującej zawrót głowy bieli, która otaczała malutki kopiec.
To było jak śmierć. Śmierć z każdej strony. A kiedy, na króciutką chwilę, oderwał swą
uwagę od tego, co działo się dookoła niego, powróciła świadomość kłamstwa kryjącego
się za pozorną jednością władców Chung Kuo. W tej właśnie chwili zdało mu się, że
widzi, jak Wielkie Koło pęka i kręci się bezcelowo niczym koło wozu staczające się w
dół urwiska.
Zadrżał, zamknął na moment oczy, pragnąc, by wszystko już się skończyło. Następnie
spojrzał w dół i zauważył grudki ziemi, które przylgnęły do jego butów i zabrudziły skraj
jedwabnej szaty. Zupełnie tak samo, jak tego dnia przed jedenastu laty, kiedy składali do
grobu jego brata, Han Ch'ina.
Później, w lektyce powracającej do Chi Nien Tien, Sali Modlitw o Dobre Zbiory,
rozmyślał o wszystkim, co wydarzyło się od tamtego dnia. O wojnie-która-nie-była-
wojną, o śmierci ojca i o klęsce swego małżeństwa z Fei Yen, żoną zmarłego brata.
Wszystkie te wydarzenia pozostawiły blizny. A jednak przetrwał: zniósł ból i cierpienie i
osiągnął w końcu
ten spokojny szczyt, z którego mógł już spojrzeć za siebie. Szczyt zadowolenia i
ukojenia.
Tak. I to było właśnie najdziwniejsze. Nie było bowiem żadnych wątpliwości, jak się
czuł przez tych kilka ostatnich tygodni. Dziecko, żony — wszystko to bardziej niż
cokolwiek innego było źródłem jego spokoju ducha i radości. Na zewnątrz małego kręgu
jego rodziny znowu zbierały się burzowe chmury. Znowu będzie wojna. A może nawet
coś gorszego. Mimo to był szczęśliwy. Kiedy bujał Kuei Jena na kolanie albo nosił go na
ramieniu i słyszał tuż przy uchu jego miękki oddech, czuł, że wszystkie troski gdzieś
znikają. Miał wrażenie, że jest tylko on i dziecko, a cała reszta to tylko sen. Nawet
później, kiedy musiał już wyjść z tego magicznego kręgu i stawić czoło problemom
swego świata, niósł w sobie ciepło, to światło — będące jakby zaklęciem chroniącym
przed wszelkim złem.
Lektyka zachwiała się lekko i pochyliła do tyłu, kiedy tragarze zaczęli wchodzić po
szerokiej pochyłości z białego marmuru prowadzącej do wielkiej, trzykondygnacyjnej
świątyni.
Szczęśliwy. Tak, był teraz szczęśliwy. A jednak czuł, że to mu nie wystarcza.
Schodząc po stopniach lektyki, rozglądał się dookoła, zwracając na wszystko tak pilną
uwagę, jakby miał to być ostatni raz, kiedy jest świadkiem podobnej uroczystości. Ta
właśnie myśl — to dziwne i przerażające przeczucie końca — była przyczyną tego, że
odwrócił wzrok, kiedy zbliżył się do niego Wu Shih.
—
O co chodzi, Li Yuanie? — zapytał szeptem Wu Shih,
zbliżywszy swoje usta do jego ucha.
Li Yuan odwrócił się z uśmiechem i ujął ramię starszego mężczyzny.
—
Nic takiego, kuzynie. To takie przelotne uczucie.
Wu Shih pokiwał głową ze zrozumieniem.
— A więc chodźmy. Złóżmy nasze ofiary.
Siedmiu stało w szeregu przed wielkim ołtarzem, trzymając w wyciągniętych rękach
ofiary. Rozległ się głos dzwonu, wysoki i czysty w tej przenikliwej ciszy, po czym
rozpoczął się monotonny śpiew. Płomienie świec migotały w ciemności.
Nowokonfucjańscy oficjałowie w szafranowych szatach szele-
44
45
szczących na kamiennej posadzce wystąpili do przodu, wzięli ofiary z rąk T'angów i
złożyli je u stóp trzykrotnie większego od każdego człowieka posągu.
Shang Ti, Najwyższy Przodek, przykucnął na ołtarzu i ślepymi, nieruchomymi oczami
patrzył w dół, na swych siedmiu synów. On był Yang, męskością, personifikacją samego
nieba i wielkim rządcą pogody. Zaspokojony ofiarami, zapewni dobre zbiory: będzie dbał
o swój czarnowłosy lud. Zlekceważony, odtrąci ich. Sprowadzi zarazę i zniszczenia. I
śmierć. A przynajmniej tak mówiono. O tym śpiewali oficjałowie. Stojący tam Li Yuan
wyobraził sobie nagle tę długą linię królów i cesarzy, którzy go poprzedzali. Wyobraził
sobie ten tłum cieni cisnący się wokół niego przed tym ołtarzem. Czy ich także nękały
podobne myśli? Czy może to tylko on wątpił w skuteczność składania ofiar przed tym
kamiennym, ślepym posągiem?
Nie pierwszy już raz kwestionował podstawy swej wiary. W przeszłości często patrzył
krytycznie na obrzędy i obyczaje, które jako Tang był zmuszony odprawiać lub których
zobowiązany był przestrzegać. Jednakże tego ranka rytuał wydawał mu się szczególnie
pusty, pozbawiony znaczenia, a jego własne działanie było dla niego zwykłym
udawaniem. I chociaż wątpił w te rzeczy już poprzednio, nigdy jeszcze nie odbierał
swoich słów i gestów z tak całkowitą niewiarą.
No bo cóż, ostatecznie, miały one znaczyć? Co znaczyło choćby jedno z nich?
Och, dostrzegał ich piękno. Mógł nawet wyczuć, że coś w nim wciąż jeszcze reagowało,
odpowiadało na ten potężny zew tradycji, na ogromny ciężar lat, które ten obrzęd
przywoływał. Ale poza tym — poza tym prostym, prawie estetycznym wzruszeniem —
nie było niczego. Nie czuł absolutnie niczego.
Obserwował przebieg ceremonii z dystansu i starał się zrozumieć przyczyny swego
nastroju. Te trzy rzeczy — ciemniejące na horyzoncie groźne chmury, wielki,
nieprzerwany łańcuch tradycji i jasny, aczkolwiek mały, krąg jego własnego, osobistego
szczęścia —jak one miały się do siebie? W którym miejscu się spotykały, aby wszystko
to miało sens?
Kiedy złożyli pokłony i cofnęli się, spojrzał w lewo i prawo, ale na twarzach Wu Shiha,
Tsu Ma, Hou Tung-po, Chi
46
Hsienga, regenta Wei Chan Yina oraz na okrągłej twarzy Wang Sau-leyana nie zauważył
niczego oprócz pełnej powagi pewności. Cokolwiek myśleli o tym wszystkim, ukryli to
głęboko.
Zeszli w milczeniu po schodach, powoli, prawie rozluźnieni teraz, po zakończeniu
obrzędów, i skierowali się do wielkiego namiotu, gdzie służba ich gospodarza, Wei Chan
Yina, przygotowała śniadanie. To właśnie tam, pod złotym baldachimem, Wang Sau-
leyan zbliżył się do Li Yuana i zwrócił się do niego po raz pierwszy od urodzin syna.
Uśmiechnięty i wyraźnie odprężony, kołysał leżącą na jego dłoni filiżanką ch'a.
—
I cóż, kuzynie, jak czuje się dziecko?
Pytanie było niewinne — rodzaj grzeczności, jakiej można było oczekiwać od innego
Tanga — a jednak wydawało się, jakby na Li Yuana padł cień. Poczuł nagły skurcz w
piersi i ogarnął go ogromny, obezwładniający lęk o syna. Jednakże po chwili wszystko
przeszło i znowu był sobą. Zmusił się do uśmiechu, pochylił nieznacznie głowę i
odpowiedział:
—
Kuei Jen czuje się dobrze. To silne i zdrowe dziecko.
Niebiosa mi pobłogosławiły, Wang Sau-leyanie.
Wang uśmiechnął się. Na jego twarzy nie było żadnego śladu wyrachowania.
—
Cieszę się razem z tobą, kuzynie. Mężczyzna powinien
mieć synów, prawda?
Li Yuan spojrzał ze zdziwieniem na młodego Tanga Afryki, zaskoczony pełnym smutku
tonem brzmiącym w głosie Wan-ga, myśląc, że dojrzy coś w jego oczach. Ale nic tam nie
było. Wang pokiwał głową, odwrócił się i odszedł. Li Yuan jeszcze przez chwilę patrzył
w zadumie na jego plecy, czując znowu mały, twardy węzeł strachu, który jak kamień
utkwił wewnątrz jego ciała.
* * *
Promenada była zapełniona. Trzydzieści, może czterdzieści tysięcy ludzi tłoczyło się na
szerokiej, długiej na dwa li alei, powiewając energicznie sztandarami i transparentami z
jas-krawoczerwonego jedwabiu. Przy północnym krańcu promenady, tuż obok wieży z
dzwonem, wzniesiono podium. Tutaj
47
tłum cisnął się najbardziej, powstrzymywany przez podwójny kordon umundurowanych
żołnierzy ze Służby Bezpieczeństwa.
Kiedy dzwon na wieży wybił dziewiątą, przygasły światła, a nad całym zgromadzeniem
zapanowała cisza. Chwilę później — osłonięty welonem jaskrawego, laserowego światła
— ogromny posąg bogini osunął się powoli na swój piedestał.
Kiedy skończono osadzać figurę, rozległ się głośny pomruk aprobaty. Kuan Yin, bogini
miłosierdzia i urodzaju, siedziała jak Budda na gigantycznym kwiecie lotosu, tuląc z
miłością do piersi nowo narodzone dziecko. W jaskrawym świetle laserów i reflektorów
jej twarz wydawała się uosobieniem dobra, zdawała się promieniować współczuciem.
Chwilę ciszy, która potem zapanowała, przerwał dochodzący ze wszystkich stron huk
petard oraz jazgot grzechotek. Tłum rozpoczął celebrację. Chorzy i kaleki, odpychani do
tej pory przez ciżbę, ponowili swe wysiłki, by przedostać się w pobliże posągu i
otrzymać tam błogosławieństwo bogini.
Na pobliskim podium, odseparowani od tłumu przez szeroki kordon uzbrojonych
strażników, przyglądali się temu wszystkiemu dygnitarze. Siedzieli na krzesłach z
wysokimi oparciami i kręcąc się we wszystkie strony, rozmawiali między sobą. Gościem
honorowym — człowiekiem, który zapłacił za ten ogromny posąg — był przysadzisty,
łysiejący Hung Mao o nazwisku May Feng. Jego firma, EduCol, skorzystała na tym, że
GenSyn zwolnił część swoich patentów na produkty żywnościowe, i rozwijając jeden z
nich, w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy znacznie zwiększyła produkcję żywności w
Mieście Europa, zyskując tym samym uznanie tak Tanga, jak i ludności. Po latach coraz
ściślejszego racjonowania oraz rosnącego niezadowolenia zmieniło to trend i przyniosło
nową stabilizację na niższych poziomach. Większość ludzi zgromadzonych na
promenadzie i celebrujących właśnie hojność Edu-Colu nie wiedziała jednak, jak ubogi w
składniki żywieniowe był ten nowy produkt. Nikt nie znał także wysokości zysku
osiąganego na nowym substytucie soi przez tę firmę, która — mimo że proces produkcji
kosztował zaledwie jedną szóstą tego, co musieli płacić do tej pory — sprzedawała
gotowy produkt za w przybliżeniu taką samą cenę.
Po prawicy May Fenga siedział wielki, trochę korpulentny Han o nazwisku K'ang A-yin,
przywódca lokalnego gangu
działającego w tej oraz sąsiednich strefach pod protekcją Triady Kuei Chuan. Za
K'angiem stało dwóch jego ludzi, a ich oczy czujnie i z niepokojem śledziły ogromny
tłum. Sam K'ang przyglądał się z uwagą handlarzowi, notując sobie w pamięci modny
krój jego jedwabnego pau oraz brak pierścieni na palcach. Po chwili odwrócił głowę i
splótł dłonie na brzuchu. On przynajmniej wiedział, jak duży był zysk EduColu. Jeśli
docierające do niego raporty mówiły prawdę, było to ponad pięć razy więcej niż
poprzednio. I niewątpliwie przydałaby mu się część tych pieniędzy na kupno większej
liczby ludzi i sfinansowanie kilku planów. Ale May Feng jeszcze z niczego nie zdawał
sobie sprawy. Z jego punktu widzenia K'ang był po prostu kolejnym biznesmenem.
Człowiekiem, z którym musiał na tych poziomach robić interesy.
K'ang uśmiechnął się i poprzez ramię May Fenga spojrzał na swojego przyjaciela,
lokalnego Wei, komendanta Służby Bezpieczeństwa, który stał po drugiej stronie
podium.
— No cóż, kapitanie Frankę. Sądzę, że już najwyższy czas...
Frankę skinął głową, odwrócił się i wydał polecenie stojącemu niżej porucznikowi.
Chwilę później wielka kurtyna, którą przeciągnięto w poprzek promenady za wieżą
dzwonu, drgnęła i zaczęła się rozsuwać. Z odkrytego w ten sposób tunelu na promenadę
wytoczyła się procesja wózków wyładowanych całą gamą najnowszych produktów
EduColu i skierowała się w stronę czekającego tłumu.
W tym samym momencie wysoki, brodaty Hung Mao stojący na balkonie na drugim
krańcu promenady, jakieś dwa li od podium z dygnitarzami, opuścił lornetkę i dał ręką
znak. Grupa skupionych wokół niego mężczyzn oraz kobiet odwróciła się i ruszyła po
schodach w dół, mieszając się z tłumem.
Mach obserwował jeszcze przez chwilę, jak przesuwają się między ludźmi, wręczając im
ulotki i wykrzykując stare slogany wyrażające odwieczne niezadowolenie. Widział, że w
miarę jak jego ludzie przesuwali się do przodu, ci, którzy przeczytali ulotki, rozgniewani
podawali je swoim sąsiadom i zaczynali krzyczeć.
Uśmiechnął się i wyszedł na korytarz. Stojący tam dwaj strażnicy wpatrywali się w
ekrany służby publicznej.
48
49
—
Lepiej będzie, jeśli zejdziecie na dół — powiedział, po
kazując im swoją plakietkę identyfikacyjną. — Wygląda na
to, że będą kłopoty.
Spojrzeli na jego plakietkę, skinęli głowami i minąwszy go, wybiegli szybko na
promenadę, skąd dochodził rosnący z każdą chwilą ryk rozwścieczonego tłumu.
Mach spojrzał na ekran. Li Yuan przemawiał do obywateli, zapowiadając powstanie
komitetu mającego zbadać możliwość wprowadzenia zmian do Edyktu Kontroli
Technologii i ponownego otwarcia Izby Reprezentantów. Mach zbliżył się do ekranu,
splunął w twarz młodego Tanga, po czym wyciągnął pistolet i podążył śladem dwóch
strażników.
Na podium zaniepokojony May Feng zerwał się z miejsca. Hałas dochodzący z drugiego
końca promenady wzrastał, zagłuszając już nawet wybuchy petard oraz sztucznych ogni.
Ludzie stojący z przodu odwracali głowy, wiedząc już, że z tyłu coś się dzieje.
—
Co się dzieje, Shih K'ang? — zapytał, dotykając ner
wowo palcami torebki wiszącej mu na pasku.
K'ang zmarszczył czoło, próbując ukryć niepokój.
—
Nie jestem pewny. Ja...
Jego słowa zagłuszył szorstki, oskarżający głos dochodzący z głośników pokładowego
centrum komunikacyjnego.
—
Śmierć wszystkim wyzyskiwaczom i złodziejskim ban
dytom z Pierwszego Poziomu! Śmierć tym wszystkim, którzy
wykradają ryż z ust naszych dzieci! Śmierć tym wszystkim,
którzy tuczą się na nieszczęściu i biedzie innych! Śmierć...
Litania złorzeczeń i przekleństw ciągnęła się dalej, pełna fanatyzmu, nie kończąca się,
doprowadzająca wzniecone już namiętności do szaleństwa. Zmieniała strach w nagłą,
ślepą panikę, która rozprzestrzeniała się wśród tłumu jak pożar buszu. K'ang widział, jak
rzedniejąca linia zielonych uniformów pęka i ludzka ciżba zaczyna wylewać się w stronę
podium oraz gigantycznego posągu. Nie myśląc wiele, odwrócił się i wraz ze swymi
ludźmi, którzy strzegli jego pleców, zeskoczył z platformy i ruszył biegiem w stronę
bezpiecznego tunelu. Nie zrobił tego ani trochę za wcześnie, jako że pierwsze szeregi
ludzi, popychane przez masę ciał cisnących na nie z tyłu, przerwały ostatecznie kordon i
runęły ku podium, zwalając jego podpory.
50
May Feng przez chwilę usiłował utrzymać równowagę, po czym z ustami ułożonymi w
kształt litery „O" runął w dół i zniknął pod nogami ogarniętego paniką tłumu. Ogromną
przestrzeń nad promenadą wypełniał teraz przeciągły ryk przypominający głos wichru
wiejącego od północy. Wielki posąg, jakby poddając się uderzeniom wiatru, zadrżał, po
czym powoli i bezgłośnie runął w dół, miażdżąc pod sobą więcej niż dwa tuziny ludzi.
Chaos panował wszędzie. Z tyłu promenady dochodziły odgłosy niewielkich eksplozji i
trzask pękającego lodu. A nad tym wszystkim dominował głos wykrzykujący swą litanię
śmierci.
* * *
Nie licząc właściciela sklepiku, było ich trzech. Becker stał w tyle rozdzielonego
przepierzeniem pomieszczenia i przeglądał półki z wideoksiążkami z drugiej ręki, które
zakrywały ściany. Haller rozsiadł się wygodnie na krześle i wpatrzony w wiszący nad
jego głową ekran Facu, wyciskał leniwie z tubki pastę białkową o smaku krewetek.
Odwrócony plecami do wejścia Lehmann rozmawiał z właścicielem.
— Nie musisz się niczego obawiać — mówił. — Kiedy wszystko się zacznie, stań po
prostu za ladą. I pamiętaj, nikt cię nie skrzywdzi. Gwarantuję to.
Pai Mei, wyglądający na twardego mężczyznę o wąskiej twarzy, zawahał się. K'ang A-
yin był draniem, ale kto mógł wiedzieć, jaki był ten nowy? Gdyby jednak albinosowi się
nie udało, K'ang mógłby pomyśleć, że to wszystko było pomysłem Pai Mei. Wzdrygnął
się, po czym niechętnie skinął głową. Znalazł się w sytuacji, z której nie było żadnego
dobrego wyjścia.
Dokładnie w tym samym momencie postrzępiona kurtyna została odsunięta w bok i do
środka weszło dwóch mężczyzn. Pierwszy z nich był wysoki, znacznie już otłuszczony, a
drugi niższy, gibki, ale wyglądający bardziej niebezpiecznie. Miał nagie, potężnie
umięśnione ramiona, a jego gładko ogoloną głowę pokrywał zawiły wzór czerwonych i
zielonych kresek, świadczący o tym, że był chan shih, wojownikiem. Obaj należeli do
ludzi K'anga.
51
Tłuścioch przystanął i rozejrzał się dookoła. Następnie, rzuciwszy Pai Mei kwaśnie
spojrzenie, dotknął ramienia chan shih.
—
Usuń ich. Chcę prozmawiać z Shih Pai prywatnie.
Niższy mężczyzna poklepał bark Hallera, wskazując mu,
że powinien natychmiast wyjść. Haller uśmiechnął się przepraszająco, wstał i ruszył do
wyjścia. Becker odwrócił się, zobaczył, jak wygląda sytuacja, po czym wsunąwszy na
miejsce taśmę, którą oglądał, pospieszył śladem Hallera. Pozostał tylko Lehmann, wciąż
odwrócony plecami do przybyszów.
—
Ty — powiedział grubas, stając tuż za nim. — Wyno
cha! Mam interes do Shih Pai.
Lehmann odwrócił się w ich stronę. Teraz, kiedy w środku pozostał tylko on, chan shih
wyraźnie się rozluźnił. Rozglądał się spokojnie po sklepiku i na moment jego uwaga
uległa dekoncentracji. W tym samym czasie grubas przyglądał się z ciekawością i lekkim
zdziwieniem Lehmannowi, jakby oczekując, że tamten powinien wiedzieć, kim on jest.
On także na chwilę zapomniał o czujności.
I wtedy Lehmann uderzył. Błyskawicznym kopnięciem w podbródek powalił chan shih,
po czym zwrócił się ku grubasowi. Ogarnięty paniką, człowiek K'anga zanurzył rękę w
kieszeni, usiłując wyszarpnąć z niej pistolet. Kiedy w końcu udało mu się to zrobić i
skierować lufę w stronę Lehmanna, ten wybił mu broń z dłoni uderzeniem w dół, łamiąc
równocześnie jego nadgarstek. Następny cios posłał oszołomionego mężczyznę na
podłogę. Lehmann stanął nad nim i podniósł do góry pięść. Czekał, gotowy uderzyć,
gdyby tamten spróbował się podnieść.
Haller i Becker stali w progu i uśmiechali się szeroko. Widzieli już wiele razy, jak działał
Lehmann. Becker spojrzał na Pai Mei i wybuchnął śmiechem. Właściciel sklepiku był
blady jak ściana i wpatrywał się z osłupieniem w albinosa.
—
Myślałem, że wszyscy trzej... — zaczął Pai Mei i nie
dokończył zdania.
Becker wszedł do środka, przyklęknął obok chan shih i dotknął jego szyi, szukając pulsu.
Nie wyczuł jednak niczego. Niski mężczyzna nie żył.
—
Szkoda —powiedział Becker z udawanym smutkiem. —
Chciałbym zobaczyć wyraz jego twarzy, gdy zacznę podrzynać
mu gardło.
52
Haller podszedł do niego i roześmiał się, usłyszawszy ten komentarz, ale Lehmann nawet
nie drgnął. Stał nad swoją rzężącą ofiarą, idealnie nieruchomy i skoncentrowany.
— Widzisz, o to właśnie chodzi — zaczął Becker, patrząc na właściciela sklepiku i
wyciągając zza pazuchy wielki, ostry jak brzytwa nóż. — Oni nigdy nie spodziewają się
kłopotów ze strony pojedynczego człowieka. Tak właśnie myślą. A w chwili, kiedy nie
spodziewają się kłopotów, są najsłabsi. — Znowu się uśmiechnął i spojrzał w stronę
Lehmanna, jakby chciał powiedzieć: „Prawda, Shih Lehmann?" Albinos jednak
zignorował go. Becker opuścił głowę, wzruszył ramionami, po czym wziął się do pracy.
Jego nóż zagłębił się w szyi trupa, a na nie zamiecioną podłogę trysnęła krew.
Pai Mei odwrócił głowę, czując, że zbiera mu się na wymioty.
Jego wzrok padł na Lehmanna, który przykucnął i mówił coś do tłustego mężczyzny.
Człowiek K'anga wydawał chrapliwe, urywane odgłosy, jakby miał uszkodzoną krtań, ale
bardzo uważnie słuchał tego, co na rozkaz albinosa miał powtórzyć swojemu szefowi. W
pewnej chwili roześmiał się, jakby usłyszał zabawny nonsens, i odwrócił głowę, ale
Lehmann chwycił jego podbródek swoją wysmukłą, białą dłonią i szarpnął brutalnie,
zmuszając rannego, by spojrzał mu w twarz. Grubas zamknął natychmiast usta, a w jego
oczach znowu pojawił się strach.
Becker skończył swoje odrażające zajęcie. Zawinął głowę w ręcznik i wsadził ją do
torby. Stojący przy wejściu Haller skupił swoją uwagę na ekranie Facu. Dziennikarze
spekulowali właśnie na temat mającego się odbyć następnego dnia posiedzenia Rady
Siedmiu i tego, co może ono przynieść mieszkańcom Chung Kuo.
—
Tam na górze dzieją się wielkie rzeczy — powiedział w końcu. Spojrzał na
Beckera i ignorując kałużę krwi, która uformowała się wokół jego stóp, dodał: —
Nadchodzą wielkie zmiany.
—
Tak na górze, jak i na dole — wtrącił Lehmann i podniósł tłustego mężczyznę na
nogi. Następnie wziął od Beckera torbę i wcisnął ją w zdrową rękę swej ofiary.
Przyglądający się temu dwaj mężczyźni wybuchnęli śmie-
53
chem, rozbawieni przerażeniem widocznym na twarzy grubasa. Ale Lehmann nawet się
nie uśmiechnął. Lehmann nigdy się nie uśmiechał.
* * *
Szef tongu, K'ang A-yin, usiadł w swoim fotelu, przesunął grzbietem dłoni po wargach i
popatrzył na ośmiu mężczyzn zebranych w pokoju. Rozruchy w Zwickau wstrząsnęły
nim i wzbudziły jego gniew, ale te ostatnie wieści były kroplą, która przelała czarę. K'ang
trząsł się z wściekłości. Tylko najwyższym wysiłkiem powstrzymywał się od krzyku.
—
No dobrze. Co się, do cholery, dzieje?! Kim, kurwa, jest
ten Hung Maol
Jego ludzie odpowiedzieli mu pełnym zakłopotania milczeniem. Po chwili jeden z nich
— Souczek, jego zastępca — odezwał się z wahaniem:
—
Nie wiemy. Wysłałem człowieka do Pai Meia. Potwier
dził tylko to, co powiedział Feng Wo. Blady Hung Mao zabił
chan shih. Pozostali odcięli mu głowę. Nie wiemy dlaczego.
—
I nikt nie zna tego skurwysyna? Souczek wzruszył ramionami.
—
Chcesz, abym popytał?
Zamyślony K'ang spojrzał w bok i pokręcił przecząco
głową.
—
Nie. Mam lepszy pomysł. Chao, Kant... Macie się do
wiedzieć, gdzie on mieszka, i rąbnąć go. Kiedy skurwiel będzie
spał. Chcę, aby był trupem. On i jego dwaj wspólnicy. I chcę
zobaczyć ich głowy. Tu, na moim biurku, jutro rano.
Souczek chciał coś powiedzieć, może nalegać, aby to jemu wyznaczono zadanie zabicia
Hung Mao, ale K'ang przerwał mu gestem ręki.
—
Nie, Jirzi. Nie tym razem. Ty pójdziesz do Wąsacza Lu
i dowiesz się wszystkiego, co tylko będziesz mógł, o tym, co
stało się wcześniej. Jeśli Yu znowu się uaktywniło, wszyscy
jesteśmy zagrożeni. A jeśli to jest coś innego, chcę to wiedzieć.
Rozumiesz?
Souczek skinął głową.
K'ang wstał i popatrzył dookoła. Teraz, kiedy przejął inicjatywę, rozluźnił się i uspokoił.
— To dobrze. A zatem do roboty. Rozwalimy tych pierdolców, co? A potem znowu
będziemy zarabiać pieniądze.
* * *
Kiedy dwie godziny później przyszli, Lehmann ich oczekiwał. Łóżko Hallera było puste,
a on sam siedział w oddalonej o pięćdziesiąt eh'i publicznej toalecie. Łóżko Beckera było
zajęte, ale przez kukłę, a sam Becker z pistoletem w dłoni przykucnął za przepierzeniem.
Lehmann, przykryty cienkim kocem, z maską przeciwgazową na twarzy, leżał na swoim
łóżku i czekał. Także był uzbrojony.
Na najniższych poziomach nie montowano zamków, tak więc człowiek K'anga bez
większego trudu odsunął trochę drzwi i wrzucił do środka granat gazowy. Ładunek
eksplodował z głuchym trzaskiem, po którym dał się słyszeć syk uchodzącego gazu.
Lehmann liczył w myślach sekundy, wiedząc, że będą chcieli być pewni, zanim wejdą do
środka. Kiedy doliczył do trzydziestu, drzwi odsunęły się na bok i do pokoju wkroczyło
dwóch mężczyzn z pistoletami maszynowymi w rękach. Trzeci czekał na zewnątrz.
Nie dał im żadnej szansy. Wysunąwszy lufę granatnika spod koca, nacisnął spust i
patrzył, jak wybucha ściana. Po obu mężczyznach nie zostało ani śladu. Ściana, podłoga i
ludzie zniknęli. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą było wyjście na korytarz, ziała
ogromna dziura, przez którą widać było niższy poziom i iskrzące, poprzerywane
przewody. Z dołu dochodziły krzyki przerażonych ludzi, a powietrze wypełnił słodki
swąd rozgrzanego do wysokiej temperatury plastyku, silniejszy nawet od zapachu gazu.
W głębi korytarza rozległy się dwa strzały. Haller wykonał swoje zadanie. Pojawił się
chwilę później i poprzez dziurę zajrzał do pokoju.
—
Ale bałagan — powiedział i mimo że miał na twarzy maskę przeciwgazową,
widać było, jak radośnie szczerzy zęby. — Może teraz K'ang będzie chciał porozmawiać.
—
Zobaczymy — odparł Lehmann, który usiadł i owijał kocem swoją wielką broń.
— W każdym razie będzie teraz wiedział, że nie jesteśmy łatwym celem. W przyszłości
będzie ostrożniejszy.
54
55
— To dobrze — odpowiedział Haller, wsuwając swój pistolet do zawieszonej pod pachą
kabury. — Na mój gust to było zbyt łatwe.
Lehmann nie odpowiedział. Popatrzył tylko na Hallera i pokręcił głową. Muszą się
jeszcze dużo nauczyć.
* * *
Szybujący wysoko nad lasem sokół patrzył na sylwetki konnych migające wśród drzew.
Prowadząca grupa zatrzymała się właśnie na małej polance, by dać odetchnąć swym
wierzchowcom. Jeźdźcy, przesłoniwszy dłońmi oczy, wpatrywali się z natężeniem w
niebo. Nieco dalej, częściowo ukryta przez leśne poszycie, czekała druga grupa. Mimo że
ci byli mniejsi i liczniejsi, ptak instynktownie wiedział, że to też muszą być ludzie;
wiedział, że są pieszo.
Krążył cierpliwie, a jego bystre oczy wypatrywały jakiegoś nagłego, charakterystycznego
poruszenia, które zdradziłoby mu miejsce, gdzie znajduje się jego ofiara. Przez jakiś czas
nic się nie działo, po czym kiedy wiatr zmienił kierunek, rozległ się trzepot skrzydeł
perliczki, która wyleciała ze swej kryjówki.
Sokół wydał przenikliwy krzyk i runął w dół, w kierunku swego łupu. Przez jakiś czas
wydawało się, że drugi ptak zdoła umknąć i dotrzeć do nowej kryjówki, ale sokół był
szybszy i po chwili uderzył, a towarzyszący temu głuchy, przyprawiający o mdłości
odgłos dotarł do uszu czekających na dole ludzi, którzy odpowiedzieli tryumfalnymi
okrzykami.
Trzej mężczyźni na polance pochylili się, obserwując sokoła, który rozłożył szeroko
skrzydła, by zmniejszyć szybkość, z jaką spadał. Trzymając perliczkę w swych mocno
zaciśniętych szponach, wylądował wśród drzew na prawo od nich.
Tsu Ma poklepał pieszczotliwie szyję swego konia i popatrzył na pozostałych T'angów.
—
A więc, moi kuzyni, co o tym myślicie?
Wu Shih oparł ostrożnie rękę na łęku swego siodła, odwrócił głowę i lekko ją pochylił.
Rozmawiali o swym kuzynie Wang Sau-leyanie, Tangu Afryki.
—
Nie ufam mu — powiedział. — Przez te ostatnie sześć miesięcy był zbyt
spokojny. Zbyt cholernie uprzejmy.
—
On coś knuje — dodał Li Yuan, prostując się w sio-
56
dle. — To musi być coś bardzo głęboko zakamuflowanego. Coś, czego nie widzimy. Wu
Shih skinął głową.
—
Zgadzam się. W tych trudnych czasach nie jestem już
prawie niczego pewny, ale co do tego nie mam żadnych
wątpliwości... Wang Sau-leayn nie zmienił swej natury w ciągu
tych kilku miesięcy. Ciągle jest tym samym podstępnym,
małym, gównożernym insektem, którym był zawsze.
Tsu Ma odwrócił od nich wzrok i przyjrzał się sokolnikowi, który biegł w kierunku
miejsca, gdzie jego podopieczny wylądował ze swoją zdobyczą. W wyciągniętej ręce
trzymał przynętę i gotował się do odciągnięcia sokoła od perliczki.
—
Myślę, że macie rację — odezwał się w końcu Tang Azji Zachodniej, zwracając
się znowu w stronę Wu Shiha. — Ale co to jest dokładnie... No cóż, wszystko to jest
bardzo dziwne. Moi ludzie w jego otoczeniu nic nie słyszeli. Albo prawie nic...
—
Prawie nic? — Wu Shih spojrzał na niego z uwagą.
—
Tyle tylko, że w jego życiu pojawiła się jakaś kobieta. A przynajmniej tak się
wydaje. Hung Mao. Przemyca ją do pałacu. Późno w nocy, kiedy wydaje mu się, że nikt
tego nie zauważy. Mówiono mi, że nawet ją odwiedza.
Li Yuan odwrócił głowę.
—
Jakie to dziwne. Nigdy bym o tym nie pomyślał. Hung
Mao... I myślisz, że to poważna sprawa?
Tsu Ma wzruszył ramionami.
—
Może to nic, a może to jest właśnie przyczyna, dla której nasz kuzyn tak dobrze
się ostatnio zachowywał. Może był roztargniony.
—
Chcesz powiedzieć, że jest zakochany? — Wu Shih ryknął śmiechem. —
Jedynym, co ten niewdzięcznik kiedykolwiek pokocha, jest jego własne odbicie w
lustrze. Miłość! — Pokręcił głową, pochylił się i poklepał bok swego konia. — Nie... Ten
okrągłolicy drań coś kombinuje. Gwarantuję to wam!
—
Chieh Hsia...
Na skraju polanki stał służący z pochyloną głową.
—
O co chodzi, Cheng Yi?
Wezwany przez Tsu Ma człowiek podszedł bliżej, zgiął się w głębokim ukłonie, ujął
stopę swego Tanga i zanim padł na kolana obok konia, pocałował ją.
57
—
Nadeszły wieści, Chieh Hsia. W Mieście Europa doszło do rozruchów. Zginęło
wiele ludzi...
—
Rozruchy... — Li Yuan ostrym szarpnięciem zmusił swego konia, by podszedł do
nich. — Co się stało, na bogów?
Służący pochylił głowę jeszcze niżej i odpowiedział mu, jakby odpowiadał własnemu
T'angowi:
—
Wszystko zaczęło się w Hsienie Zwickau, Chieh Hsia, w czasie uroczystości
odsłonięcia nowego posągu, i szybko rozszerzyło się na sąsiednie strefy.
—
Dużo ludzi zginęło?
—
Właśnie, Chieh Hsia. Bardzo dużo. Niektórzy mówią o dziesiątkach tysięcy.
Między nimi był fundator posągu, kupiec May Feng.
Li Yuan popatrzył z niepokojem na Tsu Ma. May Feng miał odegrać znaczącą rolę w ich
nowej pokojowej polityce. Był członkiem komitetu zawiązanego dla przedyskutowania
proponowanych zmian w Edykcie oraz warunków ponownego otwarcia Izby
Reprezentantów. Co więcej, reprezentował całą klasę —potężnych kupców z Pierwszego
Poziomu —którą udało się ponownie pozyskać dla Siedmiu i ich sprawy. A teraz nie żył.
Poważnie już zaniepokojony, Li Yuan pochylił się w stronę służącego.
—
Co się stało? Jak on zginął?
Mężczyzna przełknął ślinę i odpowiedział:
—
Nie jest jeszcze jasne, jak zginął, Chieh Hsia. Wiemy
tylko, że krótko po stłumieniu rozruchów jego ciało zostało
dostarczone wdowie. Podobno został rozcięty, jego brzuch
wypchano nieczystościami jak worek i ponownie zaszyto.
Li Yuan wzdrygnął się z odrazy i wyprostował w siodle.
—
Czy wiemy, kto jest za to wszystko odpowiedzialny?
—
Jest jeszcze za wcześnie, aby wiedzieć to na pewno, Chieh Hsia. Pierwsze
pogłoski przypisywały to Yu, ale generał Re-inhardt wierzy, że to robota Hung Mun.
To był już drugi wstrząs dla Li Yuana. Hung Mun —Triady albo Tajne Stowarzyszenia
— trzymały się do tej pory z dala od wszystkiego. Ale coś się najwyraźniej zmieniło.
Jeśli to było ich dzieło...
—
Muszę wracać — oświadczył, zawracając konia. Następ
nie popatrzył na Tsu Ma oraz Wu Shiha i dodał: — Jeśli za
tym wszystkim stoją Hung Mun, muszę działać.
58
—
Nie, Yuanie — powiedział Tsu Ma, kładąc mu rękę na
ramieniu. — Odradzałbym ci zbyt pochopne działanie. Po
staraj się oczywiście jakoś uspokoić sprawy tam na dole, ale
poważnie się zastanów, zanim wystąpisz przeciw bractwom.
Plan twojego ojca, na przykład...
—
Myślisz o tym, by się im okupić? — Li Yuan pokręcił głową. — Nie, Tsu Ma. W
moim własnym Mieście nie będę się im kłaniał!
—
Wcale cię o to nie proszę, kuzynie. Postępuj zgodnie z planem twojego ojca.
Zaoferuj im pieniądze, pomoc, trochę władzy, a jednocześnie osłabiaj ich pozycje.
Li Yuan zmrużył oczy.
—
Co masz na myśli?
—
Nowy oddział. Shen t'se Karra...
Li Yuan opuścił wzrok i uśmiechnął się.
—
Wiesz o tym?
Tsu Ma skinął głową.
—
Sprawy mojego kuzyna są moimi sprawami. Skąd mógł
bym wiedzieć, jak mu pomóc, gdybym nie znał jego potrzeb
i planów?
Li Yuan odwrócił się i spojrzał na starszego mężczyznę.
—
A ty, Wu Shih?
T'ang Ameryki wzruszył ramionami.
—
Przyjmuję, że masz jakiś oddział specjalny. To dobrze.
W takim razie użyj go. Zrób, jak radzi ci nasz dobry kuzyn,
Tsu Ma. Zagraj podwójną grę. Zyskaj na czasie. To czasu
bowiem teraz potrzebujemy, a nie kolejnej wojny. Jeszcze nie
teraz.
Tsu Ma przytaknął.
—
Wu Shih ma rację, Yuanie. Wojna z bractwami bardzo by nas teraz osłabiła. A
kto by na tym zyskał?
—
Wang Sau-leyan.
—
Właśnie. A więc nie daj się wciągnąć w żadną bezowocną
awanturę. — Tsu Ma uśmiechnął się ponuro i dodał: — Och,
nadejdzie taki czas, i to zupełnie niedługo, kiedy będziemy
musieli zabrać się do Hung Mun. Ale niech to będzie tak,
że to my wybierzemy ten moment, dobrze? Przygotujmy się
do tego.
—
Poza tym — wtrącił Wu Shih, podjechawszy do Li
Yuana z drugiej strony — mamy już wystarczająco dużo
59
problemów, prawda? Yu, Młodzi Synowie... Po co dodawać do tej listy coś nowego?
Li Yuan milczał przez chwilę, starając się uspokoić, po czym
ujął ramię Wu Shiha.
—
Dziękuję ci, kuzynie. I tobie też, Tsu Ma. Ale teraz
musimy już wracać. Jest jeszcze wiele do zrobienia. Poza tym
przyglądanie się sokołowi sprawiło, że nabrałem ochoty na
inny sport. Tsu Ma spojrzał na niego i roześmiał się.
—
Po raz pierwszy nie mam pojęcia, o czym mówisz,
Yuanie, ale zostawmy to. Masz rację. Jest wiele do zrobienia.
Jednak niezależnie od wszystkiego, powinniśmy się częściej
spotykać, zgadzacie się? Tylko nasza trójka.
—
Niech tak będzie — powiedział Wu Shih i skinął stanow
czo głową. — Będziemy jak trzej bracia w ogrodzie brzos
kwiniowym, dobrze?
Li Yuan, przyglądając się tym dwóm starszym od siebie mężczyznom, poczuł, że
mroczny niepokój, który czuł w duszy, opada nieco. Tak będzie. Tak musi być od tej
pory. Trójka, pomyślał, próbując po raz pierwszy w myślach nowe określenie i
stwierdzając, że zabrzmiało krzepiąco. Tak, będziemy Trójką.
Nagły łopot skrzydeł wyrwał go z zamyślenia. Za jego plecami, na drugim końcu
polanki, sokół wzniósł się na chwilę w powietrze, po czym — ignorując przynętę —
znowu osiadł na swojej zdobyczy.
ROZDZIAŁ 2
W świecie poziomów
Jelka odwróciła się od komputerowego notatnika leżącego na krześle obok niej,
wyciągnęła się na słonecznym łożu i przeniósłszy wzrok ponad szerokim pasmem jasno
oświetlonych kafelków, spojrzała na swoje dwie szkolne przyjaciółki pluskające się
radośnie w basenie. Przez chwilę przyglądała się bezmyślnie ich błazeństwom,
rozkoszując się równocześnie ciepłem przenikającym jej skórę oraz subtelnym zapachem
jaśminu i sosny dochodzącym z pobliskiego skalnego ogrodu. Następnie, otrząsnąwszy
się nieznacznie, powróciła do sprawy, którą rozważała przedtem.
Poprzedniego dnia ukończyła szkołę: skończyło się jej dzieciństwo, dwanaście lat
przygotowań do dorosłego życia. Jeszcze tego wieczoru czekała ją ciężka próba w
postaci balu absolwentów, a potem reszta jej życia — pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt
lat, które trzeba będzie czymś wypełnić.
Ale czym?
Odwróciła się na plecy i leżała tak, usiłując wczuć się w swoją sytuację. Sytuację
siedemnastolatki, młodej kobiety, z przyszłością, która stała przed nią otworem.
Wyciągnęła nogi, poruszyła palcami u stóp i zaczęła naprężać mięśnie ud i podudzi,
jakby przygotowując się do ćwiczeń, po czym znowu się rozluźniła. Córka marszałka...
tak ją widziano. Jakby nie miała żadnej własnej tożsamości.
Potrząsnęła głową z irytacją i przekręciła się na brzuch. Córka marszałka... Gdyby była
jego synem, jej przyszłość byłaby już od dawna określona. Szkoła kadetów, szlify
oficerskie i służba. Pięćdziesiąt lat służby: unikanie kul zabójców i pełnienie ważnych
funkcji; łapanie morderców i zaspokajanie
61
zachcianek jakichś starych ministrów; wykrywanie skandali korupcyjnych na Pierwszym
Poziomie i zaprowadzanie porządku po rozruchach pod Siecią. Takie było życie jej ojca i
nie był to wcale najgorszy sposób na wypełnienie swego czasu. Ale jej chodziło o coś
jeszcze. Chciała mieć możliwość decydowania o swej przyszłości. Jako syn marszałka
nie miałaby wpływu na swój los.
Nie znaczy to, że bycie córką dużo tu zmieniało. Gdyby nie dwulicowość Hansa Eberta
— zdrada Tanga i zabójstwo własnego ojca — byłaby już mężatką, a jej przyszłość także
byłaby całkowicie ustalona. I nie miałaby żadnego wyjścia, może oprócz samobójstwa.
Wzdrygnęła się, wspominając swoją awersję do młodego majora. To było coś, czego jej
przyjaciółki nie potrafiły zrozumieć. Gdy o tym wspominała, na ich twarzach pojawiał
się wyraz niedowierzania. Hans Ebert... przecież on był marzeniem każdej dziewczyny.
Książę pośród mężczyzn. Roześmiała się gorzko, wspominając, jak często słyszała to
określenie. Co więcej, jako żona dziedzica najbogatszego koncernu w Chung Kuo mogła
się spodziewać, że jej życie upłynie na bezczynności i w bajkowym luksusie. Tak, ale
Hans Ebert był także okrutny, arogancki i podstępny. Przymknęła oczy na wspomnienie
cierpienia jej ojca, kiedy Hans został w końcu zdemaskowany. Cierpienia połączonego z
żalem po śmierci brata i szwagierki oraz najstarszego przyjaciela, Klausa Eberta. Ona
także czuła podobny żal, ale i ulgę, że Hans zniknął z jej życia. To było tak, jakby z jej
piersi zdjęto ogromny głaz.
Westchnęła i potrząsnęła głową. Może właśnie dlatego tak ważne było dla niej teraz to,
by wszystko zrobić właściwie, by upewnić się, że od tej pory jej życie będzie
rzeczywiście jej życiem. Wydawało się to dosyć proste, ale istniała jedna drobna
komplikacja. Była kobietą. Dla jej przyjaciółek nie stanowiło to najwyraźniej żadnego
problemu. Tylko pięć z sześćdziesięciu dziewcząt na jej roku nie było jeszcze
zaręczonych, a trzy z nich właśnie bardzo intensywnie starały się o mężów. Osiem było
już mężatkami, a dwie — jedną z nich była jej najbliższa przyjaciółka, Yi Pang-chou —
obdarowały już swoich małżonków dziećmi. Tylko sześć dziewcząt z całego roku
wybierało się do Oksfordu i w żadnym wypadku nie
62
chodziło o zaspokojenie ich własnych potrzeb intelektualnych, a raczej o to, by mogły
być idealnymi partnerami swoich wysoko postawionych mężów.
Ale tak to właśnie było w tym obrzydliwym świecie poziomów. Być inteligentną, zdolną,
młodą kobietą — to było nie do pomyślenia! Kobieta mogła być wołem roboczym,
kurwą, ozdobą...
—
Jelka?
Po chwili wahania odwróciła się i uniosła leniwie głowę, jakby budząc się z drzemki.
—
Cześć... O co chodzi?
Anna przykucnęła obok niej, wycierając włosy ręcznikiem. Za nią widać było krępą
sylwetkę Yi Pang-chou. Uśmiechała się szeroko, a na jej policzkach widniał lekki
rumieniec.
—
Powinnaś się do nas przyłączyć, Mu-Lan. Co robiłaś?
Uśmiechnęła się, słysząc swoje przezwisko, po czym usiadła
i przeciągnęła się, świadoma tego, że jej przyjaciółki przyglądają się jej z uwagą.
—
Rozmyślałam. I robiłam listę.
—
Robiłaś listę? — Anna wy buchnęła śmiechem. — Listę
czego? Mężczyzn, których chciałabyś poślubić? Po co? Mogłabyś
mieć każdego, kogo zechcesz, Jelka, i wiesz o tym bardzo dobrze.
Jelka wzruszyła ramionami.
—
Być może. Ale to nie taka lista. Notowałam moje plany na przyszłość.
—
Notowałam moje plany na przyszłość — Yi Pang powtórzyła jej słowa i
zachichotała.
Rozbawiona Jelka także się uśmiechnęła.
—
Wiem, jak to brzmi, ale popatrzcie. — Przysunęła swój
komputerowy notatnik do Anny. — Śmiało. Popatrzcie i po
wiedzcie mi, co o tym myślicie.
Anna wpatrywała się przez moment w ekran, po czym odwróciła się i podała notatnik Yi
Pang-chou.
—
Nie rozumiem, o co ci chodzi — powiedziała, spo
glądając na Jelkę z lekkim zdziwieniem. — Po co tyle wysiłku.
Dlaczego po prostu nie rozkoszować się życiem? Weź sobie
bogatego męża. Przecież to wcale nie znaczy, że będziesz
siedziała w jego kieszeni. W obecnych czasach kobiety mają
znacznie więcej wolności.
Jelka odwróciła wzrok. Wolność! Jakby Anna mogła zro-
63
zumieć prawdziwe znaczenie tego słowa. Dla niej wolność była możliwością korzystania
z niezliczonych rozrywek: widziała to jako swobodę picia i zabawy aż do zapomnienia, a
także brania sobie młodych oficerów na kochanków. Jej wyobraźnia nie sięgała dalej.
Świat poziomów zupełnie jej wystarczał. Z drugiej strony, nie znała przecież żadnego
innego. Nie wiedziała, jak pięknie jest na zewnątrz.
Yi Pang-chou skończyła czytać listę i spojrzała ze zdumieniem na Jelkę.
—
Służba Bezpieczeństwa? Myślałam, że nie przyjmują tam kobiet.
—
Nie przyjmują. A przynajmniej nie przyjmowali do tej pory. Myślałam jednak o
złożeniu podania. W końcu jestem równie dobrze wykwalifikowana jak każdy kadet. I
potrafię walczyć. Dlaczego zatem nie spróbować? Chciałabym złożyć podanie o
przyjęcie mnie do służb pomocniczych, specjalizujących się w operaq'ach kosmicznych.
Anna przeczesała palcami swoje długie, ciemne włosy i roześmiała się.
—
Jesteś dziwna, Jelka. Wiesz o tym? Jeśli naprawdę chcesz spotkać młodych
oficerów, powinnać częściej bywać na przyjęciach. Nie musisz wstępować do służby!
—
A ty myślisz tylko o jednym, Anno Koslevic! — odpowiedziała jej ze śmiechem
Jelka, po czym znowu spoważniała. — Wiem, że trudno jest wam to zrozumieć, ale ja
chcę zrobić coś z moim życiem. Ja po prostu nie chcę... no cóż, nie chcę go zmarnować,
to wszystko.
—
Tak jak my, chcesz powiedzieć — rzekła Yi Pang-chou, siadając obok niej na
krawędzi słonecznego łoża.
—
Nie... nie chciałam, aby to tak zabrzmiało. Ja... — Roześmiała się ponownie, ale
tym razem jej śmiech był zabarwiony czymś na kształt desperacji. — Posłuchajcie, wiem,
że mogę z wami rozmawiać. Mogę mówić różne rzeczy bez obawy, że sprawię wam
przykrość. Teraz także, kiedy mówię, że chcę dla siebie czegoś więcej, niż mi się oferuje,
nie robię tego po to, byście myślały, że czuję się kimś lepszym od was. — Wzruszyła
ramionami. — Nie wiem. Może pragnę czegoś, czego po prostu nie mogę mieć, ale
dlaczego nie spróbować? — Popatrzyła na obie przyjaciółki. — Rozumiecie mnie?
—
Jasne — odpowiedziała Anna, kiwając głową. — To
64
proste. Chcesz być mężczyzną. Chcesz wyjść tam na zewnątrz i robić różne rzeczy.
Chcesz rozbijać czaszki i jeździć konno. Jak twój „były", Hans. Jelka pokręciła głową.
—
Nie. Ja tylko chcę być sobą. Ale dlaczego to ma być takie trudne? Dlaczego ma to
być dla mnie zakazane?
—
Ponieważ tak właśnie jest — odpowiedziała Yi Pang--chou, głaszcząc ją po dłoni.
— Jesteśmy my i oni. Kobiety i mężczyźni. Yin i yang. A ten świat należy do yang. —
Uśmiechnęła się smutno. — Nie walcz z tym, Mu-Lan. To tylko cię unieszczęśliwi.
Jelka opuściła wzrok. Być może. Ale nigdy nie zazna spokoju, jeśli nie spróbuje. Poza
tym zawsze był jeszcze Kin. On ją zrozumie.
Anna pochyliła się i położyła dłoń na kolanie Jelki.
—
Mniejsza z tym. Zapomnijmy teraz o tym. Już prawie szósta, a nasi partnerzy
przychodzą o ósmej, więc lepiej zacznijmy się przygotowywać.
—
Partnerzy? — Jelka uniosła głowę i popatrzyła ostro na swoją przyjaciółkę. —
Nie mówiłaś nic o żadnych partnerach!
—
Czyżby? — Anna roześmiała się niewinnie. — W takim razie musiało mi to
umknąć z pamięci. To zresztą nie jest zbyt ważne. Zabierajmy się do roboty. Pożyczę ci
jedną z moich chi pao... tę z niebieskiego i szarego jedwabiu z czarnymi lamówkami. A
potem zrobię ci makijaż. Może to odciągnie twoje myśli od tych nonsensów...
Jelka patrzyła przez jakiś czas to na jedną, to na drugą, po czym wybuchnęła śmiechem.
—
W porządku. Tylko ten jeden raz. Mam jednak nadzieję, że nic o mnie nie
mówiłyście. Nic, no cóż...
—
Nic prawdziwego? — Anna zrobiła poważną minę, będącą odbiciem wyrazu
twarzy Jelki, i wybuchnęła śmiechem. — Chodź. Przygotujmy się. Zanim przyjdą ci
wielcy, niezdarni yang — dodała, po czym pochyliła się i pocałowała Jelkę w czoło.
* * *
Główny budynek Akademii dla Młodych Kobiet w Bremie — ogromny yamen w starym,
północnym stylu — góro-
65
wał nad otwartą przestrzenią na szczycie strefy. Na wielkim tarasie wychodzącym na
jezioro było gorąco, a głośna muzyka zdawała się docierać wszędzie. W półmroku
panującym na parkiecie tanecznym kłębiła się ciżba dobrze ubranych ciał, powietrze było
przesycone słodkimi zapachami perfum, a pijackie śmiechy niosły się nad powierzchnią
wody.
Była już prawie północ i atmosfera na balu sięgała szczytu. Młode kobiety miały już za
sobą dni ciężkiej pracy, a przed sobą długie wakacje. Młodych mężczyzn — tak kadetów,
jak i świeżo mianowanych oficerów — upajała świadomość chwilowego oderwania się
od rygorów służby i obowiązków. To była noc zabawy, szaleństw i dzikich ekscesów.
Część z nich, popadłszy w pijackie oszołomienie, leżała już na korytarzach
prowadzących na taras, podczas gdy inni, porozpinawszy lub nawet porzuciwszy
marynarki swoich galowych mundurów, brykali półprzytomnie na obrzeżach tłumu,
pokrzykując wariacko. Większość znalazła sobie jednak partnerki i przytulała się teraz do
nich na środku skrytego w ciemnościach parkietu, poddając się falom ciężkiego,
pulsującego rytmu: chętne ofiary odwiecznych, nieodpartych instynktów.
Jelka stała pośród tego cisnącego się tłumu i bawiła się pustym kieliszkiem. Nareszcie
była sama i po raz pierwszy tego wieczoru zdała sobie sprawę z okropności tego
wszystkiego. Gorąco zapierało dech w piersiach, hałas był wręcz obezwładniający, a ze
wszystkich stron nieustannie napierały na nią ludzkie ciała: wielka fala ciał, męskich i
kobiecych, drgających i kołyszących się zgodnie ze starym rytmem wygrywanym przez
piszczałki i bębny.
Stała tam jeszcze przez chwilę, zastanawiając się, czy powinna poczekać na powrót
swego partnera, który poszedł do baru, po czym zawróciła i zaczęła się przepychać do
wyjścia. Patrzyła na twarze ludzi, których mijała, widziała ich nienaturalne podniecenie:
rozgorączkowane błyski w oczach, nagłe, nie kontrolowane zmiany wyrazu twarzy. Było
w tym coś dziwnego, a nawet przerażającego. Jakaś zupełnie pierwotna, pilna potrzeba
granicząca z histerią.
Na zewnątrz było chłodniej i spokojniej. Jelka zatrzymała się na szczycie schodów i
wdychając głęboko zimne, odświeżające powietrze, rozglądała się dookoła. Miała
wrażenie, że przebudziła się właśnie z jakiegoś mrocznego, przerażającego
koszmaru. Bardzo prawdziwie wyglądający księżyc świecił na nią ze sztucznego nieba,
rzucając także swe malowane promienie na odległe góry. Wiejąca z lewej strony lekka
bryza marszczyła powierzchnię jeziora i posypywała płatkami kwiatów biały, kamienny
łuk mostu prowadzącego na wyspę i do wielkiej wieży zegarowej.
Wydostać się stąd, pomyślała. Muszę się stąd wydostać. Postawiła kieliszek na stopniu, a
następnie ruszyła w dół, do ścieżki wiodącej w stronę mostu. Szła coraz szybciej i
oglądała się za siebie, jakby była ścigana. Jednakże w połowie drogi przystanęła,
odwróciła się i z szeroko otwartymi ustami, jakby nagle ogarnęło ją jakieś oszołomienie,
popatrzyła na budynek. Po chwili lekko zadrżała i poszła dalej.
Kiedy dotarła do podstawy wieży, zatrzymała się ponownie i spojrzała na jasno
oświetloną tarczę zegara. Do północy brakowało dwóch minut. Była w akademii
dwanaście lat; dwanaście lat, wyłączywszy ten czas, który spędziła wraz z ojcem na
wygnaniu, oraz te kilka miesięcy, gdy chorowała po ataku. I przez ten cały czas nigdy —
ani razu — nie czuła się tu jak w domu. Często słyszała, jak inne dziewczęta opowiadały
sobie, że bardzo będzie im brakować tego drogiego, starego miejsca; słyszała, jak
przyznawały się do prawdziwego przywiązania do starych, nonsensownych zasad, które
tu obowiązywały, ale sama nie czuła nic oprócz ulgi, że jest już po wszystkim. I jakiejś
pustki, jakby coś w niej nie zostało wypełnione.
Spojrzała za siebie, zastanawiając się, czy zauważono już jej nieobecność, po czym
wspięła się po szerokich, ale niskich stopniach do otwartych drzwi. W środku, tuż przy
wejściu, całowała się jakaś oparta o ścianę para. Dłoń dziewczyny spoczywała na szyi
chłopca, a jego ręka sięgała gdzieś poniżej jej pleców. Jelka zawahała się, przyglądając
się im, po czym przemknęła obok na palcach, zdążając na pierwsze piętro, do małego
pokoiku nad zegarem.
Zamknęła za sobą drzwi, przeszła przez pokoik i usiadła na skrzynce przy oknie. Oparła
łokcie na parapecie ze sztucznego kamienia i poprzez jezioro spojrzała znowu na
zatłoczony taras. Z tej odległości wyglądało to jak jakieś zbiorowe szaleństwo, masowy
obłęd. Jakby wreszcie dostrzegli pustkę tego wszystkiego. Dostrzegli i odrzucili to
spostrzeżenie, rzucając się w szalony wir tej bezmyślnej szamotaniny.
66
67
Oparła podbródek na dłoniach i westchnęła. Przyjście tutaj było błędem. Powinna zaufać
swojemu instynktowi i zostać w domu. A teraz było już za późno. Za późno? Na co za
późno?
Ten cichy, wewnętrzny głos — ta część jej, która nigdy nie przestawała pytać — był tym,
co sprawiało, iż dystansowała się od wszystkiego, różniła się od innych. W szkole była
zawsze kimś obcym, od samego początku. Nie chodziło o to, że była niepopularna, po
prostu nigdy nie nawiązała żadnych bliższych związków, które — jak się zdawało —
były tak potrzebne innym dziewczętom. Niektóre, jak Anna i Yi Pang--chou, próbowały
do niej dotrzeć, ale gdy tylko zbliżały się za
bardzo, odpychała je.
— To z powodu tych zamachów — powiedziała jej kiedyś Anna. — To zupełnie
naturalne, że nie ufasz światu po tym,
co cię spotkało.
I być może do pewnego stopnia miała rację. Może to te przeżycia tak ją ukształtowały.
Jednakże to wyjaśnienie było niezupełnie wyczerpujące. Ona bowiem zawsze tak się
czuła. Od kołyski. Zawsze była w niej jakaś nie zapełniona przestrzeń. Jakieś uczucie
braku. Ta noc była jednak inna. Tej nocy intensywność jej uczuć była czymś zupełnie
nowym.
Patrząc na parkiet taneczny, nie widziała tam beztroskiego święta młodych czy też
radosnego rozkwitu nowego życia, tylko mechaniczną orgię samoniszczenia;
ucieleśnienie martwoty. To wszystko było udawaniem — udawaniem na ogromną skalę.
Zaczęło się ono od wielkiego Miasta, w którym żyli, i rozprzestrzeniało jak wirusy, by
zainfekować każdy por, każdą komórkę ich indywidualnych istnień. I nie zostało im nic.
Nic oprócz bezsensownej szamotaniny i desperackich prób wypełnienia czymś pustych
godzin życia. I szukania zapomnienia.
Odwróciła głowę i objęła wzrokiem znajomy krajobraz terenów college'u.
Rozgwieżdżone niebo, księżyc, rysujące się na horyzoncie góry — wszystko fałszywe,
każdy najmniejszy szczegół. Wygięty w górę most, jezioro, stary budynek. Wszystko
wyprodukowane — substytut życia wyczarowany z nicości.
Za późno.
Zadrżała. To prawda. Nigdy jeszcze nie czuła się tak obca
w tym świecie, tak samotna.
68
Jestem w pułapce, pomyślała. Uwięziona w świecie poziomów.
W pewnej chwili zauważyła poruszenie na schodach prowadzących z tarasu. Na
najwyższym stopniu stanął młody oficer z kieliszkami w obu rękach i zaczął się
rozglądać.
Jelka zadrżała i cofnęła głowę, ukrywając się w cieniu.
Popatrzył w dół i zauważywszy pusty kieliszek, odwrócił się i wyciągając szyję,
próbował dostrzec, gdzie poszła. Następnie ruszył w dół, pokonując stopnie szybko i z
gracją, a całe jego zachowanie — nawet sam sposób poruszania się — świadczył o
pewności siebie graniczącej z arogancją. Przeszedł całą ścieżkę i dotarł do wygiętego w
delikatny łuk mostu. Stał tam przez chwilę, rozglądając się obojętnie wokół siebie, jakby
był spacerowiczem podziwiającym widok, po czym ruszył dalej, zerkając na wieżę z
zegarem. Można było odnieść wrażenie, że widzi ją ukrytą w cieniu, za okienną ramą.
Cofnęła się jeszcze bardziej i spojrzała za siebie. Nie mogła się stąd wydostać. Wejście
na wyższe piętro było zamknięte. Może jednak pójdzie dalej. Ta para...
Z dołu dobiegły ją głosy: najpierw wściekłe burknięcie, a następnie wypowiedziane
półgłosem: „Przepraszam, ja..." i stukot butów na schodach.
Stanęła twarzą do wejścia i spojrzała na wolno otwierające się drzwi.
—
Ach, tutaj jesteś — powiedział miękko, uśmiechając się
do niej. — Pomyślałem... — Wyciągnął ku niej rękę z kielisz
kiem, jakby był pewny, że weźmie go, ale ona nawet nie
drgnęła. Stała nieruchomo i patrzyła na niego. Zmarszczył
czoło z wyrazem niezrozumienia na twarzy, po czym pochylił
się ostrożnie i nie spuszczając jej z oczu, postawił kieliszki na
podłodze.
Marynarka jego galowego munduru zdawała się jarzyć w padających z okna promieniach
światła, silny zapach męskiej wody kolońskiej wypełnił mały pokoik.
Zawahał się, lecz podszedł bliżej.
—
Powinnaś mi powiedzieć — odezwał się łagodnie. —
Sądziłem, że lubisz muzykę.
Był tak blisko, że czuła jego oddech na swoim policzku; mogła także wyczuć dochodzący
od niego słodki zapach wina. Wszystko było takie nierealne, że miała wrażenie, iż śni.
Jego
69
prawa ręka uniosła się i opadła na jej lewy bark, jakby mieli zacząć tańczyć.
—
Nie rób tego...
—
Tylko jeden pocałunek — wyszeptał, zbliżywszy usta do jej ucha. — Jeden mały,
maluteńki pocałunek...
Cofnęła się, strząsając jego dłoń ze swego barku.
—
Proszę...
Zauważyła zmianę na jego twarzy, która najpierw stężała w wyrazie nagłego gniewu,
szybko jednak znowu zmiękła.
—
Jeden całus — nalegał. — Wiesz, że chciałabyś tego. Roześmiała się gorzko.
—
Jesteś tego pewny, prawda?
Roześmiał się także, a początkowa niepewność szybko znikała z jego oczu.
—
Oczywiście. To przecież dlatego tutaj jesteśmy, czyż nie?
Młode dziewczęta lubią być całowane. To zupełnie naturalne.
A ty jesteś bardzo piękną, młodą kobietą, Jelko Tolonen.
Naprawdę bardzo piękną.
Zamierzał dotknąć ją jeszcze raz, unieść jej podbródek i pocałować, ale ona odepchnęła
go gwałtownie dość silnym
uderzeniem w pierś.
—
Nie! Rozumiesz mnie, poruczniku? Inne dziewczęta mo
że to lubią, ale ja nie chcę być całowana. Chcę po prostu, aby
zostawiono mnie w spokoju.
Popatrzył na miejsce, gdzie uderzyła go jej ręka, i już
wyraźnie zły uniósł głowę.
—
Nie powinnaś tego robić.
Ponownie się roześmiała. Kim on był, żeby mówić jej, co powinna robić, a czego nie?
Rzuciła mu gniewne spojrzenie, po czym spróbowała minąć go i zejść na dół, ale on
brutalnie chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie.
—
Pocałujesz mnie, rozumiesz?
Spojrzała na niego i w jakimś błyskawicznym olśnieniu zobaczyła wszystko jasno,
zrozumiała. To znowu wróciło. Jak wtedy, gdy stała naprzeciw Hansa wewnątrz maszyny
w dniu ich oficjalnych zaręczyn. Jak wtedy, gdy rozpadła się ściana w jej sali ćwiczeń, a
do środka wpadło trzech morderców. Posiąść ją albo zabić: dla mężczyzn, dla tych
półludzi, najwyraźniej nie istniała inna możliwość. Byli jak czyste yang. Musieli albo
dominować, albo niszczyć.
70
Może tak i było. Ale ona się na to nie zgodzi. Nie pozwoli. Uniosła wyzywająco
podbródek.
—
Poruczniku, czy jest pan pijany, czy tylko chce pan
popełnić samobójstwo?
Jego prawa dłoń obejmowała mocno jej nadgarstek. Zwiększał powoli uścisk,
przyciągając ją do siebie. Patrzył cały czas prosto w jej oczy, a na jego ustach pojawił się
brutalny, złowrogi uśmiech. Zbliżała się do niego wolno, aż w końcu dzieliła ich już
tylko odległość równa szerokości dłoni.
Palce jego lewej dłoni wbiły się w jej ciało, przytrzymując ją w tej pozycji.
—
Pocałuj mnie, a złamię ci kark — ostrzegła, a jej głos
zabrzmiał zimno i groźnie.
Nie zrobiło to jednak na nim żadnego wrażenia. Śmiejąc się, odpowiedział:
—
Och, słyszałem te pogłoski, Jelko Tolonen. Słyszałem,
że pokonałaś zabójców. Jesteś prawdziwą tygrysicą, prawda?
Prawdziwą Mu-Lan. Ale pocałujesz mnie. I nie złamiesz mi
karku. — Na moment wyraz jego twarzy zmiękł, rozluźnił
się, ale potem przyciągnął ją gwałtownie do siebie i pochyliw
szy głowę, zaczął szukać ustami jej warg.
Już chwilę później, po tym, gdy jej kolano uderzyło go w krocze, zgięty wpół, charcząc i
jęcząc, usiłował złapać oddech. Jelka odsunęła się do tyłu, popatrzyła na niego z góry i
pospiesznie zbiegła po schodach. Z ostatnich czterech stopni zeskoczyła i przepchnąwszy
się bezceremonialnie między stojącą przy drzwiach parą, wydostała się na zewnątrz.
—
Hej...
Prawie wbiegła na swoje przyjaciółki.
—
Jelka... — Anna przytrzymała ją za ręce i spojrzała
w twarz. — Co się stało?
Jelka wyprostowała się i potrząsnęła głową.
—
To nic takiego... Naprawdę.
—
Jesteś pewna? — zapytała zatroskana Yi Pang-chou. — Wyglądasz okropnie.
Twoja twarz...
—
Wszystko w porządku — odpowiedziała Jelka dosyć ostrym tonem. Po chwili
dodała nieco już łagodniej: — Posłuchajcie, wszystko jest dobrze. Poradziłam sobie. A
teraz wracajmy już, dobrze?
Stojący za plecami dwóch kobiet mężczyźni wymienili mię-
71
dzy sobą spojrzenia, niepewni, czy powinni przybrać zmartwiony wyraz twarzy, czy też
rozbawiony.
—
Gdzie jest ten lubieżny skurczybyk Lothar? — zapytał
jeden z nich. — Nie mów mi tylko, że zajeździłaś tego młodego
koguta!
—
Dosyć tego! — Anna przywołała ich ostro do porządku. — Nie widzicie, że coś
się stało?
—
Tak, do jasnej cholery, coś się stało!
Głos dochodził zza ich pleców. Z wieży zegara. W drzwiach wejściowych stał Bachman.
Jedną dłonią trzymał się za podbrzusze, a twarz zniekształcał mu grymas gniewu.
—
Zapytajcie tę sukę, o co jej chodzi. Najpierw mnie
podpuszcza, a potem kopie w pieprzony brzuch!
Jelka odwróciła się, czując, że zalewa ją zimny, niepohamowany gniew. Jeśli on powie
jeszcze jedno słowo...
—
Ona prosi się o cholerne lanie! Tego potrzebuje, zepsuta,
mała suczka! Potrzebuje, by ktoś wbił w nią kilka dobrych
manier...
—
Lothar! — syknął jeden z młodych oficerów. — Pamiętaj, kim ona jest, do kurwy
nędzy! Jej ojciec...
—
Pieprzyć jej ojca! — warknął Bachman, a następnie wyprostował się i odepchnął
od ściany. — W dupie mam to, czy pobiegnie teraz poskarżyć się tatusiowi! Takie są te
suki, co? Najmniejszy ślad kłopotów i chowają się za plecami ojców!
Jeśli celem tych słów była prowokacja, ich efekt był niewielki lub nawet żaden. Jelka
stała nieruchomo, rozluźniona, jakby niespodziewanie zdjęto z niej jakiś ciężar.
—
Lothar!
—
Nie obawiaj się — powiedziała spokojnie, dystansując się jakby od własnych
słów. — Sama toczę własne wojny.
—
Jelka, daj spokój, to jest tylko głupie... — Yi Pang-chou pociągnęła ją za rękaw,
ale Jelka odtrąciła jej rękę.
Stała w lekkim rozkroku, na przygiętych nogach i patrzyła, jak się zbliża. Widać było, że
nie jest już tak pewny siebie. Ból i wściekłość kierowały nim aż do tej chwili, ale nagle
zdał sobie sprawę z tego, że taka konfrontacja nie jest wcale dobrym pomysłem. Poza
tym na schodach przy tarasie zgromadził się już mały tłumek zaciekawionych
obserwatorów. Robienie scen na pewno niczemu dobremu nie służyło...
72
— Ach, pieprzyć to... To tylko dziewczyna.
Uśmiech Jelki był jak lód.
—
O co chodzi, Lotharze Bachman?! Boisz się, że możesz
dostać baty?
Jego oczy znowu zapłonęły gniewem. Powoli, trzęsącymi się z wściekłości palcami,
rozpiął guziki marynarki i rzucił ją na bok.
—
W porządku — powiedział. — Miałaś szansę.
—
Ty pompatyczna, pudrowana małpo!
Same słowa mu umknęły, ale ton, jakim je wypowiedziała, zimny i drwiący, zadziałał. Z
głośnym, gniewnym okrzykiem rzucił się ku niej i z wyskoku wymierzył kopnięcie, które
— gdyby dotarło do celu — zgruchotałoby dolną część jej klatki piersiowej. Ale ona była
szybsza od niego. Uchyliła się i kiedy wylądował na ziemi, odwróciła się, zataczając
nogą łuk. Trzask rozdzieranej satyny, z której była uszyta jej sukienka, nałożył się na
trzask pękającej kości jego ramienia, trafionego twardą krawędzią jej stopy. Krzyknął z
bólu, ale ona jeszcze nie skończyła. Uniesiona dzikim szałem, zasypała go serią ciosów i
kopnięć...
—
Jelka!
Odskoczyła, przykucnęła i zasłoniła głowę uniesionymi ramionami, jakby gotując się do
odparcia następnego ataku, a jej wzrok gorączkowo przebiegał między zebranymi wokół
ludźmi, szukając źródła niebezpieczeństwa.
—
Bogowie... — jęknął jeden z młodych oficerów, blady
na twarzy jak ściana. — Zabiła go! Zabiła go, do cholery!
Ale Bachman nie był martwy. Jeszcze nie. Chyba, że połamanie nóg i rąk oraz
strzaskanie obu obojczyków mogło zabić człowieka.
—
Kuan Yin! — krzyknęła Anna, pochylając się nad mło
dym mężczyzną. — Co ty zrobiłaś, Jelka? Co ty, na bogów,
zrobiłaś?
Nic, pomyślała, wyprostowując się powoli. A przynajmniej nic takiego, co byś mogła
zrozumieć.
* * *
K'ang A-yin, przywódca tongu Tu Sun, rozejrzał się wokół siebie i pokiwał głową z
zadowoleniem. Jego główna kwatera znajdowała się cztery pokłady ponad Siecią, na
Poziomie 50.
73
Zupełnie przyzwoita i budząca szacunek wysokość dla człowieka, który jeszcze zupełnie
niedawno nie miał do dyspozycji niczego oprócz siły swych rąk i sprytu, z którym się
urodził. Wykupił i przebudował jeden z bocznych korytarzy, zamieniając go w duży
zespół pokoi, z których część była biurami, ale większość — zdecydowana większość —
tworzyła jego osobisty apartament. W środku znajdowała się długa sala stworzona z
połączenia trzech typowych mieszkań, gdzie przyjmował gości i organizował narady.
Jak na tak niski poziom, sala była urządzona niezwykle luksusowo. Na podłodze leżał
gruby dywan, a nagość lodowych ścian zakrywały ozdobne tkaniny. Wzdłuż całej lewej
ściany ciągnęła się długa sofa obita sztuczną skórą i niski stół. Pod przeciwległą ścianą
stał bar. Na każdym, kto — jak K'ang — urodził się na najniższych poziomach, widok
ten musiał robić wielkie wrażenie, jednakże spod zewnętrznej warstwy bogactwa
wyzierała małostkowość i skąpstwo. Dywan był wyblakły i postrzępiony, wytarta skóra
połyskiwała w wielu miejscach; butelki ustawione w szeregu na barku były wprawdzie
autentyczne, jednakże ich kwaśna zawartość została wydestylowana z kadzi znajdujących
się w sąsiedztwie. Stojący w progu K'ang A-yin czuł głęboką satysfakcję, która zawsze
ogarniała go na widok tego pomieszczenia. Podłoga była czysto wysprzątana, a ścian nie
szpeciło żadne graffiti. Pachniało tu przyjemnie i całe wnętrze pod wieloma względami
przypominało obrazy Góry, które przenikały na dół za pośrednictwem mydlanych oper
MedFacu. K'ang A-yin teraz, jak zwykle, gdy spodziewał się kogoś nowego, z góry
cieszył się na ten wyraz zaskoczenia, który zawsze pojawiał się na twarzach gości. Zatarł
ręce, roześmiał się gardłowo i spojrzał na swego zastępcę.
—
No i jak, Souczek? Jak myślisz, czego chce ten skurwiel?
Souczek był prawdziwym przeciwieństwem swojego szefa.
Wysoki mężczyzna o prawie pajęczych członkach, miał twarz stworzoną do żałoby:
długą, kościstą, z ciemnoszarymi oczami przywodzącymi na myśl oczy martwej ryby i
ustami, które wyglądały jak zszyte razem w wąską szparkę. Nie lubił także
szastać słowami.
—
Układu. Może partnerstwa.
—
Partnerstwa... — K'ang wybuchnął śmiechem, ale jego
oczy pozostały nieruchome i chłodne, widać w nich było zadumę. Stracił już przez
Lehmanna czterech ludzi, a wśród pozostałych narastało przekonanie, że ten nowy
człowiek reprezentuje jakąś siłę. Nagle przestał się śmiać i głęboko odetchnął.
Przez jakiś czas bawił się myślą o ściągnięciu tu Lehmanna i zabiciu go. To byłoby
najprostsze, najłatwiejsze. Coś jednak powstrzymywało go. Raz już mu się nie powiodło,
a poza tym być może mógłby jakoś wykorzystać tego człowieka. Zrobić go jednym ze
swoich zastępców. Ta możliwość szczególnie pociągała K'anga. Kto wie, co mógłby
osiągnąć, mając kogoś takiego w swoim zaprzęgu? Mógłby nawet przegnać na północ Lo
Hana i uzyskać dostęp do zyskownego handlu narkotykami pochodzącymi ze strefy
Monachium. A kto wie, co by z tego mogło wyniknąć?
Podniósł głowę i napotkawszy wzrok Souczeka, przywołał uśmiech na swoją mięsistą
twarz.
—
W porządku. Przygotuj wszystko. Spotkamy się z tym
draniem.
* * *
Kiedy Souczek wszedł do sali konferencyjnej, K'ang siedział na skórzanej sofie i bawił
się pucharem wina, który trzymał w lewej dłoni.
—
Jest tutaj — powiedział ze śmiechem Souczek. — I jest
sam. Nigdzie nie widać ani śladu jego dwóch wspólników.
K'ang zastanowił się, po czym pokiwał głową.
—
Dobrze. Przyprowadź go. I upewnij się, że będą z nami trzej albo czterej nasi
najlepsi ludzie. Nie chcę podejmować żadnego ryzyka. Czy on jest uzbrojony?
—
Być może — odparł Souczek. — Powiedział, że zabije pierwszego człowieka,
który spróbuje go przeszukać.
K'ang roześmiał się nieswojo. Odprawiwszy Souczka ruchem dłoni, podniósł się ciężko i
podszedł do barku. Napełniając ponownie swój kielich, powtarzał w myślach wszystko
to, co było mu wiadome o Lehmannie, próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia.
Najdziwniejsze było to, że Lehmann nie miał żadnego życiorysu. Pojawił się znikąd.
Jego dwaj towarzysze, Haller i Becker, byli ludźmi z przestępczego podziemia
74
75
Monachium. Pracowali kiedyś dla Lo Hana, ale oszukali go i musieli zniknąć. Lehmann
w jakiś sposób podporządkował ich sobie, po czym bez żadnego ostrzeżenia wepchnął się
siłą na jego, K'anga, terytorium. I to było wszystko. Cała wiedza. Wiadome było jeszcze
tylko to, że Lehmann miał wojskowe wyszkolenie. I jeśli raporty mówiły prawdę, używał
ciężkiej amunicji. Z rodzaju tej, która była na wyposażeniu Służby Bezpieczeństwa.
A więc może był podstawiony? Tajniak ze Służby Bezpieczeństwa? Uzyskanie
odpowiedzi na to pytanie zmusiło K'anga do użycia jego kontaktów, a proste
stwierdzenie: „Nie" kosztowało go bardzo drogo. Jednakże jeszcze zanim uzyskał tę
pewność, sam wykluczył taką możliwość. Dlaczego Służba Bezpieczeństwa miałaby
przejmować się kimś takim jak on? Mieli większe ryby do obrabiania. A poza tym płacił
swoje należności — i to wcale nie najmniejsze — aby patrzyli w innym kierunku.
Kimkolwiek by Lehmann był, nie pasował do niczego. A K'ang, pragnący swego rodzaju
spokoju w tych strefach i na tych poziomach, które Triada Kuei Chuan pozwoliła mu
kontrolować, chciał, by on gdzieś pasował. Ugoda będzie czymś najlepszym, ale jeśli jej
zawarcie nie będzie możliwe, spróbuje jeszcze raz. I jeszcze tyle razy, ile będzie
konieczne, by Lehmann stał się trupem.
Myślał właśnie o tym, kiedy w drzwiach pojawił się Souczek. Stanął w progu, położył
kościstą dłoń na futrynie i odwrócony tyłem do K'anga, wyjrzał na korytarz.
Jednocześnie wejściem znajdującym się na prawo od K'anga weszło trzech jego
najlepszych ludzi. Zabójców. Takich, jakich dobrze jest mieć przy sobie w podobnych
sytuacjach.
K'ang wypił łyczek wina i pokiwał głową, wiedząc już, jak to rozegra. W tej samej chwili
zauważył, że Souczek cofa się powoli do pokoju i odsuwa w bok. Przez cienki materiał
jego spodni wyraźnie przebijał kształt pistoletu, a jego ręka zawisła w pobliżu broni.
K'ang uśmiechnął się do swego zastępcy, jakby chciał powiedzieć: „Zostaw to mnie", po
czym zrobił krok do przodu.
W tym momencie do sali wszedł Lehmann.
W środku dało się wyczuć nagły, wyraźny wzrost napięcia. Dwie sprawy stały się
oczywiste na pierwszy rzut oka. Leh-
76
mann był wysoki, wyższy nawet od Souczeka. Był także albinosem. Jego skóra i włosy
były trupio blade — odcień, który podkreślała jeszcze biel jego prostej tuniki i ciasno
dopasowanych spodni. Nawet pistolet, który trzymał swobodnie w lewej ręce z lufą
zwróconą ku podłodze, był pomalowany na biało. Biel... kolor śmierci.
K'ang usłyszał, że stojący za nim ludzie wciągają z zaskoczeniem powietrze. Jego
policzek zadrgał nerwowo, ale opanował tik, powoli uniósł rękę w geście powitania i
spojrzał albinosowi prosto w oczy. Uśmiechnął się, udając pewność siebie, ale gdzieś w
głębi jego serca pojawiło się uczucie, którego nie doświadczał już od lat. Strach. Zwykły,
nagi strach.
* * *
Na początku Lehmann pozwolił mówić K'angowi. Wiedział, że sama jego milcząca
obecność i wielki pistolet, który trzymał w ręce, są wystarczająco wymowne. Od razu
zrozumiał prawdziwą sytuację — zrozumiał, w czyich rękach spoczywała rzeczywista
siła — i za pełną powagi maską, w którą zmieniła się jego twarz, uśmiechnął się do
siebie.
— Mogę wykorzystać twoje umiejętności — powtarzał po raz trzeci K'ang. — Wraz ze
mną możesz daleko zajść. Dobrze cię wynagrodzę i będę o ciebie dbał.
K'ang był wielkim, dobrze umięśnionym mężczyzną o szerokich ramionach. Jednakże
część jego mięśni zmieniła się w tłuszcz i widać było wyraźnie ślady rosnącego mu
brzucha. Rozleniwił się i zaczął sobie pobłażać. Jak większość szefów tongów z niskich
poziomów, przyzwyczaił się do małych luksusów, którymi lubił się otaczać. Przenosząc
się wyżej, zerwał bliskie kontakty z ludźmi mieszkającymi na dole Miasta; zapomniał o
tym, co dało mu siłę. Souczek, jego zastępca, był tym, który reprezentował tu prawdziwą
siłę. Żaden z nich jeszcze tego nie wiedział, ale zbliżał się czas, kiedy Souczek wyzwie
K'anga do walki o przywództwo. Chwilowo nie było jednak żadnej potrzeby, aby on,
Lehmann, przyspieszał początek tych zmagań.
Oderwał wzrok od swych rozmówców i przyjrzał się sali, dbając o to, by nawet ślad
niesmaku, jaki wzbudziła w nim
77
«
bezbarwność i zwykła szpetota tego miejsca, nie ukazał się na jego twarzy. Czasem
myślał, że to właśnie było najgorsze. Nie klaustrofobiczna wewnętrzność wszystkiego, co
tu było, nie powszechna nędza tłumów żyjących na tych poziomach, ale szpetota, niczym
nie złagodzony brak czegokolwiek, co mogłoby ucieszyć oko. Najbardziej jednak
brakowało mu gór i zimnej, orzeźwiającej świeżości powietrza. Brakowało mu czystości
prawdziwego lodu.
—
W porządku — odezwał się, a jego słowa były tak wyrwane z kontekstu, że
K'ang, nic nie rozumiejąc, zmarszył czoło.
—
Powiedziałem: „w porządku" — powtórzył, wsuwając pistolet do kabury
schowanej za paskiem spodni. — Przyłączę się do ciebie. Będę twoim zastępcą, takim jak
Souczek. — Wskazał przy tym kościstego mężczyznę, nawet na niego nie patrząc, i
dodał: — Ale moi ludzie... Oni będą pracować ze mną, dobrze?
Zauważył, że K'angowi to się nie spodobało. Oznaczało to podzielone lojalności. Szef
tongu wahał się przez chwilę, po czym pokiwał jednak głową i wyciągnął dłoń, aby
przypieczętować umowę. Była to wielka, silna dłoń, ale ciepła i nadmiernie mięsista. Na
trzech palcach miał pierścienie. Dla odmiany dłoń Lehmanna była jak stal, twarda i
zimna.
—
Jeszcze jedna sprawa — dodał Lehmann, przedłużając
uścisk, najwyraźniej nieświadomy skrępowania K'anga. —
Twój człowiek, K'ang Yeh-su.
K'ang popatrzył najpierw na swoją dłoń, a potem na Lehmanna.
—
Co z nim?
—
Pozbądź się go.
—
Dlaczego?
—
Dlatego, że mnie ostrzegł. Sprzedał mi informacje na twój temat.
Grymas na twarzy K'anga zdradził nie tylko zaskoczenie, ale prawdziwy szok. K'ang
Yeh-su był jego siostrzeńcem.
—
Dlaczego mi to mówisz? — zapytał po chwili.
—
Ponieważ on jest słaby. Sprzedajny. Sprzedałby każdego. — Lehmann zawahał
się. — I ponieważ jestem teraz jednym z twoich ludzi, czyż nie?
Trzymał jeszcze przez chwilę dłoń K'anga, po czym, jakby
znudziła go ta gra, puścił ją. Jednakże K'ang nie zwrócił nawet na to uwagi. Uwolniony,
odwrócił się i przywołał jednego ze swych ludzi.
—
Przyprowadź tu Yeh-su. Nie mów mu nic, tylko go
przyprowadź.
* * *
—
Jelka? Czy to ty?
Jelka zawróciła i nie oświetlonym korytarzem podeszła do gabinetu ojca.
—
Tak, tato.
Marszałek siedział za swym wielkim, dębowym biurkiem, którego blat zakrywały stosy
papierów. Jego obie ręce, ta prawdziwa i ta ze złocistego metalu, spoczywały na leżącej
przed nim, otwartej teczce z aktami. Wyglądał na zmęczonego, ale ostatnio zawsze
wyglądał na zmęczonego. Tym razem przynajmniej jego uśmiech był równie silny jak
kiedyś.
—
Jak było?
Zawahała się. Dowie się. Było pewne, że się dowie. Ale jeszcze nie teraz. Może trochę
później, kiedy będzie miała czas, aby wszystko sobie przemyśleć.
—
Nie wiem... — Wzruszyła ramionami i lekko westchnę
ła. — To naprawdę nie jest w moim stylu. Ja...
Roześmiał się miękko.
—
Nie musisz mi mówić, moja kochana. Znam to uczucie
aż za dobrze. Kiedyś myślałem, że to ze mną jest coś nie
w porządku, ale teraz wiem lepiej. My, Tolonenowie, nie
lubimy za bardzo rozrywki. Nasi przodkowie byli zbudowani
z bardziej surowego materiału, prawda? Ten cały północny
lód: jakaś jego część musiała dostać się do naszej krwi.
Jego śmiech był tak ciepły, tak cudowny, że przez chwilę stała po prostu nieruchomo,
rozkoszując się nim. Ale rano będzie inaczej — kiedy dowie się o tym, co zrobiła. A
więc może lepiej...
Podeszła bliżej i zatrzymała się przy biurku, naprzeciw niego.
—
Ja... ja zrobiłam coś dziś wieczorem, tato. Zraniłam kogoś.
—
Zraniłaś kogoś? — Zmarszył czoło, próbując zrozumieć,
78
79
po czym roześmiał się krótko. — Co się stało? Chcesz powiedzieć, że złamałaś im serca?
Pokręciła przecząco głową.
—
Nie. To był jeden z młodych oficerów. Mój partner na
ten wieczór. Porucznik Bachman. Próbował...
Tolonen wyprostował się gwałtownie w fotelu, a wyraz jego twarzy raptownie się
zmienił. Stała się surowa, nieprzejednana.
—
Co? Co próbował?
Odwróciła na chwilę głowę, zastanawiając się, jak to się stało, że doszło do tej walki; jak
to się stało, że straciła kontrolę nad sytuacją.
—
Próbował mnie pocałować, tato. Wbrew mojej woli. I...
był uparty.
Rozparł się w fotelu, a na jego wielkiej twarzy pojawiło się oburzenie i gniew.
—
Bachman, mówisz? Syn pułkownika Bachmana?
—
Tak, tato. Ale proszę... wysłuchaj mnie. Widzisz, ja go zraniłam. Zraniłam go
bardzo poważnie.
—
Poważnie? Jak poważnie?
Przełknęła z trudem ślinę.
—
Myślę, że omal go nie zabiłam. Gdyby Anna nie krzyk
nęła do mnie...
Zmrużył oczy i pokręcił z niedowierzaniem głową.
—
Chcesz powiedzieć, że prawie zabiłaś człowieka tylko za to, że chciał cię
pocałować?
—
To nie było tak, tato. On... on był okropny. To było tak, jakbym ja nie istniała.
Jakby on miał wszelkie prawa... — Wzdrygnęła się i spojrzała w dół, zdając sobie nagle
sprawę z tego, że nieświadomie zacisnęła pięści. — Jednakże pod koniec to ja go
sprowokowałam. Zmusiłam go do walki. Mogłam odejść, ale nie zrobiłam tego. Nie
wiem dlaczego... Ja... — Przerwała i spojrzała w twarz ojca. — Czy mnie rozumiesz,
tato? Coś we mnie wybuchło. Coś...
Patrzył na nią przez jakiś czas, po czym pokiwał głową. Kiedy odpowiedział, jego głos
był miękki, zniżył się prawie
do szeptu:
,
—
Rozumiem, kochana. Tacy już jesteśmy, prawda? Łatwo
wybuchamy. Tego dnia, gdy zabiłem w Izbie Lehmanna, czu
łem się tak samo. Jakbym nie miał innego wyjścia. Jakbym
stracił nad sobą całą kontrolę.
Zamilkli, patrząc sobie w oczy. Tolonen wzdrygnął się nieznacznie i odwrócił wzrok,
skupiając go na otwartej teczce.
—
Rozumiem, że przeżyje, co?
—
Tak.
Znowu uniósł głowę, a na jego twarzy pojawił się wyraz dumy.
—
A więc co mu zrobiłaś? Kopnęłaś go w jaja? Złamałaś mu nos?
—
Chciałabym, aby to było takie proste. Ja... — Pokręciła głową, opanowana
nagłym gniewem na siebie samą. — Chodzi o to, że w tamtej chwili nie byłam nawet zła.
To było jak... jak coś, co musiałam zrobić. Ja... no cóż, uznasz to może za coś
dziwacznego, ale dla mnie to było tak, jakby to Hans stał naprzeciw mnie. Hans Ebert. A
ja musiałam coś zrobić, by mnie więcej nie prześladował. To dlatego połamałam mu obie
nogi. Aby go powstrzymać. I jego ręce.
Na twarzy marszałka pojawiło się osłupienie. Odetchnął głęboko.
—
Ai yal A byli jacyś świadkowie?
—
Kilka tuzinów.
Pogrążył się na jakiś czas w głębokiej zadumie, po czym przypomniawszy sobie coś,
wstał i przeszedł na drugą stronę pokoju, do niszy zajętej w całości przez długą szafę na
dokumenty.
—
Przed godziną coś mi dostarczono — powiedział, prze
szukując papiery. — Nie było oznaczone jako pilne, a więc
to odłożyłem. Musi gdzieś tu leżeć.
Obserwowała go, zastanawiając się, co działo się w tej chwili w jego głowie. Czy
naprawdę rozumiał, dlaczego to zrobiła, czy też może tylko tak mówił? Stanie oczywiście
po jej stronie, gdyż taki właśnie jest, ale tym razem to jej nie wystarczało. Chciała, by ją
zrozumiał. Jeśli bowiem on nie zrozumie...
—
O, mam — oznajmił nagle i odwróciwszy się w jej
stronę, otworzył paznokciem kopertę. — Jeśli jest tak, jak
mówiłaś. Jeśli to była uczciwa walka... — Przerwał i zaczął
czytać krótki raport. Szybko dotarł do końca i przeczytał go
jeszcze raz. Skończywszy, pokiwał głową, jakby usatysfak
cjonowany. Podniósł wzrok i spojrzał na nią. — Jutro rano,
zaraz gdy wstaniesz, usiądź i napisz raport. Opisz dokładnie
własnymi słowami, co się stało. Potem pójdę odwiedzić Bach-
80
81
mana i pogadam o rachunkach za leczenie jego syna. Reszta... no cóż, sądzę, że reszta
jest dosyć jasna. Cała ta sprawa powinna nauczyć chłopaka dobrych manier, prawda? I
być może dać kilku jego kolegom temat do rozmyślań. — Popatrzył w bok i parsknął
krótkim, suchym śmiechem. — Ci młodzi ludzie są coraz mięksi. Mięczaki...
—
Tato...?
Spojrzał na nią i widząc, że jest bliska — bardzo bliska — łez, podszedł do niej i
przycisnął mocno do piersi.
—
Już dobrze, moja kochana. Już po wszystkim. — Popa
trzył na nią i delikatnie pocałował w czoło.
—
A zatem rozumiesz? Rozumiesz, dlaczego to zrobiłam?
Skinął głową. Z jego twarzy zniknął pełen powagi uśmiech,
zastąpiony wyrazem troski.
—
Tacy właśnie jesteśmy, moja kochana. Łatwo wybucha
my, łatwo nas rozgniewać. Ale jesteśmy także silni i twardzi,
prawda? Twardsi od żelaza.
ROZDZIAŁ 3
Ojcowie i synowie
Li Yuan zatrzymał się w progu i spojrzał na T'anga Azji Wschodniej. Starzec leżał na
wielkim łożu z baldachimem. Komnata była jasna i nadspodziewanie przewiewna. Przez
otwarte drzwi balkonowe wpadał lekki wiaterek, niosący zapach kwiatów jabłoni. Nie
mogło to jednak przesłonić panującej w pokoju atmosfery rozkładu. Choroby i starości.
— Wei Feng... — powiedział miękko Yuan, któremu widok stanu, w jakim znajdował się
najstarszy przyjaciel jego ojca, rozdzierał serce.
Starzec odwrócił ku niemu leżącą na poduszce głowę i słabym, prawie niesłyszalnym
głosem zapytał:
—
Shai Tung? Czy to ty?
Li Yuan przełknął ślinę i podszedł do łoża.
—
To ja, kuzynie Fengu. Syn Shai Tunga, Yuan.
—
Aha... — Spojrzenie ślepych oczu przeszukiwało przez chwilę ciemność, z której
dobiegł głos, by w końcu skoncentrować się na punkcie gdzieś obok młodego T'anga
Europy. Głos starego człowieka zabrzmiał teraz silniej, bardziej pewnie: — Wybacz mi,
Yuanie. Śniłem... Spacerowaliśmy z twoim ojcem po łące. Zatrzymaliśmy się pod
drzewem...
Yuan czekał, ale nie usłyszał już nic więcej.
83
—
Jak się czujesz, kuzynie? — zapytał delikatnie, obawiając się, że starzec znowu
pogrąży się we śnie.
—
Ach tak... — Śmiech Wei Fenga brzmiał słabo, cicho: był cieniem tego głośnego
rechotu rozbawienia, który Yuan pamiętał z dzieciństwa. Na myśl o tym jego serce
ścisnęło się z bólu. Czy wszystko musiało tak szybko przemijać?
—
Gdzie są twoi synowie? — zapytał Yuan, którego za-
skoczyło to, że przy starym człowieku nie było nikogo. — Czy mam ich wezwać, Wei
Fengu?
Głowa starca odwróciła się, a jego ślepe oczy spojrzały w twarz Yuana. Włosy na jednej
połowie głowy chorego jeszcze nie odrosły, a skóra w tym miejscu miała kolor jasnej
kości słoniowej i była prawie przezroczysta. Można było wyraźnie dostrzec kość czaszki.
—
Nie, Yuanie — odpowiedział zdecydowanie Wei Feng.
Starość i choroba zniszczyły jego ciało, ale umysł wciąż miał
bystry jak niegdyś. — To ciebie chciałem zobaczyć. Ja...
Stary człowiek przełknął ślinę i najwyraźniej nie mógł dalej mówić. Li Yuan popatrzył za
niego i zauważył dzbanek oraz kubek stojące na stoliku z drugiej strony łoża. Podszedł
tam, napełnił kubek wodą i przyłożył go do ust Wei Fenga, podtrzymując mu
jednocześnie głowę. Kiedy starzec skończył pić, wytarł mu wargi i odstawił kubek na
miejsce.
—
Dziękuję ci, Yuanie. Jesteś godnym synem swojego ojca.
Słaby, wymuszony uśmiech starego człowieka, a także
wspomnienie jego dawnej siły sprawiły Li Yuanowi ból. Nagle wydało mu się, że tak nie
powinno być, że tak wielki przeskok od zdrowia i siły do słabości jest rodzajem grzechu
przeciw samemu życiu. Odwrócił wzrok, nie mogąc wypowiedzieć ani słowa. Dlaczego
nie czuł czegoś podobnego wobec własnego ojca?
Na jakiś czas zapadło milczenie, po czym starzec wyciągnął swoją słabą, kruchą rękę,
szukając dłoni Li Yuana. Młody Tang objął ją swymi palcami i trzymał w mocnym, a
jednocześnie delikatnym uścisku, gładząc jej grzbiet kciukiem.
Twarz Wei Fenga zwróciła się w jego stronę. Jego zamglone oczy tonęły w głębi czaszki.
Była to wycieńczona, stara twarz, głęboko poryta przez czas i troski. Jej pokryta
plamami, odbarwiona skóra wyglądała jak wyblakły pergamin.
—
Umieram, Yuanie. Moi lekarze mówią mi coś innego,
ale ja wiem, że tylko dni dzielą mnie od chwili, gdy połączę
się z moimi przodkami. Ta świadomość wcale mnie nie prze
raża. Miałem dobre życie. Wiodło mi się zarówno w przyjaźni,
jak i życiu rodzinnym. Patrzę teraz w przeszłość i widzę wiele
szczęścia. Mimo to nie smuci mnie perspektywa opuszczenia
tego świata, widziałem bowiem, co go czeka. Gromadzą się
ciemne chmury, Yuanie. Zbliża się wielka burza. Burza tak
mroczna, tak sroga, że czegoś takiego nie widziało jeszcze ludzkie oko. — Zadrżał lekko
i na jego twarzy pojawił się bolesny grymas. Po chwili jednak zniknął, a stare oczy Tanga
Azji Wschodniej zajaśniały, jakby zobaczyły coś niezwykłego, zdumiewającego. —
Śniłem, Yuanie. To były dziwne, przejmujące sny. Widziałem to wielokrotnie...
—
Co widziałeś, kuzynie Feng?
Wei Feng roześmiał się, jakby coś go rozbawiło, ale rozbawienie szybko zniknęło mu z
twarzy. Jego głos zamienił się w chrapliwy szept:
—
To było jajo, Yuanie. Wielkie jajo osadzone w ziemi.
Malowane jajka daje się w czasie uroczystości ślubnych no
wożeńcom, prawda? Albo chorym wraz z życzeniami szyb
kiego powrotu do zdrowia. Ale to jajo było inne. Wyglądało
jak wielkie jajo hun tun, z którego wyszło dziesięć tysięcy
rzeczy. Co więcej, było białe jak śnieg, jak wielki kamień,
wypolerowany i świecący światłem dochodzącym znikąd. Le
żało tam, osadzone w czarnej ziemi, a ze wszystkich stron
nadchodzili ludzie, aby je zobaczyć. Było ogromne, Yuanie.
Największy człowiek wyglądał przy nim jak dziecko. Stało tak
pośród tłumu, który czekał, aż pęknie. Naprzeciw mnie, skryta
za krwistoczerwoną zasłoną swej lektyki, czekała oblubienica.
Spojrzałem na nią i przez chwilę przyglądałem się jej sylwetce,
po czym wróciłem wzrokiem do jaja. Zmieniło się. Pokrywała
je teraz sieć cieniutkich pęknięć biegnących od podstawy
w górę. Pęknięcia powoli ciemniały, a potem rozległ się głos
dzwonu: pojedynczy, idealnie czysty, wysoki ton. Jakby w od
powiedzi, skorupa jaja rozpadła się na tysiące drobniutkich
kawałków i wyłonił się z niego mężczyzna. Odziany w ciem
ność, ogromny, większy od wszystkich ludzi, jakich widziałem,
stał zwrócony plecami do mnie.
Wei Feng przerwał, aby uspokoić oddech, a jego cienki i ciemno zabarwiony język
przesunął się po wargach.
—
Czy podać ci jeszcze trochę wody, kuzynie? — zapytał Li Yuan, ale Wei Feng
pokręcił przecząco głową.
—
Pozwól mi skończyć. — Stary człowiek przełknął ślinę i ciągnął dalej: —
Ponownie spojrzałem na lektykę. Zasłony były odsunięte na bok i teraz już mogłem
zobaczyć pannę młodą. Uśmiechała się. Był to ten rodzaj uśmiechu, który trwa dziesięć
tysięcy lat. Ślubna suknia zwisała w strzępach z jej
84
85
kości przybitych do siedzenia gwoździami z czarnego żelaza. Popatrzyłem na mężczyznę.
Odwracał się. Odwracał się powoli. A w miarę jak się odwracał, ci, którzy napotykali
jego wzrok, padali pokotem na ziemię, wijąc się w agonii, jakby porażeni jakąś nagłą,
śmiertelną zarazą.
Uścisk dłoni starca zelżał nieco, a na jego twarzy pojawił się wyraz zakłopotania.
—
A ten mężczyzna, Wei Fengu... czy widziałeś jego twarz?
Wei Feng zachmurzył się i skinął nieznacznie głową.
—
To był on, Yuanie. To był DeVore. Ale zmieniony.
Większy. Znacznie większy, niż był za życia. — Stary człowiek
zadrżał i odwrócił głowę. — Śniłem ten sen tuzin, a może i ze
dwadzieścia razy i zawsze budziłem się, zanim w pełni od
wrócił się ku mnie. Ale nie mam wątpliwości. To był on. Ten
profil. Nie mógłbym go zapomnieć. Tak, nawet teraz widzę,
jak się uśmiecha i wyciąga ręce do swej oblubienicy.
Li Yuan wzdrygnął się. Sny. Czy to w nich właśnie pojawiają się pierwsze znaki? I czy
wszystko, co następuje później, jest jedynie materializacją tego, czego pierwszy zarys
można było dostrzec we śnie?
—
Która godzina, Yuanie?
Li Yuan odwrócił się i wyjrzał na zewnątrz.
—
Już późno, Wei Fengu. Popołudnie prawie już minęło.
—
Aha... — Starzec pokiwał głową, a następnie niespodziewanie przyciągnął do ust
dłoń Li Yuana i pocałował wielki, żelazny pierścień — pierścień władzy odziedziczonej
przez Li Yuana po ojcu i ojcu swego ojca — z wielką pieczęcią Ywe Lung, koła siedmiu
smoków.
Zaskoczony tym gestem, Li Yuan zmarszczył brwi. To nie było coś, co T'ang Azji
Wschodniej zrobił lekkomyślnie, na skutek chwilowej zachcianki. Widać to było ze
sposobu, w jaki Wei Feng patrzył teraz na niego, błagając swymi niewidzącymi oczami o
zrozumienie. Ale Li Yuan nic nie rozumiał: tylko tyle, że ten drogi, dobry człowiek —
ten zaufany sojusznik, którego przyjazna i krzepiąca obecność towarzyszyła mu od
dzieciństwa — odejdzie wkrótce z tego świata. Zniknie, jakby go nigdy nie było.
Później, idąc chłodnym, cichym korytarzem, zatrzymał się i spojrzawszy w dół, zauważył
grudki ziemi, które przylgnęły do kraju jego szaty. Ziemia... Uniósł dłoń, popatrzył na
wielki,
żelazny pierścień i ruszył dalej, a przepełnione żalem serce ciążyło mu w piersi jak
kamień. Wiedział, że nigdy już nie zobaczy Wei Fenga żywego.
* * *
Kiedy Li Yuan wrócił do Tongjiangu, było już późne popołudnie. Zatrzymał się na
krótko w swych komnatach, by wziąć prysznic oraz przebrać się, po czym poszedł prosto
do gabinetu i usiadł za biurkiem. Kanclerz Nan Ho stanął przed nim, a sekretarz, Chang
Shih-sen, ustawił się przy jego boku. Z zewnątrz, z Ogrodu Wschodniego, dochodziły
śmiechy i odgłosy rozmów jego trzech żon, które w towarzystwie dworek siedziały obok
lotosowego stawu. Spojrzał na nie i widok ten przegnał z jego myśli cień, który
pozostawiła tam wizyta u Wei Fenga. Ze szczególną przyjemnością śledził wzrokiem
nową służącą — mamkę — obserwując, jak zaspokaja głód ośmiomiesięcznego Kuei
Jena. Była ślicznym, dobrze zbudowanym, młodym stworzeniem o delikatnych, lekko
odętych wargach. Myśl o tym, co te usta mogłyby zrobić, sprawiła, że poczuł drgnięcie
swojej męskości, a lekki dreszczyk spodziewanej przyjemności przebiegł mu po
grzbiecie.
Z lekkim uśmiechem na ustach odwrócił się ku swemu kanclerzowi.
—
Czy chcesz, abym coś zaaranżował, Chieh Hsial Li Yuan roześmiał się w
odpowiedzi.
—
Czy tak łatwo mnie przejrzeć, Nan Ho?
—
Jesteś mężczyzną, Chieh Hsia, i masz męskie pragnienia.
Poza tym twoja pierwsza żona, Mień Shan, zasugerowała mi
to zaledwie wczoraj. Ona także, jak się zdaje, zauważyła twoje
zainteresowanie, panie.
Li Yuan patrzył przez chwilę na Nan Ho, po czym kiwnął głową.
—
Zaaranżuj to, Nan Ho. Mamy tylko jedno życie, prawda?
—
Możesz to uważać za załatwione, Chieh Hsia. A teraz... czy możemy już zacząć?
To był ten rodzaj delikatnego napomnienia, którego Li Yuan przywykł już się
spodziewać po swoim kanclerzu. Ktoś inny uznałby to może za impertynencję, ale on
wiedział lepiej.
86
87
Nan Ho był przy nim od czasu, gdy skończył szósty rok życia. Najpierw jako opiekun,
później ochmistrz jego wewnętrznych komnat. Znając jego kwalifikacje, Li Yuan, kiedy
zasiadł przed osiemnastoma miesiącami na smoczym tronie, ominął zwykłe kanały i
poruczył pracowitemu Nan Ho — człowiekowi bez żadnych rodzinnych koneksji —
najważniejsze stanowisko w swojej administracji. Było to śmiałe i niespodziewane
posuniecie, które w swoim czasie wywołało spore poruszenie, ale nigdy nie miał
powodu, by żałować tej decyzji. Nan Ho okazał się idealnym mężem stanu, dbającym o
interesy Tanga jak o swoje własne. W gruncie rzeczy Li Yuan nie miał bardziej lojalnego
sługi w całym Chung Kuo. Oprócz Tolonena.
Li Yuan rozparł się w swoim fotelu i spojrzał na piętrzący się po prawej stronie biurka
wielki stos papierów. To był jego codzienny kierat — ogromny ciężar, który wziął na
swoje barki po śmierci ojca. Raporty od jego Hsien L'mg, zamówione studia na temat
efektów proponowanych zmian legislacyjnych, wyroki, które miały być podpisane lub
zakwestionowane, petycje od ważnych obywateli z Góry, wstępne szkice jego wystąpień
na następnym posiedzeniu Rady, doniesienia Służby Bezpieczeństwa i tak dalej. Bez
końca, jak się wydawało. Wystarczająco dużo, by pokój pełen urzędników miał zajęcie
przez cały tydzień.
Odwrócił się w bok i spojrzał na Chang Shih-sena. Na ten umowny sygnał Chang podał
mu pierwszy papier. W ciągu następnej godziny wielki stos powoli zmniejszał się, ale
ciągle byli jeszcze dalecy od zakończenia, kiedy w pewnej chwili Li Yuan wyprostował
się i ze śmiechem dał znak Changowi, by zabrał resztę.
—
Popatrz na nas, Nan Ho — powiedział, zwracając się
do swego kanclerza. — Siedzimy tu, a na zewnątrz tak pięknie
świeci słońce. Zostawmy to do jutra, dobrze?
Nan Ho zamierzał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie. Widział wyraźnie, że Li Yuan
zdecydowanie nie chciał już tego dnia pracować. Uśmiechnął się zatem i nisko ukłonił.
—
Jak sobie życzysz, Chieh Hsia. Ale muszę ci przypo
mnieć, że dziś wieczorem jesz kolację w posiadłości twojego
kuzyna Tsu Ma. Musimy tam być o dziewiątej. Wu Shih
potwierdził, że także weźmie w tym udział.
—
To dobrze... Dobrze! — Młody Tang klasnął w dło
nie- — A zatem chodźmy. Przyłączymy się do moich żon. To
bardzo piękne popołudnie, prawda?
Wyszli na zewnątrz, a Nan Ho posłał służącego, by przyniósł im wino oraz kubki.
Kobiety siedziały przy stawie i śmiały się z jakiegoś sekretnego dowcipu. Kiedy
mężczyźni podeszli do nich, odwróciły się prawie jednocześnie, a ich śmiech umilkł.
Pochyliły głowy, ich służki zaś uklękły na widok Tanga.
—
Gdzie jest mój syn? — zapytał Li Yuan, rozglądając się wokół, zdziwiony, że
pośród grupy zgromadzonej nad stawem nie widzi mamki.
—
Jest tutaj, Chieh Hsia — usłyszał głos dochodzący zza jego pleców.
Odwrócił się z uśmiechem, przypomniawszy sobie nagle, co wcześniej ustalił wraz z Nan
Ho. Dziewczyna podała mu dziecko, po czym uklękła, a na jej policzkach pojawił się
leciutki rumieniec. Wiedziała. Był pewny, że wiedziała.
—
Kuei Jen... — odezwał się miękko, przenosząc uwagę
na dziecko leżące w jego ramionach. — Jak się czuje mój
kochany, mały chłopiec?
Niemowlę patrzyło na niego i miękko gruchało. Jego ciemne oczy zaokrągliły się z
zaciekawienia, a twarz wyglądała jak malutkie odbicie twarzy matki. Li Yuan podniósł
wzrok, roześmiał się i zauważył, że Mień Shan patrzy na niego oczami wilgotnymi ze
szczęścia. Przez moment pomyślał wtedy o Wei Fengu, o tym, co powiedział mu leżący
na łożu śmierci starzec. Życie może być dobre, jeśli pozwoli mu się takim być.
Odwrócił się i spojrzał w słońce. Następnie, wiedziony jakąś nieodpartą potrzebą,
podniósł dziecko i trzymał je przez chwilę w wyciągniętych rękach, jakby ofiarowując
niebu. Kiedy potem, przytuliwszy ponownie niemowlę do piersi, zwrócił się ku nim,
dostrzegł w ich oczach tę samą zabarwioną lękiem cześć, którą widział w oczach ludzi
patrzących na niego w dniu, gdy ubrany po raz pierwszy w smocze szaty schodził po
schodach Niebiańskiej Świątyni.
— Mój syn — powiedział z szaloną, bezgraniczną wręcz dumą, zauważając
równocześnie wrażenie, jakie te słowa wywarły'na wszystkich, nawet na zdawałoby się
niewzruszonym Nan Ho. — Mój syn.
88
89
* * *
Na wschodnim wybrzeżu Ameryki był już świt i pośród niskich, usianych kwiatami
parawanów herbaciarni „Dziewiąty Smok" panował wielki ruch. Ubrani w tuniki koloru
kasztanów kelnerzy poruszali się miedzy zatłoczonymi stolikami. Na ich
nieprzeniknionych, kamiennych twarzach nie widać było żadnego wysiłku, kiedy ciężko
obładowane tace, które nosili, przemykały zręcznie nad głowami klientów. Przy
większości stolików siedzieli siwobrodzi, zasuszeni starcy w kurtkach ze sztywnymi
kołnierzykami, którzy paląc i grając w Chou lub Siang Chi, wyraźnie ignorowali
milczące ekrany zawieszone wysoko na filarach z każdej strony sali. Z wielkich
głośników umieszczonych po obu stronach długiej lady, na której podawano eh'a,
dochodziły dźwięki romantycznej melodii „Miłość na Targowisku". Muzyka niosła się po
całej herbaciarni, rywalizując z paplaniną starych ludzi. Była to scena ponadczasowa —
tak stara, jak sama historia. Przez trzy tysiące lat starzy ludzie gromadzili się w podobny
sposób, by palić, rozmawiać i wypijać swoje czarki eh'a.
Na wąskiej werandzie górującej nad główną salą herbaciarni przy małym stoliku siedział
Kim. Zamyślony popijał świeżo zaparzoną min hung — „Czerwień z Fukienu" — z
połyskującego biało-kasztanową glazurą chungu i pogryzał sojowe krakersy o smaku
krewetek, wypełniające małą miseczkę leżącą przy jego łokciu.
Pierwszy raz przyszedł do tej herbaciarni trzy miesiące temu, chcąc jakoś zabić godzinę,
która pozostała mu do ważnego spotkania. Trzy godziny później, kompletnie
zapomniawszy o spotkaniu, siedział wciąż przy stoliku, jego mały notatnik był
zapełniony pośpiesznymi notatkami, a głowa zdawała się pękać od nowych pomysłów.
Od tego dnia przychodził tu prawie każdego ranka o tej samej porze, by siedzieć, sączyć
eh'a i rozmyślać.
Czasami schodził na dół, między stoliki, i spędzał tam godzinę lub dwie, słuchając
prostych mądrości starych mężczyzn, jednakże przez większość czasu siedział po prostu
na tej werandzie i spoglądając na ruchliwą salę, puszczał wodze wyobraźni. Dzisiejszy
poranek był wyjątkowy, wcześniej bowiem — po męczącej, całonocnej pracy —
wygładził ostatecz-
90
nie i dopracował w najdrobniejszych szczegółach pięć pierwszych patentów, nad którymi
ostatnio pracował — patentów, których pomysły przyszły mu do głowy tutaj, w
herbaciarni „Dziewiąty Smok".
Uśmiechnął się, myśląc o tym, co też ci starzy ludzie pomyśleliby o nim, gdyby podzielił
się z nimi swoimi ideami: czy wzięliby go za mędrca, czy też za wariata. W każdym razie
nie było wątpliwości, że uznaliby je za co najmniej dziwne. Na przykład pomysł nowej
maszyny białkowej, która mogłaby działać w przestrzeni kosmicznej: wymyślił to tutaj,
przy tym stoliku, kiedy obserwował starców puszczających kółka z dymu.
W gruncie rzeczy był to zupełnie prosty pomysł. W ciągu ostatnich dwustu lat większość
produkcji żywności dostarczały dwa rodzaje podstawowych narzędzi działających na
poziomie mikroskopowym: NMB oraz NMM. Standardowe NMB — naturalne maszyny
białkowe — których takie firmy, jak Gen-Syn używały do wytwarzania swoich
produktów, będąc ogromnie wszechstronne, cechowały się równocześnie wysoką
wrażliwością na ciepło: mogły pracować jedynie w bardzo ograniczonym zakresie
temperatur. Natomiast NMM — niebiał-kowe maszyny montujące — zbudowane z
twardszych, bardziej stabilnych materiałów molekularnych, były bardziej wytrzymałe od
NMB i dlatego wykorzystywano je w większości „twardych" technologii. Jednakże w
najbardziej czułych obszarach inżynierii genetycznej prawie każda firma ciągle używała
NMB.
W normalnych warunkach koszt ich pracy był porównywalny. W ostatnich latach pojawił
się jednak nowy czynnik, który zmienił sytuację: z roku na rok coraz większą część
potencjału produkcyjnego przenoszono do wielkich fabryk orbitalnych, gdzie panowały
warunki próżni kosmicznej i zerowej grawitacji.
W fabrykach orbitalnych koszty produkcji były znacznie niższe, ale dotyczyło to tylko
technologii niebiologicznych, nie związanych ze zjawiskiem życia. We wszystkich
innych procesach — na przykład produkq'i żywności, czy też we wszelkich
biotechnologiach, gdzie musiano używać NMB — potencjalne oszczędności niweczyła
konieczność utrzymywania ziemskiej atmosfery na pokładach tych fabryk oraz w miarę
91
stałej i realtywnie wysokiej — w porównaniu z kosmicznym mrozem — temperatury.
Gdyby nie ta konieczność, oszczędności byłyby porównywalne do tych, które
uzyskiwano w fabrykach wykorzystujących NMM, czyli sięgałyby dwudziestu procent
całkowitych kosztów produkcji.
Chodziło tu o ogromne sumy, a firma badawczo-rozwojowa, która opatentowałaby
białkową nanomaszynę mogącą operować w warunkach ekstremalnego zimna i próżni,
mogłaby z pewnością liczyć na wielkie zyski.
Kim wziął chung do ręki, podniósł okrągłe wieczko, przechylił lekko czarkę i wypił łyk
czarnej, słodkiej eh'a.
Nad rozwiązaniem tego problemu zastanawiał się już od dawna — jeszcze zanim Li
Yuan dał mu środki na założenie własnej firmy — i przez długi czas myślał, że nie jest to
możliwe. Jak można w ogóle myśleć o zrobieniu czegoś żyjącego, co mogłoby działać w
warunkach braku najistotniejszych czynników podtrzymujących życie — ciepła i
powietrza? Te dwa czynniki wydawały się i z pewnością były absolutnie niezbędne.
Mimo to nie poddawał się i siedząc w tym właśnie miejscu, obserwując starych
mężczyzn puszczających kółka z dymu, wpadł pewnego dnia na pomysł, jak można by to
zrobić. Teraz, trzy miesiące po tej chwili olśnienia, dopracował wreszcie wszystkie —
nawet najdrobniejsze — szczegóły całego projektu. Musiał jedynie opisać całość procesu
i opatentować to.
Postawił chung na stoliku i uśmiechnął się. Czuł ogromne zmęczenie, ale równoważyło je
zadowolenie z własnego osiągnięcia. Jego rozwiązanie nie tylko sprawiało przyjemność
swą estetyką, ale równocześnie było całkowicie zgodne z zasadami Edyktu. Prawa, które
wykorzystał w swojej pracy, były stare i dobrze udokumentowane; tylko sposób, w jaki
je złożył i zastosował, dawał nową jakość.
Kółka z dymu. Roześmiał się i wypił duży łyk eh'a. To wszystko było takie proste,
naprawdę...
— Shih Ward?
Kim odwrócił się. W odległości kilku kroków od stołu stał z pochyloną głową główny
kelner, Chiang Su-li.
— Słucham, mistrzu Chiang?
Chiang wyprostował się i podał mu złożoną kartkę z wiadomością.
—
Proszę o wybaczenie, Shih Ward, ale posłaniec przyniósł to chwilę temu.
Powiedział mi, abym przekazał panu tę kartkę do rąk własnych.
—
Dziękuję, mistrzu Chiang.
Kim sięgnął do kieszeni kurtki, wyciągnął monetę o wartości pięciu yuanów i podał ją
Chiangowi.
Główny kelner nie zrobił żadnego ruchu, aby przyjąć pieniądze.
—
Dziękuję panu, Shih Ward, ale wystarczy nam, że za
szczyca pan swą obecnością naszą skromną herbaciarnię.
Jeśli mi pan pozwoli, przyniosę jeszcze jeden chung świeżej
min hung.
Kim patrzył na niego przez chwilę ze zdziwieniem, zastanawiając się, jakie to słuchy
dotarły do starego kelnera, po czym odparł z uśmiechem:
—
Będzie mi bardzo miło, mistrzu Chiang. To doprawdy
doskonały napój.
Wyraźnie zadowolony z komplementu, Chiang ukłonił się i odszedł.
Kim siedział przez jakiś czas, patrząc na białą powierzchnię karty z wiadomością i
walczył z pokusą, by wyrzucić ją bez czytania. „Stary" Lever złożył mu w ciągu
ostatniego roku już ponad tuzin coraz bardziej urągających zdrowemu rozsądkowi
„propozycji". Od czasu, gdy otrzymał ostatnią z nich, upłynęło pięć tygodni i każdego
dnia Kim spodziewał się następnej. A więc co obecnie proponuje mu ten stary tyran?
Spółkę? Połowę swojego imperium? Cokolwiek by to było, nie wystarczy. Nic — nawet
całość ogromnego majątku ImmVa-cu — nie mogło sprawić, by zaczął pracować dla
Levera.
Kim popatrzył na drugą stronę zasnutej dymem sali i westchnął. Kiedy Lever ostatecznie
zrozumie, że on nie chce dla niego pracować? Dlaczego nie potrafi tego zaakceptować i
zostawić go w spokoju? Co skłaniało starego człowieka do ciągłego podnoszenia
wysokości swej oferty w przekonaniu, że jest to tylko kwestia ustalenia odpowiedniej
ceny?
Śmierć, odpowiedział sobie w myślach. Strach przed śmiercią pozbawia go rozsądku.
Myśli, że ja jestem tym, który może go przed nią uchronić. Sam siebie przekonał, że
mogę odnieść sukces tam, gdzie zawiodły setki pokoleń taoistów i alchemików, że jestem
w stanie znaleźć klucz do ostatniej
92
93
z wielkich tajemnic. I być może ma rację. Być może mógłbym to zrobić. A przynajmniej
mógłbym znaleźć sposób na osiągnięcie jakiejś pseudonieśmiertelności — na przykład na
dodatkowe sto lat młodości.
Tak, ale prawdą jest też to, że nie zrobiłbym tego nawet wtedy, gdybym mógł. Nawet
wówczas, gdyby to oznaczało, że ja również będę żył wiecznie.
Wzdrygnął się, zdziwiony głębią swej niechęci do tego starego człowieka, po czym,
wiedziony ciekawością, która pokonała nawet jego gniew, nacisnął kciukiem przycisk
otwierający.
Przez chwilę kombinacja zmęczenia i fałszywych oczekiwań sprawiała, że siedział
nieruchomo, wpatrując się w treść listu z wyrazem całkowitego niezrozumienia na
twarzy. W końcu roześmiał się, zrozumiawszy, o co chodzi. Michael... Wiadomość
pochodziła od Michaek Levera, a nie od jego ojca.
Jednakże od balu z okazji Święta Dziękczynienia, kiedy to widział Michaela ostatni raz,
upłynęło ponad piętnaście miesięcy i chociaż byli wtedy przyjaciółmi, wiele się od tego
czasu wydarzyło. Nie mógł mieć pewności, że człowiek, którego wówczas znał, był
ciągle tym samym człowiekiem. W gruncie rzeczy, jeśli można wierzyć pogłoskom,
zmienił się on bardzo. Ale na dobre czy też na złe?
Poza tym Michael chciał się z nim spotkać dziś wieczorem, o dziesiątej. Normalnie nie
stanowiłoby to żadnego problemu, ale po nie przespanej nocy...
Kim rozmyślał o tym przez chwilę i w końcu uśmiechnął się. Istnieją pigułki, które mogą
powstrzymać go przed zaśnięciem, a wieczór ze starym przyjacielem może się okazać
bardzo udany. Michael mógł mu także coś poradzić. Przez pewien czas był wyłączony z
obiegu, to jasne, ale sprawy nie zmieniły się znowu tak bardzo od dnia, kiedy go
zamknięto. Jego wiedza o rynku była wciąż aktualna. A więc może...
Kim położył kartkę na blat stołu i patrzył na znikające powoli litery. Po chwili uniósł
głowę i spojrzał na drugą stronę sali. Stojący przy ladzie z eh'a Chiang Su-li zapełniał
swoją tacę z charakterystyczną dla siebie rozwagą i precyzją. Kim obserwował go przez
chwilę, po czym opuścił wzrok i uśmiechnął się. Tak, dobrze będzie znowu zobaczyć
Michaela. Bardzo dobrze.
* * *
Drzwi były otwarte, a mały pokoik recepcyjny pusty, z wyjątkiem zakurzonego biurka i
nie pomalowanego krzesła. Emi-ly Ascher stała w progu i trzymając mocno sięgający jej
aż do brody stos teczek oraz pudeł z aktami, zastanawiała się, czy przyszła we właściwe
miejsce. Przez chwilę chciała jeszcze raz sprawdzić notatkę, którą przesłał jej Michael,
ale nie miało to większego sensu, dobrze bowiem pamiętała jej treść. Było tam napisane:
Apartament 225, Wschodni Korytarz, Poziom 224, Strefa Północny Edison.
Odwróciwszy się, kiwnęła głową do swojego przewodnika, odprawiając go w ten sposób,
po czym weszła do środka i złożyła teczki oraz pudła na biurku. Pokoik był nędzny i
zniszczony. Na ścianach wisiały stare plakaty, a podłogi od miesięcy nie zamiatano.
— A więc tak to wygląda — powiedziała cicho i uśmiechnęła się do siebie. Spodziewała
się czegoś okazałego; czegoś bardziej pasującego do Michaela Levera, z którym
pracowała przed jego aresztowaniem. Ale to...
Podeszła do drzwi wejściowych, zamknęła je, po czym odwróciła się, usłyszawszy głosy
dobiegające zza drzwi wewnętrznych. Głosy śmiejących się mężczyzn.
Rozsunęła drzwi i weszła do wielkiego, nie umeblowanego jeszcze w pełni biura.
Michael siedział na krawędzi długiego stołu, najwyraźniej należącego niegdyś do
wyposażenia jakiegoś laboratorium. Obok niego, na krześle, rozparł się drugi mężczyzna.
Był krótko ostrzyżony, miał atletyczną sylwetkę i mniej więcej tyle lat, co Michael.
Zauważywszy Emily, obaj zamilkli i przez chwilę przyglądali się jej w milczeniu.
—
Mary... — powiedział w końcu Michael, wstając jedno
cześnie ze stołu i zbliżając się do niej. Był wyraźnie zadowolony
z tego, że przyszła. — A więc jednak znalazłaś nas?
Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Przybrane imię po latach używania tak wrosło w jej
świadomość, że słysząc je, wcale się już nie dziwiła.
—
Nie było z tym żadnego kłopotu. Wielokrotnie bywałam już tak nisko... w
interesach.
—
Rozumiem... — Stał, uśmiechając się tylko do niej, po czym nagle odwrócił się,
jakby przypomniał sobie o czymś, i wyciągnąwszy rękę, wskazał drugiego mężczyznę.
— Prze-
94
95
praszam... zapomniałem już, jak należy się zachowywać. To jest Bryn... Bryn Kustow.
Mój stary przyjaciel. Byliśmy razem w college'u. I... no cóż, w innych miejscach także.
Brynie, przedstawiam ci Mary Jennings.
Emily spojrzała w oczy młodego mężczyzny i skinęła lekko głową ze zrozumieniem.
Mówiąc o „innych miejscach", Mi-chael miał na myśli to, że Kustow został także
aresztowany i przez ostatnie piętnaście miesięcy był jednym z „gości" Wu Shiha. Łatwo
mogła to dostrzec w jego oczach. Ich wyraz — podobny zresztą do wyrazu oczu młodego
Levera — świadczył o tym, jak bardzo to doświadczenie zmieniło obu mężczyzn.
—
Wygląda to jeszcze nieco mizernie — ciągnął Michael,
rozglądając się po wielkim, nie umeblowanym pokoju — ale
szybko zmienimy ten stan. — Spojrzał na nią i dodał: — To
znaczy, jeśli zdecydujesz się do nas przyłączyć.
Zmrużyła oczy ze zdziwienia.
—
Przepraszam?
Zbliżył się do niej jeszcze o krok.
—
Posłuchaj, ja wiem, jak to jest. To poważna decyzja. Możesz uznać, że zrobiłabyś
sobie wroga z mojego ojca, ale...
—
Przyhamuj trochę — przerwała mu ze śmiechem. — Mówisz zupełnie bez sensu.
Jaka decyzja? I dlaczego miałabym zrobić sobie wroga z twojego ojca?
Na jego twarzy pojawił się wyraz zakłopotania, lecz w końcu także wybuchnął
śmiechem.
—
Cholera... Nic ci nie powiedziałem, prawda?
—
Nie. Powiedziałeś mi tylko, żebym tu przyszła. W piątek z samego rana. I żebym
przyniosła ze sobą to, czego potrzebuję, by natychmiast rozpocząć pracę. Pomyślałam...
—
Pomyślałaś, że to jeszcze jedna z firm mojego ojca, co? Pomyślałaś, że wciąż
będziesz na jego liście płac? — Odwrócił głowę, wyraźnie zakłopotany. — Przepraszam,
że zapomniałem cię uprzedzić. Powiem ci teraz, o co chodzi. A potem, jeśli nie będzie ci
się podobało to, co usłyszysz, opuścisz nas i nikt na tym nie ucierpi, dobrze?
Przez chwilę patrzyła na niego, po czym zerknęła na Kus-towa i zauważyła, z jaką uwagą
jej się przyglądał: jakby rekrutowano ją właśnie do jakiegoś tajnego bractwa.
—
Zakładacie coś własnego, prawda? — zapytała, wróciw-
96
szy wzrokiem do Michaela. — Spółkę. Ty i obecny tutaj Shih Kustow. Mam rację?
Skinął głową.
—
I chcecie, abym się do was przyłączyła, tak? Jako kto?
Osobista asystentka was obu?
Kustow pochylił się nieco i odpowiedział:
—
Tylko na początku. Mamy jednak nadzieję, że sytuacja zmieni się dosyć szybko.
Planujemy prowadzić rozległe i różnorakie interesy. Twoja pensja będzie, oczywiście,
równa tej, którą obecnie otrzymujesz. Będziesz także dostawała premie, udział w
zyskach. Jeśli sprawy potoczą się dobrze, umożliwimy ci wykup części akcji i zostaniesz
naszą partnerką.
—
Rozumiem. A wszystko, co mam zrobić, to zerwać mój kontrakt z ImmVakiem i
zrobić sobie wroga z najpotężniejszego biznesmena w Mieście Ameryka Północna?
Michael dotknął delikatnie jej ramienia.
—
W porządku. Możesz nam odmówić. Nie będziemy ci mieli tego za złe. Zastanów
się jednak nad tym przez chwilę. To zupełnie nowe przedsięwzięcie i okazja, jaka już się
może nie powtórzyć w całym twoim życiu. Być przy początku czegoś takiego...
—
A mój kontrakt z ImmVakiem? Czy zdajecie sobie sprawę z tego, jak wielką karę
trzeba będzie zapłacić za jego zerwanie?
—
Jesteśmy na to przygotowani — odparł obojętnie Kustow, po czym wstał i
podszedł do nich. — Wszystko, co masz zrobić, to podjąć decyzję, czy wchodzisz w to,
czy też nie.
—
A co to za przedsięwzięcie?
Po raz pierwszy na twarzy Kustowa pojawił się uśmiech.
—
Technologie bliskiej przestrzeni kosmicznej. Coś, czego
nasi ojcowie normalnie nigdy by nie tknęli.
Roześmiała się.
—
I mieliby rację. Na tym polu panuje ogromna konkurencja i nie ma tam miejsca
dla nowych.
—
Teraz tak jest — zgodził się Michael — ale niedługo sytuacja ulegnie zmianie.
Krążą pogłoski, że Rada Siedmiu chce zawrzeć ugodę z Górą. Ugodę, której
konsekwencją będzie radykalne rozluźnienie ograniczeń nakładanych przez Edykt
Technologiczny. Pojawią się nowe możliwości, a my chcemy znaleźć się na czele tych,
którzy na tym skorzystają.
97
— Rozumiem. I jedyne, co mam zrobić, to powiedzieć „tak".
Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie, po czym zwróciwszy się ponownie ku niej,
pokiwali twierdząco głowami.
Zastanawiała się przez chwilę w milczeniu. Była to rzeczywiście ważna decyzja, której
nie należało podejmować zbyt pochopnie. Jeśli uczyni ten krok, nie będzie już powrotu.
„Stary" Lever już tego dopilnuje. Widziała jego reakcję tego dnia, kiedy Michael mu
odmówił. Była także świadkiem ich późniejszych, prywatnych kłótni. Nie należało raczej
krzyżować szabel z Charlesem Leverem. A przynajmniej nie należało tego robić, jeśli nie
chciało się mieć w nim wroga na całe życie. Zdrowy rozsądek podpowiadał jej, by dać im
odpowiedź odmowną, by natychmiast odwrócić się i wyjść z tego biura. Jednakże tym
razem głos zdrowego rozsądku nie był decydującym czynnikiem, który brała pod uwagę.
Ostatecznie nie przyjechała do Ameryki po to, by prowadzić bezpieczne życie i spokojnie
robić karierę. Przyjechała tutaj, aby zrobić coś pozytywnego; aby coś zmienić.
Wyglądało na to, że nadszedł właśnie czas, by skończyła uciekać i powróciła do
działalności, w którą wierzyła.
Uniosła głowę i spojrzała na nich. Wpatrywali się w nią z uwagą poważnie, z jakimś
posępnym oczekiwaniem. Jak dobrze znała takie spojrzenia, jak często widywała je w
dawnych dniach, w Mieście Europa.
—
Dobrze — powiedziała i uśmiechnęła się szeroko. — Możecie mnie wliczyć do
zespołu.
—
Wspaniale! — krzyknął promieniejący z zadowolenia Michael i poklepał
Kustowa po barku. — Cholernie wspaniale! Potrzebujemy jeszcze tylko naukowca i
człowieka od patentów.
—
I masę pieniędzy — dodał Kustow z uśmiechem, rzucając Emily krótkie
spojrzenie wyrażające jego podziękowanie. — Ogromny stos pieniędzy!
* * *
„Stary" Lever zszedł z podium w wielkiej sali wykładowej i rozejrzał się wokół z
władczą miną. Jego wzrok przesunął się po pustych rzędach foteli, po czym powrócił do
dwóch ogromnych ekranów wiszących na ścianie po jego prawicy.
— Podoba mi się to — powiedział w końcu, a jego głos zagrzmiał echem w tej wielkiej,
pustej przestrzeni. — Bardzo mi się podoba. Dokładnie tak to sobie wyobrażałem.
Czterej stojący za jego plecami projektanci wymienili między sobą spojrzenia wyrażające
ulgę i tryumf. Usatysfakcjonowanie „Starego" Levera było czymś bardzo trudnym, ale
teraz mieli to już za sobą, a sam budynek został wykończony według jego szczegółowych
wskazówek. I to wcale nie za szybko. Za trzy tygodnie ta sala będzie pękała w szwach,
wypełniona tłumem przybyłym na uroczystość inauguracji. Tymczasem zostało jeszcze
wiele do zrobienia: trzeba było zainstalować aparaturę laboratoryjną, wynająć i
wyszkolić personel, nie wspominając już o niezliczonych elementach dekoracyjnych —
końcowych „kropkach nad i" Levera — które należało zamontować do dnia otwarcia.
Mimo to samo osiągnięcie takiego etapu wydawało się swego rodzaju cudem. Sześć
miesięcy wcześniej, kiedy sprawy wyglądały bardzo źle, żaden z nich nie wierzył, że ten
projekt kiedykolwiek zostanie zrealizowany, i to nie dlatego, iż żądano od nich rzeczy
niemożliwych, ale z powodu nieustannego wtrącania się Levera do ich pracy — nagłych
zmian koncepcji całości i irytującej odmowy zawierzenia ich profesjonalnemu osądowi
na którymkolwiek etapie budowy. Płaca był dobra, to prawda, ale też ciężko na nią
zapracowali.
Ich doświadczenie nie było w żadnym razie czymś wyjątkowym. „Stary" Lever nie tylko
nalegał na to, aby w każdej dziedzinie zatrudniać najlepszych specjalistów, ale
przesiadywał także na każdej ich naradzie. Wielokrotnie odrzucał przy tym rady
fachowców, zdecydowany, by nadać wszystkiemu taki kształt, jaki sam sobie wymyślił,
po to tylko, by po długim i frustrującym czekaniu powrócić do tych samych koncepcji,
które wcześniej uznał za niewłaściwe. Nigdy wszakże nie przyznawał się ani słowem do
tego, że nie miał racji.
Ale tak to już było z Leverem. Zachowywał się jak człowiek* opętany jakąś obsesją.
Jakby ten jeden projekt, ten jeden ogromny budynek wraz ze swoją zawartością, skupił
na sobie jego całkowitą uwagę, sprawiając, że oślepł na wszelkie inne sprawy. A teraz,
stojąc w samym środku swego dzieła, promieniał z zadowolenia, które wydawało się
czymś znacznie większym od uczucia satysfakcji, jakie przynosi dobrze wykonana praca.
98
99
—
Gdzie jest Curval? — zapytał, zwracając się ku nim. — Czy ktoś go widział?
—
Zaraz go przyprowadzę, panie Lever — odparł architekt, który rozpoznał w głosie
„Starego" tony zniecierpliwienia.
Kosztowało to czternaście i pół miliarda. Dwa razy więcej, niż początkowo oceniano.
Jednakże Lever ani razu nie sprzeciwił się dodatkowym wydatkom.
—
Pieniądze nie mają znaczenia — oświadczył w pewnej
chwili ku zdziwieniu głównego księgowego projektu. I dowiódł
tego. Nigdy nie próbował obcinać kosztów. Nie, problemem
był czas. Konieczność zakończenia wszystkiego do dnia uro
czystości. Jakby brali udział w jakimś wyścigu...
Pojawił się Curval. Wielki genetyk przeszedł miedzy projektantami, zawahał się i patrząc
na nich niepewnie, wszedł na szeroką platformę.
—
Powodzenia — powiedział jeden z nich miękko, prawie niesłyszalnie.
—
Biedny palant — mruknął cicho drugi, kiedy odwrócili się i ruszyli w stronę
wyjścia. Ten komentarz wywołał pełne zrozumienia uśmiechy na twarzach jego kolegów.
Tak było. Ich praca dla Levera zbliżała się, dzięki bogom, do końca. Ten biedak, Curval,
dopiero rozpoczynał.
—
Ach, Andrew... — powiedział Lever, uśmiechając się na widok nowo przybyłego
i wyciągając do niego rękę. — Chciałem z tobą porozmawiać. Upewnić się, że wszystko
przebiega zgodnie z planem.
Curval pochylił głowę i ujął dłoń starca. Uścisk dłoni Levera był mocny, niedelikatny.
—
Wszystko idzie dobrze, panie Lever. Nawet bardzo dobrze.
—
Zatrudniłeś tych dwóch nowych, o których wspominałeś w czasie naszej ostatniej
rozmowy?
Ostatni raz rozmawiali dzień wcześniej, a mówiąc konkretnie, przed mniej niż
osiemnastu godzinami, ale Curval pominął to milczeniem.
—
Zająłem się tym natychmiast, panie Lever. Kontrakty zostały sprawdzone i
podpisane jeszcze dziś rano. Ci ludzie przyjadą jutro i zaraz podejmą pracę.
—
Świetnie. — „Stary" Lever rozpromienił się jeszcze bar-
dziej z zadowolenia. — To jest to, co lubię słyszeć. A zatem twój zespół jest już gotowy?
Masz wszystkich, których potrzebowałeś?
Curval zawahał się. Wiedział, co „Stary" chciał w tym momencie usłyszeć. Chciał
usłyszeć pełne przekonania, zdecydowane „tak". Chciał zapewnienia, że mają najlepszy
możliwy zespół — zespół na tyle dobry, by mógł wziąć się za bary z wielkimi pytaniami
i dać sobie z nimi radę — ale zarówno on, jak i Lever wiedzieli, iż wcale tak nie było.
—
Jest tak dobry, jak to tylko możliwe. Lepszego nigdy nie
zdołamy stworzyć, panie Lever. Jeśli nie potrafimy złamać tego
problemu z tym zespołem, nikt nie będzie potrafił tego zrobić.
Lever patrzył na niego pełne dziesięć sekund, po czym skinął sztywno głową.
—
To ten chłopiec, co? Ciągle myślisz, że go potrzebujemy,
prawda?
Curval wciągnął głęboko powietrze i skinął głową.
—
Przejrzałem niektóre z doniesień, które pan mi przekazał, i nie mam żadnej
wątpliwości. Nie można symulować zdolności tego rodzaju. Albo się je ma, albo nie.
—
A on je ma?
Curval roześmiał się w odpowiedzi.
—
Aż w nadmiarze! Przewyższa o głowę wszystkich pra
cujących w tej dziedzinie. Ma błyskotliwy i wszechstronny
umysł. Jeśli ktokolwiek mógłby dokonać szybkiego przełomu,
to tylko Ward. — Ponownie zawahał się. — Proszę mnie źle
nie zrozumieć, panie Lever. Nasz zespół jest dobry. Powiedział
bym nawet, że wyjątkowy. Jeśli możliwe jest znalezienie od
powiedzi na to pytanie, oni to zrobią. Ale to zajmie dużo
czasu. Chcę powiedzieć, że Ward dałby nam dodatkową siłę
przebicia. Pomógłby nam znacznie przyspieszyć postęp prac.
—
Rozumiem.
Lever rozejrzał się wokół w zadumie, po czym znowu spojrzał na Curvala i uśmiechnął
się.
—
W porządku. Odwiedzę cię jutro. Dobrze będzie spotkać
się w końcu z zespołem. Mogę strzelić małą mówkę, która
doda im animuszu, czyż nie?
Curval przytaknął, a na jego twarzy nie pojawił się żaden znak świadczący o tym, co
sądził o tym pomyśle. Następnie ukłonił się i wolno odszedł.
100
101
Lever stał przez chwilę bez ruchu, jakby w jakimś transie, tylko jego zmarszczone czoło
świadczyło o głębokiej zadumie, w którą popadł. Następnie odwrócił się gwałtownie,
opuścił podium i szybkim krokiem, powiewając jedwabiami swej szaty, wyszedł przez
otwarte drzwi sali wykładowej. Przebywszy labirynt pokoi i korytarzy, dotarł do holu
wejściowego.
Tam, pod wielkimi, krętymi schodami — ogromną, podwójną spiralą wypełniającą
północną część masywnie sklepionej pieczary będącej holem wejściowym — Lever
stanął i zaczął się rozglądać, jakby obudził się właśnie z jakiegoś snu.
Machnięciem ręki odprawił dwóch służących, którzy biegli właśnie do niego, i podszedł
do nagiej ściany znajdującej się w środku, pomiędzy schodami a ogromnymi drzwiami
wejściowymi. To ta wielka płaszczyzna będzie pierwszą rzeczą, którą zobaczą goście
instytutu po przejściu przez drzwi budynku, a on musiał jeszcze znaleźć coś, czym można
będzie ją zapełnić. I znajdzie to. Coś zupełnie wyjątkowego.
Wysunął do przodu podbródek i czując nagły przypływ dumy ze swego osiągnięcia,
odwrócił się. Oto prawie już osiągnął pierwszy etap swego marzenia. Doprowadził je tak
daleko siłą swej woli i brutalną determinacją i powiedzie nawet dalej, aż na brzegi krainy
śmierci. Uśmiechnął się, a drobne objawy niepokoju, który ogarnął go w sali
wykładowej, zniknęły zupełnie. Miał pełne prawo czuć dumę z tego, czego dokonał.
Żaden cesarz ani prezydent nigdy nie zrobili tak dużo.
Spojrzał jeszcze raz wokół siebie, po czym pokiwał głową z nagłą determinacją. Z
jakichś względów młody Ward nie chciał dla niego pracować. Już tuzin razy odrzucił
propozycje, które mu składał. Nie oznaczało to jednak, że taki stary wyjadacz, jakim był
właściciel ImmVacu, już się poddał. Nie. Stał się nawet bardziej zdecydowany, by
postawić na swoim. Przywykł do tego, że sprawy zazwyczaj toczyły się zgodnie z jego
życzeniami, i był przekonany, iż w tym wypadku także ostatecznie osiągnie swój cel.
Ponieważ sprawa była zbyt ważna, by nie spróbować wszystkiego, co najlepsze. A jeśli
tym najlepszym było ściągnięcie Warda do zespołu, ściągnie go. Niezależnie od ceny.
Tak. Tutaj bowiem, w tym miejscu specjalnie stworzonym dla tego wielkiego celu,
wszyscy byli gotowi do rozpoczęcia
pracy. Już w najbliższych dniach zabiorą się do samej śmierci Wytropią ją w jej kryjówce
i staną z nią twarzą w twarz. Tak I spojrzą prosto w jej puste oczodoły.
* * *
Kim odsunął pusty talerz z przystawkami, rozejrzał się dookoła, zauważając, że
restauracja nagle się wypełniła, po czym ponownie spojrzał na siedzącego po drugiej
stronie stołu Michaela Levera.
—
To dziwne, prawda? — powiedział Michael z lekkim
uśmiechem na ustach. — Nigdy bym nie sądził, że będę się
czuł nieswojo w takim miejscu, ale ostatnio... no cóż, sądzę,
że teraz widzę to w nieco innym świetle. To marnotrawstwo.
Ten nadmiar i nieumiarkowanie. Czas, który spędziłem jako
gość Wu Shiha, sprawił, że zdałem sobie sprawę z tego, jak
wiele uznawałem za coś pewnego, zagwarantowanego, jak
wielu rzeczy po prostu nie dostrzegałem.
Kim zmarszczył czoło z troską.
—
Powinieneś mi o tym powiedzieć. Posłuchaj, odwołam
główne danie, jeśli tego chcesz. Możemy pójść gdzie indziej.
Michael pokręcił przecząco głową.
—
Nie. Może być. Poza tym jeśli mam rozpocząć inte
resy na własny rachunek, muszę się znowu do tego przy
zwyczaić. To właśnie w takich miejscach, w restauracjach
i klubach, zawiera się umowy. Tak, właśnie w takich miejs
cach, z pełnymi ustami, wypchanymi brzuchami, nad tale
rzami drogich smakołyków i z kieliszkami brandy w dło
niach.
Kim roześmiał się cicho, uradowany ze zmian, jakie zaszły
w Michaelu. Charakteryzował go teraz jakiś głęboko ironiczna
stosunek do samego siebie, coś, czego nie było w nim praoi
aresztowaniem, a co doskonale do niego pasowało. PraedtWB
był cieniem swego ojca, a teraz sobą: smuklejszym, BkftGBt*
nocześnie silniejszym niż poprzednio.
- ^ ■■&.
—
Czy naprawdę tak tego nienawidzisz?
.txv;;i-
Michael opuścił głowę.
—
Sam nie wiem. To jest tak, jak powiedziałem. Trudno.
mi patrzeć na to w ten sposób, w jaki oni patrzą. Będąc
zamknięty całymi dniami... miałem okazję, by sporo sobie
102
103
przemyśleć, by inaczej spojrzeć na nasz świat. — Popatrzył prosto w oczy Kima. —Mój
ojciec nie potrafi tego zrozumieć. Dla niego to jest tak, jakbym spędził ten czas w
college'u lub jakimś innym podobnym miejscu. Nie dociera do niego to, co przeżyłem.
Myśli... — Odetchnął z irytacją i wyraźnym bólem. — No cóż, on myśli, że jestem
zakłopotany swoją sytuacją i trochę zagubiony, ale to nie o to chodzi. Kim pochylił się ku
niemu i przykrył jego dłoń własną.
—
Rozumiem — powiedział, wspominając swoje własne
przeżycia z okresu uwięzienia. —To zmienia człowieka, praw
da? Sprawia, że zwraca się ku sobie i ryje we własnej duszy.
Michael przytaknął, spojrzał na niego i uśmiechnął się, wyraźnie wdzięczny za
zrozumienie.
—
Przykro mi — dodał Kim. — Ta cała sprawa z twoim
ojcem musi być dla ciebie bardzo ciężka.
Michael wzruszył ramionami.
—
To boli, jasne, ale poznałem już gorsze rzeczy. Rozjaśnił
się nagle. — Ale nie powiedziałeś mi jeszcze, czym ty się
zajmujesz. Czy zarobiłeś już swój pierwszy milion?
Kim roześmiał się.
—
Nie, ale z pewnością czuję się tak, jakbym wszystko już do tego przygotował! —
Oparł się wygodnie w fotelu, wypuszczając z dłoni rękę Michaela. — Wiesz, jak to jest.
Jeśli chodzi o tworzenie, jesteśmy mocni, ale finansowo... No cóż, prawdę mówiąc,
Michaelu, przydałaby mi się jakaś inwestycja z zewnątrz. Problem polega na tym, że
muszę znaleźć kogoś, komu mógłbym zaufać. Kogoś, kto nie będzie mnie nadmiernie
krępować.
—
Aha... — Michael spojrzał w bok i zadumał się na chwilę. — Wiesz, Kim,
sądziłem, że wiem wszystko, co należy wiedzieć o interesach. Myślałem, że nikt już nie
jest w stanie nauczyć mnie czegoś nowego, ale teraz okazuje się, iż muszę rozpocząć od
podstaw. Bez pieniędzy mojego ojca, bez potęgi reprezentowanej przez ImmVac, jestem
po prostu jeszcze jedną nową twarzą walczącą o swój kawałeczek nieprzyjaznego rynku.
—
Nieprzyjaznego?
—
Mój ojciec. Nie podoba mu się to, że próbuję zrobić coś na własną rękę. Uważa,
że wciąż powinienem być jego chłopcem na posyłki.
Chcesz powiedzieć, że aktywnie stara si
wstrzymać?
~ Aktywnie nie. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Ale wiesz przecież, jak to
jest. Wystarczy jedno słowo, że mój ojciec jest na mnie zły, i potrzeba naprawdę
odważnego człowieka, który zaryzykuje obrażenie Charlesa Levera po to tylko, aby
handlować z jego synem. W ciągu ostatnich dwóch dni tak zwani przyjaciele wykołowali
mnie przynajmniej dwadzieścia razy. Są jednak sposoby, aby ominąć takie pułapki. Bryn
i ja pracujemy właśnie nad kontraktami na rynku wscho-dnioazjatyckim. Będzie nas to
dodatkowo kosztowało, to pewne, ale przynajmniej będziemy mogli zacząć robić
interesy. Tutaj, w Ameryce Północnej, nie ma dla nas przyszłości.
—
Rozumiem. — Kim odchylił się do tyłu, aby ułatwić
kelnerowi, który się właśnie pojawił, poustawianie talerzy,
i zapytał: — A więc w jaki sposób finansujecie to wszystko?
Michael uśmiechnął się.
—
Mam osobiste konto. Są tam pieniądze, które zostawiła
mi matka. Około piętnastu milionów. To niezbyt wiele, ale na
początek wystarczy.
Kim zmrużył oczy.
—
To brzmi bardzo ambitnie.
—
I jest. Ale powiedz mi, Kim, ile właściwie potrzebujesz? Milion? Dwa?
—
Półtora — odparł Kim. W tym momencie powrócił kelner i ustawił przed nim
talerz z parującym, siekanym mięsem. — Milion dwieście tysięcy, jeśli ograniczymy się
do spraw podstawowych.
—
I co ma to pokryć? Badania? Produkcję? Dystrybucję?
—
Badania są już opłacone. Robię wszystko tu. — Kim z uśmiechem postukał się w
głowę. — Nie. Chodzi mi o uruchomienie pierwszej linii produkcyjnej, dopracowanie
szczegółów i pokrycie płatności przez pierwsze trzy miesiące. Zamierzam rozpocząć na
względnie małą skalę, ograniczyć pożyczki do minimum i finansować rozwój z zysków.
Wyraźnie zaintrygowany Michael pochylił się ku niemu.
—
A zatem masz już coś gotowego do produkcji, co?
—
Prawie. Przez ostatni rok pracowałem nad kilkoma rzeczami. Niektóre nie
wypaliły, ale dwa projekty... No cóż, powiedzmy, że jestem pełen nadziei.
104
105
—
Rozumiem, że to są nowe wynalazki? Kim skinął głową.
—
I już je opatentowałeś, mam nadzieję?
—
Jeszcze nie.
Michael gwizdnął przez zęby.
—
Ale to szaleństwo, Kim! Co zrobisz, jeśli ktoś włamie
się do twoich biur? Stracisz wszystko!
Kim pokręcił przecząco głową.
—
Mogliby rozebrać to miejsce do ścian i nic by nie znale
źli. Jak już ci powiedziałem, wszystko jest tutaj, w mojej
głowie. Kiedy będę gotowy, spiszę to, zaniosę do Biura Paten
tów i zarejestruję. Ale nie wcześniej, zanim dopracuję wszystkie
praktyczne szczegóły.
Michael uśmiechnął się. Jego młody rozmówca wywarł na nim wielkie wrażenie.
—
To brzmi zupełnie dobrze. W gruncie rzeczy nawet lepiej
niż dobrze. Posłuchaj, Kim, może tak byśmy zrobili wspólny
interes? Ty potrzebujesz wsparcia finansowego, a my potrze
bujemy odrobiny specjalistycznego doradztwa. Dlaczego nie
mielibyśmy się wymienić? To znaczy będę musiał jeszcze po
rozmawiać z Brynem, aby uzyskać jego zgodę, ale nie widzę
powodu, dla którego nie mielibyśmy sobie pomóc.
Kim popatrzył na niego ze zdumieniem.
—
Poczekaj chwileczkę. Czy dobrze cię zrozumiałem? Proponujesz mi wsparcie?
Chcesz wyłożyć pieniądze?
—
Dlaczego nie?
—
Ale sądziłem, że potrzebujesz tych pieniędzy na swoje własne przedsięwzięcia?
—
Potrzebujemy, aby wystartować, dziesięć milionów, ale i tak pozostanie więcej,
niż chcesz. I żadnych zobowiązań. No, może tylko jedno: chciałbym, abyś przejrzał naszą
ofertę i zaopiniował ją z technicznego punktu widzenia.
Kim uśmiechnął się szeroko, zapomniawszy zupełnie o obiedzie.
—
To świetnie. Naprawdę świetnie. Ale jaka jest ta twoja oferta? Czym chcecie się
zajmować?
—
Technologiami bliskiej przestrzeni kosmicznej — odparł Michael i przez chwilę
patrzył przed siebie lekko nieobecnym wzrokiem, jakby wyraźnie widział coś w
powietrzu. — To przyszłość, Kim. Przyszłość...
106
* * *
Wei Feng leżał na wielkim dębowym łożu z zamkniętymi oczami i wyrazem spokoju na
wychudzonej twarzy. Jego splecione dłonie spoczywały na pościeli. Smukłe, sztywne
palce wydawały się bledsze od białego, jedwabnego przykrycia. U stóp łoża stało jego
trzech synów. Mieli pochylone głowy, a biel ich strojów odbijała się ostrym kontrastem
od bogatej kolorystyki pokoju.
Długa choroba wycieńczyła starego władcę. Zdawało się, że pod koszulą z delikatnego,
białego materiału leżą same kości. Mięśnie jego prawej ręki i ramienia zanikły, jakby
śmierć zabrała sobie część jego ciała wcześniej niż resztę. Zamknięte powieki zakrywały
głęboko zapadłe oczy, a wąskie wargi były tylko bladą szramą w wyniszczonym
pustkowiu, którym stała się jego twarz. Włosy na lewej stronie głowy nigdy mu nie
odrosły i pooperacyjne blizny lśniły błękitem na jego czaszce, która nabrała koloru kości
słoniowej. Kiedy Li Yuan wszedł do komnaty, właśnie ta naga brzydota głowy martwego
Wei Fenga przykuła jego wzrok. Wzdrygnął się odruchowo, po czym odwrócił się i
powitał najstarszego syna Wei Fenga, Chan Yina, pełnym powagi ukłonem.
Li Yuan stał potem przez długi czas przy łożu i patrząc zamglonymi przez łzy oczami na
zwłoki starego przyjaciela, wspominał, jak ten ciepły, kochany człowiek kręcił nim
kiedyś w powietrzu. Jego oczy jaśniały wtedy z radości, podczas gdy on, Li Yuan,
wydzierał się głośno z zachwytu. Spojrzał na wąskie kości rąk, na wycieńczone mięśnie
ramion i twarz wykrzywił mu grymas bólu. Czy to było tak dawno temu? Nie... Pokręcił
wolno głową. Piętnaście lat. Zaledwie mgnienie oka w długiej historii ich rasy.
Odwrócił się i nie wycierając łez spływających mu po policzkach, cofnął się, jakby we
śnie, po czym wyciągnął ręce, aby objąć synów zmarłego. Drżącego z rozpaczy Chan
Yina przytrzymał przy piersi dłużej niż pozostałych.
W końcu Chan Yin odsunął się od niego, a na jego twarzy pojawił się smutny uśmiech.
—
Dziękuję ci, Yuanie.
—
Był dobrym człowiekiem — odpowiedział Yuan i także
107
się uśmiechnął. — Będzie mi brakowało zarówno jego rad, jak i przyjaźni. Był mi
drugim ojcem.
Czterdziestolatek nieznacznie skinął głową i przez moment zdawało się, że jest młodszy
od dziewiętnastoletniego Li Yu-ana. Do tej chwili władza odwracała tradycyjną,
wynikającą z wieku, relację między nimi. Teraz jednak obaj byli Tangami, obaj byli
równymi sobie. Mimo to Chan Yin okazywał mu szacunek. Li Yuan zauważył to i
zmarszczył czoło, nic nie rozumiejąc. Nic w wyglądzie jego kuzyna nie wskazywało na
to, że odziedziczył właśnie tron. W jego twarzy widać było jedynie zaskakującą pokorę i
szacunek wobec młodszego mężczyzny.
—
O co chodzi, Chan Yin?
Chan Yin spojrzał mu prosto w oczy. Stojący za jego plecami młodsi bracia odwrócili
wzrok.
—
Mój ojciec polecił mi wręczyć ci to, Yuanie.
Nowy Tang sięgnął między białe fałdy swego żałobnego płaszcza i wyjął list. Był to
biały jedwab zapieczętowany krwistoczerwonym woskiem w tradycyjny dla Siedmiu
sposób. Li Yuan popatrzył na list i niechętnie zaczął podważać pieczęć paznokciem.
Chan Yin wyciągnął rękę, aby go powstrzymać.
—
Nie tutaj, Yuanie. Później. Kiedy będziesz sam. A potem
znów się spotkamy. Tylko ty i ja. — Przerwał, po czym
podniósł głos wyżej, aby dotarł także do jego młodszych
braci. — Pamiętaj jednak, Li Yuanie, że jestem synem mojego
ojca. Pod tym względem jego śmierć nic nie zmieniła.
Li Yuan zawahał się, lecz w końcu ukłonem wyraził swoją zgodę, a jego palce
przycisnęły stwardniały wosk do jedwabiu. Rzucił jeszcze nowemu Tangowi Azji
Wschodniej krótkie, pytające spojrzenie, a następnie odwrócił się i opuścił żałobną
komnatę.
ROZDZIAŁ 4
Fale i piasek
Zaczynał się odpływ. W głębokim cieniu u podnóża ściany Miasta płaskodenna łódź
patrolowa płynęła między porośniętymi trawą wysepkami, którymi zasłany był ten brzeg
rzeki, a wąski snop światła z jej reflektora przesuwał się wolno po połyskujących
płyciznach. Tutaj, przy wielkim ujściu Loary, rzeka była szeroka na prawie trzy li.
Podążając z jej nurtem, wypływało się na Zatokę Biskajską i jeszcze dalej, na
szarozielone wody północnego Atlantyku. Oświetlony jasnymi promieniami porannego
słońca, jeden z wielkich statków oceanicznych podążał głębokim kanałem w stronę portu
w Nantes. Na odległym brzegu rzeki, za wysokim ogrodzeniem i jego regularnie
rozmieszczonymi, wyposażonymi w działa stanowiskami obronnymi, można było
dostrzec iglaste wieże i doki startowe portu kosmicznego. Od południa, lodową kurtyną
wznosiła się śnieżnobiała ściana Miasta.
W chwili, gdy łódź patrolowa zwolniła i zakręciwszy, ruszyła wzdłuż małego
wybrzuszenia błotnistego brzegu, woda jakby zaiskrzyła się. Prawie niedostrzegalnie
wibracja przeniosła się w powietrze, przybierając formę niskiego, basowego ryku, który z
każdą chwilą przybierał na sile. Po chwili niebo po drugiej stronie rzeki rozszczepiła
długa, jaskrawa pręga czerwieni.
Na dachu Miasta, dwa li nad powierzchnią rzeki, grupa oficerów obserwowała
wznoszącą się na południowy zachód rakietę. W pobliżu, za ich plecami, przy otwartym
luku serwisowym, zaparkowało pięć statków powietrznych: wielki, pomalowany na
czarno krążownik, bojowe transportery Służby Bezpieczeństwa i smukły, czteroosobowy
pojazd z Ywe
109
Lung i osobistymi insygniami Tanga Europy wymalowanymi na krótkich skrzydłach.
Żołnierze elitarnej straży osobistej Tanga zajęli pozycje przy rampach każdego z
transporterów i przyciskając swe półautomatyczne karabiny do piersi, rozglądali się bez
przerwy dookoła siebie.
Przez chwilę oficerowie stali bez ruchu, śledząc łuk zakreślany przez rakietę, po czym,
kiedy już grzmot jej silników przestał być słyszalny, odwrócili się i powrócili do
przerwanej rozmowy.
W środku grupy widać było marszałka Tolonena i jego doradcę, który ściskał małą teczkę
z dokumentami. Naprzeciw nich stał nowy generał Służby Bezpieczeństwa Li Yuana,
pięćdziesięciodwuletni Helmut Reinhardt, który wraz z większością wyższych oficerów
swego sztabu przybył do Nantes, by pożegnać starego żołnierza.
—
Podziwiam twoją sumienność, Knut — powiedział Re
inhardt, podejmując przerwany wątek — ale wybacz mi, jeśli
ci powiem, iż mam wrażenie, że bierzesz na siebie więcej, niż
jesteś w stanie udźwignąć. Ja na twoim miejscu pozwoliłbym
innym, młodszym oczom wykonać większość roboty, a sam
zająłbym się raczej przesiewaniem szczegółów. Z tego, co
mówisz, wynika, że i takiej pracy jest wystarczająco dużo.
Tolonen roześmiał się.
—
Być może. Jest jednak pewna zasada, której przestrzega
łem przez całe życie. Nie wierzyć w to, co mi mówią, i samemu
poszukiwać odpowiedzi. Mam instynktowny talent do takich
spraw, Helmut. Potrafię zauważyć drobne szczegóły, które
umykają innym. Kiedy się patrzy stąd, sytuacja północnoame
rykańskiej gałęzi GenSynu wydaje się zupełnie dobra, ale mam
przeczucie, że z bliska będzie to wyglądało zupełnie inaczej.
—
Myślisz zatem, że coś tam szwankuje, Knut?
Tolonen przysunął się do niego.
—
Jestem tego cholernie pewny! Przez ostatnie trzy miesią
ce studiowałem wszystkie oficjalne raporty i coś mi tam nie
pasuje. Och, kiedy się na to patrzy powierzchownie, wydaje
się, że wszystko jest w porządku. Liczby, bilanse i tak dalej,
ale... — Przerwał i pokręcił głową. — Posłuchaj, Klaus Ebert
był sumiennym, uczciwym człowiekiem. Kiedy stał na czele
GenSynu, trzymał firmę mocno w garści. Mimo to pod koniec
okazało się, że sprawy wyglądają inaczej...
—
Masz na myśli Hansa?
Tolonen odwrócił wzrok, a na jego jakby wyciosanej z kamienia twarzy pojawił się cień.
—
Obawiam się, że tak to właśnie wygląda. Większość północnoamerykańskiej
gałęzi GenSynu oraz firm uzależnionych została przekazana Hansowi na osiemnaście
miesięcy przed śmiercią Klausa Eberta. I właśnie w tym okresie pojawiła się większość
anomalii.
—
Anomalii?
To pytanie zadał kanclerz Li Yuana, Nan Ho, który dołączył właśnie do grupy po krótkiej
wizycie we własnej maszynie, gdzie odebrał jakąś pilną wiadomość. Reinhardt i jego
oficerowie złożyli ukłony i cofnęli się nieco, umożliwiając Nan Ho wejście do środka
kręgu.
Tolonen zawahał się, lecz w końcu skinął głową.
—
Pewne nieścisłości w księgowości. Sfałszowane faktury.
Brakujące dokumenty. Sprawy tego typu.
Była to zdawkowa, prawie wymijająca odpowiedź, ale z tego, jak Tolonen patrzył w jego
oczy, kanclerz wywnioskował, iż chodziło tu o coś znacznie poważniejszego. Brakowało
jeszcze czegoś, o czym nie należało najwyraźniej wspominać nawet w takim
towarzystwie.
—
Poza tym — kontynuował Tolonen, zmieniając te
mat — dobrze będzie znowu odwiedzić starych przyjaciół.
Z uwagi na moją pracę prawie cały rok spędziłem w gabinecie.
To nie jest zbyt zdrowe. Człowiek powinien czasem wyjść na
zewnątrz. Zrobić coś konkretnego i zobaczyć świat.
Reinhardt roześmiał się.
—
To brzmi tak, jakbyś tęsknił do służby, Knut! Może
powinienem ci coś znaleźć do roboty, kiedy skończy się ta
sprawa z GenSynem? A może chciałbyś swoje dawne sta
nowisko?
Odpowiedział mu głośny wybuch śmiechu wszystkich obecnych; był to serdeczny,
szczery śmiech, który potoczył się jak grzmot po dachu Miasta. Jelka Tolonen, siedząca
na stopniach najbliższego bojowego transportera, usłyszała go i zmarszczyła brwi. Jakże
znajomy był ten męski śmiech, a równocześnie jak obco zabrzmiał w jej uszach. Wstała i
omijając wzrokiem ludzi jej ojca, spojrzała w kierunku odległego horyzontu.
110
111
Dzień był niezwykle piękny. Słońce wspięło się już wysoko na niebie i ogrzewało jej
plecy, a orzeźwiająco świeżego powietrza nie poruszał nawet najmniejszy wiaterek. Na
zachodzie widać było chmurę wznoszącą się wysoko nad lśniącym oceanem:
postrzępiony, pierzasty cirrus odbijający od głębokiego błękitu nieba. Widok był piękny,
nadzwyczaj piękny, ale po raz pierwszy nie czuła żadnego związku z tym pięknem,
żadnej reakcji wewnątrz siebie; jakby część jej duszy umarła lub zapadła w głęboki sen.
Upłynął już tydzień od incydentu na balu absolwentów, ale ciągle jeszcze nie potrafiła
przejść do porządku dziennego nad tym, co się tam wydarzyło. Kiedy o tym myślała,
wszystko wydawało się jej dziwnie nierzeczywiste, jakby spotkało to kogoś innego albo
ją, ale w jakimś przeszłym życiu. Jednakże tym, co sprawiało jej najwięcej kłopotu, było
dręczące ją od kilku tygodni uczucie niepokoju: narastające przekonanie, że równowaga
jej życia została zachwiana, poważnie zachwiana.
Jeśli chodziło o porucznika Bachmana, ojciec załagodził sprawę, tak jak obiecał. Mimo
to źle spała przez wszystkie noce ostatniego tygodnia, prześladowana przez sny, w
których była maszyną, przerażającą, wirującą rzeczą z ostrzami zamiast ramion, koszącą
każdego, kto zabłąkał się na tor jej chaotycznego, ślepego ruchu.
A gdzie w tych snach była jej łagodniejsza część? Gdzie była ta dziewczyna, o której
wiedziała, że istnieje pod tą twardą, metalową skorupą? Nigdzie. Nie było widać nawet
jej śladu; żadnego śladu dziewczyny, którą —jak czuła —powinna być. A może prawdą
było to, co jej ojciec powiedział tamtej nocy? Może rzeczywiście byli zbudowani z
bardziej surowego i twardego materiału? Z żelaza?
O tym wszystkim nie powiedziała nikomu. W domu zachowywała się tak, jakby w jej
głowie nie działo się nic specjalnego. Jakby wszystko zostało już zapomniane. Wiedziała
jednak, że wcale tak nie jest, że dokonywała się w niej przemiana — przemiana tak
zasadnicza i tak drastyczna, jak ta, która zachodziła w tym wielkim świecie, który ją
otaczał. Być może był między nimi nawet jakiś związek. Może zmiana, która zachodziła
w niej samej, była odbiciem tych zewnętrznych przeobrażeń — jakąś formą uznania
realności tamtych wydarzeń?
Spojrzała na siebie, na proste, jednoczęściowe, ciemnoniebieskie ubranie, które miała na
sobie. Było schludne, skrojone po wojskowemu i dlatego wkładała je zawsze, kiedy
towarzyszyła ojcu: tak ubrana lepiej pasowała do jego otoczenia. Dzisiaj jednak czuła się
w nim inaczej. Dzisiaj czuła się w nim źle.
—
Jelka?
Odwróciła się zaskoczona i ujrzała ojca.
—
Nie słyszałam cię...
—
Nie... — Uśmiechnął się i ujął delikatnie jej ramię swoją lśniącą, złotą ręką. —
Błądziłaś myślami w chmurach, czyż nie? O czym myślałaś, moja kochana?
Opuściła wzrok.
—
O tym, że będzie mi ciebie brakować — odparła, ukrywając resztę swych myśli
za tą częściową prawdą.
—
A mnie będzie brakowało ciebie — powiedział i przyciągnąwszy ją do siebie,
objął mocno ramionami. — Ale to nie potrwa długo. Najwyżej dziesięć dni. Aha, zgadnij,
z kim się tam spotkam?
Wzruszyła ramionami, nie potrafiąc odgadnąć.
—
Z Shih Wardem... no wiesz, z młodym Kimem, tym
chłopcem z Gliny... naukowcem.
—
Spotkasz go?
Pokazał jej małą kopertę.
—
Wygląda na to, że zjemy razem lunch. Li Yuan chce, abym przekazał mu to
osobiście. Bogowie tylko mogą wiedzieć, co to jest, ale przyjemnie będzie znowu
zobaczyć tego młodzieńca.
—
Ja... — Polizała wargi, chcąc mu w pierwszej chwili coś powiedzieć, prosić o
przekazanie jakiejś wiadomości, ale w końcu potrząsnęła głową. — Będę za tobą tęsknić
— powiedziała, obejmując go mocno. — Bardzo tęsknić.
Uśmiechnął się.
—
Dobrze, już dobrze. Wszystko będzie z tobą w porządku, mój chłopcze. — Kiedy
dotarło do niego, co powiedział, wybuchnął śmiechem. — Coś takiego. Dlaczego to
powiedziałem, jak myślisz?
—
Nie wiem — odparła spokojnie, przyciskając głowę do jego piersi. — Naprawdę
nie wiem.
112
113
* * *
Płótno, wypełniające całą tylną ścianę studia, było dominującym elementem całego
pomieszczenia. Nie chodziło tu nawet o to, że było dziesięć, a nawet i ze dwadzieścia
razy większe od poprzednich obrazów tego malarza — to kolory, ich bogactwo i skala
samej kompozyqi było tym, co natychmiast przykuwało wzrok.
Lewą stronę malowidła zajmowało coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak
srebrzystobiała góra, a po'bliższym przyjrzeniu się okazywało się plątaniną sylwetek,
częściowo ludzkich, a częściowo mechanicznych, przy czym te metalowe postacie były
niespodziewanie miękkie, jakby topniejące, ludzkie zaś twarde, prawie toporne w swej
kanciastości. Przyglądając się jeszcze uważniej, można było zauważyć, że ta ogromna
hałda ciał została uformowana przez dwa wielkie łańcuchy, których ogniwami były
sylwetki — ludzi lub robotów — trzymające się za ręce. Przypominało to zwoje
gigantycznych łańcuchów kotwicznych, które spiralnie pięły się w górę, w
czarnogranatowy mrok głębokiej przestrzeni kosmicznej zajmującej górną, prawą część
malowidła: ogromna, podwójna spirala ludzi i maszyn, splątanych ze sobą, dążących ku
pojedynczemu, jaskrawemu punktowi światła.
W tle, poniżej walącej się masy ciał, rozciągał się wielki ocean, Atlantyk, absurdalnie
spokojny, o powierzchni połyskującej w promieniach słońca. Ale pod jego gładką skórą
można było rozpoznać kształty antycznych ruin — świątyń Han i pagód, kamiennych
smoków i pałaców — i gnijący szkielet cesarskiej dżonki.
To było shan shui — „góry i woda"— ale shan shui prze-transformowane. Dzieło nowej
sztuki. Sztuki symbiozy i aspiracji technicznych, będącej kulturalnym ucieleśnieniem
starych ideałów Rozproszeńców. Nazywano ją Futur-Kunst albo Na-uka-Sztuka, a malarz
Heydemeier był jej wiodącym przedstawicielem.
„Stary" Lever stał około dwudziestu ch'i przed obrazem i zmarszczywszy czoło,
przyglądał mu się z uwagą. Sprowadził Heydemeiera z Europy przed sześcioma
miesiącami i urządził tutaj, dając mu wszystko, czego potrzebował do tworzenia.
I to — ta monumentalna wizja w oleju — było pierwszym owocem tej inwestycji.
Odwrócił się ku Heydemeierowi i pokiwał głową.
—
To jest dobre. Nawet bardzo dobre. Jak pan to nazwał?
Heydemeier zaciągnął się dymem z cienkiego, czarnego
papierosa i z lekkim uśmiechem satysfakcji odpowiedział:
—
Cieszę się, że się panu podoba, Shih Lever. Nazwałem
to Nowy Świat.
Lever parsknął krótkim śmiechem.
—
Dobrze. Podoba mi się. Ale dlaczego to jest takie
wielkie?
Heydemeier minął starego człowieka i podszedł do płótna. Przez chwilę studiował drobne
detale obrazu, muskając lekko jego powierzchnię palcami, po czym odwrócił się i
spojrzał na Levera.
—
Mówiąc szczerze, Shih Lever, nie byłem pewny, czy
przyjazd do Ameryki jest dobrym pomysłem. Sądziłem, że
może to być krok do tyłu. Jednakże teraz czuję, że tutaj jsst
zupełnie inaczej niż w Europie. Wszystko tu wydaje się bar
dziej żywe, ma się wrażenie, że to właśnie tutaj wykuwana jest
przyszłość.
Lever patrzył na młodego mężczyznę z uwagą polującego jastrzębia.
—
I to dlatego?
—
Częściowo.
Heydemeier ponownie zaciągnął się dymem z papierosa.
—
Teraz, kiedy obraz już istnieje, zrozumiałem, że to było to, do czego zawsze
dążyłem, nawet w moich mniejszych pracach. Brakowało w nich jednak poczucia
przestrzeni — otwarcia na zewnątrz. Pobyt tutaj, z dala od ciasnoty Europy, sprawił, że
zdałem sobie z tego sprawę. Umożliwił, jeśli woli pan to tak nazwać, zerwanie pęt.
—
Rozumiem.
Malarz odwrócił się ku obrazowi i wskazał ręką wielki wir ciał.
—
Tak więc, Shih Lever, oto jest. Pański, jak się zgo
dziliśmy.
Lever uśmiechnął się.
—
To ważna praca, Shih Heydemeier. Nie potrzebuję re
cenzji ekspertów, aby to ocenić. Mogę to dostrzec własnymi
114
115
oczami. To arcydzieło. Może nawet początek czegoś zupełnie nowego, nie sądzi pan?
Heydemeier opuścił wzrok, próbując ukryć przyjemność, jaką sprawiły mu słowa starego
człowieka, ale Lever zauważył, że dotknął jego słabego punktu — próżności. Uśmiechnął
się w duchu i drążył dalej:
—
Wspomniałem moich doradców. No cóż, mówiąc otwar
cie, Shih Heydemeier, to dzięki ich opinii znalazł się pan tutaj.
Powiedzieli, że pan jest najlepszy, że nie ma pan równych sobie
i że nie namalował pan jeszcze swego najlepszego dzieła. I to
się sprawdziło. Mogę to wykorzystać. Lubię pracować z naj
lepszymi. We wszystkich dziedzinach. — Podszedł bliżej i sta
nął twarzą w twarz z malarzem. — Jest pan bystrym człowie
kiem, Erneście Heydemeierze. Rozumie pan realia życia, jego
wszystkie uwarunkowania. Nie obrazi się pan zatem, jeśli
powiem, że zainteresowałem się panem ze względów ściśle
komercyjnych. Taka korporacja jak mój ImmYac potrzebuje
rzeczy na pokaz, kulturalnych totemów, jeśli pan woli. A im
bardziej prestiżowe są te totemy, tym lepiej. Dodają firmie
blasku. Ale to... — Z wyrazem autentycznego podziwu i za
chwytu dotknął delikatnie powierzchni obrazu. — To jest
czymś znacznie większym. Wykracza poza to, o co pana
prosiłem.
Heydemeier spojrzał na swoją pracę.
—
Być może. Patrząc na coś takiego, zaczynasz się za
stanawiać... Czy kiedykolwiek uda ci się stworzyć jeszcze raz
coś choć w połowie tak dobrego? Czy kiedykolwiek będziesz
w stanie zrobić coś bardziej... oryginalnego? — Odwrócił się
i spojrzał Leverowi w oczy. — Ale to jest wyzwanie, prawda?
Zaskoczyć samego siebie.
Lever przyglądał mu się przez chwilę, po czym skinął głową.
—
To jest twoje, Erneście. Mam na myśli obraz. Zatrzymaj
go sobie.
—
Zatrzymać? — Heydemeier roześmiał się ze zdumie
nia. — Nie rozumiem...
Lever popatrzył w bok, rozkoszując się tą chwilą.
—
Pod jednym warunkiem. Namalujesz coś dla mnie.
Heydemeier opuścił wzrok i prawie niezauważalnie potrząs
nął głową. Jego głos zabrzmiał przepraszająco:
—
Myślałem, że pan zrozumiał, Shih Lever. Sądziłem, że
przedyskutowaliśmy tę sprawę już poprzednio. Nie biorę zleceń. To... — Uniósł głowę i
bez zmrużenia powiek, zdecydowanie, spojrzał Leverowi prosto w oczy. — To było
czymś innym. Moim czynszem, jeśli pan woli. Zapłatą za pańską gościnność. Ale to, o
czym pan teraz mówi... jest czymś innym. Muszę być wolny, aby malować to, co chcę. W
innym wypadku po prostu mi nie wychodzi.
—
Rozumiem. Ale posłuchaj. Posłuchaj jeszcze raz, Erneś
cie. To jest taka chwila w twoim życiu, w twojej karierze,
która już się nie powtórzy. Och, może namalujesz jeszcze
rzeczy lepsze technicznie, ale czy uda ci się kiedykolwiek
ponownie uchwycić ten jeden moment wizji? Poza tym mógł
bym jutro sprzedać ten obraz i zarobić pięć, może nawet
dziesięć milionów yuanów. Jeśli zaś zastanowimy się nad jego
wartością za dziesięć lat... —Przerwał, czekając, aż jego słowa
dotrą do malarza. — I o co proszę w zamian? O trzy, może
cztery dni twojego czasu.
Heydemeier odwrócił się w bok, a każdy mięsień jego długiego, wychudzonego ciała
wyrażał zakłopotanie i niepewność.
—
Nie wiem, Shih Lever. Ja...
—
W porządku. Nie będę cię naciskał. Obraz możesz zatrzymać i tak. Niech to
będzie mój prezent dla ciebie. Ale pozwól mi tylko wytłumaczyć, czego od ciebie
chciałem. Wysłuchaj mnie tylko, dobrze?
Heydemeier odwrócił się ponownie w jego stronę. Jeśli spodziewał się czegoś po tym
spotkaniu, to na pewno nie tego. Stał oszołomiony, a jego wcześniejsze opanowanie legło
w gruzach.
—
Dobrze — powiedział z rezygancją. — Posłucham, ale to wszystko...
—
Oczywiście — przerwał mu Lever, odprężony i zadowolony z tego, że udało mu
się doprowadzić rozmowę do tego etapu. — To naprawdę prosta, mała rzecz...
Kiedy dwadzieścia minut później Lever wsiadał do swojej lektyki, podbiegł do niego
posłaniec z wiadomością. Starzec rozerwał niecierpliwie kopertę, wiedząc, nawet przed
przeczytaniem pierwszych słów, od kogo ona przyszła. Już drugi raz w ciągu ostatnich
dwudziestu czterech godzin Michael przysyłał mu list w sprawie zamrożenia jego kont
bankowych. ^
116
—
Niech szlag trafi tego chłopca! — zaklął wściekły, że ktoś ośmiela się popędzać
go w taki sposób. — Co on sobie, do cholery, wyobraża, że kim jest?! Może przecież, do
diabła, trochę poczekać... — Wyciągnął rękę z listem, czekając, aż jego sekretarz
odbierze go, po chwili jednak, zmieniwszy zdanie, powiedział: — Nie. Daj mi pędzelek i
tusz. Odpowiem mu teraz.
—
Masz — dodał po chwili, napisawszy pospiesznie kilka zdań. — Może to go
nauczy dobrych manier.
Wsiadł do lektyki, pozwolił służącemu zaciągnąć zasłony i pogrążył się w zadumie.
Zadowolenie z samego siebie, które odczuwał jeszcze tak niedawno, ustąpiło ślepej
wściekłości na syna. No więc dobrze. Michael pozna na własnej skórze, jak stanowczy
może być jego ojciec, kiedy się go zbytnio naciska. Najwyższy czas, aby wreszcie
zrozumiał, jak naprawdę stoją sprawy.
Wzdrygnął się i oparł wygodnie, wspominając sukcesy, jakie odniósł tego dnia —
niespodziewanie podniecającą licytację, która odbyła się rano, przyjemny i owocny lunch
z reprezentan- „ tern Hartmannem i swoje „negocjacje" z Heydemeierem. Jednakże to
ostatnie — ta sprawa z synem — popsuło wszystko.
—
Niech szlag trafi tego chłopca! — powtórzył, kręcąc
odruchowo pierścieniem, który miał na wskazującym palcu
lewej dłoni. — A niech go piekło pochłonie!
* * *
Jelka zmięła kartkę i rzuciła ją na podłogę, zła na samą siebie. Zła, że nie potrafi znaleźć
słów mogących wyrazić to, 5 co czuła tej nocy.
A może tu wcale nie chodziło o to. Może po prostu chciała zranić tego młodego
porucznika; może w pewnym sensie potrzebowała tego. Ale jeśli to była prawda, to kim
to ją czyniło?
Odetchnęła głęboko, próbując się uspokoić, ale nie potrafiła. Czuła, że w jej duszy
nagromadziło się zbyt wiele ciemności; zbyt wiele nie wypowiedzianego gwałtu. No cóż,
nie mogła nawet napisać prostego listu z przeprosinami, gdyż jednocześnie nachodziło ją
przemożne pragnienie, by coś uderzyć, zniszczyć.
Wstała i ogarnęła wzrokiem chaos panujący w jej pokoju. Ścianę, na którą patrzyła,
zapełniały zawieszone bez ładu szkice mundurów i broni, maszyn bojowych i walczących
żołnierzy, podczas gdy na drzwiach szafy z odzieżą, znajdującej się na lewo od niej,
widać było mapy starych kampanii wojennych. Jej bojowy uniform wisiał na oparciu
krzesła obok nie uporządkowanego łóżka, a stojąca w rogu skrzynia z kolekcją cepów,
pałek i ćwiczebnych mieczy przypominała jej o tym, ile czasu spędziła, doskonaląc swe
umiejętności w używaniu tego wszystkiego. Nad skrzynią, wysoko na ścianie, wisiał
kolorowy plakat, na którym jaskrawymi barwami wymalowano Mu-Lan w pełnej zbroi.
Mu-Lan, księżniczka-wo-jownik, sławna w dziejach z powodu swej odwagi i sprawności
bojowej.
Mu-Lan... przezwisko, które nadały jej przyjaciółki.
Przełknęła ślinę, czując, że jej gniew zamienia się w gorycz. To on ją taką zrobił. Rok po
roku kształtował ją i ugniatał. Rok po roku hartował, aż stała się maszyną ze stali i
ścięgien.
A może nie była sprawiedliwa? Czy rzeczywiście powinna winić za to wszystko ojca?
Może prawdą było to, co powiedział tamtej nocy? Może tu chodziło po prostu o to, że w
jej żyłach płynęła jego krew, krew Tolonenów? Może wraz z tą krwią odziedziczyła ich
naturę? Czyż nie odniosła przez moment takiego wrażenia wtedy na wyspie? Czy nie
dostrzegła swego odbicia w skałach i lodowatej wodzie tego północnego pustkowia? A
więc może to była prawda. Może to nie jego należało winić. Jednak gdyby miała matkę...
Wstrzymała oddech i powoli usiadła.
Gdyby miała matkę... Co wtedy? Czy wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy wyrosłaby
na normalną dziewczynę?
Roześmiała się: był to dziwny, smutny śmiech. Co należało rozumieć przez normalność?
Być taka jak inne? Jeśli tak, to nie chciała być normalna. Jednakże być taka, jaka była...
to było straszne, okropne.
Nie do zniesienia.
Poszła do kuchni, zdjęła worek na śmieci wiszący na listewce obok lodówki i wróciła do
swego pokoju. Stanęła na środku i jakby odrętwiała zaczęła rozglądać się dookoła,
zastanawiając się, od czego zacząć.
Może od Mu-Lan...
118
119
Podeszła do ściany, zerwała plakat i wepchnęła go do worka. Następnie, jakby pchana
jakąś gorączkową niecierpliwością, ruszyła wzdłuż ścian, zdzierając obrazki i rysunki,
plakaty i mapy. Wszystko pakowała do worka, dysząc przy tym ciężko z wysiłku. Na
koniec wrzuciła do niego całą zawartość swojej skrzyni z bronią i zawiązała sznurem.
Cofnęła się na środek pokoju i popatrzyła na nagie ściany. To było tak, jakby przez te
wszystkie lata żyła we śnie; jakby przemierzała swoje dni krokiem lunatyka. Och, były
takie chwile, kiedy się budziła — chociażby wówczas, kiedy zdecydowanie odmówiła
ojcu poślubienia Hansa Eberta — ale przez większość czasu godziła się na swój los.
Teraz jednak wszystko musi się zmienić. Poczynając od tego dnia, sama będzie
decydować o swej przyszłości.
Podniosła worek i przeszła do kuchni. Odprawiła kiwnięciem ręki służącą i jak w transie
stanęła przed przenośnym piecem do spalania odpadków, myśląc o swej matce.
W tamtym innym świecie być może było to możliwe. Tam, pod otwartym niebem, byłaby
całkowicie sobą. Przez moment wyobraziła to sobie: zobaczyła chatę z bali stojącą na
skraju puszczy i płynący poniżej strumień. Odwróciła się i ujrzała, jakby we
wspomnieniach, swego ojca stojącego w progu chaty i swoją matkę — odbicie jej samej
— objętą przez niego ramieniem. Porwana tą wizją-wspomnieniem, poczuła, jak zawraca
i biegnie, sukienka wiruje z łopotem wokół jej nagich nóg, a bose stopy niosą ją po
oświetlonej promieniami słońca trawie...
Zamknęła oczy, prawie obezwładniona bolesną tęsknotą. W tamtym innym świecie...
Kliknięcie pieca wyrwało ją z zadumy. Rozejrzała się wokół, jakby obudziła się właśnie
z głębokiego snu, i zadrżała, czując, że dręczące ją napięcie wcale nie osłabło. Żyć tak,
otwarcie i w pełni.
Być może. Ale to były tylko marzenia. Jej wypadło żyć w tym świecie. W tym
ogromnym, brutalnym świecie poziomów. Tym świecie Yang, ciężkim od oddechów
mężczyzn. I czymże były jej sny w porównaniu z ciężarem tej rzeczywistości?
Niczym.
A jednak stanie się sobą. Stanie się. Bowiem być taką jak oni — być „normalną" w ich
rozumieniu normalności —
oznaczało dla niej powolną śmierć. Powolne i bolesne duszenie się. I raczej wolałaby
umrzeć, niż godzić się na takie życie.
Uciekała od tego. Przez całe życie uciekała od tego. Ale teraz, nagle, obudziła się. Ten
moment w czasie balu absolwentów... teraz to rozumiała. Ten okropny moment, gdy
odwróciła się i zaczęła go prowokować, był chwilą, kiedy przestała uciekać. Chwilą
przebudzenia, kiedy odwróciła się, zupełnie dosłownie, by stawić czoło temu, czego
nienawidziła.
— Przepraszam — powiedziała cicho. — To nie o ciebie chodziło, to...
Zadrżała, zrozumiawszy ostatecznie, co się z nią stało tamtego wieczoru. To nie
porucznika Lothara Bachmana chciała zranić. Chodziło jej o to, co on reprezentował.
On... no cóż, on był taki... Rozejrzała się wokół, a kiedy jej wzrok trafił na figurkę bożka
kuchennego, który przykucnął na półce nad sprzętami do gotowania, pokiwała głową.
Tak. To było tak, jakby cały czas prześladowała ją gliniana figurynka demona zła;
statuetka, którą musiała rozbić, aby uwolnić się spod jej wpływu.
Ale czy jest wolna?
Popatrzyła na swoje długie, smukłe palce i zdało jej się, że po raz pierwszy widzi je tak
wyraźnie. Nie, nie jest wolna. Jeszcze nie. Ale będzie. Obudziła się bowiem. Wreszcie,
po długim czasie, była przebudzona.
* * *
—
Mary? Masz dane na temat starych kontaktów Mem-
Sysu?
Emily podniosła głowę znad ekranu i napotkała wzrok Michaela Levera. W jego głosie
pobrzmiewało lekkie napięcie. Ta sprawa z ojcem działała mu na nerwy, zwłaszcza od
czasu, gdy „Stary" zamroził jego konta bankowe.
—
Są tutaj — odpowiedziała, sięgając do górnej szuflady
swego biurka i wydobywając z niej grubą teczkę. — Nic ci to
jednak nie da. Żaden z nich nie będzie chciał z nami nawet
rozmawiać, a tym bardziej rozważać możliwości podjęcia han
dlu. Wszyscy śmiertelnie boją się gniewu twojego ojca, Mi-
chaelu. Lepiej byś zrobił, gdybyś wyrzucił to do kosza i zaczął
od nowa.
120
121
—
Być może.
Podszedł do niej z wahaniem i wziął teczkę.
—
Mimo to zamierzam spróbować jeszcze raz z każdym z nich. Ktoś musi ustąpić.
—
Dlaczego? — W jej oczach pojawił się dziwny, twardy wyraz. — Twój ojciec
trzyma w rękach wszystkie karty. Wszystkie. A ty nie masz nic.
—
Być może — powtórzył, nie podejmując wyzwania, które rzuciła mu swymi
słowami. — Muszę jednak próbować. Nie mogę się cofnąć. Nie teraz.
—
Nie. — Powiedziała to miękko, ze współczuciem, wiedząc, pod jak wielką presją
żył przez ostatnie tygodnie i jak dobrze sobie z tym radził. Dawny Michael Lever nie
wytrzymałby tego, nawet jedna dziesiąta takiego nacisku złamałaby go kompletnie. —
Jeśli chodzi o tę drugą sprawę... Dam ci znać, gdy tylko coś usłyszymy, dobrze?
Uśmiechnął się niepewnie.
—
Dobrze. Zajmę się tym.
Kiedy wyszedł, oparła się wygodnie w fotelu i w zamyśleniu zaczęła przeczesywać
palcami swoje krótkie, jasne włosy. Ta druga sprawa, zamrożenie kont bankowych, była
właściwą przyczyną jego obecnego napięcia. Jeśli „Stary" Lever odmówi... Odetchnęła
głęboko, usiłując przewidzieć przyszłość. Co się stanie, jeśli Michael ustąpi i wróci do
ojca? Przede wszystkim ona zostanie bez pracy. Co gorsza, „Stary" Lever postara się, by
nigdy już żadnej nie dostał. W każdym razie nie w Ameryce. A może i w innych
miejscach. Wszędzie tam, gdzie sięgają jego długie ręce.
Dziwne jednak było to, że jej własny los nie martwił jej ani w połowie tak bardzo, jak
możliwość tego, że Michael się podda, że ulegnie naciskowi w chwili, kiedy dotarł już
tak daleko. Ona przetrwa. Zawsze jej się to udawało. Ale Michael... Jeśli się teraz podda,
to go zniszczy, okaleczy emocjonalnie. Jeśli się podda, wola ojca skrępuje go na zawsze,
niezależnie od tego, czy ojciec będzie żył, czy też nie.
Wzdrygnęła się i rozejrzała się po pokoju. W ciągu trzech krótkich tygodni zbudowali tę
firmę z niczego. I chociaż nie można było jej porównać z MemSysem czy też ogromną
korporacją rrnmVac, jednak istniała. Nowa roślina, a nie odgałęzienie starej.
122
Tak, i gdyby zostawiono ją w spokoju, rosłaby i rosła. Michael i Bryn tworzyli dobry
zespół. Byli pomysłowi, zdolni, otwarci na nowości i równie dobrzy, jak najlepsi z tych,
z którymi pracowała w ciągu ostatnich trzech lat. Ich firma byłaby wielka. Obecnie
jednak wyglądało na to, że upadnie, i to prawdopodobnie w ciągu najbliższej godziny.
—
Nu Shih Jennings?
Uniosła głowę. To był Chan, strażnik. Zasunął za sobą drzwi wejściowe, i patrzył na nią
wyczekująco.
—
O co chodzi, Chan Long?
—
Przybył posłaniec — odparł złowieszczo spokojnie. — Z ImmVacu. Myślę, że to
odpowiedź.
Skinęła głową. Chan wiedział równie dobrze jak wszyscy, co się działo. I podobnie jak
ona, wiedział, co to wszystko mogło dla niego oznaczać. Uśmiechnęła się z trudem,
czując, że budzi się w niej współczucie dla tego człowieka.
—
Dobrze. Przeszukaj go i wpuść do środka. Okaż mu
jednak szacunek. To nie jego wina.
Chan skłonił lekko głowę i wyszedł, zasuwając ponownie drzwi za sobą. Około minuty
później wprowadził do pokoju wysokiego, ciemnowłosego Hung Mao w
jasnoczerwonym uniformie służby kurierskiej ImmVacu. Ze sposobu, w jaki patrzył na
Chana, można było wywnioskować, że nie bardzo podobało mu się przeszukanie,
któremu został poddany, ale Emily wolała nie podejmować niepotrzebnego ryzyka.
Wstała i obeszła biurko.
—
Rozumiem, że przyniosłeś wiadomość od Shih Levera?
Zawahał się, po czym nieznacznie kiwnął głową. Emily
uśmiechnęła się ironicznie do siebie. Gdyby była mężczyzną, jego ukłon byłby niski,
może nawet skłoniłby się do pasa, ale że widział przed sobą tylko kobietę...
—
Mam list — odpowiedział posłaniec, patrząc w bok,
jakby odprawiał służącą. — Ma być przekazany do rąk włas
nych panicza Levera.
Wzięła głęboki oddech. Panicz Lever. Jak jasno te słowa oddawały stosunek „Starego"
Levera do własnego syna. Jak subtelnie deprecjonowały pozycję Michaela; umieszczały
go na właściwym miejscu.
Podeszła do posłańca i stanęła tak blisko niego, że ich
twarze prawie się stykały.
123
— Powiadomię Shih Levera, że przyszedłeś. Lepiej będzie, jeśli usiądziesz. — Wskazała
mu ręką krzesło po drugiej stronie pokoju recepcyjnego. — Shih Lever jest bardzo zajęty,
ale przyjmie cię, kiedy tylko będzie mógł.
Wiedziała, jak to powinno być załatwione. Należało kazać posłańcowi czekać —
godzinę, dwie, może nawet do końca dnia. Byłby to sposób pokazania „Staremu"
Leverowi, że jego syn nie powinien być traktowany jak kłopotliwe niemowlę, ale że ma
być szanowany jako człowiek. W każdym razie ona by tak postąpiła. Ale ona nie była
Michaelem. On czekał na odpowiedź. Pragnął, by to napięcie wreszcie się skończyło, a
wraz z nim męka niepewności.
Wahała się jeszcze przez chwilę, po czym odsunęła drzwi wewnętrzne. Kustow siedział
po lewej stronie swego biurka, a Michael przy nim, po prawej. Patrzyli, jak zamyka za
sobą drzwi i zmierza w ich kierunku, a ich oczy wypełniało pełne napięcia oczekiwanie.
—
Jest odpowiedź — powiedziała po prostu.
Zauważyła, że Michael gwałtownie pobladł. Zamknął tecz
kę MemSysu, odwrócił się w fotelu i spojrzał na Kustowa.
—
No i jak, Bryn, co o tym sądzisz?
Kustow odchylił się do tyłu, patrząc ponuro na swego partnera.
—
Myślę, że on daje ci palec, Michaelu. Tak właśnie myślę.
—
Ale on przecież nie może — odparł spokojnie Michael. — Nie może tego zrobić,
prawda? Mam na myśli to, że to są moje pieniądze. Moje. Gdybym udał się z tą sprawą
do sądu...
Kustow wzruszył ramionami i odparł z fatalistyczną rezygnacją:
—
Wygrałbyś, z pewnością, ale nie prędzej niż za kilka lat. Ty, lepiej od wszystkich
innych, powinieneś wiedzieć, jakimi specjalistami od przeciągania spraw są prawnicy
twojego ojca. A tymczasem nie dostałbyś niczego. Nawet tego...
—
Być może, ale... ach... kto mu dał takie prawo, Bryn? Kto mu dał takie pieprzone
prawo? — Na jego twarzy widać było tylko gniew i frustrację. Po jakimś czasie wziął się
jednak w garść i spojrzał na Emily. — W porządku. Wprowadź go. Wysłuchajmy tego,
co najgorsze.
Cofnęła się i wprowadziła posłańca. Michael wziął od niego
kopertę i rozciął ją. Przeczytał wiadomość i drżącą ręką przekazał ją siedzącemu obok
Kustowowi.
—
Dobrze — powiedział w końcu, patrząc w oczy posłańca. Zdołał się już
opanować, a jego słowa zabrzmiały nagle bardziej twardo, godnie: — Powiedz mojemu
ojcu, że zapamiętam to, co napisał, i że dziękuję mu za jego hojność.
—
Czy to wszystko? — zapytał mężczyzna, patrząc na
niego.
—
Możesz odejść — odpowiedział Michael, nie pozwala
jąc, by nawet część tego, co czuł, wkradła się do jego głosu. —
Wykonałeś swoje zadanie.
Kiedy posłaniec wyszedł, ramiona Michaela nagle opadły, w jego oczach pojawiła się
rozpacz, a postawa pełnego godności wyzwania, którą udało mu się przybrać na ten
krótki czas, raptownie go opuściła. Odwrócił się w stronę Kustowa.
—
A więc to koniec. Koniec wszystkiego...
Kustow studiował jeszcze przez chwilę list, po czym spojrzał
na niego.
—
Czy to jest to, czego chcesz?
—
Nie. Ale jakie są nasze możliwości? Na tych czterech kontach było siedemnaście
milionów. Bez tego...
—
Bez tego zaczniemy od nowa. Ograniczymy zakres naszych działań. Ponownie
ustalimy listę priorytetów. Zastanowimy się, co możemy teraz zrobić. Ciągle jeszcze
mamy moje
pieniądze.
—
Dwa miliony. Co z tym zdziałamy?
—
Dzięki temu rozpoczniemy. Jeśli zaś chodzi o resztę, wymyślimy coś. Może uda
się trochę pożyczyć na rynkach wschodnioazjatyckich. Albo od głównych konkurentów
twojego ojca.
—
Ale przecież sam mówiłeś, że nie chcesz pożyczać. Powiedziałeś, że to nas
uzależni.
Kustow uśmiechnął się.
—
To prawda. Ale mówiłem to, zanim twój ojciec zaczął
być dla nas nieprzyjemny. — Oddał Michaelowi list i położył
rękę na jego ramieniu. — Popatrz na to z innej strony,
Michaelu. Twoje pieniądze byłyby dla nas poduszką, amor
tyzatorem, dzięki nim jazda byłaby mniej wyboista. Nigdy
jednak nie stanowiły głównego elementu naszej strategii. Ta
lent, zdolności, nowatorskie pomysły: to na tym miała się
124
125
opierać ta firma. I ciągle jeszcze może. Ale nie zdołam tego zrobić w pojedynkę,
Michaelu. Potrzebuję ciebie. A ty potrzebujesz mnie.
—
Ale co z naszymi planami...?
—
Jak już powiedziałem, będziemy musieli zmniejszyć skalę. Na jakiś czas
ograniczyć nasze ambicje, okiełznać je. —Wzruszył ramionami. — Posłuchaj, to nas
cofa, nie przeczę, ale wcale nie musi oznaczać końca, chyba że tego chcesz. A zatem, co
powiesz, Michaelu? Czy po tym, co tu razem zrobiliśmy i planowaliśmy, poczołgasz się
do niego z podwiniętym ogonem czy też pluniesz mu w oko i będziesz ciągnął to ze mną
dalej?
Michael zerknął na Emily, po czym spojrzał na Kustowa, a przed jego oczami pojawiło
się wszBystko to, co razem przeżyli w czasie tych kilku lat. Uchwycił mocno przyjaciela
za ramię i pokiwał głową.
—
Dobrze — powiedział spokojnie. — Zrobimy to na twój sposób. Jeśli się nie uda,
to i tak nie znajdziemy się w gorszej sytuacji, prawda?
—
Ani ociupinkę...
Michael ponownie pokiwał głową, a na jego usta z wolna powrócił uśmiech.
—
W porządku. A zatem zróbmy to. Pluńmy mu w oko.
* * *
Było to słabo oświetlone, nędzne miejsce* Śmierdziało tanimi perfumami i kwaśnym
winem. Podłogę zakrywał wyświechtany dywan, a na ścianach wisiały tanie obrazki
erotyczne. Dziewczęta, ustawione pod jedną ze ścian, dostosowały się do poziomu
otoczenia: także były tanie i zużyte, miały nadmiernie wymalowane twarze oraz ciała
będące zwykłą parodią tego, co zwykle budzi pożądanie.
—
No i jak? — zapytał szeroko uśmiechnięty K'ang, zwra
cając się do Lehmanna. — Czego sobie życzysz? Ja stawiam.
Zawsze, raz w miesiącu, przyprowadzam tutaj moich chłop
ców, aby się trochę odprężyli i zabawili.
Lehmann rozejrzał się dookoła, nie pozwalając, aby choćby ślad niesmaku, który czuł,
pojawił się na jego twarzy.
—
Nie — odpowiedział krótko.
—
Daj spokój... — K'ang zamierzał ująć go za ramię, ale
przypomniawszy sobie uczucie, jakie budził w nim ten człowiek, zrezygnował. — Jesteś
pewny? Chcę powiedzieć, że jeśli tego nie lubisz, jeśli...
Wyraz twarzy Lehmanna ostrzegł go, by nie kończył, by nie mówił tego, co przyszło mu
do głowy. Wzruszył zatem ramionami i dołączył do innych.
—
Wezmę tę tłustą — odezwał się Ling Wo, główny doradca K'anga.
—
Którą? — zapytała madame, zbliżając się do niego
i mrugając.
Była bardzo gruba i jak jej dziewczęta, nie miała na sobie prawie nic, co zasłaniałoby jej
łono. Jakby takie wulgarne odsłonięcie mogło uczynić ją bardziej pociągającą. Ling Wo
pozwolił, by go popieściła przez chwilę, po czym pochylił się i wyszeptał jej coś do ucha.
—
Weź sobie obie! — powiedziała i roześmiała się ochryp
le, klepiąc go po ramieniu. — Shih K'ang zapłaci, prawda,
mój drogi?
K'ang wybuchnął głośnym śmiechem.
—
Oczywiście. Weź sobie obie, Ling Wo! — odparł, lecz
jego oczy powiedziały najwyraźniej coś innego, gdyż Ling Wo
wybrał tylko jedną z dziewcząt.
Lehmann widział, jak madame popatrzyła to na jednego, to na drugiego mężczyznę, po
czym odwróciła się w stronę dziewcząt i zrobiła krzywą minę.
Jeden po drugim wybierali sobie partnerki. Najpierw trzech doradców K'anga, następnie
Peck, nowy człowiek z południa, który dołączył do nich zaledwie przed tygodniem.
Peck był starym znajomym Souczeka i przed laty pracował dla K'ang A-yina. Teraz, po
jakichś kłopotach ze Służbą Bezpieczeństwa, wrócił do swojego starego szefa. Mówiło
się, że przybył, aby wzmocnić tong. Lehmann odczytywał to jednak inaczej. Pecka
sprowadzono po to, by był przeciwwagą dla niego. Miał wzmocnić pozyq'ę K'anga i
przywrócić w ten sposób dawny układ. Nie miało to jednak żadnego znaczenia.
Potem nastąpiła kolej Souczeka.
—
Odpuszczę sobie tym razem, Shih K'ang.
K'ang roześmiał się.
—
Co to znaczy „odpuszczę sobie"? Od kiedy to sobie
odpuszczasz? Przestałeś lubić dziewczyny, czy co?
126
127
Souczek uniósł swoją wielką, podłużną głowę i spojrzał mu prosto w oczy.
—
Odpuszczę sobie, to wszystko.
K'ang zamilkł. Popatrzył na Souczeka, potem na Lehmanna, a następnie opuścił wzrok ku
podłodze. Kiedy po chwili spojrzał na nich ponownie, uśmiechał się, ale jego oczy, jak
zwykle, były chłodne.
—
Nie podoba ci się sposób, w jaki cię traktuję, Jirzi, czy
o to chodzi?
Souczek pokręcił przecząco głową.
—
Traktujesz mnie dobrze, K'ang A-yin, ale ja po prostu
nie mam teraz ochoty. Może następnym razem. Ale dziś... —
Jego twarz przybrała twardy, nieprzenikniony wyraz.
K'ang popatrzył na pozostałe dziewczyny, a wśród nich na tę, którą zawsze sam wybierał
— najlepszą ze wszystkich, aczkolwiek niewiele to znaczyło w tym miejscu — i
uśmiechnął się.
—
A zatem dobrze. Usiądź tutaj z Lehmannem i pogwarz
cie sobie. — Powiedziawszy to, wybuchnął śmiechem. — Chcę
ci jednak powiedzieć, Stefanie, że lepiej zrobiłbyś, gdybyś
poruchał sobie do nieprzytomności. To dużo łatwiejsze niż
nawiązanie jakiejś sensownej rozmowy z Jirzim.
Następnie, wciąż roześmiany, z madame z jednej strony, a dziewczyną z drugiej, ruszył
za pozostałymi do środka. Lehmann odczekał chwilę, po czym zwrócił się do Souczeka:
—
Dlaczego nie poszedłeś z nimi?
Souczek spojrzał mu prosto w oczy i odpowiedział:
—
Obserwowałem cię. Widziałem, jak ty na to patrzysz.
—
I?
—
Nie podoba ci się to, prawda?
—
Jakie to ma znaczenie, czy mi się podoba, czy też nie? Jesteś człowiekiem K'anga.
—
Nie na zawsze.
—
Nic nie trwa wiecznie. Ale nie to miałeś na myśli, czyż nie?
Souczek miał właśnie odpowiedzieć, ale przerwała mu madame, która niespodziewanie
wpadła do pokoju.
—
Chcecie czegoś, chłopcy? Może drinka?
Lehmann popatrzył na nią swymi nieruchomymi oczami.
—
Tak. Wino dobrze nam zrobi — odparł.
Zaintrygowany Souczek zmrużył oczy. Nigdy jeszcze nie widział, aby Lehmann tknął
choćby kieliszek alkoholu. Madame wyszła z pokoju i wróciła po chwili z tacą. Ustawiła
dwa kieliszki na małym stoliczku po drugiej stronie pomieszczenia i zwróciła się do nich:
—
Chodźcie. Tutaj będzie wam wygodniej.
Lehmann spojrzał na nią jeszcze raz, a spod pozornej pustki widniejącej na jego twarzy
przebijała taka wrogość, że uśmiech zniknął raptownie z jej ust. Wrócił tam zresztą po
chwili, nawet silniejszy, jakby chciała w ten sposób ukryć niepokój, który czuła w
obecności albinosa.
—
Jeśli będziecie jeszcze czegoś chcieli, zawołajcie.
Odczekali, aż wyjdzie, po czym usiedli, Lehmann plecami
do ściany, a Souczek naprzeciw niego. Dwa kieliszki stały na stoliku między nimi.
—
Opowiedz mi o Pecku — zaczął Lehmann.
—
Peck? — Souczek zaśmiał się chłodno. — Peck jest
ying tzu.
Lehmann pochylił nieznacznie głowę. Słyszał o ying tzu — „cieniach" — i ich usługach.
Byli to doskonale wytrenowani specjaliści wiążący się kontraktami z szefami gangów.
Podobnie jak chan shin, byli klamrami spajającymi ten cały podziemny świat, aczkolwiek
znacznie od tamtych rzadszymi.
—
To kosztuje.
Souczek skinął głową i sięgnął po kieliszek. Jednakże Lehmann wyciągnął rękę,
powstrzymując go.
—
Dlaczego mi o tym powiedziałeś?
—
To ostrzeżenie.
Lehmann rzucił mu przenikliwe, penetrujące spojrzenie.
—
Tak po prostu?
Souczek uśmiechnął się znowu, a jego wąskie usta wyglądały jak jakaś paskudna, martwa
szrama.
—
Nie. — Zawahał się, po czym spojrzał w dół. — Dla
tego, że ty jesteś silny.
—
A K'ang nie jest?
Souczek podniósł wzrok.
—
On też jest silny. Na swój sposób. Ale ty... — Pokręcił
głową.
Lehmann milczał przez dłuższą chwilę. Następnie uniósł swój kieliszek i powąchał wino.
128
129
—
Jestem teraz człowiekiem K'anga — oznajmił.
Souczek obserwował go: zauważył, że odstawił kieliszek,
nie wypiwszy ani odrobiny wina.
—
Teraz?
Wyraz oczu Lehmanna lekko zmiękł, jakby był zadowolony z tego, że Souczek go
zrozumiał, wciąż jednak nie uśmiechnął się. Souczek popatrzył na swój kieliszek i
pokiwał do siebie głową. Poczynając od teraz, w tym i we wszystkim innym będzie
naśladował Lehmanna. Jeśli Lehmann stroni od kobiet, on także będzie ich unikać. Jeśli
Lehmann nie tyka alkoholu, również on nie będzie pił. Był bowiem w tym wszystkim
jakiś sekret, teraz to rozumiał. Jakiś rodzaj siły. Macht, jak to nazywano w starym slangu
z tych okolic. Moc.
—
Czego chcesz?
Pytanie Lehmanna zaskoczyło go. Być takim jak ty, pomyślał, ale powiedział coś innego:
—
Nie chcę zostać tu na zawsze. Ja... — Przerwał i odwrócił się w fotelu. Do pokoju
weszło sześciu mężczyzn. Dwóch z nich rozmawiało ze sobą, ale na widok Lehmanna i
Souczeka zamilkli. W tej samej chwili z drugiej strony weszła madame i rzuciwszy
spojrzenie w stronę Lehmanna oraz Souczeka, zaczęła szeptać coś do ucha jednego z
przybyłych. Następnie z szerokim, fałszywym uśmiechem podeszła do stolika.
—
Ależ mamy tu dziś ruch! — powiedziała z przesadną wesołością, która wydała się
Souczekowi dość dziwna. Jej uśmiech rozszerzył się jeszcze, kiedy rzuciła wzrokiem na
ich kieliszki. — Chcecie dolewki?
Souczek opuścił głowę i popatrzył na kieliszki. Były puste. Zdziwiony spojrzał na
Lehmanna, ale twarz albinosa, jak zwykle, niczego nie wyrażała.
—
Dlaczego nie? — odparł Lehmann. Podniósł kieliszki
i podał je madame.
Souczek jeszcze przez chwilę obserwował Lehmanna, po czym odwrócił się, akurat na
czas, by zobaczyć, że madame wprowadza przybyłych mężczyzn przez drzwi, których do
tej pory nie używała. Sama weszła ostatnia, ale przedtem zatrzymała się i rzuciła im
ukradkowe spojrzenie.
W momencie, kiedy zniknęła, Lehmann zerwał się na nogi i ruszył w stronę wyjścia.
—
Co się dzieje? — zaczął Souczek, podskakując z miejsca.
Albinos obrócił się gwałtownie, jak akrobata, nie tracąc
równowagi.
—
Siedź tutaj — powiedział cicho. — Udawaj, że nic się
nie stało. Jeśli zapyta o mnie, powiedz, że poszedłem się
wysikać. I w żadnym wypadku nie tykaj wina. Domieszali do
niego narkotyku.
* * *
Przy drzwiach Lehmann zatrzymał się i kiedy się otworzyły, wyjrzał ostrożnie na
zewnątrz. Nie zauważył nikogo. Wyjął pistolet, wyskoczył szybko na korytarz i
dopadłszy przeciwległej ściany, wyhamował na niej, po czym z tą samą zręcznością
akrobaty obrócił się, szukając jakichkolwiek śladów niebezpieczeństwa. Dopiero kiedy
był już pewny, że cały korytarz jest pusty, odprężył się.
Rozglądał się jeszcze przez chwilę, a następnie przykucnął, położył swój pistolet na
podłodze i zdjął z nadgarstka opaskę. Odwrócił ją na drugą stronę i szybko wystukał kod
wejścia. Prawie natychmiast mały ekranik rozświetlił się na czerwono. Przez chwilę nic
się nie działo, w końcu jednak kolor ekranu uległ zmianie i pojawiła się na nim
miniaturka twarzy Hallera.
—
Która godzina, do cholery... — zaczął Haller, lecz za
uważył, że nie rozmawia z Beckerem i natychmiast zmienił
ton. — Co się stało?
Lehmann wytłumaczył mu w kilku słowach sytuację, podał lokalizację i wyjaśnił, czego
potrzebuje.
—
Masz najwyżej osiem minut. Przyprowadź Beckera.
Wejdźcie drzwiami frontowymi. I pamiętaj: bez hałasu.
Przerwał połączenie, założył z powrotem opaskę na nadgarstek i podniósł broń.
Następnie, rzuciwszy jeszcze jedno spojrzenie za siebie, zaczął biec wzdłuż korytarza.
Powinno być tylne wyjście. Może być zapieczętowane. Prawdopodobnie pilnowane.
Zastanowi się nad tym, kiedy tam dotrze.
Był to wąski, boczny korytarz oświetlony trzema lampami przymocowanymi do sufitu.
Lehmann ukrył się w cieniu i ostrożnie oceniał sytuację. Zauważył jednego mężczyznę.
Stał plecami do niego i najwyraźniej niczego się jeszcze nie spodziewał. Albinos, nie
zastanawiając się dłużej, ruszył do przo-
130
131
du. Przemknąwszy zręcznie między plamami światła, dopadł od tyłu wartownika i
płynnym ruchem zarzucił mu na szyję pętlę z cienkiego, mocnego drutu. Krzyk
zaskoczenia i bólu zamarł w dławionym i równocześnie przecinanym gardle mężczyzny,
zanim zdołał wydostać się na zewnątrz. Po krótkiej szamotaninie Lehmann opuścił
martwe ciało swej ofiary na podłogę i wyrwał drut z głębokiej rany w jego szyi.
Nacisnął na drzwi, najpierw lekko, a następnie z całej siły. Nie ustąpiły. Cofnął się, wziął
głęboki oddech i kopnął dwa razy, w dwa różne miejsca. Prymitywne zawiasy puściły i
drzwi z łomotem runęły do środka.
Szybko przebiegł przez tuman kurzu, świadomy, że ktoś mógł usłyszeć ten hałas, i
prawie natychmiast natknął się na jedną z dziewcząt madame, która wyszła ze swego
pokoju, by sprawdzić, co się dzieje. Złapał ją, zatkał dłonią jej usta i wepchnął z
powrotem do pokoju. W środku nie było nikogo oprócz dziewczyny. Szybkim, silnym
ruchem skręcił jej kark i ułożył ciało na podłodze. Następnie zamknął za sobą drzwi i
wrócił do martwego strażnika.
Szczęście mu sprzyjało. Nikt inny nic nie usłyszał, nikt także nie zauważył zwłok
leżących w cieniu obok tylnego wejścia. Stękając z wysiłku, wciągnął ciało do środka i
ustawił z powrotem wyłamane drzwi.
Czy już zauważyli, że zniknął? Czy zaczynają coś podejrzewać? Od czasu, gdy wyszedł
sikać, upłynęło już prawie pięć minut. Czy z Souczekiem wszystko w porządku?
Ułożył ciało martwego mężczyzny obok zwłok dziwki i wyszedł z pokoju. Przez jakiś
czas stał nieruchomo, nasłuchując. Wszystko wyglądało normalnie. Zaczerpnął
powietrza, po czym prawie biegnąc, ruszył wzdłuż długiego, ciemnego korytarza
ciągnącego się przez cały burdel. Po lewej stronie zauważył drzwi. Zatrzymał się przy
nich i podniósł klapkę przesłaniającą okienko. Nagi Peck leżał na plecach, a biuścista
blondyna ujeżdżała go energicznie jak konia. Opuścił cicho klapkę i ruszył dalej.
Przy drzwiach do pokoju recepcyjnego znowu stanął i przez chwilę nasłuchiwał.
Rozpoznał głosy madame i Souczeka. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku.
Wszedł do środka.
Zauważył ulgę, która odmalowała się na twarzy madame, i od razu zrozumiał, co sobie
pomyślała.
—
Zmieniłem zdanie — powiedział, zanim zdążyła się ode
zwać. — Tam na końcu jest dziewczyna i...
Uśmiechnęła się szeroko i ponownie bez trudu odczytał jej myśli. Lubisz sobie popatrzeć,
mówiło jej spojrzenie. Odwrócił głowę, jakby przyłapany na czymś zdrożnym, i odsunął
się, puszczając ją przodem. Souczek także wstał. Lehmann skinął głową i dał mu sygnał,
aby poszedł za nimi.
W momencie, kiedy otworzyła drzwi, Lehmann stanął za jej plecami i zatkał jej usta
dłonią. Poczuł, jak sparaliżowana nagłym szokiem, naprężyła wszystkie mięśnie. Jej
szeroko otwarte oczy wpatrywały się z przerażeniem w dwa trupy.
—
Możesz do nich dołączyć albo możesz mi pomóc —
oznajmił spokojnie.
Pokiwała głową i wtedy rozluźnił uchwyt. Uwolniona, oddychała ciężko przez chwilę,
próbując się uspokoić.
—
Zrób tylko to, co i tak miałaś zrobić. Daj nam trzy
minuty, a potem ich przyślij.
Odwróciła się i spojrzała na niego ze zdumieniem. Otworzyła swe pokryte szkaradną
szminką usta, usiłując coś wykrztusić, lecz tylko przytaknęła posłusznie. Zrobiła krok,
zamierzając go wyminąć, ale on chwycił ją za szatę tuż pod brodą.
—
Pamiętaj — powiedział, podnosząc ją w jednej ręce do
góry, aż ich twarze prawie się zetknęły. — Szepnij tylko
słówko, a zginiesz. Ci pozostali umrą i tak. Moi ludzie zaraz
tu będą. Ale ty... ty możesz przeżyć. Jeśli zrobisz, co ci każę.
Przełknęła ślinę.
—
Dobrze. Zrobię, co chcesz.
Odepchnął ją, zdegustowany smrodem bijącym z jej ust oraz zepsuciem malującym się
na jej twarzy. Zdecydował, że zabije ją, gdy będzie już po wszystkim.
Kiedy zniknęła za drzwiami, Souczek spojrzał na niego.
—
Co mam robić? — zapytał spokojnie, wyciągając pis
tolet.
Lehmann gestem dłoni nakazał mu, by schował broń.
—
Nie chcę hałasu. Użyj noża albo tego. — Podał Sou-
czekowi garotę z krótkimi, matowoczarnymi rękojeściami. —
A najlepiej będzie, jeśli posłużysz się rękami.
Souczek popatrzył na niego ze zdziwieniem.
—
Mówisz serio?
132
133
—
Tak. Żadnego hałasu. Rozumiesz?
—
Dlaczego?
Lehmann rzucił mu piorunujące spojrzenie.
—
Po prostu zrób to. Dobrze?
Zmrożony spojrzeniem Lehmanna, Souczek pokiwał posłusznie głową.
Weszli do wewnętrznego korytarza. Kiedy zbliżyli się do zakrętu, Lehmann zatrzymał się
i wskazał palcem w prawo.
—
Tam — wyszeptał. — Są w tamtym pokoju. Ukryj się
w tej wnęce. Dzięki temu nie zauważą cię, gdy wyjdą zza
rogu. — Powiedziawszy to, odwrócił się i pokazał miejsce za
sobą. — Ja będę tam, trochę przed nimi. Kiedy cię miną,
zaatakuj ich od tyłu. Powinieneś załatwić przynajmniej dwóch.
Oczy Souczeka rozszerzyły się ze zdumienia, po czym przypomniawszy sobie, co jego
informator mówił mu o umiejętnościach i okrucieństwie Lehmanna, skinął głową i
schował się we wskazanym miejscu. Czekał tam zaledwie kilka chwil, kiedy usłyszał
odgłos otwieranych drzwi.
To był jeden z nich. Wyszedł na korytarz, zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Wyraźne
odgłosy seksualnych rozkoszy dochodziły teraz z kilku pokoi równocześnie. Schowany w
swojej kryjówce Souczek zauważył, że mężczyzna zawahał się, a następnie odwrócił się i
skinieniem ręki wezwał pozostałych.
Poruszali się szybko, jakby wszystko to było zaplanowane i przećwiczone. Kiedy jednak
minęli zakręt, runął na nich Lehmann. Pierwszy, z nożem w gardle, padł natychmiast.
Chwilę później jego śladem poszedł drugi, któremu Lehmann kopnięciem zmiażdżył nos.
Z tyłu doskoczył Souczek i z rozmachem wbił nóż w pierś tego, który właśnie się
odwracał, aby stawić mu czoło.
Jeden z mężczyzn wydał cichy jęk, poza tym była to dziwnie cicha walka: gwałtowne,
desperackie zmaganie toczące się w głębokim cieniu, jakby w najczarniejszym z
koszmarów. W niecałą minutę było po wszystkim.
Souczek stał, ciężko oddychając i drżąc z podniecenia. Po chwili, ciągle zdumiony,
spojrzał na Lehmanna.
—
Niemi — powiedział albinos, jakby to wszystko wyjaś
niało.
Souczek roześmiał się cicho.
—
Ale przecież rozmawiali. Słyszałem...
—
Ten... — odparł Lehmann, wskazując na tego, w któ
rego gardle wciąż tkwił ciężki nóż. — I tamten. — Mężczyzna,
którego pokazał, leżał twarzą do podłogi z garotą owiniętą
ciasno wokół szyi. — Reszta wykonywała ich polecenia.
Souczek pochylił się nad trupami. To była prawda. Czterem z nich usunięto krtanie.
—
Dlaczego? — zapytał, podnosząc głowę.
—
To stary trik. Już to raz widziałem.
Odgłosy miłosnych zapasów dochodzące z najbliższego pokoju przybrały na sile i po
chwili umilkły. W tym samym momencie na końcu korytarza pojawiły się dwie sylwetki.
Souczek napiął mięśnie i sięgnął po swój nóż, ale zaraz odprężył się, rozpoznawszy
Hallera i Beckera.
—
Widzę, że przyszliśmy we właściwym momencie — powiedział szeroko
uśmiechnięty Haller.
—
Mówcie ciszej — rzucił gwałtownym szeptem Lehmann. — Przynieśliście worki?
Haller wskazał za siebie.
—
Becker je ma.
—
Dobrze. Wnieśmy zatem te ciała do tylnego pokoju i posprzątajmy tu.
W milczeniu szybko pozbierali zwłoki, zanieśli je do pokoju i poukładali na łóżku obok
trupów dziwki i strażnika burdelu. Następnie Haller wziął się do czyszczenia plam na
korytarzu, a Becker zajął się swoją pracą.
Souczek odwrócił wzrok od tego przerażającego widoku i spojrzał na Lehmanna.
—
Nie rozumiem. Co tu się dzieje?
Lehmann, który obserwował Beckera, odwrócił się w stronę Souczeka.
—
Jak myślisz, kto to zrobił? Kto mógł w ten sposób
wystawić K'anga?
Souczek zastanowił się.
—
Lo Han? — zapytał.
—
Właśnie. K'ang A-yin nie zagraża nikomu innemu. Lo Han musiał także usłyszeć,
że ja i Peck dołączyliśmy do niego. Zapewne to go zaniepokoiło. Musiał sobie pomyśleć,
że jest jakaś przyczyna, dla której K'ang wzmacnia swoje siły.
—
Być może. Ale dlaczego działamy w ten sposób? Dlaczego ta potrzeba ciszy?
Tajemnicy?
134
135
Lehmann ponownie skierował wzrok na Beckera.
—
Mógłbym ci odpowiedzieć, że nie chciałem niepokoić
Shih K'anga albo przerywać jego przyjemności, ale prawdą
jest to, że chcę spotkać Lo Hana. Zamierzam trochę więcej
o nim się dowiedzieć.
Souczek chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zamknął usta. Lehmann odwrócił się, aby
sprawdzić, co zobaczył. To była madame. Stała w progu i z ustami otwartymi z
przerażenia patrzyła na Beckera.
—
Jak ci zapłacił? — zapytał Lehmann, patrząc na nią
zimno.
Wydawało się, że nie usłyszała jego pytania, lecz po chwili oderwała oczy od tego, co
robił Becker, i zwróciła je ku Lehmannowi.
—
Co?
—
Co ci dał Lo Han za przygotowanie tego?
—
Ja... ja... — wyjąkała, odwróciła się i zaczęła się chwiać.
Lehmann spojrzał w bok z niesmakiem.
—
Mniejsza z tym. Opowiesz o tym Shih Souczekowi. — Popatrzył na Souczeka i
dodał: — Znikniemy teraz na jakiś czas. Powiedz K'angowi, że zmęczyło mnie czekanie.
Powiedz mu, że poszedłem szukać innych rozrywek.
—
A jeśli zapyta jakich?
—
Powiedz mu, że chodzi o narkotyki. Niech myśli, że poszedłem kupić sobie jakieś
narkotyki
* * *
Restaurację opróżniono z gości, a przy każdym wejściu ustawiono straże. Pod szerokimi
schodami, za niskimi, prowizorycznymi barierkami leżeli strzelcy wyborowi, których
rozmieszczono w ten sposób, by w zasięgu ich potężnych karabinów były wszystkie
korytarze przylegające do lokalu. W tym samym czasie osobisty smakowacz potraw Wu
Shiha próbował w kuchni kolejno wszystkich dań i zezwalał na podanie ich jedynie
wówczas, gdy był całkowicie usatysfakcjonowany.
Na środku opustoszałej sali, przy pokrytym masą srebrnych naczyń ze smakołykami
stoliku siedzieli marszałek Tolonen
i Kim. Starzec odwrócił się właśnie i przez krótką chwilę mówił coś do swojego
adiutanta, po czym ponownie spojrzał na Kima.
—
Przepraszam za to wszystko, Kim, ale Wu Shih chciał
być całkowicie pewny, że nie spotka mnie nic złego w czasie
pobytu w jego Mieście. Może się to wydawać pewną przesadą,
ale takie środki ostrożności stały się ostatnio konieczne. Ży
jemy w trudnych czasach.
—
Trudnych, ale interesujących, prawda?
Tolonen roześmiał się.
—
Niektórzy tak twierdzą. Ja jednak wolę życie trochę nudniejsze, ale za to trochę
bezpieczniejsze.
—
Czy właśnie dlatego pan tu przyjechał, marszałku Tolonen? Aby uczynić życie
trochę bezpieczniejszym?
—
Możesz mi mówić Knut, chłopcze — powiedział marszałek, po czym pochylił się
i zaczaj nakładać na swój talerz porcje różnych potraw. — Tak, można powiedzieć, że
jestem tu, aby uczynić życie nieco bezpieczniejszym. Mówiąc między nami, nie jestem
zbyt pewny, czego właściwie szukam, ale potrafię nawet z dużej odległości rozpoznać
smród zgnilizny i zapewniam cię, że na tych poziomach ukryto coś bardzo cuchnącego.
—
Czy jest jakiś sposób, abym mógł pomóc? — zapytał Kim, sięgając po talerz.
Tolonen uniósł głowę i popatrzył na niego.
—
To miłe, że o to pytasz, ale dopóki nie będę dokładnie
wiedział, co się tutaj dzieje, trudno mi powiedzieć, czego
właściwie potrzebuję. Będę jednak o tobie pamiętał, chłopcze.
To było bardzo uprzejme z twojej strony. Och, nawiasem
mówiąc... — Starzec pogrzebał w kieszeni kurtki palcami
swojej złotej ręki, wyciągnął z niej zapieczętowaną kopertę
i położył przed Kimem. — Li Yuan prosił mnie, abym ci to
osobiście przekazał.
Kim odłożył talerz, wziął list i obrócił go kilka razy w palcach, przyglądając się z uwagą
wielkiej pieczęci. Uniósł głowę i zauważywszy, że marszałek skupił swoją uwagę na
talerzu, otworzył kopertę paznokciem.
W środku znajdowała się pojedyncza kartka papieru zapisana ręcznie po mandaryńsku;
tekst był krótki i serdeczny.
136
137
przed jakąś formą kontroli, którą ktoś mógłby nad nim osiągnąć.
—
Sama operacja jest bardzo prosta — ciągnął Tolo-nen. — Jestem przekonany, że
gdybyś tego chciał, Li Yuan kazałby wykonać to zadanie swojemu własnemu chirurgowi.
Lekarz Hung jest najlepszym specjalistą na świecie. I tak zresztą być powinno. Nauczył
się swej sztuki od ojca, który zrobił to. — Starzec ponownie dotknął szczeliny przy
swoim uchu. — Mam to już pięćdziesiąt lat. Pięćdziesiąt lat! I był to dla mnie prawdziwy
dar boży, zwłaszcza w ciągu tych ostatnich sześciu miesięcy, kiedy zajmowałem się
sprawami GenSynu.
—
Sam nie wiem — odparł z wahaniem Kim, patrząc mu prosto w oczy. —
Ułatwiłoby mi to wiele spraw. Co do tego nie ma wątpliwości. Zastanawiam się tylko...
—
Nad czym? Obawiasz się, że mogłoby ci to coś uszkodzić? — Tolonen roześmiał
się, wyciągnął ponad stolikiem swoją ludzką rękę i dotknął ramienia Kima. — Nigdy nie
miałem takiego talentu, jak twój, a więc może nie jestem kimś, kto powinien wypowiadać
się na ten temat, jednakże stwierdzam, że przez te wszystkie lata mój kabel był mi tylko
pomocą. Wiem, że nie dałbym sobie bez niego rady. Poważnie.
Kim pokiwał lekko głową.
—
Być może — przyznał, ciągle jednak nie wydawał się przekonany.
—
A więc — ciągnął Tolonen, wymachując perłowobiały-mi pałeczkami, które
połyskiwały w jego złotej dłoni — pomyśl o tym, chłopcze. A jeśli się zdecydujesz,
zaaranżuję to tak, że będziesz miał do dyspozycji najlepszych specjalistów. Tyle chyba
mogę dla ciebie zrobić?
* * *
Kiedy później Kim znalazł się sam w swoim biurze, usiadł wygodnie w fotelu i bawiąc
się obrazami graficznymi wyświetlanymi na ekranie komputera, rozmyślał o tym, co
powiedział Tolonen. Może powinien poddać się tej operacji i dać się okablować. Może
zachowywał się głupio. Ostatecznie nie zaszkodziłoby, gdyby mógł przetwarzać dane
trochę szybciej. Tak, a poza tym nie było żadnych dowodów, że taki zabieg
osłabia zdolności kreatywne. Było wręcz przeciwnie, jeśli można wierzyć raportom. W
gruncie rzeczy nie było ani jednego powodu, aby nie dać się okablować, żadnego, oprócz
jego własnego, irracjonalnego lęku. Zdawał sobie z tego sprawę, a jednak nie mógł się
zdecydować.
A więc co to było? Czego tak naprawdę się obawiał?
Kontroli, pomyślał, nie mogąc się zdobyć nawet na wymówienie tego słowa. Boję się, że
znowu utracę kontrolę nad sobą.
Być może to była paranoja, ale nie był co do tego tak zupełnie przekonany. W końcu, czy
to nie jego Li Yuan prosił o zbadanie możliwości okablowania całego społeczeństwa?
Czy to nie on widział na własne oczy, jak łatwo było zrobić ten pierwszy, prosty krok w
tym kierunku?
I on miałby teraz zrobić to z samym sobą?
To nie jest to samo, odpowiedział sobie setny już chyba raz. Te dwie sprawy są
całkowicie różne. I tak rzeczywiście było. Ten rodzaj okablowania, który miał na myśli
Tolonen, w niczym nie przypominał procesu, o który chodziło Li Yuanowi. Jednakże
umysł Kima odmawiał przyjęcia do wiadomości tej różnicy i łączył obie idee. Kable w
głowie. To były środki umożliwiające kontrolę. I jeśli on sam zrobiłby ten pierwszy krok,
czy mógłby mieć pewność, iż ktoś inny nie zrobi następnego, zmieniając go w bezwolne
zwierzę?
To nonsens, odpowiedział sobie. Pleciesz niestworzone bzdury, Kimie Wardzie.
Ale czy rzeczywiście tak było? A może instynkt słusznie go ostrzegał przed podjęciem
takiej decyzji?
Obruszył się, zirytowany na samego siebie. Nagle, usłyszawszy cichy szelest jedwabiu za
plecami, odwrócił się przestraszony.
Stał tam młody Han z głową pochyloną w ukłonie i małą tacą w rękach.
—
Wybacz mi, panie. Przyniosłem ci eh'a.
Kim odprężył się. To był tylko jego księgowy, Nong Yan.
—
Przepraszam, Yan. Myślałem, że jestem tutaj sam.
Nong postawił tacę na biurku obok niego i odpowiedział
z uśmiechem:
—
I tak było, panie. Przyszedłem pół godziny temu i wi
dząc, że pracujesz, pomyślałem, iż najlepiej zrobię, jeśli nie
będę ci przeszkadzać.
140
141
—
Aha... — Kim skinął głową, ale ciągle był zaskoczony. Czyżby tak głęboko
pogrążył się w myślach, że nie słyszał odgłosu otwieranych drzwi? Opuścił ekran
komputera, wziął do ręki chung i napełnił dwie czarki parującą eh'a. Następnie uniósł
głowę i podał jedną z czarek młodemu księgowemu.
—
Jak wyglądają nasze finanse, Yan? Czy zbliżamy się już do dna?
Nong przyjął poczęstunek z lekkim ukłonem i przysiadł na krawędzi biurka obok
komputera.
—
Wiesz przecież, jak wyglądają nasze sprawy, panie. Wszystkie rachunki zostały
popłacone, a zobowiązania wypełnione. Jednakże podstawowy problem wciąż jest ten
sam. Jesteśmy niedokapitalizowani. Jeśli mamy się rozwijać...
—
...musimy zdobyć nowe fundusze — dokończył za niego Kim, studiując
równocześnie szczegóły grafiki wyświetlonej na monitorze. — Rozumiem, co chcesz mi
przekazać, Yan, ale dopóki nie ma żadnych wiadomości od Shih Levera, musimy starać
się przetrwać z tym, co mamy. — Wypił łyk eh 'a i ponownie spojrzał na młodego
mężczyznę. — Rozumiem, że jesteś szczęśliwym człowiekiem, Yan?
—
Szczęśliwy, panie? — Nong Yan roześmiał się, a jego okrągła twarz rozjaśniła się
na moment. — Mam wspaniałą żonę i dobrego pracodawcę. Dlaczego nie miałbym być
szczęśliwy?
Kim uśmiechnął się do niego.
—
To dobrze. W takim razie bądź cierpliwy i wierz we mnie, Yan, a zostaniemy
bogatymi ludźmi. — Powiedziawszy to, postukał paznokciem w ekran, wskazując
widoczny tam kształt przypominający kółko dymu. — Kiedy tylko ten patent zostanie
zarejestrowany, sprawy zaczną się szybko rozwijać. Do tego czasu musimy
powstrzymywać pożar. Wiesz, jak to jest w tym interesie, Yan. Im mniej się mówi
publicznie, tym lepiej.
—
Tak to jest, panie.
—
Dobrze.
Kim wyciągnął rękę, skasował rysunek z ekranu i spojrzał na Nong Yana. W ciągu tych
kilku chwil, kiedy młody księgowy rozproszył jego uwagę, podjął decyzję. Wyjął kartę
Tolo-nena, zapamiętał jego numer kontaktowy i schował ją z powrotem do górnej
kieszeni kurtki. Następnie odstawił czarkę
z eh'a na pulpit biurka, wystukał ten numer na klawiaturze komputera i spojrzał na Nong
Yana.
—
Dziękuję, Yan. Zostaw mnie teraz, proszę...
Kiedy na ekranie pojawiła się twarz adiutanta, Kim, udając pewność siebie, której wcale
nie czuł, poprosił o połączenie z marszałkiem.
Wątpliwości pozostały. Mimo to będzie musiał poddać się zabiegowi. Poza tym dobrze
będzie odwiedzić znowu Tolone-na; posiedzieć z nim i porozmawiać przez dłuższy czas.
I jeszcze raz zobaczyć jego córkę, Jelkę.
Po chwili opóźnienia na ekranie pojawiła się twarz To-lonena.
—
Kim! Nasze spotkanie było bardzo przyjemne! Bardzo
przyjemne!
Kim ukłonił się lekko.
—
Czułem, że powinienem podziękować panu za zaprosze
nie na obiad, marszałku. Był znakomity.
Starzec roześmiał się serdecznie.
—
To prawda, był zupełnie dobry.
—
A jeśli chodzi o tę drugą sprawę...
—
Domyślam się, że przemyślałeś to sobie? Kim skinął głową.
—
I? — zapytał niecierpliwie Tolonen.
—
I postanowiłem przyjąć pańskie uprzejme zaproszenie,
jeśli to możliwe.
Wyraźnie uradowany Tolonen odchylił się do tyłu.
—
A więc chcesz to zrobić, co? Dobrze! Wspaniale! Wszystko przygotuję. Powiedz
tylko Hauserowi, kiedy zamierzasz przyjechać, a my wszystko zorganizujemy. Nie
będziesz tego żałować, Kim. Uwierz mi, naprawdę nie będziesz!
—
Nie — uśmiechnął się Kim, którego wyraźne zadowolenie starca podniosło trochę
na duchu. Jednakże kiedy ekran ponownie zgasł, poczuł, że wraca uczucie niepokoju, i
przez chwilę zastanawiał się, czy postąpił właściwie.
Za późno, pomyślał. I chociaż wiedział, że nie było to do końca prawdą, zdał sobie
równocześnie sprawę z tego, że wykonał właśnie jeden z decydujących kroków w swoim
życiu.
Dziesięć dni. Będzie to musiał zrobić za dziesięć dni. I kiedy myśl ta ostatecznie
ukształtowała się w jego głowie, pojawił się w niej także obraz: obraz młodej kobiety,
wysokiej i elegan-
142
143
ckiej, o włosach koloru słońca i oczach błękitnych jak letnie niebo.
Zmarszczył czoło, zastanawiając się, czy ona go jeszcze może pamiętać. Czy w czasie
tych długich miesięcy, które upłynęły od ich ostatniego spotkania, pomyślała o nim choć
raz. Pochylił się nad biurkiem i wystukał swój osobisty kod, •prczywołując ponownie
diagram na ekran, ale nie potrafił już skupić myśli na problemach związanych z
patentem.
Czy ona mnie pamięta? — pomyślał, a nagłe pragnienie, by zobaczyć jej twarz, wręcz go
obezwładniło. Czy ona pamięta?
A jeśli pamięta, to co wtedy?
Opuścił wzrok i spojrzał na swoje dłonie — drobne, wyglądające jak dłonie dziecka,
pokryte bliznami i skarłowaciałe na skutek życia w Glinie — i wspominając tę chwilę,
kiedy spojrzała mu w oczy, zadumał się nad tym, co też ona mogła sobie o nim wtedy
pomyśleć. Czy mylił się, czy też rzeczywiście zaszło coś wtedy między nimi?
Siedział jeszcze przez chwilę niezdecydowany, po czym zły na samego siebie i na
wątpliwości, które nawiedzały go właściwie bez przerwy, wstał i wyłączywszy ponownie
ekran, wyszedł pospiesznie z biura.
* * *
Otwarta, pusta koperta z białego jedwabiu leżała na blacie wielkiego biurka. Na stojącym
obok niego fotelu nie siedział nikt, a Li Kou-lung, pradziadek Li Yuana, władczym
wzrokiem spoglądał z portretu wiszącego na ścianie na pokój, w którym nic się nie
poruszało. Ozdobna, pokryta wizerunkami smoków lampa oświetlała żółtym światłem
powierzchnię biurka, rzucając głębokie cienie na pokrytą mozaiką podłogę. Ze stojącej
obok lampy płytkiej czarki z nie tkniętą zupą wciąż jeszcze unosiły się wąskie pasemka
pary, a cień wystającej poziomo srebrnej łyżki odcinał się wyraźnie od bieli jedwabiu.
Li Yuan stał w ciemności obok stawu z karpiami. Trzymając w zwisającej luźno ręce list
Wei Fenga, wpatrywał się w gęstniejące wokół niego cienie. Odprawił służących i
nakazał, by nikt mu nie przeszkadzał, niezależnie od tego, jak bardzo by był potrzebny.
Stał teraz w bezruchu, pogrążony w głębokiej zadumie, próbując dojrzeć w tym
głębokim, nieprzeniknionym
mroku jakieś jasne wyjście z sytuacji; podjąć decyzję, która zaprowadzi porządek w
niespodziewanym chaosie, który zapanował w jego umyśle.
Kiedyś już stał w tym samym miejscu, tak w przenośni, jak i dosłownie, zmagając się z
tym samym problemem, i wtedy gniew oraz frustraqa — a także bolesne uczucie bycia
zdradzonym — doprowadziły do pojawienia się w jego głowie myśli-pytania: „Dlaczego
Siedmiu?" Zarówno wówczas, jak i teraz przebył całą drogę od gniewu aż do uczucia
spokoju i świadomości, że przetrwał wszystko najgorsze, co wrogowie mogli rzucić
przeciw niemu. Była jednak różnica, teraz bowiem już wiedział, że ten spokój i ulga były
tylko tymczasowe. Cokolwiek by zrobił, jego wrogowie będą się mnożyć. Jak w
legendzie, jeśli odetnie głowę, na jej miejsce wyrosną dwie inne. Jednakże teraz, wraz z
listem Wei Fenga, pojawił się nowy czynnik, który należało uwzględniać w kalkulacjach.
Teraz ta myśl — „Dlaczego Siedmiu?"— stawała się czymś więcej niż tylko retorycznym
pytaniem.
Li Yuan westchnął. Starzec rozumiał sytuację: widział przyszłe podziały, które musiały
powstać, jeśli wszystko pozostanie bez zmiany. To dlatego napisał mu jasno i
niedwuznacznie: „Weź władzę, Li Yuanie. Przejmij ją teraz, zanim Siedmiu osunie się w
ciemność". Te słowa odbijały się jak w lustrze w twarzy jego syna, Chan Yina. Teraz Li
Yuan już rozumiał; wiedział, co oznaczał ten wyraz pokory i szacunku widniejący na
jego twarzy. Także słowa Chan Yina, „Jestem synem mojego ojca", nabrały obecnie
nowego znaczenia.
Kiedy zaczął czytać list, nie mógł początkowo uwierzyć własnym oczom. Dopiero kiedy
przesuwając powoli palcem po słowach i szepcząc je bezgłośnie do siebie, dotarł do
końca, pojął w pełni znaczenie tego ostatniego posłania Wei Fenga. Nie zauważywszy
nawet służącego, który podał mu zupę, zagłębił się w fotelu i pogrążył w zadumie. Jak by
się zachował, będąc na miejscu Chan Yina? Czy podobnie jak Chan, podporządkowałby
się woli ojca?
Zmarszczył czoło, uświadomiwszy sobie nagle, że nie potrafi odpowiedzieć na to
pytanie, że nie zna siebie aż tak dobrze. Oddać swoje dziedzictwo. Pokłonić się przed
innym, kiedy nie było takiej potrzeby. Pokręcił głową. Nie, nawet obowiązek
synowskiego posłuszeństwa nie był wiążący wobec takiego
144
145
żądania. Chan Yin miałby pełne prawo zignorować życzenie umierającego ojca; odrzucić
je jako mętne majaczenie chorego i rozczarowanego człowieka. A jednak nie zrobił tego.
Obok tego pytania o dziedzictwo i obowiązek było jeszcze inne, bardziej
skomplikowane: jak wykonać życzenie Wei Fenga i stawić czoło wszystkim tego
politycznym reperkusjom? Odsuwając na moment kwestię moralną, nie mógł, nawet w
warstwie praktycznej, zaakceptować oferty Wei Fenga. Nie mógł zostać nowym Tangiem
Azji Wschodniej w miejsce Chan Yina. Mimo że list był ostatnią wolą Wei Fenga i mimo
że Chan Yin oraz jego bracia byli skłonni zaakceptować wszystkie punkty tego
dokumentu — w ten sposób spełniono dwa warunki konieczne z punktu widzenia prawa,
by mógł objąć swoje nowe dziedzictwo — nie było najmniejszej szansy, aby pozostała
piątka Tangów zezwoliła na to. Nawet Tsu Ma sprzeciwiłby się temu, kiedy by się o tym
dowiedział. Nie, nawet gdyby tylko wspomniał o takiej możliwości, spowodowałoby to
jego natychmiastową izolację w Radzie i dałoby Wang Sau-leyanowi to, co tak długo
starał się osiągnąć.
Chan Yin obejmie swoje dziedzictwo. Łańcuch nie zostanie zerwany. A młody Tang
Europy i tak zyska na tej skomplikowanej sytuacji. Jego korzyść to możliwość tworzenia
planu, którego dotychczas — do chwili, gdy przeczytał list Wei Fenga — nie śmiał nawet
rozważyć. Planu, zgodnie z którym podejmowanie decyzji przez Radę stanie się
równocześnie i prostsze, i bardziej efektywne. Siedmiu stanie się...
— Trójką. Będzie nas trzech. Tsu Ma, Wu Shih i ja... — ośmielił się wyszeptać głośno.
Raz sformułowana idea zapadła mu głęboko w umysł, stając się rosnącym nasieniem,
które żywiła woda jego myśli i światło działań.
Wracając do gabinetu, zatrzymał się w progu i spojrzał na portret swego pradziadka,
człowieka, którego nigdy nie poznał. Zaczął się zastanawiać, jak też on patrzyłby na tę
sytuaq'ę i czy w podobnych okolicznościach działałby tak samo, czy też inaczej. Mógł
oczywiście zapytać, skonsultować się z hologramem starego człowieka, ale czuł, że
niewiele by mu to dało. Odpowiedzi Li Kou-lunga zostały zaprogramowane w innej
epoce — epoce stabilności i pewności, kiedy nawet myślenie o czymś takim zostałoby
uznane za dowód
słabości. Westchnął głęboko, przeszedł przez pokój i pociągnął za sznur, wzywając Chan
Shih-sena, swego sekretarza.
Czekając na niego, spojrzał na płytką czarkę z zupą, po czym wyciągnął rękę i zamieszał
delikatnie palcem jej zimną, zakrzepłą powierzchnię. Trójka, myślał. Po prostu Trójka.
Podniósł palec do ust i polizał go w zadumie.
Kiedy wszedł sekretarz, Li Yuan wyprostował się i popatrzył na niego.
—
Połącz się w moim imieniu z Wei Chan Yinem — po
lecił, czując, że opuszcza go zmęczenie, a jego miejsce zajmuje
dziwne podniecenie. — Zapytaj go, czy mógłby tu przyjechać.
Jak najszybciej. On czeka na wiadomość od mnie.
Chang Shih-sen ukłonił się i zamierzał właśnie odejść, gdy Li Yuan chwycił go za ramię i
zatrzymał.
—
I... poproś go, aby zabrał ze sobą swego najmłodszego
brata, Tseng-li. Mam dla niego zadanie. Potem możesz się
udać na spoczynek. Przez jakiś czas nie będę cię potrzebował.
146
ROZDZIAŁ 5
Łańcuch istnień
Ptaki siedzące na gałęziach cyprysów rosnących w ogrodach otaczających wielki
budynek Izby Reprezentantów w Weimarze zaczęły właśnie śpiewać na powitanie
poranka. Sama wielka Izba była pusta od ośmiu lat, to jest od dnia, kiedy Wang Hsien,
ojciec obecnego Tanga Afryki, odczytał Edykt Rozwiązujący, ale w pawilonie stojącym
na wschód od podobnej do ziguratu masywnej sylwetki budynku zgromadzenia odbywała
się konferencja. Właśnie tam, w cieniu pobliskiego Miasta, czternastu mężczyzn —
siedmiu kanclerzy Tangów Chung Kuo i siedmiu siwobrodych eks-parlamentarzystów —
siedziało wokół wielkiego, okrągłego stołu, dyskutując o przyszłości świata. Z sufitu,
dokładnie nad ich głowami, zwisała wielka mapa Chung Kuo, na którąj czerwonymi
liniami zaznaczono nowe granice Hsienów, okręgów administracyjnych. Rozmawiali już
od jedenastu godzin, z dwiema krótkimi przerwami na odświeżenie się i posiłki, ale teraz
zbliżali się już prawie do końca.
Nan Ho oderwał wzrok od oprawionej w jedwab teczki, która leżała przed nim na stole i
spojrzawszy w oczy siedzącego przed nim starego Hana o siwych, splecionych w
warkocze włosach, uśmiechnął się.
— Jesteś upartym, ale i rozsądnym człowiekiem, Ping Hsiangu. To, o co prosisz,
znacznie odbiega od tego, czego życzyliby sobie moi mocodawcy. Ale jak to już
wielokrotnie powtarzałem w ciągu tej nocy, nie jesteśmy tutaj, aby narzucać warunki.
Nie. Musimy wypracować nową ugodę między Radą Siedmiu a Górą. Dla dobra nas
wszystkich.
Wokół stołu dał się słyszeć ogólny pomruk zgody, a Ping Hsiang z wyniosłym
uśmiechem pochylił głowę.
—
Dobrze. A zatem proponuję, abyśmy się porozumieli co do ostatniego punktu.
Opóźnijmy uprawomocnienie się pakietu uzgodnionych już posunięć. Niech to nastąpi
dziesięć miesięcy po przegłosowaniu tej propozycji przez Izbę. Dzięki temu nikt nie
będzie mógł powiedzieć, że nie zrobiliśmy tego uczciwie i otwarcie.
—
A tekst tych propozycji? — zapytał Ping Hsiang, rzucając równocześnie
porozumiewawcze spojrzenia swoim towarzyszom.
—
Dokument jest obecnie przygotowywany i będzie gotowy do podpisu, zanim stąd
odjedziemy. Otrzymacie oczywiście kopie, które będziecie mogli zabrać ze sobą.
Nan Ho zauważył, że ich twarze pojaśniały z zadowolenia, i uśmiechnął się w duchu. W
ciągu tej nocy przeprowadził ich długą drogą od otwartej wrogości i nieufności wobec
zamiarów Siedmiu do nowego szacunku, a może i rosnącego mimo woli podziwu dla
ludzi, którzy nimi władali. W trakcie tych dyskusji uzyskał wszystko, co jego
mocodawcy chcieli, aby — jako przewodniczący komitetu negocjacyjnego — uzyskał,
nie oddając równocześnie więcej, a w gruncie rzeczy nawet mniej, niż mógł oddać. W
sumie zatem była to udana runda nego-q'acji i zakrawało na ironię, że teraz, kiedy się już
skończyła, siedzący naprzeciw niego mężczyźni promienieli wręcz z zadowolenia, jakby
to oni osiągnęli przewagę.
Ale na tym w końcu polega sztuka negocjacji. Od najbardziej prymitywnego targowania
się przy straganie do najbardziej subtelnych rozgrywek dyplomatycznych prawo rządzące
tym wszystkim jest takie samo: trzeba zapomnieć o tym, do czego się zmierza, i zacząć
negocjacje o punkt wyżej. Właściwa ocena — oto była podstawa tego wszystkiego i
jedyny sekret umożliwiający osiągnięcie sukcesu. Jednakże aby móc to zrobić, należało z
idealną dokładnością znać prawdziwą wartość przedmiotu negocjacji. Tak właśnie było
dzisiaj. Poświęcił dziesięć długich miesięcy na dokładne wyrobienie sobie opinii o tym,
co obie strony chciały uzyskać w wyniku tego spotkania.
A teraz było już po wszystkim.
Nan Ho wstał, popatrzył na zebranych i klasnął głośno w dłonie, wzywając służbę
pawilonu. Prawie natychmiast wkroczyły do środka dwa tuziny młodych mężczyzn o
ogolo-
148
149
nych głowach, które pochylili z szacunkiem. Każdy niósł przed sobą tacę z winem i
jedzeniem. Nan Ho obserwował przez chwilę, jak poruszają się zręcznie wokół stołu,
proponując siedzącym przy nim dostojnikom poczęstunek, po czym wstał i podszedł do
długiego, wygiętego po obu stronach okna.
Na zewnątrz zaczynał się nowy dzień. Promienie słońca odbijały się od górnych okien
Izby i przesuwały się wolno w dół gładkich, lśniących perliście skrzydeł budynku w
stronę głębokiego cienia u jego podstawy. Poprzedniego dnia, przed spotkaniem, Nan Ho
kazał otworzyć wielkie drzwi i wszedł do środka. Spacerował po pustych korytarzach i
westybulach, aż doszedł w końcu do ogromnej, rozbrzmiewającej echem sali debat. Tam,
stojąc między rzędami pustych foteli, wyobraził ją sobie za rok, wypełnioną wybranymi
przedstawicielami Góry — dziesięć tysięcy głosów jednocześnie robiących i usiłujących
przekrzyczeć harmider — i przez chwilę poczuł, jak opadają go wątpliwości. Wiedział
jednak, że nie ma odwrotu z tej drogi, żadnej innej możliwości. Porozumienie między
Siedmioma a Górą musiało być zawarte. Było tak, jak mówił Li Yuan: albo to, albo nic.
Odrzucił więc swoje wątpliwości i przystąpił do stołu rokowań z jasną, zdecydowaną
wizją celów, łagodząc swoje stanowisko tylko wtedy, kiedy dla jego oponentów było
oczywiste, że negocjuje z nimi z pozycji siły, a nie słabości. Tylko w takich momentach
łagodniał nagle i uginając się jak trzcina na wietrze, robił niespodziewane ustępstwa.
Zrezygnował z żądania, by ograniczyć liczbę dzieci do dwójki na każdą małżeńską parę, i
przystał na trójkę. O prowokacyjną klauzulę „działań wstecznych", która nigdy nie miała
być częścią pakietu, walczył zawzięcie, po czym poddał się z udawanym żalem.
Propozycja, by rozszerzyć prawa wyborcze z pięćdziesięciu górnych poziomów na sto —
coś równie odrażającego dla Siedmiu, jak i siedmiu siwo-brodych starców siedzących
przy stole — została postawiona i odrzucona. I tak to szło dalej: pozorne ustępstwa
przeplatały się z prawdziwymi zyskami.
Zza pleców dobiegł go odgłos kroków. Nan Ho odwrócił się i zobaczywszy Hung Mien-
lo, kanclerza Wang Sau-leyana, Tanga Afryki, przywołał na usta uprzejmy, wymuszony
uśmiech.
— A zatem, kanclerzu Nan — zaczął Hung cicho, dbając,
by jego głos nie dotarł do innych uszu — mamy to, po co tu przybyliśmy, prawda?
Nan Ho popatrzył ponad jego ramieniem na starców zgromadzonych po drugiej stronie
stołu.
—
Na to wygląda— odpowiedział ostrożnie, pełen nie
ufności wobec tego człowieka. — Jednakże to nie ta władza,
którą im dajemy, budzi mój niepokój, bo jest jej doprawdy
niewiele, ale ta, którą mogą sobie sami wziąć w przyszłości.
Z tej drogi, na którą właśnie wstąpiliśmy, nie ma odwrotu.
Zamknąć Izbę drugi raz... No cóż, to raczej mało praw
dopodobne, czyż nie?
Hung Mien-lo uśmiechnął się i odpowiedział:
—
Być może. Jednakże nawet dziwniejsze rzeczy już się
zdarzały.
Zaniepokojony tą myślą Nan Ho potrząsnął głową.
—
Nie. Ponowne zamknięcie Izby jest czymś nie do pomyślenia. Tak więc
począwszy od dziś, mamy jedno, proste zadanie. Musimy znaleźć sposób, aby ją ujarzmić
i kontrolować jej poczynania.
—
Masz na myśli „kieszenie"?
Nan Ho zmrużył oczy, próbując równocześnie odgadnąć, co miał znaczyć ten komentarz
jego rozmówcy. „Kieszenie", tai, byli parlamentarzystami kupionymi przez Siedmiu,
którzy wywierali w przeszłości znaczny wpływ na Izbę. Jednakże w okresie
poprzedzającym wojnę-która-nie-była-wojną Siedmiu próbowało praktycznie zalać Izbę
„kieszeniami", doprowadzając w rezultacie do tego, iż ta instytucja straciła dobre imię.
Postawienie tai w stan oskarżenia i późniejsze ich aresztowanie na wiosnę roku 2201
było faktyczną deklaracją niezależności Izby od Siedmiu i bezpośrednią przyczyną
wybuchu wojny.
Wspominając to wszystko, Nan Ho wzruszył ramionami.
—
W tym, jak we wszystkim innym, przeszłość wskazuje nam drogę na przyszłość.
—
Przeszłość... — Hung Mien-lo roześmiał się miękko i przysunął bliżej. — A kiedy
ostatecznie nadejdzie ta przyszłość? Co wtedy, panie Nan? Jak zablokujemy przyszłość?
Jak ją ujarzmimy? Ona bowiem nadchodzi. Ty i ja wiemy o tym, nawet jeśli nasi władcy
nie zdają sobie jeszcze z tego sprawy.
150
151
Ruszył za Tai Cho. Po lewej stronie korytarza zauważył dwa małe biura, ale główna
pracownia znajdowała się w wielkim pomieszczeniu w kształcie litery „L", zajmującym
większość powierzchni siedziby tej małej firmy. Tam właśnie, plecami do drzwi, siedział
Kim. Lekko pochylony, wpatrywał się w przedmiot swych doświadczeń — przezroczystą
komorę próżniową w kształcie sześciennego pudła o boku długości pięciu ch'i. Górną
część jego głowy przykrywał pękaty hełm połączony kilkunastoma przewodami ze
stojącą z boku konsolą. Ręce, okryte ściśle przylegającymi do skóry rękawicami
ochronnymi, trzymał we wnętrzu pudła, obsługując działające z nanometryczną
dokładnością chwytaki. Dwaj ubrani w laboratoryjne fartuchy technicy, którzy przysiedli
na pobliskim stole, byli tak pochłonięci tym, co robił Kim, że nawet nie unieśli głów,
kiedy Michael wszedł do pokoju.
Michael zbliżył się i stanął za ich plecami. O ile mógł zauważyć, nic się nie działo. Albo
— i ta myśl wydała mu się zabawna — Kim tylko udawał, że coś robi. Delikatne
końcówki chwytaków iskrzyły i błyskały, ale jakby nic z tego nie wynikało: zdawały się
jedynie ciąć i modelować pustkę, zakreślając w niej cieniutkie linie nicości. Michaela
opanowało uczucie jakiegoś nieokreślonego rozczarowania. Odniósł wrażenie, że w tym,
co robi Kim, nie ma sensu; żadnego dostrzegalnego celu. Wytężył wzrok, usiłując
dostrzec coś, co być może mu umknęło w pierwszej chwili, ale bez rezultatu. Wydawało
się, że rzeczywiście nic tam nie ma.
Rozejrzał się dookoła siebie. Były tam półki, szafki, rozmaite elementy aparatury; w
większości niedrogie i starsze modele. Wszystko to było tak zaskakująco podniszczone,
że zaczął mimo woli robić porównania z wyposażonymi w najnowsze osiągnięcia
techniki laboratoriami swojego ojca. Na ich tle pracownia Kima wyglądała jak warsztat
amatora-hob-bisty: zbyt mała i jakaś połatana. Czy w takich warunkach można stworzyć
coś wartościowego?
Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy nie popełnił błędu, wiążąc swe plany z Wardem,
później jednak przypomniał sobie zainteresowanie, jakie Kim wzbudził w jego ojcu, oraz
to, co usłyszał na jego temat od swoich europejskich znajomych. A potem jeszcze to, co
sam wiedział o możliwościach chłopca.
Chłopiec... Spojrzał na profil Warda, po czym odwrócił
głowę, uświadomiwszy sobie nagle, jak łatwo dał się wywieść w pole pozorom. Wygląd
zewnętrzny. Warda nie można było osądzić po wyglądzie zewnętrznym, gdyż on sam nie
był tym, na kogo wyglądał. Mając obecnie dziewiętnaście lat, wyglądał jak dziecko,
chłopiec dwunasto-, najwyżej trzynastoletni. Jego drobna postura była rezultatem
dzieciństwa przeżytego w Glinie. Lata spędzone na dole, w ciemnościach pod
fundamentami Miasta, ukształtowały go zarówno zewnętrznie, jak i wewnętrznie, czyniąc
innym — na pierwszy rzut oka — od wszystkich, wśród których przyszło mu żyć.
Michael uśmiechnął się. W porównaniu z wysokimi, dobrze odżywionymi mieszkańcami
Pierwszego Poziomu Kim wydawał się zaledwie cieniem człowieka —przedstawicielem
wcześniejszego etapu ewolucji. Jednakże wygląd zewnętrzny był mylący, w oczach
bowiem płonął mu ogień, a siła, widoczna nawet w jego najdrobniejszych ruchach,
przeczyła pierwszemu wrażeniu. I jeszcze jedna sprawa. Ward cieszył się opinią
największego naukowca w całym Chung Kuo.
W pewnej chwili Michael zdał sobie sprawę z tego, że Kim uniósł głowę i patrzy na
niego z uwagą.
— Michael... — powitał go cichym, spokojnym głosem. — Jeszcze tylko chwila i już
kończę.
Lever spojrzał na to, co działo się w tym dziwnym pudle. W miejscu, gdzie przed chwilą
nie było niczego, pojawił się malutki punkt jasnego światła. Po chwili rozwinął się jak
kwiat, którego płatkami były sieci cieniutkich nitek wychodzących z promiennego
centrum. Następnie płatki ponownie zwinęły się, tworząc maleńką, kulistą sieć, która
stawała się coraz bardziej skomplikowana i wyrazista, aż w końcu zaczęła intensywnie
jaśnieć, jakby tworzyła ją czysta energia. Kula zaczęła się obracać, najpierw powoli,
potem coraz szybciej, a jej światło to przygasało, to znowu rozjaśniało się, pulsując coraz
bardziej regularnie.
Oszołomiony Michael pokręcił głową. To było piękne. Zerknął na Kima, który pochylił
się do przodu i otworzywszy lekko usta, śledził z napięciem przebieg eksperymentu.
Michael zadrżał, a jego wzrok, jakby przyciągany magnesem, powrócił do wirującej kuli
światła.
Kręciła się coraz szybciej i szybciej, a za każdym jej obrotem z jarzącego się środka
tryskał jaskrawy promień światła, trafiając w któryś z miniaturowych, podobnych do
gwoździ
154
155
celów, którymi usiane były wewnętrzne ściany komory. Intensywność światła powoli
rosła i w pewnym momencie Michael musiał zmrużyć oczy, a potem nawet je zamknąć i
przesłonić dłonią. Jednak nawet wtedy poprzez powieki i rękę widział tę wirującą w
próżni kulę, podobną do jakiejś mikroskopijnej, płonącej gwiazdy wysyłającej
oślepiające, wspaniałe błyski.
Jeszcze przez chwilę kręciła się idealnie w środku próżniowego pudła, po czym jej
światło nagle zgasło.
Michael, mrugając oczami, patrzył przez jakiś czas w ciemność, która zapanowała
wewnątrz komory, po czym spojrzał w bok. Kim siedział jeszcze chwilę w idealnym
bezruchu, a następnie z lekkim drżeniem wyprostował się, wyciągając równocześnie ręce
z ochronnych rękawic umożliwiających mu pracę w próżni.
—
Kuan Yin! — powiedział cicho Michael, kręcąc przy
tym głową.
Kim odwrócił się i spojrzał na niego ze słabym, prawie przepraszającym uśmiechem.
Ściągnął hełm z głowy, podszedł bliżej i uścisnął mu dłoń.
—
Michael... Cieszę się, że cię widzę. Co tam u ciebie? Michael uśmiechnął się.
—
U mnie wszystko w porządku, ale co to było? Kim zerknął na pustą komorę i
wzruszył ramionami.
—
To coś, nad czym muszę jeszcze popracować. Problem,
który sobie kiedyś postawiłem. Myślałem, że mam już roz
wiązanie, ale cóż, trzeba powiedzieć, że nie jest ono stabilne.
Tym razem Michael roześmiał się.
—
Tak... ale co to było? Wyglądało cudownie.
Kim podszedł do jednego ze stołów i wrócił z kartką papieru, na której wyrysowano jakiś
ogólny szkic.
—
W gruncie rzeczy jest to rodzaj przekaźnika. Ma prze
kazywać energię na poziom molekularny. Trudność polega na
tym, że aby działać, powinien zachować swój kształt i równo
cześnie kręcić się z niezwykle dużą szybkością. Mówiąc kon
kretnie, czas obrotu powinien odpowiadać czasom reakcji
molekularnych. Niestety, obecnie jest jeszcze zbyt wrażliwy.
Przy najmniejszym zakłóceniu z zewnątrz natychmiast się
rozpada. Sam to widziałeś. Jeśli do tego dodasz, że jest o wiele
za duży, aby mógł znaleźć praktyczne zastosowanie, sam
zrozumiesz, jak daleko mi jeszcze do rozwiązania problemu.
Michael zerknął na papier, który podał mu Kim, ale widoczne na nim równania nic mu
nie mówiły. Równie dobrze mogłyby być napisane w mandaryńskim z okresu dynastii
Shang.
—
Może to i prawda, ale ten widok robił spore wrażenie.
Kim roześmiał się.
—
Tak myślisz? Być może, ale czasem wydaje mi się, że próbuję złapać pustkę.
Wyciągam rękę, zaciskam dłoń... i nic w niej nie znajduję. Pytam siebie wtedy, co
będzie, jeśli się mylę. Może cały mój talent to za mało. Może wszechświat jest inny, niż
sobie wyobrażam. Może wcale nie pasuje do wzorca, który mam w głowie.
—
A więc pewnie zmienisz ten wzorzec, co?
Kim spojrzał z uwagą na Michaela, po czym odwrócił wzrok.
—
A jeśli to ja jestem wzorcem?
Stał jeszcze przez chwilę nieruchomo, zapatrzony w komorę próżniową, po czym jakby
przypomniawszy sobie nagle, gdzie jest, zwrócił się z uśmiechem do Michaela:
—
Jak poszło? Czy nasz układ ciągle jest aktualny?
Teraz Michael spuścił oczy.
—
Przykro mi, Kim. „Stary" jest nieugięty. A bez tych
pieniędzy...
Kim wyciągnął rękę i dotknął lekko jego ramienia.
—
Rozumiem. Wszystko w porządku. Jeszcze przez jakiś
czas będziemy sobie dawać radę z tym, co mamy. Ale ty... ty
potrzebowałeś tych pieniędzy, prawda?
Michael popatrzył mu prosto w oczy i skinął głową.
—
A wiec? Co teraz zrobisz?
Michael uśmiechnął się stoicko.
—
Mam jeden, a może i dwa plany. Ponowne założenie mi
wędzidła nie pójdzie ojcu tak łatwo.
Kim pokiwał głową, ale widział, jak bardzo jego przyjaciel był rozczarowany i zły na
ojca za zamrożenie swoich kont.
—
To była taka niewielka suma — ciągnął z pozornym
spokojem Michael. — Mniej, niż on wydaje miesięcznie na
zakup antyków. Ale tak to już jest. Musimy z tym jakoś żyć,
prawda? — Sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął list. — Masz.
Pomyślałem, że to ci może pomóc.
Kim wziął kopertę i nie patrząc na nią, zapytał:
156
157
—
Co to jest?
—
List polecający do Agencji Kredytowej Hang Su.
—
Kredyt? — Kim wybuchnął śmiechem, wspominając trudności, na które napotkał,
gdy po założeniu Ch'i Chu usiłował zaciągnąć kredyt w jakiejkolwiek agencji. Wszędzie
przekazywano mu tę samą wiadomość. Znajdź sobie ważnego sponsora albo zapomnij o
wszystkim. Takie były reguły gry. Duże ryby i małe rybki. Jednakże on był zdecydowany
zachować niezależność. Zmagał się z trudnościami, wydając powoli pieniądze otrzymane
od Li Yuana, oszczędzał na czym się dało i jakoś trwał, wierząc, że jego talent wystarczy,
aby przetrzymać najgorsze. Teraz jednak nadeszła chwila decydująca o wszystkim. Musi
sprzedać część swoich pomysłów, aby zdobyć pieniądze, które pozwoliłyby Ch'i Chu
przetrwać jeszcze rok lub dwa. Wzruszył ramionami. — Nie jestem przeciwny temu
pomysłowi, ale kto przy zdrowych zmysłach da mi kredyt?
Michael uśmiechnął się.
—
Nie obawiaj się. Zasięgnąłem dyskretnie informacji i wy
gląda na to, że bracia Hang mają ochotę na zrobienie z tobą
interesu. Umówiłem cię z nimi na jutro o drugiej.
Autentycznie zdumiony Kim roześmiał się.
—
W porządku. Ale co mogę im dać jako zabezpieczenie? Wszystko, co miałem,
utopiłem w tym laboratorium. A teraz, kiedy twój ojciec ściągnął cugle...
—
A co z patentami? — przerwał mu ciągle uśmiechnięty Michael. — Są przecież
coś warte, prawda?
—
Być może. Kiedy zostaną wykorzystane.
—
A więc użyj ich. Jutro chcesz je zarejestrować, czyż nie? To dobrze. A więc idź
na spotkanie z braćmi Hang zaraz potem. Zaproponuj im te patenty jako zabezpieczenie,
a będziesz miał pieniądze już jutro o szóstej wieczorem, gwarantuję ci.
Kim, ważąc w ręce kopertę, spojrzał z uśmiechem na Michaela.
—
Zgoda. Zrobię tak, jak mi radzisz. I dziękuję ci, Micha-elu. Dziękuję za wszystko.
—
Nie ma sprawy. Och, jeszcze jedna sprawa. Czy jesteś bardzo zajęty?
Kim roześmiał się.
—
Ja jestem zawsze zajęty. Ale dlaczego pytasz?
—
Chodzi mi o dzisiejszy wieczór. Znajdziesz trochę czasu?
—
Sądzę, że tak. W zasadzie wszystko już przygotowałem na jutro. A o co chodzi?
Na twarzy Michaela pojawił się szeroki, ciepły, beztroski uśmiech, w którym nie było już
widać żadnego śladu przygnębienia wywołanego kłopotami z ojcem.
—
Chodzi o bal, Kimie. Bal, który wydaje moja dobra przyjaciółka z okazji
osiągnięcia przez nią dojrzałości. — Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej kartę. — Masz. To
twoje zaproszenie. To bal kostiumowy.
—
Kostiumowy?
Lever roześmiał się i ruszył do wyjścia.
—
Zapytaj T'ai Cho. A jeśli będziesz miał kłopoty ze
zorganizowaniem sobie jakiegoś kostiumu, skontaktuj się
z moją sekretarką, Mary. Ona ci coś znajdzie.
Kim patrzył przez chwilę na złocone litery, którymi wypisano zaproszenie, po czym
kiwając głową, wspomniał, kiedy ostatni raz był na balu — tego wieczoru, w czasie
którego aresztowano młodych synów — i poczuł, jak lekki, niespodziewany dreszcz
podniecenia przebiega mu po grzbiecie.
* * *
—
Kochanie?
Jelka spojrzała na gigantyczną twarz ojca widniejącą na ekranie i uśmiechnęła się
szeroko.
—
Tatusiu! Jak się czujesz? Kiedy wracasz do domu?
Rozciągająca się na całej ścianie twarz marszałka zmieniła
wyraz: mięśnie ust i policzków poruszyły się, przekształcając uśmiech powitania w minę
wyrażającą ponurą rezygnaqę.
—
Niestety coś zaczyna się dziać. Nastąpił pewien postęp
w sprawie GenSynu. To jest bardzo ważne, coś, czego muszę
dopilnować osobiście, a więc może będę siedział tu jeszcze trzy,
cztery dni. Rozumiesz to, mam nadzieję?
Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
—
Oczywiście, tato. Rób to, co musisz robić. Ja sobie poradzę.
—
To dobrze.
Przez chwilę patrzył na nią z dumą swymi szarymi oczami.
158
159
Wyglądały jak wielkie, stalowe kule umieszczone na skalnym urwisku, w które ogromny
ekran zmienił jego starą, pomarszczoną twarz.
—
Czy lunch się udał?
—
Lunch? — Zmarszczył czoło, a następnie zrozumiawszy, o co jej chodzi,
uśmiechnął się z zadowoleniem. — Ach, udał się znakomicie. Młody Ward przesyła ci
pozdrowienia. Wygląda na to, że niedługo przyjedzie do Europy, aby dać się okablować.
Spojrzała niepewnie na twarz ojca.
—
Okablować?
—
No wiesz... — Dotknął szczeliny bezpośredniego dostępu znajdującej się pod jego
uchem i spojrzał na nią z zakłopotaniem, wiedział bowiem, co ona o tym sądzi. — To
standardowa rzecz. Przyłącze do bezpośredniego przetwarzania danych. Kim twierdzi, że
pomoże mu to w pracy. Ułatwi wiele spraw. Zresztą... — odchrząknął i z determinacją
przybrał pogodny wyraz twarzy — będziesz mogła sama z nim porozmawiać na ten
temat, kiedy do nas przyjdzie. Zaprosiłem go na obiad.
Pokiwała głową, udając, że interesuje ją to tylko ze względów towarzyskich, ale
równocześnie poczuła, że coś ścisnęło jej gardło, a serce przyspieszyło swój rytm.
—
To dobrze. Przyjemnie będzie go znowu zobaczyć.
Jeszcze przez jakiś czas starzec patrzył z góry na córkę,
upajając się jej widokiem, po czym odsunął się lekko, a jego twarz przybrała nagle
bardziej poważny, konkretny wyraz.
—
No cóż, moja panno. Muszę już iść. Jest tu jeszcze dużo
do zrobienia i chciałbym uporać się z tym tak szybko, jak to
tylko będzie możliwe.
—
Oczywiście. I uważaj na siebie, dobrze? Pokiwał głową z uśmiechem.
—
I ty także, kochana. Następnie odszedł, a ekran zgasł.
Przeszła przez pokój, usiadła za biurkiem ojca i kołysząc się w wielkim fotelu, popadła w
zadumę. A więc chłopiec tu przyjedzie...
Zmarszczyła czoło i roześmiała się cicho. Chłopiec nie był już dzieckiem. Właściwie,
jeśli dobrze pamiętała, Kim był o rok starszy od niej. To przez to, że nie potrafiła
przestać
myśleć o nim w ten sposób. W końcu był taki mały. Taki drobny i pełen wdzięku. Tak
delikatnie zbudowany...
Zadrżała, po czym wstała, zmieszana nagle myślą o tym, że niedługo go zobaczy. Ale
dlaczego? Ostatecznie był tylko chłopcem. Przyjacielem i kolegą ojca. To wcale nie
było...
Pokręciła głową i jeszcze raz spojrzała na idealnie biały ekran. Tylko że te jego oczy
płonęły wtedy tak jasno. Jakby widział wszystko zupełnie inaczej.
Przez krótką chwilę wydawało się jej, że znowu widzi małego lisa z jaskini na wyspie,
patrzącego na nią swymi ciemnymi, dzikimi oczami, a wspomnienie to było tak
wyraziste, tak żywe, jakby stała tam, obserwując go raz jeszcze. A potem wszystko
zniknęło, pozostawiając tylko pustą biel ekranu i pamięć o czymś dzikim, mrocznym, nie
należącym do świata poziomów.
* * *
W drodze na wschód Nan Ho przelatywał właśnie nad sercem Azji, górami Ałtaj. Słońce
miał za sobą, przed nim leżała wielka pustynia, a jeszcze dalej stare Chiny i, ukryta w
cieniu Ta Pa Shan w prowincji Syczuan, posiadłość Tong-jiang. Wysłał wiadomość
zapowiadającą swój przylot, ale z uwagi na zamieszanie wywołane śmiercią Wei Fenga
— o czym ogłoszono w mediach, gdy od godziny znajdował się już w powietrzu — nie
był pewny, co zastanie na miejscu.
Wei Feng był najstarszym z T'angów, ostatnim ze swej generacji. Nawet Wu Sbih,
obecnie najbardziej dojrzały z całej siódemki, w porównaniu ze zmarłym władcą Azji
Wschodniej był młodym człowiekiem.
Ta myśl wprawiała w zakłopotanie Nan Ho, który siedząc w swym wyściełanym fotelu,
przeglądał w zadumie dokumenty. Nowy Tang, Wei Chan Yin, był dobrym człowiekiem
i sprawnym administratorem, czego dowiódł, rządząc jako regent w imieniu chorego
ojca. Jednakże śmierć Wei Fenga pozbawiała Radę ostatniego głosu prawdziwego
doświadczenia. Bez tego starego człowieka wyglądali mniej dostojnie, jakby wraz z jego
odejściem utracili część autorytetu. Nikt nie ośmieli się tego powiedzieć, przynajmniej
otwarcie, ale na pewno wielu będzie tak myślało — i szeptało sobie do ucha.
160
161
I tak, jakkolwiek na zewnątrz nie będzie widać żadnej zmiany, władza Siedmiu osłabnie.
O sile władzy decyduje bowiem nie tylko sposób jej egzekwowania, ale także to, jak
ludzie postrzegają tych, którzy ją sprawują.
Już trzeci raz w ciągu ostatnich lat potęga Siedmiu ulega pomniejszeniu: najpierw było to
morderstwo Wang Hsiena, następnie nagły zgon Li Shai Tunga, a teraz to. Szczęściem w
tym wszystkim, być może, był fakt, iż zdołali zawrzeć „ugodę" z Górą, zanim rozeszły
się te wieści. Może ta wiadomość — ogłoszona tego samego wieczoru — zostałaby
uznana za kolejny znak słabości. Dalszej erozji siły.
A kiedy już wszystkie siły zawiodą?
Nan Ho zadrżał i zły na siebie, odsunął gwałtownie papiery. Był zły, uświadomił sobie
bowiem, że wbrew jego woli słowa Hung Mien-lo zapadły mu głęboko w serce. Jednakże
w tej samej chwili pojawiła się w nim jakaś nowa determinacja. Cokolwiek by się
wydarzyło, poczynając od tego dnia, będzie na to przygotowany. Został bowiem
ostrzeżony. Jeśli w nadchodzących latach władza Siedmiu zachwieje się, będzie to
wyłącznie jego wina. I dlatego on, Nan Ho, syn Nan Ho-tse, zrobi wszystko, co w jego
mocy, aby tak się nie stało. Będzie to jego jedyna troska — praca całego życia.
Nawet jeśli jedyną zapłatą za jego wysiłki będzie śmierć.
* * *
Kiedy Nan Ho przybył do pałacu, Li Yuan oczekiwał go w swoim gabinecie. Młody
Tang miał na sobie tradycyjną szatę żałobną, jakby tym, który właśnie umarł, był jego
własny ojciec. Wielkie biurko, za którym siedział, było zaskakująco puste. Na jego blacie
widać było tylko małą, białą kopertę, która leżała odsunięta na bok. Nan Ho, kłaniając
się, zerknął na nią, po czym spojrzał jeszcze raz, zaskoczony widokiem pieczęci Wei
Fenga wyciśniętej wyraźnie w czerwonym wosku.
— Dobrze się spisałeś, Nan Ho — zaczął Li Yuan bez żadnych wstępów. —
Rozmawiałem z Wu Shihem oraz Tsu Ma i obaj są zadowoleni z warunków, które udało
ci się wytargować. Obawiałem się, że będziemy musieli oddać znacznie więcej.
Nan Ho ponownie pochylił głowę, ale ta tajemnicza koperta
162
rozpraszała jego uwagę. Jaką to wiadomość zostawił zmarły Tang? I czy była ona tylko
dla Li Yuana, czy też cała siódemka otrzymała podobne listy?
—
Teraz, kiedy tę sprawę mamy już za sobą, chciałbym,
abyś zajął się czymś innym, kanclerzu Nan.
Nan Ho spojrzał w oczy młodego Tanga i przez moment miał wrażenie, że jakiś most
porozumienia spiął krawędzie dzielącej ich przepaści.
—
Chieh Hsia?
—
Nadeszły wieści od Tolonena, z Ameryki. Wydaje się, że natrafił tam na coś.
—
Czy powiedział na co, Chieh Hsial
Li Yuan pokręcił przecząco głową.
—
Czy nie sądzisz, że to bardzo dziwne, Nan Ho? Chcę
powiedzieć, że to, iż marszałek zachował te informacje dla
siebie, jest do niego bardzo niepodobne. Jeśli można powie
dzieć, że ma on jakąś wadę, to jest nią to, iż zazwyczaj
dostarcza nam zbyt wielu informacji.
Nan Ho roześmiał się.
—
Tak właśnie jest, Chieh Hsia. Jednakże tutaj chodzi o firmę jego starego
przyjaciela, Klausa Eberta. Tolonen uważał tego człowieka za swojego brata i dba o jego
interes jak na brata przystało.
—
To dosyć prawdopodobne — powiedział zamyślony Li Yuan. — Też to
zauważyłem. W jego oczach jest to coś jak dług honorowy, prawda?
—
Tak jest, Chieh Hsia. Jednakże w Nantes, przed odlotem, powiedział mi coś
interesującego.
—
Tak? A co to było?
—
Wspomniał o pewnych anomaliach, które odkrył w aktach
północnoamerykańskiej gałęzi GenSynu. Kiedy go o to zapytałem, zaczął mówić o
nieścisłościach w księgach rachunkowych, sfałszowanych fakturach, brakujących
dokumentach i tym podobnych rzeczach. Była to odpowiedź uprzejma, ale wymijająca.
Bezpieczna odpowiedź. Gdy jednak spojrzałem mu w oczy, zrozumiałem, że myślał o
czymś zupełnie innym. Czegoś tam brakuje, Chieh Hsia, i Tolonen pojechał to odnaleźć.
Li Yuan westchnął z rezygnacją.
—
Nie podoba mi się ta sprawa, kanclerzu Nan, ale tym
163
razem będę musiał się z tym pogodzić. Marszałek jest upartym, starym, ale i uczciwym
człowiekiem. Sądzę, że dowiemy się wszystkiego, kiedy będzie gotowy, by nam
powiedzieć. Chcę jednak, abyś tymczasem spróbował dowiedzieć się tak dużo, jak tylko
będziesz mógł. Wolałbym, aby jakaś nieprzyjemna niespodzianka nie spotkała mnie w
chwili, kiedy będę zupełnie nieprzygotowany.
Nan Ho skłonił głowę w niskim ukłonie. Jak zwykle, zamierzał natychmiast zająć się tą
sprawą.
— Jak sobie życzysz, Chieh Hsia.
Po wyjściu kanclerza Li Yuan wyciągnął rękę i przysunął do siebie kopertę. Wei Chan
Yin przybędzie za pięć godzin.
Podniósł list do nosa i powąchał, po czym odłożywszy go z powrotem, pokręcił głową.
Czego się spodziewał? Zapachu śmierci? Lęku i ciemności? Czegokolwiek by oczekiwał,
nie wyczuł nic. Nic oprócz neutralnej woni wosku, papieru i tuszu. Mimo to na myśl o
tym, co znajdowało się w tej cienkiej kieszeni bieli, ogarniał go jakiś strach — coś w
rodzaju prymitywnego, pierwotnego przerażenia. Tam było jego przeznaczenie wypisane
w ciemnościach pajęczą dłonią martwego człowieka. Na myśl o tym Li Yuan wzdrygnął
się i odepchnął list od siebie.
Za pięć godzin...
* * *
„Stary" Lever stał na podium pośrodku tłumu. W jednej, wielkiej, prawie kwadratowej
dłoni trzymał szklankę wypełnioną whisky, a w drugiej czerwono-biało-niebieski
jedwabny folder. Wisząca za jego plecami, na końcu westybulu, wielka flaga z
gwiazdami i pasami zakrywała wejście na pokład. Lever uśmiechnął się i rozglądając się
dookoła, uniósł szklankę w geście powitania. Tego dnia zebrali się tu wszyscy pierwotni
inwestorzy — pięćdziesięciu najważniejszych obywateli z północnoamerykańskiej Góry;
każdy oceniany na wiele miliardów yuanów. Ale to jego idea i jego energia były tym, co
sprawiło, że to wszystko mogło powstać. I teraz, w czasie uroczystości inauguracyjnej, to
on, Charles Lever, zbierze lwią część pochwał.
— Panowie... przyjaciele... witamy— zaczął, odsuwając kosmyk swych stalowosiwych
włosów znad oczu i ukazując w szerokim uśmiechu silne, lekko żółknące zęby. —
Wszyscy wiecie, dlaczego tu jesteśmy, a więc zostawmy formalności i przejdźmy do
konkretów. Jestem pewny, że równie niecierpliwie jak ja oczekujecie chwili, kiedy na
własne oczy sprawdzicie, na co wydano wasze pieniądze...
Odpowiedział mu szmer aprobaty i kiedy Lever zszedł z podwyższenia, kierując się ku
wyjściu, mały tłumek rozmawiających ze sobą mężczyzn podążył za nim.
Nie spotykali się zbyt często i fakt, że właśnie tego dnia dowiedzieli się jednocześnie o
śmierci Wei Fenga i sukcesie w Weimarze, wydawał im się szczególnie pomyślną
wróżbą. Zazwyczaj spokojni i dostojni, starcy aż kipieli z podniecenia, wymieniając
między sobą najnowsze wiadomości i pogłoski. Wszystko najwyraźniej się łączyło,
mówili. Te wydarzenia z pewnością zapowiadały nadejście nowej fali, która zmieni
sytuację na ich korzyść. Mogli już zapomnieć o upokorzeniu przeżytym na stopniach
pomnika Lincolna. Nadchodził ich czas. Negocjacje w Weimarze były pierwszym
krokiem; wybory będą następnym. A każdy krok będzie ich przybliżał do celu — silnej,
niezależnej Ameryki, uwolnionej od ucisku Siedmiu i raz jeszcze zajmującej należne jej
miejsce w świecie. Może nie imperium, ale na pewno państwo. A kto wie, co może z tego
wyniknąć? Może uda się podjąć to, co ich przodkowie musieli przerwać, i sięgnąć do
gwiazd? Orzeł znowu rozwinie skrzydła...
Lever stanął pod ogromną flagą z gwiazdami i pasami i odwrócił się w stronę swoich
gości.
— Zdaję sobie sprawę, panowie, że nieco się denerwowaliście, chcąc poznać szczegóły
tego, co tutaj się działo. Jestem jednak przekonany, że kiedy zobaczycie, czego tu
dokonaliśmy w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy, zgodzicie się, że pieniądze zostały
wydane właściwie.
Uniósł rękę. Na ten sygnał flaga odsunęła się wolno na bok, ukazując wielkie wejście do
tunelu, którego ściany i sufit wykonano z materiału przypominającego marmur. Nad
wejściem znajdowała się masywna, kamienna tablica, na której dużymi literami o
klasycznym kroju wyryto napis:
164
165
FUNDACJA BADAŃ GENETYCZNYCH RICHARDA CUTLERA
Otwarta siódmego maja, A.D. dwa tysiące dwieście dziewiątego przez Charlesa Levera,
prezesa korporacji ImmYac.
Patrząc poprzez łukowate wejście w głąb tunelu, można było dostrzec jasno oświetloną
przestrzeń uformowaną na wzór wielkiego ogrodu, a w jej środku coś wielkiego, jakby
postument gigantycznej rzeźby.
Wkroczyli do tunelu i wyszli na otoczoną drzewami polanę, z której mogli zobaczyć cały
teren fundacji.
Trzy górne pokłady Lever kazał „zbić w jeden", jak to określił, tak że sufit — ogromny
ekran zaprogramowany tak, by wyglądał jak letnie niebo — znajdował się dobre dwieście
ch'i nad głowami obserwatorówv Nie on jednak był tym, co natychmiast po wejściu
przykuwało wzrok. W środku ogrodów stał ogromny budynek, którego sylwetka była tak
znana wszystkim stojącym tam starcom, jak gwieździsta flaga sześćdziesięciu dziewięciu
stanów. Empire State Building.
Przez chwilę panowała pełna oszołomienia cisza, po czym podniosła się prawdziwa burza
krzyków i braw, którymi wszyscy ci starzy mężczyźni wyrażali swoją aprobatę.
—
To jest cudowne, Charles — powiedział przyjaciel Le-
vera, finansista James Fisher, klepiąc go entuzjastycznie po
ramieniu. — Architektowi należą się gratulacje. Perfekcyjnie
uchwycił ducha starego budownictwa.
Słysząc dochodzące ze wszystkich stron okrzyki gratulacji, Lever rozpromienił się z
zadowolenia.
—
Tak, udało mu się, to prawda. Podałem mu ogólną ideę,
a on zrobił resztę. Musiał, oczywiście, dokonać pewnych mo
dyfikacji, ale efekt jest właśnie taki, jakiego oczekiwałem.
Laboratoria i większość pomieszczeń zaplecza badawczego
znajdują się, oczywiście, pod tą podłogą, całość ciągnie się
w dół jeszcze przez pięć pokładów, ale to jest część pokazowa.
Pokoje recepcyjne, główne oddziały i sale wykładowe są w głó
wnym budynku. — Uśmiechnął się i popatrzył na nich. — Jak
to zresztą sami za chwilę zobaczycie.
Przed wielkimi, okutymi ćwiekami drzwiami wejściowymi Lever odwrócił się i uniósł
rękę.
—
Panowie. Jeszcze jedna, ostatnia sprawa, zanim wejdzie
my do środka. Pragnę z dumą powiedzieć, że wczoraj dostar
czono mi ostatnie arcydzieło największego malarza naszych
czasów, Ernesta Heydemeiera.
Reakcją na te słowa był cichy pomruk zdumienia. Lever rozejrzał się dookoła siebie,
rozkoszując się tą chwilą.
—
Co więcej, pozwólcie mi dodać, że podarowałem in
stytutowi to specjalnie zamówione płótno na pamiątkę tej
uroczystości. Proszę teraz za mną...
Gdy Lever się odwrócił, wielkie drzwi zaczęły się powoli otwierać, ukazując ścianę i
wiszące na niej dzieło Heydemeiera. W miarę jak coraz większa część gigantycznego
płótna ukazywała się oczom widzów, pierwsze zduszone okrzyki zaskoczenia zaczęły się
przeradzać w rosnący z każdą chwilą burzliwy aplauz.
W centrum obrazu widać było olbrzymią postać młodzieńca o muskularnej, nagiej piersi,
stojącego na poszarpanym, skalistym szczycie góry. W ręku trzymał drzewce wielkiej
chorągwi i patrzył ku zachodowi. Jego wyrazista, piękna twarz wyglądała tak, jakby
rozjaśniała ją jakaś wizja. Za młodzieńcem i rozwiniętą na wietrze flagą grupa innych
młodych ludzi — zdawałoby się młodych bogów — wspinała się w kierunku szczytu, a
ich twarze promieniały, zwrócone w stronę słońca, które skąpało cały obraz w
cudownym, złotym świetle.
—
Bogowie... — wyszeptał jeden ze starców, patrząc na
ogromne płótno z otwartymi ustami. Nie był jedyny. Wszyscy
starzy ludzie zgromadzeni wokół Levera zamilkli w chwili, gdy
ten wielki obraz ukazał się w pełnym blasku. Nastało mil
czenie, po czym powoli, z rosnącym poczuciem wręcz obez
władniającego zachwytu, zaczęli zbliżać się do ściany.
„Stary" Lever stał, patrząc na nich i wiedząc, co czują w tym momencie. Dokładnie to
samo czuł dzień wcześniej, kiedy po raz pierwszy zobaczył obraz. To było zadziwiające.
Raz jeszcze Heydemeier przejął jego pomysł i przetransfor-mował go. A teraz, kiedy sam
to zobaczył, wiedział już. To było marzenie. To właśnie jemu oddał swe wszystkie siły w
ciągu ostatnich lat. Marzeniu o doskonałości ujętej w złote światło nowego świtu.
Zadrżał. Jeśli można będzie tego dokonać, zostanie to zrobione właśnie tutaj. A to pełne
natchnienia arcydzieło jest
166
167
precyzyjną deklaracją intencji. Być bogiem i żyć wiecznie — cóż może być złego w tym
pragnieniu?
—
To jest oszołamiające — powiedział z prawdziwym zachwytem w głosie ktoś
stojący blisko niego.
—
Masz rację, Charles — dodał cicho inny. — To arcydzieło. Nigdy jeszcze nie
widziałem czegoś podobnego.
Lever patrzył na nich i z uśmiechem przyjmował płynące ze wszystkich stron pochwały.
—
Chodźmy, panowie — odezwał się w końcu. — Nie
będziemy tu bez końca stać i gapić się. Ruszajmy do środka.
Czeka tam na was jeszcze wiele cudów.
* * *
Dwie godziny później stali w głównej sali wykładowej pod ogromną reprodukcją
Universalis Cosmographia Martina Wal-deseemullera, starej mapy świata z roku 1507,
która wypełniała cały tył amfiteatru. Oryginalny drzeworyt, pierwsza mapa, na której
Nowy Świat występuje pod nazwą Ameryka, wisiał w gabinecie „Starego" Levera w
Filadelfii.
Widzieli już wszystko i zrobiło to na nich duże wrażenie. Nie mieli żadnych wątpliwości,
że jeśli można znaleźć rozwiązanie zagadki starzenia się, zostanie to zrobione właśnie
tutaj, kupili bowiem najnowocześniejszy sprzęt naukowy i zatrudnili najlepszych
specjalistów z każdej gałęzi wiedzy. W czasie zwiedzania spotykali jednego eksperta po
drugim i zanim przechodzili dalej, słyszeli od każdego z nich krótkie, fachowe
wyjaśnienie tego, co robi, a wszystko to składało się na ogólne wrażnie pełnej
kompetencji zespołu. Wyglądało to dobrze. Nawet bardzo dobrze. Potrzebny był tylko
czas, pieniądze i... trochę szczęścia. A przynajmniej tak to ujmował Lever. Badania już
się rozpoczęły, pracownicy każdego z ośmiu wydziałów zagłębili się już w swoje własne,
wysoce wyspecjalizowane pola wiedzy. Wszystko zostało z góry dokładnie przemyślane,
każdy zaułek obstawiony. Tak to w każdym razie wyglądało.
Zwiedzanie zbliżało się do końca. Lever, stojąc pośród tych starych ludzi, rozmawiał z
nimi, oceniał ich reakcje i ze skromną miną przyjmował ich pochwały. Cały czas coś
jednak nie dawało mu spokoju. Wszystko wyglądało dobrze. I w grun-
cie rzeczy było dobre — najlepsze ze wszystkiego, co można było kupić za pieniądze.
Ale on potrzebował czegoś jeszcze lepszego. Warda. Nie spocznie, dopóki go nie skłoni,
by dla niego pracował.
Oprowadzając swoich gości po terenie fundacji, starał się patrzeć na wszystko tak samo
jak oni, świeżym okiem, jednakże przez cały czas miał świadomość, że była to tylko
skorupa, zachwycający przykład technologicznej iluzji, za którą stali nie geniusze, lecz
zwykli ludzie przyzwyczajeni do starych i sztywnych reguł myślenia. I wiedział —
ponieważ dawno już zrozumiał, iż musi wiedzieć takie rzeczy — że wszystko to nie
znaczyło nic, absolutnie nic, bez tego ostatniego, malutkiego kawałka układanki: iskierki,
która miała sprawić, że ta ogromna, wspaniała maszyna badawcza ożyje.
I znowu wszystkie nitki prowadziły do Warda. Musi mieć Warda. Jeśli nie można kupić
tego człowieka, to może uda się go inaczej nakłonić, by przyjął tę pracę. Sterroryzować,
nastraszyć, a w ostateczności zmusić do tego. Jeśli bowiem jego doradcy mają rację, nie
ma na świecie nikogo innego, kto mógłby podołać takiemu zadaniu. Nikogo na tyle
błyskotliwego, kto patrząc na zdawałoby się oczywiste wyniki, mógłby z nich wyciągnąć
zupełnie inne wnioski i podać całkowicie nowe rozwiązanie problemu.
Lever wziął kolejną szklaneczkę whisky i opróżnił ją jednym haustem. Tak, jeśli Ward
nie przyjdzie tu z własnej woli, przyjdzie pod przymusem: ponieważ nie ma nikogo
innego, do kogo można by się zwrócić, i żadnego miejsca, do którego można by się udać.
A to musi się udać. Zrobi wszystko, aby się udało. Alternatywa bowiem...
Lever spojrzał na starą mapę i nagle uświadomił sobie, ile miliardów mężczyzn oraz
kobiet żyło i umarło od czasu, kiedy została wyrysowana. Zadrżał, myśląc o tej
niezliczonej masie ciał, które rozpadły się w pył, i o tych duszach, które roztopiły się w
nicości. Po chwili odetchnął głęboko i wziąwszy się w garść, z uśmiechem na twarzy
wmieszał się ponownie w tłum starych ludzi, dbając o to, by nic z dręczącego go
niepokoju nie ukazało się na jego twarzy.
* * *
168
169
Po wyjściu Kustowa Michael przez jakiś czas przeglądał papiery, które Mary położyła na
jego biurku, po czym odwrócił się w swoim fotelu i spojrzał na nią.
Kiedy ją przed trzema tygodniami zatrudniał, nie był pewny, jak sobie poradzi na tym
nowym stanowisku. Opinie o jej pracy jako urzędniczki średniego szczebla w zarządzie
Mem-Sysu, największej z jego firm, były dobre — w gruncie rzeczy bardzo dobre —
jednakże niewiele można było powiedzieć o jej kwalifikacjach na stanowisko osobistej
asystentki. Nie przyjąłby jej zresztą, gdyby którykolwiek z czterech mężczyzn, których
chciał mieć przy sobie, był wolny. Ale nie byli. Nie było przy tym ważne, czy jego ojciec
wystraszył ich, czy też po prostu przekupił. Rzeczywistość była taka, że nie miał wyboru.
Mogła to być albo Mary Jennings, albo nikt. I być może dostał ją tylko dlatego, iż ojciec
uznał, że przekupywanie zwykłej kobiety jest czymś poniżej jego godności. Mary
wszakże okazała się lepsza — dużo lepsza — niż on i jego ojciec przypuszczali. Była
bystra, sprawna i pomysłowa. Do tego jeszcze potrafiła dobrze pracować pod presją —
bezcenna zaleta w obecnych czasach, kiedy nacisk wywierany zewsząd przez jego ojca
nie ustępował. Pod wieloma względami była najlepszą asystentką, z jaką kiedykolwiek
pracował.
Złożył razem opuszki palców i oparł się wygodnie w fotelu.
—
Em...?
Uniosła gwałtownie głowę, wyraźnie wstrząśnięta.
—
Ja... — Zauważyła wyraz zdziwienia na jego twarzy i odwróciła wzrok. —
Dlaczego pan mnie tak nazwał?
—
Jak nazwałem...? Och, masz na myśli...? — Podsunął jej kopię jednego z jej
raportów i wskazał coś palcem. — Tak właśnie się podpisujesz. Litera M. Sądzę, że
widziałem ją już tyle razy, iż zacząłem myśleć o tobie jako o Em.
Opuściła wzrok, ale w jej głowie wciąż jeszcze wirowała burza myśli. Oczywiście. M jak
Mary. Mary Jennings. W ciągu ostatnich dwudziestu jeden miesięcy przywykła do tej
przybranej postaci, utożsamiła się z nią, a jednak najmniejsze napomknięcie usuwało
wszystko na bok i przywracało jej prawdziwe imię oraz nazwisko. Em jak Emily. Emily
Ascher...
Zadrżała, wymawiając je w myślach. Emily Ascher z Miasta Europa, ostatnio członek
Rady Pięciu nie istniejącej już rewolucyjnej partii Ping Tiao, niesławnej pamięci
terrorystów,
którzy pogrążyli świat poziomów w chaosie, a potem głupio, jak sądziła, spalili pokład
Bremy, zabijając przy tym ponad jedenaście tysięcy niewinnych ludzi. Upłynęły właśnie
dwadzieścia dwa miesiące od dnia, w którym DeVore dał jej fałszywe dokumenty i
wsadził do rakiety InterCity, która przeniosła ją do innego świata. Miesiące starań, aby
nie rzucać się w oczy, budowania solidnych podstaw nowego życia i czekania na
właściwą chwilę. Ta chwila bowiem nadejdzie. A kiedy to nastąpi...
—
Wiesz, możesz mieć rację.
Podniosła wzrok i zauważyła, że Michael patrzy na nią.
—
Słucham?
Postukał palcem w jej raport.
—
Na temat Dunna. Nie sądzę, abyśmy mogli mu zaufać.
Mógł być przez długie lata wrogiem mojego ojca, ale to wcale
nie robi z niego mojego przyjaciela. — Uśmiechnął się i ciągnął
dalej: — Wiem, jak myśli mój ojciec. Znam jego sposoby
działania. Jest bogatym człowiekiem, który nie czuje oporów
przed kupowaniem tego, na co ma ochotę. A pieniądze mogą
sprawić, że człowiek, nawet taki jak Dunn, może się skumać
z jeszcze bardziej dziwnym partnerem niż jego odwieczny
wróg. Prawda, Em?
Już miała zamiar poprawić go, poprosić, by nie nazywał jej w ten sposób, ale coś w tonie
jego głosu poruszyło ją. W taki sam sposób zareagowała wtedy, gdy poprosił ją, by
została jego asystentką. Nie potrafiła mu odmówić. A przecież jedyną sensowną rzeczą,
jaką powinna wówczas zrobić, było powiedzenie „nie". Coś jednak w sposobie, w jaki to
powiedział — jakieś przeczucie słabości i wrażliwości, której później dał dowody —
sprawiło, że musiała się zgodzić. Teraz było podobnie.
Uśmiechnęła się.
— W przeszłości wielokrotnie przekonywałam się, że nie należy ufać tym, którzy chcą
budować sojusz na fundamencie wspólnej nienawiści. Zawsze są jakieś tarcia, które
mogą przerodzić się w coś groźnego.
Tak było. Sama widziała, jak Ping Tiao zostało zniszczone z takich właśnie powodów,
gdy Gesell zawarł sojusz z tym odrażającym DeVore'em. Wtedy właśnie postanowiła, że
kiedy w przyszłości będzie wybierała sobie sojuszników, postawi własne warunki.
170
171
W tym momencie zauważyła, że Michael patrzy na nią dziwnym wzrokiem.
—
A tak nawiasem mówiąc, co robisz dziś wieczorem?
To pytanie tak bardzo zbiło ją z tropu, że nie mogła
powstrzymać śmiechu.
—
Przepraszam — rzuciła.
Odwrócił głowę, jakby popadł w zakłopotanie, jakby przekroczył właśnie jakąś
niewidoczną granicę, po czym znowu spojrzał na nią i także się roześmiał.
—
Posłuchaj, jeśli już sobie coś zaplanowałaś, zapomnij o tym, ale jeśli nie... to
może chciałabyś towarzyszyć mi na balu.
—
Na balu? Ma pan na myśli coś takiego, co pokazują w serialach?
Pokręcił przecząco głową.
—
Nie. Chodzi o prawdziwy bal. Moja stara przyjaciółka
obchodzi uroczyście swoje dwudzieste piąte urodziny. Osiąg
nęła właśnie dojrzałość. Kilka lat temu została sierotą i przez
ten czas jej majątek był zarządzany przez powierników. Teraz
jednak wszystko przechodzi w jej ręce i w związku z tym
wydaje wielkie przyjęcie. Pomyślałem sobie...
Popatrzyła na niego z uwagą.
—
Dlaczego ja? — zapytała po chwili milczenia. — Jestem pewna, że musi być
przynajmniej tuzin pięknych kobiet, które...
—
Pomyślałem sobie, że to może być dla ciebie dobra zabawa — przerwał jej. —
Ciężko dla mnie pracowałaś i, no cóż, pomyślałem, że może ci się to spodoba. Ja... —
Roześmiał się. — Nie bardzo wiedziałem, jak zareagujesz. Bałem się, że możesz źle
zrozumieć moje intencje. No wiesz, szef i asystentka...
—
Zwłaszcza asystentka...
Zmrużył oczy, po czym skinął głową z lekkim uśmiechem rozbawienia na ustach.
—
A więc? Czy chciałabyś zobaczyć, jak bawią się „boscy"?
Czy chciała? Czy naprawdę chciała zbliżyć się do tych ludzi?
Wahała się jeszcze przez chwilę, po czym jej twarz rozjaśnił czarujący, promienny
uśmiech.
—
Chciałabym, Shih Lever. Bardzo bym chciała.
—
Dobrze. Ale zwracaj się do mnie po imieniu... — p0-
wiedział, oddając jej uśmiech. — Dziś w nocy chcę być dla ciebie Michaelem.
* * *
—
Czy to już wszystko?
Siedzący w fotelu Li Yuana Wei Chan Yin uniósł głowę i spojrzał w oczy młodego
T'anga. Jego twarz nie zdradzała, co czuł, nie zawahał się także ani na chwilę przed
podpisaniem dokumentu. Przez cały czas, kiedy siedział przy biurku i własną ręką pisał
to, co dyktował mu Li Yuan, nie zerknął w górę ani w bok, gdzie stał jego brat, Tseng-li.
Jego zachowanie przypominało raczej postawę służącego, a nie kogoś równego T'angowi
Europy. A jednak Li Yuan lepiej niż ktokolwiek inny znał siłę i zalety tego człowieka.
Często rozmawiał z nim w czasie, kiedy obaj byli książętami, a także w ostatnim okresie
życia Wei Fenga, kiedy Chan Yin występował w Radzie jako regent swego ojca.
—
Podpisz to na dole —powiedział Li Yuan. —Następnie
daj to Tseng-li, aby poświadczył treść dokumentu jako świa
dek. Ja podpiszę ostatni.
Chan Yin uśmiechnął się i skinął głową. Przesunął rękę w dół grubego pergaminu i
wymachując fantazyjnie pędzelkiem, napisał swoje imię. Kiedy skończył, Tseng-li
pochylił się nad biurkiem i zanurzywszy pędzelek w tuszu, złożył swój podpis obok
podpisu brata.
Chan Yin odwrócił pergamin i podał go Li Yuanowi, a Tseng-li jednocześnie podsunął
mu pędzelek. Li Yuan podpisał się, a potem z głębokim westchnieniem wyprostował
swoje ciało.
—
Rozumiesz, dlaczego tak musi być? — zapytał, uśmie
chając się ze smutkiem do Chan Yina.
Chan Yin milczał przez chwilę, po czym pokręcił głową.
—
Jeszcze nie, Yuanie. Może nawet nigdy nie zrozumiem.
Ale taka była wola mojego umierającego ojca. — Wykrzywił
usta w słabym uśmiechu. — A ty to rozumiesz?
Li Yuan roześmiał się.
—
Może tak, może nie. Ale jestem ci wdzięczny, kuzynie.
Chan Yin ukłonił się lekko. Stojący obok niego Tseng-li
172
173
spojrzał aa brata. Na jego twarzy gościło to samo opanowanie — świadectwo dobra,
które było w nich wszystkich. Patrząc na tych dwóch mężczyzn, Li Yuan czuł głębokie
wzruszenie. Mieć takich synów. Człowiek może umrzeć spokojnie, wiedząc, że jego
potomstwo jest tak prawe i uczciwe. Westchnął i po raz kolejny przyrzekł sobie, iż
wykorzysta ten dokument tylko wtedy, kiedy naprawdę będzie musiał.
—
Tseng-li — powiedział miękko. — Jest jeszcze coś, o co
chcę cię poprosić.
Najmłodszy z synów Wei Fenga zwrócił ku niemu swą piękną twarz. Jego ciemne oczy
spoglądały z rzadko spotykaną bezpośredniością i otwartością.
—
O co chodzi, Chieh Hsidl
Li Yuan uśmiechnął się, słysząc ten tytuł.
—
Chciałbym, abyś mi służył, Tseng-li. — Przerwał na
chwilę, po czym dodał: — Chcę, abyś zastąpił Chang Shih-
-sena i został moim sekretarzem.
Chan Yin uniósł głowę. Po raz pierwszy na jego twarzy pojawiło się zdumienie. Ale
Tseng-li pokiwał tylko głową.
—
Jak sobie życzysz, Chieh Hsia.
—
To dobrze. — Li Yuan uśmiechnął się. Teraz, gdy wszystko już było zakończone,
poczuł ogarniające go odprężenie. — Możemy zatem zająć się ustaleniem daty twojej
koronacji, Wei Chan Yin. Najwyższy czas, abyś i ty został Tangiem.
ROZDZIAŁ 6
W pustkę
Kim wysiadł z wynajętej lektyki i ze zdziwieniem rozejrzał się dookoła. Rezydencję
otaczał pomalowany na czerwono mur o wysokości dziesięciu ch'i. Jedyne wejście na
teren posiadłości prowadziło przez bramę, nad którą górowała stara wieża z dzwonem.
Bramę zamykały ogromne, podwójne drzwi z wypolerowanego brązu, wysadzane
żelaznymi ćwiekami, a z obu jej stron stały masywne, ozdobione wizerunkami smoków
mary, pomalowane na jaskrawą zieleń. Wszystko to wyglądało zaskakująco brutalnie, jak
coś wzięte prosto z piętnastego wieku. Graniczny fort z okresu dynastii Ming, kompletny,
razem z wieżami strażniczymi. Ostatnia rzecz, jakiej można by się spodziewać na
Pierwszym Poziomie Miasta.
Ze wszystkich stron zbliżały się lektyki, ich pasażerowie wysiadali i pokonując coś, co
wyglądało jak ścieżka dla koni, zmierzali w kierunku bramy. Rozmaitość i bogactwo ich
kostiumów mogły przyprawić o zawrót głowy. Przybywali przebrani za bogów i boginie,
cesarzy i ich konkubiny, znanych rzezimieszków i sławnych mędrców. Można było
odnieść wrażenie, że na tę noc obrabowano całą historię. W porównaniu z tym wszystkim
pajęczy kostium Kima wydawał się szary i mało pomysłowy. Kim nie zdawał sobie
sprawy, ile czasu i wysiłku ci ludzie poświęcają czemuś tak... mało ważnemu.
Zbliżył się do wejścia i przystanął, wpatrując się w wielką, kamienną belkę, na której
wspierała się wieża z dzwonem. W samym jej środku wyryto pojedynczy piktogram Han:
znak Chung, czyli „Rozjemca", będący jednocześnie nazwiskiem rodowym właścicieli tej
wielkiej rezydencji.
Zmarszczył czoło, zrozumiawszy, że raz jeszcze jego ocze-
175
kiwania minęły się z rzeczywistością. Spodziewał się wieczoru podobnego do tego w
rezydencji Leverów, kiedy aresztowano „Młodych Synów". W gruncie rzeczy zupełnie
się nie spodziewał, że zobaczy tu jakichkolwiek Han. Obejrzał się i zaczął obserwować
ludzi mijających go w drodze do wejścia. Ustawili się w kolejce u stóp wieży i trzymając
swoje zaproszenia w dłoniach, czekali, aż dwóch wielkich Han o nagich piersiach,
stojących przed otwartymi drzwiami i blokujących przejście, sprawdzi je i wpuści ich do
środka.
Kim stanął w kolejce i niemal bezwiednie uległ powszechnej atmosferze pełnego
podniecenia oczekiwania. Spodziewał się, że gdy dotrze do bramy, strażnik odbierze od
niego zaproszenie i wpuści do środka, tak jak wpuścił tych, którzy stali przed nim, ale
mężczyzna zastawił mu drogę i położywszy dłoń na piersi, zatrzymał.
—
Czekaj tu — rozkazał szorstko i odwrócił głowę. —
Chang! — krzyknął, wzywając drugiego strażnika. — Zawołaj
kapitana. Myślę, że znalazło się to brakujące zaproszenie!
Kim opuścił głowę, z trudem powstrzymując gniew. Zdarzało mu się to już wcześniej.
Niezbyt często, ale znowu nie tak rzadko, by nie mógł zrozumieć, o co właściwie
chodziło. Dla tych ludzi nie był człowiekiem. Widzieli w nim stwora z Gliny, istotę
godną jedynie wzgardy. Jego wielkie oczy i mizerna postać zdradzały go już na pierwszy
rzut oka. A niektórzy — jak ten strażnik — nienawidzili Gliny i tych, którzy stamtąd
przychodzili, z gorzką i całkowicie irracjonalną pasją.
Czekał z opuszczoną głową, słuchając, jak kapitan i strażnik rozmawiają ze sobą po
mandaryńsku. Ich pewność, że ktoś pochodzący z Gliny nie może rozumieć tego języka,
także była typowa.
—
Ty! Podnieś głowę!
Rzucony ostrym tonem rozkaz kapitana zaskoczył Kima. Szarpnął gwałtownie głową i
spojrzał w oczy oficera. Tamten przyglądał mu się przez chwilę, po czym skwitował
wynik swej obserwacji grubiańską uwagą po mandaryńsku. Stojący za jego plecami
strażnicy wybuchnęli śmiechem.
—
No więc? — powiedział kapitan, pokazując Kimowi
zaproszenie. — Skąd to masz? Nie ma cię na liście gości
i zgłoszono nam zaginięcie jednego z zaproszeń. Jedyne, co
mi przychodzi do głowy...
176
—
Co ci przychodzi do głowy?
To pytanie dobiegło zza obu strażników. Odsunęli się, ukazując wysoką postać Michaela
Levera ubranego w kostium amerykańskiego generała z osiemnastego wieku.
—
Shih Lever... — Kapitan ukłonił się nisko, jakby uznając zarówno prawdziwą, jak
i tę iluzoryczną różnicę rang, jaka ich dzieliła. — Proszę o wybaczenie, ale ten człowiek
usiłował dostać się na teren posiadłości. Dziś po południu otrzymaliśmy doniesienie, że
jedno z zaproszeń zginęło i...
—
Zamknij się, ty imbecylu! Shih Ward jest moim honorowym gościem. To wielki
człowiek. Ch'un tzu. Ukłonisz się teraz przed nim i przeprosisz go...
Zakłopotany Kim uznał, że powinien się wtrącić.
—
Michaelu, proszę, doprawdy nie ma takiej potrzeby.
Kapitan popełnił pomyłkę, to wszystko. Poza tym miał rację,
będąc tak ostrożny. To trudne czasy i wielki dom do pil
nowania. Jego drzwi powinny być dobrze strzeżone.
Michael patrzył przez chwilę na Kima, po czym wzruszył ramionami.
—
Jak sobie życzysz. Myślę jednak, że się mylisz. To gówno
dokładnie wiedziało, co robi.
Z całą pewnością, pomyślał Kim, ale nie chcę brać udziału w tych małostkowych
dociekaniach. Przynajmniej jeśli mam możliwość wyboru.
Przeszli przez bramę i stanęli na otwartej przestrzeni: w ogrodzie zaprojektowanym w
stylu Han. Z drugiej jego strony, za parą łagodnie wygiętych w górę mostków z białego
kamienia, wśród drzew i skał, stał wielki, dwupiętrowy pałac zbudowany zgodnie z modą
panującą na południu. Już teraz wydawało się, że był pełny, a nawet przepełniony
tłumem gości. Tłoczyli się na werandzie, rozmawiając i pijąc, podczas gdy z wnętrza
domu dochodziły przytłumione dźwięki piszczałek i rozmaitych instrumentów
strunowych.
Kim odwrócił się i spojrzał na swego przyjaciela.
—
Myślałem, że to będzie wyglądało zupełnie inaczej. Myślałem...
—
Myślałeś, że będzie tak jak ostatnim razem, co? I jesteś zaskoczony, widzisz tu
bowiem tylu Han? No cóż, pozwól, że ci wyjaśnię parę spraw, zanim spotkamy naszą
gospodynię.
Odciągnął Kima na bok i zaprowadził między drzewa, gdzie
177
znaleźli spokojniejsze miejsce. Usiedli tam po obu stronach niskiego, pokrytego
płaskorzeźbami, kamiennego stolika. Mi-chael zdjął swój trójkątny kapelusz i położył go
na blacie stolika.
—
W czasach, kiedy Izba była jeszcze otwarta, ojciec Glorii
odgrywał w niej ważną rolę: był doświadczonym reprezentan
tem, którego wielokrotnie wybierano do Izby, i jednocześnie
rzecznikiem swojego tongu, On Leong.
Kim zmarszczył czoło. Wprawdzie pięć" głównych tongów Miasta Ameryka miało
wspólne korzenie z Triadami Europy i Azji, jednakże ich najnowsza historia potoczyła
się zupełnie inaczej. Kiedy po zamordowaniu prezydenta Griffina wszystko się tu
załamało, to właśnie te pięć tongów pomogło utrzymać względny porządek na
Wschodnim Wybrzeżu, w enklawach Kalifornii i na Środkowym Wschodzie. A kiedy w
poprzek kontynentu wybudowano Miasto, wzięły one główny udział w programie
rekonstrukcji społeczeństwa. Ich nagrodą była legitymizacja. Dzięki temu mogły się
przekształcić w partie polityczne.
—
Rozumiem — powiedział — ale jeszcze nie do końca.
Sądziłbym raczej, że tongi będą waszymi naturalnymi przeciw
nikami politycznymi.
Michael uśmiechnął się.
—
I są. Ale Gloria bardzo różni się od swojego ojca. Chce
tego, czego i my chcemy: niepodległej, otwartej na świat
Ameryki. I nie jest w tym osamotniona. Wielu Han myśli
podobnie. Większość z nich, ta wpływowa, jest dziś tutaj.
Kim opuścił wzrok.
—
A ja myślałem...
—
Że nienawidzę Han? — Michael pokręcił głową. — Nie. Tylko naszych władców.
Tylko tych, którzy próbują zepchnąć nas z drogi ku naszemu naturalnemu przeznaczeniu.
Reszta... no cóż, są wśród nich dobrzy i źli, prawda? Co rasa może mieć z tym
wspólnego?
* * *
—
Bryn? Czy mogę z tobą zamienić słowo?
Bryn Kustow przeprosił grupę ludzi, z którymi rozmawiał, i podążył za Michaelem
wzdłuż szerokiego korytarza, do jednego z pustych, bocznych pokoi.
Michael zamknął starannie drzwi, odwrócił się i spojrzał w milczeniu na swego
przyjaciela.
—
A więc, Michael? O co chodzi?
Młody Lever wyciągnął rękę i ujął go za ramię.
—
Właśnie dostałem wiadomość. Bankierzy żądają spłaty pożyczki.
—
Ach... — Kustow zastanawiał się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami. —
A zatem to koniec, jak sądzę. Zabawa się skończyła i chłopcy mogą wrócić do domu.
—
Czy tego właśnie chcesz?
Kustow spojrzał na niego ze zdziwieniem.
—
Nie. Ale co nam pozostało? Wydaliśmy większość mo
jego kapitału, a twój jest zamrożony.
Michael zawahał się.
—
A gdybyśmy tak znaleźli pieniądze gdzie indziej?
Kustow roześmiał się.
—
Ale gdzie? Twój ojciec zadbał o to, aby rynek pieniężny był dla nas tak ciasny jak
tyłek muchy.
—
To on tak myśli. Ja jednak sprawdziłem kilka sygnałów.
—
I?
—
I jutro po południu, o drugiej, mamy spotkanie z ludźmi z Clear Heart Credit
Agency w Cleveland.
—
I oni pożyczą nam tyle, ile potrzebujemy?
Michael ponownie się zawahał.
—
Nie wiem. W związku z tą ostatnią sprawą będziemy musieli wszystko jeszcze raz
dokładnie oszacować i ocenić. Sprawdzić, ile potrzebujemy na spłatę kredytu i
sfinansowanie dalszego rozwoju. Odsetki są wysokie, ale mamy do wyboru albo to, albo
pójść na dno.
—
Rozumiem. — Kustow odwrócił na chwilę wzrok, pomyślał, po czym znowu
spojrzał na niego z lekkim uśmiechem na ustach. — Jest jeszcze jedna opcja. Mam na
myśli to, że zanim zaczniemy szukać pracy, moglibyśmy się jeszcze czymś zająć.
Michael roześmiał się.
—
Nie nadążam za tobą, Bryn. O czym ty mówisz?
—
Ja także ostatnio nie próżnowałem, Michaelu. Przeprowadziłem wiele rozmów i w
końcu umówiłem nas na spotkanie. Tylko ty, ja i mój stary szkolny przyjaciel. Za dwa
dni, u niego.
178
179
—
Stary szkolny przyjaciel?
Kustow położył dłoń na ramieniu Michaela.
—
Zaufaj mi. A tymczasem może się nieco zabawimy, co?
I uśmiechnij się, do cholery. Noc jeszcze nie minęła, a w sali
czeka na ciebie piękna kobieta.
* * *
Łopatki wentylatora migotały w perlistym świetle. Wszędzie unosił się gęsty zapach
perfum, słychać było szelest staroświeckich sukni z jedwabiu lub satyny oraz cichy szmer
rozmów, przerywany od czasu do czasu wybuchami pijackiego śmiechu. Emily Ascher
stała na szczycie schodów i ze zdumieniem patrzyła w dół, na Salę Ostatecznej
Łaskawości. Wielkie pomieszczenie zdawało się tonąć w czerwieni, bieli i błękicie,
barwach dawnej Ameryki. Z balkonów i wielkiego sufitu zwisały wyblakłe flagi i stare
sztandary, które przedzielały ogromne, wyrzeźbione z drewna orły. Po drugiej stronie
sali, na podium wznoszącym się ponad głowami gości, spoczywał duży, popękany dzwon
— Dzwon Wolności. Ścianę znajdującą się zaraz za nim zakrywała ogromna mapa
imperium amerykańskiego z czasów jego największej potęgi; większość Ameryki
Południowej była na niej zamalowana na niebiesko, a każdy z sześćdziesięciu dziewięciu
stanów oznaczała błyszcząca, złota gwiazda. Między schodami a tą mapą tłoczyło się
około trzech tysięcy krzykliwie ubranych młodych mężczyzn i kobiet, rozmawiając i
pijąc.
Ciągle zadziwiona, Emily odwróciła się i popatrzyła szeroko otwartymi oczami na swego
towarzysza. Michael obserwował ją z lekkim uśmiechem na ustach.
—
Robi wrażenie, co?
Skinęła głową.
—
Nie spodziewałam się... — Ale czego właściwie się spodziewała? Roześmiała się
miękko i spytała: — Czy takie okazje zawsze są świętowane w ten sposób?
—
Nie zawsze. Ale też większość młodych dam nie ma tego stylu co Gloria.
Możemy być z niej dumni, nie sądzisz?
—
My?
—
Synowie...
—
Ale ja myślałam, że to jest przyjęcie z okazji osiągnięcia przez nią dojrzałości?
—
I tak właśnie jest. — Uśmiechnął się enigmatycznie i po
dał jej ramię. — Zejdźmy teraz na dół. Jest tam kilku moich
przyjaciół i chciałbym, abyś ich poznała.
Dwie godziny później stała w kręgu młodych mężczyzn, którzy zgromadzili się po
drugiej stronie sali, przy Dzwonie Wolności. Było ich dziewięciu: Michael Lever, jego
trzech bliskich przyjaciół i pięciu innych „Synów", którzy także odcierpieli długie
miesiące uwięzienia w rękach Wu Shiha. Podobnie jak Lever, wszyscy byli ubrani w
stylu wczesnej republiki — mieli na sobie autentyczne niebiesko-białe mundury, za które
zapłacili ogromne sumy. Te mundury, długie do kolan buty i ich krótko ostrzyżone, jasne
włosy sprawiały, że wyglądali dziwnie surowo, drastycznie różniąc się od pozostałych
uczestników balu.
Początkowo ich rozmowa przebiegała dość swobodnie i dotykała szerokiej gamy
tematów: od planowanego otwarcia Izby i nowych osiągnięć w technologiach
kosmicznych po najnowsze postępy w sprawie dziedzictwa GenSynu i wyniki ostatniej
rundy negocjacji mających na celu uzgodnienie porozumienia handlowego między
Miastami. Jednak w miarę upływu czasu nastrój tych młodych ludzi ulegał pogorszeniu, a
rozmowa coraz bardziej koncentrowała się na tyranii Siedmiu oraz wadach ich ojców.
Bliski przyjaciel Levera, Carl Stevens, mówił właśnie, gestykulując przy tym z
ożywieniem:
—
Nasi ojcowie gadają o zmianach, o powrocie imperium.
To jest coś, co wszyscy chcielibyśmy zobaczyć, ale kiedy się
nad tym zastanowić, to tak naprawdę nie ma wielkiej różnicy
między nimi a Siedmiu. Ktokolwiek by rządził, Siedmiu czy
nasi ojcowie, my pozostaniemy w tej samej sytuacji. Wy
dziedziczeni i równie bezsilni jak teraz.
Stojący za nim Bryn Kustow przytaknął.
—
Carl ma rację. Sądzę nawet, że w razie upadku Siedmiu
nasza pozycja się pogorszy. Co się bowiem stanie, kiedy nasi
ojcowie obejmą władzę? Czy potraktują nas jak swych natural
nych partnerów w tej próbie sił? Nie. Ani przez sekundę. Znamy
ich sposób myślenia. W ciągu tych wszystkich lat mogliśmy się
przekonać, jaki jest ich stosunek do nas. Widzą w nas groźbę.
Potencjalnych uzurpatorów. Przykro mi to mówić, ale w rezul
tacie tego wszystkiego staliśmy się wrogami własnych ojców.
180
181
Odpowiedział mu pomruk pełnej zakłopotania zgody.
—
Ale co możemy na to poradzić? — zapytał jeden z pozo
stałych, Mitchell. — Oni mają całą władzę, prawdziwą władzę.
Nam przypadły tylko okruchy z ich stołów. A co można zrobić
z okruchami?
Gorycz brzmiąca w głosie Mitchella widoczna była na każdej twarzy. Kustow zerknął na
Michaela, opuścił głowę i wzruszył ramionami.
—
Nic... — odpowiedział spokojnie. Jednakże coś w jego
sposobie zachowania sugerowało, że myślał zupełnie inaczej.
Emily, stojąca przy boku Michaela, przesunęła wzrokiem po twarzach zgromadzonych
wokół mężczyzn. Wyczuła, że w tym ciasnym kręgu zapanowało nagle napięcie. Na
przekór wszystkiemu, co zostało tu powiedziane, coś w tej zawiłej „imperialnej"
szaradzie sprawiło, że poczuła do nich niechęć. Rozmawiali o zmianie równowagi sił, o
„wyzwoleniu", a naprawdę mieli na myśli zdobycie władzy dla siebie. Nie byli wcale
lepsi od swoich ojców. Nie. Nawet po doświadczeniach więzienia nic nie rozumieli. W
gruncie rzeczy dla nich to wszystko wciąż było grą. Czymś, co miało wypełnić im czas i
odsunąć perspektywę nudy.
Mimo to była zadowolona, że miała okazję to zobaczyć, zrozumieć, jak myślą i jak
działają, w rezultacie bowiem w jakiś dziwny sposób stawała się mocniejsza, bardziej
zdeterminowana.
Na moment przestała słuchać ich rozmowy i myśląc o sobie, skupiła się na idei, dla której
pracowała przez te wszystkie lata. Idea Zmiany — prawdziwej zmiany — rozbicia
starych struktur władzy. Coś nieskażonego, czystego i całkowicie nowego. To dla
osiągnięcia tego celu walczyła latami w szeregach Ping Tiao. Nowy świat, wolny od
hierarchii, świat, w którym ludzie mogliby wdychać nowe powietrze i żyć nowymi
marzeniami. Tak, i to tę właśnie ideę zdradzili Mach oraz Gesell, kiedy zdecydowali się
współpracować z DeVore'em.
Zadrżała i spojrzała na Michaela. Obserwował ją z wyrazem troski na twarzy.
—
Co ci jest, Em?
Rzuciła mu puste spojrzenie, nie mogąc sobie przez moment przypomnieć, co robi w
środku gromadki ludzi, których jeszcze nie tak dawno zniszczyłaby bez chwili namysłu.
Potem,
gdy wszystko sobie nagle uświadomiła, wybuchnęła śmiechem. A on, nie spuszczając z
niej wzroku, uśmiechnął się także. Nic nie rozumiał, ale cieszył się z tego, co dostrzegł w
tej surowej, jakby rzeźbionej twarzy. A gdy uniósł głowę, poczuł jeszcze większą
determinację, by nie zbaczać z drogi, na którą wkroczył.
* * *
—
No i jak, Michaelu? Czy dobrze bawiłeś się dziś wie
czorem?
Michael odwrócił się, objął gospodynię balu i pocałował w policzek. Gloria Chung była
wysoką, uderzająco elegancką, młodą kobietą o klasycznych rysach arystokracji Han.
Mówiono, że jej przodkowie byli spokrewnieni z wielką dynastią Ming, i patrząc na nią,
nietrudno było w to uwierzyć. Tej nocy przebrała się za sławną cesarzową Wu. Miała na
sobie długą szatę w kolorze głębokiego granatu, na której wyszyto tysiąc maleńkich,
złotych słońc.
Byli sami na szerokim, górnym balkonie. Poniżej ostatni z gości szli niepewnym krokiem
wzdłuż krętych ścieżek do swoich lektyk. Minęła go i oparłszy dłonie na balustradzie,
patrzyła na zanurzony w półmroku — mimo światła lamp — ogród.
—
Bawiłem się dobrze — odparł spokojnie, stając obok niej przy balustradzie. —
Przyjemnie było móc myśleć o czymś innym niż kłopoty z ojcem.
—
A dziewczyna?
—
Dziewczyna? — Spojrzał na nią zdumiony i roześmiał się. — Ach, masz na myśli
Mary?
Odwróciła głowę i popatrzyła na niego z taką miną, jakby mogła przejrzeć go na wylot.
Uśmiechnęła się.
—
Obserwowałam cię, Michaelu. Widziałam, jak zachowywaliście się tu razem. To
było... interesujące.
—
Co chcesz przez to powiedzieć?
—
Myślę, że jesteś już w połowie w niej zakochany.
—
Nonsens — odpowiedział, zaszokowany tą sugestią. Jednakże gdy to mówił, zdał
sobie nagle sprawę z tego, że to była prawda. Stał przez chwilę nieruchomo, patrząc na
nią, po czym odepchnął się od poręczy i maskując śmiechem swoje zakłopotanie, zapytał:
182
183
—
A jeśli bym był?
Wyciągnęła rękę, ujęła go za ramię i przysunąwszy się bliżej, pocałowała go.
—
Nie zrozum mnie źle. Nie potępiam tego. Jeśli to cię uszczęśliwi... — Odsunęła
się odrobinę i spojrzała mu w oczy. — Ona będzie dla ciebie dobra, Michaelu. Widzę to.
Ona jest silna.
—
Tak, ale... — Westchnął. Nie, to było niemożliwe. Jego ojciec nigdy by się na coś
takiego nie zgodził.
—
Zrobiłeś już pierwszy krok. Dlaczego nie miałbyś zrobić następnego?
—
Co przez to rozumiesz?
—
Mam na myśli to, że powinieneś na dobre wyjść z cienia swego ojca. Pokaż mu,
że jesteś mężczyzną. Ożeń się z nią.
Roześmiał się, zaskoczony jej słowami.
—
Ożenić się z nią? — Opuścił głowę w zakłopotaniu, po czym odwrócił się. —
Nie. Nie mógłbym. Odciąłby mnie od...
—
Nie ośmieliłby się. A nawet jeśliby to zrobił, to czy sprawy mogłyby wyglądać
jeszcze gorzej, niż wyglądają teraz? Co jeszcze mógłby ci zrobić?
—
Nie...
—
Nie? Przemyśl to, Michaelu. „Stary" przyparł cię do ściany. Odciął ci źródła
finansowania i spróbował wszystkiego, abyś tylko nie zdołał odnieść sukcesu o własnych
siłach. Obecnie sytuacja wygląda tak, że będziesz musiał dokonać wyboru, i to w
najbliższym czasie: albo wrócisz do niego na kolanach, błagając o wybaczenie, albo
będziesz walczył o zachowanie szacunku dla siebie. A więc dlaczego nie zrobić tego
właśnie teraz? Kiedy on najmniej się tego spodziewa?
Ponownie zwrócił się w jej stronę.
—
Nie. Nie teraz, dopóki mam jeszcze inne możliwości.
—
Masz na myśli Clear Heart Credit Agency? Spojrzał na nią ze zdumieniem.
—
Jak się o tym dowiedziałaś?
—
Dowiedziałam się, gdyż mój interes polega na tym, że powinnam wiedzieć jak
najwięcej. A jeśli ja wiem, to możesz być przekonany, że twój ojciec także wie.
Właściwie jestem tego pewna.
—
Dlaczego?
184
—
Ponieważ jest właścicielem Clear Heart Credit Agency.
Od dzisiejszego ranka.
Zamknął oczy.
—
A więc co masz zamiar zrobić?
—
Zrobić? A co ja mogę zrobić?
—
Mógłbyś zrobić to, co ci radzę. Ożeń się z nią. Bądź panem siebie. A jeśli chodzi
o pieniądze, dam ci je. Potrzebujesz dwóch milionów, prawda? Dobrze. Jutro rano
wypiszę ci czek. To będzie mój prezent ślubny dla ciebie.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem i pokręcił głową.
—
Ale dlaczego? Nie rozumiem cię, Glorio. Dlaczego mia
łabyś zrobić dla mnie coś takiego?
Uśmiechnęła się, przysunęła bliżej i ponownie go pocałowała.
—
Dlatego, że wierzę w ciebie. A także dlatego, że chcę
widzieć, jak stajesz się silnym człowiekiem. Silnym i niezależ
nym. Dla dobra nas wszystkich.
* * *
Dwanaście malutkich homunculusów — holograficznych postaci nie wyższych niż sześć
t'sun — ustawiło się w półokrę-gu na powierzchni biurka, błyskając i migocząc w słabym
świetle rzucanym przez globus, który unosił się obok w powietrzu. „Stary" Lever spojrzał
w dół na swoich dyrektorów i gniewnie burknął:
—
A więc na czym polega problem? Dlaczego nie możemy
skorzystać z usług jakiejś innej firmy? Tańszej od ProFaxu?
Bardziej wiarygodnej?
Kilka figurek zamigotało, jakby miało zamiar coś powiedzieć, ale ostatecznie zrobił to
jeden ze stojących w środku hologramów — malutka postać dyrektora wydziału
dystrybucji wewnętrznej, Wellera. Jego podobizna stała się mniej przezroczysta,
pojaśniała, wystąpiła przed obrazy stojące po obu jej stronach i pochyliwszy głowę w
ukłonie, powiedziała:
—
Wybacz mi, panie, ale mamy dobre doświadczenia w handlu z ProFaxem.
Jesteśmy z nimi związani już od ponad dwudziestu lat. Zgodnie z tym, co wiemy, nie ma
nikogo bardziej wiarygodnego od nich.
—
Gdyby to była prawda, nie prowadzilibyśmy tej dys-
185
kusji, czyż nie? — przerwał zirytowany Lever i pochylił się nad nimi. — A wiec
pozwólcie, że zapytam jeszcze raz. Na czym polega problem? Mógłbym to zrozumieć,
gdyby ProFax miał patent na tę produkcję, ale go nie ma. I z całą pewnością nie ma
monopolu na rynku. Dlaczego zatem nie możemy kupić tego towaru gdzie indziej? I
wytargować przy okazji lepsze ceny? Wydaje mi się, że jest to doskonała okazja. —
Odsunął się i złożył razem dłonie. — W porządku. Oto, co zrobimy. Każemy naszym
prawnikom wysłać do ProFaxu napomnienie, w którym napiszemy, że złamali kontrakt, a
następnie wstrzymamy płatności za towary, które zostały już wysłane do nas, i wyślemy
zapytania o oferty do wszystkich głównych konkurentów ProFaxu. I zrobimy to
natychmiast, rozumiecie mnie, panowie? Natychmiast! — W momencie, gdy wypowiadał
ostatnie słowo, nacisnął przycisk, przerywając połączenie, i podniósł się z fotela, zanim
holograficzne obrazy ostatecznie rozpłynęły się w powietrzu.
Wiedział, że w tej właśnie chwili w całym Mieście wszyscy dyrektorzy najważniejszych
wydziałów jego ogromnej korporacji są budzeni i powiadamiani o podjętych decyzjach. I
bez wątpienia przeklinają mnie w duchu, pomyślał, uśmiechając się złośliwie. Ale tak to
już było na tym świecie: nie należało oglądać się za siebie, lecz przeć do przodu. Jeśli coś
było sensowne, nie było powodu, aby zwlekać z wprowadzeniem tego w życie. Nie było
także miejsca na sentymenty. Zwlekanie i współczucie były słabościami. Fatalnymi
słabościami, jeśli ktoś pozwolił nimi sobą powodować.
Przeszedł na drugą stronę gabinetu, do kredensu z trunkami, nalał sobie szklaneczkę
swojej ulubionej słodowej whisky, po czym odwrócił się i rozejrzał po gabinecie.
Było to wielkie pomieszczenie, zbudowane na kształt wnętrza stajni ze starego rancza, z
ciężkimi, drewnianymi wspornikami, miedzy którymi biegły niskie poręcze dzielące
pokój na „boksy". Po jego lewej stronie, za jedną z poręczy, stał mechaniczny koń, nad
którym wisiał portret, który zrobiono mu, gdy miał dwadzieścia lat. Stał na nim młody, z
obnażoną piersią, ubrany w spodnie ze skóry kozła i lśniące, skórzane buty.
Upłynęło już sporo czasu — miesięcy, jeśli nie lat — od chwili, gdy ostatni raz próbował
swych sił na tym koniu,
a nawet i pomyślał o tym. Teraz jednak, powodowany jakimś nieodpartym impulsem,
podszedł do przegrody, przeszedł pod poprzeczką, stanął obok maszyny i przesuwając
delikatnie lewą rękę po gładkiej, chłodnej skórze siodła, wciągnął w nozdrza jego
intensywny, nasycony aromatem piżma zapach.
Po przeciwnej stronie gabinetu, za biurkiem, stała wielka gablota wypełniona sportowymi
trofeami: pamiątkami jego atletycznej młodości. Obok, subtelnie oświetlony, wisiał
portret jego żony. Jej wspaniałe, złote włosy wyglądały jak aureola obramowująca
delikatną, anielską twarz.
Wcześniej tego dnia zamknął się w ciemności swojej prywatnej komnaty i oglądał
holograficzny film, na którym mocował się ze swoim synem przy basenie, podczas gdy
jego młoda żona, Margaret, przyglądała im się z rozbawieniem. Ten film został
nakręcony na krótko przed jej śmiercią. Michael miał wtedy osiem lat, a on pięćdziesiąt
cztery.
Zadrżał, myśląc o tym, co nastąpiło potem. Tej jesieni będzie to już dwadzieścia lat.
Długich lat, w czasie których z całej siły próbował zapomnieć; uodpornić swe serce na
cały ten ból i poczucie niesprawiedliwości wywołane przez jej śmierć. Na nagłość tego
wszystkiego. Zanurzył się w pracy, poświęcił wszystko jednemu celowi: zrobieniu ze
swojej firmy, ŁnmVacu, pierwszej siły ekonomicznej w Ameryce Północnej. Ale musiał
za to zapłacić wysoką cenę. Nigdy nie zapłakał po niej, nie znalazł czasu na należytą
żałobę — i wciąż cierpiał. Nawet teraz, po upływie tych wszystkich lat, nie potrafił
spojrzeć na nią bez uczucia, że pęka mu serce, a usta wysychają. Trudno było bez niej
wychować chłopca, ale zrobił to. I przez jakiś czas wszystko szło dobrze. Przez jakiś
czas...
Odwrócił głowę na bok, a nagłe uczucie goryczy sprawiło, że twarz wykrzywiła mu się w
bolesnym grymasie. Po tym wszystkim, co musiał przejść — po wszystkim, co zrobił dla
chłopca — jak Michael mógł się tak od niego odwrócić? I to publicznie! Arogancja tego
chłopca! Jego niewdzięczność...
Wzdrygnął się i zły na samego siebie, uderzył dłonią w zad konia. Zły nie z powodu
szarpiących nim uczuć, ale z powodu słabości, której pozwolił sobą owładnąć.
Schyliwszy głowę pod poręczą, podszedł do stolika znajdującego się przy drzwiach,
podniósł leżącą na nim kopertę i rozdarł gniewnie. W środku był list, który napisał
wcześniej:
186
187
krótki, pojednawczy tekst, w którym wybaczał Michaelowi i prosił go, by powrócił.
Przez chwilę stał nieruchomo z listem w drżącej dłoni, po czym w nagłym porywie
gniewu przedarł go na pół, a następnie zaczął rozrywać na drobne kawałki.
—
Nie — wyszeptał miękko, oszołomiony, a nawet trochę
wystraszony siłą i gwałtownością swoich uczuć. — Nie teraz,
a może i nigdy. Dopóki nie przyczołgasz się tu z powrotem,
błagając o wybaczenie.
Ale czy to wystarczy? Czy to będzie dosyć, by zasypać przepaść, która powstała między
nimi? Nie. A jednak bez tego pozostaje tylko nicość. W gruncie rzeczy nawet mniej niż
nicość, gorycz i ból zżerały go bowiem godzina po godzinie, nie dając chwili spokoju.
Jak śmierć, pomyślał i znowu zadrżał, zdziwiony, jak to wszystko łączyło się ze sobą. Jak
śmierć.
* * *
W ciągu trzech dni Lehmann ściągnął szefa lokalnego tongu, Lo Hana, do stołu rozmów.
Czternastu jego ludzi zginęło, a kolejnych sześciu przyłączyło się do K'ang A-yina,
uznając zwierzchnictwo Lehmanna. W rezultacie zgnębiony Lo Han, który przybył na
spotkanie z trzema gorylami, siedział teraz przy stole naprzeciw K'anga i dobijał targu.
—
To za dużo. O wiele za dużo — powiedział Lo Han, wypluwając koniuszek
cygara, który właśnie odgryzł.
—
Piętnaście procent albo nie ma układu — odpowiedział K'ang, uśmiechając się
jednocześnie do Lehmanna, jakby chciał powiedzieć: „Ty może i dobrze walczysz, ale
kiedy przychodzi do zawierania układów, obserwuj mistrza".
Lehmann nic nie odpowiedział, wiedząc, że to, czego żądał K'ang, było śmiesznie niską
kwotą. Liczby w księgach Lo Hana byty sfałszowane. Nawet przy bardzo ostrożnej
ocenie musiał być wart przynajmniej cztery albo i pięć razy więcej. A jedna szósta z
dwudziestu procent to nie było wiele, zwłaszcza po laniu, jakie otrzymał w czterech
niedawnych starciach. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. Niezależnie od tego, jaki
procent K'ang uzyska teraz, on go w swoim czasie podniesie, chce bowiem mieć całość
dochodów z prowadzonego przez Lo Hana handlu narkotykami.
W ciągu sześciu tygodni, które tu spędził, nauczył się już
bardzo wiele o mieszkańcach dolnych poziomów. Obserwował wszystko z uwagą i pilnie
słuchał Souczeka. Wiedział już, jak myślą i do czego dążą. Znał motywy ich działań i
zdawał sobie sprawę z tego, jak daleko posuną się, by zdobyć to, czego chcą. Znał ich
siłę i słabości — szczególnie to ostatnie — i rozumiał już, jak je wykorzystać, by
osiągnąć swoje cele.
A jakie to były cele?
Kiedy wrócił z gór do Miasta, był przekonany, że nie zadowoli go nic innego poza
totalną zemstą na Siedmiu. Widział siebie w roli samotnej postaci przemykającej jak cień
między poziomami i przynoszącej śmierć Rodzinom Mniejszym oraz ich poplecznikom.
Ale to było po prostu złudzenie. Pojedynczy człowiek nie miał szans na doprowadzenie
do zmian. Z drugiej strony, z natury był samotnikiem: nie potrafił rozparcelować swoich
myśli i swojej nienawiści pomiędzy innych. Musiał jednak znaleźć jakąś pośrednią drogę.
Mógł być pojedynczym człowiekiem, ale niekoniecznie samotnym. Już udało mu się
zgromadzić wokół siebie grupę godnych zaufania ludzi, z Souczekiem na czele. Ludzi
lojalnych tylko wobec niego, jakkolwiek by to wyglądało na zewnątrz. Nie radząc się
nikogo i nie dzieląc się z nikim myślami, zdołał zjednać sobie sojuszników
zdecydowaniem i skutecznością swych działań. Nie musiał nikogo prosić: ludzie podążali
za nim, widząc w nim coś, do czego tęsknili, o czym może nawet i marzyli. Zawierzali
mu, nie chcąc nic w zamian. Ufali mu. Byli gotowi dać się wykorzystać. Chcieli być
wykorzystani.
Szacunek i strach. Lojalność i głęboko zakorzeniona niepewność. Takie właśnie
mieszane uczucia wzbudzał we wszystkich, którzy go poznawali. Te uczucia określały
równocześnie środki, dzięki którym osiągnie ten niemożliwy, zdawałoby się, do
osiągnięcia, wymarzony cel będący źródłem, praprzyczyną jego wyjątkowości.
Wykorzysta ich szacunek oraz strach, skanalizuje ich lojalność oraz niepewność,
wiedząc, że dzięki temu uzyska skuteczny instrument działania. Jednakże w tle
wszystkich jego zabiegów pozostanie to jedyne pragnienie, nieubłagane i
bezkompromisowe, kształtujące postać rzeczy oraz zlepiające tych, których zarówno
pociągał, jak i przerażał, w jedno ciało — broń, dzięki której narzuci wszystkim swą
wolę.
Bawił się jeszcze przez chwilę tą myślą, po czym zmarszczył
188
189
brwi. Tam, przy stole, ci mali ludzie ciągle się jeszcze kłócili i targowali o nic, a
wulgarna arogancja Lo Hana dorównywała przy tym małostkowej chciwości K'anga.
Oderwał od nich wzrok i zauważył, że ludzie z obstawy Lo Hana obserwują go z
niepokojem, zaskoczeni i zakłopotani zmianą wyrazu jego twarzy. Odwrócił się,
podszedł do drzwi i otworzył je gwałtownym szarpnięciem, ignorując pytające spojrzenia
K'anga i Lo Hana. Znalazłszy się na zewnątrz, skinął głową na Souczeka i ruszył przed
siebie, czując na plecach jego wzrok. Souczek dogonił go przy końcu korytarza.
—
O co chodzi, Stefan? — wyszeptał zatroskany.
Lehmann odwrócił się, spojrzał w trupią twarz wysokiego
mężczyzny, ujął dłońmi jego ramiona, ale nie powiedział ani słowa.
Wiedział, że nawet tu, gdzie —jak by się mogło wydawać — nie ma żadnych zasad i
rządzi tylko brutalna siła, istnieją jednak pewne prawa, ograniczenia. Wszyscy ludzie
wyznaczali sobie jakieś granice swych działań. Zawsze była jakaś linia, której nie
przekraczali. Natomiast on, w którego sercu nie było szacunku do żadnych wartości, nie
przestrzegał żadnych zasad, nie znał żadnych ograniczeń. Był ponad dobrem i złem. Nic
nie miało dla niego znaczenia poza osiągnięciem tego jednego celu, zaspokojeniem
swego jedynego pragnienia.
A jeśli tak było, to dlaczego miałby czekać? Dlaczego nie działać natychmiast, nie
przejmując się możliwymi skutkami? Wiedząc zresztą, że te skutki będą raczej dla niego
korzystne. To właśnie o tym myślał, stojąc za K'angiem — to te myśli sprawiły, że
zmarszył brwi. Ścisnął ramiona Souczeka i popatrzył w jego bladozielone oczy.
—
Czy jesteś ze mną, Jirzi?
Souczek skinął głową, najwyraźniej zrozumiawszy od razu, co się dzieje.
—
Właśnie teraz? — zapytał.
—
Dlaczego nie? Dwóch na raz. Jeśli spodziewają się zdrady, to raczej podejrzewają
o to siebie nawzajem, a nie nas. Myślą, że nic im nie grozi, potem bowiem musielibyśmy
toczyć wojnę z całym tongiem. Ale jeśli zginą obaj... — Puścił ramiona Souczeka.
Wysoki mężczyzna uśmiechnął się. Było jasne, że pomysł ten bardzo mu się podobał; że
myśl o zabiciu K'anga była dla
niego jak podrapanie się po od dawna swędzącym miejscu. Wyciągnął swój pistolet.
—
Dobrze. Ja załatwię goryli Lo Hana.
Był to z jego strony dowód zarówno sprytu, jak i wrażliwości. W gruncie rzeczy mówił:
„To ty, Lehmann, jesteś przywódcą. Tobie przypadnie honor zabicia K'anga i Lo Hana".
Lehmann pokiwał powoli głową i wyciągnął swój wielki, perłowobiały pistolet z kabury
pod ramieniem.
—
Tak — powiedział głosem zimnym jak lód. — Zróbmy
to teraz.
* * *
Ubrany na biało Lehmann stał przed wejściem do Oven Man's. Jego wysoka,
nienaturalnie chuda postać robiła niesamowite wrażenie, zwłaszcza z trzema trupami
leżącymi u jego stóp. Były to zwłoki ludzi, którzy przed chwilą go zaatakowali. Dwaj
następni dogorywali właśnie w pokoju wewnątrz, a reszta uciekła w popłochu, rzucając
po drodze swoje topory, jakby to sam Yang Wen, bóg piekieł, stanął naprzeciw nich.
Zabójstwa Lo Hana i K'ang A-yina wstrząsnęły szefami lokalnych tongów. Mimo szoku
zrozumieli jednak szybko, że drodzy zmarli pozostawili po sobie próżnię. A taka próżnia
powinna być wypełniona, i to szybko. W ciągu godziny dwóch z nich zdecydowało się na
działanie. Do Lehmanna dotarł ich posłaniec z propozycją spotkania, na którym miały
być omówione warunki rozejmu. Jednakże spotkanie było tylko pretekstem. Szefowie
mieli zamiar rozprawić się z niebezpiecznym albinosem, zanim stanie się prawdziwym
problemem.
Lehmann przewidział to. W gruncie rzeczy nawet na to liczył. Stawił się w umówionym
miejscu z trzema swoimi ludźmi, wiedząc, jak jego wrogowie będą próbowali to
rozegrać. Pojawiło się piętnastu gangsterów uzbrojonych w lśniące topory. Mieli mu nimi
zadać „śmierć tysiąca cięć" — ostrzeżenie dla innych, potencjalnych uzurpatorów.
Ale Lehmann nie miał zamiaru umierać. Myślał o zupełnie innej lekcji.
Godzinę przed spotkaniem poustawiał małe grupki swoich ludzi w przyległych
korytarzach, upewniając się przy tym, że rozumieją, iż w żaden sposób nie powinni
interweniować,
190
191
a jedynie pokazać się, kiedy wysłannicy tongów będą uciekać. Następnie, kiedy jego
niedoszli zabójcy pojawili się na scenie — aroganccy, mali, nadmiernie pewni siebie
gówniarze o zaciętych twarzach — Lehmann kazał swoim trzem ludziom stanąć z tyłu i
wyszedł im naprzeciw, szydząc z nich i prowokując, aż kolejno rzucili się na niego.
Souczek patrzył teraz na niego i wspominał.
Lehmann trafił pierwszego prostym ciosem, zanim tamten zorientował się, że coś mu
grozi. Siła uderzenia odrzuciła napastnika do tyłu; w chwili, gdy padł na podłogę, był już
martwy.
Drugi był już bardziej ostrożny, ale Lehmann odebrał mu topór, jakby miał do czynienia
z dzieckiem, po czym podniósł go jedną ręką i złamał mu kark. Rzuciwszy trupa na
ziemię, przekroczył go i gestem lewej ręki zachęcił pozostałych do następnych ataków.
Chodźcie...
Jeszcze trzech próbowało, ostatni z jakąś pełną beznadziei rezygnacją, jakby
zahipnotyzowała go siła stojącego przed nim człowieka. Jeśli to był człowiek. A potem,
jak jeden mąż, rzucili się do ucieczki, chcąc znaleźć się jak najdalej od tej postaci w bieli,
której cienkie, wychudzone członki były bledsze od lodu, a oczy wyglądały jak małe
okna piekieł.
Usłyszał jeszcze gwizdy ich ludzi czekających w przyległych korytarzach; drwiny,
kpiące śmiechy, którymi popędzali uciekających. A potem widział, jak wracają i
gromadzą się wokół Lehmanna stojącego w progu wejścia do Oven Man's.
Souczek patrzył na ich twarze i w szeroko otwartych, pełnych zachwytu oczach każdego
z tych mężczyzn zauważył odbicie swego własnego podziwu, wręcz oszołomienia.
Odwrócił się w stronę Lehmanna, ukląkł i schyliwszy głowę ku ziemi, podłożył swój
kark pod nogę tego człowieka, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego to robi, wiedząc tylko, że
tak właśnie powinien postąpić. Wszyscy pozostali poszli jego śladem, a Lehmann ruszył
od jednego do drugiego i zatrzymując się przy każdym, przyciskał obnażone karki nogą
do podłogi. Oznaczał ich. Robił z nich swoich ludzi. Ludzi należących całkowicie do
niego. Aż do śmierci. Tak jak to zrobił Li Yuan w dniu swej koronacji.
A kiedy Souczek podniósł się na nogi, przepełniało go uczucie słuszności tego posunięcia
i całkowitej pewności. Nie
było już odwrotu. Wszystko sprowadzało się do stwierdzenia, że jego przyszłością jest
albo Lehmann, albo nic. Teraz nie będzie już żadnych półśrodków. Wraz z przekonaniem
o słuszności tego, co się działo, pojawiło się jeszcze coś —przeczucie, iż właśnie
dopełnia się jego przeznaczenie, że coś zaczyna się dziać. To było jak sen albo początek
mitu. W tej chwili wstępowali na szczególną ścieżkę. I gdziekolwiek ona ich zaprowadzi
— do niebios, czy też w dół, na same dno piekieł — on będzie nią kroczył, podążając za
tym człowiekiem. Tak to już bowiem musiało być dla wszystkich, którzy zgromadzili się
w tym miejscu. Zaczęło się.
* * *
Kiedy Emily dotarła do domu, było już po czwartej. Zrzuciła buty i weszła do łazienki,
nucąc coś cicho pod nosem. Podniosła rękę i uruchomiła prysznic. Dobrze. Woda była
gorąca. Oznaczało to, że służący pamiętał o tym, by przyjść wcześniej. Ściągnęła suknię
przez głowę, rzuciła ją na stojące obok krzesło i zsunęła halkę.
Bal był godny zapamiętania i czas upłynął jej nadspodziewanie miło. Weszła pod
prysznic i namydlając ciało w strumieniu wody, wróciła myślami do wydarzeń tej nocy:
Michael Lever przy bliższym poznaniu okazywał się nie taki zły. A przecież nie zawsze
tak myślała. W początkowym okresie jej pracy dla MemSysu patrzyła na niego z odrazą,
nie robiąc żadnych rozróżnień między synem i ojcem, widząc tylko zachłanność firmy-
matki, ImmVacu, i szkody, jakie powodowała w swym ciągłym dążeniu do zwiększania
zysku. Ale teraz... No cóż, ostatnie sześć tygodni wiele ją nauczyły. Systemy były
systemami i trzeba było je zwalczać, ale z ludźmi nie było to tak łatwe. Do każdego
człowieka należało podchodzić indywidualnie. A pod wieloma względami Michael Lever
był dobrym człowiekiem — uczciwym, godnym zaufania, wzbudzającym gorące
przywiązanie i lojalność tych, którzy go otaczali. Czy to jego wina, że urodził się
spadkobiercą ImmVacu?
Przedtem nie miała wyrobionego zdania na ten temat. Zastanawiała się często, czy
rzeczywiście była jakaś różnica między synem a ojcem. Tego wieczoru jednak, słuchając,
jak
192
193
mówił o tym, co chciałby zrobić w przyszłości, dostrzegła inną stronę tego młodego
mężczyzny — stronę, której istnienia nigdy nie podejrzewała. To pragnienie zmiany, ta
paląca potrzeba, by zrobić coś dla zwykłych ludzi żyjących w Ameryce... czy to było
prawdziwe uczucie, czy też zwykła retoryka? Myśląc o tym, zadrżała, mimo że stała w
strumieniu gorącej wody. Ta pasja, z jaką mówił, ten gwałtowny, bezkompromisowy
ogień, który dojrzała w jego oczach, gdy odwrócił się na chwilę w jej stronę, wydawały
się prawdziwe. Ale jak daleko będzie chciał iść tą drogą? Czy tak daleko, jak ona miała
zamiar iść, czy też odwaga opuści go w obliczu prawdziwej zmiany? Czy nie zawaha się
przed zrobieniem ostatecznego kroku?
Zakręciła wodę, wyszła spod prysznicu, osuszyła włosy i owinęła głowę ręcznikiem.
Patrząc pustym wzrokiem w zaparowane lustro, wytarła ciało i weszła do sypialni.
W środku było ciemno. Tylko słabe światło z łazienki padało na podłogę przez otwarte
drzwi. Mimo to zauważyła go, zanim przekroczyła próg.
Siedział na łóżku, mierząc w jej stronę z pistoletu. Wysoki, gładko ogolony Han z krótko
przystrzyżonymi włosami i twarzą, której nigdy nie widziała.
Chciała cofnąć się do łazienki, ale nieznaczne drgnięcie pistoletu i szczęk odsuwanego
bezpiecznika powstrzymały ją. Był to całkiem niedwuznaczny sygnał, że obcy sobie tego
nie życzy. Zamarła w bezruchu i opuściła ręce, rozczapierzywszy najpierw palce obu
dłoni — gest, który miał go uspokoić. Wiedziała, że w świetle padającym z łazienki jej
nagie ciało było dokładnie widoczne i nieznajomy powinien bez trudu zauważyć, iż nie
ma przy sobie żadnej broni.
—
Czego chcesz?
Powiedziała te słowa spokojnie, nie okazując ani śladu lęku, który czuła. Mógłby ją zabić
w ciągu sekundy. Dwie kule w serce i po wszystkim. To tego właśnie spodziewała się
każdego dnia od chwili przyjazdu z Europy. I teraz w końcu znaleźli ją.
Wstał i przeszedł przez pokój, trzymając ją cały czas na muszce, nie spuszczając z niej
wzroku ani na moment. Podniósł coś z jej toalety i rzucił w jej stronę. To był jej szlafrok.
Podziękowała mu lekkim skinieniem głowy i założyła go.
—
Kto cię przysłał? — zapytała, próbując innej taktyki.
Uśmiech, którym jej odpowiedział, był dziwny, prawie znajomy. Podobnie jak jego
sylwetka. Zmarszczyła brwi, próbując umiejscowić go jakoś w pamięci. I wtedy odezwał
się:
—
Jak leci, Emily?
Zmrużyła oczy, niepewna przez moment, po czym roześmiała się ze zdumieniem.
—
Jan...? Czy to ty?
Jego uśmiech poszerzył się. Powoli opuścił lufę pistoletu. To był Mach, Jan Mach —
teraz była już tego pewna, mimo jego zmienionej twarzy. W sposobie, w jaki stał, i w
mimice jego twarzy było coś, czego nie mógł zamaskować.
—
Co się stało?
Westchnął ciężko.
—
Wpadli na mój ślad. Jedenaście dni temu, równo z trze
cim dzwonem, zostaliśmy zaatakowani. Zabili ponad dwu
dziestu moich ludzi i pojmali jeszcze trzydziestu, a wśród nich
sześciu dowódców komórek, którzy znali mnie osobiście i mo
gli zidentyfikować.
—
Karr?
Skinął głową.
—
To musiał być on. Doszły do mnie pogłoski, że tworzy nowe siły, ale nie
sądziłem, że mogą być już gotowi do akcji. — Wzruszył ramionami, a jego twarz
skrzywiła się w grymasie, kiedy wrócił myślą do tych wydarzeń. — To... — dotknął
delikatnie swojej twarzy — zrobiłem sobie osiem dni temu. Ciągle boli. Powinienem
trochę odpocząć, jeszcze przez jakiś czas pozostać w bandażach, ale w Europie zrobiło
się za gorąco. Musiałem uciekać.
—
Chcesz tu zostać?
Mach popatrzył na nią uważnie i przytaknął.
—
To nie potrwa zbyt długo. Najwyżej dwa dni.
—
A potem?
Spojrzał na pistolet, który ciągle trzymał w dłoni, po czym rzucił go na łóżko.
—
Muszę wracać. Mam tam jeden nie dokończony interes.
Stary dług, który trzeba wyrównać. Wszystko już przygoto
wałem, ale muszę osobiście dopilnować, aby sprawy potoczyły
się gładko. — Popatrzył na nią i uśmiechnął się. — A ty? Co
tutaj zdziałałaś?
Miała właśnie mu odpowiedzieć, kiedy rozległo się pukanie
194
195
do drzwi. Odwróciła się gwałtownie, zaniepokojona, po czym spojrzała na Macha.
—
Idź do łazienki. Schowaj się w kabinie prysznicu. Weź
ze sobą broń. Spróbuję ich spławić, kimkolwiek są.
Kiwnął głową i zrobił, jak mu kazała. Dopiero kiedy drzwi łazienki zamknęły się za nim,
podeszła do drzwi.
—
Kto tam?
—
Przesyłka! Dla Nu shi Jennings.
W zamyśleniu dotknęła językiem górnych zębów. Przesyłka? O czwartej siedemnaście
rano? Wyciągnęła rękę, przekręciła zamek, rozsunęła drzwi na szerokość palca i wyjrzała
przez tę szczelinę na zewnątrz. Stał tam mały Han z pochyloną głową, prawie zasłonięty
przez ogromny kosz z kwiatami, który trzymał w rękach.
Roześmiała się nerwowo, wciąż podejrzewając podstęp. Wtedy dostrzegła kartkę
przyczepioną do kosza i natychmiast rozpoznała staranne pismo Michaela Levera.
Rozsunęła drzwi.
—
Bogowie...
Posłaniec wręczył jej kosz, po czym cofnął się i nisko ukłonił. Zamknęła drzwi i czytając
kartkę, wróciła do sypialni.
—
No i...? — zaczął Mach, wychodząc z łazienki. Zauważywszy kwiaty, zatrzymał
się. — Przyjaciel? — zapytał zaciekawiony.
—
Tak — odpowiedziała, zaciskając liścik w dłoni, gdyż z jakichś dziwnych
powodów nie chciała, by zobaczył, co tam było napisane. — Bardzo drogi przyjaciel.
To były orchidee. Doskonałe w kształcie, egzotyczne orchidee, z których każda była
warta tysiąc yuanów, a musiało ich być trzydzieści albo i więcej. Zmarszczyła czoło,
zakłopotana tym podarunkiem, po czym zbliżyła kosz do twarzy i zanurzyła ją w
kwiatach, wdychając ich delikatny, cudowny zapach.
—
Kochanek? — zapytał Mach, jak zwykle niedelikatny.
—
Nie — odpowiedziała. Ale w chwili, gdy to mówiła, zobaczyła znowu twarz
Michaela, uśmiechającego się, odwracającego się ku niej, by opowiedzieć jej dowcip; a
potem jego ciemne oczy, płonące z podniecenia, gdy opowiadał o nadchodzących
zmianach. — Nie — powtórzyła. — Po prostu przyjaciel. Bardzo dobry przyjaciel.
ROZDZIAŁ 7
Kółka z dymu i pajęcze sieci
—
Sprawdziłeś wszystko?
Souczek skinął głową, a jego wąskie usta rozciągnęły się w złowrogim uśmiechu.
—
Nie wydostanie się stamtąd nawet karaluch, jeśli na to nie pozwolimy.
—
To dobrze. — Lehmann odetchnął głęboko. — W porządku. Chodźmy zatem
spotkać się z nimi.
Przeszli przez kordon mężczyzn, z których część była znajoma, inni obcy, ale wszyscy
stali napięci, nerwowi, przestrzegając jednak surowego rozkazu, by niczego nie zaczynać.
Wiedzieli, że jeśli dziś sprawy potoczą się źle, rozpocznie się wojna, jakiej niskie
poziomy nie widziały już od dziesięcioleci. Wojna, do której na pewno zostaną
wciągnięte Triady.
Przygotowując się do spotkania, opróżniono z ludzi cały pokład: wszyscy obecni byli
członkami tongów. Dziewięciu wielkich mężczyzn — szefów konkurencyjnych gangów
działających na terytorium Kuei Chuan — oczekiwało Lehmanna na promenadzie, stojąc
na szerokiej, otwartej przestrzeni. Utworzyli dwie grupy. Jedna składała się z pięciu
ludzi, a druga z czterech. Lehmann zatrzymał się na chwilę, zapamiętując każdy
szczegół, po czym ruszył w ich stronę z Souczekiem u boku.
Już z wyrazu ich twarzy mógł się domyślić, że sława go wyprzedziła. Jego wzrost, trupia
bladość i biel jego szat oraz pistolet, spoczywający obecnie w kaburze — słyszeli już o
tym. Część z nich udawała obojętność, ale ich oczy mówiły coś zupełnie innego. Nie
było wątpliwości, że budził w nich lęk. Podobnie jak K'ang i Lo Han przed nimi,
próbowali innych
196
197
sposobów załatwienia się z nim. Nie udało się i teraz musieli pertraktować albo podjąć
ryzyko długiej wojny partyzanckiej, która mogłaby pochłonąć ich rezerwy i oderwać od
robienia pieniędzy.
Lehmann podniósł puste dłonie, rozczapierzywszy nienaturalnie szeroko palce, jakby
trzymał w nich dużą misę. Te palce wyglądały jak długie, cienkie sople lodu —
pogłębiało to jeszcze niesamowite wrażenie, które robił na zebranych. Pozycja, którą
przyjął, zdawała się podkreślać jego obcość: swoje długie, cienkie ramiona trzymał w
górze z pozorną niezdarnością, a ciało lekko zgiął, jakby przygotowując się do walki. W
sumie jego poza była na poły wyzywająca, a na poły pojednawcza.
—
Dżentelmeni?
Ten archaiczny zwrot pobrzmiewający ironią zawisł w powietrzu jak wielki znak
zapytania. Zauważył, że kilku z nich zmarszczyło brwi i zaczęło wymieniać między sobą
zdziwione spojrzenia. I chociaż go to rozbawiło, nie zmienił wyrazu twarzy. Widać na
niej było tylko pełną napięcia czujność — nieludzką wręcz uwagę.
—
Czego chcesz? — zapytał w końcu jeden z nich.
Było to pierwsze pytanie, podstawowe pytanie, jakie jeden człowiek zadawał drugiemu,
otwarcie albo w jakikolwiek inny sposób. Lehmann spojrzał w twarz pytającemu,
zauważając natychmiast, że wybrali na swego lidera tego, który wyglądał na silniejszego
i bardziej agresywnego od pozostałych — brodatego mężczyznę o dzikim spojrzeniu i
sylwetce niedźwiedzia. W przeciwieństwie do innych ubrany był w sposób niezbyt
wyszukany, a na jego palcach nie było żadnych pierścieni, które tu, na dole, świadczyły
zwykle o statusie człowieka. Lehmann uniósł lekko podbródek, a następnie
odpowiedział:
—
Chcę tego samego, co i wy. Pokoju. Porozumienia.
Koncesji.
Brodacz uśmiechnął się, ukazując silne, białe zęby. Nazywał się Ni Yueh i Lehmann
wiedział o nim wszystko, co tylko można było wiedzieć bez otwierania jego czaszki.
Zdziwiło go jednak, że wybrali Ni Yueha. Spodziewał się raczej, że będzie miał do
czynienia z Yan Yanem albo Man Hsi, znanymi z umiejętności prowadzenia rozmów.
Zmusiło go to do ponownej oceny sytuacji i zmiany taktyki. Ni Yueh był brutalem, który
lubił zastraszać ludzi. Było oczywiste, że myśleli, iż to
jest właściwa postawa, jaką powinni zająć wobec niego. No cóż, zaraz pokaże im, że jest
zupełnie inaczej.
Zanim Ni Yueh zdołał powiedzieć następne słowo, Lehmann odwrócił się od niego i
przybrawszy pojednawczy wyraz twarzy, zrobił krok w kierunku Yan Yana, wyciągając
do niego rękę.
—
Były między nami nieporozumienia — zaczął. — Krą
żyły fałszywe plotki. Musimy oczyścić atmosferę.
Yan Yan najpierw spojrzał na Ni Yueha, a następnie wrócił wzrokiem do Lehmanna i
niechętnie uścisnął jego dłoń.
Lehmann uśmiechnął się. Był to czarujący, prawie niewinny uśmiech. Rozbrajający
uśmiech. Usta Yan Yana powoli rozchyliły się, ale w jego oczach wciąż widać było
niepewność. Lehmann ujął teraz jego dłoń w obie ręce, ściskając ją przyjaźnie, w sposób
pozbawiony wszelkiej groźby.
—
Nie ma powodu do wrogości — powiedział uspokajają
co. — Miejsca wystarczy dla wszystkich, prawda?
Yan Yan popatrzył na te smukłe, blade dłonie, które trzymały jego własną, po czym
podniósł wzrok i z zakłopotaniem spojrzał w twarz albinosa. Jednakże tym, który
odpowiedział, był Ni Yueh.
—
Mówisz to teraz, ale dlaczego mielibyśmy ci ufać? Co
cię powstrzyma przed zrobieniem nam tego, co zrobiłeś K'ang
A-yinowi i Lo Hanowi?
Lehmann pochylił lekko głowę i przybrał minę, która zdawała się mówić: „Och,
bogowie, znowu to samo..." Puścił dłoń Yan Yana i zwrócił się w stronę Ni Yueha.
—
Słyszałem te historie. Słyszałem opowieści, które ludzie
szepczą po kątach, i pozwólcie, że zapewnię was, iż nie ma
w nich ani odrobiny prawdy. — Szczerość i głębokie przejęcie
brzmiące w jego głosie prawie ich przekonały. Była to prośba
o danie wiary. Błaganie niesłusznie posądzonego człowieka.
Jego oczy wyglądały na przepełnione bólem i żalem z powodu
tego nieporozumienia. — Nie chciałem zabić K'anga A-yina.
Był moim przyjacielem. Dobroczyńcą. Ale zawarł układ z Lo
Hanem, a moja śmierć była częścią tego układu. Souczek,
którego tu widzicie, może to potwierdzić. Prawda, Jirzi?
Souczek skinął głową i wystąpił do przodu, by powiedzieć to, co Lehmann przedtem
kazał mu kilkakrotnie przećwiczyć.
—
To było w połowie spotkania. Lehmann i ja wyszliśmy
198
199
na zewnątrz, aby sprawdzić, czy korytarze są właściwie zabezpieczone. Kiedy
wróciliśmy, K'ang odsunął się na drugi koniec pokoju, a Lo Han siedział z wielkim
rewolwerem w dłoni i śmiał się. Wydaje się, że K'ang dał mu zgodę na zabicie
Lehmanna. Powiedział do mnie, abym wyszedł. Powiedział, że to tylko interes, a nie coś
osobistego. Ale ja zostałem.
—
Cóż za lojalność — stwierdził Ni Yueh, a ton jego głosu
sugerował, że nie uwierzył w ani jedno słowo.
Souczek odwrócił się gniewnie w jego stronę i ciągnął dalej:
—
Być może. Ale ja widziałem to w inny sposób. Szef
powinien dbać o swoich ludzi. Jeśli sprzedaje jednego, może
sprzedać i innych, czyż nie? A więc wybrałem.
Większość z tych wielkich mężczyzn zareagowała na to potakiwaniem. Wybuch
Souczeka zrobił na nich wrażenie. Jeśli było tak, jak mówił, to Lo Han i K'ang w
oczywisty sposób złamali zasady. Nie wolno było tak łatwo zdradzać swoich własnych
ludzi, nawet dla zachowania pokoju.
—
A zatem — powiedział Ni Yueh, który zbliżył się do
Lehmanna i stanął z nim twarzą w twarz — Lo Han siedział za
biurkiem z wyciągniętą bronią, tak? Jak to się stało, że cię
nie zabił?
Lehmann wytrzymał spojrzenie Ni Yueha.
—
Ponieważ ja byłem lepszy od niego. Szybszy. A teraz on jest martwy, a ja żyję.
To proste, naprawdę.
—
Zbyt proste, do cholery! — Ni Yueh odwrócił się w stronę pozostałych. — Nie
wierzę w ani jedno pieprzone słowo tego skurwiela! Ufam mu tak bardzo, jak ufałbym
zapewnieniom, że gówno jest smaczne.
Odpowiedział mu śmiech, ale trwał on bardzo krótko. Lehmannowi udało się ich
podzielić. Trójka, która trzymała z Ni Yuehem, wciąż rzucała mu piorunujące spojrzenia,
ale innym — a wśród nich Yan Yanowi i Man Hsi — nie podobały się słowa brodacza.
Pierwszy odezwał się Man Hsi:
—
Nie rozumiem, skąd się bierze twoja pewność, Ni Yueh.
Wszyscy wiemy, jak łatwo prawda może ulec zniekształceniu.
Sądzę, że powinniśmy zapomnieć o przeszłości i przygotować
podwaliny pod dobrą przyszłość. To dlatego przecież znaleź
liśmy się tutaj, prawda? Nie po to, by wadzić się i wzajemnie
zwalczać. Robiliśmy to zbyt często i do niczego nas to nie
200
doprowadziło. Nie. Musimy się porozumiewać i łagodzić konflikty. Dla naszego
wspólnego dobra.
Ni Yueh odpowiedział mu gniewnym spojrzeniem. Przez moment wydawało się, że
powie coś jeszcze, ale pokręcił tylko głową i odwrócił się, jakby chciał dać do
zrozumienia, że umywa ręce. Zwróciwszy się w stronę Lehmanna, Man Hsi
kontynuował, a jego głos brzmiał teraz łagodnie, bardziej
pojednawczo:
— A zatem jaki to układ chce nam pan zaproponować, Shih Lehmann? Co może pan nam
zaoferować w zamian za
pokój?
Lehmann spojrzał ponad jego ramieniem na pozostałych. Wiedział już, jak stoją sprawy.
Gdyby chcieli — naprawdę chcieli — mogliby go zniszczyć. Wprawdzie kosztowałoby
to ich bardzo dużo, ale było to możliwe. Mogliby tego dokonać. Ale teraz? Zaśmiał się w
duchu. Teraz było już za późno. Sam fakt, że zgodzili się przyjść na to spotkanie, był ich
największym ustępstwem. Przyznali w ten sposób, że brak im woli walki. Zrobił to nawet
Ni Yueh, mimo całej swej wrogości. Odwrócił się w stronę Souczeka i kiwnął głową, a
potem spokojnie czekał, aż tamten przyniesie dokumenty. Inni jego ludzie, jak to
wcześniej uzgodnili, przynieśli także długi stół o sześciu nogach i krzesła. Lehmann
poczekał, aż ustawią to wszystko w pobliżu miejsca, gdzie stali jego rozmówcy, po czym
gestem ręki, w której trzymał dokumenty, zaprosił ich
do stołu.
Traktat sporządzono w dziesięciu kopiach: po jednej dla każdego z sygnatariuszy.
Lehmann obserwował ich. Widział, jak najpierw nieufnie, a potem z wzrastającym
zainteresowaniem zaczęli czytać piętnaście punktów umowy mającej utrwalić pokój na
najniższych poziomach północno-środkowej Europy. Umowy dzielącej terytorium Kuei
Chuan na dziesięć równych części i ustalającej precyzyjnie warunki, którymi
poszczególni szefowie mają się kierować we wzajemnych stosunkach. Pisząc tekst
traktatu, Lehmann wzorował się na umowach handlowych, które znalazł wśród papierów
swojego zmarłego ojca, jednakże same warunki sformułował w sposób odpowiadający
specyfice działalności tongów.
Man Hsi uniósł głowę, spojrzał na Yan Yana i uśmiechnął się. Tak jak się tego Lehmann
spodziewał, byli pod wrażeniem.
201
Nigdy jeszcze nie widzieli podobnego dokumentu i jego treść sprawiła im wielką
przyjemność. Nadawał on ich działaniom pozór legalności. Sprawiał, że czuli się jak
biznesmeni. Jak członkowie zarządów wielkich korporacji. Lehmann widział, jak
kończąc czytanie, prostują się, nadymają z dumy, jakby byli więksi niż jeszcze kilka
chwil wcześniej. Królowie. Nawet jeśli tylko tu, na dole Miasta.
—
No i jak? — zapytał, zwracając się do Man Hsi.
Man Hsi spojrzał na Ni Yueha, który niechętnie skinął
głową, nie patrząc przy tym na Lehmanna. Później to już była zwykła formalność.
Souczek wręczył każdemu pędzelek i zaczęli podpisywać. Yan Yan zrobił to za
pierwszym razem z takim rozmachem, że jego podpis zahaczył o podpisy trzech innych
szefów. Kopie umowy krążyły powoli wokół stołu, aż w końcu na wszystkich znalazło
się po dziesięć nazwisk. Na koniec Lehmann wstał i uciszył ich podniesieniem ręki.
—
Dzięki temu dokumentowi, którego kopie otrzyma każ
dy z nas, będziemy mieli pokój w naszej części wielkiego
Miasta — zaczął, uśmiechając się do nich i kiwając głową. —
Tak, pokój i dobrobyt. Ale... — w tym momencie z jego
twarzy zniknęły wszelkie ślady życzliwości i ciepła — gdyby
ktokolwiek z nas złamał warunki tego traktatu, wszyscy pozo
stali zjednoczą się przeciw niemu. — Zrobił dramatyczną pau
zę i kolejno popatrzył każdemu w oczy. Kiedy zaczął znowu
mówić, jego głos brzmiał groźnie i stanowczo: — Tylko wte
dy, gdy każdy z nas będzie o tym wiedział i bał się tego, nasze
dzisiejsze porozumienie będzie skuteczne. Rozumiecie?
Po chwili wahania odpowiedzieli mu kiwaniem głów i pomrukami zgody.
—
Rozumiemy. — Głos Ni Yueha ociekał sarkazmem, ale jego oczy mówiły coś
innego. Podpisanie traktatu poruszyło go; sprawiło, że zaczął kwestionować to, w co
wcześniej wierzył. I chociaż nie zmienił swego drwiącego tonu, w głębi serca nie był już
tak pewny swego. Na przekór wszystkiemu Lehmann wywarł na nim duże wrażenie.
—
To dobrze — powiedział Lehmann, odwracając wzrok od Ni Yueha. — W takim
razie możemy zakończyć nasze spotkanie.
* * *
202
Korytarz był całkowicie zatłoczony. W ciągu ostatnich trzydziestu minut przed biurami
korporacji Ch'i Chu zgromadził się prawdziwy tłum ludzi chcących zobaczyć, kto też
zamówił sobie tak okazałą lektykę. Starzy mężczyźni, dzieci, młode żony i próżnujący
młodzieńcy, Han i Hung Muo, wszyscy stali, gapiąc się i plotkując. Niektórzy
podchodzili do lektyki i badali palcami jakość oraz grubość zielonego jedwabiu, z
którego uszyto zasłony, albo zerkali do środka, na wielki, wyłożony poduszkami fotel.
Żartowano sobie na temat rozmiarów człowieka, którego zabierze ta lektyka, a głośny
wybuch śmiechu był reakcją na występ jednego z młodzieńców, udającego tłustego
urzędnika, którego pompatyczność dorównywała tylko tuszy, gdy kołysząc się na boki
jak kaczka, zmierzał w stronę swego fotela. W tym samym czasie część ludzi skupiła się
wokół siedzących w pobliżu czterech tragarzy, próbując nawiązać z nimi rozmowę, ale
długie doświadczenie nauczyło tych ostatnich małomówności. Czekali cierpliwie, w
milczeniu, z głowami opuszczonymi w dół i nie odpowiadali na żadne pytania, obawiając
się dwóch biegaczy stojących
w pobliżu.
Kiedy Kim, ubrany zupełnie zwyczajnie i niosący pod ramieniem cienką teczkę, pojawił
się w drzwiach, powitał go szmer zdziwienia. Wielu widzów zaglądało za jego plecy,
wypatrując, czy jeszcze ktoś za nim idzie, dostrzegli jednak tylko pracowników Ch'i Chu,
którzy wyszli na zewnątrz i ustawili się w szeregu pod łukiem wejścia.
Wielu zebranych w tłumie widziało już chłopca przedtem, czy to w herbaciarni, czy też
przemierzającego późno w nocy korytarze. Tylko niewielu jednakże wiedziało, kim on
jest albo jaką funkcję pełni w tej firmie o dziwacznej nazwie Ch'i Chu. Większość
sądziła, że jest to po prostu chłopiec. Może posłaniec albo siostrzeniec jakiegoś bogacza.
Teraz jednak patrzyli na niego inaczej, oceniając go na nowo. A przynajmniej
próbując.
Kim zatrzymał się, popatrzył niepewnie dookoła siebie, po
czym odwrócił się i uśmiechnął. Jasnoczerwone flagi — wyrażające życzenia
pomyślności — zwisały nad wejściem do biura. Pod nimi ustawiło się jego sześciu
pracowników, aby pożegnać go i życzyć mu szczęścia.
203
— Masz — powiedział Tai Cho, występując przed wszyst-
kich i wręczając mu małe, szczelnie zamknięte pudełko. — To ci się przyda.
—
Co to jest?
—
Lunch — wyjaśnił z szerokim uśmiechem Tai Cho. — Z tego, co mi mówiono,
proces rejestracji patentu zabierze im dobre kilka godzin, a ponieważ znam cię, to wiem,
że na pewno zapomniałeś o jedzeniu.
—
Dziękuję — wyszeptał bezgłośnie Kim, dotykając równocześnie jego ramienia.
Spojrzał na pozostałych. Dwaj Tajowie w średnim wieku, których zatrudnił jako badaczy,
uśmiechali się szeroko i machali rękami, podnieceni jak dzieci. Na prawo od nich stał
jego asystent, młody Han o niewinnej, świeżej twarzy. Patrzył na swego szefa szeroko
otwartymi oczami i wyraźnie cieszył się z tego, co się działo. Zauważywszy spojrzenie
Kima, uśmiechnął się, zarumienił i pochyłu głowę w ukłonie.
Strażnik Kima, krępy, młody Hung Mao o nazwisku Ri-chards, odpowiedział mu
dumnym spojrzeniem i krzyknął niskim głosem: „Powodzenia!", a jego księgowy, Nong
Yan, krzyknął: „Ruszaj! Zrób z nas wszystkich bogaczy!", co z kolei wywołało głośny
śmiech pozostałych.
—
Tak uczynię — odpowiedział miękko Kim, wzruszony
widokiem tych uśmiechniętych twarzy, które otaczały go z każ
dej strony. — Bądźcie tego pewni.
Ukłoniwszy się wszystkim, Kim odwrócił się i wsiadł do lektyki. Kiedy tragarze
podnieśli ciężki fotel, wychylił się na zewnątrz i pomachał na pożegnanie, a jego głos
utonął w burzliwych oklaskach tłumu i krzykach dwóch biegaczy, którzy ruszyli
przodem, torując drogę.
Usiadłszy z powrotem, Kim poczuł, że przebiega go dreszcz podniecenia. A więc to było
to. Popatrzył na teczkę spoczywającą na jego kolanach i roześmiał się, ciągle zdumiony
faktem, że dotarł tak wysoko. Bywały takie dni, że siedział po prostu i wpatrywał się w
swoje dłonie, nie mogąc się nadziwić, że przetrwał jakoś mroczne lata w Glinie i zdołał
znaleźć swoje miejsce w tym świecie. I uważał się za szczęśliwego, iż tak się stało, mimo
że to, co go tu spotkało, nie zawsze było najprzyjemniejsze. A dzisiejszy dzień był
specjalny, gdyż to właśnie dzisiaj wszystko ostatecznie ułożyło się w całość.
— Kółka z dymu... — powiedział spokojnie i roześmiał się ponownie, czując kołysanie i
podskakiwanie lektyki. — Kółka z dymu i pajęcze sieci.
* * *
W lustrze oświetlonym przez wąski strumień światła padający z wiszącej nad głową
lampy mignęła sylwetka napastnika. Emily odwróciła się błyskawicznie i ignorując
hologram, który pojawił się nagle po jej prawej stronie, rzuciła się ku majaczącej w
cieniu przy drzwiach sylwetce. Unikając ciosu, wbiła głęboko nóż między żebra ofiary,
po czym jednym szarpnięciem wyciągnęła go. Ciężko dysząc, odsunęła się o krok i
zadowolona z wyniku starcia, schowała broń do pochwy. — Koniec — powiedziała
spokojnie. Komputer mieszkaniowy zareagował natychmiast i włączył
wszystkie światła.
Lekko drżąc, wytarła grzbietem dłoni spocone czoło. To było ciężkie ćwiczenie.
Pierwszy raz od długiego czasu zmusiła się do najwyższego wysiłku.
Popatrzyła na wnętrze pokoju — na zakrwawiony manekin leżący przy drzwiach; na cele
do rzucania strzałkami, które porozwieszała na ścianach; na projektor przyczepiony do
sufitu; na maty i potrzaski — i zrozumiała, że brakowało jej emocji i napięcia
związanych z tym wszystkim. Zrozumiała, że nastał czas, by coś zrobić. Czas, by raz
jeszcze zaczęła tworzyć jakąś organizację.
Rozmyślała jeszcze przez chwilę, a następnie zaczęła pospiesznie sprzątać pokój. Cały
ekwipunek schowała w pudle stojącym w rogu i przykryła wszystko stosem prześcieradeł
oraz starymi ubraniami. Następnie poszła do łazienki i wzięła prysznic. Stała tam do
chwili, aż skończyła się woda, i rozważała swoje plany na przyszłość. Mach był gdzieś
na zewnątrz: spotykał się z jakimiś ludźmi, zawierał układy — robił to, w czym zawsze
był dobry. Od czasu, gdy pojawił się u niej tamtej nocy, spędził z nią nie więcej niż
dwadzieścia minut. Jeśli zaś chodzi o nią, upłynął już właśnie drugi dzień, od kiedy
przestała chodzić do pracy.
Przekazała, że jest chora. Wysłała krótką wiadomość na adres osobistego zestawu
komunikacyjnego Michaela. Odezwał się minutę później, pytając, czy czegoś nie
potrzebuje,
205
204
i obiecując, że wpadnie do niej, jeśli tego chce. Ale ona odpowiedziała, że wszystko jest
w porządku. To tylko infekcja wirusowa. Nic groźnego. Jedna z
czterdziestoośmiogodzin-nych chorób, które ostatnio krążą po poziomach. Poleży w
łóżku i przyjdzie do pracy, kiedy poczuje się lepiej. Druga wiadomość od niego była
krótka i brzmiała prawie oficjalnie, z wyjątkiem podpisu, którym ją opatrzył: „Kocham,
Mi-chael".
I co miała z tym zrobić? Przeszła powoli wzdłuż pokoju, wycierając się ręcznikiem i
wspominając, jak Michael patrzył na nią w czasie tego balu, co czuła, obserwując go, gdy
rozmawiał z innymi. To był podziw, rosnące z każdą chwilą uwielbienie. W przedpokoju
zatrzymała się przed wazonem z kwiatami, które jej przysłał, i podniosła jeden z nich do
nosa. Płatki tej różowo-białej orchidei były wciąż świeże, a ich zapach mocny. Zadrżała
lekko, wróciła do sypialni i zatrzymała się przed garderobą, zastanawiając się, co ubrać.
Wybierała się na niższy poziom, musiała zatem włożyć coś prostego, coś, co miałaby na
sobie Rachela DeValerian, postać, w którą zamierzała się wcielić.
Spojrzała na łóżko. Leżało na nim wszystko, co składało się na fałszywą tożsamość.
Fałszywa karta identyfikacyjna. Przepustka. Szczegółowe dokumenty z miejsca
zatrudnienia. Fałszywe siatkówki oczu. Wszystko, czego może potrzebować w razie
zatrzymania i przesłuchania przez Służbę Bezpieczeństwa. DeVore przemyślał to
dokładnie. Zadbał o to, by zrobić dla niej wszystko, co tylko było możliwe. Ale
dlaczego? Dlatego że wiedział, iż w końcu zacznie znowu agitować, przyczyniając w ten
sposób trudności Siedmiu? Czy odpowiedź mogła być tak prosta? A może chodziło tu o
coś zupełnie innego? Może miał w tym jakiś inny cel, którego jeszcze nie znała?
Jakkolwiek by było, nadszedł czas, aby trochę zaryzykować. Czas, by spełnić choć część
obietnic, jakie sobie składała.
Przebrała się i zdążyła właśnie wysuszyć włosy, kiedy usłyszała pukanie do drzwi. Trzy
stuknięcia, przerwa, jedno stuknięcie, przerwa i jeszcze trzy. Mach. Wrócił.
Przez chwilę studiowała swoje odbicie w lustrze, uspokajając się, po czym wyszła do
przedpokoju, odsunęła zasuwę z drzwi i wcisnęła guzik otwierający. Mach wszedł do
środka,
nie czekając, aż drzwi otworzą się do końca, po czym rzuciwszy jej tylko przelotne
spojrzenie, ruszył prosto do łazienki.
—
Hej! — krzyknęła za nim. — Skąd ten pośpiech?
Nic nie odpowiedział, poszła więc za nim i zatrzymawszy się w progu, patrzyła, jak
rozpina kurtkę, wyciąga spod niej trzy owinięte w płachty lodu pistolety automatyczne
dużego kalibru — broń Służby Bezpieczeństwa — i umieszcza je w pustym obecnie
zbiorniku na wodę do prysznica.
Skończywszy, odwrócił się i uśmiechnął do niej. Drgnęła lekko, gdyż jego nowa twarz
ciągle jeszcze ją szokowała; nie mogła się do niej przyzwyczaić.
—
To jest dobre — powiedział, zauważywszy natychmiast, jak się ubrała, a jego
uważnemu wzrokowi nie umknęła nawet zmiana koloru jej oczu. Podniósł palec do
własnych oczu i zapytał:
—
Kto ci to załatwił? DeVore?
Patrzyła na niego w milczeniu, czując, że ponownie budzi się w niej stara wrogość.
—
No cóż, na pewno nie byłeś to ty, prawda, Janie? Ty
chciałeś mnie zabić.
Mach roześmiał się dziwnie.
—
On ci to powiedział?
Nie odpowiedziała, więc wzruszył ramionami.
—
Powiedział mi, że mu się wymknęłaś. Że próbował cię
dostać, ale byłaś dla niego za dobra.
Wzdrygnęła się, wspominając te chwile. Nie, to wcale tak nie było. DeVore znalazł ją
bardzo łatwo i gdyby chciał, mógłby ją zabić. Ale nie zrobił tego. I dzięki temu teraz,
dwa lata później, była znowu gotowa, by zacząć od nowa.
—
Wiesz, że go zabili? — ciągnął Mach, mijając ją i zmie
rzając do jej sypialni. — Ja sam też próbowałem, w porcie
kosmicznym Nantes, ale jego człowiek, ten różowooki, skur
wysyński albinos Lehmann, wszystko mi pomieszał. Zabił
moich trzech najlepszych ludzi. Później jednak ten wielki facet
z Sieci, Karr, w końcu go dopadł. Słyszałem, że rozwalił mu
czaszkę kolbą karabinu.
Patrzyła, jak wyciąga swoje rzeczy z dna szafy i układa szybko, ale i starannie, w torbie.
—
Nie wiedziałam — odparła i dodała po chwili: — Co ty
robisz?
206
207
Odwrócił się, ciągle na wpół schylony, i spojrzał w jej stronę.
—
Wyprowadzam się, Em. Nowe obszary. Nowe wyzwa
nia. Wiesz...
Pokręciła głową.
—
Zaskakujesz mnie, Janie. Zawsze tak było. Jesteś tak
pomysłowy, przedsiębiorczy. Tak elastyczny.
Wstał i roześmiał się miękko.
—
Czy mi się wydaje, czy też słyszałem ton dezaprobaty
w twoim ostatnim komentarzu, Emily Ascher?
Spojrzała mu w oczy, próbując przejrzeć go przez maskę nowej twarzy. Skinęła głową.
—
Ty i ja dążymy do różnych celów, chcemy różnych
rzeczy. Zawsze tak było, tylko zrozumienie tego zajęło mi dużo
czasu.
Przyjrzał się jej z uwagą, a następnie zamknął torbę i zarzucił ją sobie na ramię.
—
Nie, Em. Nie chodzi o to, co chcemy, ale o to, co
jesteśmy gotowi dać, aby osiągnąć nasze cele. To właśnie jest
różnica między nami. Teraz jednak możemy iść naszymi włas
nymi drogami, prawda? Teraz jest okazja, aby się przekonać,
która z nich jest lepsza. — Spojrzał jej w oczy. — Nie będę
cię okłamywał, Em. Gdybyś stanęła na mojej drodze, zabiłbym
cię bez wahania. Ale nie zrobiłaś tego. I nie sądzę, abyś
kiedykolwiek to zrobiła. Gdybym tak nie myślał, nie zjawiłbym
się pod twoimi drzwiami dwa dni temu. Tak więc niezależnie
od tego, czy mi wierzysz, czy też nie, pozwól sobie powiedzieć,
że DeVore po prostu kłamał. Nie chciałem twojej śmierci. Nie
chcę jej i teraz. I jeśli kiedykolwiek będziesz czegoś potrzebo
wała, jeśli będzie jakiś sposób, abym mógł ci pomóc, skon
taktuj się ze mną. Jestem ci to winny, rozumiesz?
Patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu, po czym pokręciła z niedowierzaniem
głową.
—
A więc gdzie jedziesz? Z powrotem do Europy? A może
planujesz zejść do podziemia tutaj, w Ameryce?
Uśmiechnął się szeroko, a nowa skóra okrywająca jego usta napięła się tak, że wyglądało
to na parodię uśmiechu.
—
Ani to, ani to, moja droga. Będę gościem honorowym.
To właśnie tam wybieram się prosto od ciebie. Będę mieszkał
w rezydencji „Starego" Levera w Richmond.
„Stary" Lever stał obok basenu i wycierał się ręcznikiem, kiedy wprowadzono dwóch
mężczyzn pragnących go zobaczyć. Odwrócił się, odprężył i przyjrzał się, jak omijając
basen, idą w jego stronę. Rzucił ręcznik i wyciągnął rękę w geście
powitania.
—
Milne... Ross... Dobrze was znowu zobaczyć. Mam
nadzieję, że napijecie się drinka, co?
Dwaj przybysze zawahali się, wymienili niepewne spojrzenia
i w końcu przytaknęli.
—
To dobrze.
Lever odwrócił się i strzelił palcami. Lokaj natychmiast pospieszył w stronę barku i zajął
się przygotowywaniem drinków. Lever w tym czasie zdjął z krzesła lekką, jedwabną
marynarkę, zarzucił ją na swoje szerokie ramiona i ponownie zwrócił się w stronę
przybyszów.
—
A więc? Co dla mnie macie?
—
Obawiam się, że niewiele — odparł Ross i zaczesał palcami kosmyk rzadkich
włosów w kolorze słomy, próbując w ten sposób zasłonić łysinę. — Z tego, co już
wiemy, wynika, że była prawdziwym ideałem panienki. Dobre oceny w szkole. Czyste
świadectwa z college'u. Nie wspominając nawet o tym, że nie ma żadnego zapisu, by
kiedykolwiek pojawiła się, nawet jako świadek, przed sądem pokładowym. Mówiąc w
skrócie, archiwa publiczne potwierdzają w pełni dane z jej akt osobowych. Nu Shih
Jennings jest tym, za kogo się podaje. Wszystko tam jest, tylko że... — Przerwał i z
wyraźnym zakłopotaniem spojrzał w dół.
—
Tylko co?
—
Tylko że to wszystko nie ma sensu — dokończył Milne w typowy dla siebie,
nerwowy sposób. — Ten cały życiorys jest zbyt uklepany. Zbyt gładko zbudowany.
Jakby ktoś go specjalnie ułożył. Jest... — Skrzywił się, a jego ramiona poruszyły się,
jakby coś uwierało go w plecy. — Brakuje w nim czegoś charakterystycznego. Wie pan,
czegoś z tych rzeczy, które nadają życiu kształt. Dodają mu kolorów.
— Hmmm! — „Stary" Lever pokiwał głową w zadumie. —
Ale poza tym wszystko pasuje?
208
209
—
Przynajmniej na zewnątrz — odparł Ross i gestem ręki
dał znak ciemnowłosemu Milne'owi, by siedział cicho. — Ale
moglibyśmy pokopać nieco głębiej, gdyby pan tego chciał.
Moglibyśmy pojechać do kantonu Atlanta i porozmawiać
z ludźmi, którzy znali ją, zanim wyniosła się stamtąd. Dowie
dzieć się, jaka była naprawdę.
Lever zamyślił się. W końcu wypił tęgi łyk ze swej szklanki i pokręcił głową.
—
A dlaczego te akta miałyby być fałszywe?
Ross popatrzył na swego wspólnika i wzruszył ramionami.
—
Nie wiem. Mam po prostu takie przeczucie. Wykonuje
my tę robotę od blisko dwudziestu lat, panie Lever, a jeśli
człowiek siedzi w tym zawodzie tak długo, potrafi wyczuć
swąd. A to... no cóż, to aż śmierdzi fałszem.
Stojący obok niego Milne żywo skinął głową.
—
W porządku — powiedział Lever, odstawiając szklankę. — Załóżmy zatem, że
dokumenty zostały poprawione. Powiedzmy, że ktoś popracował trochę nad jej
urzędowymi aktami. Kto to mógł być i dlaczego to zrobił?
—
Nie wiem — odparł Ross, wytrzymując przenikliwe spojrzenie starego człowieka.
— Wiem tylko, że ktoś to zrobił. Jak to już powiedział Milne, to wszystko jest po prostu
zbyt gładkie, zbyt czyste.
Lever jednak pokręcił przecząco głową.
—
Nie. To nie ma sensu. Aby zmienić takie akta, trzeba mieć niezłe wpływy. Bardzo
duże wpływy. — Roześmiał się, po czym zbliżył się do nich i dodał miękko: — Któż to
może lepiej wiedzieć ode mnie, co? — Stanął między nimi i kontynuował: — Nie,
panowie. Dziękuję, ale zostawmy to na tym etapie. Miałem nadzieję, że dokopiecie się
czegoś, co mógłbym użyć przeciw tej kobiecie, jakiegoś tłumu kochanków albo czegoś w
tym rodzaju, ale wygląda na to, że będę po prostu musiał coś wymyślić. — Roześmiał
się. — Do diabła, może od tego powinienem zacząć!
—
A wyniki naszego dochodzenia? — zapytał wyraźnie napięty Ross.
—
Zatrzymam je — odparł Lever, patrząc mu prosto w oczy. — Dostaniecie dobrą
zapłatę, Shih Ross. Bardzo dobrą. Ale ta sprawa jest zamknięta, rozumiecie mnie?
Zamknięta.
* * *
Kiedy wyszli, Lever odwrócił się i popatrzył w stronę balkonu górującego nad basenem.
Spoza gęstej zasłony winorośli wyłonił się mężczyzna i oparłszy łokcie na poręczy,
spojrzał w dół, na niego.
—
No i jak, Mach? Co o tym myślisz? — krzyknął Lever.
Mach uśmiechnął się.
—
Jest tak, jak pan powiedział, panie Lever. To nie ma
sensu. Gdyby ta Jennings była szpiegiem któregoś z pańskich
rywali, zostałaby tam, gdzie mogłaby narobić jak największej
szkody. Na pewno nie przeszłaby do Michaela.
Lever przytaknął. Tak właśnie myślał. Mimo to głębokie przekonanie Rossa o własnej
racji trochę nim wstrząsnęło. W ciągu ostatnich dziesięciu lat często korzystał z usług tej
pary i na ogół przeczucia ich nie myliły. A zatem co, jeśli...?
Przez chwilę rozważał tę myśl, próbując znaleźć powód — jakikolwiek powód — dla
którego ktoś miałby manipulc -«' jej aktami, po czym pokręcił głową, odrzucając
ponownie c pomysł. Nie. To nie miało sensu. Najmniejszego sensu.
* * *
—
No cóż, a więc po wszystkim — powiedział Milne,
bawiąc się czarką eh'a i zerkając na swego partnera siedzącego
wraz z nim przy stole w podrzędnej herbaciarni. — Kolejna
sprawa zamknięta.
—
Może tak — odparł Ross, śledząc równocześnie wzro
kiem ruchy jednej z kelnerek — a może nie.
Milne spojrzał na niego i czekał, wiedząc, że Ross coś przeżuwa w swoim umyśle.
—
Zastanawiałem się... — zaczął w końcu Ross leniwym tonem, zwracając się w
stronę swego partnera. — Zastanawiałem się nad tym, co moglibyśmy zrobić z naszymi
wakacjami. I z pieniędzmi, które zapłacił nam pan Lever. Sądzę, że moglibyśmy się
nieźle zabawić w Atlancie.
—
W Atlancie... — powtórzył Milne, patrząc na niego ze zdumieniem, po czym
roześmiał się, gdy nagle zrozumiał, o co chodziło Rossowi. — W Atlancie! Jasne, do
diabła, że w Atlancie!
210
211
—
To dobrze.
Ross oparł się wygodnie i pokiwał głową, a jego usta rozchyliły się w uśmiechu
zadowolenia.
—
A gdy już tam będziemy, to może trochę pokopiemy.
Chcę powiedzieć... że przecież nie może to nikomu zaszkodzić.
* * *
Li Yuan stał na drugim końcu galerii pod jednym z pięciu wielkich portertów wiszących
na granatowych ścianach. Gdy wielkie drzwi oworzyły się, młody T'ang spojrzał w ich
stronę, po czym uśmiechnął się i skinieniem ręki przywołał Tolonena do siebie.
—
Witaj, Knut — powiedział, podając starcowi do poca
łowania prawą dłoń, tę, na której miał pierścień władzy. —
Mam nadzieję, że czujesz się dobrze.
Tolonen stanął na baczność i pochylił głowę, pokazując swemu T'angowi gęstą czuprynę
krótko przyciętych, stalowo-siwych włosów.
—
Czuję się doskonale, Chieh Hsia. Ja... — Przerwał,
uświadomiwszy sobie nagle, że w zachowaniu Li Yuana było
coś dziwnego. Jakaś niezwykła zaduma malowała się na tej
młodej, gładko ogolonej twarzy, a jego postać wydawała się
nienaturalnie usztywniona. Wszystko to przypomniało stare
mu żołnierzowi ojca chłopca, Li Shai Tunga. On także czasami
zachowywał się w ten sposób, gdy coś utkwiło mocno w jego
umyśle i trwało tam na kształt kamienia leżącego pośrodku
strumienia.
Tolonen odwrócił się i spojrzawszy na portret, któremu przyglądał się Li Yuan,
uśmiechnął się ze zrozumieniem. To był Ch'in Shih Huang To, pierwszy cesarz. Władca,
który zjednoczył starożytne Chiny. Tyran, jak mówiono. Na obrazie wymalowano go
stojącego na wybrzeżu Shandong, patrzącego na wschód — w kierunku P'eng Lai,
Wyspy Nieśmiertelnych. Był wysoki, brodaty, arogancki; w lewej dłoni ściskał
brzoskwinię nieśmiertelności.
—
Rozmyślałem — zaczął Li Yuan, mijając Tolonena
i ponownie zatrzymując się pod portretem. — Próbowałem
znaleźć w biegu dziejów jakiś powtarzający się schemat,
jakiś wzór.
212
—
Schemat, Chieh Hsicfl
—
Tak. Odpowiedź na pytanie, jacy są właściwie ludzie, co robią i dlaczego nigdy
nie potrafią się niczego nauczyć.
Tolonen opuścił głowę.
—
Czy naprawdę tak myślisz, mój panie?
Li Yuan przytaknął.
—
Tak myślę, Knut. Weźmy na przykład tego oto naszego
przyjaciela. Pod wieloma względami był wielkim człowiekiem.
Geniuszem wojskowym i natchnionym administratorem. Jego
działania nadały kształt naszemu krajowi na dwa tysiące lat.
A jednak w ostatecznym rozrachunku zawiódł, chciał bowiem
więcej, niż życie mogło mu dać. Pragnął żyć wiecznie, i to go
zniszczyło. Całe dobro, którego dokonał, nie mogło przeważyć
złych skutków tej nierozumnej zachcianki. Wielkie imperium,
które stworzył, rozpadło się w rok lub trochę więcej po jego
śmierci.
Młody Tang ruszył dalej, a odgłos jego kroków na pokrytej płytkami podłodze niósł się
echem po pustych korytarzach do chwili, gdy zatrzymał się pod drugim z portretów. Z
pięciu płócien to właśnie było najsławniejsze: jego kopie wisiały na wszystkich
pokładach wielkiego, rozciągającego się na całej Ziemi Miasta.
—
Wen Ti... — Li Yuan odwrócił się i spojrzał na Tolo-nena z dziwnym, smutnym
uśmiechem na ustach. — Ile to razy słyszałeś starych ludzi i uczniów sławiących jego
cnotę? Ile to razy jego imię było używane jak zaklęcie, by karcić nieposłuszne dzieci albo
nieudolnych urzędników? W podręcznikach historii przedstawia się go jako giganta.
Twardy jak skała, wznoszący się ponad wszystkich na kształt ludzkiej góry, był równie
wspaniałomyślny i pełen współczucia, jak surowy w swej sprawiedliwości. A jednak to
za jego rządów Państwo Środka omal nie upadło. Najazdy północnych barbarzyńców,
Hsiung Nu, dwukrotnie zmusiły go do ustępstw, do oddania części ziem cesarstwa i
płacenia ogromnych danin. Co więcej, jego stolica, Ch'ang-An, prawie wpadła w ich
ręce. I podobnie jak w wypadku Ch'in Shih Huang Ti, w zaledwie rok po jego śmierci
państwo pogrążyło się w chaosie, a rebelie oderwały od niego większość prowincji.
—
Robił, co było w jego mocy, Chieh Hsia...
—
Być może, Knut, ale to daje temat do rozmyślań, czyż
213
nie? Ch'in Shih Huang Ti był tyranem, a jednak za jego rządów imperium kwitło. Wen Ti
był dobrym człowiekiem, natomiast jego rządy przyniosły państwu klęski, a ludziom
cierpienie. Na kim zatem powinienem się wzorować?
—
Czy wybór jest naprawdę tak prosty, Chieh Hsial
Li Yuan uśmiechnął się, przeszedł do następnego obrazu i spojrzał na konterfekt
elegancko wyglądającego mężczyzny w średnim wieku, którego postać spowijały złote
jedwabie.
—
Nie, Knut. To nigdy nie jest proste. Na przykład Ming
Huang, którego tu widzisz, szósty z wielkich cesarzy dynastii
Tang. Był wielkim człowiekiem. Mądrym władcą i potężnym
wojownikiem. Mówi się, że okres jego rządów był złotą epoką.
Otaczał opieką największych poetów i malarzy naszej historii,
twórców takich jak Li Po, Tu Fu czy Wang Wei. Był to czas
rozkwitu wielkiej kultury, dostatku i pokoju, a jednak wszys
tko to zostało zniszczone, imperium rozdarły na strzępy re
belie. I to dlaczego? Z powodu jego słabości. Z powodu jego
ślepej miłości do kobiety.
Tolonen opuścił wzrok, zakłopotany tym nagłym zwrotem.
—
Tak było, Chieh Hsia. Tak w każdym razie mówi nam
historia. Ale jaki jest twój wniosek?
Młody T'ang odwrócił się ku niemu.
—
Mój wniosek? Tylko taki, że cesarze są ludźmi, a nie
jakimiś marionetkami czy też abstrakcyjnymi mocami, i to,
jakimi są, kształtuje los tych, którymi władają. Jeśli rozłożą
ręce, ich cień pada na całe kontynenty. Tak jest. Tak zawsze
było. A ja, Knut? Czym się od nich różnię?
Ponownie odwrócił się i jeszcze przez chwilę patrzył na przystojną twarz Ming Huanga, a
następnie, kręcąc przy tym lekko głową, przesunął się do czwartego z portretów.
—
Mao Tse Tung — powiedział spokojnie, obejmując
wzrokiem znajomą postać. — Pierwszy z wielkich cesarzy Ko
Ming. Wielki Sternik we własnej osobie. Podobnie jak Ćh'in
Shih Huang Ti, jego idol, Mao potrafił być brutalny i des
potyczny. Za jego rządów Państwo Środka ponownie zostało
zjednoczone, a najeźdźcy wypędzeni. Jedocześnie, szczególnie
we wczesnych latach swego panowania, starał się mocno,
podobnie jak Wen Ti, którego system wartości próbował
zresztą obalić, dać ludziom pokój i dobrobyt, zniszczyć korup
cję i zreformować biurokrację. Chciał, by po dziesięcioleciach
cierpienia i zaniedbania Państwo Środka stało się znowu silne i zdrowe. Pod wieloma
względami wydawało się, że łączy to, co było najlepsze w tych dwóch władcach. A
jednak też miał wadę. Tą wadą była wiara we własną nieomylność. Za jego Wielki Skok
Naprzód dziesiątki milionów ludzi zapłaciło życiem, Knut. A dlaczego zginęli? Tylko po
to, by dowieść, że się mylił. Tolonen zmarszczył brwi i opuścił wzrok.
—
Ale ty nie jesteś jednym z nich, Chieh Hsia. Jesteś sobą.
Z pewnością możesz uczyć się na ich błędach i stać się tym,
kim oni nie byli, prawda?
Li Yuan rzucił staremu mężczyźnie pytające spojrzenie, po czym odwrócił się i podszedł
do ostatniego z pięciu wielkich płócien. Przez chwilę stał tam, patrząc na potężną postać
człowieka, którego obalili jego przodkowie. Tsao Ch'un. Tyran. Założyciel Miasta.
Samego Chung Kuo.
—
Kiedy tu przychodzę i patrzę na tych ludzi, na ich
twarze, zaczynam się zastanawiać. Czy potrafię nauczyć się
czegoś z ich błędów? Czy też jestem skazany na wędrówkę tą
samą ścieżką? Czy zapiszę się w historii jako słaby i głupi
człowiek, czy też wystąpię tam w roli tyrana?
Tolonen zbliżył się do niego i stanął obok.
—
Czy to cię niepokoi, Li Yuanie?
—
Niepokoi mnie? — Li Yuan roześmiał się i ponownie spojrzał na starego generała
swojego ojca. — Tak, Knut. To mnie niepokoi. Ale nie w ten sposób, jak niektórzy
mogliby myśleć. Niepokoi mnie i martwi możliwość, że dowodem mojej słabości może
być śmierć milionów ludzi. Albo że jakiś nadmiar żądzy lub dumy, arogancji lub
okrucieństwa może doprowadzić mnie do tyranii. Patrzę na te twarze, na te olbrzymie
postacie z naszej przeszłości i pytam siebie, czy jestem wystarczająco silny,
wystarczająco mądry. Przed chwilą powiedziałeś o Wen Ti: „Robił, co było w jego
mocy". A więc, czy moja moc będzie wystarczająca? Czy znajdę w sobie to, co jest
potrzebne, by kształtować los świata i żyjących na nim ludzi? Czy też ignorancja i żądze
zniszczą mnie, jak zniszczyły tak wielu w przeszłości? Jestem zdeterminowany, tak. Ale
co się stanie, jeśli moja determinacja zawiedzie, Knut? Co wówczas?
Starzec westchnął głęboko i wyraźnie zakłopotany słowami młodego T'anga, wzruszył
bezradnie ramionami.
214
215
—
Mniejsza z tym... — Li Yuan rozprostował zaciśnięte do tej pory pięści i
popatrzył na dłonie pustym wzrokiem, jakby starając się znaleźć w nich jakiś głębszy
sens. Po chwili uniósł jednak głowę i zwrócił ją w stronę starego żołnierza, a w
spojrzeniu jego ciemnych, piwnych oczu było już mniej napięcia niż przed chwilą. — A
więc powiedz mi teraz, Knut, co znalazłeś w Mieście mojego kuzyna.
—
Coś dziwnego — odparł Tolonen, a jego głos zabrzmiał nagle czysto i donośnie.
— Coś dziwnego i strasznego.
* * *
Po śmierci K'anga A-yina wystrój jego byłego biura został zmieniony i prosta elegancja
zastąpiła poprzednią tanią, wulgarną wystawność. Souczek wszedł do środka i czekając,
aż zostanie zauważony, rozglądał się dookoła. Upłynęła minuta, zanim Lehmann
podniósł wreszcie głowę znad ekranu stojącego na jego biurku i dostrzegł swojego
zastępcę oraz dwóch mężczyzn, których tamten przyprowadził.
—
Czy wszystko poszło dobrze?
Souczek prychnął w odpowiedzi.
—
Nie sądzę, by nas bardzo lubili. Ale jeśli chodzi o pie
niądze... no cóż, to zupełnie inna sprawa, prawda? Pieniądze
to pieniądze. Tak na Górze, jak i na Dole.
Lehmann wyłączył ekran, obszedł biurko i ignorując swojego zastępcę, zaczął uważnie
przyglądać się przybyłym, sprawdzając przy tym palcami połyskujące w świetle opaski,
które ciasno opinały ich szyje. W końcu, usatysfakcjonowany wynikiem oględzin,
odsunął się o krok.
—
Witam — powiedział prosto. — Nazywam się Stefan
Lehmann i będziecie pracować dla mnie.
Souczek dostrzegł strach i niepewność malujące się na ich twarzach, tak jak poprzednio
"zauważył odrazę, jaką wzbudziło w nich to nowe otoczenie. Lehmann także musiał coś
wyczuć, pospieszył bowiem z uspokajającymi zapewnieniami:
—
Rozumiem, jak się teraz czujecie. Nie spodziewaliście
się, że będziecie musieli zejść tutaj, na dół, prawda?
Skinęli głowami.
—
No cóż, wiem, że to, co do tej pory widzieliście, wy-
glądało źle, ale przygotowałem dla was specjalne mieszkania. Coś w stylu", do którego
przywykliście.
Souczek zmrużył oczy, układając w głowie kolejny kawałek tej łamigłówki. Lehmann nie
powiedział im jeszcze, o co mu chodzi. Sam Souczek dowiedział się po raz pierwszy
czegoś na ten temat, kiedy Lehmann wręczył mu specjalną przepustkę i wysłał na Poziom
180 z poleceniem, by spotkał się tam z pośrednikiem. Wszystkie dokumenty i dowody
wpłaty znajdowały się w szczelnie zamkniętej paczce. Souczek miał tylko przypilnować,
aby pośrednik przekazał mu dwóch ludzi; resztę Lehmann mógł zrobić sam,
wykorzystując swoją nową konsolę, którą kazał zamontować na biurku. Jednakże
Souczek zdołał zauważyć wysokość sumy wpisaną przez pośrednika do jego własnego
komputera i zagwizdał w duchu ze zdziwienia. Za roczny kontrakt każdego z tych ludzi
zapłacili więcej, niż wynosił dwumiesięczny zysk tongul
—
Jest tutaj wiele do zrobienia — ciągnął Lehmann — ale
chciałbym, abyście najpierw poznali szczegóły naszej operacji,
zanim zaczniecie pracę. Jedyne, czego od was oczekuję, to
pomysły, rozumiecie? Jeśli zauważycie, że coś może być zro
bione lepiej, chcę wiedzieć jak, w porządku?
Obcy, wciąż jeszcze bardziej zastraszeni, niż podniesieni na duchu widokiem i słowami
wysokiego albinosa, zaczęli gorliwie kiwać głowami.
—
I chcę, abyście wiedzieli jeszcze jedno... Dopisałem dodat
kową klauzulę do waszego kontraktu. — Lehmann przerwał
i przesunął wzrokiem po twarzach obu mężczyzn. —To bardzo
prosta klauzula. Jeśli mi się dobrze przysłużycie, ja zadbam
o was. Pomóżcie mi podnieść zyski, a dostaniecie procent. Mały,
ale jednak znaczący. I nieściągalny przez waszego dzierżawcę.
To zmieniło sytuację. Souczek zauważył, że mężczyźni spojrzeli na siebie, po czym
ponownie zwrócili się w stronę Lehmanna, ale tym razem na ich twarzach pojawiły się
uśmiechy.
—
No dobrze — rzekł Lehmann i wrócił na swoje miejsce
za biurkiem. — Teraz odpocznijcie sobie. Zaczniemy jutro.
Mój zastępca zaprowadzi was do waszych kwater. Sprowadzi
wam wszystko, czego tylko zapragniecie.
Powiedziawszy to, dotknął powierzchni ekranu, uruchamiając go ponownie. Audiencja
dobiegła końca i Souczek wyprowadził obcych na zewnątrz.
216
217
Kiedy szli w kierunku obszaru chronionego, jeden z nich, jasnowłosy
dwudziestoparolatek, zwrócił się do Souczeka z pytaniem, kim jest Lehmann.
Souczek wzruszył ramionami.
—
Zarządza tu wszystkim.
—
Chce pan powiedzieć, że jest sędzią pokładu?
—
Nie. Sędziów to on może kupić na tuziny. Zauważył, że po jego odpowiedzi
popadli w pełne zadumy
milczenie. Ich początkowy wstręt zmienił się w zaciekawienie i jakiś nowy rodzaj
szacunku.
Tak, pomyślał Souczek. W końcu miał wystarczające wpływy, by ściągnąć was tutaj. Po
co, jeszcze nie wiem. Ale wkrótce się dowiem.
—
A kim wy jesteście, ch'un tzul
Wybuchnęli śmiechem.
—
Chcesz powiedzieć, że nie wiesz? — zapytał jasnowłosy,
zatrzymując się. — Myślałem, że rozumiesz. Jesteśmy niewol
nikami kontraktowymi. — Mówiąc to, dotknął połyskującej
opaski na swojej szyi. — To właśnie jest oznaka naszego
statusu. Twój szef kupił nasze usługi na rok.
Souczek wciągnął z sykiem powietrze. Nie lubił, kiedy go brano za ignoranta.
—
To wiem — powiedział, nadrabiając miną. — Chciałem zapytać, co będziecie tu
robić?
—
Cokolwiek będzie chciał, byśmy robili. Ale nasze specjalności to komputery i
synteza lekarstw. Ja jestem komputerowcem.
Ach, pomyślał Souczek, to o to chodzi. Ale do czego są mu potrzebni specjaliści? Co on
planuje?
Doszli do obszaru chronionego. Strażnicy wpuścili ich na korytarze, które niedawno,
wielkim kosztem, pokryto dywanami. Ściany były świeżo pomalowane, a oba
apartamenty wyposażone w meble sprowadzone z Góry. Całość drastycznie
kontrastowała z korytarzami i pokojami, przez które właśnie przeszli. Było tu chłodno i
cicho. Żadnego tłumu gniotących się ludzi. Żadnych sierot w łachmanach, podnoszących
swe umorusane twarze i żebrzących o monetę lub coś do jedzenia. Teraz, kiedy zobaczył
to na własne oczy, zrozumiał, jak bardzo to przypominało Górę. Tak samo
uporządkowane. Eleganckie w swojej prostocie. I Lehmann to wszystko wie-
dział. Wiedział to, co K'ang zaledwie przeczuwał. Jakby sam doświadczył takiego życia.
Później, wyciągnięty na łóżku w swoim pokoju, przemyślał sobie wszystko. Znał
Lehmanna zaledwie od kilku tygodni, ale w tym krótkim czasie miał okazję przyjrzeć mu
się dokładniej, niż przyglądał się komukolwiek przedtem. Mimo to albinos był dla niego
ciągle czymś w rodzaju tajemnicy, na zawsze skrytej za tymi szklistymi,
krwaworóżowymi oczami. Były takie chwile, gdy chciał zapytać go prosto z mostu: „O
czym myślisz?", ale wiedział, jak to się skończy. Lehmann spojrzy na niego, po czym w
milczeniu odwróci wzrok, jakby chciał powiedzieć: „A co cię to obchodzi?" A jednak
szanował go bardziej niż jakiegokolwiek innego człowieka. Może nawet kochał w jakiś
dziwny sposób. Ale czym był Lehmann? Kim?
Początkowo tego nie widział. Dopiero później, stopniowo zaczął zauważać te wszystkie
cechy, które wyróżniały go spośród innych ludzi. I nie chodziło tu bynajmniej o sprawy
oczywiste — o jego wzrost, niezwykłą szczupłość, kolor skóry oraz oczu — ale o inne
rzeczy, nie tak łatwo dostrzegalne. Widoczne tylko poprzez kontrast. Jego niechęć do
luksusu. Jego naturalna, jakby wrodzona surowość. Tym przede wszystkim tak
drastycznie wyróżniał się na tle pozostałych szefów tongów. W przeciwieństwie do nich,
nigdy nie rozważał nawet możliwości przeniesienia się na wyższe poziomy. Roześmiał
się pogardliwie, kiedy Souczek to zasugerował. „Zapłacą za swoją miękkość", to
wszystko, co powiedział. Ale Souczek myślał długo i intensywnie nad znaczeniem tych
słów i wziął je sobie do serca. Naśladując Lehmanna, odrzucił alkohol, narkotyki i
przestał jeść mięso. Więcej czasu natomiast zaczął spędzać w salach treningowych, gdzie
doskonalił swoje umiejętności walki.
Po spotkaniu z dziewiątką pozostałych szefów Lehmann wysłał go do Ni Yueha z
prezentami i listami, w których deklarował swą przyjaźń. Souczek przypomniał sobie, jak
siedział w obitym pluszem biurze Ni Yueha i patrzył na wszystko oczami Lehmanna,
widząc rozrzutność i przesadę we wszystkim — „tłuszcz", jak to nazywał albinos.
Spojrzał teraz na Li Yueha inaczej, prawdopodobnie tak, jak widział go Lehmann, i
dostrzegł nie tylko jego siłę oraz brutalność,
218
219
ale i miękkość, pierwsze, małe oznaki słabości. „Żądza posiadania jest jak łańcuch",
mówił Lehmann. „Tylko wola i dyscyplina może go zerwać". Tak, patrzył teraz na Ni
Yueha i widział człowieka, u którego żądza posiadania była silniejsza od woli. I nie
powiedział nic. Tego także nauczył się od Lehmanna. Słaby człowiek skłonny jest
opowiadać o swoich myślach wszystkim, którzy chcą słuchać. Silny człowiek zachowuje
milczenie.
Ni Yuehowi podobały się prezenty i listy i Souczek powrócił z innymi prezentami oraz
pisemnymi obietnicami. Ale Lehmann spojrzał krzywo na prezenty i odsunął je na bok,
bardziej zainteresowany tym, jak Souczek ocenia sytuację. Wysłuchał uważnie jego
relacji, po czym odwrócił się nagle, kiwając głową do jakichś swoich myśli. „Rzucimy
mu przynętę", powiedział. „Połknie haczyk, a wtedy go przyciągniemy". I chociaż
Souczek nie zrozumiał dokładnie, o co mu chodziło, pojął jednak ogólny sens jego słów.
„Do jakiego stopnia możesz mu zaufać?", zapytał, a Lehmann odwrócił się i zaczął na
niego patrzeć z natężoną uwagą. „Zaufać?", odpowiedział. „Ja nie ufam nikomu, Jirzi.
Nawet tobie. Gdyby to była kwestia życia i śmierci, kwestia wyboru między moim
życiem lub twoim, czy mógłbym ci zaufać? Czy naprawdę mógłbym ci zaufać?"
Z całego serca pragnął odpowiedzieć, że tak, ale czując na sobie wzrok Lehmanna, nie
chciał, by jego odpowiedź brzmiała zbyt pochopnie, nieszczerze. Zawahał się zatem i
pochylił głowę w ukłonie. „Nie wiem... Ja..." Ale Lehmann tylko potrząsnął głową i ujął
jego ramię, jakby chciał go pocieszyć. „Nie miej złudzeń, Jirzi. Odrzuć wszelkie uczucia,
aż będziesz miał wrażenie, że jesteś nagi, i spójrz wtedy uważnie na siebie. Nic innego
nie ma znaczenia".
To była chwila, kiedy najbardziej zbliżył się do Lehmanna, i utkwiła mu ona mocno w
pamięci. Jednakże była to bliskość ludzi całkowicie sobie obcych. Nawet wtedy miał
wrażenie, że albinosa otacza jakaś lodowata próżnia, która ich dzieli. Tam, gdzie nie ma
złudzeń, nie może też być ciepła. A miłość, nawet miłość, staje się tworem z lodu.
* * *
220
Głowa Wąsacza Lu wypełniła wielki, wiszący pod sufitem ekran. Jego lewe, ślepe oko,
widoczne pośród różowych, szklistych blizn po poparzeniu, które wyglądały jak cętki na
skorupie kraba, zdawało się patrzeć obojętnie w dół, a wąskie, pozbawione warg usta
wykrzywiły się w dzikim grymasie, który miał być uśmiechem.
— Wong Yi-sun! Witam! Wejdź do środka! Teraz będziemy już w komplecie.
Tłusty Wong zawahał się, a następnie, skinąwszy głową swoim ochroniarzom, przeszedł
przez wielką bramę Domu Dziewiątej Ekstazy, wkraczając na terytorium Lu Ming-shao.
Znalazłszy się w środku, rozejrzał się dookoła, zaskoczony gustowną elegancją tego
miejsca. Kiedy pierwszy raz usłyszał, że spotkanie rady ma się odbyć w burdelu, wpadł
we wściekłość, zastanawiając się jednocześnie, czy nie jest to jakiś subtelny afront ze
strony Wąsacza Lu. Jednakże kiedy doradcy zapewnili go, że to właśnie stamtąd Ming-
shao prowadzi ostatnio większość swych interesów, zdecydował się przyjąć zaproszenie.
Teraz, oglądając to własnymi oczami, zrozumiał. Partnerzy Lu z Pierwszego Poziomu
musieli się tu czuć jak u siebie w domu. To było rzeczywiście dobre miejsce dla
załatwiania interesów. Mimo to, pomyślał, jakże to typowe dla Lu Ming-shao, że to
właśnie z burdelu kieruje Triadą Czarnego Psa.
Z lewej strony dobiegł go cichy szelest zasłony. Tłusty Wong spojrzał w tamtą stronę,
chwyciwszy jednocześnie rękojeść noża, i odprężył się. Stała tam młoda, skąpo ubrana
kobieta z pochyloną głową. — Czy mogę wziąć twój płaszcz, Wong Yi-sun? Tłusty
Wong przyglądał się przez chwilę dziewczynie, zauważając, jak delikatnie była
zbudowana i zastanawiając się przelotnie, czy ta delikatność była wynikiem
biologicznego zbiegu okoliczności, czy też produktem fabrycznym. Następnie
przytaknął, pozwalając jej zdjąć sobie jedwabny płaszcz z ramion. Gdy ponownie się
odwrócił, by spojrzeć w głąb domu, zauważył Wąsacza Lu, który pojawił się po drugiej
stronie pokoju i spieszył ku niemu z rozłożonymi ramionami.
— Yi-sun... — powiedział, ściskając Tłustego Wonga, po czym odsunął go na długość
ręki, jakby chciał się przyjrzeć
221
długo nie widzianemu przyjacielowi. Następnie odwrócił się i szerokim gestem ręki
zaprosił gościa do wejścia.
Wong ponownie zawahał się — wynik nawyku nieufania nikomu — lecz pozwolił się
poprowadzić. W pokoju znajdującym się w środkowej części burdelu czekało już
czterech pozostałych szefów. Siedzieli w wielkich, wygodnych fotelach, popijając drinki
i jedząc słodycze z tac leżących na niskich stolikach, które każdy miał przy boku. Kiedy
wszedł, powitali go głośnymi, serdecznymi okrzykami, jakby to rzeczywiście było
spotkanie starych przyjaciół, którzy zebrali się, aby trochę popić, zjeść, pogadać o
kobietach i spędzić wesoło czas, podczas gdy w rzeczywistości to, co mieli dziś
przedyskutować, było sprawą najwyższej wagi, zapowiadającą nową fazę w ich
stosunkach z Górą.
Trusty Wong uśmiechnął się i wpadając w rolę, przyjął puchar wina, który podał mu
Wąsacz Lu. Wiedział, że jego wszczep żołądkowy zneutralizuje skutki działania trunku.
Usiadł i zaczął się rozglądać po pokoju, ponownie zdziwiony wyrafinowaniem dekoracji
wnętrza. Kazał swoim doradcom zbadać historię tego miejsca i dlatego wiedział, co
wydarzyło się tutaj między starą madame, Mu Chua, i księciem z jednej z Rodzin
Mniejszych, Hsiang K'ai Fanem. To właśnie Mu Chua zbudowała ten dom i ustaliła jego
reputaq'ę, prowadząc go przez ponad trzydzieści lat. Jej śmierć — Hsiang K'ai Fan,
pieprząc ją, poderżnął jej gardło — łatwo mogła się okazać prawdziwą katastrofą dla
Wąsacza Lu, ale interwencja generała Li Yuana, Hansa Eberta, uratowała mu skórę. W
tajnym układzie wynegoq'owanym przez Eberta rodzina Hsiang zgodziła się zapłacić Lu
Ming-shao dwadzieścia pięć milionów yuanów rekompensaty, pod warunkiem że nie
podejmie on przeciwko niej żadnej akcji represyjnej. Dzięki tym pieniądzom Wąsacz Lu
przebudował Dom Dziewiątej Ekstazy i umieścił w nim nową madame. Ściągnął także
kilka „osobliwości", które rodzina Hsiang zaoferowała mu zamiast części pieniędzy.
Między tymi osobliwościami był jeden czło-wiek-wół GenSynu oraz pięć sławnych
„Cesarskich Kurtyzan" także produkcji GenSynu —modeli z dodatkowymi otworami.
Takie „skarby" zdobyły dla burdelu nową klientelę i w końcu sprawy zaczęły wyglądać
prawie jak przedtem.
Wąsacz Lu zbliżył się do Wonga, pochylił się nad nim i zniżywszy głos do szeptu,
powiedział:
— Jeśli jest coś, czego chciałbyś spróbować przy okazji swego pobytu tutaj, wystarczy,
abyś tylko dał mi znać.
Tłusty Wong uśmiechnął się, jakby ta propozycja sprawiła mu przyjemność, ale w duchu
zapamiętał to sobie jako kolejny dowód złego wychowania Lu Ming-shao. Albo jego
naiwności. Przyglądając się Wąsaczowi Lu, zauważył zmiany, jakie nastąpiły w ciągu
ostatniego roku w jego wyglądzie. Zniknęło obszarpane futro, które ongiś nosił na
ramionach, złagodniały także jego dzikie i barbarzyńskie maniery. Ostatnio zaczesywał
włosy gładko do tyłu, a wąsy przycinał i woskował. Myślał, że dzięki temu wygląda na
bardziej wyrafinowanego człowieka, prawda była jednak inna: sprawiło to tylko, że jego
podobna do maski twarz wydawała się jeszcze bardziej sztuczna, bardziej głupia. Wong
uśmiechnął się w duchu, po czym spojrzał za Lu. W rogu pomieszczenia dojrzał planszę
wei chi z pionkami ustawionymi tak, jakby ktoś przerwał partię w połowie. Słyszał, że
Lu Ming-shao w ostatnim czasie zaczął grać, i ten widok zdawał się to potwierdzać.
Krążyły jednak pogłoski, że Wąsacz Lu był bardzo słabym graczem i że niedawno zabił
dwóch przeciwników w napadzie szału po przegranej. Jeśli to była prawda, stanowiła
tylko kolejny argument przeciwko niemu. Szybko zbliżał się czas, kiedy Lu okaże się
źródłem zbyt wielkiego zażenowania dla Hung Mun, a kiedy ten dzień nadejdzie, on,
Wong Yi-sun, będzie pierwszym, który zareaguje.
Zanim przeszli do interesów, upłynęła jeszcze jedna godzina. Tymczasem odbyły się
zwykłe podchody — badanie pozyq'i przed twardymi negoqaq'ami. Tym razem jednak
właściwa debata była krótka i szybko osiągnęli porozumienie. Sprawa była po prostu
zbyt oczywista. Izba Reprezentantów w Weimarze ma być otwarta w ciągu roku.
Przedtem będą się musiały odbyć wybory. Dla Hung Mun była to doskonała okazja, aby
zdobyć dodatkowe wpływy. Krążyły wieści, że nowa Izba będzie miała prawdziwą
władzę. Jeśli tak, to zdobycie w niej przyczółka przyniosłoby korzyść każdemu z nich.
Jedynym pytaniem było to, jak wielki miał być ten przyczółek i ile to miało kosztować.
Li Bez Powiek odczytywał właśnie speq'alny raport przygotowany przez jego doradców:
— „...uważamy także, że każda próba zbytniego rozbudo-
222
223
wania naszej sieci może nie tylko wyczerpać nasze środki, ale także doprowadzić do
faktycznego zmniejszenia skuteczności naszych działań w Izbie. Sugerujemy zatem, aby
każde z sześciu bractw skoncentrowało swoje wysiłki na pozyskaniu przyjaźni pięciu
reprezentantów. Powstała na skutek tego grupa nacisku, finansowana centralnie i
posiadająca możliwość rozszerzenia swego wpływu na pewne sprawy rozważane w Izbie,
to znaczy mogąca kupować głosy reagujących na takie sugestie członków, powinna się
okazać trwałym fundamentem dla naszej nieprzerwanej ekspansji na wyższe poziomy".
— Li Chin oparł się wygodnie w swoim fotelu i popatrzył na twarze siedzących wokół
niego władców podziemnego świata. —Długie lata czekaliśmy w ciemnościach na dole.
Teraz nadszedł nasz czas. Musimy wspiąć się w górę, do światła.
Tłusty Wong poruszył się, zauważywszy, iż słowa Li sprawiły, że pozostałych ogarnął
nastrój, w którym stali się podatni na sugestie.
—
A więc zgadzamy się? — zapytał. — Trzydziestu repre
zentantów kontrolowanych bezpośrednio przez tę radę? Poli
tyka i finansowanie tak zorganizowane, jak to zaproponowano
w raporcie Li China?
Zauważył, jak entuzjastycznie przytakują, jak chętnie witają ten następny krok. Chociaż
raz potencjalne korzyści ich wszystkich przeważyły nad małostkową walką o interesy
poszczególnych Triad. Ale jak długo to potrwa? Ile czasu upłynie, nim któryś z nich
będzie chciał zdobyć większe wpływy od pozostałych? Raz już stanął w obliczu takich
dążeń, takich ambicji. Aby zmiażdżyć swego rywala, Żelaznego Mu, musiał wtedy
poprosić Li Yuana o wsparcie. Ale następnym razem sytuacja będzie znacznie
trudniejsza. Następnym razem będzie musiał walczyć z nimi wszystkimi. To właśnie
dlatego jest tak ważne, aby teraz ich spacyfikować, sprawić wrażenie, że pracuje z nimi
ręka w rękę. I zyskać dzięki temu czas na rozbudowanie własnej siły.
Ponieważ jego ostateczny cel nie pokrywał się wcale z celem Li China. Nie. On chciał
zagarnąć wszystko.
Tłusty Wong odwrócił się i spojrzał na Wąsacza Lu. Uśmiechnął się ze zwodniczą
obojętnością.
—
Słyszałem, że wystąpiły jakieś trudności między twoimi
tongami, Lu Ming-shao. Krążą wieści, że pojawił się jakiś
nowy człowiek i wycina sobie kawałek tortu. Zastanawiałem się...
Zauważył gwałtowne poruszenie zdrowego oka Lu, wyczuł burzę szalejącą pod szklistą
maską jego twarzy i wiedział już, że dotknął żywego nerwu. Kiedy jednak Wąsacz Lu
przemówił, w jego głosie słychać było prawie ten sam co zwykle, lekko drwiący ton:
—
To prawda, Wong Yi-sun, ale z drugiej strony, czyż był
taki czas, kiedy to nie było żadnych kłopotów między pospól
stwem? Poza tym sprawa została już załatwiona i zawarto
porozumienie, w którym zostały ustalone warunki nowej rów
nowagi. Trzeba pozwolić tym ludzikom na prowadzenie włas
nych wojenek, co?
To była dobra odpowiedź i Tłusty Wong pochyleniem głowy dał znak, że przyjmuje ją do
wiadomości. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę ze znaczenia tej wymiany słów, gdyż
o ile pozostali z nich osiągnęli swoje pozycje, wspinając się po szczeblach władzy we
własnych bractwach, o tyle Wąsacz Lu jako jedyny zdobył ją drogą podboju. Nie wstąpił
do bractwa jako dziecko, nie zapoznał się także z odwiecznymi rytuałami Hung Mun.
Nie. Podobnie jak ten „nowy człowiek" wspomniany przez Wonga, Wąsacz Lu był kimś
z zewnątrz, uzurpatorem, który siłą osiągnął swój obecny status. Takie przypomnienie
było zatem dość niemile widziane.
—
Tak więc, bracia — powiedział Wąsacz Lu, wstając
i całym swoim zachowaniem sugerując, że już zapomniał
o tym — teraz, kiedy wszystko uzgodniliśmy, przejdźmy do
sąsiedniego pokoju. Przygowałem nam rozrywkę. Coś raczej
specjalnego. Coś... innego.
Pozbawione warg usta Lu wykrzywiły się w szerokim uśmiechu, ale kiedy odwracał się
w stronę drzwi, Wong zauważył, że jego lewa dłoń była tak mocno zaciśnięta, że widać
było napięte ścięgna, jakby cały jego gniew — gniew, którego nie mógł wyrazić tą pustą,
podobną do maski twarzą — skupił się w tym twardo splecionym węźle ciała i kości.
Ujrzawszy to, Wong uśmiechnął się do siebie. Tak. Krok po kroku będzie ich osłabiał,
nawet jeśli na pozór będzie to wyglądało, jakby z nimi w pełni współpracował. Krok po
kroku, aż będzie gotowy. A wtedy wybuchnie wojna. Wojna, jakiej na niskich poziomach
jeszcze nigdy nie było.
224
225
* * *
Wąsacz Lu zamknął drzwi za ostatnim ze swoich gości i odwrócił się. Uśmiech zniknął z
jego ust, natomiast spojrzenie, które rzucił trzem pozostałym w pokoju mężczyznom,
przepełnione było wściekłością.
—
Jak ten skurwiel śmie omawiać moje prywatne sprawy
na moim własnym terenie? — Kopnął z furią jeden ze stoli
ków, posyłając go w górę i rozsypując puchary z winem oraz
miski z jedzeniem po dywanie. — Ta ropucha! Ten pieprzony
insekt! Co on sobie, kurwa, wyobraża?
Trzej mężczyźni spojrzeli po sobie, ale żaden się nie odezwał. Kiedy Wąsacz Lu był w
takim nastroju, najlepiej było trzymać głowy nisko i czekać, aż burza przeminie.
Lu Ming-shao ciągle drżał z wściekłości, a jego jedyne oko zdawało się płonąć na tle
pokrytej szklistą blizną twarzy.
—
Gdyby to był ktoś inny, poderżnąłbym mu to cholerne
gardło! Ale ja go jeszcze dostanę. Zobaczycie sami! — Od
wrócił się, a gniew sprawił, że jego ruchy były gwałtowne,
jakieś kanciaste. — Po Lao... dlaczego mi nie powiedziano,
co się dzieje? Co ty, kurwa, kombinujesz, trzymając mnie
w nieświadomości?
Po Lao, Czerwony Pal Wąsacza Lu, jego bezpośredni zastępca, pochylił głowę,
akceptując tę krytykę, ale w głębi ducha zawrzał z gniewu. Lu Ming-shao powiedziano o
tym nowym człowieku, i to nie raz, ale kilka razy, jednakże był zbyt zajęty
przygotowaniami do spotkania rady — większość czasu spędzał z projektantami wnętrz i
organizatorami rozrywek — by zwracać na to uwagę.
—
Mam już, kurwa, tego dość — ciągnął Lu, zbliżając do
twarzy Po Lao tę pocętkowaną różowymi bliznami maskę,
którą była jego twarz. — Chcę, abyś zszedł tam na dół
osobiście i przypilnował sprawy. Masz wyjaśnić wszystko raz
na zawsze, ponieważ nie życzę sobie słyszeć o żadnych dodat
kowych kłopotach, rozumiesz mnie? A przede wszystkim nie
życzę sobie, aby jakiekolwiek wieści o tym, co dzieje się na
naszym terenie, docierały do tej pizdy, Tłustego Wonga.
Po Lao miał wrażenie, że pod sztywną skorupą posłuszeństwa płonie żywym ogniem.
Tłumiony gniew sprawił, że zakręciło mu się w głowie. Opanował się jednak i
ukłoniwszy
się sztywno, ruszył w stronę drzwi. Zanim jednak do nich dotarł, Wąsacz Lu odezwał się
do niego jeszcze raz:
—
I pamiętaj, Pa Lao, nie spieprz tego. Chcę mieć to
załatwione. Dobrze?
Po Lao odwrócił się i napotkawszy spojrzenie jedynego zdrowego oka Lu Ming-shao,
starannie ukrył swoje prawdziwe uczucia.
—
Rozumiem, panie Lu.
—
To dobrze. A teraz idź już. Chcę, abyś przyniósł mi jakieś wieści jeszcze dziś
wieczorem.
* * *
—
Shih Ward?
Kim uniósł głowę i zaczął się uśmiechać, ale powstrzymał się, zauważywszy, że nie był
to młody urzędnik, z którym miał wcześniej do czynienia, ale sam kierownik sekcji. Za
tym przygarbionym, siwobrodym starcem stało dwóch strażników departamentu z rękami
założonymi na piersiach.
—
O co chodzi? — zapytał, wstając, zaskoczony gniewem
widocznym na twarzy starego Han.
Zamiast odpowiedzi starzec pchnął w jego stronę teczkę — tę samą teczkę, którą Kim
zaledwie cztery godziny wcześniej oddał urzędnikowi w okienku po drugiej stronie
poczekalni.
—
A zatem wszystko załatwione? — spytał, patrząc na dokumenty i zastanawiając
się, gdzie jest certyfikat patentowy.
—
Czy to są pańskie dokumenty, Shih Ward? — odparł kierownik, ignorując pytanie
Kima.
Kim zerknął jeszcze raz na papiery.
—
Tak. Oczywiście. Dlaczego pan pyta? Czy jest jakiś
problem?
Uśmiech starego człowieka był zimny, ironiczny.
—
Można to tak nazwać. Najpierw jednak musimy sprawdzić dwie rzeczy. —
Wyciągnął rękę, przysunął do siebie teczkę, otworzył ją i wyjął oficjalny formularz
wydrukowany na kartce z lodu o grubości kilku mikronów. — Czy to pański podpis
znajduje się na dole tego formularza patentowego?
—
Tak.
—
I rozumie pan, że taki formularz może dotyczyć jedynie
226
227
nowych, oryginalnych patentów, opracowanych przez człowieka, który się na nim
podpisuje?
Kim skinął głową. Powoli ogarniał go niepokój: nie rozumiał, dlaczego ten człowiek
zadaje mu takie pytania i dlaczego uznał, że powinni być przy tym strażnicy.
—
W takim razie z przykrością muszę powiedzieć, że to
podanie jest nieważne, albowiem narusza paragraf 761[D]
Prawa Patentowego. Co więcej, Shih Ward, moim obowiąz
kiem jest aresztowanie pana za próbę oszustwa polegającą na
złożeniu podania mającego na celu zagarnięcie patentu, który
został już zarejestrowany w tym biurze.
Kim roześmiał się, ale był to śmiech niedowierzania raczej, niż rozbawienia.
—
To jest niemożliwe. Sprawdziłem to. Tydzień temu. Tu
taj, w tym biurze. Nie było nic. Nic, co by chociaż w naj
mniejszym stopniu przypominało mój pomysł!
Urzędnik uśmiechnął się, wyraźnie rozkoszując się swoją rolą, po czym zaprezentował
kopię formularza zastrzeżenia patentowego. Pozwolił Kimowi studiować go przez
chwilę, obserwując, jak twarz młodego człowieka blednie, a następnie odebrał mu kartkę.
Kim stał osłupiały z trzęsącymi się rękoma i otwartymi bezwiednie ustami.
—
Ktoś mi to ukradł — powiedział w końcu spokojnie. —
Musieli mi to ukraść.
Urzędnik zwrócił się ku jednemu ze strażników i wręczył mu teczkę, po czym ponownie
popatrzył na Kima, wypinając dumnie pierś, jakby chciał zademonstrować widoczną na
niej wielką, kwadratową odznakę świadczącą o jego randze.
—
Pańskie uwagi zostały zanotowane, Shih Ward, i wraz z nagraniem naszej
rozmowy będą przedstawione w czasie rozprawy, która odbędzie się za dwa dni.
Obawiam się, że do tego czasu będzie pan musiał pozostać w areszcie.
—
W areszcie...? — Kim potrząsnął głową, a jego początkowe niedowierzanie
zamieniło się w coś na kształt odrętwienia. Czuł mdłości i zawroty głowy, a słowa, które
ten człowiek wypowiedział później, nie dotarły do jego świadomości. Nagle wykręcono
mu ręce na plecy, a cyfrowe kajdanki zamknęły się z trzaskiem na jego nadgarstkach.
Ocknął się
jednak dopiero wtedy, gdy strażnik zaczął go ciągnąć tyłem w stronę wyjścia z pokoju.
— Musi pan wysłać wiadomość! — krzyknął, próbując zwrócić uwagę urzędnika. —
Musi pan zawiadomić T'ai Cho!
Ale kierownik odwrócił się już i rozmawiał właśnie z drugim strażnikiem. W tej chwili
drzwi zamknęły się z hukiem i Kim poczuł silne, niespodziewane uderzenie w tył głowy.
A potem nie było już nic.
228
ROZDZIAŁ 8
Dynastie
Dziewczyna spała głębokim snem. Jej nagie plecy przykrywał wachlarz długich,
kasztanowych włosów, a cienkie prześcieradło udrapowało się jak kir na jej pośladkach.
„Stary" Lever patrzył na nią, w pełni świadomy kontrastu, jaki tworzyły ich ciała. Jej
skóra była tak gładka, tak nowa. Można było odnieść wrażenie, że jest to jedwab mocno
naciągnięty na szkielet kości i mięśni. Najmniejszy ślad starzenia się nie psuł tej czystej
doskonałości. Westchnął, wstał z wysiłkiem i przeciągnął się, ale zmęczenie nie chciało
go opuścić. Nagle poczuł się stary. Bardzo stary. Rozejrzał się po pokoju urządzonym z
niewyszukanym luksusem, luksusem, w którym się urodził, i pokręcił głową, jakby nie
rozumiał, skąd się to wszystko wzięło, a następnie jeszcze raz spojrzał na siebie samego,
na swoje cienkie nogi, na wydatny brzuch, na obwisłe piersi — na wszystkie zmiany i
zniekształcenia, które czas przyniósł jego ciału. Przez te wszystkie lata starał się
utrzymać formę, walczył z samym czasem, uciekając od niego jak pływak na
wzburzonym oceanie, ale czas, cierpliwy jak rekin, czekał w głębinie, obserwując go
chłodnym, nieruchomym wzrokiem, wiedząc doskonale, że ten szarpiący się na
powierzchni człowieczek i tak mu nie ucieknie.
Wzdrygnął się, podszedł do fotela stojącego w rogu pokoju i nałożył na siebie
ciemnoniebieski, jedwabny szlafrok, który rzucił tam wcześniej. Dziewczyna była dobra,
nawet bardzo dobra, i ostatecznie zdołała doprowadzić go do orgazmu, ale była to długa i
ciężka wspinaczka, w czasie której, zawstydzony swą niemocą, bliski był odesłania jej z
sypialni.
Zdarzało mu się to już wcześniej i tłumaczył to sobie
zmęczeniem albo nadużyciem wina, ale w głębi serca wiedział, że nie było to ani to, ani
to. Starzał się, po prostu.
Zawiązał mocno pasek, podszedł do lustra i spojrzał na swoje odbicie. Lampa sufitowa
dobrze go oświetlała, widział więc wszystko w najdrobniejszych detalach. Za cztery
tygodnie skończy siedemdziesiąt cztery lata. Jest o rok starszy od Tolonena. Stary.
Potężny, jak to zwykle było ze starymi ludźmi, ale przede wszystkim stary.
Odwrócił się, ogarnięty nagłą złością na siebie. Zaledwie godzinę wcześniej, pełen życia
i optymizmu po otrzymaniu wiadomości z Urzędu Patentowego, stał w tym samym
miejscu, pokrzykując z radości w stronę ekranu. Tak, to było tylko godzinę wcześniej, a
czuł się wtedy tak, jakby mógł przebiec bez wysiłku dziesięć li i wziąć sobie potem
jeszcze dwie służki, jedną po drugiej, jak to robił w młodości. Teraz jednak wiedział, że
to był jedynie wynik nagłego przypływu adrenaliny. Tylko postrzępiona fala uczuć, która
na chwilę zalała głowę starego człowieka.
Przeszedł przez pokój, zatrzymał się przy zestawie komunikacyjnym i wpisał z irytacją
kod.
—
Dajcie mi Curvala na linię — powiedział, zanim jeszcze
obraz do końca się uformował. — I dajcie mi go natychmiast,
niezależnie od tego, co robi.
Spojrzał jeszcze raz na dziewczynę. Przewróciła się i leżała teraz na boku, a odsunięte
prześcieradło obnażyło jej pierś. Zadrżał. Nie, to nie była jej wina. Próbowała. Próbowała
wszystkiego. Poza tym była niema. A więc może ją zatrzyma. Może umieści ją tutaj, w
swoim prywatnym apartamencie.
Odwrócił się, kiedy usłyszał głos Curvala.
—
Curval... Chcę, abyś tu natychmiast przyjechał. Mam
dla ciebie zadanie. Chcę, abyś pojechał do Bostonu i jeszcze
raz zobaczył się z chłopcem. Dokładne informaqe podam ci,
kiedy tu przyjedziesz.
Curval zamierzał coś powiedzieć, ale Lever przerwał połączenie. Przeszedł szybko przez
pokój, stanął nad dziewczyną i obudził ją.
—
Szybko... — powiedział, wyciągając ją z łóżka. — Po
móż mi się ubrać. Muszę załatwić jeszcze kilka spraw.
Kiedy zakrzątnęła się wokół niego, poczuł się lepiej, a jego wcześniejszy nastrój powoli
zaniknął. Nie, nie miało sensu
230
231
uchylać się od działania i siedzieć w ponurym bezruchu. Należało coś zrobić. Najpierw
musi napisać list — odpowiedź dla Tanga Afryki — w którym zgodzi się na jego ofertę.
Ten list zabierze ze sobą Mach. Następnie przygotuje spotkanie głównych udziałowców
instytutu, w czasie którego zmusi ich do zwiększenia nakładów finansowych. I na koniec
rzecz nie mniej ważna: zobaczy się z Curvalem i przekaże mu wszystkie szczegóły.
Curval bowiem będzie jego kluczem.
Uśmiechnął się i w czasie, gdy dziewczyna kończyła go ubierać, zadał sobie ze
zdziwieniem pytanie, dlaczego też nie pomyślał o tym wcześniej. Obecnie Curval był
dyrektorem Instytutu, a jego reputacji czołowego genetyka swojej epoki nic jeszcze nie
zagroziło. Ale Curval, jakkolwiek bardzo dobry, nie był wystarczająco dobry, by podjąć
walkę ze śmiercią. Właściwie to nawet przyznał się kiedyś Leverowi do tego, że uważa
ten problem za nierozwiązalny. Mimo to może być środkiem, dzięki któremu uda się
skusić Warda do powrotu do owczarni. Tak, kiedy zawiodły pieniądze i groźby, może
poskutkuje zagrywka, w której postawi się na naturalną u naukowca ciekawość. Może
Curval zdoła pokazać mu, jak cudownym wyzwaniem dla umysłu jest ten projekt. Może
będzie potrafił rozpalić w nim nowy entuzjazm.
Zwłaszcza teraz, kiedy chłopiec jest załamany i siłą rzeczy musi być mało odporny na
takie sugestie.
Lever spojrzał w dół. Dziewczyna przerwała swoją pracę, patrząc ze zdumieniem na jego
członka, który prężył się we wspaniałym wzwodzie. Roześmiał się i przyciągnął ją bliżej,
zmuszając do wzięcia go w usta.
Tak, będzie znowu młody. Będzie młody.
* * *
Dwieście li na północ, przy długim, dębowym stole w sali konferencyjnej małej firmy
siedziało i rozmawiało czterech mężczyzn.
Michael Lever dotychczas milczał, słuchając, ale teraz pochylił się i wtrącił się do
rozmowy:
— Wybacz, Bryn, ale istotą problemu nie jest to, czy to jest możliwe do zrobienia, lecz
czy powinno się to robić. Nie wiem, co ty o tym sądzisz, ale ja nie chcę żyć wiecznie. Już
.
myśl o tym, że kiedyś będę miał pięćdziesiątkę, jest wystarczająco przygnębiająca, a
perspektywa, że mógłbym mieć tę pięćdziesiątkę w nieskończoność, jest wręcz
przerażająca.
Bryn Kustow siedział zgarbiony po przeciwnej stronie stołu. Łokcie przycisnął do
gładkiego blatu, długie przedramiona wyciągnął na jego powierzchni, a dłonie splótł
ciasno. Jego popielate włosy były przycięte bardzo krótko, ale ten styl dosyć do niego
pasował. Wyglądał dzięki temu jak żołnierz.
—
Pięćdziesiąt może i nie, ale jeśli mógłbyś po kres czasu
mieć dwadzieścia pięć lat? Czy to by cię nie skusiło?
Michael pokręcił przecząco głową.
—
Wiem, co czuję. Poza tym chcę mieć własnych synów
i pragnę, by ci synowie kochali i szanowali mnie. Nie chcę być
przeszkodą na ich drodze.
Kustow pokiwał głową i oparł się wygodnie w swoim wielkim fotelu. Między nim a
Michaelem, po obu stronach stołu, siedzieli ich przyjaciele i długoletni towarzysze, Jack
Parker i Carl Stevens. Obaj byli ubrani w proste stroje i mieli te same fryzury co Kustow.
Dzięki temu wyglądali dość podobnie. Wystarczyło jedno spojrzenie i już można było ich
właściwie umiejscowić. Byli „Synami", częścią nowego ruchu.
—
To brzmi tak, jakbyś go nienawidził — rzekł Stevens, pochylając się nad blatem
stołu. — Czy sprawy naprawdę wyglądają tak źle?
—
Nie. To nie jest takie proste. Niezależnie od tego wszystkiego, co zrobił mi w
ciągu ostatnich kilku tygodni, ciągle go jeszcze nie nienawidzę. Ale to jego obsesyjne
opętanie ideą nieśmiertelności... No cóż, to zaszło za daleko. Całą swą energię skupił na
poszukiwaniu nowej szczepionki albo jakiegoś innego sposobu mającego zatrzymać
proces starzenia. — Popatrzył na Kustowa, a na jego twarzy odmalowało się prawdziwe
cierpienie. — Widziałem, że w ciągu ostatnich kilku lat rosło to w nim jak jakaś choroba.
Ja nie chcę być taki jak on. Nigdy. Nie chcę się starzeć w ten sam sposób, w jaki on się
zestarzał. Czepiać się życia jak żebrak. Nie ma w tym godności.
—
Mój ojciec jest taki sam — wtrącił Parker, rozglądając się po kręgu przyjaciół. —
Ostatnio nie ma już czasu na nic innego. Przekazuje swoje codzienne obowiązki innym i
idzie kłapać szczęką ze starymi kumplami. — Przerwał i pokręcił
232
233
głową. — A wiecie, o czym oni rozmawiają? Mówią o wydaniu następnych piętnastu
miliardów na instytut. Piętnaście miliardów! A kto na tym straci?
—
To jasne. A więc co w związku z tym zrobimy?
Wbili wzrok w Kustowa, jakby powiedział coś, co było
trudne do pojęcia.
—
Zrobimy? — zapytał Stevens, potrząsając swoją ciemną, krótko przystrzyżoną
czupryną i śmiejąc się. — Co my możemy zrobić? Przecież jest tak, jak to powiedział
Michael tego wieczoru u Glorii. Oni mają wszystkie pieniądze i całą władzę. My mamy
tylko mętne obietnice spadku.
—
Z każdym dniem coraz bardziej mętne — dodał Parker, również wybuchając
śmiechem.
Ale Kustow i Lever nie śmiali się wraz z nimi. Obserwowali się wzajemnie. W pewnym
momencie Kustow zmrużył oczy pytająco, a Michael skinął głową.
—
W porządku, przejdźmy do konkretów — powiedział Kustow, wstał, obszedł stół
i zatrzymał się za Michaelem. — Sprawy papierkowe, które omawialiśmy wcześniej... to
był pretekst. Istnieje specjalny powód, dla którego Michael i ja wezwaliśmy was dzisiaj.
Nie chodzi nam o zawieranie umów lub coś w tym rodzaju, ale o wspólne zastanowienie
się nad tą dręczącą nas sprawą. Zastanowienie się, czy jest coś, co moglibyśmy zrobić.
—
Słuchamy —powiedział Parker, przyjmując pozę świadczącą o pełnym
zainteresowaniu. Siedzący naprzeciw niego Stevens pochylił głowę na znak zgody.
Tym razem odezwał się Michael:
—
Generalnie rzecz biorąc, masz rację, Carl. Oni mają
całą realną władzę. Nie możemy jednak nie doceniać nas
samych. Co m y mamy? Pomyślmy o tym. Zastanówmy się,
ile możemy razem uskładać. — Rozłożył ręce, rozparł się
w fotelu i używając palców lewej dłoni, zaczął wyli
czać: — Po pierwsze, mamy nasze kieszonkowe. Sumy zu
pełnie nie do pogardzenia. Jest wiele małych firm, które
byłyby bardzo rade, mogąc mieć obroty tej wielkości. Nie
gniewajcie się, ale Bryn i ja sprawdziliśmy was. W sumie
nasza czwórka mogłaby uskładać około miliona siedmiuset
tysięcy yuanów.
Parker wybuchnął śmiechem.
—
I co by nam to dało? Twoje konta są zamrożone, Michaelu, czy zapomniałeś o
tym?
—
Poczekaj — odparł Kustow. — Michael jeszcze nie skończył.
Michael uśmiechnął się, a na jego przystojnej twarzy widać było cierpliwość i
determinację.
—
Po drugie, jest jeszcze to, co możemy wyciągnąć z fun
duszów, którymi zarządzamy w imieniu firm naszych ojców.
Parker zmarszczył brwi.
—
Nie bardzo mi się to podoba. Trąci z lekka kryminałem.
—
I tak jest. Ale stawimy temu czoło, kiedy będziemy musieli. Z tych funduszów
moglibyśmy prawdopodobnie zebrać ponad dwadzieścia milionów yuanów.
Stevens zagwizdał ze zdumienia. Kierował trzema małymi firmami produkcyjnymi
obsługującymi korporację badawczo--rozwojową jego ojca, ale były to prawdziwe
karzełki — ochłapy, które ojciec mu rzucił, aby siedział cicho. W rezultacie było to
raczej hobby, a nie prawdziwa praca. Miał tytuł inżyniera i najwięcej lat z całej czwórki,
ale wciąż czuł się chłopcem, który ciągle się bawi, podczas gdy powinien już działać w
rzeczywistym świecie.
—
Po trzecie, są jeszcze fundusze powiernicze, pod których zastaw moglibyśmy
zaciągnąć kredyty. Nawet przy bardzo pesymistycznej ocenie sądzę, że moglibyśmy w
ten sposób zgromadzić około piętnastu milionów yuanów.
—
Dowiedzieliby się — przerwał mu ponownie Parker. Zaśmiał się krótko i pokręcił
głową. — Nie rozumiesz tego? Gdybyśmy zaczęli realizować to wszystko, dowiedzieliby
się natychmiast, że coś kombinujemy.
Lever uśmiechnął się spokojnie.
—
Dobrze. A zatem myślisz o tym poważnie?
Młody mężczyzna odsunął się do tyłu, poruszył szczęką, jakby żuł jakąś wyimaginowaną
słomkę, a następnie skinął głową. Jednakże w tym, co powiedział potem, słychać było
wahanie:
—
Myślę, że wiem, do czego zmierzasz. Mamy pieniądze,
a więc to nie o to chodzi. To nie jest nasz punkt zaczepienia.
Ponieważ nie możemy użyć przeciwko nim pieniędzy. Zbyt
dobrze je kontrolują.
Kustow pochylił się nad stołem i spojrzał mu w oczy.
234
235
—
To prawda. Ale sam fakt, że mamy pieniądze, daje nam punkt oparcia. Ten
właśnie fakt, że w razie potrzeby moglibyśmy zebrać czterdzieści kilka milionów
yuanów, sprawia, że reprezentujemy konkretną siłę.
—
Nie rozumiem tego, Bryn — wtrącił Stevens. — Jak? Jeśli nie możemy ich
wykorzystać, jak nam to może pomóc?
Kustow spojrzał pytająco na Levera. Michael kiwnął głową. Kustow powoli wstał i bez
słowa opuścił pokój.
—
Co się dzieje? — zapytał Parker, śmiejąc się przy tym
niepewnie. — Co to ma znaczyć, Michaelu? Zakładamy tutaj
jakąś rewolucyjną komórkę?
Lever spojrzał na niego spokojnie.
—
Do tego to się mniej więcej sprowadza, Jack. Ale my
się przyłączamy, a nie zakładamy.
Stevens odchylił głowę do tyłu i podrapał się pod szyją. Przez jakiś czas nic nie mówił,
po czym powoli zaczął się śmiać, a jego śmiech z każdą chwilą stawał się coraz
głośniejszy.
—
No cóż, niech mnie...
W tym momencie w drzwiach pojawił się znowu Kustow.
—
Panowie, chcę, abyście poznali mojego starego, szkol
nego przyjaciela. Człowieka, który sprawi, jak mamy nadzieję,
że pewnego dnia Ameryka znowu będzie wielka. — Odsunął
się do tyłu i wpuścił do środka wysokiego, ciemnowłosego
mężczyznę.
Stevens przestał się śmiać, a siedzący naprzeciw niego Parker zaczerpnął głośno
powietrza i na wpół uniósł się ze swego siedzenia.
—
Witajcie —powiedział Joseph Kennedy, uśmiechając się
do nich i wyciągając rękę. — Cieszę się, że mogę was poznać.
Bryn wiele mi o was opowiadał.
* * *
Kennedy rozparł się wygodnie w fotelu i rozłożył ręce, ziewając i śmiejąc się
jednocześnie. Na stole przed nim walały się na wpół wypełnione kieliszki i puste butelki
po winie. Siedzący wokół stołu młodzi mężczyźni śmiali się razem z nim, przerywając
jedynie po to, by włożyć cygaro do ust lub wychylić kieliszek. Powietrze było aż gęste od
dymu.
Wszyscy oczywiście znali Kennedy'ego. Nie można było wyrosnąć na Górze Ameryki
Północnej i nie znać Kennedych. Nawet po upadku imperium amerykańskiego Kennedy
potrafił przewidzieć okres rządów przejściowych i dzięki swym wpływom oraz
zręczności sprawił, że ta wielka tragedia nie zamieniła się w ostateczną katastrofę. Przed
nimi siedział praprawnuk tego wielkiego człowieka, postać dobrze znana z elitarnych
kanałów MedFacu. Po śmierci ojca, która nastąpiła przed ośmiu laty, odziedziczył jedną
z największych firm prawniczych na Wschodnim Wybrzeżu i ani przez chwilę nie wahał
się przed natychmiastowym wstąpieniem w ślady ojca. Teraz jednak wyglądało na to, że
zmęczyły go już prawnicze potyczki. Chciał się zająć czymś większym.
To dlatego był teraz w tym pokoju i mówił do nich.
Joseph Kennedy był wielkim, dobrodusznym człowiekiem, przystojnym tak, jak
przystojni byli wszyscy członkowie jego rodziny, jednakże za fasadą tego miłego dla oka
wyglądu było jeszcze coś, co sprawiało, że ludzie patrzyli na niego z szacunkiem, a
nawet z czymś na kształt czci. Był potężny i charyzmatyczny. Pod wieloma względami
przypominał wspaniałe zwierzę, które los dodatkowo obdarzył niezwykłą inteligencją.
Nic nie uchodziło jego uwagi, a obcując z nim, miało się wrażenie, że swym umysłem
potrafi natychmiast sięgnąć do sedna wszystkich spraw.
Chociaż był o dobre sześć lat starszy od ludzi, których przyszedł tu spotkać, miał w sobie
jakąś młodzieńczość, która sprawiała, że wydawał się jednym z nich. Szybko i ze
zręcznością, którą odziedziczył wraz ze swoją ogromną fortuną, doprowadził do tego, że
zaczęli czuć się swobodnie w jego obecności. Nie próbował jednak wykorzystywać
swego uroku, aby wprowadzić ich w błąd. Postąpił wręcz przeciwnie. Kiedy dokładnie
wyjaśnił, czego od nich oczekuje, upewnił się, że znają cenę, którą być może przyjdzie
im zapłacić za związek z nim. Będzie źle, powiedział. Wedle wszelkiego
prawdopodobieństwa zostaną wydziedziczeni i wyklęci przez rodziny, nim upłynie rok.
W najgorszym wypadku mogą zostać zabici. Stawka jest wysoka i tylko głupiec wchodzi
z zamkniętymi oczami do takiej gry.
Powiedziawszy to, przypomniał im jednak o ich pochodzeniu i o tym, co było do
zyskania.
236
237
—
Wolność — powiedział. — I to nie tylko dla was, ale
dla wszystkich ludzi. Wolność od starców, którzy was krępują,
ale także wolność od Siedmiu. — Będziemy zawierać ukła
dy — ciągnął. — Początkowo nasi wrogowie będą sądzić,
że jesteśmy ich przyjaciółmi, a przynajmniej wspólnikami.
Z czasem jednak zorientują się, kin naprawdę jesteśmy.
A wtedy zobaczą, że jesteśmy gorsi od ich najstraszniejszych
koszmarów.
Przerwał i popatrzył im kolejno w twarze, oceniając sposób, w jaki każdy z nich
reagował na jego spojrzenie, po czym pokiwał głową z zadowoleniem.
Było tego więcej, dużo więcej, ale generalnie wiedzieli, czego od nich chciał. Lojalności.
Posłuszeństwa, gdy nadejdzie czas. Poparcia — początkowo skrytego, ale później, gdy
tego zażąda, w pełni otwartego. We właściwej chwili zmobilizują swoje wszystkie
środki; oni i setki innych żyjących na tym wielkim kontynencie powstaną i na zawsze
zmienią obraz Ameryki Północnej.
Skończyli już dyskutować o Edykcie, o kuracjach mających zapewnić ludziom
nieśmiertelność i o ostatnich atakach terrorystycznych w Europie. Teraz, pod koniec
wieczoru, rozmawiali o innych sprawach. O kobietach, meczach piłkarskich i wspólnych
przyjaciołach. Kennedy opowiedział im anegdotę o pewnym reprezentancie i księżniczce
z jednej z Rodzin Mniejszych. Była skandalizująca i ocierała się o nie-przyzwoitość, ale
śmiali się szczerze, bez obawy, że któryś z nich może poczuć się urażony. Byli jednością:
połączyła ich wspólna sprawa. A kiedy w końcu Kennedy zebrał się do wyjścia, uścisnęli
mu po kolei rękę, pochylając jednocześnie głowy z udawaną powagą, jak żołnierze, ale
równocześnie przyjaciele.
—
Czy on zawsze był taki? — zapytał Stevens Kustowa,
kiedy ich gość już poszedł. — To znaczy czy był taki w col
lege^, kiedy go poznałeś?
Kustow zdusił niedopałek cygara i przytaknął.
—
Zawsze. Jeśli mieliśmy jakiś problem, szliśmy z tym do
niego, a nie do nauczycieli lub dyrektora. Zawsze potrafił nam
pomóc. — Uśmiechnął się, wspominając. — Był naszym ido
lem. Ale potem, gdy byłem na drugim roku, on odszedł
i wszystko się zmieniło.
Zapanowała chwila ciszy, podczas której pozostali wymienili między sobą spojrzenia.
—
Czy ktoś ma ochotę na jedzenie? — przerwał milczenie Parker. — Nie wiem, jak
wy, chłopaki, aleja umieram z głodu.
—
Jasne — odpowiedział Kustow, patrząc pytająco na Stevensa, który skinął głową.
— A ty, Michaelu?
Michael zastanowił się.
—
Może innym razem. Teraz muszę coś załatwić.
—
Mary?
Spojrzał na Kustowa, zastanawiając się przez moment, skąd wiedział, i roześmiał się.
—
Rozmawiałem z nią wcześniej. Powiedziałem, że chciał
bym się z nią dzisiaj spotkać. Ja...
Ktoś załomotał do zewnętrznych drzwi.
—
Co jest, do cholery? — powiedział Kustow, zwracając się w tamtą stronę.
—
Myślisz...? — zaczął Stevens, patrząc ma Michaela.
—
Nie — odparł spokojnie Michael w chwili, gdy ponownie dobiegł ich odgłos
walenia. — Ale ktokolwiek to jest, na pewno piekielnie mu się spieszy.
Przeszedł szybko przez pokój, rozsunął drzwi, następnie przemierzył wyłożoną drogim
dywanem salę przyjęć. Pozostała trójka podążyła jego śladem i zatrzymała się w progu,
obserwując, jak cofa zasuwę, a następnie otwiera ciężkie, podwójne drzwi.
Na zewnątrz, w półmroku korytarza, stał wysoki Han ubrany w prosty strój z zielonego
jedwabiu. Miał zmierzwione włosy, a na jego twarzy widać było oszołomienie i rozpacz.
—
T'ai Cho! — krzyknął zaskoczony Michael. — Co ty, na bogów, tu robisz?
—
Chodzi o Kima! — odparł zadyszany Tai Cho, łapiąc jednocześnie ramię
Michaela. — Aresztowano go!
—
Aresztowano? Za co?
—
W Urzędzie Patentowym! Mówią, że ukradł patent, który chciał tam
zarejestrować! Musi pan coś zrobić, Shift Lever! Musi pan!
—
O co chodzi, Michaelu? — zapytał Parker, ale Kustow dotknął jego ręki, jakby
chciał powiedzieć: „Zostaw to".
—
Pójdę tam — powiedział Michael, rzucając spojrzenie w stronę Kustowa. —
Bryn, zawiadom Mary. Powiedz jej, że
238
239
zatrzymały mnie ważne sprawy. Ja... — Przerwał i zwrócił się do Tai Cno: — Tai Cho...
czy Kim ma już jakiegoś adwokata?
—
Nie... nie, on...
—
W porządku. — Poklepał go po ramieniu, chcąc mu dodać odwagi, po czym
znowu spojrzał na Kustowa. — Bryn, czy wiesz, dokąd pojechał Kennedy?
—
Myślę, że do domu.
—
To dobrze. A więc skontaktuj się z nim. Powiedz mu, że go potrzebuję. Powiedz
mu... powiedz, że mój dobry przyjaciel popadł w tarapaty i że bardzo przydałaby mi się
jego rada oraz pomoc.
Kustow uśmiechnął się i pokiwał głową.
—
I jeszcze jedno, Bryn... powiedz Mary, że odwiedzę ją,
kiedy tylko będę mógł.
* * *
—
A więc co się stało?
Kim stał po drugiej stronie pustej celi, patrząc pustym wzrokiem w jakiś punkt na nagiej
ścianie. Usłyszawszy jednak pytanie Michaela, odwrócił się, podszedł do pryczy, na
której tamten siedział, i ukląkł obok.
—
To był mój księgowy, Nong Yan — powiedział, patrząc
w oczy Michaela. — To musiał być on.
—
Skąd ta pewność?
Kim wzruszył ramionami.
—
Nikt inny tego nie widział. Nikt inny nie miał nawet
najmniejszego pojęcia, co opracowywałem. Mimo to nie ro
zumiem, jak on to zrobił. Mógł najwyżej zerknąć na dokumen
ty. Nikomu nie dałem ich na dłuższy czas. Ja... — Jego wzrok
znowu uciekł gdzieś w przestrzeń, jak to się już dwukrotnie
zdarzyło. Mogło się wydawać, że stanął przed jakąś zagadką
naukową, którą trzeba było zanalizować i rozwiązać. Jakby
to miało jeszcze jakiekolwiek znaczenie.
Wszystko rozleciało się w mniej niż trzy godziny. Patent przepadł — skradziony — a
wraz z nim wszelkie szanse na przedstawienie jakiegokolwiek zabezpieczenia agencji
kredytowej braci Hang. I rzeczywiście, wieści musiały dotrzeć do bankierów bardzo
szybko, gdyż godzinę wcześniej Kim otrzy-
mał ich ręcznie napisany list, w którym wyrażali swój żal i przepraszali za to, iż muszą
wycofać się z danej mu obietnicy. Ale to nie było jeszcze wszystko. Jego obecni
bankierzy, wystraszeni wiadomościami z Urzędu Patentowego, zażądali spłaty kredytu i
podjęli natychmiastowe działania mające zapewnić im odzyskanie długu, zabierając w
zastaw całe wyposażenie laboratorium. W tym samym czasie dowiedział się także, że
ktoś wynajął wszystkie sąsiednie pomieszczenia, czterokrotnie przebijając przy tym jego
ofertę — złożoną zaledwie kilka dni wcześniej — skutecznie blokując w ten sposób
wszelkie możliwości fizycznego rozwoju jego firmy. To zresztą również nie miało teraz
żadnego znaczenia.
—
Powinienem zdawać sobie sprawę... — zaczął po chwi
li. — Zdawać sobie sprawę z tego, przeciwko komu staję.
—
Masz na myśli mojego ojca?
Kim przytaknął.
—
Zabawił się nami dwoma, czyż nie? I dlaczego? W moim wypadku dlatego, że
chciałby wykorzystać mnie w swojej pogoni za jakąś głupią ideą powstrzymania
nieuniknionego. Tak jakbym mógł to zrobić.
—
On myśli, że możesz. Myśli, że mógłbyś znaleźć jakiś sposób na przedłużenie
życia. O trzysta, czterysta lat, a może i w nieskończoność.
Kim odetchnął głęboko i uniósł głowę. Na jego twarzy pojawił się wyraz wielkiego
napięcia, a jego oczy zdawały się płonąć jakimś wewnętrznym ogniem.
—
Z technicznego punktu widzenia może i mógłbym. Ale
nie to mam na myśli. Nie mógłbym tego zrobić, ponieważ nie
chciałbym. Nie pozwoliłbym sobie na to. Konsekwencje były
by po prostu niewyobrażalne. Kiedyś już wsadziłem nos
w sprawy, których nie należało tykać, ale tym razem mam
możliwość wyboru. A więc nie. Marzenie o wiecznym życiu
musi pozostać marzeniem. Pomyśl tylko o tym! Rozerwij
wielki łańcuch istnień, i co uzyskasz? To byłaby katastrofa,
Michaelu. Prawdziwa klątwa!
Młody Lever zadrżał i odwrócił głowę, poruszony nagłą demonstracją siły ducha tego
młodego człowieka; tą tajemniczą, mroczną mocą kryjącą się w jego sprężystym,
drobnym ciele.
—
I co teraz zrobisz?
240
241
Kim uśmiechnął się.
—
To zależy od tego, co twój przyjaciel Kennedy zdoła załatwić. Miałem zamiar
pojechać w przyszłym tygodniu do Europy, ale teraz nie ma to sensu. Cokolwiek bym
próbował robić, twój ojciec mnie blokuje. Jest jak opętany.
—
Powinieneś pojechać — powiedział spokojnie Micha-el. — Naprawdę, Kim. Nie
możesz pozwolić mu się pobić. To... — Wzdrygnął się, wstał i zaczął nerwowo chodzić
po celi. — On zawsze był taki. Przez całe swoje życie. Jeśli czegoś chciał, musiał to
dostać bez względu na cenę. Jeśli ktoś stawał na jego drodze, miażdżył go. I nigdy nie
poświęcił nawet jednej myśli konsekwencjom swych działań. Kiedyś... zupełnie nie tak
dawno, ja... ja naprawdę myślałem, że tak musi być. Sądziłem, że takie zachowanie jest
normalne. Ale teraz... — Zatrzymał się i spojrzał na Kima. — Posłuchaj, Kim. Gdybym
mógł ci pomóc, zrobiłbym to. Wiesz, że to prawda. Dałbym ci wszystko, czego byś
potrzebował. Ale on załatwił także mnie. Zapędził mnie w ślepy zaułek. Tak właśnie
działa. Niszcz i kontroluj, to jego zasada. Nie ma w nim żadnej subtelności ani
skłonności do kompromisu. Jednakże nie musi wcale wygrać. Chyba że mu na to
pozwolimy.
Kim uśmiechnął się w odpowiedzi.
—
Dobrze, pojadę do Europy. Natychmiast po tym, jak
zostaną wyjaśnione wszystkie problemy prawne. Ale tutaj
jestem już skończony. Popatrz... — Wyjął z kieszeni cztery
ręcznie pisane listy i podał je Michaelowi. Młody Lever stu
diował je przez chwilę, po czym uniósł głowę i spojrzał na
przyjaciela z wyrazem bólu na twarzy. Stemple czasowe wy
bite na kopertach wskazywały na to, że nadeszły w ciągu
godziny od chwili jego aresztowania.
Kim odebrał listy, popatrzył na nie tak, jakby były jakąś tajemnicą, której nie potrafił
rozwiązać, a następnie schował do kieszeni.
—
Próbuję sobie wmówić, że to jest zrozumiałe. Że na ich miejscu postąpiłbym tak
samo. Ale to nie jest prawda. Ja... — Odwrócił głowę, czując nagle, że jest bliski
załamania. — Co się dzieje, Michaelu? Co, na bogów, się dzieje?
—
To ten świat — odparł miękko Michael. — To dlatego musimy go zmienić. Ty na
twój sposób, ja na mój. Musimy walczyć ze starymi ludźmi, którzy chcą utrzymać
obecny stan
242
rzeczy. Musimy z nimi walczyć na każdym kroku. Ponieważ
jeśli tego nie...
Przerwało mu stukanie do drzwi. Chwilę później szczęknął zamek, drzwi otworzyły się, a
w progu ukazał się Kennedy. Za jego plecami stali dwaj wyprostowani mężczyźni.
Wyglądali jak jakaś straż honorowa.
— Michael... Kim... — Kennedy wszedł do środka i podał rękę Kimowi. Był wysoki,
pewny siebie, władczy. — Jest dobrze. Wszystko załatwiłem. Wpłaciłem za ciebie kaucję
w wysokości pięćdziesięciu tysięcy yuanów, a więc możesz teraz wyjść z więzienia.
Jednakże rozprawa została wyznaczona na jutro o jedenastej rano, co oznacza, że musimy
szybko przygotować obronę.
—
Co zatem mamy robić?
Kennedy uśmiechnął się szeroko.
—
Pokażemy im akta. Notatki z eksperymentów i inne
podobne materiały. Rzeczy, które dowiodą ponad wszelką
wątpliwość, że to ty opracowałeś ten patent.
Kim pokręcił głową.
—
One nie istnieją. Wszystko było tu, w mojej głowie.
—
Wszystko... — Kennedy roześmiał się cicho, po czyrr spojrzał na Michaela. —
Widzę, że miałeś rację, Michaelu.
On jest inny.
—
Z drugiej jednak strony — dodał Kim, kiedy Kennedy
znowu zwrócił na niego swoją uwagę — wątpię, aby oni mieli
coś takiego. W gruncie rzeczy mogę zagwarantować, że oni
nawet nie rozumieją, co mają, a tym bardziej tego, jak to
działa.
—
Rozumiem. Ale jak możemy to wykorzystać? To my
musimy przedstawić dowody, a nie oni. Oni pierwsi zarejest
rowali patent, a my jesteśmy stroną oskarżoną o kradzież.
—
A gdybyśmy złożyli kontrroszczenie? Gdybyśmy oskar
żyli ich o fałszywą rejestrację?
Na ustach Kennedy'ego pojawił się uśmiech, który poszerzał się z każdą chwilą.
—
Hej, to dobry pomysł. Bardzo, bardzo dobry pomysł.
Ale Michael pokręcił głową.
243
—
Ale to się nie uda, Joe. Mam na myśli to, że Kim jest zrujnowany. Jak może
składać pozew, kiedy jest zrujnowany?
—
Może i jest — odparł Kennedy — ale ja nie jestem.
I z całą pewnością nie dopuszczę do tego, aby twojemu ojcu uszło to na sucho, Michaelu.
Chyba że masz coś przeciwko temu?
Michael opuścił głowę, lecz po chwili uniósł ją i popatrzył z uśmiechem na obu
mężczyzn.
—
Nie. Tak się składa, że nie mam absolutnie nic przeciwko temu.
—
To dobrze. Chodźmy w takim razie gdzieś, gdzie będziemy mogli coś zjeść i
omówić wszystkie szczegóły. Gdzieś, gdzie będziemy widziani, aby twój ojciec mógł o
tym usłyszeć. Może do „Kuchni"?
Kim spojrzał na Kennedy'ego i skinął głową.
—
Tak — powiedział spokojnie, wspominając równocześ
nie swoją pierwszą wizytę w „Kuchni Archimedesa" i żart
„Starego" Levera na temat rekiniego mięsa, które tam jedli.
Teraz już wiedział. W końcu zrozumiał, co „Stary" miał
wówczas na myśli. Rozebrali go do naga. Aż do kości. A mimo
to nic nie stracił. W każdym razie nic znaczącego. A więc
może dobrze się stało? Dostał nauczkę, ale może przecież
zacząć od nowa. A wszczepienie sobie tego urządzenia do
mózgu — może to także okaże się przydatne. Może tak
właśnie miało być.
Wzdrygnął się lekko. Na razie był pobity. Tutaj wszystko dla niego się skończyło. Ale
„na razie" nie znaczyło wcale „na zawsze". Popatrzył na nagie ściany celi, wspomniał te
wszystkie razy, kiedy był uwięziony, a następnie uśmiechnął się i dotknął ramienia
Michaela.
—
Dobrze. Chodźmy tam i dajmy się zobaczyć.
* * *
Souczek stał w wejściu do jaskini i śledził wzrokiem Lehmanna, który poruszając się
pośród panujących w środku głębokich cieni, zbierał swoje rzeczy. Tu, na zewnątrz, bał
się — bał się, jak jeszcze nigdy dotąd — ale nie okazywał tego po sobie, gdyż wiedział,
że Lehmann uważnie go obserwuje. Za plecami miał zbocze, tę strasznie nierówną,
przykrytą przez zdradziecką biel pochyłość, która miejscami opadała prawie pionowo
tysiąc ch'i w dół do podnóża góry, gdzie były tylko skały i jezioro lodowatej wody. Nie
patrzył tam, bojąc się, że
odwaga zupełnie już go opuści. Nie, ciepła ciemność jaskini bardziej mu odpowiadała —
była bliższa światu, do którego przywykł. Jeszcze nigdy, aż do tej chwili przed dwoma
godzinami, nie postawił swej nogi poza ścianą Miasta. Nigdy nawet nie podejrzewał, że
takie miejsce może istnieć. Ale teraz już wiedział. To stąd przyszedł Lehmann. Z tego
świata zimna, lodu i przerażającej, otwartej przestrzeni.
Lemann poruszał się po wnętrzu jaskini szybko i prawie bez wysiłku, zbierając rzeczy z
występów skalnych i małych nisz, które kiedyś wyrąbał w ścianie. Była tam broń i
ubrania, narzędzia i żywność oraz, co było najbardziej w tym wszystkim zaskakujące,
skomplikowany system łączności — niepodobny do niczego, co Souczek kiedykolwiek
widział. Albinos sortował to i pakował do skrzyni z twardego plastyku, na której w
dolnym prawym rogu wyciśnięto znak SimFacu.
— To już wszystko — powiedział w końcu, wynurzając się kolejny raz z mroku
panującego w środku. — Resztę zniszczę, a potem możemy stąd iść.
Souczek odsunął się, zwracając przy tym uwagę na to, gdzie stawia stopy. Kiedy
schodzili tutaj, był nieostrożny i wywrócił się. Ciągle pamiętał nieprzyjemne uczucie,
które ogarnęło go, gdy zaczął się zsuwać po zboczu.
Znalazłszy się na zewnątrz, Lehmann nastawił czas na zegarowym zapalniku małego
ładunku wybuchowego, wrzucił go łagodnym łukiem do jaskini, po czym odwrócił się
spokojnie, jakby nie było się czego obawiać, i ruszył w górę zbocza, podążając wzdłuż
krętej linii głębokich śladów w śniegu, które zrobili, schodząc w dół. Souczek podążył za
nim, rzuciwszy za siebie jedno, a potem drugie spojrzenie. Do chwili, kiedy nastąpiła
eksplozja, zdołali wspiąć się trzydzieści eh 'i w górę stoku. Wybuch był zaskakująco
głośny, odbił się donośnym echem między wielkimi szczytami, a fragmenty skał runęły
w dolinę, która znajdowała się pod nimi. Souczek przystanął i ogarnięty lękiem, nad
którym przez chwilę nie potrafił zapanować, zaczął gorączkowo rozglądać się na
wszystkie strony. Na zboczu góry odległej od nich o pół li poruszył się lekko — jakby
podgarnicty jakąś olbrzymią, niewidoczną ręką — wielki klin śniegu o kształcie
gigantycznej łyżki. Poruszył się, ale po chwili znieruchomiał, wyrzucając jedynie w górę
chmurę bieli, wyraźnie widoczną na tle linii drzew.
244
245
Souczek odwrócił się i spojrzał w górę stoku na Lehmanna. Albinos stał zupełnie
rozluźniony i rozglądał się spokojnie dookoła siebie, a wyraz zachwytu — coś, czego
Souczek nigdy nie spodziewał się zobaczyć na tej wąskiej, jakby niezdolnej do uśmiechu
twarzy — tak bardzo przekształcił jego rysy, że wyglądał na prawie przystojnego
mężczyznę. I Souczek, widząc to, zrozumiał wszystko. Tutaj był dom Lehmanna. Jego
żywioł. Tak, to właśnie to, ta przerażająca pustka, było tym, co go ukształtowało; to
właśnie odbijało się w lodowatym zwierciadle jego natury. To stąd czerpał siłę i właśnie
to — ta kraina kamieni, lodu i otwartego nieba — sprawiła, że był tak wyjątkowy, tak
całkowicie różnił się od innych ludzi.
Souczek, zwalczając lęk, który go nie opuszczał i w każdej chwili mógł go całkowicie
sparaliżować, zmusił się, by jeszcze raz popatrzeć na to wszystko, próbując — starając
się z całej siły — zobaczyć ten świat takim, jakim widział go Lehmann. I zobaczył. Przez
chwilę, przez jakiś ulotny moment, zobaczył piękno, absolutnie nieludzkie piękno tego
miejsca.
—
Patrz! — krzyknął Lehmann, a w jego głosie słychać
było dziwne podniecenie. — Tam, Jirzi! Tam, nad tym szczy
tem na lewo od nas.
Souczek odwrócił się, przesłonił dłonią oczy, chroniąc je przed jasnością bijącą z góry, i
spojrzał w tamtym kierunku. Przez chwilę nie widział nic oprócz nagich szczytów i
blado-niebieskiego nieba, potem jednak zauważył to — ciemny punkcik krążący wysoko
nad skalistymi turniami.
—
To orzeł, Jirzi. Tang pośród ptaków. Popatrz, jaki jest
wspaniały.
Ale Souczek nie patrzył już na ptaka. Odwrócił się i obserwował Lehmanna. Tylko on
przykuwał jego wzrok. Widział jedynie siłę emanującą z tego człowieka, siłę, która jakby
spotęgowała się tutaj, w jego naturalnym otoczeniu.
—
Tak — odpowiedział. — Wspaniały.
* * *
Po Lao, Czerwony Pal Wąsacza Lu, wyszedł przed dziesięcioma minutami. Przedtem
przez prawie godzinę krzyczał na Lehmanna, który teraz siedział w milczeniu za swoim
biurkiem i patrzył w zadumie na swoje dłonie. Stojący w progu Souczek
246
czuł panujące w pokoju napięcie. Byli tam wszyscy — wszyscy co ważniejsi ludzie tongu
— i wszyscy byli świadkami besztania ich szefa. Souczek oczekiwał, że Lehmann jakoś
zadziała — może odpowie Po Lao nożem albo pistoletem — ale nic takiego nie nastąpiło.
Patrzył tylko obojętnie na wrzeszczącego mężczyznę, pozwalając, by tamten wyładował
swą wściekłość w powodzi słów.
A nie było żadnej wątpliwości, że Po Lao był wściekły. Czekał na ich powrót, siedząc w
fotelu Lehmanna, z nogami na biurku Lehmanna. Przedtem jednak rozstawił swoją
ochronę na sąsiednich korytarzach, upewniając się, że albinos nie będzie mógł wykonać
żadnego ruchu przeciwko niemu. I po raz pierwszy legendarna cierpliwość Po Lao
ustąpiła wybuchowi gniewu, a siła tego wybuchu najlepiej świadczyła o tym, że Wąsacz
Lu naciskał na niego naprawdę
mocno.
Lehmann nie odpowiedział na żaden z zarzutów Po Lao, jednakże niewzruszony spokój,
z jakim słuchał tego wszystkiego — jego kamienna obojętność — zrobił w końcu
wrażenie nawet na samym wysłanniku Wąsacza Lu. Souczek to zauważył. Widział, jak
wzrok Czerwonego Pala wraca raz po raz do twarzy Lehmanna, a sam Po Lao zaczyna
rozumieć, że siedzi przed nim człowiek, którego nie zdoła zastraszyć. I w chwili, gdy to
początkowe przypuszczenie zamieniło się w pewność, złagodził ton swego głosu, stał się
bardziej rozsądny, bardziej ugodowy, aż w końcu zaczęło to tak wyglądać, jakby między
nim a albinosem doszło do jakiegoś dziwnego, niewypowiedzianego porozumienia.
Po wyjściu Po Lao Lehmann siedział jeszcze przez jakiś czas w głębokiej zadumie, po
czym powolnym, prawie leniwym ruchem przyciągnął do siebie zadrukowaną kartkę
papieru i wyjąwszy pędzelek z kałamarza, naszkicował na jej odwrocie rysunek
biegnącego psa: kilka czarnych kresek wyraźnie odbijających się od białego tła.
Następnie uniósł głowę i patrząc na twarze zebranych, mierząc ich wzrokiem, wyjął nóż
zza pasa i naciął czubek wskazującego palca swojej prawej dłoni. Kiedy pojawiła się na
nim kropelka krwi, przyłożył delikatnie zraniony palec do kartki i zakreślił
jasnoczerwony krąg wokół
sylwetki psa.
Souczek podniósł wzrok, spojrzał na pozostałych i widząc
247
zrozumienie oraz nagłe podniecenie na każdej z tych twarzy, poczuł, że serce zaczyna mu
łomotać w piersiach.
* * *
„Stary" Lever odwrócił się od ekranu i zaniemówiwszy z wściekłości, cisnął swój kielich
w staroświecki, kamienny kominek.
Podczas gdy służący pospiesznie sprzątał rozbite szkło, starzec z ogniem w oczach, klnąc
i złorzecząc, krążył po sali jak ranny kot, zapomniawszy, jakby się mogło zdawać, o
obecności ludzi stojących w cieniu pod ścianami.
—
Jak on mógł? — powiedział w końcu, zatrzymując się
jeszcze raz przed ekranem. — Jak on śmiał! — Zacisnął pięść,
podniósł ją i rozejrzał się dookoła, jakby szukał czegoś, w co
mógłby uderzyć. — I do tego Kennedy... co on ma z tym
wspólnego?
Odpowiedziały mu puste spojrzenia, wzruszenia ramion i przepraszające ukłony
zebranych w pokoju mężczyzn. Żaden z nich nie wiedział. Ten nagły zwrot rozwoju
wypadków zaskoczył wszystkich.
Lever podniósł głos jeszcze wyżej:
—
Czy ktoś z was wie cokolwiek?
—
Krążą pogłoski, że Kennedy zamierza zająć się polityką — odpowiedział Curval,
występując przed filar, przy którym stał do tej pory.
Lever zmierzył go wzrokiem.
—
Polityką?
—
Mówi się, że chce założyć własną partię i rzucić wyzwanie starej gwardii po
ponownym otwarciu Izby.
Starzec popatrzył z uwagą na genetyka, po czym wybuchnął śmiechem. Był to szyderczy,
lekceważący śmiech, brzmiący jak ryk jakiegoś dzikiego, drapieżnego zwierzęcia.
Wszyscy jego ludzie zareagowali tak samo i w jednej chwili wnętrze wielkiej sali
wypełniły odgłosy ogólnej wesołości. Jednakże ich śmiech skrywał także ulgę, że
wściekłość tego starego człowieka została jakoś złagodzona, że jego gniew skierował się
w inną stronę. Przynajmniej na jakiś czas.
—
Polityka! — Lever wykrzyknął jeszcze raz, sapiąc z roz
bawienia. — Kto by w to uwierzył? A mój syn? — Odwrócił
się i popatrzył jeszcze raz na Curvala, ale tym razem w jego oczach pojawił się nagły
chłód. — Czy mój syn jest w to jakoś wplątany?
Curval wzruszył ramionami.
—
Powiedziałbym, że nie jest to coś w stylu Michaela. Ale
jeśli Kennedy wpłacił kaucję za Warda, to może jednak coś
w tym jest. Nie widzę żadnego innego powodu, dla którego
miałby się w to mieszać.
Lever spoglądał na niego przez chwilę, po czym podszedł do biurka i usiadł w swoim
fotelu. Siedział przez jakiś czas w milczeniu, głęboko zadumany, aż nagle uniósł głowę i
zaczął wydawać polecenia:
—
W porządku. Harrison... chcę, abyś dowiedział się, ile
tylko zdołasz, o planach młodego Kennedy'ego. James... ty
zajmiesz się zorganizowaniem grupy, która będzie śledziła
każdy krok mojego syna. Chcę wiedzieć, gdzie jest i co robi
w każdej chwili, poczynając od teraz, rozumiesz? Robins... ty
masz skompletować listę wszystkich kontaktów Kennedy'ego,
osobistych i zawodowych, razem z danymi na temat stanu jego
finansów. Spence... chcę, abyś zlikwidował wszystkie interesy
Warda. Nie życzę sobie, aby w ostatniej chwili coś nam
przeszkodziło, rozumiesz? Dobrze. A ty, Cook, masz się do
wiedzieć więcej o tej podróży do Europy, w którą nasz młody
przyjaciel najwyraźniej się wybiera. Chcę wiedzieć, czy on tam
coś planuje. A jeśli tak, to chcę wiedzieć, z kim się tam spotka
i co zostanie ustalone. '
Curval zrobił krok do przodu i zwrócił się do Levera:
—
A moje spotkanie z chłopcem? Czy ono jest ciągle
aktualne?
Lever pokręcił przecząco głową.
—
Nie teraz. Może później. Kiedy sprawy trochę się wykla
rują. Teraz mogłoby się okazać... bezproduktywne, jeśli można
to tak nazwać. Ward przeskoczył tę przeszkodę. Przetrwał.
Ma obecnie przyjaciół, którzy go wspomagają i podtrzymują.
Ale to nie potrwa długo. Poza tym nie ma teraz gdzie się udać.
Po tej aferze nie ma do kogo się zwrócić. Musimy tylko jeszcze
raz go odizolować. Nękać go jak psy ścigające zdobycz do
chwili, aż zmęczy się i padnie. A wtedy... — Lever uśmiechnął
się szeroko, okrutnie, jak jakieś dzikie stworzenie węszące
bliskie zwycięstwo. — A wtedy będzie nasz.
248
249
* * *
Souczek stał przy kołysce i poruszając nią delikatnie, szeptał kojące słowa do ponownie
zasypiającego dziecka. Naprzeciw niego Lehmann porządkował pokój. Kobieta leżała na
łóżku twarzą w dół, jakby śpiąc. Małą ranę na jej karku, zadaną sztyletem, przykryły
długie, czarne włosy.
Lehmann jak zwykle nic nie wyjaśnił, tylko po prostu kazał mu przyjść. Podobnie jak
wtedy, gdy ostatnim razem wyszli poza Miasto, albinos zaprowadził go do jednej z wind
serwisowych. Ruszyli w górę filaru, a kiedy wznieśli się na pięćdziesiąt, a nawet może i
sto poziomów, Souczek zaczął się zastanawiać, czy ich celem nie jest przypadkiem sam
dach. Jednakże właśnie w tym momencie Lehmann, który musiał mieć mapę tego
obszaru wyrytą w głowie, gdyż poruszał się tu pewnie i z całkowitą swobodą, zatrzymał
windę. Wyszli w korytarzu konserwacyjnym, trzydzieści ch'i od tego miejsca. Tam
właśnie Lehmann podał mu pomarańczowy kombinezon pokładowej służby
konserwacyjnej, który wyjął ze swojego plecaka, po czym sam założył podobny.
Trzymając w dłoni kartę identyfikacyjną, podszedł prosto do tych drzwi, jakby robił to
już wielokrotnie, i zapukał. Usłyszeli płacz dziecka i głos kobiety, która spytała, kim są,
po czym weszli do środka. Lehmann zbliżył się do niej, mówiąc coś uspokajającym
tonem, a po chwili już nie żyła.
Souczek obserwował, jak albinos odwraca kobietę, wyjmuje z kieszeni cienki wydruk
komputerowy — kartkę z jej podobizną — i porównuje z twarzą swej ofiary, a następnie,
usatysfakcjonowany, podnosi ją i kładzie twarzą w dół na łóżku. Kiedy dziecko zaczęło
cicho popłakiwać, Lehmann odwrócił się i spojrzawszy na Souczeka, uczynił ręką gest
kołysania.
Co my tu robimy? — zastanawiał się Souczek, patrząc dookoła siebie. To był normalny,
skromnie umeblowany apartament, jakich pełno na średnich poziomach. A kobieta? Była
po prostu żoną i matką. A więc o co, do cholery, chodzi Lehmannowi? Czego on tu
szuka?
Odpowiedź nadeszła chwilę później. Najpierw usłyszeli kroki w zewnętrznym korytarzu,
a potem energiczne stukanie do drzwi i radosny okrzyk:
— Kochanie! To ja! Jestem już w domu!
Lehmann dał sygnał Souczekowi, by schował się w kuchni, a sam podszedł do drzwi,
stanął z boku i nacisnął przycisk zamka. Rozległ się syk i do środka wszedł mężczyzna.
Dokładnie w tej samej chwili Lehmann z wyciągniętym sztyletem wsunął się za jego
plecy, odcinając mu drogę odwrotu.
Był to wysoki, chudy jak szkielet mężczyzna z ciemnymi, krótko przystrzyżonymi
włosami o sylwetce z grubsza przypominającej sylwetkę Lehmanna.
—
Becky? — zapytał, zaskoczony widokiem kobiety leżącej
na łóżku, najwyraźniej pogrążonej w głębokim śnie. Następnie,
zrozumiawszy nagle, że ktoś inny musiał otworzyć drzwi,
odwrócił się raptownie.
Souczek, obserwujący to wszystko z kuchni, dostrzegł w lustrze wiszącym po przeciwnej
stronie pokoju przerażenie, które pojawiło się na twarzy tego człowieka; zobaczył także,
jak Lehmann zerka na drugą kartkę, po czym wypuściwszy ją z ręki, zbliża się do swej
drugiej ofiary, jakby chciał ją objąć. Chwilę później mężczyzna osunął się na podłogę, a
z jego ust wydobył się jedynie cichy okrzyk zaskoczenia.
Kiedy Souczek wszedł ponownie do pokoju, Lehmann klękał właśnie obok ciała.
—
Kto to jest?
—
Tam — odparł Lehmann, koncentrując się na tym, co właśnie robił. — Kartka na
podłodze.
Souczek podniósł kartkę. Był to wydruk komputerowy z kilkoma szczegółami
dotyczącymi martwego mężczyzny. Thomas Henty. Hung Mao. Żonaty. Jedno dziecko.
Trzydzieści lat. Technik. Souczek odwrócił się i zauważywszy, co robi albinos, skrzywił
się z odrazy. Lehmann, używając wąskiego skalpela, wycinał ostrożnie oczy tego
człowieka. W chwili, gdy Souczek spojrzał w tamtą stronę, przeciął właśnie nerw
wzrokowy i delikatnie wsunął gałkę oczną do specjalnego, podobnego do rurki
pojemnika, który wyciągnął z plecaka. Kiedy miękkie, galaretowate ciało wsunęło się do
chłodnego wnętrza, rozległ się cichy syk, po czym wieczko z lekkim szczęknięciem
wskoczyło na swoje miejsce. Kilka chwil później drugie oko dołączyło do pierwszego,
leżącego już w wąskim pudełku.
Oczy. On kradł oczy tego człowieka.
—
A co z dzieckiem?
Lehmann pochylił się i spojrzał przez ramię na Souczeka.
250
251
—
Zapomnij o dziecku. Już nie żyje. Oni wszyscy już
nie żyją.
Następnie, jakby w formie wyjaśnienia, wyjął z plecaka małe urządzenie — ładunek
zapalający — i ustawiwszy zapalnik zegarowy na sześćdziesiąt sekund, ułożył je między
dwoma ciałami leżącymi na łóżku.
—
Ruszajmy szybko — powiedział, idąc do drzwi. — Ma
my w planie jeszcze jedną wizytę i tylko czterdzieści minut,
aby tam się dostać.
Jednakże Souczek zatrzymał się w progu i spojrzał za siebie. Widok martwej pary leżącej
na łóżku i miękkie, ciche sapanie śpiącego dziecka poruszyły nim niespodziewanie
głęboko. Przez krótką chwilę stał jak sparaliżowany, zastanawiając się, jakie to specjalne
tortury przygotują dla niego demony piekieł, kiedy jego życie ponad Żółtymi Źródłami
dobiegnie końca. Zadrżawszy lekko, odwrócił się i wybiegł śladem Lehmanna na
korytarz.
* * *
Ostatniej nocy śniła znowu ten sam sen.
Ponownie, jak kiedyś, stała samotnie na tym pochyłym, zdruzgotanym lądzie, uwięziona
pod niskim, nieprzenikliwym niebem z ołowiu. Wokół panowała przygniatająca, głęboka
ciemność, rozjaśniana od czasu do czasu nagłymi błyskami światła. Gwałtowna burza
zdawała się rozszarpywać cały świat, rycząc i wrzeszcząc na nią głosem pierwotnego zła.
Przedtem czuła tylko strach: skręcający wnętrzności strach, który sparaliżował ją i jakby
przykuł do miejsca. Tym razem jednak to nie przerażenie wypełniało jej serce, ale
podniecenie.
Podniecenie i coś na kształt oczekiwania.
Poniżej po stoku powoli wspinała się wieża. Jej drewniane, pajęcze kończyny, zginając
się i rozprostowując, przybliżały ją do niej nieubłaganie, a z czarnej paszczy wydobywało
się postękiwanie i sapanie. W świetle każdej nowej błyskawicy widziała, że monstrum
jest coraz bliżej i łypiąc złowrogo swymi roztrzaskanymi, jakby szklistymi oczami,
porusza poszczerbionymi, bezzębnymi szczękami, między którymi widać było stosy
zmiażdżonych kości.
Wieża podeszła bliżej, jeszcze bliżej, i kiedy jej smrodliwy
252
oddech dotarł do niej, na szczyt wzgórza, krzyknęła, a jej głos, czysty i wysoki, zagłuszył
łoskot burzy. Nastąpiła chwila ciszy i całkowitego bezruchu, po czym — tak jak
poprzednio — ziemia między nią a wieżą pękła i rozstąpiła się.
Zadrżała, wiedząc, co nastąpi. Wiedząc, a jednocześnie bojąc się, że tym razem wszystko
może potoczyć się inaczej.
Później, powoli, jak cień formujący się w ciemnej gardzieli ziemi, wyłonił się on:
przygarbione, małe stworzenie o krótkich, silnych członkach i oczach płonących jak
rozżarzone węgle. Odwróciwszy się, spojrzał na nią, a jego wilgotną, ciemną skórę
rozjaśniło jakieś wewnętrzne światło.
Uśmiechnęła się, witając go i po raz pierwszy rozpoznając. To był Kim.
Przez chwilę stał nieruchomo, obserwując ją. Spojrzenie tych ciemnych, a jednocześnie
gorejących oczu zdawało się przenikać ją aż do szpiku kości. A potem, powoli, jego usta
rozchyliły się w uśmiechu, a światło — jaskrawe, oślepiające światło — trysnęło z nich
niczym strumienie roztopionego złota lejącego się z otworu pieca.
A potem ze zwinnością, która ją zaskoczyła, odwrócił się w stronę wieży i wyciągnął
przed siebie ramiona, jakby starając się ją odepchnąć.
—
Avodya! — krzyknął głośno i wyraźnie. — Ayodyal
Wieża, trzeszcząc pod swym własnym, rozdętym ponad
wszelkie granice ciężarem, wyprostowała się, a z wnętrza jej odrażającej paszczy
wydobyły się pełne wściekłości szepty i pomruki. Następnie jeszcze szybciej ruszyła w
górę stoku, ku niemu. Jej popękane oczy błyszczały nienawistnie, cienkie nogi napinały
się z wysiłku i w miarę jak zbliżała się do celu, jej niski początkowo jęk zamieniał się we
wrzask.
—
Ayodyal
Była coraz bliżej, pędząc ku niemu przez panujący wokół półmrok.Wyglądała przy tym
jak jakaś ogromna machina, której nic nie może zatrzymać. I w końcu, wydawszy
przerażający okrzyk, skoczyła na niego.
A kiedy spadła, ciemność jakby eksplodowała. W miejscu, gdzie stało małe, ciemne
stworzenie, widać było teraz sieć jaskrawego, skrzącego się światła, które pulsowało
między palcami jego szeroko wyciągniętych ramion.
Powoli, jakby w zwolnionym tempie, wieża — wrzeszcząc
253
przy tym przeraźliwie — zaczęła się przewracać w tę gorejącą sieć czystego ognia. I w
każdym miejscu, gdzie jej dotknęła, znikała w snopach iskier. Miotała się jeszcze przez
chwilę, migocząc, po czym zamieniła się w nicość.
Jeszcze przez jakiś czas jej krzyki niosły się echem po tej zdruzgotanej ziemi, odbijając
się niczym nietoperze od pułapu nieba. Potem, kiedy już zanikły, dał się słyszeć wysoki,
dźwięczny ton, który narastał, aż zdawało się, że wypełnia sobą cały, nagle
znieruchomiały świat.
Jelka zamrugała powiekami i poszukała go wzrokiem, ale jego już nie było. Powoli,
lękliwie zbliżyła się do miejsca, gdzie stał, lecz szczelina w ziemi, z której wyszedł,
zniknęła bez śladu. A trochę dalej, tam, gdzie wieża runęła z wrzaskiem w ognistą sieć,
nie było już nic. Nic oprócz ogromnego kręgu popiołu.
Zadrżała i obudziła się. Pamiętała wszystko. Przypomniała sobie Kalevalę i burzę. I
następny poranek — krąg ciemności w lesie i siedem zwęglonych pni drzew. I Kima.
Wszystko to jakoś łączyło się ze sobą i z przyszłością. Ale jak albo dlaczego, nie
wiedziała. Jeszcze nie teraz.
ROZDZIAŁ 9
Wyłupione oczy i ścięte głowy
Kiedy Kim wszedł do pokoju, rozebrany do pasa Tolonen właśnie ćwiczył. Starzec
odwrócił się i kiwnął głową do gościa, po czym powrócił do swego treningu, robiąc
skłony do podłogi, wyrzucając ramiona nad głowę i skręcając tors w obie strony, by na
końcu powrócić do skłonów. Zestaw ćwiczeń był trudny i nawet znacznie młodszy
mężczyzna musiałby się bardzo wysilić, by wykonać je równie energicznie, jak ten
siedemdziesięciopięciolatek, który robił to tak, że wyglądały na zupełnie łatwe. Był w
świetnej formie fizycznej i nie licząc sztucznej, połyskującej złociście ręki, wydawał się
idealnie zdrowy.
Kim patrzył na to z pełnym szacunku i uznania milczeniem. Dopiero kiedy starzec
skończył i zaczął wycierać się ręcznikiem, przeszedł w poprzek gabinetu i zatrzymał się
przy szerokim, dębowym biurku, które zdawało się dominować nad całym
pomieszczeniem.
—
Witam —powiedział Tolonen, zbliżając się do niego. — Jak się masz, chłopcze?
— Wyciągnął swoją złotą rękę i ściskając przez chwilę dłoń Kima, spojrzał mu w oczy,
głęboko, prowokująco, jak to zwykle robił.
—
Dobrze — odpowiedział Kim, zajmując miejsce wskazane mu przez marszałka.
— Nie byłem pewny, czy będzie pan miał czas, aby mnie przyjąć.
Tolonen uśmiechnął się i obszedł biurko.
—
Nonsens. Zawsze jesteś tu mile widziany.
Kim ukłonił się w odpowiedzi.
—
Dziękuję. Ale nie chciałbym odrywać pana od obo
wiązków.
255
Stary człowiek roześmiał się.
—
Nie ma takiej możliwości, mój chłopcze. Muszę wyjść
za dwadzieścia minut. Wezwał mnie sam Li Yuan. Przedtem
wezmę przysznic i przebiorę się, ale i tak zostanie nam kilka
chwil na pogawędkę.
Powiedziawszy to, odwrócił się, ściągnął swoją tunikę z oparcia wielkiego, skórzanego
fotela i założył ją jednym, szybkim ruchem. W każdym jego poruszeniu widać było tyle
siły i władzy, że Kimowi, który siedząc w swoim fotelu, przyglądał mu się szeroko
otwartymi oczami, wydawał się prawie bogiem.
Odwrócił się znowu w stronę Kima i pochyliwszy się ku niemu nad szerokim blatem
biurka, zapytał:
—
Jak tam interesy? Czy w końcu zarejestrowałeś te pa
tenty?
Kim zawahał się, gdyż nie chciał obciążać starego człowieka swoimi problemami.
—
Były z tym pewne trudności — odpowiedział po chwili. — Komplikacje z
patentem...
—
Komplikacje? — Tolonen cofnął się lekko. — Chcesz powiedzieć, że ostatecznie
okazało się, iż ta rzecz nie działa? Ale przecież byłeś taki pewny siebie.
—
Nie... — Kim ponownie powstrzymał się, przepełniony odrazą na myśl o
poruszaniu tej sprawy. Ale Tolonen przyglądał mu się z uwagą, wyraźnie zaciekawiony, i
widać było, że nie da się zbyć byle czym. — Urządzenie działa. To nie na tym polega
problem. Problemem jest to, że ktoś mnie wyprzedził. Zarejestrowali się dzień przede
mną.
—
Nie sądziłem, że ktoś pracował nad podobnym zagadnieniem. Pamiętam, że
powiedziałeś mi... — Tolonen przerwał i wyraz jego twarzy zmienił się, gdy nagle
zrozumiał, co Kim właściwie chciał mu powiedzieć. — To jest oburzające! Czy Li Yuan
wie już o wszystkim?
—
Jeszcze nie.
—
A zatem powinien się dowiedzieć. Musimy coś z tym zrobić...
Kim opuścił wzrok i pokręcił głową.
—
Proszę o wybaczenie, marszałku, ale wolałbym raczej,
by T'ang się o tym nie dowiedział. Ma już wystarczająco dużo
kłopotów na głowie. Poza tym to mój problem, a nie jego,
i to ja znajdę sposób i środki, aby go rozwiązać.
Tolonen spojrzał na młodego człowieka, rozważając jego słowa, po czym energicznie
skinął głową.
—
W porządku. Ale jeśli miałoby to się jeszcze raz powtórzyć...
—
Dam panu znać... — uśmiechnął się Kim. — Ale skończmy już rozmawiać o
moich kłopotach. Jak posuwa się pańskie śledztwo?
Tolonen westchnął cicho i złożył obie ręce, tak że metal i ciało splotły się razem.
—
Mówi się, że ten, kto szuka, znajdzie, prawda? Mogę
powiedzieć teraz bardzo niewiele na ten temat. Ja... — Prze
rwał i przez chwilę patrzył z uwagą na twarz Kima, po czym
sięgnął do szuflady po swojej lewej stronie, wyciągnął z niej
cienki plik wydruków komputerowych i położył go na biur
ku. — Czy mogę zaufać twojej dyskrecji, Kim?
Kim zmrużył oczy.
—
Czy to ma związek z tym, co pan odkrył?
—
Tak. Obecnie tylko troje ludzi wie, co znajduje się w tych aktach. Razem z tobą i
T'angiem będzie pięcioro. I tak musi przez jakiś czas pozostać. Rozumiesz mnie?
—
Rozumiem.
—
To dobrze. Przeczytaj zatem te dokumenty i powiedz mi, co o tym myślisz. W
zamian wyślę specjalną grupę dochodzeniową, która zbada sprawę twojego patentu. —
Uniósł dłoń, aby uciszyć protesty Kima. — Słyszałem, co powiedziałeś, chłopcze, i
szanuję cię za to, ale w życiu każdego człowieka są takie momenty, kiedy nie zaszkodzi
mieć odrobinę pomocy z zewnątrz, prawda? Proszę cię tylko o to, abyś zachował dla
siebie informaq'e, które znajdziesz w tych dokumentach, i oddał mi je, kiedy już
zrozumiesz ich znaczenie.
Kim pochylił się w stronę starca, chcąc zadać mu jeszcze kilka pytań na temat tych
papierów, ale w tym właśnie momencie drzwi po jego prawej stronie otworzyły się
gwałtownie i do pokoju wpadła Jelka. Mówiła coś i zdołała zrobić trzy lub cztery kroki,
zanim zorientowała się, że jej ojciec nie jest sam. Zatrzymała się wtedy i zamilkła.
Po chwili pochyliła głowę i powiedziała:
—
Wybacz mi, ojcze. Nie wiedziałam, że masz gościa.
Następnie odwróciła się i spojrzała na Kima. Siedząc w tym
wielkim fotelu z wysokim oparciem, wyglądał jak dziecko
256
257
o nieproporcjonalnie dużych oczach. Był tak mały, że odruchowo zmarszczyła brwi, po
czym popatrzyła na ojca.
Kim uśmiechnął się, rozbawiony raczej, niż dotknięty jej reakcją. Tymczasem Tolonen
wstał i zwrócił się do córki z ciepłym, pobłażliwym uśmiechem na ustach.
—
To jest Kim — powiedział. — Kim Ward. Bardzo war
tościowy i ceniony sługa Li Yuana. A to, Kimie, jest moja
córka, Jelka.
Kim także wstał i wyciągnął rękę do dziewczyny. Zauważył, że musiała się lekko
pochylić, aby móc ją ująć. Jej dłoń była ciepła, uścisk zdecydowany, a oczy patrzyły na
niego przyjaźnie, jakby witała starego, dobrego znajomego.
—
Wiem, kim jest Kim, tato — odparła, puszczając jego
dłoń. — Pracował przy projekcie.
Kim, zaskoczony tym, że go pamiętała, otworzył szeroko oczy. Tolonen natomiast po
prostu się roześmiał.
—
Oczywiście! Zaczynam być zapominalski, czyż nie? —
Obszedł biurko i położył rękę na ramieniu córki. — Można
wręcz powiedzieć, Kimie, że to ona cię odnalazła po tym
ataku. Straciliśmy już wszelką nadzieję na odnalezienie kogo
kolwiek, kto by ocalał, ale Jelka upierała się, że ty uciekłeś.
Zmusiła nas do szukania w kanale wentylacyjnym śladów
świadczących o tym, że wydostałeś się tamtą drogą. I wiesz
co? Miała rację.
Kim otworzył usta ze zdumienia. Nie miał o tym pojęcia.
Opuścił wzrok, nagle speszony. Kiedy ją zobaczył po raz pierwszy — gdy przyszła
razem z ojcem na wizytę w laboratoriach Projektu Kontroli Myśli — patrzył na nią z
zachwytem, myśląc, że jest jakąś boginią. Nigdy, nawet w najśmielszych marzeniach, nie
przypuszczał, że będzie go pamiętać. A jednak pamiętała. Co więcej, ona zmusiła ich do
tego, by go szukali.
Popatrzył na swoją rękę. Jeszcze czuł delikatne ciepło oraz przyjemną siłę uścisku jej
dłoni. Zadrżał, ponownie zdumiony mocą tego, co czuł. Kiedy uniósł głowę, stwierdził,
że wciąż patrzy na niego, a w jej jasnoniebieskich oczach maluje się jakieś dziwne
napięcie.
Na biurku obok niego leżały dokumenty. Na krótką chwilę obaj mężczyźni zapomnieli o
nich, ale teraz Tolonen wskazał je ponownie Kimowi.
—
Weź je ze sobą. I przyjrzyj się im z uwagą. Nie musisz
się spieszyć z odpowiedzią. Wystarczy, jeśli to zrobisz do
końca tygodnia.
Kim popatrzył na akta i kierowany jakimś impulsem, odpowiedział:
—
Nie potrzebuję tyle czasu. Odpowiem panu jutro. —
Uśmiechnął się i dodał: — Cokolwiek chce Li Yuan, zrobię
to. Jeśli tylko będę mógł...
Usłyszawszy to, Tolonen wybuchnął śmiechem i jakby chcąc wytłumaczyć swojej córce
jakiś dowcip, zaczął jej wyjaśniać:
—
Kim jest fizykiem. Nasi eksperci twierdzą, że pomimo
swego młodego wieku, najlepszym na świecie. Może najlep
szym ze wszystkich, jakich kiedykolwiek mieliśmy.
Kim zauważył, że zerknęła w jego stronę, po czym popatrzyła na ojca, jakby nie mogła
tego pojąć. I rzeczywiście, dla Kima, siedzącego na tym fotelu i obserwującego ją, nic nie
wydawało się bardziej niewiarygodne od faktu, że tacy ludzie jak Tolonen i Li Yuan
potrzebują go, widzą w nim coś, czego im brakuje, i mówiąc o nim, używają słów w
rodzaju „najlepszy". Dla tej jego części, która urodziła się w Glinie — która pochodziła z
wiecznych ciemności panujących pod Miastem — wszystko to było wręcz absurdem. A
kiedy ta dziewczyna, tak wysoka i piękna, że aż nierealna, zmrużyła oczy i zapytała, czy
to prawda, iż rzeczywiście jest najlepszy, jedyne, co mógł jeszcze zrobić, to roześmiać
się i przytaknąć, a potem obserwować, jak zmienia się wyraz jej twarzy, by w końcu stać
się odbiciem jego własnego rozbawienia z absurdalności tego wszystkiego.
—
Jeśli tylko będę mógł... — wymruczał Tolonen, powta
rzając słowa Kima, i wybuchnął śmiechem. Ale Kim nie słyszał
go. Patrzył tylko na nią. Widział, jak odwróciła głowę, po
czym znowu spojrzała na niego i jak coś dziwnego działo się
na jej twarzy.
Zerknął na ciągle zamkniętą teczkę i pokiwał głową do siebie. Jednakże ten gest nie miał
nic wspólnego z tym, co znajdowało się w dokumentach. Nie miał także nic wspólnego z
fizyką, projektami czy potrzebami Li Yuana. Chodziło o dziewczynę. W tej właśnie
chwili, bez żadnych wątpliwości, podjął nieodwracalną decyzję. Nie spocznie, dopóki się
z nią nie ożeni.
258
259
* * *
W cesarskiej łazience w Tongjiangu służki wewnętrznego dworu, Pachnący Lotos i Jasny
Księżyc, przygotowywały się do mycia włosów młodego Tanga. Z wielkiej szafki
wiszącej nad umywalkami wyjęły miękkie, wełniane ręczniki i położyły je obok
pokrytych glazurą czarek z maściami i szamponami, srebrnych grzebieni i szczotek oraz
tac, na których leżały kolorowe koraliki i motki jedwabnych nici. Następnie odkręciły
kurki w kształcie smoczych pysków i rozpyliły orze-chowobrązowy, aromatyczny puder,
który zmieszał się ze strumieniem krystalicznie czystej, parującej wody.
Li Yuan siedział na krześle stojącym na środku wyłożonej kafelkami podłogi i przyglądał
się ich pracy. Widok tych dwóch młodych kobiet krzątających się wokół niego, melodie
starych piosenek, które nuciły, i słodki zapach ich otulonych w miękkie szaty ciał
sprawiały mu wielką przyjemność.
Odetchnął głęboko, nareszcie nie tylko zadowolony, ale i szczęśliwy. Przez długi czas
odmawiał sobie tych prostych rozkoszy, próbując zahartować się w oczekiwaniu na
walkę z całym światem, ale w końcu zrozumiał. To także była część wielkiego planu
bogów. Bez tych chwil miękkiego luksusu — bez momentów zapomnienia się i poddania
władzy zmysłów — nie było harmonii w życiu, żadnej radości. A bez radości nie było
prawdziwego zrozumienia rzeczywistości. Ani mądrości.
Przez długi czas wysilał się, aby stać się tym, kim nie był. By stać się jakimś czystszym,
doskonalszym stworzeniem. Ale to wszystko było na próżno. Od dnia zaręczyn z Fei Yen
w jego życiu zabrakło równowagi. Odpychając służki, odpychał tę część samego siebie,
która potrzebowała ciepła, wygody, matczynego dotyku. Próbował ukształtować się, tak
jak krawiec przycinający materiał nadaje kształt szacie. Ale szata okazała się za mała.
Dusiła go i zniekształcała.
Opuścił wzrok, wspominając tamte czasy. Mieć jedną, doskonałą miłość — to był sen.
Mieć kobietę, która byłaby dla niego wszystkim, tak jak i on byłby wszystkim dla niej —
jak Yin i Yang albo noc i dzień — to był sen. Ale świat nie był snem. Świat był surowy,
był prawdą samą w sobie. W tej prawdzie był fałsz i zdrada, choroba i nienawiść,
okrucieństwo i strata. Strata zbyt wielka, by serca mogły ją unieść.
Ale było i to. Zwykłe światło radości przeciwstawiające się tym mrocznym czasom.
Radość niesiona przez kobiecy dotyk, uścisk dziecka i śmiech wiernych przyjaciół. Te
zwykłe sprawy, zupełnie nieważne —jakby się mogło wydawać — w globalnej skali
wydarzeń, równoważyły setki śmierci, tysiące okrutnych ciosów. Puch i żelazo. Radość i
żal. Równowaga.
Li Yuan roześmiał się miękko, po czym podniósł wzrok, zorientowawszy się nagle, że
służki już skończyły i stoją nieruchomo, patrząc na niego.
—
Chieh Hsia... — powiedziały równocześnie i ukłoniły się. Tylko ich uśmiechy
zdradziły, jak bardzo cieszyły je te wspólnie z nim spędzone chwile.
—
Podejdźcie — odezwał się, wstając i wyciągając ku nim swoje ramiona. —
Hsiang He. Ywe Hui. Chodźcie, moje małe kwiatuszki. Podejdźcie tutaj i zajmijcie się
mną.
* * *
Tolonen czekał na niego w gabinecie, stojąc przy drzwiach, z których wychodziło się do
wschodniego ogrodu. Kiedy zwrócił się w stronę swego władcy, jego złota ręka błysnęła
w świetle słońca.
—
Chieh Hsia — powiedział, kłaniając się nisko. — Wy
bacz, jeśli przyszedłem za wcześnie.
Li Yuan potrząsnął głową i roześmiał się.
—
Nie masz za co przepraszać, stary przyjacielu. To moja wina. Zbyt dużo czasu
spędziłem dziś rano w łazience i teraz wszędzie się spóźniam.
—
W takim razie będę się streszczać, Chieh Hsia, i od razu przejdę do sprawy.
Prosiłeś mnie, abym jeszcze raz sprawdził i przeanalizował moje odkrycia. No cóż, mam
już wstępne wyniki i są one bardzo niepokojące. Naprawdę bardzo niepokojące.
Li Yuan popatrzył na biurko i zobaczył leżącą na jego krawędzi teczkę z dokumentami.
—
Czy to jest tam, Knut?
—
Tak jest, Chieh Hsia.
Li Yuan spojrzał uważnie na marszałka, po czym obszedł biurko i usiadł na swoim
miejscu. Przyciągnąwszy grubą teczkę do siebie, otworzył ją i zaczął przeglądać. Na
samej
260
261
górze pliku dokumentów leżała fotografia tej rzeczy, którą Tolonen pokazał mu podczas
swej ostatniej wizyty. Rzeczy, którą przywiózł ze sobą z Ameryki Północnej. Na zdjęciu
wyglądało to jak ogromny orzech włoski o rozmiarach dłoni małego dziecka. Li Yuan,
przyglądając się fotografii, przypomniał sobie zapach oryginału: suchą, przenikającą
wszystko woń stęchlizny.
To był mózg. Sztuczny mózg. Mniejszy i nie tak złożony jak ludzki, ale i tak prawdziwe
cudo. Pod wieloma względami przypominał mózgi produkowane przez GenSyn dla
swych najbardziej zaawansowanych modeli, ale był inny. Mózgi Gen-Synu były bardzo
ograniczonymi tworami wyrosłymi na bazie istniejącego materiału genetycznego —
starannie i pracowicie karmionymi w odżywczych kąpielach przez wiele lat. Natomiast
ten mózg został zrobiony. Zaprojektowany i zbudowany jak maszyna. Żyjąca maszyna.
Kiedy przed tygodniem zobaczył go po raz pierwszy, nie zrobiło to na nim większego
wrażenia. Ta żyjąca rzecz od dawna była martwa — i jedyna z pięciu, które były w
tamtej skrzyni. Ale notatki z eksperymentów — mała biblioteczka komputerowych
zapisów — zachowały się nietknięte. Przez ostatni tydzień Tolonen studiował je, aby
ostatecznie ustalić prawdziwy przebieg wypadków. I teraz, czytając podsumowanie jego
wniosków, Li Yuan poczuł, że ogarnia go chłód.
—
Kuan Yin! — wyrwało mu się w końcu. — Jak na to
wpadłeś?
Stary człowiek ukłonił się sztywno.
—
Luki w raportach, Chieh Hsia. Różne rzeczy, które nie
miały sensu. Odkryłem, na przykład, ogromne straty pod
stawowych materiałów. Ich zużycie było znacznie wyższe niż
w ubiegłych latach. Pokopałem więc trochę, aby się dowie
dzieć, gdzie te „zużyte materiały" były wysyłane, i podążyłem
tym śladem. Jak podejrzewałem, sprzedawano je za pół darmo,
a uzyskane w ten sposób pieniądze przeznaczano na małą
firmę badawczo-rozwojową, która ma swoją siedzibę daleko
na południu. Tam to wszystko znalazłem. Nietknięte. W szczel
nie zamkniętym pokoju.
—
Myślisz, że to był ich błąd? Tolonen pokręcił głową.
—
Sądzę, że po prostu mieliśmy szczęście. Sądzę, że cokol-
wiek to było, zostało już przygotowane do transportu. A jedyną przyczyną, dla której nie
zostało wysłane dalej, jest to, że uderzyliśmy wcześniej. Li Yuan zmarszczył brwi.
—
Co masz na myśli?
—
Popatrz na daty ostatnich eksperymentów, Chieh Hsia. Wszystkie pochodzą z
późnej jesieni 2207 roku. To dosyć znaczące. To oznacza, że ten projekt wszedł w fazę
realizacji mniej więcej w tym samym czasie, gdy rozprawialiśmy się z Hansem Ebertem i
DeVore'em. Jeśli mam rację, to zdążyliśmy ich usunąć, zanim zdążyli uruchomić tę
rzecz. Zanim zdążyli jej użyć.
—
Rozumiem. A więc myślisz, że to sprawka Hansa Eberta?
Tolonen skinął głową.
—
Jestem tego pewny. Nie chodzi tu tylko o to, że na niektórych dokumentach są
jego inicjały, ale także o to, że cała ta sprawa ma taki pokręcony charakter, jaki cechował
większość jego planów. Sądzę przy tym, że robił te rzeczy dla DeVore'a. Może nawet
według dokumentacji DeVore'a. Z listów przewozowych, które znaleźliśmy, wynika, że
wszystko miało być wysłane na Marsa.
—
Na Marsa? — Li Yuan wstał i podszedł wolno do okna. — Dlaczego na Marsa?
Tolonen odwrócił się, podążając wzrokiem za młodym T'angiem.
—
Nie jestem pewny, Chieh Hsia, ale czuję, że musi to mieć coś wspólnego z tymi
kopiami, które kiedyś przyleciały z Marsa.
—
Ale przecież dochodzenie przeprowadzone na rozkaz mojego ojca nie dało
żadnego wyniku.
—
Tak jest. Może jednak powinniśmy poszukać znowu. Tym razem bardziej
szczegółowo. Może powinniśmy wysłać tam Karra.
Li Yuan zerknął na niego, a następnie przeniósł wzrok na skąpany w promieniach słońca
ogród.
—
Może.
Tolonen wahał się przez chwilę, po czym znowu się odezwał:
—
Jest jeszcze jedna sprawa, Chieh Hsia. Coś, czego nie
ma w tym podsumowaniu. Coś, nad czym wciąż jeszcze pra
cujemy.
262
263
—
Co takiego?
—
Chodzi o ten mózg. Nie przypomina niczego, co zostało kiedykolwiek
wyprodukowane przez GenSyn. Po pierwsze, nie był połączony z żadnym rodzajem
rdzenia kręgowego. Po drugie, nie był także przeznaczony do umieszczenia w czaszce.
Co więcej, jest znacznie bardziej skondensowany niż normalny mózg ludzki, jakby
zaprojektowano go do czegoś zupełnie innego. To dlatego zaczynam myśleć, że była to
tylko jedna z części składowych, a pozostałe wykonano gdzie indziej, może w innych
laboratoriach rozrzuconych po całym Chung Kuo.
—
I myślisz, że potem miały zostać wysłane na Marsa i tam złożone w całość?
—
Być może. — Starzec zmarszczył brwi, a potem pokręcił głową. — Być może
cała ta sprawa powoduje, że staję się paranoikiem, Chieh Hsia. Może wszystko to jest już
martwe, jak sam mózg. Może zabiliśmy to, zabijając DeVore'a. Ale nie jestem tego wcale
pewny. Już sam fakt, że takie coś mogło zostać zbudowane, ogromnie mnie martwi. Na
przykład gdyby ktoś włożył pewną liczbę tych rzeczy do ciał Hei, rezultat mógłby być
katastrofalny. Nikt by już nie był bezpieczny. Nikt, jeśli dane o możliwościach tej rzeczy
są prawdziwe.
—
Co zatem sugerujesz?
—
Sądzę, panie, że powinieneś spotkać się z Wu Shihem oraz Tsu Ma i natychmiast
powiadomić ich o wszystkim.
—
A co z resztą Rady?
Tolonen pokręcił głową.
—
Myślę, że tym razem nie powinieneś im tego mówić. Kanclerz Nan będzie musiał
się dowiedzieć, oczywiście. Ale jeśli Wang Sau-leyan poznałby prawdę, to kto wie, co by
z nią zrobił? Jeśli ta rzecz została zbudowana raz, to można zbudować ją ponownie. A
kto wie, jakie zło mogłoby z tego wyniknąć, gdyby trafiła do rąk naszego kuzyna?
—
To prawda — powiedział spokojnie Li Yuan. — W takim razie dlaczego po
prostu nie zniszczymy wszelkich dowodów jej istnienia? To z pewnością byłoby
najprostsze, czyż nie?
—
Być może, Chieh Hsia. Ale czy możemy podjąć takie ryzyko? Czy możemy być
pewni, że te dokumenty to jedyne zapisy wyników eksperymentów? A jeśli są gdzieś
kopie? Na przykład na Marsie? Albo gdzie indziej, dobrze schowane?
Li Yuan opuścił wzrok.
—
A więc musimy z tym żyć?
—
Na to wygląda, Chieh Hsia. Przynajmniej do czasu, gdy uzyskamy pewność.
—
Pewność? — Li Yuan roześmiał się ponuro, przypominając sobie ze zdumieniem
swój wcześniejszy, radosny nastrój. Czy kiedykolwiek będą mogli powiedzieć, że są
czegoś pewni?
* * *
„Stary" Lever pokazał ciemną głowę o kręconych włosach, którą trzymał mocno w
swych szerokich dłoniach i uśmiechnął się.
—
No i jak, co o tym myślicie? — Wysunął przed siebie odciętą głowę, jakby
podając ją trójce mężczyzn stojących przed nim, ale oni tylko skrzywili się i zaczęli
żwawo poruszać swymi wachlarzami.
—
Naprawdę, Charles — odpowiedział jeden z nich, wysoki, posępny mężczyzna o
nazwisku Marley. — To groteskowe. Co to jest? Nowe dzieło GenSynu?
Lever pokręcił przecząco głową. W jego oczach wciąż widać było uśmiech. Bawiło go
ich zakłopotanie.
—
Absolutnie nie. To jest prawdziwe. Albo było. O ile mi
wiadomo, istnieją tylko trzy takie głowy, ale ta jest najlepsza.
Popatrzcie na nią. Popatrzcie, jak dobrze się zachowała. —
Znów wyciągnął rękę z głową, lecz oni cofnęli się gwałtownie.
Odraza, która pojawiła się na ich twarzach, była tak głęboka,
że prawie komiczna.
Lever wzruszył ramionami, obrócił głowę w rękach i przyglądał się przez chwilę
szerokim rysom ciemnej twarzy. Podniósłszy ją do nosa, powąchał czarną, twardą skórę.
—
Jest piękna, prawda? Należała do niewolnika. Nazywa
no ich Murzynami. Sprowadzono ich z Afryki do Ameryki
pięćset lat temu. Nasi przodkowie używali ich, jak maszyny,
do ciężkich prac na polach oraz do służby w rezydencjach.
Podobno kiedyś były ich tysiące. To podludzie, oczywiście.
Widać to na pierwszy rzut oka. Ale mimo wszystko ludzie.
Urodzeni, a nie zrobieni.
Marley wzdrygnął się i odwrócił wzrok, rozglądając się dookoła siebie. Pokój był
zapełniony skrzyniami z eksponatami zakupionymi na dziesiątkach różnych aukcji.
Większość
264
265
z tych skrzyń nie była jeszcze otwarta, ale w tych, które były, leżały skarby o wartości
przekraczającej najśmielsze wyobrażenie. Ubrania i meble, maszyny i książki, posągi i
obrazy, srebra stołowe. Rzeczy ze starych czasów, rzeczy, o których istnieniu nawet nie
śnili.
Spojrzał ponownie na „Starego" Levera i zauważył, że ten ciągle mu się przygląda, jakby
oceniając jego reakcje na to wszystko.
—
Pomyślałem sobie, że moglibyśmy mieć w instytucie
specjalną wystawę, George. Co o tym myślisz? Coś, co pod
niesie morale i odnowi w nas wspólne poczucie dziedzictwa.
Jako Amerykanów.
Zaniepokojony Marley zerknął na swoich towarzyszy, następnie znowu popatrzył na
Levera, a kiedy w końcu odezwał się, w jego głosie słychać było lekkie drżenie:
—
Wystawę? Tego?
Lever pokiwał głową.
—
Ale czy to nie byłoby... zbyt niebezpieczne? Chcę po
wiedzieć... — Wachlarz Marleya poruszał się nerwowo przed
jego twarzą. — To by się musiało wydać. Siedmiu by się o tym
dowiedziało. Z pewnością uznaliby to za rodzaj wyzwania,
prawda?
Lever roześmiał się lekceważąco.
—
Nie byłoby to większe wyzwanie od mapy Waldeseemul-
lera, która już tu wisi. A już na pewno nie większe od „Kuchni
Archimedesa". Poza tym co nasz przyjaciel Wu Shih mógłby
zrobić, nawet gdyby się o tym dowiedział? Co mógłby zrobić?
Marley odwrócił głowę, aby uniknąć rozpalonego, wyzywającego wzroku swego
rozmówcy, ale jego zakłopotanie było wyraźnie widoczne. I może to była właściwa
przyczyna, dla której Lever zaprosił ich tego ranka — nie po to, aby pokazać im swoje
najnowsze nabytki, ale by poznać ich reakcje na swój plan. Stara mapa świata wisząca w
wielkim holu instytutu to była jedna rzecz, a „Kuchnia Archimedesa" i jej ekscesy
skierowane przeciwko Han — druga. Ale plan zorganizowania wystawy, muzeum starej
Ameryki był czymś całkowicie innym. Był aktem nieposłuszeństwa tak wielkim, że
zignorowanie go przez władców byłoby równoznaczne z przebaczeniem.
A Wu Shih nie mógł sobie pozwolić na przebaczenie czegoś takiego.
A więc dlaczego? Dlaczego Lever chce doprowadzić do konfliktu? Dlaczego chce
konfrontacji z Wu Shihem? Czy ciągle przeżywa upokorzenie, którego doznał na
stopniach starego pomnika Lincolna, czy też chodzi tutaj o coś innego? Może tworząc tę
wystawę, dąży do uzyskania jakiejś pozycji przetargowej? Czegoś, co będzie mógł
później wymienić na coś bardziej wartościowego, na jakieś znaczące ustępstwo.
A może taka próba odczytania jego zamiarów była zbyt subtelna? Może ten stary głupiec
nie zdawał sobie po prostu sprawy z rezultatów, jakie proponowana przez niego akcja
może przynieść? Marley popatrzył na odciętą murzyńską głowę spoczywającą w rękach
„Starego" i zadrżał. Obrażenie tego potężnego starca nie było dobrym pomysłem, ale ta
druga możliwość była równie zła.
Spojrzał twardo w oczy Levera i zmusił się do zadania pytania:
—
Czego ty chcesz, Charles? Czego naprawdę chcesz?
Lever popatrzył na głowę, którą ciągle trzymał w dłoniach,
po czym ponownie na Marleya.
—
Chcę, abyśmy znowu byli dumni. Tylko tyle, George.
Dumni. Biliśmy pokłony przed tymi bękartami przez całe
nasze życie. Byliśmy ich podwładnymi. Robiliśmy, co nam
kazali. Ale czasy się zmieniają. Nadchodzi nowa faza dziejów.
A gdy nadejdzie... — zniżył głos, uśmiechając się jednocześ
nie. — No cóż, gdy nadejdzie, to być może oni znajdą powód,
by pochylić swe głowy przed nami.
Tak, pomyślał Marley, albo utną nam nasze...
Miał jeszcze zamiar zabrać głos, zapytać „Starego" o kilka spraw, kiedy dobiegł ich
odgłos pukania do drzwi znajdujących się po drugiej stronie pokoju. Lever położył
ostrożnie głowę i z wymuszonym uśmiechem, który świadczył o tym, jak bardzo nie
znosił, kiedy mu przerywano, przeszedł obok nich.
W czasie, gdy Lever stał przy drzwiach, rozmawiając z szefem służby, Marley popatrzył
na swych dwóch towarzyszy — podobnie jak on, głównych fundatorów instytutu —i
zobaczył na ich twarzach głęboką niepewność, a nawet niechęć. Ale jak to powiedzieć?
Jak przekazać te uczucia bez narażenia się Leverowi?
Spojrzał w stronę drzwi i wstrzymał oddech, zaskoczony wyrazem niepohamowanej
wściekłości, która wykrzywiła rysy starego człowieka.
266
267
—
Przyślij go tutaj! — warknął Lever, odprawiając służącego gniewnym gestem.
Następnie, opanowawszy się na tyle, na ile mógł, zwrócił sie ponownie ku swoim
gościom. — Wybaczcie mi, ch'un tzu, ale wygląda na to, że jest tutaj mój syn.
Zabroniłem mu przychodzić bez mojej wyraźnej zgody, ale on mimo wszystko przyszedł.
—
Ach... — Marley opuścił wzrok, zrozumiawszy nagle wszystko. Podobnie jak
wszyscy słyszał już o konflikcie między „Starym" Leverem a jego synem, ale aż do tej
chwili nie znał jego rozmiaru. Sprawy musiały przybrać rzeczywiście zły obrót, jeśli
ojciec zabronił przychodzić synowi do jego rodzinnego domu.
—
Czy mamy wyjść, Charles? Sprawę wystawy... możemy omówić innym razem.
Może w czasie obiadu?
Miał nadzieję, że w ten sposób unikną kłopotliwej sytuacji oraz zyskają na czasie, aby
omówić całą sprawę między sobą, prywatnie, ale Lever pokręcił głową.
—
Nie, George. Jeśli chłopiec jest na tyle impertynencki,
by przeszkadzać mi w czasie konferencji z przyjaciółmi, nie
można go nagradzać rozmową w cztery oczy, prawda?
Marley pochylił lekko głowę. Gorycz i zdecydowanie brzmiące w głosie Levera ostrzegły
go przed dalszym poruszaniem tej sprawy. Chwilę później w drzwiach stanął syn:
wysoki, atletycznie zbudowany młody mężczyzna, tak podobny do ojca, że łatwo można
by ich wziąć za braci.
—
Ojcze — powiedział i pochylił z szacunkiem głowę, czekając na zaproszenie do
wejścia. Ale „Stary" Lever nie odpowiedział ani słowem, nie uczynił także żadnego
przyzwalającego gestu. Stał po prostu na środku pokoju, z kamienną twarzą,
nieprzejednany.
—
Mówiłem, żebyś tu nie przychodził. A więc dlaczego tu jesteś, Michaelu? Czego
chcesz?
Michael Lever popatrzył na trzech mężczyzn, a potem ponownie na ojca, jakby się
czegoś po nim spodziewał. Następnie, zrozumiawszy sytuację, pochylił ponownie głowę.
—
Musiałem cię zobaczyć, ojcze. Porozmawiać z tobą. Ta
sprawa między nami... — Zawahał się, stwierdziwszy nagle,
że trudno mu będzie wypowiedzieć te słowa. Podniósł głowę
i spojrzał ojcu w oczy. — Chcę się z tobą pogodzić, ojcze.
„Stary" Lever stał przez chwilę w bezruchu, milczący, jakby
wykuty z granitu, a następnie odwrócił się gwałtownie i parsknął szyderczym,
pogardliwym śmiechem.
W więc w końcu ożenisz się z Luizą Johnstone?
Ożenić się z nią...? — Młodszy mężczyzna zająknął się,
zupełnie zagubiony. Zerknął niepewnie na pozostałych, po czym zrobił krok w stronę
ojca. — Ale przecież tę sprawę mamy już za sobą, ojcze. Ja mówię o przyszłości. O tym,
że chciałbym być znowu twoim synem, twoim pomocnikiem...
—
Moim pomocnikiem! — „Stary" Lever obrócił się gwał
townie. Jego twarz wykrzywiła się paskudnie, a jedno gniewne
spojrzenie jego oczu sprawiło, że Michael cofnął się poza próg
pokoju. — A jeśli mój pomocnik nie zrobi tego, o co go
poproszę? — Potrząsnął pogardliwie głową i machnięciem ręki
odprawił młodego człowieka. — Phi... idź i zabawiaj się z tymi
marzycielami, twoimi przyjaciółmi, chłopcze. Sypiaj ze swoimi
kurwami z dolnych poziomów. Nie chcę mieć z tobą nic
wspólnego, chłopcze. Zupełnie nic!
Przez chwilę Michael stał i nic nie mówił. Następnie złożył ostatni, precyzyjnie
odmierzony ukłon, którym dał dowód swej ogromnej samokontroli, i cofnął się.
—
A więc niech tak będzie — powiedział miękko, odwra
cając się. — Niech tak będzie.
Ale Marley zauważył wyraz gniewnego oszołomienia, który pojawił się na twarzy
młodego mężczyzny, i zrozumiał od razu, że był świadkiem ostatecznego zerwania.
Jakiekolwiek były tego powody, dobre czy złe — a Lever miał z pewnością rację,
domagając się posłuszeństwa od własnego syna — nie było wątpliwości, że starzec
świadomie i z premedytacją zdecydował się upokorzyć syna, mówiąc do niego w ten
sposób w obecności obcych. Marley odwrócił się i spojrzał na „Starego", spodziewając
się zobaczyć ten sam surowy i nieugięty wyraz na jego twarzy, ale ku swemu zdumieniu
nie zauważył na niej gniewu, ale żal i — pod nim — ból tak głęboki, tak dojmujący, iż
wydawało mu się przez chwilę, że starzec się załamie.
Trwało to przez króciutką chwilę nieuwagi czy też roz-kojarzenia, ale potem wszystko
zniknęło tak nagle, jakby jakieś stalowe drzwi zatrzasnęły się w sercu starego człowieka.
—
A więc, ch'un tzu — odezwał się w końcu Lever, od
chrząknąwszy przy tym — wracając do tego, co mówiłem...
268
269
* * *
Podczas gdy Milne stał przy kontuarze i wypytywał urzędnika, Ross patrzył na ściany i
meble Biura Danych Osobowych, jakby spodziewał się, że mogą mu one dać jakąś
wskazówkę.
Było to brudne, odrapane pomieszczenie. Na poznaczonej śladami plwocin podłodze
walały się puste flaszki i zmięte formularze, a na ścianach wisiały podarte i wyblakłe
plakaty przyozdobione graffiti oraz wszelkiej maści sloganami. Jednakże jeden symbol
— odbicie pojedynczej, czarnej dłoni — zdawał się dominować nad pozostałymi.
—
Czyje to? — zapytał Ross, pochylając się nad siedzącym
na ławce starym Han. — Czy oni są popularni w Atlancie?
Ale starzec po prostu patrzył przed siebie, jakby go w ogóle nie widział.
—
Pewnie to terroryści — mruknął Ross, po czym wypros
tował się i jeszcze raz popatrzył dookoła siebie. Nie znaczyło
to, że spodziewał się znaleźć coś ciekawego .W tych czasach
wszystkie takie urzędy były bardzo do siebie podobne.
Podszedł do kontuaru i stanął obok Milne'a. Młody urzędnik, Han, mówił coś z
ożywieniem do Milne'a po mandaryń-sku, przesuwając jednocześnie palcem po kartce
jednej z wielkich ksiąg meldunkowych.
—
A więc co mamy? — wyszeptał Ross. — Coś dobrego?
Urzędnik zerknął na Rossa, usunął palec i zatrzasnął księgę.
—
To wszystko — odpowiedział łamaną angielszczyzną. — To wszystko, co tu jest.
—
Cholera — zaklął z pozornym spokojem Milne. — Takie to już nasze szczęście.
—
Na czym polega problem?
Milne spojrzał nerwowo w bok.
—
Trzy lata temu był tu pożar całego pokładu. Wszystkie
lokalne kartoteki zostały zniszczone. Kopie także, w innym
pożarze. Pokład oczyszczono i na nowo zasiedlono. Od tego
czasu rekonstruują akta, ale nie ma ich zbyt wiele. Tylko to,
co widzieliśmy.
Ross opuścił głowę i zamyślił się.
—
Hm! To trochę dziwny zbieg okoliczności, nie uważasz?
Kiedy to ostatnio słyszałeś o czymś podobnym? O dwóch
pożarach?
—
To nie jest niemożliwe. Pożary się zdarzają.
—
Być może. Ale to wszystko jest zbyt zgrabne, zbyt ładne, nie sądzisz? Chcę
powiedzieć, że gdybyś chciał umieścić gdzieś szpiega, to czy może być lepszy sposób?
—
I myślisz, że to właśnie się stało? Myślisz, że Mary Jennings jest szpiegiem
jednego z wrogów Levera?
—
A ty nie?
Milne zawahał się, po czym niechętnie skinął głową.
—
Dobrze. A więc najpierw dowiemy się, gdzie przeniesio
no tych, którzy ocaleli po pożarze, a potem pojedziemy tam
i pogadamy z niektórymi z nich. Sprawdzimy, co pamiętają
o naszej przyjaciółce. Jeśli pamiętają cokolwiek.
Powiedziawszy to, Ross odwrócił się twarzą do kontuaru i pokazał urzędnikowi banknot
pięćdziesięcioyuanowy, który trzymał w palcach.
—
A potem?
Ross popatrzył na swojego partnera i uśmiechnął się.
—
Potem zrobimy to, co powinniśmy zrobić na samym
początku. Każemy sprawdzić twarz naszej przyjaciółki. I to
nie tylko tutaj, w Ameryce Północnej, ale we wszystkich
siedmiu Miastach. — Roześmiał się głośno i dodał: — Już
najwyższy czas, abyśmy się dowiedzieli, kim naprawdę jest
Mary Jennings.
* * *
Emily siedziała przed lustrem w swoim pokoju i czesała długie, ciemne warkocze peruki.
Była dosyć ciasna, ale dobra. W przeciwieństwie do tej, którą kupiła poprzednio, ta
wyglądała naturalnie. I równie dobrze mogły to być jej własne włosy, przypominały jej
bowiem, jak kiedyś sama wyglądała. Dwanaście lat temu, kiedy była siedemnastolatką.
Dwanaście lat. W skali świata to niewiele, ale dla niej to było jakby całe życie. Wszystko
wtedy wyglądało tak prosto. Tak czarno i biało. Wiedziała dokładnie, na czym stoi i co
chce osiągnąć. Po poznaniu Benta Gesella została jego kobietą, wierną tylko jemu i
dzielącą jego ideały: wizję lepszego i czystszego świata. Świata bez poziomów, wolnego
od nienawiści i korupcji. Przez osiem lat ta wizja podtrzymywała ją i zmuszała do
działania. Ale potem Gesell dał
270
271
się uwieść — uległ marzeniom o potędze, które DeVore zasiał w jego głowie.
I wizja umarła. Ale ją samą DeVore ocalił. Po katastrofie bremeńskiej to właśnie DeVore
ofiarował jej nową tożsamość i paszport do nowego życia — tego życia, które prowadziła
przez ostatnie dwadzieścia jeden miesięcy. Tak, ale co zrobiła w tym czasie? Co
osiągnęła? Nic, brzmiała odpowiedź. Przez prawie dwa lata siedziała na tyłku, służąc
swym naturalnym wrogom, nie robiąc nic dla sprawy, w którą kiedyś wierzyła.
A więc może nadszedł czas, aby zacząć od nowa? Zejść na dół i zacząć znowu
organizować ludzi?
Wstała i popatrzyła na swój malutki pokoik. Torbę już spakowała i umieściła na niej swój
starannie złożony żakiet. Na łóżku leżała druga z dwóch kart identyfikacyjnych, które
dostała od DeVore'a. Schyliwszy się, podniosła ją i zaczęła uważnie studiować. Rachela
DeValerian, przeczytała. Inżynier Służb Konserwacyjnych.
Uśmiechnęła się. Nawet Mach nic o tym nie wiedział. Tylko DeVore. A on, jeśli można
było wierzyć Machowi, już nie żył. Jego czaszkę rozwalił na drobne kawałki człowiek
T'anga, Karr.
Tylko że ona w to nie wierzyła. Znając DeVore'a, nie mogła uwierzyć, że pozwoliłby się
tak łatwo złapać. Nie. Był tam gdzieś. Czekał na właściwą chwilę. A Michael?
Westchnęła. Upłynęło już ponad trzy godziny od chwili, gdy wysłała do niego gońca z
listem. Z pewnością już go przeczytał. W gruncie rzeczy już od kilku godzin spodziewała
się, że się do niej odezwie. Ale nic takiego nie nastąpiło. Było tak, jak myślała — i
napisała w Uście. Był zbyt zajęty innymi sprawami, aby zauważyć, co jej zrobił. Zbyt
uwikłany w interesy swojego ojca. Przez chwilę sądziła, że już się z tego wszystkiego
wyleczył, że się zmienił i ruszył własną, prostą drogą przez życie, ale myliła się. Wizyta
Kennedy'ego otworzyła jej oczy.
Tak, a wiadomość, że poszedł do ojca, by błagać go o wybaczenie i ponownie zostać jego
„synem", była dla niej prawdziwym ciosem. Przypomniała jej o realiach jej własnego
życia. Zwlekała już zbyt długo. Pozwoliła na to, by miłość ją
oślepiła. No cóż, teraz wiedziała już wszystko. Czekanie na Michaela Levera nie miało
sensu. Nie można było polegać na jakimkolwiek mężczyźnie. Czyż nie wystarczyła jej
jedna nauczka, ta, której udzielił jej Gesell?
Mimo to coś trzymało ją w tym pokoju, każąc jej czekać na to, że Michael odezwie się,
że zapuka do drzwi i powie, iż to wszystko było pomyłką. Ze przedtem mówił prawdę.
Że naprawdę się zmienił.
Że ją kocha.
—
Jeszcze dziesięć minut — powiedziała miękko do siebie
i zerknęła na zegarek. Jeszcze dziesięć minut i pójdzie.
Wsunęła kartę identyfikacyjną do wewnętrznej kieszeni swego żakietu, podeszła jeszcze
raz do lustra, zdjęła ostrożnie perukę i umieściła ją w torbie.
Używając nazwiska Mary Jennings, zarezerwowała miejsce w rakiecie lecącej na
Zachodnie Wybrzeże i w szybkim pociągu jadącym stamtąd na południe. Tam, w
ludzkim rojowisku starego Meksyku, zmieni tożsamość i jako Rachela DeYalerian
zacznie od nowa.
Rozejrzała się nerwowo po pokoju, powtarzając w myślach to, co robiła w czasie kilku
ostatnich godzin. Wszystkie rachunki zapłacone za trzy miesiące z góry, wszystkie
zobowiązania .wypełnione. Tylko Michaelowi będzie jej brakować. A może nawet i nie.
Zamknęła oczy, marząc, wbrew zdrowemu rozsądkowi, że mimo tak późnej godziny
przyjdzie i naprawi to, co zepsuło się między nimi. Ze po prostu przejdzie przez próg,
weźmie ją w ramiona i...
Gwałtowne walenie do zewnętrznych drzwi zabrzmiało tak niespodziewanie, że aż
podskoczyła.
Michael...
Podeszła do drzwi i stanęła przy nich, próbując się uspokoić, ale serce waliło jej w piersi
jak oszalałe. Kiedy stukanie rozległo się ponownie, odezwała się, z trudem przy tym
kontrolując głos:
—
Kto tam?
—
To ja! Bryn!
Bryn? Ach tak, Bryn Kustow, partner Michaela. Nacisnęła kciukiem przycisk zamka i
odsunęła się, wpuszczając go do środka.
272
273
—
Musisz mi pomóc — powiedział zadyszany. — Michael
zniknął. Poszedł zobaczyć się ze „Starym" i mieli wielkie
starcie. Ktoś do mnie zadzwonił. Nie wiem, kto to był. Podej
rzewam, że jeden z kolesiów „Starego". Może Marley. W każ
dym razie był bardzo zaniepokojony. Tym razem ojciec na
prawdę przyłożył Michaelowi. Postawił mu warunki. Żądał,
aby ożenił się z córką Johnstone'a. Poniżył go w obecności
obcych. Byłem w apartamencie Michaela, ale nikogo tam nie
ma. Nie widziano go od paru godzin!
Ujęła go za ramię, posadziła na łóżku, a potem stanęła nad nim, próbując opanować
myśli wirujące w jej głowie i zrozumieć, co się stało.
—
W porządku. Zwolnij trochę. Przemyślmy to. Powiedziałeś, że poszedłeś do jego
apartamentu. Czy on w ogóle tam wrócił po tym wszystkim?
—
Myślę, że tak. To znaczy tak. Był tam. Służący mówił, że przyszedł. Wyglądał
bardzo dziwnie. Był bardzo wzburzony.
—
Czy otrzymał list?
—
List?
—
Wysłałam mu list. To ważne. To mogłoby wytłumaczyć jego zachowanie.
Kustow wzruszył ramionami.
—
Nie wiem. Ja... Tak. Poczekaj. Ten człowiek powiedział coś o... o przyjściu
specjalnego posłańca.
—
Cholera! — Zadrżała, wiedząc już, że źle to wszystko interpretowała. Cokolwiek
Michael miał zamiar osiągnąć przez swoją wizytę u ojca, nie miało to z nią nic
wspólnego. To była wina Kennedy'ego. Wprowadził ją w błąd. — Posłuchaj —
powiedziała po chwili. — On nie mógł pójść zbyt daleko. Wiem, jaki on jest. Nie potrafi
teraz spojrzeć w oczy nikomu, kogo zna. Nie teraz. Sądzę, że zjechał na dół. Na najniższe
poziomy. Na twoim miejscu sprawdziłabym bary we wszystkich sąsiednich strefach.
Miejsca ciemne, anonimowe, gdzie raczej nie jest znany. Tam go znajdziesz.
—
Michael? Tam, na dole? — Kustow roześmiał sie, ale kiedy zauważył, jak ona na
niego patrzy, śmiech uwiązł mu w gardle. — Naprawdę tak myślisz?
Skinęła głową.
—
Tak. A kiedy już go odnajdziesz, powiedz mu, że mój
list był pomyłką. Że nie rozumiałam. Myślałam... — Wzruszyła ramionami. — Po prostu
powiedz mu, że będę na niego czekać. Jeśli będzie mnie chciał, to wie, gdzie mnie
szukać. I, Bryn...
—
Tak?
—
Powiedz mu, że go kocham. I że w przeciwieństwie do jego ojca, potrzebuję go.
Powiedz mu to, dobrze?
* * *
Kiedy weszła do pokoju, Kim stał plecami do drzwi i pochyliwszy swoją ciemną głowę,
patrzył na coś, co trzymał w rękach. Postawiła bezszelestnie tacę, którą przyniosła ze
sobą, a następnie, wiedząc, że jej nie usłyszał, podeszła do niego i spojrzała na to, czemu
się przyglądał.
Była to mała — na tyle mała, że mógł ją zamknąć w swojej drobnej jak u dziecka dłoni
— kula z żółtej kości słoniowej, której powierzchnię pokrywał zawiły ornament
rzeźbion-cł' wież, mostów i ludzkich figurek. W pewnej chwili odłożył _.. ostrożnie na
miejsce i uświadomiwszy sobie nagle, że nie jesi już sam, odwrócił się.
—
Przepraszam, ja... Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową.
—
Nie musisz przepraszać. Obejrzyj ją sobie, jeśli chcesz. Popatrzył na nią z
dziwnym wyrazem twarzy. Jego usta
otworzyły się lekko, a źrenice zamieniły się w wielkie, ciemne kręgi. Spojrzenie jego
oczu zaskoczyło ją swą intensywnością. Było w nim coś dzikiego, nieokiełznanego, co w
równym stopniu przerażało ją i pociągało. Jego oczy zdawały się trzymać ją w swej
mocy, której pochodzenia nie mogła zrozumieć, i kiedy w końcu odzyskała głos, jedyne,
co zdołała powiedzieć, to:
—
Masz ładne oczy. Są takie ciemne...
—
Są zielone — odparł, śmiejąc się i patrząc na nią z rozbawieniem.
—
Nie... nie chodzi mi o ich kolor.
Zawahała się. Zamierzała powiedzieć, że są jak powierzchnia północnego morza; że ich
zieleń zdaje się maskować niezbadaną głębię ciemności. Ale on nic nie wiedział o
morzach, a więc zamilkła, obserwując go i wiedząc teraz z całą pewnoś-
274
275
cią, że nie spotkała jeszcze nikogo, kto byłby do niego podobny. Miał dużą, ale nie
nieatrakcyjną głowę ze starannie przystrzyżonymi, ciemnymi włosami, a jego skóra była
tak gładka i blada jak u dziecka. Ubierał się prosto, tak prosto, że już samo to wyróżniało
go na tle wszystkich innych. Nawet młodzi żołnierze jej ojca nosili biżuterię i robili sobie
makijaże. Tak, nawet surowy i chłodny Axel Haavikko. Ale Kim nie nosił nic, niczym
nie upiększał swojej osoby. Popatrzył na tacę, którą przyniosła.
—
Czy to jest ch'd\
—
Tak. — Roześmiała się, czując, że na jej policzkach wykwita rumieniec.
Zapomniała. Na tę krótką chwilę zapomniała o wszystkim. — Są też słodycze. Ale mam
nadzieję, że zostaniesz na obiad. Mój ojciec powinien niedługo wrócić...
Pokiwał głową, po czym podszedł do tacy i wziął cukierek.
Odwróciła się i przyjrzała mu się. W jakiś trudny do zdefiniowania sposób był piękny.
Nie był to ten rodzaj urody, do którego przywykła. Kim nie był ani wysoki, ani
barczysty, ani klasycznie przystojny, tak jak to pojmowano na Górze. Mimo to bił od
niego jakiś blask. Było w nim coś, co się raczej wyczuwało, a nie widziało. Coś
potężnego, bezkompromisowego — coś, czego inni ludzie nie mieli. Odniosła wrażenie,
że był w jakimś sensie... w kontakcie. W kontakcie? W kontakcie z czym? Potrząsnęła
bezradnie głową, patrząc jednocześnie, jak pochyla się, by wziąć jeszcze jeden cukierek.
Nawet najdrobniejsze jego ruchy wydawały się inne, w jakiś sposób połączone.
Zmarszczyła brwi, obserwując go z napięciem, ale nie mogła znaleźć żadego innego
określenia dla tego, co widziała.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się.
—
Czy nie przyłączysz się do mnie?
—
Ja... — Roześmiała się z zakłopotaniem, uświadomiwszy sobie nagle, że w jego
oczach musi wyglądać na niezdarną i gamoniowatą dziewczynę, ale on najwyraźniej tego
nie widział. Stał po prostu uśmiechnięty, z wyciągniętą ku niej ręką, czekając, aż
podejdzie.
Przeszła przez pokój i ujęła jego dłoń, a gest ten wydał jej się tak oczywisty, tak
naturalny, jakby zawsze to robiła. Jednakże samo dotknięcie jego ręki poruszyło ją tak
głęboko, że zadrżała, po czym schyliła głowę, by popatrzeć, jak ich
276
palce spotykają się i splatają. Kiedy znowu podniosła wzrok, zdała sobie sprawę z tego,
że Kim cały czas uważnie ją obserwował.
Zmarszczyła brwi. Jaki on był mały w porównaniu z nią. Jej dłoń obejmowała jego dłoń,
a jej smukłe place były grubsze i dłuższe od jego palców. Wyglądali jak matka z
dzieckiem.
Nie uśmiechał się już, a jego oczy patrzyły na nią z powagą, pytająco. Niespodziewanie
podniósł jej dłoń do ust i pocałował, dotykając delikatnie wargami. Ponownie zadrżała,
po czym odwróciła się szybko, czując, jak wypełnia ją słodkie, ale bolesne doznanie, jak
ją zalewa jakaś fizyczna w swej intensywności fala. A w chwili, gdy się odwróciła,
wróciło do niej wspomnienie snu i zobaczyła wszystko z jaskrawą wyrazistością —
zobaczyła znowu to małe, ciemne stworzenie o oczach żarzących się jak węgle i ciemnej
skórze jaśniejącej wewnętrznym światłem. Zobaczyła je, jak wyłania się z mroku
szczeliny w popękanej ziemi i kieruje lustro w stronę wieży. Zobaczyła to i wyrwał się jej
cichy okrzyk, jakby bólu. Ale to nie był ból, tylko rozpoznanie.
Spojrzała na niego. Obserwował ją z troską w oczach, nie rozumiejąc przyczyny jej
krzyku.
—
Źle się czujesz?
Chciała mu odpowiedzieć, ale w tej właśnie chwili dobiegły ich hałasy z zewnątrz. Kim
ciągle patrzył na nią, zakłopotany, nie mogąc zrozumieć przyczyny bólu i napiętej uwagi
widocznych w jej oczach.
—
Ja... — zaczęła, ale tylko tyle potrafiła powiedzieć. To był on. Teraz, kiedy wrócił
do niej ten sen, wiedziała to już na pewno. Widziała znowu jego oczy, których spojrzenie
przenikało ją na wylot, docierało aż do szpiku kości i dalej. Widziała to i zrozumiała —
dokładnie w chwili, gdy jej pokojówka weszła do pokoju — że on był jej
przeznaczeniem. Ten mężczyzna-dziecko. To dzikie i łagodne zarazem stworzenie.
—
Jelka? — Patrzył teraz na nią z prawdziwym niepokojem. — Co z tobą?
Zaczerpnęła powietrza i pokiwała głową.
—
Wszystko... dobrze.
Ale czuła się tak, jakby za chwilę miała zemdleć." Miała wrażenie, że na przemian
zalewają ją fale lodowatego chłodu
277
i gorąca, jakby opanowała ją nagła gorączka. Zmusiła się do spokoju, po czym popatrzyła
na pokojówkę i uśmiechnąwszy się do niej, uspokoiła dziewczynę.
—
Czy zostanie pan na obiedzie, Shih Ward?
—
Jeśli pani chce tego. Skinęła głową.
—
Muszę... muszę teraz iść — powiedziała, opuszczając
wzrok. — Ale proszę, aby czuł się pan jak u siebie w domu.
Moja pokojówka... moja pokojówka zadba o wszelkie pańskie
potrzeby.
Następnie, rzuciwszy mu jeszcze jedno spojrzenie, odwróciła się i wyszła z pokoju.
Później, kiedy leżała w łóżku i rozmyślała o tym, co się wydarzyło, ujrzała go jeszcze
inaczej: zobaczyła nie człowieka i nie istotę ze swego snu, ale ich dwoje, zmieszanych,
splecionych ze sobą w jakimś nierozwiązywalnym węźle. I wiedziała już, z pewnością,
która ją zaskoczyła, że pragnie go.
* * *
Trzy godziny później Kim siedział w gabinecie marszałka i słuchał tego, co mówiła.
Jelka stała po drugiej stronie pokoju, przy wielkiej ścianie widokowej, wpatrując się w
sztuczny krajobraz dawnej, odtworzonej wsi Kalevala, a pełen tęsknoty wyraz jej twarzy
zdawał się odbijać światło tamtej krainy. Kiedy mówiła, pochylał się ku niej jak
zahipnotyzowany i rozkoszował się każdym jej słowem.
—
Nie możesz nic na to poradzić, i to jest najgorsze. To
jakby nieustanne zdradzanie siebie. Nie czujesz nic, a mimo to
uśmiechasz się, rozmawiasz, dowcipkujesz: wszystko po to,
aby wypełnić pustkę, by zamaskować nicość, jaką przez cały
czas są twoje uczucia. — Przerwała i zerknęła na niego. —
Tak przynajmniej było do tej pory. — Roześmiała się, uka
zując przy tym swoje doskonałe zęby i unosząc lekko pod
bródek.
Obserwujący ją Kim aż wstrzymał oddech, przejęty do bólu pięknem tego drobnego
ruchu. Ona była jak zjawa ze snu: tak wysoka, prosta i cudowna. Jej włosy wyglądały jak
zasłona ze złotego jedwabiu, a oczy jaśniały błękitem nieba z krainy widocznej za jej
plecami. A jej usta...
— Jeśli zaś chodzi o resztę z nich, to najwyraźniej nawet nie zauważają, jak to wszystko
wygląda. To tak, jakby byli ślepi. Chcę powiedzieć, że być może nie potrafią nawet
zauważyć różnicy między tym a prawdziwym życiem. Sama zresztą nie wiem... —
Wzruszyła ramionami, awjej oczach pojawił się nagle ból. — Ale wydaje mi się, że w
nich wszystkich jest jakiś fałsz, jakaś wewnętrzna skaza. To tak, jakby Miasto ich
połknęło. Zjadło ich dusze i całą resztę. A jednak wydają się szczęśliwi. Jakby naprawdę
nie potrzebowali niczego więcej. — Spojrzała na niego z wyrazem głębokiej determinacji
w oczach. — Tak to tutaj jest, Kim. To jak życie wśród żyjących trupów. Z tobą jest
inaczej. Kiedy cię ujrzałam, od razu wiedziałam, że jesteś inny. — Zadrżała, a napięcie, z
jakim to mówiła, sprawiło, że jej twarz wykrzywiła się w bolesnym grymasie. — Czy
rozumiesz, co mówię? Tu nie chodzi o twój wzrost. To nawet nie to, kim jesteś, ani ten
twój talent, który mój ojciec ceni tak wysoko. To ty. Różnisz się od nich wszystkich. I ja
tego chcę. Chcę tego tak bardzo, że aż mnie boli na myśl, iż mogłabym tego nie mieć...
Odwróciła głowę, uwalniając go z uwięzi, na której trzymała go swym wzrokiem. Ale jej
słowa przeorały mu duszę. Spojrzał na swoje drżące ręce i odpowiedział:
—
Masz to — powiedział w końcu, spoglądając prosto
w jej oczy. —Wszystko. —Roześmiał się nieswojo. —Myślę,
że pragnąłem cię od pierwszej chwili, kiedy cię ujrzałem. Twoje
oczy...
Odwróciła się w bok, zaskoczona.
—
A więc to nie tylko ja? Czułeś to samo?
—
Tak... — Zamilkł na chwilę, po czym dodał spokojnie: — Kocham cię, Jelka.
Kochałem od samego początku.
—
Ty mnie kochasz? — Roześmiała się ze zdumieniem. — Wiesz, myślałam, że
wszystko jest już dla mnie skończone. Że nic na świecie nie zdoła mnie jeszcze raz
poruszyć. Myślałam... — Zadrżała ponownie, ale tym razem podeszła do niego, uklękła i
ujęła jego dłonie. — Widzisz, nie oczekiwałam już niczego. Nie sądziłam, że coś jeszcze
może mi się przydarzyć. Były co prawda te zaręczyny z Hansem Ebertem, ale to było jak
życie w jakiejś skorupie, w teatrze magicznym, gdzie tylko wydaje nam się, że coś się
dzieje, a tak naprawdę nic prawdziwego nigdy się nie zdarza. Sądziłam, że tak będzie już
zawsze. Ale wtedy zobaczyłam ciebie...
278
279
Spojrzał w jej oczy. To było tak, jakby patrzył w niebo. Wyczuwał głębię ciemności
kryjącą się za błękitem i przypomniał sobie nagle swoją wizję — tę o wielkiej sieci
jasności przechodzącej przez powierzchnię jej oczu i sięgającej daleko w tę ciemność.
—
A twój ojciec?
Popatrzyła w bok, po czym znowu wróciła wzrokiem do niego.
—
Tata...? — Potrząsnęła głową i tym drobnym ruchem
wyraziła swą prawdziwą udrękę. — On jest naprawdę kocha
ny. Nie potrafię po prostu wyrazić...
Pokiwał głową. Sam widział, że miłość do córki zupełnie zaślepiała Tolonena.
—
A jednak?
—
No cóż, chodzi o to, że on nie widzi tego w ten sam sposób co ja. Dla niego
wszystko jest polityką. Układami. Kto wchodzi, a kto wypada z gry. I śmierć, która jest
filarem tego wszystkiego. Kocham go, ale...
Dostrzegł, ile kosztowało ją wypowiedzenie tego „ale", i dotknął palcem jej warg, aby
powstrzymać ją przed powiedzeniem czegoś więcej. Uśmiechnęła się z wdzięcznością i
delikatnie, czule pocałowała jego palce. To był wstęp do właściwego pocałunku. Ich
pierwszego. Przerwał pierwszy, zaskoczony, widząc odbicie własnego zdziwienia w
niebiesko-czarnym zwierciadle jej źrenic.
—
Jesteś piękny — powiedziała, dotykając palcami jego
policzka. — Taki tajemniczy i doskonały.
Roześmiał się miękko.
—
A ty jesteś szalona. Całkowicie szalona.
Przytaknęła, ale jej oczy wypełniła ta sama zawzięta deter
minacja, którą widział już w nich wcześniej.
—
Być może. Ale aby cię mieć, mogę walczyć z całą Górą.
* * *
Dwóch mężczyzn stało przed niczym nie oznaczonymi drzwiami, czekając, aż zostaną
wpuszczeni do środka. Souczek odwrócił się i przeczytał tabliczkę przymocowaną do
pobliskiej ściany. Było na niej napisane: POZIOM 186; STREFA PÓŁNOC 2; KANTON
DUESSELDORF. Rozejrzał się dookoła,
280
usiłując znaleźć jakąś wskazówkę, która pomogłaby mu zrozumieć, co tutaj robili, po co
właściwie tu przyjechali, ale nie dostrzegł nic takiego. Na tak wysokich poziomach
władza Siedmiu była wciąż silna. Wszystko było pod kontrolą, gładkie i uporządkowane.
Jakby chaos panujący na dole był tylko złudzeniem sennym, a oprócz tego ładnego
świata nie istniało nic innego.
Popatrzył na swoje stopy, usiłując wyobrazić sobie te wszystkie poziomy ułożone pod
nim, warstwa na warstwie; zobaczyć to mrowie ludzi — młodych i starych, Han i Hung
Mao — wiążących z trudem koniec z końcem w tej zatłoczonej, zdegene-rowanej
warstwie Miasta. Ludzi wiodących puste, przepełnione beznadzieją i desperacją żywoty.
Przedtem nigdy się nad tym nie zastanawiał. Dopiero teraz, od czasu, gdy zaczął
podróżować między poziomami w sprawach poruczanych mu przez Leh- » manna,
zobaczył wszystko w nowym, pełnym świetle i nie potrafił już przestać o tym myśleć.
Widział Miasto z zewnątrz: wjechał na sam jego szczyt, zobaczył, co znajdowało się
ponad Górą, i zrozumiał — z pewnością, której nie czuł nigdy przedtem — że to było złe.
Ze musi być lepszy sposób życia.
Zerknął na Lehmanna, który czekał cierpliwie, trzymając pojemnik z taką nonszalancją,
jakby jego zawartość nie miała żadnej wartości. A jednak trzech mężczyzn umarło, nie
licząc kobiety i dziecka, aby mógł zdobyć to, co znajdowało się w środku.
Souczek wzdrygnął się na to wspomnienie. Ale dokładnie w tym samym momencie
drzwi się otworzyły z sykiem i na zewnątrz wyszedł drobny, wręcz chłopięcy Han w
czarnym, jedwabnym pau. Uśmiechnął się i witając Lehmanna, podał mu obie ręce. Jego
małe, złote dłonie wyglądały jak dłonie mechanicznej lalki. Głowę miał ogoloną, a
cienka jak zmarszczka blizna widoczna tuż pod jego prawym uchem wskazywała na to,
że został okablowany. Roztaczał wokół siebie słodki, aromatyczny zapach perfum, przez
który jednak przebijała silna woń chemikaliów.
— Feng Lu-ma — odezwał się Lehmann, odkłaniając mu się, ale ignorując wyciągnięte
ku sobie ręce.
Han wzruszył ramionami, po czym przeszedł obok nich, wyjrzał na korytarz i
upewniwszy się, że nikogo tam nie ma, wpuścił ich do środka.
281
— Przyszliście za wcześnie — powiedział, bawiąc się nerwowo malutkimi soczewkami,
które jak naszyjnik delikatnych, szklanych wisiorków zwisały z jego szyi i ramion. —
Spodziewałem się was dopiero o czwartej.
Poprowadził ich wąskim, nie oświetlonym korytarzem do jasnego, wypełnionego
wszelkimi sprzętami warsztatu. Przy ścianach stały poukładane warstwami aż do sufitu
rzędy małych, przezroczystych pudełeczek, a na pulpitach pobliskich stołów roboczych
walały się instrumenty do sekcji zwłok, naczynia z kulturami bakterii, stosy cienkich,
oprawionych w okładki z lodu folderów i dziwne, podobne do pająków, maszyny.
Czterech młodych Han o wychudzonych twarzach uniosło głowy na ich widok, po czym
szybko powróciło do pracy, a delikatne, posrebrzane instrumenty, którymi się
posługiwali, zamigotały w ich palcach. W powietrzu unosiła się ostra, prawie cierpka
woń chemikaliów: źródło podstawowego zapachu Fenga, wyraźnie wyczuwalnego mimo
perfum, którymi tak obficie się skrapiał. Co więcej, było zimno, zaskakująco zimno,
zwłaszcza w porównaniu z ciepłem zewnętrznego korytarza, ale tego należało oczekiwać.
Souczek rozejrzał się dookoła siebie, zaskoczony, że podobny zakład może znajdować
się na tak wysokim poziomie. Przedtem tylko zgadywał, ale teraz już wiedział. To był
warszat soczewkarza.
Spojrzał na Lehmanna, szukając w jego twarzy jeszcze czegoś — jakiegoś ostatniego
kawałka tej łamigłówki. Jeśli spojrzeć na to powierzchownie, to przyjście tutaj nie miało
większego sensu. Jeśli Lehmann potrzebował warsztatu soczewkarza, mógł poszukać go
pod Siecią, gdzie było ich wiele i gdzie wykonano by równie dobrą pracę, żądając przy
tym zaledwie dziesiątej części ceny, której należało się spodziewać na tym poziomie.
Dlaczego zatem przyszli tutaj? Ale już w chwili, gdy zadał sobie to pytanie, zrozumiał.
To wszystko pasowało do stylu, w jakim popełnił te morderstwa. Lehmann zadał sobie
bardzo dużo trudu, wybierając swoje ofiary. Souczek czytał akta, które pokazał mu
albinos. Oprócz podobieństwa czysto fizycznego, które Lehmann brał pod uwagę, zrobił
on także wszystko, aby się upewnić, że każdy z nich, nawet żonaty technik, nie ma
żadnych skomplikowanych powiązań rodzinnych. Znaczyło to, oczywiście, że nikt nie
będzie nosił po nich żałoby. Nikt nie będzie zadawał kłopotliwych pytań.
A w związku z tym przekupienie urzędnika i sfałszowanie oublicznych archiwów — aby
wszystko wyglądało tak, jakby Łie ci wciąż żyli — było bardzo proste
Co było, oczywiście, konieczne, jesh Lehmann miał uzywac ich oczu. Niezależnie
bowiem od tego, jak dobra byłaby kopia siatkówek, nikt — nawet wartownicy ze Straży
Plantacji — nie przepuściłby martwego człowieka przez punkt kontrolny.
Anonimowość, tego właśnie szukał Lehmann. To dlatego wybierał swoje ofiary z taką
starannością; to dlatego przyszedł tutaj, zamiast zaufać wątpliwej „dyskrecji" jednego z
warsztatów z Sieci. Tak, sam Souczek słyszał opowieści o tym, jak pewni szefowie
tongów kupowali informacje o swoich rywalach, po czym tropili ich i osaczali.
Ale Lehmann był zbyt sprytny, aby dać się tak złapać. To dlatego właśnie urzędnikowi z
archiwum publicznego poderżnięto później gardło, a jego koledzy zostali ułagodzeni
datkami od anonimowego „sponsora".
Souczek obserwował, jak Lehmann targował się z tym człowiekiem i wręczył mu w
końcu cztery sztony o wysokich nominałach oraz pojemnik. Han zaniósł go do
najbliższego stołu roboczego, usiadł, odkręcił wieczko i wysypał zamrożone oczy do wy
sterylizowanej, zimnej miseczki. Zrobiwszy to, zaczął je delikatnie dotykać swymi
drobnymi, złotymi palcami, a potem kolejno, jedno po drugim, podnosić do światła i
uważnie oglądać. W końcu, usatysfakcjonowany, popatrzył na Lehmanna.
—
Wyglądają zupełnie dobrze. Mają najwyżej dwa do
trzech procent uszkodzeń. Z pewnością nic, czego nie można
by naprawić. Czy nie ma pan przypadkiem oryginalnych
wzorów siatkówek?
Lehmann wyjął kopie dokumentów z wewnętrznej kieszeni swej tuniki i wręczył je
soczewkarzowi. Wszystkie nazwiska i pozostałe dane zostały z nich usunięte. Albinos,
jak zwykle, zatroszczył się o to, by nikt niepowołany nie wiedział więcej, niż to było
konieczne.
Souczek zauważył, że oczy tego człowieka zmrużyły się, kiedy przeglądając papiery,
zauważył miejsca, z których usunięto informacje.
—
Powinienem zażądać od pana więcej pieniędzy — po
wiedział, zwracając się ponownie do Lehmanna.
282
283
Albinos patrzył na niego z kamiennym wyrazem twarzy.
—
Mogę pójść gdzie indziej, jeśli tego chcesz, Feng Lu-ma.
Może do Żółtego Tana. Albo do twojego przyjciela, Mai
Li-wena. Może powinienem...
Han przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, po czym opuścił wzrok.
—
Na kiedy pan je potrzebuje?
—
Na jutro.
Zapanowało chwilowe milczenie.
—
Dobrze. Czy przyjdzie pan osobiście? — zapytał w końcu soczewkarz.
—
Nie. Odbierze je mój człowiek, którego tu widzisz.
—
Ale pan powinien...
Lehmann pochylił się groźnie nad stołem.
—
Wiem, co powinienem zrobić, Shih Feng, ale jestem
bardzo zajętym człowiekiem. A poza tym nosiłem już soczewki
i nie potrzebuję twojej pomocy, aby je dopasować. Wykonaj
po prostu swoją robotę, a wszystko będzie dobrze.
Han popatrzył na niego w zadumie i skinął głową.
—
A zatem jutro. Po dziesiątej.
Ale obserwujący go z uwagą Souczek wyczuł ogromną ciekawość kryjącą się w słowach
tego człowieka i wiedział już — bez potrzeby czekania na rozkaz — że będzie musiał go
zabić.
* * *
Bryn Kustow zatrzymał się w drzwiach zatłoczonego klubu i rozglądał się niespokojnie
wokół siebie, nie zwracając uwagi na klientów, którzy trącali go łokciami w wąskim
przejściu. Zejście tak nisko było niebezpieczne i nigdy by tego nie zrobił, zwłaszcza
samotnie, ale tym razem nie były to normalne okoliczności. Gdzieś w tej okolicy był
Michael.
Zmrużył oczy, próbując dojrzeć twarze ludzi siedzących w tym długim, kiepsko
oświetlonym pomieszczeniu, ale nie było to łatwe. „Oślepione Oko" było tej nocy
całkowicie wypełnione, a łoskot muzyki, dobiegającej z wielkich głośników
rozmieszczonych w narożnikach, ogłuszający. To było Ta — „uderzenie": zniekształcona
i potężnie wzmocniona forma ludowej muzyki Han; muzyka tej części Miasta. Kustow
284
stał, wykrzywiając się przy co bardziej hałaśliwych dźwiękach, i usiłował znaleźć
znajomą twarz pośród ludzi tłoczących się przy stołach, ale większość z nich była Han.
Wyglądali na małych, paskudnych drani. Z pewnością rej tu wodzili bandyci z tongów i
inni drobni kryminaliści. Kiedy tak wyciągał szyję, stanął przed nim wielki, płaskonosy
Han.
—
Czego tu szukasz, gnojku?
—
Przyjaciela — odkrzyknął, starając się, by jego głos brzmiał spokojnie. —
Szukam przyjaciela. Wielkiego faceta z krótkimi blond włosami.
Mężczyzna patrzył na niego groźnie, lecz odwrócił się w końcu i wskazał na jakiś punkt
po drugiej stronie pomieszczenia. W migających nierówno światłach baru widać tam było
zatłoczony stół do gry, przy którym siedział, a właściwie leżał, gdyż jego głowa
spoczywała bezwładnie na blacie, wysoki Hung Mao. Po obu jego stronach podnieceni
Han rzucali kości, całkowicie go ignorując.
Kustow poczuł ucisk w żołądku. Czy to był Michael? A jeśli to był on, to co mu się
stało? Sięgnął do kieszeni, wyjął monetę dziesięcioyuanową i wcisnął ją w rękę
wielkiego mężczyzny, nie będąc wcale pewny, czy było to właściwe posunięcie.
Wyglądało jednak na to, że postąpił właściwie, gdyż Han, zerknąwszy na nią, odsunął się
na bok, pozwalając mu przejść.
—
Idź tam — powiedział, jakby Kustow nie zrozumiał go
za pierwszym razem. — Weź tego pojebusa do domu, zanim
ktoś poderżnie mu gardło.
Kustow ukłonił się lekko i przepchnął się przez tłum. Kiedy stanął przy stole, inny Han,
mniejszy, ale wyglądający jeszcze groźniej od pierwszego, zagrodził mu drogę.
—
Czego chcesz? — wrzasnął, przekrzykując atakującą ich
ścianę dźwięku.
Gra przy stole został przerwana, a przynajmniej tuzin innych Han przyglądało się
chłodno Kustowowi.
—
To mój przyjaciel — odkrzyknął Bryn, wskazując pal
cem na bezwładną postać Michaela Levera. — Przyszedłem,
aby zabrać go do domu.
Han pokręcił przecząco głową.
—
Twój przyjaciel jest nam winien pieniądze. Pięćset yua-
nów. Zapłać albo on zostanie.
Kustow popatrzył dookoła siebie, starając się właściwie
285
ocenić sytuację. Czy to prawda? Czy Michael rzeczywiście mógł tyle z nimi przegrać? A
może ten Han próbował go nabrać?
—
Masz jego weksel? — krzyknął, patrząc mu równocześ
nie prosto w oczy.
Han wykrzywił się szyderczo.
—
Jaki pierdolony weksel? Wisi mi forsę. Zapłać albo
spierdalaj!
Kustow westchnął głęboko. Pięćset. Miał tyle przy sobie. Mówiąc prawdę, miał nawet
dwa razy więcej. Ale nie mógł dopuścić, aby oni się o tym dowiedzieli. Wsadził rękę do
kieszeni i wydzielił trzy duże pięćdziesiątki i trzy dziesiątki.
—
Mogę ci dać sto osiemdziesiąt. To wszystko, co mam.
Na resztę mogę wypisać kwit, jeśli ci to odpowiada.
Han zawahał się i popatrzył na niego podejrzliwie, lecz pokiwał głową.
—
W porządku. Ale zabieraj go stąd. I nie wracaj. Nie
wracaj, jeśli wiesz, co jest dla ciebie dobre.
* * *
Czterdzieści minut później i sto poziomów wyżej Kustow podtrzymywał Michaela
Levera, który chwiejąc się, pochylał głowę nad umywalką. Włosy Michaela były mokre
w miejscu, gdzie spływał po nich strumień wody, ale dwie tabletki, które Kustow wcisnął
w jego gardło, zaczynały już działać.
W pewnym momencie Michael odwrócił się i spojrzał na przyjaciela.
—
Przepraszam, Bryn. Ja...
Ale Kustow pokręcił tyko głową.
—
To nieważne. Naprawdę nieważne. Ale co ty, do kurwy
nędzy, robiłeś tam na dole? Mogli cię tam zabić.
Michael spojrzał znowu w głąb umywalki.
—
I może tak byłoby najlepiej.
—
Nie mów tak. To nie jest prawda.
—
Nie jest? — Usta Michaela poruszyły się dziwnie, a potem cała jego twarz
wykrzywiła się w bólu. — Jestem skończony, Bryn! Wszystko potoczyło się kurewsko
źle!
—
Nie, Michaelu. Nie. Jest jeszcze nasz ruch, pamiętasz? I jest Mary...
Michael pokręcił głową.
—
Ona odeszła. Dostałem od niej list
—
Nie. Mylisz się. Ona chce ciebie. Sama mi to powiedziała. List... ten list był
pomyłką. Ona nie rozumiała, co się stało.
Michael parsknął gniewnie.
—
Doskonale zrozumiała! Jestem spłukany! Jestem nieu
dacznikiem! I mój ojciec mnie nienawidzi! — Zadrżał gwał
townie. — Nic mi nie zostało, Bryn! Nic!
Kustow chwycił go za ramiona i mocno ścisnął.
—
Mylisz się, Michaelu. Nie wiesz nawet, jak bardzo. Ona
cię potrzebuje, a to, że twój ojciec nie chce cię więcej widzieć,
nie ma dla niej żadnego znaczenia. I ja cię też potrzebuję, ty
głupcze. Nie rozumiesz tego?
Michael popatrzył na niego niepewnie.
—
Ona mnie potrzebuje? Jesteś tego pewny? Co ci powiedziała?
—
Ona cię kocha, Michaelu. Dotarło to wreszcie do twojej łepetyny? Ona cię kocha.
Skończ rozczulać się nad sobą i idź do niej. I zrób to, kurwa, zanim dasz się zabić w
jakiejś zasyfiałej norze z drinkami po pięć fenów.
—
I co mam zrobić? — zapytał Michael.
Kustow przyglądał mu się przez chwilę, po czym wybuchnął śmiechem, zaskoczony jego
naiwnością.
—
Jak to co? Ożeń się z nią, oczywiście. Ożeń się. Teraz, zanim będzie za późno.
—
Mam się z nią ożenić? — Michael roześmiał się gorzko i pokręcił głową.
Następnie zadrżał, wyprostował się i odsunął od umywalki. Kustow próbował go
powstrzymać, ale Michael wyrwał się z uchwytu przyjaciela i potykając się, ruszył w
stronę drzwi. Stał przy nich przez chwilę, przyłożywszy czoło do zimnej powierzchni, po
czym odwrócił się i chwiejąc się niepewnie na nogach, spojrzał w oczy Kustowa.
—
Posłuchaj. Wiem, że chciałeś dobrze, ale teraz zostaw mnie samego, Bryn.
Rozumiesz? Po prostu zostaw mnie, kurwa, samego!
286
ROZDZIAŁ 10
Monstra w otchłaniach
Zamiatacz przerwał pracę, oparł się na miotle i przyjrzał się scenie rozgrywającej się
przed Złotym Emporium Hsiang Tiana. Wszędzie, gdzie tylko spojrzeć, widać było
jedwabne, trójkątne chorągwie z czarnym psem, powiewające łagodnie w podmuchach
sztucznego wiatru wywołanego przez wielkie wentylatory, które rozmieszczono nad
frontem centrum handlowego. W pewnej chwili, gdy ludzie Triady zaczęli odpychać tłum
od wejścia do centrum, rozległ się gniewny, ale równocześnie pełen oczekiwania gwar, a
nawet gwizdy. Później jednak cała ta ludzka masa uspokoiła się i w ciszy, która zapadła
nagle nad wielkim placem, zwróciła swą uwagę na Wąsacza Lu. Odziany w modnie
skrojone szaty z czarnego jedwabiu, który połyskiwał w jaskrawym świetle lamp,
wyszedł właśnie na zewnątrz i potoczył dookoła dumnym wzrokiem.
Lu Ming-shao był wielkim, niezwykle szpetnym mężczyzną, którego twarz
zniekształcały blizny po oparzeniach, a mina i postawa świadczyły o dzikiej, niczym nie
hamowanej brutalności. Splunął na ziemię, po czym odwrócił się i wywołał ze środka
Hsiang Tiana. Hsiang wyszedł z pochyloną głową, przymilny, ale jednocześnie wyraźnie
niespokojny.
— Wyprowadź je na zewnątrz — rozkazał Lu Ming-shao grzmiącym głosem. — Te
cztery, które mi się najbardziej podobały. Chcę je sobie obejrzeć w pełnym świetle.
Hsiang odwrócił się i strzelił palcami. Prawie natychmiast wewnątrz centrum dało się
zauważyć pełne pośpiechu poruszenie, po czym w wyjściu ukazała się pierwsza z lektyk.
Był to długi, lśniący model z delikatnymi, satynowymi obiciami,
rzeźbionymi w kształcie smoczych głów lampami i „drewnianym" siedzeniem o
wysokim oparciu, zaprojektowanym na dwie osoby: tien feng albo „Niebiański Wiatr".
Niosło ją sześciu tragarzy zatrudnionych w Emporium, których fioł-koworóżowe
kombinezony ozdabiały, na plecach i na piersiach, jaskrawoczerwone piktogramy:
pudełko wewnątrz pudełka, hsiang i numer świadczący o ich statusie. Postawili lektykę
tuż obok Wąsacza Lu, uklękli, opuściwszy nisko głowy, i czekali cierpliwie, podczas gdy
on sadowił swoje potężne ciało na dwóch naraz miejscach do siedzenia. Następnie, na
znak Hsianga, podnieśli powoli lektykę i zatoczyli z nią gładkie koło wokół wolnej
przestrzeni przed centrum handlowym.
Chłostany przez ludzi Triady tłum wrzeszczał i wydawał radosne okrzyki, wyraźnie
bawiąc się tym widokiem, ale kiedy Wąsacz Lu zszedł na ziemię, widać było, że nie jest
zadowolony.
— Następna! — warknął, odwracając się plecami do Hsianga.
W środku ponownie zapanowało zamieszanie, po czym niesiona tym razem przez ośmiu
tragarzy, pojawiła się druga lektyka: większy, bardziej solidny model o nazwie yu ko,
„Nefrytowa Łódź". Była szersza i bardziej przysadzista od poprzedniej i Li Ming-shao,
siedzący na jej wielkim, podobnym do tronu siedzeniu, zdawał się lepiej do niej pasować.
Co więcej, jej obszerny baldachim z krwistoczerwonego jedwabiu nadawał całości
wygląd lekko królewski, przypominający państwowe pojazdy, którymi przewożono
członków Rodzin Mniejszych. Mimo to Wąsacz Lu zszedł na ziemię z wyrazem
niesmaku na twarzy.
Zauważywszy jego minę, Hsiang odwrócił się pospiesznie i wezwał następną lektykę.
Gdy wynoszono ją na zalany jaskrawym światłem plac, zamiatacz dopchnął się na skraj
tłumu i stanąwszy w pobliżu linii utworzonej przez ludzi Triady, zaczął przyglądać się,
jak Lu Ming-shao wdrapuje się na kolejne siedzenie.
Słyszał wiele opowieści o Wąsaczu Lu, o jego legendarnej odwadze, o jego
okrucieństwie i zwierzęcej brutalności, ale dostrzegł coś zupełnie innego. Niezależnie od
tego, kim Lu Ming-shao był kiedyś, teraz nie przypominał już tego człowieka z legendy.
Dawna surowość ustąpiła skłonności do pobłażania sobie, a brutalność czemuś na kształt
pozbawio-
288
289
nego kulturalnej otoczki hedonizmu. Och, nie było wątpliwości, że był wielkim,
budzącym lęk swoim wyglądem ludzkim potworem i kimś, z kogo zbyt pochopnie nie
należało sobie robić wroga, jednakże te cechy, które uczyniły z niego 489 — które
pozwoliły mu wydrzeć władzę z rąk jego śmiertelnych wrogów — były już tylko
wspomnieniem. Zauważył, jak Wą-sacz Lu rozgląda się dookoła siebie z miną
świadczącą o tym, że nie myśli o niebezpieczeństwie grożącym mu ze strony tłumu, o
zawsze możliwym ataku zabójcy, ale o tym, jakie wrażenie wywiera na tych wszystkich
ludziach. Dostrzegł wielkie, drogie pierścienie, które ten człowiek miał na palcach, jego
eleganckie szaty uszyte zgodnie z modą obowiązującą na Pierwszym Poziomie i
zrozumiał. Trzy lata niczym nie zagrożonego przywództwa zmieniły Lu Ming-shao.
Sprawiły, że zrobił się miękki. A nawet gorzej: sprawiły, że stał się próżny. Wąsacz Lu
wdrapał się tymczasem na szerokie, miękkie siedzenie i rozsiadł się pośród jedwabnych
poduszek. Tak, tylko głupiec paraduje w ten sposób na oczach hsien jen, „małych ludzi".
Tylko głupiec zamyka oczy i relaksuje się, kiedy kula zabójcy jest tylko o ułamek
sekundy od jego serca. Lehmann zawrócił i przepchnął się z powrotem przez ciżbę. Był
usatysfakcjonowany. Widział wystarczająco dużo. Załatwienie Wąsacza Lu będzie
prostym zadaniem. Łatwiejszym, niż przewidywał. Lepiej jednak nie być zbyt pewnym
siebie. Należy wszystko starannie zaplanować i upewnić się, że szanse sukcesu będą
zdecydowanie większe od możliwości porażki. Powróciwszy do swojego wózka, złożył
rączkę miotły i przymocował ją do dwóch uchwytów z jego boku. Następnie, wyglądając
jak zwykły zamiatacz wracający do domu po skończonej zmianie, zakręcił nim ostro i
zaczął go wolno popychać w kierunku bocznego korytarza, zmierzając do tranzytu.
* * *
Pielęgniarka oddała Jelce jej przepustkę i wyszła zza swego biurka. Strażnik kliniki,
który siedział za nią w oszklonej budce górującej nad przestronną salą recepcyjną,
odprężył się i powrócił do gry w szachy.
— Czy on się pani spodziewa?
Jelka uśmiechnęła się.
—
Nie. Ale myślę, że będzie zadowolony z mojej wizyty.
—
W takim razie proszę za mną. Nie śpi teraz, ale może pracować.
—
Pracować?
Pielęgniarka roześmiała się.
—
On nigdy nie przestaje. Kiedy weszłam do niego rano,
dzień po operacji, siedział w łóżku i przeglądał papiery. Ale
nie pozwalamy mu jeszcze używać wszczepu. Musi upłynąć
trochę czasu, zanim się przyjmie.
Jelka skinęła niepewnie głową i zmarszczyła brwi. Zabrzmiało to okropnie. Stojący za
nią jej ochroniarz, Zdenek, rozglądał się niespokojnie wokół siebie. Bez broni czuł się
bardzo nieswojo. Tylko bardzo gorące prośby i nalegania Jelki sprawiły, że zgodził się tu
przyjść.
—
Czy były jakieś problemy?
—
Nie. W naszych czasach to jest już właściwie standardowa operaq'a. W zeszłym
roku zrobiono ponad trzy miliony takich zabiegów, o ile dobrze pamiętam. Ale Shih
Ward musi jeszcze trochę odpocząć. W innym wypadku wróci tu z zatorem, a to byłaby
już bardzo poważna sprawa.
—
Ach... — Nie wyglądało wcale, aby Jelka była uspokojona takim zapewnieniem.
—
To pani przyjaciel?
Nie powinno jej to obchodzić, ale Jelka mimo to zdecydowała się odpowiedzieć.
Wiedziała bowiem, że Zdenek przysłuchuje się ich rozmowie, a wszystko, co trafia do
ucha ochroniarza, jest potem przekazywane jej ojcu.
—
On pracuje dla mojego ojca. I dla Li Yuana.
Pielęgniarka popatrzyła na nią szeroko otwartymi oczami.
—
Ach, to dlatego trafił do nas. — Roześmiała się. —
Myślałam, że to trochę dziwne.
Doszli do końca korytarza i skręcili w lewo. Pielęgniarka zatrzymała się przy drugich
drzwiach z kolei i wystukała kod na zamocowanej obok nich płytce. Wiszący nad ich
głowami ekran rozjaśnił się natychmiast i pokazał się na nim obraz pacjenta leżącego w
łóżku. To był Kim. Pielęgniarka pochyliła się nieco i przemówiła do zakrytego siateczką
otworu.
—
Shih Ward, ma pan gościa. To Jelka Tolonen. Czy chce
się pan z nią zobaczyć?
290
291
Kim uśmiechnął się szeroko i spojrzał prosto w oko kamery.
—
Oczywiście. Proszę... proszę ją wpuścić.
Drzwi rozsunęły się i pielęgniarka stanęła z boku, wpuszczając Jelkę do środka. Zdenek
chciał wejść za nią, ale Jelka odwróciła się i zablokowała mu drogę.
—
Proszę, zostań tutaj, Zdenek. Będę tam tylko dziesięć
minut.
Zawahał się, po czym pokręcił głową.
—
Przykro mi, Nu Shih Tolonen, ale pani ojciec posłałby mnie
za to przed sąd wojenny. Mam ścisłe rozkazy, aby nigdy pani nie
opuszczać. — Przerwał, wyraźnie zakłopotany tym, że musiał to
powiedzieć tak niedelikatnie. — Rozumie pani dlaczego...
Jelka milczała przez chwilę, po czym ponownie zwróciła się do pielęgniarki:
—
Macie tu coś grającego? Wystarczą słuchawki. Pielęgniarka zastanowiła się i
potwierdziła ruchem głowy.
—
Czy mam przynieść jedną parę?
Jelka kiwnęła głową i odwróciła się z uśmiechem w stronę Kima.
—
Przykro mi. To nie potrwa długo.
Uśmiechnął się, rozkoszując się jej widokiem.
—
Wszystko w porządku. To naprawdę miłe, że mogę cię
zobaczyć. Jak się dowiedziałaś, że tu jestem?
Zerknęła na Zdenka, po czym uśmiechnęła się szeroko.
—
Powiem ci... za chwilę.
Pielęgniarka wróciła i podała Jelce słuchawki oraz mały magnetofon przyczepiany pod
uchem.
—
Załóż to, proszę — powiedziała, podając urządzenie
Zdenkowi.
Wielki mężczyzna popatrzył na słuchawki i roześmiał się, łagodniejąc.
—
W porządku. Ale kiedy pani ojciec mnie zapyta, muszę
mieć coś, co będę mógł mu powiedzieć. Dobrze?
Uśmiechnęła się i musnęła palcami jego policzek.
—
Coś wymyślę. Zgoda?
Zdenek przytaknął i założył słuchawki, które z trudem dopasował do swej wielkiej,
ogolonej głowy, i usiadł w rogu pokoju. Jelka, zadowolona ze sposobu, w jaki załatwiła
tę sprawę, przyciągnęła krzesło do łóżka i usiadła na nim plecami do strażnika.
292
Kim siedział na łóżku. Odsunął na bok komputer, na którym właśnie pracował, i pochylił
się ku niej, chcąc ją pocałować, ale ona pokręciła nieznacznie głową.
—
O co chodzi? — zapytał spokojnie, po czym spojrzał na strażnika. — Czy to
pomysł twojego ojca?
—
On uważa, że to jest konieczne, kiedy gdzieś się wybieram.
—
A ty?
Skinęła głową.
—
Były już trzy zamachy na moje życie. Jest mało prawdopodobne, aby teraz z tym
skończyli. Zabijając mnie, mogą uderzyć w niego. Dlatego lepiej nie ryzykować bez
potrzeby.
—
Rozumiem — powiedział, ale było oczywiste, że nie zdawał sobie do tej pory
sprawy z tego, jak bardzo ograniczone było jej życie.
Jej twarz pojaśniała i uśmiechnęła się do niego.
—
Mniejsza z tym. Powiedz mi, jak ty się czujesz?
Spojrzał w bok, po czym wrócił do niej wzrokiem i także
się uśmiechnął.
—
Zupełnie dobrze. Ciągle mnie boli głowa, szczególnie
w nocy, ale mówią mi, że wszystko szybko się goi.
Przysunęła się do niego i spojrzała na srebrny bolec wystający mu z głowy tuż pod
uchem. Otaczająca go skóra była czerwona i poocierana, ale pojedyncza, cienka jak nitka
blizna widoczna ponad nim wyglądała zupełnie dobrze. Mimo to myśl o wszczepie
przyprawiała ją o mdłości. Nigdy nie podobał jej się fakt, że podobne urządzenie było w
głowie jej ojca i chociaż przeszedł on tę operację na długo przed jej urodzeniem, ciągle
miała wrażenie, iż jest to coś nienaturalnego. Nawet bardziej niż jego sztuczna ręka.
—
I jak to wygląda? — zapytał miękko.
Odsunęła się i spojrzała na niego. W jego głosie wyraźnie zabrzmiała niepewność. Nie
był pewny, jak ona to przyjmie. W końcu nie powiedział jej o tym, że zamierza zrobić
coś
takiego.
—
Potrzebujesz tego?
Spojrzał na nią z uwagą i pochylił głowę.
—
To znacznie ułatwi mi pracę.
Spojrzała jeszcze raz na srebrny bolec i powiedziała: .
—
Doskonała robota.
293
—
Zrobił to najlepszy specjalista. Osobisty chirurg Li Yuana.
—
W takim razie jestem zadowolona. Naprawdę. — Zawahała się i opuściła wzrok.
— Twoja praca... znaczy dla ciebie bardzo wiele, prawda?
Nie odpowiedział, tylko patrzył na nią spokojnie.
—
Nie... chciałam powiedzieć, że wiem, iż tak jest. Powie
dział mi to ojciec. Ale widzę teraz coś więcej, widzę to w tobie.
Taki już jesteś. Nie potrafisz się od niej oddzielić.
Odetchnął głęboko.
—
I nie przeszkadza ci to?
Spojrzała mu w oczy.
—
Nie. Dlaczego miałoby mi przeszkadzać? Taki już jesteś. To praca właśnie
sprawia, że jesteś tym, kim jesteś. Widzę to i rozumiem.
—
Widzisz? — Popatrzył na nią uważnie i pokiwał głową. — Tak. Też to widzę.
Zamilkli na jakiś czas, aż Jelka wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń.
—
Rozumiem. Ja... — Wzruszyła lekko ramionami, popatrzyła w bok, po czym ich
spojrzenia znowu się spotkały. — Sądzę, że z tobą jest tak, jak z moim ojcem. Kocha
mnie ogromnie, miłością, która jest prawie zaborcza, ale ma jeszcze coś więcej. Musi
robić to, co robi. Kiedy został skazany na wygnanie, kiedy nie mógł być generałem, był
jak martwy. Albo jak skorupa, cienka, słaba, udająca tylko człowieka. Widząc go takim,
zrozumiałam. Podobnie jak ty, on jest tym, co robi. Te dwie sprawy są nie do
oddzielenia. Bez tego... no cóż, może byłby mniejszym człowiekiem, niż jest. I może
kochałabym go mniej.
—
Może — odpowiedział, a w jego oczach zobaczyła uwagę i dziwną czułość. — A
ty?
Roześmiała się i wyprostowała na krześle, kołysząc jego ręką, którą trzymała teraz w obu
dłoniach.
—
Ja?
—
Tak, ty. Czy nie ma czegoś, co chciałabyś robić? Czy może jest jakaś część
ciebie, która chce czegoś więcej?
Pokręciła wolno głową, ściskając jego dłoń. Nagle spoważniała.
—
Nie. Nie ma nic, co chciałabym robić.
—
Nic? Uśmiechnęła się.
—
Nie. Bo już znalazłam to, co zawsze chciałam mieć.
*
* *
Siedzący w rogu Zdenek widział wszystko. Jelka starannie odwracała od niego głowę, tak
że nie mógł zauważyć tego, co działo się na jej twarzy, ale wyraźnie widział tego
urodzonego w Glinie Warda. Zauważył, jak ten człowiek-dziecko uśmiecha się do Jelki, i
opuścił z zakłopotaniem głowę, wiedząc, że będzie musiał o tym donieść.
I co wtedy?
Zrobiło mu się żal Jelki. To ją zrani. Może nawet bardzo mocno. Ale to było konieczne.
Jej ojciec będzie musiał położyć kres całej sprawie, nie było bowiem żadnej możliwości,
aby mogła poślubić Warda, a błąd popełniony teraz mógł zepsuć jej szanse na
jakiekolwiek małżeństwo. Ward pochodził z Gliny, a Glina to była Glina — nie można
było tego zmienić.
A Jelka? Popatrzył na tył jej głowy i zobaczył, jak światło górnej lampy rozjaśniło złote
pukle jej włosów. Widok ten rozproszył go na chwilę i uśmiechając się, spojrzał na swoje
wielkie, brzydkie dłonie. Jelka Tolonen była kimś wyjątkowym. Była zachwycającym,
subtelnym zjawiskiem i... pod każdym względem przewyższała Warda. Była
zdecydowanie poza jego zasięgiem.
*
* *
—
No i cóż? Co powinniśmy zrobić?
Tsu Ma odwrócił się i spojrzał na swoich kuzynów. Jego męska postać o szerokich
ramionach rysowała się wyraźnie w drzwiach o kształcie półksiężyca. Za jego plecami, w
szerokim półokręgu wejścia, widać było zachodni ogród skąpany w promieniach słońca.
—
Jeśli mam być szczery, Li Yuanie, uważam, że powin
niśmy pokopać znacznie głębiej i dowiedzieć się, skąd się wziął
ten mózg oraz przez kogo został zaprojektowany. W tym, co
mówi Tolonen, jest dużo sensu. Powinniśmy znowu wysłać
Karra na Marsa. Niech wywróci całą kolonię do góry nogami
294
295
i dowie się, co tam się dzieje. To... — potrząsnął głową — to mnie przeraża, Yuanie. Już
te kopie, które przybyły stamtąd, aby zabić twojego brata, były wystarczająco złe, ale coś
takiego...!
—
Zgadzam się — powiedział Wu Shih. — Odkrycie To-
lonena to najważniejsze wydarzenie ostatnich dwunastu mie
sięcy. Pomyśleć tylko, że byli tak bliscy zakończenia badań
i użycia tych rzeczy. To tylko kolejny dowód potwierdzający,
jak mądrzy byli nasi przodkowie, kiedy zakazali podobnych
badań. Sądzę poza tym, że musimy jeszcze raz przemyśleć
nasze plany. Powinniśmy być bardzo ostrożni, zmieniając
Edykt. Musimy bardzo uważnie zastanowić się nad tym, co
zezwolimy robić w granicach naszych Miast.
Li Yuan popatrzył na jednego i na drugiego, po czym skinął głową.
—
A więc zgadzamy się. Zatrzymamy wszystko między
sobą. Jeśli zaś chodzi o Karra, to przemyślę tę sprawę. Obecnie
wykonuje dla mnie ważne zadanie, obserwując wszystko, co
dzieje się na dole. Ale to może poczekać. Jak już powiedziałeś,
kuzynie Ma, najpierw musimy się dowiedzieć, skąd przybyły
te rzeczy, i być może Karr będzie mógł to dla nas zrobić.
Szli wolnym krokiem ścieżką prowadzącą do jeziora.
—
A dzisiejszy wieczór? — zapytał spokojnie Wu Shih. —
Czy zrobimy tak, jak zaplanowaliśmy?
Tsu Ma uniósł głowę i spojrzał mu w oczy.
—
Nasza droga jest już wytyczona. Musimy złożyć to oświadczenie. Nawet ta
sprawa nie może tego zmienić.
—
Być może — powiedział posępnie Li Yuan — ale kiepsko spałem od czasu, gdy
dowiedziałem się o tych rzeczach. To tak, jakbyśmy dostali ostrzeżenie. —Westchnął,
przystanął i odwracając się plecami do rozległej przestrzeni wielkiego jeziora, popatrzył
w twarze dwóch T'angów. — Nasi przodkowie twierdzili, że nie może być żadnego
kompromisu ze zwolennikami zmian. Wychowano nas w tym samym przekonaniu
właściwie już od kołyski. A jednak teraz szukamy możliwości zawarcia z nimi jakiegoś
porozumienia. Chcemy panować nad Zmianą, ciągnąć ją jak rybę na linie. Ale co będzie,
jeśli lina pęknie? Co się stanie, jeśli stracimy kontrolę?
— Nie ma innej możliwości — stwierdził otwarcie Tsu Ma. — Wiesz przecież o tym,
Yuanie. Jeśli się zawahamy, jesteśmy zgubieni. Trzeba zawrzeć układ. Coś dać i coś
dostać
w zamian. Nikt nie mówił, że to będzie łatwe. Ale dlatego właśnie jesteśmy Tangami.
Musimy podejmować takie decyzje i realizować je. I stawiać czoło problemom, w miarę
jak się będą pojawiały. To nasze wielkie zadanie i ja nie zamierzam się przed nim
uchylać. Wu Shih wyciągnął rękę i dotknął jego ramienia.
—
Nie mówiliśmy nic takiego, kuzynie. Myślałem jedynie, że może powinniśmy
trochę poczekać, aby zyskać czas konieczny do wyjaśnienia tej drugiej sprawy, zanim
ogłosimy ponowne otwarcie Izby.
—
A co by się stało, gdybyśmy to zrobili? — Tsu Ma pokręcił głową. — Nie, moi
kuzyni. Wie już o tym zbyt wielu ludzi. Ministrowie i ich asystenci. Reprezentanci i
najważniejsi biznesmeni. Opóźnienie naszego wystąpienia dałoby im powód do
kwestionowania naszej szczerości i determinacji. Wywołałoby więcej problemów, niż
rozwiązało. Nie. Nasza droga jest już wytyczona. Musimy uchwycić mocno wodze i
trzymać się na siodle za wszelką cenę!
—
Racja — powiedział Li Yuan, uznając prawdę zawartą w słowach Tsu Ma.
Jednakże wewnętrzny opór, który odczuwał przed podjęciem tego kroku,
wykrystalizował się wyraźnie w ostatnich dniach i trudno mu było go przełamać. Było
tak, jak powiedział. Odkrycie Tolonena wyglądało jak ostrzeżenie. Znak tego, co miało
nadejść. Krok, który mieli właśnie zrobić — zmiany w Edykcie i otwarcie Izby — był
nieodwracalny. I choć mogło im się wydawać, że wiedzą, co nastąpi, nie było nic w
przeszłości, co pomogłoby dokładnie i z całą pewnością zrozumieć wszystkie
konsekwenq'e takiej decyzji. Przyszłość stawała się w tym momencie czymś całkowicie
niepoznawalnym, jak kartki z nie przeczytanej księgi.
Kiedyś świat już popadł w chaos. Kiedyś...
Wzdrygnął się, odwrócił i spojrzał poprzez to stare jezioro na sad. Kiedy tak patrzył, w
mroku jego pamięci błysnęła gałązka obsypana białym kwieciem, po czym odleciała,
wirując i wirując na wietrze.
* * *
—
Czy to wszystko, co słyszałeś?
Kiedy Zdenek przytaknął, Tolonen wyprostował się w swo-
296
297
im fotelu, lewą rękę położył płasko na blacie biurka, a prawą, sztuczną, zaczął masować
kark. Nie było wątpliwości, że te informacje zaniepokoiły go, ale jego reakq'a była
niezupełnie taka, jakiej spodziewał się ochroniarz. Przez chwilę starzec siedział po prostu
nieruchomo, a jego jakby wykuta z granitu twarz wyrażała niepewność. Chrząknął i
pokręcił głową.
—
Nie wiem. Po prostu nie wiem.
Było już coś na kształt precedensu, oczywiście. Kiedyś Tolonen wtrącił się bezpośrednio
w życie swojej córki. Próbował wtedy, wbrew jej woli, zmusić ją do poślubienia syna
Klausa Eberta, tego zdrajcy, Hansa. Stary człowiek mylił się wówczas i wiedział o tym,
ale czy to mogło mieć na niego wpływ i teraz? Czy też wahał się z innego powodu? W
końcu wydawało się, że raczej lubił tego młodego chłopca i nie miało dla niego
znaczenia, czy urodził się w Glinie, czy też gdziekolwiek indziej. Podziwiał go nawet —
na tyle, na ile mógł podziwiać kogoś, kto nie był żołnierzem. Ale czy to mogło być
ważne, kiedy chodziło o małżeństwo jego córki?
—
Zachowasz to dla siebie.
To był rozkaz, a nie pytanie. Zdenek pochylił energicznie głowę i stanął na baczność.
—
Czy mam ich dalej obserwować, sir?
Tolonen ponownie poczuł się wewnętrznie rozdarty. Ochroniarz był konieczny w tych
niebezpiecznych czasach, ale nie przewidział potrzeby zatrudnienia przyzwoitki. Zdenek
miał swoje własne zdanie na ten temat, ale nie ujawniał go. Powiedzenie czegoś więcej
od tego, co już powiedział, byłoby impertynencją.
Tolonen zmarszczył brwi i przygryzł dolną wargę. Następnie, jakby zmęczony
niemożnością podjęcia jakiejkolwiek decyzji, wstał, obszedł swoje biurko, zatrzymał się
o długość ramienia od Zdenka i spojrzał na niego z powagą.
—
Będziesz robił to samo co w przeszłości, nic więcej.
Zrozumiałeś?
Zdenek otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz tylko ukłonił się. Tolonen po
chwili odezwał się znowu, ale tym razem jego głos brzmiał bardziej miękko niż
poprzednio:
—
Przyznaję, że to, co powiedziałeś, sprawiło, iż czuję się...
zaniepokojony. Gdyby jej ciotka jeszcze żyła... — Głos mar
szałka zamarł, a on sam odwrócił się nagle i wrócił na swoje
298
miejsce za biurkiem. Usiadł w fotelu i spojrzał na Zdenka. — W porządku. To wszystko.
I, Zdenek... dziękuję ci.
* * *
Kiedy Tolonen został sam, wstał i podszedł do ściany widokowej, rozważając jeszcze raz
całą sytuację. Przez chwilę patrzył pustym wzrokiem na sztuczny krajobraz
przedstawiający lasy i góry, po czym podjąwszy wreszcie decyzję, wrócił do swego
biurka. Tym razem będzie bardziej subtelny. Tak, pozwoli, by czas był lekarstwem na tę
chorobę.
Pochylił się i wezwał przez interkom swego prywatnego sekretarza. Młody oficer wszedł
do gabinetu chwilę później i stanął przy drzwiach w pozycji na baczność, z pochyloną w
ukłonie głową.
—
Generale?
—
Wejdź, chłopcze. Zamknij drzwi i podejdź bliżej. Chcę
cię o coś zapytać.
Młody żołnierz, zaskoczony niezwykłym u generała osobistym tonem, zawahał się, po
czym zrobił to, co mu kazano.
—
Sir?
Tolonen uśmiechnął się i wskazał mu krzesło.
—
Spocznij, chłopcze. Potrzebuję twojego rozumu.
Oficer przyniósł krzesło i usiadł na nim. To był pierwszy
raz w ciągu jego ośmiomiesięcznej służby u Tolonena, kiedy to zrobił, siedział zatem
wyprostowany, jakby na baczność, i trzymał sztywno głowę.
—
Pochodzisz z dobrej rodziny, Hauser — zaczął Tolonen,
uśmiechając się przy tym ciepło do młodego żołnierza. —
Twój wujek był majorem, prawda?
Młodzieniec skinął sztywno głową, a potem, odzyskawszy głos, dodał:
—
W koloniach, sir. I na satelitach kopalnianych.
—
A twój najstarszy brat... nie ma go teraz tutaj, prawda?
—
Tak jest, sir. Odbywa pięcioletnią służbę w koloniach.
—
Podoba mu się tam?
Młody żołnierz uśmiechnął się po raz pierwszy, wyraźnie
odprężony.
299
—
Uwielbia to, sir. Mówi, że tam jest bardzo pięknie.
Tolonen rozparł się w swoim fotelu i przyjrzał mu się
z uwagą. Czując na sobie wzrok marszałka, młody człowiek wyprostował się jeszcze
bardziej niż poprzednio.
—
Czy kiedykolwiek rozważałeś możliwość podjęcia służby
w koloniach?
Oficer opuścił głowę i na moment dotknął językiem górnych zębów; gest, który Tolonen
zauważył już przedtem.
—
No więc, chłopcze? — powtórzył łagodniej.
Młody żołnierz spojrzał mu w oczy.
—
Zrobię to, czego się ode mnie zażąda, sir. Ale... no cóż,
tak, ucieszyłbym się, gdyby pojawiła się taka możliwość.
—
A jeśli właśnie się ona pojawia? Młodzieniec pozwolił sobie na uśmiech.
—
Teraz, sir? Tolonen roześmiał się.
—
Pozwól, że ci wyjaśnię.
* * *
W sali prosektorium było zimno, zimniej niż w Maryland w styczniu, a jednak „Stary"
Lever, wpatrujący się w rząd trupów leżących na długich płytach, stał tam z gołą głową i
bez marynarki. W pobliżu stał Curval, główny genetyk, i obserwował go. Obaj
mężczyźni byli tam sami, gdyż zespół dochodzeniowy został na chwilę usunięty z sali,
aby „Stary" miał szansę zobaczyć wszystko na własne oczy.
—
Co poszło źle? — zapytał w końcu, zwracając się w stronę Curvala.
—
Nie jesteśmy jeszcze pewni — odparł Curval i oderwawszy wzrok od Levera,
zerknął na jedenaście ciał o gładko wygolonych głowach. — Wydaje się, że to może być
jakiś rodzaj wirusa, ale nie jesteśmy jeszcze tego pewni.
Lever polizał wyschnięte nagle wargi.
—
Dlaczego nie?
Curval poruszył się z zakłopotaniem.
—
Ponieważ to może być coś innego. We wszystkich jede
nastu ciałach wykryliśmy jego ślady, ale sam wirus wydaje się
zupełnie nieszkodliwy. Moim zdaniem jest to raczej długoter
minowy efekt uboczny kuracji lekami. Ale pewność uzyskamy
dopiero wówczas, gdy przetestujemy kilku z żyjących nieśmier
telnych.
Nieśmiertelnych... „Stary" Lever zadrżał, po czym odwrócił się i popatrzył na pustą twarz
jednego ze zmarłych. Były już zgony, oczywiście, głównie jako rezultat wypadków, ale
nigdy jeszcze nie wydarzyło się coś na taką skalę. Nie. Jeśli to się
wyda...
—
Czy ktoś o tym wie? To znaczy ktoś oprócz tych, którzy
tu pracują?
Curval skinął głową.
—
Obawiam się, że tak. W oryginalnych kontraktach są
klauzule pozwalające nam na zwiezienie tu ciał dla celów
badawczych, ale mieliśmy trochę kłopotów z krewnymi. Prze
kazałem wszystko natychmiast naszym prawnikom, ale nie
wiele to pomogło i wygląda na to, że część krewnych zamierza
ujawnić całą sprawę dziś o dziesiątej wieczorem.
Curval, wewnętrznie spięty, czekał na wybuch gniewu „Starego", ale nic takiego nie
nastąpiło. Lever stał jak w szoku i wpatrywał się w twarz najbliższego trupa.
—
Nie mamy zatem wyboru — powiedział po chwili. — Musimy to wszystko
ogłosić jeszcze przed nimi.
—
Czy to mądre? Co mamy powiedzieć?
—
Że nasza kuracja zawiodła. I że pracujemy nad czymś nowym. Czymś lepszym.
Czymś, w co zainwestowaliśmy kolejne dziesięć miliardów yuanów.
Curval zamrugał oczami.
—
Mamy nowych sponsorów?
Lever pokręcił głową.
—
Nie. Pieniądze zostaną przekazane bezpośrednio z konta
JmmVacu. W tym samym czasie dokonamy znaczących wpłat
na konta tych wszystkich, którzy brali udział w obecnym
programie. Na tyle wysokich, aby zapewnić im najlepszą
możliwą medyczną opiekę w nadchodzących dniach.
Curval pochylił głowę.
—
Rozumiem.
A więc pogłoski się sprawdziły: niektórzy z ważniejszych sponsorów wycofali się. Jeśli
te wieści rozejdą się jednocześnie z informacją o tej ostatniej katastrofie, wówczas
projekt można uznać za martwy. A jeśli nawet przetrwa, stanie się powszechnym
pośmiewiskiem. W obliczu takiej możliwości „Stary" Lever zdecydował się podwoić
stawkę i postawić wszystko na jeden rzut kości. I starał się zachować dobrą minę
300
301
do złej gry, mając przy tym nadzieję, że ograniczy straty do minimum.
I kto wie? — to mogło się nawet udać.
Curval podniósł wzrok i napotkał spojrzenie „Starego".
—
A więc, co pan chce, abym zrobił?
—
Chcę, abyś przygotował coś na kształt programu badawczego. Coś, co będzie
robiło wrażenie. Chcę mieć także film pokazujący naszych najlepszych ludzi pracujących
w laboratoriach. Wiesz przecież, o co mi chodzi.
Curval skinął głową.
—
A chłopiec? Ward?
Lever popatrzył na niego i zmrużył oczy.
—
Zaoferuj mu wszystko, co zechce. Cokolwiek zechce.
Ale ściągnij go.
* * *
Kiedy Curval odszedł, Lever przeszedł wolno wzdłuż rzędu ciał, po czym zawrócił i
zatrzymał się przy leżących na samym końcu zwłokach pięćdziesięciosiedmioletniej
kobiety.
Przez dłuższy czas przyglądał się jej zimnemu, blademu ciału, nie mogąc pojąć, co się
właściwie stało. Nazywała się Leena Spence i była jedną z jego pierwszych
„nieśmiertelnych". Spał z nią raz lub dwa, zanim została poddana kuracji, ale ostatnio,
zajęty sprawami instytutu, widywał ją bardzo rzadko.
A teraz było za późno.
Zadrżał, zaczynając w końcu odczuwać zimno. A więc to była śmierć. To. Przełknął ślinę
i pochylił się nad zwłokami kobiety, studiując ornament cienkich, niebieskich linii, które
pokrywały bladą, gładką skórę jej czaszki jak ręcznie rysowane piktogramy ze starego
notatnika Han.
Wyciągnął rękę i przesunął palcami po tych słabo widocznych, niebieskich liniach, jakby
próbując zbadać ich tajemnicę, ale były jak mapa, której nie potrafił odczytać, mapa
kraju, którego nie znał. Zmarszczył brwi i pokręcił głową, jakby nie przyjmując do
wiadomości tego, co się tutaj wydarzyło. Ale oni nie żyli. Jego nieśmiertelni byli martwi.
Wczoraj ośmiu, a dziś pięciu, jak maszyny, które ktoś wyłącza jedną po drugiej.
Curval powiedział, że to może być wirus. Ale jaki wirus? Coś nieszkodliwego.
Nieszkodliwego, a jednak śmiertelnie niebezpiecznego. Jeśli to było przyczyną tej
katastrofy.
„Stary" Lever cofnął rękę i zadrżał, po czym odwrócił się i szybko wyszedł z
prosektorium, powtarzając w myślach słowa i zdania mające dać początek nowemu
zadaniu, które go czekało.
* * *
Ross leżał na wąskim łóżku i czytał akta porozrzucane po całej jego powierzchni. Milne,
siedzący przy pobliskim stole, zgarbił się nad swoim komputerem i przeglądał teksty
rozmów, które przeprowadzili tego ranka.
Był to mały, spartańsko umeblowany pokoik, który kosztował dziesięć yuanów za
tydzień. Nie znaczyło to jednak, że mieli zamiar spędzić tu cały tydzień. Biorąc pod
uwagę to, co zdobyli tego ranka, wieczorem powinni zakończyć całą sprawę. Odnaleźli
ponad trzydziestu byłych mieszkańców „rodzinnego" pokładu Mary Jennings, włączając
w to położną, która pracowała tam przez około trzydzieści lat. Nikt z nich nawet nie
słyszał o dziewczynie. To, samo w sobie, nie musiało być jeszcze żadnym dowodem.
Średnio na każdym pokładzie mieszka od pięciu do dziesięciu tysięcy ludzi i mogło tak
się zdarzyć — po prostu mogło — że próbka, którą zbadali, była niewystarczająca.
Jednakże przeprowadzona na ich zlecenie identyfikacja rysów twarzy potwierdziła to, co
od dłuższego już czasu podejrzewali. Mary Jennings była fikcją. W rzeczywistości
kobieta, którą sprawdzali, nazywała się Emily Ascher i była Europejką.
— Posłuchaj tego — powiedział Ross, siadając na łóżku i zwracając się w stronę
partnera. — Wygląda na to, że jej ojciec zaplątał się w jakiś skandal. Był urzędnikiem w
Hu Pu, Ministerstwie Finansów. Zdaje się, że popełnił jakiś błąd przy obliczaniu stopy
zysku. Odbyła się rozprawa sądowa i został wykopany. Rodzina spadła. O całe sto
dwadzieścia poziomów. Sześć miesięcy później ojciec zmarł. Matka musiała
wychowywać dziecko o własnych siłach.
Milne spojrzał na ekran komputera. — Ile miała wtedy lat?
302
303
—
Dziewięć, jak sądzę.
—
To może właśnie dlatego. Ross zmarszczył brwi.
—
Co dlatego? Nie nadążam za tobą.
—
Dlatego została terrorystką. Ross roześmiał się.
—
Mówisz poważnie, Mikę? Jakie mamy na to dowody?
—
Mój instynkt — odparł Milne, rozglądając się nerwowo. — Dużo o tym
myślałem. Ona nie wygląda na zwykłego szpiega. Po pierwsze, jest kobietą. Po drugie,
większość zadań z dziedziny szpiegostwa przemysłowego to akcje krótkoterminowe.
Agent zostaje umieszczony na właściwym stanowisku, wykonuje robotę i wydostaje się
tak szybko, jak to jest tylko możliwe. Trwa to najwyżej rok. Nie słyszałem jeszcze o
kimś, kto spędziłby tak dużo czasu w jednym miejscu. No i mamy jeszcze jej
specjalności. Konserwacja i ekonomia. Ta kombinacja pasuje do profilu. Pamiętasz ten
raport o strukturze Ping Tiao. Myślę bowiem, że tym właśnie była. Terrorystką z Ping
Tiao. Daty także pasują. Zniknęła z pola widzenia kilka tygodni po Bremie. A potem
pojawiła się tutaj i zaczęła pracować dla Levera. Musi być jakaś przyczyna tego.
—
Zbieg okoliczności — odparł Ross, spuszczając nogi na podłogę. — Po pierwsze,
Ping Tiao nie miało żadnych punktów oparcia w Ameryce. A po drugie, zniszczenie
całego pokładu i archiwum wymagałoby naprawdę dużych wpływów.
Milne pokręcił głową.
—
Myślę, że pożar był prawdziwy. Wypadek. Ale ktoś
potrafił go wykorzystać. Może to był ktoś mający za sobą
szkolenie w Służbie Bezpieczeństwa. I ogromne możliwości.
Oczy Rossa rozszerzyły się powoli.
—
DeVore? Myślisz, że to był DeVore, prawda?
Milne skinął głową.
—
Mówi się, że pod koniec pracował razem z nimi. A więc dlaczego nie miałby
zrobić czegoś takiego? Był bardzo dobry w sprawach tego rodzaju.
—
Ale dlaczego? Jaki miałby mieć powód?
—
Nie wiem. Tyle że to wszystko pasuje do siebie. Jej wykształcenie. Daty. Rodzaj
oszustwa. I wyjaśnia także sprawę tej zapasowej tożsamości. Mam na myśli Rachelę
DeVa-lerian. Myślę, że nasza pani została tu umieszczona jako
terrorystyczny „śpioch". Ma czekać na właściwy moment, a następnie rozpocząć tutaj
swoją robotę.
Ross siedział przez chwilę w milczeniu, rozważając wszystko, po czym pokiwał głową.
—
To by rzeczywiście wyjaśniało, dlaczego opuściła „Starego" Levera, aby
przyłączyć się do jego syna. Ten właśnie fakt nie dawał mi spokoju. Ale jeśli to DeVore
ją tutaj umieścił... — Roześmiał się. — Hej! Może naprawdę na coś trafiłeś.
—
A więc może powinniśmy zapisać to wszystko i jak najszybciej zawieźć do
Richmond?
Ross opuścił głowę.
—
Chcesz to zatem dać Leverowi?
—
A o kim ty myślisz?
—
Może powinniśmy przekazać wszystko Wu Shihowi?
Milne roześmiał się niepewnie, ale zanim zdążył odpowie
dzieć, usłyszeli słabe pukanie do drzwi.
Ross popatrzył w napięciu na Milne'a, wstał i wyciągnąwszy swój pistolet, zbliżył się do
wejścia.
—
Kto tam?
—
Służba pokojowa. Ross zerknął na partnera.
—
Zamawiałeś coś? — wyszeptał bezgłośnie.
Milne pokręcił przecząco głową, wstał i także wyciągnął swój pistolet.
—
Gotowy? — zapytał tak samo Ross.
Milne przytaknął. Odsunąwszy się na bok, Ross nacisnął kciukiem przycisk zamka.
Drzwi otworzyły się i do środka wszedł wysoki Han niosący zapełnioną tacę, którą
przykrywała serweta.
—
Najlepsze życzenia od kierownictwa — oznajmił, kładąc
tacę na stoliku stojącym obok łóżka, po czym odwrócił się.
Kiedy zobaczył wyciągnięte pistolety, w jego oczach pojawiło
się zdumienie oraz przerażenie. — Ch'un tzu?
Ross popatrzył na Milne'a, a następnie znowu na kelnera. Dopiero wtedy opuścił rękę z
bronią i uśmiechając się z zakłopotaniem, podszedł do tacy, podniósł serwetę i zobaczył
sześć miseczek z parującymi jeszcze daniami.
—
Przepraszam — powiedział, zwracając się do Hana. —
Ale w tych czasach nadmiar ostrożności nikomu nie zawadzi.
Myślałem...
304
305
Ramię kelnera poruszyło się tak szybko, że Ross nie nadążył za nim wzrokiem. Poczuł,
że unosi się w górę i obraca w powietrzu, a coś twardego i palącego jak gorący kwas
wnika głęboko w jego pierś. Usłyszał jeszcze huk wystrzału, po którym prawie
natychmiast nadszedł ból zmiażdżonego przez kulę obojczyka. A potem już tylko leciał
w stronę Milne'a, a ciemność doganiała go i brała w objęcia jak fala przypływu.
*
* *
Mach rozejrzał się po pokoju, nastawił zapalnik czasowy ładunku zapalającego i wyszedł
na zewnątrz. Miał to, po co przyszedł. Reszta może spłonąć.
Zatrzymał się na chwilę i zadowolony z siebie, uśmiechnął się szeroko. Jego instynkt
wciąż go nie zawodził, mimo ostatnich przejść w Europie. Gdyby nie poszedł śladem tej
dwójki, dla Emily gra by się skończyła. A może nawet i dla niego. Dzięki temu zaś, że
zaufał swemu przeczuciu, wiedział teraz, co wydarzyło się wówczas między nią a
DeVore'em.
Tak. Milne miał rację. To był bardzo sprytny człowiek, ale kiepsko sobie radził z
pistoletem. Jeśli zaś chodzi o Emily, to informacje, które usłyszał dzisiaj, mogą pewnego
dnia okazać się wręcz nieocenione.
—
Rachela DeValerian — powiedział miękko do siebie,
zauważając, jak bardzo przypominało to nazwisko DeVore'a.
Roześmiał się, postukał palcem w plik dokumentów, który
trzymał pod pachą, po czym odwrócił się, zamknął drzwi
i wyszedł na korytarz. Do Richmond miał dwie godziny jazdy.
*
* *
To miejsce śmierdziało. Nie był to jednak normalny zaduch panujący na najniższych
poziomach, ale obezwładniający, zwierzęcy smród, który zdawał się wypełniać i
zagęszczać powietrze, wciskając się do ust i nozdrzy jak plugawa szmata. Souczek
zacisnął w pierwszej chwili nos i odwrócił się, rzucając pytające spojrzenie Lehmannowi,
ale tamten nic po sobie nie pokazał.
—
Bogowie, co to za miejsce?
Lehmann zerknął na niego i odpowiedział:
—
To był kiedyś chlew. — Wskazał klatki i srebrzyste
końcówki rur podających pożywienie, wciągniętych teraz
w ścianę. — Pewni moi przyjaciele opróżnili go na jakiś czas.
Souczek przytaknął, zrozumiawszy. Nigdy nie widział jeszcze ani jednego z wielkich,
mięsnych zwierząt —jou tung wu, jak je nazywano — ale znał je ze zdjęć. Rozejrzał się
dookoła siebie, wyobrażając sobie te ogromne, bezmózgie stworzenia — po jednym z
każdej strony przejścia ciągnącego się przez środek pomieszczenia — ich potężne,
różowe cielska wciśnięte w prostokątne siatki i tuziny małych, bezokich główek żrących
bez przerwy pożywienie z przesuwającego się przed nimi pasa transmisyjnego. Skrzywił
się z odrazą. Nic dziwnego, że tak tu śmierdziało.
Miał zamiar coś jeszcze powiedzieć, ale zauważył właśnie nowe postacie, które pojawiły
się z drugiej strony pomieszczenia; było ich trzech, a każdy zatykał sobie ręką usta i nos.
Na ten widok omal nie wybuchnął śmiechem, ale zdołał się w porę opanować i przybrać
kamienny wyraz twarzy. Był to dowód, jak bardzo zmienił się od czasu, gdy poznał
Lehma na. Niczego po sobie nie okazuj, pomyślał, wspominając wskazówki albinosa.
Człowiek, który zdradza swoje myśli, jest słaby. Pozwala przeciwnikowi na osiągnięcie
przewagi. Było to szczególnie ważne teraz, kiedy stawka stała się tak wysoka.
Nastąpiła chwila wahania, po czym trzej przybysze wymienili między sobą spojrzenia i
ruszyli ku nim. Byli to potężni mężczyźni o nagich, silnie umięśnionych ramionach.
Wyglądali tak, jakby pochodzili z jednego pnia, ale nikt lepiej od Souczeka nie wiedział,
jak bardzo się od siebie różnili.
Podeszli na długość ciała do Lehmanna i zatrzymali się. Każde ich poruszenie
świadczyło o napięciu i czujności. Postawili wszystko na jedną kartę już przez zwykły
fakt, że tutaj przyszli. Gdyby Wąsacz Lu dowiedział się o tym, byliby martwi. Nie
znaczyło to jednak, że przeszli już na stronę Lehmanna. Byli jeszcze bardzo dalecy od
tego.
—
Wybrałeś słodkie miejsce na nasze spotkanie, Shih Leh
mann.
Człowiekiem, który się odezwał, był Huang Jen. Jako zastępca Po Lao, Czerwonego Pala
Kuei Chuan, zajmował najwyższe stanowisko z całej trójki, nic zatem dziwnego, że
wybrali go na swego przywódcę. Jego ociężały wygląd mógł
306
307
wprowadzić w błąd, był bowiem przebiegłym i subtelnym człowiekiem — aczkolwiek
nie całkowicie. Miał reputację sadysty. Po jego lewej stronie stał Meng Te, potężny Han
z wielką, ogoloną głową, który przed rokiem przeszedł do Kuei Chuan z jednego z
północnych tongów. Ostatnim z całej trójki był posępny Hung Mao nazwiskiem Visak.
—
Dość słodkie — odpowiedział Lehmann, robiąc krok do
przodu i ściskając im po kolei ręce. — Jak to, co my tu robimy,
czyż nie?
Mówiąc to, Lehmann ściskał właśnie dłoń Visaka, i Sou-czek, obserwujący to wszystko,
zauważył, że oczy tego człowieka rozszerzyły się nieznacznie, jakby usiłował on
rozszyfrować albinosa. Visak był najbardziej interesujący z całej trójki. Było czymś
bardzo rzadkim — prawie wyjątkowym — by Hung Mao osiągnął tak wysoką pozycję w
Triadzie i wiele to mówiło o jego bezwzględności oraz możliwościach. Aczkolwiek w
hierarchii Kuei Chuan znajdował się wciąż poniżej Huang Jena i Meng Te, był
niewątpliwie bardziej od nich niebezpieczny. Zanim Lehmann kazał mu wysondować
tego człowieka, Souczek uważał go za najwierniejszego, najbardziej lojalnego ze
wszystkich ludzi Wąsacza Lu. Wręcz ślepo lojalnego. Ale oto był tutaj.
Jego wyniesiona ze Służby Bezpieczeństwa sprawność w walce wręcz była legendarna.
Jako jeden z niewielu ludzi, których spotkał Souczek, był równy wzrostem Lehmannowi.
Jednak dopiero teraz, kiedy stali obok siebie, rzucało się w oczy, jak naprawdę wielkim
był mężczyzną. Sama szerokość jego klatki piersiowej i ramion sprawiała, że albinos
wydawał się w porównaniu z nim wątłym i kruchym człowiekiem. Jednakże Lehmann
nie wyglądał na przestraszonego. Bez zmrużenia powiek wytrzymał spojrzenie tamtego,
po czym zapytał:
—
Rozumiecie potrzebę zachowania tajemnicy?
Huang Jen wysunął lekceważąco podbródek.
—
Twój człowiek wiele obiecuje, jeśli przyjąć, że jego mętne
wywody mogą coś oznaczać. Czy wyjaśnisz nam to teraz
konkretnie? Dokładnie i bez ogródek?
Souczek zerknął z niepokojem na Lehmanna. A jeśli to wszystko było pułapką? A jeśli
Wąsacz Lu wiedział o tym spotkaniu? Oznaczałoby to z pewnością wojnę, mimo
miękkości Lu i jego braku woli walki, o czym tak często mówił
Lehmann. Wyglądało jednak na to, że albinosowi podobne lęki są zupełnie obce.
—
Jestem nadchodzącą siłą — powiedział, patrząc kolejno
na ich twarze. — Sam fakt, że tu jesteście, oznacza, iż już to
zrozumieliście. Że wiecie, kto jest przyszłością.
Stał przed nimi z władczą miną, odprężony, ale równocześnie rozkazujący, jakby każde
wymówione przez niego słowo było niezaprzeczalnym faktem. I chociaż Souczek widział
go już przedtem w podobnych wystąpieniach, czuł, że każdy nerw jego ciała dygocze z
podniecenia. W takich chwilach miał wrażenie, że słyszy głos jakiejś mrocznej,
nadprzyrodzonej siły. Przerażało go to i jednocześnie budziło w nim głęboką cześć.
—
Za jakiś czas wszystko to będzie moje. Od północy po
południe. Od zachodu po wschód. Każdy korytarz. Wiecie
o tym. Słyszycie, co szepczą między sobą wasi ludzie. Nawet
tak wcześnie, teraz, widzą oni wszystko z zupełną jasnością.
Lehmann, mówią. Lehmann jest tym jedynym. I mają rację.
Wiecie, że mają rację.
Visak zerknął na pozostałych i roześmiał się. Ale Souczek zauważył, że nawet on był pod
wrażeniem tego, co usłyszał.
—
Chcę dowodu — powiedział. — Czegoś więcej niż słów.
Te słowa zabrzmiały dziwnie, jakby były wcześniej przygotowane, i obserwujący go
Souczek zmrużył podejrzliwie oczy. Czy stał za tym Wąsacz Lu? Czy słuchał tego nawet
teraz?
Lehmann był jednak niewzruszony i pokręcił tylko wolno głową.
—
Nie, Visak. Żadnych dodatkowych popisów. Żadnych
gier. To, co robimy, robimy z największą powagą. Jesteś tu,
gdyż już wybrałeś. Tylko dzieci chcą dowodu. Dzieci i starzy
ludzie. A mężczyźni tacy jak ty i ja... pracują, opierając się
na pewnikach, czyż nie?
Visak wysunął wyzywająco podbródek, lecz po chwili zmiękł i niechętnie skinął głową.
Huang Jen, który go obserwował, spojrzał ponownie na Lehmanna.
—
Ma pan rację, Shih Lehmann. Krążą różne pogłoski.
Ale ciągle mi pan nie odpowiedział na pytanie. Co m y z tego
będziemy mieli? I czego pan od nas chce?
Lehmann milczał, a spojrzenie jego różowych oczu zdawało się trzymać ich w szachu i
kolejno oceniać. W końcu, usatysfakcjonowany, odpowiedział:
308
309
—
Chcę, abyście złożyli mi przysięgę posłuszeństwa. Tutaj. Natychmiast. Chcę, aby
każdy z was stał się moim człowiekiem, aby mi służył. I kiedy nadejdzie odpowiedni
czas, wykonał to, co mu każę.
—
A co dostaniemy w zamian?
—
Będziecie żyć. Będziecie rządzić wraz ze mną. Huang Jen uśmiechnął się.
—
I to wszystko?
Ale jego uśmiech szybko zniknął.
—
Wybór jest prosty — powiedział zimno Lehmann. —
Wszystko albo nic. Co wybieracie?
Zapanowała chwila ciszy i bezruchu. Następnie, wahając się jeszcze, Meng Te ukląkł i
pochylił nisko głowę. Powoli, rzuciwszy pytające spojrzenie na albinosa, poszedł w jego
ślady Huang Jen.
Przez jakiś czas wydawało się, że Visak odmówi złożenia hołdu, ale nagle ukląkł także i
pochylił głowę. Dopiero wtedy Lehmann zbliżył się do nich i ofiarowawszy im swoją
stopę do pocałowania, kazał powtarzać słowa przysięgi lojalności.
Następnie cofnął się i kazał im wstać.
—
Chcę, abyście się przygotowali. Macie zebrać wokół
siebie tych, którzy są wobec was lojalni, i odsunąć tych, którzy
mogą się wahać. Kiedy wszystko będzie gotowe, poślę wam
wiadomość i wytłumaczę, co macie robić.
Souczek zadrżał, rozumiejąc dokładnie, co oni czuli w tej chwili. On także klęczał i
przysięgał posłuszeństwo. Tak, pomyślał, patrząc, jak kłaniają się i odchodzą, teraz
rozumiem to lepiej.
Zareagowali nie na zwykłą siłę czy też przebiegłość, ale na coś silniejszego, głębszego.
Coś tak odmiennego od wszystkiego, do czego przywykli, że samo zetknięcie z tym
powodowało zmianę, tak jak on, Jirzi Souczek, został zmieniony. Samo przebywanie w
pobliżu Lehmanna było równoważne z odrzuceniem wszystkich masek i złudzeń.
Znaczyło to, że człowiek dostrzegał nagle sedno wszelkich rzeczy. Było to tak... jak
naciśnięcie ciała i wyczucie kryjącej się pod nim kości.
Wszystko... albo nic. Była to tak przekonująca oferta, że dla ludzi ich pokroju odrzucenie
jej było po prostu niemożliwe. Mimo to zastanawiał się, czy to wystarczy, czy byli już
tak mocno związani z Lehmannem jak on sam.
Spojrzał na Lehmanna. Albinos wpatrywał się w otwór tunelu, a skupienie malujące się
na jego twarzy zmieniło ją w nieruchomą maskę. Po chwili odwrócił się i popatrzył na
Souczeka.
—
To zmusi Wąsacza Lu do myślenia, co? Będzie próbował
mnie zabić, gwarantuję to.
Było to tak niespodziewane, że Souczek się roześmiał.
—
A wiec Visak udawał?
Lehmann pokręcił głową.
—
Nie przez cały czas. — Odetchnął głośno i odchrząk
nął. — Mimo to czasy muszą być doprawdy smutne, jeśli tacy
hsiao jen stają się legendą. Będziesz go pilnować, dobrze?
Souczek przytaknął, ale myślał tymczasem o wszystkim, co się wydarzyło, próbując
zobaczyć to w nowym świetle. Lehmann ruszył w stronę wejścia do tunelu.
—
Chodźmy już stąd, Jirzi. Strasznie tutaj śmierdzi.
Souczek uniósł głowę i otworzył szerzej oczy, zaskoczony,
że Lehman w ogóle zwrócił na to uwagę.
* * *
W takt wojskowego marsza złote kurtyny odsunęły się na boki, ukazując smoczy tron
ustawiony na platformie, na którą prowadziło siedem szerokich stopni. Z obu stron tronu
wyrastały ginące gdzieś w mroku ogromne filary, a na samym wielkim tronie siedział —
odziany w cesarskie szaty z żółtego jedwabiu — Wu Shih, T'ang Ameryki Północnej,
przedstawiciel Rady Siedmiu. W miarę jak zmieniała się ogniskowa kamery, jego twarz
powiększała się i wypełniła w końcu ekrany, z których spoglądała z surową powagą na
miliardy widzów.
—
Ludu Chung Kuo — zaczął, a jego ciemne oczy wyra
żały zdecydowanie. — Mam wam dziś do przekazania ważne
wiadomości. Oświadczenie o najwyższym znaczeniu dla każ
dego mieszkańca siedmiu Miast. Po raz pierwszy od czasu,
gdy mroczna chmura wojny zawisła nad naszą wielką cywiliza
cją, na wszystkich poziomach panuje pokój. Tak wielcy, jak
i mali tego świata mogą bez obawy patrzeć w przyszłość:
przyszłość bezpieczną i dostatnią, dni i lata wzrostu gospodar
czego i stabilności. Jednakże aby zapewnić tę stabilizację,
trzeba podjąć pewne działania.
310
311
Wu Shih przerwał. Z jego pokrytej zmarszczkami, brodatej twarzy emanowała siła i
wywołująca głębokie wrażenie chłodna pewność siebie. W tej chwili wyglądał jak
wykuty z kamienia, sprawiedliwy i prawy. Prawdziwy ojciec swego ludu.
—
Po pierwsze, stan wyjątkowy, który obowiązywał przez
ostatnie dziewięć lat, zostaje natychmiastowo zniesiony. Po
czynając od dzisiaj, obowiązuje znowu to samo prawo, które
mieliśmy, zanim zaczęły się niepokoje. Co więcej, sprawy
wszystkich więźniów politycznych zostaną ponownie rozpa
trzone przez sądy cywilne i cały ten proces ma zostać ukoń
czony w czasie najbliższych sześciu miesięcy. — Rysy jego
twarzy nieznacznie zmiękły i pojawiła się na niej jakby zapo
wiedź uśmiechu. — Po drugie, za rok od dzisiaj zostanie po
nownie otwarta Izba Reprezentantów w Weimarze, a w ciągu
sześciu miesięcy poprzedzających tę datę odbędą się trzysto
pniowe wybory. Obwieszczenia dotyczące konkretnych dat
wyborów zostaną rozwieszone w Miastach już w najbliższych
dniach. — Przerwał ponownie, aby dać widzom czas na to,
by w pełni zrozumieli znaczenie jego słów, po czym ciągnął
dalej, patrząc bez zmrużenia powiek na zebrane masy, sku
piając na sobie ich uwagę: — Po trzecie, i to jest może naj
bardziej znaczące ze wszystkiego, zdecydowaliśmy się na
wprowadzenie pakietu poprawek do obowiązującego obecnie
Edyktu Kontroli Technologii. Mamy zamiar zezwolić na roz
wój w pięciu ważnych dziedzinach technologii. Mamy na
dzieję, że przyniesie on korzyść wszystkim żyjącym w naszej
wielkiej społeczności i spowoduje zmiany.
W całym Chung Kuo rozległ się szmer zaskoczenia. Zmiany. Nikt nigdy nie spodziewał
się, że usłyszy to słowo z ust Tanga. Ale Wu Shih jeszcze nie skończył.
—
Na koniec pozostał jeszcze jeden ogromny problem,
któremu musimy stawić czoło jako ludzie. Jedno wyzwanie,
które musi nas zjednoczyć w czasach, które nadchodzą. Przez
wiele lat nie chcieliśmy o tym mówić. Ignorowaliśmy to, jakby
przez sam ten fakt sprawa mogła rozwiązać się sama. Jednakże
problem nie chciał zniknąć. Tak więc w końcu musimy po
stawić sobie najważniejsze pytanie naszych czasów. Czy bę
dziemy zjednoczonym ludem żyjącym w wolności, poczuciu
bezpieczeństwa i dostatku? Czy też dopuścimy do tego, że
rozdzielą nas różnice, nasze Miasta zostaną zniszczone, a stru-
ktury państwa popadną w chaos? — Wielki Tang poruszył lekko głową, a jego oczy
zapłonęły gwałtownym wyzwaniem. — Nie możemy na to pozwolić. Nie możemy
dopuścić do tego, by nasze dzieci cierpiały. Tak więc musimy stawić czoło faktom, które
ignorowaliśmy już zbyt długo. Jest nas zbyt dużo. Chung Kuo ugina się pod tym
ciężarem. To dlatego w najbliższych latach musimy pracować razem, lud i Siedmiu, nad
znalezieniem rozwiązania tego ostatniego wielkiego problemu, przed którym stoimy. To
jest nowy początek. Nowa szansa, aby wszystko właściwie ustawić. Nasza szansa na to,
że będziemy znowu silni. Szansa na zapewnienie wszystkim spokojnego i dostatniego
życia.
Gdy te końcowe słowa niosły się echem po wielkim świecie poziomów, kamera cofnęła
się, a na ekranach znowu pojawiły się smoczy tron, filary i stopnie. Następnie złote
kurtyny powoli złączyły się ze sobą, zasłaniając wszystko.
Wu Shih wstał z tronu, zszedł powoli po schodach i minąwszy klęczących techników,
dotarł do apartamentu gościnnego, który znajdował się na końcu studia. Wartownicy
pochylili nisko głowy i otworzyli przed nim drzwi. Wszedł do pokoju, gdzie przed
ogromnym ekranem siedzieli Tsu Ma i Li Yuan. Odwrócili się na jego widok i wstali,
spiesząc z gratulacjami.
—
To było dobre —powiedział Tsu Ma, dotykając przelotnie ramienia Wu Shiha.
—
Tak — dodał z uśmiechem Li Yuan. — Ludzie, wiedząc, co ich czeka, będą dziś
spokojnie spać.
—
Być może — odparł Wu Shih, zajmując miejsce między nimi. — A jednak tym
razem w chwili, gdy mówiłem te słowa, czułem, że brzmią pusto i sztucznie. Cała ta
gadanina o nowej erze. O pokoju, o stabilizacji, o wspólnej pracy ludu i Siedmiu.
Chciałbym, żeby tak naprawdę było, żebyśmy mogli zwrócić się do nich, a oni
zareagowaliby na nasze wezwanie, ale obawiam się, iż przeżyjemy jeszcze wiele
mrocznych, pełnych gwałtu dni, zanim sprawy przybiorą trochę lepszy obrót.
Tsu Ma opuścił w zadumie głowę.
—
Może masz rację. Jednakże fakt, że to powiedziałeś,
przyspieszy moment poprawy. Nie, to było dobre przemówie
nie, kuzynie. Teraz musimy się modlić, aby nasze plany wydały
dobre owoce, nawet jeśli jednocześnie powinniśmy się przygo
tować na najgorsze.
312
313
—
Modlitwy, kuzynie Ma? — zaśmiał się łagodnie Li Yu-
an. — Czy już do tego doszło?
Tsu Ma popatrzył na niego ponuro.
—
Może to jest odpowiedź, Yuanie. Modlitwy i śpiewy,
dzwony, święte obrazy i kadzidła... jak w dawnych czasach.
Wu Shih zmarszczył brwi ze zdziwienia.
—
Czy mówisz serio, Tsu Ma?
Tsu Ma odwrócił się ku niemu ze smutnym uśmiechem na ustach.
—
Nie, mój drogi przyjacielu. Wolałbym już pozwolić na
szemu kuzynowi Wangowi, by poderżnął mi gardło, niż wrócić
do tych strasznych czasów. Jednakże z ostatnich raportów
wynika, że takie myślenie zaczyna być coraz bardziej po
wszechne, nawet na średnich poziomach. Ludzie odczuwają
potrzebę czegoś, czego Miasto nie może im zapewnić.
Li Yuan skinął głową.
—
Do mnie także docierają podobne wiadomości. O no
wych kultach i nowych ruchach na najniższych poziomach.
Moje siły bezpieczeństwa robią, co mogą, aby wyrywać z ko
rzeniami te chwasty, ale że od dawna nie porządkowaliśmy
naszego ogrodu, jest ich bardzo wiele. Obawiam się, że może
nadejść taki dzień, kiedy będziemy musieli porzucić te obszary,
oddać je siłom ciemności i zabobonu.
Wu Shih westchnął.
—
Przyznaję, że i mnie ogarnia to uczucie. Mówię sobie,
że musimy przetrwać, ale w głębi serca jestem niepewny.
Tsu Ma pokiwał głową.
—
Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, kuzyni. Jest tak, jak
to powiedział Wang tego dnia w Astrachaniu, kiedy po raz
pierwszy zrozumieliśmy, jak rozwiną się stosunki między na
mi. Żyjemy w nowych czasach. Zaczynają przeważać nowe
sposoby życia i zachowania. Mówi się, że w czasach mojego
pradziadka wszystko, co żyło, nawet wan wu, dziesięć tysięcy
rzeczy, zginało się w pokłonach na dźwięk jego głosu czy też
pod ciężarem jego wzroku. Ale teraz? — Roześmiał się gorz
ko. — No cóż, nasze oczy straciły swój ognisty blask, a nasze
głosy swą przerażającą siłę. A przynajmniej tak to wygląda,
co? A nasze Miasta... nasze Miasta wypełniają cienie strachu,
ignorancji i nienawiści. Jak można walczyć z czymś takim?
—
A jednak musimy.
314
—
Tak, kuzynie Yuanie. I musimy się także bronić przed
innymi, wewnętrznymi cieniami. Strachu i desperacji. Ci, co
rządzą, nie są bowiem tacy sami jak inni ludzie. Jeśli my
upadniemy, kto stanie na naszym miejscu? Jeśli my upadniemy,
wszystko zostanie stracone.
Zapadła chwila ciężkiej, pełnej zadumy ciszy, po czym nieoczekiwanie ekran ponownie
się rozjaśnił.
—
Kuzyni...
To był Wang Sau-leyan. Jego pucołowata, uśmiechnięta
twarz wypełniła wielki ekran.
—
Wu Shih... twoje przemówienie było bardzo dobre. Mó
wiłeś rzeczywiście w naszym imieniu, kiedy wspominałeś, że
jest to nowy początek, nowa szansa na uporządkowanie wszyst
kich spraw. To radosna chwila i naprawdę wielki dzień dla
Siedmiu oraz ludu Chung Kuo. Poczynając od dzisiaj, idźmy
razem w przyszłość i budujmy nowy świat, zrealizujmy tę
wizję. Możesz być pewny mojego stałego poparcia w Radzie
dla wszystkich działań podjętych dla osiągnięcia tego celu. —
Uśmiechnął się jeszcze szerzej, a wyglądało to tak, jakby w tej
tłustej, bladej twarzy otworzyła się nagle szczelina, po czym
niespodziewanie pochylił głowę w ukłonie. — I życzę ci dobrej
nocy, kuzynie Wu, jak również moim kuzynom Tsu Ma oraz
Li Yuanowi. Oby bogowie mieli w opiece was i waszych
najbliższych.
Ekran ściemniał. Siedzący pod nim trzej oszołomieni T'an-gowie patrzyli na siebie ze
zdumieniem. Tym, który w końcu przerwał milczenie, był Tsu Ma.
—
O co tu, na bogów, chodziło? Co ten wyrachowany
bękart kombinuje?
—
Cokolwiek to jest — odparł zirytowany Wu Shih — możesz być pewny jednego:
nasz wylewny kuzyn nie wierzy w ani jedno słowo z tego, co powiedział.
—
Być może nie — wtrącił zamyślony Li Yuan — ale teraz jesteśmy przynajmniej
ostrzeżeni.
—
To prawda — powiedział Tsu Ma i zagłębiwszy się w swym fotelu, mrugnął do
nich jednym okiem. — A jest to przynajmniej ktoś, kto rzuca na tyle duży cień, że można
z nim walczyć.
* * *
315
Nagłe i gwałtowne łomotanie do drzwi obudziło Emily. Poderwała się i czując, że serce
nieprzytomnie wali jej w piersi, sięgnęła po pistolet, który zawsze trzymała przy łóżku.
Przez chwilę myślała, że znowu znalazła się w swoim malutkim apartamencie w Hsienie
Monachium, ale zaraz przypomniała sobie, gdzie jest — w Ameryce — i usiadła, w pełni
już przebudzona i czujna.
Obok łóżka nie było żadnego pistoletu, tylko budzik. Wskazywał czwartą w nocy, a w
mieszkaniu panowała całkowita ciemność. Przez chwilę siedziała nieruchomo i płytko
oddychając, wsłuchiwała się w odgłosy dochodzące z mroku, usiłując wyobrazić sobie,
co to mogło być. Wtedy właśnie stukanie rozległo się ponownie.
Mach. To musiał być on. Służba Bezpieczeństwa nie zawracałaby sobie głowy pukaniem
do drzwi.
Syknęła z gniewu, szybko wstała i założyła szlafrok. Lepiej, żeby miał dobre
wytłumaczenie, budząc ją tak wcześnie. Cholernie dobre wytłumaczenie.
Wcisnęła gniewnie guzik wizji, sprawdziła przelotnie swój wygląd w wielkim lustrze
wiszącym na ścianie i wróciła wzrokiem do ekranu.
—
Michael...
Michael stał oparty o ścianę przy drzwiach. Jego krótko ostrzyżona głowa zwisała
bezwładnie, a całe ciało było pochylone. Wyglądał na chorego. W chwili, gdy spojrzała
na niego, poruszył się lekko i skierował mętny wzrok w kamerę.
Nie, nie jest chory. Pijany.
Studiowała przez moment swoje odbicie w lustrze, zastanawiając się, co też on może od
niej chcieć. Lekko drżąc, uderzyła dłonią w zamek drzwi.
Stał tam, chwiejąc się na nogach, i po prostu patrzył na nią. Chciała zacząć robić mu
wyrzuty, ale porażona jego wyglądem, wstrzymała oddech.
—
Michael... — powiedziała z bólem. — Co się stało?
Odwrócił głowę w bok, po czym ponownie spojrzał na nią,
a w jego oczach pojawiły się łzy.
Nigdy jeszcze nie widziała go w takim stanie. Zawsze był silny, pomysłowy i pozytywnie
nastawiony do przyszłości, nawet gdy sprawy wyglądały beznadziejnie. Teraz jednak wy-
316
raz jego oczu był wręcz przerażający. Nigdy jeszcze nie widziała w nich takiego
cierpienia, tak ogromnej rozpaczy.
Wejdź — odezwała się łagodnie i wsunęła swój bark pod
jego ramię, dając mu w ten sposób wsparcie. Wciągnęła go do środka i zamknęła drzwi.
— Napijemy się eh'a, a ty opowiesz mi o wszystkim.
—
Wszystko skończone — powiedział, a jego twarz wy
krzywił nagle grymas bólu. — Nie ma powrotu. Między nami
koniec.
Popatrzyła na jedną stronę jego twarzy, zastanawiając się,
co miał na myśli.
—
Kto...? — zaczęła i w tym momencie zrozumiała.
—
Olał mnie, Em. Ten stary pierdoła mnie olał.
Słowa te brzmiały gniewnie, oskarżające Jednakże pod gniewem można było wyczuć
otwartą ranę i to prawdziwie ją
zaskoczyło.
Posadziła go na jednym z wielkich krzeseł w kuchni, a sama, rozmyślając gorączkowo,
zajęła się zaparzaniem ch'a.
— To był Kennedy — oznajmił, potwierdzając w ten sposób to, co już wiedziała. — To
był jego pomysł. Sądził, że to może nam pomóc. Zmniejszyć ciśnienie. Dać nam trochę
oddechu i czasu na zebranie fuduszów oraz przygotowanie naszej kampanii. Kiedy o tym
mówił, wydawało mi się, że to jest zupełnie dobry pomysł. Ale nie... — Głos ponownie
mu się załamał, zdradzając głębię jego cierpienia. Zacisnął mocno powieki, ale mimo
wszelkich wysiłków, by je powstrzymać, łzy i tak płynęły mu z oczu.
—
Nie wiedziałam — powiedziała łagodnie, współczująco. — Myślałam, że go
nienawidzisz.
—
Nienawidzę go? — Roześmiał się, otworzył oczy i spojrzał na nią prawie trzeźwo.
— Nigdy nie mógłbym go znienawidzić, Em. On jest moim ojcem. On... — Ponownie
głos
uwiązł mu w gardle.
—
A więc co się stało? — zapytała, gładząc go delikatnie
po dłoni. — Co on ci powiedział?
Wziął głęboki, drżący oddech i pokręcił głową.
317
—
Nie chodzi o to, co powiedział, ale jak to zrobił. Miał
przy sobie swoich koleżków. Wiesz, tych, których naciągnął
na finansowanie swojego projektu nieśmiertelności. Chciałem
porozmawiać z nim na osobności, ale nie pozwolił na to. Nie wpuścił mnie nawet do
pokoju. A potem... — Zwilżył wargi językiem. — To było beznadziejne. On nawet nie
chce wiedzieć. — Popatrzył na nią smutno. — On chce, żebym był jego niewolnikiem.
Mam robić wszystko, co każe. A ja nie mogę tego zrobić. Nie mogę! Żąda zbyt wiele.
Zawsze tak było.
—
Rozumiem... — Ale nie rozumiała. Jeszcze nie. Musiało
być jeszcze coś. Coś, czego jej nie powiedział.
Odwróciła się i nalała ch'a. Kiedy znowu spojrzała na niego, siedział pochylony na
krześle i patrzył na nią z dziwnym wyrazem twarzy.
—
Co to jest? — zapytała, stawiając czarkę na stole obok
niego. — Czego mi nie powiedziałeś?
Roześmiał się, ale był to dziwnie smutny śmiech.
—
Jesteś dobrą kobietą, Em. I to nie tylko dobrą w pracy.
Jest w tobie coś wyjątkowego. Jakaś cecha... — Wzruszył
ramionami, wyprostował się, ale jego ruchy były niezdarne,
lekko przesadzone, jakby z najwyższym wysiłkiem usiłował
zapanować nad sobą. — Było to dla mnie oczywiste od sa
mego początku. Jeszcze zanim zaczęłaś pracować dla mnie.
Zauważyłem cię. Wiedziałaś o tym? Zawsze wypatrywałem cię
w biurach mojego ojca. Ja... — Popatrzył na swoje dłonie,
jakby nagle nie mógł wyartykułować tego, co miał zamiar
powiedzieć, po czym ponownie spojrzał na nią, a całe jego
zachowanie uległo raptownej zmianie. — Gloria Chung... pa
miętasz ją, Em? Była gospodynią na tym balu, na który
wybraliśmy się razem. Powiedziała mi coś tamtej nocy. Coś,
z czego powinienem sam sobie zdawać sprawę, ale dopiero
ona sprawiła, że w pełni to zrozumiałem. Kiedy dziś wieczo
rem stałem przed ojcem, przypomniałem sobie jej słowa. Wi
dzisz, musiałem dokonać wyboru. Och, nie sądzę, aby „Stary"
nawet w części zdawał sobie z tego sprawę. Zrobiłbym wszyst
ko, o co tylko by mnie poprosił. Wszystko. Ale to...
Emily potrząsnęła głową, nagle poirytowana zachowaniem Michaela.
—
Co, na litość boską? O czym ty, do cholery, mówisz, Michaelu?
—
O tobie — odparł, przeszywając ją znienacka wzrokiem. — To o to cały czas
chodziło. On chciał, żebym ożenił się z córką Johnstone'a, a ja odmówiłem. Podobnie
zresztą
jak poprzednio, tylko że wtedy nie rozumiałem jeszcze w pełni, dlaczego tak postąpiłem.
Ale dziś wieczorem byłem już pewny. Zgodziłbym się na wszystko inne. Na wszystko.
Ale stracić ciebie, Em... Nie. Nie mogłem tego zrobić. — Podniósł się chwiejnie na nogi i
ujął jej dłonie. — Ciągle jeszcze nie rozumiesz? Chcę się z tobą ożenić, Em. Chcę
spędzić z tobą moje
życie.
Ta deklaraga zaskoczyła ją, spadła na nią całkowicie niespodziewanie. Opanowawszy
się, potrząsnęła głową.
—
A co z twoim ojcem? Kochasz go, Michaelu. Potrzebu
jesz go. Jeśli mnie poślubisz, zerwie z tobą ostatecznie.
Zadrżał i przez moment mogła dostrzec w jego oczach cały ogrom cierpienia, które
rozszarpywało mu serce.
—
Być może. Ale to już nastąpiło, Em. Między nami
wszystko się skończyło. Naprawdę. Nie ma już powrotu.
Obecnie jesteśmy tylko ty i ja. Oczywiście, jeśli mnie zechcesz.
Jeśli czujesz choć odrobinę tego co ja.
Roześmiała się, ale pod tym śmiechem było jakby pełne odrętwienia zaskoczenie, prawie
osłupienie. Zrobił to dla niej: odrzucił wszystko tylko dlatego, by być z nią.
—
Chcę cię, Michaelu Leverze — powiedziała spokojnie,
zdziwiona siłą tego, co czuła do niego w tej chwili. — Tylko
ty i ja. Na całe życie. I żadnego odwrotu, dobrze? Żadnego
odwrotu.
318
ROZDZIAŁ 11
Utracona
Upłynęło już dużo czasu od dnia, gdy po raz ostatni robili przyjęcie, i Jelka czuła się
niezręcznie w roli gospodyni. Ich goście, Hauserowie, byli starymi przyjaciółmi ojca. On
był dawnym oficerem Służby Bezpieczeństwa i emerytowanym gubernatorem kolonii, a
ona typową żoną żołnierza, cichą i posłuszną mu we wszystkich sprawach. Ich syn,
Gustaw, od pewnego czasu osobisty sekretarz marszałka, miał być właśnie przeniesiony
na inne stanowisko. Jelka często widywała go w domu, ale nie miała z nim zbyt bliskiego
kontaktu. Wyglądał na dość miłego, młodego człowieka, aczkolwiek, jak większość z
nich, miał w sobie jakąś wrodzoną sztywność.
Siedząc przy stole, była właściwie cały czas zajęta. Wydawała polecenia służbie,
pilnując, by wszystko toczyło się gładko, a w wolnych chwilach brała udział w
rozmowie, dbając, by nie zamarła. Nie miała zresztą z tym większego kłopotu, obaj
mężczyźni bowiem zmonopolizowali konwersację. Najpierw były to zwykłe wspominki,
a potem, gdy dopełniono im kieliszki z winem i podano deser, przeszli do odwiecznego
tematu starych ludzi: jak bardzo zmienił się świat.
— Wtedy wszystko było prostsze — zaczął Hauser, kiwając głową i zerkając na żonę. —
Wartości i cnoty były wtedy wyżej cenione, a postawy jaśniej i wyraźniej określone niż
teraz. — Łyknął wina, pochylił się ku Jelce i zaszczycił ją swym spojrzeniem. — Nie
było problemu podzielonych lojalności. Człowiek był tym, kim mówił, że jest.
Chciała to zakwestionować. Miała wrażenie, że ludzie zawsze byli tacy sami jak teraz —
skomplikowani i trudni do sklasyfikowania, a niektórzy nawet bardziej skomplikowani
niż reszta. Rozmyśliła się jednak i tylko uśmiechnęła się, jakby podzielała jego poglądy.
Hauser przesłał jej w odpowiedzi uśmiech, zadowolony z tego, że się z nim zgodziła.
—
Nasza praca była wtedy prosta. Łapało się co jakiś czas
kilku malkontentów i pilnowało, by na poziomach wszystko
szło gładko. Nie było żadnych pytań typu: „Kto jest moim
przyjacielem? Kto jest moim wrogiem?"
Tolonen westchnął i otarł usta serwetą.
—
To prawda, Swen. Gdybym tylko mógł ci powie
dzieć... — Pokręcił smutno głową i sięgnął po kieliszek. —
Honor nie jest czymś, co można kupić. Trzeba się z nim
urodzić. Trzeba także od dnia urodzin mieć w swoim najbliż
szym otoczeniu ludzi honoru. Jeśli tak nie jest... — Wypił tęgi
łyk wina, odstawił kieliszek i zacisnął usta.
Jelka, obserwując go, pomyślała o Kimie. Czy to, co powiedział jej ojciec, mogło być
prawdą? Czy honor był po prostu czymś, co się dziedziczyło poprzez urodzenie? Czy
człowiek nie mógł być honorowy w sposób naturalny?
— Niestety — kontynuował jej ojciec — żyjemy w czasach, gdy podobne wzory
zachowań szybko zanikają. Tacy młodzi ludzie jak twój syn są rzadkością, Swen.
Jelka opuściła głowę, powstrzymując uśmiech. Stary gubernator, słysząc uwagę jej ojca,
wysunął podbródek i z powagą skinął głową. Był to gest jakby żywcem wzięty z jakiejś
historycznej sztuki i rozbawiona dziewczyna musiała przygryźć wargi, aby nie wyrwać
się z jakąś uwagą na ten temat. Przy stole obowiązywały ścisłe reguły zachowania i
musiała postępować zgodnie z nimi, nawet jeśli bardzo jej się to nie podobało. Nie
powiedziała zatem ani słowa i tylko spojrzała nad ramieniem żony gubernatora na
kelnera, pokazując, że powinien ponownie napełnić kieliszek tej kobiety.
—
Musisz być bardzo podekscytowana.
Jelka zwróciła się w stronę eks-gubernatora i dopiero wtedy zdała sobie sprawę z tego, że
mówił do niej.
—
Dlaczego, majorze Hauser?
—
W związku z tą podróżą. To musi być wspaniałe uczucie. Zobaczyć to wszystko
w tak młodym wieku. Ja miałem już prawie pięćdziesiąt lat, kiedy po raz pierwszy tam
poleciałem.
320
321
Ciągle nie rozumiała, o czym mówił. Zmieszana spojrzała na ojca, oczekując jakiegoś
wyjaśnienia, ale marszałek utkwił wzrok w blacie stołu i wyglądał na głęboko
zamyślonego.
—
Tak — ciągnął gubernator. — Pamiętam to wyraźnie,
nawet teraz. Ten dzień, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem
księżyce Jowisza.
Roześmiała się.
—
Przykro mi, ale wydaje mi się, że pan się myli.
Na twarzy starego człowieka pojawiło się zakłopotanie i z kolei on popatrzył pytająco na
jej ojca.
—
Co się stało, Knut? Myślałem, że wszystko już załat
wiłeś.
Na policzkach Tolonena widać było lekki rumieniec. Spojrzał twardo w oczy swojego
starego przyjaciela i odparł głosem spokojniejszym niż zwykle:
—
Jeszcze jej nie powiedziałem, Swen. Proszę...
—
Ach...:— Stary człowiek milczał przez chwilę, wyraźnie zakłopotany, po czym
ponownie zwrócił się do Jelki: — No cóż, wydało się. Sądzę, że równie dobrze możesz
teraz dowiedzieć się reszty. Wydaje mi się, że twój ojciec chciał ci zrobić niespodziankę,
prawda, Knut?
Jelka poczuła nagły chłód. Patrzyła w napięciu na ojca. Co on wymyślił?
—
Podróż? — zapytała, ignorując całkowicie ich gości.
—
Powiedziałbym ci — odparł Tolonen, unikając jej wzroku. — Dziś wieczorem. Po
wyjściu naszych przyjaciół.
Słowo „przyjaciół" wymówił z lekkim naciskiem, który miał przypomnieć jej o
obowiązkach gospodyni, ale zupełnie nie zwróciła na to uwagi.
—
Znowu mi to robisz, prawda?
Zauważyła, jak ich goście zesztywnieli na swych siedzeniach, jednakże spowodowała, że
ojciec wreszcie spojrzał na nią.
—
Co robię?
—
Wtrącasz się...— odpowiedziała miękko, ale znaczenia tych słów nie można było
zmiękczyć. Myślała o Hansie Ebercie i o presji, jaką wywierał na nią ojciec, kiedy chciał
ją zmusić do poślubienia tego człowieka. Mylił się wtedy i myli się teraz. Kochała Kima.
I nie pozwoli, by ich rozdzielono. A zwłaszcza dla jakiegoś żołnierza!
322
Zadrżała, zdawszy sobie nagle sprawę z tego, gdzie zawiodły ją jej myśli. Czy naprawdę
tak bardzo mierziło ją to całe gadanie o obowiązku i pochodzeniu? Czy naprawdę tak nie
cierpiała tej całej żołnierskiej kasty?
—
Jelka... — zaczął łagodnie jej ojciec. — Musisz mnie
wysłuchać. Tym razem mam rację. Naprawdę...
Złożyła serwetkę, rzuciła ją na stół i wstała. Zwróciła się w stronę gubernatora i jego
żony, złożyła im lekki ukłon i uśmiechnęła się przepraszająco.
—
Proszę mi wybaczyć. Nie czuję się zbyt dobrze. Przykro mi. — Odwróciła się i
chciała odejść, ale marszałek ją powstrzymał.
—
Gdzie się wybierasz, dziewczyno?
Wzięła głęboki oddech i zwróciła się w jego stronę. Był na nią zły. Wściekły. Nie
widziała go jeszcze w takim stanie. Ale ten widok tylko utwierdził ją w tym, co miała
zamiar zrobić. Popatrzyła na niego z uporem w oczach. Po raz pierwszy w życiu otwarcie
rzucała mu wyzwanie.
—
O co ci chodzi?
Skinął ręką, nakazując jej, by usiadła. Ale ona nie poruszyła się, stojąc przy stole obok
odepchniętego krzesła. Zauważył to i zmrużył oczy.
—
Siadaj natychmiast i przeproś naszych gości za swoje
zachowanie.
Otworzyła usta, zaskoczona jego słowami. Pokręciła wolno głową.
—
Nie. Nigdzie nie polecę.
—
Siadaj!
Tym razem w jego głosie zabrzmiała prawdziwa groźba. Usiadła, nie próbując nawet
przysunąć krzesła do stołu.
—
Nie polecę — powtórzyła, jakby nie słyszał tego za
pierwszym razem.
Hauser milczał i patrzył to na nią, to na jej ojca, ale wyraz jego twarzy był odbiciem tego,
co widniało na twarzy marszałka.
—
Polecisz, ponieważ ja ci każę. Rozumiesz?
Znieruchomiała, spojrzała znowu na niego i potrząsnęła
głową. Tym razem krzyknął na nią:
—
Polecisz, do cholery! Nawet gdyby moi ludzie musieli
323
cię związać i zanieść na pokład. Rozumiesz? Ciągle jesteś
-
moją córką i dopóki nie osiągniesz dojrzałości, będziesz robić,
We
co ci każę!
pod
Wzdrygnęła się i odwróciła od niego wzrok. Był taki pas-
a ni
kudny, gdy zachowywał się w ten sposób. Taki...
jaki
Nie mając nawet takiego zamiaru, roześmiała się.
pat
Zrobiło się bardzo cicho. Czuła mroźną atmosferę, która
bar
nagle zapanowała wokół niej. Uniosła głowę i ponownie spoj-
mu
rżała na niego. Patrzył na nią dziwnym wzrokiem, jakby była
ktć
kimś obcym.
<
— Czego się obawiasz? — zapytała.
sp(
— Co? — Najwyraźniej jej nie zrozumiał. — Obawiam się?
ze
— Kim — wyjaśniła. — Dlaczego tak się go obawiasz? Co
by się stało złego, gdybym go poślubiła?
Pr
Nie poruszyła tego tematu przedtem, ale to było sedno
pc
sprawy. Prawdziwa przyczyna tej całej awantury,
kr
Jej ojciec roześmiał się nieswoim głosem,
ni
— Nie wyjdziesz za niego. Nie za niego.
W jego oczach dostrzegła krańcowe zdecydowanie. Ale nie
sj
wziął pod uwagę jej sprzeciwu. Tak jak zwykle, oczekiwał, że
potulnie ugnie się pod presją jego woli.
tr.
— W moich żyłach płynie twoja krew — powiedziała ci-
cho. — Jeśli zajdzie taka potrzeba, będę z tobą walczyć.
—
Polecisz — odparł tonem kończącym całą sprawę,
c Przez chwilę wahała się, po czym skinęła głową.
—
Polecę, ponieważ zmuszasz mnie do tego. Ale to nic nie
zmieni. Poślubię go, zobaczysz.
Jego oczy rozszerzyły się, a usta otworzyły, jakby przez moment chciał się z nią jeszcze
kłócić, ale w końcu pokiwał
\
głową i usiadł. Miał jej zgodę. To mu na razie wystarczało.
i
Na resztę przyjdzie właściwy czas. Po co przedwcześnie toczyć
przyszłe walki?
— Czy teraz mogę już odejść? — zapytała, ciągle siedząc.
Popatrzył na nią, a potem spojrzał na swoich gości. Były gubernator skinął nieznacznie
głową i uśmiechnął się kącikiem ust. Jego żona siedziała sztywno i patrzyła na swoje
dłonie, jakby wciąż nie mogła opanować wstrząsu, w jaki wprawiła ją ta wymiana zdań.
324
— Idź, jeśli chcesz — rzekł cicho Tolonen, jakby nic się nie wydarzyło. Ale gdy
odprowadzał ją wzrokiem, zrozumiał, że
coś między nimi pękło. Jakieś ostatnie ogniwo dziecięcego zaufania. Zadrżał i odwrócił
się do gości.
— Przepraszam, Swen — powiedział. — Powinienem cię ostrzec...
* * *
Kiedy „Stary" Lever, siedzący u szczytu stołu, zaczął czytać punkty umowy kredytowej,
w sali konferencyjnej zapanowała pełna napięcia cisza. Po jego lewicy, wzdłuż
wielkiego, dębowego stołu siedzieli bankierzy, w sumie ośmiu, a po prawicy zespół
doradców. Oczy wszystkich były skierowane na „Starego", który odwrócił stronę
dokumentu i postukał w niego palcem.
—
Ten procent jest za wysoki. O ile pamiętam, zgodziliśmy się na dwa i sześć
dziesiątych.
—
Dwa i osiem dziesiątych, panie Lever — odpowiedział spokojnie Bonner, główny
negocjator. — Mam to zanotowane.
Lever patrzył na niego przez chwilę w taki sposób, jakby Bonner postradał zmysły, po
czym wyjął pędzelek ze stojącego obok niego kałamarza, przekreślił liczbę widoczną w
dokumencie i napisał nową.
Po jego lewej stronie nastąpiła pospieszna wymiana spojrzeń, zakończona lekkim
wzruszeniem ramion Bonnera, oznaczającym zgodę. Jak zwykle Lever postawił na
swoim.
—
A co z tym wydłużonym terminem ubezpieczenia? —
dodał obojętnie „Stary". — Myślę, że powinniśmy podzielić
się po równo tymi wydatkami. Co pan o tym sądzi?
Bonner utkwił wzrok w blacie stołu.
—
To raczej niezwykłe, panie Lever. Zwykle to kredyto
biorca ponosi koszty wszelkich ubezpieczeń pożyczek, ale jeśli
pan tego chce... — Uniósł głowę, spojrzał na Levera i uśmiech
nął się. — Poza tym jestem pewny, że projekt zostanie ukoń
czony w terminie.
Lever uśmiechnął się także, wyciągnął rękę i poklepał Bonnera po ramieniu.
—
To dobrze. A zatem podpiszemy to teraz i poświad
czymy, zgoda?
Bonner wypuścił powietrze z płuc i poczuł, jak opuszcza
325
go napięcie. Te dwie dziesiąte procenta będą ich kosztowały ponad pięćdziesiąt tysięcy
więcej, a wraz z ceną ubezpieczenia może wyniesie to około stu pięćdziesięciu tysięcy.
Jednakże w porównianiu ze skalą całej umowy było to prawie nic.
Osiem miliardów yuanówl Bonnerowi kręciło się w głowie na samą myśl o tym. Był to
największy kredyt kiedykolwiek udzielony przez jego dom finansowy. I nawet biorąc pod
uwagę minimalny procent, przy którym upierał się Lever, zysk będzie ogromny. On
osobiście, jako główny negogator, dostanie ćwierć procenta, a ćwierć procenta od ośmiu
miliardów jest sumą absolutnie nie do pogardzenia. I w dodatku każdy fen kredytu będzie
zabezpieczony akcjami ImmVacu, najlepszymi na rynku.
Bonner wstał i ukłonił się przed starcem. Jego zespół, jak jeden mąż, zrobił to samo i
trwał z pochylonymi głowami, podczas gdy Bonner przechodził wokół stołu, aby złożyć
swój podpis na umowie i parafki obok dwóch poprawek wprowadzonych przez Levera.
Druga kopia umowy, potwierdzona wzorami siatkówek, miała być podpisana i
zarejestrowana później tego samego dnia, ale negocjacje zostały zakończone, a układ
zawarty.
„Stary" Lever odwrócił się, spojrzał na szefa służby i prztyknął palcami. Na ten znak
stary mężczyzna otworzył natychmiast drzwi. Za nimi, na korytarzu, czekało sześciu
służących z tacami pełnymi delikatesów i napojów. Weszli szybko do środka i zaczęli
ustawiać je na stole.
—
Proszę — powiedział „Stary" Lever, rozglądając się do
okoła siebie z szerokim uśmiechem na ustach — uczcijmy to!
Poczynając od dzisiaj, Instytut Badań Genetycznych Cutlera
jest mój. — Roześmiał się i pokiwał głową. Wstał i wziąwszy
kubek z winem z rąk służącego, wzniósł go do góry. — To
jest wielka chwila i nic... nic nie może mi jej zepsuć!
Pozostali wznieśli kubki do góry i przyłączyli się do niego w tradycyjnym toaście.
—
Kon pei!
—
Panie Lever...
Szef Służby stanął przy ramieniu Levera i wyszeptał to cicho, lecz z naciskiem.
Lever odwrócił się ku niemu i spytał:
—
O co chodzi?
—
Nadeszły wiadomości, panie. Przed chwilą. Chodzi o Michaela, panie Lever.
Ożenił się. Ożenił się z tą panią Jennings.
* * *
Kiedy wściekły Lever wypadł z sali, Mach i Curval stali w przedpokoju. Słyszeli trzask
tacy, która spadła na podłogę, i gniewny okrzyk starca, ale jego widok, widok tej twarzy
wykrzywionej w dzikim grymasie, zaskoczył ich obu.
—
O co chodzi? — zawołał Mach, dogoniwszy „Stare
go". — Co, do diabła, się stało?
Lever nagle stanął i odwrócił się w jego stronę.
—
To Michael. Zdradził mnie.
—
Zdradził cię?
Lever zadrżał.
—
Ożenił się z nią. Ten bękart ośmielił się z nią ożenić!
Wstrząśnięty Mach patrzył na niego w milczeniu. Wiedział, że tamten miał na myśli
Emily. Michael poślubił Emi-ly Ascher.
—
To niemożliwe — powiedział w końcu. — Ona by tego nie zrobiła. Chcę
powiedzieć... — Pokręcił głową, nie mogąc tego wytłumaczyć. — Czy jesteś całkowicie
pewny?
—
Nie całkowicie, ale dość pewny. Widzisz, kazałem go śledzić. — W tym
momencie Leverem ponownie zatrzęsło. — Zdradził mnie, Janie. Najpierw była sprawa
tego chłopca, Warda, a teraz to!
—
Może twoi ludzie coś przekręcili. Może...
—
Nie. Tym razem zrobił to naprawdę. Zrobił to, aby pokazać, że pluje na mnie. Że
szcza na mnie. Mój syn...
—
Charles...
—
Nie. To moja wina. Mogłem się tego spodziewać. Po*-winienem przewidzieć, że
to zrobi. — Wzdrygnął się i dodał, zniżywszy głos: — Powinienem kazać ją zabić.
Mach zerknął na Curvala, po czym potrząsnął głową.
—
Nie, Charles. To by niczego nie rozwiązało. Musisz się z tym pogodzić. Musisz
pokazać mu, że to nie ma dla ciebie żadnego znaczenia.
—
Żadnego znaczenia? — Lever zamknął oczy, a wyraz bólu, który nagle pojawił
się na jego twarzy, zmienił ją w coś,
326
327
na co trudno było patrzeć. — Ten chłopiec był dla mnie wszystkim. Wszystkim. A
teraz...
— Musisz mu pokazać, że nic dla ciebie nie znaczy — powtórzył z naciskiem Mach. —
To jedyna odpowiedź, Charles. Jedyna odpowiedź.
* * *
Wąsacz Lu, Wielki Szef Kuei Chuan, stał i ryczał z wściekłości. Przyczyną jego furii był
leżący przed nim na biurku liścik od Tłustego Wonga, w którym tamten w sześciu
krótkich słowach wzywał go do siebie.
—
Jak ten mały, pieprzony kutasina śmie mówić mi, co
mam robić! Jak on śmie wzywać mnie do siebie niczym jednego
ze swoich pachołków!
Ludzie Lu pospuszczali głowy i unikali jego wzroku. Ślęczeli właśnie nad planami
najniższych poziomów, dyskutując na temat ostatnich rajdów Triady 14K na wschodnie
strefy Kuei Chuan oraz narastającego parcia w górę Czerwonego Gangu, które
zaobserwowano na północy. Celem ich narady miało być opracowanie planu
przeciwdziałania, ale kartka od Tłustego Wonga sprawiła, że Lu Ming-shao zapomniał o
wszystkim. Szalał już od dziesięciu minut, wytężając całą swoją pomysłowość na
wymyślanie przezwisk, którymi obdarzał 489 Zjednoczonych Bambusów. A jednak
każdy z obecnych w pokoju wiedział, że pójdzie na to spotkanie. Musiał to zrobić, gdyż
Tłusty Wong był obecnie bardzo silny i miał w radzie pewnych sojuszników, natomiast
Kuei Chuan w ostatnim roku zanotowała na koncie wyraźny spadek wpływów i erozję
swych ongiś bardzo bliskich związków z sąsiednimi Triadami.
Tak, i to także musiał być wynik knowań Tłustego Wonga, bez wątpienia. Lu Ming-shao
nie miał na to żadnego dowodu, ale jak inaczej wytłumaczyć to, co się działo? Czy bez
cichej zgody szefa Zjednoczonych Bambusów 14K ośmieliłaby się wdzierać na
terytorium Kuei Chuan? A teraz jeszcze to.
—
A może by go zabić? — zaproponował nagle Visak
w chwili ciszy, która zapanowała między kolejnymi wybu
chami Lu.
Wąsacz Lu roześmiał się niewesoło i zmierzył Visaka spojrzeniem swego jedynego
zdrowego oka.
—
Zabić go? Zabić Tłustego Wonga?— Roześmiał się ponownie, tym razem z
niedowierzaniem. — Jak?
—
Potrzebny jest zabójca — odparł Visak, wytrzymując srogie spojrzenie Lu. —
Znam takiego człowieka. On jest wyjątkowy.
—
Wyjątkowy? — Wąsacz Lu pochylił się i oparłszy dłonie na krawędzi stołu,
wybuchnął śmiechem. — Aby dostać Tłustego Wonga, musiałby być duchem i umieć
przechodzić przez ściany.
Visak pochylił głowę.
—
Z całym szacunkiem, panie Lu, ośmielę się powtórzyć,
że ten człowiek naprawdę jest wyjątkowy. Mógłby dostać
Wong Yi-suna. Wonga i wszystkich jego najważniejszych lu
dzi.
Wąsacz Lu zacisnął dłonie na krawędzi stołu i przez chwilę oddychał płytko, pospiesznie.
Jego cętkowana, podobna do maski twarz drgała gwałtownie. Po jakimś czasie opanował
się jednak i odstąpiwszy od stołu, owinął się ciasno swoją jedwabną szatą. Następnie
popatrzył ostentacyjnie na szklane pudełka zawieszone na ścianie nad jego biurkiem —
pudełka, których zawartością były głowy jego największych rywali — i przytaknął. Nie
mówiąc jeszcze nic, zdjął jedną z głów ze ściany i przez chwilę przyglądał się jej z
uwagą. Po jego szklistej twarzy przebiegł lekki uśmiech, gdy wspomniał moment, w
którym zabił tego człowieka, ten wyraz pełnego osłupienia niezrozumienia w oczach
tamtego, kiedy wyduszał z niego ostatni dech, i satysfakcję, którą czuł potem. Pogładził
odruchowo koniuszkiem kciuka swoje ślepe oko i z powrotem zawiesił pudełko z głową.
—
W porządku. Ale to musi być zrobione dziś w nocy.
Rozumiesz? Niech mnie szlag trafi, jeśli pozwolę temu skur
wielowi zobaczyć jeszcze jeden dzień. Nie po tym, gdy mnie
tak obraził. Skontaktuj się natychmiast ze swoim człowiekiem.
Zaoferuj mu wszystko, co zechce. A potem przyprowadź go
tutaj, rozumiesz? Chcę zobaczyć tego ducha. Jeśli to możliwe,
niech to będzie za godzinę, a w każdym razie jeszcze tej nocy.
Przed spotkaniem. — Spojrzał Visakowi w oczy. — Och, jesz
cze jedno. Sprawdzisz tego twojego przyjaciela, i to dokładnie.
328
329
Visak skinął głową, ukłonił się i wyszedł. Wąsacz Lu odprowadził go wzrokiem, usiadł i
zamyślił się. Nie czuł już gniewu. Przez chwilę patrzył w milczeniu na kartkę z odręczną
notatką od Tłustego Wonga, po czym zmiął ją w dłoni w małą kulkę, wsadził sobie do ust
i połknął.
Przez chwilę nic się nie działo, a następnie, jakby całe napięcie panujące w pokoju nagle
zniknęło, Wąsacz Lu wybuchnął grzmiącym śmiechem.
* * *
Lu Ming-shao odepchnął młodą dziewczynę bezceremonialnie na bok i podniósł swoje
ogromne cielsko z łóżka. Włożył szlafrok, który podał mu służący, i obwiązał się w pasie
szarfą, patrząc cały czas na swego zastępcę.
—
A więc jest już tutaj? Visak pochylił głowę.
—
Czeka w pokoju przyjęć, panie.
—
Nie uzbrojony, mam nadzieję?
—
Tak, panie. I pod strażą.
—
A zadanie, jakie chcę mu poruczyć? Rozumie jego konsekwencje?
—
Tak jest, panie.
—
Dobrze. Jak na to zareagował?
Visak zawahał się i rzucił przelotne spojrzenie młodej, skośnookiej dziewczynie, która
leżała naga na łóżku i z ciekawością w oczach przysłuchiwała się tej wymianie zdań.
Następnie wrócił wzrokiem do Lu Ming-shao i popatrzył w jego jedyne widzące oko.
—
Nasz przyjaciel jest raczej zimnokrwisty. Nie jest kimś,
kto... reaguje.
Wąsacz Lu przyjrzał mu się i roześmiał się zachwycony.
—
To dobrze! Już mi się podoba.
Visak ruszył przodem. Kiedy mijali szeregowych członków Triady, wszyscy klękali na
widok swego przywódcy i pochylali nisko głowy. Drzwi do pokoju były obstawione
przez Meng Te i Hiang Jena, dwóch najlepszych ludzi Wąsacza Lu.
—
W porządku — powiedział Lu, rozglądając się wokół
z uśmiechem. — Spotkajmy zatem naszego wyjątkowego przy
jaciela.
W środku czekało ich coś niespodziewanego. Zobaczyli wysokiego mężczyznę ubranego
od stóp do głów na biało, który stał z lekko pochyloną głową i patrzył w dół, jakby
trzymał coś w ramionach. Kiedy się odwrócił, dostrzegli, co to było. Niemowlę.
Wąsacz Lu łypnął gniewnie na Visaka, zły, że nikt go na to nie przygotował.
—
Co to jest?
Przybysz spojrzał na dziecko i patrząc prosto w zdrowe oko Wąsacza Lu, rzucił mu je.
Lu Ming-shao, całkowicie zaskoczony, podniósł odruchowo ręce i chwycił zawiniątko.
W tym samym czasie mężczyzna wyciągnął błyskawicznie pistolet i dwukrotnie
wystrzelił. Wąsacz Lu usłyszał zduszone krzyki i poczuł drżenie podłogi, gdy stojący po
obu jego bokach ludzie padli na ziemię. On sam pozostał jednak nietknięty.
Nieznajomy schował pistolet.
—
Robiąc coś nieoczekiwanego, uzyskuje się ogromną
przewagę, czyż nie, Lu Ming-shao?
Lu Ming-shao przełknął ślinę, a jego gniew zmienił się w coś zimnego i twardego.
—
Co ty sobie, kurwa, myślisz, przyjacielu?
—
Ci dwaj byli zdrajcami — odpowiedział spokojnie wysoki mężczyzna. — Zawarli
układy za twoimi plecami. Sprzedali cię innemu.
Lu Ming-shao spojrzał na ciała Meng Te i Huang Jena. Czy to możliwe? Jednakże już w
tej samej chwili, gdy zadawał sobie to pytanie, zrozumiał, że było to całkowicie możliwe.
Przyszedł przecież z zewnątrz. Między nim a jego ludźmi nie było żadnych więzów krwi,
jak w wypadku wszystkich innych 489. Dopóki był silny, służyli mu, ale nie mógł liczyć
na ich lojalność.
Popatrzył na dziecko, które dziwnie cicho leżało w jego ramionach. To było niemowlę
Hung Mao. Odrażający drobiazg, najwyżej kilkutygodniowy. Podniósł je lekko, jakby
szacował jego ciężar, a następnie rzucił z powrotem nieznajomemu.
Obcy uchylił się, pozwalając krzyczącemu zawiniątku upaść na podłogę, a w jego ręku
błysnął nóż; wielka, groźnie wyglądająca broń o białoperłowej rękojeści.
330
331
Wąsacz Lu wyciągnął swój nóż i z głośnym rykiem rzucił się na niego, wiedząc już, że
został zdradzony. Zrobił jednak tylko dwa kroki, po czym rzężąc boleśnie, osunął się na
kolana. Nóż Visaka zanurzył się w jego plecach aż po rękojeść, a on sam przygniótł go
swym ciałem.
Dziecko już nie krzyczało. Leżało pod Lu Ming-shao, zmiażdżone ciężarem obu
mężczyzn.
Po chwili Visak wstał i zostawiwszy swoją broń w plecach dawnego pana, odsunął się i
spojrzał na przybysza.
Obcy podszedł bliżej, stanął nad Wąsaczem Lu i słuchał przez chwilę bolesnego
charkotu, z jakim tamten wydawał swe ostatnie tchnienia, i miękkiego bulgotania krwi w
jego przebitych płucach. Następnie podeszwą swojego lewego buta przycisnął brutalnie
głowę Lu do podłogi i obróciwszy lekko stopę, wbił obcas w pokrytą bliznami twarz
umierającego, rozrywając delikatną tkankę jego ciała, jakby miażdżył owada.
Nasyciwszy w końcu oczy widokiem konającego, Lehmann oderwał od niego wzrok i
spojrzał w oczy Visaka.
— Wezwij Czerwonego Pala, Po Lao. Przyprowadź go tu natychmiast. A jeśli będzie o
coś pytał, powiedz mu tylko, że sytuacja uległa zmianie. Powiedz mu, że ma teraz
nowego pana.
* * *
Promenada została opróżniona. Po wieżą zegarową leżały rzędy bezgłowych ciał tych,
którzy próbowali przeciwstawić się Lehmannowi. W sumie było ich ponad stu, a z ich
głów ułożono w pobliżu wielki stos.
Lehmann stał tam, szczupły, ale równocześnie władczy, i patrzył na serce swego nowego
terytorium. Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć w tej chwili tryumfu. Dwadzieścia
ch'i za nim, w cieniu wieży, stali Souczek i Visak. Obaj ciężko walczyli w ciągu
minionych kilku godzin, niszcząc ostatnie punkty oporu i starając się jednocześnie, aby
żadne wieści o tych wydarzeniach nie rozeszły się zbyt wcześnie. Teraz było już po
wszystkim, a władza Lehmanna została utrwalona. Na sygnał albinosa Visak ukłonił się i
ruszył środkiem promenady, wzywając ludzi, by wyszli z sąsiednich korytarzy.
Już po chwili wielka ludzka fala wypełniła tę rozległą
przestrzeń i zaczęła wolno, bojaźliwie zbliżać się do wieży. Makabryczny widok rzędów
bezgłowych ciał i stosu zakrwawionych głów wystarczał, by najtwardsi z nich poczuli
lęk. Kiedy byli już blisko, Visak wykrzyknął rozkaz, po którym wszyscy padli na kolana
i przycisnęli głowy do ziemi. Ponad cztery tysiące ludzi. Cała Triada Kuei Chuan.
Lehmann stał jeszcze przez chwilę w bezruchu, patrząc na to mrowie pochylonych
pleców, po czym ruszył między nich i podnosząc od czasu do czasu głowy niektórych ze
swych nowych ludzi, patrzył w ich twarze, nieustraszony, władczy jak Tang.
Przez kilka długich minut panowała głęboka cisza, w czasie której zdawało się, że żaden
z nich nie śmie nawet oddychać. Lehmann wyszedł spomiędzy nich, zbliżył się do stosu
głów, wziął po jednej z nich w każdą rękę i odwrócił się w stronę patrzącego na niego
tłumu.
— To byli moi wrogowie — powiedział chłodnym, wyważonym głosem. — I taki
będzie, poczynając od dzisiaj, los wszystkich moich wrogów. Ale wy... wy macie szansę
stać się moimi przyjaciółmi. Moimi ludźmi. — Odłożył głowy na miejsce i zrobił krok w
kierunku stojącej przed nim ludzkiej ciżby. — Nielojalność ma swoją cenę. Tak to już
jest i zawsze było miedzy ludźmi. Ale lojalność... jak można zasłużyć na lojalność? Jaka
jest jej cena? — Przesunął po nich wzrokiem, a spojrzenie jego bladoróżowych oczu
zdawało się obejmować ich wszystkich. — Wiem, że ostatnie wydarzenia były dla was
wstrząsem, że pogubiliście się trochę w tym wszystkim. Wiem jednak także, że wielu
spośród was nie podobał się sposób, w jaki rozwijała się sytuacja pod rządami Lu Ming-
shao, i że chętnie zgodzą się oni na zmianę. Jeśli zaś chodzi o mnie... no cóż, jeszcze
mnie nie znacie. Może tylko słyszeliście o mnie. To także dobrze rozumiem. Zapewne
obawiacie się mnie teraz i nie ma jeszcze żadnego powodu, by ktokolwiek z was był mi
winien nawet odrobinę lojalności. Jeszcze nie. W najbliższych miesiącach będę od was
żądał bardzo wiele. Będę wymagał rzeczy, o których Wąsaczowi Lu nawet się nie śniło.
A co dam w zamian? — Lehmann przerwał, pokiwał powoli głową, jakby popadł w nagłą
zadumę, ale gdy odezwał się znowu, jego głos zabrzmiał potężnie i odbił się echem w
najdalszym nawet zakątku tej ogromnej, otwartej przestrze-
332
333
ni: — W zamian dam wam wszystko. Wszystko, o czym kiedykolwiek marzyliście.
* * *
Kim wyjął wtyczkę z gniazdka w płycie terminalu, odczekał, aż kabelek wsunie się do
środka bolca wystającego tuż pod jego uchem, po czym oparł się wygodnie i oddychał
przez chwilę płytko, starając się uporządkować myśli.
—
To jest dobre. Bardzo dobre. I łatwe w użyciu. Myś
lałem, że upłynie trochę czasu, zanim przyzwyczaję się do tego.
Chirurg uśmiechnął się w odpowiedzi.
—
Każdy tak myśli. I jest w tym trochę prawdy. To, czego
pan przed chwilą doświadczył, jest dopiero początkiem. Widzi
pan, szybkość, z jaką pański system nerwowy przekazuje
informacje, jest taka sama jak poprzednio: tego nie można
zmienić. Tylko że poprzednio musiał pan spowalniać swoje
procesy myślowe do szybkości, z jaką pan czytał lub mówił.
Po usunięciu tych ograniczeń mózg może przetwarzać dane
z fenomenalną sprawnością. Czasem aż tysiąckrotnie większą
od tej, z jaką pracował bez wspomagania. Jednakże przy
zwyczajenie się do tych nowych możliwości musi trochę po
trwać.
Kim skinął głową, wspominając, co czuł przed chwilą. To uczucie było przepotężne.
Informacje wlatywały do jego głowy z przerażającą wręcz szybkością. Wpadł w stan
radosnego uniesienia, wszystko stało się dla niego absolutnie jasne i wyraziste. Miał
wrażenie, że urósł w jednej chwili i widział rzeczywistość z taką ostrością, jak nigdy
dotąd. Iskierki czystego natchnienia przeskakiwały między- różnymi punktami jego
mózgu jak wyładowania elektryczne i nadążał za nimi z najwyższym trudem, zalewany
jednocześnie falą innych idei, które zdawały się wypełniać mu głowę.
Popatrzył ponownie na lekarza.
—
Pan też powinien to sobie zrobić. Z pewnością pomo
głoby to panu w pracy.
Chirurg roześmiał się.
—
Wszyscy to mówicie. My nazywamy to syndromem
przemiany. Ci, którzy nie mają wszczepu, boją się go, nato
miast ci, którzy już go mają, czują typową dla neofitów
334
potrzebę namówienia innych na tę operację. Ja jednak nie mam go, bowiem nie mogę go
mieć.
—
Dlaczego? — Kim dotknął odruchowo końcówki bolca.
Zdradził tym gestem fakt, iż wszczep był dla niego nowością.
Lekarz zauważył to i uśmiechnął się.
—
W pańskim wypadku nie pociąga to za sobą żadnych
negatywnych konsekwencji. Pan jest teoretykiem, a nie pra
ktykiem. Okazuje się jednak, że w wyniku tej operacji na
stępuje lekkie obniżenie zdolności motorycznych. Jakby
zwiększona aktywność pamięci odbijała się ujemnie na in
nych częściach mózgu i osłabiała ich działanie. Rodzaj efek
tu kompensacyjnego, jeśli chce pan to tak nazwać. Jako
chirurg nie mogę ryzykować czegoś takiego. Moja praca
w równym stopniu zależy od sprawności rąk i od mojej
wiedzy o działaniu mózgu. Nie mogę sobie pozwolić na
obniżenie moich zdolności motorycznych. Poza tym nie po
zwolono by mi na to.
Kim pokiwał głową, zastanawiając się nad tym, co usłyszał.
—
Byłyby jeszcze inne trudności, prawda?
Chirurg uśmiechnął się.
—
Opóźnienie międzystanowe — wyjaśnił szybko. — Tak
to nazywamy. To dlatego czuł się pan tak dziwnie, prze
chodząc z jednego stanu do drugiego. To dlatego przez kilka
pierwszych sekund nie mógł pan nic powiedzieć. Pański umysł
zdążył się już przyzwyczaić do reagowania z szybkością, która
jest dla niego bardziej naturalna. Po wyjściu z tego stanu
pogubił się i potrzebował trochę czasu, by dostosować się do
nowej sytuacji. Trwa to zaledwie od pięciu do dziesięciu
sekund, ale dla chirurga jest to absolutnie nie do przyjęcia.
Zjawisko to — ciągnął dalej lekarz — występuje tylko po
wyjściu z systemu i wydaje się, że nie ma żadnego sposobu,
aby mu zapobiec. Po włączeniu umysł przyspiesza swe dzia
łanie stopniowo. Muszą upłynąć prawie dwie sekundy, zanim
osiągnie pełną szybkość operacyjną. Po wyłączeniu nie ma
takiej stopniowej asymilacji. Zmiana stanu jest natychmias
towa i do pewnego stopnia szokująca.
—
Szkodliwa?
Chirurg pokręcił przecząco głową.
—
Umysł ludzki to bardzo odporna maszyna. Sam broni
się przed uszkodzeniem. Tym właśnie jest efekt opóźnienia
335
miedzystanowego: mechanizmem obronnym. Bez niego na pewno by nastąpiło
uszkodzenie.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Chwilę później do środka wszedł
służący i ukłoniwszy się najpierw lekarzowi, podał Kimowi „zapieczętowaną" kartkę z
wiadomością — niewielki pasek plastyku mrugający regularnie w świetle lampy
sufitowej.
— Czy nie obrazi się pan, jeśli zrobimy teraz chwilę przerwy? — zapytał Kim, wstając z
krzesła i odchodząc od terminalu.
— Oczywiście, że nie — odparł lekarz. — Odwiedzę jeszcze kilku innych pacjentów, a
potem tu wrócę, jeśli pan chce.
Kiedy Kim został znowu sam, nacisnął kciukiem pieczęć i wywołał wiadomość, która
natychmiast pojawiła się na czystej do tej pory powierzchni plastykowej karty. Przeczytał
ją powoli i jeszcze zanim do końca pojął jej treść, po raz pierwszy w życiu zdał sobie
sprawę z tego, jak boleśnie powolny był ten normalny sposób wprowadzania danych do
mózgu. Po chwili zapomniał jednak o wszystkim. Przeczytał notatkę jeszcze raz,
osłupiały, usiłując zrozumieć, co się stało.
— On nie może... — wykrztusił i odwrócił się gwałtownie w stronę drzwi. Jego postawa
uległa nagłej zmianie: napiął całe ciało i przykucnął jak wojownik szykujący się do
walki. — Nie...
Wiadomość była krótka, zwięzła, podpisana osobistym kodem Tolonena.
Shih Ward,
Nie będzie pan widywał się z moją córką i nie powinien pan tego próbować. Nie ma dla
was dwojga przyszłości, a już z całą pewnością żadnej możliwości związku. Ma pan
trzymać się z dala od mojego domu i kontaktować się ze mną tylko poprzez biuro. I na
koniec pozwolę sobie pana ostrzec. Jeśli będzie się pan upierał przy tej sprawie, zrobię
wszystko, co w mojej mocy, by pana złamać.
Knut Tolonen
Gdy czytał tę notatkę po raz drugi, włosy zjeżyły mu się na głowie. Rzucił ją na podłogę i
podszedł do terminalu.
336
Usiadłszy przy nim, wybrał opcję „Łącz" i podał kod, który
dostał od niej. Jej prywatny kod, znany tylko Jelce i jemu.
Czekał na połączenie, a gniew, strach i jeszcze coś — coś, co już znał, ale czego nie
potrafił nazwać — kotłowały się w nim,
wręcz kipiały. Przez długi czas nic się nie działo. Ekran był pusty i tylko pulsujący z
boku sygnał wskazywał na to, że maszyna próbuje uzyskać połączenie. W końcu, prawie
niedostrzegalnie, ekran zmienił się, pokazując nie jej twarz, którą miał nadzieję
zobaczyć, ale wiadomość. Krótsza od notki Tolonena i mniej osobista, ale jednak była,
świadczyła też, że Jelka nie brała w tym udziału.
Nankin. Południowy Port nr 3. Meridian.
Nankin był wielkim portem kosmicznym obsługującym ruch z koloniami. Południowy
Port nr 3 musi oznaczać jedno z miejsc startowych, a Meridian jest zapewne nazwą
statku. Ale dlaczego podała mu te szczegóły? Chyba że...
Podejrzenie zamieniło się w lodowatą pewność. Przerwał szybko połączenie, po czym
zażądał szczegółowych danych na temat odlotów z Południowego Portu nr 3 w Nankinie
i znalazł Meridian już na drugiej stronie listy. Zadrżał. Siedem godzin. A nawet mniej niż
siedem. Tyle tylko czasu mu zostało na to, by ją odnaleźć i...
I co? Siedział bez ruchu, serce łomotało mu w piersi, a ręce drżały. Nie mógł nic zrobić.
Tolonen co do tego się upewni. Może i teraz był już pod obserwacją. Ale musi
spróbować. Nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby nie spróbował.
Wstał powoli, czując ogarniającą go słabość. Odwrócił się i spojrzawszy na małą,
plastykową kartę leżącą na podłodze po przeciwnej stronie pokoju, rozpoznał w końcu to
uczucie, którego nie potrafił do tej pory nazwać. Było mroczne, ogromne i puste jak
dziura w ziemi; tak straszne i obezwładniające, że zdawało się wysysać z niego wszystkie
siły, zbliżając go do śmierci. To było uczucie straty. Utracił ją.
Ale nawet w tej chwili, gdy poraziło go to nagłe zrozumienie, pojawiło się w nim coś
nowego — gniew i determinacja. Nie. Spróbuje. Podąży za nią bez względu na groźby
Tolonena. Spróbuje. Nic bowiem nie miało dla niego takiego znaczenia jak Jelka. Nic w
całym wszechświecie.
337
* * *
Souczek szedł obok lektyki, a Po Lao i Visak przed nią, na czele małego pochodu
zbliżającego się do końca korytarza i miejsca spotkania, które znajdowało się tuż za
rogiem. Lehmann osobiście wybrał ludzi maszerujących teraz wraz z nim pod
sztandarami z czarnym psem, było ich jednak zaledwie dwa tuziny, włączając w to
tragarzy, i od chwili, gdy wkroczyli na terytorium Czerwonego Gangu, Souczek czuł sie
bardzo niepewnie. Miał wrażenie, że jest całkowicie odsłonięty i bezbronny.
Spotkanie zostało przygotowane dość pospiesznie. Tłusty Wong otrzymał list, w którym
bez większych ceregieli poinformowano go, że albo Wielki Szef Kuei Chuan spotka się z
nim na terytorium Czerwonego Gangu, albo wcale. Wskazano mu także czas i miejsce
oraz dodano, iż kopie tego listu zostały dostarczone każdemu z czterech pozostałych
szefów. To ostatnie było elementarnym środkiem ostrożności, ale jeśli Tłusty Wong
rozważał możliwość wystąpienia przeciw Kuei Chuan, stworzono mu właśnie do tego
idealną okazję. Jeśli prawdą było to, co mówił Visak, przez ostatnie sześć miesięcy
Zjednoczone Bambusy Wonga bardzo się zbliżyły do Czerwonego Gangu Nieboszczyka
Yu. Doszło nawet do tego, że wspierały wypady Czerwonego Gangu na terytorium Kuei
Chuan. Tak więc w opinii Souczeka cała ta sprawa była dość dziwna — równoznaczna z
włożeniem głowy w paszczę tygrysa. Ale ten rozkaz wydał Lehmann.
Kiedy nagle wyrosła przed nimi obstawiona przez strażników bariera, zwolnili. Souczek
wysunął się do przodu, aby ich policzyć, i zauważył za tą przeszkodą długi szereg
sztandarów. Na miejscu były już wszystkie Triady — 14K, Żółte Sztandary, Zjednoczone
Bambusy, Czerwony Gang i Wo Shih Wo — i każdą z nich reprezentowały pokaźne siły.
Kuei Chuan — zaledwie dwa tuziny wojowników — pojawiła się najwyraźniej jako
ostatnia.
Na myśl o zbliżającej się konfrontacji Souczek poczuł ucisk w piersiach, a jego serce
zaczęło bić znacznie szybciej niż zwykle. Po raz pierwszy nie był do końca pewny, czy
Lehmann wie, co robi. To była inna liga. Całkowicie inna liga. Zabicie Wielkiego Szefa
to jedna sprawa, ale zajęcie jego miejsca to
338
już coś zupełnie innego. A jednak Po Lao, a także Visak, pokłonili się przed Lehmannem,
akceptując nieuniknione. A więc może...
Przy barierze pojawiła się jakaś postać. Był to niski, elegancki Han w szatach z liliowego
jedwabiu. Za jego plecami ustawiło się jeszcze czterech Han w średnim wieku i patrzyło
na zbliżającą się ku nim lektykę.
— Pierwszy z nich to Tłusty Wong —powiedział spokojnie Visak, poruszając przy tym
tylko kącikami ust. — Po jego lewej stronie widzicie łysielca: to Nieboszczyk Yu, nasz
gospodarz. Ten z wyłupiastymi oczami, który stoi obok niego, to Li Chin, szef Wo Shih
Wo, znany także jako Li Bez Powiek. Sztywny starzec za nimi to Generał Feng, szef
14K, a ten wysoki z okaleczoną ręką to Ho Trzy Palce, szef Żółtych Sztandarów.
Souczek zmrużył oczy, obejmując wzrokiem wszystkich pięciu. Nigdy nie przypuszczał,
że kiedykolwiek zobaczy tych ludzi. Mało kto miał okazję spotkania choćby jednego z
nich. A jednak na wezwanie jego pana stawili się tutaj razem. Strach Souczeka zmienił
się w coś twardego, co jak kamień zaciążyło mu w żołądku. Jakaś część jego umysłu
zastanawiała się, czy dożyje do następnego ranka, ale jeszcze silniejsza była obawa przed
sprawieniem Lehmannowi zawodu. Ona to pomogła mu opanować lęk i przyczyniła się
do tego, iż patrzył na wszystko chłodnym okiem.
Nie miał żadnej wątpliwości, że byli to potężni ludzie. Widział to w ich postawie, w
atmosferze pełnej spokoju, w wyższości, która zdawała się z nich emanować, i w ich
zimnych, beznamiętnych spojrzeniach. Najmniejsza zachcianka, najbardziej nieznaczny
gest każdego z nich mogły być przyczyną śmierci wielu ludzi. A jednak przy tym
wszystkim oni także byli ludźmi. Można ich było zabić. Tak jak zabito Wąsacza Lu.
A co z Lehmannem? Jego także można było zabić, gdyż w ostatecznym rachunku
również był człowiekiem. A jednak myśl o tym, że ktoś byłby w stanie pokonać albinosa,
wydała się Souczekowi jakaś niewłaściwa — prawie nieprawdopodobna — i to sprawiło,
że nabrał nowej pewności siebie. W głębi serca wierzył bowiem w Lehmanna. Zatrzymali
się w odległości dziesięciu kroków od oczeku-
339
jącej na nich grupy. Tragarze powoli postawili lektykę na ziemi. Souczek, widząc
zaciśnięte dłonie Tłustego Wonga i zimne, twarde spojrzenie jego oczu, napiął
odruchowo mięśnie całego ciała. Kontrwezwanie Lehmanna — ten lapidarny, nie
podpisany liścik — musiało bardzo rozgniewać wodza Zjednoczonych Bambusów. Już
przez samo przyjście tutaj tracił twarz. A jednak przyszedł.
W tym momencie przerwał ciszę szelest ciężkich jedwabi. To pomocnicy tragarzy
podnieśli czarną zasłonę lektyki. Chwilę później z ciemności panującej w jej środku
wyłonił się Lehmann i wyprostował powoli swoje wysokie, chude ciało. W jaskrawym
świetle padającym z góry wyglądał jak duch, zwłaszcza że jak zwykle ubrany był od stóp
do głów na biało.
Biel, kolor śmierci.
Wśród mężczyzn, którzy obsadzili stanowiska przy barierze, dało się słyszeć głębokie
westchnienie. Westchnienie wyrażające w równym stopniu strach i zaskoczenie. Stojący
przed nimi Tłusty Wong otworzył nieświadomie usta i potrząsnął powoli głową z
wyrazem niedowierzania na twarzy. Przez chwilę wyglądał na kompletnie zagubionego,
po czym zwrócił wzrok w stronę Czerwonego Pala Kuei Chuan.
—
Co tu, na tfogów, się dzieje, Po Lao? — zażądał wyjaś
nień. — Gdzie jest twój pan? I kto to jest, do jasnej cholery?
Ale Po Lao trzymał język za zębami. Odwrócił się tylko i pochyliwszy głowę w ukłonie,
popatrzył na swojego nowego pana. Jego postawa była tak uniżona, że wręcz służalcza.
—
Nasz dobry przyjaciel Wąsacz Lu nie żyje — odezwał
się Lehmann, robiąc krok do przodu i ignorując gniewny ton,
jakim Wong zadał swoje pytanie. — Pozwólcie zatem, że się
przedstawię. Nazywam się Stefan Lehmann i od dwóch godzin
jestem nowym Wielkim Szefem bractwa Kuei Chuan. — Prze
sunął po nich wzrokiem i z odległości nie większej niż długość
męskiego ramienia spojrzał w oczy Tłustego Wonga. Na jego
twarzy nie pojawił się nawet ślad uśmiechu, gdy miękkim
głosem dodał: — Tłusty Wongu... cieszę się, że mogę cię
w końcu poznać. — Trzymał jeszcze przez chwilę Wonga
w mocy swego spojrzenia, po czym zwrócił się do pozo
stałych: — A także was, ch'un tzu. Dobrze jest spotkać się
z wami wszystkimi. Tak dużo o was słyszałem...
Powiedziawszy to, przeszedł obok Wong Yi-suna i przyłą-
czył się do kręgu 489, patrząc wokół siebie zimnym, rozkazującym wzrokiem, całym
swoim zachowaniem prowokując ich, by ośmielili się przeciwstawić jego roszczeniu do
władzy. I Souczek, obserwujący to wszystko z napięciem, zauważył, jak ci wielcy ludzie
patrzą na niego, jak mimowolnie pokazują po sobie, że ten nowy człowiek wywarł na
nich głębokie wrażenie, a może nawet wzbudził lęk. Widać to było nawet po zachowaniu
największego z nich, Wong Yi-suna. W ciągu kilku sekund Lehmann zwykłym
zuchwalstwem i bezczelnością zyskał to, czego nigdy nie osiągnąłby siłą oręża — ich
szacunek.
Souczek zadrżał. A więc stało się. Lehmann, Hung Mao, uzurpator, stał się jednym z
Sześciu. Szefem. 489. Jednym z wielkich władców świata podziemi.
A w swoim czasie stanie się kimś jeszcze większym. Tak, Souczek czuł teraz niemal
palącą pewność, że tak będzie. W swoim czasie Lehmann sięgnie po coś jeszcze
większego.
* * *
Bariery były już opuszczone, statek zaplombowany. Kim stał przed tablicą odlotów i
patrząc na liczby wyświetlane na tarczy zegara, miał wrażenie, że jego żołądek zamienia
się w ognistą kulę. Wiedział już, że się spóźnił. Po chwili, zmuszając się do dalszej walki,
do tego, by dociągnąć wszystko do samego końca, ruszył przez wielki hol w kierunku
biurka oficera Służby Bezpieczeństwa.
Młody żołnierz uniósł głowę i zmarszczył brwi.
—
Czego pan chce?
Kim pokazał mu swoją przepustkę na wszystkie poziomy.
—
Muszę przesłać pewną wiadomość! — wykrztusił, z trudem łapiąc oddech. — To
sprawa ogromnej wagi.
—
O jaki statek panu chodzi? — zapytał strażnik, który po przestudiowaniu
przepustki spojrzał z ciekawością na Kima. Widać było, że rozpoznał w nim kogoś, kto
pochodził z Gliny.
—
Meridian. Południowy Port nr 3.
Strażnik uśmiechnął się smutno i pokręcił głową.
—
Przykro mi, Shih Ward, ale już jest za późno. Meridian
został już zaplombowany.
340
341
—
Wiem — odparł Kim, którego ogarnęło zniecierpliwienie. —Ale ja muszę
przekazać wiadomość. To ogromnie ważne.
—
Przykro mi — zaczął znowu strażnik, zachowując się jak ucieleśnienie
uprzejmości — ale to jest po prostu niemożliwe. Przynajmniej do czasu, aż statek
znajdzie się na orbicie.
Kim odwrócił głowę, zastanawiając się, co mógłby zrobić, co powiedzieć, jak przekonać
tego żołnierza, by mu pomógł. W końcu, nie widząc innego wyjścia, zdecydował się mu
zaufać i pochyliwszy się nad barierką, powiedział:
—
Prawda jest taka, że dziewczyna, którą kocham, znaj
duje się na pokładzie Meridiana. Jej ojciec' nie zgadza się na
nasze małżeństwo i wysyła ją do kolonii. Dowiedziałem się
o tym zaledwie kilka godzin temu i muszę jej przesłać wiado
mość, zanim odleci. Po prostu muszę.
Młody żołnierz poruszył się lekko. Z naszywek na jego piersi widać było, że jest
porucznikiem, ale z jego zachowania Kim wywnioskował, że dopiero niedawno wyszedł
ze szkoły kadetów.
—
Chciałbym panu pomóc, Shih Ward, ale naprawdę nie mogę. Cała łączność z
Meridianem ogranicza się teraz do sekwencji rozkazów startowych. Nawet sam Tang nie
mógłby teraz połączyć się ze statkiem, chyba że przerwałby odliczanie.
—
Rozumiem.
Przez Kima przewaliło się uczucie bezradności i bezsiły. To była pustka po stracie.
Utracił ją.
—
Shih Ward...
Kim spojrzał pustym wzrokiem na oficera, jakby go nie mógł rozpoznać.
—
Słucham?
Młody mężczyzna wyszedł zza barierki, a jego oczy patrzyły bardziej miękko niż
poprzednio, ze współczuciem.
—
Za pięć minut kończę służbę. Jeśli pan chce, mogę pana
zaprowadzić na wieżę widokową. Będzie pan mógł stamtąd
obserwować start. Jeśli zaś chodzi o wiadomość, no cóż, może
uda mi się coś wysłać. Między komunikatami technicznymi.
Musi pan ograniczyć się do najwyżej pięćdziesięciu słów i nie
mogę zagwarantować, że to się uda, ale to wszystko, co mogę
zrobić.
Kim zadrżał, po czym pochylił głowę, czując, że przepełnia go uczucie ogromnej
wdzięczności.
— Dziękuję...
Dwadzieścia minut później, patrząc, jak maleńki, ognisty punkt znika w górnych
warstwach atmosfery, Kim zamyślił się. Siedem lat. Siedem lat będzie musiał czekać, aby
ona stała się jego żoną. Ale wiedział, że poczeka. Wiedział także, jak wypełni sobie te
długie lata oczekiwania. Będzie to trudne, ale przetrwa je. A potem ona będzie jego,
niezależnie od tego, co będą o tym sądzili natrętni, starzy ludzie. Jego.
342
OD AUTORA
Po raz pierwszy transkrypcji języka mandaryńskiego na alfabet europejski dokonał w
siedemnastym wieku Włoch Matteo Ricci, który w 1583 roku założył i aż do śmierci w
roku 1610 prowadził pierwszą misję jezuicką w Chinach. Od tej pory dokonano
kilkudziesięciu prób przełożenia oryginalnych chińskich dźwięków, reprezentowanych
przez kilkadziesiąt tysięcy różnych piktogramów, na zrozumiałą dla ludzi Zachodu formę
fonetyczną. Od dawna dominują jednak trzy systemy — używane w trzech wielkich
zachodnich mocarstwach, które w dziewiętnastym wieku rywalizowały o wpływy w
słabym i skorumpowanym Cesarstwie Chińskim: w Wielkiej Brytanii, Francji i
Niemczech. Są to systemy Wade'a-Gilesa (Wielka Brytania^ i Ameryka — znany także
jako system Wade'a), system Ćcole Francaise de l'Extreme Orient (Francja) oraz system
Lessinga (Niemcy).
Natomiast sami Chińczycy od 1958 roku pracowali nad stworzeniem standardowej formy
fonetycznej opartej na systemie niemieckim, którą nazwali hanyu pinyin fang'an
(Schemat Chińskiego Alfabetu Fonetycznego), a w skrócie pinyin; pinyin używa się we
wszystkich obcojęzycznych książkach wydawanych w Chinach po 1 I 1979 r., a także
uczy się go obecnie w szkołach obok tradycyjnych chińskich znaków. Ja jednak
postanowiłem korzystać w mej książce ze starszego i moim zdaniem znacznie
elegantszego systemu transkrypcji Wade'a-Gilesa (w zmodyfikowanej formie). Dla tych,
którzy przyzwyczaili się do twardszej postaci pinyin podaję kilka przykładów (wziętych
z tomiku Na drugim brzegu rzeki Edgara Snowa; Wydawnictwo Gollancz, 1961), które
mogą posłużyć jako ilustracja niektórych sposobów wymowy:
'Chi wymawia się jak „dżi", natomiast Ch'i brzmi jak „czi".
Chu brzmi jak „dżu", natomiast Ch'u jak „czu".
345
Tsung — „dzung";
ts'ung — „tsung".
Tai — „dai"; Tai — „tai".
Pai — „bai"; P'ai — „pai".
Kung — „gung";
K'ung — „kung".
J jest równoważne r, ale wielokrotnemu, jak w rrrun. H przed s, jak w hsi, jest
wymawiane z przydechem. Często jednak jest opuszczane i wtedy zamiast Hsian mówi
się „Sian". Chińskie samogłoski są na ogół krótkie. Nigdy nie brzmią długo i płasko.
Dlatego słowo Tang wymawia się jak „dong", a nie „tang". Natomiast Tang to „tong".
Mam nadzieję, że używając systemu Wade'a-Gilesa, udało mi się oddać bardziej miękką i
poetycką stronę oryginalnych wyrazów mandaryńskich, którym — jak sądzę — źle
przysłużył się współczesny pinyin.
Mój wybór, nawiasem mówiąc, pokrywa się z wyborem dokonanym przez autorów
większości głównych zachodnich opracowań na temat Chin. Mam tu na myśli
następujące dzieła: zakrojoną na 16 tomów Historię Chin Denisa Twitchet-ta i Michaela
Loewe'a z Uniwersytetu Cambridge, gigantyczną, wielotomową Naukę i cywilizację w
Chinach Josepha Needhama, Chiny, tradycja i transformacja Johna Fairbanka i Edwina
Reischauera, Imperialna przeszłość Chin Charlesa Huckera, Historię cywilizacji chińskiej
Jacąuesa Gerneta, Chiny: Krótka historia kultury C. P. Fitzgeralda, Sztuka i architektura
Chin Laurence'a Sickmana i Alexandra Soprera, klasyczne studia socjologiczne Fanshen i
Shenfan Williama Hintona oraz Eseje o cywilizacji chińskiej Dereka Bodde'a.
Wspomniany w prologu diagram Luoshu to następujący kwadrat liczbowy:
4 9 2 3 5 7 8 1 6
Według legendy zauważono go na skorupie żółwia, który wyszedł z rzeki Lou jakieś dwa
tysiące lat przed Chrystusem. Jak łatwo zauważyć, wszystkie cyfry leżące w każdej
kolumnie, wierszu czy też na dowolnej przekątnej dają w sumie piętnaście. W czasach
dynastii Tang wiara w magiczne właściwości tego diagramu przeniknęła do świata
islamu, gdzie — podob-
346
nie jak i w Chinach — używano go jako talizmanu mającego ułatwić rodzenie dzieci.
Wu Shih wspomina (w rozdziale pierwszym) „trzech braci w Brzoskwiniowym
Ogrodzie". Nawiązuje w ten sposób do klasycznej chińskiej powieści San Kuo Yan Yi,
czyli Opowieści o trzech królestwach, w której trzej wielcy bohaterowie, Liu Pei, Chang
Fei oraz Kuan Yu zaprzysięgają sobie braterstwo. Fragment Tien Wen, czyli
Niebiańskich pytań Chu Yuana, pochodzi ze zbioru Pieśni Południa: Antologia starej
poezji chińskiejwydanej przez Penguin Books (Londyn, 1985).
Cytat z pierwszej księgi Tao Te Ching Lao-tsy pochodzi z przekładu D. C. Laua,
opublikowanego przez Penguin Books, Londyn 1963, i został tu wykorzystany za ich
uprzejmą zgodą. Cytat z Analektów Konfucjusza również pochodzi z przekładu D. C.
Laua, opublikowanego przez Penguin Books, Londyn 1979, i także został wykorzystany
za ich zgodą.
Raz jeszcze sięgnąłem do klasycznego dzieła Sun Tzu Sztuka Wojny w przekładzie
Samuela B. Griffitha (Oxford Univer-sity Press, 1963) i cytuję niektóre jego fragmenty
(za uprzejmą zgodą wydawców), mając jednocześnie nadzieję, że choć kilku czytelników
sięgnie po tę wspaniałą pracę.
Luty 1992
h , 359+59 :i \
\ ■:'.". /
PODZIĘKOWANIA
W miarę jak bestia się rozrasta i przybiera bardziej wyraziste kształty, rośnie także liczba
osób, którym jestem winien podziękowania. Pragnę zatem podziękować moim
redaktorom, Carolyn Caughey, Brianowi DeFiore i Johnowi Pier-ce'owi za to, że są tacy
mili i ciągle pełni entuzjazmu oraz Alyss Diamond („Cześć, David!"), za to, że zawsze
jest taka radosna. Nickowi Sayersowi, naszemu odchodzącemu redaktorowi, ogromne
podziękowanie za wszystko, co zrobił (a przede wszystkim za zorganizowanie meczu
piłki nożnej!), i życzenia powodzenia w nowej pracy. Spotkamy się znowu i tak dalej...
W tej samotnej i żmudnej pracy, jaką jest pisanie, człowiek potrzebuje czasem chwili
przerwy na wypicie paru piw. Mojemu bratu, łanowi Wingrove'owi, Johnowi
„Wściekłemu Psu" Hindesowi, Andrew Muirowi, Tomowi Jonesowi, Ro-bowi
Holdstockowi, Ritchiemu Smithowi, Tony'emu Richard-sowi, Robertowi Allenowi,
Simonowi i Julie Berginom oraz Keithowi Carabine'owi składam dzięki za odrywanie
mnie od komputera.
Braterskie pozdrowienia przesyłam Mike'owi „Rekinowi" Cobleyowi („Cześć, Dave!").
Skończ wreszcie tę książkę, Mikę! Ponownie dziękuję Andrew Sawyerowi, pierwszemu
krytykowi, za dokładne przeczytanie całości.
Nowym przyjaciołom — Ronanowi, Mike'owi Niallowi, Tomowi, Paulowi, Laurze i
Seanowi, Vikki Lee i Steve'owi, Stormowi, Sue i Michelle, Mary Gentle, Geoffbwi
Rymanowi, łanowi Banksowi, Bobowi Shawowi, Gillowi i Johnowi Al-dermanom i
Rogerowi — ogromne podziękowanie za czas tak wspaniale spędzony w Dublinie. Kiedy
nasza gromada spotka się ponownie...?
348
Mojemu staremu przyjacielowi Robertowi Carterowi jeszcze raz dziękuję za dane do
części drugiej i za czuwanie
nad stroną naukową całej pracy. Alexowi „Meteo" Hillowi, kan pei za sprawdzenie
mojego meteorologicznego zadania domowego!
Specjalne podziękowania należą się, jak zwykle, Brianowi Griffinowi, wobec którego
mam ogromny dług za przeczytanie tej bestii w jej najbardziej wstępnej, nie wygładzonej
wersji i za — jak zwykle — dogłębne jej zrozumienie. Oby Przebudzenie znalazło tak
oddaną publiczność, na jaką zasługuje.
Muzyczne tło tym razem zawdzięczam niezapomnianemu, wielkiemu Milesowi
Davisowi, grupie Cardiacs, Nirvanie, Frankowi Zappie i chłopcom z IQ. Niech was Bóg
błogosławi, chłopaki.
Gerry'emu Francisowi i chłopcom z Bush składam wielkie podziękowanie za występ
noworoczny. Do zobaczenia w sobotę.
Susan i dziewczynkom (Jessice, Amy i Georgii) należą się, jak zwykle, moje
podziękowania za przypominanie mi o tym, co jest naprawdę ważne, i za utrzymywanie
zdrowej równowagi w moim życiu. Czego więcej może potrzebować megaloman?
I na koniec braterskie pozdrowienia dla mojego największego fana w Ameryce
Północnej, Johna Patricka Kavanagha, współautora scenariusza filmowego o Chung Kuo,
Imperium lodu.
SŁOWNICZEK WYRAZÓW MANDARYŃSKICH
Znaczenia większości mandaryńskich słów można się domyślić z kontekstu. Ponieważ
jednak część z nich pojawia się w tekście w sposób naturalny, uznałem, że warto je
krótko wyjaśnić.
ai ya\ — wyrażenie potoczne używane w wypadku zaskoczenia lub konsternacji;
ch'a— herbata. Warto tu zaznaczyć, że eh'a shu, sztuka parzenia herbaty wspomniana w
tej książce, jest antycznym przodkiem japońskiej ceremonii herbaty, chanoyu;
chang shan — dosłownie „długa szata", którą zawiązuje się po prawej stronie. Noszą ją
zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Kobieca wersja jest lepiej dopasowana, długa do
połowy łydki, podobna do chi pao. W południowych Chinach jest także znana jako
cheung sam;
chan shih — wojownik;
Ch'eng Ou Chou — Miasto Europa;
ch'i — chińska stopa; około 37 cm;
ch'i chu — pająk;
Chieh Hsia — zwrot oznaczający „Wasza Wysokość", pochodzący od wyrażenia „Pod
Stopniami". Tak oficjalnie zwracano się do cesarza, poprzez jego ministrów, którzy stali
„pod stopniami";
chi pao — dosłownie „suknia sztandarowa"; jednoczęściowy strój kobiecy (na ogół bez
rękawów) wprowadzony przez Mandżurów;
chou — państwo; tutaj także nazwa gry karcianej;
ch'un tzu — dawne chińskie określenie z okresu Walczących Królestw, opisujące pewną
klasę szlachty kierującą się zasadami rycerskości i moralności zwanymi li, czyli
obyczaje.
Tłumaczę to słowo niedokładnie, czasami ironicznie, jako „dżentelmeni". Ch'un tzu to
zarówno sposób postępowania — zdefiniowany przez Konfucjusza w Analektach — jak i
rzeczywista klasa w Chung Kuo, aczkolwiek do członkostwa w niej wymagany jest
pewien poziom materialnej niezależności i wysokie wykształcenie;
chung — czarka z wieczkiem służąca do podawania eh'a;
erhu — instrument strunowy z pokrytym skórą węża pudłem rezonansowym;
fen — jednostka monetarna; sto fenów równa się jednemu yuanowi;
han — „czarnowłosi"; słowo, którym Chińczycy określają własną rasę. Pochodzi ono z
okresu dynastii Han (210 p.n.e. — 220 n.e.). Szacuje się, że około dziewięćdziesięciu
czterech procent ludności współczesnych Chin należy do rasy Han;
hei— dosłownie „czarny"; chiński piktogram tego słowa przedstawia wytatuowanego
mężczyznę w barwach wojennych. W tej książce określam tak genetycznie
wyprodukowanych (przez GenSyn) półludzi używanych jako oddziały szturmowe do
tłumienia rozruchów na niższych poziomach;
hsiao jen — „mały człowiek/małe ludziki". W księdze XIV Analektów Konfucjusz pisze:
„Dżentelmen dociera do tego, co na górze; mały człowiek dociera do tego, co na dole".
Owo rozróżnienie „dżentelmenów" (ch'un tzu) i „małych ludzi-ków"(hsiaojeń), nie
stosowane nawet w czasach Konfucjusza, rzuca jednak światło na perspektywę społeczną
w Chung Kuo;
hsien — dawniej okręg administracyjny o zmiennych rozmiarach. Tutaj słowa tego
używam na określenie bardzo konkretnego okręgu administracyjnego, obejmującego
dziesięć stref po trzydzieści pokładów każda. Każdy pokład to sześciokątna jednostka
mieszkalna składająca się z dziesięciu poziomów, o średnicy dwóch //, czyli około
jednego kilometra. Strefę można opisać jako jeden plaster miodu w gigantycznym ulu
Miasta;
Hsien L'ing — „naczelnik magistratu". Urzędnicy ci są w Chung Kuo przedstawicielami
Tanga oraz prawa w poszczególnych Hsienach, czyli okręgach administracyjnych. W
czasach pokoju każdy Hsien wybiera także posła do Izby Reprezentantów w Weimarze;
350
351
Hung Mao — dosłownie „czerwonogłowi", nazwa nadana przez Chińczyków
holenderskim (i później angielskim) żeglarzom, którzy próbowali nawiązać stosunki
handlowe z Chinami w siedemnastym wieku. Z uwagi na piracki charakter ich wypraw
(często sprowadzały się one do plądrowania chińskich statków i portów) słowo to
oznacza również pirata;
Hung Mun — Tajne Stowarzyszenia lub — konkretniej — Triady;
kun tun — „Chou wierzyli, że Niebiosa i Ziemia były kiedyś nierozerwalnie związane ze
sobą, tworząc jednorodny chaos. Coś na kształt kurzego jaja. Nazywali ten stan Hun tun"
(fragment rozdziału 6 z księgi III Chung Kuo, „Na Moście Chi'n"). Hun tun to także
nazwa dania z malutkich, podobnych do woreczków, kluseczek;
jou tung wu — dosłownie „mięsne zwierzę";
Kan Pei! — „na zdrowie" — toast;
Ko Mfng — „rewolucyjny". T'ien Ming jest Mandatem Nieba wręczanym jakoby przez
Shang Ti, Najwyższego Przodka, swemu ziemskiemu odpowiednikowi, Cesarzowi
(Huang Ti). Ten Mandat jest ważny, dopóki Cesarz jest go wart, a rebelia przeciwko
tyranowi —który pogwałcił Mandat swą niesprawiedliwością, złymi uczynkami i
nieuczciwością — nie uchodzi za czyn kryminalny, lecz wyraz gniewu Niebios;
k'ou t'ou — zgodnie z Księgą ceremoniałów jest to piąty stopień w hierarchii sposobów
okazywania szacunku. Wymaga uklęknięcia i dotknięcia czołem podłogi. Rytuał ten jest
powszechnie znany na Zachodzie jako kowtow;
Kuan-hua — mandaryński; język używany w Chinach kon
tynentalnych. Znany także jako Kuo-Yu lub Pai hua;
j
Kuan Yin — bogini miłosierdzia. Han brali wielkie piersi j buddyjskiego, męskiego
bodhisattvy Avalokitsevary (co j Han tłumaczą jako „Ten, który Słucha Dźwięków
Świata", j czyli „Kuan Yin") za atrybut kobiecości i od dziewiątego wieku czczą Kuan
Yin jako boginię. Wizerunki Kuan Yin i przedstawiają ją zazwyczaj jako Madonnę
Wschodu, pias- ! tującą w ramionach dziecko. Czasami uważa się ją za żonę Kuan
Kunga, chińskiego boga wojny;
li — chińska „mila", w przybliżeniu pół kilometra albo jedna trzecia mili angielskiej.
Przed rokiem 1949, kiedy przyjęto
352
w Chinach system metryczny, wartości li zmieniały się w zależności od regionu;
min — dosłownie „ludzie"; określenie używane (jak to robią w tej książce
przedstawiciele Rodzin Mniejszych) w sensie pejoratywnym (odpowiednik „plebsu");
niao — dosłownie „ptak", ale również eufemistyczne określenie penisa;
nu er — córka;
nu shih — kobieta niezamężna; panna;
pai nan jen — dosłownie „biały człowiek";
pau — prosta, długa szata noszona przez mężczyzn;
p'ip'a — czterostrunowa lutnia używana do grania tradycyjnej chińskiej muzyki;
Ping Tiao — zrównywanie (z ziemią);
san kuei chiu k'ou — zgodnie z Księgą ceremoniałów jest to ósmy i ostatni stopień w
skali sposobów okazywania szacunku. Wymaga trzykrotnego uklęknięcia i za każdym
razem trzykrotnego dotknięcia czołem podłogi. Ten najbardziej zawiły rytuał
zarezerwowany jest dla Niebios i Syna Niebios, cesarza;
shan shui — dosłownie „góry i woda", ale nazwę tę wiąże się zazwyczaj ze stylem
malowania krajobrazów. Na pierwszym planie tych obrazów są rzeki płynące w dolinach,
a tłem jest poszarpany górski masyw. Ten ogromnie popularny styl malowania pojawił
się po raz pierwszy w czasach dynastii Tang, około ósmego wieku naszej ery;
shao lin — speq'alnie wytrenowany zabójca. Nazwa pochodzi od klasztoru Shao Lin;
shih — „wielmożny pan". Tutaj zwrot grzecznościowy w zasadzie odpowiadający
naszemu „pan". Oryginalnie określano tym słowem najniższą warstwę urzędników, dla
odróżnienia od znajdujących się poniżej nich pospolitych „panów" (hsiangsheng) i
dżentelmenów (ch'un tzu) ponad nimi;
siang chi — chińskie szachy;
tai — „kieszenie"; w tej książce nazywam tak reprezentantów kupionych (a zatem
„siedzących w kieszeniach") przez rozmaite grupy nacisku (początkowo przez Siedmiu);
tai ch'i — Początek lub Jedność, z której — zgodnie z chińską kosmologią — rozwinął
się dualizm wszystkich rzeczy (yin i yang). Generalnie kojarzymy tai ch'i z symbolem
Tao,
353
przedstawiającym wirujący krąg mroku i światła reprezentujący jakoby jajko (może Hun
Tun), w którym żółtko i białko rozdzielają się;
Tai Shan — wielka, święta góra w Chinach, na której cesarze składali tradycyjne ofiary
Niebiosom. T'ai Shan znajduje się w prowincji Szantung i jest najwyższą górą w
Chinach. „Bezpieczny jak Tai Shan" jest popularnym powiedzeniem na określenie
absolutnej solidności i pewności;
Ta Ts'in — chińska nazwa imperium rzymskiego. Znali także Rzym jako Li Chien oraz
„Ziemię na Zachód od Morza". Rzymian Chińczycy nazywali „Wielcy Ts'in'\ w
odróżnieniu od Ts'in, jak w czasie dynastii Ts'in (265—316 n.e.) określali samych siebie.
Ting Wei — Superintendentura Sądownictwa. W księdze III Chung Kuo („Biała Góra")
opisano funkcje i zadania tego urzędu;
ti tsu — bambusowy flet używany zarówno w orkiestrze, jak i jako instrument solowy;
tong — gang. W Chinach i Europie są zazwyczaj mniejsze i jako takie podporządkowane
Triadom, ale w Ameryce Północnej zajęły miejsce Triad;
tsun — chiński „cal", równy w przybliżeniu 1,44 cala angielskiego. Dziesięć ts'un daje
jedną ch'i;
won wu — dosłownie „dziesięć tysięcy rzeczy"; określenie używane dla opisania
wszystkiego, co zostało stworzone, albo —jak mówią Chińczycy — „wszystkich rzeczy
na Ziemi i w Niebie";
wei chi— „gra okrążeniowa", bardziej znana na Zachodzie pod swoją japońską nazwą
go. Wymyślił ją jakoby legendarny cesarz Yao w roku 2350 p.n.e., aby ćwiczyć umysł
swojego syna, Tan Chu, i uczyć go, jak powinien myśleć władca;
wen ming — określenie oznaczające cywilizację albo kulturę słowa pisanego;
wuwei — bezruch; stara koncepcja taoistyczna mówiąca o konieczności zachowania
harmonii z biegiem rzeczy — nie-czynienie niczego, co mogłoby zakłócić ten bieg;
yamen — budynek urzędu;
yang— „męski pierwiastek" w chińskiej kosmologii, który wraz ze swym dopełniającym
przeciwieństwem, żeńskim yin,
tworzy t'ai chi, wywodzące się z Początku. Z połączenia się yin i yang powstało „pięć
elementów" (woda, ogień, ziemia, metal, drewno), a z nich „dziesięć tysięcy rzeczy"
(won wu). Yang to Niebiosa i Południe, Słońce i Ciepło, Światło, Wigor, Męskość,
Penetracja, liczby nieparzyste i Smok. Także góry są yang;
yin — „żeński pierwiastek" w chińskiej kosmologii (patrz hasło yang). Yin to Ziemia i
Północ, Księżyc i Zimno, Ciemność, Bezruch, Kobiecość, Wchłanianie, liczby parzyste i
Tygrys. Yin leży w cieniu góry;
yu — dosłownie „ryba", ale z powodu fonetycznej zbieżności z określeniem obfitości,
ryba symbolizuje także bogactwo. Jednakże istnieje także powiedzenie, źe kiedy ryba
płynie w górę strumienia, grożą niepokoje społeczne i rebelia;
yuan — podstawowa jednostka monetarna w Chung Kuo (i współczesnych Chinach).
Pospolicie (choć nie używam tu tego słowa) zwany także kuai— „kawałek" albo
„bryłka". Zobacz także fen;
yueh ch'in — chińskie cymbały; jeden z najważniejszych instrumentów w chińskiej
orkiestrze;
Ywe Lung — dosłownie „Księżycowy Smok", wielkie koło siedmiu smoków, symbol
władzy Siedmiu w Chung Kuo. „Pyski królewskich bestii spotykały się w środku,
tworząc rozetkową piastę, a w ich oczach płonęły wielkie rubiny. Ich zwinne, mocne
cielska wywijały się na zewnątrz niczym szprychy gigantycznego koła, na brzegu zaś,
splecione ogonami, tworzyły obręcz" (fragment „Księżycowego Smoka", czwartego
rozdziału pierwszej księgi Chung Kuo).
354
SPIS TREŚCI
Prolog Wiosna 2209 — W PRZESTRZENIMIĘDZY
NIEBEM A ZIEMIĄ 23
Część 1 Wiosna 2209 — MONSTRA W OTCHŁANIACH
1.
Ziemia 43
2.
W świecie poziomów 61
3.
Ojcowie i synowie
83
4.
Fale i piasek 109
5.
Łańcuch istnień
148
6.
W pustkę
175
7.
Kółka z dymu i pajęcze sieci 197
8.
Dynastie
230
9.
Wyłupione oczy i ścięte głowy
255
10.
Monstra w otchłaniach
288
11.
Utracona
320
Od Autora
345
Podziękowania
348
Słowniczek wyrazów mandarynskich350
i'.""'