Wingrove D Chung Kuo Biała Gora 1

DAVID WINGROVE

CHUNG KUO

KSIĘGA 3 — BIAŁA GÓRA

I. Na moście Ch'in

Przełożył Jan Pyka

<S>

REBIS

DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 1995

Dla Lily Jackson z okazji 95. urodzin

od wnuka Davida z wyrazami miłości


WSTĘP

Chung Kuo. Słowa te znaczą „Państwo Środka" i od roku 221 p.n.e., kiedy pierwszy cesarz Chin, Ch'in Shih Huang Ti, zjednoczył siedem Walczących Królestw, tak właśnie „czarnowłosi", Han, czyli Chińczycy, nazywają swój wielki kraj. Państwo Środka — dla nich to był cały świat; świat na północy i zachodzie ograniczony potężnymi górami, na wschodzie i południu — morzem. Za nimi była tylko pustynia i barbarzyńcy. Tak było przez dwa tysiące lat, przez szesnaście wielkich dynastii. Chung Kuo naprawdę stanowiło Państwo Środka, centrum świata ludzi, jego cesarz zaś był „Synem Nieba", .Jedynym Człowiekiem". Lecz w XVIII wieku w świat ten wtargnęły młode, agresywne mocarstwa Zachodu, dysponujące doskonalszą bronią i niezachwianą wiarą w Postęp. Walka, ku zaskoczeniu Han, była nierówna, i tak oto upadł mit o wszechmocy i samowystarczalności Chin. Na początku XX wieku Chiny — Chung Kuo — uchodziły za „chorego człowieka Wschodu"; Karol Marks nazwał je „troskliwie zakonserwowaną mumią w zapieczętowanej hermetycznie trumnie". Ze zniszczeń tego stulecia podźwignął się jednak naród--olbrzym, zdolny rywalizować z Zachodem i z własnymi wschodnimi konkurentami, Japonią i Koreą, z pozycji niezrównanej potęgi. W XXI wieku, który jeszcze przed jego początkiem nazywano „stuleciem Pacyfiku", Chiny znowu stały się światem samym w sobie, choć tym razem jedyną jego granicę stanowił kosmos.

7


GŁÓWNE POSTACI

Ascher, Emily — z wykształcenia ekonomistka. Na przełomie wieku przyłączyła się do partii rewolucyjnej Ping Tiao, stając się jednym z członków Rady Pięciu, ciała określającego politykę partii. Namiętna bojowniczka o sprawiedliwość społeczną, była kiedyś kochanką przywódcy Ping Tiao, Benta Gesella.

De Vore, Howard — niegdyś major w Służbie Bezpieczeństwa Tanga, stał się wiodącą postacią w walce przeciw Siedmiu. Ten niezwykle inteligentny, chłodny i logiczny człowiek jest reżyserem wszystkich wydarzeń w chwili, gdy Wielka Wojna Dwóch Kierunków przybiera nowy obrót.

Ebert, Hans — syn Klausa Eberta i spadkobierca ogromnej kompanii GenSyn. Awansowany do stopnia majora w Służbie Bezpieczeństwa Tanga, jest ogólnie podziwiany i cieszy się zaufaniem swoich przełożonych. Ebert jest skomplikowanym, młodym człowiekiem: będąc odważnym i inteligentnym oficerem, jest także samolubny i ma skłonność do rozwiązłości oraz okrucieństwa. Wiążąc się ze sprawą De-Vore'a, ma ambicje stania się nie tylko księciem pośród ludzi, ale także ich władcą.

Fei Yen — „Lecąca Jaskółka", córka Yin Tsu, głowy jednej z dwudziestu dziewięciu Rodzin Mniejszych — największych arystokratycznych rodów Chung Kuo. Niegdyś żona Han Ch'ina, zamordowanego syna Li Shai Tunga, poślubiła następnie jego brata, Li Yuana, który jest o dziewięć lat od niej młodszy. Ta obdarzona klasyczną urodą kobieta wygląda delikatnie i krucho, ma jednak silną wolę i ognisty temperament, czego dowiódł jej skryty romans z Tsu Ma, Tangiem Azji Zachodniej.

Haavikko, Axel — porucznik Haavikko, zbrukany fałszy-

9

wym oskarżeniem innych oficerów, przez prawie dziesięć lat oddawał się rozpuście i autodestrukcji. Dobry i uczciwy do szpiku kości człowiek, przyłączył się do swego przyjaciela Kao Chena i z determinacją dąży do zdemaskowania tego, który oczernił go przed laty — Hansa Eberta.

Kao Chen — niegdyś kwai, najemny morderca z Sieci, najniższego poziomu wielkiego Miasta. Mimo skromnego pochodzenia wzniósł się wysoko i obecnie jest kapitanem Służby Bezpieczeństwa Tanga. Jako przyjaciel i pomocnik Karra oraz bliski towarzysz Haavikka, Chen jest jednym z szeregowych żołnierzy w wojnie przeciwko DeVore'owi.

Karr, Gregor — obecnie major w Służbie Bezpieczeństwa Tanga, do której został zwerbowany przez generała Tolo-nena. Podobnie jak Kao Chen, także pochodzi z Sieci i w młodości był zawodnikiem w krwawych walkach na śmierć i życie. Karr, olbrzymi mężczyzna, jest „jastrzębiem", którego Li Shai Tung planuje rzucić przeciw swemu przeciwnikowi, DeVore'owi.

Lehmann, Stefan — albinos, syn byłego przywódcy Rozpro-szeńców, Piotra Lehmanna, stał się bliskim współpracownikiem DeVore'a. Zimny, nienaturalnie beznamiętny, wydaje się prawdziwym archetypem nihilisty, a jego jedynym celem jest doprowadzenie do upadku Siedmiu i ich wielkiego Miasta.

Li Shai Tung — z górą siedemdziesięcioletni Tang Europy i jeden z Siedmiu, rady rządzącej Chung Kuo. Przez długi czas był jej centralną postacią i nieoficjalnym przewodniczącym Siedmiu. Jednakże zabójstwo jego następcy, Han Ch'ina, osłabiło go i skruszyło jego dawniej zdecydowane przekonanie, iż za wszelką cenę należy zapobiec Zmianie.

Li Yuan — drugi syn Li Shai Tunga. Po zabójstwie starszego brata został spadkobiercą Miasta Europa. Chociaż jest ponad wiek dojrzały, jego chłodny i rozważny sposób bycia skrywa namiętną naturę, której dowiódł, żeniąc się z ognistą Fei Yen, żoną swego zmarłego brata.

Mach, Jan — wysoki urzędnik w Ministerstwie Uzdatniania Odpadków, a w wolnym czasie członek Rezerwy Służby Bezpieczeństwa Li Shai Tunga. Prowadzi tajne życie jako członek Rady Pięciu, ciała kształtującego politykę rewolucyjnego ruchu Ping Tiao. Jednakże rozczarowanie działalnością partii doprowadza go do utworzenia własnej frakcji, Yu, której przeznaczeniem jest stanie się nową, jeszcze ciemniejszą siłą działającą w głębinach Miasta Europa.

Tolonen, Jelka — córka marszałka Tolonena, którą z braku matki wychowano w bardzo męskich warunkach. Autentyczne zainteresowanie sztukami walk i bronią przesłania zupełnie inną, bardziej kobiecą stronę jej natury, która ujawniła się po nieudanym ataku na nią terrorystów Ping Tiao.

Tolonen, Knut — marszałek Rady Generałów, niegdyś generał Li Shai Tunga. Jest wielkim, twardym mężczyzną i najbardziej zagorzałym zwolennikiem wartości oraz ideałów głoszonych przez Siedmiu. Gwałtowny i nieustraszony, nie powstrzyma się przed niczym, aby chronić swoich panów. Jednakże długie lata wojny nawet u niego osłabiły przekonanie o konieczności zastoju.

Tsu Ma — Tang Azji Zachodniej i jeden z Siedmiu, rady rządzącej Chung Kuo. Odrzucił swoją rozpustną przeszłość, aby zostać w Radzie jednym z najbardziej zdecydowanych sojuszników Li Shai Tunga. Silny, przystojny mężczyzna po trzydziestce, wywikłał się niedawno z sekretnego romansu z Fei Yen, który — gdyby został ujawniony — mógłby doprowadzić do upadku Siedmiu.

Wang Sau-leyan — młody Tang Afryki. Od czasu mordu popełnionego na jego ojcu, porzucił swoje dawne poglądy, stając się inteligentnym i przebiegłym przeciwnikiem Li Shai Tunga oraz starej gwardii w łonie Siedmiu. Irytujący, wyrachowany człowiek o sybaryckich zamiłowaniach, jest zwiastunem Zmiany w Radzie Siedmiu.


10

11

Word, Kim — urodzony w Glinie, ciemnym pustkowiu pod wielkimi fundamentami Miasta, ma błyskotliwy i niezwykle chłonny umysł, który wyróżnił go jako potencjalnie największego naukowca w Chung Kuo. Jego sformułowana w ciemnościach wizja gigantycznej, rozciągającej się do gwiazd sieci pchnęła go do tego, by dążyć do światła Góry. Teraz, po długim procesie rekonstrukcji osobowości, został umieszczony w zespole opracowującym Projekt Kontroli Myśli Li Yuana.

Ywe Hao — urodzona i wychowana na najniższych poziomach Miasta Europa, Ywe Hao — „Piękny Księżyc" — po śmierci swego starszego brata przyłączyła się do terrorystycznej organizacji Yu. Jest silną, ideową kobietą, która reprezentuje nową falę rebelii wzrastającą w głębinach wielkiego Miasta.

SIEDMIU I RODZINY

An Liang-chou — książę z rodziny An

An Sheng — głowa rodziny An (jednej z dwudziestu dziewięciu Rodzin Mniejszych)

Chi Hsian — Tang Australii

Chung Wu-chi — głowa rodziny Chung (jednej z dwudziestu dziewięciu Rodzin Mniejszych)

Fan Ming-yu — kurtyzana

Fu Ti Chang — księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych

Hou Tung-po — T'ang Ameryki Południowej

Hsiang K'ai Fan — Książę z rodziny Hsiang; najstarszy syn Hsiang Shao-erha

Hsiang Shao-erh — głowa rodziny Hsiang (jednej z dwudziestu dziewięciu Rodzin Mniejszych) i ojciec Hsiang K'ai Fana, Hsiang Te-shanga oraz Hsiang Wanga.

Hsiang Te-shang — książę z rodziny Hsiang i najmłodszy syn Hsiang Shao-erha

Hsiang Wang — książę z rodziny Hsiang i średni syn Hsiang Shao-erha

Lai Shi — księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych

Li Feng Chiang — brat przyrodni i doradca Li Shai Tunga

Li Shai Tung — T'ang Europy

Li Yuan — drugi syn i następca tronu w Mieście Europa Mień Shan — księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych Pei Ro-hen — głowa rodziny Pei (jednej z dwudziestu dziewięciu Rodzin Mniejszych) Tsu Ma — T'ang Azji Zachodniej Tsu Tao Chu — siostrzeniec Tsu Ma Wang Sau-leyan — T'ang Afryki Wei Feng — T'ang Azji Wschodniej Wu Shih — Tang Ameryki Północnej Yin Chan — książę z rodziny Yin, syn Yin Tsu Yin Fei Yen — „Lecąca Jaskółka", księżniczka z rodziny

Yin, żona Li Yuana Yin Han Ch'in — syn Yin Fei Yen Yin Sung — książę z rodziny Yin, syn Yin Tsu Yin Tsu — głowa rodziny Yin (jednej z dwudziestu dziewięciu Rodzin Mniejszych)

PRZYJACIELE,

DWORZANIE I WSPÓŁPRACOWNICY

SIEDMIU

Auden, William — kapitan Służby Bezpieczeństwa

Chan Teng — ochmistrz wewnętrznej komnaty w Tongjiangu

Chang Li — naczelny lekarz Miasta Europa

Chang Shih-sen — osobisty sekretarz Li Yuana

Ch'in Tao Fan — kanclerz Tanga Azji Wschodniej

Chung Hu-yan — kanclerz Tanga Europy

Ebert, Berta — żona Klausa Eberta

Ebert, Hans — major Służby Bezpieczeństwa i spadkobierca

GenSynu Ebert, Klaus Stefan — właściciel GenSynu (Genetic Synthe-

tics) i doradca Li Shai Tunga Fen Cho-hsien — kanclerz Tanga Ameryki Północnej Haavikko, Axel — porucznik Służby Bezpieczeństwa Haavikko, Vesa — siostra Axela Haavikko Heng Yu — minister przemieszczeń ludności Miasta Europa Hua — osobisty lekarz Li Shai Tunga


12

13

Hung Mien-lo — kanclerz Tanga Afryki

Kao Chen — kapitan Służby Bezpieczeństwa

Karr, Gregor — major Służby Bezpieczeństwa

Nan Ho — ochmistrz wewnętrznej komnaty Li Yuana

Nocenzi, Vittorio — generał Służby Bezpieczeństwa Miasta

Europa Peng Lu-hsing — minister Ting Wei, Ministerstwa Nadzoru

Sądownictwa Miasta Europa Scott, Anders — kapitan Służby Bezpieczeństwa i przyjaciel

Hansa Eberta Sheng Pao — minister finansów Tanga Azji Wschodniej Shepherd, Ben — syn Hala Shepherda Shepherd, Beth — żona Hala Shepherda Shepherd, Hal — doradca Li Shai Tunga i głowa rodziny

Shepherdów Shou Chen-hai — Hsien L'ing, szef magistratu Hsienu Hanower. Sun Li Hua — ochmistrz pałacu cesarskiego w Aleksandrii Tolonen, Helga — żona marszałka Tolonena Tolonen, Jelka — córka marszałka Tolonena Tolonen, Jon — brat marszałka Tolonena Tolonen, Knut — marszałek Rady Generałów Viljanen, Per — porucznik Służby Bezpieczeństwa, adiutant

marszałka Tolonena Wang Ta Chuan — ochmistrz pałacu wewnętrznego Li Shai

Tunga Wu Ye-lun — lekarz Służby Bezpieczeństwa w Hsienie Brema Yen Shih-fa — stajenny w Tongjiangu Yen Tung — trzeci sekretarz w ministerstwie Ting Wei Yu — lekarz Li Yuana

TRIADY

Feng Shang-pao — „Generał Feng"; Wielki Szef 14K Ho Chin — „Ho Trzy Palce"; Wielki Szef Żółtych Sztandarów

Hui Tsin — Czerwony Pal (426 albo Wykonawca) Zjednoczonych Bambusów Li Chin — „Li Bez Powiek"; Wielki Szef Wo Shih Wo

14

Lu Ming-shao — „Wąsacz Lu"; Wielki Szef Kuei Chuan (Czarnego Psa)

Mi Li — „Żelazny Mu"; Wielki Szef Wielkiego Kręgu

WongYi-sun — „Tłusty Wong"; Wielki Szef Zjednoczonych Bambusów

Yao Tzu — „Chluba Przodków"; Czerwony Pal (426 albo Wykonawca) Wielkiego Kręgu

Yun Yueh-hui — „Nieboszczyk Yun"; Wielki Szef Czerwonego Gangu

PING TIAO

Ascher, Emily — ekonomistka, członek Rady Pięciu

Gesell, Bent — nieformalny przywódca Ping Tiao i członek Rady Pięciu

Mach, Jan — urzędnik w Ministerstwie Uzdatniania Odpadków oraz członek Rady Pięciu; założyciel frakcji o nazwie Yu

Mao Liang — księżniczka z jednej z Rodzin Mniejszych i członek Rady Pięciu

Quinn, Richard — członek Rady Pięciu

YU

Chi Li — pseudonim Ywe Hao Edel, Klaus — brat Vasski

Erika — członek komórki terrorystycznej Ywe Hao Vasska — członek komórki terrorystycznej Ywe Hao Veda — członek Rady Pięciu Yu

Ywe Hao — „Piękny Księżyc"; terrorystka ze średnich poziomów

INNE POSTACI

Architekt — psycholog w Departamencie Rekonstrukcji

Charakterów Barycz, Jiri — oficer łączności przy Projekcie Kontroli Myśli

15



Beattie, Douglas — pseudonim DeVore'a

Cherkassky, Stefan — emerytowany oficer służb specjalnych;

przyjaciel DeVore'a Curval, Andrew — genetyk pracujący dla ImmYacu Debrenceni, Laslo — kierownik stacji Kibwezi DeVore, Howard — były major Służby Bezpieczeństwa Li

Shai Tunga Drakę, Michael — naczelnik stacji Kibwezi Ebert, Lutz — przyrodni brat Klausa Eberta Ellis, Michael — zastępca dyrektora Projektu Kontroli Myśli Enge, Maria — kelnerka w herbaciarni „Smocza Chmura" Fan Tseng-li — lekarz w Hsienie Brema Fang Shuo — podwładna Shou Chen-haia Ganz, Joseph — pseudonim DeVore'a Złote Serce — młoda prostytutka, którą kupił Hans Ebert Hammond, Joel — urzędnik w Projekcie Kontroli Myśli Kao Ch'iang Hsin — córka Kao Chena i Wang Ti Kao Jyan — najstarszy syn Kao Chena i Wang Ti Kao Pang-che — osobisty sekretarz ministra Henga Kao Wu — średni syn Kao Chena i Wang Ti Kung Lao — młody chłopiec; przyjaciel Ywe Hao Kung Yi-lung — młody chłopiec; przyjaciel Ywe Hao Kustow, Bryan — Amerykanin; przyjaciel Michaela Levera Lehmann, Stefan — albinos; syn byłego przywódcy Rozpro-

szeńców, Piotra Lehmanna, zastępca DeVore'a Lever, Charles — „Stary Lever", właściciel kompanii farmaceutycznej ImmYac; ojciec Michaela Levera Lever, Michael — Amerykanin; syn Charjesa Levera Leyden, Wolfgang — strażnik pokładowy w Hsienie Hanower Lo Wen — osobisty sługa Hansa Eberta Loehr — pseudonim DeVore'a

Mu Chua — madame „Domu Dziewiątej Ekstazy", burdelu Nowaczek, Lubos — kupiec; zaufany ministra Henga Reid, Thomas — sierżant w oddziałach zbrojnych DeVore'a Reynolds — pseudonim DeVore'a Schwartz — porucznik DeVore'a Shou He — druga żona Shou Chen-hai'a Schou Wen-lo — pierwsza żona Shou Chen-hai'a Spatz, Gustav — dyrektor Projektu Kontroli Myśli Stevens, Carl — Amerykanin; przyjaciel Michaela Levera

Su Chen — żona Ywe Changa

Słodki Flet — mui tsai (niewolnica) Hansa Eberta

T'ai Cho — przyjaciel Kima Warda

Tarrant — właściciel jednej z wielkich kompanii

Tong Chou — pseudonim Kao Chena

Ts'ui Wei — jeden z mieszkańców Hsienu Brema

Tuan Ti Fo — stary Han; mistyk i arcymistrz wei chi

Tuan Wen-ch'ang — handlowiec kolonii marsjańskiej

Turner — pseudonim DeVore'a

Wang Ti — żona Kao Chena

Ward, Kim — urodzony w Glinie sierota i naukowiec

Wiegand, Max — porucznik DeVore'a

Wong, Pao-yi — lokaj Shou Chen-hai'a

Ywe Chang — wujek Ywe Hao

Ywe Sha — matka Ywe Hao

ZMARLI

Berdyczów, Soren — właściciel SimmFicu, a później przywódca frakcji Rozproszeńców Chung Hsin — wasal Li Shai Tunga FengChung — Wielki Szef Tń&dy Kuei Chan (Czarnego Psa) Fest, Edgar — kapitan Służby Bezpieczeństwa Hou Ti — T'ang Ameryki Południowej; ojciec Hou Tung-po Hwa — „krwawy" mistrz; zawodnik w walkach wręcz pod

Siecią Kao Jyan — zabójca; przyjaciel Kao Chena Lehmann, Piotr — podsekretarz w Izbie Reprezentantów i pierwszy przywódca frakcji Rozproszeńców; ojciec Stefana Lehmanna Li Ch'ing — T'ang Europy; ojciec Li Shai Tunga Li Han Ch'in — pierwszy syn Li Shai Tunga i następca tronu


Europy; brat LiYuana

Li Hang Ch'i — T'ang Europy; pradziadek Li Shai Tunga

Li Kou-lung — Tang Europy; dziadek Li Shai Tunga

Lin Yua — pierwsza żona Li Shai Tunga

Shang — „Stary Shang"; nauczyciel Kao Chena z dzieciństwa

Tsao Ch'un — despotyczny założyciel Chuk Kuo

17


/

WangTa-hung — trzeci syn Wang Hsiena; starszy brat Wang

Sau-leyana Wen Ti — „Pierwszy Przodek" Miasta Ziemia / Chung Kuo,

znany też jako Liu Heng; rządził Chinami w latach 180-157

p.n.e. Wyatt, Edmund — przemysłowiec Ywe Kai-chang — ojciec Ywe Hao

PROLOG — LATO 2207

OPADŁE KWIATY

Opustoszał już górny pawilon,

Na wietrze wirują kwietne płatki.

Padają na kręte ścieżki małego ogrodu

I podrywają się w pokłonie zachodzącemu słońcu.

Ze złamanym sercem zmiatam na bok

Te pożegnalne dary wiosny.

W przemijaniach usycha moja dusza, pragnienie serca

ginie na zawsze. Zostają tylko łzy na szacie".

Li Shang-yin, Opadłe kwiaty, LX wiek n.e.

CZĘŚĆ 1 — LATO 2207

NA MOŚCIE CH'IN

Światło dnia cofa się za Zachodnie Wzgórza,

Wysoko, w dali wzrasta szafirowe kwiecie.

Gdzie będzie koniec starego i nowego?

Tysiąc lat odleciało z wiatrem.

Piaski oceanu skamieniały,

Ale pod mostem Ch'in ryby wciąż znaczą wodę bąbelkami.

Strumienie pustych blasków odpływają w dal,

A lata rozmywają brązowe filary".

Li Ho, Wciąż i wciąż na zawsze, IX wiek n.e

ROZDZIAŁ 1

Spalona ziemia

Li Shai Tung stał obok sadzawki. Naprzeciw niego, przy wejściu do arboretum, paliła się pojedyncza lampa, a jej światło, odbijając się od ścian pokrytych płytami ciemnego, przydymionego szkła, przeświecało mgliście przez bladozielone Uście paproci i palm. Jednakże w miejscu, gdzie stał Tang, było ciemno.

W tych dniach witał ciemność jak przyjaciela. Nocami, kiedy nie mógł zasnąć, przychodził tutaj i poprzez warstwy mroku wpatrywał się w czarne, ledwie widoczne kształty swoich karpi pływających w wodzie. Ich powolne, spokojne ruchy uśmierzały ból jego oczu i łagodziły napięcie ściskające żołądek. Często stał tam godzinami, nieruchomy, owinąwszy ciasno jedwabiami swoje wychudzone, stare ciało. Na jakiś czas opuszczało go zmęczenie, jakby nie było na nie miejsca w tej chłodnej, pełnej półcieni ciszy.

Potem pojawiały się duchy. Kształty wyryte w ciemności, wypełniające mrok żywymi obrazami przeszłości. Uśmiechający się do niego Han Ch'in z nadgryzionym jabłkiem z sadu w Tongjiangu w ręce. Lin Yua, jego pierwsza żona, pochylona w głębokim ukłonie w noc ich ślubu, jej drobne piersi przesłonięte dłońmi, jakby w geście ofiarowania. Albo jego ojciec, Li Ch'ing, roześmiany, z ptakami siedzącymi na każdym z jego wskazujących palców, na dwa dni przed wypadkiem, w którym zginą). Oni i jeszcze inni gromadzili się tutaj jak goście na stypie. Ale nie mówił o tym nikomu, nawet swojemu lekarzowi. Te wizje przynosiły mu spokój. Bez nich ciemność przygniotłaby go swym ciężarem; byłaby zwykłą czernią, pustą i absolutną.

23

Czasami szeptał miękko czyjeś imię i ten, którego wołał, przychodził roześmiany, z oczami błyszczącymi radośnie. Tak ich teraz pamiętał, szczęśliwych i beztroskich. Cienie ze słonecznej krainy.

Stał tam już ponad dwie godziny, kiedy podszedł do niego służący. Natychmiast zrozumiał, że stało się coś poważnego; w innym wypadku nie ośmieliłby się go niepokoić. Poczuł, jak wraca napięcie, zaciskając mu żelazne obręcze wokół piersi i czaszki, jak zmęczenie ponownie sączy się w jego kości.

Kto mnie wzywa?

To marszałek, Chieh Hsia — odpowiedział służący, gnąc się w niskim ukłonie.

Tang wynurzył się z cienia, jakby zrzucał z siebie ochronny płaszcz ciemności. Ekran w jego gabinecie wypełniała twarz Tolonena. Li Shai Tung usiadł w wielkim fotelu i przysunął bliżej memorandum ministra Henga. Przez chwilę trwał tak nieruchomo, starając się uspokoić, po czym dotknął płytki kontaktowej.

Co się stało, Knut? Jakie zło nie pozwala ci położyć się do łóżka?

Twój sługa nigdy nie śpi — odparł Tolonen, ale jego uśmiech był wyraźnie wymuszony, a sama twarz szara z udręki. Widząc to, Li Shai Tung poczuł, jak jego ciało przeszywa zimny dreszcz. Kto teraz? zapytał siebie. Wei Feng? Tsu Ma? Kogo zabili tym razem?

Marszałek odwrócił się i wraz z nim odwrócił się obraz na ekranie. Przesyłał z ruchomego nadajnika. Za jego plecami widać było szeroki korytarz ciągnący się w dal. Ściany korytarza pokrywała sadza. Jeszcze dalej, w świetle lamp awaryjnych, widać było pracujących ludzi.

Gdzie jesteś, Knut? Co się stało?

Jestem w fortecy Brema, Chieh Hsia. W koszarach Centrali Służby Bezpieczeństwa. — Tolonen, którego twarz widniała po prawej stronie ekranu, spojrzał w kierunku korytarza, po czym ponownie zwrócił się do swojego T'anga. — Sprawy przybrały tutaj bardzo zły obrót, Chieh Hsia. Sądzę, że powinieneś tu przyjechać i sam wszystko obejrzeć. Wygląda to na robotę Ping Tiao, ale... — zawahał się, a na jego starej, znajomej twarzy pojawił się wyraz głębokiego niepokoju. Po chwili wzdrygnął się. — -Chodzi o to, że to jest

inne, Chieh Hsia. Całkowicie różne od wszystkiego, co kiedykolwiek zrobili.

Li Shai Tung przez chwilę rozważał te słowa, po czym pokiwał głową. Poczuł, że twarz ściąga mu ciasny, bolesny grymas. Wziął płytki oddech, a następnie powiedział:

W takim razie przyjadę, Knut. Tak szybko, jak tylko

będę mógł.

* * *

Trudno było rozpoznać to miejsce. Cały pokład był wypalony. Zginęło ponad piętnaście tysięcy ludzi. Płomienie sięgnęły do pobliskich otworów wentylacyjnych i poprzez nie przeniosły się na sąsiednie pokłady, ale tamtejsze zniszczenia były minimalne w porównaniu z tym, co stało się tutaj. Pobladły i zaszokowany Li Shai Tung szedł obok swego marszałka, zwracając twarz to w jedną, to w drugą stronę, patrząc na odrażające hałdy zastygłego żużlu, które piętrzyły się przy zablokowanych wyjściach — tylko to zostało z żywych niegdyś ludzkich ciał — czując wszechobecny smród spalonego mięsa; mdląco-słodki i straszny. Doszedłszy do końca głównego korytarza, obaj mężczyźni stanęli i odwrócili się.

Jesteś pewny? — W oczach starego T'anga widać było

łzy. Jego twarz wykrzywiła się z bólu, a dłonie ścisnął z całej

siły.

Tolonen wyjął woreczek z kieszeni swojego munduru i podał ją Li Shai Tungowi.

Zostawili to. Abyśmy wiedzieli.

W woreczku znajdowało się pięć małych, stylizowanych rybek. Dwa ze złotych wisiorków stopniały z gorąca, ale pozostałe lśniły jak nowe. Ryby były symbolem Ping Tiao.

Li Shai Tung wysypał je na dłoń.

Gdzie je znaleziono?

Po drugiej stronie plomb. Myślimy, że było ich więcej, ale żar...

Li Shai Tung wzdrygnął się, a następnie wypuścił ryby z rąk. Zamienili pokład w gigantyczny piec i upiekli wszystkich znajdujących się w środku — mężczyzn, kobiety i ich dzieci. Nagły gniew, jak ostrze włóczni, przeszył mu wnętrzności.

Dlaczego? Czego oni chcą, Knut? Czego oni chcą? —


24

25

Wyciągnął nerwowo rękę, po czym ją cofnął. — To jest najgorsze ze wszystkiego. Zabójstwa. Bezsensowne śmierci. Po co?

Tolonen powiedział to już kiedyś, przed laty, swemu staremu przyjacielowi, Klausowi Ebertowi; teraz powtórzył te słowa T'angowi.

Oni chcą wszystko zniszczyć. Wszystko. Za wszelką

cenę.

Li Shai Tung popatrzył na niego, po czym odwrócił wzrok.

Nie... — zaczął, jakby próbując temu zaprzeczyć, ale

po raz pierwszy było to niemożliwe. To było to, czego się

obawiał, jego najczarniejszy koszmar zaczynał się realizować.

Znak czasów, które nadchodzą.

Ostatnio chorował. Po raz pierwszy w ciągu swego długiego życia został przykuty do łóżka. To także wyglądało na znak. Wskazówka, że zaczyna tracić kontrolę nad wydarzeniami. Zaczęło się to od jego własnego ciała, a teraz rozszerza się poza nie.

Pokiwał głową, podsumowując własne myśli. Widział teraz wszystko zupełnie jasno. To była sprawa osobista. Ten atak był skierowany przeciw niemu. Ponieważ on był Państwem. Był Miastem.

Świat toczyła choroba, wirus zagnieździł się w jego żyłach. Wszędzie widać było objawy rozkładu. Rozproszeńcy, Ping Tiao a nawet ta ostatnia obsesja Góry związana z długowiecznością — wszystko to były symptomy choroby. Grupy te działały subtelnie, szerzyły nienawiść niemal niedostrzegalnie; a jednak prowadziło to do fatalnych skutków. Zmieniły się oczekiwania, a to podminowywało stabilność państwa, cały porządek społeczny Chung Kuo.

Oni chcą wszystko zniszczyć".

Co oni tutaj zrobili, Knut? Jak to zrobili?

Części musieliśmy się domyślić, ale o kilku sprawach wiemy już na pewno. Centrala Komunikacyjna Bremy donosi, że cała łączność z Pokładem Dziewiątym została odcięta zaraz po drugim dzwonku.

Cała? — Zaskoczony Li Shai Tung potrząsnął głową. — Czy to możliwe, Knut?

To właśnie stanowiło część problemu. Oni także nie mogli w to uwierzyć i stracili godzinę na sprawdzanie systemu

po swojej stronie. Nie pomyśleli o tym, aby przysłać tutaj kogoś, kto na miejscu sprawdziłby stan rzeczy. Na twarzy Li Shai Tunga pojawił się bolesny grymas.

Czy to by coś zmieniło?

Nie. Zupełnie nic, Chieh Hsia. Po upływie pierwszych dziesięciu minut nie było żadnej możliwości, aby cokolwiek zdziałać. Podłożyli ogień na czterech różnych poziomach. To były jakieś wielkie, chemiczne paskudztwa. Następnie włączyli wentylatory i zaczęli pompować do systemu bogate w tlen powietrze, aby wzmocnić intensywność spalania.

A co z plombami?

Tolonen przełknął z wysiłkiem ślinę.

Nie było najmniejszej szansy, aby ktokolwiek mógł się wydostać. Wysadzili korytarz tranzytowy i uszkodzili rygle. Wraz z blokadą komunikacyjną odcięli także dopływ prądu. Wszystkie windy międzypoziomowe zostały unieruchomione, a cały pokład pogrążył się w ciemnościach.

I to wszystko? — Myśląc o bezlitosnym, zimnym okrucieństwie ludzi, którzy to przeprowadzili, Li Shai Tung czuł narastające mdłości.

Tolonen zawahał się.

To zostało zrobione przez ekspertów, Chieh Hsia. Przez

ludzi posiadających odpowiednią wiedzę, świetnie wyszkolo

nych i znakomicie zorganizowanych. Nasi żołnierze ze służb

specjalnych nie wykonaliby tego lepiej.

Li Shai Tung spojrzał na niego.

Wyduś to z siebie, Knut — powiedział miękko. — Nie

kryj przede mną niczego. Nawet jeśli okaże się, że nie masz

racji, powiedz to.

Tolonen popatrzył mu w oczy, a następnie pokiwał głową.

Wszystko co tu widzę, wskazuje na pieniądze. Duże

pieniądze. Zdobycie technologii potrzebnej do tego, aby odciąć

łączność z pokładem i zasilanie, przekracza normalne moż

liwości finansowe Ping Tiąo. To nie ten rząd wielkości. Ktoś

musiał wesprzeć ich funduszami.

Tang rozważał przez chwilę te słowa.

A więc to ciągle trwa. Okazuje się, że wcale jeszcze nie

wygraliśmy wojny. Nie ostatecznie.

Tolonen opuścił wzrok. Zachowanie Li Shai Tunga wprawiało go w zakłopotanie. Od czasu swej choroby zmienił się.


26

27

Stracił pewność siebie, był niezdecydowany, zamknięty w sobie, często popadał w przygnębienie. Choroba zabrała mu nie tylko siłę fizyczną; częściowo pozbawiła go także umiejętności szybkiego myślenia i trafnej oceny sytuacji. Zadanie przeprowadzenia go przez ten labirynt splątanych problemów spadło teraz na barki marszałka.

Być może. Ale ważniejsze jest teraz odkrycie, kto pośród nas jest zdrajcą.

Ach... — Li Shai Tung wbił wzrok w jego twarz, po czym spojrzał w bok. — Jak wysoko przeniknęli?

Do sztabu.

Powiedział to bez wahania, wiedząc, że zdrajca musiał być tak wysoko w łańcuchu dowodzenia. Nikt inny nie potrafiłby dokonać tego w ten sposób. Aby odciąć pokład, trzeba było mieć wpływy. Większe niż Ping Tiao.

Li Shai Tung ponownie się odwrócił i pogrążył we własnych myślach. Może Yuan miał rację. Może właśnie teraz powinni zacząć działać. Okablować ich. Kontrolować wszystkich jak maszyny. Ale instynkt mówił mu coś przeciwnego. Powinien się powstrzymać od pochopnego działania na podstawie pierwszych odkryć dokonanych w ramach Projektu Kontroli Myśli. Nawet to — ta potworność — nie zmieniła, na razie, jego postanowienia.

To źle, Knut. To tak, jakbyś nie mógł już zaufać włas

nym rękom, że ogolą ci gardło...

Tołonen parsknął krótkim, gorzkim śmiechem. Stary Tang odwrócił się w jego stronę.

Ty jednak trzymasz to wszystko w garści, Knut. —

Uśmiechnął się. — Przynajmniej tobie mogę ufać.

Marszałek spojrzał w oczy swego pana głęboko wzruszony tymi słowami. Właśnie to ukształowało jego życie i nadało mu znaczenie. Pragnienie, by zdobyć szacunek i całkowite zaufanie tego człowieka. Bez namysłu ukląkł u stóp Li Shai Tunga.

Znajdę tego zdrajcę i rozprawię się z nim, Chieh Hsia.

Nawet gdyby to był mój syn, rozprawiłbym się z nim.

* * *

W tej samej chwili, po drugiej stronie świata, Li Yuan schodził ścieżką w posiadłości Tongjiang. Czuł unoszący się

w powietrzu zapach kwiatów jabłoni i śliwy, a na ich tle ostrzejszą i słodszą woń wiśni. Wszystko to uświadamiało mu, ile czasu upłynęło od chwili, kiedy był tu ostatni raz i jak mało zmieniło się podczas jego nieobecności.

Zatrzymał się na szczycie tarasu i spojrzał w dół doliny, na szeroki łuk marmurowych stopni prowadzących do wody. Uśmiechnął się, widząc Fei Yen po drugiej stronie jeziora, spacerującą między drzewami. Przez chwilę patrzył tylko, a serce zaczęło mu szybciej bić na sam jej widok; po czym pobiegł w dół, przeskakując po dwa, trzy stopnie na raz.

Był już tylko kilka kroków od niej, kiedy się odwróciła.

Li Yuan! Nic nie powiedziałeś...

Przepraszam, ja... — Słowa uwięzły mu w gardle, kiedy zauważył, jak bardzo wypełniła się jej figura, jak bardzo zaokrąglił się jej brzuch. Spojrzał wyżej i przez chwilę patrzył w jej oczy, po czym ponownie opuścił wzrok. Mój syn, pomyślał. Mój syn.

Czuję się dobrze.

Wyglądasz wspaniale — powiedział, biorąc ją w ramiona i uświadamiając sobie nagle, ile tygodni upłynęło od chwili, kiedy zrobił to ostatni raz. Teraz był jednak ostrożny i szybko ją uwolnił, ujmując jedynie jej dłonie, zdziwiony tym, jak były małe, jak delikatne. Zapomniał.

Nie, nie zapomniał. Po prostu nie pamiętał. Roześmiał się miękko.

Ile czasu ci jeszcze zostało?

Spojrzała w bok.

Mniej niż połowa. Minęło już dwadzieścia siedem ty

godni.

Pokiwał głową i sięgnął ręką w dół, aby dotknąć jej zaokrąglonego brzucha. Poczuł, jak twarda była pod jedwabiami, twarda jak dojrzałe owoce, które niedługo pojawią się na tych gałęziach nad ich głowami.

Zastanawiałam się... — zaczęła, spojrzawszy na niego, po czym zamilkła, zwieszając głowę.

Nad czym się zastanawiałaś? — zapytał, patrząc na nią i nagle zdał sobie sprawę z tego, co cały czas go niepokoiło. — A poza tym, co to znaczy? Nie uśmiechasz się na powitanie męża wracającego do domu?

Wyciągnął rękę i uśmiechając się, podniósł delikatnie jej


28

29

podbródek. Jednakże nie doczekał się spodziewanej reakcji. Odwróciła się od niego rozdrażniona i spojrzała w dół, na stopy. Cień liścia padł na jej twarz, podkreślając tylko doskonałość rysów; plamki słonecznego światła ożywiały połyskliwą czerń jej włosów, ale usta miała zaciśnięte.

Przywiozłem ci prezenty — powiedział łagodnie. — Są

na górze, w domu. Może pójdziesz je obejrzeć?

Popatrzyła na niego i ponownie się odwróciła. Tym razem zauważył chłód w jej oczach.

Jak długo tym razem, Li Yuanie? Dzień? A może dwa

dni, zanim znowu odjedziesz?

Westchnął i spojrzał na jej rękę. Spoczywała bezwolnie w jego dłoni, grzbietem w dół, z palcami delikatnie wygiętymi do góry.

Nie jestem zwykłym człowiekiem, Fei Yen. Spoczywa

na mnie wielka odpowiedzialność, szczególnie w takich cza

sach. Mój ojciec mnie potrzebuje. — Potrząsnął głową, usi

łując zrozumieć, co czuła, ale poczuł jedynie narastający gniew

wywołany przez przyjęcie, jakie mu zgotowała. To przecież

nie była jego wina. Myślał, że jego widok sprawi jej radość. —

Nic nie można poradzić na to, że często cię opuszczam. Jeszcze

nie teraz. Wolałbym być tutaj, uwierz mi, moja miłości. Wolał

bym...

Wydawało się, że nieco złagodniała; przez chwilę jej ręka oddawała jego uścisk, ale twarz miała ciągle odwróconą w drugą stronę.

Nigdy cię nie widuję — powiedziała spokojnie. — Wcale

już tu nie bywasz.

Z pobliskiej gałęzi zerwał się ptak, rozpraszając jego uwagę. Spojrzał w górę, śledząc jego lot. Kiedy opuścił wzrok, napotkał jej ciemne oczy patrzące na niego z wyrzutem.

To dziwne — zauważył, ignorując to, co powiedziała. —

To miejsce... tak mało zmieniło się przez lata. Bawiłem się tu

jako dziecko dziesięć, dwanaście lat temu. I nawet wówczas

myślałem, że od wieków jest tu tak samo. To miejsce jest

niezmienne. Trwa. Są tylko naturalne cykle pór roku. Poma

gałem służącym w zbiorach jabłek, donosząc im puste koszyki.

Opychałem się przy tym owocami, a później miewałem z tego

powodu paskudne bóle brzucha. — Roześmiał się, widząc,

jak jej oczy łagodnieją w miarę tego opowiadania. — Tak jak

każde dziecko — dodał po chwili, świadomy kłamstwa, a mimo

to myśląc o czasach, kiedy rzeczywiście tak było. Przed zbudowaniem Miasta, kiedy takie dziecięce przyjemności były faktycznie czymś zwykłym.

Przez dłuższą chwilę patrzył jej w oczy. W końcu z uśmiechem uścisnął lekko jej rękę.

Chodźmy. Wracajmy do domu.

Zatrzymał się na moście i spojrzał w zadumie na jezioro, obserwując pływające po wodzie łabędzie i rozkoszując się ciepłem jej ręki spoczywającej w jego dłoni.

Na jak długo przyjechałeś tym razem? — zapytała ponownie, ale jej głos był już bardziej miękki i mniej opryskliwy niż poprzednio.

Na tydzień — odparł, odwracając się do niej. — Może na dłużej. To zależy od tego, czy utrzyma się spokój.

Uśmiechnęła się. Był to pierwszy uśmiech, jaki ofiarowała mu w ciągu ostatnich tygodni.

To dobrze, Yuanie. Jestem już zmęczona samotnością.

Miałam jej już zbyt dużo.

Skinął głową.

Wiem. Ale wszystko się odmieni. Obiecuję ci, Fei. Od

teraz będzie inaczej.

Podniosła podbródek i spojrzała na niego z oddaniem.

Mam nadzieję. Tak mi tu ciężko, kiedy jestem skazana

tylko na siebie.

Ciężko? Popatrzył na spokojne jezioro, na sad i zastanowił się nad jej słowami. Co miała na myśli? On widział tu tylko lekkość. Ucieczkę i wytchnienie od surowej rzeczywistości życia. Od zadań i obowiązków. Upajały go przenikające wszystko zdrowe zapachy rozwijającego się życia.

Uśmiechnął się i popatrzył na nią.

Kiedy mnie tu nie było, podjąłem pewną decyzję, Fei.

Jaką? — zapytała.

Chodzi o chłopca — odparł, dotykając jeszcze raz jej zaokrąglonego brzucha. — Postanowiłem, że nazwiemy go Han.

* * *

Obudził go Lehmann, który nie wychodząc, odczekał, aż się ubierze.


30

31

DeVore odwrócił się, zapinając swój mundur.

Kiedy ogłosili tę wiadomość?

Dziesięć minut temu. W oczekiwaniu na specjalne obwieszczenie przerwali programy na wszystkich kanałach. Wystąpi Wei Feng.

DeVore podniósł brwi ze zdziwienia.

A nie Li Shai Tung? — Roześmiał się z zadowole

niem. — Dobrze. To świadczy, jak bardzo mu dopiekliś

my. — Odwrócił się, spojrzał na ścienny chronometr, po

czym znowu zwrócił się do Lehmanna. — Czy to już czas?

Lehmann skinął głową.

DeVore spojrzał w dół i zadumał się. Od ataku upłynęły już prawie cztery godziny. Spodziewał się, że zareagują szybciej. Ale nie to naprawdę go niepokoiło.

Czy Wiegand już się zgłosił z meldunkiem?

Jeszcze nie.

DeVore przeszedł do sąsiedniego pokoju. Usiadł naprzeciw wielkiego ekranu i włączył go, dotykając palcami kontrolek znajdujących się w oparciu fotela. Lehmann stanął za nim.

Ywe Lung — „Krąg Smoków", symbol Siedmiu — wypełnił ekran, jak to się zawsze działo przed każdym oficjalnym obwieszczeniem, ale tym razem tło kręgu było w kolorze białym, oznaczającym żałobę.

W całym Chung Kuo dziesiątki miliardów ludzi siedzi teraz przed ekranami, zastanawiając się nad znaczeniem tej przerwy w normalnych programach. W czasie wojny-która-nie-była--wojną zdarzało się to często, ale od jakiegoś czasu komunikaty tego typu zniknęły z ekranów. To powinno dodać całości specjalnego smaku.

Spojrzał na Lehmanna.

Kiedy Wiegand się zgłosi, każ go tu przełączyć. Chcę wiedzieć, co się dzieje. Już dawno powinien się odezwać.

Załatwiłem to już.

Dobrze.

Oparł się wygodnie w fotelu i z uśmiechem zaczął sobie wyobrażać, jakie wrażenie to wszystko zrobiło na Siedmiu. Pewnie ganiają teraz w kółko jak termity, którym wsadzono do gniazda wielki kij; rzucają to tu, to tam bezsensowne rozkazy i z niepokojem zastanawiają się, gdzie może spaść następne uderzenie.

Przez ostatnie miesiące panował spokój. Było to zamierzone, bowiem przed następnym ciosem chciał zaszczepić w Siedmiu złudne poczucie bezpieczeństwa. Nie sam akt był ważny, ale jego kontekst. W czasie wojny ludzka wrażliwość tępieje od nadmiaru tragedii. Z drugiej strony, w czasie pokoju takie wydarzenia nabierają przerażającego znaczenia. Tak jak teraz.

Będą się spodziewali, że pójdzie za ciosem, że uderzy w chwili, kiedy wśród nich panuje zamęt. Ale tym razem tak nie zrobi. Przynajmniej nie natychmiast. Pozwoli, aby się uspokoili i dopiero wtedy podejmie następne akcje, wybierając starannie ich cele, zmierzając zawsze do maksymalizacji ich skutków, zmuszając Siedmiu do tego, aby tracili swoje siły na walkę z cieniami, podczas gdy on będzie rósł w potęgę. Będzie to trwało do czasu, aż nerwy odmówią im posłuszeństwa, a ich wola walki zostanie złamana. Wtedy — i tylko wtedy — rzuci przeciw nim całą swoją siłę.

Oparł głowę na skórzanym podgłówku i odprężył się po raz pierwszy w ciągu ostatnich dni. Wypełniało go uczucie satysfakcji i zadowolenia z siebie. Zwycięstwo nie nadejdzie w ciągu jednej nocy, ale wcale nie o to mu chodziło. Był cierpliwym graczem, a czas był jego sojusznikiem. Każdy rok przynosił Chung Kuo coraz większe problemy przygniatające rząd swym narastającym ciężarem. Wystarczyło tylko, aby czekał jak nękający wielkiego jelenia pies, który kąsając nogi zwierzęcia, osłabia je do chwili, aż samo padnie.

Z głośników umieszczonych po obu stronach ekranu rozległa się muzyka wojskowa. Nagle zmienił się obraz. Całą powierzchnię ekranu wypełniła głowa Wei Fenga, Tanga Azji Wschodniej. Pobrużdżona zmarszczkami twarz starego człowieka wyrażała głęboki smutek.

Obywatele Chung Kuo, mam smutne wieści... — rozpoczął bez żadnego wstępu. Już sam brak ceremoniału, który zwykle towarzyszył podobnym wystąpieniom, był niespodziewany, a łzy błyszczące w kącikach oczu starca dodatkowo podkreślały wrażenie ogromnego cierpienia i zranionej godności, które z niego emanowało.

DeVore pochylił się do przodu, nagle zesztywniały. Co poszło źle?

Słuchał, jak Wei Feng mówi o tragedii, która spadła na Bremę, obojętnie przyglądał się obrazom zniszczenia i czekał


32

33

na to, aby stary człowiek dodał coś nowego — jakieś nowe informacje. Ale nie usłyszał nic. Zupełnie nic. A potem twarz Wei Fenga zniknęła z ekranu zastąpiona przez Ywe Lung na śnieżnobiałym tle.

DeVore siedział jeszcze przez chwilę, po czym wstał z fotela i zwrócił się w stronę Lehmanna.

Nie zrobili tego. Te gnojki tego nie zrobiły! — Chciał

jeszcze coś powiedzieć, ale w tym momencie panel kontrolny

na jego biurku zaczął mrugać natarczywie. Przełączył roz

mowę do siebie, a następnie odwrócił się i przysiadłszy na

krawędzi biurka, spojrzał w stronę ekranu.

Spodziewał się Wieganda, ale twarz, którą zobaczył, nie należała do niego. Z ekranu patrzyły na niego oczy Hansa Eberta.

Co się, do diabła, dzieje, Howard? Właśnie spędziłem

dwie godziny z chłopcami ze Specjalnej Grupy Dochodzenio

wej. Wycisnęli ze mnie wszystkie poty! Brema, na litość boską!

Te głupie bękarty zaatakowały Bremę!

DeVore na moment opuścił wzrok. Celowo nic nie powiedział Ebertowi o swoich zamiarach względem Bremy. Wiedział, że Tolonen prześwietli wszystkich swoich najwyższych oficerów — nawet przyszłego zięcia — szukając jakichś poszlak świadczących o tym, że wiedzieli coś o tym ataku. Ponieważ raz już dał się podejść w ten sposób, pierwszą myślą Tolonena będzie przekonanie, iż wróg znowu dokonał infiltracji sztabu. Nie było zatem nic zaskakującego w tym, że marszałek zadziałał tak szybko.

Wiem — odparł, patrząc prosto w oczy Eberta.

Co to znaczy, że wiesz? Czy to ty za tym stoisz?

Ignorując gniew Eberta, przytaknął i w kilku słowach spokojnie wyjaśnił swoje motywy. Ale Hansa nie można było tak łatwo ułagodzić.

Żądam spotkania! — powiedział, a jego oczy płonęły

z wściekłości. — Dzisiaj! Chcę wiedzieć, co jeszcze sobie

zaplanowałeś!

DeVore zawahał się, a następnie pokiwał głową. Nie po raz pierwszy stwierdzał, że zachowanie Eberta jest obraźliwe. Jednak na razie był on zbyt ważny dla jego planów. Nie musiał mu, oczywiście, nic mówić. Tylko trochę, wystarczająco dużo, aby dać mu złudzenie, że jest kimś zaufanym.

W porządku. Dziś po południu — powiedział w końcu,

nie zdradzając niczego ze swych przemyśleń. — Spotkamy się

u Mu Chua po czwartym dzwonie. Do zobaczenia, Hans.

Przerwał połączenie i usiadł z powrotem w fotelu.

Niech go szlag trafi! — zaklął zaniepokojony, że wciąż

nie ma żadnych wiadomości. Odwrócił się. — Stefan! Dowiedz

się, gdzie, do diabła, zniknął Wiegand! Chcę wiedzieć, co się

dzieje! — Popatrzył na wychodzącego albinosa, a potem roze

jrzał się po pokoju. Jego poczucie samozadowolenia i satysfak

cji zastępowała rosnąca pewność, że wydarzyło się coś złego.

Chwilę później potwierdził to Lehmann.

Wiegand nie żyje — oznajmił, wchodząc do pokoju. —

Wraz z nim zginęło pięćdziesięciu naszych ludzi i stu piędzie-

sięciu z Ping Tiao.

DeVore zamarł.

Co się stało?

Lehmann pokręcił głową.

To wszystko, co wiemy. Przechwyciliśmy meldunki Służ

by Bezpieczeństwa z garnizonów w Poznaniu i Krakowie.

Wygląda na to, że wiedzieli, iż nadchodzimy.

DeVore wbił oczy w podłogę. Na wszystkich bogów! A więc zbiory są nietknięte. Ogromne spichlerze Miasta Europa są wciąż całe. Nie mógł dostać gorszych wiadomości.

Wzdrygnął się. To dramatycznie zmieniało postać rzeczy. Akq'a, która miała osłabić Siedmiu, przyczyniła się jedynie do wzmocnienia ich determinacji.

Od samego początku wiedział, jaki może być prawdopodobny efekt pojedynczego uderzenia przeciw Bremie. Wiedział, jaki gniew wśród ludzi wywoła zamach na kwatery żołnierzy oraz rzeź niewinnych kobiet i dzieci. To właśnie dlatego zaplanował uderzenie na dwa cele jednocześnie. Podpalając wschodnioeuropejskie plantacje i przełamując zabezpieczenia ochronne twierdzy w Bremie, miał zamiar zasiać ziarna lęku w Mieście Europa. Teraz jednak lęk zamienił się w gniew, a to, co miało być niszczącym, psychologicznym ciosem w Siedmiu, obróciło się w coś zupełnie innego.

Nic dziwnego, że Wei Feng mówił tak, jak mówił. Wielkie oburzenie starca było' głęboko uzasadnione. I nie było żadnej wątpliwości, że słuchające go miliardy podzieliły to uczucie. Tak więc teraz Siedmiu zyskało poparcie ludności Chung Kuo.


34

35

Miało zgodę na użycie przeciw swoim wrogom wszelkich środków, które uznają za konieczne.

DeVore westchnął i popatrzył na swoje dłonie. Nie, sprawy nie mogły przybrać gorszego obrotu.

Ale jak do tego doszło? Skąd oni mogli się dowiedzieć? Jego rozpacz zmieniła się nagle w gniew. Wstał gwałtownie. To Wiegand! To musiał być Wiegand! A to znaczyło, że meldunek o jego śmierci był fałszywy. Sfabrykowano go tylko po to, aby oni mogli go przechwycić. Co znaczyło...

Przez chwilę śledził ciąg logicznych wniosków wynikających z tego założenia, po czym ponownie usiadł. Pokręcił głową. Nie, to nie był Wiegand. Instynktownie wiedział, że ma rację. Poza tym Wiegand nie miał ani wystarczającej odwagi, ani też wyobraźni, aby zrobić coś takiego. Ale jeśli nie Wiegand, to kto?

Westchnął i zdecydował się postawić bazę w stan pełnej gotowości. To na wypadek, gdyby się mylił. Na wypadek, gdyby Wiegand zawarł jednak układ i planował doprowadzić Tolonena tutaj, na Pustkowie.

* * *

Emily Ascher była zła. Bardzo zła. Patrzyła na swych czterech towarzyszy z Komitetu Centralnego Ping Tiao i wyciągniętą ręką wskazywała Gesella. Drżąc z wściekłości, wypluwała z siebie przesiąknięte jadem słowa:

To, co zrobiłeś, było nikczemne, Bent. Zbrukałeś nas.

Zdradziłeś.

Gesell zerknął na Macha, a następnie zwrócił się w stronę swojej byłej kochanki. Czuł się bardzo niepewnie. Niepowodzenie ataku na plantacje ogromnie nim wstrząsnęło i właśnie zaczynał rozumieć, jaki wpływ na ich własną organizację mogą wywrzeć wieści z Bremy. Mimo to, wciąż nie chciał się przyznać do błędu.

Wiedziałem, że właśnie tak zareagujesz. To dlatego trzy

maliśmy cię z dala od wszystkiego. Zablokowałabyś tę akcję.

Zdumiona jego słowami wybuchnęła głośnym śmiechem.

Oczywiście, że tak bym zrobiła! I miałabym rację. Ta

sprawa może nas zniszczyć!

Gesell podniósł rękę, jakby chcąc odsunąć na bok jej oskar-życielski palec.

Nic nie rozumiesz. Gdyby powiódł się nas2 ata^ na

plantacje...

Odepchnęła gniewnie jego rękę.

Nie. Właśnie że doskonale rozumiem. To Ma stra~

tegiczna decyzja polityczna i nikt jej ze mną nie konsul

tował. — Odwróciła głowę i spojrzała na drag* kobietę

przebywającą w pokoju. — A co z tobą, Mao L4ang^ ^°"

wiedzieli ci?

Mao Liang spuściła wzrok i pokręciła przeczą^0 gł°wa--

Milczała. Nie było to wcale zaskakujące; od czasv>»

gdy zastąpiła Emily w łóżku Gesella, zachowywała się t*k> jakby zupełnie zatraciła własną osobowość.

Emily popatrzyła znowu na Gesella i pokiw^a wolno głową.

Rozumiem. Znowu wracają stare schematy. Starzy m?z"

czyźni spotykają się za zamkniętymi drzwiami i j?°dejmują

decyzje za innych. — Rozdrażniona mówiła dalći g»°sem

przesiąkniętym głęboką odrazą: — Wiesz, ja naprawę sądzi

łam, że takie zachowania mamy już za sobą. Ale to tW*0 tylko

takie gadanie, czyż nie, Bent? Przez cały czas,

k^edy mnie

pieprzyłeś, tak naprawdę gardziłeś mną jako osobą. r" końcu jestem tylko kobietą. Istotą niższą. Nie można komuś takiemu powierzać poważnych spraw.

Mylisz się... — zaczął Gesell, którego ubodły JeJ s*owa> ale ona potrząsnęła głową, nie chcąc go wysłuchać',

Nie wiem, jak po tym, co zrobiłeś, możesz mie^ czelność mówić mi, że się mylę. — Odwróciła lekko głowę, ^wracając się do drugiego mężczyzny. — A ty, Mach? Wie^111' ze to wszystko musiało być twoim pomysłem.

Mach popatrzył na nią lekko przymrużonymi otfzami-

Był ważny powód, aby nie wciągać cię w t$ sprawę.

Uznaliśmy, że powinnaś koncentrować się na tym, co C1 ta*;

doskonale wychodziło, na rekrutacji nowych człon-0 N-

Roześmiała się znowu, nie mogąc uwierzyć w to > co usty-szała.

I ile jest to teraz warte? Cała ta ciężka pr*ca> którą właśnie spuściliście jak wodę w klozecie? Moje słów'0- Dałam im słowo, że nie jesteśmy tacy, jak maluje nas wła<^za> a ^ nasraliście na nie.

Jesteśmy Ko Ming — zaczął Gesell, a w je?g° głosie


36

37

zabrzmiała ostra nuta. — Rewoluqonistami, a nie pieprzonymi pracownikami szpitala. Nie można zmieniać świata i mieć czyste ręce. To nie jest możliwe!

W odpowiedzi rzuciła mu miażdżące spojrzenie.

Mordercy, tak nas nazywają. Rzeźnicy bez serc! I czy

można im się dziwić? Ostatniej nocy zniszczyliśmy całą naszą

wiarygodność.

Nie zgadzam się z tym.

Odwróciła się i spojrzała na Macha.

Możesz się nie zgadzać, ile tylko zechcesz, Janie Machu, ale to prawda. Po ostatniej nocy ta organizacja jest martwa. To wy ją zabiliście. Ty i ten kutas, który siedzi obok. Nie widzieliście tych zabitych dzieci? Nie widzieliście zdjęć tych ślicznych, jasnowłosych dzieci bawiących się ze swoimi matkami? Czy nic w was nie drgnęło na ten widok?

To propaganda... — zaczął Quinn, najmłodszy z nich, ale umilkł zaraz zgaszony spojrzeniem Gesella.

Ascher popatrzyła kolejno na każdego z nich i zobaczyła,!

jak opuszczają głowy.

Nie?! Czy nie ma wśród was chociaż jednego, który ma wystarczająco dużo odwagi, aby przyznać się do tego? To my to zrobiliśmy. Ping Tiao. I tym razem nie ma niczego, co moglibyśmy uczynić, aby naprawić szkody. Jesteśmy załatwieni!

Nie — odparł Mach. — Jest sposób.

Prychnęła z pogardą.

Jesteś niemożliwy! Jaki sposób? Co można zrobić, aby chociaż zacząć odzyskiwać grunt?

Poczekaj trochę, a zobaczysz — powiedział Mach. — Po prostu poczekaj trochę.

DeVore usiadł na kanapie i rozejrzał się po niegdyś bogato urządzonym pokoju. Zauważył, że od czasu jego ostatniej wizyty tkaniny mocno zniszczały, a ich kolory wyblakły. Podniósł jedną z poduszek i przyglądał się jej przez chwilę, odczytując mandaryńskie piktogramy wyszyte na aksamicie, „Tutaj mężczyźni zapominają o troskach". Uśmiechnął się, Tak było kiedyś. A jak jest teraz?

Podniósł głowę na widok Mu Chua, za którą weszła jedna z dziewcząt, niosąc tacę zastawioną filiżankami i dzbanecz-kami. Stara kobieta uśmiechnęła się do niego, a wokół jej oczu i ust pojawiła się sieć zmarszczek.

Pomyślałam sobie, że czekając, napiłbyś się może trochę

ch'a, Shih Reynolds.

Wyprostował się i lekko pochylił głowę w ukłonie.

To bardzo uprzejme z twojej strony, matko.

Dziewczyna uklękła i zaczęła nalewać eh'a. DeVore spojrzał

na Mu Chua. Ona także była znacznie starsza, znacznie bardziej zniszczona, niż ją pamiętał. Grubo po sześćdziesiątce, wydawała się być wysuszona, zapadła w sobie, a legendarna pulchność jej figury należała już do przeszłości. Zbliżająca się śmierć widoczna była w kanciastości jej członków, w wysiłku, z jakim napinała mięśnie, w zwiotczeniu ciała na szyi, ramionach i piersiach. Znał ją w lepszych czasach, ale wątpił, aby go pamiętała.

Spojrzała na niego z takim wyrazem twarzy, jakby czytała jego myśli. Kiedy jednak znowu zaczęła mówić, powrócił jej uśmiech, silny jak zawsze. Uśmiechnął się do niej w odpowiedzi. Chociaż ciało zaczynało zawodzić, jej duch żył nadal i wszystkie cierpienia, przez które przeszła, wcale go nie osłabiły.

Czy mam mu dać znać, że już jesteś?

Potrząsnął przecząco głową i wziął do ręki filiżankę podaną mu przez dziewczynę.

Nie, Mu Chua. Poczekam.

Zawahała się, przeskakując wzrokiem między nim a dziewczyną.

Czy może jest coś innego, czego byś pragnął?

Uśmiechnął się ponownie.

Nie. Mimo to dziękuję. Daj mu tylko znać, że tu jestem.

Kiedy skończy, oczywiście. — Popatrzył jak wychodzi i za

dumał się. Stary protektor Mu Chua, Feng Chung, szef jednej

z Triad działających pod Siecią, zmarł trzy lata temu, nie

zostawiając następcy. Pozostałe Triady stoczyły długą i krwa

wą wojnę o to bezpańskie terytorium. Zwycięzcą okazał się

Lu Ming-shao, bardziej znany jako Wąsacz Lu, który, nie

przejmując się drobiazgami, uznał Dom Dziewiątej Ekstazy

Mu Chua za swoją własność. Pozostawił Mu Chua jako


38

39

madame i nakazał jej pilnować swoich interesów. W rzeczywistości jednak Lu narzucił tu nowe porządki, wykorzystując dom do prania pieniędzy pochodzących z handlu narkotykami i innych źródeł, a także jako miejsce rozrywki dla swych klientów z Góry.

Dużo się zmieniło, a w konsekwencji dom Mu Chua stracił swój blask. Dziewczęta nie były już tak spokojne i beztroskie, a gwałt i przemoc, niegdyś zabronione w tym miejscu, stały się normalnym elementem ich życia.

Świat się zmienia, myślał DeVore, zastanawiając się równocześnie, czy nie złożyć Wąsaczowi Lu oferty kupna tego interesu.

Czy coś cię rozbawiło?

Gwałtownie odwrócił się, zaskoczony, że nie usłyszał, jak Ebert wchodzi do środka. Zrozumiał dlaczego, kiedy zauważył, że major był boso. Miał na sobie jedynie jedwabne pau, które luźno narzucił na nagie ciało.

DeVore odłożył filiżankę z ch'a i wstał, spoglądając na Eberta.

Odniosłem wrażenie, że bardzo ci się śpieszyło, aby mnie

zobaczyć.

Ebert uśmiechnął się, przeszedł obok niego i pociągnął za sznur przywiązany do dzwonka, wzywając w ten sposób kogoś z obsługi. Kiedy się odwrócił, na ustach miał ciągle ten sam uśmiech.

To prawda, śpieszyło mi się. Ale tymczasem przemyś

lałem sobie wszystko. — Roześmiał się miękko. — Powinie

nem ci podziękować, Howardzie. Wiedziałeś, że Tolonen prze

świetli wszystkich oficerów ze swojego sztabu, prawda?

DeVore skinął głową.

Tak myślałem.

Po prawej stronie poruszyła się kotara, po czym do środka weszła dziewczyna.

Wzywałeś mnie, panie? — zapytała, pochylając głowę.

Przynieś nam butelkę waszego najlepszego wina i dwa... — spojrzał na DeVore'a i poprawił się: — nie, tylko jeden kieliszek.

Kiedy wyszła, DeVore popatrzył na niego i po raz pierwszy ujawnił swój gniew.

Co ty, do cholery, robisz, Hans?

Ebert zamrugał oczami zaskoczony niespodziewaną wrogością DeVore'a. Z trudem powstrzymując gwałtowniejszą reakcję, zapytał:

Co masz na myśli?

Powinienem cię zabić.

Zabić mnie? Dlaczego?

Za to, co zrobiłeś. Nie trzeba było wielkiego wysiłku, aby ułożyć wszystko w całość. Naprawdę nie było innej możliwości. Nikt inny nie wiedział wystarczająco dużo o planach naszego ataku na plantacje. To musiałeś być ty! To ty zdradziłeś!

Ebert zawahał się.

Ach... to o to chodzi. — Ku zdumieniu DeVore'a ro

ześmiał się cicho. — Niestety, musiałem to zrobić, Howardzie.

Jeden z naszych kapitanów coś wywąchał. Gdyby to był jeden

z moich ludzi, może mógłbym jeszcze coś zrobić, ale on zdążył

już to umieścić w meldunku. Musiałem szybko zadziałać.

Gdyby wzięli ich żywcem...

DeVore oddychał ciężko, jakby przygotowując się do skoku na większego mężczyznę.

Jestem pewny, że to zrozumiesz — ciągnął Ebert, pat

rząc w bok. — To tak, jak w wei chi. Czasami, aby wygrać

partię, musisz poświęcić grupę pionków. Tak właśnie było.

Trzeba było wybrać działanie albo ryzykować przegranie całej

gry. Zrobiłem to dla naszego wspólnego dobra.

Zrobiłeś to, aby ratować własny tyłek, pomyślał DeVore, uspokajając się z trudem i powstrzymując szalejące w nim pragnienie, aby natychmiast, bez zwłoki, zabić Eberta. Nie należało jednak działać pochopnie. Poza tym, być może Ebert postąpił słusznie, niezależnie od swoich prawdziwych motywów. Może rzeczywiście zapobiegł jeszcze większej katastrofie. Przynajmniej forteca była bezpieczna. Ciągle jednak pozostawał problem, co w obecnej sytuacji zrobić z Ping Tiao.

A więc Wiegand nie żyje? Ebert przytaknął.

Sam się o tym upewniłem.

Tak, pomyślał DeVore. Założyłbym się, że tak właśnie zrobisz. Zmusił się, aby otworzyć zaciśnięte pięści. Zdał sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy prawie utracił kontrolę nad sobą. Opanuj się, nakazał sobie, ale bez specjalnego skutku.


40

41

W Ebercie było coś takiego, co sprawiało, że zawsze ogarniał go niezmierne pragnienie, aby natychmiast rzucić mu się d gardła, niezależnie od konsekwencji. Ale nie zrobi tego; t postępował Tolonen, lecz nie on. To właśnie uleganie taki słabościom czyniło tego starego człowieka słabym. Ebert także. Ale on był inny. On wykorzystywał swój gniew — spra wiał, że to uczucie pomagało mu, a nie szkodziło.

Dziewczyna przyniosła wino i wyszła. Kiedy młodszy mę~ czyzna napełniał swój kieliszkek, DeVore przyglądał mu si w zadumie, nie po raz pierwszy zastanawiając się, kim zostałb Hans Ebert, gdyby nie urodził się spadkobiercą GenSynu Może udałoby mu się osiągnąć pozycję podrzędnego osiłk przy jakimś potężniejszym, zdolniejszym człowieku. Ale nawe wówczas pozostałby tym samym typem: nieczułym, samolub nym pyszałkiem z kutasem większym od rozumu.

A może nie był sprawiedliwy w tej ocenie? Może jedn; była w Ebercie jakaś drobina heroizmu, drobina, która w in nych okolicznościach mogła ulec wzmocnieniu, kształtują tego człowieka zupełnie inaczej? Czy to jego wina, że po zwalano mu na wszystko i niczego nie odmawiano?

Patrzył, jak Ebert się odwraca i uśmiechnął się do swoic myśli, kiwając głową. Tak, to była jego wina. Pod pozoram siły Ebert był słabym człowiekiem, a jego słabość kosztował ich ogromnie dużo. Jeszcze zapłaci za to. Nie teraz — tera jest jeszcze potrzebny — ale później, kiedy już przestanie by użyteczny.

Kan Pei! — powiedział Ebert, wznosząc kieliszek. — Po

za tym, Howardzie, mam także lepsze wieści.

DeVore zmrużył oczy. O co mu jeszcze może chodzić? Ebert pociągnął tęgi łyk ze swojego kieliszka, a następni usiadł, patrząc na DeVore'a.

Zawsze narzekasz na zbyt małe fundusze. A więc...

uśmiechnął się szeroko, dumny z własnej przebiegłości — zna

lazłem nowych ludzi, którzy wspomogą nas finansowo. T

moi znajomi.

Znajomi? Ebert roześmiał się

Przyjaciele... ludzie sympatyzujący z tym, co robimy. DeVore poczuł, jak napinają się mięśnie jego ramion.

Co im powiedziałeś?

Uśmiech znikł z twarzy Eberta, a w jego oczach pojawił się nagle wyraz czujności.

Och, nic szczególnego, nie obawiaj się. Najpierw ich

wysondowałem. Pozwoliłem im się wygadać. Następnie, znacznie później, rozmawiałem z każdym osobno. Są to ludzie, którym ufam, rozumiesz? Ludzie, których znam od bardzo dawna.

DeVore odetchnął głęboko. Być może to prawda, ale sam będzie musiał ich sprawdzić. Bardzo dokładnie. Jeśli chodzi o znajomość ludzi, nie ufał ocenom Eberta.

O jakich sumach mówisz?

Wystarczających na ukończenie twoich fortec. DeVore roześmiał się cicho. Czy Ebert wiedział, jaki to

koszt, czy też zgadywał? Jednego był pewien: nigdy nie powiedział Hansowi Ebertowi, ile kosztuje budowa choćby jednej z wielkich podziemnych fortec.

To dobrze, Hans. Będę musiał się spotkać z tymi twoimi

przyjaciółmi.

* * *

Przejęta i wściekła na Eberta, Mu Chua zamknęła za sobą drzwi. Widziała ślady razów na ramionach i plecach dziewczyny. Co za łajdak! Nie było takiej potrzeby. Miała zaledwie czternaście lat. Jeśli tego chciał, powinien powiedzieć. Wysłałaby mu którąś ze starszych dziewcząt. One przynajmniej były już trochę do tego przyzwyczajone.

Stała nieruchomo z zamkniętymi oczami, usiłując się uspokoić. Zaraz przyjdzie, aby z nią porozmawiać i nie powinien zauważyć, jak bardzo ją rozgniewał. Lu Ming-shao mógłby się o tym dowiedzieć i wtedy przyszłoby jej za to zapłacić wysoką cenę.

Wzdrygnęła się. Życie może być słodkie — niekiedy — ale zbyt często wygląda ono tak jak dzisiaj, jak brutalna walka o przetrwanie.

Podeszła do biurka i zajęła się wypisywaniem rachunku, w którym obciążyła go kosztem dwóch sesji, wina i eh'a. Przerwała pisanie, myśląc o jego gościu. W Shih Reynoldsie było coś dziwnie znajomego — jakby już spotkali się w przeszłości — ale nie mogła go nigdzie umiejscowić. Wyglądał na


42

43

dość miłego człowieka, ale czy rzeczywiście można powiedzi coś takiego o kimkolwiek, kto zadawał się z tym młod draniem? Po raz pierwszy zaczęła żałować, że nie podsłuch rozmowy. Mogłaby to uczynić — w końcu zaledwie czte miesiące temu Lu Ming-shao zamontował wszędzie aparatur podsłuchową — ale nie potrafiła złamać zasad, którymi ki" rowała się przez całe życie. Nigdy nie szpiegowała swoic klientów i nie zamierzała zmieniać się na starość; chyba że L wyraźnie nakazałby jej to robić.

Zamarła, usłyszawszy dochodzący z zewnątrz głos Ebert a następnie odwróciła się w porę, aby przywitać go, gd wkraczał do jej biura.

Czy wszystko było tak, jak sobie życzyłeś, panie?

Roześmiał się i wyciągnąwszy rękę, dotknął jej piersi.

Było dobrze, Mu Chua. Bardzo dobrze. Zapomniał

już, jak dobrze prowadzisz swój dom.

Jej uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej, mimo że czuł jak pod wpływem jego dotknięcia coś skręca się w jej wnętrzu Niewielu już mężczyzn chciało jej dotykać. Większość z nic' wolała młodsze ciała. Ale nawet biorąc to pod uwagę, n myśl, że mogłaby być użyta przez niego, poczuła nieprzepar odrazę.

Cieszę się — powiedziała, pochylając głowę. — Pro

szę — dodała i podsunęła mu rachunek wypisany po man

daryńsku na jasnoczerwonym papierze.

Uśmiechnął się i nie patrząc na rachunek, podał jej pojedyn czy szton kredytowy. Spojrzała na nominał i ponownie po chyliła głowę.

Dziękuję ci, panie. Jesteś zbyt hojny.

Roześmiał się, po czym uwolnił jej piersi z sukni i prze chwilę przyglądał się im uważnie. Następnie, jakby usatysfak cjonowany, ruszył w kierunku drzwi.

Proszę o wybaczenie, majorze Ebert... — zaczęła, po

stępując krok w jego stronę.

Zatrzymał się i odwrócił.

Słucham, matko Chua?

Zastanawiałam się... myślałam o pewnej dziewczynie. Ebert zmarszył brwi.

O dziewczynie?

Mu Chua unikała jego wzroku.

O Złotym Sercu. Z pewnością ją pamiętasz, panie. To

ta trzynastolatka, którą tutaj kupiłeś. Wtedy, kiedy przyszedłeś z innymi żołnierzami.

Roześmiał się. Tym razem jego śmiech był dziwnie zimny.

Ach, tak... Zapomniałem, że to tutaj ją dostałem.

A więc?

Popatrzył na nią, a potem odwrócił się. Nagle stał się niecierpliwy.

Posłuchaj, Mu Chua. Jestem bardzo zajęty. Jestem teraz

majorem i mam wiele obowiązków.

Popatrzyła na niego z rozpaczą, po czym znowu skłoniła głowę, a jej usta rozchyliły się w wymuszonym uśmiechu.

■— Oczywiście, majorze. Proszę o wybaczenie, majorze. — Wewnętrznie wrzała z wściekłości. Zajęty! Tak zajęty, że mógł spędzić tu ponad dwie godziny, pieprząc jej dziewczęta!

Kiedy zamknęły się za nim drzwi, splunęła na nie i stojąc nieruchomo, obserwowała swoją ślinę spływającą po czerwonej, lakierowanej powierzchni.

Ty draniu — powiedziała cicho, chowając piersi pod

suknię. — Chciałam usłyszeć choćby jedno słowo. Chciałam

tylko wiedzieć, jak ona się ma, czy jeszcze żyje.

Popatrzyła na szton, który trzymała w ręce. Opiewał na tysiąc juanów; dwa razy więcej od sumy, którą napisała na rachunku. On jednak zachowywał się tak, jakby ta płytka była nic niewarta.

To może właśnie dlatego, pomyślała, zaciskając mocno szton w dłoni. Nic nie ma dla ciebie żadnej wartości, bo nie wiesz, ile naprawdę warte są pewne rzeczy. Myślisz, że wszystko możesz kupić.

No cóż, pewnie i może. A jednak tracił coś, będąc tym, kim był. Brakowało mu przyzwoitości.

Podeszła do biurka, wyciągnęła z szuflady szkatułkę i otworzyła ją staroświeckim kluczykiem wiszącym na jej szyi. Przetrząsnąwszy sztony znajdujące się w środku, znalazła dwa opiewające na dwieście pięćdziesiąt juanów, po czym włożyła na ich miejsce tysiąc otrzymany od Eberta. Następnie, uśmiechając się do siebie, rozsunęła bieliznę i zwilżywszy się palcem, umieściła pewnie obie płytki pod podpaską higieniczną.

Zaoszczędziła już prawie wystarczająco dużą sumę. Prawie. Jeszcze miesiąc, najdalej dwa i będzie mogła stąd odejść. Daleko


44

45

od Wąsacza Lu i od drani podobnych do Eberta. Może nawe będzie mogła znowu otworzyć swój własny interes. W koń mężczyźni są zawsze mężczyznami. Mogą się inaczej ubier i inaczej mówić, ale pod tym wszystkim zawsze kryją się taki same stworzenia.

Roześmiała się i zaczęła się nagle zastanawiać, ile li kutasó z Pierwszego Poziomu było w niej w ciągu pięćdziesięciu lat które przepracowała w tym zawodzie. Nie. Pod tym względe-nic nigdy się nie zmieniało. Mogli gadać o czystości, ale ic działania zawsze przeczyły słowom. To dlatego tak dóbr prosperowała przez całe życie — dzięki tej mrocznej słabości której oni wszyscy zawsze ulegali. Mężczyźni. Mogą mówić że są ponad to, ale choćby nie wiadomo jak próbowali, ni znajdą sposobu, by od tego uciec.

* * *

Fei Yen stała przed nim w rozpiętych jedwabnych szatac ukazując mu swą nagość.

Proszę, Yuanic.To mnie nie zrani.

Spojrzał na jej piersi, prześliznął się wzrokiem po zaokrą glonym brzuchu i ponownie powrócił do twarzy. Pragną jej tak mocno, że aż odczuwał ból, ale trzeba było myślę o dziecku.

Proszę...

Ton jej głosu, potrzeba, którą wyrażał, sprawił, że zadrż i wyciągnął rękę, aby jej dotknąć.

Lekarze... — rozpoczął, ale ona potrząsnęła głów a jej oczy, te cudowne, czarne oczy, patrzyły na niego bł galnie.

Co oni mogą wiedzieć? Czy oni mogą wiedzieć, co j czuję? Nie. A więc chodź, Yuanie. Kochaj mnie. Czy ni widzisz, jak bardzo mi ciebie brakowało?

Zadrżał, czując jej palce na swojej szyi, i pokiwał głów Pozwolił jej się rozebrać, ale wciąż miał wrażenie, że postępuj niewłaściwie.

Później, leżąc obok niej i delikatnie pieszcząc jej brzuc powiedział:

Mogłem ci zrobić krzywdę.

Wzięła jego dłoń i uścisnęła ją.

Nie bądź niemądry. Powiedziałabym ci, gdyby bola-

jo. — Zadrżała lekko, a potem popatrzyła w dół z uśmie

chem. — Poza tym chcę, aby nasze dziecko było namiętne

i zmysłowe. Chcę, aby wiedziało, że jego matka jest kochana.

Spojrzała mu wyzywająco w oczy, po czym odwróciła głowę.

* * *

Tolonen ukłonił się głęboko, a następnie postąpił do przodu, wręczając Li Shai Tungowi przygotowany przez Hansa Eberta raport na temat planowanego ataku na plantacje.

Czy tu jest wszystko? — zapytał T'ang, rzuciwszy To-lonenowi krótkie spojrzenie przed zagłębieniem się w lekturze pierwszej strony.

Wszystko, o czym dyskutowaliśmy, Chieh Hsia.

I wszyscy generałowie otrzymali swoje kopie?


I ich T'angowie, bez wątpienia. Li Shai Tung uśmiechnął się blado.

Dobrze.

Od wczesnego rana konferował ze swoimi ministrami i nie miał czasu, aby przypomnieć sobie wszystkie szczegóły. Teraz, w ciągu tych kilku minut, które pozostały do spotkania Rady Siedmiu, miał wreszcie okazję, aby przejrzeć ten dokument.

Przeczytawszy połowę, podniósł oczy na marszałka.

Wiesz, Knut, czasami chciałbym mieć możliwość bez

pośredniego wprowadzenia takich danych do mózgu. To by

mi znacznie wszystko ułatwiło.

Tolonen uśmiechnął się i przesunął wskazującym palcem prawej dłoni po cieniutkiej szczelince znajdującej się za jego uchem.

Takie złamanie tradycji nie byłoby właściwe, Chieh Hsia.

Poza tym do pomocy w takich sprawach masz służących

i ministrów.

Tak, pomyślał Tang, jak to sam wielokrotnie powtarzałeś, byłaby to kolejna sposobność, dzięki której moi wrogowie mogliby do mnie dotrzeć. Słyszałem, że mają już takie możliwości. Mają programy, które mogą zniszczyć zdolność normalnego myślenia u każdego człowieka. Trzeba by sprawdzać te dane, jak moje jedzenie. Nie, zapewne masz rację, Knucie


46

47

Tolonenie. To by jedynie przyczyniło się do wybudowania kolejnej ściany między mną a Chung Kuo, a bogowie wiedzą, że tych ścian jest już wystarczająco dużo.

Skończył szybko czytanie dokumentu, zamknął go i spojrzał znów na Tolonena.

Czy jest jeszcze coś?

Tolonen zawahał się.

Tylko jedna sprawa, Chieh Hsia — powiedział nieco

ciszej. — Zważywszy na to, jak rozwijają się wydarzenia, czy

nie powinniśmy poinformować księcia Yuana?

Li Shai Tung rozważał to przez chwilę, a następnie pokręcił głową.

Nie, Knut. Yuan bardzo ciężko pracował przez kilka ostatnich tygodni. Powinien spędzić trochę czasu ze swoją żoną. — Uśmiechnął się, a w kącikach ust ujawniło się jego własne zmęczenie. — Znasz Yuana. Gdyby wiedział, nie omieszkałby tu przybyć, a tak naprawdę nie może tu w niczym pomóc. Niech już tak zostanie. Kiedy będę go potrzebował, każę panu Nan, aby go wprowadził we wszystkie szczegóły. Do tego czasu pozwólmy mu wypoczywać.

Chieh Hsia.

Li Shai Tung patrzył, jak jego stary przyjaciel odchodzi, po czym odwrócił się i w zadumie pociągnął brodę. Spotkanie, które go czekało, będzie z pewnością bardzo trutłne i zapewne dobrze byłoby mieć Yuana u swego boku. Pamiętał jednak ostatnią naradę, kiedy to Wang Sau-leyan nalegał, aby książę opuścił komnatę. W porządku, tym razem nie da mu okazji do takich chwytów poniżej pasa. Sprawa była zbyt ważna. To, co miał zamiar zasugerować...

Zadrżał. I tak było już o dwadzieścia lat za późno. Teraz już to wiedział. Wiedział, jak podatni na ciosy, jak wrażliwi stali się w tym czasie. Trzeba było to powiedzieć, nawet gdyby prawda miała rozbić Radę. Jeśli bowiem nie stawią temu problemowi czoła — i to natychmiast — nie będzie dla nich przyszłości.

Podniósł głowę i napawał się przez chwilę zimnym majestatem marmurowego korytarza. Dotarł wzrokiem do wielkiego kręgu Ywe Lung wyrzeźbionego na wielkich, podwójnych drzwiach, po czym potrząsnął głową. To był moment przełomowy. Niezależnie od tego, jaką decyzję dziś podejmą,

nie było już możliwości odwrotu, nie było żadnej szansy, aby w przyszłości móc zmienić rozwój wypadków. Kości miały być rzucone. I co dalej?

Li Shai Tung poczuł, jak przez grzbiet przebiega mu dreszcz lęku. Po chwili przemógł się i ruszył korytarzem w kierunku wielkiego wejścia. Czterej wartownicy o ogolonych głowach ukłonili się nisko, po czym odwróciwszy się, otworzyli przed nim ciężkie drzwi.

* * *

Wei Feng, T'ang Azji Wschodniej, wyprostował się w swoim fotelu i z wyrazem powagi oraz dostojeństwa na twarzy popatrzył na pozostałych T'angów, skupionych w nieformalnym kręgu. To on zwołał to nagłe alarmowe posiedzenie Rady, i on, jako najstarszy z Siedmiu gościł ich teraz w swoim pałacu Chung Ning w prowincji Ning Hsia. Pozostali T'angowie zamilkli, czekając na to, co powie.

A zatem, moi kuzyni, wszyscy czytaliśmy raporty i myś

lę, że wszyscy zgodzimy się z tym, iż tylko dzięki szybkiej akcji

Służby Bezpieczeństwa Li Shai Tunga o włos uniknęliśmy

kastastrofy o wymiarze globalnym. Katastrofy, której bezpo

średnie skutki dotknęłyby co prawda tylko jednego z nas, ale

na dłuższą metę przyniosłaby ona szkodę nam wszystkim.

Bowiem czyż Siedmiu nie są jednym, a każdy z nas nie jest

Siedmioma?

Ze wszystkich stron dały się słyszeć potakiwania. Nawet ze strony Wang Sau-leyana. Wei Feng rozejrzał się wokół usatysfakcjonowany.

Jest to oczywiście powód, dla którego zebraliśmy się

dziś w tym miejscu — ciągnął. — Zamach na Bremę i pla

nowane ataki na plantacje wschodnioeuropejskie już same

w sobie są wystarczająco ważne, mają one jednak także znacz

nie szersze implikacje. To właśnie te implikacje, dotyczące

przyczyn obecnych wydarzeń i długoterminowych perspektyw

Chung Kuo, musimy obecnie omówić. — Wei Feng spojrzał

przelotnie na swego starego przyjaciela Li Shai Tunga i uniósł

rękę z poręczy fotela. W tym nieznacznym, wykonanym od

ruchowo geście odbijało się siedemdziesiąt pięć lat, które

spędził, przewodząc innym. Widać w nim było zarówno jego


48

49

długie doświadczenie, jak i ogrom potęgi. Reszta jego nieruchomej postaci wydawała się ucieleśnieniem majestatu i żelaznej determinacji. Bez pośpiechu przebiegał wzrokiem po kręgu zgromadzonych wokół T'angów. — To są szczególne okoliczności, moi kuzynowie. Bardzo szczególne. Nie mogę sobie przypomnieć żadnej innej sytuacji, kiedy stabilność Chung Kuo była tak zagrożona, jak jest obecnie.

Słowa te zostały zaakceptowane pomrukiem zgody i ogólnym potakiwaniem. Li Shai Tung poczuł nagle, jakby wróciły dawne dni, kiedy Rada była jednością nie tylko w formułowaniu globalnej polityki, ale też czuła tak samo. Spojrzał na Wang Sau-leyana i zauważył, że młody Tang przyglądał mu się z pełnym współczucia zrozumieniem. Było to dość nieoczekiwane, ale kiedy nad tym się zastanowił, nie zaskakujące, bowiem — jak powiedział Wei Feng — teraz zagrożeni byli wszyscy. Jeśli jakieś dobro miało wyniknąć z tego koszmaru, niech to będzie właśnie to — ponowne zjednoczenie Siedmiu.

Wrócił wzrokiem do Wei Fenga.

Nawet w najczarniejszych dniach wojny nie było chwili,

kiedy zwątpilibyśmy w ostateczne i nieuniknione zwycięstwo

porządku, który reprezentujemy — mówił Tang Azji Wscho

dniej. — Ale czy dzisiaj możemy potwierdzić to z tym samym

przekonaniem? Brema to więcej niż tragedia wszystkich, któ

rzy stracili tam krewnych i przyjaciół. To demonstracja siły,

pokaz możliwości. To, co musimy odkryć, to odpowiedź na

pytanie: kto dysponuje tą siłą? Jakie są ich możliwości? Sam

fakt, że nie potrafimy natychmiast odpowiedzieć na te pytania,

już mnie niepokoi, gdyż świadczy o tym, jak dalece straciliśmy

kontrolę nad rozwojem wypadków. Takie wydarzenie jak atak

na Bremę powinno być nie do pomyślenia. A jednak teraz

musimy stawić czoło faktom, musimy zacząć myśleć o czymś,

co wydawało się być nie do pomyślenia. — Wei Feng odwrócił

się nieznacznie, a jego dłoń otworzyła się i palce wskazały na

Li Shai Tunga. — Moi kuzynowie! Nadszedł czas, aby otwar

cie powiedzieć to, co do tej pory nie zostało wypowiedziane.

Li Shai Tungu, może ty rozpoczniesz?

Oczy wszystkich zwróciły się na Tanga Europy. Czekali.

Kuzyni — rozpoczął miękko Li Shai Tung — żałuję, że

zamiast rozmawiać z wami o tych problemach w lepszych

czasach, jestem, w wyniku działań moich przeciwników, zmu-

szony zrobić to teraz. Musicie jednak zrozumieć, że to, co dzisiaj powiem, nie jest pochopną, nieprzemyślaną reakcją na tragedię Bremy, ale wynikiem długotrwałych przemyśleń, które dojrzewały we mnie przez wiele lat. Wybaczcie mi także, jeśli moje wystąpienie będzie momentami graniczyło z wykładem. Zapewniam was, że nie jest to moim zamiarem. Sądzę jednak, że muszę jasno przedstawić wam te wszystkie sprawy, choćby po to, abyście mogli ocenić, czy moje oczy i mój mózg oszukały mnie w tej kwestii oraz czy wnioski, które wyciągam, są prawidłowe.

Słuchamy, kuzynie Li — powiedział Tsu Ma, wyraźnie zachęcając go, by powiedział to, co musi być powiedziane. Li Shai Tung rozejrzał się wokół i na twarzach innych Tangów zobaczył tę samą zachętę. Nawet na bladej, podobnej do księżyca twarzy Wang Sau-leyana.

Dobrze — odrzekł, nie spuszczając wzroku z Wang Sau-leyana — ale musicie wysłuchać mnie do końca.

Oczywiście — wtrącił szybko Wei Feng, pragnąc zapobiec możliwości powstania jakiegokolwiek spięcia między obydwoma Tangami. — Później będzie wystarczająco dużo czasu, by dokładnie przedyskutować tę sprawę. A więc mów, Shai Tungu. Zamieniamy się w słuch.

Li Shai Tung, namyślał się z pochyloną głową, szukając właściwych słów, chociaż wiedział, że nie ma prostego sposobu, aby przedstawić swoje racje. Następnie podniósł wzrok i z wyrazem zdecydowania oraz determinacji na twarzy rozpoczął:

Wszyscy czytaliście raport majora Eberta, a więc rozu

miecie, jak niewiele brakowało, aby Ping Tiao udało się zre

alizować plan zniszczenia wielkich obszarów plantacji wscho

dnioeuropejskich. Nie znacie jednakże drugiego dokumentu,

który kazałem przygotować. Jest to studium oceniające praw

dopodobne ekonomiczne i społeczne skutki ewentualnego suk

cesu Ping Tiao. — Zauważył, jak wymieniają między sobą

spojrzenia i wiedział już, że skupił całą ich uwagę. — Jest to,

z konieczności, pospiesznie skompilowany dokument, toteż

kazałem przygotować nowy, w którym cała sprawa ma być

zbadana z większą dokładnością. Jednakże wnioski przed

stawione nawet w tym pierwszym sprawiają, że jest on fas

cynującą i bez żadnej przesady, przerażającą lekturą. Zanim


50

51

wszakże przejdę do omówienia szczegółów, pozwólcie, że przedstawię pokrótce sytuację, koncentrując się na problemie produkcji żywności i wzrostu liczby ludności w ciągu ostatnich piętnastu lat.

Zauważył, że Wang Sau-leyan opuścił wzrok. Poczuł nagły skurcz w żołądku. Instynkt mówił mu, że w związku z tą sprawą będzie musiał stoczyć walkę z młodszym Tangiem. W porządku, niech i tak będzie. Zagadnienie było zbyt ważne, żeby się teraz cofnąć.

Odchrząknął i kontynuował:

W 2192 roku oficjalne dane na temat liczby ludności Chung Kuo mówiły o prawie trzydziestu czterech miliardach ludzi; liczba ta oczywiście nie obejmowała populacji Sieci oraz Gliny. Wspominam o tym fakcie z tego względu, że jakkolwiek liczba dotycząca Gliny może być ze zrozumiałych względów pominięta, nie dotyczy to w żadnym razie Sieci. Relacje między Siecią i Miastem są bardzo ważne z ekonomicznego punktu widzenia, szczególnie w części dotyczącej produkcji żywności, bo mimo że nie mamy żadnej jurysdykcji w Sieci, to jednak produkujemy całą żywność, która jest tam konsumowana.

Według nieoficjalnych szacunków liczba ludności Sieci w 2192 roku wynosiła ponad trzy miliardy. Jednakże rosnąca liczba zsyłek, dodana do wciąż wzrastającego tam na dole przyrostu naturalnego, sprawiła, że ostatnie szacunki mówią o podwojeniu tej liczby, a niektóre dane wskazują nawet na to, że pod Siecią żyje już osiem miliardów ludzi.

W tym samym okresie liczba ludności Miasta również wzrosła, chociaż w znacznie mniejszym stopniu. Spis z roku 2200 dał, po zaokrągleniu, liczbę 37,8 miliarda, co wskazuje na przyrost rzędu pół miliarda rocznie.

Li Shai Tung przerwał, wspominając raporty, które pokazał mu kiedyś ojciec. Były to stare dokumenty na temat wzrostu liczby ludności świata, przygotowane przed dwustu laty przez starożytną organizację zwaną Organizacją Narodów Zjednoczonych. Ich autorzy opierali się na podstawowym założeniu, zgodnie z którym w miarę poprawy materialnych warunków życia, wielkość populacji będzie się stabilizowała. W rzeczywistości było zupełnie inaczej. Tylko jedno prawo ograniczało wzrost — zdolność ludzkości do wyżywienia siebie. W miarę jak poprawiał się ogólny standard zdrowia, spadała śmiertel-

Dość niemowląt. Równocześnie wzrosła średnia długość życia. Dzięki temu, że w ciągu pierwszego wieku istnienia Miasta corocznie przybywały nowe, obszerne tereny mieszkalne, liczba ludności Chung Kuo najpierw podwoiła się z czterech miliardów do ośmiu, potem z ośmiu do szesnastu, a z szesnastu do trzydziestu dwóch; każde podwojenie następowało w ciągu zaledwie trzydziestu lat. W porównaniu z tak ogromnym i nie kontrolowanym wzrostem, szacunki Organizacji Narodów Zjednoczonych, według których światowa populacja miała się ustabilizować na poziomie 10,2 miliarda, były śmiechu warte. To, co nastąpiło, przypominało raczej starożytną opowieść o królu i planszy wei chi.

W tej opowieści król obiecał spełnić życzenie wieśniaka i położyć na pierwszym polu planszy jedno ziarnko ryżu, na drugim dwa razy więcej, na trzecim znowu dwa razy więcej i tak dalej, nie zdając sobie sprawy z tego, jak ogromna będzie ostateczna liczba, jak znacznie przekroczy ona jego możliwości. Tak samo było z Siedmioma. Zagwarantowali oni ludności Chung Kuo nieograniczoną ilość pożywienia i pełną opiekę medyczną, nie wprowadzając żadnej kontroli urodzeń. To było szaleństwo. Szaleństwo, którego już dłużej nie można było tolerować.

Rozejrzał się wokół siebie i zauważył, że z uwagą oczekują jego następnych słów, jakby wiedzieli, do jakich wniosków zmierza.

Ten stopień wzrostu nie utrzymywał się, na szczęście,

na tym samym poziomie w ciągu ostatnich siedmiu lat. Jed

nakże liczba urodzin ciągle dwukrotnie przewyższa liczbę

zgonów i obecna wielkość populacji, oceniana na trzydzieści

dziewięć i pół miliarda, powinna stanowić dla nas przedmiot

troski, zwłaszcza w świetle rosnących problemów związanych

z produkcją żywności.

A więc zrobił to w końcu. Nazwał rzeczy po imieniu.

Spojrzał na Wu Shiha, a następnie na Tsu Ma, wyczuwając nagłe zesztywnienie obecnych. Nawet Wei Feng opuścił głowę, zakłopotany kierunkiem, w jakim zmierzał Li Shai Tung.

Jak wiecie — naciskał dalej — przez ostatnie dwadzie

ścia lat starałem się wyprzedzić wypadki i znaleźć rozwiązania,

które nie wymagałby zrobienia tego, co teraz wydaje mi

się nieuniknionym krokiem. Na przykład w ciągu ostatnich


52

53

piętnastu lat powiększono o osiemset procent liczbę farm orbitalnych. W rezultacie pięćdziesiąt pięć procent całej żywności Chung Kuo pochodzi obecnie spoza planety. Jednakże ten sukces ma swoją cenę. Powstało realne zagrożenie zaśmiecenia kosmosu; istnieje problem konserwowania i utrzymywania w ruchu tych ogromnych, skomplikowanych konstrukcji; konieczna stała się budowa przynajmniej czterech, a najlepiej dwunastu, nowych portów kosmicznych, gdyż możliwości przeładunkowe obecnych przeciążone są do ostatecznych granic. Należy do tego dodać, że koszt transportu produktów na Ziemię, przerabiania ich i dystrybucji rośnie z roku na rok. No i jak wszyscy wiemy, zdarzają się wypadki.

Zauważył, jak wymieniają między sobą spojrzenia. To właśnie było Wielkie Niewypowiedziane. Jeżeli można było powiedzieć, że między Siedmioma istnieje jakieś tabu, to było właśnie to — związek między produkqą żywności a wzrostem populacji. Był to najstarszy problem Chung Kuo — istniał od czasów pierwszego cesarza, samego Ch'in Shih Huang Ti — a jednak od ponad stu lat Rada odmawiała podjęcia dyskusji na ten temat, ba, nawet wzbraniała się przed przyjęciem go do wiadomości. A dlaczego? Dlatego, że każda taka dyskusja mogła doprowadzić do zakwestionowania podstawo wego prawa obiecanego mieszkańcom Chung Kuo, na którym opierał się cały gmach Rodziny i Siedmiu — prawa do po-, siadania nieograniczonej liczby dzieci. Odebranie tego prawa mogło doprowadzić do podważenia wiary w Rodzinę; wiary, która była świętością, kamieniem węgielnym ich wielkiego Państwa. Czyż oni sami nie byli ojcami swego ludu?

Tak. Ale teraz należało dokonać zmiany. Trzeba stworzyć nowy porządek, może mniej satysfakcjonujący od starego, ale jednak konieczny, bowiem bez tego nie będzie już niczego. Ani Siedmiu, ani Państwa, tylko anarchia.

Wszyscy wiemy o tych sprawach — powiedział miękko — a jednak nigdy o nich nie mówimy. Teraz jednak nadszedł czas, aby dokonać podsumowania. Trzeba porównać wszystkie dane i wyciągnąć wnioski. Prowadzi mnie to z powrotem do raportu, który kazałem przygotować i jego podstawowego pytania: co by się stało, gdyby Ping Tiao odniosło sukces w swoim ataku na plantacje?

Li Shai Tung...? — To był Wei Feng.

Słucham, kuzynie?

Czy otrzymamy kopie tego raportu?

Oczywiście.

Wei Feng patrzył mu przez chwilę w oczy z wyrazem głębokiego zakłopotania na twarzy.

To dobrze. Pozwól mi jednak powiedzieć, że... wydaje

mi się to wysoce niewłaściwe. Mam na myśli omawianie

dokumentu, którego żaden z nas nie widział. Nie jest to

sposób, w jaki załatwiamy nasze sprawy.

Li Shai Tung pochylił głowę, okazując w ten sposób szacunek dla uczuć swego starego przyjaciela.

Rozumiem to, kuzynie. To jednak nie są ani normalne

czasy, ani ta sprawa nie jest typowa. Po prostu uważałem, że

nie powinienem wprowadzać takiego dokumentu do protokołu

naszego spotkania. Jednakże zapewniam, że kiedy bardziej

szczegółowy raport będzie gotowy, każdy z was natychmiast

otrzyma jego kopię.

Wei Feng pokiwał głową, ale było jasne, że na przekór własnym słowom o „myśleniu o sprawach nie do pomyślenia" daleki jest od zadowolenia ze sposobu, w jaki potoczyło się spotkanie. Li. Shai Tung przyglądał mu się przez chwilę, próbując ocenić, jak bardzo poruszył go ten temat, po czym odwrócił wzrok i podjął swoje rozważania:

Już z naszych pierwszych i, przyznaję to, pospiesznie

dokonanych szacunków wynika, że atak Ping Tiao mógł do

prowadzić do zniszczenia nawet trzydziestu pięciu procent

powierzchni wschodnioeuropejskich plantacji. Doprowadziło

by to do spadku o dziesięć procent całkowitej produkcji

żywności Miasta Europa. — Pochylił się lekko do przodu. —

Mimo że procentowy spadek może się wydawać relatywnie

niski i w gruncie rzeczy krótkotrwały, pola bowiem mogą być

doprowadzone do pełnej zdolności produkcyjnej w ciągu

trzech miesięcy, prawdziwy problem wiąże się z dystrybucją.

Okazuje się, że system dystrybucji żywności, który rozwinęliś-

my> jest niezwykle kruchy. Wybaczcie mi to porównanie, ale

przypominamy armię, która weszła na teren nieprzyjaciela

1 stara się, aby jej linie komunikacyjne z zapleczem były tak

krótkie, jak to tylko możliwe. Znaczy to, że żywność z plan

tacji była tradycyjnie zużywana na potrzeby wschodnich Hsie-

nów Miasta Europa, natomiast potrzeby południa i zachodu


54

55

Miasta zaspokajała w całości produkcja sprowadzana z orbity do sześciu portów kosmicznych, rozmieszczonych na południowym i zachodnim wybrzeżu. W razie wyłączenia dostaw z plantacji trzeba by transportować ogromne ilości zboża, mięsa i innych artykułów spożywczych poprzez cały kontynent. Nie jest to niemożliwe, ale byłoby to bardzo trudne do zorganizowania i niezmiernie kosztowne. — Zrobił pełną znaczenia przerwę. — To jednak jest najmniejszy z naszych problemów. W ciągu ostatnich piętnastu lat produkcja żywności nie nadążała za tempem wzrostu liczby ludności. Z tego też względu w tym czasie w znaczący sposób spadła wartość energetyczna diety przeciętnego obywatela. Średnio rzecz biorąc, ludzie jedzą teraz o dziesięć procent mniej niż w 2192 roku. Gdybyśmy ich poprosili, aby ograniczyli konsumpcję o kolejne dziesięć procent, co na krótką metę niewątpliwie musielibyśmy zrobić, spowodowałoby to, jak twierdzą specjaliści, nawrót do sytuacji sprzed roku, kiedy to musieliśmy stawić czoła szerokiej fali rozruchów na najniższych poziomach. Rozmiar szkód, które mogłyby powstać w trakcie takiego rozwoju wypadków, jak sobie z tego zapewne zdajecie sprawę, jest nie do przewidzenia.

Pozwólcie mi teraz przejść do ostatniego punktu mego wystąpienia, do miejsca, w którym moje troski stają się waszymi troskami. Bowiem to, co tutaj omawiamy, nie jest kwestią logistyki, czyli znalezienia administracyjnych rozwiązań dla nawet bardzo skomplikowanych problemów, lecz problemem pogłębiającej się destabilizacji państwa. W razie podobnych ataków, a możemy być pewni, że ten był tylko pierwszym z wielu, będziemy coraz słabsi. Nasze zapasy będą malały, a możliwości manewru będą coraz bardziej ograniczane. Mówimy tutaj o rozwijającej się spirali gwałtu, która w nieunikniony sposób doprowadzi nas do katastrofy. Moi doradcy oceniają, że wystarczy, aby dostawy żywności spadły o dwadzieścia pięć procent, a Miasto Europa stanie się praktycznie nie do rządzenia. A mogę was zapewnić, że to, co się stanie w Europie, może się powtórzyć w innych miejscach. Widzicie zatem, moi kuzyni, że dopiero ta sprawa uświadamia nam, jak bardzo wrażliwi na ciosy staliśmy się w tym najważniejszym, a jednak najbardziej zaniedbanym obszarze zadań związanych z zarządzaniem państwem. — Zamilkł, zauważa-

jąc równocześnie atmosferę zakłopotania, która zapanowała wśród Tangów. Pytanie, które wszyscy rozważali, zadał Wu Shih, Tang Ameryki Północnej.

Co zatem proponujesz, Shai Tungu?

Li Shai Tung odetchnął lekko i odpowiedział:

Zbyt dużo straciliśmy już sił, starając się spełnić obietnice. Nie jesteśmy w stanie robić tego dłużej. Nasze nogi uginają się pod ciężarem. Musimy odzyskać kontrolę. Teraz, zanim będzie za późno.

Kontrolę? — zapytał Wang Sau-leyan z wyrazem lekkiego zaciekawienia na twarzy.

Li Shai Tung spojrzał na niego i przytaknął. A jednak nawet teraz trudno mu było wypowiedzieć te słowa. Trudno było zerwać zasłonę milczenia otaczającą tę sprawę i mówić o niej bezpośrednio. Uniósł się lekko w fotelu i powiedział

z wysiłkiem:

Uważam, że musimy ograniczyć liczbę dzieci, którą

każdy może posiadać.

Cisza, która zapanowała po wypowiedzeniu tych słów, była czymś najgorszym, co Li Shai Tung kiedykolwiek przeżył na spotkaniach Rady. Popatrzył na Tsu Ma.

Widzisz potrzebę takich posunięć, prawda, Tsu Ma?

Tsu Ma spojrzał mu w oczy zdecydowanie i tylko niepewny

uśmiech błąkający się w kącikach jego ust świadczył o uczuciu skrępowania, w które wprawiły go te słowa.

Rozumiem twoje zatroskanie, drogi przyjacielu. W tym,

co powiedziałeś, jest niewątpliwe wiele prawdy. Ale czy nie

ma innego sposobu? — powiedział wreszcie.

Li Shai Tung pokręcił głową.

Czy myślisz, że poruszałbym tę sprawę, gdybym widział

inne wyjście? Nie. Musimy podjąć te drastyczne działania, i to

jak najszybciej. Możemy jedynie wybrać sposób, w jaki się do

tego zabierzemy. Jak dokonać tak wielkiej zmiany i zachować

status quo?

Wei Feng, zakłopotany tą rozmową, pociągnął w zadumie

brodę.

Wybacz mi, Shai Tungu, ale nie zgadzam się z tobą.

Mówisz o tych problemach, jakby one na pewno musiały

wystąpić. Zgadzam się, że ataki na plantacje mogłyby do

prowadzić do poważnych konsekwencji. Jednakże obecnie


56

57

jesteśmy już świadomi powagi sytuacji. Z pewnością możemy podjąć działania zapobiegające dalszym atakom. Kiedy powiedziałeś mi wcześniej, że chciałbyś przeprowadzić decydującą akcję, sądziłem, że masz na myśli coś zupełnie innego.

A co innego mogłem mieć na myśli?

Na pomarszczonej, starej twarzy Wei Fenga pojawił się nagle wyraz nieustępliwości.

To chyba oczywiste, kuzynie. Musimy zrobić wszystko,

aby złamać rewolucjonistów. Należy wprowadzić stan wyjąt

kowy na niższych poziomach. Zacząć przeszukiwać poziom

po poziomie. Oferować nagrody za informacje, które dopro

wadziłyby do ujęcia tych drani.

Li Shai Tung opuścił głowę. Nie o to mu chodziło. Rozwiązanie wcale nie było takie proste. Smok Zmian miał wiele głów. Po odcięciu jednej, na jej miejscu wyrastały dwie nowe. Nie, powinni być znacznie bardziej radykalni. Należało sięgnąć do źródeł problemów. Do samych ich korzeni.

Wybacz mi, kuzynie Feng, ale już nakazałem podjęcie

działań, które sugerujesz. Upoważniłem młodego Eberta do

tego, by przeprowadził odwetowe uderzenie przeciw Ping

Tiao. Ale to nie rozwiąże problemu, który wam przedstawi

łem. Musimy zacząć działać, zanim ten strumyczek działalno

ści rewolucyjnej nie zamieni się w powódź.

Wu Shih pokiwał głową.

Rozumiem, co chcesz nam przekazać, Shai Tungu, ale czy twoje lekarstwo nie okaże się bardziej szkodliwe niż sama choroba? W końcu nie ma nic bardziej uświęconego od prawa człowieka do posiadania dzieci. Jeśli spróbujesz je ograniczyć, to możesz zrazić nie tylko elementy rewolucyjne, ale także całe Chung Kuo.

A jednak były precedensy.

Masz zapewne na myśli cesarzy Ko Mingl — prychnął Wei Feng. — I do czego ich to doprowadziło? Co osiągnęli?

To była prawda. Przed więcej niż dwustu laty, w czasach panowania Mao Tse Tunga Ko Ming próbowali rozwiązać ten problem. Jednakże ich wysiłki, aby stworzyć model rodziny z jednym dzieckiem, odniosły tylko połowiczny sukces. Udawało się to w miastach, ale na wsi chłopi upierali się przy posiadaniu sześciorga, a często i tuzina dzieci. I chociaż obecna sytuacja w żadnym wypadku nie przypominała tamtej, to

podstawowe prawo pozostało niezmienne. Porządek społecz-ny Chung Kuo opierał się na idei Rodziny i prawie do posiadania synów. Jakakolwiek zmiana w tym zakresie musiałaby zostać wprowadzona siłą. Ponownie spojrzał na Wu Shiha.

Zgadzam się, że wywołałoby to wiele kłopotów. Bardzo wiele kłopotów. Jednakże wszystkie te trudności nie mogą być porównane z tym, czemu w ostateczności będziemy musieli stawić czoło, jeśli w dalszym ciągu będziemy ignorować ten problem. — Rozejrzał się wokół i na chwilę podniósł głos, zdradzając w ten sposób siłę swych przekonań. — Czy żaden z was tego nie widzi? Musimy to zrobić! Nie mamy wyboru!

Czy chcesz poddać to pod głosowanie, Shai Tungu? — zapytał Wei Feng, patrząc na niego przymrużonymi oczami.

Głosowanie? Tego nie oczekiwał. Chciał jedynie, aby zastanowili się nad samą ideą, aby zgodzili się uczynić z niej przedmiot dyskusji. To byłby pierwszy krok we właściwym kierunku. Głosowanie w tym momencie mogło doprowadzić do zablokowania całej sprawy, do usunięcia jej z porządku obrad na zawsze.

Zaczął kręcić głową, ale przerwał mu Wang Sau-leyan, który podchwycił pomysł Wei Fenga.

Myślę, że to dobry pomysł, kuzynowie. Głosowanie

ujawni uczucia, jakie wzbudziła w nas ta propozycja. Jak

mówi Shai Tung, fakty są jasne, a problem realny. Nie mo

żemy go zwyczajnie zignorować. Ja, na przykład, popieram

wniosek Shai Tunga. Musimy bardzo dokładnie rozważyć,

jak i kiedy zacząć wprowadzać go w życie, bo nie ma, mo

im zdaniem, żadnej wątpliwości, że jest to konieczne posu

nięcie.

Zdumiony Li Shai Tung podniósł głowę. Wang Sau-leyan popierał go! Spojrzał na Tsu Ma, a potem na Wu Shiha. A zatem może...

Wei Feng odwrócił się w swoim fotelu i popatrzył mu prosto w oczy.

Zakładam, że popierasz własną propozycję, Shai Tungu?

Tak.

Mamy zatem dwa głosy za.

Wei Feng zwrócił się do Wu Shiha. T'ang Ameryki Północnej popatrzył na Li Shai Tunga i pokręcił wolno głową.


58

59

't

I jeden przeciw. ,, Następny był Tsu Ma. Zawahał się, a potem pokiwał głową.

Trzy za, jeden przeciw. Teraz przyszła pora na Chi Hsinga, T'anga Australii.

Nie — powiedział, patrząc przepraszająco na Li Shai

Tunga. — Wybacz mi, Shai Tung, ale uważam, że Wu Shih

ma rację.

Trzy za, dwa przeciw.

Naprzeciw Wang Sau-leyana siedział Hou Tung-po, T'ang:

Ameryki Południowej. Jego gładkie, pozbawione zarostu policzki sprawiały, że wyglądał jeszcze młodziej od swego przyjaciela, Wanga. Li Shai Tung patrzył na niego z uwagą, zastanawiając się, czy i w tej sprawie, jak zazwyczaj, poprze stanowisko Wanga.

A więc, Tung-po? — zapytał Wei Feng. — Masz obecnie

dwoje dzieci. Dwóch synów. Czy chciałbyś, aby jeden z nich

nie istniał?

Zdenerwowany Li Shai Tung pochylił się do przodu.

To nie w porządku z twojej strony, Wei Feng!

Wei Feng uniósł wyzywająco głowę.

Czyżby? Chcesz powiedzieć, że Siedmiu miałoby być

wyjątkiem od ogólnej zasady?

Li Shai Tung zawahał się. Nie zastanawiał się nad tym. Rozważał wszystko bardzo ogólnie.

Czy nie widzisz, do czego to nas prowadzi, Shai Tun

gu? — zapytał Wei Feng głosem, który zabrzmiał łagodniej

i zdradzał chęć pojednania. — Czy nie zdajesz sobie sprawy

z rozmiarów goryczy, jaką wywołałaby wśród obywateli taka

polityka? Mówisz o końcu Chung Kuo, o braku alternatywy,

a jednak to właśnie w tej sprawie naprawdę nie mamy wyboru.

Prawo posiadania dzieci musi pozostać nienaruszalne, święte.

Trzeba znaleźć inne rozwiązanie, Shai Tungu. Tak jak to

zawsze robiliśmy. Czyż to nie jest jedyny powód, dla którego

istniejemy? Czyż celem Siedmiu nie jest zachowanie równowagi?

A jeśli równowaga została już bezpowrotnie zachwiana?

Wei Feng popatrzył na niego z wyrazem głębokiego smutku

w oczach, a następnie zwrócił się do Hou Tung-po.

A zatem, Tung-po?

Młody T'ang zerknął w stronę Li Shai Tunga, po czym pokręcił głową.

Trzech za, trzech przeciw. Nie było żadnej wątpliwości, jak będzie głosował Wei Feng. Li Shai Tung zadrżał. A więc koszmar się spełni. Spełni się jego sen, w którym widział Miasto rozpadające się pod uderzeniem wielkiej fali krwi. A co

potem? Pomyślał także o śnie, który przed laty miał jego syn, Li

Yuan. W tym śnie rozległą równinę, na której kiedyś stało

Miasto, zajmowała wielka, biała góra kości. Pomyślał o tym

i ponownie zadygotał.

A ty, Wei Fengu? — opanowany poczuciem beznadziejności popatrzył w oczy swego starego przyjaciela.

Ja mówię nie, Li Shai Tungu. Mówię nie.

* * *

Na zewnątrz, w wielkiej sali, Tsu Ma przyciągnął Li Shai Tunga do siebie i pochylony szepnął mu do ucha:

Chciałbym z tobą porozmawiać, Shai Tungu. Na osob

ności, tam, gdzie nikt nie będzie mógł nas podsłuchać.

Li Shai Tung zmarszczył brwi. Takie zachowanie było nietypowe dla Tsu Ma.

O co chodzi?

Na osobności. Proszę, kuzynie.

Weszli do jednego z małych pomieszczeń przylegających do sali i zamknęli za sobą drzwi.

A więc, Tsu Ma? O co chodzi?

Tsu Ma stanął bardzo blisko niego i cicho, zakrywając dłonią wargi przed okiem ukrytej kamery, która mogła tam być, powiedział:

Muszę cię ostrzec, Shai Tungu. W twoim otoczeniu jest

szpieg. Ktoś bardzo ci bliski.

Szpieg? — Potrząsnął głową. — Co przez to chcesz powiedzieć?

Właśnie to. Szpieg. Jak sądzisz, w jaki inny sposób Wang Sau-leyan byłby w stanie przewidzieć twoje posunięcie? On wiedział, co masz zamiar powiedzieć w czasie spotkania Rady. Jak myślisz, dlaczego cię poparł? Bo wiedział, że może sobie na to pozwolić. Bo już przedtem ustalił z tymi swoimi marionetkami, że będą głosować razem z Wei Fengiem.

Li Shai Tung popatrzył na Tsu Ma, zaskoczony nie tylko


60

61

jego rewelacjami, ale także wyraźną pogardą, z jaką mówił o Hou Tung-po i Chi Hsingu.

Skąd wiesz? — zapytał głosem, który zmienił się teraz

w ochrypły szept. To było niesłychane. Nie do pomyślenia.

Tsu Ma roześmiał się cicho i przysunął jeszcze bliżej.

Mam własnych szpiegów, Shai Tungu. Stąd wiem.

Li Shai Tung pokiwał odruchowo głową, ale to, co mówił Tsu Ma, sprawiło, że poczuł, jak drętwieje zaszokowany. Znaczyło to bowiem, że Siedmiu nie mogło już sobie ufać. W rezultacie nie byli już dłużej Siedmioma, ale siedmioma zwykłymi ludźmi, którzy udawali jedynie, że są jednością.

A co...?

Przerwało mu pukanie do drzwi.

Wejść — powiedział Tsu Ma, oddalając się od niego

o krok.

W progu stał Ch'in Tao Fan, kanclerz Wei Fenga. Pochylił się w niskim ukłonie.

Wybaczcie mi, Chieh Hsia, ale mój pan prosi was,

abyście łaskawie zechcieli przyjść do niego. Nadeszły ważne

wieści. Mój pan uważa, że obaj powinniście się z nimi za

poznać.

Poszli za Ch'inem do gabinetu Wei Fenga i znaleźli tam pozostałych T'angów zgromadzonych przed wielkim, ściennym ekranem. Na ekranie widniał nieruchomy obraz przedstawiający klęczącego Hana o ogolonej głowie, przed którym leżał nóż.

Co to jest? — zapytał Li Shai Tung, spoglądając na Wei

Fenga.

Patrz — odparł Wei Feng. — Patrzcie wszyscy.

Uruchomił aparaturę i kamera cofnęła się, ukazując wielki,

biały plakat wiszący w głębi, za klęczącym mężczyzną. Na plakacie wypisano niewprawnie czerwonym atramentem po mandaryńsku i czarnym po angielsku następującą wiadomość:

PING TIAO NIE PONOSI WINY ZA TRAGEDIĘ BREMY

OFIAROWUJEMY NASZE ŻYCIA JAKO WYRAZ WSPÓŁCZUCIA DLA TYCH, KTÓRZY ZGINĘLI.

Kamera ponownie skupiła się na klęczącym mężczyźnie. Oddychał teraz wolno, koncentrując swoją uwagę na ostrzu noża. Następnie, z wyrazem okropnej męki na twarzy, wbił go głęboko w brzuch i powoli przeciągnął wzdłuż i wszerz. Kamera w zbliżeniu pokazała, jak ze straszliwej rany wypływają jelita.

Li Shai Tung wzdrygnął się z odrazy i przerażenia. Nasze

życia... czy to znaczy?

Ilu ich tam było? — zapytał Wei Fenga.

Dwustu, może trzystu, rozsianych po całym Mieście. Ale wszyscy mieli takie same plakaty. Cała akcja była dobrze skoordynowana. Wszyscy umarli w ciągu tej samej minuty, o godzinie, która odpowiadała początkowi ataku na Bremę.

Czy wszyscy byli Han? — zapytał Tsu Ma, a wyraz jego twarzy oddawał dokładnie uczucie zgrozy, które nimi owładnęło.

Wei Feng pokręcił głową.

Nie. Było mniej więcej tyle samo Han, ilu Hung Mao. Ktokolwiek to przygotował, wiedział, co robi. To mistrzowskie posunięcie.

I równocześnie kłamstwo — powiedział gniewnie Wu

Shih.

Oczywiście. Ale ludzie będą rozumieć to inaczej. Gdy

bym o tym wiedział, zablokowałbym pokaz tego filmu.

A co z pogłoskami? — Tsu Ma pokręcił głową. — Nie,

nie zdołałbyś tego wyciszyć, Wei Fengu. To by się rozprze

strzeniło, jak pożar buszu. Ale w jednym masz rację. Ten, kto

to zorganizował, rozumiał, jak potężną moc przekonywania

może mieć gest. To całkowicie zmienia postać rzeczy. Przedtem

mieliśmy powszechną zgodę na podjęcie wszelkich działań

przeciwko Ping Tiao. Wszelkich, jakie tylko uznamy za słusz

ne. Ale teraz...

Li Shai Tung roześmiał się gorzko.

To niczego nie zmienia, kuzynie. Zmiażdżę ich i tak.

Czy to mądre? — zapytał Wei Feng, starając się przeniknąć wzrokiem uczucia pozostałych.

Mądre czy też nie, tak właśnie będę działał. Chyba że moi kuzynowie zażyczą sobie czegoś innego? — Li Shai Tung popatrzył wyzywająco na każdego z nich, a w jego oczach widniał dziwny upór i jakby lekceważenie. Po chwili odwrócił


62

63

się i wyszedł pospiesznie z pokoju, każdym ruchem wyrażając ledwie hamowany gniew.

Idź za nim, Tsu Ma — powiedział Wei Feng, dotykając

ramienia młodszego Tanga. — Idź za nim i postaraj się go

przekonać. Rozumiem jego gniew, ale masz rację: to zmieniło

postać rzeczy. Musisz sprawić, aby i on to dostrzegł.

Tsu Ma uśmiechnął się, a następnie spojrzał w bok, jakby śledząc gniewny marsz Li Shai Tunga wzdłuż wielkich ścian.

Spróbuję, Wei Fengu. Niczego jednak nie obiecuję. Wydaje mi się, że Brema zmieniła naszego kuzyna. Zrobił się twardy i nieustępliwy. Obawiam się, że pozostanie takim do czasu, kiedy wymierzy sprawiedliwość.

Być może. Ale musimy próbować. Dla dobra nas wszys^ tkich.

ROZDZIAŁ 2

Bogowie ciała

Kuan Yin, miej nas w swojej opiece! Co to jest?

DeVore odwrócił się i spojrzał na swego nowego zastępcę.

Nie widziałeś jeszcze żadnego z nich, Schwarz? — Po

głaskał ślepy pysk najbliższego zwierzęcia, a prymitywny sys

tem nerwowy stworzenia zareagował na tę łagodną pieszczo

tę. — To jest jou tung wu, mój przyjacielu, mięsne zwierzę.

Jou tung wu zajmowało całą lewą stronę podłogi fabryki. Jego ogromne, różowe cielsko obejmowała siatka z lodu. Była to kolosalna góra mięsa, długa na sto i wysoka na prawie dwadzieścia C/J 7. Wzdłuż jednej strony zwierzęcia, jak sutki jakieś gigantycznej świni, wystawały trzy tuziny głów; długie, bezokie pyski z szuflowatymi szczękami, które sapiąc, żarły z przesuwającego się przed nimi pasa transmisyjnego.

Wokół panował obezwładniający smród. Czuć go było już nawet w windzie. Przenikał wszystko i znaczył ludzi opiekujących się zwierzęciem zapachem, którego nie mogli się już pozbyć.

Hala była słabo oświetlona, a jej sufit ginął gdzieś w ciemności, wysoko nad głowami. Grupa techników zebrała się w jednym miejscu. Podekscytowani, rozmawiali między sobą przyciszonymi głosami.

Schwarz wzdrygnął się.

Czy tu musi być tak ciemno?

DeVore zerknął na niego.

Ono jest wrażliwe na światło — powiedział, jakby to

wszystko wyjaśniało, ale jemu też się to nie podobało. Dla

czego Gesell wybrał na spotkanie takie miejsce? Czy chodziło

właśnie o światło? A może ten łajdak coś zaplanował?

65

Ponad ramieniem Schwarza spojrzał na Lehmanna.

Stefan, podejdź tutaj.

Lehmann zbliżył się i stanął w milczeniu jak maszyna czekająca na instruktaż.

Nie chcę tu żadnych kłopotów — powiedział DeVore

wystarczająco głośno, by technicy mogli to usłyszeć. — Nawet

gdyby Gesell zaczął mi grozić, macie powstrzymać się od

robienia czegokolwiek. Rozumiecie? Będzie wściekły. To jest

zrozumiałe. Nie chcę, aby sprawy skomplikowały się jeszcze

bardziej.

Lehmann kiwnął głową i wycofał się.

Z odległego końca fabryki dobiegł ich odgłos odsuwanych drzwi. Chwilę później z mroku wynurzyło się pięć sylwetek. Był tam Gesell, Ascher i trzech wielkich mężczyzn, których nigdy jeszcze nie widzieli. Przyjrzawszy się im, DeVore zrozumiał, że są ochroniarzami i zaczął się zastanawiać, dlaczego Gesell nagle uznał, że będą mu potrzebni.

Przywódca Ping Tiao nie tracił czasu. Zbliżył się szybko i stanął przed DeVorem na szeroko rozstawionych nogach. Trzej mężczyźni uformowali za jego plecami półokrąg, a w ich postawie widać było milczącą groźbę.

Tym razem musisz mi wyjaśnić kilka spraw, Shih Tur

ner. I postaraj się, żeby to było przekonywające wyjaśnienie.

To był już drugi raz, kiedy Gesell mu groził. Schwarz poruszył się, aby zrobić krok do przodu, ale poczuł na ramieniu rękę Lehmanna, który go powstrzymał.

Jesteś zdenerwowany — powiedział spokojnie DeVo-

re. — Rozumiem to. Ta wpadka kosztowała nas bardzo dro

go. Nas obu.

Zaskoczony Gesell roześmiał się cicho.

Ciebie? Ile to cię mogło kosztować? Nic. Upewniłeś się, że zachowasz czyste ręce, czyż nie?

Czy sugerujesz, że to ja odpowiadam za to, co się stało? O ile mi wiadomo, to właśnie jeden z waszych oddziałów zajął za wcześnie pozycję wyjściową. To zaalarmowało kapitana Służby Bezpieczeństwa, który złożył raport swojemu przełożonemu. W tym momencie należało działać błyskawicznie. Sprawa była już przegrana. Mój człowiek w sztabie musiał zrobić to, co zrobił. Gdyby tego zaniechał, Służba Bezpieczeństwa czekałaby na wasze grupy uderzeniowe. Na pewno wzięli-

by część waszych ludzi żywcem. I jaka wtedy byłaby twoja sytuacja? Oni zapewne byli dzielnymi ludźmi, Shih Gesell, ale słudzy Tanga znają sposoby wyciągania informacji z nawet najbardziej upartych osobników. A jeśli już mówimy o stratach, to ja straciłem bardzo wiele — ciągnął. — Moje powodzenie związane jest z waszym powodzeniem. Fiasko waszej akcji było dla mnie bardzo bolesne. Ludzie, którzy mnie wspierają, są bardzo zawiedzeni i zdenerwowani. — DeVore zamilkł, czekając, aż dotrze do nich sens tego, co powiedział.

Gesell był bardzo podniecony i z trudem powstrzymywał się przed uderzeniem DeVore'a. Słuchał jednak tych wyjaśnień, a jakaś część jego umysłu mówiła mu, że słyszy prawdę. Mimo to wszystko się w nim gotowało, bo nie mógł znaleźć ujścia dla swego gniewu.

Wyciągnął nóż.

Ty obłudny łajdaku... DeVore odepchnął ostrze na bok.

To nie rozwiąże niczego.

Gesell odwrócił się i oparłszy się o krawędź pasa transmisyjnego, spojrzał na jou tung wu. Przez chwilę stał tak, napięty, a potem w ślepej furii raz za razem zaczął wbijać nóż w najbliższą głowę. Krew tryskała po każdym wściekłym pchnięciu, a bezoki pysk podniósł się i zaczął przeraźliwie krzyczeć z bólu. Pozostałe głowy podjęły ten krzyk, który niczym wielka fala przebiegł wzdłuż ogromnego, czerwono-różowego cielska.

Gesell zadrżał, zrobił krok do tyłu i rozglądając się nieprzytomnie wokół siebie, upuścił nóż na podłogę. Rzucił puste spojrzenie na DeVore'a, po czym odwrócił się. Ślepe głowy za jego plecami wrzeszczały i wrzeszczały, wypełniając cuchnącą ciemność krzykiem przerażenia i bólu.

Do tej pory technicy trzymali się na uboczu. Teraz jeden z nich wstrząśnięty czynem przywódcy Ping Tiao, podbiegł do zwierzęcia i wbił igłę pistoletowej strzykawki w zranioną głowę. Następnie zaczął wcierać maść w miejsca, gdzie były ślady cięć, szepcząc równocześnie kojące słowa do stworzenia, jakby mówił do dziecka. Po chwili głowa opadła, a hałas zaczął się stopniowo uciszać. Głowy uspokajały się, a najbliższe z nich popadały w odrętwienie, podobnie jak pierwsza.

A jednak — powiedział po chwili DeVore — zupełnie


66

67

dobrze udało ci się zneutralizować szkody. Sam bym tego lepiej nie zrobił.

Dostrzegł niepewne spojrzenie, jakie Gesell rzucił Ascher i zrozumiał natychmiast, że nie mieli oni nic wspólnego z rytualnymi samobójstwami. Chciał to właśnie skomentować, kiedy usłyszał głos dochodzący z ciemności po jego lewej stronie.

Podobało ci się? To był mój pomysł.

DeVore odwrócił się powoli, rozpoznawszy głos Macha. Zmrużył oczy, zaskoczony. Mach był ostatnim człowiekiem, którego można by podejrzewać o próbę ratowania reputacji Ping Tiao. Klęska Poziomowców przyczyniłaby się jedynie do rozkwitu jego własnego tajnego ruchu-wewnątrz-ruchu, Yu.

Chyba że... Odwrócił się, by zobaczyć, jak Gesell zareagował na widok Macha.

Oczywiście! Gesell był skończony! To Mach był obecnie faktycznym przywódcą Ping Tiao. To było właśnie to, co wyczuwał już wcześniej — to dlatego Gesell był taki nerwowy, to dlatego otoczył się tymi zbirami. Gesell już wiedział. Nawet jeśli nie zostało to jeszcze jasno powiedziane, wiedział. I bał się.

Mach wydawał się wyższy i szerszy w ramionach. Po chwili DeVore zrozumiał dlaczego. Miał na sobie mundur — mundur Korpusu Rezerwy Służby Bezpieczeństwa. Swoje długie*czarne włosy związał ciasno w kok z tyłu głowy i zgolił brodę, którą zwykle nosił. Zbliżył się swobodnym, lekkim krokiem i rzucił krzywy uśmiech Gesellowi. Następnie odwrócił się plecami do swoich towarzyszy.

Masz jaja, Turner, to muszę ci oddać. Gdybym był tobą,

byłoby to ostatnie miejsce, do którego bym przyszedł.

DeVore uśmiechnął się.

Zaryzykowałem. Sądziłem, że mój widok zaskoczy was

do tego stopnia, że zechcecie mnie wysłuchać. Wszyscy, nawet

ten twój w gorącej wodzie kąpany przyjaciel.

Gesell łypnął na niego ponuro, ale milczał. Wyglądało to tak, jakby obecność Macha neutralizowała go. Mach pokiwał głową.

Przykro mi z tego powodu. Bent czasami traci panowa

nie nad sobą. Ale to dobry człowiek. Chce tego samego, co ja.

DeYore patrzył to na jednego, to na drugiego, starając się

odgadnąć, jak przedstawiają się obecnie stosunki między nimi. Jedno było już jasne: to Mach był teraz numerem jeden. Tylko on przemawiał w imieniu Ping Tiao. W ciągu jednej nocy złudzenie równości panujące wśród członków komitetu prys-nęło jak bańka mydlana i została jedynie naga walka o władzę, którą Mach najwyraźniej wygrał. Ale czy wygrał coś, co miało jeszcze jakiekolwiek znaczenie? Czy zwyciężył jedynie po to, by widzieć, jak Ping Tiao upada? Jeśli tak, to wydawał się niezwykle spokojny.

Czego chcesz? — zapytał. — Czegoś nowego, czy też

zachowujemy stary układ?

Mach wybuchnął śmiechem.

Czy to ma jeszcze jakieś znaczenie? Czy nadal jesteś

zainteresowany?

Jestem tutaj, czyż nie?

Mach pokiwał głową, a na jego twarzy pojawił się wyraz

lekkiej zadumy.

Tak — przyznał i ponownie się roześmiał. To było

dziwne. Wyglądał na bardziej zrelaksowanego niż kiedykol

wiek. Prawdziwy obraz człowieka wolnego od trosk i zmart

wień. — Wiesz, byłem naprawdę zdziwiony, kiedy skontak

towałeś się z nami — odezwał się po chwili. — Zastanawiałem

się, czego możesz jeszcze chcieć. Po Bremie sądziłem, że nie

będziesz chciał mieć z nami nic wspólnego. Zrobiłem, co

mogłem, aby naprawić szkody, ale... — Wzruszył ramiona

mi. — Wszyscy wiecie, jak to jest. Jesteśmy małą rybką w wiel

kim morzu ludzi i kiedy to morze zwróci się przeciw nam...

DeVore uśmiechnął się do siebie. A więc Mach znał Mao. Ale czy ma tę bezmierną cierpliwość Mao? Czy ma tę stalową wytrwałość, by przez długie lata czekać na zrealizowanie swojej wizji? Stworzenie Yu zdawało się świadczyć o tym, że tak jest. To właśnie dlatego DeVore musiał tu przyjść. Po to, aby utrzymać kontakt z Machem. By porzucić Ping Tiao i związać się z Yu. Wyglądało jednak na to, że Mach nie skończył jeszcze swego związku z Ping Tiao. Dlaczego? Czy Yu nie było jeszcze gotowe? Czy jeszcze przez jakiś czas będzie potrzebował Ping Tiaol Może jako zasłony dymnej dla swoich innych działań?

Opuścił wzrok, zastanawiając się, jak rozegrać tę partię, a potem uśmiechnął się i znowu spojrzał Machowi w oczy.


68

69

Powiedzmy po prostu, że wierzę w ciebie, Shih Mach.

To, co się wydarzyło, było bardzo niefortunne. Nawet tragi

czne. Ale nie jest to sytuacja nie do naprawienia. Mamy dużo

cierpliwości, ty i ja. Cierpliwości, by odbudowywać ze zgliszcz,

czyż nie?

Mach zmrużył oczy.

A ty myślisz, że możesz pomóc?

DeVore sięgnął do kieszeni swojej tuniki, wyjął z niej dziesięć cienkich płytek i wręczył Machowi. Ten spojrzał na nie i wybuchnął śmiechem.

Pół miliona juanowi I myślisz, że to rozwiąże nasze wszystkie problemy?

To i moich czterech najlepszych specjalistów od propagandy. Przeprowadzą kampanię ulotkową na najniższych poziomach. Tak zrekonstruują wydarzenia w Bremie, że nawet najbardziej cyniczny niedowiarek będzie musiał uwierzyć, że Siedmiu wyrżnęło piętnaście tysięcy własnych ludzi po to tylko, aby usprawiedliwić kampanię przeciwko Ping Tiao.

Mach roześmiał się z niedowierzaniem.

I uważasz, że to zadziała?

DeVore pokręcił głową.

Nie. Ja wiem, że to zadziała. Wielkie kłamstwa zawsze działają.

A czego chcesz w zamian?

Zaatakujecie plantacje.

Mach otworzył szeroko oczy ze zdumienia.

Jesteś szalony! Teraz będą nas oczekiwać.

Tak jak w Bremie?

Mach zadumał się.

Rozumiem twój punkt widzenia. Ale nie mogę tego zrobić teraz. Straciliśmy zbyt wielu ludzi. Zaleczenie naszych ran, a przede wszystkim wyszkolenie nowych ludzi na miejsce tych, których straciliśmy, zabierze sporo czasu.

Ile czasu?

Może nawet rok. A najmniej sześć miesięcy.

DeVore potrząsnął głową.

To za długo. Jeśli zrobisz to za miesiąc, mogę obiecać

kwotę dwadzieścia razy większą od tej, którą już ci dałem.

Zaskoczony Mach otworzył lekko usta. Po chwili namysłu pokręcił jednak głową.

70

__ Po raz pierwszy nie jest to kwestia pieniędzy. Chyba że nie słyszałeś jeszcze o tym. Ludzie Tanga rozbili dziś po południu więcej niż tuzin naszych komórek. W większej części Europy Ping Tiao faktycznie przestało istnieć. W innych miejscach pozostał tylko nagi szkielet. Byłem tam właśnie i oceniałem straty. Zwiedzałem ruiny, jeśli wolisz to tak nazwać.

DeVore spojrzał na pozostałych. Nic dziwnego, że ta kobieta była taka cicha. Wiedzieli. Jednak nawet w obliczu takiej sytuacji jego rozumowanie było słuszne. Do czasu gdy forteca będzie gotowa, potrzebuje takich organizacji jak Ping Tiao. Będą ryć w fundamentach Miasta i wywierać nacisk na Siedmiu. Ping Tiao, a może Yu. Kiedy Yu będzie już gotowe.

Milczał przez chwilę, a potem pokiwał głową.

Rozumiem. W takim razie będziesz musiał użyć moich

ludzi, aby powiększyć wasze szeregi, Shih Mach. Pięciuset

powinno wystarczyć, nie sądzisz? Przygotuję wszystko

i Schwarz, którego tu widzisz, zamelduje się u ciebie za dwa

dni. Ty, naturalnie, będziesz dowódcą.

Mach zmrużył podejrzliwie oczy.

Coś mi tu nie gra. Nie rozumiem, co przez to zyskasz. Dlaczego po prostu sami ich nie zaatakujecie?

A zatem mi nie ufasz?

Masz rację, do diabła! Nie ufam ci! — Mach roześmiał się i rozejrzawszy się dokoła, zbliżył się do DeVore'a. — W porządku. Zakończmy te gierki, majorze. Wiem, kim jesteś i wiem, co zrobiłeś. Wiem to już od dawna. To wiele wyjaśnia. Ale ta sprawa... ta sprawa jakoś tu nie pasuje.

DeVore odpowiedział mu spokojnym spojrzeniem, zupełnie nie poruszony tymi rewelacjami. Oczywiście, że wiedział. Jak myślał ten mądrala, kto dostarczył mu tych informacji?

Zacznij rozsądnie myśleć, Mach. Jak mógłbym wyprowa

dzić na pozycje tak wielu ludzi bez pomocy kogoś ze Służby

Bezpieczeństwa? Nie, ja ciebie potrzebuję, Mach. Potrzebuję cię

do tego, aby stworzyć fałszywe życiorysy dla tych ludzi. Do tego,

by znaleźć dla nich bezpieczne schronienia. Do tego, by

wszystko sprawnie zorganizować. Oprócz tego, obaj potrzebuje

my tej akcji. Ja muszę zaspokoić żądania ludzi, którzy mnie

wspierają i chcą widzieć, że podjęto jakieś istotne działania

przeciw Siedmiu. Ty zaś, aby przyciągnąć nową krew do swojego

ruchu, musisz udowodnić, że Ping Tiao jeszcze nie umarło.

71

Zamyślony Mach popatrzył w bok, a następnie pokiwał głową.

W porządku. Zrobimy tak, jak mówisz. Chcę jednak

dostać pieniądze z góry, i to za trzy dni. Jako dowód twojej

wiary w powodzenie tego przedsięwzięcia.

To będzie trudne, ale nie niemożliwe. W ostateczności zapłaci Ebert. On spieprzył sprawę, a więc musi pokryć rachunek.

DeVore wyciągnął rękę.

Zgoda.

Mach zawahał się, lecz w końcu uścisnął mu dłoń.

Dobrze. Zatem za trzy dni. Dam ci znać gdzie i kiedy

się spotkamy.

DeVore, wracając do transportera, rozważał wszystko, co zostało powiedziane i zrobione. Niezależnie od tego, co się teraz wydarzy, Gesell zginie. Po rajdzie na plantacje, jeśli to będzie konieczne, ale raczej przedtem, jeśli to będzie można zaaranżować. Ostatni raz ryzykował z powodu tego durnia.

Uśmiechnął się. Wczoraj, kiedy nadeszły pierwsze wiadomości, przyszłość rysowała się bardzo ponuro. Teraz jednak perspektywy znacznie się poprawiły. W gruncie rzeczy wszystko wyglądało nawet lepiej niż poprzednio, ponieważ rozwój wypadków dał mu szansę na bliższą współpracę z Machem. Na współpracę i przekucie go w użyteczne narzędzie.

Pod tym względem Mach i jou tung wu byli podobni. Żadne z nich nie było świadome funkcji, do jakich zostali przeznaczeni: tuczono ich jedynie po to, aby później zarżnąć. Bowiem takie było ich ostateczne przeznaczenie i powód, dla którego istnieli: jeść gówno i żywić innych. Jou tung wu żywił mei yu jen, „podludzi" Miasta, a Mach — szlachetniejsze i smaczniejsze mięso — miał żywić jego, DeVore'a.

Roześmiał się. Tak, Janie Machu, zamierzam cię zjeść. Zamierzam przerobić twoją czaszkę na miseczkę do ryżu i sprawić sobie ucztę z twojego mózgu. Bo taki już jest ten nasz świat. Człowiek pożera człowieka, zawsze tak było.

Zbliżywszy się do transportera, zwolnił i jak zwykle zaczął rozglądać się wokół, szukając jakichkolwiek oznak niebezpieczeństwa. W końcu, uspokojony, wsiadł do środka, poleciwszy przedtem swoim zastępcom, aby podążali za nim drugą maszyną.

Usiadł w fotelu i natychmiast przypiął się pasami. Pilot, wykonując co do joty wcześniejsze instrukcje, zerwał maszynę do lotu, jeszcze zanim drzwi zostały zupełnie zamknięte. Minimalizował w ten sposób możliwość, że ktoś za nimi ruszy w pogoń, czy też przygotuje pułapkę.

Kiedy powierzchnia ziemi zniknęła w oddali, DeVore znowu uśmiechnął się do siebie i zamyślił się nad porównaniem, które wcześniej przyszło mu do głowy. Tak, oni wszyscy byli mięsnymi zwierzętami, łącznie z nim samym. Ale on przynajmniej mógł marzyć. O tak, mógł marzyć. I w swoich marzeniach widział ich — doskonalsze, subtelniejsze zwierzęta, których naturę oczyszczono ze wszelkich śladów ociężałej miał-kości. Wysokie, smukłe stworzenia, jakby wyrzeźbione ze szkła, a jednak twarde jak stal. Istoty z lodu, zaprojektowane tak, by przetrwały najgorsze uciążliwości i próby, na które mogą natknąć się we wszechświecie. Zdobywcy. Nie... znacznie więcej. Spadkobiercy. Roześmiał się. To było słowo, którego poszukiwał. Spadkobiercy. Zapisał je w komputerze, który nosił na ręce, po czym zamknął oczy i oparłszy głowę na poduszce, odprężył się.

Tak. Spadkobiercy. Ale najpierw musi zniszczyć to wszystko, co uniemożliwia ich rozwój i wzrost. Pod tym względem Tsao Ch'un miał rację. Nowe nigdy nie nastąpi, jeśli istnieje jeszcze stare. Spadkobiercy nie mogą wyprostować się z dumą w tym zatłoczonym świecie poziomów. Poziomy trzeba zniszczyć, ściany rozwalić i otworzyć ponownie drogę do gwiazd. Po to, aby mogli zaistnieć. Po to, by rzeczy ponownie zaczęły się posuwać ku ostatecznemu celowi, którym była całkowita kontrola umysłu nad materią. Tylko wówczas będą się mogli zatrzymać. Tylko wówczas będzie można zaprzestać dalszego parcia naprzód.

Zadrżał. To był jego sen, jego marzenie. Przyczyna, nie, siła stojąca za każdą akcją, którą podejmował; ciemny, zimny wiatr wiejący w jego plecy. Sprawić, aby zaczęli istnieć. Ludzie lepsi od niego samego. Istoty z lodu.

Czyż może być wspanialszy cel? Co może być wspanialszym celem?

* * *


72

73

Hans Ebert zatrzymał się w progu i pochyliwszy głowę w pełnym szacunku ukłonie, wszedł do środka, trzymając przed sobą zapełnioną tacę. Kiedy się zbliżył, Nocenzi, Tolo-nen i Tang odsunęli się trochę, aby mógł postawić ją na miejscu, które do tego przygotowali. Obradowali już od trzech godzin, dyskutując sprawę represji i nowych posunięć związanych z bezpieczeństwem.

Li Shai Tung uśmiechnął się, przyjmując filiżankę eh'a z rąk młodego majora.

Nie powinieneś, Hans. Wysłałbym służącego.

Ebert przez chwilę jeszcze stał z pochyloną głową.

Byłeś tak pogrążony w dyskusji, Chieh Hsia, że pomyś

lałem, iż będzie lepiej, jeśli sam się tym zajmę.

Stary Tang roześmiał się miękko.

No cóż, Hans, to miło, że to zrobiłeś. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, ile czasu już upłynęło i jak bardzo chce mi się pić. — Podniósł filiżankę do ust i zamierzał właśnie wypić łyk, kiedy Ebert, odchrząknąwszy, powiedział:

Wybacz mi, Chieh Hsia, czy pozwolisz?

Li Shai Tung zmarszył brwi, ale po chwili zrozumiał, o co chodzi Ebertowi. Podał mu filiżankę. Młody mężczyzna wypił łyczek, po czym wytarł serwetką miejsce, którego dotknęły jego wargi.

Tang przyjął z powrotem filiżankę, po czym popatrzył na Tolonena i Nocenziego. Jego własna satysfakcja i przyjemność odbijały się jak w lustrze na ich twarzach. Ebert był doprawdy wspaniałym młodym człowiekiem i miał rację, nalegając na spróbowanie eh'a, zanim on ją wypił.

Nigdy za dużo ostrożności, Chieh Hsia.

Li Shai Tung przytaknął.

Masz całkowitą rację, Hans. Co by na to powiedział twój ojciec?

Tobie nic, Chieh Hsia. Ale z całą pewnością ukarałby mnie za zaniedbanie moich obowiązków jako jego syna, gdybym pozwolił ci wypić eh'a, której nikt nie próbował.

Ta odpowiedź ponownie sprawiła staremu człowiekowi wielką przyjemność. Ukłoniwszy się swojemu Tangowi, Ebert odwrócił się i zaczął nalewać eh'a generałowi i marszałkowi.

A zatem, Knut—Tang powrócił do dyskusji w miejscu,

w którym przerwali — czy sądzisz, że dostaliśmy ich wszystkich?

Tolonen wyprostował się lekko i przyj ąwszy od Eberta filiżankę, odpowiedział:

. Nie wszystkich, Chieh Hsia, ale gwarantuję ci, że upłynie

rok albo i więcej, zanim sprawią nam choćby najmniejszy kłopot. Jeśli sprawią. Hans wykonał wspaniałą robotę. Dobre było także to, że zadziałaliśmy natychmiast. Gdybyśmy dali im chociaż godzinę więcej, nie byłoby już nikogo, kto mógłby nas poinformować o tych szumowinach, i nigdy nie zdołalibyśmy się dobrać do tych komórek. Podsumowując...

Podsumowując, można było powiedzieć, że praktycznie zniszczyli Ping Tiao. Od tragedii Bremy na ich twarzach po raz pierwszy pojawiły się uśmiechy. Uśmiechy zadowolenia i satysfakcji z dobrze wykonanej pracy.

Żałuję, że nie wiedziałem o tym wcześniej — powiedział Tang, patrząc gdzieś w bok. — Może wtedy nie naciskałbym tak bardzo na posiedzeniu Rady. Może poczekałbym trochę i starał się raczej przekonać pozostałych Tangów, zamiast ich przymuszać.

Wybacz mi, Chieh Hsia, ale uważam, że działałeś tak, jak musiałeś. — W głosie Nocenziego nie było śladu wątpliwości. — Niezależnie od tego, czy groźba pochodzi od Ping Tiao, czy też od innej grupy, problem pozostaje. Dopóki liczba ludności rośnie szybciej od produkcji żywności, sytuacja może się tylko pogarszać.

Zgadza się, Vittorio, ale co ja mogę na to poradzić? Rada nie chce słyszeć o kontroli urodzin, a ja zrobiłem już wszystko, co można było uczynić, aby zwiększyć produkcję żywności. Co mi pozostaje?

Nocenzi popatrzył na Tolonena, który skinął lekko głową i zwrócił się do Eberta.

Hans, ty znasz wszystkie fakty i liczby. Może nam je

teraz podasz?

Ebert spojrzał na Tanga, a następnie odłożył swoją filiżankę eh'a.

Chieh Hsial

Proszę mówić, majorze.

Ebert zawahał się przez chwilę, po czym pochylił głowę.

Proszę o wybaczenie, Chieh Hsia, ale kiedy dowiedzia

łem się o tym, co zostało zaplanowane przeciw plantacjom,

Postanowiłem, po konsultacjach z marszałkiem Tolonenem,


74

75

zlecić przygotowanie studium. Odrębnego od tych, które ty kazałeś nam opracować.

Tang rzucił przelotne spojrzenie Tolonenowi i zmarszczył brwi.

Rozumiem. Na jaki temat?

To było bardzo proste, Chieh Hsia. W gruncie rzeczy zadałem tylko jedno, bardzo konkretne pytanie: jaki byłby koszt, w kategoriach finansowych i ludzkich, właściwego zabezpieczenia plantacji?

I jakie są wyniki tego studium?

Musisz zrozumieć, Chieh Hsia — przerwał Tolonen — że Ebert działał ściśle na podstawie moich rozkazów. Nie wspominałbym o tym, gdybyś odniósł sukces na posiedzeniu Rady. Po prostu sądziłem, że musimy być przygotowani na najgorszą ewentualność. Na wypadek, gdyby nasza akcja przeciw Ping Tiao zakończyła się fiaskiem, a ty spotkałbyś się z, jeśli mogę to tak nazwać, niechęcią Siedmiu do twoich planów.

Tang zadumał się, a potem odpowiedział z uśmiechem.

Nie jestem zły, Knut. Bogowie, nie. Jestem szczęśliwy,

mając tak wspaniałych ludzi jak wasza trójka, dbających

o moje interesy. Jeżeli wyglądam na rozzłoszczonego, to dla

tego, że musimy podejmować takie działania. Bezsens tej

sytuacji wyprowadza mnie z równowagi. Z całą pewnością nie

możemy się mnożyć i mnożyć bez końca,, aż udławimy się

nadmiarem własnego cielska! — Rozejrzał się wokół gniewnie,

po czym uspokoiwszy się nieco, pokiwał głową. — A zatem,

Hans? Jaki będzie ten koszt?

Ebert ukłonił się i zaczął:

Jeśli chodzi o ludzi, potrzebne będzie dodatkowe pół

miliona, Chieh Hsia. A nawet sześćset pięćdziesiąt tysięcy, aby

mieć całkowitą pewność. Koszt wyżywienia, kwater, ekwipun

ku, pensji i tak dalej wyniesie około osiemdziesięciu pięciu

tysięcy juanów na głowę. W sumie będzie to od czterdziestu

dwóch do pięćdziesięciu pięciu miliardów juanów na rok.

Jednakże ten scenariusz zakłada, że mamy już pół miliona wyszkolonych strażników ze Służby Bezpieczeństwa, których można tam natychmiast rozmieścić. W rzeczywistości, gdybyśmy oderwali taką liczbę żołnierzy od obowiązków, które obecnie wykonują, spowodowałoby to poważny wzrost prze-

stępczości na wszystkich poziomach, nie mówiąc już o tym, że radykalnie wzrosłaby możliwość wybuchu poważnych zamieszek na samym dole Miasta. Wycofanie pięciuset tysięcy ludzi oznaczałoby redukcję naszych obecnych sił o 25%, a to mogłoby doprowadzić do całkowitego załamania się porządku i posłuszeństwa wobec prawa na pięćdziesięciu najniższych poziomach.

A inna możliwość?

Możemy odkomenderować z istniejących obecnie oddziałów znacznie mniej ludzi, powiedzmy pięćdziesiąt tysięcy, i zacząć rekrutować nowych żołnierzy. To także pociągnie za sobą kłopoty, związane głównie z wyszkoleniem. Aby wchłonąć tych rekrutów, musielibyśmy znacznie zwiększyć liczbę żołnierzy, którzy zajęliby się szkoleniem. A koszt tego... proszę o wybaczenie, Chieh Hsia, sięgnąłby dwudziestu miliardów juanów, i to zanim zdołalibyśmy wytrenować i wyekwipować pierwszego rekruta.

Li Shai Tung rozważał to przez chwilę, po czym potrząsnął głową.

Zupełnie mi się to nie podoba, ch'un tzu. Sfinansowanie

tego wiązałoby się z koniecznością dokonania cięć gdzie

indziej, a kto wie, jakie kłopoty mogłoby to wywołać? Z drugiej

strony, czy mamy inny wybór? Bez wystarczającej ilości

żywności... — Wzdrygnął się. Za każdym razem wszystko

wracało do tego samego punktu. Populacja i żywność. Ży

wność i populacja. Jak napełnić ciągle rosnącą miseczkę

do ryżu Chung Kuo?

Tolonen zawahał się, po czym pochylił głowę.

Czy mogę zasugerować pewne rozwiązanie, Chieh Hsial

Oczywiście.

Co powiesz na to, aby zaadaptować część planu Hansa? Moglibyśmy wyszkolić dodatkowe oddziały w sile, powiedzmy, dwustu pięćdziesięciu tysięcy ludzi, które skoncentrowalibyśmy w kluczowych punktach plantacji. Całość realizowalibyśmy stopniowo, na przykład w tempie pięćdziesięciu tysięcy co sześć miesięcy. W ten sposób nie przeciążylibyśmy ośrodków szkoleniowych, a równocześnie zostałyby zminimalizowane szkody społeczne, wynikłe z osłabienia sił porządkowych.

Ależ to z pewnością potrwa za długo.

Wybacz mi, Chieh Hsia, ale jednym z czynników,


76

77

których Hans nie wziął pod uwagę, przygotowując swoje studium, jest skuteczność naszych działań przeciwko Ping Tiao. Jeżeli my mamy duże problemy z rekrutacją, to wyobraź sobie ich kłopoty. Wyrwaliśmy ich z korzeniami. Nieprędko odzyskają siły i zdolność do działania. Jak już wspomniałem, upłynie przynajmniej rok, zanim będą w stanie sprawić nam jakiekolwiek kłopoty, a nie ma innej grupy terrorystycznej o podobnym znaczeniu, która mogłaby zająć ich miejsce. T'ang myślał nad tym przez chwilę, po czym pokiwał głową.

Dobrze. Zrobimy to, co proponujesz, Knut. Przygotuj

rozkazy, a ja je podpiszę. — Odwrócił się i spojrzał na Eberta. —

Dobrze mi dziś służyłeś, Hansie Ebercie, i nie zapomnę o tym.

Mój syn także będzie o tym pamiętał. A teraz napijmy się tej

świetnej ch'a, którą nam przyniosłeś, zanim wystygnie.

Trzej mężczyźni ukłonili się równocześnie.

Chieh Hsia...

* * *

Li Yuan podniósł wzrok znad. dokumentu, który czytał, i ziewnął.

Powinieneś zrobić sobie przerwę, mój panie — powie-;

dział Chang Shih-sen, jego osobisty sekretarz, który obser

wował go znad swego biurka stojącego po drugiej stronie

pokoju. — Ja to skończę. Zostało jeszcze tylko kilka spraw.

Li Yuan uśmiechnął się. Pracowali od siódmej rano, a teraz było już prawie południe.

7" T° dobry pomysł, Shih-sen. Jednakże to dziwne, że mój ojciec jeszcze się ze mną nie skontaktował. Czy sądzisz, że wszystko jest z nim w porządku?

Jestem tego pewny, mój panie. Gdyby twój ojciec zachorował, usłyszałbyś o tym pierwszy.

Tak... — Yuan popatrzył ponownie na memorandum ministra Henga i pokiwał głową. — To interesujące. Ta sprawa z młodym Shepherdem, nie uważasz?

Mój panie... — Chang Shih-sen spojrzał z uśmiechem.

Li Yuan roześmiał się.

No, już dobrze. Wiem, że znęcasz się nade mną dla

mojego dobra. Pójdę, Shih-sen. Ale wyślij dziś po południu

podziękowanie dla Heng Yu. Czeka już na to od dwóch dni.

.— Oczywiście, mój panie. A teraz już idź. Ciesz się słońcem, dopóki możesz.

Li Yuan wyszedł na zalany promieniami słonecznymi Wschodni Podwórzec i oparłszy rękę na zimnej kamienistej balustradzie, zatrzymał się na chwilę na szczycie szerokich schodów. Rozejrzał się wokół w poczuciu całkowitej harmonii ze światem. Tutaj był taki spokój. Taka równowaga. Przeciągnął się, aby zlikwidować uczucie zmęczenia, które go opanowało po długim siedzeniu, po czym pobiegł w dół, przeskakując po dwa stopnie, a jego szeroko rozwiane jedwabne pau furkotało jak skrzydła.

W ogrodzie i na długiej promenadzie nie było śladu Fei Yen ani jej służek. Stary, ogrodzony murem obszar był spokojny i cichy. Zbliżywszy się do kamiennego łuku bramy, zawrócił, zastanawiając się, czy nie powinien pójść do jej komnat. Po chwili zdecydował jednak, że nie pójdzie. Ona potrzebowała odpoczynku. Bardziej niż kiedykolwiek. Dla dobra ich syna.

Ta myśl, jak zwykle, sprawiła, że poczuł się dziwnie. Popatrzył na powyginane kształty wiekowych jałowców rosnących w cieniu pałacowych murów, a następnie odwrócił głowę i prześledził wzrokiem skomplikowaną linię brzegową sadzawki. Stał nieruchomo, słuchając, i został nagrodzony głosem ptaka, który zaśpiewał gdzieś w oddali, po drugiej stronie doliny. Uśmiechnął się, wdychając chłodne powietrze późnego poranka i rozkoszując się słabym zapachem ziół, który wyczuwał w lekkim powiewie wiatru.

To był wspaniały dzień. W taki dzień szczególnie intensywnie odczuwało się rozkosz życia.

Odwrócił się i patrząc na wielki, wygięty w górę łuk, przesunął palcami po skomplikowanych, przeplatających się wzorach w kamieniu. Wszystko to stało tutaj od tysiąca lat, a jednak wzory wyglądały jak świeżo wyrzeźbione. Tak jakby czas nie miał tutaj żadnej mocy.

Oderwał się od bramy i ruszył w kierunku stajni. Upłynęło już dość dużo czasu, od kiedy nie widział swoich koni. Zbyt dużo. Spędzi z nimi godzinę i poszczotkuje je trochę. Później, być może, potrenuje Tai Huo, konia Fei.

Wielki budynek stajni był ciepły, a w powietrzu unosił się zapach stęchlizny. Stajenni na jego widok oderwali się od swej pracy i uformowawszy szereg, pochylili się w ukłonach.


78

79

Proszę — powiedział — nie przerywajcie. Nie chcę wam

przeszkadzać.

Cofnęli się z szacunkiem, po czym powrócili do swoich zadań. Patrzył na to przez chwilę, jakąś częścią duszy zazdroszcząc im prostoty egzystencji, potem podniósł głowę i wciągnął w nozdrza silny, charakterystyczny zapach stajni.

Ruszył wolno wzdłuż linii boksów, witając się kolejno z każdym koniem. Ciemnogrzywa berberka, Hei Jian, „Czarny Miecz", podniosła swój szeroki pysk w powitaniu i pozwoliła mu poklepać, a potem pogłaskać swój bok. Mei Feng, „Miodowy Wiatr", elegancki akhal-teke, był bardziej narowisty, prawie rozdrażniony, ale po chwili złagodniał i strzygąc uszami, pozwolił Li Yuanowi pogłaskać swoje miodowozłote boki. Był to najmłodszy z sześciu koni i ostatni nabytek stajni; potomek zwierząt, które służyły dzikim pasterzom z Azji Zachodniej przed tysiącami lat.

Następna była klacz jego brata, czarna arabka, której dał nowe imię, Chi Chu, „Wschód Słońca". Spędził przy niej trochę czasu, pocierając swój policzek o jej szyję. Wobec tego zwierzęcia czuł coś wyjątkowego, jakiś rodzaj bliskości, której nie dzielił z żadnym innym koniem.

W sąsiednim boksie stał biały arab, którego kupił kiedyś dla Fei Yen. Nazywał się Tai Huo, „Wielki Ogień". Li Yuan uśmiechnął się na jego widok. Przypomniał sobie tę noc, kiedy przyprowadził tutaj Fei Yen, by zobaczyła go po raz pierwszy. Kochali się wtedy w boksie.

Podniósł głowę i spojrzawszy nad zadem zwierzęcia, zmarszczył brwi. Piąty boks był pusty. Nie było w nim andaluzyj-czyka — prezentu od ojca, który otrzymał na swoje dwunaste urodziny. Stał przez chwilę przy wejściu do pustego boksu, a następnie odwrócił się i wezwał najbliższego ze stajennych.

Gdzie jest andaluzyjczyk?

Poszarzały ze strachu stajenny pochylił się nisko.

Ja... Ja... — zaczął jąkać.

Li Yuan odwrócił się i jeszcze raz zajrzał do boksu. Narastało w nim przeczucie czegoś złego. Z zewnątrz dobiegła go wrzawa głosów. Chwilę później w wielkiej bramie pojawiła się wysoka postać Hung Feng-chana, głównego stajennego.

Mój panie... — rozpoczął z wahaniem.

Li Yuan spojrzał mu w oczy.

.— Co się stało, Hung? Hung Feng-chan zgiął się w niskim ukłonie. .— Andaluzyjczyk jest... na treningu, mój panie. Li Yuan nachmurzył się, a jego wzrok powrócił do pustego boksu.

Na treningu, Hung? Sądziłem, że zwierzęta odbywają swoje ćwiczenia z samego rana. Czy z tym koniem dzieje się coś złego?

Mój panie, ja...

Niech bogowie nam pomogą, Hung! Co to jest? Czy ukrywasz coś przede mną? — Rozejrzał się wokół i zauważył, że wszyscy stajenni przerwali pracę i patrzyli teraz w jego stronę z przerażeniem wymalowanym na ich płaskich twarzach. — Czy koń padł, Hung? Czy o to chodzi?

Hung pochylił głowę jeszcze niżej.

Nie, mój panie...

A więc, na bogów, co się stało?

Nan Hsin jest teraz na przejażdżce, mój panie.

Opanowany nagłym gniewem, Li Yuan wyprostował się.

Przejażdżce?! A kto na nim jedzie? Nie mamy tu żadnych

gości. Kto pozwolił na wyprowadzenie zwierzęcia?

Hung Feng-chan milczał z głową opuszczoną tak nisko, że prawie dotykała jego lekko zgiętych kolan.

Nie panując już nad swoim gniewem,Yuan wybuchnął:

A zatem, Hung?! Kto wziął Nan Hsin?! Powiesz mi

wreszcie, czy też muszę to z ciebie wytłuc?!

Hung podniósł głowę i spojrzał błagalnie na swojego młodego pana.

Wybacz mi, mój panie. Próbowałem przekonać ją, żeby tego nie robiła...

Próbowałeś... — Przerwał pod wpływem nagłego olśnienia. Fei Yen. On mówił o Fei Yen. Nie mogło chodzić o nikogo innego. Nikt inny nie ośmieliłby się postąpić wbrew jego rozkazom. Ale Fei Yen była w siódmym miesiącu ciąży. Nie powinna jeździć konno. Nie w jej stanie. Dziecko...

Przebiegł obok głównego stajennego i zatrzymał się w wielkiej bramie stajni, wyglądając na zewnątrz. Pałac był po lewej stronie, a wzgórza daleko na prawo. Wytężył wzrok, wypatrując jej na długim zboczu, ale niczego tam nie dostrzegł. Odwrócił się, a troska o nią sprawiła, że całkowicie już stracił


80

81

panowanie nad sobą. W jego słowach słychać było jedynie strach.

Gdzie ona jest, Hung? Gdzie, na bogów, ona jest?

Ja... ja nie wiem, mój panie.

Li Yuan podskoczył do niego i chwyciwszy go za ramiona, zaczął nim trząść.

Niech Kuan Yin ma nas w swej opiece, Hung! Chcesz

powiedzieć, że pozwoliłeś jej pojechać samej, bez opieki, w jej

stanie?!

Hung potrząsnął głową z rozpaczą.

Zabroniła mi, mój panie. Powiedziała...

Zabroniła ci?! Co to za nonsens, Hung? Czy nie zdawałeś sobie sprawy z tego, jakie to jest niebezpieczne, jak głupie?!

Mój panie, ja...

Li Yuan odepchnął go od siebie.

Zejdź mi z oczu! — Rozejrzał się wokół i ogarnięty furią

zaczął krzyczeć. — Idźcie stąd! Wszyscy! Już! Nie chcę was

tu więcej widzieć!

Po chwili wahania zaczęli wychodzić, kłaniając się nisko, kiedy go mijali. Hung był ostatni.

Mój panie... — próbował błagać.

Ale Li Yuan odwrócił się plecami do głównego stajennego.

Po prostu idź stąd, Hung Feng-chan. Idź teraz, zanim

każę ci zapłacić za swoją głupotę.

Hung Feng-chan wahał się jeszcze chwilę, po czym ukłonił się do pleców swojego księcia i wyszedł zgnębiony, zostawiając Li Yuana samego.

* * *

Hans Ebert wbiegł po schodach Pałacu Ebertów uśmiechnięty i niezwykle zadowolony z rezulatów pracy, którą wykonał tego dnia. Łatwo się manipulowało tymi starcami. Nagła eskalacja wydarzeń wytąciła ich z równowagi i wystraszyła. Dzięki temu nazbyt łatwo uwierzyli w najgorszy z możliwych scenariuszy, który dla nich przygotował. Prawda wyglądała zupełnie inaczej. Dobry generał mógł zabezpieczyć plantacje wschodnioeuropejskie przy użyciu zaledwie stu tysięcy ludzi i za cenę równą jednej dziesiątej sumy, którą wymienił. Jeżeli zaś chodzi o możliwość rozruchów na niższych poziomach, to

ten obraz także został wyolbrzymiony, aczkolwiek nawet on musiał się przyznać do tego, że nie potrafił dokładnie przewidzieć wpływu, jaki atak na plantacje może wywrzeć na najniższe poziomy Miasta.

Przeszedł szybko korytarzami, zmierzając do swojego apartamentu. Pragnął szybko się wykąpać i przebrać. W apartamencie zatrzymał się przed swoim osobistym zestawem komunikacyjnym i rozbierając się, przeglądał wiadomości, które nadeszły podczas jego nieobecności. W pewnym momencie natknął się na zagadkową notkę od wuja:

Beattie pyta, czy uiścisz za niego opłatę sądową. Mówi, że tysiąc pokryje wszystko. Uściski, wuj Lutz.

Beattie to DeVore. Ale po co mu dziesięć milionów? Ebert zrzucił szorty i przeszedł do łazienki. Woda trysnęła prawie w tym samym momencie, kiedy wszedł pod prysznic. Cokolwiek by teraz DeVore zechciał, najrozsądniej zapewne będzie mu to dać, aby go ułagodzić. Przetransferowanie takiej sumy nie będzie trudne. Zajmie się tym później. Najpierw jednak złoży swoją stałą ofiarę bogom ciała. Zamknął oczy, rozkoszując się orzeźwiającym strumieniem ciepłej wody, która kłuła jego ciało dziesiątkami igiełek. Tak, godzina z mui tsai zrobi mu naprawdę dobrze. Zlikwiduje napięcie, które narastało w nim w ciągu kilku ostatnich dni.

Roześmiał się, czując, że jego męskość drgnęła na samą myśl o niej.

Byłaś znakomitą okazją, moja droga — powiedział miękko. — Nawet gdybym zapłacił za ciebie dziesięć razy więcej, i tak byłaby to świetna okazja.

Nie była to myśl pozbawiona podstaw. Od pewnego już czasu zastanawiał się nad zduplikowaniem dziewczyny. Nad przeniesieniem tych cech, które sprawiały, że była tak wspaniałą towarzyszką, na biomodel. Ostatecznie, czy była suma, której klienci nie zapłaciliby za te zachwycające talenty? Gen-Syn mógłby zażądać ceny pięciokrotnie wyższej od cen obecnie produkowanych modeli. Nawet pięćdziesięciokrotnie wyższej, przy właściwej kampanii reklamowej.

Tak, już widział tę kampanię. Rozmaite subtelne sugestie,


82

83

ale bez nazywania rzeczy po imieniu; ukrywanie właściwego przeznaczenia ich ostatniego produktu, przy równoczesnym doprowadzeniu do tego, że wszyscy będą dokładnie wiedzieli, o co chodzi...

Roześmiał się, wyszedł spod prysznica i przeszedł do komory suszącej. Kiedy ciepłe powietrze delikatnie pieściło jego ciało, kontynuował swoje rozważania. Może jednak lepiej będzie zachować ją dla siebie. W końcu dlaczego każdy nowobogacki, każdy mały handlarzyna miałby mieć możność kupienia sobie takich rozkoszy?

Włożył lekki szlafrok z jedwabiu i zszedł po małych schodach do środkowej części posiadłości. Pałac miał nieregularny kształt zamykający się jak gigantyczna litera G wokół ogrodów. Mały drewniany most wznosił się ponad wąskim strumieniem i prowadził do kępy drzewek. Pod stopami bladoróżowe i szare kamyki układały się w wizerunki kwiatów śliwy, a po obu stronach ścieżki, częściowo ukryte pośród drzew, stały drewniane, pomalowane na czerwono domki. Ich dachy, delikatnie wygięte w stylu Han, nachylały się nad wąską wstążeczką wody, która wiła się krętym korytem w poprzek ogrodów.

Ogrody były znacznie starsze od pałacu. A przynajmniej ich projekt był znacznie starszy, bowiem dziadek Eberta tworząc je, wzorował się na antycznym oryginale Han. Zgodnie z duchem tamtej epoki nazwał je Ogrodami Spokoju i Pomyślności. Wszędzie, na każdym kamieniu, na każdej drewnianej belce znajdowały się rzeźbione hieroglify Han oznaczające długowieczność. Widać je było nawet na kamiennej mozaice na dnie czystego i rwącego strumienia. Każdy z ogrodów otaczały półprzezroczyste papierowe ściany, w których gdzieniegdzie znajdowały się drzwi otwierające się na inne maleńkie ogrody lub mieszkalne apartamenty.

Ebert zatrzymał się i oparłszy się na rzeźbionej drewnianej balustradzie, spojrzał na własne odbicie w spokojnej, zielonej wodzie stawu. Życie było dobre. Życie było bardzo dobre. Roześmiał się, po czym popatrzył na trzy stare drzewa granatu rosnące po przeciwnej stronie stawu. Zdawały się odpoczywać, powielone w lustrze nieruchomej wody, a ich gałęzie układały się w kształt przypominający płynący strumyk. W tym momencie na powierzchnię wyskoczyła ryba, ożywiając lustro wody, które zadrgało dziesiątkami zmarszczek, sprawiając, że

drzewa roztańczyły się gwałtownie, a ich czarne gałęzie zafalowały jak węże.

I wtedy usłyszał ten odgłos. Nie było żadnej wątpliwości — gdzieś w pobliżu płakało dziecko.

Odwrócił się zaskoczony. Dziecko? Tutaj? To niemożliwe. Tutaj nie było dzieci. Skupił się i usłyszał go znowu, nawet wyraźniej. Płacz dobiegał z lewej strony, z pomieszczeń dla służby.

Ruszył drogą wokół stawu, wszedł na wysoki kamienny most i zatrzymał się, koncentrując uwagę na tym niespodziewanym dźwięku. To zadziwiające wydarzenie wymiotło z jego głowy wszelkie myśli o mui tsai.

Dziecko. Bez wątpienia to było dziecko. Ale kto ośmieliłby się je tutaj przynieść? Cała służba znała prawa obowiązujące w lym domu. Jego matka miała słabe nerwy. Wiedzieli o tym i znali zasady...

Przewiązał ciaśniej szlafrok, po czym wspiąwszy się po schodach, wszedł na taras biegnący wzdłuż pomieszczeń dla służby. Z tego miejsca płacz był już wyraźnie słyszalny. Było to ciągłe, jękliwe kwilenie, odgłos bardziej zwierzęcy niż ludzki. Okropny, irytujący dźwięk.

Wszedł do środka, ale w pierwszym pokoju nie znalazł nikogo. Jednakże było tu jeszcze głośniej, znacznie głośniej, a na tle tego nieznośniego kwilenia dosłyszał jeszcze coś — głos kobiety usiłującej uspokoić dziecko.

Cicho, cicho — mówiła miękko. — Cicho, mój śliczny.

Zmarszczył brwi, rozpoznawszy ten głos. To była Złote

Serce, dziewczyna, którą dziesięć lat temu kupił od Mu Chua. Dziewczyna, z powodu której zabił Festa.

Tak, Złote Serce. Ale co ona robiła tutaj z dzieckiem?

Zbliżył się ostrożnie do jej pokoju i zatrzymawszy się w progu, zajrzał do środka. Dziewczyna, przykucnięta tjłem do niego, gruchała nad łóżeczkiem do leżącego w nim dziecka. Płacz już ustał i niemowlę zdawało się spać. Ale czyje to było dziecko? I kto zezwolił na to, aby przyniesiono je do domu? Gdyby jego matka dowiedziała się o tym, z miejsca zwolniłaby wszystkich winnych.

Złote Serce?

Dziewczyna drgnęła, po czym odwróciła się w jego stronę. Jej twarz była tak blada, jakby odpłynęła z niej cała krew.


84

85

Ekscelencjo... — wykrztusiła prawie bez tchu i ukłoniła

się nisko. Stanęła między nim a łóżeczkiem, jakby próbując

ukryć dziecko.

Wszedł do pokoju i spojrzał na nią.

Co się tutaj dzieje?

Odwróciła głowę i wyraźnie wystraszona, zrobiła mały krok do tyłu, tak że prawie oparła się o krawędź łóżeczka.

Czyje to dziecko?

Spojrzała na niego rozszerzonymi z przerażenia oczami.

Ekscelencjo... — powtórzyła słabym głosem, jakby nie

mogąc wydusić z siebie niczego więcej.

Zauważył to i zrozumiał. Nie wyciągnie z niej niczego, jeśli będzie ją straszył. Jednakże musiał się dowiedzieć, czyje to było dziecko i dlaczego zostało tu przyniesione. To było ważne. Ktokolwiek by to był, będzie musiał odejść. To zbyt poważne naruszenie zasad, aby można je zlekceważyć. Przysunął się do dziewczyny, przykucnął obok i ująwszy jej ręce, spojrzał w jej twarz.

Nie gniewam się na ciebie, Złote Serce — zaczął mięk

ko — ale znasz przecież prawa. Tego dziecka nie powinno

tutaj być. Jeśli mi powiesz, kim jest jego matka, to po prostu

każę jej zabrać je stąd. Ty jednak nie możesz go tu zatrzymać.

Wiesz przecież, że nie możesz.

Zauważył w jej twarzy rozterkę, jakby walkę wątpliwości z dziwną, szaloną nadzieją i przymknął oczy zaskoczony. Co się tutaj dzieje? Popatrzył ponownie na nią i uśmiechał się zachęcająco.

Naprawdę, Złote Serce. Nie będę się gniewał. Ostatecz

nie ty tylko opiekowałaś się nim. Po prostu powiedz mi, kim

jest matka.

Odwróciła głowę i z wysiłkiem, prawie z bólem, przełknęła ślinę. Na jej twarzy ponownie zauważył tę dziwną walkę nadziei i strachu. Kiedy w końcu spojrzała na niego, w jej oczach płonął dziki ogień.

To twoje dziecko. Twój syn.

Mój? — Roześmiał się kwaśno i pokręcił głową. — Jak to możliwe?

I mój — dokończyła miękko i niepewnie. — To nasze dziecko....

Zerwał się, czując, jak ogarnia go zimny gniew.

Co to za nonsens?! Jak mogłabyś mieć dziecko? Przecież

już wiele lat temu zostałaś wysterylizowana.

Pochyliła głowę, zaskoczona szorstkością, która nagle pojawiła się w jego głosie.

Wiem — odparła — ale ja to odwróciłam. Jest takie miejsce...

Och, bogowie! — powiedział spokojnie, rozumiejąc już, co zrobiła. Oczywiście. Teraz wszystko było jasne. Musiała ukraść trochę biżuterii lub coś innego, by mieć na opłatę. Ale dziecko...

Odsunął ją na bok i spojrzał na śpiące niemowlę. To było duże dziecko. Miało pięć albo sześć miesięcy i zdecydowanie eurazjatyckie rysy. Ale jak jej się udało to ukryć? Jakim cudem nikt nie zauważył jej ciąży?

Nie... nie wierzę ci.

Podeszła i stanęła obok niego, opierając ręce na krawędzi łóżeczka. Jej pierś wznosiła się i opadała w niespokojnym oddechu, a na jej twarzy pojawił się wyraz dziwnego oczekiwania. Po chwili pochyliła się i wyjąwszy dziecko, zaczęła kołysać je w ramionach.

To prawda — powiedziała, zwracając się ku niemu i podając mu niemowlę. — On jest twój, Hans. Kiedy już wiedziałam, że zaszłam w ciążę, kazałam go przełożyć do sztucznej macicy. Po urodzeniu umieściłam go w żłobku. Odwiedzam go tam. Czasami, tak jak dzisiaj, przynoszę go tutaj.

Po kryjomu — dodał spokojnie. Słyszał swój głos z oddali, jakby mówił to ktoś odległy o tysiące li od jego myśli.

Tak... — przyznała, opuściwszy lekko głowę, oczekując kary. Ciągle jednak trzymała w wyciągniętych rękach dziecko, jakby spodziewając się, że weźmie je na ręce i uzna za swoje.

Nie — odezwał się po chwili. — Nie, Złote Serce. Ty

nie masz żadnego dziecka. Nie rozumiesz? Ta rzecz, którą

trzymasz, nie istnieje. Nie można zezwolić jej na istnienie.

GenSyn to bardzo skomplikowany interes i ty nie miałaś

prawa, aby w nim mieszać. Ta rzecz byłaby poważnym utrud

nieniem. To mógłby być prawdziwy koszmar prawny. To by

była... duża niedogodność. Czy tego nie pojmujesz?

Pod jej lewym okiem zadrgał jakiś mięsień. Poza tym nie wykonała żadnego gestu świadczącego o tym, że zrozumiała znaczenie jego słów.


86

87

Już dobrze — powiedział. — Nie zostaniesz ukarana za

swoją głupotę. Ale to — podniósł rękę, wskazując na śpiące

dziecko — to nie może istnieć. Zaraz wezwę kogoś i każę to

zniszczyć.

Jej pełen strachu jęk zaskoczył go. Spojrzał na nią i ujrzawszy łzy zbierające się w jej oczach, pokręcił głową. Czy ona naprawdę nic nie rozumie? Czy nie ma odrobiny rozsądku?

Nie miałaś prawa, Złote Serce. Należysz do mnie. Masz

robić to, co ci każę, a nie to, co chcesz. A to... to jest śmieszne.

Czy naprawdę myślałaś, że uda ci się zrobić coś takiego? Czy

naprawdę choć przez chwilę wierzyłaś...?

Roześmiał się, ale śmiech maskował jedynie jego gniew. Nie. To było nie do przyjęcia. A na dokładkę popsuł mu się nastrój. Tak niecierpliwie oczekiwał na spotkanie z mui tsai, a teraz nagle nawet sama myśl o seksie stała się odrażająca. Niech ją szlag trafi! Niech szlag trafi tę głupią dziewczynę i ten mętny, bezmózgi instynkt każący jej się mnożyć. Powinien przeczuć, że coś się szykuje. Powinien to wyczuć. W każdym razie nie będzie miała drugiej szansy. Już on o to zadba. Upewni się, że tym razem lekarze zrobią to właściwie. Tak, aby nie można było tego odwrócić.

A dziecko? Będzie tak, jak powiedział. Dziecko nie istnieje. Nie można mu pozwolić na istnienie. A to dlatego, że jego egzystencja zagraża GenSynowi: cała struktura korporacji może zostać osłabiona przez samą możliwość długich, przewlekłych sądowych bojów o dziedzictwo.

Ponownie spojrzał na dziewczynę i na to żałosne zawiniątko, które ciągle trzymała przed sobą, i potrząsnął głową. Odwrócił się i głośno wezwał swoich służących.

* * *

Sylwetka Li Shai Tunga wypełniła mały ekran wiszący powyżej. Kamera pokazywała w zbliżeniu jego poważną, przejętą smutkiem twarz. Ubrany w białe, żałobne szaty, które wisiały luźno na jego drobnym ciele, zstępował powoli po schodach, by złożyć ofiarę przed płytą pamiątkową. Migające światło monitora odbijało się w wypolerowanej powierzchni płyty, pod którą umieszczono jeszcze jedną, mniejszą płytkę z nazwiskami wszystkich poległych.

Axel Haavikko z nisko pochyloną głową klęczał przed płytą. Ramiona miał zgarbione, twarz zapadłą, a oczy czerwone od płaczu. Nie spał od czasu, kiedy usłyszał te tragiczne

wieści.

Myślał, że narodził się ponownie po tych latach autodest-rukcji, latach spędzonych na bezużytecznej, bezwartościowej hulance. Wydawało mu się, że ta chwila w biurze Tolonena przed dwunastu laty, kiedy to Hans Ebert zdradził go, odeszła ostatecznie w przeszłość, a jego życie nabrało nowego sensu dzięki przyjaźni Karra i Chena oraz ich wspólnej determinacji, by zdemaskować Eberta — by obnażyć prawdziwe oblicze tego pustego kłamliwego zdrajcy. Ale teraz to wszystko nie miało już żadnego znaczenia. Ogień, który zapłonął w nim od nowa, zgasł. Jego siostra nie żyła. Vesa, jego ukochana Vesa, nie żyła. I nic — nic — nie mogło wyrównać tej straty.

Drżąc, odetchnął głęboko, po czym podniósł wzrok i dostrzegł odbicie twarzy Tanga w miejscu, gdzie na płycie widniało nazwisko Vesy. Vesa Haavikko. Tylko tyle teraz po niej pozostało. Tylko tyle i wspomnienia; nieubłagane duchy wyrastające z pamięci.

Tego ranka poszli razem na spacer. Trzymał jej rękę i śmiał się razem z nią. Wstali wcześnie i zeszli na dół, aby popatrzeć na starych ludzi i ich ptaki na porośniętej drzewami Promenadzie ciągnącej się wzdłuż najniższego poziomu pokładu Bremy. Spędzili trochę czasu w kawiarni, rozmawiając o wspólnych planach, a potem wstał i pocałowawszy ją w policzek, poszedł na służbę, nie podejrzewając nawet przez moment, że był to ostatni raz, kiedy widział ją żywą.

Zajęczał cicho i w udręce przycisnął dłonie do ud. Dlaczego ona? Ona nic nie zrobiła. Jeśli ktoś zasługiwał na śmierć, to był to właśnie on. A więc dlaczego ona?

Przełknął z wysiłkiem ślinę i potrząsnął głową. Prawdy jednak nie można było odrzucić. Ona nie żyła. Jego ukochana Vesa była martwa. Jego sumienie i jedyna pokrewna dusza. Wszystko, co było w nim najlepsze, umarło.

Zmarszczył brwi przejęty nagłym wybuchem złości na siebie. To jego wina. Ostatecznie to on ją tutaj sprowadził. Po długich latach zaniedbywania sprowadził ją do siebie. I po co?

Łza spłynęła mu po policzku.

Zadrżał i zakrył twarz dłońmi. Zaciskając szczęki aż do


88

89

bólu, próbował odpędzić prześladujące go wizje — wizje jej ostatnich chwil; obrazy, które rozszarpywały mu duszę, gru-chotały jego ciało i pozostawiały po sobie tylko jedno pragnienie. Pragnienie, aby zakończyć to wszystko.

Zakończyć... Tak, to będzie koniec jego cierpień. Ale najpierw musi wyrównać pewien rachunek. Musi spełnić swój ostatni obowiązek.

Odetchnął głęboko, zbierając siły, aby wstać, i nagle zamarł, usłyszawszy dochodzące z tyłu ciche łkanie. Odwrócił się i zobaczył młodą kobietę, Hung Mao, która ubrana w żałobny strój, klęczała tuż za nim. Obok, trzymając się kurczowo jej ręki, stało trzyletnie dziecko, Han, z wyrazem dezorientacji na twarzy.

Opuścił głowę, przełykając ślinę. Widok chłopca, który kurczowo przywarł do ręki matki, przeniósł go w przeszłość; przywiódł wspomnienie jego samego stojącego przed płytą nagrobną matki, spoglądającego w dół, na rękę Vesy w jego dłoni, na jej palce trzymające się jego palców, na jej twarz podniesioną ku niemu, nic nie rozumiejącą. Miała wtedy dwa lata, a on pięć. A jednak czuł się tego dnia tak dorosły; tak dzielny, że — jak mu mówiono — wcale nie płakał.

Nie, nigdy nie płakał po utracie matki. Ale teraz będzie. Będzie opłakiwał matkę i siostrę, i wszystko inne. Będzie płakał, gdyż całe dobro i przyzwoitość świata umarło wraz z ludźmi wymordowanymi na pokładzie Bremy.

* * *

Kiedy wróciła, Li Yuan z założonymi na piersi ramionami czekał na nią na progu stajni. Milczący i chłodny, z demonstracyjną ostrożnością i przesadną grzecznością pomógł jej zejść z siodła.

Rozbawiona tym rzadkim u niego objawem gniewu, popatrzyła mu w oczy, starając się zwrócić na siebie jego uwagę, ale on unikał jej wzroku.

No i cóż? — powiedziała, prostując się i masując ręką bolące ją plecy. — Nic się nie stało. — Uśmiechnęła się i podeszła bliżej, aby go pocałować.

Odsunął się gwałtownie, a potem rzuciwszy gniewne spojrzenie, chwycił ją brutalnie za rękę i pociągnął do środka

90

ciemnej stajni. Poszła za nim niechętnie, już rozłoszczona na niego, myśląc, że zachowuje się jak dziecko.

Kiedy znaleźli się wewnątrz, wprowadził najpierw konia do boksu, a potem podszedł do niej i zmusiwszy ją, by usiadła, stanął nad nią. Ręce oparł na biodrach, a jego szeroko otwarte oczy płonęły z gniewu.

Co ty, do diabła, wyrabiasz? Odwróciła głowę.

Wybrałam się na przejażdżkę. To wszystko.

Przejażdżkę... — wymruczał przez zaciśnięte zęby, a po

tem znowu podniósł głos. — Zabroniłem ci konnej jazdy!

Podniosła głowę, czując narastające w niej wzburzenie.

Nie jestem dzieckiem, Li Yuanie. Sama mogę zadecydo

wać, co jest dla mnie najlepsze!

Roześmiał się lekceważąco, a następnie odwrócił się i odstąpił o trzy kroki od niej.

Ty możesz decydować, tak?

Przerwał i spojrzał prosto w jej oczy, a na jego twarzy widać było otwartą pogardę.

Ty... — Potrząsnął głową. — Jesteś w siódmym miesiącu ciąży i myślisz, że najlepsze, co możesz zrobić, to przejechać się konno?

Nic się przecież nie stało — powtórzyła i żachnęła się gniewnie. Nie pozwoli na to, by ją pouczał! Nigdy, nawet za tysiąc lat! Odwróciła głowę w bok, drżąc teraz z gniewu.

Podszedł bliżej i stanął nad nią. Przez moment przypominał swego ojca, kiedy odezwał się cicho, z wyraźną groźbą w głosie:

Mówisz, że nie jesteś dzieckiem, Fei Yen, a jednak

zachowałaś się jak dziecko. Jak mogłaś być tak głupia?

Jej oczy błysnęły gniewnie. Kim on był, że ośmielił się nazywać ją głupią? Ten... ten... chłopiec! Posunął się za daleko. Zerwała się niezgrabnie z krzesła i przeszła obok niego.

Będę jeździć, kiedy mi się spodoba! Nie powstrzymasz mnie przed tym!

Czyżby? Nie powstrzymam cię? — Roześmiał się, ale jego usta wykrzywiły się w okrutnym grymasie, a oczy rozgorzały w ponurej determinacji. — Popatrz tylko! Pokażę ci, jak...

Nagle ogarnął ją lęk. Patrzyła, jak szedł po zasłanych słomą

91

płytkach i poczuła chłód przeszywający jej wnętrzności. Chyba nie odważy się... A kiedy jak cios spadła na nią bezwzględna pewność tego, że wie, co on zamierza uczynić, krzyknęła.

Nieee! — wciąż krzycząc, pobiegła za nim. Czuła, jak

ogarnia ją mieszanina mdłości, gniewu i strachu.

Na końcu stajni odwrócił się raptownie, aż prawie wpadła na niego. Chwycił ją za ramię, tak mocno wbijając palce w jej ciało, że skrzywiła się z bólu.

Będziesz tu stała i patrzyła. Zobaczysz, jaka jest cena

twojej głupoty!

W jego słowach było tyle gniewu, tyle prawdziwego jadu, że zachwiała się bliska omdlenia, sparaliżowana tą nagłą zmianą, która w nim nastąpiła. Patrzyła, jak zdejmuje ze ściany elektryczny karabin i sprawdziwszy ładunek, zmierza w kierunku końskich boksów.

Kiedy doszedł do ostatniego, odwrócił się, spojrzał na nią i wszedł do środka. Jedną ręką pogładził gładki, ciemny bok konia, popieścił jego długi pysk, po czym przyłożył mu grubą lufę do łba.

Żegnaj — wyszeptał i nacisnąwszy spust, poraził go

ładunkiem wysokiego napięcia.

Koń wydał z siebie głośne parsknięcie, po czym padł martwy na podłogę. Fei Yen zauważyła, że Li Yuan zadrżał i cofnął się, patrząc na to, co uczynił, a jego twarz skurczyła się w wyrazie cierpienia.

Zatrwożona patrzyła, jak zmierza do kolejnych boksów, a jej przerażenie rosło z każdą mijającą sekundą.

Pięć wierzchowców leżało martwych na słomie. Pozostał tylko jeden: koń stojący w trzecim boksie, czarny arab, który niegdyś należał do Hana. Stała, zaciskając z całej siły dłonie i patrzyła na niego. Szeptała jego tajne imię, czując, jak ogarnia ją zimne odrętwienie. Następnie odwróciła głowę i spojrzała na Li Yuana.

Li Yuan oddychał ciężko i zatrzymawszy się przy wejściu do boksu, na moment zapomniał o stojącej obok kobiecie. Wbił wzrok w piękne zwierzę, które stało dumnie przed nim i odwróciwszy lekko głowę, patrzyło na niego swymi ciemnymi oczami. Gniew wyczerpał jego wszystkie siły, pozostawiając jedynie gorzką resztkę: wżerająca się aż do szpiku kości słabość. Potrząsnął głową, chcąc wykrzyczeć gniew i ból, który

mu sprawiła, a potem odwrócił się i spojrzał na nią. Teraz już wiedział, jak fałszywe było jej piękno.

Jak maska skrywająca jej egoizm.

Zagryzł wargę do krwi, usiłując zapanować nad szalejącą w nim burzą uczuć.

Uniósł karabin i skierował lufę w jej kierunku. Stał tak chwilę, drżący, a potem rzucił go na ziemię.

Przez jakiś czas patrzył na czerwoną ziemię, na złotą słomę, która ją pokrywała, i czuł, że jego duszę ogarnia ciemność. Kiedy ponownie podniósł głowę, Fei już zniknęła. Poza wrotami stajni widać było jaskrawoniebieskie niebo. Odległe góry, okryte płaszczem mgły, jaśniały gdzieniegdzie plamami zieleni, szarości i bieli.

Podszedł do wejścia i zatrzymał się, napawając oczy pięknem dnia, czując, jak odrętwienie wypływa z niego i wsiąka w ziemię. Następnie odwrócił się i ponownie wszedł do środka, podnosząc po drodze karabin.

Dziecko, tylko to się teraz liczyło. Tylko to miało jakiekolwiek znaczenie. Aby Siedmiu ponownie urosło w siłę.

Wybacz mi, Hanie — wyszeptał łagodnie, opierając twarz na szyi konia. — Bogowie wiedzą, że nie chciałem tego.

Następnie, wycierając łzy, które przesłaniały mu oczy, odstąpił o krok i przyłożywszy lufę do łba zwierzęcia, nacisnął spust.

92

ROZDZIAŁ 3

Droga podstępu

Fei Yen wyjechała do domu swego ojca. Przez tydzień Li Yuan nie uczynił nic, aby doprowadzić do jej powrotu, mając nadzieję, że wróci z własnej woli. Kiedy jednak zrozumiał, że nic na to nie wskazuje, wziął krótki urlop od swych zajęć i pojechał tam, aby z nią porozmawiać.

Obrona domu Yin śledziła go przez ostatnie dwadzieścia // lotu, wielokrotnie sprawdzając jego kody przed wydaniem mu zezwolenia na lądowanie. Wylądował swym prywatnym transporterem na terenie kompleksu wojskowego znajdującego się z tyłu posiadłości. Zanim wysiadł, wprowadził pojazd do zacienionego hangaru, w którym słodkie zapachy sosny i cytryny mieszały się z wonią olejów maszynowych.

Czekali tam na niego Sung i Chan, dwaj spośród trzech synów Tsu. Pochylili głowy w głębokim ukłonie i zachowywali pełne szacunku milczenie.

Pałac stał na wyspie znajdującej się na środku jeziora. Był to elegancki dwupiętrowy budynek w stylu Ming. Miał czerwony, delikatnie wygięty dach i szerokie ozdobne okna, pamiętające dawne czasy. Na ich widok Li Yuan uśmiechnął się, a szczęśliwe wspomnienia z przeszłości zmieszały się w jego myślach z goryczą obecnej chwili.

Dwaj młodzieńcy przewieźli go przez jezioro, starając się nie wprawić gościa w zakłopotanie swoim zainteresowaniem. Yin Tsu, ojciec Fei, oczekiwał ich na przystani przed pałacem, stojąc pod starą wierzbą, której cień przesłaniał skąpaną w promieniach słońca powierzchnię wody. Pochylił się nisko, kiedy Li Yuan wyszedł z łodzi.

Witam cię, Li Yuanie. Czemu mogę zawdzięczać ten zaszczyt?

Yin Tsu był małym, lubiącym porządek człowiekiem. Jego śnieżnobiałe włosy były obcięte krótko, prawie w stylu zachodnim, i zaczesane do tyłu nad wysokim czołem. Trzymał się teraz dość sztywno, ale mimo swych siwych włosów i siedemdziesięciu czterech lat był żwawym człowiekiem, skłonnym do zabawy i śmiechu. Jednakże w tej chwili na jego drobnej, szlachetnej twarzy widniał wyraz przygnębienia, a delikatna siatka zmarszczek wokół oczu i ust wydawała się wyraźniejsza niż poprzednio.

Li Yuan ujął jego dłonie. Były drobne, prawie kobiece, o gładkiej, jedwabistej skórze, z palcami ozdobionymi długimi paznokciami.

Pragnę zobaczyć się z moją żoną, szanowny teściu.

Muszę z nią porozmawiać.

Od jeziora wiał lekki wiatr. Niesione przez niego opadłe liście ocierały się o ich stopy i powoli leciały dalej.

Yin Tsu pokiwał głową. W jego twarzy Li Yuan dostrzegł odbicie subtelnych rysów swojej żony. Była w tej twarzy jakaś delikatność, coś bliższego raczej pięknej rzeźbie niż dziełu natury.

Wejdź zatem. Zaraz ją przywołam.

Li Yuan ukłonił się i podążył za starcem. W środku było znacznie chłodniej. Kiedy Yin Tsu poszedł porozmawiać z córką, służba przyniosła ch'a i słodycze. Li Yuan usiadł i jeszcze raz powtórzył w myślach to, co chciał powiedzieć.

Po chwili Yin Tsu powrócił i usiadł naprzeciw niego.

Fei Yen zaraz przyjdzie. Prosiła o chwilę zwłoki, gdyż pragnie się przygotować. Rozumiesz to, mam nadzieję?

Oczywiście. Zawiadomiłbym ciebie wcześniej, Yin Tsu, ale nie wiedziałem, kiedy będę mógł przyjechać.

Stary człowiek uniósł podbródek i spod oka spojrzał na swego zięcia. W głębi jego oczu widać było nieme pytanie. Po chwili pokiwał głową, a na jego twarzy pojawił się wyraz smutku i rezygnacji.

Porozmawiaj z nią, Yuanie. Ale, proszę, tylko poroz

mawiaj. To ciągle jest mój dom. Zgoda?

Li Yuan pochylił głowę. Yin Tsu był jednym z najstarszych przyjaciół jego ojca. Obrazić go znaczyło tyle samo, co obrazić ojca.


94

95

Jeśli ona nie będzie chciała słuchać, to będzie koniec

wszystkiego, Yin Tsu. Ale muszę spróbować. Moim obowiąz

kiem jako męża jest spróbować. — Czuł skrępowanie, a jego

słowa brzmiały nienaturalnie i niezdarnie. Ukrywał, co czuł

w tej chwili i ile to wszystko dla niego znaczyło.

Yin Tsu podszedł do okna i popatrzył na jezioro. Jemu także było ciężko. W każdym jego ruchu było widać napięcie, które zdradzało, jak głęboko przejmował się tą sytuacją. Ale w końcu nie było to zbyt zaskakujące. Już raz jego nadzieje legły w gruzach. Było to wtedy, kiedy zginął Han, brat Yuana. «

Li Yuan wypił łyczek swojej eh'a i odstawił filiżankę. Próbował uśmiechnąć się, ale wyszedł mu tylko wymuszony grymas. Od czasu do czasu jakiś nerw pod okiem odmawiał mu posłuszeństwa, powodując drganie powieki. Od tego dnia, kiedy go opuściła, dręczyła go bezsenność.

Jak ona się czuje? — spytał, zwracając twarz do Yin

Tsu.

Jest zdrowa. Dziecko rośnie z każdym dniem. — Stary człowiek spojrzał na niego, po czym ponownie odwrócił głowę w stronę jeziora. Swoje drobne dłonie splótł na brzuchu.

To dobrze.

Po drugiej stronie pokoju, obok lakierowanego parawanu, na długim słupku stała klatka ze słowikiem. Teraz ptak odpoczywał w milczeniu, ale kiedyś śpiewał dla niego: tego dnia, kiedy przyszedł tutaj wraz z ojcem, aby prosić Yin Tsu o rękę

Fei Yen.

Siedział nieruchomo, przygnieciony ołowianym ciężarem tęsknoty. Opuściła go wieczorem, w dniu ich kłótni. Nie wzięła ze sobą nic i wyjechała bez słowa, zostawiając go z myślami o tym, co uczynił.

A jak się czuje Li Shai Tung? — odezwał się Yin Tsu. Li Yuan spojrzał na niego z zakłopotaniem.

Słucham, szanowny ojcze?

Twój ojciec. Jak on się czuje?


Ach... — Odetchnął głęboko, zbierając myśli. — Ma się dobrze, dziękuję ci. Jest trochę słaby, ale...

Nikt z nas nie staje się młodszy. — Starzec pokręcił głową, a potem zbliżył się do Li Yuana z lekkim uśmiechem na ustach i ponownie usiadł. — To nie znaczy, że próbowalibyśmy się odmłodzić, nawet gdybyśmy mogli, prawda, Li Yuanie?

Ta uwaga Yin Tsu nie była zupełnie niewinna. Nawiązywał do nowego procesu mającego zapewnić długowieczność. Mówiono, że już ponad tysiąc mieszkańców Góry poddało się operacji i regularnie przyjmowało lekarstwa; bez żadnego konkretnego dowodu, że terapia jest skuteczna i nie wiedząc, czy nie prowadzi do jakichś efektów ubocznych. Ci ludzie byli całkowicie zdesperowani i chwytali się każdej obietnicy przedłużenia życia.

Z tego może wyniknąć tylko zło, Yuanie. Jestem tego

pewny. — Pochylił się i podniósłszy wieko czajniczka z eh'a,

zajrzał do środka. Stwierdziwszy, że nic już nie zostało, wezwał

służącego. Kiedy ten wyszedł, aby ponownie napełnić czaj

niczek, Li Yuan zaczął się zastanawiać nad słowami teścia.

Szybko zrozumiał, że nie była to pogawędka mająca na celu

zabicie czasu. Yin Tsu nie zwracał się do niego jak do zięcia,

lecz jak do partnera. Dawał mu do zrozumienia, że niezależnie

od tego, co się za chwilę wydarzy, pozostaną przyjaciółmi

i towarzyszami. Dobro Rodzin — zarówno Większych jak

i Mniejszych — było najważniejsze. I tak być powinno.

Kiedy służący ponownie się oddalił, Yin Tsu pochylił się ku Yuanowi i wyszeptał, jakby obawiając się, że ktoś może go podsłuchać:

Jeśli ci to choć trochę pomoże, Li Yuanie, chcę powie

dzieć, że stoję po twojej stronie. Ona postąpiła pochopnie. Ale

muszę cię ostrzec, że jest upartą, młodą kobietą. Nie pozwoli

założyć sobie uzdy i wędzidła.

Li Yuan westchnął i wypił trochę ch'a. To prawda. Ale pragnął jej właśnie takiej, jaką była. To było jak oswajanie dzikiego zwierzęcia, jak opanowywanie pożaru. Spojrzał na Yin Tsu i dojrzał w jego oczach troskę oraz głębokie współczucie. A jednak ten stary człowiek będzie wspierał swoją córkę. Przyjął ją i dał jej schronienie przed mężem. Może współczuć, ale nie pomoże.

Z drugiego końca długiego pokoju dobiegł jakiś dźwięk. Li Yuan podniósł głowę i dojrzał ją stojącą w progu. Wstał w chwili, kiedy Yin Tsu obejrzał się za siebie.

Fei Yen, podejdź tutaj. Li Yuan chce się z tobą widzieć.

Li Yuan postąpił do przodu, chcąc ją powitać, ale ona

przeszła obok, jakby go wcale tam nie było. Zraniony jej obojętnością przyglądał się, jak delikatnie obejmuje ojca.


96

97

Wydawała się bledsza, niż ją pamiętał, ale jej drobne ciało zaokrągliło się jeszcze bardziej. Pragnął jej dotknąć, poczuć ruchy rosnącego wewnątrz dziecka. Mimo jej chłodu ogarnęło go to samo uczucie, które jej widok zawsze w nim wywoływał. Wszystko wróciło, jak wielka fala, silniejsza niż kiedykolwiek. Cała czułość i ból, cała bezkresna miłość, jaką do niej czuł.

Fei Yen... — zaczął, ale nie potrafił powiedzieć nic więcej. Co mógł powiedzieć? Jak miał ją przekonać, aby wróciła? Spojrzał błagalnie na Yin Tsu. Starzec zauważył to i skinąwszy nieznacznie głową, odsunął się od córki.

Wybacz mi, Fei, ale muszę teraz odejść. Mam nie cierpiące zwłoki sprawy, którymi muszę się zając.

Ojcze... — odezwała się i wyciągnęła rękę, aby go dotknąć. On jednak pokręcił głową.

To jest coś, co musicie załatwić miedzy sobą, Fei. Musicie to wyjaśnić tu i teraz. Przeciąganie takiej sytuacji jest bardzo niezdrowe.

Pochyliła głowę i usiadła.

Podejdź tu — Yin Tsu przywołał Li Yuana. Ten zawahał

się, widząc ją siedzącą z opuszczoną głową, po czym podszedł

i usiadł naprzeciw niej. Yin Tsu stał jeszcze przez chwilę,

patrząc to na jedno, to na drugie, a następnie wyszedł bez

słowa.

Przez jakiś czas żadne z nich nie powiedziało ani słowa. To było tak, jakby rozdzieliła ich ściana, której nie można było przeniknąć. Potem, niespodziewanie, Fei przerwała ciszę:

Mój ojciecmówi tak, jakby była tu jeszcze jakaś decyzja do

podjęcia. Aleja podjęłam już decyzję wtedy, kiedy cię opuściłam.

Podniosła głowę i zauważył, że jej dolna warga jest dziwnie wykrzywiona, prawie skurczona. Nadawało to jej twarzy wyraz goryczy. W jej oczach dostrzegł chłód i wyzwanie. Mimo to były piękne.

Nie wrócę, Li Yuanie. Nigdy.

Popatrzył na nią i zadrżał, widząc w jej spojrzeniu jedynie pogardę i wyzwanie. Wytrzymał to jednak. Wytrzymał także jej gorycz oraz gniew, a w swoim sercu znalazł tylko miłość do niej. Była ucieleśnieniem tego, czego kiedykolwiek chciał od kobiety. I wszystkim, czego kiedykolwiek będzie chciał.

Spojrzał na swoje idealnie zadbane paznokcie, jakby szukając w nich czegoś, co pomogłoby mu rozwiązać tę sytuację.

Przybyłem, aby powiedzieć, że jest mi przykro, Fei. Nie

miałem racji.

Kiedy ponownie podniósł wzrok, zauważył, że odwróciła głowę. Ale siedziała skulona i napięta, a na jej szyi widać było naprężone mięśnie. Oddychała głęboko, z trudem. Dłonie przycisnęła do piersi, jakby chcąc zatrzymać w nich wszystko to, co czuła.

Myliłem się, Fei. Ja... ja straciłem panowanie nad sobą.

Zabiłeś je! — wypluła te słowa przez zaciśnięte zęby.

A ty prawie zabiłaś moje dziecko... Ale powstrzymał

się przed wykrzyczeniem tego i zamknął oczy, usiłując się uspokoić.

Wiem...

Zapanowało milczenie, dłuższe i bardziej krępujące niż na początku. Także tym razem przerwała je Fei Yen. Wstała i ruszyła do wyjścia.

Pobiegł za nią i chwyciwszy za ramię, zatrzymał. Popatrzyła na jego rękę, a potem podniosła głowę i spojrzała mu w twarz. Było to surowe, bezlitosne spojrzenie, pełne nie skrywanej już odrazy. Mimo to nie uczyniła żadnego wysiłku, aby wyrwać się z jego uchwytu.

Nie rozwiązaliśmy jeszcze tego, Fei.

Rozwiązanie — powiedziała, wkładając w to słowo całą

pogardę, na jaką mogła się zdobyć. — Powiem ci, jak mógłbyś

to rozwiązać, Li Yuanie. — Zwróciła się w jego stronę i utkwi

wszy w jego twarzy pełne wściekłości spojrzenie, naparła na

niego swoim zaokrąglonym brzuchem. — Mógłbyś wyjąć to

z mojego łona i przechować bezpiecznie, aż nadejdzie jego

czas! To mógłbyś zrobić! — Jej głos był twardy, pozbawiony

wszelkiego uczucia. Roześmiała się gorzko, z wyraźnym szy

derstwem. — Potem mógłbyś wziąć swój karabin i...

Zasłonił jej usta dłonią.

Cofnęła się o krok, uwalniając z jego uchwytu. Następnie, masując ramię w miejscu, w którym ją trzymał, spojrzała na niego. W jej oczach nie było ani śladu ciepła.

Nigdy mnie nie kochałeś — powiedziała. — Nigdy.

Teraz to wiem. To była zawiść. Zawiść i zazdrość o twojego

brata. Pragnąłeś tego wszystkiego, co on miał. Tak, to było

to, prawda? — Pokiwała głową z wyrazem tryumfu na twarzy

i ze szkaradnym uśmiechem zrozumienia na ustach.


98

99

To było okrutne. Okrutne i nieprawdziwe. Kochał brata ponad wszystko. Ją także kochał. Ciągle ją kochał. Nawet teraz, mimo tych wszystkich okropnych słów, którymi go zarzucała. Kochał ją bardziej niż cały świat.

Ale nie potrafił tego powiedzieć. Jego twarz zamieniła się w maskę, usta wyschły, a język zdrętwiał sparaliżowany jej gniewem, goryczą i pogardą.

Jeszcze przez chwilę patrzył na nią, wiedząc, że wszystko skończyło się w tej chwili, że wszystko, czego zawsze pragnął, legło właśnie w ruinach. Zabił to tamtego dnia w stajni. Odwrócił się i ruszył do drzwi, zdecydowany się nie odwracać. Zanim jednak dotarł do nich, Fei zawołała do niego:

Jest jeszcze jedna sprawa, o której powinieneś się do

wiedzieć przed wyjściem.

Odwrócił się i poprzez długość pokoju spojrzał na nią.

Co takiego?

Chodzi o dziecko. — Wykrzywiła usta w czymś, co było nieudolną kopią uśmiechu. — Ono nie jest twoje. — Pokręciła głową, ciągle uśmiechnięta. — Słyszysz mnie, Li Yuanie? Powiedziałam, że dziecko nie jest twoje.

W klatce po drugiej stronie pokoju zaśpiewał ptak. Jego słodki trel wypełnił ciszę.

Odwrócił się i z wyrazem pustki na twarzy, starając się w ogóle nie myśleć, zaczął stawiać nogę za nogą, aż wydostał się na zewnątrz. Jednak kiedy oddalał się od domu, wciąż słyszał jej głos, który przynajmniej teraz brzmiał prawie ciepło. Jedna sprawa, mówił głos, po czym wybuchnął śmiechem. Jedna sprawa.

* * *

Czy to jest to? — zapytał DeVore, przyglądając się

uważnie posążkowi konia i usiłując dostrzec jakieś różnice

w jego wyglądzie.

Stojący obok mężczyzna uśmiechnął się.

Oczywiście. A czego się spodziewałeś? Czegoś w starej

butelce z ołowiu oznaczonej czaszką i piszczelami? Tak, to

jest właśnie to. W porównaniu z tym arszenik jest odżywką dla

niemowląt, a na dokładkę jest to równie łatwe do wyśledzenia,

jak zeszłoroczny śnieg.

DeVore odsunął się o krok i ponownie spojrzał na mężczyznę. W niczym nie przypominał typowego naukowca. Jego ubranie było ekscentrycznie Han, a zachowanie trąciło handlarzem narkotyków z dolnych poziomów. Nawet sposób, w jaki mówił — wtrącając tu i tam słówka świadczące o tajemnej wiedzy — miał posmak czegoś nielegalnego, wręcz alchemicznego. A jednak był dobry. Nawet bardzo dobry, jeśli można zaufać ocenie Eberta.

A więc jak? Rozumiesz już wszystko, czy też mam to

wyjaśnić jeszcze raz?

DeVore roześmiał się w odpowiedzi.

Nie ma takiej potrzeby. Wiem już wszystko, co jest

konieczne.

Toksykolog roześmiał się także.

To dobrze. To samo będzie wiedział twój przyjaciel,

prawda? Kimkolwiek by on był.

DeVore uśmiechnął się. Gdybyś wiedział o kogo chodzi, to prędzej poderżnąłbyś sobie gardło, niż sprzedał mi to, pomyślał, kiwając głową.

Przejdźmy zatem do interesu. Mój przyjaciel mówił mi, że lubisz gotówkę. Dostaniesz akredytywy. Pięćdziesiąt tysięcy, dobrze? — Kiedy w oczach swego rozmówcy dostrzegł błysk chciwości, uśmiechnął się do swoich myśli.

Myślałem raczej o stu tysiącach. W końcu to była bardzo trudna robota. Ten wzorzec genetyczny... jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego. Powiedziałbym, że jest to ktoś wyjątkowy. Ktoś czysty rasowo. Znalezienie chemicznego klucza, który złamie te łańcuchy, było bardzo trudne. Musiałem... powiedzmy, że musiałem improwizować. Wykorzystać moje wszystkie talenty. Sądzę, że to zasługuje na nagrodę, czyż nie?

DeVore udał, że się waha i ponownie rozważa tę sprawę, po czym pochylił głowę.

Niech będzie, jak mówisz. Ale jeśli to nie zadziała...

Och, to zadziała, mój przyjacielu. Stawiam na to swoje życie. Ten człowiek jest już martwy. Kimkolwiek by on był. Jak już mówiłem, to jest całkowicie niegroźne dla wszystkich innych, ale w chwili, kiedy on tego dotknie, wirus się uaktywni. Reszta — roześmiał się — jest historią.

Dobrze. — DeVore sięgnął do kieszeni tuniki i wyjął z niej dziesięć asygnat na okaziciela, dziesięć cienkich płytek


100

101

identycznych pod prawie każdym względem z tymi, które tydzień wcześniej dał Machowi. Była między nimi tylko jedna istotna różnica: te zostały posmarowane pastą zawierającą specjalne wirusy, które zaprojektowano tak, by pasowały do DNA toksykologa. Wirusy przygotował przed zaledwie kilku dniami jego największy rywal, wykorzystując śladowe ilości naskórka, które DeVore zdobył w trakcie swojej pierwszej \ wizyty tutaj.

DeVore patrzył, jak jego rozmówca bawi się płytkami i chowa je do kieszeni. Trup, pomyślał, uśmiechając się do siebie i sięgając po posążek, który ten człowiek spreparował dla niego. W ciągu tygodnia lub dwóch.

A on sam? Był ostatnim człowiekiem, który by podjął takie ryzyko. Upewnił się, że sztuczna skóra dobrze trzyma się na jego rękach, zanim uchwycił posążek. Tak na wszelki wypadek.

Ponieważ niczego nie można być pewnym, prawda? A truciciel jest tylko trucicielem.

Uśmiechnął się, przyciskając antyczny posążek do piersi, a potem roześmiał się, widząc, że ten człowiek przyłączył się do jego śmiechu, jakby dzieląc z nim jakiś okrutny żart.

I nie ma na to żadnego antidotum? Nie ma żadnego

sposobu zatrzymania procesu, kiedy już się rozpocznie?

Mężczyzna pokręcił głową i ponownie wybuchnął śmiechem.

Żadnego, do diabła.

* * *

W miejscu, w którym siedział Chen, było ciemno. Wisząca naprzeciw niego lampa sufitowa błyskała sporadycznie, jakby odgrażając się, że zaświeci znowu jaskrawym, żywym światłem, ale nie mogła się zdobyć na nic więcej poza krótkim, żałosnym jarzeniem. Chen, sącząc od godziny tego samego drinka, czekał na Haavikka i z każdą mijającą minutą czuł się coraz bardziej nieswojo. Upłynęło już więcej niż dziesięć lat od czasu, kiedy ostatnio siedział w „Kamiennym Smoku". W ciągu tych lat on sam bardzo się zmienił, ale to miejsce wyglądało zupełnie tak samo.

Ciągle ta sama kloaka, pomyślał. Dziura, z której należało uciekać przy pierwszej lepszej okazji. Tak, jak on to uczynił.

Ale teraz był tu z powrotem, nawet jeśli tylko przelotnie. W końcu Haavikko nie mógł o tym wiedzieć. A może wiedział?

Nie, na pewno nie wiedział. Mimo to ten zbieg okoliczności sprawił, że ciarki przebiegały mu po grzbiecie. Rozglądał się niespokojnie wokół siebie, jakby spodziewając się, że z przesyconej wszechobecnym smrodem ciemności wyłoni się postać Kao Jyana lub masywniejsza sylwetka Wąsacza Lu.

Chcesz polatać?

Zerknął na młodą, chudą dziewczynę, która podeszła do niego, i pokręcił głową z wyrazem obrzydzenia i autentycznej wrogości na twarzy.

A może wolisz, żebym cię wyssała? Tutaj, przy stole? Pochylił się lekko ku niej.

Spadaj, gnido, albo poderżnę ci gardło.

Wykonała dłonią wulgarny gest i wtopiła się w ciemność. Nie była pierwszą osobą, która go zaczepiła. Tutaj wszyscy chcieli coś sprzedać. Narkotyki, seks, a nawet coś gorszego. Za odpowiednią cenę można było tu, na dole, dostać wszystko, czego się tylko zapragnęło. W jego czasach jeszcze tak nie było, ale od tej pory dużo się zmieniło. Teraz Sieć nie różniła się już zbytnio od Gliny.

Wyprostował się na krześle. Nawet zapach tego miejsca wywoływał w nim mdłości. Nie było to jednak specjalnie zaskakujące, filtrów powietrza nie zmieniano tu przynajmniej od trzydziestu lat. Powietrze krążyło, oczywiście, ale nie miało to większego znaczenia. Przełknął ślinę, opanowując mdłości. Ile razy powietrze, którym oddychał, było już wdychane przez innych? Ile brudnych i przegniłych mord oddało swój ostatni, nasycony narkotykami oddech w tej śmierdzącej mieszaninie?

Za dużo, pomyślał. O wiele za dużo.

Podniósł głowę, spojrzał w stronę wejścia i dostrzegł tam kogoś. Kogoś wysokiego, postawnego i absolutnie nie pasującego do otoczenia. Haavikko. Wreszcie się pojawił.

Podniósł się, podszedł do przyjaciela i objął go serdecznie. Następnie odsunął go na długość ramienia i spojrzał mu w twarz.

Axel... Jak się czujesz? Już dawno u nas nie byłeś. Wang

Ti i dzieci... brakowało im ciebie. A ja... no cóż, martwiłem

się. Słyszałem... — Przerwał i potrząsnął głową, nie mogąc

tego wypowiedzieć.


102

103

H^^SSL- *"* *"» » «"* a potm spoj.

^leof^-^Sr;,* by,° mi bardzo ■**»• a,,™,

smutno. - W SM™ nami' a P01™ uśmiechną! 2

Musiałem h^SLuSSf d^S, * ? C° »™«3

już o małym włamaniuafc"Tn,,.™ nak'amac. ■* mówiąc

wiekiem, kiedy ksiSeUfZ P°z°«ać uczciwym czło-

Po to, aby zwS£ n™, ^ "'f2 ztod2M '' W™ców

Nie. Nie sądzę.

A Dom Dziewiątej Ekstazy? Chen roześmiał się.

i7aa^?r Czy.on dąg,e dzi^?

Haayikko spojrzał na swoje dłonie.

Chen unio^ głowę i zmarszczył brwi.' Haa^L^TowSaSafl^ ^"^

b^«!^™^można

Z Sk^fty^w^

Ja nawlr^otsTyłeTf ^ ^f'madame" To *»*»*. o nim pon^SS^SS? ^ t0 °na sama <*ciała sprzedała. O tr^nastofatS 1 ' ° ^czynie, którą mu niezwykłe, ale SS^kiST"1- ^ *"*■ T° dosyć już ponad dziesfe^fr;^!^0 "* WydarZyła *W° być już martwa a eM7Sn/r!fynaur°Wnie dobrze m°że się dowiedzieć. )akby mała h^" ° t^ CZegOŚ ° «*$ bliskim. W każdym razknl ^ ^ C°rką lub kimś ba"*zo «aym razie opowiedziała mi o śnie, który kiedyś

miała ta dziewczyna: o tygrysie, który przyszedł z zachodu i parzył się z nią, i o bladoszarym wężu, który zdechł. Wydaje się, że był to bardzo wyrazisty i przejmujący sen, coś, czego Mu Chua nie mogła zapomnieć przez te wszystkie lata. W każdym razie prosiła mnie, abym dowiedział się czegoś o losie tej dziewczyny. Obiecałem jej to, a ona w zamian obiecała, że da mi znać, jeśli Ebert lub jego przyjaciel odwiedzą ją znowu. To może być dosyć użyteczne, nie sądzisz?

Ten Reynolds... czy wiemy, kim on jest, albo jaki był cel jego spotkania z Ebertem?

Obawiam się, że nic nie wiemy. Jednakże Mu Chua sądzi, że on już u niej bywał. Powiedziała mi, że dostrzegła w nim coś znajomego.

Może był to ktoś z Ping Tiaol

Może...

Chen spojrzał na leżące przed nim dokumenty, po czym dotknął opaski na nadgarstku. Kiedy rozjarzyła się, oświetlając pierwszą stronę, zaczął w milczeniu czytać. Po chwili podniósł głowę i zmarszczył brwi w zadumie.

Czy to wszystko?

Wyrwany z zadumy Haavikko popatrzył na niego nieprzytomnie, po czym przytaknął.

Tak, to wszystko. Niewiele tego, prawda?

Chen zamyślił się na chwilę, po czym mruknął coś pod nosem. Hans Ebert podobno nalegał na przeprowadzenie śledztwa w sprawie zniknięcia swojego przyjaciela Festa, ale z tych dokumentów wynikało, że właściwe dochodzenie nigdy nie zostało nawet rozpoczęte. Nie przesłuchano żadnych świadków, nie sprawdzono żadnych śladów. Wszystko, co istniało, to ten cienki plik papierów.

A Fest? Czy jest jakiś ślad w jego sprawie?

Haavikko potrząsnął głową.

Nie żyje. To właśnie wynika z tych akt. To oni to zrobili.

Ebert i Auden. Może dlatego, że zbliżyliśmy się do Festa,

a może z jakiegoś innego powodu. Dowiedziałem się, że Fest

stał się zbyt gadatliwy, jak na gust Eberta. I to jeszcze przed

tym, nim nawiązaliśmy z nim kontakt. Zresztą nieważne dlacze

go, ale wiem, że to oni go zabili. Te akta mnie w tym upewniają.

Chen pokiwał głową.

Cóż więc teraz zrobimy?

105

i Haavikko uśmiechnął się nieznacznie.

Zajmę się tą dziewczyną, Złotym Sercem. Zamierzam się dowiedzieć, co się z nią stało.

I co potem?

Haavikko wzruszył ramionami.

Nie jestem pewien. Najpierw zobaczę, gdzie to mnie zaprowadzi.

A Ebert?

Haavikko odwrócił głowę. Jedynie grymas, który pojawił 1

się na jego twarzy, zdradzał intensywność uczuć. 1

Początkowo chciałem go zabić. Myślałem o tym, aby 1

podejść do niego w Klubie Oficerskim i wpakować mu kulę j

w łeb. To jednak nie wróciłoby Vesie życia. Poza tym chcę,

aby wszyscy zobaczyli, jaki on jest. Chcę, by zobaczyli go

takim, jakim ja go widzę.

Chen milczał przez chwilę, po czym wyciągnął rękę i deli

katnie dotknął ramienia przyjaciela. j

Nie martw się — powiedział miękko, jakby pocieszając 1

dziecko. — Dostaniemy go, Axelu. Przysięgam ci, że go do

staniemy.

* * *

Klaus Ebert, stojąc na stopniach swego pałacu, wyciągnął ramiona w stronę marszałka. Jelka obserwowała, jak obejmuje jej ojca, po czym cofa się o krok, nie zdejmując ręki z barku Tolonena. Ten gest oddawał całą głębię łączącej ich przyjaźni. Są sobie bliżsi niż bracia, pomyślała.

Ebert odwrócił się i wyciągnął ku niej ręce. W jego oczach widziała radość, jaką sprawił mu jej widok. Przycisnął ją do siebie i wyszeptał:

Jesteś naprawdę bardzo piękna, Jelka. Hans jest wielkim

szczęściarzem.

Ale jego uśmiech sprawił jedynie to, że poczuła się jeszcze bardziej winna. Czy rzeczywiście to musi być tak trudne?

Chodź. Przygotowaliśmy ucztę — powiedział Ebert,

obejmując ją ramieniem. Wprowadził ją do wielkiego, wysoko

sklepionego korytarza.

Odwróciła głowę, by spojrzeć na ojca i dostrzegła uśmiech, z jakim na nią patrzył. Uśmiech pełen szalonej miłości i dumy.

106

Wszystko szło dobrze do momentu, kiedy zobaczyła Hansa. Po momentu, kiedy spojrzała na drugi koniec sali i napotkała jego wzrok. Wtedy to powróciło. Wróciło głęboko zakorzenione uczucie, którego zawsze doświadczała na jego widok: coś większego od zwykłej niechęci, jakiś trudny do zdefiniowania lęk. Albo doznanie podobne do tego, które czasem prześladowało ją w snach — paraliżujący strach przed utonięciem we wszechogarniającej ciemności, przed zadławieniem się w zimnej, zalepiającej oczy mazi.

Opuściła głowę z obawy, że te wszystkie poplątane myśli będzie można wyczytać z jej oczu. Uważny obserwator mógłby równocześnie uznać ten gest za wzorowy pokaz kobiecej skromności: oto posłuszna panna młoda, własność męża, który może zrobić z nią to, co zechce. Ale wcale tak nie było.

Wszystkie te myśli wprawiły ją w zakłopotanie. Były jak welon wiszący przed oczami, przyciemniający wszystko, co widziała. Z pochyloną głową siedziała obok swej przyszłej teściowej, czując, jak z każdą chwilą rośnie w niej uczucie paraliżującej trwogi.

Jelka?

Głos brzmiał miękko, prawie łagodnie, ale to właśnie Hans Ebert stał obok niej, wyprostowany, w pełnej krasie swej posępnej urody. Uniosła głowę, przesunęła wzrokiem po srebrnych guzikach jego ciemnogranatowego uniformu i spojrzała mu w oczy. Zimne, samolubne oczy, niewiele różniące się od tych, które pamiętała, ale teraz ożywione na jej widok. Ożywione i chłonące obraz jej kobiecości. Zaskoczone tym, co widzą.

Spojrzała w bok, przestraszona tym nagłym zainteresowaniem, które zajęło miejsce poprzedniej obojętności. To jest jak klątwa, pomyślała. Klątwa mojej matki, która spada na mnie. Jej ostatni dar.

Ale jej usta odpowiedziały po prostu:

Witaj, Hans.

Wyglądasz bardzo pięknie — powiedział czystym, mocno brzmiącym głosem.

Spojrzała w górę, zaskoczona siłą jego głosu i pełnym zainteresowaniem, które mogła w nim wyczuć. Jej uroda w jakiś sposób zdołała przebić skorupę samouwielbienia, w której zwykle się zamykał. Patrzył na nią z wyrazem lekkiego oszołomienia w oczach. Spodziewał się dziecka, a nie kobiety.

107

A przynajmniej nie tak pięknej kobiety. Tak, wyraźnie go zaskoczyła, ale teraz w jego wzroku dostrzegła coś nowego, jakiś drapieżny błysk.

Patrzył teraz na nią zupełnie inaczej. Stała się czymś, czego chciał i pragnął.

Jego siostry stały za nim i przyglądały się jej z zawiścią. W ciągu jednego dnia zaćmiła je i zasłużyła w ten sposób na ich nienawiść.

Chodźcie! Drinki dla każdego! — zawołał Klaus Ebert i uśmiechnął się do niej, kiedy przeszła obok. Nie zdawał sobie sprawy z napiętej atmosfery panującej w sali. Z ciemnej gmatwaniny uczuć, które przepływały wokół niego jak niewidoczne prądy. Widział tylko, że jego syn nie odrywa od niej wzroku, tworząc w ten sposób idealny obraz pana młodego patrzącego z uwielbieniem na swoją wybrankę. I tylko ona dostrzegła w oczach swego przyszłego męża pełną zadowolenia satysfakcję przyszłego właściciela.

Jelka odwróciła głowę i zaczęła się rozglądać po rozległej, wspaniałej sali. Była długa na sto ch'i, wysoko sklepiona i zbudowana na podstawie sześcioboku. Wysokie, czerwone filary dzieliły na pięć części każdą z ciemnozielonych ścian. W centrum każdej z tych ścian znajdowały się podwójne, obite skórą drzwi, które sięgały sufitu i wypełniały przestrzeń między filarami. Ich ogrom sprawiał, że Jelka miała wrażenie, iż sama skurczyła się do rozmiarów karła. Przed filarami, po obu stronach wszystkich drzwi, stały olbrzymy GenSynu, a ciemnozielone uniformy tych półludzi zdawały się zlewać z zielenią ścian.

Sześciokątną przestrzeń pośrodku sali obramowywały szkli-ście czarne, jakby połyskujące ciemnością płytki. Na całej powierzchni tej wypolerowanej czerni stały ogromne cokoły z wazami wielkości człowieka: ciężkimi, ozdobionymi jaskrawą plątaniną barwnych wzorów, w których dominowały trzy kolory: czerwień, zieleń i czerń. Z bliska ta plątanina okazywała się wydłużonymi kształtami zwierząt, które wiły się wokół grubych torsów waz, grożąc sobie nawzajem obnażonymi kłami i pełnymi wściekłości spojrzeniami. Za wazami, na ścianach, wisiały ogromne obrazy w ciężkich, pozłacanych ramach. Były to ciemne — tak ciemne, że wydawały się skryte w wiecznym cieniu — wizje jakiejś przedwiecznej puszczy: pełne cierpienia i męki sceny, w których myśliwi

z łukami i toporami w rękach gonili rannego jelenia. I znowu była tu zieleń pierwotnej puszczy, czerń cieni i czerwień krwi, te trzy kolory powtarzały się na każdym obrazie, stapiając się w trudną do rozdzielenia, jakby mglistą całość.

Pod stopami mieli ciemnoczerwony, kwiecisty dywan, a sufit nad ich głowami był czarny, czernią bezgwiezdnej nocy.

Jelka drgnęła, słysząc głos, który dobiegł zza jej pleców, poczuła mdłą słodycz maskującą jakiś głębszy, mocniejszy zapach. Odwróciwszy się, napotkała spojrzenie dziwnych, różowych oczu. Trójpalczasta ręka podała jej kieliszek. Głos brzmiał bełkotliwie, głęboko i dochodził jakby ze środka gardła tego stworzenia. Popatrzyła na nie z osłupieniem, a potem, pokonując konsternację, wzięła podany jej kieliszek.

Stworzenie uśmiechnęło się i zaczęło nalewać krwistoczerwony płyn do smukłego kryształu. Jelka skupiła wzrok na jego koronkowych mankietach i śnieżnobiałym kołnierzu. Jednakże chwilę później zauważyła wstrętne, rude włosy wyrastające mu kępkami na szyi, dostrzegła mięsnoróżowy kolor jego ciała i poczuła, jak skóra cierpnie jej z odrazy.

Wstała i odeszła szybkim krokiem, wylewając po drodze wino na marynarkę tej dziwacznej istoty, zostawiając jakby jaskrawą szramę na śnieżnobiałym aksamicie jego mankietów.

Różowe oczy błysnęły gniewnie, po czym zaczęły ją obserwować, kiedy przemierzała całą salę, idąc w kierunku ojca. Po chwili stworzenie opuściło wzrok i skupiło uwagę na swoim mankiecie, a jego zwierzęce wargi wykrzywiły się z niesmakiem na widok tej szpetnej rysy na poprzedniej doskonałości.

Li Shai Tung siedział przy biurku. Oparł delikatnie dłonie po obu stronach małej, porcelanowej figurki. Jego twarz skurczyła się w wyrazie bólu i gorzkiego rozczarowania. Przez długi czas próbował nie przyjmować tego do wiadomości, ale teraz nie było już żadnej wątpliwości. Ostatnia wiadomość od Tsu Ma wyjaśniła wszystko. To był Wang Ta Chuan. Wang, jego zaufany zarządca pałacu wewnętrznego, był zdrajcą.

Stary T'ang zadrżał. Najpierw ten chłopiec, Chung Hsin, a teraz Wang Ta Chuan. Czy nie było końca tej podłości? Czy nie było już nikogo, komu mógłby zaufać?


108

109

Postąpił tak, jak po ostatnim spotkaniu Rady zasugerował mu Tsu Ma. Zaczął szukać szpiega w swoim najbliższym otoczeniu i ostatecznie doszedł do wniosku, że jedynie cztery osoby miały dostęp do informacji, których Wang Sau-leyan użył przeciw niemu. Byli to jego czterej najstarsi i najbardziej zaufani współpracownicy: Chung Hu-yan, jego kanclerz; Nan Ho, ochmistrz Yuana; Li Feng Chiang, jego brat i doradca; i Wang Ta Chuan.

Początkowo wydawało mu się nie do pojęcia, że którykolwiek z nich mógłby go zdradzić. Postąpił jednak tak, jak powiedział Tsu Ma: wezwał ich osobno do siebie i podzielił się z nimi — niby przypadkowo i w zaufaniu — drobną informacją, inną z każdym z nich.

Później czekał już tylko na to, co doniosą szpiedzy Tsu Ma, mając wątłą nadzieję, że nie dowiedzą się niczego. Ale tego ranka stało się. Przyszła wiadomość, że fałszywa informacja dotarła do ucha Wang Sau-leyana.

Jęknął, po czym pochylił się i nacisnął przycisk dzwonka. W drzwiach prawie natychmiast pojawił się Chung Hu-yan z pochyloną w ukłonie głową.

Chieh Hsia?

Li Shai Tung uśmiechnął się podniesiony na duchu widokiem swego kanclerza.

Przyprowadź do mnie Wang Ta Chuana, Hu-yan. Przy

prowadź go, zamknij drzwi i zostaw mnie z nim sam na sam.

Li Shai Tung zauważył nieme pytanie w oczach swego kanclerza. Chung Hu-yan był z nim zbyt długo, by nie wyczuwać jego nastrojów. Mimo to nie powiedział nic, tylko ukłonił się i nie zadając żadnych pytań, odszedł, aby wykonać polecenie swego pana.

Dobry człowiek... — wyszeptał T'ang miękko, po czym usiadł i zamknął oczy, usiłując przygotować się na spotkanie.

Wang Ta Chuan był zdrajcą. Nie było już żadnych wątpliwości. Chce to jednak usłyszeć z jego własnych ust. Chce, aby Ta Chuan pokłonił się przed nim i potwierdził to.

A co potem?

Uderzył gniewnie w blat biurka, powodując, że mała porcelanowa statuetka gwałtownie zadrżała.

110

Ten człowiek będzie musiał umrzeć. Ale jego rodzina może ocaleć. Jeśli się przyzna. Jeśli z własnej woli wyzna, co zrobił.

\V innym wypadku oni także będą musieli umrzeć. Jego żony, jego synowie i jego wszystkie śliczne wnuki — wszyscy, do trzeciego pokolenia, jak tego żądało prawo. I to wszystko z powodu jego głupoty, jego podłości.

Dlaczego? zadawał sobie to pytanie po raz setny od czasu, kiedy się dowiedział. Dlaczego Wang Ta Chuan go zdradził? Czy to była zawiść? Czy to była zapłata za jakiś afront, który mógł mu niechcący uczynić? A może to było coś ciemniejszego, coś ohydniejszego? Czy Wang Sau-leyan miał go w garści z jakichś nieznanych powodów? A może to była zwykła chciwość?

Nie mogąc tego zrozumieć, pokręcił bezradnie głową. Przecież Wang miał wszystko, czego mógł zapragnąć. Miał pozycję, bogactwa i wspaniałą, zdrową rodzinę. Czego więcej może pragnąć człowiek?

Li Shai Tung wyciągnął rękę i przyciągnął do siebie statuetkę. Zmagając się ze swymi niewesołymi myślami, zaczął ją uważnie oglądać, a jakaś część jego umysłu po raz kolejny zachwyciła się mistrzostwem antycznego rzemieślnika — pięknem błękitnej porcelany, w której zaklęto doskonale uchwyconą sylwetkę konia.

Zbieg okoliczności, który doprowadził do odzyskania tego małego arcydzieła, był rzeczywiście osobliwy. Tego ranka przyniósł je młody Ebert, który znalazł statuetkę w trakcie rajdu na jedną z komórek Ping Tiao. Był to jeden z trzech posążków, które skradziono z sejfu w arsenale w Helmstadt i odkrycie, iż trafił on do rąk członków Ping Tiao, potwierdziło jedynie to, w co zawsze wierzył.

Ale teraz Ping Tiao było rozbite, a koń odzyskany. Nie będzie już więcej kłopotów z ich strony.

Jego rozmyślania przerwało pukanie do drzwi. Podniósł głowę i odstawił statuetkę na bok.

Wejść! — zawołał rozkazująco i wyprostował się w fotelu.

Chung Hu-yan wprowadził do środka ochmistrza wewnęt

rznego pałacu, po czym wycofał się, zamykając za sobą drzwi.

Chieh Hsial — powiedział Wang Ta Chuan z niskim ukłonem, a w jego zachowaniu widać było ten sam szacunek i tę samą troskę co zwykle.

Podejdź bliżej — rozkazał Li Shai Tung. — Podejdź i uklęknij przed biurkiem.

111

Wang Ta Chuan podniósł na moment wzrok, wyraźnie zaskoczony poleceniem swego T'anga, po czym uczynił to, co mu rozkazano.

Czy zasłużyłem na twój gniew, Chieh Hsia?

Li Shai Tung wahał się przez chwilę, po czym zdecydował się poruszyć sprawę bezpośrednio; zanim jednak zdołał otworzyć usta, drzwi gabinetu otwarły się z hukiem i do środka wpadł Li Yuan.

Yuanie! Co to ma znaczyć? — krzyknął T'ang, zrywając się z fotela.

Przepraszam, ojcze, ale muszę z tobą porozmawiać. Chodzi o... Fei... Ona... — Li Yuan przerwał, dostrzegłszy klęczącego człowieka. Podszedł do niego i dotknął jego ramienia. — Wang Ta Chuanie, czy możesz nas teraz zostawić? Muszę porozmawiać z ojcem.

Yuanie! — Gniew brzmiący w głosie Li Shai Tunga zaskoczył zarówno księcia, jak i klęczącego sługę. — Zamilknij, chłopcze! Czy zapomniałeś, gdzie się znajdujesz?

Li Yuan przełknął ślinę i pochylił nisko głowę.

Dobrze! — powiedział wciąż zagniewany Li Shai Tung. — A teraz trzymaj język za zębami i zajmij swoje miejsce. Mam do załatwienia ważną sprawę z ochmistrzem Wangiem. Sprawę, której nie można odkładać. — Obszedł biurko i stanął nad Wang Ta Chuanem. — Czy masz mi coś do powiedzenia, Wang Ta Chuanie?

Chieh Hsial

Ton głosu — pełen zaskoczenia i lekkiego oburzenia — był doskonały, ale Li Shai Tung nie dał się oszukać. Aby być zdrajcą, aby być idealną kopią lojalnego sługi, należało dobrze opanować takie sztuczki. Należało umieć kłamać głosem oraz gestami i mieć na podorędziu zapas usłużnych uśmiechów.

Wolisz zatem, aby przeprowadzić to inaczej, ochmistrzu

Wang? Chcesz, abym ja ci to powiedział?

Maska zaczęła się osuwać. Li Shai Tung zobaczył na twarzy swego sługi wyraz kalkulacji i poczuł, że ogarnia go chłód. A więc to była prawda.

Li Yuan wstał i zrobił krok w stronę T'anga.

Co tutaj się dzieje, ojcze?

Bądź cicho, Yuanie! — powiedział i ruszył w jego kierunku, muskając brzegiem swej szaty ręce klęczącego człowieka.

Ojcze!

Odwrócił się, słysząc ostrzegawczy krzyk Yuana, ale był zbyt powolny. Wang Ta Chuan chwycił jedną ręką brzeg ceremonialnego paw Tanga, owinął jedwab wokół nadgarstka, podczas gdy drugą ręką wyłowił nóż spomiędzy fałd własnej szaty.

Li Shai Tung próbował odskoczyć do tyłu, ale Wang Ta Chung pociągnął z całej siły materiał, zbijając go z nóg. Jednakże w momencie, kiedy Tang już zaczął upadać, Li Yuan przemknął obok niego i wybił kopnięciem nóż z ręki Wanga, po czym płynnym ruchem odwrócił się i kopnięciem drugiej nogi złamał mu nos.

Czołgający się do tyłu Li Shai Tung zauważył, że jego syn pochyla się nad leżącym mężczyzną.

Nie, Yuanie... Nie!

Ale do Yuana nic już nie docierało. Był jak opętany. Kopał i bił pięściami leżącego człowieka, a powietrze z sykiem wydostawało się z jego ust. Dopiero. po dłuższej chwili, jakby odzyskawszy świadomość, cofnął się chwiejnie i zaczął rozglądać się wokół szklistym oczami.

Bogowie... — Li Shai Tung chwycił brzeg biurka i pod

ciągnął się, z trudem łapiąc oddech.

Li Yuan odwrócił się i popatrzył na niego szeroko otwartymi oczami.

On chciał cię zabić, ojcze! Dlaczego? Co on zrobił?

Stary Tang przełknął z wysiłkiem ślinę, po czym odwrócił

wzrok i potrząsnął kilkakrotnie głową, próbując odzyskać kontrolę nad sobą, usiłując usunąć z głosu ból, który czuł. Przez chwilę nie potrafił wykrztusić ani słowa, dopiero po jakimś czasie opanował się i spojrzał na syna.

On był szpiegiem, Yuanie. Szpiegował dla Wang Sau-

-leayna. Przekazywał informacje naszemu kuzynowi.

Ostatnie słowo wymówił z taką goryczą i jadem w głosie, że zaskoczyło to ich obu.

Li Yuan popatrzył na ojca w osłupieniu.

Zdrajca? — Odwrócił się w stronę martwego sługi. —

Przez chwilę myślałem, że to była jedna z tych rzeczy. Tych

kopii, które przywieziono z Marsa. Myślałem... — Przerwał,

gdy nagle zdał sobie sprawę z tego, co uczynił.

Li Shai Tung obserwował syna jeszcze przez moment, po


112

113

czym obszedł biurko i usiadł na swoim miejscu. Milczał przez chwilę, patrząc na swoje dłonie, a następnie podniósł głowę.

Muszę ci podziękować, Yuanie. Uratowałeś mi życie. Mimo to, nie powinieneś go zabijać. Teraz już nigdy nie poznamy przyczyn jego zdrady. Bez zeznań tego człowieka nie będę także mógł stawić czoła naszemu kuzynowi.

Wybacz mi, ojcze. Nie panowałem nad sobą.

Tak... Mogłem to zauważyć. — Zawahał się, a następnie spojrzał uważniej na syna. — Powiedz mi czego właściwie chciałeś, kiedy tu przybiegłeś? Co było tak ważne, że zupełnie się zapomniałeś?

Przez chwilę wydawało się, że Yuan odpowie, ale po namyśle pokręcił tylko głową.

Wybacz mi, ojcze. To nie było nic ważnego.

Li Shai Tung przyglądał się synowi jeszcze przez chwilę, po czym pokiwał głową i sięgnąwszy po małą statuetkę, przycisnął ją do siebie, jakby szukając w niej otuchy.

* * *

Stojący naprzeciw siebie Klaus Ebert i marszałek wznieśli w górę kieliszki.

Za nasze wnuki!

Ebert pokiwał z satysfakcją głową, po czym zbliżył się do Tolonena.

Muszę ci powiedzieć, że Jelka jest bardziej urocza niż kiedykolwiek, Knut. Wyrosła na prawdziwą piękność. Pewnie przypomina ci Jenny.

Bardzo. — Tolonen odwrócił się i spojrzał na drugą stronę sali. Jelka siedziała obok żony Klausa, Berty. Ręce złożyła na kolanach, a jej jasne włosy idealnie współgrały z błękitem sukni, którą miała na sobie. W tym właśnie momencie podszedł do niej Hans i stanął obok, przystojny i olśniewająco elegancki. Byli idealną parą. Tolonen odwrócił się, prawie całkowicie uspokojony, i tylko drobna, nieokreślona niepewność zakłócała jego doskonały nastrój. W końcu ona była jeszcze taka młoda. To zupełnie naturalne, że miała wątpliwości. — Hans będzie dla niej dobry — powiedział, patrząc w oczy swego starego przyjaciela. — Ona potrzebuje kogoś silnego, kogoś, kto wprowadzi w jej życie trochę harmonii.

Klaus pokiwał głową i przysunął się jeszcze bliżej.

Jeśli już o tym mówimy, Knut, chcę ci powiedzieć, że

dochodzą do mnie różne wieści. Niepokojące wieści. — Zniżył

głos, mówiąc już tylko do ucha marszałka. — Dochodzą mnie

słuchy, że niektóre młode byczki zajmują się zupełnie starymi

knowaniami i że te kombinacje sięgają dość głęboko. Tak

głęboko, że nie można tego złożyć na karb młodzieńczych

wybryków.

Tolonen patrzył na niego przez chwilę, po czym skinął lekko głową. Słyszał coś podobnego.

Przykro mi to powiedzieć, ale tak właśnie jest. Te

czasy powodują, że nasi młodzi mężczyźni stają się nie

cierpliwi. Są jak dobre jabłka, które niepostrzeżenie zaczy

nają gnić.

Na twarzy Eberta przez chwilę gościł wyraz niesmaku.

Czy to nasza wina, Knut? Czy jako ojcowie byliśmy zbyt surowi?

Ty i ja? — Tolonen roześmiał się miękko. — My nie, Klaus. Ale jak było z innymi? — Zamyślił się na chwilę. — Nie, jakaś zgnilizna pojawiła się w samym środku wszystkiego, co nas otacza. Powiedział mi to sam Li Shai Tung. Wydaje się, że ludzie nie potrafią żyć, nie rozrywając sobie nawzajem gardeł. Źródłem wszystkiego jest pokój. Wygląda na to, że zbyt długo żyliśmy w pokoju.

To było prawie jak wyznanie herezji. Klaus Ebert zesztywniał, słysząc tak gorzkie słowa płynące z ust przyjaciela. Sprawy musiały rzeczywiście źle wyglądać, jeśli podobne myśli krążyły po głowie marszałka.

Och, chyba zbyt długo żyję — dodał Tolonen i nagła ironia, która pojawiła się w jego głosie przywiodła z powrotem wspomnienia ich młodości. Obaj mężczyźni uśmiechnęli się do siebie i uścisnęli sobie ramiona.

Wszystko będzie dobrze, Klaus. Obiecuję ci. Niedługo dotrzemy do korzeni zła. A wtedy... — wykonał ręką ruch sugerujący wyrywanie rośliny — wtedy się z nim rozprawimy.

Spojrzeli na siebie z powagą i pełnym zrozumieniem. Obaj znali świat i jego prawa. Niewiele złudzeń już im pozostało.

Tolonen odwrócił się, by sięgnąć po nowego drinka i zauważył Jelkę, która szarpnęła się gwałtownie, rozlewając zawartość swojego kieliszka na marynarkę stojącego obok niej


114

115

służebnego stworzenia. Zaniepokojony zmarszył brwi, widząc że biegnie do niego wyraźnie roztrzęsiona.

Co się stało, moja kochana? Wyglądasz tak, jakbyś

zobaczyła ducha!

Pokręciła głową, ale przez chwilę nie mogła wydusić ani słowa. Jej policzki były tak blade, jakby odpłynęła z nich cała krew.

Czy moje stworzenie cię obraziło, Jelka? — zapytał

zatroskany Klaus Ebert.

Popatrzył na nią z czułością, po czym podniósł wzrok na stworzenie stojące po drugiej stronie sali.

Nie... — Trzymała rękę ojca, zaskoczona gwałtownoś

cią swojej reakcji na widok stworzenia. — To tylko...

Czy ono cię wystraszyło? — zapytał łagodnie ojciec.

Roześmiała się.

~; Tak. Właśnie tak. Ono mnie... zaskoczyło, to wszystko. Nie jestem do nich przyzwyczajona. Ebert odprężył się.

To moja wina, Jelka. Zapomniałem o tym. Ale to są

takie łagodne, wyrafinowane istoty. Sama zobaczysz. Zostały

wyhodowane po to, aby właśnie takimi były.

Popatrzyła na niego, nagle zaciekawiona.

Ale dlaczego? — Ciągle była zakłopotana. — Chcę

zapytać, dlaczego one tak wyglądają? Jak kozły.

Ebert wzruszył ramionami.

Myślę, że do tego właśnie przywykliśmy. Po raz pierwszy

pojawiły się w służbie mojego pradziadka i od tego czasu

zawsze już były w naszym domu. Ale to naprawdę najłagod

niejsze z istot. Mają nienaganne maniery, a ich dbałość o nie

skazitelność ubioru jest niezrównana.

Pomyślała o delikatnym aksamicie mankietów stworzenia i zadrżała, przypomniawszy sobie baśnie o mówiących zwierzętach, których słuchała w dzieciństwie.

To i zapach piżma ukryty pod wonią perfum, i jakąś ciemność widoczną w spojrzeniu tych krwaworóżowych oczu. Nienaganne, nieskazitelne, a jednak gdzieś, na dnie tego wszystkiego było zwierzę. Zwierzę, mimo tej całej otoczki.

Odwróciła się, ale stworzenia już nie było. Odeszło, jakby wyczuwając, że nie jest już mile widziane. Ma dobre maniery, pomyślała, ale niezbyt ją to rozbawiło. To stworzenie ją przerażało.

116

Potrafią się także rozmnażać — dodał Ebert. — Prawdę mówiąc, są to nasze pierwsze produkty, które osiągnęły ten ewolucyjny etap. Jesteśmy z nich dumni.

Jelka popatrzyła na swego przyszłego teścia, zastanawiając się nad jego dumą z podobnych do kozłów istot, które produkował. Ale w jego twarzy dostrzegła jedynie ludzką dobroć.

Z zakłopotaniem odwróciła wzrok. Może to z nią było coś nie tak. Może to ona nie pasowała do tego świata.

Ale to stworzenie było odrażające, pomyślała. Ta rzecz była odrażająca, powtórzyła w myślach. Następnie, odprężywszy się nieco, wzięła kieliszek wina, który podał jej Klaus Ebert, i uśmiechnęła się do niego.

* * *

Godzinę później rozpoczęła się ceremonia. Światło przygasło, a ogromne drzwi, znajdujące się po drugiej stronie sali, powoli się otworzyły.

W znajdującym się za nimi korytarzu nie było światła, i tylko jarząca się maszyna rozpraszała panujące tam ciemności. Wyglądająca jak perłowe, wielkie jajo pokryte skorupą z przydymionego szkła, unosiła się bezszelestnie nad podłogą, jakby podtrzymywana przez skoncentrowany strumień światła bijący z jej dna. Dwa olbrzymy GenSynu delikatnie przeprowadziły ją między filarami drzwi i zaczęły popychać ją dalej, nad czarnymi jak węgiel, marmurowymi płytkami posadzki.

Jelka patrzyła, jak maszyna zbliża się do niej, i poczuła, że żołądek kurczy się jej ze strachu. To było jej przeznaczenie. Sunęło ku niej nieuchronnie i nieubłaganie, jakby we śnie, skrywając pod powłoką wewnętrzny blask, maskując prostotę celu, któremu służyło.

Trzymała mocno ramię ojca, świadoma jego obecności i dumy, z jaką stał u jej boku. Był spokojny i nie podzielał jej lęków. Tego dnia jego rodzina łączyła się kontraktem z rodziną Klausa Eberta, o czym marzył od czasów młodości. I co w tym mogło być złego?

Maszyna zatrzymała się. Słudzy GenSynu wycofali się, zamykając za sobą drzwi. Maszyna powoli osunęła się na

117

gruby dywan, ciemna, a jednak brzemienna swym wewnętrznym światłem.

Za nią, w cieniu, przy boku Klausa Eberta stał nieznajomy. Obaj mężczyźni rozmawiali cicho, a ich stłumione głosy docierały do miejsca, gdzie stała Jelka. Nieznajomy był znacznie niższy od Eberta. Niewielka istota ubrana całkowicie w czerwień. Konsensor. Rzucił jej przelotne, obojętne spojrzenie, po czym odwrócił głowę.

Z wyschniętymi ustami patrzyła, jak podszedł do maszyny, i zaczęła przygotowywać się w duchu do rozpoczęcia ceremonii.

Nu shi Tolonen? — Stanął obok niej i wyciągnął rękę. Nadszedł czas.

Ujęła jego dłoń. Była mała, chłodna i sucha w dotyku. Spojrzała w dół i zauważyła, że nosi rękawiczki z delikatnego czarnego materiału, przez który przeświecała intensywna biel jego skóry. Trzymając jej rękę, poprowadził ją do maszyny.

Osłona otworzyła się przed nią, wylewając na zewnątrz strumień światła. Jelka zawahała się, po czym wstąpiła w jasność.

Przyłożył jej dłonie do wrażliwych na dotyk sensorów i umocował je w specjalnych uchwytach. Następnie zdecydowanie, ale delikatnie przycisnął jej twarz do ekranu z przezroczystego lodu i sięgnął do tyłu, aby przymocować hełm do jej czaszki i zapiąć obręcz wokół jej kibici. Jego ręce poruszały się delikatnie, i na pewien czas zapomniała o swoim strachu, znajdując ukojenie w tych łagodnych dotknięciach. Jednak po chwili, nagle, wycofał się, zostawiając ją samotną, wpatrzoną w pustą przestrzeń za dzielącym maszynę na pół ekranem.

Nadszedł moment tak wielkiego zwątpienia, że odniosła wrażenie, iż w żołądku ma kulę ognia. Wtedy naprzeciw niej otworzyła się osłona maszyny i do środka wszedł Hans Ebert. Jej serce zaczęło walić w szalonym tempie. Czekała, wystawiona na jego widok, nie mogąc ruszyć swego ciała przyciśniętego mocno do przegrody z przezroczystego lodu.

Uśmiechnął się do niej, pozwalając konsensorowi wykonać jego pracę. Po chwili był już przymocowany tak jak ona. Jego twarz napierała na jej twarz, jego dłonie na jej dłonie i tylko cieniutka płyta lodu dzieliła ich od siebie.

Chociaż czuła się tak bezradna, tak okropnie obnażona, że

pragnęła zamknąć oczy i wyrwać się stamtąd, nie potrafiła się na to zdobyć, nie potrafiła oderwać wzroku od jego twarzy. Stała tak, a jego nieustępliwe spojrzenie powiększało w niej uczucie bezsiły i grozy, zmieniając ją w małą, przerażoną dziewczynkę. I wtedy usłyszała jego głos:

Nie obawiaj się. Nigdy cię nie skrzywdzę, Jelko Tolonen.

Te głuche, bezosobowe słowa dochodziły jakby z odległości tysiąca li, z tej rozległej pustki kryjącej się za jego blado-niebieskimi oczami. Miała wrażenie, że pojawiły się bezpośrednio w jej mózgu, bez pośrednictwa języka i warg.

Ciągle patrzył na nią. Patrzył w nią. Widział jej myśli, rozumiał wszystko to, co czuła. Wysysał ją, aż nie zostało nic, oprócz strachu przed nim.

I wtedy w jej mózgu coś się stało. Eksplodowała ściana i przez otwór przeszło trzech mężczyzn. Czuć było swąd spalenizny, a na podłodze obok niej leżało zakrwawione, okropnie zniekształcone ciało, z którego sterczały kawałki błyszczącego metalu.

Widziała to wyraźnie. I twarz, którą miała przed sobą, zaczęła się zmieniać: źrenice powiększyły się, jakby w reakcji na coś dziejącego się w jej oczach. Przez chwilę patrzyła półprzytomnie, rozpoznając Hansa Eberta, po czym ponownie porwały ją wspomnienia, w których widziała trzech mężczyzn biegnących w jej stronę z bronią w rękach.

To dziwne, ale te wspomnienia ją uspokoiły. Przetrwałam, pomyślała. Wytańczyłam swoje życie.

Przegroda między nimi ściemniała na chwilę, pozostawiając ich w izolacji. Następnie rozjaśniła się, a na powierzchni lodu pojawiły się koliste wzory piktogramów. Były to cieniutkie kręgi zakodowanych informacji wyświetlanych tuż przed każdą z ich źrenic, zduplikowane, aby każda połowa ich mózgów mogła je przeczytać i pojąć. Genotypy. Grupy krwi. Wzory fal mózgowych. Oceny stopnia płodności. Jelka poczuła najpierw, że obręcz obejmująca jej talię zacisnęfa się, a potem lekki ból przeszył jej ciało, kiedy sonda wniknęła do środka.

Piktogramy zmieniły się, a ekran rozjarzył się zielenią. Byli idealnie dobrani pod względem genetycznym. Maszyna obojętnie zapisała wszystkie dane i umieściła je w kontrakcie.

Zielony kolor zniknął wraz z piktogramami. Ponownie patrzyła w jego oczy.


118

119

Uśmiechał się. Skóra wokół jego oczu pokryła się cieniutkimi zmarszczkami, a same oczy jaśniały bardziej niż poprzednio.

Jesteś piękna — powiedział głos w jej głowie. — Będzie nam dobrze razem. Dasz mi silnych i zdrowych synów. Synów, z których będziemy dumni.

Wyobraziła sobie słowa formujące się w ciemności za jego oczami: zobaczyła, jak unoszą się i przebijając dzielący ich lód, płyną ku niej i wchodzą w nią przez oczy.

Jej lęk opadł i znowu była sobą. Teraz, kiedy patrzyła na niego, widziała jedynie, jaki był okrutny, jak samolubny. To wszystko było tam, w jego oczach. Jak zakodowane piktogramy.

Kiedy maszyna rozpoczęła swoją monotonną litanię, uspokoiła się jeszcze bardziej i zaczęła się przygotowywać w duchu do nieuniknionej konfrontacji. Nie. Nie pokonasz mnie, Hansie Ebercie. Jestem silniejsza, niż sądzisz. Przetrwam cię.

Uśmiechnęła się, a jej usta poruszyły się, mówiąc „tak", pieczętując w ten sposób kontrakt i dodając znak werbalny do wzoru siatkówki i wykresów ECG, które maszyna zarejestrowała już jako jej znaki identyfikacyjne. Ale w jej głowie owo „tak" pozostało warunkowe.

Wytańczę swoje życie, pomyślała. Zobaczysz, że tak będzie.

DeVore spojrzał na wskaźnik, przymocowany do nadgarstka, po czym ściągnął maskę gazową. Na zewnątrz jego ludzie oczyszczali teren i usuwali zwłoki przed podłożeniem ognia na tym poziomie.

Gesell i ta dziewczyna Han leżeli nieprzytomni w łóżku.

Zsunął prześcieradło i przyjrzał się im. Kobieta miała małe, jędrne piersi z dużymi, ciemnymi sutkami. Długa blizna ciągnęła się wzdłuż jej lewej nogi, od biodra aż do kolana. DeVore uśmiechnął się i pochyliwszy się nieco, przesunął wolno palcem po jej gładko wygolonej szparce. Szkoda, pomyślał. Szkoda.

Podniósł wzrok i spojrzał obok. Gesell leżał na boku, przykrywszy głowę jedną ręką. Gęste czarne włosy porastały jego ramiona i nogi, szczególnie obficie pod pachami i na lędźwiach. Jego penis leżał w nich jak świeżo wyklute pisklę w gnieździe.

DeVore patrząc na tego człowieka, poczuł, że gniew zaciska mu gardło. Mógłby ich teraz łatwo zabić. Nie pozwolić im się nawet obudzić. Ale to było za mało. Chciał, żeby Gesell wiedział. Chciał mu najpierw napluć w twarz.

Wyciągnął z kieszeni pistoletową strzykawkę, załadował i wstrzyknął ładunek do piersi Gesella, tuż ponad sercem. Następnie założył nowy i zrobił to samo dziewczynie. Teraz wystarczyło poczekać chwilę, aż antidotum zacznie działać.

Kobieta obudziła się pierwsza. Przewróciła się na bok i zaczęła przysuwać się do Gesella, ale po chwili zamarła, wdychając z niepokojem powietrze.

Na twoim miejscu nie robiłbym gwałtownych ruchów,

Mao Liang.

Odwróciła się i zauważywszy jego ciemną sylwetkę, pokiwała lekko głową.

Dobrze. Twój chłopiec będzie z nami lada moment. To

jego chcę. Jeśli będziesz grzeczna, nic ci się nie stanie. Zro

zumiałaś?

Ponownie kiwnęła głową i odsunęła się trochę, kiedy Gesell

dał pierwszy znak życia.

DeVore uśmiechnął się i wyciągnął spod tuniki pistolet.

Dzień dobry, mój przyjacielu. Przykro mi, że zakłócam

ci sen, ale mamy do załatwienia pewną sprawę.

Gesell usiadł powoli, przecierając oczy, po czym zamarł, zauważywszy broń w dłoni DeVore'a.

Jak się, do cholery, tu dostałeś? — zapytał cicho, przymrużywszy oczy.

Wkupiłem się. Twoi strażnicy byli bardzo szczęśliwi, że

mogą trochę zarobić.

Zarobić... — Na jego twarzy pojawił się wyraz zro

zumienia. Spojrzał na dziewczynę, a potem ponownie na

DeVore'a. Charakterystyczna dla niego czupurność kazała mu

rzucić ostatnie wyzwanie: — Mach cię za to załatwi, ty skur

wielu.

DeVore wzruszył ramionami.

Być może. Ale to ci nie pomoże, prawda, Bent? Ponie

waż ty już jesteś martwy. I wszystkie sprawy, w które wierzy

łeś. Zniszczyłem je. Zostałeś tylko ty. Ty i ta dziewczyna. —

Kątem oka dostrzegł ruch, zobaczył jej rękę sięgającą po coś

pod poduszką i usłyszał cichy szczęk bezpiecznika.


120

121

Strzelił dwa razy w momencie, kiedy podnosiła pistole a ciężkie kule wybiły dwie okrągłe dziury w jej piersi, tuż p sercem. Upadła na plecy, martwa.

Gesell rzucił się do przodu, ale zatrzymał się, widząc lufę pistoletu DeVore'a skierowaną prosto w swoją głowę.

Zawsze miałeś plugawą gębę, Gesell.

Gesell łypnął na niego ponuro.

Nie powinniśmy pracować z tobą. Emily miała rację. Ty nigdy nie dbałeś o nikogo poza sobą.

Czy kiedykolwiek mówiłem coś innego?

Gesell usiadł, a na jego twarzy pojawiło się napięcie.

A więc dlaczego tego nie zrobisz? Zrób to wreszcie!

Zrobię... nie obawiaj się. Ale nie tym. — Rzucił pistolet na podłogę. Gesell patrzył na niego przez chwilę, a potem widząc w tym swoją ostatnią szansę, rzucił się po broń. DeVore odsunął się do tyłu i wyciągnąwszy z kieszeni puszkę z rozpylaczem patrzył, jak Gesell odwraca się i mierzy do niego z pistoletu.

Nie jest nabity.

Gesell nacisnął spust. Iglica szczęknęła, po czym uderzyła jeszcze raz.

DeVore zbliżył się z uśmiechem, podniósł rozpylacz i nacisnął guzik. Z małego otworku z sykiem trysnął strumień cząsteczek.

Patrzył na Gesella, który zaczął szarpać cieniutką warstwę półprzezroczystego lodu, formującą się wokół jego głowy i ramion. Widział, jak jego palce próbują rozpaczliwie zrobić dziurę w miękkim, elastycznym materiale, który jednak błyskawicznie twardniał. Desperacja sprawiła, że rzucił się w bok z krzykiem, ale dźwięk był odległy, stłumiony. Dochodził spoza nieprzenikliwej ściany, która odcinała go od powietrza.

DeVore opróżnił puszkę, odrzucił ją w kąt i odstąpił od miotającej się po pokoju postaci. Ramiona i dłonie Gesella przywarły, jak przyspawane, do twarzy. Jeszcze przez chwilę zataczał się chwiejnie, po czym runął na podłogę. Jego nogi przez jakiś czas kopały powietrze, aż wreszcie znieruchomiały.

DeVore stał nad nim przez chwilę i przyglądał się jego twarzy. Wyraz paniki i bezmiernego cierpienia, który dostrzegł przez twardą, podobną do szkła maskę, sprawił mu dużą przyjemność. Usatysfakcjonowany podniósł wzrok i zauważył Macha, który obserwował go z progu pokoju.

Czy on nie żyje?

DeVore skinął głową.

Kobieta też, niestety. Wyciągnęła pistolet.

Mach wzruszył ramionami.

__ w porządku. Mogły być z nią kłopoty. Była w nim

zakochana.

__ A co z Ascher?

Mach pokręcił głową.

Nie ma po niej nawet siadu.

DeVore rozważał to przez chwilę, po czym pokiwał głową.

Znajdę ją dla ciebie.

Dzięki. — Mach zawahał się, a następnie podszedł

i spojrzał na Gesella. — Lubiłem go, wiesz? Naprawdę lubiłem Ale prędzej czy później zabiłby mnie. On już taki był.

DeVore wyciągnął rękę i dotknął ramienia Macha.

_ w porządku. Załatwiliśmy już tutaj wszystko, po co przybyliśmy. Znikajmy teraz, zanim pojawią się ludzie Tanga.

122

ROZDZIAŁ 4

Staw z karpiami i skorupa żółwia

Kim odwrócił się w fotelu i spojrzał na Hammonda. — A więc? Jak myślisz, czego on chce? Hammond rzucił rnu krótkie spojrzenie, po czym popatrzył nerwowo w bok, świadomy obecności kamery wiszącej nad ich głowami.

Kim opuścił głowę. A więc to było tak. Spatz naciskał na niego. No cóż, był w tym jakiś sens. Ostatecznie książę Yuan nie wizytował projektu codziennie.

Rozejrzał się wokół, zauważając, że specjalnie z tej okazji Spatz wymienił wszystkie meble w pomieszczeniach biurowych. Wśród ludzi biorących udział w projekcie krążył żart, że biura Spatza były większe i bardziej kosztowne w utrzymaniu niż sam projekt. Ale tego można się było spodziewać. W taki właśnie sposób zachowują się wszystkie dupki podobne do niego.

Kim pracował w zespole Projektu Kontroli Myśli od ponad roku i chociaż przez większość czasu Spatz trzymał go z dala od wszystkich istotnych spraw, poznał już wiele szczegółów. Między innymi dowiedział się, że ich osiągnięcia były co najmniej niezadowalające. Od samego początku irytowało go to i wprawiało w konsternację. Nie chodziło przy tym o to, że ich wiedza o mózgu była niewystarczająca. Wszystkie podstawowe informacje, których potrzebowali, były znane już dwieście lat wcześniej. Nie, chodziło o to, że nie mogli ich po prostu zastosować. Próbowali różnych szablonów — wszystkie były rozwinięciami tego, co już istniało — ale żaden z nich nie był wystarczająco subtelny. Innymi słowy, mieli toporne, niezgrabne modele, które raczej zniszczyłyby mózg, zamiast

go kontrolować. Były to zespoły blokad i bodźców, które uruchamiając całe łańcuchy niepożądanych reakcji chemicznych i elektrycznych, sprawiały, że system, który posiadali, był zupełnie bezwartościowy. Lobotomia byłaby bardziej skuteczna. Chyba że ktoś chciał mieć społeczeństwo podrygujących i podskakujących marionetek.

A teraz, za niecałe pięć godzin, przybędzie tu książę Yuan na swoją pierwszą, coroczną inspekcję. Spatz, oczywiście, nie zamierzał ryzykować. Pamiętał ostatnią wizytację — marszałka Tolonena — i z pewnością będzie chciał utrzymać Kima z dala od biegu spraw.

Niech spróbuje, pomyślał Kim. Niech tylko spróbuje.

Jakby na zawołanie pojawił się Spatz wraz ze swoim asystentem Ellisem, który podążał za szefem, niosąc pod pachą gruby plik papierów. Kim widział już dawniej takie demonstracje biurokracji. Przez większość czasu unikano tutaj prawdziwej pracy papierkowej, przechowując co się tylko dało w komputerach, kiedy jednak pojawiały się grube ryby, jakby spod ziemi wyrastały całe stosy papieru.

I być może to działało. Być może to rzeczywiście robiło wrażenie na zwierzchnikach.

Ward — odezwał się chłodno i obojętnie Spatz, siadając za swoim biurkiem i nie patrząc nawet w stronę Kima.

Słucham, Shih Spatz — odpowiedział,- świadomie nie używając jego pełnego tytułu. Spatz był głupcem w sprawach naukowych, ale potrafił dostrzec brak szacunku. Jego twarz stężała ze złości. Spojrzał na Ellisa, wziął od niego akta i z miną świadczącą o poczuciu własnej ważności zaczął je przeglądać. Po jakimś czasie odłożył je i podniósł wzrok na Kima.

Jeśli dobrze rozumiem, poprosiłeś o spotkanie z księciem

Yuanem?

Kim popatrzył na niego w milczeniu, usiłując odgadnąć, jak Spatz poradzi sobie z jego determinacją, jak zareaguje na tak bezpośredni atak na swoją pozycję.

A więc... — Spatz zamaskował swój gniew uśmiechem

i podniósłszy rękę, pstryknął palcami. Ellis natychmiast ruszył

do drzwi i otworzył je.

Kim usłyszał za plecami odgłos kroków. Do biurka podszedł oficer łącznościowy, Barycz i na stosie akt leżących pod łokciem Spatza położył dwie cienkie teczki.


124

125

Czy próbujesz mnie rozbroić, Spatz? pomyślał Kim, uśmiechając się do swoich myśli. To ci się nie uda. Przynajmniej nie dzisiaj. Ponieważ dziś będzie tutaj książę Yuan i opowiem mu dokładnie o wszystkim, co robisz. Wiesz o tym i boisz się. To dlatego znalazłem się w twoim gabinecie. Abyś mógł mi zaoferować jakiś układ. Ale nic z tego nie będzie, ponieważ nie ma niczego, co mógłbyś mi zaoferować. Zupełnie nic.

Spatz najpierw przez chwilę studiował akta, po czym wręczył je Hammondowi.

Kim zauważył poruszenie na twarzy Hammonda i natychmiast domyślił się, że te akta muszą mieć z nim coś wspólnego.

Hammond przeczytał akta i pobladły jak ściana spojrzał ponownie na Spatza.

Ale to...

Spatz odwrócił głowę w bok.

O co chodzi, Shift Hammond?

Hammond popatrzył z lękiem na Kima.

Czy jest jakiś problem, Shih Hammond? — zapytał

Spatz, patrząc na swego głównego technika. — Masz to tylko

podpisać. A może widzisz w tym coś, co chciałbyś zakwes

tionować?

Kim uśmiechnął się kwaśno. Zrozumiał wszystko. Przygotowali dla niego nowe akta osobiste. Fałszywe i zapewne podważające jego wiarygodność.

Podpisz to, Joel — powiedział. — To i tak nie ma

znaczenia.

Spatz popatrzył na niego i uśmiechnął się. Był to uśmiech węża, który rozwierając szczęki, przygotowuje się do połknięcia jajka,

Hammond z wahaniem podpisał dokument.

Świetnie — rzekł Spatz, wyjmując kartki z jego rąk.

Następnie z jeszcze szerszym uśmiechem podał drugą teczkę

Ellisowi. — Daj to chłopcu.

Kiedy Ellis zbliżył się do niego, Kim podniósł wzrok i zauważył przepraszający wyraz oczu asystenta dyrektora.

Co to jest?

Spatz roześmiał się sucho.

Dlaczego nie otworzysz tego i sam nie sprawdzisz?

Kim popatrzył na Hammonda, który spuścił głowę i zgarbił

się złamany, jakby już wiedział, co znajduje się w drugiej teczce.

126

Kim otworzył ją i wstrzymał oddech. W środku była kartka papieru z wierszami Hammonda i jego odpowiedziami. Cały zapis tajnej komunikacji między nimi.

Spojrzał na Spatza.

A więc wiedziałeś? — Równocześnie jednak zdał sobie

sprawę z tego, że ani Spatz, ani Barycz nie mogli stać za tym

wszystkim. Byli zbyt tępi. Nie było żadnej możliwości, aby

któryś z nich mógł do tego dojść. Nie, to musiał być ktoś

inny. Ktoś znacznie bardziej przebiegły od nich obu. Ale kto?

Spatz pochylił się w jego stronę, a konieczność zachowania powagi związanej ze stanowiskiem wyraźnie walczyła w nim z chęcią rozkoszowania się swoim zwycięstwem.

Myślałeś, że jesteś taki sprytny, co, Ward? Prawdziwy mały cwaniaczek. Założę się, że myślałeś, iż jesteś kimś lepszym od nas, prawda? — Wybuchnął śmiechem, po czym rozparł się w fotelu, a z jego twarzy zniknęły wszelkie ślady rozbawienia.

Jeśli chodzi o twoją rolę w tym wszystkim, Hammond, to złożę na ciebie raport. Ale ty, Ward, ty wylatujesz.

Wylatuję? — roześmiał się Kim. — Wybacz mi, Shih Spatz, ale nie możesz tego zrobić. Wprowadził mnie tu książę Yuan. Z całą pewnością tylko on może powiedzieć, czy mam wylecieć, czy też zostać.

Spatz popatrzył na niego z lekceważeniem.

To zwykła formalność. Dostanie moją opinię wraz z two

imi aktami osobowymi i skargą złożoną przez kilku członków

kierownictwa zespołu na to, że zakłócasz postęp prac.

Kim kątem oka zauważył, że Hammond poruszył się gwałtownie.

Ale przecież obiecałeś...

Spatz przerwał Hammondowi, a na jego twarzy pojawił się wyraz twardego zdecydowania.

Nie obiecywałem niczego, jeśli dobrze pamiętasz. A te

raz, na bogów, trzymaj język za zębami! Albo lepiej opuść

ten pokój. Odegrałeś już swoją rolę.

Hammond podniósł się wolno.

Odegrałem swoją rolę, co? Masz cholerną rację. — Po

chylił się nad biurkiem i oparłszy na nim ręce, spojrzał w twarz

dyrektora. Ten, jakby wyczuwając, co zamierza Hammond,

przyciągnął akta do siebie, po czym wręczył je stojącemu obok

Ellisowi.

127

Jeżeli powiesz jeszcze jedno słowo...

Hammond roześmiał się, ale na jego twarzy pojawił się wyraz pogardy dla siedzącego przed nim człowieka.

Och, nie mam już nic więcej do powiedzenia, dyrektorze

Spatz. Tylko to... — Odchylił lekko głowę i splunął gęstą śliną,

trafiając Spatza w sam środek twarzy.

Spatz krzyknął i wytarł twarz mankietem swojej szaty. Następnie uświadomiwszy sobie, co zrobił, zaklął z wściekłością.

Ty łajdaku! Moje jedwabie... — Zerwał się gwałtownie.

Jego twarz skurczyła się z gniewu, a ręce dygotały. — Wynoś

się! Zabieraj swoje rzeczy i wynoś się! Od tej chwili jesteś

wykluczony z projektu!

Hammond stał jeszcze przez chwilę, patrząc na niego, a potem cofnął się o krok. Przez jego ciało przebiegł lekki dreszcz.

Joel, ja... — zaczął Kim, wyciągnąwszy rękę w jego kierunku, ale Hammond cofnął się jeszcze bardziej. Na twarzy miał taki wyraz, jakby właśnie obudził się z jakiegoś koszmaru.

Nie. Wszystko w porządku, Kim. Naprawdę. Przeżyję to. Nawet w Sieci nie może być gorzej niż tu. Przynajmniej nie będę musiał codziennie kłaniać się przed hsiao jen, jak ten odmóżdżony, świński kretyn!

Spatz dygotał z wściekłości.

Straż! — wrzasnął. — Wezwać tutaj straż!

Hammond roześmiał się głośno.

Nie trudź się. Już wychodzę. Ale pieprzę cię, Spatz.

Mam nadzieję, że książę Yuan da ci w dupę za to, co próbujesz

tu dzisiaj zrobić. — Odwrócił się i pochylił, by objąć Kima. —

Powodzenia, Kim — wyszeptał. — Bardzo mi przykro. Na

prawdę mi przykro.

Kim przytrzymał go przez chwilę na długość ramienia.

Wszystko rozumiem. Jesteś dobrym człowiekiem, Joel. Bardzo dobrym człowiekiem. — Patrzył, jak Hammond wychodzi, po czym zwrócił się w stronę Spatza.

I co teraz?

Spatz zignorował go i pochylił się nad interkomem.

Przyślijcie tu pielęgniarkę. Jesteśmy już gotowi.

Kim popatrzył na Ellisa i zauważył, że tamten unika jego wzroku. Następnie zwrócił głowę w stronę Baryczą, ale oficer łącznościowy udawał, że studiuje wykres na ścianie za plecami Spatza.

Książe Yuan zapyta o mnie — powiedział Kim. — Na

pewno zapyta.

Spatz uśmiechnął się zimno.

Oczywiście, że zapyta. Ale ciebie tutaj już nie będzie,

prawda?

Otworzyły się drzwi i do środka weszła pielęgniarka.

Wówczas zapyta, dlaczego mnie nie ma... — zaczął

Kim, ale słowa zamarły w jego gardle. Na szyi poczuł koń

cówkę pistoletu-strzykawki i spróbował wyrwać się z uścisku

silnej ręki, która uchwyciła jego ramię, ale było już za późno.

Po chwili ręka puściła go. Osuwając się na fotel, czuł przenikliwe zimno rozlewające się w jego żyłach. Zimno, które zamrażało końcówki jego nerwów i niosło ze sobą falę odrętwienia.

Ja... bę... —wybełkotał, patrząc wokół szklanymi ocza

mi. — Ja... będ... — I runął do przodu, zrzucając na podłogę

kartki z wierszami.

* * *

Li Yuan wysiadł ze swego samolotu, westchnął i rozejrzał się wokół. Dach Miasta rozciągał się we wszystkich kierunkach, jak rozległe pole pokryte śniegiem. Mała grupka urzędników, którzy z pochylonymi głowami skupili się przy otwartym wejściu, podkreślała jedynie wrażenie bezmiernej pustki.

Popatrzył na północ, gdzie Miasto urywało się nagle na brzegach lodowatego Bałtyku, po czym z uśmiechem zwrócił się do swojego osobistego sekretarza, Chang Shih-sena.

Czy widziałeś kiedyś, żeby chmury były tak nisko,

Chang? Wydaje się, że spływają z krawędzi Miasta, jak woda

z wodospadu. Tyle, że powoli, bardzo powoli, jak we śnie.

Nigdy tego nie widziałem, Wasza Wysokość, ale mogę

sobie wyobrazić, że jest to przepiękny widok.

Li Yuan pokiwał głową

Bardzo piękny. Widziałem to raz o zachodzie słońca.

Wszystkie kolory nieba wydawały się uwięzione w tym nie

skończonym, pofałdowanym morzu bieli.

Chang Shih-sen przytaknął, po czym pamiętając o tym, co ich tu przywiodło, odezwał się:

Oni czekają, mój panie.


128

129

Li Yuan popatrzył na niego i uśmiechnął się.

Niech poczekają. Dzień jest taki piękny. Zanim pójdę do nich, chcę mieć chwilę dla siebie.

Słucham, Wasza Wysokość... — Chang cofnął się z ukłonem.

Li Yuan odwrócił się i wyszedł z cienia transportowca na skąpany w promieniach popołudniowego słońca dach Miasta. Chang był dobrym człowiekiem. Miłym, pracowitym i oddanym. Ale zarządca pałacu wewnętrznego jego ojca, Wang Ta Chuan, był taki sam. Świadomość tego skłaniała do przemyśleń. Komu może zaufać ktoś, kto dzierży w swych rękach los tak wielu ludzi?

Odetchnął głęboko, rozkoszując się świeżością powietrza i ciepłem promieni słonecznych padających na jego ramiona i plecy. Zeszłej nocy — po raz pierwszy od czasu, gdy ożenił się z Fei — wezwał do swego łóżka kobietę, jedną z pomocnic kuchennych i oczyścił swe ciało z potrzeby, która zatruwała mu krew jak trucizna. Teraz ponownie był sobą.

Może prawie sobą. Bowiem już nigdy nie będzie takim, jakim był kiedyś. Fei Yen zmieniła go.

Kto to był? zadumał się po raz tysięczny. Kto spał z tobą, kiedy mnie nie było? Czy był to jeden z moich służących? Czy może był to ktoś, kogo znałaś, zanim się połączyliśmy?

Zdusił w sobie nagły przypływ gniewu. Ciągłe zastanawianie się nad tym nie prowadziło do niczego dobrego. Była to prosta droga do szaleństwa. Nie, lepiej odsunąć od siebie takie pytania, bowiem inaczej już niedługo nie będzie mógł myśleć o niczym innym.

I jaki pożytek będzie miał wówczas ze mnie ojciec?

Zadrżał, po czym uspokoiwszy się, wezwał Changa.

* * *

Czy to wszystko?

Spatz stał z pochyloną głową naprzeciw siedzącego księcia.

Obawiam się, że tak, Wasza Wysokość. Ale musisz

zrozumieć, że w mojej pracy natykałem się na bardzo poważne

trudności.

Yuan uniósł głowę. Na jego twarzy malowało się wyraźne rozczarowanie.

Co pan chce przez to powiedzieć, dyrektorze?

Spatz patrzył w dół, unikając wzroku księcia.

Po pierwsze, w czasie, kiedy kierowałem zespołem, był

on w praktyce uszczuplony o dwie osoby.

Li Yuan pochylił się do przodu.

Nie rozumiem pana, dyrektorze. W swoim raporcie nie wspominał pan o tym.

Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość, ale sprawa, o której mówię, jest opisana w tym drugim dokumencie. Uważałem, że główny raport należy poświęcić tematyce... powiedzmy, naukowej.

Książę wyprostował się w fotelu, poirytowany zachowaniem tego człowieka. Gdyby to zależało od niego, Spatz zostałby usunięty ze stanowiska dyrektora, ale mianował go jego ojciec.

Odsunął na bok pierwszy raport i otworzył drugi. Były to osobiste akta tego chłopca, Warda.

Zaskoczony, podniósł wzrok. Czy Spatz mógł wiedzieć? Nie. W żaden sposób nie mógł dowiedzieć się o Kimie i specjalnych projektach. Ale tu także spotkało go rozczarowanie. Po pierwszym doniesieniu chłopiec już się nie odezwał. Przez dziesięć miesięcy nie słyszał od niego ani słowa. Początkowo książę tłumaczył to sobie tym, że cała sprawa zajmuje więcej czasu, niż Kim pierwotnie oceniał, albo że praca w projekcie pochłania całą jego uwagę. Teraz jednak wszystko się wyjaśniło.

Przeczytawszy dokument, spojrzał w górę i pokręcił głową. Okazuje się, że chłopiec przez większość czasu był ospały i nieskory do współpracy z innymi, a niekiedy jego stan pogarszał się do tego stopnia, iż zaczynał wszystko niszczyć, posuwając się nawet do aktów przemocy.

Dlaczego nikt mnie o tym nie poinformował?

Spatz zawahał się.

Ja... ja starałem się być wyrozumiały dla tego chłopca,

Wasza Wysokość. Chciałem dać mu szansę poprawy i wyka

zania się. Zdawałem sobie sprawę z tego, że był on ważny dla

Waszej Wysokości, że Wasza Wysokość specjalnie się nim

interesuje. Tak więc...

Li Yuan podniósł rękę.

Rozumiem. Czy mogę go zobaczyć?

Oczywiście. Ale Wasza Wysokość musi zrozumieć przy-


130

131

czyny stanu, w jakim on się znajduje. Powiedziano mi, że jest to konsekwencja „rekonstrukcji", której poddano go w klini. ce. Od czasu do czasu popada w rodzaj odrętwienia. Nie rozpoznaje wtedy nikogo i nie mówi ani słowa.

Rozumiem. — Li Yuan nie okazał rozmiarów swego rozczarowania. — I teraz właśnie jest w takim stanie?

Obawiam się, że tak, Wasza Wysokość.

A co z jego opiekunem, Tai Cho?

Spatz wzruszył ramionami w geście rezygnacji.

To dobry człowiek, ale jego lojalność wobec tego chłop

ca uniemożliwa mu... jeśli można tak powiedzieć, właściwą

ocenę sytuacji. Jest z nim zbyt związany. Jego jedyną troską

jest ochrona Kima przed wszelkim złem, które może go

spotkać. Obawiam się, że Wasza Wysokość nie dowie się od

niego niczego sensownego.

Li Yuan przyglądał się Spatzowi jeszcze przez chwilę, po czym zamknął akta.

Czy Wasza Wysokość chce zobaczyć chłopca?

Li Yuan westchnął i pokręcił głową.

Nie. Myślę, że widziałem już wystarczająco dużo. — Podniósł się i dodał: — Jestem rozczarowany, Spatz. Ogromnie rozczarowany. Oczekiwałem znacznie większego postępu. Mimo to sądzę, że sprawy posuwają się we właściwym kierunku. Zauważyłem, że macie pewne osiągnięcia zbliżające nas do rozwiązania technicznej strony problemu. To dobrze, ale chcę więcej. Chcę, abyście w ciągu dwunastu miesięcy mieli działający model.

Wasza Wysokość... — Panika, którą było słychać w głosie dyrektora była prawie komiczna, tyle że Li Yuanowi nie było wcale do śmiechu.

Dwanaście miesięcy. Rozumiesz mnie, dyrektorze Spatz? Jeśli chodzi o mój wkład, to zapewnię wam dodatkowy tuzin ludzi, najlepszych naukowców, jakich tylko będę mógł zwerbować w wielkich korporacjach. Mówiąc zaś o funduszach, to muszę się z panem zgodzić, dyrektorze. Są niewystarczające. Dlatego poczynając od tego momentu, potrajam je.

Po raz pierwszy Spatz podniósł głowę i spojrzał na niego badawczo.

Wasza Wysokość jest zbyt hojny.

Li Yuan roześmiał się kwaśno.


Hojność nie ma z tym nic wspólnego, dyrektorze Spatz. Chcę, aby ta praca została wykonana, i to wykonana właściwie. Fundusze były za niskie. Nie widzieliśmy skali problemu, ale teraz to się zmieni. Jednakże tym razem żądam rezultatów.

A co z chłopcem?

Li Yuan wstał, podał główny dokument Chang Shih-senowi i popatrzył na Spatza.

Sprawa tego chłopca zostanie załatwiona. Nie musi się

pan już dłużej tym martwić, dyrektorze.

* * *

Barycz zamknął drzwi do centrali łączności, podszedł do biurka i uaktywnił ekran. Podał kod i spokojnie czekał, wiedząc, że sygnał będzie się przedzierał przez co najmniej tuzin różnych kanałów łączności, zanim dotrze do celu. Po chwili ekran zamigotał chaotycznie, po czym rozjaśnił się, ukazując twarz DeVore'a.

Czy wszystko załatwione?

Barycz przełknął nerwowo ślinę i skinął głową.

Wysłałem kopie akt do twojego człowieka. Powinien je

dostać w ciągu godziny.

Dobrze. A co z chłopcem? Mam nadzieję, że wyleciał.

Barycz pochylił głowę.

Zrobiłem wszystko tak, jak rozkazałeś, Shih Loehr.

Jednakże jest drobna komplikacja. Dyrektor wykluczył Ham

monda z projektu. I to z mocą natychmiastową.

DeVore patrzył przez chwilę w bok, a następnie pokiwał

głową.

W porządku. Zajmę się tym. — Ponownie spojrzał na

Baryczą i uśmiechnął się. — Dobrze się spisałeś, Barycz.

Będzie na ciebie czekała dodatkowa premia.

Barycz pochylił głowę.

Jest pan zbyt dobry.

Kiedy podniósł wzrok, ekran był już ciemny.

Uśmiechnął się, zadowolony z siebie, po czym rozparł się wygodnie w fotelu, zastanawiając się nad wysokością nagrody od Loehra. Może będzie miał już wystarczająco dużo, aby przenieść się na wyższy poziom, może będzie mógł kupić sobie miejsce w Pierwszej Setce.


132

133

Odetchnął głęboko w zadumie, a następnie roześmiał się, przypomniawszy sobie, jak Hammond napluł w twarz dyrektorowi.

Dobrze ci tak, ty skurwielu — powiedział spokojnie.

Nie był złośliwym człowiekiem, ale widok Spatza dostającego

to, na co zasłużył, sprawił mu dużą przyjemność. Naprawdę

dużą.

* * *

Lehmann stanął w drzwiach i zajrzał do środka.

Przyszedł Ebert.

DeVore podniósł wzrok znad planszy wei chi i uśmiechnął się.

Dobrze. Zobaczę się z nim za chwilę. Zabierz go do

mojego prywatnego apartamentu i każ jednemu ze służących,

by zadbał o jego potrzeby. Powiedz mu, że to długo nie

potrwa.

Kiedy jego zastępca wyszedł, DeVore wstał. Opracowywał nowe otwarcia. Eksperymentował. Sprawdzał, czy potrafi przełamać swoje stare przyzwyczajenia. To był jedyny problem z wei chi — nie była to gra, którą można było rozgrywać z samym sobą. Potrzebował stałego dopływu przeciwników, graczy równie dobrych jak on sam, a nawet lepszych, jeśli rzeczywiście dążył do udoskonalenia własnych umiejętności. Nie miał jednak nikogo.

Przeciągnął się i spojrzał w stronę kąta pokoju. Futra leżały dokładnie w tym samym miejscu, w którym je zostawił. Czuł się znakomicie. Tego dnia wstał wcześnie rano, przed wschodem słońca, i wybrał się samotnie na polowanie na śnieżne lisy. Skóry pięciu wisiały w kuchniach i obsychały, a gulasz z chudego lisiego mięsa miał być podstawą uroczystego posiłku.

Tak, sprawy rozwijały się bardzo dobrze. Zaledwie kilka tygodni wcześniej sytuacja wyglądała groźnie, ale teraz jego kamienie na planszy tworzyły już ładny obraz. Na północy Ping Tiao zostało już właściwie zniszczone i Yu Macha przygotowywało się do zajęcia opuszczonego terenu. Na wschodzie jego ludzie zajęli już pozycje i czekali tylko na rozkaz, by zaatakować plantacje, podczas gdy na zachodzie budował coś

zupełnie nowego — i szukał do tego nowych sojuszników wśród elit Miasta Ameryki Północnej. Na marginesie tych wielkich machinacji prowadził jeszcze dwie znacznie sub-telniejsze gierki — zatruta statuetka i Projekt Kontroli Myśli. Wszystko to powinno wkrótce zaowocować. Już niedługo sytuacja na planszy ulegnie zmianie i gra przejdzie w nową fazę, środkową, w której jego pionki zaczną zyskiwać przewagę.

A jaka rola przypadnie Ebertowi? Jest ambitny, to było jasne. Chciał zostać władcą marionetek. No więc dobrze, niech je sobie weźmie. Kiedy nadejdzie właściwy czas, przytnie mu się rogi. A tymczasem będzie udawał, że mu ufa. Że coraz bardziej mu ufa.

DeVore roześmiał się do swoich myśli. Może nawet ofiaruje mu dziewczynę-kopię. Początkowo przeznaczono ją dla Tolo-nena, jako „prezent" mający zastąpić mu zamordowaną córkę, ale fakt, że Jelka ocalała, sprawił, że trzeba było zmienić plany. Popatrzył w zadumie na planszę, po czym pokiwał głową. Tak, podaruje Ebertowi kopię, jako prezent przedślubny. Niech zrobi z nią, co tylko zechce.

Uśmiechnął się, a następnie pochylił się nad planszą i umieścił na niej biały kamień, robiąc wyłom w masie czarnych pionków, grożąc rozcięciem jej na pół.

* * *

Hans Ebert stał przy otwartym włazie startującego transportera i trzymając się umieszczonego nad głową uchwytu, patrzył na oddalającą się górę.

Prezent DeVore'a przykucnął pod ścianą za jejjo plecami, tak daleko od włazu, jak tylko to było możliwe. Świadomość jej obecności sprawiała, że czuł ciarki przebiegające mu po grzbiecie.

Łajdak. Przebiegły, pieprzony łajdak.

Uśmiechnął się z wysiłkiem i pomachał ręką oddalającej się powoli postaci widocznej na stoku góry. Następnie, kiedy transporter zaczął zakręcać, wchodząc na właściwy kurs, odwrócił się i rzucił dziewczynie budzący zaufanie uśmiech, starannie ukrywając przed nią swoje prawdziwe uczucia.

Gry. Dla DeVore'a to wszystko było jedną wielką grą.


134

135

Teraz j'uż to rozumiał. A ten... prezent był także częścią gry. Może miał go wytrącić z równowagi. Albo miał być formą drwiny. Jedno jest pewne, nie sprawi mu tej przyjemności.

Przeszedł obok niej obojętnie i wszedł do kabiny pilota. Auden odwrócił się i spojrzał na niego.

Co to wszystko ma znaczyć, Hans?

Ebert wziął głęboki oddech i potrząsnął głową.

Nic takiego. Ale lepiej zajmij się tym. — Wyjął zapie

czętowaną kopertę, którą dostał od DeVore'a i podał ją

przyjacielowi. — To dla Levera. DeVore chce, abyś mu ją

przekazał, kiedy spotkasz się z Amerykanami w porcie kos

micznym. To zaproszenie.

Auden schował kopertę.

Co jeszcze? — zapytał.

Ebert uśmiechnął się. Auden był bystrym człowiekiem. Rozumiał wszystko w pół słowa.

Chodzi o to, że mu nie ufam. Zwłaszcza kiedy układa

na planszy te swoje kamienie. On coś przygotowuje.

Auden roześmiał się.

A cóż to takiego może być?

Ebert popatrzył przez pokryte szronem szyby kokpitu i zauważył, że lecą w całkowitych ciemnościach.

Nie wiem. Mam takie przeczucie. Poza tym jest jeszcze

ten jego prezent...

Auden zmrużył oczy.

I co zamierzasz z nią zrobić?

Ebert odwrócił się, spojrzał mu przelotnie w oczy, po czym

wyszedł, zamykając za sobą drzwi kokpitu.

* * *

Na widok Eberta dziewczyna uniosła głowę, a jej oczy rozszerzyły się ze strachu. Zatrzymał się i popatrzył na nią prawie zatrwożony jej podobieństwem do Jelki, po czym podszedł do wciąż otwartego włazu i wystawił głowę na zewnątrz. Jego krótko przystrzyżone włosy ledwie poruszały się na lodowatym wietrze.

Przepraszam! — zawołał, przekrzykując ryk wiatru. — Nie chciałem cię przestraszyć! — Rozejrzał się wokół z uśmiechem. — Chodź tutaj... Chcę ci coś pokazać!

Nie poruszyła się. Przycisnęła się jedynie jeszcze mocniej do ściany kabiny.

Chodź... — powiedział tak miękko, jak tylko mógł

w tym hałasie. — Nie masz się czego bać. Ja tylko chcę ci

coś pokazać, to wszystko.

Obserwował ją. Widział, jak strach walczy w niej z nakazem posłuszeństwa. Tak, pomyślał, DeVore zaszczepił to w tobie, prawda? Patrzyła w dół, przygryzając wargi, a potem spojrzała na niego z miną wyraźnie świadczącą o wewnętrznym rozdarciu.

Tak, jesteś taka jak ona, pomyślał. Przynajmniej zewnętrznie. Ale nie jesteś nią. Jesteś zwykłą wiejską dziewczyną, którą DeVore przemienił w swoich laboratoriach. I tylko bogowie wiedzą, co z tobą zrobił. Ale prawdziwa Jelka nie kuliłaby się tam, pod ścianą. Podeszłaby do mnie z własnej woli. By ze mną walczyć, by mi się przeciwstawić. Po to tylko, aby udowodnić, że jej nie przestraszyłem.

Uśmiechnął się i spojrzał w dół, przypominając sobie tę chwilę w maszynie, kiedy rzuciła mu spojrzenie pełne nienawiści. Właśnie wtedy po raz pierwszy uświadomił sobie, co naprawdę do niej czuje. Zaraz potem przekazał jej to bezpośrednio do mózgu.

Jestem w tobie zakochany, Jelko Tolonen, pomyślał zaskoczony. Zakochany.

Stało się to tak niespodziewanie. Tak zupełnie niespodziewanie.

Później, kiedy Jelka już odeszła, przyłapał się na tym, że wciąż o niej myśli. Jej postać wyłaniała się w jego wyobraźni nawet wtedy, gdy myślał o innych rzeczach. Jakie to było dziwne. Jak dziwna było świadomość tego, że stał się tak słaby, tak wrażliwy.

A teraz to...

Podszedł do niej, ujął jej ramię i podprowadził delikatnie, prawie czule, do wyjścia. Jedną ręką objął jej szczupłą kibić, a drugą trzymał się uchwytu. Wiatr odrzucił jej długie, jasne włosy do tyłu i owiał mrozem twarz.

Tam — powiedział, zmuszając ją, by spojrzała. — Czyż

to nie jest wspaniały widok? — Popatrzył na nią kątem oka,

zauważył, że otworzyła oczy i walcząc z lękiem, próbuje

dostrzec piękno w tym pustkowiu.

Rzecz DeVore'a. Jego „podarunek".


136

137

Przez chwilę na jej twarzy nie było nic. Później, kiedy przełamując strach, dostrzegła pierwotną, posępną urodę tego dzikiego krajobrazu, na jej ustach pojawił się prawie nieuchwytny uśmiech, a mięśnie wokół oczu odprężyły się lekko.

Zadrżał, a następnie podniósł ramię i zepchnął ją w dół.

Patrzył na małą figurkę spadającą z transportera, na obracającą się bezgłośnie na tle bieli rozciągającej się w dole czarną gwiazdkę, malejącą z sekundy na sekundę; po czym ponownie zadrżał i jęknął przepełniony dziwną mieszaniną bólu i rozterki.

Nie. Nie będzie żadnych przeszkód. Nie tym razem. Nie będzie zaborczych starych kobiet ani kurew z ich nieślubnymi dziećmi. A z pewnością nie będzie żadnych kopii.

Nie. Ponieważ on pragnął prawdziwej Jelki, a nie jakiejś kopii. Nawet jeśli go nienawidziła. A może właśnie dlatego? Ponieważ w gruncie rzeczy ona była równie silna jak on sam i to właśnie ta siła go pociągała. Dzięki niej zdobycie Jelki stawało się prawdziwym wyzwaniem, wyzwaniem, któremu nie mógł się oprzeć.

Bo ty mnie pokochasz, Jelko. Pokochasz. Odczekał do chwili, gdy dostrzegł, że ciało uderzyło w ziemię, wzbijając w górę tuman śniegu, a następnie odwrócił się. Ryk wiatru ucichł, kiedy zamknął za sobą właz.

Emily Ascher odwróciła się od drzwi, po czym zaskoczona wstrzymała oddech i upuściła klucz, który zadźwięczał na gołej podłodze z lodu.

Ty...

Siedzący na brzegu jej łóżka DeVore spojrzał na nią i uśmiechnął się.

Tak, to ja. — Zauważył, jak jej wzrok przeskakuje od

niego do klucza, z wyrazu jej twarzy domyślił się, że ocenia

odległość i stara się oszacować prawdopodobieństwo wydo

stania się z pokoju i zachowania przy tym życia. Uśmiechnął

się do siebie.

Popatrzyła znowu na niego i zmrużyła oczy.

Jak mnie odnalazłeś?

Przechylił głowę i oglądając ją od stóp do głowy, szukał

charakterystycznego wybrzuszenia świadczącego o ukrytej broni.

Nie było to tak trudne. Jeden z moich ludzi śledził cię od tego spotkania w tuczami. Już wtedy wiedziałem, że planujesz ucieczkę.

Wiedziałeś? — Roześmiała się, ale jej twarz pozostała twarda. — To dziwne, ponieważ ja sama nie miałam takich planów. Aż do ostatniej nocy.

Uśmiechnął się.

Zdecydowałaś się odejść we właściwym momencie. Oni wszyscy nie żyją. A może słyszałaś już o tym? — Zauważył, że wstrzymała oddech, a z jej pobladłej twarzy odpłynęła cała krew.

Gesell też?

Przytaknął, obserwując ją uważnie.

Sam się o tym upewniłem.

Rozchyliła lekko usta, a potem pochyliła głowę.

To było chyba... nieuniknione.

Kiedy popatrzyła ponownie na niego, dostrzegł w jej oczach nienawiść i wiedział już, że miał rację. Ona wciąż kochała Gesella.

Taka strata, pomyślał. Czy ten robak zdawał sobie chociaż sprawę z tego, jakie miał szczęście, mogąc dzielić łóżko z dwiema tak silnymi kobietami?

Nie. Prawdopodobnie nie. Jak wszyscy podobni do niego brał, nie myśląc o prawdziwej wartości, tego, co trafia w jego łapy.

Mach mi pomagał — powiedział, obserwując ją teraz z jeszcze większą uwagą. Jego dłoń spoczywała w kieszeni na kolbie pistoletu. — On to wszystko przygotował.

Dlaczego? — zapytała. — Nie rozumiem. On najbardziej z nas wszystkich pragnął, abyśmy odnieśli sukces.

Ciągle tego chce. Ale chce rozpocząć od nowa, bez hańby Bremy na swoich barkach. Nowa krew, nowe ideały, świeże pomysły.

Patrzyła na niego przez chwilę, a potem pokiwała głową.

Ale ciągle z tobą, prawda?

Czy to dlatego chciałaś się wycofać? Z powodu mojego zaangażowania?

Zawahała się, lecz przytaknęła, patrząc mu przy tym wyzywająco w oczy.


138

139

Od czasu, gdy do nas przyszedłeś, wszystko się zmieniło. Przedtem wszystko było inne, może nawet bardziej radykalne, ale potem... no cóż, sam widziałeś, co się stało. Nic już nie było takie same.

Tak... — Wyglądało, jakby prawie się z nią zgadzał. — No cóż, to już przeszłość, prawda?

Czyżby?

Pokiwał głową, prostując się lekko. Nie wyjmując pistoletu z kieszeni, skierował go w jej stronę.

I co teraz? Czego chcesz ode mnie?

Uśmiechnął się szeroko.

Tu nie chodzi o to, czego ja chcę. Tu chodzi o to, czego chce Mach.

A czegóż on chce?

On chce, abyś była martwa.

Ponownie zauważył lekkie drżenie jej piersi i drobną zmianę rytmu oddechu. Opanowała się jednak błyskawicznie. Ma jaja, to pewne. Zapewne większe od każdego z nich. Ale on to dostrzegł już na samym początku i dlatego też od samego początku darzył ją szczególną uwagą.

Nie mam broni — powiedziała, podnosząc powoli ręce.

Zdążyłem to zauważyć — odparł. — I co z tego?

Roześmiała się, prawie odprężona.

Nie... to nie stanowiłoby dla ciebie żadnego problemu, prawda? Mam na myśli zabicie nie uzbrojonej kobiety.

Nie, nie stanowiłoby. Ale kto powiedział, że zamierzam cię zabić?

Znowu zmrużyła oczy.

A nie zamierzasz?

Pokręcił głową, a następnie sięgnął do kieszeni i wydobył

portfel. W środku znajdował się komplet nowych dokumentów osobistych, dwa sztony, po pięćset juanów każdy, i bilet na wahadłowiec miedzykontynentalny.

Proszę — powiedział, rzucając jej portfel.

Chwyciła go zręcznie, otworzyła, a potem spojrzała ze

zdziwieniem na DeVore'a.

Nic nie rozumiem...

Jest cena, którą musisz zapłacić — przerwał jej. — Obie

całem Machowi, że przyniosę mu coś na dowód tego, iż się

z tobą rozprawiłem. Palec. — Zauważył, że lekko zadrżała.

140


Rozumiem.

To nie powinno boleć. Zamrożę dłoń i odkażę ranę. Nie będzie żadnego bólu. Może pewna niewygoda, ale nic więcej.

Opuściła głowę z wyrazem dziwnego cierpienia na twarzy, po czym ponownie spojrzała na niego.

Dlaczego? To znaczy, dlaczego to robisz? Jakie masz

motywy?

A czy muszę jakieś mieć? Skinęła głową.

Taki już jesteś. Wzruszył ramionami.

Już to mi kiedyś mówiłaś. Ale myliłaś się.

A zatem żadnych zobowiązań?

Żadnych. Dajesz mi palec, a ja daję ci wolność i nowe

życie w Ameryce Północnej.

Roześmiała się, ciągle mu nie ufając.

To za łatwe. Za... — Pokręciła głową.

Wstał.

Zastanawiasz się dlaczego. Dlaczego ten zimny, wyra

chowany łajdak DeVore robi dla mnie coś takiego? Czego on

chce? A więc ci odpowiem. To bardzo proste. Chcę ci dowieść,

że myliłaś się co do mnie.

Przez chwilę przyglądała mu się z uwagą, a potem pochyliła się i podniosła klucz.

A więc? — zapytał. — Czy zawarliśmy umowę? Spojrzała mu w oczy.

A czy mam jakiś wybór?


Tak. Możesz w tej chwili stąd wyjść. Nie będę cię zatrzymywał. Ale jeśli to uczynisz, Mach wyśle za tobą wszystko, co ma. Ponieważ poczuje, że będzie bezpieczny dopiero wtedy, kiedy będziesz martwa.

A ty?

DeVore uśmiechnął się.

Och, ja jestem bezpieczny. Ja zawsze jestem bezpieczny.

* * *

Wielka kula Chung Kuo powoli obracała się w przestrzeni. Kontynenty, których czyste powierzchnie połyskiwały jak lodowe czapy pod ogromnymi zawirowaniami chmur, przemieszczały

141

się ze strefy światła do obszaru ciemności. W wielkim pałacu w Tongjiangu w prowincji Syczuan, Li Shai Tung i jego syn już od trzech godzin studiowali raport dostarczony im przez generała Nocenziego. Li Yuan stał przy boku ojca i uważnie przeglądał każdą kartkę, którą tamten mu podawał.

W raporcie wymieniono rzeczy skonfiskowane poprzedniego dnia w czasie nalotu na klub hazardowy uczęszczany przez synów wysokich urzędników wielkich firm przemysłowych. Zatrzymano kilkunastu młodych ludzi, przy których znaleziono duże ilości materiałów wywrotowych: plakatów, odezw, tajnych zapisków i dokładnych protokołów z nielegalnych zebrań. Większość tego, co skonfiskowano, potwierdzało ostrzeżenia Tolonena, wygłoszone zaledwie dzień wcześniej. Zbierała się nowa fala niepokojów, pojawiła się nowa siła dążąca do zmian.

W większości byli to dobrzy ludzie, przykładni młodzi mężczyźni, pochodzący z rodzin, których związki z Siedmioma sięgały czasów założenia Miasta. Ludzie, którzy w innych okolicznościach mogliby dobrze służyć jego ojcu. Ale toczyła ich choroba — zgnilizna, która raz dostawszy się do krwi, nie mogła być z niej usunięta.

A sama choroba? Li Yuan spojrzał na stos pękatych teczek piętrzących się po drugiej stronie biurka ojca. Były trzy, a każda zawierała gruby rękopis. Do tej pory zdążył porównać jedynie po kilka akapitów z każdego z nich, ale widział wystarczająco dużo, by wiedzieć, że będą niemalże identyczne. Sięgnął po jedną z teczek i przejrzał kilka początkowych kartek. Ponad rok temu widział oryginał tekstu wśród dokumentów Berdyczowa, które Karr przywiózł ze sobą z Marsa, ale nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek zobaczy to jeszcze raz.

Przeczytał stronę tytułową. „Plik Arystoteles. Prawdziwa historia nauki Zachodu. Napisane przez Sorena Berdyczowa".

Ten dokument stał się wyrocznią tej dysydenckiej młodzieży, a każdy jego egzemplarz został starannie ręcznie przepisany.

Li Shai Tung odwrócił się w fotelu i spojrzał na syna.

No i jak, Yuanie? Co o tym sądzisz?

Odłożył rękopis i odpowiedział:

142

Jest tak, jak mówiłeś, ojcze. Ta sprawa jest jak rak.

Musimy go wyciąć, zanim się rozszerzy.

Stary Tang uśmiechnął się, zadowolony z syna.

Jeśli tylko będziemy mogli.

Myślisz, że już jest za późno? Li Shai Tung wzruszył ramionami.

Taki dokument to bardzo groźna rzecz, Yuanie. —

Uśmiechnął się i wstał, dotykając ramienia syna. — Ale teraz

chodźmy... nakarmimy ryby. Od dawna już nie mieliśmy oka

zji, aby porozmawiać.

Ogarnięty złymi przeczuciami, Li Yuan podążył za ojcem do pogrążonego w półcieniu arboretum.

Gdy doszli do stawu z karpiami, Li Shai Tung odwrócił się i spojrzał na syna.

Przychodzę tutaj zawsze, kiedy muszę pomyśleć.

Li Yuan rozejrzał się wokół i pokiwał głową. Rozumiał to. W czasie nieobecności ojca sam tu przychodził i stojąc obok stawu, patrzył w wodę, jakby zrzucając w jej głębię wszystkie swoje troski. Jego myśli stawały się rybami, które dryfują wolno, prawie apatycznie w wodzie, a potem wznosząc się szybko, wyskakują na powierzchnię, jakby natchnione nagłym zamysłem.

Stary T'ang uśmiechnął się, widząc, jak jego syn wpatruje się w powierzchnię stawu; pod tym względem byli do siebie podobni.

Czasami myślę, że potrzebny tu jest szczupak.

Li Yuan spojrzał na niego z zaskoczeniem.

Szczupak w stawie z karpiami, ojcze? Ależ on by zjadł

wszystkie inne ryby!

Li Shai Tung pokiwał poważnie głową.

I to może właśnie jest złe w Chung Kuo. Może w naszym wielkim stawie powinien być szczupak, aby zmniejszać liczbę ludzi i dodać do ich życia brakujący element: poczucie zagrożenia. Może to właśnie obserwujemy. Może nasze obecne kłopoty są zwykłą konsekwencją tych długich lat pokoju.

Rozszerza się zgnilizna... — powiedział Yuan w pełni świadomy, jak daleko doszli w tej rozmowie, jak daleko słowa ojca odbiegają od tego, co zwykle głosił.

Tak... — zgodził się Li Shai Tung, siadając na wielkim siodle wyrzeźbionym w kształcie skorupy żółwia, które umieszczono obok stawu. — I całkiem możliwe, że w głębinach czai się już szczupak.

143

Li Yuan przysunął się tak blisko brzegu stawu, że czubki jego butów wystawały za pokrytą płytkami krawędź.

Czy już podjąłeś decyzję, Yuanie?

Pytanie nie miało żadnego związku z tym, o czym mówili, ale od razu zrozumiał, o co chodzi. Pod tym względem nigdy jeszcze nie byli sobie tak bliscy. Jego ojciec miał na myśli tego chłopca, Kima.

Tak, ojcze. Zdecydowałem się.

I?

Yuan odwrócił głowę i spojrzał na niego. Li Shai Tung siedział, szeroko rozstawiwszy nogi, a laskę oparł na jednym z kolan. Li Yuan zdał sobie nagle sprawę z tego, że taką pozę zwykł przyjmować jego zmarły brat, Han Ch'in. Mógł sobie wyobrazić, jak bardzo jego ojciec w młodości musiał być do niego podobny. Wyglądał teraz jak Han, któremu dodano lat. Ale Han już od dawna nie żył, a wraz z nim umarła jego młodość. Pozostała jedynie starość, w której jak w lustrze odbijały się kruszone przez czas rysy ich przodków.

Myliłem się — powiedział po chwili. — Raporty jedno

znacznie wskazują na to, że mój plan spalił na panewce. A teraz

to, ta sprawa synów elity Miasta i ich „nowoeuropejskiego"

ruchu. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że te dwie sprawy wiążą

się ze sobą, że chłopiec jest za to odpowiedzialny. — Pełen żalu

uśmiech Li Shai Tunga był odbiciem tego, co pojawiło się na

twarzy jego syna. — Te sprawy wiążą się ze sobą. Bez chłopca

nie byłoby tego zbioru. — Popatrzył z naciskiem na syna. —

A zatem postąpisz zgodnie z moją radą i usuniesz chłopca?

Li Yuan spojrzał ojcu prosto w oczy. Nawet teraz coś w nim wahało się i sprawiało, że trudno mu było podjąć tę decyzję. Po chwili jednak pokiwał twierdząco głową.

To dobrze. I nie rób sobie wyrzutów, Yuanie. Zrobiłeś

wszystko, co było można. Wygląda na to, że takie było

przeznaczenie tego chłopca.

Li Yuan pochylił głowę, ale podniósł ją prawie natychmiast, zaskoczony słowami ojca. Li Shai Tung zauważył to i roześmiał się.

Dziwisz się, że mówię o przeznaczeniu, co?

Zawsze kpiłeś z ludzi, którzy o tym mówili.

Być może. A jednak każdy w pewnym momencie musi sobie zadać pytanie, czy to przypadek, czy też przeznaczenie

sprawiają, że rzeczy wyglądają tak, jak wyglądają. Czy naprawdę to on sam kształuje swoje życie, czy też jest zwykłym narzędziem w rękach jakiejś siły, która dyktuje mu, co ma

robić.

A ty, ojcze? Co ty o tym sądzisz?

Li Shai Tung wstał i oparł się ciężko na srebrnej rękojeści laski, której w ostatnim czasie zaczął tak często używać. Była to ta sama laska z rękojeścią w kształcie głowy smoka, którą na swoje pięćdziesiąte urodziny dostał od Han Ch'ina.

Mówi się, że w czasach Shang ludzie brali skorupę

żółwia, malowali ją tuszem i wrzucali do ognia. Kiedy już

wystygła, wróżbita z pęknięć na wypalonej skorupie odczyty

wał im przyszłość. Widzisz, oni wierzyli, że żółw jest zwierzę

ciem niezwykłej czystości, wierzyli, że jego twardo-miękka

forma symbolizuje spotkanie yin i yang, nieba i ziemi. Później

wypisywali na skorupach pytania do przodków. Jakby umarli

mogli im odpowiedzieć.

Li Yuan uśmiechnął się, podniesiony na duchu ironią, którą usłyszał w słowach ojca. Przez chwilę obawiał się...

I być może mieli rację, Yuanie. Być może wszystko jest

gdzieś zapisane. Ale jeśli tak, to trzeba sobie zadać pytanie,

czego też bogowie od nas oczekują. Bowiem wydaje się, że

dają i odbierają bez żadnego ogólnego zamysłu. Każą coś

budować jedynie po to, aby natychmiast to zniszczyć. Dają

człowiekowi najwyższe szczęście tylko po to, aby je odebrać

i pogrążyć go w bezmiernej rozpaczy. Jaki mają w tym cel,

Yuanie? Jaki cel?

Głęboko poruszony słowami ojca, Yuan odpowiedział miękko:

Nie wiem, ojcze, naprawdę nie wiem.

Li Shai Tung z wyrazem goryczy na twarzy pokręcił głową.

Kości i skorupy żółwi... — Roześmiał się i dotknął laską wielkiej skorupy.

Mówią, że to jest kopia skorupy wielkiego Luoshu. Mój ojciec sprezentował ją twojej matce w dniu naszego ślubu. Wzór, który widzisz na powierzchni, jest podobno zaklęciem mającym ułatwić poród.

Yuan odwrócił głowę. Wyglądało to tak, jakby jego ojciec odczuwał potrzebę torturowania się przez otaczanie się pamiątkami po utraconym szczęściu.


144

145

Y»_n™?H ? St°nę' Yuanie? To fcyło w cawach dynastii Yu, ponad cztery tysiące lat temu. Wtedy to podobno zS

YuTdl8ał S1? *?" Z takimi ■*"*«* zaskorupi ^ Yuan dobrze znał tę opowieść. Każde dziecko ja znałn Pozwolił jednak mówić ojcu, uświadamiając sobiejak dS było to, ze dopiero teraz tak bardzo zbliżyli się do śiebTe S£ bedy nad ich światem zawisła najczarniejsza5 z cCr S

%££*%. ^w ^a ojciec tak zatrw^°

Tymi znakami na skorupie były dość wyraźne lic7hv uczone w kształt czworoboku. W narożnikach zna]dowa£ sie liczby ym a w centrum liczby yang. Dodane wzdhTżlim! pionowej, horyzontalnej i przekątnej dawały w sumi^tn JcS Oczywisae okrzyknięto to natychmiast magicznym prosSS'

na tym świecie. Ale my wiemy coś innego, prawda Yuanie? Wiemy, ze nie ma żadnych magicznych zaklęć które mogą^n pomoc w naszych kłopotach. Są tylko nasze umysły i nTszf wóT A gdy one zawiodą... - Li Shai Tung głęboko westchn J ™

Po chwdi podniósł głowę i rzucił synowi spojrzenie w\tómn'

wszystko, Yuanie? Co moglibyśmy jeszcze zrobić*? Li Yuan spojrzał na ojca i zmrużył oczy.

Może zapytać wyroczni?

Jak nasi przodkowie, co? - T'ang roześmiał się miękko po czym odwrócił głowę i popatrzył wrębię wody? 2^ w czarnej ramie okna, widać było księżyc. Noc była piS

dSwcztny S'ak akTh °Wini?ty W°kÓł ^ £SS dziewczyny. - Miałem nadzieję utrzymać pokój, Yuanie

-tZt™ et" ~ PrZerWał f bCZradnie P°kr^ł &™t

A zatem co powinniśmy zrobić, ojcze?

^oi~Zr?blĆ? ~ HShai TuQg roześmiał się, a w jego ełosie

dał się słyszeć jakiś miękki, nowy ton. - PowinniLy Ś^e

przygotować, Yuanie. To wszystko. Upewnić s^nas!

przyjaciele są naprawdę naszymi przyjaciółmi. Spać czutaS

i ciągle sprawdzać, czy coś nam nie zagraża J

Była to, jak na niego, zdumiewająco niejasna odpowiedź

146

fJi J? SP°JrZa ,W.dÓł' a naStCPDie zdecydował sięporuTyć

temat, którego unikał przez cały wieczór. *

Czy dobrze się czujesz, ojcze? Słyszałem...

Słyszałeś?! Co słyszałeś? — Li Shai Tung odwrócił się

gwałtownie, a jego głos nagle zabrzmiał ostro i rozkazująco.

Li Yuan prawie się uśmiechnął, ale szybko opanował grymas

rozbawienia, gdy zobaczył, że ojciec uważnie go obserwuje.

Tylko tyle, że nie jesteś w najlepszej formie, ojcze. Nic

więcej. Bóle głowy. Drobne kłopoty z żołądkiem. Nie gniewaj

się na mnie. Zdrowie ojca powinno obchodzić jego syna.

Nie najlepsza forma, co? — burknął Li Shai Tung. — No cóż, to dotyczy każdego, kto ukończył trzydzieści lat. Nigdy już nie bywamy w najlepszej formie. — Zamilkł na chwilę, po czym odwrócił się i zaczął stukać swoją laską w płytki podłogi. — Może to dotyczy wszystkiego. Po jakimś czasie nic już nie jest w najlepszej formie. Ludzie i rzeczy, które ludzie budują.

A konkretnie, ojcze?

Starzec spojrzał na niego i pokiwał głową.

Dobrze cię nauczyłem, Yuanie. Byłeś zawsze dobrym

i pojętnym uczniem. Od samego początku pasowałeś do roli,

którą los ci wyznaczył.

Zapadło długie milczenie. Gdzieś w tej ciszy była śmierć Han Ch'ina, zimny, ciężki kamień żalu, o którym żaden z nich nie wspominał, ale też nie potrafił usunąć go z piersi.

A co z Fei Yen?

To był pierwszy raz, kiedy jego ojciec wspomniał o separacji. Ta sprawa nie była jeszcze powszechnie znana. Li Yuan westchnął.

Ciągle jest tak samo.

Na twarzy Li Shai Tunga pojawił się prawdziwy ból.

Powinieneś jej rozkazać, Yuanie. Nakaż jej, aby wróciła

do domu.

Li Yuan pokręcił głową, usiłując opanować swoje uczucia.

Ojcze, szanuję twoje zdanie, ale ja wiem lepiej, co robić.

Ona mnie nienawidzi. Teraz już to wiem na pewno. Gdybym

miał ją w domu... osłabiłoby mnie to.

Li Shai Tung popatrzył uważnie na swego syna, a jego ramiona nieznacznie się zgarbiły.

Ach... — Podniósł głowę. — Nie wiedziałem tego, Yu

anie. Ja... — Ponownie westchnął. — Bardzo mi przykro,

synu. A dziecko? Co będzie z dzieckiem?

147

Li Yuan przełknął z trudem ślinę i spojrzał ojcu prosto w oczy, zdecydowany stawić czoło problemowi.

To nie jest moje dziecko. Fei nie była mi wierna. Dziecko

należy do innego mężczyzny.

Starzec podszedł bliżej i stanął naprzeciw syna.

Czy to jest pewne?

Nie, ale ja to wiem. Sama Fei...

Nie. Nie chodzi mi o to, abyś odpowiedział „wiem to, bo mam jakieś nieokreślone przeczucie". Chcę, abyś powiedział „wiem to ostatecznie i na pewno". —Jego głos ponownie zabrzmiał gwałtownie i rozkazująco: — To bardzo ważne, Yuanie. Jestem zdumiony, że sam tego nie widzisz.

Li Yuan pokiwał głową. To było ważne, ale on nie potrafił spojrzeć prawdzie w oczy. Wcale nie chciał mieć tej ostatecznej i całkowitej pewności. Jej słowo zupełnie mu wystarczało.

Musisz natychmiast do niej pojechać i przedstawić jej

warunki rozwodu. Ale twoja oferta musi być obwarowana

jednym zastrzeżeniem. Rozumiesz?

Li Yuan ponownie pokiwał głową. Rozumiał. Trzeba będzie zrobić testy. Testy stwierdzające ojcostwo. Genotyp. Dopiero wtedy będzie wiedział. Ostatecznie i na pewno. Zacisnął zęby, czując ostry ból przeszywający mu piersi.

Dobrze — powiedział T'ang, widząc, że osiągnął to,

czego chciał. — W przyszłości nie może być miejsca na

wątpliwości. Jeśli twój syn ma rządzić, musi być bezspornie

twoim synem, a nie jakąś kukułką podrzuconą do gniazda.

Te słowa ubodły boleśnie Li Yuana, ale po to właśnie zostały wypowiedziane. Ojciec wiedział, kiedy ma go oszczędzać, a kiedy należy pobudzić go do działania.

A co potem? — Li Yuan poczuł się nagle kompletnie wyczerpany, a w jego myślach zapanowała pustka.

Potem znowu się ożenisz. Nie z jedną żoną, ale z dwoma albo i sześcioma, jeśli zaistnieje taka potrzeba. Musisz mieć synów. Musisz dostarczyć synów, aby rodzina znowu była silna.

Li Yuan przytaknął, chociaż nie potrafił sobie wyobrazić życia z inną kobietą niż Fei Yen. Poddał się jednak woli ojca.

Miłość! — W głosie T'anga zabrzmiała dziwna go

rycz. — To nigdy nie wystarcza, Yuanie. Zapamiętaj to sobie.

Zawsze w końcu cię zawodzi. Zawsze.

Li Yuan podniósł wzrok, spojrzał ojcu prosto w oczy i dostrzegł w nich miłość, cierpienie oraz ból.

Każda miłość?

Tang skinął głową, obejmując syna ramieniem.

Każda miłość, Yuanie. Nawet ta.

* * *

Łomotanie do zewnętrznych drzwi wyrwało Li Shai Tunga ze snu o jego pierwszej żonie, Lin Yua, i tej strasznej nocy sprzed lat. Obudził się zlany potem, a wspomnienie snu było tak wyraźne, że przez moment myślał, iż to łomotanie jest jego częścią. Zdezorientowany usiadł w łóżku, czując obezwładniającą słabość. Po chwili ponownie dobiegł go odgłos

stukania.

Bogowie, pomóżcie nam... Co teraz? — wymamrotał,

podnosząc się powoli i wkładając szlafrok.

Podszedł do drzwi.

Kto tam? — zapytał.

To ja, Chieh Hsia. Twój kanclerz, Chung Hu-yan.

Zadrżał, Chung Hu-yan. Tak jak we śnie. Jak tamtej nocy,

kiedy Lin Yua umarła, rodząc Yuana. Przez chwilę nie potrafił się zdobyć na to, aby mu odpowiedzieć.

Chieh Hsia — dobiegł go ponownie głos kanclerza. —

Czy dobrze się czujesz?

Odwrócił się, rozejrzał się wokół siebie i ponownie spojrzał na drzwi. Nie. Był tutaj. To nie był sen. Upłynęło już osiemnaście lat, a on był tutaj, w swoim pałacu, i zarówno pukanie do drzwi, jak i ten głos były rzeczywistością.

Poczekaj chwilę, Chung. Już otwieram... — Usłyszał,

jak słabo i niezdecydowanie zabrzmiał jego głos, i zadrżał.

Poczuł, że pot spływa mu pod pachami i pokrywa czoło.

Dlaczego nagle wszystko stało się takie trudne?

Pogmerał przy zamku i odsunął zasuwę. Kiedy drzwi zaczęły się otwierać, odstąpił o krok i spojrzał na ludzi stojących w progu. Był tam Chung Hu-yan i dwaj strażnicy.

Co się stało, Chung? — zapytał, a jego głos zadrżał na

widok strachu malującego się na twarzy kanclerza.

Chung Hu-yan ukłonił się nisko.

Nadeszły wieści, Chieh Hsia. Złe wieści.


148

149

Złe wieści... Poczuł ucisk w żołądku. Li Yuan nie żyje. Albo Tsu Ma. Albo...

Co się stało, Chung? — półświadomie powtórzył py

tanie.

Zamiast odpowiedzieć, Chung odsunął się na bok, odsłaniając Tolonena, który stał tam z poszarzałą twarzą.

Chieh Hsia— — rozpoczął marszałek, po czym ukląkł

na jedno kolano i pochylił nisko głowę. — Zawiodłem cię,

mój panie... zawiodłem cię.

Li Shai Tung odwrócił się, jakby chcąc sprawdzić, kto za nim stoi, ale nie było tam nikogo. Zmarszczył brwi i zwrócił się do marszałka:

Zawiodłeś, Knut? W jaki sposób mnie zawiodłeś?

Plantacje... — zaczął Tolonen, po czym podniósł głowę i pełnymi łez oczami spojrzał na Tanga. — Plantacje płoną.

ROZDZIAŁ 5

Złamane koło

W miejscu, gdzie tunel zakręcał w prawo, dochodząc do wejścia dla pasażerów, ściana korytarza zamieniała się w wielkie okno. Zatrzymała się tam na moment i popatrzyła na okryty ciemnością wczesnego ranka port kosmiczny. Nie zwracała uwagi na przepychających się obok pasażerów i myślała jedynie o tym, że jest to być może ostatni raz, kiedy patrzy na Miasto Europa, Miasto, w którym spędziła całe życie. Życie, które było już przeszłością. Emily Ascher zginęła w fikcyjnym wypadku trzy dni temu. Teraz nazywała się Mary Jennings i była blondynką z kantonu Atlanta, wracającą na wschodnie wybrzeże po dwuletniej praktyce w europejskiej filii swego koncernu.

Poprzedniego dnia siedziała do późna w nocy, ucząc się swojego nowego życiorysu. Potem, po zaledwie trzech godzinach snu, obudziło ją wezwanie. To było przed godziną. Teraz stała, całkiem dosłownie, na początku swego nowego życia, wahając się i zastanawiając, czy dokonała właściwego wyboru.

Czy rzeczywiście było już za późno, aby porozumieć się i zawrzeć jakiś układ z Machem? Westchnęła i przesunęła palcami po gładkiej, ciemnej powierzchni szkła. Tak. DeVore mógł kłamać, kiedy mówił, że pomagając jej, nie kierował się żadnymi ukrytymi motywami, miał jednak rację, twierdząc, iż Mach chce jej śmierci. Nie zostawiła mu żadnego wyboru. Nikt nie opuszczał Ping Tiao. W każdym razie nie z własnej woli i z pewnością nie żywy.

A mimo to, czy nie było jakiejś innej możliwości? Innej niż wpędzanie się w zobowiązania wobec DeVore'a?

Popatrzyła na obandażowaną rękę i uśmiechnęła się cynicznie

151

do swego odbicia w przyciemnionej szybie. Gdyby istniała jakaś inna szansa, to nie byłoby jej tutaj. Poza tym pozostały jeszcze pewne sprawy, którymi musiała się zająć. Ważne sprawy. I być może równie dobrze mogła to zrobić w Ameryce. Jeśli DeVore jej pozwoli.

To była niewiadoma, ale była przygotowana na podjęcie ryzyka. Jedyną inną możliwością była śmierć i choć nie bała się jej, to z pewnością nie warto było przyspieszać jej nadejścia. Nie. Tę opcję zachowa sobie na później. To będzie jej as atutowy na wypadek, gdyby DeVore zaczął stwarzać trudności. I być może uda się jej zabrać go ze sobą. Jeśli tylko będzie mogła.

Uśmiechnęła się szerzej, a jej twarz straciła surowy wyraz. Odwróciła się i dołączyła do kolejki wsiadających pasażerów. Znalazłszy się na pokładzie, pokazała bilet drobniutkiej stewardesie Han i ruszyła między fotelami w poszukiwaniu swojego miejsca.

Właśnie miała usiąść, kiedy steward dotknął jej ramienia.

Proszę o wybaczenie, Fu Jen, ale czy ma pani rezerwację

na to miejsce?

Odwróciła się, podała mu bilet do sprawdzenia i równocześnie obejrzała go dokładnie. Był krępym Hanem o szerokich barkach i twardej, anonimowej twarzy, tak charakterystycznej dla wielu ludzi jego rasy. Rozszyfrowała go w mgnieniu oka — jeden z tych niskich rangą urzędników, którzy rozkoszują się swoją mizerną władzą.

Z demonstracyjną uwagą, odwracając go to na jedną, to na drugą stronę, przestudiował jej bilet. Następnie przebiegł wzrokiem po jej twarzy, ocenił ubranie, które miała na sobie, zauważył brak biżuterii i ostatecznie, z ledwie skrywanym lekceważeniem, ponownie spojrzał na jej twarz.

Proszę iść za mną, Fu Jen... — powiedział i skinął przy

tym głową.

Odwrócił się i podążył przejściem między fotelami w kierunku stłoczonych ciasno siedzeń trzeciej i czwartej klasy, które znajdowały się w ogonie rakietowca. Ona jednak pozostała na miejscu, czując narastający ucisk w żołądku, który zawsze tak reagował w obliczu nadchodzącego starcia.

Steward, zorientowaw 'zy się, że idzie sam, wrócił, a na jego twarzy pojawił się nagle wyraz pogardliwej niechęci.

-— Musisz stąd odejść, Fu Jen. Te miejsca są zarezerwowane

dla innych.

Pokręciła odmownie głową.

Mam bilet.

Schował jej bilet do górnej kieszeni marynarki swojego

munduru.

Wybacz mi, Fu Jen, ale gdzieś popełniono błąd. Jak już

powiedziałem, te miejsca są zarezerwowane i opłacone z góry.

Nacisk, z jakim wymówił ostatnie słowa, odsłonił jego gierkę. Przez chwilę myślała, że może jest to pożegnalny żart DeVore'a, ale teraz wszystko zrozumiała. Steward chciał wycisnąć z niej łapówkę. Chciał, aby zapłaciła za to, co już do niej należało. Rzuciła mu pełne pogardy spojrzenie i usiadła. Niech tylko spróbuje ją ruszyć...

Pochylił się nad nią, teraz już wyraźnie rozzłoszczony.

Fu Jen\ Musisz stąd iść! Teraz! Natychmiast! Albo

zawołam kapitana!

Właśnie miała mu odpowiedzieć, kiedy zauważyła, że na jego ramieniu pojawiła się dłoń i pociągnęła go gwałtownie do tyłu.

Był to wielki mężczyzna. Hung Mao. Odepchnął bezceremonialnie stewarda, nie kryjąc wcale odrazy, którą tamten

w nim wzbudził.

Czy ty zupełnie postradałeś zmysły, człowieku? Ta pani

zapłaciła za to miejsce. Oddaj jej natychmiast bilet i zostaw

w spokoju albo powiadomię władze portu. Rozumiesz mnie,

hsiao jen!

Steward otworzył usta, ale zamknął je, kiedy dostrzegł legitymację Służby Bezpieczeństwa, którą tamten mu pokazał. Opuściwszy głowę, wyjął bilet z kieszeni i podał go nieznajomemu.

Dobrze! — Mężczyzna przekazał go Emily z uśmiechem,

po czym odwrócił się i skinął rozkazująco głową. — A teraz

spadaj stąd, ty mały pierdoło. I żebyś mi się nie pokazywał

na oczy w czasie lotu.

Han przełknął z wysiłkiem ślinę i wycofał się pospiesznie. Nieznajomy zwrócił się do niej:

Przykro mi z powodu tego wydarzenia — powiedział. —

Oni zawsze tego próbują z samotnie podróżującymi kobietami.

Ktoś w pani rodzaju jest dla nich wart przynajmniej pięć

dziesiąt juanów.


152

153

Popatrzyła na bilet i stłumiwszy wrzące w niej oburzenie, podniosła na niego wzrok.

Dziękuję — odezwała się z uśmiechem. — Doceniani

pańską pomoc, ale dałabym sobie radę sama.

Pokiwał głową.

Być może. Ale nasz wspólny przyjaciel prosił, abym się tobą zaopiekował.

Aha... — Zmrużyła oczy, po czym przekrzywiwszy nieznacznie głowę, wskazała na legitymację, którą ciągle trzymał w dłoni. — A czy to jest prawdziwe?

Roześmiał się w odpowiedzi.

Oczywiście. Posłuchaj, czy mogę na chwilę usiąść obok

ciebie? Jest kilka spraw, które musimy sobie wyjaśnić.

Zawahała się, lecz skinęła lekko głową. Żadnych zobowiązań, co? Ale tego właśnie się spodziewała. Od samego początku wiedziała, że DeVore musi mieć jakieś powody, aby jej pomagać.

O co chodzi? — zapytała i odwróciła się, aby móc go obserwować.

O to... — Podał jej portfel i plik kart. Karty wydano na nazwisko Racheli DeValerian, a w portfelu znajdował się zbiór referencji dla Mary Jennings łącznie z dyplomem ukończenia wydziału ekonomii i listem polecającym do Michalea Levera, dyrektora firmy o nazwie MemSys. List nosił datę o dwa dni późniejszą.

Podniosła głowę i spojrzała na niego.

Nie rozumiem.

Uśmiechnął się.

Będziesz potrzebowała pracy, kiedy się tam znajdziesz.

U Leverów zwolni się miejsce ekonomisty. Jutro.

Skąd wiesz? miała zamiar zapytać, ale jego uśmiech był już odpowiedzią. Jeśli DeVore powiedział, że miejsce się zwolni, to miejsce się zwolni. Ale dlaczego Leverowie? I co z tą drugą tożsamością?

A to, co to oznacza? — zapytała, pokazując mu doku

menty DeValerian.

Wzruszył ramionami.

Ja jestem tylko posłańcem. Nasz przyjaciel powiedział, że będziesz wiedziała, co z tym zrobić.

Rozumiem.

154

Przeglądała je przez chwilę, a następnie odłożyła na bok. peVore dawał jej do zrozumienia, aby rozpoczęła swój własny ruch. Aby zaczęła sama rekrutować nowych członków. Uśmiechnęła się i ponownie zerknęła na niego.

Czy jest jeszcze coś, co chcesz mi powiedzieć?

Uśmiechnął się w odpowiedzi i na moment przykrył jej lewą

dłoń swoją dłonią.

Nic więcej. Ale zjawię się w każdej chwili, kiedy będziesz

mnie potrzebowała. Przyjemnego lotu. — Wstał. — Do zo

baczenia w Bostonie.

W Bostonie? Myślałam, że lecimy do Nowego Jorku.

Pokręcił głową i pochylił się nad nią.

Nie słyszałaś? Nowy Jork został zamknięty. Wu Shih

przewodzi alarmowemu posiedzeniu Siedmiu i w promieniu

dwustu li wokół Manhattanu ogłoszono strefę zamkniętą.

Zmarszczyła brwi.

Nie wiedziałam o tym. Co się dzieje?

Roześmiał się, pochylił jeszcze bardziej i dotknął palcem tabliczki znajdującej się na oparciu stojącego przed nimi fotela. Ekran rozjaśnił się natychmiast, pokazując sceny zniszczeń.

Właśnie to — odparł. — Oto, co się dzieje.

* * *

Dwaj mężczyźni siedzący na wysokiej ścianie zapory spoglądali na widoczne w pierwszych blaskach nadchodzącego świtu rozległe, płaskie przestrzenie poczerniałych pól, obserwując sylwetki ludzi poruszających się ospale w leżących poniżej ciemnościach. Mimo masek, które założyli na twarze, gryzący dym spalonych zbóż zdawał się dostawać do ich płuc z każdym oddechem. Mieli na sobie mundury ochotniczego korpusu rezerwy i jakkolwiek tylko jeden z nich nosił go legalnie, trudno było powiedzieć, który to był.

Wielkie całuny dymu unosiły się nad odległym horyzontem, zabarwiając brunatnożółtym kolorem światła wczesnego świtu. W odległości dwóch li od zapory widać było konwój transporterów, mknący na zachód, do bezpiecznych kryjówek

w Mieście.

DeYore uśmiechnął się i oparł wygodnie na siedzeniu.

155

Wyciągnął paczkę miętowych dropsów i zaoferował je swojemu towarzyszowi. Mach popatrzył przez chwilę na paczkę, a następnie wziął jednego. Przez jakiś czas obaj mężczyźni siedzieli w milczeniu, kontemplując rozgrywające się niżej sceny, po czym Mach przerwał ciszę:

I co dalej?

DeVore spojrzał mu w oczy.

Teraz rozpłyniemy się w ciemnościach. Jak duchy. Mach uśmiechnął się.

A co potem?

Potem nic. Nic przez dłuższy czas. Ty przejdziesz do

podziemia. Rekrutuj nowych członków. Buduj od nowa swoją

organizację. Ja dostarczę ci wszystkich potrzebnych fundu

szów. Ale nie wolno ci nic robić. Przynajmniej do czasu, gdy

będziemy gotowi.

A co z Siedmioma?

DeVore spojrzał w dół.

Siedmiu będzie starało się wzmocnić swoją obronę. Ale,

aby to zrobić, będą musieli się zbytnio rozciągnąć. Być może

ta obrona stanie się zbyt płytka. Poza tym, oni mają swoje

własne problemy. W Radzie jest rozłam.

Mach patrzył przez chwilę na drugiego mężczyznę szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, zastanawiając się, jak to ostatnio często robił, skąd DeVore ma tyle informacji.

Dlaczego ich tak bardzo nienawidzisz? — zapytał. DeVore spojrzał na niego i odpowiedział pytaniem:

A dlaczego ty ich nienawidzisz?

Bo zrobili ze świata więzienie. Dla każdego, ale przede

wszystkim dla tych na dole.

I to cię tak bardzo obchodzi?

Mach skinął głową.

Tutaj jest... tak prawdziwie, nie sądzisz? Ale tam, w środku... — Zadrżał i odwrócił głowę w kierunku odległego horyzontu. — No cóż, nigdy nie rozumiałem, dlaczego ludzkie istoty powinny żyć w ten sposób. Skrępowane prawami, sortowane na swoich poziomach według wysokości kont i stłoczone w zagrodach jak mięsne zwierzęta. Zawsze tego nienawidziłem. Nawet wtedy, gdy byłem pięcioletnim dzieckiem. I czułem się tak bezradny wobec tej sytuacji.

Ale teraz już nie?

Nie. Teraz nie. Teraz mogę już właściwie ukierunkować

mój gniew.

Milczeli przez jakiś czas, po czym Mach ponownie przerwał ciszę i zapytał, patrząc na DeVore'a:

A co z Ascher?

DeVore pokręcił głową.

Zniknęła. Myślałem już, że ją mamy, ale ona wyśliznęła

się nam przez palce. Jest dobra, wiesz przecież o tym.

Mach uśmiechnął się.

Tak. Zawsze była najlepsza z nas. Nawet Gesell to zrozumiał. Ale była także nieelastyczna. Jej idealizm zawsze przeszkadzał w rozwiązywaniu praktycznych problemów. To, że z nami zerwie, było nieuniknione.

A zatem, co uczynisz?

Co uczynię? Nic. Och, zadbam o swoje bezpieczeństwo, nie obawiaj się. Ale jeśli znam naszą Emily, to znajdzie ona jakiś sposób, aby wydostać się z Miasta Europa. Zawsze mówiła o tym, że trzeba zacząć działalność gdzieś indziej, że należy rozszerzać nasze wpływy. Jest dobrą organizatorką. Założyłbym się o dużą sumę, że jeszcze o niej usłyszymy.

DeVore uśmiechnął się, myśląc o niej, siedzącej dokładnie w tej chwili na pokładzie wahadłowca lecącego do Ameryki, i o jej lewym palcu wskazującym, który — zamrożony — leciał właśnie na Marsa.

Usłyszymy — zgodził się. — Jestem pewny, że usły

szymy.

* * *

Siedmiu władców Chung Kuo stało na wysokim, kamiennym balkonie. Nad ich głowami rozpościerało się idealnie błękitne niebo, a promienie porannego słońca odbijały się od cesarskiej żółci ich jedwabi. Poniżej rozciągał się wielki ogród, ograniczony z dwóch stron przez dwie duże rzeki. Ten prawdziwy raj, pełen jezior, pagód, małych zagajników, kwietników, mostków i ocienionych ścieżek spacerowych, był otoczony pojedynczym murem. Z balkonu do ogrodu prowadziły kręte schody z czerwonych kamieni, ukształtowane na podobieństwo ogona smoka. Powoli, rozmawiając tak cicho, że ich głosy były ledwie słyszalne na tle krzyków


156

157

gnieżdżących się w konarach drzew, zaczęli schodzić w dół. Prowadził Wu Shih, ich gospodarz.

U podstawy schodów odwrócił się i spojrzał w górę. Za plecami zebranych T'angów widniał jego pałac. Stał na sztucznym wzgórzu, solidny jak zawsze, a jego śnieżnobiałe ściany wieńczyły strome dachy z czerwonych dachówek. Na samym szczycie tej ogromnej budowli znajdowała się smukła pagoda, doskonale teraz widoczna na tle nieba. Wu Shih skinął głową z satysfakcją i wyciągnął rękę, zapraszając swoich kuzynów do ogrodu.

Słychać było delikatne dźwięki poruszanych przez wiatr dzwonów pagody, przez wielką bramę w kształcie półksiężyca napływało powietrze nasycone zapachami jaśminu, forsycji, gardenii i chryzantem. Weszli do środka, do innego świata — świata takich dawnych radości, jak ścisły porządek rzeczy ułożonych tak, aby wyglądały na rozmieszczone przypadkowo, jak tysiąc odcieni zieleni kontrastujących z szarością kamieni, bielą murów i czerwienią dachówek. Był to, chociaż Wu Shih nigdy tego nie twierdził, najwspanialszy ogród Chung Kuo — Ogród Najwyższej Elegancji — składający się z tuzina odrębnych ogrodów, a każdy z nich stworzono na wzór sławnego oryginału.

Ich praca została zakończona i osiągnęli porozumienie co do postępowania w przyszłości. Teraz był czas relaksu, czas zapomnienia o troskach, a nie było ku temu bardziej idealnego miejsca niż ten raj, w którym panowała tak idealna równowaga między symetrią a nieporządkiem, między sztuką a przypadkiem.

Ogromnie zadowolony, Wu Shih rozejrzał się wokół. Ogród został zbudowany przez jego prapradziadka, ale podobnie jak jego ojciec i ojciec jego ojca, on sam dokonywał drobnych zmian w oryginalnych planach, rozszerzając go na północ, tak że obecnie rozciągał się na całej powierzchni wyspy Manhattan.

To przepiękny ogród, kuzynie — powiedział Wang San--leyan, odwracając się do niego z miłym uśmiechem. — Niewiele przyjemności w życiu można porównać ze słodyczą, której źródłem jest harmonijnie stworzony ogród.

Wu Shih uśmiechnął się, już drugi raz tego ranka zaskoczony przez Wang Sau leyana. Wydawał się zmienionym czło-

158

wiekiem, człowiekiem, z którego zachowania zniknęło całe grubiaństwo i szorstkość. Wcześniej, w czasie posiedzenia Rady, zarzucając swoją zwykłą postawę, zapewnił Li Shai Tunga o swoim poparciu i — wyprzedzając nawet ofertę pomocy, z którą wystąpił Wei Feng — podarował mu znaczną ilość ziarna z własnych rezerw. Hojność tego gestu zaskoczyła wszystkich i wywołała całą falę spontanicznych darów. Na zakończenie posiedzenia wszyscy szeroko uśmiechali się do siebie, a uprzedni nastrój przygnębienia zastąpiło uczucie odnowionej jedności. Ponownie byli Siedmioma. Siedmioma. Wu Shih wyciągnął rękę i dotknął ramienia młodego

Tanga.

Jeśli jest gdzieś na ziemi raj, to jest on tutaj, w tym ogrodzie.

Wang Sau-leyan pochylił lekko głowę, jakby na znak szacunku dla wieku i doświadczenia Wu Shiha. Ten ponownie odczuł przypływ przyjemności na widok tego gestu. Być może mylił się co do Wang Sau-leyana. Może to jego młodość, szok po zamordowaniu ojca i samobójstwie brata sprawiały, że był taki. To, a także niepewność co do kierunku biegu wydarzeń.

Wang Sau-leyan odwrócił się i wskazał na stary, zardzewiały znak przybity wysoko do konaru jałowca.

Powiedz mi, Wu Shih, co oznacza ten znak. Wszystko oprócz niego jest Han. Ale on...

To? — Wu Shih zaśmiał się miękko, ściągając na siebie uwagę pozostałych T'angów. — To jest żart mojego prapradziadka, kuzynie Wang. Widzisz, zanim zbudowano ten ogród, znajdowała się tutaj część największego miasta Amerykanów. To właśnie stąd tak sprawnie zarządzali swoją wielką republiką sześćdziesięciu dziewięciu stanów. I to właśnie tutaj, gdzie spacerujemy, było samo serce ich finansowego imperium. Legenda mówi, że mój prapradziadek przybył tutaj, aby na własne oczy zobaczyć upadek ich wielkiego miasta i gdy ujrzał ten znak, uśmiechnął się rozbawiony grą słów. Bo ostatecznie, czy może być coś bardziej Han od muru? Dlatego też kazał zachować ten znak. Tak więc ta ścieżka znana jest, nawet obecnie, pod swoją pierwotną nazwą Wall Street.

Zebrani wokół T'angowie uśmiechnęli się rozbawieni tą

historią.

Powinniśmy uczyć się na ich błędach — powiedział Wei

159

Feng, wyciągając rękę i zrywając liść z gałęzi. Włożył go do ust, posmakował i zwrócił się do Wang Sau-leyana, zmarszczywszy swoją starą twarz w uśmiechu. — Zbyt dużo chcieli. Ich ambicje zawsze przekraczały ich możliwości. Jak ten śmieszny plan kolonizacji gwiazd. Wang Sau-leyan ponownie pochylił głowę w lekkim ukłonie.

Zgadzam się, kuzynie. A jednak ciągle używamy pojazdów, które oni zaprojektowali i zbudowali. Jak i wielu innych rzeczy.

To prawda — odpowiedział Wei Feng. — Nie mówiłem, że wszystko, co robili, było złe. Jednakże nie mieli poczucia równowagi. To, co robili, robili nieostrożnie i bez namysłu. Pod tym względem lepiej by było, abyśmy nie byli do nich podobni. To właśnie brak rozwagi doprowadził do upadku ich imperium.

I arogancja — dodał Wu Shih, rozglądając się wokół. — Ale chodźmy dalej. Rozkazałem, aby w pawilonie nad jeziorem podano nam eh'a. Będą też inne rozrywki.

Odpowiedziały mu uśmiechy zadowolenia. Upłynęło już sporo czasu, od kiedy mogli sobie tak pofolgować. Wu Shih odwrócił się i poprowadził ich wzdłuż lang, osłoniętej ścieżki, następnie w górę po krętych drewnianych schodach, na szeroką galerię wznoszącą się ponad skrytym między drzewami jeziorkiem.

Niska drewniana balustrada postawiona na filarach wbitych miedzy skały tworzyła kwadrat obejmujący sobą krąg jeziora. Drewno, z którego zbudowano balustradę, pomalowano na czerwono i pokryto powtarzającym się wzorem piktogramów oznaczających nieśmiertelność. Szerokie, soczyście zielone liście lotosu pływały po powierzchni wody, a w pokrytym słomą tingu znajdującym się na drugiej stronie jeziora muzycy zaczęli grać starą melodię, której dźwięki docierały — jakby niesione wiatrem — do miejsca, gdzie siedzieli T'angowie.

Li Shai Tung siedział wygodnie w fotelu i przyglądał się swoim towarzyszom. Pierwszy raz od miesięcy miał wrażenie, że chmura dławiąca jego duszę uniosła się do góry, a napięcie, które —jak się wydawało — na zawsze ścisnęło jego żołądek, gdzieś zniknęło. Nie był sam. Teraz to widział. Oni wszyscy wydawali się jakby jaśniejsi, odświeżeni i wzmocnieni przez

160

wydarzenia tego ranka. Tak było. Tak być musiało. Przedtem nie zdawał sobie z tego sprawy, nie rozumiał, jak bardzo ich siła zależała od jedności myśli. Teraz, kiedy Wang Sau-leyan najwyraźniej odzyskał rozsądek, będą znowu silni. To tylko kwestia dobrej woli.

Spojrzał na siedzącego obok młodego Tanga Afryki i uśmiechnął się do niego.

Jestem wdzięczny za twoją pomoc, kuzynie Wang. Czy

jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić w zamian?

Wang Sau-leyan uśmiechnął się i rozejrzał wokół. Jego szeroka twarz była w tym momencie żywym odbiciem twarzy jego ojca z czasów młodości. Następnie popatrzył w dół. Był to gest świadczący o skromności i pokorze.

W obecnych okolicznościach powinniśmy sobie poma

gać, prawda? — Uniósł głowę i spojrzał w oczy Li Shai

Tunga. — Jestem dumnym człowiekiem, Li Shai Tungu, ale

nie tak dumnym, abym nie mógł przyznać się do błędu.

Myliłem się w ocenie zagrożenia ze strony Ping Tiao. Jeśli

moja pomoc będzie jakimś zadośćuczynieniem, bardzo mnie

to ucieszy.

Li Shai Tung popatrzył wokół z satysfakcją, która rozjaśniła jego twarz. Następnie ponownie zwrócił się do młodego Tanga i pokiwał głową.

Twoje uprzejme słowa są dla mnie jak orzeźwiający

napój, kuzynie Wang. Umiejętność przyznania się do błędu jest

świadectwem wielkiego rozsądku. Słyszałem nawet, że nazywa

się ją pierwszym krokiem na drodze do prawdziwej mądrości.

Wang Sau-leyan pochylił głowę, ale nic nie odpowiedział. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, słuchając starej muzyki. Służący poruszali się między nimi, nalewając ch'a i podając słodycze, a ich jasnozielone jedwabie stapiały się z kolorami ogrodu.

Pięknie — powiedział Tsu Ma, kiedy muzycy skończyli grać. Na jego twarzy widniał wyraz dziwnego smutku i tęsknoty. — Dawno już nie słyszałem tego ostatniego utworu tak dobrze zagranego.

Rzeczywiście... — zaczął Wu Shih, ale przerwał, dostrzegłszy swego kanclerza, który pojawił się na drugim końcu galerii. — Podejdź, Fen — powiedział, dając mu znak, aby się zbliżył. — Co się stało?

161

Fen Cho-hsien zatrzymał się kilka kroków przed swoim Tangiem, a następnie ukłonił się kolejno każdemu z pozostałych, by ostatecznie zgiąć się w głębokim ukłonie przed swoim panem.

Nie ośmieliłbym się ci przeszkadzać, Chieh Hsia, ale

właśnie nadeszła pilna wiadomość. Wygląda na to, że generał

pana Li ciężko zachorował.

Li Shai Tung pochylił się gwałtownie do przodu.

Nocenzi jest chory? Co mu, na bogów, jest?

Fen odwrócił się w stronę Li Shai Tunga i opuścił wzrok.

Wybacz mi, Chieh Hsia, ale wydaje się, że nikt nie wie.

Wygląda jednak na to, że jest bardzo ciężko chory. Co więcej,

jeśli doniesienia mówią prawdę, to jego żona i dwoje dzieci

już nie żyją.

Li Shai Tung opuścił z jękiem głowę. Bogowie, czy to się nigdy nie skończy? Czując, że wróciło znajome uczucie ucisku w żołądku, wyprostował się ze łzami w oczach.

Czy wybaczycie mi, kuzynowie, jeśli natychmiast wrócę

do domu?

Wokół rozległy się pomruki wyrażające współczucie. Wszyscy patrzyli na starego Tanga, zauważając nagle, jak słabo i krucho wygląda, jak jego ramiona zgarbiły się pod wpływem wieści o najnowszym nieszczęściu. Ale to Wang Sau-leyan był tym, który zerwawszy się ze swego miejsca, pomógł mu wstać z fotela i objąwszy go ramieniem, poprowadził w kierunku schodów.

Li Shai Tung zatrzymał się i spojrzał w twarz młodego Tanga. Położył mu z wdzięcznością rękę na ramieniu.

Dziękuję ci, Sau-leyanie. Jesteś godnym następcą swego

ojca — powiedział, po czym odwrócił się i ruszył w dół

krętymi schodami za kanclerzem Wu Shiha, który pochyliwszy

nisko głowę, poprowadził go wzdłuż Wall Street do smoczych

schodów i oczekującego na niego pojazdu.

* * *

Kim obudził się w ciemności i dziwnie zaniepokojony zaczął nasłuchiwać. Przez chwilę niczego nie rozumiał. Nie było nic słychać. Zupełnie nic. Zadrżał. Oczywiście... to było to. Cisza była zbyt doskonała. Zawsze słyszał jakieś odgłosy dochodzące z korytarza, ale teraz nie docierał tu żaden dźwięk.

Usiadł i odsunął kołdrę. Przez chwilę przeciągał się, usuwając ostatnie ślady narkotyku z członków, po czym ponownie skulił się i zaczął nasłuchiwać. Nic.

Przeszedł przez pokój i stanął przy drzwiach, analizując w myślach wszystkie możliwości. Może go przenieśli? A może przerwali prace przy projekcie i opuszczonego pozostawili swojemu losowi? Jednakże żadne z tych wyjaśnień nie wydawało mu się wystarczająco satysfakcjonujące. Wyciągnął rękę i przekręcił zamek.

Drzwi otworzyły się z sykiem. Korytarz był ciemny i pusty, tylko na samym końcu, nad drzwiami pokoju strażników, jarzyło się światełko.

Zadygotał i poczuł dreszcz lęku przebiegający mu wzdłuż

kręgosłupa. Na kamerach dozoru wiszących pod sufitem nie

paliły się czerwone kontrolki świadczące o ich działaniu. Były

wyłączone. Zauważył, że drzwi do pomieszczeń projektu, znaj

dujące się po drugiej stronie korytarza, za ścienną lampą

oświetlającą pokój strażników, były otwarte, a barierka pod

niesiona.

Wydarzyło się coś złego. "

Stał przez chwilę nieruchomo, nie bardzo wiedząc, co ma robić, po czym zdał się na swój instynkt. Skręcił w lewo i mając nadzieję, że nie jest jeszcze za późno, pobiegł do pokoju Tai Cho, znajdującego się koło laboratoriów. Nie znalazł tam nikogo. Po chwili dobiegł go cichy pomruk rozmowy prowadzonej w dalszej części korytarza. Zamarł w bezruchu, ale zaraz Odprężył się. Znał te głosy. Ruszył pośpiesznie w ich stronę, ale po kilku krokach zwolnił. Drzwi laboratoriów były szeroko otwarte, jakby zaklinowane w tej pozycji. To także było nieprawidłowe. W czasie, kiedy nikt nie pracował w laboratoriach, drzwi powinny być zamykane na zegar czasowy. Odwrócił się i spojrzał do tyłu, wzdłuż lekko tylko rozjaśnionego przyćmionym światłem korytarza. Te kilka lamp, które paliły się na ścianach, było lampami awaryjnymi. Główny system zasilania musiał nawalić. Ale czy to był wypadek, czy też zrobiono to celowo?

Ostrożnie wszedł do środka, zerkając w prawo, gdzie znajdowało się biuro Spatza. Przez otwarte drzwi dostrzegł dyrektora, który klnąc, walił w klawiaturę swego komputera. Nie


162

163

zdoławszy wykrzesać z niego żadnej reakcji, Spatz chwy<

słuchawkę telefonu alarmowego, ale po chwili rzucił ją z wści©,

kłością. v'

Czyżby awaria wydarzyła się właśnie teraz? Czyżby to właśnie ona go obudziła?

Pochylił się nisko i mając nadzieję, że Spatz go nie zauważy, przeniknął przez odkrytą przestrzeń pomiędzy drzwiami i pierwszym rzędem biurek, a następnie kryjąc się za nimi, pobiegł aż do końca pomieszczenia. Główne laboratoria znajdowały się po lewej stronie i to z nich właśnie dochodziły, głośniejsze teraz, odgłosy rozmowy. Kim rozpoznał, pośród wielu innych, głos Tai Cho i odetchnął z ulgą. Wahał się przez chwilę, po czym obejrzał się za siebie. W korytarzu, którym przybył, nie zauważył jednak nikogo. Po krótkim namyśle wszedł do laboratorium.

Siedzieli pod przeciwległą ścianą, część z nich na krzesłach, a część na biurkach. Byli tam wszyscy z wyjątkiem Hammonda. Kiedy wszedł, odwrócili się w jego stronę i przerwali rozmowę.

Kim! — krzyknął Tai Cho i zerwał się z krzesła. Kim podniósł rękę, jakby chcąc powstrzymać przyjaciela.

Musicie stąd uciekać! Natychmiast! Dzieje się coś złego! Asystent dyrektora, Ellis, uśmiechnął się i pokręcił głową.

Wszystko w porządku, Kim. To tylko przerwa w do

stawie prądu. Spatz wyszedł, aby wszystko wyjaśnić.

Kim popatrzył na pozostałych. Kilku z nich miało niepewne miny, ale było oczywiste, że zgadzają się z Ellisem.

Nie! — powiedział z naciskiem, próbując opanować

panikę, która go ogarniała. — To coś więcej. Strażnicy znik

nęli i wszystkie drzwi są zablokowane w pozycji otwartej. Czy

nie rozumiecie, co to znaczy? Coś się wydarzy!

Ellis podniósł się z miejsca.

Jesteś pewny? Naprawdę nie ma strażników?

Kim pokiwał gwałtownie głową. Czuł, że napięcie oplata jego ciało jak sploty węża; czuł budzące się w nim reakcje, których nie znał od dawna — przynajmniej od czasu, kiedy próbowali przebudować jego psychikę. Jego serce zaczęło łomotać w piersiach, a krew pędziła żyłami jak czarna fala gorącego przypływu. Ale nade wszystko czuł, że niebezpieczeństwo, w którym się znaleźli, wyostrzyło jego zmysły. To było tak, jakby teraz lepiej niż przedtem słyszał, widział i czuł.

164

Rzucił się do przodu i chwyciwszy ramię Tai Cho, zaczął ciągnąć go do tyłu. Tai Cho próbował się opierać, ale Kim trzymał go nieustępliwie.

Chodź! — błagał. — Zanim tutaj przyjdą!

O czym ty, na bogów, mówisz, Kim?

Chodź! — prosił. — Musisz stąd wyjść! Wszyscy musicie

stąd uciekać!

Jego słowa wywarły jakiś skutek. Zaczęli na siebie spoglądać z rosnącym niepokojem.

Chodźmy! — powiedział w końcu Ellis. — Kim może

mieć rację!

Wyszli do biur na zewnątrz laboratoriów, ale było już za późno. Kim zauważył obcych, kiedy dotarł do narożnika, ciągnąc Tai Cho. Było ich czterech i znajdowali się w odległości nie większej niż czterdzieści ch'i. Mieli na sobie czarne, dopasowane stroje, twarze przesłonili maskami, a na ich piersiach kołysały się wielkie karabiny latarniowe. Dostrzegłszy wysoką sylwetkę Tai Cho, pierwszy z nich podniósł swoją

broń i wystrzelił. '

Kim pchnął Tai Cho na podłogę i odskoczył do tyłu. Poczuł wywołany strzałem podmuch gorącego powietrza i towarzyszący mu zapach, który mógłby nawet być uznany za przyjemny, gdyby nie sygnalizował śmiertelnego niebezpieczeństwa.

Uciekajcie! — krzyknął do innych, ale w tym samym momencie zrozumiał, że znaleźli się w pułapce. Byli tam uwięzieni jak małpy GenSynu, na których eksperymentowali. Bezbronni, bez szans na ucieczkę.

Martwi... — powiedział cicho do siebie. Martwi. Jakby

ich nigdy nie było.

* * *

Zabójca otrząsnął się i wycofał. Był bardzo zadowolony z tego, że dzięki masce wypełniający pomieszczenie smród spalonych ciał nie docierał do jego nosa. Ponownie poczuł, że po grzbiecie przebiegły mu ciarki. Nie spodziewał się po nich takiej reakcji. Nigdy by nie uwierzył, że po prostu uklękną,

pochylą głowy i umrą.

165

Ale może to było właśnie to, co różniło ich od niego. To, co sprawiało, że byli dobrzy w obserwowaniu, a nie

w działaniu, że byli pasywni, a nie aktywni. Mimo to sposób, w jaki przyjęli śmierć, sprawił, że czuł się dziwnie. Nie chodziło o to, że było mu ich żal — wręcz przeciwnie, ich pasywność wzbudziła w nim odrazę. On walczyłby o życie do ostatniej chwili. Drapałby, gryzł i szarpał, broniąc swego istnienia. A oni? Miał wrażenie, że pozbawili go czegoś istotnego.

Odwrócił się. Inni już odeszli, aby znaleźć chłopca i rozmieścić ładunki wybuchowe. Zaraz potem mieli zniknąć. Zrobił kilka kroków, po czym stanął i obejrzał się.

To nerwy, pomyślał. To tylko nerwy. Pewnie jedna z małp hałasuje w swojej klatce. Mimo to — przypomniawszy sobie, co DeVore mówił o ostrożności — zawrócił, aby się upewnić.

Przystanął, niemal dotykając prawym butem nogi jednego z zabitych i zmarszczywszy czoło, zaczął się rozglądać. Wszystkie małpy uśpione narkotykami leżały w swoich klatkach.

To dziwne... — zaczął i w tym momencie, bez żadnego

ostrzeżenia, coś chwyciło z tyłu jego nogi i rzuciło go na

stos ciał.

Odwrócił się, łapiąc spazmatycznie oddech, i zauważył, że jego broń zniknęła. Jakaś dziwaczna istota skoczyła na niego i coś twardego uderzyło go w twarz, łamiąc mu nos. Zajęczał, oszołomiony rozdzierającym bólem, który jak gorąca fala zalał jego zmysły, i zasłonił twarz rękami.

Co, u diabła?

Następny cios trafił go w skroń, tuż obok lewego oka.

Kuan Yin! — wychrypiał, cofając gwałtownie głowę

i kaszląc krwią, która zaczęła wypełniać jego usta. Wyciągnął

na oślep rękę, próbując złapać napastnika, ale ten odskoczył

w bok. Usiadł i mrugając oczami, aby usunąć krwawą mgłę

przesłaniającą mu pole widzenia, dojrzał coś, co wyglądało na

dziecko. Nie było to jednak dziecko. To było coś rodem

z najstraszniejszych koszmarów.

Stało tam, przygarbione i dziwnie skręcone, z odważnikiem w drobnej dłoni. Wykrzywiwszy wargi we wściekłym grymasie, wbiło w niego mordercze spojrzenie swoich ciemnych, wielkich oczu.

Bogowie... — wyszeptał, czując ogarniający go chłód. Czy to właśnie tym oni tutaj się zajmowali? Czy robili te... rzeczy?

W tym samym momencie, w którym ta myśl przemknęła

przez jego głowę, stworzenie wydało nieludzki okrzyk i skoczyło na niego — wysoko, jak coś z majaków szaleńca — spuszczając ze straszliwą siłą ciężarek na jego głowę.

* * *

Li Shai Tung rozgniewany tym, co zobaczył, odwrócił się i spojrzał na naczelnego lekarza.

Co, na bogów, mogło to spowodować, Chang Li?

Chang Li upadł na kolana i pochylił nisko głowę.

Wybacz mi, Chieh Hsia, ale przyczyna choroby generała nie jest nam jeszcze znana. Prowadzimy właśnie autopsję jego żony i dzieci, ale dotychczas...

Dzieci? — Li Shai Tung wziął głęboki oddech, próbując się uspokoić. Miał zaczerwienione oczy i mokre od łez policzki. Bezwiednie chwycił się prawą dłonią za lewe ramię, po czym puścił je, wykonując ręką gest desperacji.

Czy on będzie żył?

Naczelny lekarz ponownie pochylił głowę.

Jeszcze za wcześnie, aby móc to stwierdzić, Chieh Hsia.

Cokolwiek to było, było wystarczająco silne, aby zabić w ciągu

godziny jego żonę i dwójkę dzieci. Sam Nocenzi i jego trzecia

córka... no cóż... oni są bardzo chorzy.

I zdecydowanie wykluczasz jakąś truciznę w jedzeniu?

Chang Li pokiwał twierdząco głową.

Tak jest, Chieh Hsia. Z tego, co wiemy, wynika, że

Nocenzi i jego rodzina mieli atak w czasie posiłku, który

spożywali wraz z przyjaciółmi. Podawano im potrawy z tych

samych naczyń, wszyscy brali ryż z tej samej miski. A jednak

trzy osoby, które z nimi jadły, są całkowicie zdrowe.

Li Shai Tung zadrżał, a następnie zezwolił lekarzowi powstać.

Dziękuję ci, Chang Li. Daj mi jednak znać natychmiast,

kiedy się czegoś dowiesz, dobrze? I nie mów jeszcze generałowi

o śmierci żony i dzieci. Pozwól, aby odzyskał trochę siły,

zanim przekażesz mu te straszne wiadomości. Nie chcę, by

ocalał jedynie po to, by zaraz umrzeć ze złamanym sercem.

Chang Li pochylił głowę.

Będzie tak, jak każesz, Chieh Hsia.

Dobrze. — Odwrócił się i ruszył wzdłuż wielkiego


166

167

korytarza szpitalnego. Jego straż osobista i dostojnicy podążyli za nim, utrzymując pełen szacunku dystans. Nocenzi był przytomny, kiedy go widział. Wyglądał jednak jak cień siebie samego, jakby cała jego ch'i, jego życiowa energia, została z niego wyssana. Mówił głosem tak słabym, jak szept wiatru poruszającego kawałkiem jedwabiu.

Wybacz mi, Chieh Hsia — powiedział — ale będziesz teraz potrzebował nowego generała.

Li Shai Tung ujął jego dłoń i pokręcił odmownie głową, ale Nocenzi nalegał, ściskając mu resztką sił rękę, i puścił ją dopiero wtedy, gdy Tang przyjął jego rezygnację.

Zatrzymał się, wspominając ten moment, po czym pochylił się lekko, gdyż nagły atak bólu brzucha i ramion sprawił, że poczuł zawrót głowy. Wyprostował się, kiedy atak minął, ale po chwili ból wrócił, silniejszy teraz i palący, jakby kawałek rozżarzonego węgla trawił mu trzewia. Jęknął, zachwiał się i upadłby na pokrytą płytkami podłogę, gdyby nie jeden z dworzan, który w porę go pochwycił. — Chieh Hsia!

Słyszał przejęte i zatrwożone głosy, zewsząd wysuwały się ręce, aby go podtrzymać, ale był już tylko świadomy tego, jak bardzo pali go skóra, jakby zbytnio naciągnięta na kościach, jak szczypią go oczy, jakby zalane gorącą wodą. Wciągnął z drżeniem powietrze w płuca i ponownie poczuł uderzenie bólu, który zdawał się rozdzierać jego wnętrzności. Bogowie! Co to jest?

Lekarze podbiegli do niego pospiesznie i podtrzymując go swymi doświadczonymi rękami, uspokajając łagodnymi głosami, na wpół poprowadzili go, na wpół ponieśli z powrotem do pomieszczeń szpitalnych. Ból powoli zanikał i do jego członków wracały siły.

Poczekajcie... — powiedział cicho. Najwyraźniej nie

usłyszeli, więc powtórzył głośniej i bardziej rozkazująco. —

Zatrzymajcie się!

Natychmiast uwolnili go i cofnęli się, ale trzymali się blisko, aby móc go złapać, gdyby znowu miał upaść. Pojawił się Chang Li. Przybiegł z pośpiechem, kiedy tylko doszła go wiadomość o zasłabnięciu Tanga.

Chieh Hsia... co to było?

Li Shai Tung wyprostował się i głęboko odetchnął. Atak

168

bólu sprawił, że czuł lekkie oszołomienie, ale poza tym czuł się już zupełnie dobrze.

Wszystko w porządku — odpowiedział. — To był jakiś chwilowy skurcz, nic więcej. Mój żołądek. Jestem pewny, że to z powodu pospiesznego jedzenia i napięcia wywołanego nieszczęściem, które spotkało generała. — Prawie się roześmiał, kiedy zauważył, jak Chang Li patrzył na niego; wyraźnie nie wiedział, jak ma się zachować. — Jeśli cię to tak niepokoi, lekarzu Chang, wyślij ze mną swoich dwóch najlepszych ludzi. Będą mi towarzyszyć w drodze do domu. Muszę tam jechać. Tak wiele jest do zrobienia. Muszę się zobaczyć z synem i porozmawiać z nim. Muszę mianować nowego generała. — Uśmiechnął się i rozglądając się wokół, zauważył, jak jego uśmiech kontrastuje z niepewnością widniejącą na otaczających go twarzach. — Ze wszystkich ludzi właśnie ja nie mogę sobie pozwolić na chorobę. Co by się stało z Chung Kuo, gdybyśmy my, rządzący, byli ciągle chorzy?

Rozległ się śmiech, ale nie był to ten sam lekki i szczery śmiech, do której przywykł u ludzi ze swego najbliższego otoczenia. Słyszał strach w ich głosach i rozumiał jego powody. I to, w drobnym stopniu, podniosło go na duchu.

Popatrzył wokół, wyprostował się i wypełniony uczuciem ciepła oraz życzliwości, które wywołała w nim ich wyraźna troska, ruszył w kierunku cesarskiego pojazdu.

* * *

Yin Tsu przywitał księcia i przyniósł mu eh'a.

Wiesz, dlaczego przyszedłem? — zapytał Li Yuan, pró

bując ukryć dręczący go ból.

Yin Tsu pochylił głowę. Troski ostatnich dni poryły jego starą twarz głębokimi zmarszczkami.

Wiem, Li Yuanie. I bardzo mi przykro, że do tego doszło.

Mój dom jest głęboko zasmucony.

Li Yuan skinął głową z zakłopotaniem. Ostatnią rzeczą, której pragnął, było sprawienie przykrości temu staremu człowiekowi, ale nie było innego wyjścia. Było to jednak bardzo gorzkie zadanie. Dwa razy Yin Tsu myślał, że połączył swój ród z linią królów i dwukrotnie ten zaszczyt został mu odebrany.

169

Nie poniesiesz z tego powodu żadnych strat, Yin Tsu —-

zaczął miękko, całym sercem współczując starcowi. — Twoi

synowie...

Ale to była tylko połowa prawdy. W końcu cóż mógł dać synom Yina, aby zrównoważyć taką stratę? Nic lub prawie nic.

Yin Tsu pochylił głowę jeszcze niżej.

Czy mogę ją zobaczyć, ojcze? — To był ostatni raz,

kiedy się tak do niego zwracał, i zauważył, że na twarzy

starego człowieka pojawił się wyraz bólu. To nie jest moja

wina, pomyślał, obserwując Yin Tsu, który wstał i wyszedł,

aby ją zawołać.

Wrócił prawie natychmiast, prowadząc za sobą córkę.

Fen Yen usiadła naprzeciw niego i pochyliła głowę. Czekała. Była teraz w ósmym miesiącu ciąży, a więc sprawę należało załatwić jak najszybciej. Dziecko mogło się urodzić lada dzień. Mimo to był zdecydowany, aby postępować z nią łagodnie.

Jak się czujesz? — zapytał z czułością, wciąż pełen troski o nią.

Dobrze, mój panie — odpowiedziała pokornie. Nie potrafiła zdobyć się na to, aby na niego spojrzeć. Wiedziała, jak wygląda sytuacja. Wiedziała, po co przyjechał.

Fei Yen, to jest dla mnie... bardzo bolesne. Wiedziałaś jednak, kiedy wychodziłaś za mnie, że nie jestem podobny do innych mężczyzn. Wiedziałaś, że moje życie, że decyzje, które będę musiał podejmować, nie będą takie same, jak normalnych ludzi. — Westchnął głęboko, zrozumiawszy nagle, jak trudno będzie mu to powiedzieć. Podniósł wzrok i spojrzał na zesztywniała w grymasie bólu twarz Yin Tsu, który pokiwał głową, jakby w odpowiedzi na nieme pytanie. — Moja rodzina... muszę zapewnić ciągłość mojego rodu. Muszę być pewny. — Wiedział, że są to uniki. To należało powiedzieć bezpośrednio. Musiał to zrobić. Ponownie westchnął i zaczął: — Mówisz, że to nie jest moje dziecko. Ale ja muszę być tego pewny. Muszą zostać przeprowadzone testy. A później, jeśli się okaże, że mówisz prawdę, musimy się rozwieść. Ponieważ nie można dopuścić do tego, aby powstała najmniejsza możliwość roszczeń, jeśli to dziecko nie jest moje. Musisz sobie dokładnie z tego zdać sprawę, Fei Yen.

Yin Tsu ponownie pokiwał głową. Siedząca obok niego córka wciąż milczała.

Odwrócił głowę w bok, prawie obezwładniony siłą uczucia, którym ciągle ją darzył, ale opanował się i zmusił do tego, aby zadać pytanie:

Czy zrobisz tak, jak ci mówię, Fei Yen?

Spojrzała na niego. Jej oczy były mokre od łez. Ciemne, skośne oczy, które prawie paraliżowały go swym pięknem.

Zrobię wszystko, czego sobie zażyczysz, mój panie.

Patrzył na nią, pragnąc przejść tę dzielącą ich odległość

i scałować łzy z jej oczu, pragnąc wybaczyć jej i zacząć wszystko od nowa. Nawet teraz. Nawet po tym wszystkim, co mu zrobiła. Ale nie zostawiła mu wyjścia. Tego już nie można było zmienić. W tej sprawie nie mógł zaufać swoim uczuciom, bo zawiodły go. Jego ojciec miał rację. Co warte było uczucie, kiedy świat był ciemny i wrogi? Poza tym jego syn musi być jego synem.

A zatem zrobimy to — powiedział zdecydowanie, prawie

gniewnie. — Jutro. — Wstał, po czym przeszedł przez pokój

i dotknął lekko, ze współczuciem, ramienia Yin Tsu. — A my

porozmawiamy jeszcze raz jutro, Yin Tsu. Kiedy będziemy

już wiedzieli więcej.

Stary Han przykucnął przy wejściu do korytarza. Czekał cierpliwie. Wiedział, że sen był prawdziwym snem, jednym z tych, na których ignorowanie nie mógł sobie pozwolić. Pod ścianą obok siebie położył te rzeczy, których używał we śnie: koc i swoją starą, porcelanową butelkę z wodą.

Poziom był prawie opustoszały. Wielka fabryka odzieży, która zajmowała większość jego powierzchni, zakończyła pracę ponad cztery godziny temu i obecnie można tam było znaleźć jedynie grupkę strażników i kilku inżynierów zajmujących się konserwacją maszyn. Stary człowiek uśmiechnął się do siebie, przypominając sobie, jak na podobieństwo cienia prześliznął się między strażnikami.

Nazywał się Tuan Ti Fo i chociaż poruszał się jak młodzieniec, a jego mięśnie nie odmawiały mu posłuszeństwa, był tak stary, jak samo wielkie Miasto. Tę wiedzę zachowywał dla


170

171

siebie, a dla innych był po prostu Starym Tuanem, którego zarówno wiek, j'ak i pochodzenie były nieznane. Żył prosto niektórzy mogliby powiedzieć, że oszczędnie, w swoich pokojach, które znajdowały się osiem poziomów nad miejscem, gdzie teraz czekał. I chociaż wielu go znało, tylko kilka osób mogło twierdzić, że są bliscy temu spokojnemu, siwowłosemu starcowi. Raczej unikał towarzystwa, zajmując się studiowaniem starych ksiąg, które trzymał w pudle stojącym obok jego łóżka, uprawianiem ćwiczeń i rozgrywaniem z samym sobą długich — trwających czasem nawet cały tydzień — partii wei chi.

Korytarz, w który się wpatrywał, był długim na dwadzieścia ch'i, wąskim i kiepsko oświetlonym tunelem prowadzącym do luku konserwacyjnego, który znajdował się przy samym jego końcu, na suficie. Tuan Ti Fo patrzył na niego, wiedząc, co się stanie. Kiedy właz luku drgnął raz i drugi, a potem opadł, kołysząc się gwałtownie na zawiasach, oczy starca jedynie zakryły się do połowy powiekami, a jego oddech nie zmienił nawet rytmu. Chwilę potem w otworze pojawiła się stopa — stopa dziecka — a za nią noga podtrzymywana ręką. Tuan patrzył, jak z ciemności wyłonił się chłopiec i zeskoczył w dół. Starzec wyprostował się nieco i zaczął uważniej wpatrywać się w okryty półmrokiem korytarz. Chłopiec przez jakiś czas leżał w miejscu, na które upadł, a potem przekręcił się na bok. Do miejsca, gdzie przycupnął stary Han, dobiegł cichy

jęk — może bólu, a może strachu.

W jego śnie był to właśnie moment, w którym zaczął

działać. Teraz też tak musiało być. Pokiwawszy głową, sięgnął

po leżący obok koc. Poruszał się cicho i bez wysiłku. Na chwilę ukląkł obok

chłopca i spojrzał na niego; to, co widział, nie było wcale

bardziej realistyczne i bardziej wyraźne od wizji, którą miał

we śnie. Uśmiechnął się i rozłożywszy koc, zaczął owijać nim

śpiące dziecko.

Chłopiec zamruczał coś cicho, kiedy starzec podniósł go do góry, a potem zaczął się szarpać. Tuan Ti Fo przycisnął go mocno do piersi i delikatnie kołysząc, uspokoił. Dopiero wtedy zaniósł go do wyjścia.

172

Dotarłszy tam, przykucnął i oparłszy małą, czarną, rozczochraną głowę dziecka na swojej piersi, sięgnął po butelkę

z wodą. Otworzył ją i zwilżył najpierw jego wargi. Odczekał chwilę i przyłożył ją ponownie do ust chłopca. Tym razem wargi rozchyliły się i do ust dostało się trochę wody.

To zupełnie wystarczy. Delikatny narkotyk znajdujący się w płynie powinien uspokoić go i sprawić, że będzie spał do czasu, aż minie szok wywołany przeżyciami.

Tuan Ti Fo zakorkował butelkę i zawiesił ją na małym haczyku zwisającym z jego paska. Następnie wyprostował się i uniósł chłopca w ramionach. Nie zwrócił przedtem na to uwagi, ale był on tak lekki, że prawie nie czuł żadnego ciężaru. Spojrzał na dziecko ze zdziwieniem, jakby obawiając się, że za chwilę zniknie i okaże się, iż tak naprawdę trzyma w rękach

pustkę.

Jesteś kimś niezwykłym — szepnął miękko, opuściwszy na chwilę swój sen. — Tak wiele lat upłynęło od czasu, kiedy bogowie zesłali mi kogoś, kim mógłbym się opiekować.

Tak było. Wiele, wiele lat. A dlaczego był to właśnie ten dziwny chłopiec? Może miało to coś wspólnego z innymi snami — snami o wymarłych, ciemnych lądach i nieskończonych, lśniących sieciach, rozciągających się jak sznury pereł płonących na tle czarnego nieba. Snami o studniach, o wieżach i o upadku Miast. Snami pełnymi cierpienia i czegoś obcego,

strasznego.

A jaką rolę w tym wszystkim miał odegrać ten chłopiec? Dlaczego bogowie właśnie jego wybrali na swoje narzędzie?

Tuan Ti Fo uśmiechnął się. Wiedział, że nie jego rolą jest zadawanie takich pytań, ani bogów odpowiadanie na nie. Następnie, pozwalając, aby jeszcze raz jego działanie zostało ukształtowane przez sen, ruszył w drogę, niosąc chłopca z powrotem w kierunku głównego korytarza, do posterunku straży i znajdującej się za nim windy.

* * *

Lekarze już odeszli, a ministrów i doradców odesłał. Teraz w końcu wielki Tang został sam.

Li Shai Tung stał przez chwilę z wyciągniętymi rękami i opierając się jedną dłonią o framugę drzwi, z trudem łapał oddech. Listwa, o którą się wspierał, ciągnęła się w górę jak wielki, prostokątny filar. Kończyła się wysoko, na suficie,

173

a wrażenie surowej prostoty jej pomalowanej białą farbą drewnianej powierzchni podkreślało siedem wyrzeźbionych w niej i pokrytych warstewką złota piktogramów — liter tworzących dwuwiersze z tymi, które znajdowały się na bliźniaczym filarze. Służący otworzyli już wcześniej wielkie, podwójne, polakierowane na biało drzwi, teraz stał samotnie przy wejściu i patrzył w głąb Sali Wiecznego Spokoju i Ciszy. Po jednej stronie, dokładnie w polu jego widzenia, znajdował się wspaniały sarkofag. Szary kamień, z którego został zbudowany, pokrywały płaskorzeźby przedstawiające obrazy z życia antycznych mędrców siedzących w ogrodach przy swoich domach, podczas gdy ich kobiety tkały, przygotowywały pożywienie, śpiewały albo grały na lutniach p'i p'a. Za sarkofagiem widać było ogromną, pokrytą czerwonym lakierem tablicę z wielkim, złotym Ywe Lung — kręgiem smoków, symbolizującym potęgę i władzę Siedmiu — umieszczonym w samym centrum.

Li Shai Tung ciężko westchnął i wszedł do środka. Był zbyt słaby, aby odwrócić się i zamknąć za sobą ogromne drzwi. Mieli rację, kiedy mówili, że powinien położyć się do łóżka i odpocząć, powinien oderwać się od obowiązków na dzień lub dwa i pozwolić Li Yuanowi, jako regentowi, wziąć ten ciężar na siebie. Ale niełatwo było zapomnieć o przyzwyczajeniach całego życia. Poza tym było jeszcze coś, co musiał zrobić, zanim uda się na odpoczynek. Coś, co odkładał już zbyt długo.

Przeszedł przez salę i osunął się na kolana przed wielką tablicą. Miał wrażenie, że złota folia pokrywająca Ywe Lung faluje w migotliwym świetle świec, a czerwony lakier tła płonie. Nigdy mu się to jeszcze nie zdarzyło. Po raz pierwszy także zauważył, że dym unoszący się z wonnych świec zdaje się formować słowa — piktogramy Han — w nieruchomym, suchym powietrzu. Przypadkowe, bezsensowne słowa, jak rzut gałązkami krwawnika lub wzór na wypalonej w ogniu skorupie żółwia.

Zadrżał. W sali było zimno, a zapach świec przywodził mu na myśl grobowiec w podziemiach Tongjiangu. A może to był wpływ ciszy i migodiwego światła?

Przełknął ślinę. Kości bolały go bardziej niż przedtem. Czuł słabość, był bliski wyczerpania i miał wrażenie, że skóra

174

obciąga jego kruche kości, ciasno jak pergamin. Dobrze byłoby odpocząć. Dobrze byłoby leżeć tutaj w ciemności i nie myśleć o niczym. Tak... ale zrobi jeszcze tę jedną rzecz, zanim pogrąży się we śnie.

Wyciągnął rękę, wyjął dwie wonne pałeczki ze stojącej przed nim porcelanowej czary i trzymał je w cienkim jak niteczka promieniu lasera do momentu, aż zapłonęły. Następnie, schyliwszy głowę w pełnym szacunku ukłonie, umieścił je w czarce znajdującej się przed malutkim, trójwymiarowym obrazem swego prapradziadka. Figurka prawie natychmiast zaczęła pęcznieć, stając się w miarę wzrostu coraz mniej materialna.

Po chwili podobizna starca, potężna, jakby uformowana z czystej energii, przybrała rozmiary dorosłego człowieka, który zdawał się przeszywać Li Shai Tunga spojrzeniem czarnych, wspaniałych oczu.

Li Hang Ch'i był wysokim, niezwykle dostojnym mężczyzną. Miał na sobie strój cesarski sprzed stu dziesięciu lat, prostszy, mniej wytworny od obecnie obowiązującego, pozbawiony wszelkich ozdób. Jedną, ciężką od pierścieni ręką głaskał swoją długą, białą, rozplecioną brodę, a w drugiej trzymał srebrny pejcz, co miało symbolizować jego miłość do koni.

O co chodzi, Shai Tungu? Dlaczego wzywasz mnie

z krainy zmarłych?

Zakłopotany Li Shai Tung poczuł, jak przebiega go lekki dreszcz niepokoju.

Ja... ja chciałem cię o coś zapytać, czcigodny dziadku.

Li Hang Ch'i poruszył podbródkiem i uniósł go lekko, jakby

zastanawiając się nad słowami wnuka. Li Shai Tung prawie natychmiast rozpoznał ten gest jako swój własny.

Nawet od tego nie jesteśmy wolni, pomyślał. Nieświadomie, niewolniczo małpujemy ruchy naszych przodków. To, co uważamy za nasze własne — te dziwne, wzajemne oddziaływania nerwów, mięśni i ścięgien, które nazywamy gestami — zostało ukształtowane setki generacji wcześniej.

Ponownie zadrżał i pochylił głowę świadomy własnego znużenia i tego, jak bardzo nie dorównywał standardom wyznaczonym przez swego wielkiego przodka. W tym momencie czuł się tylko kiepską kopią Li Hang Ch'i.

175

Pytaj, o co chcesz — powiedziała postać.

Li Shai Tung zawahał się przez chwilę, po czym uniósł

głowę.

Wybacz mi wielce szanowny pradziadku, ale pytanie, ^

które chcę zadać jest bardzo trudne. Dręczy mnie od dłuższego

czasu. Oto ono: czy jesteśmy dobrymi, czy też złymi ludźmi? ;

Twarz hologramu zamigotała na chwilę, jakby program nie był pewny, jaka mina powinna być reakcją na takie pytanie. Następnie zmarszczyła brwi, a całe oblicze przybrało surowy, nieprzejednany wyraz.

Co to za pytanie, Shai Tungu! Chcesz się dowiedzieć, < czy jesteśmy dobrymi, czy też złymi ludźmi. Ale czy to jest coś, o co można pytać? W końcu, w jaki sposób można to ocenić? Poprzez nasze działania? Niektórzy mogliby tak twierdzić. A jednak czy nasze działania same w sobie są dobre, czy też złe? Z całą pewnością tylko bogowie mogą rozstrzygnąć ' taki dylemat. — Pokręcił głową i popatrzył w dół na swego potomka z takim wyrazem twarzy, jakby ten sprawił mu • rozczarowanie. — Nie mogę mówić w imieniu bogów, ale odpowiem ci w swoim własnym. Zrobiliśmy to, co musieliśmy 't zrobić. Jak inaczej mogliśmy postąpić?

Li Shai Tung wziął długi, drżący oddech. To było tak, jakby

przez ten ulotny moment jego prapradziadek rzeczywiście był

przy nim w tej sali. Jakby holograficzny obraz był tylko i

maską, którą chwilowo nałożył. Czuł potężną, dominującą 1

osobowość tego człowieka i jego absolutne przekonanie o słu- 1

szności swoich słów. W tym Li Shai Tung także rozpoznał i

siebie. Zareagował dokładnie w ten sam sposób, kiedy Li Yuan 1

opowiedział mu o swoim śnie — o tym okropnym koszmarze, 3

w którym widział wielką górę kości wznoszącą się nad rów- »

niną zajmowaną kiedyś przez Miasto. $

Był tak przekonany o słuszności swego rozumowania, tak pewny swoich racji. A jednak już wtedy gdzieś głęboko w jego świadomości czaiła się niepewność. Gdzieś tam wyrastały i dojrzewały pytania, na które nie było odpowiedzi. Pamiętał, jak po rozmowie z synem poszedł do sypialni i aż do świtu nie mógł zasnąć. Słowa Yuana wciąż wracały do niego, płonęły pod czaszką. „Czy jesteśmy dobrzy, czy źli?"

Ale wszystko rozpoczęło się jeszcze wcześniej, na początku roku, kiedy odwiedził Hala Shepherda. To właśnie wtedy

176

ziarenko zwątpienia zakiełkowało w jego duszy. Właśnie wtedy — po długiej rozmowie z synem Hala, Benem — zaczął wszystko, początkowo podświadomie, kwestionować.

Odsunął się lekko do tyłu i przez moment patrzył na hologram. Komputer, który wykreował widniejącą przed nim postać, czekał na jego odpowiedź z tą niezwykłą cierpliwością odróżniającą mechanizmy od prawdziwych ludzi. Wrażenie materialności tego obrazu było prawie absolutne. Prawie. Kiedy dokładniej skupił wzrok na piersi swego prapradziadka, dostrzegł niewyraźny, jakby odbity, obraz Ywe Lung, wielkiego kręgu smoków znajdującego się na płycie za plecami starca.

Jęknął cicho i wyprostował się, próbując w ten sposób złagodzić liczne dręczące go bóle. Ostatnio dodatkowo zaczęły go boleć kolana, a i w plecach czuł narastające kłucie. Powinienem leżeć w łóżku i nie przejmować się tymi sprawami, pomyślał. Ale nie potrafił się przemóc. Coś zmuszało go do szukania odpowiedzi. Popatrzył na starą, nieprzejednaną twarz i ponownie zadał pytanie:

Czy naprawdę nie było innego wyboru, dziadku? Żadnej

innej drogi, którą moglibyśmy kroczyć? Czy nasze działania

były rzeczywiście zdeterminowane przez nieuniknioną koniecz

ność? Czy to wszystko miało się wydarzyć?

Li Hang Ch'i potrząsnął głową i podniósł swój srebrny pejcz w geście groźby. Jego twarz przypominała oblicze antycznego posągu z połyskującej kości słoniowej.

Nie było innego wyboru.

Li Shai Tung zadrżał i dodał cicho:

A więc mieliśmy rację, odbierając Hung Mao ich dziedzictwo?

Mogliśmy zrobić albo to, albo przyglądać się, jak niszczą świat.

Li Shai Tung pochylił głowę.

A zatem... — Przerwał zakłopotany sposobem, w jaki

patrzyły na niego oczy hologramu. Znowu miał wrażenie,

jakby za ich pośrednictwem patrzyło na niego coś z tej drugiej

strony. Coś potężnego i groźnego. Coś, czego absolutnie nie

powinno tam być. — A zatem to, co zrobiliśmy, jest uspra

wiedliwione?

Postać poruszyła się lekko, jakby rozluźniając się i opuściła pejcz.

177

Żeby nie było nieporozumień, Shai Tungu. Zrobiliśmy to, co musieliśmy zrobić. Nie możemy sobie pozwolić na pusty luksus wątpliwości.

Ach... — Li Shai Tung patrzył jeszcze przez chwilę na hologram, po czym westchnął i wyjąwszy pałeczki zapachowe z ofiarnej czary, odrzucił je na bok.

Obraz prawie natychmiast skurczył się do swoich poprzednich rozmiarów.

Tang odsunął się do tyłu, czując, jak ogarnia go gniew. Gniew na siebie, z powodu drążących go wątpliwości, i na swego przodka, za to, że nie dał mu nic więcej poza stekiem pustych frazesów. Zrobiliśmy to, co musieliśmy zrobić... Pokręcił głową gorzko rozczarowany. Czy nigdy już nie będzie całkowicie pewny? Czy nie usłyszy przekonywającej odpowiedzi na to pytanie?

Nie. I może właśnie świadomość tego była przyczyną, dla której przez ostatnie pięć lat powstrzymywał się przed odwiedzeniem tego miejsca — świadomość, że już nie potrafi dzielić ich niewzruszonej pewności siebie. To oraz okropne, niszczące uczucie wewnętrznej pustki. Wzdrygnął się. Czasami miał wrażenie, jakby był mniej materialny od obrazów pojawiających się w tej sali. Jakby sam był obrazem, który bogowie gaszą, wyciągając pałeczki z czary ofiarnej.

Przetarł oczy i ziewnął. Czuł, że powraca zmęczenie, które zmienia mu krew w popiół. Było już późno. Bardzo późno. Oprócz tego w sali zrobiło się nagle bardzo gorąco. Czuł, że na jego policzkach pojawiły się wypieki, a poza tym miał wrażenie, iż tysiące igieł zaczęły nagle kłuć jego ręce i nogi. Wyprostował swoje znużone ciało i stanął chwiejnie, łapiąc z wysiłkiem oddech. Po chwili przez jego członki przepłynęła fala zimna, sprawiając, że zadygotał.

To nic takiego, pomyślał. To tylko mój wiek. Mimo to miał wrażenie, jakby jakaś chmura wypełniła jego umysł. Czy to mu się tylko wydawało, czy też rzeczywiście zaledwie godzinę temu Chung Hu-yan przyniósł mu wiadomość o nowym ataku?

Zakrył twarz rękami, jakby pragnąc oczyścić swoje myśli z pajęczyny wątpliwości, po czym wzruszył ramionami. Nie. Godzinę temu był ze swymi ministrami. Mimo to obraz Chung Hu-yana budzącego go ze snu z okropnymi wieściami wciąż tkwił jak żywy w jego głowie. Aż zrozumiał, co to było.

Lin Yua... — wyszeptał miękko głosem złamanym przez

oagły ból. — Lin Yua, moja mała brzoskwinko... Dlaczego musiałaś umrzeć? Dlaczego zostawiłaś mnie tu samego?

Nagle znowu zrobiło mu się zimno. Zadrżał, a jego zęby zaszczekały. Tak, rano pośle po lekarza Hua. Ale dopiero rano, kiedy przejdą mu te starcze słabości i wątpliwości.

Idź spać, usłyszał głos szepczący do jego ucha. Idź spać, Li Shai Tungu. Dzień już się skończył.

Odwrócił się i przez chwilę patrzył na szary w półmroku kształt sarkofagu. Następnie po raz ostatni ukłonił się rzędowi malutkich obrazów. Są jak oddech, pomyślał. Albo odblaski płomieni tańczące na szkle.

W pokoju było ciemno. Li Yuan leżał na plecach w wielkim łożu i wpatrywał się w cienie. Obok niego spała kobieta. Jej ciepła noga opierała się o jego udo i sprawiała, że czuł się dziwnie przyjemnie.

Nie myślał o niczym. To był czas całkowitego odprężenia, absolutnego relaksu. Leżał tam świadomy ciężaru własnego ciała wciskającego się w miękkość łoża, świadomy tego, jak jego pierś unosi się i opada w rytm oddechu, i tego, jak w rytm bicia serca płynie jego krew. Czuł spokój, jakby ta kobieta zdjęła z niego jakiś mroczny ciężar.

Wyciągnął rękę w ciemności i dotknął jej boku, po czym zamknął oczy.

Przez jakiś czas spał. Następnie, jeszcze pogrążony we śnie, usłyszał wezwania i zaczął, krok po kroku, wydobywać się na powierzchnię świadomości.

W progu, spuściwszy wzrok, stał Nan Ho. Li Yuan zrozumiał, że stało się coś ważnego. Wstał i pozwolił Nan Ho założyć płaszcz na swoje nagie ciało.

Przeszedł do gabinetu i tam, pod portretem dziadka, Li Ch'inga, odebrał wiadomość. Kiedy na ekranie pojawiła się twarz lekarza ojca, Hua, natychmiast zrozumiał, co się stało. Mina starego człowieka była bardziej wymowna niż tysiące słów.

Nie żyje — powiedział po prostu.

Tak, Chieh Hsia — odparł starzec, pochylając głowę.


178

179

Chieh Hsia... Zadrżał.

Jak to się stało?

Umarł we śnie. Nie cierpiał.

Li Yuan pokiwał głową, ale coś nie dawało mu spokoju.

Niczego nie dotykaj, lekarzu Hua. Chcę, aby jego komnata była zamknięta do czasu, aż tam dotrę. I nie mów o tym nikomu. Muszę najpierw porozumieć się z innymi. Muszę wszystko przygotować.

Chieh Hsia.

Li Yuan siedział, patrząc na podobiznę ojca i zastanawiał się, dlaczego prawie nic nie czuje. Zamknął oczy, przypominając sobie ojca, jakim go ostatnio widział. Myślał o jego sile ukrytej pod zewnętrzną maską kruchości i słabości.

Siedział tak jeszcze przez chwilę, próbując odczuć żal, który — jak wiedział — był winny ojcu, ale nic nie nadchodziło. To nie było jeszcze realne. Dotknięcie — tylko dotknięcie — sprawi, iż wszystko przemieni się w rzeczywistość. Przez chwilę jego myśli błądziły gdzie indziej. Myślał o Fei Yen i dziecku w jej łonie. O Tsu Ma i swoim zamordowanym bracie, Han Ch! 'inie. Wszystko to mieszało się w jego wciąż zaspanym umyśle. Po chwili jednak obraz się wyklarował i przed jego oczami pojawiła się twarz starego człowieka.

A więc teraz moja pora — powiedział spokojnie, jakby mówił do portretu. Ale prawdziwe znaczenie tego, co się stało w czasie, kiedy on spał, jeszcze do niego nie dotarło. Jeszcze nie czuł tego ciężaru, który spadł na jego ramiona.

Pomyślał o rozmowach, które musi jutro przeprowadzić z innymi Tangami, ale chwilowo nie potrafił się jeszcze zdobyć na działanie. Czas wydawał się stać w miejscu. Popatrzył na swoje dłonie, na książęcy pierścień władzy, i zmarszczył brwi. Następnie, jakby robiąc małe ustępstwo wobec wewnętrznej presji, by jednak coś zrobić, wezwał transporter.

Wrócił do komnaty i wyszedł na werandę. Kobieta obudziła się i naga podeszła do niego. Przycisnęła się do jego pleców, miękka i ciepła w tym zimnym powietrzu zbliżającego się świtu. Odwrócił się do niej i smutno uśmiechnął. — Nie. Wracaj do środka.

Kiedy został sam, popatrzył na ukryte w cieniu ziemie jego posiadłości, na odległe góry. Księżyc był wąskim, bladym

rogalem wiszącym nad jednym z mniejszych szczytów, daleko na prawo. Patrzył na niego, czując wewnętrzną pustkę. To było tak, jakby zatracił nagle zdolność odczuwania. Po chwili gwałtownie skręcił głowę i spojrzał w bok, rozgoryczony i zły na siebie.

W jakiś dziwny sposób ten moment nie miał żadnego znaczenia. Powinien znaczyć tak dużo, a dźwięczał pustką. Księżyc, góry i'człowiek — on sam — stojący w ciemnościach, nic z tego nie miało dla niego żadnego znaczenia. To były fragmenty, połamane kawałki jakiejś dziwacznej układanki, które w sumie nic nie znaczyły. Odwrócił się, a uczucie udręki wywołane nicością tego wszystkiego prawie go obezwładniło. To nie śmierć, ale właśnie życie budziło jego lęk. Bezsens życia.

Stał jeszcze przez długi czas, czekając, aż to uczucie osłabnie. Później, kiedy minęło, wrócił do gabinetu i zaczął się przygotowywać do czekających go rozmów.

* * *

Tolonen stał pośrodku chaosu i rozglądał się dokoła. Na podłodze, pod stopami, walały się góry śmieci, a ściany były czarne od sadzy. Pod jedną ze ścian ułożono stos czarnych, plastykowych worków. Tylko to pozostało z ludzi pracujących nad projektem.

Czy ktoś ocalał, kapitanie?

Młody oficer zrobił krok do przodu i pochylił się w ukłonie.

Tylko opiekun, sir. Znaleźliśmy go trzydzieści pozio

mów niżej, związanego i uśpionego narkotykiem.

Tolonen zmarszczył czoło.

A inni?

Oprócz T'ai Cho w laboratoriach projektu znajdowało się osiemnastu ludzi, nie licząc strażników. Zidentyfikowaliśmy siedemnaście ciał. Jeśli dodamy tego, którego znaleźliśmy osobno, Hammonda, otrzymamy wszystkich.

Rozumiem. A dokumenty?

Wszystkie zniknęły. Główne zbiory zostały zniszczone przez eksplozję. Udało im się także dotrzeć do kopii i również je zniszczyć.

Tolonen popatrzył na niego ze zdumieniem.

Wszystkie? Nawet te, które robiono dla księcia Yuana?


180

181

Na to wygląda. Oczywiście książę jeszcze nie wypowie-

dział się osobiście, ale jego sekretarz, Chang Shih-sen, powie

dział mi, że kopie, które mu dano w czasie jego ostatniej

wizyty, zniknęły.

Zniknęły? — Tolonen przełknął z wysiłkiem ślinę. Ciągle

był zbyt zaszokowany, aby to pojąć. Jak to się mogło stać?

Przedsięwzięli najostrzejsze środki ostrożności, które miały

nie tylko sprawić, by projekt stał się „niewidzialny" z punktu

widzenia normalnych reguł bezpieczeństwa, ale także, by

w mało prawdopodobnym wypadku sabotażu zachowały się

kopie dokumentów. Okazuje się, że wszystkie ich usiłowania

spaliły na panewce. Zabójcy weszli do środka, jakby byli

u siebie i zniszczyli wszystko, likwidując ostatnie ślady pro

jektu.

DeVore. To musiał być DeVore. Ale dlaczego? Jaką, na bogów, korzyść mógłby mieć z tej jatki?

Proszę mi pokazać raporty.

Oficer odszedł i wrócił po chwili z plikiem wstępnych, napisanych ręcznie raportów. Tolonen wziął je i zaczął niecierpliwie przeglądać.

Bardzo dobrze — powiedział w końcu, podnosząc

wzrok. — Był pan bardzo dokładny, kapitanie. Ja... — Prze

rwał i popatrzył nad ramieniem oficera. W drzwiach na końcu

korytarza stała Jelka. — O co chodzi?

Jelka uśmiechnęła się do niego niepewnie, po czym podeszła bliżej.

Chciałam zobaczyć. Ja...

Tolonen spojrzał na jej twarz i wzruszył ramionami.

Dobrze. Ale to nie jest przyjemny widok.

Patrzył na nią,,gdy szła przez pokój, zbliżyła się do worków, podniosła jedną z wiszących przy nich karteczek z nazwiskami i lekko zadrżawszy, wypuściła ją z ręki. Mimo tej oznaki słabości, dostrzegł w niej odrobinkę siebie samego, tę samą twardość okazywaną w obliczu przeciwności losu, nieszczęścia. W jej postępowaniu było jednak jeszcze coś innego — to było prawie tak, jakby szukała czegoś konkretnego.

O co chodzi? — zapytał ponownie po chwili.

Odwróciła się w jego stronę i dostrzegła plik raportów,

które trzymał w dłoni.

Czy mogę to zobaczyć?


Nic tam nie ma — odparł. — To głównie szczegóły techniczne. Próby oceny typu materiału wybuchowego, który został tu użyty. Wyniki oględzin zwłok ofiar. Sprawy tego typu.

Wiem — powiedziała, zbliżając się do niego. — Czy mogę to obejrzeć? Proszę, tato.

Kątem oka zauważył, że kapitan uśmiecha się lekko. Już miał jej odmówić, ale to zmieniło jego decyzję. Ostatecznie była córką marszałka. W ciągu lat wiele ją nauczył. Może, dla odmiany, ona będzie mogła czegoś nauczyć tego młodego oficera.

Podał jej raporty. Zaczęła je szybko przeglądać, jakby szukała jakiejś konkretnej informaq'i. Następnie podniosła głowę, a jej twarz, ku zdumieniu Tolonena, rozjaśnił szeroki uśmiech.

Wiedziałam! — prawie krzyknęła. — Czułam to od

chwili, kiedy tutaj przyszłam. On żyje! Oto dowód.

Marszałek roześmiał się krótko, a następnie wyjął raporty z ręki córki i trzymając je otwarte w miejscu, na które wskazywała, rzucił przelotne spojrzenie kapitanowi.

O czym ty, na bogów, mówisz, Jelka? Kto? Kto żyje?

Chłopiec. Ward. Nie ma go w tych papierach. Nie widzisz tego? Popatrz na raport głównego patologa. Wszystkie ciała, które badał, to ciała dorosłych, w pełni dojrzałych mężczyzn. A Kim wygląda jak dziecko. Przynajmniej fizycznie. Co znaczy, że kimkolwiek jest siedemnasta ofiara, nie była ona członkiem zespołu projektu.

A Kim żyje.

Tak...

Patrzył na nią w milczeniu, zdając sobie powoli sprawę z tego, co to może oznaczać. Chłopiec miał doskonałą pamięć. Tak dobrą, że wręcz nie potrafił niczego zapomnieć. Co oznaczało...

Roześmiał się, ale zaraz zesztywniał. Chyba że wzięli go żywcem. Chyba że ktoś, kto to zrobił, miał zamiar zniszczyć wszystko oprócz niego. Ale w takim razie dlaczego zabrali jego opiekuna, T'ai Cho, a następnie uwolnili go? A może to była pomyłka?

Bogowie... — zaczął miękko. Jeśli DeVore ma chłopca

i kompletny zapis rezultatów prac zespołu projektu, ma

tym samym podstawy systemu, za którego pomocą można


182

183

bezpośrednio kontrolować ogromne masy ludzkie. To byłaby przerażająca perspektywa, urzeczywistnienie jego najgorszego koszmaru. Jeśli DeVore ma chłopca.

Odwrócił się i spojrzał na córkę. Rozglądała się wokół, a jej oczy notowały wszystko, tak jak ją uczył. Poszedł za nią, a młody kapitan ruszył za nimi.

O co chodzi? — zapytał cicho, obawiając się zakłócić

jej koncentrację. — Czego szukasz?

Odwróciła się, a uśmiech wciąż błąkał się na jej ustach.

Wydostał się. Wiem, że zdołał uciec.

Zadrżał, nie chcąc nawet próbować zrozumieć, skąd wiedziała. Ale miała rację przedtem, może więc miała rację i tym razem. Przeszli przez zrujnowane wnętrze zewnętrznego biura i dotarli do ciemnego, wypalonego pomieszczenia, które znajdowało się za nim. To tutaj znaleziono większość ciał.

Tam! — krzyknęła z tryumfem, wskazując na tylną

ścianę. — Tam! To tamtędy wyszedł.

Tolonen skupił wzrok na ścianie. W połowie jej wysokości na tle czerni widniał jeszcze czarniejszy prostokąt. Zbliżył się i zrozumiał, co to było. Szyb wentylacyjny.

Nie rozumiem... — zaczął, ale nawet mówiąc to, zmienił

zdanie i pokiwał głową. Oczywiście. Chłopiec był wystarcza

jąco mały i wystarczająco sprawny. W końcu pochodził z Gli

ny. W jego przeszłości było wiele gwałtu. Jeśli ktoś mógł się

uratować z tej rzezi, to tylko Kim. A więc może i tym razem

Jelka miała rację? Może on rzeczywiście wydostał się tą drogą?

Odwrócił się i spojrzał na młodego oficera.

Przyprowadź tu natychmiast jednego z ekspertów, kapitanie. Chcę, aby zbadał ten otwór i sprawdził, czy mógł być użyty przez kogoś jako droga ucieczki.

Rozkaz!

Tolonen przyglądał się, jak eksperci szukają śladów w tunelu. Jelka przysunęła się do ojca, a on objął ją ramieniem. Poszukiwania były trudne, ponieważ otwór wentylacyjny był zbyt wąski, by dorosły mężczyzna mógł dostać się do środka. Kiedy jednak użyli mechanizmów przedłużających ręce i robotów, nastąpił pewien postęp i udało im się zbadać część prowadzącego w dół szybu.

Po dwudziestu minutach szef grupy odwrócił się i podszedł do Tolonena. Ukłonił się, a potem wzruszył przepraszająco ramionami.

Wybacz mi, marszałku, ale jest bardzo mało prawdo

podobne, aby wydostał się tą drogą. Kanał wentylacyjny jest

poważnie uszkodzony. Kiedy laboratoria wyleciały w powiet

rze, wybuchł pożar i wysoka temperatura spowodowała wiele

zniszczeń. Poza tym szyb prowadzi prosto do głównego ge

neratora, który znajduje się pod nami. Każdy, kto by się tam

dostał, zostałby pocięty na plasterki przez łopatki wentylatora.

Tolonen był skłonny zgodzić się z tą opinią. Było wręcz nieprawdopodobne, aby chłopiec wydostał się tą drogą. Kiedy jednak spojrzał na córkę i ujrzał wyraz jej oczu, pewność, którą w nich dojrzał, zbiła go z tropu.

Jesteś pewna?

Jestem pewna. Zaufaj mi, ojcze. Wiem, że on się wydostał. Po prostu wiem to.

Tolonen wciągnął powietrze i zwrócił się do głównego eksperta.

Zejdźcie w dół jeszcze o pięć ch'i. Jeśli niczego nie

znajdziecie, odwołamy poszukiwania.

Czekali, a nadzieje Tolonena malały z każdą chwilą. Jednakże w pewnym momencie ciszę przerwał krzyk jednego z ludzi obsługujących zdalnie sterowanego robota. Podniósł głowę znad ekranu i roześmiał się.

Ona ma rację. Niech mnie szlag trafi, jeśli ona nie ma

racji.

Podeszli do niego i zaczęli się wpatrywać w to, co im pokazywał. Na ekranie pod jego palcem widniały — podkreślone przez odpowiedni dobór kontrastów — wyraźne odciski palców. Zachowały się w miejscu, gdzie tunel lekko zakręcał i dzięki temu przetrwały skutki wybuchu.

No i jak? — zapytał Tolonen. — Czy to są odciski

chłopca?

Nastał moment wahania i niepewności, po czym odciski Kima zostały wyświetlone na ekranie, a komputer nałożył

jedne na drugie.

Nie było żadnej wątpliwości. Pasowały idealnie.

A zatem on żyje — odetchnął Tolonen. Popatrzył na

córkę i pokręcił głową. Nic nie rozumiał. — W porządku —

zwrócił się do kapitana. — Oto, co zrobimy. Chcę, abyś

natychmiast skontaktował się z majorem Gregorem Karrem

z Komendy Bremy i wezwał go tutaj. A potem... — Przerwał


184

185

bezpośrednio kontrolować ogromne masy ludzkie. To byłaby przerażająca perspektywa, urzeczywistnienie jego najgorszego koszmaru. Jeśli DeVore ma chłopca.

Odwrócił się i spojrzał na córkę. Rozglądała się wokół, a jej oczy notowały wszystko, tak jak ją uczył. Poszedł za nią, a młody kapitan ruszył za nimi.

O co chodzi? — zapytał cicho, obawiając się zakłócić

jej koncentraq'ę. — Czego szukasz?

Odwróciła się, a uśmiech wciąż błąkał się na jej ustach.

Wydostał się. Wiem, że zdołał uciec.

Zadrżał, nie chcąc nawet próbować zrozumieć, skąd wiedziała. Ale miała rację przedtem, może więc miała rację i tym razem. Przeszli przez zrujnowane wnętrze zewnętrznego biura i dotarli do ciemnego, wypalonego pomieszczenia, które znajdowało się za nim. To tutaj znaleziono większość ciał.

Tam! — krzyknęła z tryumfem, wskazując na tylną

ścianę. — Tam! To tamtędy wyszedł.

Tolonen skupił wzrok na ścianie. W połowie jej wysokości na tle czerni widniał jeszcze czarniejszy prostokąt. Zbliżył się i zrozumiał, co to było. Szyb wentylacyjny.

Nie rozumiem... — zaczął, ale nawet mówiąc to, zmienił

zdanie i pokiwał głową. Oczywiście. Chłopiec był wystarcza

jąco mały i wystarczająco sprawny. W końcu pochodził z Gli

ny. W jego przeszłości było wiele gwałtu. Jeśli ktoś mógł się

uratować z tej rzezi, to tylko Kim. A więc może i tym razem

Jelka miała rację? Może on rzeczywiście wydostał się tą drogą?

Odwrócił się i spojrzał na młodego oficera.

Przyprowadź tu natychmiast jednego z ekspertów, kapitanie. Chcę, aby zbadał ten otwór i sprawdził, czy mógł być użyty przez kogoś jako droga ucieczki.

Rozkaz!

Tolonen przyglądał się, jak eksperci szukają śladów w tunelu. Jelka przysunęła się do ojca, a on objął ją ramieniem. Poszukiwania były trudne, ponieważ otwór wentylacyjny był zbyt wąski, by dorosły mężczyzna mógł dostać się do środka. Kiedy jednak użyli mechanizmów przedłużających ręce i robotów, nastąpił pewien postęp i udało im się zbadać część prowadzącego w dół szybu.

Po dwudziestu minutach szef grupy odwrócił się i podszedł do Tolonena. Ukłonił się, a potem wzruszył przepraszająco ramionami.

184

Wybacz mi, marszałku, ale jest bardzo mało prawdopodobne, aby wydostał się tą drogą. Kanał wentylacyjny jest poważnie uszkodzony. Kiedy laboratoria wyleciały w powietrze, wybuchł pożar i wysoka temperatura spowodowała wiele zniszczeń. Poza tym szyb prowadzi prosto do głównego generatora, który znajduje się pod nami. Każdy* kto by się tam

dostał, zostałby pocięty na plasterki przez łopatki wentylatora. Tolonen był skłonny zgodzić się z tą opinią- Było wręcz

nieprawdopodobne, aby chłopiec wydostał się tą drogą. Kiedy

jednak spojrzał na córkę i ujrzał wyraz jej oczu, pewność,

którą w nich dojrzał, zbiła go z tropu.

Jesteś pewna?

Jestem pewna. Zaufaj mi, ojcze. Wiem, że on się wydostał. Po prostu wiem to.

Tolonen wciągnął powietrze i zwrócił się do głównego eksperta.

Zejdźcie w dół jeszcze o pięć ch'i. Jeśli niczego nie

znajdziecie, odwołamy poszukiwania.

Czekali, a nadzieje Tolonena malały z każdą chwilą. Jednakże w pewnym momencie ciszę przerwał krzyk jednego z ludzi obsługujących zdalnie sterowanego robota. Podniósł głowę znad ekranu i roześmiał się.

Ona ma rację. Niech mnie szlag trafi, jeśli ona nie ma

racji.

Podeszli do niego i zaczęli się wpatrywać w to, co im pokazywał. Na ekranie pod jego palcem widniały — podkreślone przez odpowiedni dobór kontrastów — wyraźne odciski palców. Zachowały się w miejscu, gdzie tunel lekko zakręcał i dzięki temu przetrwały skutki wybuchu.

No i jak? — zapytał Tolonen. — Czy to są odciski

chłopca?

Nastał moment wahania i niepewności, po czym odciski Kima zostały wyświetlone na ekranie, a komputer nałożył

jedne na drugie.

Nie było żadnej wątpliwości. Pasowały idealnie.

185

A zatem on żyje — odetchnął Tolonen. Popatrzył na córkę i pokręcił głową. Nic nie rozumiał. — W porządku — zwrócił się do kapitana. — Oto, co zrobimy. Chcę, abyś natychmiast skontaktował się z majorem Gregorem Karrem z Komendy Bremy i wezwał go tutaj. A potem... — Przerwał

i z na wpół otwartymi ustami spojrzał w kierunku prosu —

Hans... co ty tutaj robisz? "

Hans Ebert ukłonił się i podszedł bliżej. Był bardzo bladv i niezwykle, jak na niego, przejęty.

Przynoszę wieści — zaczął, przełknąwszy ślinę. — Niestety to są złe wieści. Chodzi o T'anga, wujku Kmicie. Nie żyje.

* * *

Hans Ebert zatrzymał się na tarasie i poprzez ogrody popatrzył w kierunku środka swej rodzinnej posiadłości, gdzie odwrócona do niego tyłem stała córka marszałka.

Jelka była ubrana, zgodnie z modą Han z południa, w ciasną, jedwabną sam fu, która jak delikatna, błękitna porcelana opinała jej silne, a jednak smukłe ciało. Wprawdzie włosy zaplotła w warkocze i upięła z tyłu głowy, ale nie można było pomylić się i wziąć ją za Han. Była zbyt wysoka, a jej włosy były zbyt jasne, aby mogła być kimś innym niż Hung Mao. I to nie zwykłą Hung Mao, ale nordyczką. Nową Europejką. Uśmiechnął się i zaczął cicho schodzić w dół, starając się nie zakłócić jej zadumy. Stała tuż przy mostku i patrzyła w dół na malutki strumyk. Jedną rękę położyła na szyi, a w drugiej trzymała złożony wachlarz. Jego żona. Jego przyszła żona.

Dzieliła ich jeszcze spora odległość, kiedy Jelka odwróciła się nagle, napięta i czujna, jakby przygotowana na odparcie ataku.

Wszystko w porządku — powiedział, podnosząc uspokajająco rękę. — To tylko ja.

Zauważył, że odprężyła się nieco lub przynajmniej próbowała bowiem cały czas było w niej coś, co przeciwstawiało mu się. Uśmiechnął się do siebie. Ta dziewczyna miała w sobie prawdziwego ducha, prawie męską twardość, którą tak podziwiał. Jego ojciec przynajmniej raz miał rację, pasują do siebie idealnie.

O co chodzi? — zapytała i spojrzała na niego, przy czym

było widać, że wyraźnie zmusza się do tego, by spojrzeć mu

w oczy.

Znowu uśmiechnął się do siebie.

Przykro mi, Jelka, ale muszę wyjechać. W Mieście pa

nuje zamęt i nowy T'ang wezwał mnie do siebie. Ale proszę...

nasz dom jest twoim domem. Czuj się tu jak u siebie. Moja mui tsai, Słodki Flet, przyjdzie tu za chwilę i zajmie się tobą. Patrzyła na niego przez chwilę z rozchylonymi lekko ustami, po czym pochyliła nieznacznie głowę.

A mój ojciec?

Uważa, że najlepiej będzie, jeśli pozostaniesz tu przez jakiś czas. Jak już mówiłem, wszystko się kotłuje i krążą pogłoski o rozruchach na najniższych poziomach. Jeśli się

rozszerzą...

Pokiwała głową i odwróciła się, aby popatrzeć na stare drzewa granatu, otwierając równocześnie swój wachlarz. Był to dziwny, prawie nerwowy gest, i Hans przez chwilę zastanawiał się nad jego znaczeniem. Następnie ukłonił się i ruszył w kierunku domu. Zaledwie jednak zrobił kilka kroków, zawołała go:

Hans?

Zatrzymał się, przyjemnie zdziwony tym, że użyła jego

imienia.

Tak?

Czy teraz zostaniesz generałem? Odetchnął głęboko i wzruszył ramionami.

Jeśli nowemu T'angowi tak się spodoba, to zostanę.

A dlaczego pytasz?

Poruszyła lekko głową, po czym opuściła wzrok.

Ja... po prostu zastanawiałam się nad tym. To wszystko.

Aha...

Stał jeszcze przez chwilę, obserwując ją, po czym odwrócił się i ponownie ruszył ścieżką prowadzącą w kierunku domu. A jeśli zostanie generałem? No cóż, to może być dobry powód, aby popchnąć do przodu sprawę małżeństwa. Ostatecznie generał powinien mieć żonę i rodzinę, czyż nie? Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i przyspieszył kroku, przeskakując po dwa stopnie na raz. Tak. Będzie musiał później porozmawiać o tym z Tolonenem.

* * *

Po jego odejściu stała przez jakiś czas nieruchomo, śledząc wzrokiem powolny, pełen zawirowań lot niesionego sztucznym wiatrem liścia morwy.


186

187

A więc Kim żył. Ale skąd ona o tym wiedziała?

Wzdrygnęła się i odwróciła, słysząc zbliżające się kroki. Ścieżką nadchodziła młoda kobieta, a właściwie dziewczyna niewiele od niej starsza. Mui tsai.

Dziewczyna zbliżyła się, przystanęła i złożywszy dłonie przed sobą, pochyliła głowę w ukłonie.

Proszę o wybaczenie, Hsiao Chi, ale mój pan kazał

sprawdzić, czy nie mogę być ci w czymś pomocna.

Jelka uśmiechnęła się, rozbawiona tytułem Hsiao Chi, dama, użytym przez dziewczynę praktycznie równą jej wiekiem. Wiedziała jednak, że mui tsai stara się jedynie okazać w ten sposób swój szacunek.

Dziękuję ci, ale niczego nie potrzebuję. Poczekam tutaj

na mojego ojca.

Słodki Flet zerknęła na nią, po czym ponownie opuściła wzrok.

Z całym szacunkiem, Hsiao Chi, ale o ile mi wiadomo,

to może jeszcze trochę potrwać. Czy nie chciałabyś się czegoś

napić, czekając? A może posłuchałabyś muzyki? Tu w pobliżu

jest pawilon, a ja mogę wezwać muzyków.

Jelka jeszcze raz uśmiechnęła się, rozbrojona troską dziewczyny. Chciała jednak pozostać sama. Sprawa chłopca niepokoiła ją. Pierwsze poszukiwanie przeprowadzone na niższych poziomach nie doprowadziło do niczego. Nie natrafiono na żadne ślady jego obecności.

Westchnęła i roześmiała się cicho.

Dobrze, Słodki Flecie. Przynieś mi coś zimnego do picia.

Ale nie chcę żadnych muzyków. Ptaki śpiewają tu wystar

czająco słodko. I chcę zostać sama. Do czasu, kiedy przyjdzie

mój ojciec.

Mui tsai ukłoniła się nisko.

Jak sobie życzysz, Hsiao Chi.

Jelka zaczęła rozglądać się wokół i po raz pierwszy od chwili, kiedy usłyszała o ataku na laboratoria projektu, odprężyła się nieco, ulegając kojącemu wpływowi harmonii panującej w ogrodzie. Nie na długo jednak.

Z drugiego końca ogrodu dobiegł dziwny, jękliwy krzyk. Brzmiał jak wycie cierpiącego zwierzęcia. Trwał przez prawie minutę, po czym urwał się tak raptownie, jak rozpoczął.

Co to, na bogów, było?

188

Przebiegła przez mostek i ruszyła pospiesznie dróżką w kierunku schodów prowadzących na taras. Była pewna, że krzyk

dochodził gdzieś stąd.

Zatrzymała się, słysząc szmer męskich głosów dobiegający z otwartych drzwi znajdujących się przed nią. Powoli, krok za krokiem, przesunęła się wzdłuż tarasu i stanęła w progu,

zaglądając do środka.

Było ich czterech. Wszyscy mieli na sobie bladozielone uniformy służby Ebertów. Między nimi leżała zakneblowana kobieta. Kobieta Han, mająca trochę ponad dwadzieścia lat.

Jelka patrzyła w osłupieniu, jak kobieta szarpie się dziko i kopie, usiłując wyrwać się swoim prześladowcom. Jej twarz była ciemna i wykrzywiona z wysiłku. Ale nie było ucieczki. W krótkim czasie mężczyźni obezwładnili ją i siłą naciągnęli na nią kaftan bezpieczeństwa, zawiązując z tyłu jego długie

rękawy.

Jelka, drżąc z oburzenia, weszła do środka i krzyknęła:

Przestańcie! Przestańcie natychmiast!

Zaskoczeni jej nagłym pojawieniem się, mężczyźni odwrócili się ku niej, zapominając o kobiecie. Upadła na podłogę, a jej nogi zaczęły bezsilnie kopać we wszystkie strony.

Jelka zrobiła jeszcze jeden krok. Całe jej ciało dygotało

z gniewu.

Co wy, na bogów, tu robicie?

Cofnęli się przed nią, kłaniając się uniżenie.

Wybacz nam, pani Tolonen — powiedział jeden z nich,

rozpoznawszy ją — ale my wykonujemy tylko polecenia na

szego pana.

Popatrzyła na niego, miażdżąc go wzrokiem, po czym potrząsnęła głową.

Rozwiązać ją! Natychmiast!

Ależ, pani, ty nie rozumiesz...

Milcz, człowieku! — warknęła, a siła brzmiąca w jej głosie zaskoczyła go kompletnie. Upadł na kolana, pochylił głowę i pozostał w tej pozycji nieruchomy oraz milczący. Zadrżała i spojrzała na pozostałych.

No więc? Czy mam powtórzyć?

Wymienili między sobą szybkie spojrzenia, po czym zrobili,

189

co kazała, odsuwając się natychmiast do tyłu, jakby w obawie przed konsekwencjami tego uczynku. Ale kobieta przekręciła

się jedynie na bok i usiadła, zdejmując z siebie kaftan. Była ' już spokojna, jakby to, co kazało jej poprzednio walczyć opuściło ją zupełnie.

Dobrze — powiedziała Jelka, nie patrząc już na nich i koncentując całą swoją uwagę na kobiecie. — Możecie teraz iść. Chcę zostać z nią sama.

Ależ, pani...

Wynoście się!

Tym razem nie było już żadnego wahania. Kłaniając się gwałtownie, czterej mężczyźni szybko wyszli. Została sama z kobietą.

Podeszła do niej, uklękła i oparła rękę na jej ramieniu.

Co się stało?

Kobieta podniosła głowę i spojrzała na nią. Była piękna. Bardzo piękna. I w pewien sposób bardziej dziecięca niż sama Jelka.

Jak masz na imię? — zapytała Jelka, dziwnie wzruszona wyrazem niewinności, który dostrzegła w jej oczach.

Moje dziecko... — odezwała się kobieta, patrząc z wyrazem roztragnienia w oczach na Jelkę. — Gdzie jest moje dziecko?

Jelka zaczęła rozglądać się wokół i w końcu dostrzegła to. W odległym rogu pokoju stało dziecięce łóżeczko. Dokładnie w tym samym momencie, kiedy je dojrzała, usłyszała dziwny dźwięk, jakby natrętne, uporczywe sapanie.

Tam —powiedziała delikatnie. —Twoje dziecko jest tam.

Wstała razem z kobietą, która odrzuciwszy na bok kaftan

bezpieczeństwa, podeszła do łóżeczka i pochyliwszy się nad nim, wyjęła dziecko.

Cicho, cicho... — zaczęła z matczyną miękkością w gło

sie, kołysząc je w ramionach. — Oni cię nie skrzywdzą. Ja

tego dopilnuję, moje maleństwo. Mamusia jest już tutaj. Ma

musia przyszła.

Jelka poczuła spływającą po niej falę ulgi. Ciągle jednak była zła. Zła na Hansa, jeśli to rzeczywiście on kazał obezwładnić tę kobietę. Nie miał prawa tak jej torturować.

Podeszła bliżej i dotknęła jej ramienia.

Daj mi popatrzeć...

Kobieta odwróciła się i z uśmiechem podała jej dziecko. Małe, bezbronne zawiniątko, które sapało i sapało.

Jelka spojrzała i zdrętwiała. Poczuła, jak przenika ją lodowaty dreszcz. Cofnęła się, potrząsając głową i usiłując przełknąć ślinę w wyschniętych nagle ustach.

Nie...

Patrzyło na nią czerwonymi oczami, a jego różowa twarzyczka była zbyt drobna, aby być ludzką. Włosy wyrastające z jego ciała były zbyt szorstkie i mimo jedwabi, w które było owinięte, przypominały raczej szczecinę. Kiedy w osłupieniu wpatrywała się w zawiniątko, mała trójpalczasta rączka wyciągnęła się ku niej, jakby próbując dotknąć jej dłoni. Odskoczyła do tyłu, czując gorzką falę rosnącą w jej gardle.

Złote Serce! — odezwał się głos z progu za ich plecami. — Odłóż natychmiast to obrzydlistwo! Co ty, na bogów,

wyrabiasz?

To była mui łsai, Słodki Flet. Weszła do środka, postawiła szklankę z napojem na stolik, po czym zbliżyła się do kobiety i wyjąwszy zawiniątko z jej rąk, położyła je na powrót do

łóżeczka.

Wszystko w porządku — powiedziała, odwracając się

do Jelki. — Mogę to wyjaśnić...

Ale Jelki już tam nie było. Stała na zewnątrz, oparta o balustradę tarasu. Wdychała głęboko powietrze, a obraz małego, podobnego do kozła stworzenia płonął krwawo pod jej zamkniętymi powiekami. Wiedziała, że nigdy go nie zapomni, że jak drwiący z jej strachu i odrazy demon, już zawsze będzie jej towarzyszył.

* * *

TuanTi Fo podniósł głowę i z miejsca, gdzie przygotowywał eh'a, spojrzał na chłopca śpiącego na materacu leżącym w rogu pokoju. Wyczerpany swoimi przejściami, spał już od dłuższego czasu, ale teraz zaczął się rzucać i przewracać. Najwyraźniej dręczył go jakiś okropny koszmar.

Stary człowiek odstawił czajnik z eh'a i odłożył na bok szmatkę, po czym podszedł do chłopca i kucnął obok niego. Chłopiec wydawał się cierpieć z jakiegoś bólu. Odsłonił zęby w grymasie przypominającym warczenie, a jego ciało skurczyło się, jakby coś gryzło je od środka. Co jakiś czas miotał się to w jedną, to w drugą stronę, jakby walcząc z samym

191

190

sobą, a potem, z nagłym drżeniem, które przestraszyło starca

zamarł w bezruchu. -V

Gweder... — odezwał się nagle spokojnym głosem, -ii

Gweder...

Powiedział to miękko, prawie delikatnie, ale samo słowo było twarde; dwa dźwięki brzmiące dziwniej od wszystkiego, co Tuan Ti Fo kiedykolwiek słyszał.

Przez chwilę panowała cisza, a potem chłopiec odezwał się ponownie i wydawało się, że całe jego jestestwo skoncentrowało się na poruszaniu ustami:

Pandr'a bos ef, Lagasek?

Tym razem jego głos brzmiał szorstko, prawie gardłowo. Tuan Ti Fo poczuł, jak przenika go dreszcz niepokoju. Uspokoił się jednak i zaczął po cichu nucić chen yen, aby odpędzić

strach.

Travyth, Gweder. Travyth...

Starzec zmrużył oczy. Zaczynał rozumieć. Dwa głosy. Pierwszy bardziej miękki i delikatny od drugiego. Gweder i Lagasek... Ale co to oznaczało? I co to był za język? Nigdy jeszcze nie słyszał czegoś podobnego.

Patrzył na chłopca, widząc, jak zmienia się jego twarz. Raz była szkaradna, a za drugim razem spokojna, prawie niewinna. Teraz była szpetna, usta wykrzywiły się w paskudnym grymasie. Znowu mówił Gweder, a jego szorstki głos wykrzykiwał słowa wyzwania:

Praga obery why crenna? Bos why yeyn, Lagasek?

Chłopiec zadrżał gwałtownie i jego twarz zmieniła się. Spłynęły z niej cała złość i uraza. Odpowiedział miękko, a ostre dźwięki w jego mowie wydawały się lekko wygładzone. Za jego słowami krył się jednak ból. Ból i poczucie ogromnej straty.

Yma gweras yn ow ganow, Gweder... gweras... ha anpyth

bos tewl.

Nagłość przemiany sprawiła, że starzec zadrżał. I ten

śmiech...

Ten śmiech był śmiechem demona, a na twarzy rozjarzył się wyraz mrocznej, pełnej złośliwej satysfakcji radości. Było w niej tyle ohydnej drwiny, że Tuan Ti Fo z najwyższym trudem opanował chęć uderzenia jej pięścią.

Nyns-us-pyth, Lagasek.

192

Wolno, bardzo wolno, całe zło wsiąkło w tkanki twarzy, ponownie przybrała łagodniejszy, bardziej ludzki wyraz.

A-dhywar-lur — wydyszał chłopiec. — A-dhywar-lur. — A potem krzyknął z wyraźnym cierpieniem w głosie: — My bos yn annown... Yn annown!

Tuan Ti Fo syknął. Podniósł się gwałtownie, przeszedł przez pokój do malutkiej półki z książkami. Znalazł tę, której szukał, wrócił do chłopca i znowu przy nim kucnął. Zamknął oczy i otworzył książkę na chybił trafił.

Uśmiechnął się. Jego palec trafił na środkowy fragment Księgi Pierwszej. Jeden z jego ulubionych. Zaczął czytać głośno, starając się, by brzmienie jego głosu ukoiło chłopca:

Trzydzieści szprych wyrasta z jednej piasty. Zaniechaj wprowadzania pochopnych zmian, a będziesz mógł używać wozu. Ugniataj glinę, aby zrobić łódź. Zaniechaj wprowadzania pochopnych zmian, a będziesz mógł nią pływać. Wytnij drzwi i okna, aby zrobić pokój. Zaniechaj wprowadzania pochopnych zmian, a będziesz mógł w nim mieszkać. Tak więc mamy Coś, ale możemy z tego korzystać jedynie dzięki cnocie Zaniechania".

Spojrzał w dół i zauważył, że chłopiec uspokoił się, jakby słuchając jego słów. Ciągle jednak spał.

Kim jesteś, chłopcze? — zapytał miękko, odkładając książkę na bok. Wyciągnął rękę i podciągnął koc, aby przykryć pierś chłopca. Tak, pomyślał, i co cię do mnie sprowadziło? To jasne. To los sprowadził cię do mnie, kierując moje nogi tam, gdzie jeszcze nigdy nie byłem.

Odsunął się, otworzył ponownie książkę i zaczął znowu czytać. Słowa Lao-tsy — słowa mające więcej niż dwa i pół tysiąca lat — spływały na śpiącego chłopca, przynosząc mu

ukojenie.

* * *

I co?

Karr popatrzył posępnie na przyjaciela, po czym odstawił

czarkę z ch'a.

193

Nic. Ślady prowadzą donikąd. Doprowadziły mnie do

fabryki i tam się skończyły. To tak, jakby chłopiec rozpłynął się w powietrzu. Nie ma żadnej szansy, aby mógł przejść nie zauważony obok posterunku straży.

Chen spojrzał na siedzącego z drugiej strony stołu Karra.

To znaczy, że ciągle tam jest. W fabryce.

Karr pokręcił przecząco głową.

Rozebraliśmy ją na kawałki. Dosłownie. Wprowadziłem tam setkę ludzi, którzy rozmontowali wszystko, zostawiając gołe ściany. I nic.

Musieliście coś przegapić, to wszystko. Pójdziemy tam razem i sprawdzimy jeszcze raz.

Karr opuścił głowę.

Może masz rację. Ale ja zrobiłem to już z dziesięć

razy.Wygląda to tak, jakby po prostu zniknął.

Chen przyjrzał się przyjacielowi. Nigdy jeszcze nie widział Karra w stanie takiego przygnębienia.

Rozchmurz się — powiedział. — Nie może być tak źle.

Nie? — Karr wyprostował się na całą wysokość swego potężnego ciała. — Wygląda na to, że Ebert zostanie mianowany generałem. Stary T'ang przyjął przed swoją śmiercią rezygnację Nocenziego. Tolonen miał przejąć swoją dawną funkq'ę, ale wygląda na to, że młody Tang chce mieć kogoś nowego na tym stanowisku.

Chen skrzywił się i usiadł przy stole.

A więc nasze życie jest tyle warte co gówno żebraka.

Karr patrzył na niego przez chwilę, po czym wybuchnął

śmiechem.

Naprawdę tak sądzisz?

A ty nie?

Niech tysiąc diabłów porwie Hansa Eberta — odparł,

wstając od stołu Karr. — My skoncentrujemy się na od

szukaniu chłopca. To w końcu nasza praca, prawda? Odnaj

dywanie ludzi.

Li Yuan przybył pierwszy. Wychodząc z hangaru, czuł, jakby jego dusza oderwała się od ciała i obserwowała je z zewnątrz. Znaczenie tej śmierci powoli do niego docierało. Nie był to żal, ale uczucie nagości, bowiem ta śmierć odsłoniła

194

go. Nie było już nikogo innego oprócz niego. Był jak pojedyncze ogniwo pękniętego łańcucha.

Przed komnatą ojca ogarnęło go nagłe i silne uczucie lęku. Zatrzymał się przekonany, że zrobienie następnego kroku jest ponad jego siły. Jednakże inni patrzyli na niego i czekali na jego rozkazy. Opanowawszy się, z wysiłkiem rozkazał, aby otworzono drzwi, i wszedł do środka.

Drzwi zamknęły się za nim. Został sam ze swoim martwym

ojcem.

Leżący na łożu Li Shai Tung zdawał się spać, ale jego twarz była blada jak kość słoniowa, a piersi nie poruszał oddech.

Li Yuan stał nieruchomo i patrzył na niego. Oczy starego człowieka były zamknięte. Żyłki widoczne na jego cienkich powiekach wyglądały jak fiołkoworóżowy deseń na tle mlecznej bieli. Ukląkł, studiując wzory tego desenia, ale jak wszystko inne, nic nie znaczyły. Widział jedynie przecinające się

chaotycznie linie.

Pokręcił głową, zadziwiony. Zdał sobie nagle sprawę z tego, że nigdy nie widział ojca śpiącego. Po raz pierwszy widział, by te dumne, srogie oczy były zamknięte.

Wyciągnął rękę i dotknął policzka zmarłego. Ciało było zimne. Szokująco zimne. Cofnął gwałtownie rękę i zadrżał. Gdzie to się podziało? Gdzie uciekło całe ciepło?

W powietrze, odpowiedział sobie w duchu. W powietrze. Stał przez chwilę nieruchomo, po czym ściągnął przykrycie. Pod jedwabnymi prześcieradłami jego ojciec był nagi. Teraz dopiero widać było w pełni, jak kruche i drobne było jego ciało. Li Yuan patrzył na nie, czując, jak na widok tego, co czas zrobił z jego ojcem, ogarnia go uczucie instynktownej litości. Nie miłości, ale właśnie litości.

Śmierć zdradziła go. Zaskoczyła go, kiedy był słaby i nieodporny na ciosy.

Przesunął wzrokiem w dół ciała, wiedząc, że inni oglądali już je przed nim. Lekarze o chłodnych oczach. Patrzyli, tak jak on teraz patrzył.

Wzdrygnął się. Ciało było chude, straszliwie wycieńczone, ale nie było na nim żadnych nienaturalnych śladów. Jego ojciec był chory. Ciężko chory. To go tak zaskoczyło, że zamyślił się na chwilę, zanim przykrył go prześcieradłem. To, że ojciec nie robił żadnych uwag na temat swojego zdrowia,

195

było do niego zupełnie niepodobne. Coś tu nie było w porządku. Ta śmierć musiała być spowodowana przez jakiś dodatkowy element, coś wykraczającego poza zwykłą starość.

Nie miał żadnego dowodu, a jednak opanowało go silne uczucie, że coś jest nie tak, jak być powinno. Pod wpływem tego uczucia odwrócił się i zaczął oglądać wszystkie przedmioty znajdujące się w komnacie, zastanawiając się nad ich przeznaczeniem. Wszystko wyglądało zupełnie normalnie, a jednak wrażenie jakiegoś fałszu uporczywie tkwiło w jego umyśle.

Wyszedł na zewnątrz. W korytarzu czekał na niego lekarz Hua wraz ze swoimi asystentami.

Jak się czuł mój ojciec, Hua? Czy dużo jadł?

Stary człowiek pokręcił przecząco głową.

Ód pewnego czasu nie, Chieh Hsia. W zasadzie od dnia

śmierci Hana jadł mało. Ale... — Zacisnął usta w zadumie. —

Ale jak na starego człowieka zupełnie wystarczająco. Bo twój

ojciec był stary, Li Yuanie.

Li Yuan przytaknął, ale coś go jeszcze męczyło.

Czy on był... normalny? Mam na myśli jego umysł.

Tak, Chieh Hsia. Nawet ostatniej nocy. —Hua przerwał i zmarszczył czoło, jakby jego także coś niepokoiło. — Nie działo się z nim nic wyraźnie złego. My... zbadaliśmy go i...

Wyraźnie?

Hua skinął głową, ale jego oczy pozostały czujne.

Ale sądzisz, że pozory mogą mylić, prawda, Hua?

Stary lekarz zawahał się.

To nie jest coś, co mogę wskazać palcem, Chieh Hsia. To po prostu... przeczucie. Konfucjusz mówił...

Powiedz mi — przerwał mu Li Yuan. Dotknął ramienia starca i dodał przyjaźnie, ciepło: — Żadnych przysłów i cytatów, proszę. Po prostu powiedz mi, co sprawiło, że sądzisz, iż coś nie jest w porządku.

To zabrzmi nieprofesjonalnie, Chieh Hsia, ale jeśli pytasz. — Hua przerwał i odchrząknął. — No cóż, on nie był sobą. Był bystry, żwawy i pod tym względem nie różnił się wcale od dawnego siebie, ale nie był, w pełni, Li Shai Tungiem. Sprawiał wrażenie aktora naśladującego twojego ojca. Grał tę rolę wyjątkowo dobrze, ale nie... — Zawahał się i pokręcił głową przejęty żalem.


Nie był prawdziwy — dokończył za niego Li Yuan. Hua kiwnął głową.

Był... niepewny. A twój ojciec nigdy nie był niepewny. Li Yuan rozważał to przez chwilę, po czym wydał polecenie:

Chcę, abyś przeprowadził autopsję, Hua. Chcę, abyś

dowiedział się, dlaczego on umarł. Chcę wiedzieć, co go zabiło.

* * *

Tsu Ma miał na sobie białe szaty, a włosy zawiązał z tyłu głowy w elegancki węzeł. Prostota i harmonia całości sprawiały, że efekt był uderzający. Na jego twarzy widniał wyraz łagodności, jakiej Li Yuan nigdy jeszcze na niej nie widział. Zbliżył się, objął Li Yuana, przyciskając go do piersi, równocześnie jedną ręką pogłaskał go po karku. Właśnie to, a nie sama śmierć, nie zimno na policzkach ojca, przełamało bariery hamujące jego uczucia. Poczuł, jak rośnie jego żal, jak zalewa go fala rozpaczy.

Dobrze, dobrze — wyszeptał miękko Tsu Ma, głaszcząc go wciąż po karku. — Mężczyzna powinien opłakiwać ojca. — Kiedy się odsunął, w jego oczach też były łzy, a na twarzy miał wyraz szczerego żalu.

A Wei Feng? — zapytał Li Yuan, wycierając grzbietem dłoni łzy z oczu.

Czeka na dole. — Tsu Ma uśmiechnął się do niego krzepiąco. — Pójdziemy tam, kiedy będziesz gotowy.

Jestem gotowy — odparł Li Yuan. Wyprostował się, nie wstydząc się łez i czując się z ich powodu znacznie lepiej. — Chodźmy przywitać się z naszym kuzynem.

Wei Feng czekał w sali recepcyjnej. Miał na sobie prostą, białą szatę, którą przewiązał w pasie. Kiedy Li Yuan zszedł ze schodów, Wei Feng podszedł do niego, objął go i wyszeptał kondolencje. Wydawał się starszy, niż Li Yuan go pamiętał. Znacznie starszy.

Czy dobrze się czujesz, Wei Fengu? — zapytał zatros

kany o zdrowie starca.

Wei Feng roześmiał się w odpowiedzi. Był to krótki i dźwięczny śmiech.

Tak dobrze, jak można się tego spodziewać, Li Yua

nie. — Po chwili na jego twarzy zaszła subtelna zmiana. — Ale


196

197

twój ojciec... — Westchnął głęboko. Był teraz najstarszy ze wszystkich. Starszy o prawie dwadzieścia lat od następnego Tanga. — Tyle się zmieniło, Yuanie. Tak dużo. A teraz to. Wydaje się... — Wzruszył ramionami, jakby nie mogąc znaleźć odpowiednich słów.

Wiem. — Li Yuan zmarszczył czoło i wypuścił go

z ramion. — Oni go zabili, Wei Fengu.

Starzec popatrzył na niego zdumiony, a Tsu Ma zbliżył się i ujął jego rękę.

Skąd wiesz? Czy jest jakiś dowód?

Dowód? Nie. Ale ja wiem. Jestem tego pewny, Tsu Ma.

Kazałem lekarzowi Hua, aby... aby przeprowadził autopsję. Może to nam coś da, ale nawet jeśli nie, to ja i tak wiem.

A więc co teraz zrobimy? — Wei Feng skrzyżował

ramiona na piersiach. Na jego twarzy pojawił się nagle wyraz twardości, a jego drobna postać zdawała się emanować siłą.

Teraz zagramy w ich grę. Zdejmiemy rękawice.

Stojący obok Tsu Ma skinął głową.

Znamy naszych wrogów — ciągnął Li Yuan, a w jego

głosie brzmiała stanowczość. — Musimy ich tylko znaleźć.

Masz na myśli DeVore'a? — Tsu Ma spojrzał na Wei

Fenga. Stary człowiek wyglądał na zatroskanego, ale jego szczęki były mocno zaciśnięte. Determinacja najwyraźniej brała górę nad jego sprzecznymi emocjami. Tsu Ma zmrużył oczy, zastanawiając się nad tym, co usłyszał.

A co potem?

Li Yuan odwrócił się. Jego oczy były intensywnie czarne. Przypominały przestrzeń kosmiczną: zimne, puste i pozbawione wszelkich śladów życia oraz ciepła. Twarz miał zamkniętą, bez wyrazu, jak maskę.

Przygotuj spotkanie Rady, Tsu Ma. Niech gospodarzem

będzie Chi Hsing. Musimy porozmawiać.

Li Yuan miał zaledwie osiemnaście lat, a jednak zarówno ton jego głosu, jak i ledwie dotrzegalny gest lewej ręki towarzyszący tym słowom były tak niesamowicie znajome, jakby to jego ojciec przemawiał i działał przez syna.

CZĘŚĆ 2 — JESIEŃ 2207

KSZTAŁTY Z DYMU

Przez zwykły przypadek typowa lutnia ma pięćdziesiąt strun.

Naciągając i strojąc jedną po drugiej, przywołaj lata młodości.

Wspomnij Chuang-tzu śniącego o wschodzie słońca, że motyl zgubił drogę,

I Wang-ti przypisującą swą wiosenną namiętność kozodojowi.

Pomyśl znowu, że księżyc w pełni jest łzą perłopława z niebiańskiego oceanu,

A słońce, rozpalając się na Błękitnej Górze, wydobywa dym z nefrytu.

Czy ten nastrój czekał, by dojrzeć wraz z doświadczeniem lat?

Czy można jeszcze raz przeżyć ten sam dziecinny zachwyt?"

Li Shang-yin, Typowa lutnia, (IX wiek n.e.)

ROZDZIAŁ 6

Chen Yen

Rozbita czarka do ch'a leżała na boku, a jej zawartość rozlała się na podłogę. Obok, oparty plecami o drzwi, przysiadł Tuan Ti Fo i patrzył na chłopca.

Yn-mes a forth, cothwas! — warknął chłopiec, a głos

zdawał się dochodzić z głębi jego gardła. — Yn-mes a forth!

Tuan Ti Fo czuł, jak włosy jeżą mu się na głowie. Chłopiec posuwał się na czworakach. Jego twarz była teraz odrażająca, jej rysy wykrzywione w grymasie wściekłości. Wysunął agresywnie podbródek do przodu, a okrągłe, ciemne oczy płonęły zwierzęcą nienawiścią. Wykonywał ciałem drobne ruchy to w jedną stronę, to w drugą, i kwitował każdorazową reakcję Tuan Ti Fo głębokimi, gardłowymi warknięciami.

Już po raz trzeci próbował minąć starego człowieka i jak poprzednio, wydawał się zaskoczony jego szybkością. Najwyraźniej szokowało go to, że gdziekolwiek się ruszył, Tuan już tam był i blokował mu drogę.

Starzec kołysał się miękko na ugiętych nogach, a następnie, kiedy chłopiec rzucił się w lewo, przesunął się tam bez wysiłku i odepchnął go, używając jedynie minimum siły. Chłopiec wycofał się, wydając skowyt zawodu, po czym rzucił się ponownie, jak pies, do gardła Tuana.

Tym razem musiał z nim walczyć. Musiał uderzyć mocno, cofnąć się i kopnąć w brzuch, aby go obezwładnić. Już w chwili, kiedy próbujący złapać oddech chłopiec leciał do tyłu, rozpoczęła się ta dziwna transformacja. Tuan Ti Fo zauważył, jak rysy jego twarzy wygładzają się, stają się bardziej miękkie, bardziej ludzkie.

Witaj znowu, Lagasek—powiedział, oddychając głęboko.

201

Ale na jak długo? Rozejrzał się wokół, spojrzał na rozbitą czarkę, rozlaną eh'a, i pokręcił głową. Będzie musiał go związać, kiedy zaśnie, bo przecież sam kiedyś będzie musiał zasnąć. Nie może wiecznie pilnować siebie i chłopca przed tym czymś, co nazywa się „Gweder".

Podszedł bliżej i przykucnął nad chłopcem. Leżał spokojnie, a jego twarz była prawie anielska w swej niewinności. Ale co było pod spodem? Tuan Ti Fo zmrużył oczy, rozważając to pytanie, po czym zaczął mówić, miękko, wolno, jakby do siebie:

Spójrz na siebie, dzieciaku. Wyglądasz teraz tak słodko.

Tak niewinnie. Ale czy jesteś dobry, czy zły? Kto tobą rządzi?

Gweder czy też Lagasek? I który z nich sprowadził cię do

mojego mieszkania?

Uśmiechnął się, wstał i przeszedł na drugą stronę pokoju. Znalazł tam mały ręcznik, którym zaczął wycierać eh 'a z podłogi i zbierać drobne kawałeczki porcelany. Przez cały czas mówił, raz głośniej, raz ciszej, starając się, aby jego głos, jak płynący strumień, ukoił i uśpił dziecko:

Kao Tzu wierzył, że każdy człowiek w momencie uro

dzenia przypomina wierzbę, cnota natomiast jest jak drew

niana czarka. Aby zostać prawym, człowiek musi, tak jak

wierzba przeznaczona na czarkę, zostać ścięty i ukształtowa

ny. Twierdził, że dwa podstawowe instynkty, pragnienie je

dzenia i seksu, są jedynymi, które można znaleźć w nieukształ-

towanym człowieku, a natura ludzka jest tak obojętna na

dobro i zło, jak swobodnie płynącej wodzie obojętny jest

kształt naczynia, które ostatecznie wypełni.

Odwrócił się i spojrzał na dziecko. Pierś chłopca zaczęła się łagodnie unosić i opadać, jakby rzeczywiście ukoił go głos starego człowieka. Tuan Ti Fo uśmiechnął się i zaczął wycierać

podłogę.

Meng Tzu nie zgadzał się z tym, oczywiście. Czuł, że

jeśli to, co mówił Kao Tzu, jest prawdą, to akt stawania się

prawym człowiekiem byłby pogwałceniem ludzkiej natury,

byłby, w gruncie rzeczy, nieszczęściem. Ja jednak mam swoje

własne powody, aby nie zgadzać się z Kao Tzu. Bowiem gdyby

tak było, gdyby natura ludzka była taka, jak to twierdził Kao

Tzu, to jak to jest, że czasem ze zła rodzi się dobro? I dlaczego

czasem z dobra rodzi się zło? — Roześmiał się miękko. —

Niektórzy ludzie są kroplami wody i gałązkami wierzby, to

202

prawda, ale nie wszyscy. Bowiem są także tacy, którzy sami decydują o swoim kształcie, sami wybierają kierunek i sam fakt, że istnieją, dowodzi niesłuszności twierdzeń Kao Tzu.

Skończył wycierać podłogę i odniósł ręcznik do miski stojącej w rogu. Wróciwszy, odłożył dwa większe kawałki stłuczonej czarki na bok, a resztę zmiótł na kupkę.

Oczywiście jest jeszcze inne wyjaśnienie. Jest powiedziane, że krótko po tym, jak ziemia oddzieliła się od nieba, Nu Kua stworzyła ludzkie istoty. Wygląda na to, że pierwszych ludzi ulepiła z żółtej ziemi. Pracowała nad tym bardzo długo, starannie kształtując i modelując malutkie, ludzkie postacie, ale potem zmęczyła się. Cała ta praca nie zostawiała jej zbyt wiele czasu dla niej samej, zdecydowała się zatem ułatwić sobie zadanie. Wzięła długi kawałek sznura i zaczęła ciągać go w tę i we w tę przez błoto, zbierając je w kupki, z których potem lepiła ludzi. W porównaniu jednak z tymi, których zrobiła pierwotnie, były to toporne, źle ukształtowane istoty. Od tego czasu, jest powiedziane, bogaci i szlachetni są potomkami tych istot, które Nu Kua stworzyła, zanim zmęczyła się swoim zajęciem, ludzi z żółtej ziemi, podczas gdy biedni i nisko urodzeni są potomkami ludzi zrobionych sznurem, ludzi z błota. — Roześmiał się cicho i z zadowoleniem stwierdził, że chłopiec był już zupełnie spokojny. — Z drugiej jednak strony, jak mówi Tien Wen, Nu Kua miała ciało. Kto je stworzył

i uformował?

Odwrócił się, wziął cienkie, papierowe pudełko po ch'a, położył je na podłogę i zmiótł do niego wszystkie małe fragmenty porcelany, a następnie dorzucił do środka dwa największe kawałki.

Tak, ale my żyjemy w świecie, który ogarnęło szaleństwo. Miseczka prawości została roztrzaskana dawno temu, kiedy Tsao Ch'un zbudował swoje Miasto. Jedyne, co pozostało zwykłym, poszczególnym ludziom, to poszukiwanie własnej drogi, tworzenie małych, indywidualnych wysepek normalności na tym oceanie sztormów. — Rozejrzał się wokół siebie. — To miejsce jest taką wysepką.

Albo było. Zanim przyniósł tu to dziecko. Zanim czarka została rozbita, a jego spokój zakłócony.

Tuan Ti Fo zamknął na chwilę oczy, szukając w sobie wewnętrznego spokoju, a jego usta wymówiły chen yen,

203

prawdziwe słowa" mantry. Zadrżawszy lekko, usunął z siebie ciasny supeł napięcia, po czym ponownie podniósł głowę, a w kącikach jego ust pojawił się uśmiech.

Jedzenie — powiedział miękko. — Tego właśnie po

trzebujesz. Czegoś specjalnego.

Wstał, podszedł do małej kuchenki znajdującej się przy ścianie po drugiej stronie pokoju i zapalił palnik. Zdjął garnek z półeczki z naczyniami kuchennymi, napełnił go częściowo wodą i postawił na ogniu.

Odwrócił się i popatrzył na swój pokój, w którym właśnie zaprowadził porządek.

Chaos. Świat zmierza do chaosu, dzieciaku, i niewiele

możemy zrobić, ty i ja, aby to powstrzymać.

Uśmiechnął się ze smutkiem, podniósł miskę i przeniósł ją pod drzwi. Opróżni ją później, kiedy już nakarmi dziecko.

Chłopiec przekręcił się na bok. Palcami jednej dłoni dotykał lekko swojej szyi. Tuan Ti Fo uśmiechnął się, wziął koc i przykrył go.

Klęczał obok niego przez chwilę i patrzył.

Wiesz, Chou wierzyli, że niebiosa i ziemia były kiedyś

nierozerwalnie związane ze sobą, tworzyły jednorodny chaos.

Coś na kształt kurzego jaja. Nazywali ten stan Hun tun. Hun

tun...

Pokiwał głową i wrócił do piecyka. Zdjął słój z półeczki wiszącej na ścianie i wysypał połowę jego zawartości na stół znajdujący się obok kuchenki. Małe, podobne do woreczków kluseczki wyglądały jak blade, wilgotne, nie ukształtowane stworzenia w swojej pierwotnej, surowej postaci. Potomkowie ludzi z gliny. Uśmiechnął się i pokręcił głową. Te kluseczki nazwał hun tun, a zrobił je z produktów, które Maria przyniosła ostatnim razem. Nadzieniem, otoczonym cienką warstewką ciasta, była oczywiście soja, a nie mięso. Nie jadał mięsa. To nie była właściwa droga.

Kiedy woda zaczęła wrzeć, wrzucił do niej kluseczki, delikatnie zamieszał i zostawił, aby się ugotowały. Dodał jeszcze zioła, które przysłali mu przyjaciele pracujący na plantacjach, i inne specjalne składniki. Pochylił się, powąchał wywar i pokiwał głową z zadowoleniem. To było właśnie to, czego dzieciak potrzebował. Uspokoi go i przywróci mu siły. Bezcenne siły, którymi ten „Gweder" tak bezmyślnie szastał.

Odwrócił głowę, prawie pewny, że chłopiec się podniósł, a jego twarz wykrzywia grymas wściekłości, ale dziecko spało

spokojnie.

Skupił się na przygotowywaniu jedzenia. Kiedy było gotowe, wlał połowę rosołu do ceramicznej miseczki i zaniósł chłopcu. Budził go z prawdziwą niechęcią, ale ostatecznie upłynęło już dwanaście godzin od czasu, kiedy jadł. Potem będzie mógł znowu spać, a zioła, które wrzucił do zupy, pomogą mu w tym. Postawił miseczkę na podłodze i delikatnie podniósł chłopca do pozycji na wpół siedzącej. W trakcie tej operacji chłopiec poruszył się, wyrywał się przez moment, lecz w końcu się uspokoił. Tuan Ti Fo przysunął łyżkę z zupą do jego ust i przechylił ją lekko.

Masz, dzieciaku. To prawdziwy raj w ustach. Chłopiec przełknął odrobinę ciepłej zupy, a następnie przekręcił lekko głowę. Tuan Ti Fo przesunął rękę, podążając łyżką w ślad za jego ustami i zdołał wlać do nich następną porcję płynu. Powtórzył to kilka razy, aż w końcu usta dziecka zaczęły same otwierać się szeroko przed każdą nową łyżką. Kiedy miska została opróżniona, Tuan Ti Fo uśmiechnął się z zadowoleniem i przycisnął chłopca do siebie. Ponownie zadziwiła go jego lekkość, jakby niematerialność. To tak, jakby został zrobiony z czegoś bardziej subtelnego niż ciało i kości, bardziej subtelnego od żółtej ziemi. Znowu zaczął się zastanawiać nad sensem tego, że pojawił się w jego śnie. Co to znaczyło? Bo to musiało coś oznaczać.

Poprawił poduszkę, ułożył na niej głowę dziecka i przykrył

je kocem.

Może mi to wyjaśnisz, co? Kiedy się już obudzisz. Jeśli oczywiście ten dziwny język, którym mówisz, nie jest jedynym,

jaki znasz.

Wrócił do kuchenki i przelał resztę hun tun do drugiej miseczki. Zjadł szybko, po czym zebrał wszystkie naczynia i zamknąwszy drzwi, wyniósł je do umywalni znajdującej się na końcu korytarza. Mycie nie zajęło mu wiele czasu, bowiem spieszył się, nie chcąc zostawiać chłopca zbyt długo bez opieki. Kiedy wrócił, otworzył drzwi bardzo ostrożnie, na wypadek, gdyby „Gweder" chciał prześliznąć się obok niego, ale chłopiec wciąż spokojnie spał.

Tuan Ti Fo przykucnął i popatrzył na niego. Następnie,


204

205

przekonany już, że upłyną godziny, zanim się obudzi, wstał i przyniósł swój komplet do wei chi. Najpierw rozpostarł na podłodze namalowaną na płótnie planszę, a potem ustawił po obu swoich stronach dwie miseczki z pionami, białe po lewej, a czarne po prawej. Na długi czas pogrążył się w grze. Cała jego istota wtopiła się w kształty tworzone na planszy przez kamienie, aż w końcu zaczęło mu się zdawać, że plansza to wielkie Tao, a on sam jest pionkami.

Był kiedyś wielkim arcymistrzem całego Chung Kuo, mistrzem mistrzów i ośmiokrotnym zwycięzcą wielkiego turnieju, który corocznie odbywa się w Siichow. Ale to było przed trzydziestu, prawie czterdziestu laty. Wtedy, kiedy jeszcze interesował się sprawami świata.

Nagle zdał sobie sprawę, że coś zakłóca jego koncentrację, i podniósł głowę znad planszy. Roześmiał się z cytatu Ch'eng Yi, który przyszedł mu do głowy: „Wszystko we wszechświecie ma swoje przeciwieństwo, tam gdzie jest yin, jest i yang, tam gdzie jest dobro, jest i zło".

A chłopiec? Wziął głęboki oddech i popatrzył na niego. Gweder i Lagasek. Yin i yang. Jak we wszystkich ludziach. Ale w tym jednym Tao toczyło walkę z samym sobą. Yin i yang nie uzupełniały się, lecz walczyły ze sobą. Pod tym względem chłopiec przypominał świat Chung Kuo. Tam także równowaga została zachwiana. Tak, podobnie jak ten chłopiec, Chung Kuo znajdowało się w stanie wojny z samym sobą.

Ta myśl przyniosła ze sobą zrozumienie. Podobnie jak w ich świecie, również w chłopcu zaszła zmiana. Coś się wydarzyło, coś, co rozdarło go na dwie zwalczające się części. Przestał być jednością.

Tuan Ti Fo usuwał powoli kamienie z planszy i myślał z troską o chłopcu. A może to właśnie było jego rolą? Sprawić, by ponownie stał się jednością, pogodzić tkwiące w nim zwierzę i człowieka. Bo czymże jest człowiek, w którego duszy nie ma równowagi?

Niczym — odpowiedział sam sobie. — Albo nawet czymś gorszym od niczego.

Rozpoczął znowu grę. Czarne i białe kształty zapełniły planszę, aż w końcu zrozumiał, że nie ma już więcej kamieni do gry, że nie ma już nic do wygrania ani do przegrania.

Podniósł głowę i zamarł. Chłopiec siedział i patrzył na niego

oraz na planszę, a w jego czarnych, ogromnych oczach widać było wyraźnie zaintrygowanie czarno-białymi kształtami utworzonymi przez kamienie leżące na kawałku materiału.

Tuan Ti Fo spuścił wzrok i nic nie mówiąc, sprzątnął pionki, po czym ustawił je do nowej gry. Rozpoczął ją świadomy teraz tego, że chłopiec go obserwuje i przysuwa się powoli, w miarę jak kamienie zapełniają planszę.

Ponownie położył ostatni z pionków, wiedząc, że nie było już nic do wygrania ani do przegrania. Podniósł głowę. Chłopiec siedział zaledwie o długość ręki od niego i studiował biało-czarne wzory z gorączkową intensywnością, jakby próbując coś z tego zrozumieć.

Tuan Ti Fo zamierzał właśnie zdjąć piony z planszy i rozpocząć nową grę, kiedy chłopiec wyciągnął rękę i wyjął biały kamień z miseczki. Tuan Ti Fo chciał go poprawić — nakłonić go, by wziął czarny kamień — ale on upierał się przy swoim. Postawił kamień w narożniku na prawo od siebie. W Tsu, na

północy.

Zaczęli grać. Początkowo wolno, potem coraz szybciej. Tuan Ti Fo nie oszczędzał chłopca i wykorzystywał każdy jego błąd. Kiedy w pewnym momencie zaczął zdejmować z planszy szereg kamieni, które otoczył, chłopiec powstrzymał jego rękę. Podniósł ją i z twarzą zmarszczoną w grymasie skupienia zaczął studiować układ kamieni, jakby starając się zrozumieć, co zrobił źle. Dopiero gdy skończył, puścił dłoń starca i wskazał mu, aby zabrał kamienie.

Następna gra była znacznie trudniejsza. Chłopiec nie powtórzył żadnego z prostych błędów, które zrobił za pierwszym razem. Tym razem Tuan Ti Fo musiał się bardzo ciężko wysilić, aby go pokonać. Wyprostował plecy i zmrużywszy oczy, popatrzył na chłopca zdumiony tym, jak dobrze on grał.

A więc umiesz grać.

Chłopiec spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami, po czym pokręcił przecząco głową. Nie, pomyślał Tuan, to niemożliwe. Musiałeś już przedtem grać.

Oczyścił planszę i czekał, czując, jak ogarnia go przeczucie, że wydarzy się coś dziwnego, coś, co nigdy dotąd mu się nie przytrafiło.

Tym razem chłopiec ustawił kamień na południu, w Shang, zaledwie o długość ręki od kolana Tuana Ti Fo. To było


206

207

otwarcie standardowe — nie miało w zasadzie wpływu n% ostateczny wynik — a jednak w jakiś dziwny sposób chłopiec zamienił to w prawdziwe wyzwanie. Godzinę później Tuan Ti Fo został pokonany. Pierwszy raz od czterdziestu lat ktoś upokorzył go na planszy, którą uważał za swoją.

Odsunął się lekko i głęboko oddychając, patrzył na eleganckie kształty, w które ułożyły się kamienie chłopca, wspominał olśniewające nowatorstwo jego strategii. To było tak, jakby właśnie wymyślił tę grę na nowo. Głęboko wstrząśnięty, pochylił się w tak niskim ukłonie, że jego czoło prawie dotknęło planszy.

Chłopiec patrzył na niego przez chwilę, po czym oddał mu ukłon.

A więc mimo wszystko jesteś człowiekiem, pomyślał Tuan Ti Fo i pokręcił głową ubawiony tym gestem. Ale teraz jestem już pewien, że to bogowie cię tu zesłali. Roześmiał się. Kto wie? Może nawet jesteś jednym z nich.

Chłopiec siedział ze skrzyżowanymi nogami, idealnie nieruchomy, i zmrużywszy oczy, obserwował Tuana Ti Fo, jakby próbując zrozumieć, dlaczego stary człowiek się uśmiechał.

Tuan Ti Fo pochylił się do przodu i zaczął zbierać kamienie z planszy. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Niedbałe postukiwanie, po którym natychmiast rozpoznał Marię.

Zauważywszy, że chłopiec zamarł — twarz zesztywniała mu w grymasie strachu — dotknął jego ramienia.

Wszystko w porządku... — wyszeptał. — Tam! — dodał, wskazując na koc. — Schowaj się pod nim, chłopcze, i siedź cicho. Odeślę ją stąd.

* * *

Maria, usłyszawszy hałasy dochodzące zza jej pleców, odwróciła się i z ukłonem uśmiechnęła się do dwóch starszych mężczyzn idących korytarzem. Następnie ponownie zwróciła się w stronę drzwi. Gdzie on jest? Nigdy nie kazał jej czekać na siebie.

Maria Enge była wysoką, przystojną, dwudziestoparoletnią kobietą o tym typie fizycznym, który sprawiał, że mimo swej ewidentnej atrakcyjności nie była pociągająca dla większości mężczyzn. Woleli oni, aby ich kobiety były delikatne i uległe,

a tymczasem było oczywiste, że w jej wypadku wrażenie fizycznej siły nie było wcale mylące. Jednak mimo, że była mocną kobietą, wyćwiczoną w sztukach samoobrony, nie można było powiedzieć, aby brakowało jej niewieściego uroku. Na drugi rzut oka łatwo było dostrzec delikatniejszą stronę jej natury: w subtelnym wzorze kwiecistego haftu na brzegu jej sukni, w sznurach pereł i różowych paciorkach okręconych wokół jej nadgarstków, w zawiązanej na kształt motyla wstążce ozdabiającej jej poza tym całkowicie męski warkocz.

Odczekała jeszcze chwilę, po czym ponownie zastukała. Tym razem mocniej, bardziej natrętnie.

Tuan Ti Fo! Jesteś tam? To ja, Maria. Przyszłam na

nasze spotkanie.

Usłyszała odgłosy szurania dochodzące ze środka i odetchnęła z ulgą. Przez moment obawiała się, że może zachorował. Odsunęła się, czekając, aż drzwi się otworzą, ale ciągle były zamknięte.

Tuan Ti Fo? — Teraz w jej głosie pojawił się ślad lekkiego niepokoju. Zbliżyła się, chcąc przysunąć ucho do drzwi, ale właśnie w tej chwili uchyliły się odrobinę.

O co chodzi? — zapytał starzec, patrząc na nią prawie podejrzliwie.

To ja, Shih Tuan. Nie pamiętasz? Czas na naszą grę.

Ach...

Otworzył drzwi trochę szerzej, wysuwając się równocześnie do przodu i zasłaniając jej widok swojego pokoju.

Wybacz mi, Mario. Właśnie się obudziłem. Nie spałem zbyt dobrze i...

Nie jesteś chyba chory? — zapytała z niepokojem w głosie.

Nie... — Uśmiechnął się, a następnie ukłonił. — Jednakże czuję się zmęczony. Tak więc czy darujesz mi tym razem?

Zawahała się, po czym oddała mu ukłon.

Oczywiście, Shih Tuan. Może zatem zagramy jutro? Przechylił lekko głowę, a następnie przytaknął:

Może...

Stała jeszcze przez chwilę, patrząc na zamknięte drzwi, a potem odwróciła się. Po przejściu zaledwie kilku kroków zatrzymała się i znowu popatrzyła na drzwi. Opanowało ją dziwne uczucie, że dzieje się coś niezwykłego, coś, co wyraźnie


208

209

odbiega od zwyczajów starca. Nigdy przedtem nie narzekał na bezsenność, a także, o ile jej było wiadomo, nigdy nie wspominał o żadnej chorobie. W gruncie rzeczy był to najtwardszy staruszek, jakiego kiedykolwiek znała. Poza tym nigdy jeszcze nie odesłał jej spod drzwi. Zmarszczyła czoło zadumana, po czym odwróciła się i powoli, niechętnie, ruszyła przed siebie.

Jeszcze przez chwilę wahała się, nie bardzo wiedząc, co ma robić. W końcu jednak pokiwała głową i przyspieszyła kroku. Zdecydowała, że pójdzie prosto do „Smoczej Chmury" i poprosi Shang Chen, aby pozwoliła jej rozpocząć pracę godzinę wcześniej i godzinę wcześniej skończyć. Tak. I wtedy wróci tutaj.

Na wypadek, gdyby starzec jej potrzebował.

* * *

Smocza Chmura" znajdowała się na końcu Promenady, dominując nad targowiskiem rozciągającym się pod jej okapami. Był to wielki, tradycyjnie wyglądający budynek ze stromym dachem pokrytym czerwonymi dachówkami. Wznosił się na pięć pięter, przy czym żadne z nich nie było zamknięte ścianą — wszystkie otwierały się na otoczenie. Wszystkie poziomy łączyły szerokie schody z imitaq'i drewna. Wszędzie widać było zieleń roślinności: w donicach, na parawanach, na balustradach. Nadawało to herbaciarni wygląd zarośniętego ogrodu. Pomiędzy poziomami biegali w pośpiechu kelnerzy — mężczyźni i kobiety, Han i Hung Mao — roznosząc tace z czajniczkami i czarkami z przepięknej białej porcelany pokrytej błękitnymi wzorami. W strategicznych punktach budynku siedzieli za swoimi kontuarami mistrzowie eh'a, specjaliści w eh 'a shu — sztuce parzenia herbaty — i przyrządzali swoje specjalne mieszanki.

W razie potrzeby „Smocza Chmura" mogła pomieścić nawet pięć tysięcy ludzi. Można by pomyśleć, że to powinno w pełni zaspokoić potrzeby mieszkańców okolicznych poziomów. Mimo to, kiedy tam weszli, herbaciarnia była całkowicie zatłoczona: nie było nawet jednego wolnego stolika. Chen rozejrzał się wokół, a potem spojrzał na Karra.

Chodźmy gdzieś indziej, Gregor. Zanim dostaniemy tu stolik, minie przynajmniej godzina.

Karr odwrócił się i skinął na jednego z kelnerów, który ruszył w ich stronę, przyglądając się z nieufnością Karrowi, oceniając potężnego mężczyznę, jakby starając się oszacować, ile kłopotów może on sprawić. Kilku stojących za nim kelnerów, w większości Han, odwróciło się i podążyło za nim wzrokiem.

Chen zauważył, że Karr wcisnął coś w dłoń kelnera. Ten spojrzał najpierw w dół, a potem podniósł głowę z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. Karr wymruczał mu coś do ucha i znów wcisną) mu coś do ręki. Tym razem kelner pochylił się w głębokim ukłonie. Następnie odwrócił się i wezwawszy dwóch pomocników, odszedł pośpiesznie, szepcząc coś do nich po drodze.

Wrócił po niedługim czasie i uśmiechając się, a potem się kłaniając, poprowadził ich dwa piętra wyżej, do stolika znajdującego się w centrum całego domu. Kiedy przeciskali się między stolikami, podeszło do nich trzech starszych, uśmiechniętych Han i zaczęło się kłaniać.

Chen pochylił się ku Karrowi i zapytał cicho:

Kupiłeś ich stolik?

Karr uśmiechnął się i ukłonił starszym panom, czekając, aż kelner podsunie mu krzesło. Kiedy już obaj usiedli naprzeciw siebie, odpowiedział:

Słyszałem, że „Smocza Chmura" jest centrum kulturalnym tej okolicy. To miejsce, do którego przychodzą wszyscy. Jeśli gdziekolwiek możemy dowiedzieć się czegoś o chłopcu, to właśnie ona jest takim miejscem. Rozumiesz?

Aha... — Chen uśmiechnął się i uspokojony rozparł się wygodnie na krześle. Karr nie miał zwyczaju tak prostacko wykorzystywać swych przywilejów, toteż przez moment zaniepokoiło go takie zachowanie przyjaciela.

Poza tym — dodał Karr, biorąc od kelnera menu z eh'a — słyszałem, że „Smocza Chmura" jest wzorem doskonałości dla wszystkich herbaciarni. Jej sława sięga daleko i wysoko, nawet do niebios. — To powiedział już głośniej, na użytek kelnerów. Ten, który pierwszy miał do czynienia z Kar-rem, pochylił lekko głowę, słysząc te słowa.

Czy czcigodni panowie życzą sobie coś... specjalnego?

aKarr odchylił się do tyłu. Nawet siedząc, przewyższał więk

szość Han o głowę.


210

211

Czy nie macie przypadkiem hsiang p'ierił

Kelner, słysząc to, pochylił głowę trochę niżej, a na jego twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia.

To specjalność „Smoczej Chmury", ch'un tzu. Jaki ro

dzaj hsiang p'ien chciałby pan dostać?

Karr popatrzył na swojego przyjaciela.

Czy chciałbyś coś szczególnego, Kao Chen? — zapytał.

Chen studiował przez jakiś czas menu, próbując znaleźć

coś znajomego pośród setek egzotycznych nazw, po czym podniósł głowę i wzruszył ramionami.

Raczej nie. Myślę, że wezmę to, co ty wybierzesz.

Karr zastanawiał się przez chwilę, a następnie odwrócił

głowę i spojrzał na kelnera.

Czy macie ch'ing eh'a o aromacie kwiatu lotosu?

Oczywiście, panie. Czy może być pao yurił Karr skinął głową.

Tak, „diamentowa chmura" będzie idealna. Mężczyzna ukłonił się i z wciąż pochyloną głową wziął od

nich menu eh'a.

Dziewczyna przyniesie eh 'a i słodycze za kilka minut,

ch'un tzu — oznajmił. Ukłonił się jeszcze raz i odszedł.

Chen odczekał, aż oddali się na pewną odległość, po czym pochylił się i zapytał cicho:

Co to jest, na bogów, to hsiang p'ieril

Karr odprężył się po raz pierwszy od prawie dwunastu godzin — to jest od chwili, kiedy rozpoczęli poszukiwania — i odpowiedział z uśmiechem:

Hsiang p'ien to kwiaty eh'a. A ch'ing eh'a jest zieloną,

nie sfermentowaną ch'a. Ten gatunek, który będziemy pić,

umieszcza się na noc w małym woreczku z gazy wraz ze świeżo

zerwanymi kwiatami lotosu. — Roześmiał się. — Czy nie

czytałeś Shen Fu, Chen?

Chen roześmiał się w odpowiedzi.

Kiedy miałbym to robić, przyjacielu? Z trójką dzieci

z trudem znajduję czas na to, aby usiąść na klozecie, a co tu

dopiero mówić o czytaniu!

Karr, ciągle uśmiechnięty, przyglądał się przez chwilę przyjacielowi. Następnie wyciągnął rękę i poklepał go delikatnie

po ramieniu.

Może to i prawda, Kao Chen, ale człowiek powinien

czytać. Dam ci kiedyś kopię jednego z traktatów Shen Fu. Jego Sześć zapisów upływającego życia. Żył przed czterema wiekami, przed zbudowaniem wielkiego Miasta. To była inna epoka, Chen. Bardziej surowa, brutalna, a jednak pod pewnymi względami lepsza od naszej. Mimo to niektóre rzeczy zupełnie się nie zmieniły. Na przykład ludzka natura.

Chen pochylił lekko głowę. Tak było. Rozejrzał się dokoła, rozkoszując się atmosferą dziwnego spokoju, panującą w tym miejscu. Każdy stolik był oddzielony od pozostałych ścianą zieleni. Mimo to z miejsca, w którym siedział, mógł zupełnie dobrze widzieć, co działo się przy innych stolikach i na innych poziomach. Nad najbliższą ladą powiewał lekko, poruszany podmuchami powietrza dochodzącymi z podwieszonych pod sufitem wiatraków, wielki tansparent z portretem boga eh'a, Lu Yu. Nawet Chen potrafił rozpoznać jego podobiznę, gdyż widniała ona nad każdą herbaciarnią w Chung Kuo.

Gdzie rozpoczniemy? — zapytał Chen po chwili. — To

znaczy, chcę powiedzieć, że przecież nie możemy po prostu

chodzić od stolika do stolika i zadawać pytań, prawda?

Karr, który patrzył z roztargnieniem gdzieś w dal, spojrzał

teraz na Chena.

Nie. Masz całkowitą rację, Chen. To musi być prze

prowadzone subtelnie. Spokojnie. Jeśli to będzie konieczne,

przesiedzimy tu cały dzień i wrócimy jutro. Będziemy tu tak

długo, aż coś usłyszymy.

A jeśli nie usłyszymy? — Chen pokręcił głową. — Poza

tym nie cierpię siedzenia i czekania. Dlaczego po prostu nie

opróżnimy tego całego pokładu i nie przeszukamy go pokój

po pokoju?

Karr uśmiechnął się.

Myślisz, że to dobry pomysł, Chen? A jaki powód dla

tych poszukiwań moglibyśmy podać?

Po co w ogóle podawać jakiś powód? Działamy w in

teresie Tanga, to wystarczy.

Karr pochylił się ku niemu i odparł szeptem:

A jeśli po poziomach rozeszłaby się pogłoska, że Tang

zgubił coś tak ważnego, że kazał opróżnić z ludzi cały pokład,

aby to znaleźć? Przecież jest oczywiste, że za taką plotkę

przyszłoby nam zapłacić. Ze dotarłaby do tych uszu, do któ

rych wolelibyśmy, aby raczej nie trafiła.

213

212

Chen otworzył usta, aby zaprotestować, ale zrezygnował.

Może masz rację, ale przecież powinno być coś innego

co moglibyśmy zrobić.

Karr pokręcił głową.

Ślad już wystygł. Latanie na oślep w różnych kierunkach

nic nam nie da. Chłopiec jest gdzieś tutaj. Wiem, że jest.

Jedyne, co możemy w tej chwili zrobić, to czekać. Uzbroić się

w cierpliwość i słuchać szeptów dochodzących z różnych stron.

Chen pochylił się ku niemu, chcąc coś powiedzieć, ale rozmyślił się. Do ich stolika zbliżała się kelnerka — tym razem była to wysoka, jasnowłosa Hung Mao. Spojrzał na nią, kiedy stawiała przed nimi tacę, po czym zmarszczył czoło, widząc w jaki sposób patrzył na nią Karr.

Wasza hsiang p'ien — powiedziała z pochyloną głową,

odsuwając się lekko od stolika. — Czy mam ją nalać,

ch'un tzul Karr uśmiechnął się do niej.

To byłoby bardzo miłe.

Czajniczek z herbatą miał kształt prostopadłościanu i wiklinową rączkę. Był z białej porcelany, a na każdej ze ścianek znajdował się błękitny, kolisty wzór — stylizowany piktogram oznaczający życzenie długiego życia. Na tacy obok niego stała chung, czarka z pokrywką, oraz dwie zwykłe czarki do eh'a. Przysunąwszy się do stolika, kelnerka nalała trochę świeżo sparzonej eh'a do czarek, a następnie przelała resztę do chung i przykryła ją pokrywką.

Była dużą kobietą, a jednak jej ruchy były precyzyjne, prawie delikatne. Dotykała czarek tak, jakby były żywymi istotami i rozlewała eh'a elegancko, z finezją, nie uroniwszy

ani kropelki.

Chen, obserwujący Karra, zauważył drobne drgnięcie na twarzy przyjaciela, drgnięcie, które zamieniło się w wyraz

ogromnego uznania.

Dziękuję — powiedział Karr. — To duża przyjemność

być obsłużonym przez kogoś, kto tak bardzo dba o sztukę

podawania ch'a.

Po raz pierwszy spojrzała na niego uważniej, po czym

znowu opuściła wzrok.

Staramy się robić wszystko jak najlepiej, aby zadowolić

214

gości, ch'un tzu...

1 te czarki — kontynuował Karr, jakby nie chcąc pozwolić jej odejść. — Rzadko widzi się taką elegancję, takie piękno linii, taką harmonijną prostotę w doborze kolorów.

Pierwszy raz uśmiechnęła się.

Są śliczne, prawda*? Często mówię o tym, jaką przyjemnością jest podawanie ch'a w takich czarkach. Mają... yu ya,

prawda?

Karr roześmiał się miękko, wyraźnie zachwycony. — Głęboka elegancja. Tak... — Oparł się wygodnie w krześle i zaczął się jej przyglądać jeszcze uważniej. — Bardzo dużo

wiesz, Fu Jen...?

Opuściła ponownie wzrok, a na jej policzkach i szyi pojawił

się lekki rumieniec.

Miałam dobrego nauczyciela. 1 jestem Hsiao Chieh En-

ge, nie Fu Jen. Nie jestem mężatką, rozumie pan? Z twarzy Karra na chwilę znikł uśmiech.

Ach... proszę mi wybaczyć.

Pochylił się lekko ku niej.

W każdym razie dziękuję ci jeszcze raz, Hsiao Chieh

Enge. Jak już powiedziałem, to duża przyjemność być ob

służonym przez kogoś, kto tak wiele wie o sztuce ch'a shu.

Ukłoniła się po raz ostatni i odwróciła się, aby odejść. Jednakże, jakby zmieniwszy zdanie, wróciła i pochyliła się nad

Karrem.

Jeśli nie uzna pan tego za zbyt bezpośrednie, ch'un tzu,

może pan nazywać mnie Marią. Pod tym imieniem jestem znana na tych poziomach. Niech się pan pyta o Marię. Wszyscy mnie tu znają.

Chen obserwał, jak odchodzi, a potem odwrócił się i spojrzał na Karra. Wielki mężczyzna wciąż śledził ją wzrokiem i przyglądał się, jak przygotowuje się do obsłużenia innych

gości.

Podoba ci się, Gregor?

Karr spojrzał na niego z roztargnieniem, po czym roześmiał

się krótko.

Myślę, że znaleźliśmy nasz kontakt, Chen. Co ona powiedziała? Wszyscy mnie znają. I na odwrót, ona będzie znała wszystkich, czyż nie? — Podniósł jedną brew.

Chen ciągle się uśmiechał.

215

Nie odpowiedziałeś mi, Gregor. Podoba ci się, prawda?

Karr popatrzył na niego jeszcze przez chwilę, po czym wzruszył ramionami i odwrócił głowę. W tym samym momencie za nimi, przy kontuarze z ch'a, zrobiło się jakieś zamieszanie.

Chen odwrócił się, aby popatrzeć. Zobaczył trzech mężczyzn, Han, ubranych w ciemne jedwabne stroje z krwistoczerwonymi opaskami na głowach. Zerknął porozumiewawczo na Karra, po czym ponownie spojrzał na przybyszów.

Triada — powiedział spokojnie. — Ale co oni robią tak

wysoko?

Karr pokiwał głową.

Czasy się zmieniają, Chen. Już od kilku lat rozszerzają swoje wpływy, sięgają wciąż wyżej i wyżej. Ostatnie rozruchy były ich dziełem.

Mimo to... — Chen pokręcił głową, rozgniewany tym, co widział.

Karr wyciągnął rękę i przytrzymał jego ramię, powstrzymując go przed wstaniem.

Pamiętaj, dlaczego tu jesteśmy. Nie możemy sobie po

zwolić na to, aby się w coś wplątać.

Jeden z gangsterów zaczął krzyczeć na mężczyznę stojącego za ladą. Wyrzucał z siebie stek przekleństw po mandaryńsku, a dwaj pozostali rozglądali się wokół z groźnymi minami. Była to klasyczna taktyka Triad, próba zastraszenia właścicieli przed właściwym posunięciem mającym doprowadzić do przejęcia lokalu.

Chciałbym skopać im tyłki — mruknął pod nosem

Chen.

Karr uśmiechnął się w odpowiedzi.

To byłaby niezła zabawa, co? Ale nie teraz. Może potem,

jak odnajdziemy chłopca. Dowiemy się, kto za nimi stoi,

i złożymy mu wizytę, dobrze? I to całą siłą.

Chen spojrzał na niego i uśmiechnął się także.

To byłoby naprawdę przyjemne.

A tymczasem... — Karr przerwał, pochylił się do przodu, a jego oczy nagle się zwęziły.

Chen obejrzał się. Przywódca gangsterów ciągle krzyczał, ale tym razem jego przekleństwa były skierowane do stojącej przed nim kobiety. Po chwili błysnął wyciągnięty nóż. Widząc to, Chen zerwał się z okrzykiem ostrzeżenia.

Tym razem Karr nie próbował go powstrzymywać. Co więcej, sam zerwał się z krzesła i zręcznie jak wąż pomknął między stolikami w kierunku kontuaru.

Chen zobaczył, że nóż zakreśla w powietrzu łuk i poczuł, że coś w nim zadrżało ze zgrozy. Jednakże w następnym momencie do jego mózgu dotarł niewiarygodny obraz. Bandzior leciał na plecy, podczas gdy wypuszczony przez niego nóż wirował niegroźnie w powietrzu. Chwilę później drugi z napastników, zwinięty wpół po kopnięciu w jądra, runął na ziemię. Trzeci odwrócił się i zaczął uciekać, ale kobieta skoczyła na niego jak tygrysica i chwyciwszy go za włosy, zaczęła go walić wściekle pięścią w plecy.

Chen zatrzymał się gwałtownie, prawie wpadając na stojącego już Karra, który przycisnąwszy swoje potężne pięści do boków i dysząc głęboko, patrzył ze zdumieniem na powalonych gangsterów.

Kobieta odwróciła się i spojrzała przelotnie na Karra. Jej oczy były szeroko otwarte, a całe ciało naprężone, jakby w oczekiwaniu kolejnego ataku. Rozpoznawszy go, rozluźniła się z lekkim drżeniem i skinęła na swoich współpracowników, aby wynieśli napastników na zaplecze.

Karr wahał się przez chwilę, po czym ruszył za nią. Dogonił ją na drugim końcu herbaciarni, w części przeznaczonej dla personelu, odgrodzonej od reszty sali sznurem.

Odwróciła się i widząc, że idzie za nią, zmarszczyła czoło.

Czego pan chce?

Karr pokręcił głową.

To było... zdumiewające. Ja... — Wzruszył ramionami

i bezradnie otworzył dłonie. — Ja chciałem ci pomóc, ale

żadna pomoc nie była potrzebna, prawda? — Roześmiał

się. — Gdzie się nauczyłaś tak walczyć?

Znowu popatrzyła na niego, tym razem prawie z niechęcią. Najwyraźniej napięcie spowodowane walką właśnie zaczynało dawać się jej we znaki. Zauważył, że jej dłonie lekko drżą i przypomniał sobie to uczucie. Pokiwał głową, czując, jak rośnie w nim szacunek do niej.

Nigdy jeszcze nie widziałem, aby kobieta tak walczyła — zaczął znowu.

Posłuchaj — powiedziała z nagłym gniewem. — Czego chcesz?


216

217

Szukam kogoś — odparł, zdecydowawszy nagle, że mo

że jej zaufać, bo w swoich działaniach kieruje się ona czymś

więcej niż tylko własnym interesem. — Mojego bratanka.

Widzisz, on miał wypadek i gdzieś uciekł. Nie pamięta, kim

jest, a ja wiem, że jest w tej okolicy. Doszedłem jego śladem

aż tutaj i tu mi gdzieś zniknął.

Patrzyła na niego przez jakiś czas, po czym wzruszyła ramionami.

Ale co to ma ze mną wspólnego?

Przełknął ślinę, świadomy tego, że słuchają go także i inni, po czym zaczął naciskać.

Wydaje mi się, że mogłabyś mi pomóc. Znasz te pozio

my. Znasz ludzi. Gdyby wydarzyło się tu coś niezwykłego, to

byś o tym wiedziała, prawda?

Przytaknęła z wahaniem.

Myślę, że tak.

A zatem czy mi pomożesz? To syn mojego zmarłego brata i dużo dla mnie znaczy. Ja... — Spuścił głowę, jakby nie mogąc mówić dalej, i poczuł, że przysunęła się bliżej.

Dobrze — powiedziała cicho, dotykając jego ramienia. — Pomogę. Będę słuchała, co mówią ludzie.

Podniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy.

Dziękuję. Nazywam się Karr. Gregor Karr.

Patrzyła na niego jeszcze przez chwilę, po czym uśmiechnęła

się.

No cóż... myślę, że najlepiej będzie, jeśli wrócisz do swojej

eh'a, Gregorze Karr. Zimna hsiang p'ien smakuje paskudnie.

Tak jak poprzednio, stary człowiek długo zwlekał z podejściem do drzwi, ale tym razem była na to przygotowana. Kiedy otworzył drzwi, ruszyła do przodu, trzymając przed sobą wiklinowy koszyk z resztkami z herbaciarni, jakby oczekując, że odsunie się i wpuści ją do środka. Równocześnie zaczęła opowiadać o incydencie w „Smoczej Chmurze".

Prawie jej się udało, już prawie była w środka, gdy nagle, niespodziewnie, zablokował jej drogę.

Przykro mi, Mario, ale nie możesz dzisiaj zostać. Żadne

z nas nie odniosłoby korzyści, gdybyśmy teraz odbyli naszą sesję.

Spojrzała na niego i zauważyła, że unika jej wzroku. Natychmiast zrozumiała, że kłamie. Było to dla niej prawdziwym szokiem, ale równocześnie potwierdzeniem przeczucia, które ją opanowało w herbaciarni, kiedy ten człowiek, Karr, mówił o swoim bratanku.

Chłopiec był tutaj. Teraz była tego pewna. Ale o co chodziło

Tuan Ti Fo?

Wybacz mi — powiedział, zmuszając ją lekkim uści

skiem ręki do tego, aby się wycofała — ale jestem w bardzo

złym nastroju, Mario. A kiedy mężczyzna jest w złym na

stroju, najlepiej, aby przebywał jedynie we własnym towa

rzystwie, prawda? — Lekki, przepraszający uśmiech, który

towarzyszył tym słowom, bardziej przypomniał starego Tuan

TiFo.

Próbowała zerknąć nad jego ramieniem, ale w żaden sposób nie mogła dostrzec, czy w pokoju był ktoś jeszcze. Zwlekając i próbując zyskać na czasie, wyciągnęła przed siebie koszyk.

Niech pan przynajmniej weźmie ten koszyk, mistrzu

Tuanie. Zły humor czy też nie, musi pan przecież jeść.

Popatrzył na koszyk i uniósł głowę z uśmiechem na twarzy.

Jestem ci ogromnie wdzięczny, Mario. Tak, byłbym

rzeczywiście starym głupcem, gdybym nie przyjął twojego

podarunku.

Lekki ukłon towarzyszący podziękowaniu był wszystkim, czego potrzebowała. Przez króciutki moment zobaczyła wnętrze pokoju, a w nim wystającą spod czegoś, co na pierwszy rzut oka wyglądało na poduszkę, nagą, chłopięcą stopę.

Zadrżała i cofnąwszy się o krok, oddała ukłon Tuan Ti Fo.

A zatem jutro — powiedział. — Kiedy minie mój zły

nastrój.

Jutro — odparła, patrząc na zamykające się drzwi.

Odwróciła się i zakłopotana ruszyła w kierunku swojego

mieszkania. Miała wrażenie, że jakaś mroczna niepewność

zagościła w jej sercu.

* * *

Tuan Ti Fo stał przez jakiś czas nieruchomo, patrząc na drzwi i wiklinowy koszyk. Następnie, słysząc poruszenie za swoimi plecami, odwrócił się.


218

219

Chłopiec wyczołgał się spod koca i ukląkł, spoglądając na starca szeroko otwartymi ze strachu oczami.

To była przyjaciółka — zapewnił go stary człowiek. — Ale wydaje mi się, że najlepiej zrobimy, jeśli nie będziemy ryzykować, co? — Położył koszyk na niskim stoliku przy kuchence i ponownie spojrzał na chłopca. — Musimy się teraz stąd wynieść. Nie mogę jej odpędzać w nieskończoność, bo mogłaby zacząć coś podejrzewać, jeśli już nie zaczęła. To nie jest zła kobieta, wręcz przeciwnie, ale ciekawość może być bardzo destrukcyjna. — Mierzył chłopca wzrokiem jeszcze przez chwilę, niepewny, ile on z tego zrozumiał, po czym wzruszył lekko ramionami. — Żyję na tym świecie już bardzo długo, dzieciaku. W swoim czasie robiłem wiele rzeczy. Pracowałem w ich fabrykach i na ich plantacjach. Byłem urzędnikiem i żyłem między kryminalistami na dole, pod Siecią. Znam ich świat. Wiem dokładnie, jaki to dom wariatów. A jednak czasem nie wiem, co czeka mnie na końcu drogi, którą kroczę. Tak jest teraz. Mimo to musimy stąd iść. To jak zupełnie jasne. Ale dokąd mamy się udać?

Glina — odpowiedział chłopiec, patrząc na niego z dziwną intensywnością w oczach. — Zabierz mnie do Gliny. To miejsce, do którego należę. To stamtąd przyszedłem.

Glina... — wyszeptał, po czym skinął głową ze zrozumieniem. To tak, jak we śnie, który miał. — Pająki — dodał i zauważył, że chłopiec powoli kiwa głową.

Tak. Pająki. Malutkie, piękne pajączki natchnione wewnętrznym światłem, snujące swoje gigantyczne sieci poprzez nie kończący się mrok. Widział je, widział ich mocne, a jednak delikatne sieci zaczepione w Glinie. A tam — jak dokładnie to sobie nagle przypominał — tam stał uśmiechający się ze szczęścia chłopiec o wielkich, ciemnych oczach i obserwował je, jak wspinają się w górę, w ciemność.

Tuan Ti Fo zadrżał, porażony siłą tej wizji.

Jak masz na imię, chłopcze? Jak cię nazywali w Glinie?

Chłopiec spojrzał w bok, jakby wspomnienia przyniosły mu

ból, a następnie popatrzył prosto w oczy Tuan Ti Fo.

Lagasek — odpowiedział w końcu. — Nazywali mnie

Lagasek.

Stary człowiek wstrzymał oddech.

A Gweder?

Chłopiec zmarszył czoło i opuścił głowę, jakby mając trudności z rozpoznaniem tego słowa.

Gweder? Gweder oznacza lustro. Dlaczego? Co ja mó

wiłem? Ja... — Przerwał i spojrzał na Tuan Ti Fo. — Coś się

stało, prawda? Coś... — Pokręcił głową. — Dziwnie się czuję.

Mój głos jest... inny. — Popatrzył na swoje ręce. — I moje

ciało. Ono... — Ponownie podniósł oczy na Tuan Ti Fo. —

Czuję się tak, jakbym spał bardzo, bardzo długo. Jakbym

wpadł do ogromnej, głębokiej studni snu. Pracowałem w od

lewni. Teraz pamiętam. Chan Shui nie było przy mnie. I wte

dy... — Jego twarz zmarszczyła się w grymasie ogromnej

koncentracji, po czym zrezygnowany pokręcił głową. — Nie

rozumiem. T'ai Cho miał...

T'ai Cho? Kim jest Tai Cho?

Chłopiec podniósł głowę.

T'ai Cho to mój przyjaciel. To mój wychowawca w projekcie. On... — Znowu zmarszczył czoło. Jeszcze raz popatrzył na swoje ręce, ramiona i nogi z takim wyrazem twarzy, jakby nie należały do niego.

O co chodzi, Lagasek? Czy stało się coś złego?

Laga...

Chłopiec pokręcił głową.

Nie. Teraz jestem Kim. Na imię mam Kim. Lagasek... to było tam, na dole.

W Glinie?

Tak, i... — Potrząsnął głową. — Czuję się... dziwnie. Moje ciało... mam wrażenie, że nie należy do mnie. To tak, jakby... — Przerwał i z ogromnym przejęciem w oczach zapytał: — Co ja mówiłem? Te słowa. Musiałeś słyszeć, jak je mówiłem. Co jeszcze mówiłem?

Tuan Ti Fo spojrzał mu w oczy, przypominając sobie dzikość twarzy-w-twarzy — twarzy Gwedra, lustra — i pokręcił głową.

Nic nie mówiłeś, Kim. Zupełnie nic. Ale ruszaj się.

Musimy się teraz spakować i znikać stąd. Zanim nas znajdą.

Kim stał jeszcze przez chwilę, patrząc na starego człowieka. Następnie opuścił wzrok i skinął głową.

* * *


220

221

Shih Karr! Proszę... zatrzymaj się na chwilę!

Karr odwrócił się, przygotowany na kłopoty, lecz natychmiast się odprężył.

Ach, to ty, Mario. Jak mnie znalazłaś?

Podniosła rękę i poprawiła włosy, a potem uśmiechnęła się niepewnie.

Jak już mówiłam, znam każdego na tych poziomach.

A ty... — Spojrzała na niego z podziwem. — No cóż, kto by

przeoczył takiego mężczyznę jak ty, Shih Karr?

Roześmiał się.

To prawda. Ale co mogę dla ciebie zrobić, Mario Enge? Zanim odpowiedziała, przyjrzała mu się uważnie.

Ta sprawa, o której mówiłeś...

Ledwie to usłyszał, pochylił się nad nią z wyrazem czujności na twarzy.

Chłopiec—powiedział spokojnie. —Wiesz, gdzie on jest?

Zawahała się, ale tym razem on przejął inicjatywę.

Wejdź na chwilę do środka. Mam tu prywatny pokój.

Tam będzie nam łatwiej rozmawiać.

Przytaknęła i dała się wprowadzić do jego pokoju na drugim piętrze domu noclegowego dla podróżnych. Jak zwykle w takich domach, pokój był czysty i dość przyzwoicie umeblowany, ale równocześnie bezosobowy i tandetny. Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że ten dziwny mężczyzna zupełnie do niego nie pasował. Już w czasie ich pierwszego spotkania w „Smoczej Chmurze" zauważyła, że jego na pozór brutalny i prymitywny wygląd skrywa kulturalne, subtelne wnętrze.

Podał jej jedyne krzesło, a sam usiadł na krawędzi łóżka.

A więc? Co wiesz?

Odwróciła na chwilę wzrok, myśląc o Tuan Ti Fo. Czy postąpiła słusznie, przychodząc do Karra, a może to był błąd? Spojrzała na niego i odpowiedziała:

Coś słyszałam. Nic konkretnego, ale...

Zauważyła, że oczy Karra zwęziły się. Spojrzał w dół, a potem z powrotem na nią. Równocześnie na jego twarzy zachodziły jakieś drobne zmiany.

Czy mogę ci zaufać, Mario Enge?

Dziwna otwartość widoczna w spojrzeniu jego głęboko błękitnych oczu zaskoczyła ją. Była w nich prawość i skrywana wcześniej szczerość. Spojrzała na niego z równą otwartością.

Jestem uczciwa, jeśli o to ci chodzi, Shih Karr. I potrafię

dochować tajemnicy, jeśli się mnie o to poprosi. To znaczy,

jeśli poprosi mnie o to ktoś, komu ufam.

Zadarł lekko podbródek.

Ach... rozumiem. Zastanawiasz się, czy możesz zaufać

Shih Karrowi? No cóż, zobaczymy, co możemy na to poradzić.

Zaryzykuję i odkryję się przed tobą. A potem, jeśli wciąż

będziesz chciała mi pomóc, to może mi zaufasz, dobrze?

Przyglądała mu się przez chwilę, po czym pokiwała głową.

Dobrze. A zatem to, co najważniejsze. Nazywam się

Karr, ale nie jestem Shih Karr. — Sięgnął do kieszeni swojej

bluzy, wyciągnął z niej kartę identyfikacyjną i podał ją Ma

rii. — Jak widzisz jestem majorem Służby Bezpieczeństwa

Tanga, a mój przyjaciel Chen, którego spotkałaś wcześniej,

jest kapitanem. Chłopiec, którego szukamy, nie jest moim

bratankiem, ale mimo to musimy go odnaleźć. Żywego i nie

tkniętego.

Podniosła wzrok znad legitymacji i oddała mu ją.

Dlaczego musicie go odnaleźć? Nie rozumiem tego. To

tylko chłopiec...

Karr wsunął legitymację do kieszeni, wyjął z niej coś innego i wręczył jej. Było to płaskie, matowoczarne pudełeczko.

To jest hologram chłopca. Możesz go sobie zatrzymać.

Mam inny. Ale to pomoże ci się upewnić, że jest on tym, kogo

szukamy.

Położyła pudełeczko na kolanie i przycisnęła lekko dłonią. Ciepło jej ciała uaktywniło obraz. Obserwowała go przez chwilę, po czym wyłączyła hologram i spojrzała na Karra.

Ten chłopiec wygląda bardzo dziwnie. Dlaczego was tak

interesuje?

Ponieważ jest jedynym, który ocalał po terrorystycznym napadzie na jeden z ośrodków Tanga. To był bardzo ważny, naukowy ośrodek. Został całkowicie zniszczony i wszyscy współpracownicy Kima zginęli.

Kima?

Tak się nazywa. Ale, jak mówiłem...

Wyciągnęła rękę i przerwała mu, dotykając jego ramienia.

Nie nadążam za tobą. Powiedziałeś „jego współpracow

nicy". A to przecież mały chłopiec. Co on mógł robić w oś

rodku naukowym?


222

223

Karr popatrzył na jej rękę, po czym nieznacznie odsunął się.

Nie powinnaś go nie doceniać, Mario. On może być

chłopcem, ale równocześnie jest kimś na kształt geniusza.

Albo był, przed atakiem. I może być jedynym istnieją

cym ogniwem łączącym nas z tym projektem. Oczywiście jeśli

żyje i jeśli zdołamy dotrzeć do niego, zanim terroryści dowiedzą

się, że uciekł.

Patrzyła na niego z dziwnym wyrazem twarzy.

A zatem to jest bardzo ważne, tak? Karr zmrużył oczy.

Chcesz zapłaty za pomoc?

Czy powiedziałam coś takiego?

Drgnął lekko, słysząc ostre tony w jej głosie, po czym pochylił głowę.

Przepraszam. To dlatego, że...

W porządku, majorze Karr. W swojej pracy musisz mieć

do czynienia z różnymi typami.

Uśmiechnął się.

Tak. Ale odpowiadając na twoje pytanie wyjawię ci, że mam osobiste polecenie od Tanga i całą potrzebną do tego władzę, aby odnaleźć chłopca. Gdybym chciał, mógłbym kazać rozebrać całą okolicę na kawałki. Ale ja nie działam w ten sposób. Poza tym chcę, aby chłopcu nic się nie stało. Nie wiadomo, co by się mogło wydarzyć, gdyby poczuł się zagrożony.

Rozumiem — Opuściła głowę i zamyśliła się głęboko.

Posłuchaj — powiedział — może to wszystko uprościmy. Dlaczego nie miałabyś działać jako pośrednik? Może nawet byłoby lepiej, gdybyś to ty pertraktowała z chłopcem, a nie któryś z nas. Może łatwiej byłoby mu zaufać tobie.

Popatrzyła na niego z wdzięcznością. Karr uśmiechnął się.

A więc wiesz, gdzie on jest.

Wstrzymała oddech, a nieznaczne drgnięcie na jej twarzy zdradziło fakt, iż zorientowała się, że wyprowadził ją w pole. Po chwili skinęła głową i spojrzała na niego.

Tak. Przynajmniej myślę, że wiem. — Patrzyła na niego

z wyrazem przeciągającej się niepewności na twarzy. W koń

cu roześmiała się lekko. — A zatem mówisz serio? Pozwolisz

mi zająć się tą sprawą?

Pokiwał głową.

Dałem ci przecież moje słowo, czyż nie? Ale weź ze

sobą to.

Podał jej naszyjnik.

Kiedy będziesz gotowa, naciśnij zapinkę na szyi. Zlo

kalizujemy cię i zjawimy się jak najszybciej.

Ponownie na jej twarz powróciła niepewność. Uśmiechnął się uspokajająco.

Zaufaj mi, Mario. Proszę. Nie zrobimy niczego, dopóki nas nie wezwiesz. Nie będzę cię nawet śledził, kiedy wyjdziesz z tego pokoju. Ale polegam na tobie, a zatem postaraj się mnie nie zawieść. Dużo od ciebie zależy.

W porządku.

Wstała i przełożyła naszyjnik przez głowę.

Ale co zrobić, jeśli on będzie się bał? Jeśli nie będzie

chciał wrócić?

Karr pokiwał głową i ponownie sięgnął do kieszeni.

Daj mu to. On zrozumie.

To był medalion. Piękny, srebrny medalion. A wewnątrz małego okrągłego pudełeczka był wizerunek kobiety. Przepięknej, ciemnowłosej kobiety. Zatrzasnęła zapinkę i uniosła medalion, obserwując, jak obraca się, połyskując w świetle.

Włożyła go do kieszeni swojego fartucha i odwróciła się, aby wyjść, ale zatrzymał ją pytaniem:

Nawiasem mówiąc, jak dobra jesteś w wei chfł

Odwróciła się w progu i spojrzała na niego z uśmiechem.

Jak dobra? No cóż, może zagramy razem pewnego dnia

i wtedy sam pan się przekona, majorze Karr?

Karr wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Myślę, że podobałoby mi się to, Mario. Bardzo po

dobało.

* * *

Stała tam, kiedy drzwi otworzyły się. Było po drugiej w nocy i korytarze dawno już opustoszały. Tuan Ti Fo zrobił jeden krok, po czym zatrzymał się, dostrzegłszy ją stojącą w cieniu.

Maria...

Wiem — powiedziała szybko, widząc, że ubrany jest na drogę i że na grzbiecie niesie zwinięty materac. Zza jego pleców


224

225

wyglądał chłopiec, który otworzywszy szeroko oczy, wyraźnie próbował zrozumieć, co się dzieje. Tuan Ti Fi głęboko odetchnął.

A zatem rozumiesz, dlaczego musimy odejść. Chłopcu

grozi wielkie niebezpieczeństwo.

Przytaknęła.

To także wiem. Są ludzie, którzy będą próbowali go

zabić. Zabili już jego przyjaciół.

Zmrużył oczy i zniżył głos do szeptu.

Skąd to wszystko wiesz, Mario?

Wejdźmy do środka. — Przysunęła się bliżej. — Proszę, Tuan Ti Fo. Muszę z tobą porozmawiać.

Kiedy zawahał się, dotknęła jego ramienia i dodała:

Proszę, mistrzu Tuanie. To dla dobra chłopca.

Weszli do środka. Chłopiec odsunął się w najdalszy kąt

pokoju. Przycisnął plecy do ściany i cały spięty z niepokoju, obserwował starca i nieznajomą.

Wszystko w porządku, Kim — powiedział Tuan Ti Fo

i zbliżywszy się do niego, ukląkł obok. — To przyjaciółka. —

Odwrócił się do połowy i rzucił Marii krótkie spojrzenie. — To

jest Kim, Mario. Kim, poznaj Marię.

Podeszła bliżej i stanęła, kręcąc z niedowierzaniem głową.

To ty jesteś tym chłopcem. Poznaję. Ale to wciąż nie

ma sensu. — Przeniosła wzrok z chłopca na Tuan Ti Fo. —

Powiedziano mi, że on jest naukowcem, geniuszem, ale... —

Odwróciła się. — Przecież, on jest tylko chłopcem. Zwyk

łym, małym, przestraszonym chłopcem.

Tuan Ti Fo, słysząc jej słowa, otworzył szeroko oczy. Po chwili roześmiał się.

Chłopcem może i jest, ale na pewno nie zwykłym chłopcem. Wiesz co, Mario? On mnie pokonał. Grając po raz trzeci w życiu, pobił mnie.

Nie rozumiem, mistrzu Tuanie. Pokonał cię w czym?

W grze. W wei chi. Jest naturalnym talentem.

Spojrzała na Tuan Ti Fo, a potem ponownie na chłopca.

Na jej twarzy pojawił się wyraz szacunku.

On pobił ciebie? — wyszeptała. — Bogowie...

Tak — starzec zachichotał. — I to ni mniej, ni więcej,

tylko o pięć kamieni. Nie tylko pokonał, ale wręcz upoko

rzył. — Odwrócił głowę w kierunku Kima i pochyli się w lek-

kim ukłonie. — Co czyni tego tutaj naszego przyjaciela nieoficjalnym arcymistrzem całego Chung Kuo, prawda? Roześmiała się zadziwiona.

Nic dziwnego, że tak go chcą odzyskać. Tuan Ti Fo zesztywniał, a jego twarz stwardniała.

Oni?

Maria przytaknęła, nagle poważniejąc.

Li Yuan. Nowy Tang. Kim pracował dla niego. I wyjaśniła mu wszystko. Tuan Ti Fo westchnął.

Rozumiem. I jesteś tego pewna?

Ja... — Zawahała się, wspominając swoje spotkanie

z Karrem, po czym skinęła głową. — Tak. Ale jest jeszcze

coś, co mam mu dać. Powiedzieli, że to ma dla niego duże

znaczenie. — Wyjęła medalion z kieszeni, przykucnęła i po

kazała go chłopcu.

Przez moment zdawało się, że nie zauważył lśniącego, srebrnego kręgu leżącego w jej dłoni. Następnie w jego oczach pojawiło się rosnące zdumienie. Wyciągnął rękę i dotknął wiszącego łańcuszka.

Umieściła go w jego dłoni i cofnęła się, obserwując go

uważnie.

Powoli zdumienie zniknęło, przesłonięte przez konsternację. Następnie, jak szczeliny w pękającej tamie, na jego twarzy pojawiły się zmarszczki, które rozlały się w wyrazie cierpienia i rozpaczy. Wydawało się, że zalewa go wielka, obezwładniająca fala bólu.

Krzyknął — ten pierwotny, skręcający trzewia krzyk wypełnił mały pokoik — po czym drżącymi palcami przycisnął medalion do policzka, a jego twarz upiornie pobladła.

Tai Cho — zajęczał łamiącym się głosem. —Tai Cho... zabili Tai Cho!

226

ROZDZIAŁ 7

Nowa krew

Brązowe posągi stojące w Sali Niebiańskich Przeznaczeń portu kosmicznego Nantes wznosiły się wysoko ponad głowami podróżnych pierwszej klasy, którzy jak mrówki przepychali się u ich podstawy. Trzykrotnie większe od żywego człowieka i cudownie dokładne w każdym szczególe, te ogromne ludzkie figury wydawały się jakimiś olbrzymami ze złotego wieku, uchwyconymi przez potrójne oko holokamery i zamienionymi w brąz.

Kan Ying oddaje hołd Pan Chao po bitwie pod Kazati-nem", głosił napis wyryty wielkimi literami na wysokim na dwa ch'i postumencie. Znajdujące się niżej mandaryńskie tłumaczenie napisano mniejszymi literami, jakby dla podkreślenia faktu, że wiadomość przeznaczona jest dla pobitych w tej wielkiej bitwie, dla Hung Mao.

Michael Lever zatrzymał się i podniósł głowę. Pod Kaza-tinem legły w gruzach marzenia wielkich imperatorów Ta Ts'in, Rzymu. Klęska Kan Yinga — Domicjana, jak nazywali go jego poddani — otworzyła Han drogę do Europy. Reszta była historią.

I co o tym sądzisz? — powiedział mu prosto w ucho Kustow. — Dla mnie wygląda to na ich kolejne przechwałki.

Podobnie jak Lever, Kustow zbliżał się do trzydziestki. Był wysokim mężczyzną z krótko ostrzyżonymi, jasnymi włosami. Mieli na sobie takie same, skromne ubrania — ciemnoczerwone pau — które sprawiały, że wyglądem przypominali raczej urzędników, a nie dziedziców wielkich koncernów. Mimo że ich twarze były całkowicie różne — Kustowa była szeroka i otwarta, a Levera jastrzębia — podobieństwo ubioru

228

i ten sam typ fryzury sprawiały, że wyglądali jak bracia albo członkowie jakiejś dziwnej sekty religijnej. To samo dotyczyło trzeciego z nich, Stevensa, który stał z boku i patrzył przez ciągnące się wzdłuż całej ściany okno na ogromny krąg lądowiska.

Byli tu obcymi. Amerykanami. Młodymi ludźmi, którzy przyjechali załatwić interesy dla swoich ojców. Tak przynajmniej było napisane w ich dokumentach. Były wszakże inne powody ich przyjazdu do Miasta Europa. To właśnie tutaj działy się r z e c z y. Tu biło serce wszystkich wydarzeń. A oni przyjechali, aby poczuć to bicie i sprawdzić, czy będą mogli

się czegoś nauczyć.

Lever odwrócił się i uśmiechnął do swojego najbliższego

przyjaciela.

Powiadają, że Kan Ying był dobrym człowiekiem, Bryn.

Silnym, a jednak sprawiedliwym władcą. Pod jego rządami

ziemie Ta Ts'in rozkwitły. Gdyby jego synowie przejęli władzę,

nastałby złoty wiek.

Kustow skinął głową.

Tak, był silnym władcą, ale potem pojawił się wielki

Pan Chao.

Obaj mężczyźni roześmiali się cicho i ponownie popatrzyli

na posągi.

Kan Ying klęczał przed Pan Chao ze zgiętym grzbietem i czołem przyciśniętym do ziemi. Nie miał broni. Pan Chao stał nad nim na szeroko rozstawionych nogach, z uniesionym tryumfalnie wielkim mieczem i dwoma sztyletami zatkniętymi za pasem. Za Kan Yingiem stali czterej dowódcy jego wojsk. Odebrano im broń i zdarto insygnia, a ich brody wciąż były potargane po bitwie, w której przeważające siły Han wycięły ich armie. W ich postawie widać było godność, ale i poczucie klęski. Wyglądali na zmęczonych, i wielka, pusta trumia, którą nieśli, wydawała się zbyt ciężka dla ich osłabionych ramion. A miała być nawet cięższa. Bowiem, jak mówiły podręczniki historii, Pan Chao ściął wtedy głowę Kan Yinga i wysłał jego ciało z powrotem do Rzymu, gdzie wystawiono je na wielkim placu, by powoli gnijąc, czekało trzy lata na tryumfalny wjazd do miasta młodego cesarza Ho Ti.

Upłynęło już dwa tysiące lat od tych wydarzeń, a jednak Han wciąż się nimi chwalili. Wciąż wznosili ogromne posągi

229

mające uwiecznić chwilę, kiedy pokonali i upokorzyli Hung Mao.

Lever odwrócił się i zawołał:

Carl! Bryn! Za godzinę mamy się spotkać z Ebertem.

Nie zapominajcie o tym.

Stevens spojrzał na niego z uśmiechem.

Obserwowałem tylko start jednego z tych wielkich mię

dzyplanetarnych transportowców. Są zdumiewające. Mogłem

wyczuć drżenie ziemi pod stopami, kiedy włączył silniki i za

czął się wznosić do góry.

Kustow roześmiał się w odpowiedzi.

A wiec to było to... A ja myślałem, że to odezwało się

chow mein, które jedliśmy w czasie lotu.

Stevens uśmiechnął się do nich i położył swoje ręce na ich ramionach. Był najstarszy z całej trójki i jako jedyny miał dyplom inżyniera. Jego ojciec posiadał firmę badawczo-kon-strukcyjną, która specjalizowała się w badaniach i wykorzystywaniu bliskiej przestrzeni kosmicznej. Jego fascynacja wszystkim, co wiązało się z kosmosem i lotami kosmicznymi, graniczyła z obsesją. Kiedy Nowa Nadzieja została zniszczona przez Siedmiu, przeżył szok. Coś w nim umarło tamtego dnia i równocześnie coś się narodziło. Determinacja, by odebrać wszystko to, czego zostali pozbawieni, by zmienić Edykt i dostać się tam, w kosmos, za wszelką cenę.

Pewnego dnia będziemy je budować, obiecuję wam —

powiedział miękko. — Tyle że większe i szybsze od tego.

Kustow zmarszył czoło.

Szybsze od tego? — Pokręcił głową. — No cóż, skoro %,

tak mówisz, Carl. Ale słyszałem, że niektóre z tych statków

docierają do Marsa w czterdzieści dni.

Stevens przytaknął.

Tientsin potrafi to zrobić w trzydzieści. Nawet dwadzieścia sześć, kiedy Mars jest w peryhelium. Ale mówię ci, Bryn, daj mi dziesięć lat, a skonstruuję coś, co pokona ten dystans w dwadzieścia dni.

I zabije wszystkich pasażerów! Wystarczająco źle czułem się w jednej z tych maszyn lecących nad Atlantykiem. Mogę sobie wyobrazić przeciążenia w tym, co ty...

Proszę...— przerwał im Lever, widząc, w jakim kierunku rozwija się rozmowa. —Hans będzie na nas czekał. Chodźmy już.

Przeszli przez główną barierę i ignorując długą kolejkę pasażerów stojącą przed bramami, udali się prosto do oficera służbowego, niskiego, barczystego mężczyzny o zadbanych, czarnych włosach.

Proszę o wybaczenie, kapitanie — zaczął Lever — ale

czy przypadkiem nie mógłby pan nam pomóc? — Wyjął

z kieszeni dokumenty i wsunął je do ręki oficera. — O jedenas

tej mamy spotkanie z majorem Ebertem i...

Oficer nawet nie spojrzał na jego kartę identyfikacyjną.

Oczywiście, Shih Lever. Czy panowie zechcieliby udać

się za mną? Na górze czeka transportowiec. Wasze bagaże

zostaną tam dosłane.

Lever kiwnął lekko głową z satysfakcją. A więc Ebert właściwie przygotował swych ludzi.

A co z dwoma pozostałymi członkami naszej grupy? Oficer uśmiechnął się sztucznie.

Oni... dołączą do was tak szybko, jak to tylko będzie

możliwe.

To dobrze — odpowiedział z uśmiechem Lever. A za

tem nie wiedzieli wszystkiego. Nie, nawet Ebert nie wiedział,

że zabrał ze sobą dwóch ekspertów. Ale przecież w ogóle

nie miał się o tym dowiedzieć. W interesach — nawet

w interesach tego rodzaju — dobrze było ustawić przeciw

nika w niewygodnej sytuacji, nawet, jeśli ten przeciwnik był

przyjacielem. Dobrze było utrzymywać go w niepewności

i nie udzielać mu wszystkich informacji. Dzięki temu zys

kiwało się przewagę. — A więc niech pan prowadzi — po

wiedział. — Nie pozwólmy czekać naszemu gospoda

rzowi.

* * *

Stevens zauważył to pierwszy. Pochylił się i dotknął ramienia Levera.

Michael, dzieje się coś złego.

Co masz na myśli? Stevens przysunął się bliżej.

Wyjrzyj przez iluminator. Pod nami są góry, a słońce

jest po lewej stronie. Kierujemy się na południe. Powiedział

bym, że obecnie jesteśmy nad Szwajcarskimi Pustkowiami.


230

231

Lever wyprostował się, patrząc do przodu, a następnie wychylił się do przejścia między fotelami.

Kapitanie? Czy może pan tutaj przyjść na chwilę?

Oficer Służby Bezpieczeństwa przerwał rozmowę, którą

prowadził ze swoim zastępcą, podszedł do nich i ukłonił się z szacunkiem.

O co chodzi, Shih Lever? Lever pokazał palcem góry.

Gdzie jesteśmy? Kapitan uśmiechnął się.

Zauważyliście. Przykro mi, ch'un tzu, ale wcześniej nie

mogłem wam tego powiedzieć. Otrzymałem takie rozkazy,

rozumiecie to chyba. Jednakże Shih Stevens ma rację. Lecimy

na południe, a to pod nami to Szwajcarskie Pustkowia. — Się

gnął do kieszeni swego munduru i wyjął z niej złożoną kartkę

z odręczną notatką. Podał ją Leverowi. — Proszę, to wyjaśni

wszystko.

Lever rozłożył kartkę i przeczytał szybko wiadomość. Pochodziła od Eberta. Uśmiechnął się i przesuwając palcem po woskowej pieczęci znajdującej się na dole kartki, zapytał:

A pan, kapitanie? Jaka jest pańska rola w tym wszy

stkim?

Oficer uśmiechnął się także i zaczął rozpinać bluzę swego uniformu. Zdjął ją i odrzucił na bok, a następnie usiadł i spojrzał na trzech Amerykanów.

Proszę mi wybaczyć ten podstęp, moi przyjaciele, ale to

było konieczne. Pozwólcie teraz, że się przedstawię. Nazywam

się Howard DeVore i przez następne osiem godzin będę

waszym gospodarzem.

Lehmann siedział w tyle pokoju, w pewnej odległości od pozostałych. Całą przeciwległą ścianę zajmował ogromny ekran, a na długim, szerokim stole zrobionym z prawdziwego mahoniu rozłożono szczegółową mapę Miasta Europa. Szwajcarskie Pustkowia i Karpaty były na niej zaznaczone na czerwono i wyglądały jak plamy krwi na śniegu.

DeVóre, Lever oraz pozostali siedzieli w wielkich, skórzanych fotelach i trzymając w dłoniach kieliszki z winem, roz-

mawiali. Ponad nimi, na ekranie, przez otoczony murami północny ogród w Tongjiangu przesuwała się powoli procesja pogrzebowa. W pochodzie brała udział cała rodzina Li, siedmiu Tangów, ich generałowie oraz najważniejsi dworzanie i urzędnicy. Na końcu trzydziestu służących z ogolonymi głowami niosło otwartą trumnę.

DeVore podniósł swój wypełniony do połowy kieliszek i wskazał nim smukłą czarnowłosą postać w bieli, która prowadziła żałobników.

Dobrze znosi swój ból. Ale, z drugiej strony, tak być

powinno. Umiejętność znoszenia bólu jest cnotą, która w przy

szłości będzie mu bardzo potrzebna.

Uśmiech DeVore'a był pełen mrocznej ironii. Siedzący obok niego Lever roześmiał się głośno, po czym pochylił się i bawiąc się pustym kieliszkiem, dorzucił:

A popatrzcie na naszego przyjaciela Hansa. Toż to

prawdziwe wcielenie powagi i smutku, prawda?

Lehmann słuchał ich śmiechów, ale jego wzrok przyciągał głównie mężczyzna siedzący po prawej stronie całej grupy. Był znacznie starszy od Levera i jego przyjaciół, a swoje czarne włosy związał w dwa długie warkocze. Zdawał się roztaczać wokół siebie atmosferę chłodnej elegancji, która kontrastowała z hałaśliwą zuchowatością pozostałych. Był dumnym, nawet aroganckim człowiekiem. Widać to było ze sposobu, w jaki siedział i trzymał głowę. A mimo to był ich sługą i ten fakt wiązał mu język, powstrzymując od zbytniej z nimi poufałości.

Nazywał się Andrew Curval i był genetykiem, być może największym w tym wieku. Będąc młodym człowiekiem, pracował dla GenSynu jako niewolnik kontraktowy. Kupili jego czas i talenty na piętnaście lat. Dwanaście lat temu kontrakt się zakończył i Curval założył własną firmę, ale to przedsięwzięcie upadło po zaledwie trzech latach. Teraz ponownie pracował na kontrakcie, tym razem dla starego Levera.

Lehmann przeniósł wzrok na pozostałych. Właśnie mówił Kustow, komentując niskim głosem przebieg ceremonii. Wskazywał palcem na Li Yuana, widocznego w samym środku ekranu.

Popatrzcie na niego! Jest taki niewinny. On nie ma najmniejszego pojęcia o tym, co naprawdę się dzieje.

Tak — zgodził się Lever.—Ale to dotyczy ich wszystkich.


232

233

Stracili kontakt z rzeczywistością, z tym, co naprawdę dzieje się w Miastach. Tam, na dole, jest prawdziwe rozgoryczenie, prawdziwy ferment, a Siedmiu zwyczajnie o tym nie wie. Są jak imperatorzy z dawnych czasów: nie lubią złych wieści, a więc ich słudzy dbają o to, aby prawda nigdy do nich nie docierała. Już to jest wystarczająco złe, ale wiemy także, że cały system jest do cna przeżarty przez korupcję. Od najniższego urzędnika do najważniejszego ministra nie ma żadnego, który by nie miał swojej ceny.

Kamera zrobiła zbliżenie. Powiększona wielokrotnie twarz Li Yuana wypełniła ekran. Jego wspaniałe ciemne włosy były zaczesane do tyłu i ujęte na karku klamrą z cieniutkiej, białej jak śnieg porcelany. Jego skóra była czysta, nie pomarszczona — obraz młodości nie tkniętej jeszcze przez czas i doświadczenia.

A jednak on wie, pomyślał Lehmann, patrząc w oczy młodego T'anga. On wie, że zamordowaliśmy jego ojca. A przynajmniej podejrzewa to.

Zirytowany ich arogancją, wstał, przeszedł przez pokój, podniósł dzban i napełnił winem kieliszek Levera.

Sądzę, że nie doceniacie naszego człowieka — powiedział spokojnie. — Popatrzcie na jego oczy. Sa takie same jak oczy jego ojca. Nie popełnijcie błędu. On nie jest głupcem. — Odwrócił się i spojrzał prosto na DeVore'a. — Sam to mówiłeś wiele razy, Howardzie.

Zgadzam się — odparł DeVore, patrząc ostro na Lehmanna. — Ale są rzeczy, których mu brakuje, których teraz, po śmierci Li Shai Tunga, zabraknie Siedmiu. Doświadczenie, mądrość, intuicyjna wiedza, jak i kiedy działać. Tego wszystkiego im teraz brakuje. A bez tego... — Roześmiał się miękko. — No cóż, bez tego nie potrafią się obronić. Stali się wrażliwsi na nasze uderzenia.

Obraz na ekranie zmienił się, kamera odsunęła się do tyłu, a postacie zmalały, ukazane w szerszej perspektywie. Szary kamienny mur, wyższy od człowieka, otaczał całą scenerię. Poza nim, w oddali, widać było góry Ta Pa Shan. Grobowiec znajdował się po lewej stronie. Była to wielka płyta z białego kamienia, odsłaniająca teraz otwartą gardziel grobu. Po prawej stronie było widać długi basen, którego powierzchnia była intensywnie czarna i nieruchoma jak lustro. W środku stało

siedmiu T'angów i ich dworzanie. Wszyscy ubrani na biało, w kolorze żałoby.

Jedna bomba — powiedział Kustow, kiwając głową. — Tylko jedna bomba i wszystko by się skończyło, co? — Odwrócił się i spojrzał prosto na DeVore'a. — Jak to się stało, że możemy oglądać ten przekaz? Myślałem, że ceremonia jest ściśle prywatna?

Jest — odparł DeVore, wypijając łyczek wina ze swego kieliszka. Wiedząc, jak ważne dla niego było zjednanie sobie tych młodych ludzi, odgrywał idealnego gospodarza. Teraz pochylił się i dodał z uśmiechem: — Kamera to standardowe urządzenie dozoru Służby Bezpieczeństwa. W Tongjiangu jest ich pełno. Ja po prostu podłączyłem się do systemu.

Trzej Amerykanie przenieśli całą swoją uwagę na DeVore'a, zapominając zupełnie o tym, co działo się na ekranie.

Myślałem, że te systemy są lokalne, izolowane — powiedział Lever.

Są — odparł DeVore i postawiwszy swój kieliszek na stole, wyjął z kieszeni małe urządzenie, które podał Leverowi.

To jest coś, co skonstruował w laboratoriach SimFicu mój przyjaciel, Soren Berdyczów, zanim zamknęli jego firmę. Wygląda jak rezerwowy zestaw baterii dla kamer używanych przez Służbę Bezpieczeństwa, ale robi znacznie więcej. Wysyła mianowicie wąską wiązkę informacji do satelity, gdzie jest ona kodowana i przekazywana tutaj. Po rozkodowaniu mamy to, co widzicie.

Lever przyjrzał się z uwagą urządzeniu, po czym podał je Kustowowi i spojrzał na DeVore'a.

To zdumiewając. Ale jak zdołaliście to podłączyć? Mó

wiono mi, że jeśli chodzi o system bezpieczeństwa, to łatwiej

się dobrać do tyłka dziewicy, niż dostać do tych pałaców.

DeVore roześmiał się głośno.

To prawda. Ale niezależnie od tego, jaki jest system,

zawsze opiera się on na ludziach. A ludzi można kupić,

przekonać albo zwyczajnie zastraszyć. Zainstalowanie tych

rzeczy było relatywnie łatwe.

Lehmann zauważył, jak wielkie wrażenie wywarło to na tych młodzieńcach. On jednak wiedział, że w słowach DeVo-re'a było tylko pół prawdy. Urządzenie pracowało dokładnie tak, jak powiedział, ale cała prawda była taka, że zdołali


234

235

umieścić je tylko w Tongjiangu i to wyłącznie dzięki temu, że Hans Ebert był na tyle odważny, by je tam zanieść. Ryzykował przy tym głową, gdyż zawsze istniała możliwość, że jakiś nadgorliwy oficer, nie bacząc na to, iż Ebert jest ulubieńcem Tolonena, może go przeszukać. Wszystkie próby umieszczenia » podobnych urządzeń w innych miejscach zawiodły.

Wydarzenia pokazywane na ekranie ponownie przyciągnęły ich uwagę. Li Yuan stał przy brzegu rodzinnego grobowca, na którego białej płycie widniało świeżo wyryte imię jego ojca. Za plecami młodego Tanga zebrali się pozostali członkowie Rady Siedmiu, a za ich plecami generałowie. Całość tego małego, ale potężnego zgromadzenia zamykali członkowie rodziny Li — kuzynowie, wujowie, żony, konkubiny i bliscy krewni; w sumie prawie sto osób. Szczupłość tych szeregów ujawniała słabość rodziny. Mimo to Li Yuan stał dumnie wyprostowany, patrząc prosto przed siebie, w ciemność grobu.

Wszystkie pułapki władzy — powiedział Kustow, kręcąc

z dezaprobatą głową. — Z tą obsesją śmierci są podobni do

faraonów.

Lehmann przyjrzał mu się i zauważył w wyrazie jego szerokiej, prawie prostokątnej twarzy dziwną mieszaninę podziwu i niechęci. Podziwiasz ich, pomyślał. Albo raczej im zazdrościsz. Ty także chciałbyś stworzyć dynastię i być pochowany w złotej szacie.

On nienawidził tego wszystkiego. Najchętniej zniszczyłby wszystkich królów i dynastie.

Obserwowali, jak pod wejście do grobowca przyniesiono trumnę. Widzieli, jak sześciu najsilniejszych służących zniosło ją po schodach do oświetlonego przez świece wnętrza. I wtedy kamera ponownie zatrzymała się na postaci Li Yuana.

Jest silny, jak na kogoś tak młodego.

To były pierwsze słowa, które od chwili wejścia do pokoju powiedział Curval. Lehmann ponownie spojrzał na niego, podziwiając sposób bycia tego człowieka, jego wyjątkowość. W wyrazie jego twarzy widać było twardą, niewzruszoną pewność siebie, wynikającą z całkowitego zrozumienia otaczającego go świata. W pewien sposób przypominał on Lehmannowi Berdyczowa, a raczej tego człowieka, którym stał się Berdyczów po śmierci swojej żony.

Widoczny na ekranie Li Yuan ukłonił się przed płytą nagrobną, po czym odwrócił się i powoli zszedł do grobowca.

236

On wygląda na silnego — powiedział po chwili De-Vore — ale są rzeczy, których o nim nie wiesz. Jego wygląd zewnętrzny jest maską. W środku jest skłębioną masą chwiejnych elementów. Czy wiecie, że on zabił wszystkie konie

swojej żony?

Oczy wszystkich zwróciły się na DeVore'a. To był dla nich prawdziwy szok. Zabić konie — to coś nie do pomyślenia!

Tak — kontynuował DeVore. — O ile mi wiadomo, zrobił to w ataku zazdrości. A więc widzicie, że ten spokojny wygląd skrywa wielce niestabilne dziecko. Pod tym względem przypomina swego zawziętego i porywczego brata. Jest także

tchórzliwy.

Lever zmrużył oczy.

Jakże to?

Fei Yen, jego żona i żona jego brata, jest w zaawansowanej ciąży. Plotka głosi, że to nie jest jego dziecko. Kobieta została odesłana w hańbie do domu swojego ojca. Mówi się także, że on wie, czyim bękartem jest to dziecko. Wie i nic

nie robi.

Rozumiem — powiedział Lever. — Ale to niekoniecznie

świadczy o jego tchórzostwie. DeVore zaśmiał się krótko.

Gdybyś był żonaty, to może zrozumiałbyś to lepiej,

Michaelu. Żona i dziecko to dla mężczyzny znaczy więcej niż

cały świat. Zabiłby dla nich. Nawet względnie pasywny męż

czyzna. Ale Li Yuan powstrzymuje się i nic nie robi. To z całą

pewnością jest tchórzostwo, czyż nie?

A może rodzaj mądrości?

Lever spojrzał na ekran i zaczął przyglądać się młodemu T'angowi, który powoli kroczył po schodach w ciemność

grobowca.

Wybacz mi, Shih DeVore, ale czuję, że obecny tu twój

przyjaciel ma rację. Nie należy nie doceniać Li Yuana.

Nie? — DeVore wzruszył ramionami.

Mimo to — uśmiechnął się Lever — zgadzam się z tym, co powiedziałeś. Siedmiu jeszcze nigdy nie było tak słabymi, jak obecnie. I średnia ich wieku jeszcze nigdy nie była tak niska. Przecież w porównaniu z większością z nich my jesteśmy

starymi ludźmi!

237

Wybuch śmiechu skwitował tę uwagę.

DeVore obserwował uważnie trzech Amerykanów, zadowolony z tego, że Lever nieświadomie powtarzał jego własne myśli. Nadszedł czas.

Podniósł rękę. Na ten umówiony sygnał ekran zgasł, a z góry wytrysnął strumień światła, wyrywając z ciemności stojący w drugim końcu pokoju stół z mapą.

Ch'un tzu... — zaczął DeVore, podnosząc się na nogi i wskazując wyciągniętą ręką na stół. — Widzieliście, jak wyglądają sprawy Siedmiu. Jak wyglądają obecnie. No cóż, porozmawiajmy teraz o tym, jak one mogą wyglądać w przyszłości.

Lever wstał i patrzył przez chwilę na DeVore'a, jakby chciał go ocenić, a potem uśmiechnął się.

W porządku, Shih DeVore. Opowiedz nam. Zamienia

my się w słuch.

* * *

Kiedy znaleźli się z powrotem w pałacu, Li Yuan odciągnął na stronę Wang Sau-leyana.

Kuzynie Wang — powiedział miękko. — Czy mógłbym

porozmawiać z tobą prywatnie? Nadeszły wieści.

Wang Sau-leyan popatrzył na niego z ledwie skrywaną wrogością.

Wieści, kuzynie?

Li Yuan skinął lekko głową w kierunku drzwi do najbliższej komnaty. Wang zawahał się, lecz poszedł za nim. Li Yuan zamknął drzwi i spojrzał na drugiego Tanga.

Twoje statki ze zbożem... — zaczął, patrząc uważnie na twarz Wang Sau-leyana.

Tak? — Mina Wanga wskazywała na umiarkowane zaciekawienie.

Obawiam się, że twoje statki są na dnie oceanu, kuzynie. Zatonęły godzinę temu. Wygląda na to, że ktoś je wysadził w powietrze.

Wyraz gniewnego zaskoczenia, który pojawił się na twarzy Wanga, był prawie komiczny. Pokręcił głową oniemiały, po czym niespodziewanie wyciągnął rękę i chwycił ramię Yuana.

Czy jesteś tego pewny, Li Yuanie?

238

Li Yuan twierdząco pokiwał głową, patrząc na pulchną,

. ,. , . „śniąca szorstki materiał ozdobioną pierścieniami dłoń trzymającą

^^Tpra^da. Twój kanclerz, Hung Mien-lo, potwierdził

to właśnie. . Odwrócił głowę, a potem

Wang Sau-leyan <^ fgjj znowu na Li Yuana.

z wyrazem dziwnego.botaMWPJJ^ bardzo przykro. Zboże

1 Tak mi przykro^ Yuanie. la* Moim ostatmm

było moim podarunkiem dla twojeg ^ _ m0gę

podarunkiem dla ^yT^ŁT^*™' ^^T >>■ l odstąpić jeszcze; ^f^^da? Ktoś zniszczył moj

P-ŚM^J ^zent £*£«£«& ze zdumienia. Nie

P Usta Li Yuana■*»*&&'& przejęty, tak jawnie obu-

spodziewał się, że Wangbędae takp ^^ ^

r7onv Nie oczekiwał także, ze wans jakiś tny

Sort- Nie, P^^S^uiobie^cy. Zbity

podstęp mający na celu ^ DOkręcił głową. .

za ten akt terroryzmu. Wanga ponownie

^S?£Zr?tE?«* Tiao zapłaci mi za tę

^SŹynie... - ^.^SSES^ niego o krok. - Zapewniam cię, ze to Ta obraza nie ujdzie im płazem. Wang skinął krótko głową.

Dziękuję ci, kuzynie. Ja... u Yuan odwrocił

tySSasr4Vnryetransport-

Li Yuan pochylił głowę.

- J«<™ ^rietKU dokładnie tak samo -

Wang uśmiechnął się "*-

239

było to milczące uznanie równości ich pozycji — po czym, minąwszy Li Yuana, otworzył drzwi.

Na zewnątrz stał Hans Ebert w galowym mundurze. Widząc Wang Sau-leyana, ukłonił się nisko.

Wybacz mi, Chieh Hsia. Nie zdawałem sobie sprawy...

Wang Sau-leyan uśmiechnął się chłodno.

Wszystko w porządku, majorze Ebert. Możesz wejść.

Twój pan i ja zakończyliśmy rozmowę.

Ebert odwrócił się i wciągnąwszy głęboko powietrze, wszedł do środka.

Chieh Hsia?

Li Yuan stał na drugim końcu komnaty obok ceremonialnego kangu. Postawił nogę na jego stopniu, a prawą dłonią głaskał swój gładki podbródek. Rozpoznał Eberta i zachęcił go do wejścia prawie niedbałym gestem ręki.

Ebert zatrzymał się na środku sali i przyjmując pozycję na baczność, pochylił głowę z szacunkiem, czekając, aż T'ang odezwie się do niego.

Li Yuan westchnął i bez żadnego wstępu od razu przeszedł do rzeczy:

Żyjemy w bardzo trudnych czasach, Hans. Trzeba wzmocnić stare związki, aby były silniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Trzeba sprawić, aby drzewo państwa, od korzeni aż po gałęzie, było w stanie oprzeć się nadchodzącemu huraganowi.

Ebert podniósł głowę.

A jaka jest moja rola w tym wszystkim, Chieh Hsia?

Li Yuan spojrzał na niego.

Pozwól, że ci wyjaśnię. Krótko przed swoją śmiercią

mój ojciec odwiedził w szpitalu generała Nocenziego. Jak już

może słyszałeś, przyjął tam jego dymisję. Nie było innej moż

liwości. Ale kogo mianować na miejsce generała? — Li Yuan

zrobił znaczącą przerwę. — No cóż, mój ojciec zamierzał

poprosić marszałka Tolonena, aby zrezygnował ze swojej nad

rzędnej pozycji i zajął miejsce generała. Przygotował nawet

odpowiednie memorandum, w którym wymienił wiele ważnych

powodów uzasadniających tę decyzję. Przede wszystkim cho-

240

dziło mu o to, żeby obecność marszałka zapewniła stabilizację Służby Bezpieczeństwa. Czuł także, że wprowadzenie na to stanowisko lao wai, kogoś z zewnątrz, może wywołać spięcia w jej szeregach. Poza tym nowy generał potrzebowałby trochę czasu na zaaklimatyzowanie się na tym stanowisku, a właśnie czas jest tym, czego nie mamy w nadmiarze.

Li Yuan spojrzał w bok, milczał przez chwilę, po czym ponownie popatrzył na Eberta.

Zgadzasz się z tym, Hans?

Ebert pochylił głowę.

To prawda, Chieh Hsia. Uważam także, że w całym

Chung Kuo nie ma nikogo, kto by mógł równać się doświad

czeniem z marszałkiem. Co więcej, nie mogę sobie wyobrazić

nikogo innego, kogo twoi wrogowie mniej chętnie widzieliby

na tym stanowisku.

Zauważył, że Li Yuan uśmiechnął się, zadowolony z tych słów. Mimo to czuł ogromne rozczarowanie. Po tym, co wcześniej usłyszał od Tolonena, miał nadzieję, że to jednak on zostanie mianowany generałem.

Jednakże śmierć mojego ojca wiele zmieniła — ciągnął dalej Li Yuan. — Nasi wrogowie będą uważali, że właśnie teraz jesteśmy słabi. Będą myśleli, że jestem niedoświadczonym żółtodziobem. Musimy im pokazać, jak bardzo się mylą. Zapewne mianowanie Tolonena byłoby tu pomocne, ale ja muszę im udowodnić, że mam własne zdanie, że nie jestem cieniem mojego ojca. Rozumiesz mnie, Hans?

Rozumiem, Chieh Hsia. — Nawet aż za dobrze, pomyślał. Aż za dobrze.

Tak... — Li Yuan pokiwał głową w zadumie. — Pod tym względem jesteśmy do siebie podobni, prawda, Hans? Wiemy, co to znaczy czekać, być wykonawcą woli ojców. Jednak z czasem musimy coraz bardziej stawać się nimi. Jeśli chcemy zyskać uznanie i szacunek świata.

Tak właśnie jest — powiedział spokojnie Ebert.

Poza tym — kontynuował Li Yuan — sprawy z pewnością znacznie się pogorszą, zanim się poprawią. W konsekwencji musimy stać się twardsi, bardziej bezwzględni niż byliśmy w czasach spokoju. Pod tym względem Wang Sau-leyan miał rację. Nastała nowa era. Wszystko się zmieniło i my także musimy się zmienić. Dni miękkości są już przeszłością.

241

Ebert obserwował twarz Li Yuana, kiedy ten mówił te

słowa, i czuł prawdziwy podziw dla młodego T anga. Był

znacznie bardziej twardy i bardziej pragmatyczny od swojego

ojca, jego idea Projektu Kontroli Myśli była tego najlepszym

dowodem. Ale Ebert już zbyt daleko zabrnął na swej drodze,

aby pozwolić, by ten podziw zmienił kierunek jego myślenia.

Zbyt mocno zaangażował się już w swój własny sen o dzie

dzictwie. ., . , . .

Pewnego dnia będzie musiał zabić tego człowieka i nieważne jest, czy go podziwia, czy też nie. Będzie musiał to zrobić albo patrzeć, jak umiera jego własne marzenie.

Zaufanie - mówił dalej Li Yuan. - Zaufanie jest

kamieniem węgielnym państwa. Pod tym względem, jak i pod

wieloma innymi, mój ojciec miał rację. Ale w czasach tak

gwałtownych zmian komu mądry człowiek może zaufać? Ko

mu może zaufać? - U Yuan spojrzał ponownie na Eberta

i zmrużył oczy. - Przepraszam, Hans. Czasem muszę po

prostu się wygadać. Rozumiesz to?

Ebert pochylił nisko głowę.

Jestem zaszczycony, że czujesz, iz możesz swobodnie

mówić w mojej obecności, Chieh Hsia.

Li Yuan roześmiał się, lecz natychmiast spoważniał.

Tak, no cóż... myślę, że to dlatego, iż uważam cię prawie

za członka rodziny, Hans. Od czasu, gdy zachorował Shep-

herd, to twój ojciec był głównym doradcą mojego ojca i nadal

pozostanie członkiem mojej Rady Doradców. Jednakże to me

z powodu twojego ojca wezwałem cię tutaj, chodziło mi

o ciebie.

Ebert uniósł głowę.

Chieh HsicP. ,«.««• •

Tak Hans Czy jeszcze nie odgadłeś? Mozę me wyrażałem się zbyt jasno? Chcę, abyś ty został moim generałem moim najbardziej zaufanym człowiekiem Chcę, abyś służył mi tak, jak Tolonen służył mojemu ojcu. Bys był moim zbrojnym ramieniem, moim biczem, prześladowcą moich wrogów i obrońcą moich dzieci.

Usta Eberta otworzyły się ze zdumienia.

Ależ, Chieh Hsia, ja myślałem...

Och Tolonen został mianowany tylko tymczasowo. Jako przejściowy generał. Zgodził się na to godzinę temu. Ale

242

ciebie chce mieć u Swego b*. ■J-*™* **™*-

należy do ciebie. „„*„:- aie iego zaskoczenie nagłą

Przećwiczył to zdanie wcześniej, ale jeg podniósł

woltą Li Yuana dodało tym słowom s^ *u y,£

wzrok, dostrzegł zadowolenie w oczach 6

_ Wstań, Hans Proszę pochylony.

Ebert podniósł się powoli, wciąż nisko p y

Li Yuan podszedł bliżej. .^ Hans, ale już od

_ To może być da ciebie zaskocf mem^ dobrze

pewnego czasu przyglądałem się ^™ umknęło mojej

£bie radzisz ze swoimi o*™£Se* twoi <*«*"*■

uwagi i to, jak bardzo lojalni wobec «*£^ k i &aeau^

A jeśli chodzi o twoją odwagę... --WV _*^ najwazniejsze

metalowej płytki z ^.*°^E*^ wpływy wśród elity

ze wszystkiego jest to ze ^^f^eS u generała. -

na Pierwszym Poziomie. To ^aominacja zostanie ogło-

Uśmiechnął się szeroko. — lwpja dwunastym

szona na wszystkich P^^^M^ygotował i przedstawił dzwonie. Ale przedtem chcę, abyś przyg

mi plan akcji.

Plan, Chieh Hsial

Li Yuan przytaknął. . skończyć to, co

_ Plan wykorzenienia P^gTiao^ ^.^ ^^ ^

SSrft rJeS: MaSwi, /ich ciała mają być położone

^t^owu otworzył usta ze ^^^gS^ chylił głowę. Mało brakowało a jy^ ^^ JQ juz

srts n?—*~ ■***-■■ wr0ga

T'anga, DeVore'a!

Li Yuan Utknął jego ramienia tQ ^ ojcu

_ No cóz... idzjuz Hans. łazi p zawsze

Wiem, że będzie bardzo dumny. To jest , g

pragnął. . . . ,j iesZcze raz, zaskoczony

Ebert uśmiechnął się i ukłonił je

uczuciem dumy, które go ogarnęło. Być sługą tego człowieka—z czego tu być dumnym? A jednak, w jakiś dziwny sposób był. Odwrócił się do wyjścia, ale Li Yuan zatrzymał go

Ach, i jeszcze coś, Hans... Znaleźliśmy chłopca. Ebert odwrócił się do niego, czując nagły ucisk w żołądku

To wspaniale, Chieh Hsia. Jak się czuje? Li Yuan uśmiechnął się z zadowoleniem.

Doskonale. Nie mógłby czuć się lepiej, Hans. Pamięta

wszystko. Wszystko...

* * *

DeVore podniósł głowę znad okularów mikroskopu elektronowego i popatrzył z uśmiechem na genetyka. To, co zobaczył, zrobiło na nim duże wrażenie.

To bardzo sprytne, Shih Curval. Rzeczywiście bardzo

sprytne. Czy to zawsze zachowuje się w ten sam sposób,

niezależnie od tego, kim jest zarażony?

Curval wahał się przez chwilę, po czym sięgnął ponad plecami DeVore'a i wyjął spod mikroskopu szczelnie zaklejony preparat mikroskopowy. Dotykał go z niezwykłą ostrożnością, jak zresztą rzeczywiście powinien, bowiem wirus, który znajdował się w środku, był śmiertelnie niebezpieczny.

Jeżeli osoba, której poda się tego wirusa, przebyła nor

malny proces immunizacji, to tak, powinien on rozwijać się

według tego samego schematu ewolucyjnego. Naturalnie mogą

byc drobne, statystyczne odchylenia, ale takich wypadków

będzie bardzo niewiele. Praktycznie rzecz biorąc, można za

gwarantować stuprocentową skuteczność.

DeVore pokiwał głową w zadumie.

To interesujące. A więc, podsumowując, mamy tutaj

mikroba, który ewoluuje: na początku jest nieszkodliwy, ale

potem, po zaledwie stu generacjach, zmienia się w śmiertelnie

niebezpiecznego wirusa. Niszczącego mózg. — Roześmiał

się. — A co to znaczy sto generacji w życiu mikroba?

Po raz pierwszy Curval też się roześmiał.

Właśnie...

DeVore cofnął się, przepuszczając naukowca. Jego umysł rozkoszował się pełnym prostoty pięknem, które dostrzegł w działaniu tego organizmu.


Co więcej, proces ewolucyjny jest uruchamiany właśnie przez to, co ma zagwarantować ciału ochronę przed wszelkimi chorobami: preparat immunizacyjny!

Dokładnie. Przez ten właśnie środek, który wstrzykuje się wszystkim dzieciom z Pierwszego Poziomu, kiedy są jeszcze sześciomiesięcznymi płodami.

DeVore obserwował, jak naukowiec chowa próbkę do odpornego na wstrząsy pudełka i wyciąga z niego jeszcze jedną.

Popatrz... oto jeszcze jeden. Trochę inny tym razem.

Zasada działania ta sama, ale ma dość szczególne, swoiste

cechy.

Zafascynowany DeVore pochylił się do przodu.

Co masz na myśli, mówiąc „swoiste cechy"?

Curval wsunął preparat w szczelinę mikroskopu i odsunął się.

Po prostu popatrz. Uruchomię proces, kiedy będziesz

gotowy.

DeVore pochylił się nad okularem. Ponownie zobaczył, jak ta rzecz dzieli się, rośnie i zmienia, podobnie do ciągle zmieniających się kształtów widocznych w kalejdoskopie, ale to było prawdziwe, żywe — jak tylko żywe może być coś, czego jedynym celem jest zabijanie.

DeVore podniósł głowę.

Wygląda tak samo.

Curval popatrzył na niego z uwagą.

A zatem nie zauważyłeś żadnej różnicy?

DeVore uśmiechną) się.

No cóż, była jedna lub dwie małe różnice, które zauwa

żyłem w trakcie przemiany. Był krótki moment, kiedy ta rzecz

wydawała się znacznie większa niż poprzednio. A potem

nastąpiła nieznaczna zmiana koloru. W końcu wszystko się

unormowało i było dokładnie takie samo jak poprzednio.

Curval roześmiał się.

Dobrze. A więc zauważyłeś to.

Tak, ale na czym polega różnica?

Curval wyjął próbkę — nie tak ostrożnie jak poprzednio — i położył na stole obok siebie.

To... — postukał w nią obojętnie —jest równie groźne

dla ciebie lub mnie jak źródlana woda. Moglibyśmy wstrzyk

nąć sobie duże dawki i nie zrobiłoby nam to najmniejszej

krzywdy. Ale w wypadku Han...


244

245

DeVore otworzył szeroko oczy.

^KlfTottKtfjS wirusem, kt6ry uzbraja ^Jc^i »alu.ka bomba biologiczna, tedy .raf. na

osobnika określonej rasy. ,

neVore roześmiał się i sięgnął po piu * r awiera|

Curval roze^l!ięże to ci sie Spodoba. Wiesz, cały czas

Przypuszczałem, ze 10 u MC F nocach

, • A *n robiłem, myślałem o tobie, biedziaiem v

DeVore popatrzył na^niego i poKi g* spotkama

od ponad dwud^estu J^™f £rval ju8z wtedy był

na jednym z przflecjarego które mu

niecierpliwy, ch^„Su zgniatały go nieznośnym cięza-

stały do końca kontraktu, przygniau^y B DeVore znalazł

Tn DeVore zaprzyjaźnił się z nim. lo "ev£rn v „

rem. To uevo;fnpk^_trJaktv w Mieście Ameryka. To DeVore

STS SwT—śnieU w,asne, prywatne labo-

ra,fraz Cnrval rewanżował sie. Dołączył tylk° Jjff° w^ fAtobne zastrzeżenie. DeVore mógł dostać wirusa, ale ™*er^muSal obiecać, że zabije starego Eberta.

Zgodził się.

_T Czy Michael wie o tym.'

^t^Sel U^go* <£ rewolucyjnej

*«*•**y 5 Łt^m^SdAwalczy., kiedy Se^muŁTTbedzie oszukiwa,. Zabiłby mnte,

ferwa^o^Sw^Tkon. pokiwa, głów,

246

__ Jesteś tego pewny?

Curval roześmiał się gorzko.

Znam tego młodego człowieka aż za dobrze. Sprawia wrażenie, jakby był inny, ale w gruncie rzeczy jest taki sam jak cała reszta. Wszystko przychodziło im za łatwo. Każdemu z nich. To, co ich napędza, nie jest ambicją, ale poczuciem rozgoryczenia. Rozgoryczenia z tego powodu, że ojcowie ciągle traktują ich jak dzieci. Wbrew temu wszystkiemu, co mówili w sali projekcyjnej, oni wcale nie chcą zmiany. W każdym razie nie prawdziwej zmiany, do której dążymy ty i ja. Kiedy oni mówią o zmianie, mają na myśli zmianę przywództwa. Równie chętnie zrezygnowaliby ze swoich przywilejów, jak

Siedmiu oddałoby władzę.

Być może — powiedział DeVore, przyglądając się, jak

Curval pakuje mikroskop. — A tak nawiasem mówiąc, czy

ten wirus ma jakieś imię?

Curval zatrzasnął pudło i odwrócił się w stronę DeVore'a.

Tak, rzeczywiście ma. Nadałem mu tę samą nazwę, jaką

miała pewna bakteria. Także była zabójcza, aczkolwiek nie aż

tak skuteczna jak mój wirus. Upłynęły wieki, zanim ludzie

znaleźli skuteczny lek na chorobę, którą wywoływała. Nazy

wali ją syfilis. To było to, co Han nazwali yang mei ping,

choroba wierzbowej śliwy".

Zaskoczony DeVore roześmiał się.

A zatem przenosi się drogą płciową?

Curval popatrzył na niego i uśmiechnął się łagodnie.

Oczywiście! Myślałem, że już to zrozumiałeś. To jedyny

sposób gwarantujący, że wirus się rozniesie i to szeroko.

Pieprzenie to coś, co ludzka rasa robi najczęściej i najmniej

o tym mówi. A kiedy się nad tym zastanowić, to najlepszy

sposób na wprowadzenie nowego wirusa. W końcu oni wszy

scy powinni być odporni na choroby weneryczne. Od uro

dzenia.

DeVore dotknął swoich górnych zębów koniuszkiem języka i pokiwał głową. Zabiegani mężowie i ich niewierne żony, znudzone konkubiny i ich przypadkowi kochankowie, sprośni starcy i wesołe wdówki, prostytutki i libertyńscy młodzieńcy — mógł sobie to wyobrazić; rosnące, rozwijające się na kształt wielkiego drzewa, które w końcu gnije i pada. Roześmiał się i poklepał Curvala po plecach.

Dobrze się spisałeś, Andrew. Bardzo dobrze.

247

Curval popatrzył na niego.

A ty, Howardzie? Dotrzymasz obietnicy?

DeVore uścisnął jego ramię.

Oczywiście. Czy kiedykolwiek cię zawiodłem? Ale cho

dźmy już. Nasi młodzi przyjaciele będą się zastanawiać, co

nas tu tak długo zatrzymuje. Poza tym, o ile rozumiem, nasz

przyjaciel Kustow przyprowadził ze sobą mistrza wei chi i ma

ochotę postawić go przeciw mnie.

Curval przytaknął.

Jest dobry. Widziałem, jak gra. DeVore spojrzał mu prosto w oczy.

Tak dobry jak ja?

Curval odwrócił się i podniósł ze stołu cieniutką, zarażoną śmiercią płytkę.

Mówi się, że może nawet pokusić się o wygranie mist

rzostw w przyszłym roku.

DeVore roześmiał się.

Być może, ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie.

Widziałeś, jak gram. Czy powiedziałbyś, że jest tak dobry

jak ja?

Curval wsunął płytkę do swojego pudełka, upewnił się, że jest dobrze zamknięte, po czym spojrzał z wahaniem na De-Vore'a, nie bardzo wiedząc, jak tamten przyjmie prawdę.

Mówiąc szczerze, Howardzie, tak. Jest pod każdym

względem tak dobry jak ty. A może nawet dużo lepszy.

DeVore odwrócił się i pogrążony w myślach, zaczął krążyć po małym pokoiku. W końcu zatrzymał się i spojrzał na Curvala, a uśmiech znowu rozjaśnił jego twarz.

A ten nasz przyjaciel Kustow... jak sądzisz, czy on lubi

hazard?

* * *

DeVore podniósł głowę znad planszy, ukłonił się swemu przeciwnikowi i poddał partię. To była piąta gra z rzędu i w niej właśnie najbliższy był zwycięstwa. Zabrakło mu jednego kamienia, aby pobić tego Hana. Mimo to wynik turnieju był jednoznaczny: mistrz Kustowa zwyciężył pięć do zera, a dwie partie wygrał o więcej niż dwadzieścia kamieni.

Może jeszcze pięć? — zapytał uśmiechnięty Kustow. Był

bardzo zadowolony z zawodów, DeVore postawił po pięć tysięcy juanów na każdą z gier i jeszcze dodatkowo dziesięć tysięcy na wynik całego turnieju.

DeVore popatrzył na niego, a w jego wzroku widać było uznanie własnej przegranej.

Chciałbym, aby był na to czas, ale musicie być w pałacu

Eberta o dziewiątej, a już jest szósta. Mam jednak inną

propozycję. Kiedy przyjadę do Ameryki, zagram jeszcze raz

z twoim człowiekiem. W ten sposób będę miał okazję się

odegrać.

Lever wychylił się ze swego fotela.

Planujesz przyjazd do Ameryki, Shih DeVore? Czy to

nie jest zbyt niebezpieczne?

DeVore uśmiechnął się.

Życie jest niebezpieczne, Michaelu. I o ile warto być

ostrożnym, to jakie by ono było, gdybyśmy czasem nie ryzy

kowali?

Lever popatrzył na swoich towarzyszy.

To prawda. Ale w tych niepewnych czasach trzeba

bardzo ostrożnie wybierać przyjaciół.

DeVore pochylił lekko głowę, rozumiejąc dokładnie znaczenie tych słów. Byli skłonni pracować z nim, ale nie zdecydowali się jeszcze na pełne zaangażowanie. Musi im dostarczyć dodatkowych powodów, aby zawarli z nim sojusz.

A także pomocników — dodał. — Na przykład mój

człowiek Mach. Bardzo dobrze przysłużył mi się w czasie

ataku na plantacje.

Zaskoczony Lever roześmiał się.

To byłeś ty? Ale ja myślałem...

Myślałeś to, co wszyscy mieli myśleć. Że to było dzieło Ping Tiao. Ale nie, to zrobili moi ludzie.

Rozumiem. Ale dlaczego? Dlaczego nie przyznałeś się do tego? Dlaczego nie pochwaliłeś się tym?

Ponieważ czasem jest lepiej, aby wrogowie myśleli, że prawda jest zupełnie inna, niż jest w rzeczywistości. Widzicie, Ping Tiao już nie ma. Dwa dni temu zniszczyłem niedobitki tej organizacji. A jednak dla Siedmiu ona wciąż istnieje i ciągle stanowi zagrożenie. I rzeczywiście młody T'ang planuje przeciwko nim wielką kampanię. Dał już instrukcje swojemu nowemu generałowi, aby niezależnie od kosztów użył do tego


248

249

wszelkich potrzebnych środków. Takie marnotrawstwo funduszów i energii jest dla nas bardzo korzystne, chyba zgodzicie się z tym?

Lever roześmiał się szeroko.

Tak! A równocześnie odciąga to ich uwagę od twojej

działalności tutaj, na Pustkowiu. To mi się podoba.

DeVore skinął głową z zadowoleniem. Ci młodzi ludzie mieli w sobie ogień. Nie byli podobni do swoich europejskich rówieśników. Ich gniew był czysty. Należało go jedynie ukierunkować.

Wstał i ukłoniwszy się po raz ostatni swojemu przeciwnikowi, obszedł stół, zbliżając się do trójki młodzieńców.

Jest jeszcze jedno, co chciałem zrobić, zanim stąd od

jedziecie. Chcę wam coś dać.

Lever popatrzył na przyjaciół i pochylił głowę.

Dziękujemy ci, Shih DeVore, ale twoja gościnność była

już wystarczającą przyjemnością.

DeVore zrozumiał. Lever był przyzwyczajony do tego, że w interesach używano prezentów do tego, aby tworzyć zobowiązania. Był to trik bardzo często używany przez Han.

Pokręcił głową.

Proszę, moi przyjaciele. Ten prezent nie zobowiązuje

was do niczego. Co więcej, poczułbym się bardzo urażony,

gdybyście tak to właśnie rozumieli. Nie jestem handlarzem.

Nawet nie przyszło mi do głowy, aby oczekiwać jakichś ma

terialnych zysków po naszym spotkaniu. Niech to będzie

zwykły dowód przyjaźni, dobrze?

Popatrzył na nich, na Levera, Kustowa, a w końcu na Stevensa, i zauważył, że swoją bezpośredniością, prostotą swego podejścia zyskał sobie każdego z nich.

Dobrze. Poczekajcie tutaj. Mam to w innym pokoju.

Opuścił ich i po chwili wrócił z dużą, prostokątną paczką

zawiniętą w czerwony jedwab.

Proszę — powiedział, podając ją Leverowi. — Otwórz

cie to później, w czasie lotu do Eberta, jeśli musicie, ale

później. I cokolwiek zdecydujecie się z tym zrobić, pamiętajcie,

że wiele trzeba było poświęcić, aby przywieźć to dla was. Niech

nie ogląda tego nikt, komu nie ufacie jak bratu.

Lever patrzył przez chwilę na paczkę, a w jego oczach płonęła ciekawość. Podniósł głowę i uśmiechnął się.

Nie mam najmniejszego pojęcia, co to może być, ale

zrobię tak, jak mówisz. I dziękuję ci, Howardzie. Dziękuję za

wszystko. Kiedy przyjedziesz do Ameryki, musisz być naszym

gościem. DeVore uśmiechnął się.

To bardzo uprzejme z twojej strony, Michaelu. Dopraw

dy bardzo uprzejme.

* * *

A więc, Stefanie, co o tym myślisz?

Lehmann stał jeszcze przez moment przed jednostronnym lustrem, po czym odwrócił się i spojrzał na DeVore'a. Widział

wszystko.

Ten turniej... Specjalnie go przegrałeś, prawda?

DeVore uśmiechnął się, zadowolony, że Lehmann to do

strzegł.

Mógłbym go pobić. Może nie za pierwszym razem, ale

poczynając od trzeciej partii. W sposobie jego gry jest pewien

schemat. Tak to jest z tymi Amerykanami. W ich myśleniu

też jest schemat i sądzę, że zaczynam go rozpoznawać. Dla

tego muszę pojechać tam osobiście. Z naszego punktu widze

nia Europa się skończyła. Osuszyliśmy ją kompletnie. Jeśli

chcemy wykończyć fortece, musimy zdobyć fundusze od Ame

rykanów. Musimy ich przekonać, aby w nas zainwestowali,

sprawić, aby widzieli w nas środek, za którego pomocą mogą

obalić Siedmiu.

A Curval? Obiecałeś mu, że zabijesz starego Eberta. Czy

to było mądre?

DeVore roześmiał się.

Jeśli bogowie zechcą, aby ten stary umarł w przeciągu

najbliższych sześciu miesięcy, to umrze, a ja przypiszę to sobie.

Jednakże nie zrobię niczego, aby im pomagać. Nie darzę

Klausa Eberta zbyt wielką miłością, prawdę mówiąc, uważam

go za pompatycznego starego pierdołę, ale on jest ojcem

Hansa. Zabijając go, ryzykowałbym wszystkim. Nie, takie

sprawy pozostawiam losowi. A jeśli Curval będzie podskaki

wał... — Roześmiał się jeszcze raz. — No cóż, poradzimy

sobie i z tym, prawda? Damy sobie radę.

250

ROZDZIAŁ 7

Lustra

Zapadła już noc. Li Yuan stał na moście i patrzył na ciemną powierzchnię jeziora, obserwując tańczące na niej odbicie księżyca w pełni. Tongjiang był już cichy i spokojny, wszyscy goście odjechali przed zmierzchem. W pewnej odległości stali strażnicy, idealnie nieruchomi, jak posągi w posrebrzonym światłem księżyca mroku.

Dzień był długi i meczący. Li Yuan wstał o czwartej rano, aby przypilnować ostatnich przygotowań do pogrzebu ojca i powitać przybywających żałobników. Uroczystości zajęły większą część poranka, a po nich odbyło się nieformalne spotkanie Siedmiu. Na naradach z ministrami i rozmaitymi wysokimi urzędnikami upłynęła mu reszta dnia. Omawiał z nimi sposoby powiązania luźnych końców rozmaitych spraw, które rozpoczął załatwiać jego ojciec, a także przygotowania do mających się odbyć za trzy dni uroczystości koronacyjnych. I inne sprawy. Tak wiele innych spraw.

Czuł się wyczerpany, a jednak tyle jeszcze zostało do zrobienia, zanim będzie mógł się położyć.

Odwrócił się i patrząc na pałac, pomyślał, że bez ojca wydaje się on ogromny i opuszczony. Teraz był tylko on — tylko Li Yuan, drugi syn Li Shai Tunga. Ostatni z rodu. Ostatni z głównej linii domu Li.

Słaby wiatr poruszył trzciny porastające brzeg jeziora. Podniósł głowę, czując, jak ponownie ogrania go to samo uczucie osamotnienia: zimne, prawie fizyczne wrażenie izolacji. Gdzie są bracia, gdzie kuzynowie, których powinien mieć u swego boku? Martwi albo nigdy nie urodzeni. Był tylko on. Sam. Cienka chmura przesłoniła jak welon jasną twarz księżyca.

Gdzieś w oddali samotna gęś sunęła po niebie, a jednostajny odgłos uderzeń jej skrzydeł dochodził aż do miejsca, gdzie stał.

Zadrżał. Przez cały dzień udawał, że jest silny, jego twarz była jak gruba ściana izolująca od świata wszystko to, co działo się w jego duszy. Począwszy od tego dnia, musiało już tak być zawsze, ponieważ teraz był Tangiem, a jego życie nie należało już do niego. Przez cały dzień otaczali go ludzie, niezliczone dumy ludzi, którzy kłaniali się przed nim i robili wszystko, co od nich żądał — a jednak nigdy w życiu nie czuł się tak samotny.

Nie, nigdy w ciągu całego życia nie czuł się tak opuszczony, tak wewnętrznie pusty.

Zacisnął zęby, próbując zwalczyć ten nastrój. Bądź silny, mówił sobie. Staw czoła wewnętrznej słabości. Odetchnął głęboko i popatrzył na drugą stronę jeziora. Jego ojciec miał rację. Miłość to nie wszystko. Bez zaufania, bez tych cech, które zamieniały to uczucie w coś solidnego i trwałego, miłość była jak rak pożerający człowieka, osłabiający go.

A on nie mógł sobie pozwolić na słabość, bo teraz był Tangiem, jednym z Siedmiu. Musi zostawić za sobą wszystkie ludzkie słabości. Musi się zahartować, musi być twardy.

Odwrócił się i szybkim krokiem ruszył w kierunku pałacu.

Zatrzymał się przed drzwiami prowadzącymi do komnat ojca i z niechęcią pomyślał o wejściu do środka. Popatrzył na pierścień, ciężki, obcy pierścień znajdujący się na małym palcu prawej dłoni, i zrozumiał, że nic nie mogło go do tego przygotować. Śmierć ojca i ceremonia pogrzebu były wielkimi wydarzeniami, ale żadne z nich nie mogło się równać z tym zwykłym, osobistym przeżyciem.

Ileż to razy przychodził tu z ogrodu i zastawał ojca siedzącego przy biurku w towarzystwie oczekujących na jego decyzję sekretarzy i ministrów? Ileż to razy stary człowiek podnosił głowę na jego widok i z nieznacznym surowym uśmiechem na ustach zachęcał go gestem ręki do wejścia?

A teraz nie było nikogo, kto mógłby zaprosić go do środka. Nikogo, oprócz niego samego.

A zatem dlaczego było mu tak trudno zrobić ten pierwszy krok? Dlaczego czuł prawie obezwładniający strach na myśl o zajęciu miejsca za biurkiem, na myśl o patrzeniu stamtąd na drzwi?


252

253

Może dlatego, że wiedział, iż w progu nikogo nie będzie.

Zły na siebie, wszedł do środka, ale serce biło mu przy tym tak mocno, jakby był złodziejem. Roześmiał się zakłopotany i rozejrzał się wokół, jakby widział tę komnatę po raz pierwszy.

Była długa, niska i tradycyjnie umeblowana. Na masywnym podwyższeniu znajdującym się na jej końcu stało biurko jego ojca na wielkich, wyrzeźbionych w smocze kształty nogach. Otaczała je niska, pomalowana na złoto balustrada, tworząca jakby pokój w pokoju, a za nim, na ścianie, widniał wielki symbol Ywe Lung. W przeciwieństwie do jego własnego apartamentu, było to wyraźnie męskie pomieszczenie. Nie było w nim żadnych doniczek z egzotycznymi roślinami mającymi złagodzić przygniatająco ciężką atmosferę yang, co więcej, nie było tu ani śladu roślinności, tylko wazy, parawany oraz starożytne gobeliny wyszywane jedwabnymi i złotymi nićmi.

Posunął się dalej i stanął przy wielkim kotle z brązu. Teraz był pusty, ale pamiętał, że kiedyś wypełniały go tysiące malutkich przedmiotów wyrzeźbionych z nefrytu, przypomniał sobie dzień, kiedy bawił się tu na podłodze u stóp ojca, a cudowne miniaturki w zieleni, czerwieni i błękicie walały się wokół niego. Miał wtedy cztery, najwyżej pięć lat, ale we wspomnieniach widział je jak żywe, czuł między palcami ich chłód i gładkość.

Odwrócił się. Na ścianie na prawo od niego wisiało lustro, antyczne, metalowe lustro z czasów dynastii Tang. Jego powierzchnię pokrywały postacie zwierząt i litery ułożone w serie koncentrycznych kręgów wychodzących od środkowego guza. Li Yuan przysunął się bliżej. Guz — zwykłe, niczym nie ozdobione koło — reprezentował niepodzielność wszystkiego, co zostało stworzone. Otaczały je zwierzęta Czterech Kwad-rantów: Tygrys, symbol zachodu, godności, odwagi i sprawności bojowej; Feniks, symbol południa, piękna, pokoju i dostatku; Smok, symbol wschodu, płodności i męskiego wigoru; oraz Żółw, symbol północy, długowieczności, siły i wytrzymałości. Poza tymi czterema znajdowało się Osiem Trigramów, które z kolei otaczało Dwanaście Ziemskich Gałęzi zodiaku — szczur, wół i tygrys; zając, smok i wąż; koń, kozioł i małpa; kogut, pies i dzik. Pasmo dwudziestu czterech piktogramów oddzielało je od następnego kręgu zwierząt — łącznie dwudziestu ośmiu — reprezentujących gwiazdozbiory.

Popatrzył przez chwilę poza te kształty i dostrzegł na tle symboli oraz archetypów wszechświata Han odbicie swojej twarzy. Takie lustro było hu hsin ching i jak mówiono, posiadało magiczną moc, chroniącą swego właściciela przed złymi siłami. Mówiono także, że patrząc w nie, można było dostrzec tajemnice przyszłości. Ale Li Yuan niezbyt wierzył w to, co mówili ludzie. No cóż, z trudem mógł dostrzec w tym lustrze własną twarz, a co tu mówić o przyszłości.

Odwrócił głowę, czując nagły przypływ goryczy. Podobno lustra symbolizowały szczęście małżeńskie, ale jego własne leżało w gruzach.

Podszedł do biurka. Nan Ho był tu już wcześniej i przygotował je dla niego. Rzeczy ojca zostały usunięte, a na ich miejsce ułożono jego własne — kałamarz i pędzelki, pudełko z piaskiem i malutką statuetkę Kuan Ti, boga wojny, którą dostał od swojego brata, Han Chi'na, na ósme urodziny. Obok tych rzeczy leżał mały stos teczek z papierami i jedna duża, starannie oprawiona księga, której gruby grzbiet zrobiono z czerwonego jedwabiu ozdobionego wzorem przedstawiającym chmurę złotych liści.

Wszedł po trzech małych stopniach i prawie dotykając głową sufitu, oparł dłonie na małej balustradzie. Patrzył w zadumie na wielki fotel z wysokim oparciem, na którym widniał wypalony krąg siedmiu smoków — Ywe Lung albo Księżycowy Smok — czarny na tle brunatnożółtego koloru skóry, jakby odbicie znacznie większego symbolu znajdującego się na ścianie z tyłu. Ten fotel należał do jego ojca, a przed nim do ojca jego ojca i tak dalej, aż do jego praprapradziadka z czasów Tsao Ch'una. A teraz był jego.

Otworzył malutki zamek, pchnął bramkę i wszedł do tego pokoiku-w-pokoju w pełni świadomy tego, jak pełen znaczenia był nawet ten prosty akt. Ponownie rozejrzał się wokół i usiadł na fotelu. Siedząc w nim i patrząc na tę starą komnatę, czuł, jak wokół gromadzą się jego przodkowie. Byli w zwykłym fakcie trwania tego miejsca, ale też byli w każdym jego ruchu. Żyli wewnątrz niego. Był ich nasieniem. Teraz to rozumiał. Pojął to w chwili, kiedy zamknęli wieko trumny ojca.

Wyciągnął rękę i podniósł pierwszą teczkę ze stosu leżącego na biurku. W środku znajdowała się pojedyncza kartka


254

255

papieru od Klausa Eberta, dokument, w którym GenSyn zrzekał się trzynastu patentów na specjalne metody produkq"i żywności. Jeszcze przed śmiercią jego ojca Ebert zaoferował przekazanie tych patentów swoim konkurentom, aby pomóc w zwiększeniu produkcji żywności w Mieście Europa. Na wolnym rynku były one warte w przybliżeniu dwieście pięćdziesiąt milionów juanów, ale Ebert oddał je za darmo, jako prezent dla swojego Tanga.

Li Yuan przyciągnął kartkę bliżej, po czym sięgnął ponad nią i wziąwszy swój pędzelek, skreślił na dole swoje imię.

Odłożył teczkę na bok i podniósł następną. W środku było podsumowanie wyników sekcji zwłok jego ojca. Przeczytał je, podpisał i odłożył. Nic. Nie znaleźli nic. Według lekarzy jego ojciec umarł ze starości. Ze starości i z powodu złamanego serca.

Nonsens, pomyślał. Całkowity nonsens.

Stłumił swoje rozdrażnienie i niecierpliwość, po czym prawie z roztargnieniem sięgnął po trzecią teczkę. Kiedy jednak zobaczył jej zawartość, wyprostował się i poczuł, że usta mu nagle wyschły, a serce zaczęło gwałtownie bić. Był to wynik testu genetycznego, który kazał zrobić Fei Yen i jej dziecku.

Zamknął oczy, oddychając z trudem. A więc zaraz będzie wiedział. Będzie wiedział ostatecznie i z całą pewnością, kim jest ojciec. Będzie wiedział, komu zawdzięczał ból i gorycz tych ostatnich miesięcy.

Pochylił się. Nie miało sensu przedłużać tej męki. Nie miało sensu odkładać tego, co było nieuniknione. Przysunął bliżej plik papierów i zmusił się do przeczytania, każde słowo testu zdawało się palić go i ranić. W końcu było po wszystkim.

Odepchnął papiery na bok i wyprostował się w fotelu. A więc...

Przez chwilę siedział nieuchomo, w milczeniu, rozważając wszystkie możliwości, a następnie nacisnął przycisk dzwonka wzywającego służbę.

Drzwi po prawej stronie otworzyły się prawie natychmiast. Nan Ho, jego ochmistrz wewnętrznej komnaty, stał tam z nisko pochyloną głową.

Chieh Hsial

Przynieś ch'a, ochmistrzu Nan. Chcę porozmawiać. Nan Ho pokiwał głową.


Czy mam posłać po twojego kanclerza, Chieh Hsial

Nie, ochmistrzu Nan. To z tobą chcę porozmawiać.

Jak sobie życzysz, Chieh Hsia.

Kiedy wyszedł, Li Yuan pochylił się i przyciągnął do siebie ciężką, ozdobnie oprawioną księgę. Na jasnoczerwonym jedwabiu okładki wytłoczono złotem stylizowne podobizny smoka i feniksa. W środku, na pierwszej stronie, znajdował się napisany ręcznie cytat z Li Chi, starożytnej Księgi Obrządków. Cytat ten napisano tak jak w oryginale, po mandaryńsku.

Celem małżeństwa jest stworzenie związku między dwoma osobami z różnych rodzin, który to związek ma służyć, po pierwsze, przodkom w świątyni, a po drugie — przyszłym pokoleniom".

Zadrżał. Tak było. Tak zawsze było między ludźmi jego rasy. A mimo to on myślał, że możliwe jest małżeństwo z miłości. Zawierając je, zdradził swoich. Próbował być kimś, kim nie był. Bowiem był Han. Han do szpiku kości. Teraz to

zrozumiał.

Ale jeszcze nie było za późno. Mógł rozpocząć od nowa. Mógł zostać tym, kim powinien być od początku. Dobrym Han, który zostawia wszystkie rozterki i wątpliwości za sobą.

Zaczął chaotycznie przerzucać kartki, ledwie zauważając twarze, które z nich na niego patrzyły. Było tam sto najbardziej nadających się na żony młodych kobiet, wybranych spośród Dwudziestu Dziewięciu, spośród Rodzin Mniejszych. Każda z tych dziewczyn różniła się czymś od innych, każda miała jakąś szczególną, polecaną zaletę, a jednak dla niego wszystkie wyglądały tak samo. Ważne było tylko jedno: ożenić się i mieć synów. Sprawić, by rodzina była znowu silna, i wypełnić otaczającą go pustkę.

Bowiem wszystko było lepsze od jego obecnej sytuacji.

Wszystko.

Zamknął księgę i odepchnął ją na bok. Następnie oparł się wygodnie w fotelu i zamknął oczy. Ledwie to zrobił, usłyszał pukanie do drzwi.

Chieh Hsial

Wejdź! — odpowiedział i ponownie pochylił się nad


256

257

blatem biurka, czując, że zmęczenie jak sól zagęszcza mu krew i przygniata ogromnym ciężarem.

Najpierw wszedł Nan Ho, z pochyloną głową, trzymając przed sobą tacę, a za nim she t'ou, ,język . Li Yuan obserwował apatycznie, jak Nan Ho stawia tacę z ch'a na niskim stoliku, a następnie nalewa i podaje pierwszą czarkę she t'ou.

Mężczyzna wypił łyczek, oddał czarkę i z uśmiechem satysfakcji na ustach ukłonił się z wdziękiem. Odczekał jeszcze minutę, po czym odwrócił się w stronę Li Yuana i zanim wyszedł, ukląkł i ukłonił się tak nisko, że dotknął czołem podłogi.

Nan Ho odprowadził go do drzwi, zamknął je za nim, a następnie spojrzał na Li Yuana.

Czy mam ci przynieść eh'a, Chieh Hsiat Li Yuan uśmiechnął się w odpowiedzi.

Nie, Nan Ho. To ja przyłączę się do ciebie.

Wstał, ziewnął i przeciągając się, spróbował usunąć zmęczenie z kości. Następnie podniósł ciężką księgę i ruszył z nią w stronę stolika z ch'a.

Trzymaj — powiedział, wręczając ją Nan Ho, ignorując

jego wyciągniętą rękę z czarką eh'a.

Nan Ho odłożył pospiesznie czarkę i wziął księgę.

A więc już się zdecydowałeś, Chieh Hsidl

Li Yuan patrzył na niego przez chwilę, zastanawiając się, ile on może wiedzieć, czy ośmielił się spojrzeć na wyniki testu .genetycznego, po czym, oddalając tę myśl, uśmiechnął się.

Nie, ochmistrzu Nan. Nie zdecydowałem się. Ty to

zrobisz.

Nan Ho spojrzał na niego zaszokowany.

Chieh Hsiall

Słyszałeś mnie, ochmistrzu Nan. Chcę, abyś dokonał wyboru za mnie. Potrzebuję trzech żon. Dobrych, silnych kobiet, na których można polegać. Takich, które urodzą mi synów. Wielu synów. Wystarczająco dużo, aby wypełnić puste komnaty tego ogromnego pałacu.

Nan Ho ukłonił się nisko, a na jego twarzy odmalowało się przygnębienie i wręcz przerażenie.

Ależ, Chieh Hsia... ja przecież nie mogę tego zrobić.

Taka odpowiedzialność... — Potrząsnął głową i padłszy na

kolana, przycisnął czoło do podłogi. — Błagam cię, Chieh

Hsia. Nie jestem godny takiego zadania.

Li Yuan wybuchnął śmiechem.

Nonsens, ochmistrzu Nan. Właśnie ty jesteś najlepszym

człowiekiem, któremu mogę poruczyć takie zadanie. Czy to

nie ty przyprowadziłeś Perłowe Serce i Słodką Różę do mojego

łoża? Czy wtedy twoja umiejętność oceny cię zawiodła? Nie!

A więc proszę, ochmistrzu Nan, zrób to dla mnie, błagam cię.

Nan Ho spojrzał na niego szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.

Chieh Hsia... nie powinieneś tak mówić. Jesteś teraz Tangiem.

A więc zrób to dla mnie, ochmistrzu Nan — powiedział głosem, w którym brzmiało zmęczenie. — Chcę się ożenić dzień po mojej koronacji.

Nan Ho patrzył na niego jeszcze przez chwilę, po czym, poddając się losowi, pochylił głowę.

Jak sobie mój pan życzy.

Dobrze. A teraz wypijmy eh'a i porozmawiajmy o innych sprawach. Czy się mylę, czy też nadeszła jakaś wiadomość od Hala Shepherda?

Nan Ho położył księgę obok siebie na stoliku, podniósł czarkę Li Yuana i pochyliwszy ponownie głowę, podał mu ją.

Nie od Hala, Chieh Hsia, ale od jego syna. Chung Hu-yan zajął się już tą sprawą.

Rozumiem. A czy kanclerz przypadkiem powiedział, co to była za wiadomość?

Nan Ho zawahał się.

To był... obraz, Chieh Hsia.

Obraz? Chcesz powiedzieć, że nie było tam żadnych słów? Żadnej konkretnej wiadomości?

Tak, Chieh Hsia.

A ten obraz, co na nim było?

Czy mam go przynieść, Chieh Hsia?

Nie. Ale opisz mi go, jeśli możesz.

Nan Ho zmarszył brwi.

To było dosyć dziwne, Chieh Hsia. Doprawdy bardzo

dziwne. Na obrazie było drzewo, a raczej dwa połączone,

bliźniacze drzewa jabłoni. Były bardzo blisko złączone, ich

gałęzie oplatały się nawzajem, ale jedno drzewo było martwe,

nie miało już liści, a jego gałęzie były połamane i spróchniałe.

Chung Hu-Yan odłożył obraz na bok, abyś mógł go obejrzeć


258

259

po koronacji. — Nan Ho odwrócił głowę, unikając wzroKu Tanga. — Myślał, że nie było to coś, co chciałbyś obejrZ^ przedtem.

To takjak ten podarunek z kamieni, który jego ojciec usiłow^ przed nim ukryć — białych kamieni do wei chi przysłanych rflu przez DeVore'a w dniu, kiedy zaręczył się z Fei Yen.

Li Yuan westchnął. Przez pięć pokoleń Shepherdowie byu doradcami jego rodziny. Potomkowie pierwszego budownicZe" go Miasta żyli poza jego granicami i poza jego prawarU1-Jedynie oni w całym Chung Kuo byli równi Siedmiu.

Chung Hu-Yan zrobił to, co uważał za słuszne i &e winię go za to. Ale w przyszłości każda wiadomość, ujft* w słowa albo inna, przychodząca od Sheperdów musi byc natychmiast przekazywana bezpośrednio mnie, ochmistrz11 Nan. Ten obraz... czy rozumiesz jego znaczenie?

Nie, Chieh Hsia.

Nie. Wygląda na to, że kanclerz Chung również teg°

nie rozumie. Ten obraz oznacza, że Hal Shepherd umiera.

To

drzewo podarował mu mój ojciec. Muszę natychmiast t*01 jechać, by pożegnać się z nim i okazać mu mój szacunek.

Ale, Chieh Hsia...

Li Yuan pokręcił głową.

Wiem, ochmistrzu Nan. Widziałem plan moich jutrz£J" szych zajęć. Ale te wszystkie spotkania trzeba będzie odwoła0-Ta sprawa nie może czekać. On był przyjacielem mojego ojca-Nie mogę ignorować takiego wezwania, niezależnie od teg°> jak dziwnie zostało sformułowane.

Wezwania, Chieh Hsia?

Tak, ochmistrzu Nan. Wezwania.

Odwrócił się, popijając swoją ch'a. Nie oczekiwał nieciefP" liwie spotkania z Halem Shepherdem, szczególnie z Hale™ znajdującym się w takim stanie, ale dobrze będzie spotkać znowu jego syna; usiąść i porozmawiać z nim.

Słaby, niepewny uśmiech pojawił się na jego ustach. Tak, dobrze będzie z nim porozmawiać, bo prawdę mówiąc, p°~ trzebował właśnie lustra: kogoś, kto odbije mu jego własny wizerunek. A kto lepiej się do tego nadawał od Bena SheP" herda? Kto, w całym Chung Kuo?

* * *

Mężczyzna przeszedł obok niego, słaniając się na nogach, po czym oparł się chwiejnie o ścianę i opuścił głowę, jak pijak. Zamarł na chwilę w bezruchu, jakby odeszła go świadomość. Jedynie wyciągnięta ręka wsparta o ścianę powstrzymywała jego ciało od upadku. Następnie podniósł głowę i poruszył się dziwnie, jakby coś strząsając. Dopiero w tym momencie Axel zdał sobie sprawę z tego, co tamten robił. Sikał.

Axel spojrzał w bok, a następnie odwrócił się, bowiem zza iego pleców dobiegł nagle odgłos szybko zbliżających się kroków. Dwóch krzepko wyglądających strażników — Han ubranych w ciemnozielone uniformy GenSynu, a nie w jasnobłękit-ne Służby Bezpieczeństwa — biegło w kierunku mężczyzny z wyciągniętymi pałkami w dłoniach.

Zdążył się właśnie odwrócić, kiedy byli już przy nim.

Co ty, do cholery, tu robisz? — warknął jeden z nich,

popychając go brutalnie pałką, tak że tamten zatoczył się

bezradnie i oparł plecami o ścianę.

Był to wielki mężczyzna, ale jego ubranie zwisało na nim

luźno, jak na strachu na wróble. Samo ubranie było dobre,

ale jak odzież większości ludzi z tej okolicy, wręcz lepiło się

od brudu. Na jego twarzy także widniały ślady poniewierki.

Pokrywały ją strupy, lewe oko było przymknięte, a ciemny,

żółtozielony siniak zajmował prawie całą powierzchnię lewego

policzka. Śmierdział, ale to także nie było czymś niezwykłym,

bowiem większość zgromadzonych wokół ludzi była żebraka

mi i także śmierdziała. . .,

Popatrzył mętnym wzrokiem na strażników i podniósł głowę w zapamiętanym, ale dawno już nie używanym geście dumy.

Przyszedłem tu zobaczyć generała — zaczął niepewnie,

a z każdym słowem jego duma zdawała się wyciekać z niego, aż

w końcu opuścił znowu głowę. — Wiecie... — wymamrotał,

patrząc na nich przepraszająco, a jego policzek zaczął mu

drgać w nerwowym tiku. — Jałmużna... po to przyszedłem.

Mówili o tym w wiadomościach. Sam słyszałem. Przyjdźcie

w to miejsce, mówili, no to przyszedłem.

Ten sam strażnik, który mówił poprzednio, chrząknął

z odrazą. . . . .

Ty kuble gówna — powiedział spokojnie. — ly piep

rzony kuble gówna. Co ty sobie wyobrażasz, obszczywając

mury Tanga?


260

261

Następnie, bez ostrzeżenia, machnął swoją pałką, trafiając żebraka w skroń.

Mężczyzna z głośnym jękiem upadł na ziemię. W tym momencie włączył się drugi ze strażników i zaczął walić go w głowę do czasu, aż ciało znieruchomiało.

Pierdolony kubeł gówna! — powtórzył pierwszy strażnik i cofnął się o kilka kroków. Następnie odwrócił się i popatrzył na tłum, który tymczasem zebrał się wokół nich.

Na co się gapicie? Spierdalać! No już! Spierdalajcie, bo sami oberwiecie!

Podniósł swoją pałkę w groźnym geście, ale wiadomość już do nich dotarła. Zaczęli się cofać już w chwili, kiedy się odwrócił.

Axel stał tam jeszcze przez jakiś czas, napięty i drżący z gniewu, po czym także odszedł. Nie mógł nic zrobić. Nic w każdym razie, co nie wpędziłoby go w kłopoty. Z tą dwójką poradziłby sobie, ale w całej sali było jeszcze z pięćdziesięciu takich łajdaków, popychających kogo się dało i ogólnie zachowujących się tak wrednie, jak to tylko było możliwe. Wiedział co to za typy. Uważali się za wspaniałych wojowników wytrenowanych do tego, by radzić sobie w każdych okolicznościach, ale większość z nich nie zdołała ukończyć pierwszego etapu szkolenia Służby Bezpieczeństwa albo też została zwerbowana na plantacjach, gdzie wymagania były znacznie niższe. W wielu wypadkach ich zachowanie było po prostu formą kompensacji uczucia niższości, które odczuwali, będąc zmuszeni do noszenia ciemnozielonej barwy prywatnej straży zamiast cesarskiego błękitu.

Zawrócił i przepychając się przez tłum na drugą stronę sali, zastanawiał się, jak długo jeszcze będzie musiał czekać. Ludzie zaczęli ustawiać się w kolejkach już trzy godziny wcześniej. Korytarze prowadzące do głównego przejścia zapełniły się na długo przed jego przybyciem. Przez krótką chwilę chciał już zawrócić — nawet zapach tego tłumu sprawiał, że chciało się wymiotować — ale ostatecznie zdecydował się zostać. Musiał znaleźć się pośród dwóch tysięcy „szczęśliwców", którzy zostaną wpuszczeni do rezydencji Eberta. Musiał być świadkiem tej uroczystości.

Ubrał się odpowiednio. Kupił najgorsze, najbrudniejsze łachy, jakie mógł znaleźć. Na głowę włożył tani, robotniczy

kapelusz — twardą skorupę czarnego plastyku przypominającą odwróconą miseczkę do ryżu — i pobrudził twarz. Nie różnił się teraz od reszty. Był żebrakiem, kubłem gówna, włóczęgą z najniższych poziomów.

Rozejrzał się wokół. Jego wzrok, przesuwając się z twarzy na twarz, napotykał gniew i desperację, bezradność i zalążki szaleństwa. Fałsz i chytrość widoczna w oczach tych ludzi oraz ich blade cery mówiły o długich latach poniżenia i deprawacji. Byli wychudzeni, każdy z nich, a niektórzy tak strasznie wycieńczeni, że Axel z trudem mógł uwierzyć, iż ciągle żyją, ciągle poruszają swoimi szczudłowatymi, kruchymi członkami. Patrzył na nich zafascynowany, a odrazę, którą w nim wzbudzali, równoważyła silna, instynktowna litość. Wiedział bowiem, że wielu z nich nie miało żadnego wyboru, żadnej szansy. Zostali skazani na taką wegetację na długo przed swoim urodzeniem i nic na tym świecie nie mogło tego zmienić. Pod tym względem różnił się od nich. Także znalazł się na samym dnie, ale zaoferowano mu drugą szansę.

Pochylił głowę i spojrzał na chronometr, ukrywając go równocześnie pod połą swojej poplamionej tłuszczem tuniki. Zbliżała się północ. Powinni już niedługo otworzyć bramy.

Prawie dokładnie w tym momencie poczuł poruszenie w tłumie, nagłe pchnięcie do przodu, i wiedział już, że otwarto bramy. Ściśnięty tak, że prawie nie mógł się poruszać, zaczął wraz z tą ludzką falą przesuwać się w stronę korytarza.

Bariery obstawili Hei. ogromni półludzie GenSynu, i przepychali tłum przez wąskie bramy. Nad głowami ludzi, na platformie znajdującej się z boku wejścia, stała mała grupka urzędników Han, którzy patrzyli w dół i liczyli wchodzących.

Za bramami ustawiono bariery, które zmusiły tłum do rozdzielenia się na prawie uporządkowane kolumny, na których czele kroczyły kolejne grupy urzędników — część z nich założyła na twarze maski, jako ochronę przed smrodem i możliwością zarażenia się jakąś chorobą — prowadząc ożywionych nadzieją szczęśliwców.

W pewnym momencie tłum zwolnił, ścisk wzrósł jeszcze bardziej, a z tyłu dobiegł wielki krzyk zawodu. Axel zrozumiał, że liczba wybrańców osiągnęła właściwą ilość i bramy zostały zamknięte. On jednak zdołał dostać się do środka.

Ciżba była okropna, smród nie mytych ciał prawie nie do


262

263

zniesienia, ale opanowywał mdłości, przypominając sobie, po co tu przyszedł. Aby być świadkiem. By własnymi oczami widzieć Hansa Eberta w chwili, kiedy zostanie on ogłoszony generałem elektem.

Kiedy przechodził przez drugą barierkę, jeden z urzędników odciągnął go na bok, przyczepił mu do tuniki elektroniczny sygnalizator i wepchnął mu w ręce kawałek ciasta oraz bań-kowatą buteleczkę z napojem. Powlókł się dalej, rozglądając się wokół, widząc, jak inni wpychają gorączkowo ciasto do ust, a następnie opróżniają buteleczki kilkoma desperackimi łykami. Spróbował ciasta, po czym je wypluł. Było twarde, suche i zupełnie bez smaku. Płyn w buteleczce był niewiele lepszy. Zdegustowany rzucił ten żałosny poczęstunek na ziemię i został natychmiast odepchnięty pod ścianę przez tych, którzy zaczęli walczyć o to, czym wzgardził.

Doszli do wielkiej windy tranzytowej. Hei ponownie zaczęli upychać ich w środku, ściskając tak mocno, że Axel miał wrażenie, iż wyciśnięto z niego powietrze. Jak wszyscy wokół niego, zaczął walczyć o odrobinę przestrzeni, rozpychając się łokciami. Jego siła okazała się tu bardzo przydatna.

Drzwi zamknęły się i wielka winda — normalnie używana do przewozu towarów, a nie ludzi — zaczęła swoją powolną wspinaczkę. Rówcześnie nad ich głowami odezwał się głos, mówiący, że w chwili, kiedy ich gospodarze pojawią się na balkonie, mają zacząć wiwatować, i że otrzymają po pięć juanów, jeśli będą wiwatować odpowiednio głośno.

Kamery będą obserwować każdego z was —informował głos. — Pieniądze dostaną tylko ci, którzy będą głośno wiwatować.

Podróż w górę zdawała się trwać całą wieczność. Mieli do pokonania dwieście pięćdziesiąt poziomów — na sam szczyt Miasta.

Kiedy wyszli z windy, wyglądało to tak, jakby wychodzili na otwartą przestrzeń. Nad głowami mieli pokryte chmurami ciemnogranatowe niebo rozjaśnione blaskiem księżyca i gwiazd. Złudzenie było tak doskonałe, że oszołomiony Axel wstrzymał na chwilę oddech. Na prawo, za rozległym parkiem krajobrazowym, znajdował się Pałac Ebertów. Jego okazała fasada była jasno oświetlona, a nad wielkim balkonem powiewały chorągwie. Bariera uformowana przez Hei uniemożliwiła

jm pójście w tę stronę — oświetlone z tyłu, zwierzęce, prawie świńskie twarze strażników wyglądały jeszcze dziwaczniej niż zazwyczaj. Ludzie otaczający Axela, zadziwieni tym widokiem, zwolnili i nie bardzo wiedząc, co robić, rozglądali się wokół szeroko otwartymi oczami. Jednak już po chwili dopadli do nich służący w maskach i zaczęli popychać na lewo, w stronę drogi, którą wytyczały dwie wysokie bariery z przezroczystego lodu.

Potykając się i szurając nogami, posuwali się do przodu i słychać było tylko cichy szmer głosów, bowiem większość z nich zamilkła oszołomiona widokiem takiego przepychu, onieśmielona nieznanym uczuciem wzbudzonym przez otwartą przestrzeń, przez to wielkie niebo wiszące nad ich głowami. Ale Axelowi, wlokącemu się w środku tłumu, widok ten przypomniał coś innego — dzień, kiedy on i major DeVore złożyli wizytę reprezentantowi Lehmannowi w jego rezydencji na Pierwszym Poziomie. I wiedział, prawie instynktowie, że między tymi dwoma musi być jakiś związek. Tak, bo taki luksus musiał zrodzić zepsucie i korupcję.

Służący popychali ich wzdłuż szerokiej żwirowej drogi na rozległą przestrzeń przed frontem pałacu. Tutaj zatrzymała ich wysoka ściana z lodu. Jej przezroczystą powierzchnię pokryto substancją przeciwodblaskową, aby nie zarejestrowały jej kamery, aby wydawało się, że nic nie oddziela Eberta od wiwatującego tłumu.

Kiedy przestrzeń powoli się wypełniała, Axel zauważył służących wchodzących w tłum, wręczających ludziom flagi i plakaty — symbole GenSynu i Siedmiu — i zajmujących potem różne strategiczne pozycje. Odwrócił się i trafiwszy na jednego z nich, wziął od niego plakat. Zamierzał ukryć za nim swoją twarz w chwili, kiedy rozpocznie się wiwatowanie. Było bardzo mało prawdopodobne, że Hans Ebert przejrzy filmowy zapis swojego tryumfu, ale wolał nie ryzykować.

Zerknął na chronometr. Była już prawie dwunasta. Jeszcze chwila...

Służący zaczęli wiwatować, zachęcając równocześnie innych do tego samego.

Pięć juanowi — krzyczeli. — Tylko ci, którzy krzyczą, dostaną monetę.

Kiedy pojawili się Ebertowie, wiwaty zamieniły się w jeden


264

265

wielki krzyk. Kamery przesunęły się po tłumie, a następnie ponownie skupiły się na scenie rozgrywającej się na balkonie. Do przodu wysunął się Klaus Ebert. Reflektory zalały go strumieniami światła, w którym jego włosy lśniły srebrem, a idealne zęby błyszczały.

Przyjaciele! — rozpoczął, a jego wielokrotnie wzmoc

niony głos zagłuszył wiwaty. — W naszym wielkim Mieście

została ogłoszona wiadomość. Oto jej treść.

Odwrócił się, wziął od swojego sekretarza zwój papieru i odchrząknął. Gwar i krzyki zebranego tłumu szybko przygasały w miarę, jak służący Ebertów tłumili sztuczne podniecenie, które wcześniej wywołali.

Ebert rozwinął zwój i zaczął czytać.

„Ja, Li Yuan, Tang Ch'eng Ou Chou, Miasta Europa,

ogłaszam mianowanie Hansa Joachima Eberta, obecnie majo

ra mojej Służby Bezpieczeństwa, naczelnym generałem Służby

Bezpieczeństwa. Decyzja nabiera mocy w południe piętnastego

września roku dwa tysiące dwieście siódmego".

Promieniejący ojcowską dumą Klaus Ebert odsunął się do tyłu.

Zapanowała chwila ciszy, po czym ponownie rozpoczęły się wiwaty, szybko narastające do prawdziwie szaleńczego entuzjazmu zręcznie podsycanego przez służbę Ebertów.

Na balkonie do przodu wysunął się Hans Ebert. Jego błękitny mundur był nieskazitelny, a jasne włosy idealnie uczesane. Uśmiechnął się i pomachał ręką, jakby chcąc podziękować za gratulacje, po czym cofnął się w ukłonach: wcielenie pokory i skromności.

Axel obserwował go z dołu, czując, jak zalewa go fala czystej nienawiści. Gdyby oni wiedzieli, gdyby tylko wiedzieli o tym, co on zrobił. Gdyby mieli pojęcie o tych wszystkich oszustwach, kłamstwach i mordach, gdyby potrafili dostrzec tę zgniliznę ukrytą pod maską doskonałości. Ale nie wiedzieli. Rozejrzał się wokół i zauważył, jak bardzo dali się ponieść temu widowisku. Przyszli tu, gdyż mieli nadzieję dostać coś do jedzenia i picia, ale teraz zapomnieli o tym. Ich entuzjazm był prawdziwy. Tam, nad sobą, widzieli króla — człowieka, który tak bardzo ich przewyższał, że sama jego bliskość była już dla nich błogosławieństwem. Axel dostrzegł służących, którzy wymieniali między sobą spojrzenia, mrugali i śmiali się

266

rozbawieni, jakby dzieląc się dobrym żartem, i poczuł się jeszcze gorzej pośród tej brudnej masy. Oni przynajmniej nie udawali, że są czyści. Można było wyczuć nosem, kim byli.

Ale Ebert?

Spojrzał w kierunku trzepoczącej chorągwi i dostrzegł Eberta, który rozmawiał właśnie z ludźmi stojącymi z tyłu. Był taki rozluźniony, taki swobodny w swojej arogancji, że Axel ponownie przysiągł sobie, że doprowadzi go do upadku. Że ułoży w wielki stos całą plugawą prawdę i spali na nim jego

nienaganną reputację.

Zadrżał, prawie wystraszony intensywnością swoich uczuć. Zdawał sobie sprawę z tego, że gdyby miał broń i szansę, to nawet w tym momencie próbowałby zabić tego człowieka.

Uroczystość dobiegła końca. Ebertowie odwrócili się i opuścili balkon. W chwili, gdy zamknęły się za nimi drzwi, zgasły wszystkie światła i teren przed rezydencją znalazł się w ciemnościach.

Wiwaty ucichły. Axel rzucił transparent na ziemię. Otaczający go tłum rozpraszał się, zmierzając w kierunku barier. Axel także odwrócił się i podążył za ludźmi, ale po chwili stanął i jeszcze raz spojrzał na pałac. Co to było? Czy to nadmiar luksusu psuł tak człowieka? Czy może też niektórzy ludzie po prostu już rodzili się źli, a inni dobrzy?

Popatrzył przed siebie, na barierki, przy których skupiały się małe grupki żebraków. Już w tej chwili zaczynali przepychać się i walczyć między sobą o te ochłapy, które dostali. Kiedy podszedł bliżej, zauważył, jak jeden z nich pada na ziemię, a pozostali rzucają się na niego i kopiąc oraz bijąc, zabierają mu te nędzne grosze zarobione przed chwilą. Stojący obok strażnicy patrzyli na to i śmiali się do rozpuku.

Śmiali się... Wytarł usta, prawie zemdlony tym widokiem, po czym przepchnął się w kierunku barierki i ignorując oferowaną monetę, ruszył w stronę windy.

* * *

W Pałacu Ebertów uroczystości miały się właśnie rozpocząć. Stojący na szczycie wielkich schodów Klaus Ebert położył rękę na ramieniu syna i spojrzał w dół na zgromadzonych gości, którzy zapełniali wielką salę.

267

Moi drodzy przyjaciele! — rozpoczął i nagle roześmiał się. — Co mogę powiedzieć? Jestem tak dumny! Mój syn... — Przyciągnął Hansa do siebie, pocałował go w policzek i ponownie rozejrzał się wokół, promieniejąc i śmiejąc się, jakby był pijany.

Ojcze, daj spokój — wyszeptał Hans, zakłopotany nagłą wylewnością ojca. — Skończmy już z tym. Umieram z głodu.

Uśmiechnięty szeroko Klaus popatrzył na niego, po czym roześmiał się głośno i jeszcze raz przycisnął go do siebie.

Czego tylko sobie życzysz, Hans. — Odwrócił się w stro

nę gości i wyciągnął ramię zapraszającym gestem. — Przyjacie

le! Skończmy już z formalnościami! Jedzcie, pijcie i weselcie się!

Ojciec wraz z synem zeszli po schodach i wmieszali się w zebrany na dole tłum. Był tam również Tolonen, wysoki, szczupły i elegancki mimo podeszłego wieku. Jego zaczesane do tyłu stalowosiwe włosy dodawały mu tylko blasku. Miał na sobie mundur generała, który z dumą włożył po raz ostatni.

A cóż to, Knut — powiedział Klaus Ebert, biorąc

kieliszek z ręki służącego. — Widzę, że nosisz mundur Hansa!

Tolonen roześmiał się.

To tylko chwilowo, Klaus. Ja go po prostu dla niego

prasuję!

Wywołało to ogólny wybuch śmiechu. Hans uśmiechnął się także, po czym rozejrzawszy się wokół, zapytał:

Czy Jelka jest tutaj?

Tolonen pokręcił głową.

Niestety nie, Hans. Zraniła się dziś w czasie treningu.

To nic groźnego, zwykłe zwichnięcie, ale lekarze uważali, że

lepiej będzie, jeśli trochę odpocznie. Mogę ci powiedzieć, że

była ogromnie rozczarowana. W końcu straciła dwa dni na

szukanie nowej sukni, którą chciała dziś na siebie włożyć.

Hans pochylił głowę z szacunkiem.

Bardzo mi przykro to słyszeć, teściu. Miałem nadzieję,

że potańczę z nią dzisiaj. Ale w takim razie może przyjdziecie

na obiad, gdy tylko wróci do zdrowia.

Tolonen rozpromienił się, wyraźnie zadowolony z tej propozycji.

To świetny pomysł, Hans. Jestem pewny, że to zapro

szenie pomoże jej znieść rozczarownie wywołane dzisiejszą

niedyspozycją.

Hans ukłonił się i ruszył ku innym gościom. Krążąc i rozmawiając z przyjaciółmi ojca, powoli zmierzał w stronę małej grupy znajdującej się po drugiej stronie sali. W końcu dotarł do nich.

Michael! — powiedział, obejmując starego przyjaciela.

Hans! — Lever przycisnął Eberta na chwilę, po czym odsunął się o krok. Kiedy byli nastolatkami, studiowali razem w Oksfordzie. Później Lever przeniósł się do Szkoły Biznesu, a Ebert wstąpił do Akademii, ale przez te wszystkie lata pozostawali w kontakcie.

Ebert odwrócił głowę od przyjaciela i z uśmiechem powitał pozostałych.

Mieliście dobrą podróż?

Tak dobrą, jak można było tego oczekiwać! — Lever roześmiał się, a następnie przysunął się do niego. — Kiedy oni, na bogów, udoskonalą wreszcie te rzeczy, Hans? Jeśli masz jakikolwiek wpływ na Li Yuana, nakłoń go, by wprowadził poprawkę do Edyktu umożliwiającą budowę czegoś bardziej wygodnego od tych rakiet transatlantyckich.

Ebert roześmiał się i podszedł jeszcze bliżej.

A mój przyjaciel? Czy dobrze bawiliście się w jego

towarzystwie?

Lever zerknął na swych towarzyszy, po czym odpowiedział z uśmiechem:

Mogę powiedzieć w imieniu nas wszystkich, że było to

nadzwyczaj interesujące spotkanie. Nigdy bym nie przypusz

czał...

Ebert uśmiechnął się.

Nie. I tak to zostawmy, dobrze? — Rozejrzał się wokół

i ujął ramię Levera. — A jego prezent?

Lever otworzył szeroko oczy ze zdumienia.

Wiedziałeś o tym?

Oczywiście. Ale teraz wyjdźmy. W ogrodzie jest chłodno. Możemy porozmawiać po drodze. O Chung Kuo i Ta Ts'in, i o marzeniach o imperium.

Lever roześmiał się miękko i pochylił głowę.

A zatem prowadź...

* * *


268

269

Kiedy ostatni goście opuścili Pałac Ebertów, było już po czwartej rano. Stojący na balkonie Hans stłumił ziewnięcie po czym odwrócił się i wszedł do środka. Prawie wcale nie pił, a jednak czuł się pijany — pławił się w uderzającym do głowy uczuciu samozadowolenia. Sprawy nigdy jeszcze nie wyglądały tak dobrze. Tego wieczoru jego ojciec przekazał mu dodatkowe szesnaście firm i dzięki temu kontrolował łącznie już prawie jedną czwartą gigantycznego imperium GenSynu. Życie, nareszcie, stawało przed nim otworem. Jeszcze wcześniej odciągnął na bok Tolonena i zasugerował mu przyspieszenie ślubu z Jelką. W pierwszej chwili starzec był lekko zaskoczony, ale kiedy Hans zaczął mówić mu o poczuciu stabilności, które dzięki temu osiągnie, Tolonen żywo podjął ten temat — jakby od początku był to jego pomysł.

Ebert zszedł po schodach do wielkiej sali i zatrzymał się, wspominając odpowiedź marszałka.

Pozwól mi z nią porozmawiać — powiedział, wychodząc. — Po koronacji, kiedy wszystko się nieco ustabilizuje. Ale obiecuję ci, Hans, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby ją przekonać. W końcu opóźnianie tego nie leży w niczyim interesie, prawda?

Nie, pomyślał. Szczególnie teraz. Teraz, kiedy doszli do porozumienia z Amerykanami.

Poszedł życzyć dobrej nocy rodzicom, po czym wrócił i wybiegł z sali tylnymi drzwiami do ogrodu. Noc wydawała się taka orzeźwiająca i ciepła, że przez chwilę wyobrażał sobie, iż stoi na zewnątrz, pod prawdziwym niebem i pod prawdziwym księżycem. No cóż, to może stać się całkiem szybko. Za rok, może za dwa. Kiedy będzie królem Europy.

Gdy przechodził przez ozdobny most, zwolnił i rozejrzał się wokół. Czuł w sobie jakąś gorączkę, jakąś potrzebę, by coś zrobić. Pomyślał o mui tsai, ale po raz pierwszy ten gorączkowy niepokój był czysty, nie splamiony seksualną potrzebą. Nie, to było tak, jakby chciał gdzieś pójść i coś zrobić. Całe jego czekanie — na spadek, na dowództwo, na żonę — wydało mu się nagle barierą zagradzającą mu drogę do zwykłego bycia. Dziś w nocy chciał być i coś robić. Rozwalić kilka głów albo popędzić konno na złamanie karku.

Kopnięciem nogi wrzucił trochę żwiru do wody i obserwował rozchodzące się na wszystki strony kręgi. Następnie

pobiegł wzdłuż ścieżki i dotarłszy do końca, przesadził balustradę górującego nad nią balkonu. Odwrócił się i zauważył służącego, który zatrzymał się i patrzył na niego. Widząc, że Ebert odwraca się, ruszył pospiesznie z pochyloną głową. Z wielkiej misy, którą taszczył, dochodziły wyraźnie słyszalne

w ciszy pluski.

Ebert roześmiał się. Nie było żadnych głów do rozwalenia ani konia do jazdy. Może zatem jednak zerżnie mui tsai. Może to uspokoi jego puls i usunie z ciała uczucie gorączkowego niepokoju. Skierował się do swojego apartamentu. Gdy znalazł się w środku, zaczął rozpinać mundur. Robiąc to, podszedł do zestawu komunikacyjnego i wcisnął swój kod.

Odwrócił się i rzuciwszy mundur na fotel, zapukał do drzwi wewnętrznych. Prawie natychmiast pojawiła się w nich głowa

służącego.

Przyprowadź mui tsai do mojego pokoju i możesz iść spać. Nie będę cię już dzisiaj potrzebował, Lo Wen.

Służący pochylił głowę i wyszedł. Ebert odwrócił się i spojrzał na ekran. Nadeszło wiele wiadomości. Były to głównie gratulacje od przyjaciół, ale i ta jedna, której oczekiwał. Od

DeVore'a.

Przeczytał ją i roześmiał się. A więc spotkanie z Amerykanami poszło dobrze. Świetnie. Ten kontakt był kolejną sprawą, którą DeVore mu zawdzięczał. Co więcej, DeVore chciał, by zrobił dla niego jeszcze coś.

Uśmiechnął się, usiadł i ściągnął buty. Powoli, krok po kroku, DeVore staje się jego dłużnikiem. Zaczyna coraz bardziej na nim polegać — początkowo były to drobne sprawy, ale teraz są to już większe kombinacje. I to jest dobre. Bowiem on będzie sobie wszystko notował w pamięci.

Od strony drzwi wewnętrznych dobiegło ciche pukanie.

Odwrócił się w fotelu i spojrzał w tamtą stronę.

Wejść — powiedział miękko.

Drzwi otworzyły się. Stała tam przez chwilę, naga, oświetlona z tyłu i patrzyła na niego. Była tak piękna, tak cudownie zbudowana, że jego penis stwardniał na sam jej widok. Kiedy na nią skinął, podbiegła do niego i zaczęła mu pomagać w pozbyciu, się resztek odzienia.

Skończywszy, uklękła i spojrzała na niego.

Czy twój wieczór był udany, panie?


270

271

Usadził ją sobie na kolanach i głaszcząc po szyi oraz karku, spojrzał w jej ciemne, wilgotne oczy. Czuł, że jego krew wrze pod wpływem ciepłego dotyku jej ciała.

Bardzo udany, Słodki Flecie. To był najlepszy dzień

w moim życiu.

* * *

DeVore wsunął fiolkę do pudełka, zapieczętował wieczko i podał je Lehmannowi.

W żadnym wypadku nie upuść tego, Stefanie. I upewnij

się, że Hans będzie wiedział, co z tym zrobić. Wie, że ma coś

dostać, ale nie wie, co to jest. Będzie ciekawy, a więc najlepiej,

jeśli powiesz mu coś, choćby po to, aby zaspokoić jego cie

kawość.

Pudełko wyglądało zupełnie tak samo, jak pudełka, w których sprzedawano cygara. Albinos wsunął je do wewnętrznej kieszeni swojej tuniki, po czym starannie ją zapiął.

A więc co mam mu powiedzieć?

DeVore roześmiał się.

Raz, dla odmiany, można mu powiedzieć prawdę. Po

wiedz mu, że to będzie zabijało Han. To mu się spodoba.

Lehmann pokiwał głową, ukłonił się i wyszedł.

DeVore popatrzył w ślad za nim, a następnie wyciągnął swoje futro ze stojącej w rogu szafy. Było już zbyt późno, aby kłaść się spać. Zamiast tego pójdzie na polowanie. Tak, przyjemnie będzie obejrzeć wschód słońca w górach.

Wkładając futro, uśmiechnął się do swojego odbicia w lustrze. Kiedy był już gotów, zdjął ze ściany kuszę i ruszył w stronę jednego ze starych tuneli, tego, który kończył się po drugiej stronie góry obok ruin starego zamku.

Idąc, zastanawiał się — nie po raz pierwszy — nad tym, co Lever zrobił z prezentem, który od niego otrzymał.

Plik Arystoteles. Kopia oryginału Berdyczowa napisana jego własną ręką. Prawdziwa historia Chung Kuo. Nie zniekształcona i wyjałowiona wersja, którą Han wykładali w swoich szkołach, ale prawdziwa. Od narodzin Zachodu poprzez dwuwartościową logikę Arystotelesa do cudów podróży kosmicznych, masowej komunikacji i sztucznej inteligencji. Historia Zachodu, którą Han systematycznie wymazywali z pa-

mięci. Tak, to także był rodzaj wirusa. Takiego, który na swój sposób jest równie zabójczy dla Han, jak ten stworzony przez

Curvala.

DeVore roześmiał się, a jego śmiech odbił się echem wzdłuż tunelu. W sumie był to bardzo udany dzień. A będzie jeszcze lepiej. Znacznie lepiej.

* * *

Było dokładnie dziesięć minut po piątej, kiedy komandosi zajęli swoje pozycje na stoku góry i wrzucili malutkie kulki z gazem do otworów wentylacyjnych bazy. Przy wejściu do hangaru czterech zamaskowanych mężczyzn rozpyliło rozpuszczające lód kwasy na pokrytą śniegiem powierzchnię drzwi. Dwie minuty później Karr, z maską na twarzy i lekkim zbiornikiem powietrza pod pachą, otworzył sobie kopnięciem

drogę do środka.

Przebiegł szybko przez halę, po czym ruszył wzdłuż korytarza łączącego hangar z wnętrzem fortecy, wypatrując automatycznie jakichś śladów oporu. Jednakże bezwonny i niewidoczny gaz zrobił swoje. Strażnicy leżeli nieruchomo w różnych miejscach. Najwyraźniej nie mieli żadnej okazji, aby podnieść alarm albo dać jakikolwiek sygnał ostrzegawczy.

Karr spojrzał na chronometr i odwrócił się. Pierwsza grupa jego ludzi zajęta była wiązaniem i kneblowaniem nieprzytomnych obrońców. Drugi oddział wchodził właśnie do środka. Zamaskowani żołnierze rozglądali się na wszystkie strony, upewniając się, czy wszystko jest w porządku.

Karr ruszył do przodu, a jego uwaga była napięta do ostateczności, gdyż wiedział, że już niedługo stracą przewagę

zaskoczenia.

W szerokim korytarzu były cztery windy. Przyglądał im się przez moment, a następnie pokręcił głową. Takie miejsce jak to, głęboko wryte w masyw górski, byłoby bardzo trudne do obrony, jeśliby ktoś nie zaplanował systemu niezależnych poziomów i łączących je wąskich gardeł — gardeł, których można by bronić jak barbakanów w starych zamkach: morderczych pułapek. A więc to było to. Te windy — pozornie niewinne — były ich barbakanami. Ale w przeciwieństwie do starych zamków, tutaj musi być jeszcze inna droga prowadząca na drugi

273

272

poziom fortecy. Musi być, ponieważ na wypadek braku prądu musieli zapewnić sobie sposób, by powietrze docierało do niższych tuneli.

Będą szyby. Szyby wentylacyjne. Tak jak powyżej.

Karr odwrócił się i wezwał dowódcę plutonu.

Zlokalizujcie otwory wentylacyjne prowadzące w dół.

Następnie chcę, aby każdym z nich zjechał jeden człowiek.

Mają zabezpieczać korytarze znajdujące się pod szybami, pod

czas gdy reszta naszych będzie schodziła w dół. Zrozumiano?

Młody porucznik ukłonił się i pospiesznie rozesłał swoich ludzi, aby wykonali rozkaz Karra. Wrócił po chwili.

Są zaplombowane, majorze Karr.

No i co z tego! Złamać plomby.


Ale tam są alarmy. Mogą też być miny. Zniecierpliwiony Karr mruknął coś pod nosem.

Pokaż mi!

Szyb znajdował się w małym korytarzyku wychodzącym z pomieszczenia, które wyglądało na coś w rodzaju magazynu. Karr przyglądał się przez chwilę plombie. Jej konstrukcja nie przypominała mu niczego znajomego. W końcu, wiedząc, że i tak nie ma żadego innego wyjścia, podniósł pięść i uderzył z całej siły. Powierzchnię plomby porysowały pęknięcia, ale ona sama nie pękła. Uderzył jeszcze raz, jeszcze mocniej. Teraz poddała się, a jej kawałki poleciały w dół.

Gdzieś poniżej rozległo się wycie syren. Można było także usłyszeć, jak zamykają się drzwi alarmowe.

Ruszajmy. Wiedzą już, że tu jesteśmy. Im szybciej na

nich uderzymy, tym lepiej.

Sam wszedł pierwszy, wciskając swoje szerokie ramiona między ściany wąskiego tunelu. Za nim podążyli inni, prawie wpadając mu na głowę.

Zatrzymał się około pięć ch'i nad dolną plombą, wyciągnął pistolet maszynowy i celując między rozstawionymi nogami, otworzył ogień. Rozległ się głośny syk i do tunelu wtargnęło powietrze, niosąc ze sobą drobne kawałeczki plomby aż do niego.

Zmrużył oczy, zaskoczony, lecz po chwili zrozumiał. Na odseparowanych poziomach utrzymywali różne ciśnienia powietrza, co znaczyło, że mieli tu śluzy powietrzne. Ale dlaczego? Co oni tu robili?

Zsunął się w dół i zeskoczył na korytarz. Kiedy dotknął podłogi, zakręcił się wokół, szukając wrogów Po jednej stronie wyjścia z szybu wentylacyjnego leżało ciało, ale poza tym

nie było nikogo. ...

Był to prosty korytarz, ciągnący się najwyżej przez sześćdziesiąt ch'i, zakończony z obu stron innymi korytarzami, które biegły prostopadle do niego. Nie było żadnych okien, żadnych drzwi i, o ile mógł to stwierdzić na pierwszy rzut oka,

żadnych kamer. , , . , „

W lewo czy w prawo? Jeśli był on zbudowany tak samo,

jak ten powyżej, to windy powinny być gdzieś na lewo ale

Karr nie sądził, aby to mogło być tak proste. Nie, jesh to

DeVore projektował fortecę. .

Jego ludzie wyskakiwali z otworu i sprawnie ustawiali się po obu stronach, biorąc na muszki oba końce korytarza.

Ostatni był dowódca grupy. Karr szybko wysłał go z sześcioma żołnierzami na lewą stronę, a sam z resztą ruszył na

^Nie'zdążył przebyć dziesięciu kroków, kiedy rozległ się głośny łoskot i ogromne metalowe drzwi przeawpozarowe

zaczęły osuwać się w dół.

Z krzyków, które dobiegły do niego z tyłu, domyślił się od razu, co działo się przy tamtym końcu korytarza. Żadnych kamer, co? Jak mógł być tak naiwny.

Ruszył biegiem i rzucił się w malejącą szybko szczelinę. Na wpół ślizgając się, na wpół tocząc, zdołał przedostać się na drugą stronę tuż przed tym, jak drzwi z hukiem walnęły w podłogę. Uderzył z rozpędu w ścianę i poczuł, ze jego bron wylatuje mu z ręki, ale nie było czasu, aby się tym przejmować. Kiedy zaczął podnosić się z podłogi, jeden ze strażników skoczył na niego, uderzając równocześnie nożem o długości

przedramienia. . , .... ,

Karr zablokował cios i sam uderzył, miażdżąc szczękę napastnika. Kilka kroków dalej stał drugi strażnik i brał go właśnie na muszkę swojego karabinu. Karr pochylił się i używając osuwającego się na podłogę rannego jako tarczy, wbił swoją głowę w jego pierś i popchnął go na tego drugiego.

Strażnik otworzył ogień zbyt późno. Pociski rykoszetowały niegroźnie gdzieś na końcu korytarza, kiedy strzelec zatoczył się, pchnięty ciałem kolegi i wpadł plecami na ścianę.


274

275

Karr kopnął go w brzuch, a potem stanął nad nim i kilkoma straszliwymi ciosami dokończył dzieła. Następnie odsunął się o krok i rozejrzał wokół. Jego pistolet maszynowy leżał nieopodal. Podniósł go i słysząc zbliżające się głosy, pobiegł do przodu z drapieżnym uśmiechem na twarzy. Ostatnią rzeczą, której będą się spodziewali, jest widok samotnego człowieka idącego im naprzeciw. Mimo to dobrze byłoby zapewnić sobie jakąś dodatkową przewagę.

Spojrzał w górę. Tak jak się spodziewał, nie zawracali sobie głowy wmurowywaniem rur i kabli w skałę. Przymocowali je zwyczajnie klamrami do sufitu tunelu. Klamry wyglądały solidnie — były wielkie i metalowe — ale czy utrzymają ciężar jego ciała?

Był tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać. Wsunął pistolet pod tunikę swego uniformu, wyciągnął ręce, chwycił mocno klamrę i uniósł się do góry. Podciągnąwszy nogi, oparł się butami na dwu innych klamrach, aby uzyskać silniejsze podparcie. Dotychczas wszystko szło dobrze. Jeśli zdoła się tak utrzymać za pomocą nóg i jednej ręki, będzie nad nimi, kiedy pojawią się w polu widzenia. Reszta powinna być łatwa.

Byli już blisko. Lada moment powinni wyjść zza zakrętu i ukazać się na korytarzu. Wyciągnął powoli broń i oparł jej rękojeść na kolanie.

Są! Było ich czterech. Szli szybko, pewnie i spokojnie, rozmawiając między sobą, założywszy najwyraźniej, że nic im nie grozi. Pozwolił im podejść na odległość czterech, pięciu kroków i nacisnął spust.

W chwili, kiedy zaczął strzelać, klamra, na której opierał jedną z nóg, drgnęła, a następnie wypadła ze ściany. Kable i rury ciągnięte w dół ciężarem jego ciała zaczęły osuwać się. Na całym odcinku sufitu klamry kolejno puszczały i kable opadały wraz z gruzem skalnym, wznosząc przy okazji tumany gęstego kurzu.

Karr przetoczył się na bok, uwalniając się z plątaniny przewodów, które go przywaliły, i podniósł pistolet. Mimo kurzu zauważył, że dwóch z nich, przygniecionych przez kable, leżało nieruchomo. Wyglądali na martwych. Trzeci podnosił się powoli, jęcząc i trzymając się jedną ręką głowy w miejscu, gdzie uderzyła go rura. Czwarty stał z karabinem maszynowym wycelowanym prosto w Karra.

Rozległ się ogłuszający huk automatycznej broni. Pociski wbiły się w ścianę za jego plecami, a także w jego lewą rękę i ramię, ale poza tym był bezpieczny. Jego własne kule trafiły strażników chwilę wcześniej, odrzucając ich do tyłu.

Wstał powoli, czując intensywny ból w górnej części ręki. Ramię mniej mu dokuczało, ale rana była bardziej kłopotliwa. Miał wrażenie, że kość była złamana — prawdopodobnie zmiażdżona. Przykucnął na chwilę, czując ogarniające go mdłości, ale już po chwili wyprostował się z zaciśniętymi zębami, wiedząc, że nie ma innego wyboru, tylko iść dalej. To było tak samo, jak wiele lat temu w Dziurze. Miał wybór. Mógł walczyć dalej i żyć lub poddać się i umrzeć.

Wybór? Roześmiał się z goryczą. Nie, tak naprawdę to nigdy nie miał wyboru. Zawsze musiał walczyć. Jak tylko sięgał pamięcią, zawsze było tak samo. To była cena bycia tym, kim był, i życia tam, gdzie żył — pod Siecią.

Ruszył do przodu, a każdy krok wstrząsał ramieniem, wywołując takie uderzenia bólu, że zapierało mu oddech. Pistolet ciążył w prawej ręce. Skonstruowano go z myślą o strzelaniu z obu rąk. Kiedy używało się tylko jednej, źle leżał w dłoni i był przez to mniej celny.

Zaskoczenie. To była ostatnia karta w jego rękawie. Zaskoczenie i zwykłe zuchwalstwo.

Miał szczęście. Kiedy wyszedł na główny korytarz w pobliżu pokoju kontrolnego, stojący tam strażnik był odwrócony do niego tyłem. Dzieliło ich dobre dwadzieścia ch'i, ale szczęście wciąż mu sprzyjało. Znalazł się przy tym człowieku i uderzył go kolbą pistoletu w tył głowy, zanim tamten zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa.

W chwili, kiedy mężczyzna osuwał się na podłogę, Karr minął go, stanął w progu pokoju kontrolnego i otworzył ogień, zasypując wnętrze gradem kul. To był paskudny, brutalny sposób działania — normalnie nigdy by tak nie postąpił — ale skuteczny. Kiedy jego broń ucichła, na podłodze sali kontrolnej leżało sześć ciał.

Na całej powierzchni jednej ze ścian znajdowały się dziesiątki ekranów. Wyglądały zupełnie tak samo, jak te, które znaleźli w domu komendanta plantacji. Kule zniszczyły część z nich, ale więcej niż trzy czwarte wciąż działało, pokazując


276

277

różne miejsca fortecy. Zdążył jeszcze popatrzeć na nie i stwierdzić, że walka wciąż trwała, kiedy nagle ekrany pociemniały a światło w sali przygasło.

Odwrócił się, łowiąc uchem odgłosy z korytarza, po czym ponownie zaczął się rozglądać, zdając sobie doskonale sprawę z tego, że jego jedyną nadzieją jest odnalezienie systemu, który kontroluje otwieranie drzwi i wpuszczenie swoich ludzi do środka.

Przyglądał się gorączkowo tablicom sterującym, przeklinając w duchu zniszczenia, których dokonały jego kule. W końcu położył swój pistolet obok klawiatury znajdującej się w samym środku centralnej tablicy. Może to było tu?

Klawiatura nie reagowała na jego dotyk. Ekrany wciąż nie działały. Za to nad jego głową zaczęło mrugać czerwone światełko. Chwycił broń i wypadł szybko z sali kontrolnej. Ledwie zdążył. Chwilę później znad drzwi wysunął się metalowy ekran i całkowicie odciął pomieszczenie.

I co teraz?

Odwrócił się i spojrzał w lewo. To była jedyna wolna droga. Ale dokąd prowadziła? Nagle wyobraził sobie DeVore'a siedzącego gdzieś tam, obserwującego go i śmiejącego się z tego bezradnego człowieczka wchodzącego coraz głębiej do labiryntu, który on zbudował, wiedzącego, że wszystkie tunele prowadzą donikąd, że zbliżają go jedynie do zimnego, kamiennego serca góry.

Wzdrygnął się. Lewa strona jego uniformu była już kompletnie przesiąknięta krwią. W całym lewym boku czuł dziwne ciepło i mimo odrętwienia, mrowienie. Zaczynały się zawroty głowy i majaki. Stracił dużo krwi, a szok, który paraliżował jego ciało, jeszcze nie minął. Musiał jednak iść dalej. Było już za późno, aby się wycofać.

Ruszył do przodu, postękując z bólu przy każdym kroku. Wiedział, że bliski jest już moment, kiedy ciało odmówi mu posłuszeństwa, kiedy nogi po prostu ugną się pod jego ciężarem. Każdy ruch powodował dodatkowe cierpienia. Mimo to zmuszał się do czujności, do nieustannego napięcia w oczekiwaniu na niespodziewany atak.

Szczęście ciągle mu sprzyjało. Długi korytarz był pusty, a pomieszczenia znajdujące się po obu jego stronach opustoszałe. Dokąd jednak wiodła ta droga?

Karr zwolnił. Lampy oświetlające sufit skończyły się nagle, ale tunel ciągnął się dalej, w ciemność.

Odwrócił się, sądząc, że coś usłyszał, jednak niczego nie zauważył. Nikt za nim nie szedł. Jak długo jednak potrwa, zanim ktoś tu przyjdzie? Musi iść dalej.

Musi.

Zdjął maskę, naciągnął na oczy okulary na podczerwień i wszedł w ciemny korytarz. Po jakimś czasie tunel obniżył się. Potknął się na pierwszym stopniu i uderzył zranionym ramieniem w ścianę. Przykucnął na chwilę i jęcząc cicho, czekał, aż ból złagodnieje. Następnie ruszył dalej, ostrożniej tym razem, przyciskając się prawym bokiem do ściany.

Początkowo były to nie tyle stopnie, ile szerokie występy wycięte w skale. Wkrótce to się jednak zmieniło i tunel zrobił się znacznie bardziej stromy. Karr schodził w dół, słysząc w ciszy swój własny świszczący oddech.

W pewnym momencie zatrzymał się, pewny już tego, że popełnił błąd. Ściany korytarza były chropowate, nierówne, prymitywnie wyrąbane w skale. Co więcej, przejmująca wilgoć i wszechobecny zapach stęchlizny zdawały się świadczyć o tym, że był to stary tunel, wycięty na długo przed przybyciem tu DeVore'a. To tłumaczyłoby brak oświetlenia i prymitywne wykonanie. W jakim celu jednak go wyrąbano? Tego Karr nie potrafił odgadnąć.

Szedł dalej, teraz już wolniej, okupując każdy krok najwyższym wysiłkiem, aż w końcu stanął. Jego siły wyczerpały się. Usiadł drżący i położył obok siebie pistolet.

A więc to było to? Roześmiał się z bólem. Nie tak wyobrażał sobie swój ostatni dzień — nie w tej zimnej, przesiąkniętej stęchlizną ciemności, w samym sercu góry, z na wpół odstrzelonym ramieniem — ale jeśli bogowie tak zdecydowali, to kim on był, aby się temu sprzeciwiać? W końcu, gdyby Tolonen nie wykupił jego kontraktu, umarłby już zapewne dziesięć lat temu. A były to dobre lata. Najlepsze lata jego życia.

Mimo to czuł, że ogarnia go gorzkie rozczarowanie. Dlaczego teraz? Właśnie teraz, kiedy spotkał Marię? To nie miało sensu. To tak, jakby bogowie chcieli go za coś ukarać. Ale za co? Za arogancję? Za to, że taki się urodził?


278

279

Nie... to nie miało sensu. Chyba że bogowie byli okrutni z natury.

Ściągnął z oczu okulary na podczerwień i przesunął się nieco do tyłu, szukając takiej pozycji, w której ból będzie najmniejszy. Nic nie pomagało. Jakkolwiek by siedział, ten sam szarpiący ból uderzał już po kilku chwilach, niosąc za sobą gorączkę i majaki.

A więc co robić? Wracać czy iść dalej, ciągle w dół?

Na to pytanie nie musiał już sobie odpowiadać. Najpierw gdzieś w dole rozległ się łoskot metalu, a potem skrzypienie dawno nie oliwionych drzwi. Światło wdarło się do tunelu. Ktoś zmierzał w górę, szybko, jakby uciekając przed pościgiem.

Karr sięgnął po swój pistolet, oparł go na udach i skierował lufę w stronę światła.

Było zbyt późno, aby założyć okulary, ale nie miało to już znaczenia. Ten, który szedł w górę, miał światło za plecami, podczas gdy Karr siedział w całkowitych ciemnościach. Co więcej, on wiedział, że ktoś nadchodzi, a ten drugi nie miał pojęcia o tym, iż ktoś na niego czeka. Mimo to ręka Karra tak drżała, że zastanawiał się, czy znajdzie siły, by nacisnąć spust.

W połowie dzielącej ich drogi nieznajomy przystanął i przysunął się do prawej ściany. Karr usłyszał odgłos kilku uderzeń w coś, co najwyraźniej było zamkniętymi drzwiami. Po chwili stukanie ucichło i tajemnicza postać ponownie zwróciła się w jego stronę. Karr usłyszał, że tamten oddycha głęboko, jakby węsząc, po czym powoli zaczyna wchodzić po stopniach; ostrożniej teraz, jakby wyczuwając zagrożenie. Zbliżał się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu był tak blisko, że major słyszał jego równy oddech dochodzący z odległości nie większej niż dwadzieścia ch'i.

Teraz! pomyślał, ale jego palce były jak martwe, a pistolet wydawał się niezmiernym ciężarem przygniatającym mu uda.

Zamknął oczy, oczekując końca, wiedząc, że to tylko kwestia czasu. I wtedy usłyszał, że tamten zawraca i cofa się w dół. Po chwili do Karra doszły odgłosy świadczące o tym, że nieznajomy ponownie szarpie się z zamkiem. Otworzył oczy.

Przez moment wszystko zdawało się wirować wokół niego,

po czym, kiedy udało mu się opanować zawroty głowy _i skie-wwaćwzrok w dół, drzwi ze skrzypieniem otworzyły się i do mrocznego tunelu wlało się jaskrawe światło. *KS wstrzymał oddech, modląc się w duchu, aby ten drugi go nie zauważył. Sam jednak zdołał rozpoznać charakterystyczny profil znikającej w wyjściu postaci. DeYore. To był DeYore.

280

ROZDZIAŁ 9

Niebiańska Świątynia

Wieżę zbudowano na jednym ze stoków góry. Była to mała, okrągła, dwupiętrowa budowla, nad którą dominował gładki, szary nawis skalny. Niżej widać było pozostałości starych murów: wielkie głazy porozrzucane wzdłuż zbocza jak jakieś stopnie nie istniejących schodów i resztki ceglanych budowli porośnięte szorstką trawą i alpejskimi kwiatami.

Lehmann stał na obrzeżu ruin i spoglądał na szeroką dolinę rozciągającą się na wschód od tego miejsca. Nie było tu ani śladu ludzkiej obecności — nic, tylko skąpane w promieniach słońca góry i daleko w dole szerokie pasmo dzikich łąk przecięte wolno płynącą rzeką. Patrząc na to, mógł sobie łatwo wyobrazić, że te góry pozostaną niezmienione przez tysiące lat, podczas gdy reszta świata rozpadnie się na kawałki. I tak będzie. Kiedy choroba ludzkości rozwinie się na dobre. Spojrzał w dal. Tam, po drugiej stronie doliny, naga skała ciągnęła się przez pół li z góry na dół, aż do rozległych, zielonych łąk pokrywających jej dno. Wyglądało to tak, jakby jakiś olbrzym wyciął w górze prymitywną ścieżkę. Ciemne pasma sosen zdobiły dolną część rozległej skalnej ściany. Wyżej ustępowały one miejsca śniegom i lodom, a gdy wzrok wznosił się jeszcze bardziej, napotykał już tylko czyste, błękitne niebo. Zadrżał. Piękno tego widoku zapierało mu oddech w piersiach. Wszystko inne, cała sztuka, niezależnie od tego, jak, wyrafinowana, było w porównaniu z tym zwykłą zabawą. To było prawdziwe. Było jak świątynia. Świątynia starych bogów. Wznosząca się aż pod niebiosa świątynia skał i lodu, drzew i strumieni.

Odwrócił się i spojrzał na Reida. Stał skulony w swoich

futrach obok wieży, jakby nie zdając sobie sprawy z otaczającej go odwiecznej tajemnicy. Lehmann pokręcił głową i zbliżył się do niego.

To było tylko przeczucie, ale kiedy zauważył siadające na stokach góry transportowce Służby Bezpieczeństwa, natychmiast pomyślał o starym tunelu. On tam będzie, uznał. Teraz, godzinę później, nie był już tego tak zupełnie pewny.

I co teraz zrobimy? — zapytał niecierpliwie Reid. On

także zauważył, że operacja Służby Bezpieczeństwa była zakre

ślona na dużą skalę; widział rzędy trupów układane na śniegu.

Lehmann spojrzał na niego, po czym wspiął się wąską ścieżką do wieży. Wejście było otwarte. Wszedł do środka i rozejrzał się. Wieża nie miała żadnego dachu i patrząc w górę, można było zobaczyć niebo. Szerokie deski podłogi wyglądały na stare, ale tak właśnie miały wyglądać. W rzeczywistości miały najwyżej dziesięć lat.

Reid przyszedł za nim i stanął w wejściu. Spojrzał na niego.

Co to jest? Czy będziemy tu biwakować, aż oni sobie

pójdą?

Lehmann pokręcił w milczeniu głową, po czym wyszedł na zewnątrz i zaczął czegoś szukać na pobliskim zboczu. Po jakimś czasie mruknął z satysfakcją, przykucnął i rozgarnął dłońmi ostre trawy.

Tutaj — powiedział. — Pomóż mi.

Reid zbliżył się do niego i zauważył, że z ziemi wystaje coś, co przypomina właz. Była to staroświecka, okrągła metalowa płyta o obwodzie około jednego ch'i. Po obu stronach płyty znajdowały się dwa uchwyty. Lehmann ujął jeden z nich, a Reid drugi. Zaczęli razem ciągnąć, aż płyta podniosła się.

Pod nią znajdował się wąski szyb. Lehmann pochylił się nad nim i zaczaj czegoś szukać, macając na oślep.

Co robisz? — zapytał Reid, rozglądając się dookoła

w obawie, że jakiś przelatujący transportowiec Służby Bez

pieczeństwa może ich zauważyć.

Lehmann nie odpowiedział, tylko szukał dalej. Chwilę później usiadł, trzymając coś w ręce. Wyglądało to jak nóż. Szeroki, płaski nóż z okrągłą rączką. Albo jakiś szpikulec.

Lehmann wstał i wrócił do wieży.

Wszedł do środka, przykucnął i położył szpikulec obok siebie. Następnie, stękając z wysiłku, wepchnął jedną z desek


282

283

w ścianę, odsłaniając małe wgłębienie w skale, które znajdowało się pod deską. Kształt tego wgłębienia idealnie pasował do kształtu szpikulca. Lehmann podniósł go i umieścił we wgłębieniu. Reid obserwujący wszystko z otwartego wejścia roześmiał się z ulgą. To był klucz.

Lehmann cofnął się do wejścia. Kiedy tam dotarł, rozległ się głośny trzask i cała podłoga zaczęła się podnosić. Zatrzymała się dwa ch'i nad ich głowami.

To była winda. Co więcej, nie była pusta. Reid wydał cichy okrzyk zdumienia, po czym pospiesznie pochylił głowę. W środku stał DeVore.

Najwyższy czas! — powiedział, mijając dwóch mężczyzn. Jego twarz była wykrzywiona grymasem gniewu. — Jeszcze godzina i mieliby mnie. Słyszałem, jak pracują nad plombą po drugiej stronie tunelu.

Co się stało? — zapytał Lehmann, wychodząc z DeVo-re'em na otwartą przestrzeń.

DeVore odwrócił się i spojrzał na niego.

Ktoś nas zdradził! Ktoś nas, kurwa, sprzedał!

Lehmann skinął głową.

To była Służba Bezpieczeństwa — powiedział. — Wi

działem transportowce Grupy Specjalnej. To oznacza, że roz

kazy przyszły z samej góry, zgadzasz się?

Na twarzy DeVore'a pojawił się paskudny grymas. Uwięzienie w tunelu zdecydowanie nie poprawiło mu humoru.

Ebert! Ale o co może chodzić temu skurwielowi? Jaką

gierkę prowadzi ten mały pierdolec?

Czy jesteś tego pewny?

DeVore zamyślił się.

Nie. Nie mogę zrozumieć, co on może na tym zyskać.

Ale kto inny mógłby to być? Kto inny wiedział, gdzie jesteś

my? Kto inny mógłby mnie zaatakować tak niespodziewanie,

bez żadnego ostrzeżenia?

A więc co zamierzasz zrobić?

DeVore roześmiał się kwaśno.

Nic. Przynajmniej do czasu, aż porozmawiam z tą małą

gnidą. Ale jeśli nie będzie miał cholernie dobrego wytłuma

czenia, już nie żyje. Użyteczny czy nie, jest martwy, słyszysz?

* * *

Hal Shepherd odwrócił głowę i spojrzał z wdzięcznością na

młodego Tanga.

Li Yuan... cieszę się bardzo, że przyjechałeś.

Jego głos był słaby, prawie niesłyszalny. Pasował idealnie do twarzy; wychudzonej, zniszczonej twarzy, którą trudno było odróżnić od czaszki. Li Yuan, patrząc na niego, odczuwał prawdziwy ból. Widok tego człowieka, z którego uleciały już wszystkie siły i z którego oczu wyzierała śmierć, sprawiał mu

ogromną przykrość.

Ben przysłał mi wiadomość — powiedział cicho, prawie

czule. — Powinieneś mnie wezwać wcześniej. Znalazłbym czas.

Wiesz przecież o tym.

Na ustach Shepherda pojawił się cień uśmiechu.

Tak. Pod tym względem jesteś taki sam jak Li Shai

Tung. To jest zaleta, którą tak w nim podziwiałem.

Wypowiedzenie tych słów zajęło mu tyle czasu i kosztowało tyle wysiłku, że Li Yuan zapragnął, by przestał. By nic nie mówił. By po prostu leżał. Ale nie tego chciał Shepherd. Wiedział, że od śmierci dzielą go już tylko dni, i teraz, kiedy Li Yuan był przy nim, chciał powiedzieć swoje. A Li Yuan nie miał serca, aby mu odmówić tego prawa, tej ostatniej

szansy rozmowy.

Mojemu ojcu bardzo cię brakowało, kiedy powróciłeś tutaj. Często wspominał, że było to tak, jakby usunięto mu jakąś część jego samego — zaczął Li Yuan, po czym dodał, śmiejąc się lekko: — I wiesz, Hal, sam nie jestem pewny, czy brakowało mu twoich rad, czy też po prostu twojego głosu. Zauważył, że w oczach Shepherda pojawiły się łzy, i poczuł, że jego własne też wilgotnieją. Odwrócił głowę i zamknąwszy na chwilę oczy, przypomniał sobie ten dzień w długiej sali w Tongjiangu, kiedy Hal pokazał mu, jak się żongluje. Jak ze śmiechem tłumaczył mu, że to jest podstawowa umiejętność, której potrzebuje władca. Taki był zawsze — trochę żartowniś, trochę poważny, a każda zabawa z nim kończyła się wnioskiem będącym prawdziwą esencją bogactwa niewypowiedzianych myśli. Był najlepszym doradcą jego ojca. Pod tym względem rodzina Li zawsze miała szczęście, bowiem który z Siedmiu mógł czerpać z tak głębokiej studni, jaką oni znaleźli w Shepher-dach? To właśnie dawało im przewagę nad innymi. To właśnie dlatego inne rodziny zawsze zwracały się do rodziny Li po radę.

285

284

Ale teraz łańcuch pękł. Chyba że uda mu się zmienić postanowienie syna Hala.

Spojrzał na Shepherda i zauważył, że patrzy na niego z uwagą. W tej obcej, wyniszczonej twarzy tylko jego błyszczące oczy były znajome.

Zdaję sobie sprawę z tego, że nie wyglądam zbyt pięknie,

Li Yuanie. Ale spójrz na mnie. Proszę. Mam ci coś ważnego

do powiedzenia.

Li Yuan przekrzywił głowę.

Oczywiście, Hal. Ja... wspominałem.

Rozumiem. Widzę to ciągle u Beth. Po jakimś czasie można się do tego przyzwyczaić. — Shepherd zawahał się, a przez jego twarz przebiegł lekki grymas bólu. Jednak już po chwili zaczął mówić dalej lekko chrapliwym głosem: — No cóż... powiem to prosto. Nadszedł czas zmiany, Yuanie, niezależnie od tego, czy ci się to podoba, czy też nie. Musisz podjąć wyzwanie. Wiem, że twojemu ojcu radziłem coś innego, ale wtedy były inne czasy. Dużo się zmieniło, nawet w ciągu ostatniego roku. Musisz być bezwzględny, bezkompromisowy. Wang Sau-leyan jest twoim wrogiem. Myślę, że już zdałeś sobie z tego sprawę. Ale nie myśl, że on jako jedyny będzie ci się przeciwstawiał. To, co musisz zrobić, wytrąci z równowagi zarówno twoich przyjaciół, jak i wrogów, ale nie wolno ci się z tego powodu załamywać. Nie. Musisz przyjąć twardy kurs, Yuanie. Jeśli tego nie zrobisz, to nie ma nadziei. Żadnej

nadziei.

Powiedziawszy to, Hal znieruchomiał, i dopiero po pewnym czasie Yuan zrozumiał, że śpi. Siedział jeszcze przez chwilę, obserwując chorego. W tym, co Hal powiedział, nie było niczego nowego; niczego, czego by nie słyszał już tysiące razy. Nie. Tym, co nadawało tym słowom specjalne znaczenie, był fakt, że usłyszał je od niego. Od Hala, który zawsze doradzał umiarkowanie, nawet w czasie długiej wojny z Rozproszeń-cami. Nawet po tym, gdy zarazili go rakiem, który go właśnie

zabijał.

Siedział tam do chwili, kiedy weszła Beth. Spojrzała na chorego i widząc, co się dzieje, wyjęła z szuflady jeszcze jeden koc i przykryła go. Następnie zwróciła się w stronę Li Yuana.

On nie...? — zaczął nagle zatroskany Li Yuan.

Beth pokręciła głową.

286

Nie. Ostatnio często mu się to zdarza. Czasem zasypia w pół zdania. Musisz zrozumieć, że jest bardzo słaby. Podniecenie związane z twoim przyjazdem dodatkowo go wyczerpało. Ale nie przejmuj się tym, proszę. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że przyjechałeś, Li Yuanie.

Li Yuan opuścił wzrok poruszony prostotą tych słów. — Przynajmniej tyle mogłem zrobić. Hal był dla mnie jak ojciec. — Spojrzał jej w oczy. — Nawet nie wiesz, jak bardzo cierpię, widząc go w tym stanie.

Odwróciła głowę i jedynie widoczne naprężenie mięśni jej szczęk zdradzało, ile wysiłku kosztowało ją panowanie nad sobą. Po chwili ponownie popatrzyła na niego i uśmiechnęła się.

No cóż... pozwólmy mu pospać, dobrze? Zrobię trochę

eh'a.

Uśmiechnął się i pochylił głowę w lekkim ukłonie. Teraz

już rozumiał, dlaczego jego ojciec tak dużo opowiadał o swojej

wizycie w tym miejscu. Niezależnie od zbliżającej się śmierci

Hala, panowała tu harmonia i spokój. Równowaga.

Jak znaleźć taką równowagę w sobie? Koło jego życia pękło, a jego oś rozsypała się.

Poszedł za Beth w dół wąskimi, kręconymi schodami. W pewnym momencie zatrzymał się i z ocienionego korytarza popatrzył na ogród, jaskrawą plamę kolorów ujętą w dębową

ramę drzwi.

Zadrżał, oszołomiony widokiem: prawie nierzeczywistą czystością obrazu widocznego w tej ramie. To było tak, jakby wchodzący tam człowiek wstępował do innego świata. Czy był to rezultat kontrastu między odczuwanym w domu wrażeniem ograniczenia, pogłębionym przez brak okien i niski sufit, a wrażeniem swobody na otwartej przestrzeni ogrodu — tego nie mógł powiedzieć, ale efekt był tak piorunujący, że zaparło mu dech w piersiach. Nie przypominało to niczego, co kiedykolwiek widział. Światło bijące z zewnątrz zdawało się przeszywać mrok, jakby skupione w soczewce. Było żywe. Jakby oczyszczone. Podszedł bliżej,, olśniony, po czym stanął i roześmiał się, dotykając ręką ciepłej, drewnianej listwy.

Ben?

287

Młody mężczyzna klęczący w ogródku, nieco na prawo od drzwi, podniósł głowę. Popatrzył na niego bez zdziwienia,

jakby właśnie spodziewał się, że to Li Yuan ukaże się w tym momencie.

Li Yuan...

Li Yuan zbliżył się i stanął nad nim, wystawiwszy kark i ramiona na ożywcze promienie słońca.

Co robisz?

Ben poklepał trawę obok siebie.

Bawię się. Przyłączysz się do mnie?

Li Yuan zawahał się, po czym podwinął swoją szatę i ukląkł obok Bena.

Ben usunął kilka kamieni z brzegu kwietnika, odsłaniając znajdującą się niżej czarną ziemię. Jej powierzchnię przecinały malutkie tunele. Obok, na trawie, leżała długa, srebrna skrzynka o zaokrąglonych brzegach, przypominająca nazbyt długie pudełko do cygar.

Co to jest? — zapytał zaciekawiony Li Yuan.

Ben roześmiał się.

To moja mała armia. Za chwilę ci ją pokażę. Ale na

razie popatrz tu. To jest dosyć imponujące, prawda?

Labirynt malutkich tuneli rozciągał się na przestrzeni kilku eh'i we wszystkich kierunkach.

To część mrowiska — wyjaśnił Ben. — Większość znaj

duje się niżej, pod powierzchnią. To bardzo skomplikowany

labirynt tuneli i poziomów. Gdyby można było wykopać to

w jednym kawałku, byłoby ogromne. Jak malutkie miasto.

-— Rozumiem — odparł Li Yuan, zaskoczony tym nowym zainteresowaniem Bena. — Ale co ty z tym robisz?

Ben pochylił się nieco, studiując uważnie ruchy na jednym z mrówczych szlaków.

Od pewnego czasu dokuczają nam. Włażą do słoja z cukrem, a potem uciekają trasą za zlewem. Matka prosiła mnie, abym się nimi zajął.

Zajął?

Ben spojrzał na niego.

Tak. Mogą być bardzo dokuczliwe, jeśli się ktoś nimi

nie zajmie. A zatem przygotowuję się do zniszczenia gniazda.

Li Yuan podniósł brwi, po czym wybuchnął śmiechem.

Nie rozumiem, Ben. Co zamierzasz zrobić? Użyć jakie

goś kwasu czy czegoś podobnego?

Ben pokręcił głową przecząco.

288

Nie. Użyję ich. — Podniósł srebrne pudełko i podał

młodemu T'angowi.

Li Yuan otworzył je i natychmiast upuścił na ziemię, odskakując do tyłu.

Wszystko w porządku — uspokoił go Ben, podnosząc

pudełko. — One nie mogą wyjść, dopóki im na to nie pozwolę.

Li Yuan wzdrygnął się z odrazy. Pudełko było pełne wielkich, czerwonych, groźnie wyglądających mrówek.

Używasz ich?

Ben skinął głową.

Zrobił je Amos. Wzorował się na gatunku polyergus,

mrówkach amazońskich. Widzisz, tamte to kasta mrówek

żołnierzy. Wchodzą do mrowisk innych mrówek i podporząd

kowują je sobie, zniewalają je. Te, które tu widzisz, są podob

ne, tylko że one nie zniewalają, one po prostu niszczą.

Li Yuan pokręcił głową, zdegustowany i przerażony tą koncepcją.

Są użytecznym narzędziem — kontynuował Ben. —

Często ich tu używam. Co roku pojawiają się nowe mrowiska.

Dobrze, że Amos wyprodukował ich dużo. Za każdym razem

tracę około pół tuzina. Utykają gdzieś w ziemi i przestają

funkcjonować, a czasem atakują je prawdziwe mrówki i roz

rywają na kawałki. Zazwyczaj jednak nie napotykają na więk

szy opór. Widzisz, one są całkowicie bezwzględne. To po

prostu maszyny. Malutkie, superefektywne maszyny. Idealne

narzędzia ogrodnicze.

Tu Ben roześmiał się, ale Li Yuan nie podzielił jego wesołości.

Twój ojciec powiedział mi, że muszę być bezwzględny. Ben podniósł głowę znad mrowiska i uśmiechnął się.

To nie jest coś, czego byś nie wiedział.

Li Yuan popatrzył na niego. Tak jak w czasie ich pierwszego spotkania, w dniu zaręczyn z Fei Yen, miał teraz uczucie przebywania w towarzystwie kogoś sobie równego, kogoś, kto całkowicie i do końca go rozumie.

Ben? Czy nie zechciałbyś zostać moim doradcą? Moim

głównym doradcą? Czy nie chciałbyś być dla mnie tym, kim

twój ojciec był dla mojego ojca?

Ben odwrócił się i popatrzył na zatokę, jakby chcąc przyjrzeć się swemu otoczeniu, po czym ponownie zwrócił się do Li Yuana.

289

Ja nie jestem moim ojcem.

Ani ja moim.

Nie. — Ben westchnął i opuściwszy wzrok, potrząsnął srebrnym pudełkiem, wywołując gorączkowe poruszenie wśród mrówek. Na jego ustach pojawił się dziwny uśmiech. — Wiesz, nie sądziłem, że twoja propozycja może być dla mnie pokusą, ale jest. Spróbować tego na jakiś czas. Zobaczyć, jak to będzie. — Podniósł głowę i spojrzał na Li Yuana. — Ale nie, Li Yuanie. To byłaby dla mnie tylko gra. Nie wkładałbym w to serca. A to mogłoby być niebezpieczne, nie sądzisz?

Li Yuan pokręcił głową.

Mylisz się, Ben. Poza tym, ja cię potrzebuję. Zostałeś stworzony po to, by być moim pomocnikiem, moim doradcą... — Przerwał, widząc, jak Ben na niego patrzy.

Nie mogę nim być, Li Yuanie. Przykro mi, ale jest jeszcze coś, co muszę zrobić. Coś znacznie ważniejszego.

Li Yuan spojrzał na niego zdziwiony. Coś ważniejszego? Czy może być coś ważniejszego od rządzenia?

Nie rozumiesz tego — mówił dalej Ben. — Wiedziałem,

że teraz tego nie zrozumiesz. Ale to się zmieni. Może to potrwa

i dwadzieścia lat, ale pewnego dnia zrozumiesz, dlaczego ci

dziś odmówiłem.

A więc nie dasz się przekonać?

Ben uśmiechnął się.

Być twoim głównym doradcą, być tym, kim mój ojciec

był dla twojego ojca, nie mogę. Ale mogę być twoim słucha

czem, jeśli kiedykolwiek będziesz tego potrzebował. Wystar

czy, byś tu przyjechał. Możemy usiąść w ogrodzie i bawić się

w zabijanie mrówek, dobrze?

Li Yuan popatrzył na niego, nie będąc pewnym, czy to nie lekka drwina, po czym rozluźnił się i odpowiedział z uśmiechem:

Dobrze. Będę cię trzymał za słowo.

W porządku. A teraz przyglądaj się. Najlepszy jest zawsze początek. Kiedy szukają dziur. Wyglądają wtedy jak psy, które wyczuły zapach krwi. Jest w nich coś czystego, coś absolutnie, ostatecznie czystego.

Li Yuan odsunął się, patrząc, jak Ben otwiera przezroczyste wieczko, uwalniając jaskrawoczerwony deszcz. Spadły jak krople na czarną ziemię i natychmiast rozproszyły się na malutkich ścieżynkach. Szybkość, z jaką się poruszały, była

zadziwiająca. Po chwili zniknęły — jak zabarwiona krwią woda wsiąka w wyschniętą ziemię — w poszukiwaniu ofiar kryjących się gdzieś w dole.

Było tak, jak powiedział Ben. Było w nich cos czystego, coś absolutnie fascynującego. A jednak równocześnie były przerażające. Małe maszyny, a nie mrówki. Wzdrygnął się. O czym, na bogów, myślał Amos Shepherd, kiedy tworzył te rzeczy? Popatrzył na Bena.

.— A kiedy skończą... co się wtedy dzieje?

Ben spojrzał mu w oczy. , , „ . , ,

.— Wracają. Są zaprogramowane, by wracać. Jak Hei, Których używacie pod Siecią. W końcu to wszystko jest takie sarno. Zupełnie takie samo.

* * *

Hans Ebert, kipiąc z gniewu, usiadł w fotelu.

Co zrobił Karr? Scott pochylił głowę.

Wszystko masz tu, Hans. W raporcie.

W raporcie? — Ebert zerwał się, obszedł swoje biurko

i wyrwał teczkę z rąk kapitana. Otworzył ją, przejrzał szybko

zawartość i ponownie spojrzał na Scotta.

Ale to jest przeznaczone dla Tolonena.

Scott przytaknął. . .

pozwoliłem sobie zrobić kopię. Wiedziałem, ze będziesz

zainteresowany.

__ Wiedziałeś, co? — Ebert odetchnął głęboko, po czym pokiwał głową. — A DeVore?

Uciekł. Karr prawie go miał, ale wymknął mu się.

Ebert przełknął z trudem ślinę. DeVore w rękach Karra

lub DeVore na wolności, posądzający go o dokonanie rajdu. Miał zaledwie kilka chwil na zastanowienie się nad sytuacją, kiedy w drzwiach pojawił się jego adiutant.

Shih Beattie pragnie z panem rozmawiać, sir. O ile

rozumiem, chodzi o sprawy związane z interesami.

Poczuł ucisk w żołądku. Beattie to DeVore.

Proszę mi wybaczyć, kapitanie Scott. Muszę się zaraz zając

ta sprawą. Ale dziękuję ci. Doceniam twoje szybkie działanie.

BędC pamiętał, aby twoja pomoc nie została bez nagrody.

291

290

Scott ukłonił się i wyszedł, zostawiając Eberta samego. Hans siedział przez chwilę nieruchomo, przygotowując się do rozmowy, po czym pochylił się nad interkomem.

Przełączcie Shih Beattiego do mnie.

Usiadł i patrzył, jak na ekranie pojawia się twarz DeVore'a.

Nigdy jeszcze nie widział go tak wściekłego.

Co ty, kurwa, kombinujesz, Hans?

Ebert potrząsnął głową.

Usłyszałem o tym zaledwie pięć minut temu! Uwierz mi,

Howardzie.

Bzdury! Musiałeś wiedzieć, że coś się szykuje. Przecież

trzymasz rękę na pulsie, czyż nie?

Ebert opanował ogarniający go gniew.

To nie byłem ja, Howardzie. Mogę to udowodnić. I do

tej chwili nie wiedziałem na ten temat ni cholery. Jasne?

Popatrz... — Otworzył teczkę z raportem i ustawił ją pierwszą

stroną do ekranu.

DeVore czytał przez chwilę w milczeniu, a następnie zaklął.

Widzisz? — powiedział Ebert, zadowolony, że choć raz

Scott zadziałał z własnej inicjatywy. — Tolonen to nakazał,

a Karr przeprowadził. Użyli oddziałów Tsu Ma. Na żadnym

etapie nie zostałem do tego wciągnięty.

DeVore pokiwał głową.

W porządku. Ale dlaczego? Zadałeś już sobie to pytanie, Hans? Dlaczego zostałeś z tego wyłączony?

Ebert zmarszczył czoło w zadumie. Nie zastanawiał się jeszcze nad tym. Założył po prostu, że nie zrobili tego dlatego, gdyż był bardzo zajęty przygotowaniami do objęcia swojego nowego stanowiska. Teraz jednak, kiedy o tym myślał, wszystko zaczęło wyglądać bardzo dziwnie. Rzeczywiście bardzo dziwnie. Jeśli już nikt, to przynajmniej Tolonen powinien dać mu znać, że coś się dzieje.

Myślisz, że podejrzewają jakiś przeciek?

DeVore pokręcił głową.

Gdyby tak było, to Tolonen nie rekomendowałby ciebie,

a Li Yuan z pewnością by nie mianował. Nie, to musi mieć

coś wspólnego z Karrem. Doniesiono mi, że jego ludzie wę

szyli niedawno w okolicznych wioskach. Miałem się tym zająć,

ale mnie uprzedzili.

A więc co robimy?

DeVore roześmiał się w odpowiedzi. — To bardzo proste. Za dzień lub coś koło tego będziesz generałem. Karr, zamiast być ci równy, stanie się twoim

podwładnym.

Ebert pokręcił głową.

To nie jest dokładnie tak. Karr jest człowiekiem Tolo-nena. Zawsze nim był. Kiedy wstępował do Służby Bezpieczeństwa, złożył przysięgę bezpośrednio staremu. On jest tylko formalnie pod moimi rozkazami.

A co z tym jego przyjacielem, Kao Chenem? Nie możesz

postawić go przed sądem wojennym?

Wyraźnie zdezorientowany Ebert pokręcił głową.

Po co? Co mi to da?

Oni są sobie bliscy. Bardzo bliscy, jak słyszałem. Jeśli

nie możesz ruszyć Karra, zaatakuj jego przyjaciół. Izoluj

go. Jestem pewny, że możesz zgromadzić wystarczająco

dużo dowodów, aby doprowadzić do skazania tego Han.

Masz przecież przyjaciół, którzy będą dla ciebie kłamać,

prawda, Hans?

Hans roześmiał się. Zrobią dla niego nawet więcej. Mimo to nie był przekonany, czy chce wystąpić przeciw Karrowi.

Jeszcze nie teraz.

Czy nie ma innej możliwości?

Jest. Możesz zabić Karra. I Tolonena również, jeśli już

o tym mówimy.

Zabić Tolonena! — Ebert wyprostował się, zaszokowa

ny tą sugestią. — Ale on praktycznie jest już moim teściem!

No i co z tego? Jest niebezpieczny. Czy nie możesz tego

zrozumieć, Hans? Ostatniej nocy prawie mnie zabił. I w jakiej

sytuacji byś się wtedy znalazł, co? Poza tym, co się stanie,

jeśli on odkryje nasze powiązania? Nie, Hans, to nie czas na

popisywanie się swoim sumieniem. Jeśli ty go nie zabijesz,

zrobię to ja.

Ebert oparł się w fotelu, a na jego twarzy pojawił się wyraz

gorzkiej rezygnacji.

W porządku. Zgadzam się z tobą. Zostaw to mnie.

To dobrze. 1, Hans... gratulacje. Będziesz dobrym generałem. Bardzo dobrym generałem.

293

Kiedy się rozłączyli, Ebert został w fotelu, myśląc o czym rozmawiali. Zabić Karra; nie potrafił sobie wyobrazić czegoś

bardziej satysfakcjonującego i — kiedy się nad tym zastanowić — równie trudnego. W przeciwieństwie do tego zabicie Tolonena byłoby zbyt łatwe, ponieważ stary człowiek ufał mu bezgranicznie.

Rozumiał gniew DeVore'a i nawet zgadzał się z jego argumentami, a jednak myśl o zabiciu tego starca wprawiała go w zakłopotanie. Och, przeklinał go wielokrotnie i uważał za głupca, ale nigdy nie był przez niego źle traktowany. Nie, w ciągu ostatnich kilku lat Tolonen był dla niego jak ojciec. Chwilami był mu bliższy od własnego ojca. Do pewnego stopnia polubił nawet starego. Poza tym jak mógłby poślubić Jelkę ze świadomością, że zabił jej ojca?

Wstał, przeczesał palcami włosy i wyszedł zza biurka.

Z drugiej jednak strony, jeśli on tego nie zrobi, zrobi to DeVore. A to osłabi jego pozycję w późniejszych stosunkach z majorem. Sprawi, że będzie jego dłużnikiem. Roześmiał się gorzko. W rzeczywistości nie miał wyboru. Musiał zabić Tolonena, aby zachować swoją przewagę. Aby udowodnić DeVore'owi, że kiedy dochodzi do takich sytuacji, ma w sobie wystarczająco dużo hartu, by doprowadzić sprawy do końca.

Zatrzymał się i popatrzył na mapę. Od jutra to wszystko będzie jego. Na całym obszarze tego wielkiego kontynentu on będzie najwyższym arbitrem, a jego słowo będzie równoważne słowu Tanga. Stanie się jakby księciem, następcą tronu, który przygotowuje się do swojej przyszłej roli.

Zza jego pleców dobiegło stukanie do drzwi. Odwrócił się.

Wejść!

To był kanclerz, Chung Hu-yan.

O co chodzi, Chung? Wyglądasz na zmartwionego.

Chung wyciągnął ku niemu rękę z plikiem papierów. Z osta

tniego z nich zwisała wielka pieczęć T'anga Europy.

Co to jest?

Wyraźnie wzburzony, Chung pokręcił głową.

To są rozkazy dla mnie dotyczące jutrzejszej uroczysto

ści koronacyjnej, majorze Ebert. Dokładny opis protokołu,

którego mam przestrzegać.

Ebert zmarszczył brwi.

No więc o co chodzi? Poprowadzisz wszystko zgodnie

z tym protokołem. Co w tym takiego niezwykłego?

Niech pan popatrzy! — Chung postukał w pierwszą

kartkę. — Niech pan zobaczy, co on chce, aby oni zrobili.

Ebert przeczytał fragment tekstu wskazany mu przez Chun-ga, po czym spojrzał na niego szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.

On chce, by oni to zrobili?

Chung pokiwał energicznie głową.

Próbowałem się z nim dziś zobaczyć, ale wyjechał z pa

łacu. A próba ma się zacząć za godzinę. Co mam robić,

majorze Ebert? Każdy, kto ma być jutro, będzie dziś na tej

próbie: cała śmietanka Góry. Takie żądanie z pewnością ich

obrazi. Co więcej, mogą odmówić.

Ebert pokiwał głową. Istniała taka możliwość. Od czasów tyrana Tsao Ch'una nie słyszano o takim rytuale, a on sam oparł go na najgorszych ekscesach mandżurskiej dynastii Ch'ing.

Współczuję ci, Chung Hu-yan, ale my jesteśmy tylko

wykonawcami rozkazów naszego pana, czyż nie? A na tych

dokumentach jest pieczęć T'anga. Radzę ci, abyś wypełnił

wszystkie polecenia co do joty.

Chung Hu-yan patrzył jeszcze przez chwilę na plik papierów, po czym zwinął je i ukłoniwszy się Ebertowi, pospieszył do wyjścia. Ebert obserwował go, rozbawiony wzburzeniem niewzruszonego zazwyczaj kanclerza. Musiał się jednak przyznać i do tego, że sam odczuwał lekkie zakłopotanie. To, czego żądał Li Yuan, było radykalnym odejściem od tradycyjnego ceremoniału i było nieuniknione, że wywoła to niechęć, a nawet otwarty sprzeciw. Interesujące będzie, jak on sobie z tym poradzi. Doprawdy, bardzo interesujące.

* * *

Wielki mężczyzna wbiegł po schodach i ignorując strażników, którzy próbowali interweniować, spojrzał z bliska w twarz kanclerza.

Nigdy! — powiedział tak głośno, że jego słowa dotarły

aż do końca wypełnionej po brzegi sali. — Prędzej obetnę

sobie jądra, nim zrobię coś takiego!

Sala zareagowała najpierw śmiechem, który następnie zmienił się w pomruk gniewnej zgody. Początkowo, kiedy Chung


294

V

295

Hu-yan przeczytał im instrukcje Li Yuana, byli zdziwieni. Teraz to zdziwienie zamieniło się w oburzenie.

Chung Hu-yan odesłał gestem ręki strażników, po czym rozpoczął od nowa.

Wasz Tang rozkazuje wam... — ale jego słowa utonęły w prawdziwej burzy okrzyków dezaprobaty.

Rozkazuje nam? — powiedział wielki mężczyzna, odwracając się w stronę sali. — Jakim prawem on nam rozkazuje?

Musicie robić to, co wam powiedziano — podjął jeszcze raz drżącym głosem Chung Hu-yan. — To są rozkazy T'anga.

Wielki mężczyzna pokręcił głową.

To jest niesprawiedliwe. My nie jesteśmy hsiaojen, małe

ludziki. My jesteśmy panami tego wielkiego Miasta. Takie

upokarzanie nas nie jest właściwe.

Słowom tym towarzyszył wielki krzyk poparcia ze strony tłumu wypełniającego salę. Chung Hu-yan pokręcił głową. To wszystko nie było jego pomysłem! Absolutnie nie jego! Mimo to będzie nalegał.

Musisz zejść na dół, Shih Tarrant. To są instrukcje,

które Tang napisał własnoręcznie. Czy odmówisz ich wyko

nania?

Tarrant wypiął swoją potężną pierś.

Słyszałeś, co powiedziałem, kanclerzu Chung. Nie pod

stawię szyi pod niczyją stopę: ani Tanga, ani kogokolwiek

innego. Nie zrobi tego także nikt ze zgromadzonych w tej

sali. Gwarantuję ci to. To zbyt wielkie żądanie. Zdecydowanie

zbyt wielkie!

Tym razem tumult towarzyszący tym słowom był wręcz ogłuszający. Szybko jednak zamarł, gdyż w tej właśnie chwili otworzyły się wielkie drzwi za plecami Chung Hu-yana i do sali wszedł Tang w otoczeniu oddziału elitarnej gwardii.

Cisza zawisła nad tłumem.

Li Yuan stanął obok swojego kanclerza i spojrzał surowo na wielkiego mężczyznę.

Wyprowadzić go! — rzucił przez ramię do kapitana

gwardii. — To, co powiedział, jest odmową wykonania moich

rozkazów. To zdrada. Wyprowadzić go na zewnątrz i natych

miast ściąć.

Odpowiedział mu szmer niedowierzania. Osłupiały Tarrant

cofnął się o krok, ale czterech gwardzistów doskoczyło już do niego i wykręciło mu ręce do tyłu. Krzyczącego głośno pociągnęli obok Tanga i wywlekli za drzwi.

Li Yuan odwrócił się wolno i popatrzył na morze twarzy w ogromnej sali. Widział ich gniew i zdziwienie, ich strach i osłupienie.

Kto jeszcze zamierza mi się przeciwstawić? — zapytał. — Kto jeszcze? — Iw obliczu ich nagłej pokory i uległości skonstatował: — Nikt. Tak właśnie myślałem.

Nastała nowa era — oznajmił, podnosząc dumnie głowę. — A nowa era wymaga nowych praw i nowych sposobów zachowania. A zatem nie mylcie mnie z moim ojcem, ch'un tzu. Ja jestem Li Yuan, Tang Miasta Europa. A teraz pochylcie głowy.

Kiedy schodził ze schodów Tien Tan, Niebiańskiej Świątyni, lśnił jak słońce. Gdy wkładał koronę cesarską na głowę, jego ręce błyszczały złotem. Promienie słońca odbijały się falami od jego piersi, szedł, patrząc na ogromną masę swoich poddanych leżących przed nim twarzami do ziemi na podwórcu świątyni.

Nikt nie podniósł głowy. Tylko kamery śledziły wszystko. Oczy zebranych, niegodne tego widoku, skierowane były w pył pokrywający ziemię.

To jest nowa era — powiedział cicho do siebie Li Yuan. — Nowy czas. Ale sposoby sprawowania władzy są stare. Stare jak sama ludzkość.

Jeden po drugim podchodzili do niego jego poddani, kładli się na stopniach schodów, odwracali głowę i obnażali karki. I na każdym z tych pokornie ofiarowanych karków on stawiał stopę i przez krótką chwilę naciskał całym ciężarem. Jego wasale. Pobierają swoją lekcję. Teraz już będą wiedzieć, do

kogo należą.

Oficerowie i administratorzy, parlamentarzyści i członkowie zarządów kompanii, ministrowie i głowy rodzin — wszyscy kłaniają się przed nim i obnażają karki, każdy uznaje w nim swego pana i władcę.

Ostatni był Tolonen. Tylko w tym wypadku Li Yuan okazał


296

297

pewne wahanie, a jego naga stopa dotknęła karku starego człowieka w sposób, który przypominał raczej pocałunek — nie towarzyszył temu żaden nacisk.

I tak skończyła się ta brutalna manifestacja władzy. Był teraz cesarzem podobnym do cesarzy z dawnych czasów. Potężnym i śmiertelnie niebezpiecznym. Zauważył także, że i oni zostali przez to wszystko odmienieni: udało mu się wbić w nich przekonanie o swojej absolutnej władzy. Prawie uśmiechnął się do siebie, myśląc, co powiedziałby o tym jego ojciec. Tak potężny i przekonywający był ten rytuał, tak nagie i oczywiste było jego znaczenie.

Należycie do mnie, powiedział w duchu. Mogę was zmiażdżyć pod stopami i zmienić w nicość albo wynieść na szczyty.

Ceremonia zakończyła się. Odprawił wszystkich z wyjątkiem najbliższych, których zaprosił na audiencję w sali tronowej. Najpierw witali go pozostali fango wie. Wspięli się po marmurowych schodach, skłonili głowy i pocałowali kolejno jego pierścień, witając go w ten sposób w swoim gronie. Ostatnim z nich był Wei Feng, który ciągle miał na sobie białe, żałobne szaty. Jego oczy były wypełnione łzami i pocałowawszy pierścień Li Yuana, objął go i przez chwilę szeptał mu coś do ucha.

Li Yuan pokiwał głową i przytrzymał ręce starego człowieka w ciepłym uścisku.

Zrobię to — wyszeptał głęboko poruszony słowami

wieloletniego przyjaciela swojego ojca.

Potem podchodzili inni, przysięgając mu wierność w bardziej tradycyjny sposób. Na koniec zbliżyli się oficerowie z generałem Tolonenem na czele.

Generał ukląkł, obnażył ceremonialny sztylet i podał go, rękojeścią do przodu, swojemu Tangowi. Li Yuan wziął go i położył sobie na kolanach.

Dobrze służyłeś mojemu ojcu, Knucie. Mam nadzieję,

że w przyszłości będziesz mi służył równie dobrze. Jednak nowi

władcy potrzebują nowych sług. Muszę mieć generała, który

będzie mi równy wiekiem.

Te słowa były zwykłą formalnością, ponieważ to właśnie Tolonen nalegał na mianowanie Eberta. Starzec skiną głową i podniósł wzrok na swego T'anga.

Życzę mu wszystkiego dobrego, Chieh Hsia. Jest dla

298

mnie jak syn. Pełnienie tej służby było prawdziwym zaszczytem, ale teraz mój czas minął. Niech ktoś inny służy tobie tak, jak ja służyłem twojemu ojcu.

Li Yuan uśmiechnął się i wezwał gestem młodego mężczyznę.

Hans Ebert z pochyloną głową podszedł do tronu i ukląkł

obok Tolonena.

Jestem t\yó}( — wymówił słowa rytuału i trzykrotnie

dotknął czołem stopnia pod tronem. Pochwa przyczepiona do

jego pasa była pusta, a na błękitnym uniformie nie było

żadnych oznak świadczących o randze. Czekał pokorny i „na

gi" u stóp swego władcy.

Niech to się rozpocznie tutaj — Li Yuan zwrócił się

głośno ponad głowami klęczących oficerów do zebranych

dostojników. — Moje zaufanie, wychodząc ode mnie, trafia

do innych. Tak jest i tak być musi. W ten sposób tworzymy

łańcuch, który łączy nas wszystkich. — Spojrzał w dół na

młodego mężczyznę i dalej mówił już cieplej, bardziej osobiś

cie: — Podnieś głowę, Hansie Ebercie. Spójrz na swego pana,

który jest dla ciebie jak słońce i od którego otrzymałeś życie.

Spójrz i przyjmij moje zaufanie.

Ebert podniósł głowę.

Jestem gotowy, Chieh Hsia — powiedział spokojnie, a jego oczy bez drgnienia powiek wytrzymały wzrok Li Yuana.

Dobrze. — Li Yuan pokiwał głową z uśmiechem. — A zatem weź oznakę swojego urzędu.

Podniósł sztylet z kolan i wyciągnął ku niemu. Ebert ujął go ostrożnie, wsunął do pochwy i ponownie pochylił głowę w dworskim ukłonie. Następnie obaj, on i Tolonen, z opuszczonymi głowami, wycofali się po stopniach w dół.

* * *

Wieczorem tego samego dnia Siedmiu, którzy rządzili Chung Kuo, spotkało się w Purpurowym Zakazanym Mieście. Zostało im jeszcze jedno do zrobienia, ostatnie zadanie związane z przywróceniem sprawom ich właściwego biegu.

Tsu Ma stał przed Li Yuanem i ściskając jego dłonie, patrzył mu prosto w oczy.

Jesteś pewny, że tego chcesz?

299

Wyniki badań genetycznych są rozstrzygające. Trzeba

to zrobić teraz, zanim dziecko przyjdzie na świat. Nie można

zwlekać, bo będzie za późno.

Tsu Ma trzymał jego ręce jeszcze przez chwilę, po czym uwolnił je.

Niech tak zatem będzie. Podpiszmy specjalny edykt.

Każdy z nich napisał swoje imię, a potem w tradycyjny

sposób odcisnął swoją pieczęć. Później miało to zostać dodatkowo potwierdzone zdjęciem siatkówki i zapisem kształtu ECG, na razie było jednak wystarczające.

Wei Feng był ostatnim z podpisujących i pieczętujących dokument. Zrobiwszy to, spojrzał na młodego Tanga.

Zło miesza się z dobrem tego dnia, Li Yuanie. Nigdy

bym się tego po niej nie spodziewał.

Ja także — odparł Li Yuan, patrząc na obowiązujący już edykt. A więc stało się. Fei Yen nie była już jego żoną, a dziecko nie będzie dziedziczyć.

Kiedy zamierzasz się ożenić? — zapytał Tsu Ma. W jego głosie można było wyczuć ciepło i współczucie.

Jutro — odpowiedział Li Yuan, wdzięczny mu za troskę. — Jakie to dziwne. Dzisiaj tracę żonę, a jutro...

Jutro zyskujesz trzy. — Tsu Ma pokręcił głową. — Czy wiesz, kim on jest, Yuanie? Wiesz czyjego syna nosi Fei Yen?

Li Yuan spojrzał na niego, po czym odwrócił wzrok.

To mnie nie obchodzi — odparł sztywno. Następnie,

łagodniejąc, położył rękę na ramieniu Tsu Ma. — Błędem

było w ogóle wiązać się z nią. Mój ojciec miał rację. Teraz

już to wiem. Tylko moje oślepienie przesłaniało mi tę prawdę.

A więc jesteś zadowolony? Li Yuan pokręcił głową.

Zadowolony? Nie. Ale stało się.

Tolonen odwrócił się od widniejącego na ekranie obrazu chłopca i spojrzał na architekta.

Z tego, co widzę, wydaje się, że te przeżycia nie uczyniły

Wardowi zbyt wielkiej krzywdy. Chcę jednak znać pańską

opinię. Czy jest już gotów, czy też powinniśmy jeszcze trochę

poczekać?

Architekt zawahał się, przypominając sobie ostatni raz, wiele lat temu, kiedy także pytano go o stan chłopca. Wtedy był to Berdyczów, ale jego pytanie brzmiało zupełnie tak samo. Jak się czuje chłopiec? Czy jest już gotowy, aby móc go wykorzystać? Uśmiechnął się z wysiłkiem, po czym odpowiedział Tolonenowi:

Jeszcze jest zbyt wcześnie, aby można mówić o efektach długoterminowych, ale na krótką metę ma pan rację. Wyszedł z tego całego wydarzenia w wyjątkowo dobrej formie. Jego reakcja na atak, trauma i utrata pamięci, wydaje się czymś najlepszym, co mogło mu się przydarzyć. Obawiałem się, czy nie nastąpiły jakieś trwałe uszkodzenia, szczególnie pamięci, ale wszystko wskazuje na to, że te przeżycia raczej... — tu wzruszył ramionami —jeśli można tak powiedzieć, wzmocniły go. On jest bardzo odpornym, małym stworzeniem. Znacznie twardszym niż sądziliśmy. Blokady psychiczne, które mu założyliśmy w trakcie jego restrukturyzacji cztery lata temu, zniknęły, jakby ich nigdy nie było. Jednak zamiast regresji do stanu pierwotnej dzikości, w którym się znajdował, kiedy go pierwszy raz spotkałem, osiągnął, jak się zdaje, nową równowagę. Mówiąc szczerze, nigdy jeszcze nie widziałem czegoś takiego. Większość umysłów jest zbyt mało elastyczna, zbyt mocno osadzona w swoich zwykłych zachowaniach, aby przetrwać bez załamania to, co przeżył Kim. On, dla odmiany, wyszedł z tego silniejszy i bardziej opanowany, niż był kiedykolwiek.

Tolonen zmarszczył brwi.

Być może. Ale sam pan powiedział, że blokady psychiczne zniknęły. To z pewnością zła wiadomość, prawda? Sądziłem, że miały one zapobiegać powrotowi chłopca do stanu dzikości.

Tak jest.

A więc istnieje szansa, że znowu może być niebezpieczny?

Jest taka możliwość. Ale to dotyczy każdego z nas. Mam rzeczywiście na myśli każdego. Wszyscy mamy w sobie coś mrocznego. Jeśli zbyt mocno nacisnąć, to każdy może wybuchnąć. Sądzę, że tak właśnie się stało za pierwszym razem, kiedy Kim po prostu odpowiedział na wyjątkową prowokację ze strony tego drugiego chłopca. Uważam, że jeśli Kim nie


300

301

znajdzie się znowu w jakiejś ekstremalnej sytuacji, to nikomu nie zagraża. Ostatecznie nie jest przecież uzbrojoną bombą, która może w każdej chwili wybuchnąć, jest zwykłą ludzką istotą, taką jak pan czy ja.

A więc zgodnie z pańską opinią nie jest niebezpieczny.

Nie będzie odgryzał ludziom uszu i wyłupywał im oczu?

Architekt pokręcił głową.

Wątpię w to. Fakt, że jego przyjaciel ocalał, był tu wielce

pomocny. Ich ponowne spotkanie znacznie przyspieszyło po

wrót chłopca do zdrowia. Gdyby Tai Cho został zabity,

mielibyśmy znacznie większe problemy, ale w tej sytacji, jak

już mówiłem, Kim jest zupełnie normalny. Tak normalny, jak

pan czy ja.

Tolonen odwrócił się i spojrzał na ekran.

A zatem jest gotowy do tego?

Architekt roześmiał się.

Sądzę, że tak. Uważam nawet, że to może być dla niego

dobre. Ma umysł, który jest ciągle głodny nowości i instynkt

do ich wyszukiwania. Z tego, co słyszałem, Ameryka Północna

może mu dostarczyć wielu dogodnych ku temu okazji.

Tolonen zmarszył brwi, nie bardzo wiedząc, czy podobało mu się to, co usłyszał, ale nie jego zadaniem było zastanawianie się nad wydarzeniami w mieście Wu Shiha, jego zadaniem było sprawdzenie, czy Kim jest w stanie polecieć do Ameryki Północnej, a wszystko wskazywało na to, że był.

Odetchnął głęboko i pokiwał zdecydowanie głową.

Dobrze. Niech pan natychmiast przygotuje chłopca. O dziesiątym dzwonie jest lot z portu kosmicznego Nantes. Chcę, aby Ward i jego opiekun byli w tej rakiecie.

A elektrody? Czy teraz, po zakończeniu naszych testów, mamy je usunąć?

Tolonen popatrzył w bok.

Nie. Zostawcie je. Ostatecznie nie zrobi mu to krzyw

dy. — Spojrzał na architekta, a jego twarz była teraz nieprzeni

knioną maską. — Poza tym, jeśli coś pójdzie bardzo źle, jeśli

znowu nam gdzieś zginie, będziemy w stanie go wyśledzić,

prawda?

Architekt opuścił wzrok, zaczynając rozumieć, co się działo naprawdę.

Oczywiście. Oczywiście...

* * *

Czy życzy pan sobie czegoś, sir?

Zaskoczony niespodziewanym pytaniem, chłopiec spojrzał w górę, po czym ponownie oparł się w fotelu i pokręcił przecząco głową.

Nie... Niczego nie potrzebuję.

Steward cofnął się o krok, zauważywszy napięcie, z jakim ochroniarze tego dziwnego pasażera patrzyli na niego.

Proszę o .wybaczenie, sir, ale jeśli zmieni pan zdanie, to

wystarczy nacisnąć ten guzik.

Chłopiec rzucił mu wymuszony uśmiech.

Oczywiście.

Steward ruszył dalej, usadzając innych pasażerów, upewniając się, że są bezpiecznie zapięci pasami, i zapytując, czy nie chcą, aby przyniósł im coś przed startem. Cały czas jednak jego myśli krążyły wokół chłopca.

Kim on był? zastanawiał się. W końcu nie codziennie przychodził do nich bezpośredni rozkaz z Bremy, nie było także zwyczajem Służby Bezpieczeństwa zajmowanie całego przedziału kabiny dla jednego pasażera. Wiedząc o tym, spodziewał się jakiegoś Han wysokiej rangi — przynajmniej księcia jednej z Rodzin Mniejszych albo ministra — tak więc pojawienie się chłopca było dla niego dużym zaskoczeniem. W pierwszej chwili pomyślał, że może jest on pewnego rodzaju więźniem, ale im dłużej o tym myślał, tym bardziej wydawało mu się to śmieszne. Poza tym, nie był on w żaden sposób skrępowany czy też skuty, a towarzyszący mu ludzie byli najwyraźniej jego ochroną, nie strażnikami. Wystarczyło, że tylko o coś poprosił, a już jeden z nich biegł, by wykonać polecenie.

Nie. Kimkolwiek był, był na tyle ważny, aby zapewnić sobie traktowanie zarezerwowane zazwyczaj dla kogoś z najwyższych kręgów Góry — jednego z „boskich", jak ich zaczęto ostatnio nazywać — a równocześnie wydawał się zwyczajnym chłopcem i to dosyć niezwykłym, raczej brzydkim, małym chłopcem. Miał zaskakująco kanciaste członki, a z jego jakby za dużych oczu wyzierała dziwna ciemność.

Steward dotarł do końca przejścia między fotelami, odwrócił się i spojrzał na kabinę. Do startu pozostało jeszcze


302

303

pięć minut. Młodzi Amerykanie siedzieli już na swoich miejscach. Podobnie jak większość swoich rodaków, byli całkowicie pozbawieni manier. Tylko ten spokojny, Lever, zdawał się zwracać na niego uwagę. Reszta prztykała palcami, żądając to tego, to owego, jakby nie był stewardem, tylko jednym z tych półludzkich stworzeń wychodzących z retort GenSynu. Tego właśnie nienawidził w tym nowym pokoleniu. Nie byli podobni do swoich ojców. Zupełnie ich nie przypominali. Ich ojcowie rozumieli, że inni ludzie mają swoją dumę, i że ta duma była tym, co umacniało więzy łączące społeczeństwo. Te młodzieniaszki nie miały o tym pojęcia. Byli na to ślepi. Pewnego dnia zapłacą, i to drogo, za swoją ślepotę.

Odwrócił się i wszedł za kotarę. Siedział tam kapitan Służby Bezpieczeństwa z otwartą teczką dokumentów na kolanach. Popatrzył na stewarda i rzucił mu przelotny uśmiech.

Czy wszyscy już siedzą?

Steward przytaknął.

Nawet te dwie kobiety. Musiałem każdej z nich podać

środki uspokajające, ale teraz wszystko wygląda dobrze. —

Pokręcił głową. — Nie powinno się pozwalać kobietom na

podróżowanie. Mam z nimi tylko kłopoty.

Kapitan roześmiał się i zamknął teczkę.

A chłopiec?

Wygląda dobrze. Zastanawiałem się...

Nie pytaj mnie — przerwał mu kapitan. — Wszystko, co mi powiedziano, to to, że na pokładzie będzie specjalny gość. Osobisty gość T'anga. Ale kim on jest albo czym... — Wzruszył ramionami i ponownie się roześmiał. — Wiem. Jestem równie zaciekawiony jak ty. To bardzo dziwny chłopiec, prawda?

Steward pokiwał głową i odsunął się na bok, usatysfakcjonowany tym, że kapitan wiedział niewiele więcej od niego. Mimo to miał wrażenie, że wcześniej, kiedy pierwszy raz wszedł za kotarę, zauważył w papierach czytanych przez kapitana zdjęcie chłopca. Mógł się mylić, ale...

Leci pan służbowo? — zapytał, wyciągając ze ściany znajdującej się za kapitanem pasy bezpieczeństwa.

Jestem łącznikiem — odparł kapitan, pochylając się do przodu w swoim fotelu, aby ułatwić mu założenie pasów. — Moim zadaniem jest zacieśnienie współpracy między dwoma Miastami.

Steward uśmiechnął się grzecznie.

To brzmi bardzo interesująco. Sądziłem jednak, że istnieje niewielka potrzeba takiej współpracy.

Byłbyś zdziwiony. Czasy izolacji Miast już się skończyły. Triady rozszerzyły swoje macki na inne kontynenty. I nie tylko Triady. Ogromnie rozwinął się nielegalny handel. I bez wątpienia część przemytu odbywa się przy użyciu tych rakiet.

Steward patrzył na niego przez chwilę, po czym odwrócił się.

Mniejsza z tym. Zostawię pana teraz, kapitanie. Muszę

po raz ostatni wszystko sprawdzić, a potem założyć sobie

samemu pasy.

Kapitan pokiwał głową, ale zaraz wezwał go z powrotem.

Proszę. Prawie o tym zapomniałem. Powiedziano mi,

abym przed startem dostarczył to chłopcu.

Podał stewardowi zaklejoną kopertę.

Miałem to wśród moich dokumentów. Razem ze zdję

ciem chłopca. Wszystko to jest bardzo tajemnicze, prawda?

Steward oglądał przez chwilę kopertę, a następnie przytaknął. Odwrócił się i zniknął za kotarą.

DeVore patrzył w ślad za nim, oddychając z ulgą. Po chwili roześmiał się. To było łatwe, tak cholernie łatwe. Mógł bez kłopotów sprzątnąć chłopca jeszcze w holu portu kosmicznego, gdyby chciał. Miał go na linii strzału. Ale nie zrobił tego. Nie, on chciał mieć tego chłopca. Poza tym Li Yuan coś zamierzał. Byłoby interesujące dowiedzieć się, o co tu chodzi.

Uśmiechnął się, ponownie otworzył teczkę i zaczął czytać od miejsca, w którym przerwał. Po chwili podniósł wzrok i pokiwał głową w zadumie. Ebert spisał się bardzo dobrze. Miał tu wszystko. Wszystko. Raport Tolonena napisany po ataku na projekt, medyczne i psychologiczne wyniki badań Warda i pełen zapis jego przesłuchania. Jedyną rzeczą, której tu brakowało — a brakowało jej, ponieważ nie istniała — była informacja, dlaczego Li Yuan zdecydował się wysłać chłopca do Ameryki Północnej.

No cóż, być może uda mu się czegoś dowiedzieć w ciągu najbliższych dni. Spóbuje się zorientować, przez Leverów, o co chodzi Li Yuanowi. A przy okazji może znajdzie okazję załatwienia kilku własnych, małych interesów. Przyjmie zaproszenie młodego Levera, by spotkać się z jego ojcem i zjeść z nim obiad.


304

305

Tak, a potem złoży swoją propozycję synowi. Sprawdzi jak głęboki jest jego entuzjazm i wola dokonania zmian A wtedy...

Uśmiechnął się i zamknął teczkę. A wtedy zacznie od nowa Ułoży pionki w nowe kształty na nowej planszy i będzie konstruował nowe strategie, aż gra zakończy się zwycięstwem Ponieważ skończy się zwycięstwem. Nawet gdyby zajęło mu to wieki, zwycięży.

ROZDZIAŁ 10

Duchy

Był zimny, szary poranek. Niebo zaciągnęło się chmurami, a silny wiatr chłostał powierzchnię Jeziora Zachodniego, wyginając trzciny w stronę brzegu Wyspy Nefrytowej Wiosny. Przed frontem ogromnego pawilonu — wielkiego, okrągłego, dwupiętrowego budynku o stożkowatym dachu pokrytym cynobrowymi dachówkami — łopotało tysiąc chorągwi z czer-wono-złotymi smokami Tanga. Trzymający je giermkowie wyglądali jak żelazne posągi na wietrze, tylko ich czerwone czapki powiewały im za plecami.

Na południe od pawilonu zbudowano dużą platformę sięgającą prawie brzegów jeziora. W jej środku, na podium wznoszącym się wysoko ponad otoczeniem, stał tron. Wielki baldachim z czerwonego jedwabiu osłaniał go przed deszczem, który w sporadycznych, gwałtownych uderzeniach atakował od jeziora. Li Yuan siedział na tronie ubrany w szatę z czerwonego jedwabiu, ozdobioną złotymi emblematami w kształcie smoków i feniksów. Za nim, poniżej wznoszącego się na dziewięć stopni podium, stali jego dworzanie i ministrowie, wszyscy ubrani na czerwono.

Naprzeciw Li Yuana, nie dalej niż sto chi'i od niego, szeroki most łączął wyspę ze wschodnim brzegiem jeziora. Był to bardzo stary most, zbudowany za czasów dynastii Sung, ponad tysiąc lat temu. Jego białe kamienne przęsła zdobiły płaskorzeźby lwów, smoków i innych mitycznych stworzeń.

Li Yuan odwrócił wzrok od mostu i popatrzył na jezioro. W jego oczach była pustka, a on sam zdawał się nie zauważać wielkiego pochodu, który oczekiwał na drugim końcu mostu.

307

Tego ranka nadeszły wieści. Fei Yen urodziła dziecko. To był chłopiec. Chłopiec.

Uroczystość rozpoczęła muzyka: ostre, dysonansowe dźwięki dzwonów, bębnów i cymbałów. Nowokonfucjańscy oficjałowie wystąpili do przodu i złożywszy mu ukłon, wycofali się. Pochód, stojący do tej pory na wschodnim brzegu ruszył i jak wielka fala czerwieni zaczął powoli przesuwać się po moście.

Westchnął i spojrzał na swoje dłonie. Zaledwie dwa dni temu zdjął z palca jej obrączkę ślubną. Jeden dzień... Zadrżał. To było takie proste. Widział, jak zdejmuje tę obrączkę i umieszcza ją na poduszce ze złotego jedwabiu, którą Nan Ho trzymał przed nim. Widział, jak Nan Ho odwraca się i wychodzi z komnaty — jak odeszło życie, które z nią dzielił, kończąc i ostatecznie niszcząc marzenie. Odetchnął z drżeniem i podniósł wzrok. To nie był czas na łzy. Nie. Dzisiaj był dzień radości, bo dzisiaj było jego wesele.

Patrzył, jak nadchodzą. Głowy trzech rodzin kroczyły ramię w ramię na czele pochodu. Byli to dostojni starcy, na których twarzach malowała się duma i poczucie godności. Za nimi podążały szeregi braci, kuzynów, sióstr, żon i chmary dzieci. Na końcu widać było sznur lung fing, „smoczych pawilonów". Te małe lektyki, każda niesiona przez czterech eunuchów o ogolonych głowach, były wypełnione po brzegi posagami panien młodych. Były tam zwoje jedwabiu i atłasu, skrzynie wypełnione złotymi i srebrnymi serwisami, haftowane szaty, delikatna porcelana, siodła, wachlarze, pozłacane klatki z ptakami i wiele innych rzeczy. Tak wiele, że ta część pochodu była najdłuższa; na każdą rodzinę przypadało ponad sto lung fing.

Następnie szła straż honorowa. Tuż za nią podążały trzy szkarłatno-złote feng yu, „lektyki feniksa". Każdą z nich trzymało wysoko w górze dwunastu tragarzy i nad baldachimem każdej umieszczono cztery srebrne ptaki.

Jego żony...

Poprosił Nan Ho, by porozumiał się z głowami trzech rodzin i nakłonił ich do rezygnacji ze wstępnych ceremonii. Nalegał, aby wszystko przeprowadzić jak najszybciej. Jednakże nie można było opuścić tego ostatniego rytuału. W końcu była to kwestia zachowania twarzy. Dumy. Poślubić T'an-

ga — tego nie można było zrobić bez odpowiedniej ceremonii, bez właściwej pompy. I czy Tang mógł im tego odmówić?

Nie mógł. Bowiem bycie T'angiem miało swoje zalety, ale pociągało za sobą także i zobowiązania. Tak więc siedział tam w ten zimny, wietrzny i wilgotny poranek, poślubiając trzy młode kobiety, których nigdy w życiu nie widział.

To konieczne, mówił sobie. Rodzina musi znowu być silna. Mimo to jego serce ściskał ból, a duszę rozdzierała mu świadomość niewłaściwości tego wszystkiego.

Patrzył, jak się zbliżały, i narastało w nim uczucie lęku. To były kobiety, z którymi miał spędzić życie. Kobiety, które miały mu rodzić synów, miały leżeć pod nim w jego łożu. Co będzie, jeśli je znienawidzi? Tego, co się tutaj dzieje, nie będzie można łatwo odwrócić.

Nie. Mężczyźnie wybacza się jedną klęskę. Ale niech mu się noga powinie jeszcze raz, to świat go potępi, nie bacząc na to, po której stronie leży wina.

Żony. Te trzy nieznajome będą jego żonami. Jak do tego doszło? Siedział przez chwilę nieruchomo, oszołomiony tym faktem. Następnie, kiedy muzyka zmieniła się, a z dołu dobiegł go monotonny śpiew, wstał i podszedł do schodów, gotowy już do wielkiego ceremoniału.

Godzinę później było po wszystkim. Li Yuan odsunął się do tyłu, patrząc na swoje trzy żony, które klęcząc przed nim, po trzykroć dotknęły czołami ziemi.

Nan Ho wybrał dobrze, wykazując przy tym wielką wrażliwość, bowiem żadna z nich w najmniejszym stopniu nie przypominała Fei Yen, a równocześnie zdecydowanie — każda na swój sposób — różniły się od siebie. Mień Shan, najstarsza i oficjalnie pierwsza żona, była silnie zbudownym maleństwem o przyjemnej, okrągłej twarzy. Fu Ti Chang, siedemnastoletnia, najmłodsza i równocześnie najwyższa, była nieśmiałą, smukłą i elegancką dziewczyną. Dla odmiany Lai Shi wydawała się bardzo żywa i wesoła. Miała podłużną twarz i trudno było nazwać ją pięknością, ale w jej oczach czaiły się błyski, które czyniły ją najatrakcyjniejszą z całej trójki. Li Yuan uśmiechnął się, kiedy zdjęła swój welon, bowiem ze zdziwieniem poczuł, że dziewczyna budzi jego zainteresowanie.

Obowiązek wymagał, aby dziś w nocy odwiedził łoże Mień Shan. Ale jutro?


308

309

Odprawił swoje żony i wezwał do siebie Nan Ho.

Chieh Hsia'}

Jestem ogromnie zadowolony z przebiegu tego poranka, ochmistrzu Nan — powiedział cicho. — Spisałeś się bardzo dobrze, a przecież miałeś mało czasu.

Nan Ho pochylił się w niskim ukłonie.

Spełniałem tylko mój obowiązek, Chieh Hsia.

Być może, ale prześcignąłeś w tym sam siebie, Nan Ho. Od tej chwili nie jesteś już ochmistrzem wewnętrznej komnaty, lecz kanclerzem.

Zaskoczenie Nan Ho było prawie komiczne.

Chieh Hsia\ Ale co z Chung Hu-yanem?

Li Yuan uśmiechnął się w odpowiedzi.

Cieszy mnie twoja troska, Nan Ho, ale nie obawiaj się

o niego. Poinformowałem Chunga o mojej decyzji jeszcze

wczoraj wieczorem. I muszę dodać, że pochwalił on mój

wybór.

Oszołomienie widoczne na twarzy Nan Ho pogłębiło się jeszcze.

Chieh Hsial

Może powinienem to bliżej wyjaśnić, kanclerzu Nan. Wszystko zostało już ustalone na długo przed śmiercią mojego ojca. Czułem, że kiedy zostanę Tangiem, będę potrzebował nowej krwi, nowych ludzi. Ludzi, którym będę mógł zaufać. Ludzi, którzy będą rosnąć razem ze mną i będą jak filary wspierać mnie, gdy się zestarzeję. Rozumiesz?

Nan Ho pochylił głowę.

Rozumiem, Chieh Hsia, i jestem zaszczycony. Tak zaszczycony, że brak mi słów.

Dobrze... Możesz odejść. Chung Hu-yan zgodził się pozostać twoim doradcą do czasu, aż poczujesz się swobodnie na nowym stanowisku. Później zostanie moim doradcą.

Nan Ho przytaknął nieznacznie, rozumiejąc już wszystko. Doradca. To uczyni z Chunga prawie wuja Li Yuana: członka wewnętrznej rady T'anga, rady dyskutującej i formułującej politykę. Nic dziwnego, że bez żalu rozstał się ze stanowiskiem kanclerza.

A kiedy mam rozpocząć, Chieh Hsial Li Yuan roześmiał się.

Rozpocząłeś dwa dni temu, ochmistrzu Nan. Wtedy,

kiedy przyszedłeś do mojej komnaty i wziąłeś księgę z pannami młodymi. Wtedy zostałeś mianowany tu — postukał się w czoło — i od tego czasu jesteś już moim kanclerzem.

* * *

Jelka stała obok ojca wśród gości tłoczących się w wielkim pawilonie. W pewnym momencie Hans Ebert przebił się przez tłum i przyłączył do nich.

Witaj, marszałku Tolonen... — powiedział, kłaniając się

starcowi, a następnie uśmiechnął się do Jelki. W swoim jas-

noczerwonym mundurze wyglądał jak młody bóg. Jego złocis

te włosy zaczesane były do tyłu, a silne, wyraziste rysy two

rzyły widok bardzo przyjemny dla oka. Nawet jego oczy,

zazwyczaj tak chłodne, spoglądały teraz na nią prawie ciepło.

Mimo to Jelka nie poddała się tej iluzji, przypominając sobie

to, co o nim wiedziała.

Pochylił głowę, nie spuszczając z niej wzroku.

Cieszę się, że cię widzę, Jelka. Mam nadzieję, że czujesz

się już lepiej.

Mówił miękko, a jego słowa były dokładnie takie, jakich można się było spodziewać po przyszłym mężu. Nie potrafiła ich jednak zaakceptować, nie potrafiła mu zaufać. Był dobrym aktorem — doskonałym aktorem, ponieważ naprawdę można było odnieść wrażenie, że ją lubi — ale ona wiedziała, co kryje się pod tą całą grą pozorów. Gówno. Zimne, egoistyczne

gówno.

Znacznie lepiej, dziękuję ci — odpowiedziała z lekkim

rumieńcem, który pojawił się na jej policzkach. — To było

tylko zwichnięcie.

Zarumieniła się, gdyż skłamała. Wcale nie zwichnęła kostki. Po prostu perspektywa oglądania Hansa Eberta w chwili, gdy na miejsce jej ojca zostaje mianowany generałem, była ponad jej siły. Spędzić wieczór na gratulowaniu człowiekowi, który budził w niej najwyższą odrazę! Nie mogła sobie wyobrazić czegoś gorszego.

Odwróciła wzrok, zdając sobie nagle sprawę z tego, w jakim kierunku biegły jej myśli. Czy to naprawdę było takie złe? Czy Hans Ebert rzeczywiście był taki odrażający? Spojrzała mu w oczy i dostrzegła w nich prawdziwą troskę. Mimo to uczucie


310

311

niechęci, które w niej budził, nie mijało. Sam pomysł poślubienia tego mężczyzny był błędem. Straszliwym błędem. Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

Mam nadzieję, że przyjdziecie do nas na obiad. Zapraszamy za tydzień. Mój ojciec bardzo się na to cieszy. Ja też. Dobrze będzie, gdy porozmawiamy ze sobą, Jelka, i poznamy się lepiej.

Tak...

Opuściła wzrok, czując, jak przebiega ją dreszcz lęku na samą myśl o tym spotkaniu. Czy jednak miała jakiś wybór? Ten mężczyzna miał być jej mężem, partnerem na całe życie.

Ebert uniósł jej dłoń i delikatnie pocałował palce. Następnie uśmiechnął się i z wyrazem głębokiego szacunku na twarzy, ukłonił się.

A zatem do zobaczenia... — Skłonił się lekko jej ojcu i odszedł.

Wspaniały młody człowiek — powiedział Tolonen, patrząc, jak Ebert zręcznie przeciska się przez tłum, zmierzając w stronę Tanga. — Wiesz, Jelka, gdybym miał syna, chciałbym, aby był taki jak Hans.

Zadrżała. Sama myśl o czymś takim sprawiła, że jej żołądek zacisnął się w nerwowym skurczu. Przypomniała sobie szaloną dziewczynę w Pałacu Ebertów i to okropne koźlę o różowych oczach. Syn taki jak Hans... Potrząsnęła głową. Nie! To nie może się zdarzyć!

* * *

W lektyce, w czasie drogi powrotnej do Nankinu, Jelka patrzyła na ojca, słuchała jego słów i pierwszy raz w życiu zdała sobie sprawę z tego, jak pusto i pompatycznie one brzmią. Na przykład to jego przekonanie, że znajdują się u progu „złotego wieku". To był całkowity nonsens. Czytała raporty na temat sytuacji na najniższych poziomach i wiedziała, jak źle wyglądają sprawy. Każdy dzień przynosił doniesienia o rosnącym niezadowoleniu z rządów Siedmiu, o coraz to nowych strajkach, rozruchach i zabijaniu urzędników. On jednak zdawał się tego nie widzieć, był jak ślepy. Mówił o wzroście i stabilności, i o wspaniałych latach, które nadejdą. Latach, kiedy zostanie przywrócona świetność z czasów jego młodości.

312

Siedziała i przez dłuższy czas po prostu słuchała tego z opuszczoną głową. W pewnym momencie nagle spojrzała

na niego.

Nie mogę.

Przerwawszy w połowie swoją kwestię, popatrzył na nią ze

zdziwieniem.

Czego nie możesz?

Patrzyła w jego stalowoszare oczy, starając się w duchu

umocnić przeciw niemu.

Nie mogę poślubić Hansa Eberta.

Roześmiał się.

Nie bądź niemądra, Jelka. Wszystko zostało już przygotowane. Poza tym Hans jest teraz generałem.

Nic mnie to nie obchodzi! — odpowiedziała, a gwałtowność jej słów wprawiła go w zdumienie. — Ja po prostu nie mogę za niego wyjść!

Pokręcił głową i pochylił się ku niej.

Nie wolno ci tak mówić, Jelka. Nie wolno!

W jej oczach dojrzał wyzwanie.

A dlaczego nie? Tak właśnie czuję. Małżeństwo z Hansem zabije mnie. Uduszę się w nim.

Nonsens! — warknął, teraz już zły. — Jesteś śmieszna! Czy nie widzisz, jak ten chłopiec na ciebie patrzy? Jest tobą

oczarowany!

Opuściła wzrok i potrząsnęła z uporem głową.

Ty nie rozumiesz. Ty naprawdę niczego nie rozu

miesz. — Wzdrygnęła się i spojrzała na niego. — Ja go nie

lubię, tato. Ja... — Roześmiała się cicho i boleśnie. — Jak

mogę poślubić człowieka, którego nie lubię?

Znieruchomiał, a jego oczy zamieniły się w wąskie szpa-

reczki.

Posłuchaj, moja córko. Polubisz go, i to prędzej, niż przypuszczasz. Zgodziłem się na przyspieszenie waszego ślubu. Odbędzie się już za miesiąc.

Zamarła, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami.

Pochylił się ku niej i dodał cieplejszym tonem:

313

Miałem zamiar ci o tym powiedzieć nie w takich okolicznościach, ale stało się. I nie chcę więcej słyszeć tych nonsensów. Hans jest wspaniałym, subtelnym młodym mężczyzną. Najlepszym ze wszystkich. Masz dużo szczęścia. Kiedy tylko

wywietrzeją ci z głowy te bzdury, sama to zrozumiesz. Wtedy mi podziękujesz.

Podziękuję ci? — Ton jej głosu sprawił, że odsunął się najeżony w kąt kabiny.

Tak. Podziękujesz mi. A teraz skończmy z tym. Dosyć już!

Pokręciła głową.

Ty go nie znasz, ojcze. On trzyma u siebie dziewczynę, szaloną dziewczynę, której zabił dziecko. Słyszałam...

Dosyć!

Tolonen zerwał się na nogi, wprawiając lektykę w kołysanie. Kiedy się uspokoiło, usiadł, a krew zdawała się powoli odpływać z jego twarzy.

Nie chcę już od ciebie słyszeć ani słowa, dziewczyno. Ani jednego słowa. Hans jest wyjątkowym młodym człowiekiem. A te kłamstwa...

To nie są kłamstwa. Sama ją widziałam. Widziałam, co jej zrobił.

Kłamstwa... — upierał się, potrząsając głową. — Naprawdę, nigdy bym się tego po tobie nie spodziewał, Jelka. Takie zachowanie. Gdyby twoja matka żyła...

Opuściła gwałtownie głowę, trzęsąc się z gniewu. Bogowie! Mówić o jej matce w takiej chwili! Opanowała oddech, starając się uspokoić, a potem powtórzyła to jeszcze raz:

Nie mogę.

Podniosła wzrok i zobaczyła, jak na nią patrzył — zimno, tak odległy od niej w swych uczuciach, jakby był kimś zupełnie obcym.

Zrobisz to — powiedział. — Zrobisz, ponieważ ja

tak chcę.

* * *

Lekarz wciąż jeszcze krzątał się wokół ramienia Karra, kiedy wprowadzili tego człowieka. Karr, skrzywiwszy się z bólu, odesłał gestem ręki lekarza, oparł się na biurku i zaczął uważnie przyglądać się nieznajomemu.

Jesteś pewny, że to on? — zapytał stojącego z tyłu

Chena.

Chen przytaknął.

314

Sprawdziliśmy wszystko. Wygląda na to, że jest tym, za

kogo się podaje.

Karr uśmiechnął się, po czym z lekkim grymasem bólu wyprostował się w fotelu.

Przejdźmy do rzeczy. A więc nazywasz się Reid, prawda?

Thomas Reid. Niech mi pan powie, Shih Reid, dlaczego pan

do nas przyszedł?

Mężczyzną opuścił głowę, zdradzając w ten sposób swój chwilowy lęk, potem jednak zebrał się na odwagę i odpowiedział:

Byłem tam. Po tym, jak dokonaliście rajdu na fortecę. Byłem z zastępcą Starego...

Starego?


DeVore'a. Tak go nazywamy. Stary. Karr zerknął na Chena.

I?

Po prostu byłem tam, kiedy się wszystko skończyło.

Lehmann i ja...

Lehmann?

Stefan Lehmann. Albinos. Syn podsekretarza Lehmanna. Karr roześmiał się ze zdumieniem.

I on jest zastępcą DeVore'a?


Tak. Widzi pan, ja z nim byłem. Stary wysłał nas z jakąś przesyłką i właśnie wracaliśmy, krótko po ósmej, kiedy z pewnej odległości zauważyliśmy wasze transportowce. Zrozumieliśmy, że są kłopoty. Polecieliśmy na południe, zawróciliśmy, przeszliśmy pieszo całą dolinę i wspięliśmy się do ruin.

Ruin?

Tak. Tam jest zamek... a przynajmniej jego resztki. To po drugiej stronie góry, na wysokości bazy. Poniżej jest cały system starych tuneli. Stary wykorzystał je, budując bazę.

Podłączył się do nich.

Aha... — W oczach Karra błysnęło zrozumienie. — Ale

dlaczego poszliście właśnie tam?

Ponieważ Lehmann miał przeczucie. Myślał, że DeVore może tam być, w starym tunelu.

I był?

Tak.

Karr spojrzał na Chena. Było tak, jak mówił. Teraz jednak uzyskali pewność. DeVore wydostał się z pułapki. Był na wolności i planował dalsze zbrodnie.

315

Czy wiesz, gdzie on może teraz być? Reid pokręcił przecząco głową.

A więc po co do nas przyszedłeś? Czego chcesz? Reid odwrócił wzrok.


Ja... ja zacząłem się bać. Sprawy przyjęły zły obrót. Wymknęły się spod kontroli. DeVore, Lehmann... to nie są ludzie, których można oszukać.

A mimo to jesteś tutaj. Dlaczego?

Bo mam już dosyć. A także dlatego, że czuję, iż tylko wy możecie mnie ochronić.

A dlaczego mielibyśmy to zrobić?

Ponieważ dużo wiem. Wiem, gdzie są inne bazy.

Zaskoczony Karr wyprostował się w fotelu. Inne bazy...

A ja myślałem... — Przerwał, opanowując się, i spojrzał

na Chena. Na jego twarzy dostrzegł równie wielkie zaskocze

nie. Na bazę Landek natrafili dzięki zbiegowi okoliczności.

Badali po prostu Pustkowia, zaalarmowani nadmierną w pew

nych miejscach emisją promieniowania podczerwonego. Bło

gosławili swoje szczęście, ale nigdy, ani przez chwilę, nie

podejrzewali istnienia innych fortec. Cały czas zakładali, że

DeVore operuje na mniejszą skalę, że jego organizacja jest

bardziej skoncentrowana.

To zmieniało sytuację. Zmieniało ją radykalnie. Reid obserwował Karra z natężoną uwagą.

Wiem, jak wszystko zostało tam zorganizowane. W swoim czasie nadzorowałem kilka projektów. Resztę sobie sam ułożyłem w głowie. Wiem, gdzie są ich słabe punkty.

I powiesz nam to wszystko w zamian za gwarancję bezpieczeństwa?

Reid przytaknął.

I za dziesięć milionów juanów.

Karr wyprostował się.

Mógłbym kazać wziąć cię na trotury. Mógłbym wyrwać z ciebie prawdę.

Mógłby pan, majorze. Ale wówczas mógłby się o tym dowiedzieć Ebert, prawda? A to mogłoby nieco popsuć panu szyki. O ile mi wiadomo, już nakazał przeprowadzenie specjalnego śledztwa związanego z pańską działalnością.

Karr poderwał się do przodu i skrzywił się, czując nagłe uderzenie bólu w ramieniu.

316

Skąd o tym wiesz?

Reid uśmiechnął się, rozbawiony wrażeniem, jakie jego słowa zrobiły na obu mężczyznach.

Podsłuchałem. Stary rozmawiał z Ebertem. Wygląda na to, że nowy generał zarządził przeprowadzenie czystki w swoich szeregach. A pan i pański przyjaciel Kao Chen znajdujecie się na samym czele listy.

Ale dziesięć milionów! W jaki sposób mam zdobyć dziesięć milionów juanowi

Reid wzruszył ramonami.

To wasz problem. Ale dopóki nie zgodzicie się na moje

warunki, nie powiem wam niczego. A im dłużej będziecie

zwlekać, tym większe będzie prawdopodobieństwo, że Ebert

was dostanie.

Chen przerwał swoje milczenie.

Ale co pan na tym może zyskać, Shih Reid?

Reid odwrócił się i spojrzał na Chena.

Z mojego punktu widzenia, Kao Chen, sytuacja wy

gląda następująco. Albo będę martwy, albo też bezpieczny

i bardzo, bardzo bogaty. Dokonanie wyboru między tymi

dwoma możliwościami jest doprawdy łatwe i jestem w stanie

podjąć związane z tym ryzyko. Ale co z panem? Pan ma dzieci,

Kao Chen. Czy może pan patrzeć na te sprawy tak spokojnie

jak ja?

Chen pobladł, zaskoczony tym, że Reid wiedział tak dużo. Wskazywało to na to, że DeVore miał akta ich wszystkich, które bez wątpienia dostarczył mu Ebert. Była to przerażająca możliwość. Sama myśl, że Wang Ti i dzieci mogą być zagrożone przez DeVore'a, sprawiła, że poczuł ogarniający go chłód. Nad plecami Reida rzucił rozpaczliwe spojrzenie Karrowi.

Gregor...

Karr pokiwał głową i z twardym wyrazem twarzy popatrzył

na Reida.

Znajdę te pieniądze, Shih Reid. Daję panu na to moje

słowo. Będzie pan je miał jeszcze dziś wieczorem. Ale musi

mi pan powiedzieć, co pan wie. Teraz. Kiedy jeszcze mam

czas, aby działać. W innym wypadku moje słowo będzie tyle

warte, co wianek starej kurwy.

Reid zawahał się, po czym skinął głową.

317

Dobrze. Dajcie mi dokładną mapę Pustkowi. Zaznaczę

na niej miejsca, gdzie są bazy. A potem porozmawiamy.

Opowiem wam historię. O młodym generale i o pewnym

byłym majorze, i o spotkaniu, które ta dwójka odbyła w sta

rym schronisku narciarskim ponad rok temu.

Li Yuan siedział w swoim starym gabinecie w pałacu Ton-gjiang. Przed nim na biurku leżała paczka. Pogrążony we wspomnieniach, rozglądał się wokół. To tutaj dowiedział się, co to znaczy odpowiedzialność, tutaj wprawiał się w rozwiązywaniu problemów związanych z rządzeniem. To właśnie za tym biurkiem mozolił się — działając na zlecenie ojca — do późna w nocy, rozplątując pogmatwane węzły wydarzeń, aby znaleźć rozwiązanie kłopotów starego T'anga.

A teraz te kłopoty były jego kłopotami. Popatrzył na paczkę i westchnął.

Zwrócił się w stronę wielkiego ekranu komunikacyjnego.

Połączcie mnie z Wu Shihem — powiedział, nie patrząc

nawet na wiszącą nad jego głową kamerę. — Powiedzcie mu,

że mam z nim coś bardzo ważnego do przedyskutowania.

Po krótkiej chwili ekran rozjaśnił się i pojawiła się na nim dziesięciokrotnie powiększona twarz Tanga Ameryki Północnej.

Kuzynie Yuanie. Mam nadzieję, że czujesz się dobrze. I moje gratulacje. Jak tam twoje żony?

Są po prostu żonami, Wu Shih. Ale posłuchaj. Rozmyślałem nad sprawą, o której ostatnio rozmawialiśmy, i wydaje mi się, że znalazłem rozwiązanie.

Wu Shih podniósł brwi. Kilka tygodni wcześniej źródła jego Służby Bezpieczeństwa doniosły o istnieniu nowego tajnego ruchu o nazwie „Synowie Beniamina Franklina". Nie można było powiązać go z niczym, co w najmniejszym stopniu przypominałoby spisek przeciw Siedmiu, a także z jakimikolwiek aktami gwałtu. Pod tym względem uczestnicy tego ruchu skrupulatnie przestrzegali prawa. Jednakże już samo istnienie takiego tajnego stowarzyszenia — nawiązującego, jak sama nazwa wskazywała, do zakazanej przeszłości — było powodem jego wielkiej troski. W innych okolicznościach mógłby

318

po prostu wyłapać przywódców i zdegradować ich — zesłać na niższe poziomy. Jednakże nie byli to zwykli narwańcy. „Synowie" bez wyjątku byli spadkobiercami największych koncernów przemysłowych Ameryki Północnej. Problem Wu Shiha polegał na tym, jak ukrócić ich działalność bez wzbudzania wrogości ich potężnych i wpływowych rodziców. Sprawa była bardzo delikatna, tym bardziej, że ta organizacja nie popełniła żadnej zbrodni, której mógłby użyć jako pretekstu dla podjęcia odpowiednich działań.

Rozwiązanie, Li Yuanie? Jakie rozwiązanie?

Wysłałem kogoś do twojego Miasta, Wu Shih. Jako mojego posłańca, jeśli można tak powiedzieć, aczkolwiek on

sam o tym nie wie.

Wu Shih zmarszczył czoło i przysunął się bliżej do kamery. Jego obraz zniekształcił się na moment, ale po chwili był już ponownie wyraźny.

Posłańca?

Li Yuan zaczął mu wyjaśniać. Kiedy skończył, Wu Shih

siedział jeszcze jakiś czas w zadumie.

Rozumiem. Ale dlaczego uważasz, że to się uda?

Nie ma żadnej gwarancji, ale jeśli nic z tego nie wyjdzie, to i tak nic nie stracimy, prawda?

Wu Shih uśmiechnął się.

To brzmi dosyć rozsądnie.

Będziesz uważał na tego chłopca?

Jakby to był mój własny syn, Li Yuanie.

To dobrze. W takim razie muszę już kończyć, Wu Shih. Mam jeszcze tak dużo do zrobienia dziś wieczorem.

Wu Shih roześmiał się.

I jeszcze więcej w nocy?

Na twarzy Li Yuana pojawiło się chwilowe wahanie, ale

potem odpowiedział na żart Wu Shiha wymuszonym uśmiechem i skłoniwszy głowę na pożegnanie, przerwał połączenie. Dziś w nocy. Wzdrygnął się. Jedyne, czego pragnął, myśląc o tej nocy, to móc samotnie położyć się do swego łoża. Ale nie było mu to pisane. Teraz był żonaty. Miał obowiązki do spełnienia wobec swych żon. I wobec przodków, bowiem to od niego teraz zależało, czy będzie miał syna. Czy przedłuży linię tak, aby łańcuch nie został przerwany. Aby ofiary dla przodków były składane, a ich groby otoczone opieką.

319

Mimo to czuł, że serce ciąży mu w piersi kamieniem. Od samego rana nie mógł przestać myśleć o dziecku. W swoich myślach widział, jak leży w ramionach Fei Yen odpoczywającej na łożu w domu swojego ojca.

Potrząsnął głową i wstał. Bolało. Bardzo bolało, ale był to już fragment przeszłości. Musiał być. Jego życie stało przed nim otworem i nie mógł iść przez nie cierpiąc, jakby miał otwartą ranę. Nie miał też czasu na to, aby się zabliźniła. Nie mógł przystanąć, bo teraz był Tangiem. Tangiem.

Stał, wspierając się dłońmi na krawędzi biurka, wpatrując się w paczkę, wciąż niezdecydowany, czy ją wysłać. Po chwili pochylił się i nacisnął dzwonek.

Przyślijcie mi Nan Ho.

Przesłuchanie chłopca wypadło lepiej, niż ktokolwiek z nich ośmielał się przypuścić. Zaprzeczyło także kłamstwom dyrektora Spatza na temat „znikomego wkładu" Warda w prace projektu. Ward pamiętał wszystko. W gruncie rzeczy zakres jego wiedzy na temat Projektu Kontroli Myśli zaskoczył ich wszystkich. Z tym, co od niego uzyskali, będą w stanie zrekonstruować całe laboratorium w ciągu zaledwie kilku miesięcy. Będzie ono przy tym, przynajmniej w teorii, znacznie bardziej zaawansowane od tego, którym Spatz zarządzał w tak dyletancki sposób.

Tym razem zrobi wszystko prawidłowo. Zapewni dobór właściwych ludzi, odpowiednie fundusze i przede wszystkim silną ochronę. Nie, tym razem nie będzie żadnych błędów.

Błędy. Pokręcił głową. Fatalnie ocenił całą sytuację. Powie-nien zawierzyć swojej instynktownej wierze w chłopca, ale w tym właśnie czasie był zupełnie zagubiony. Ta cała sprawa z Fei Yen wytrąciła go z równowagi. Nie był w stanie normalnie myśleć. Ale teraz wszystko ustawi właściwie. Powinien nagrodzić chłopca. Rzeczywiście, czy był lepszy sposób, aby przywiązać do siebie Warda niż przez uczucie wdzięczności? A on naprawdę potrzebował lojalności chłopca. Teraz to rozumiał. Rozumiał, co prawie utracił na skutek swego niedopatrzenia.

Talent, który posiadał Kim, pojawiał się na tym świecie niezmiernie rzadko. Było to bezcenny dar. I każdy, kto zapewnił sobie usługi takiego człowieka, mógł wynieść z tego olbrzymie korzyści. Czy się to komu podobało, czy też nie, w Chung Kuo następowały zmiany i trzeba było znaleźć

320

sposób, aby je jakoś ukierunkować. Talenty Warda, jego geniusz, mogły się okazać bardzo użyteczne, nie dla przeciwstawienia się zmianie — bowiem nikt nie mógł odwrócić nadchodzącej fali — ale dla nadania jej takiego kształtu, który najlepiej będzie odpowiadał życzeniom Siedmiu.

Chwilowo jednak użyje Kima w innej roli. Będzie okiem zerkającym w, ciemność panującą w sercach jego wrogów. Będzie uchem słuchającym rytmu ich myśli. A potem, kiedy już spełni swoje zadanie, wypuści go na długiej linie jak młodego jastrzębia. Da mu iluzję wolności, pozwoli mu rozwinąć skrzydła, ale cały czas będzie nad nim panował i kierował jego lotem.

Od drzwi dobiegło go ciche pukanie.

Wejść — powiedział.

Posłałeś po mnie, Chieh Hsial

Podniósł paczkę i wręczył ją swemu kanclerzowi.

Wyślij to natychmiast do Shih Warda. Chcę, aby znalazł to w swoim pokoju, kiedy wróci do niego dziś w nocy.

Oczywiście, Chieh Hsia. — Nan Ho zawahał się — Czy

to wszystko?

Jak zwykle potrafił odczytać nastrój Li Yuana. Rozumiał

go bez słów.

Jeszcze jedna sprawa, Nan Ho. Zawieziesz ode mnie

kartkę. Osobistą. Do Fei Yen. Życzenia wszystkiego dobrego.

Nan Ho pochylił głowę.

Proszę o wybaczenie, Chieh Hsia, ale czy to mądre? Są tacy, którzy takim życzeniom mogą nadać znaczenie...

Nan Ho! — przerwał mu Li Yuan. — Po prostu zrób to. Czy to jest mądre, czy nie, czuję, że należy tak postąpić. A więc, proszę, zanieś jej moją wiadomość i życz jej wszystkiego dobrego. Nie mogę wciąż myśleć z goryczą o tym, co było, rozumiesz? Muszę być silny. A nie mogę być silny, dopóki nie będę mógł z otwartymi oczami, rozumiejąc źródło moich błędów, patrzeć w przeszłość.

Głęboko przejęty słowami swojego pana, Nan Ho pochylił

głowę.

Udam się tam natychmiast, Chieh Hsia.

Dobrze. A kiedy wrócisz, znajdziesz mi nowego ochmistrza wewnętrznej komnaty. Człowieka, który będzie mi służył równie dobrze, jak ty mi służyłeś.

321

Nan Ho uśmiechnął się.

Oczywiście, Chieh Hsia. Mam już nawet takiego człowieka na oku.

* * *

Było już po północy i „Kuchnia Archimedesa" była całkowicie zatłoczona. Oświetlenie w klubie było nikłe, a powietrze aż gęste od egzotycznych zapachów. W środku, tuż za zbudowanym na kształt wielkiego łuku wejściem, dominował głęboki warkot prymitywnego basowego rytmu, który zagłuszał wszelkie inne dźwięki i jak bicie serca, rezonował we wszystkim, czego się dotknęło.

Wystrój klubu był ekscentryczny, ale przemyślany. Wszystko, co kojarzyło się z Han, było tam nieobecne. Styl, w którym urządzono wnętrze, nawiązywał do przeszłości, do ostatnich lat amerykańskiego imperium z czasów przed Wielkim Załamaniem.

Kuchnia" znajdowała się na samym szczycie, przy krawędzi Miasta, górując nad ciemnozielonymi, usłanymi wysepkami wodami Zatoki Myszołowów. Przez wielkie okna wyższych pięter można było w pogodne dni dostrzec po-łudniowo-zachodni kraniec Winnic Marty, wielką, odległą plamę zieleni, której nie szpeciły żadne budowle. Goście rzadko jednak mieli okazję do podziwiania krajobrazów, bowiem przez większość czasu te wspaniałe okna widokowe były zasłonięte, a światło z zewnątrz, nasycone bogactwem żywych, intensywnych kolorów, odbijało się od ich nieprzezroczystych powierzchni.

Wnętrze klubu było przestronne. Piętra wznosiły się spiralami nad centralnym kręgiem parkietu tanecznego. Wyglądało to tak, jakby szeroka rampa wspinała się stopniowo ku ginącej w ciemnościach górze. Wzdłuż tej powoli wijącej się, eleganckiej, pokrytej dywanami alei stały stoliki. Ozdobne, robiące wrażenie stoliki w stylu amerykańskiego imperium. Na ich powierzchniach wyrzeźbiono stare insygnia sześćdziesięciu dziewięciu stanów, a brązowe orły rozciągały swoje skrzydła na oparciu każdego ze stojących wokół stolików krzeseł. Ubrani w czarno-złote garnitury kelnerzy unosili się — dosłownie unosili się — przy balustradzie, czekając na zamówie-

nia. Małe, umocowane na plecach silniczki odrzutowe, pamiątka technologicznych osiągnięć ich przodków, były otwartym wyzwaniem rzuconym Edyktowi. Na podobieństwo pszczół latali wokół, spełniając życzenia tłumu wypełniającego kolejne kondygnacje, dostarczając zamówione potrawy i trunki gdzieś z ciemności panujących nad głowami ich klientów.

W środku tego wszystkiego znajdowała się ogromna, ciągnąca się od podłogi do sufitu, świetlna rzeźba: zawile skręcona podwójna złota spirala, która płynęła i pulsowała w takt wszechobecnego basowego rytmu, raz słaba, potem intensywnie świecąca, raz cienka, prawie przezroczysta, a następnie szeroka, ostro zarysowana, jak coś materialnego. To także zakrawało wręcz na naruszenie prawa, było pewnego rodzaju wyzwaniem wobec rządzących.

Członkostwo „Kuchni" było czymś ekskluzywnym. Pięć, prawie sześć tysięcy ludzi zapełniało klub w dobrą noc — a ta właśnie taką była — ale wszystkich członków było pięć razy więcej, a dwadzieścia razy więcej chętnych znajdowało się na liście oczekujących na przyjęcie do klubu. Charakterystyczne było także to, że członkostwo ograniczało się do jednej tylko grupy społecznej. Han i ludzie dla nich pracujący nie byli tu wpuszczani. Pod tym względem, jak i pod wieloma jeszcze innymi, klub naruszał prawa uchwalone przed kilku laty w Izbie Reprezentantów, aczkolwiek trudno było nie zauważyć, iż większość północnoamerykańskich reprezentantów była także członkami „Kuchni".

Było to miejsce, gdzie ekscentryczność wydawała się normą, a mnogość nagich lub prawie nagich ciał wskazywała na to, iż dozwolone tu było znacznie więcej niż gdzie indziej. Mężczyźni zakładali na swoje genitalia małe, srebrne stateczniki, które wyrastały po obu stronach ich podnieconych narkotykami członków. Kobiety były nie mniej otwarte w erotycznym symbolizmie, wiele z nich otaczało swoją płeć pierścieniami z błyszczącego metalu — „bramami kosmicznymi", podobnymi w kształcie do otworów dokowych dla statków kosmicznych. Była to gra, ale ta pozorna figlarność kryła coś zupełnie konkretnego.

Z tych, którzy mieli na sobie ubranie — a trzeba jednak przyznać, że była ich większość — tylko mała część demonstrowała wolę odejścia od tego, co najwyraźniej było tu


322

323

I

dominującym stylem, który najlepiej opisywało określenie te-chno-barbarzyński. Charakteryzowała go mieszanina strojów kosmicznych i antycznych kolczug. Wiele można by wywnioskować z dziwacznego przeciwieństwa między szlachetnymi — w niektórych wypadkach wręcz pięknymi — arystokratycznymi twarzami a tymi prostackimi, prymitywnymi strojami. Ten wyraźny kontrast wydawał się ilustracją jakiejś nieuchwytnej cechy całego społeczeństwa, jakiegoś niewypowiedzianego, ale ciągle istniejącego w ich duszach konfliktu. Było to prawie wyznanie.

Zbliżała się już druga w nocy, kiedy Kim pojawił się przy „bramie" i pokazał swoje zaproszenie. Wstrzemięźliwość jego stroju od razu zdradziła w nim obcego. Kiedy prowadzono go przepełnionym tunelem i przez otwartą przestrzeń centralnego parkietu, ludzie bez skrępowania przyglądali mu się i szacowali go.

Wsiadł do małego pojazdu, który miał go zawieźć do jego stolika. Była to kopia elektrycznego, napędzanego na cztery koła jeepa, którego użyto w czasie pierwszego lądowania na Księżycu przed dwustu trzydziestu ośmiu laty. Pojazd zatrzymał się w połowie spirali. Stał tam pusty stolik, wyraźnie przygotowany na przyjęcie ważnych gości. W pobliżu, za poręczą z kryształu i brązu, unosiło się w powietrzu dwóch kelnerów.

Kim usiadł przy poręczy i spojrzał na parkiet taneczny znajdujący się sto ch'i niżej. Tutaj hałas nie był już tak ogłuszający. Jednakże tam, w dole, gęsty tłum ludzi poruszał się powoli, rytmicznie i zmysłowo, reagując na bodźce wzmacniacza nastrojów. Małe chmurki halucynogennych świetlików fruwały chaotycznie między tancerzami, pękając bezgłośnie przy każdym kontakcie z wilgotnymi, nagimi ciałami.

W pewnym momencie Kim podniósł głowę. Przyszli jego gospodarze. Stali po drugiej stronie stolika — dwaj potężni, zbudowani jak atleci mężczyźni, ubrani w normalne, krótkie pau, które włożyli chyba po to, aby czuł się w ich towarzystwie mniej skrępowany.

Starszy z nich obszedł stolik, aby się z nim przywitać.

Bardzo się cieszę, że mógł pan przyjść — powiedział z szerokim uśmiechem. — Nazywam się Charles Lever.

Wiem — odpowiedział prosto Kim i także uśmiechnął się do niego.

324

Stary" Lever był właścicielem największej kompanii farmaceutycznej w Ameryce Północnej, a możliwe, że i w całym Chung Kuo. Drugim mężczyzną był jego syn, Michael, który równocześnie pełnił funkcję jego osobistego sekretarza. Kim uścisnął dłoń starszego przybysza i równocześnie popatrzył na młodszego, zauważając niezwykłe podobieństwo tych dwóch

mężczyzn.

Kiedy usiedli, „Stary" Lever pochylił się nad stolikiem. — Czy masz coś przeciwko temu, abym to ja zamówił coś dla ciebie, Kim? — zapytał. — Znam wszystkie specjały serwowane w tym miejscu.

Kim skinął głową i rozglądając się wokół, zauważył gości siedzących przy sąsiednim stoliku. Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Odwrócił się i dostrzegł podobną grupę przy stoliku z drugiej strony.

Byli to nąjdziwniej wyglądający ludzie, jakich kiedykolwiek widział. Przedtem ich nie było, a zatem musieli zająć swoje miejsca po przyjściu Leverów. Jakkolwiek ich ubrania nie wyróżniały się niczym szczególnym, to jednak natychmiast rzucali się w oczy. Byli łysi. Właśnie to w pierwszym momencie przyciągało wzrok. Później uwagę obserwatora przykuwało jednak coś innego. Były to siatki błękitnych blizn, których subtelne wzory, przypominające obraz ścieżek na starożytnych obwodach drukowanych, zdawały się znaczyć ich białe czaszki jakimś tajemniczym kodem.

Zafascynowany tym widokiem, Kim przyglądał im się przez chwilę. Następnie, ciągle nie mogąc zrozumieć, kim oni mogą być, odwrócił się w stronę „Starego" Levera i zauważył, że ten patrzy na niego z uśmiechem rozbawienia na ustach. — Widzę, że zauważyłeś już moich przyjaciół. Powiedziawszy to, wstał i ruszył od stołu do stołu, przedstawiając ich wszystkich z wielką pompą. Zaskoczony Kim miał wrażenie, że to wszystko dzieje się jakby poza nim, i jedyna myśl, która uparcie krążyła mu po głowie, dotyczyła spostrzeżenia, że ci ludzie, mimo różnych rysów twarzy, wyglądali właściwie jednakowo. Tak, jakby te dziwne blizny przyczyniły się do wymazania ich cech indywidualnych i zrobiły z nich rzeczy.

To, co tu widzisz, Kim, to pierwszy etap wielkiego eksperymentu. Eksperymentu, do którego potrzebuję twojej

325

pomocy. — Stary człowiek stał z ramionami skrzyżowanymi na szerokiej piersi, rozluźniony, świadomy swej potęgi i wiedzy, pewny, że przyciągnął już uwagę Kima. — Ci ludzie są pierwszymi istotami, które odniosą korzyść z wielkiego przełomu, dokonanego w programie badawczym ImmVacu. Można o nich powiedzieć, że wytyczają nowe szlaki lub są pionierami nowego stylu życia.

Kim przytaknął, ale cały czas myślał o tym, jak bardzo dziwne jest to, iż Lever mówi o tym w miejscu publicznym, że wybrał taki właśnie sposób zaprezentowania swoich osiągnięć.

Oto... — Lever przerwał i uśmiechnął się szeroko, jakby

nie mogąc już dłużej powstrzymać śmiechu po wysłuchaniu

dobrego żartu. — Oto pierwsi nieśmiertelni, Kim. Pierwsi

ludzie, którzy są naprawdę nieśmiertelni.

Kim zacisnął usta, rozważając to, co usłyszał, starając się odgadnąć zamiary starego człowieka. Był zaskoczony. Nie przypuszczał, aby ktokolwiek był już tak blisko rozwiązania tego problemu. Ale jeśli tak było, to co to oznaczało? Dlaczego Lever chciał go do tego wciągnąć? Co było sMbym punktem jego osiągnięcia, punktem, który wymagał uczestnictwa Kima w tym eksperymencie?

Nieśmiertelność — powtórzył starzec, a jego oczy zda

wały się płonąć na dźwięk tego słowa. — To, o czym ludzkość

zawsze marzyła. Aby pokonać samą śmierć.

Z pobliskich stolików dobiegał szmer podnieconych głosów, brzmiący jak szelest cienkich blaszanych chorągwi na wietrze. Na plecach Kima wiły się i skakały nitki pulsującego światła, kelnerzy unosili się między poziomami. Powietrze było nasycone egzotycznymi zapachami, które rozpraszały uwagę. Wszystko to przypominało sen, było prawie absurdalne.

Moje gratulacje — powiedział — Zakładam... — Prze

rwał, patrząc w oczy starca. Co zakładał? Że to działa? Że

Lever wie o tym, iż narusza Edykt? Że to rzeczywiście jest

czymś, o czym ludzkość zawsze marzyła? Wszystko to było

możliwe, ale zakończył zdanie inaczej: — Zakładam, że dobrze

mi pan zapłaci za moją pomoc, Shih Lever.

Syn odwrócił gwałtownie głowę i spojrzał na Kima z wyraźnym zaskoczeniem. Jego ojciec zastanawiał się przez chwilę, po czym roześmiał się głośno i usiadł na swoim miejscu.

No cóż, oczywiście zostanie pan dobrze opłacony, Shih

Ward. Nawet bardzo dobrze. Jeśli rzeczywiście będzie pan mógł nam pomóc.

Pojawili się kelnerzy zjedzeniem i winem. Kiedy rozkładali na stole dania, rozmowa została przerwana. Kim, ignorując wino, nalał sobie z dzbanka szklankę wody i sącząc lodowaty płyn, spojrzał na „Starego"Levera.

Ale dlaczego mówimy o tym właśnie w ten sposób?

Dlaczego poruszamy tę sprawę tu, w tak publicznym miejscu?

Lever uśmiechnął się i skosztował przystawki. Żuł przez chwilę, a następnie odłożył widelec.

Nie jesteś przyzwyczajony do naszych sposobów dzia

łania, prawda? Wszystko to... — zakreślił krąg nożem — wszy

stko to jest targowiskiem. A to — wskazał nożem swoich

przyjaciół"— są moje produkty. — Wyszczerzył zęby w sze

rokim uśmiechu. — Ty, jak wiem z godnych zaufania źródeł,

cieszysz się reputacją kogoś wyjątkowego. — Jego jedna po

wieka lekko zadrgała. — Zapraszając cię właśnie tutaj, syg

nalizuję mój zamiar rozpoczęcia współpracy z tobą. Pokazuję,

że najlepsi ściągają najlepszych. — Włożył do ust kolejną

porcję jedzenia i zaczął żuć. Jego syn siedział obok, obser

wując Kima, i nic nie jadł.

A więc to wszystko jest reklamą?

Pewnego rodzaju — odpowiedział za ojca syn. — Nie zaszkodzi to naszym akcjom. Dobre pogłoski umacniają zdrową firmę.

Stary" Lever skinął głową.

Właśnie. Tak to jest, Kim. Twojej karierze także ani

trochę nie zaszkodzi fakt, że wystąpisz w zaprzęgu ImmVacu.

Tak, pomyślał Kim. Chyba że Siedmiu przestanie podobać się to, co robisz, i zamkną twoją firmę. Głośno jednak odpowiedział:

Wiecie przecież, że mam inne plany. Stary człowiek pokiwał głową.

Wiem o tobie wszystko, Kim.

Zabrzmiało to złowieszczo i Kim z niepokojem podniósł wzrok znad talerza. Natychmiast jednak zrozumiał, że to tylko słowa. Nie wszystko, pomyślał.

To byłaby... praca teoretyczna — kontynuował Le-

ver. — Coś, w czym, o ile dobrze rozumiem, jesteś dobry.

Syntetyzowanie.


326

327

Zanieookoiony Kim przechylił lekko głowę Nie bardzo wiedTal^u przypisać to uczucie, ale uparcie me chaało nS Może po prostu te słowa wytrąciły go z równowagi. Sie podobała mu się myśl, że obcy ludzie mogą tak dużo o nim

^Mamy lek, który działa. Stabilizator. Coś, co nie dopuszcza do katastrofalnie narastającej z wiekiem lawiny błędów, ESa powoduje starzenie się ludzkiego organizmu. Ale to nas Se zadowala. Długowieczność nie powinna byc tylko dla

^egó^eŚ STs* słyszeć lekko nerwowy ton, który nie uniknął uwadze siedzących przy stoliku. Jego syna wy-rSnT wprawiło to w zakłopotanie; zażenowany opuścił wSok X Kima jednak była to najważniejsza rzecz, jaką Xzał do tej pory od Levera. Wiedział juz, co było jego

°bChtesz tego dla siebie, pomyślał. Lek, który masz, nie jest w SSe spŁ twego marzenia. On nie odwraca procesu, rSSe powstrzymuje. Ty chcesz być znowu młody chcesz żyć wiecznie. A obecnie to jest niemożliwe.

A iakie są wasze warunki? , .,

LevVr znowuroześmiał się, jakby Kim zaczął nagle mowie

j6glj WaSi przedyskutujemy na naszym następnym spot-kaniu Teraz po prostu rozkoszujmy się tym cudownym je-Sem W^if swój widelec, Kim. Wbij go. Gwarantuję ci, ze jSe nie jadłeś czegoś równie dobrego jak ta ryba. Kim spróbował i przytaknął.

Jest rzeczywiście smaczna. Co to za ryba/

Wybuch śmiechu ludzi siedzących przy sąsiednich stolikach był odpowiedzią na to pytanie. Lever podniósł rękę, aby SUćswoich przyjaciół" i pochylił się ku chłopcu.

Podają tu tylko jeden rodzaj ryby: rekina

Kim Dopatrzył na twarze nowych nieśmiertelnych, którzy JSUSffiŁ ^ uwagą, po czym zwrócił: «c w stronę ojca f synfi zauważył, jak bardzo rozbawił ich ten mały żart.

To tak, jak czas — powiedział.

_ Słucham? - zapytał stary człowiek, opierając się wygodnie na krześle i zakładając jedno ramię na skrzydło oria

Czas - powtórzył Kim, powoli odcinając sobie drugi

328

kawałek z leżącego przed nim steku z ryby — jest jak rekin w morzu pełnym krwi.

Dostrzegł, jak ich rozbawienie powoli zanika, a powieka starca znowu zaczyna drgać. Dostrzegł w jego oczach coś innego. Szacunek. „Stary" Lever patrzył na niego tak, jakby oceniał go zupełnie od nowa.

Tak — odezwał się po chwili. — Tak jest, chłopcze.

Właśnie tak.

* * *

Tolonen łatwo pokonał ostatni zakręt schodów, wspinając się po dwa stopnie na raz, jak człowiek o połowę od siebie młodszy. Kiedy odwrócił się, aby powiedzieć coś do dowódcy straży przybocznej, zorientował się, że jest sam. Na schodach za nim nie było nikogo, a drzwi na dole zostały zamknięte. Korytarz, w który właśnie wchodził, był opustoszały, słabo oświetlony i tylko drzwi po obu jego stronach rysowały się wyraźnie w półmroku. Na samym końcu korytarza znajdowało się wejście do centralnej sali kontrolnej.

Co, do diabła... — zaczął, ale zaraz zamilkł. Coś tu było nie w porządku. Jego instynkt podniósł alarm. Coś z ich

mundurami...

Zareagował błyskawicznie, strzelając do pierwszego z nich, kiedy wypadli z drzwi na końcu korytarza. Poruszali się jednak bardzo szybko i drugi zdążył rzucić w niego nożem, zanim padł trafiony celnym strzałem.

Tolonen upadł na kolana pod prawą ścianą, brocząc krwią z lewej ręki — tej, w której przed chwilą trzymał swój pistolet, leżący teraz na podłodze. Z dołu, skąd właśnie przyszedł, dobiegły go odgłosy strzałów, ale nie miał czasu, aby rozważać, co to może oznaczać. Zdążył wyciągnąć nóż z rany i wyprostować się, kiedy kolejny zabójca pojawił się w korytarzu.

Prawą ręką chwycił pistolet i otworzył ogień, trafiając

w chwili, kiedy tamten był już prawie przy nim. Napastnikiem szarpnęło, po czym padł na podłogę z postrzeloną twarzą i długim nożem wciąż drgającym w ręce.

329

Zrozumiał. Mieli rozkaz wziąć go żywcem. Gdyby tak nie było, już by nie żył. Ale kim był ten, który go chciał pojmać?

Nie starczyło mu czasu na zastanowienie się nad tym pytaniem, gdyż w tej właśnie chwili usłyszał, jak na dole ktoś odsuwa drzwi, a potem szybko wbiega po stopniach. Odwrócił się gwałtownie i walcząc z rozdzierającym bólem w ramieniu, wycelował pistolet w dół schodów.

To był Haavikko. Tolonen poczuł, jak zalewa go fala gniewu.

Ty sukinsynu! — wysyczał, biorąc równocześnie Axela na muszkę.

Nie! — krzyknął pośpiesznie Haavikko, opuszczając równocześnie ręce i odsuwając lufę swojego wielkiego automatu od marszałka. — Nie rozumie pan! Straż przyboczna. Ich naszywki. Myśl, marszałku! Myśl!

Tolonen opuścił swój pistolet. Młody oficer miał rację. Rozpoznawcze naszywki na ich piersiach miały zły kolor. Były zielone jak chorągiew afrykańska, a nie pomarańczowe jak europejska.

Haavikko ponownie ruszył w górę po schodach.

Szybko! Musimy dostać się do środka!

Tolonen kiwnął głową, odwrócił się i czekając, aż Haavikko dojdzie do niego, obserwował korytarz.

Sprawdzę pierwszy pokój — wyszeptał mu do ucha

Axel. — Możemy tam się zabarykadować i czekać na nadejście

pomocy. Tam będzie łatwiej nam się bronić.

Starzec przytaknął, zaciskając równocześnie zęby z bólu.

Dobrze. Ruszaj. Będę cię krył.

Przysunął się do prawej ściany, wymierzywszy pistolet w drzwi i korytarz za nimi. W tym samym momencie Haavik-ko szarpnął klamkę i wszedł do pokoju. Po chwili odwrócił się i dał znak Tolonenowi, aby dołączył do niego.

Pokój wyglądał jak po przejściu huraganu. Cała ta sekcja powinna być obszarem bezpieczeństwa — silnie strzeżonym miejscem wypoczynkowym dla wyższych oficerów Służby Bezpieczeństwa — ktoś jednak rozwalił wszystko w drobny mak. Materace były porozcinane, szafki powywracane, a cała podłoga zasypana papierami.

Haavikko wskazał na drugą stronę pokoju.

Niech się pan schowa tam, między szafkę i łóżko. Ja

zajmę pozycję przy drzwiach.

Tolonen nie dyskutował. Jego ramię pulsowało z bólu i zaczynał czuć, że słabnie. Przeszedł przez pokój tak szybko,

jak tylko mógł, i osunął się pod ścianą, z trudem zwalczając ogarniające go mdłości.

Był już najwyższy czas. Dokładnie w tym samym momencie marszałek usłyszał trzaśniecie drzwi gdzieś w dalszej części korytarza i kroki biegnących ludzi. Następnie rozległ się ogłuszający w tej zamkniętej przestrzeni huk wystrzałów z wielkiego automatu Haavikka.

Axel odwrócił, się i spojrzał na niego.

Nadchodzi ich jeszcze więcej. Biegną z dołu. Niech się pan położy. Ja się nimi zajmę.

Tolonenowi zaczęło już ciemnieć w oczach. Zauważył jeszcze, że Haavikko odpina od pasa granat i zbliża się do wejścia na korytarz. Był to duży granat, jeden z tych, których używano do przebijania się przez zablokowane plomby. Marszałek usłyszał jeszcze, jak granat stuka, staczając się ze schodów, i zamknął oczy.

A potem nie było już nic.

* * *

Axel przebiegł szybko przez pokój i rzucił się na szafkę, zasłaniając marszałka swoim ciałem. Zrobił to w odpowiednim momencie. W tej samej chwili powietrzem wstrząsnęła eksplozja, cały pokój zakołysał się w dzikim tańcu, a potężne uderzenie w plecy zaparło mu dech w piersi.

Podniósł się z wysiłkiem. Prawe ramię paraliżował mu kłujący ból, a na szyi poczuł nagle coś ciepłego, co ciekło z jego ucha. Spojrzał w dół. Tolonen był nieprzytomny, z rany w ramieniu wciąż sączyła się krew, ale wybuch najwyraźniej nie uczynił mu dodatkowej krzywdy.

Axel odwrócił się. Pokój powoli wypełniał się dymem i kurzem. Kaszląc, dźwignął starego człowieka i nie bacząc na ogień palący mu ramię, wyciągnął go z pokoju na korytarz. Zatrzymał się na chwilę, nasłuchując, po czym stękając z wysiłku, zapomniawszy o własnym bólu, zarzucił sobie Tolonena na ramię. Na wpół zgięty, czując, że broń zaczyna mu ogromnie ciążyć w lewej ręce, przebył cały korytarz, stąpając ostrożnie między leżącymi ciałami. Kiedy dotarł do końca, otworzył kopnięciem drzwi, modląc się cały czas, by nie było już tam żadnego z napastników.


330

331

Sala była pusta, a drzwi po drugiej stronie otwarte. Oddychając ciężko, przeciągnął starego człowieka przez próg. Ze wszystkich stron dobiegały go krzyki i odgłosy kroków biegnących ludzi. Były jednak jakieś odległe, stłumione, dochodziły jakby z innego poziomu.

Ping Tiaol Jeśli tak, to musiał wynieść marszałka jak najdalej stąd.

Tolonen oddychał teraz z trudem i nieregularnie. Rana w jego ramieniu wyglądała bardzo poważnie, a cały mundur nasiąkł krwią.

Haavikko przeniósł starego człowieka na drugą stronę sali, położył delikatnie na podłodze i rozluźnił mu kołnierzyk. Następnie odciął pas materiału z własnego uniformu, skręcił go w powróz i owiązał ciasno ramię marszałka tuż powyżej rany. Starzec działał, nie myśląc. Wyciągniecie noża było najgorszą rzeczą, którą mógł zrobić. Powinien zostawić go w ranie. Gdyby tak postąpił, wystarczyłoby teraz skrępować ramię i usunąć ostrze.

Przykucnął i powoli oddychając, starał się uspokoić. Broń położył na kolanach i przeczesał palcami swoje gęste, jasne włosy. Czekał...

Mijały sekundy. Minuta... Prawie się już rozluźnił, kiedy to zauważył.

To coś było przyczepione do sufitu przy wyjściu na korytarz. Coś nowego. Coś, czego nigdy jeszcze nie widział. Rodzaj sondy. Smukła, zamaskowana, można ją było zauważyć jedynie dzięki temu, że poruszając się, rzucała drobne cienie na sufit.

Podszedł bliżej, zatrzymał się i skupił na niej swój wzrok. Maleńki obiektyw kamery obracał się nieznacznie.

Teraz zrozumiał. To były „oczy" mordercy. On sam na pewno czekał gdzieś w ukryciu, gotowy do tego, by w sprzyjającym momencie uderzyć.

Axel rzucił się do przodu, przetoczył na bok i zaczął się podnosić w chwili, gdy zabójca wyłonił się zza rogu.

Ta taktyka okazała się zbawienna. Dała mu ułamek sekundy, którego tak bardzo potrzebował. Nie było go w miejscu, w którym tamten się go spodziewał, i właśnie ta chwila niepewności zgubiła mordercę.

Axel stanął nad trupem i spojrzał na niego. Nogi zaczęły

mu dygotać, poziom adrenaliny opadł, zostawiając już tylko nagi strach, który go ogarnął na myśl o tym, jak bliski był śmierci.

Odwrócił się i podszedł do Tolonena. Krwawienie ustało, ale starzec był ciągle nieprzytomny. Oddychał wolno, z wysiłkiem, a jego twarz przybrała niezdrowy, blady odcień.

Axel ukląkł obok marszałka, odchylił jego głowę do tyłu, podniósł szyję i zacisnąwszy mu nos, zaczął wdychać powietrze do ust.

Gdzie jest oddział rezerwowy? Gdzie są normalne oddziały? Czy Ping Tiao mogło zająć cały pokład?

Wzdrygnął się na tę myśl, po czym ponownie pochylił się i zaczął pompować powietrze do płuc starego człowieka, wiedząc, że walczy o jego życie.

I wtedy nagle pojawiła się pomoc. Wokół zaroiło się od ludzi, przybył specjalny oddział Służby Bezpieczeństwa i lekarze. Ktoś dotknął jego ramienia i zajął się Tolonenem. Ktoś inny odciągnął go na bok.

Z marszałkiem wszystko będzie dobrze. Już oddycha

normalnie.

Haavikko wybuchnął śmiechem. A więc nie udało im się! Próba morderstwa nie powiodła się! Chciał się odwrócić, podejść do Tolonena i opowiedzieć mu o tym, ale kiedy się poruszył, spadła na niego wielka fala ciemności.

Czyjeś ręce podtrzymały go, kiedy osuwał się na ziemię, złagodziły upadek i delikatnie usadziły pod ścianą.

Kuan Yin! — powiedział któryś z nich, widząc stopień

i zakres jego poparzeń. — Lepiej weźmy go szybko na oddział

intensywnej terapii. To prawdziwy cud, że dotarł tak daleko.

* * *

W odległości dziesięciu tysięcy //, po drugiej stronie Atlantyku, DeVore zasiadał właśnie do śniadania w rezydencji Leverów. Leverowie — ojciec i syn — przybyli tam prosto z „Kuchni Archimedesa". DeVore wstał wcześnie, aby ich przywitać, i energia starca zrobiła na nim duże wrażenie. Po nocy spędzonej na jedzeniu i piciu wydawał się równie świeży jak trzydzieści godzin wcześniej, kiedy spotkali się po raz pierwszy.


332

333

Podczas gdy służba uwijała się, aby wszystko przygotować, oni przeszli do Salonu Cesarskiego. Było to wielkie pomieszczenie, umeblowane zbyt ciężko, jak na gust DeVore'a. Mimo to miało w sobie coś, co robiło wrażenie. Począwszy od tych masywnych filarów sięgających aż do ukrytej w ciemności galerii, z czterech stron górującej nad komnatą, a skończywszy na ogromnym stole, przy którym zasiedli — wystarczająco dużym, aby mogło przy nim wygodnie usiąść i dwanaście osób, tym razem jednak zastawionym tylko dla ich trójki. DeVore rozparł się wygodnie w wysokim fotelu, położył ręce na wypolerowanych dębowych oparciach i przez długość całego stołu spojrzał na Levera.

Stary człowiek uśmiechnął się do niego i podniósł rękę, aby wywołać z cienia jednego ze służących.

A zatem, Howardzie? Jak ci poszło?

DeVore uśmiechnął się. Lever nawiązywał do rewanżowego meczu wei chi z mistrzem Kustowa.

Miałem szczęście. Przegrałem dwie pierwsze partie, ale

potem...

Lever uniósł brwi.

Pobiłeś go?

DeVore pochylił głowę, udając skromność. W gruncie rzeczy cały turniej był bardzo łatwy. Gdyby chciał, mógłby wygrać wszystkie pięć partii.

Jak powiedziałem, miałem szczęście.

Michael Lever patrzył na niego ze zdumieniem.

Twoi przyjaciele byli ogromnie gościnni, Michael — cią

gnął DeVore. — To dobrzy chłopcy. Chciałbym, abyśmy

w Europie mieli podobnych do nich.

A ty, Howardzie? Czy odegrałeś swoje pieniądze?

DeVore roześmiał się.

Nie. Wiedziałem, że człowiek Kustowa jest słaby. W tej

sytuacji stawianie pieniędzy na pewny wynik nie byłoby fair.

Michael Lever pokiwał głową.

Rozumiem...

Ale było widać, że jest pod większym wrażeniem, niż chciałby się przyznać. To samo działo się ostatniej nocy z pozostałymi, ich oczy mówiły to, czego nie chciały powiedzieć usta. DeVore zauważył w nich respekt. Ostatnią partię wygrał różnicą dziesięciu kamieni. Mistrz Kustowa nigdy się po tym nie podniesie.

Stary człowiek przyglądał mu się z drugiego końca stołu, a teraz włączył się do rozmowy:

Wielka szkoda, że nie możesz zostać dłużej, Howardzie.

Chciałbym pokazać ci niektóre z naszych instalacji.

DeVore uśmiechnął się lekko. Słyszał już, jak bardzo byli zaawansowani, jak prawie już otwarcie lekceważyli wskazania Edyktu. Ale też wojna z Rozproszeńcami, która doprowadziła do prawie całkowitego i ostatecznego zmiażdżenia Góry w Mieście Europa, ich ledwie musnęła. Wielu tutejszych naturalnych sojuszników Rozproszeńców trzymało się z dala od wojny. W rezultacie wszystko wyglądało tu jaśniej, a właścicieli wielkich kompanii wypełniała czysta, zaraźliwa pewność siebie. Wszędzie czuło się optymizm i przekonanie, że jeżeli gdziekolwiek, to właśnie tutaj można będzie wymusić zmianę i że to, co o tym będzie myślała Rada Siedmiu, jest zupełnie bez znaczenia.

Spojrzał na „Starego" Levera i pochylił głowę.

Bardzo bym tego pragnął, Charles. Może zrobimy to

następnym razem. Mówiono mi, że twoje fabryki robią wielkie

wrażenie, że wyprzedzasz swoich europejskich konkurenów

o dobre kilka lat.

Lever wybuchnął śmiechem

I tak być powinno! W ciągu ostatnich lat wydałem masę

pieniędzy na ich przebudowę. Ale to wcale nie było łatwe.

Nie. Musieliśmy posuwać się do przodu bardzo ostrożnie

i często cofać, jeśli pojmujesz, co chcę powiedzieć.

DeVore przytaknął ze zrozumieniem. Jeśliby potrzebował jeszcze jakiejś wskazówki mającej mu pomóc w zrozumieniu znaczenia słów Levera, wystarczyło rozejrzeć się wokół. Cały pokój wypełniały pamiątki po amerykańskim imperium, od wielkich orłów z rozpostartymi skrzydłami, zdobiących oparcia foteli, po insygnia na srebrach stołowych. Najbardziej jednak rzucała się w oczy ogromna mapa wisząca na ścianie za plecami „Starego" Levera, mapa imperium amerykańskiego w szczytowej fazie jego rozwoju w roku 2043, pięć lat po ustanowieniu sześćdziesięciu dziewięciu stanów, w roku zabójstwa prezydenta Griffina i w roku Wielkiego Załamania.

Na mapie czerwień, biel i błękit imperium sięgały daleko na południe. Tylko trójprzymierze Brazylii, Argentyny i Urugwaju przetrwało potężne amerykańskie parcie i tworzyło


334

335

ostatni punkt oporu na tym kiedyś całkowicie łacińskim kontynencie. Na północy Kanada została całkowicie wchłonięta, a jej bezkresne tereny podzielono na trzy ogromne obszary administracyjne.

Opuścił wzrok. Dla niego takie mapy były żywym dowodem efemeryczności wszelkich imperiów i całkowitej nietrwałości wszystkich ludzkich dzieł wobec czasu. Ale dla Levera i jemu podobnych były one czymś zupełnie innym. Dla nich takie mapy reprezentowały ideał, złoty wiek, do którego muszą powrócić.

Ameryka. Widział, jak to słowo sprawiało, że zdawali się jaśnieć jakimś wewnętrznym ogniem, jak ich oczy ożywały na samo jego brzmienie. Podobnie jak ich europejscy kuzynowie, dali się uwieść wielkiemu marzeniu o powrocie. Marzeniu, które jego podarunek, plik Arystoteles, z pewnością jeszcze podsyci, jak węgiel dorzucony do pieca ich własnej frustracji i niezadowolenia, aż pewnego dnia to Miasto eksploduje, zamieniając się w ognistą kulę.

Westchnął. Tak, ten dzień z pewnością nadejdzie. A on tu wtedy będzie, aby zobaczyć Miasto w ogniu i upadek Siedmiu.

Wziął filiżankę kawy z tacy podstawionej mu przez służącego i popatrzył na Levera.

A co z chłopcem? Jak udała się wasza kolacja? O ile mi

wiadomo, zabraliście go do „Kuchni", tak?

Lever uśmiechnął się w zadumie.

Wszystko poszło dobrze. Ten mały jest bystry. Bardzo bystry. I jestem ci wdzięczny za informację, Howardzie. Może się okazać, że to był bardzo wartościowy kontakt.

Tak właśnie myślałem...


Jednakże — przerwał mu Lever — trochę mnie to dziwi. DeVore wypił łyczek kawy i odstawił filiżankę.

Dziwi cię?

Tak. Pomyśl przez chwilę. Jeśli ten chłopiec jest tyle

wart, to dlaczego Li Yuan przysyła go tutaj? Dlaczego nie

trzyma go pod ręką w Europie, gdzie miałby z niego pożytek?

DeVore uśmiechnął się.

Mówiąc szczerze, Charles, nie jestem pewny. Wiem, że

stary T'ang chciał zlikwidować chłopca. I rzeczywiście, gdyby

nie atak na laboratoria projektu, chłopca by tu teraz nie było.

Wygląda na to, że Li Yuan musiał zmienić zdanie.

336

Tak. Ale do czego on teraz zmierza?

DeVore roześmiał się.

To właśnie wszyscy chcielibyśmy wiedzieć, czyż nie? Ale

mówiąc serio, sądzę, że chodzi tu o to, iż chłopiec przeżył

bardzo ciężki szok. Blokady psychiczne, które mu założono

w czasie rekonstrukcji osobowości, zupełnie zniknęły. Nie jest

już tą samą osobą, co przed atakiem. Powiedziano o tym Li

Yuanowi. Powiedziano mu także, że w rezultacie tego nie

można na nim polegać w stu procentach. Że potrzebuje on

odpoczynku i być może zmiany otoczenia. A więc co robi

Tang? Wysyła chłopca tutaj w nadziei, że podróż wyjdzie mu

na dobre i że wróci odświeżony oraz gotowy do pracy.

Lever pokiwał głową w zadumie.

A więc sądzisz, że Li Yuan mimo wszystko użyje go

znowu?

DeVore wzruszył niepewnie ramionami.

Być może. Ale równie dobrze może jednak nie. Dotarły do mnie pewne pogłoski.

Pogłoski?

DeVore uśmiechnął się przepraszająco.

Nie mogę jeszcze nic powiedzieć. Obiecuję jednak, że

gdy dowiem się czegoś więcej, natychmiast cię o tym powia

domię.

Lever obruszył się niecierpliwie, po czym odwrócił się w fotelu i prztyknął palcami.

Podawajcie! Pospieszcie się! Umieram z głodu.

Siedzący w środku między starszymi mężczyznami Michael

Lever wybuchnął śmiechem.

Ależ ojcze, jadłeś zaledwie trzy godziny temu! Jak mo

żesz być już głodny?

Lever popatrzył na syna i także się roześmiał.

Tak, to prawda. Ale mimo wszystko jestem. — Spojrzał

na DeVore'a i zapytał: — A ty, Howardzie, co zjesz?

DeVore uśmiechnął się. Świat, pomyślał. Zjem świat. Ale

głośno odpowiedział.

Wystarczy mi ta filiżanka kawy, Charles. Nie mam teraz

apetytu. Może trochę później, dobrze? — Powiedziawszy to,

zwrócił się do młodszego Levera. — Będziesz teraz jadł czy

też może uda mi się zainteresować cię spacerem na świeżym

powietrzu?

337

Młody mężczyzna wyprostował się w fotelu i przeczesał palcami swoje krótkie, jasne włosy.

Miałem zamiar pogrążyć się teraz we śnie na kilka godzin,

ale myślę, że pół godziny nie zrobi już większej różnicy. —

Odwrócił się i spojrzał na ojca. — Wybaczysz nam, ojcze?

Lever kiwnął głową.

W porządku, Michael. Pamiętaj tylko, że mamy jeszcze

dużo do zrobienia przed piątkową nocą.

Młody Lever uśmiechnął się w odpowiedzi.

Wszystko jest pod kontrolą.

Świetnie! — Lever podniósł widelec i wycelował go w DeVore'a. — Może jednak zmienisz zdanie i zostaniesz, Howardzie? Wydajemy bal z okazji Święta Dziękczynienia. Powinieneś zobaczyć, jak my, Amerykanie, świętujemy. Poza tym będzie tu mnóstwo ważnych i interesujących ludzi. Ludzi, których powinieneś poznać.

DeVore pochylił głowę w ukłonie.

Dziękuję bardzo, ale naprawdę muszę wracać dziś w no

cy. Może innym razem?

Lever wzruszył ramionami, po czym odprawił ich machnięciem widelca i zajął się swoim śniadaniem.

Na zewnątrz było chłodniej. Subtelne oświetlenie dawało iluzję, że naprawdę jest poranek, że naprawdę spacerują pod otwartym, jesiennym niebem, a słaby wietrzyk szemrze w gałęziach pobliskich drzew.

Już poprzednio DeVore zauważył, że młody Lever całkowicie zmieniał się, kiedy nie było w pobliżu jego ojca. Teraz także opuściła go napięta poza sztywnej formalności.

Czy miałem rację? — zapytał, kiedy odeszli już na

pewną odległość od rezydenqi.

Michael odwrócił się w jego stronę.

Jesteś bystrym człowiekiem, Howardzie, ale nie lekceważ

mojego ojca — odparł.

Być może. Ale miałem rację?

Lever przytaknął.

Mówił tylko o tym. Ale to nie jest w końcu zbyt

zaskakujące. To jego obsesja. Nieśmiertelność... — Potrząsnął

głową.

DeVore położył rękę na ramieniu młodego człowieka.

Rozumiem, jak się musisz czuć, Michaelu. Nie mówiłem

nic do tej pory, ostatecznie nie byłoby to grzeczne, gdybym powiedział to przy twoim ojcu, ale wobec ciebie będę szczery. Widzisz, uważam ideę wiecznego życia za coś zupełnie absurdalnego. Pomyśleć tylko, że mielibyśmy przechytrzyć śmierć, że moglibyśmy pobić kostuchę w jej własnej grze! — Roześmiał się i pokręcił ponuro głową, widząc równocześnie, jak dokładnie trafił w odczucia młodego mężczyzny. — No cóż, jestem pewny, że się ze mną zgodzisz. Sam pomysł jest niedorzeczny. Poza tym po co uwieczniać słabość starego stworzenia, mei yu jen weni Dlaczego nie stworzyć lepszej, doskonalszej istoty?

Co masz na myśli?

DeVore zniżył głos.

Widziałeś, co udało mi się osiągnąć do tej pory. No cóż,

wiele pozostaje jeszcze do zrobienia. Fortece są jedynie małą

częścią mojego planu. Wierzę, że musimy sięgać myślą po

za dzień upadku Siedmiu i przewidzieć to, co nastąpi potem.

I nie tylko przewidzieć. Mądry człowiek szuka sposobu, aby

kształtować przyszłość, prawda?

Lever pokiwał głową w zadumie.

To jest właśnie to, co sam zawsze mówiłem.

To dobrze. A zatem wysłuchaj mnie, bowiem mam plan, który może przynieść korzyść i tobie, i mnie.

Plan?


Tak. Coś, co sprawi, że wszyscy będą szczęśliwi. Lever roześmiał się.

To trudne zadanie.

Ale nie niemożliwe. Słuchaj. Co byś powiedział na to,

aby otworzyć na Pustkowiach ośrodek badań nad nieśmiertel

nością?

Lever poruszył się gwałtownie.

Ale przecież właśnie powiedziałeś...

Powiedziałem. I myślałem dokładnie to, co powiedziałem. Ale spójrz na to w ten sposób: ty chcesz jednego, twój ojciec chce czegoś zupełnie innego. Co więcej, on ma siłę, a mówiąc ściśle pieniądze, a ty nie masz niczego. Lub prawie niczego. — Z wyrazu twarzy młodego człowieka odgadł, że dotknął czułego punktu. — No cóż, dlaczego nie obrócić części tych pieniędzy na coś użytecznego dla ciebie, Michaelu?

Oczy Levera rozszerzyły się ze zrozumieniem.

Pojmuję. Mówisz o centrum badawczym, ale wcale nie


338

339

chcesz tego robić, prawda? Mówisz o stworzeniu pozorów, aby móc wyciągać pieniądze.

Oczywiście.

Proponujesz, abym oszukiwał własnego ojca. Abym wykorzystał jego obsesję, licząc na to, że będzie na tyle zaślepiony, iż nie zauważy, co robię.

DeVore pokręcił przecząco głową.

Nic ci nie proponuję, Michaelu. Postąpisz tak, jak sam zechcesz. A jeśli to przypadkiem pokryje się z tym, czego ja chcę, to wszystko będzie dobrze. Jeśli nie... — Wzruszył ramionami i uśmiechnął się obojętnie, jakby to nie miało żadnego znaczenia.

A czego ty chcesz?

DeVore zawahał się. Zadawano mu to pytanie tyle razy, że nawet sam zaczynał już siebie o to pytać. Przez chwilę kusiło go, aby wyłożyć tu wszystko, ten cały wielki zamysł, który nosił w głowie, ale zmienił zdanie.

Myślę, że wiesz, czego chcę. Ale najpierw pozwól, że cię

o coś zapytam, Michaelu. Jeśli twojemu ojcu uda się spełnić

największe marzenie, jeśli w końcu znajdzie sposób, by zostać

nieśmiertelnym człowiekiem, co wtedy? Czy to nie może się

przypadkiem okazać przekleństwem dla tych wszystkich, któ

rzy są z nim związani? W końcu jeśli będzie żył wiecznie, to

kiedy odziedziczysz swój spadek?

Lever rzucił przelotne spojrzenie DeVore'owi, po czym odwrócił wzrok. Ale DeVore, który go cały czas uważnie obserwował, zauważył, że słowa te dotknęły go do żywego. To było to, czego się obawiał, czego bało się całe jego pokolenie: być wiecznie synem przykutym do żyjącego ducha.

Michael wzdrygnął się i potrząsnął głową.

A to centrum... w jaki sposób chciałbyś sprzedać ten

pomysł mojemu ojcu?

DeVore uśmiechnął się, ponownie ujął ramię młodego mężczyzny i prowadząc go, zaczął wyjaśniać zarys swojego planu. Najtrudniejszą część miał już za sobą. Reszta będzie łatwa.

Nieśmiertelność. To nonsens, ale użyteczny nonsens. A on wyciśnie z tego ostatnią kropelkę mleka. Zanim to jednak nastąpi, przeprowadzi jeszcze kilka własnych gierek. Aby uporządkować sprawy i wyrównać kilka ostatnich rachunków.

* * *

Kiedy Kim dotarł do strefy o podwyższonym stopniu bezpieczeństwa, gdzie znajdowało się jego tymczasowe mieszkanie, dochodziła już szósta rano. Strażnicy sprawdzili jego kartę identyfikacyjną i wpuścili do środka.

W apartamencie panowała ciemność, a jedynym światełkiem widocznym z korytarza była jarząca się płyta kontrolna zestawu komunikacyjnego, który znajdował się w najdalszym pokoju. Kim zatrzymał się na chwilę, przejęty nagłym niepokojem. Jego sypialnia była tuż obok, po prawej stronie. Wszedł do środka, zamknął drzwi i zapalił nocną lampkę.

Odetchnął głęboko i powoli odwrócił się. Na stoliku obok łóżka leżała paczka zapakowana w czerwony jedwab. Ktoś tu wszedł w czasie jego nieobecności.

Patrzył przez chwilę na paczkę i zastanawiał się, co zrobić. Gdyby to była bomba, zapewne było już za późno — samo wejście do pokoju mogło uruchomić zapalnik czasowy. Jednakże w tym momencie zauważył kartkę wystającą spod pudełka i rozpoznawszy charakter pisma, uśmiechnął się do

siebie.

Usiadł na łóżku, położył paczkę obok i wziął do ręki notatkę. Napisano ją czarnym tuszem, a mandaryński tekst skreśliła pewna i wprawna ręka. Na dole małej i miękkiej jak jedwab kartki znajdowała się pieczęć młodego T'anga, Ywe Lung odciśnięty w jasnozłotym wosku. Przyjrzał się jej i szybko przeczytał notatkę.

Shih Ward,

W czasie naszego pierwszego spotkania powiedziałem, że jeśli zrobi pan to, czego od pana oczekuję, to podrę nakaz mojego ojca. Wypełnił pan z nawiązką swoją część naszej umowy, a zatem odsyłam panu ten dokument.

Będę także zaszczycony, jeśli przyjmie pan tych kilka małych prezentów będących wyrazem mojej szczerej wdzięczności za pomoc, której nam pan udzielił przy odbudowie projektu.

Oczekuję z niecierpliwością naszego następnego spotkania po pańskim powrocie z Miasta mojego kuzyna.

Z wyrazami najgłębszego szacunku,

Li Yuan


340

341

Kim podniósł głowę. Notatka była w najwyższym stopniu niezwykła. „Z wyrazami najgłębszego szacunku". To nie były słowa, których Tang normalnie używał w kontaktach ze swoimi poddanymi. Nie, Kim wiedział wystarczająco dużo o mechanizmach społecznych Chung Kuo, aby zdawać sobie sprawę z tego, że takie zachowanie było ze strony młodego Tanga czymś absolutnie wyjątkowym. Ale dlaczego? Czego on od niego chciał?

A może to było nie fair? Czy Li Yuan musiał czegoś chcieć?

Odłożył kartkę i podniósł paczkę. Pod jedwabnym opakowaniem kryło się czarne, polakierowane pudełeczko. Na wieczku wytłoczono złotymi literami jego nazwisko. Poczuł, jak przebiega go lekki dreszcz podniecenia, i otworzył pudełeczko. W środku, zawinięte w podarty nakaz Li Shai Tunga, leżały cztery małe karty. Wyłożył je na łóżko. Wyglądały jak karty komputerowe, których używano w całym Chung Kuo, wielozadaniowe karty służące do przechowywania informacji w każdym kształcie i formie. Trudno było odgadnąć, co na nich było, dopóki nie włożyło się ich do komputerowego zestawu komunikacyjnego. Mogły być na przykład kartami kredytowymi albo hologramami, albo jakimiś programami komputerowymi. Jedynym śladem były numery, które Li Yuan napisał własną ręką.

Obejrzał karty jeszcze raz, po czym poszedł do ostatniego pokoju i przed wsunięciem pierwszej z nich — tej oznaczonej numerem yi, jeden — do znajdującej się przed nim szczeliny, włączył lampę stojącą obok konsoli zestawu komunikacyjnego.

Usiadł w fotelu i czekał.

Najpierw rozległ się dźwięk dzwoneczka o czystym i wysokim tonie, a potem na ekranie pojawiły się dwa słowa:

KOD WEJŚCIOWY?

Położył dłoń na płytce rozpoznającej odciski palców, a następnie pochylił się nad ciemną, odbijającą światło powierzchnią ekranu i otworzywszy szeroko oczy, pozwolił maszynie zweryfikować wzór swojej siatkówki. Zrobiwszy to, wymówił cztery słowa kodu i ponownie wyprostował się w fotelu.

Po ułamku sekundy na ekranie pojawiło się następne pytanie:

DŹWIĘK CZY OBRAZ?

Obraz — odpowiedział miękko.

342

Powierzchnia ekranu zafalowała w odpowiedzi, jak spokojny staw, w którego środek wrzucono pojedynczy kamień. Po chwili ekran podniósł się bezszelestnie z biurka i zatrzymał na wysokości jego twarzy.

Ponownie podał kod. Ekran prawie natychmiast wypełnił się informacjami. Przebiegł je szybko wzrokiem, po czym w zadumie oparł się na oparciu fotela. Była to poprawiona kopia kontraktu, w którym SimmFic wykupywało prawa do niego. Ale kto był nowym właścicielem? Nazwisko widniało na samym dole kontraktu. Kim Ward. Po raz pierwszy w swoim życiu posiadał sam siebie.

Zadrżał, przejęty dziwnym, nieznanym uczuciem. Następnie wyjął kartę ze szczeliny i umieścił w niej tę, która nosiła numer

er, dwa.

Ekran rozjaśnił się ponownie, a Kim pokiwał głową, czytając wyświetlone na nim informacje. Oczywiście. Bycie panem samego siebie nie miałoby żadnego znaczenia bez dokumentów stwierdzających obywatelstwo. Li Yuan posunął się nawet dalej: autoryzował paszport umożliwiający Kimowi podróżowanie wszędzie, gdzie tylko chciał, na wszystkich poziomach wszystkich siedmiu Miast. Był to przywilej dostępny niewielu ludziom, rzadki nawet pośród tych z Góry.

Zostały jeszcze dwie. Patrzył przez moment na te cieniutkie kawałki plastyku, po czym wsunął do szczeliny trzecią, oznaczoną numerem san.

W pierwszej chwili nic nie zrozumiał. Pomyślał nawet, że może jeden ze służących Li Yuana popełnił błąd i włożył do pudełka niewłaściwą kartę. Jednak później, po przeczytaniu części dokumentu, wstrzymał oddech, widząc swoje nazwisko w kolumnie oznaczonej nagłówkiem „Prezes".

Firma! Li Yuan dał mu własną firmę — kompletną, z biurami, patentami i wystarczającą ilością pieniędzy, aby zatrudnić pracowników i podjąć wstępne badania. Pokręcił głową, oszołomiony. Wszystko to... było niepojęte.

Zamknął oczy. To było jak sen, sen, z którego niedługo się obudzi. Jednakże kiedy otworzył oczy, informacje wciąż były na ekranie, a osobiste kody weryfikacyjne Li Yuana falowały wzdłuż krawędzi dokumentu.

Ale dlaczego? Dlaczego Li Yuan dał mu to wszystko? Czego

chciał w zamian?

343

Roześmiał się, zbity z tropu, i ponownie pokręcił głową. Wszystko zawsze sprowadzało się do tego samego. Do tego stopnia przywykł do faktu, że jest czyjąś własnością — że jest używany — iż nie potrafił myśleć o takim geście w innych kategoriach. A jeśli Li Yuan nie chce niczego w zamian? Jeśli prawdą jest to, co napisał w swoim liście? Co miał do stracenia, czyniąc taki gest?

A co do zyskania?

Zmarszczył czoło, usiłując poprzez plątaninę sprzecznych uczuć dojrzeć obiektywną prawdę, ale tym razem okazało się to zbyt trudne. Nie potrafił odgadnąć przyczyny hojności Li Yuana. Żadnej, oprócz tej, którą przedstawił on własnymi słowami.

Wyjął kartę i umieścił na jej miejscu ostatnią, oznaczoną jako si.

Co teraz? Co jeszcze mógł mu dać Li Yuan?

To był inny rodzaj zbioru — zauważył to od razu. Po pierwsze, brakowało w nim osobistego kodu Li Yuana. Ale było jeszcze coś. Z jego długości i złożoności mógł natychmiast stwierdzić, że został przygotowany przez specjalistów.

Podał swoje kody dostępu. Ekran rozjaśnił się jaskrawymi kolorami, jakby przedstawiano na nim wybuch gwiazdy, szybko jednak zmienił się w skomplikowany diagram. Kim siedział osłupiały, z szeroko otwartymi ustami. To był zapis genotypu.

Nie. To nie był zwykły zapis genotypu. Zrozumiał natychmiast to, czego nawet nie trzeba było wyjaśniać słowami. Tutaj chodziło o njego.

Zafascynowany, z szeroko otwartymi oczami obserwował, jak program posuwa się do przodu, jak krok po kroku wyróżnia poszczególne fragmenty mapy DNA, jak kolejno wycinając i unosząc te fragmenty ponad płaski ekran, łączy je ze sobą w bloki, budując ostatecznie holoobraz podwójnej spirali, która unosząc się nad biurkiem, powoli obracała się w ciemności.

Wpatrywał się z napięciem w spiralę i zapamiętywał jej szczegóły, a przez cały czas serce łomotało mu w piersiach jak oszalałe. W końcu dał słowne polecenie, by program przeszedł do następnego etapu.

Kolejna strona zawierała pełen rachunek prawdopodobieństwa. Wzięto pod uwagę prawie sześć miliardów potencjalnych

kandydatów: całkowitą liczbę dorosłych mężczyzn Hung Mao żyjących w Mieście Europa w roku 2190. Zadrżał i zażądał następnej strony. Tu przedstawiono kandydatów o bliskich cechach. Dziesięć nazwisk. Przebiegł pospiesznie wzrokiem przez tę listę i jego usta ponownie otworzyły się ze zdumienia. Jego ojciec... Jeden z nich był jego ojcem.

Komputer kolejno podawał mu szczegółowe informacje o każdym z tej dziesiątki: genotypy, portrety, dokładne życiorysy, a każdy z tych zbiorów przygotowano z wręcz przerażającą dbałością o każdy drobiazg.

Kiedy ostatnie dane zniknęły z ekranu, kazał komputerowi zatrzymać się, zamknął oczy i oparł się w fotelu. Czuł się dziwnie nieswojo. To było tak, jakby tracił równowagę, stojąc na krawędzi głębokiej studni, i właśnie się w nią osuwał. Wzdrygnął się, wiedząc, że nie przeżył jeszcze czegoś podobnego. Wiedza zawsze była czymś pomocnym, traktował ją zwykle jako wyłom w ciemnościach, ale coś takiego... Pierwszy raz w życiu obawiał się wiedzy. Po chwili uczucie słabości minęło. Otworzył oczy, starając się zebrać wszystkie siły, by znieść to, co było nieuniknione. — W porządku. Proszę dalej.

Po sekundzie oczekiwania ekran znowu się rozjaśnił. Tym razem były to szczegółowe dane o miejscach pobytu dziesięciu kandydatów w ciągu trzech zimowych miesięcy roku 2190. Wszystkie te informacje pochodziły z akt Służby Bezpieczeństwa.

Zawęziło to obszar poszukiwań do jednego. Tylko jeden z nich odwiedził Glinę w tym okresie. Tylko ten jeden mógł zatem być jego ojcem.

Przełknął z wysiłkiem ślinę i kazał komputerowi kontynuować.

Na ekranie pojawiło się zdjęcie, tak ostre, jakby zrobione tego samego dnia. Był na nim młody mężczyzna w wieku około trzydziestu lat, wysoki, szczupły, elegancki, o subtelnych, wyraźnie arystokratycznych rysach. Miał jasnobrązowe włosy, przycięte starannie, aczkolwiek nie za krótko, a spojrzenie jego ciemnozielonych oczu zdawało się jaśnieć ciepłem i dobrem. Ubrany był prosto, ale ze smakiem. Miał na sobie ciemnoczerwone pau, a oba jego nadgarstki ozdabiało kilka cienkich tiao tuo, bransoletek ze złota i nefrytu.


344

345

Kim zmrużył oczy, zauważając coś dziwnego w tym człowieku. To było tak, jakby jego głowa i ciało były częściami dwóch odrębnych istot; głowa była jakby za duża, a podbródek i rysy twarzy zbyt wyraziste dla smukłego, prawie kruchego ciała. Zmarszczył brwi i wymówił nazwisko ojca:

Edmund... Edmund Wyatt.

To było stare zdjęcie. Patrząc na nie, czuł coś w rodzaju żalu, że nigdy nie spotka tego człowieka, że nigdy nie będzie miał okazji, aby go poznać, bowiem, jak napisano w tym dokumencie, Edmund Wyatt nie żył już od ośmiu lat, ścięty za zabójstwo ministra T'anga, Lwo Kanga. Za zbrodnię, której nie popełnił i później, sekretnie, został z tego zarzutu uniewinniony.

Kim zadrżał. Co było przyczyną wielkoduszności Li Yuana? Czy była to jakaś forma zadośćuczynienia, czy też może T'ang był ponad takie moralne skrupuły?

Kiedy pochylił się, aby zamknąć zbiór, podobizna Wyatta zniknęła. Po sekundzie przerwy ekran rozjaśnił się ponownie.

PROJEKCJA GENOTYPU: ŹRÓDŁO ŻEŃSKIE

Zatrzymał program, głos prawie odmówił mu posłuszeństwa, a serce ponownie zaczęło łomotać w piersiach.

Przez długi czas siedział pochylony do przodu, wpatrując się w ten nagłówek, po czym głosem, który był prawie szeptem, podał polecenie kontynuacji.

Najpierw pojawił się genotyp: łamigłówka kawałków DNA, które miały połączyć się z odpowiednimi kawałkami DNA Edmunda Wyatta, aby w rezultacie dać jego własny. Obserwował, jak tworzyły podwójną spiralę, która ponownie pojawiła się przed nim w powietrzu. Po pewnym czasie spirala raptownie zniknęła, zastąpiona nie przez cyfry i litery, ale przez graficzną symulację komputerową — naturalnych rozmiarów trójwymiarowy portret nagiej kobiety.

Wstrzymał oddech, po czym pokręcił głową, nie wierząc własnym oczom. To była jego matka. Chociaż nie widział jej prawie dwanaście lat, rozpoznał ją natychmiast. Wyglądała jednak zupełnie inaczej. Nie przypominała wcale tego wychudzonego, długowłosego i pozbawionego piersi stworzenia, które znał.

Prawie roześmiał się na widok tego absurdalnego obrazu, ale znacznie silniejsze uczucie — uczucie goryczy — sprawiło, że śmiech uwiązł mu w gardle.

Jęknął i spojrzał w bok, przygnieciony tak wielkim uczuciem straty, że przez moment miał wrażenie, że miesza mu się w głowie.

Mamo... — wyszeptał, a jego oczy wypełniły się łzami. — Mamo...

Komputer, uczynił pewne założenia. Zaprogramowano go tak, by przyjmował jako podstawę normalną dietę Góry i normalne warunki życia panujące na Górze. Takie dane zostały wprowadzone do programu symulującego, dając w wyniku coś, co — gdyby takie właśnie warunki panowały w Glinie — byłoby całkiem dokładne. Ale wobec prawdziwej sytuacji było to...

Kim popatrzył jeszcze raz na podobiznę, na obraz przedstawiający kobietę, jaką mogła być jego matka: ciemnowłosą pięknością o zmysłowych, pełnych piersiach, o dobre dwa chi wyższą, niż była w rzeczywistości. Silną, przystojną kobietą. Wzdrygnął się, ogarnięty nagłym gniewem. To było okropne, jak jakaś straszna drwina. Potrząsnął głową. Nie. To rzeczywistość, to prawda była groteską. A to?

Zawahał się, obawiając się użyć tego słowa, ale nie potrafił znaleźć niczego innego do opisania obrazu widniejącego przed nim w ciemnościach. To było piękne. Piękne.

Obraz był kłamstwem. A jednak to była jego matka. Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Myślał, że zniknęła już z jego myśli, że wszelkie wspomnienie po niej zaginęło. W końcu miał zaledwie cztery lata, kiedy plemię go przyjęło. Ale teraz wspomnienia wróciły jak duchy, szydząc z niego i torturując dawno zapomnianymi obrazami.

Wystarczyło jedynie, aby zamknął oczy, i widział ją przykucniętą pod niską kamienną ścianą z oczami jaśniejącymi z podniecenia. Było to wtedy, kiedy uciekli z burdelu Mygh-terna. Widział ją, jak leżąc obok niego w ciemnościach, przyciskała go do siebie i obejmowała swoimi wychudzonymi ramionami. Widział ją, jak później, przedzierając się na czworakach wśród skał kryjących się w cieniu Ściany, polowała, a jej wycieńczone ciało zginało się i prostowało, gdy wpadała na trop kolejnego bladego, podobnego do szczura, stworzenia. I widział ją, jak wróciwszy, patrzyła na niego z uśmiechem rozjaśniającym jej ciemne, okrągłe oczy.


346

347

Widział ją...

Zasłonił oczy, przyciskając dłonie z całej siły do oczodołów, jakby chcąc przegnać te wizje, a równocześnie, gdzieś z samej głębi jego duszy, wydobył się jęk — niski, rozpaczliwy, zwierzęcy skowyt.

Przez jakiś czas nie czuł nic poza bólem. Nic prócz ogromnego, mrocznego poczucia straty, które wydawało się prawie nie do zniesienia. Potem, kiedy ból nieco osłabł, spojrzał na nią jeszcze raz i z drżeniem wysunął rękę, aby jej dotknąć.

Jego palce musnęły powietrze i przeszły na wylot przez ten piękny, niematerialny obraz.

Westchnął. Och, widział ją teraz. Tak. I to nie tylko taką, jaką była, ale i taką, jaką być mogła. Wspaniałą. Cudowną...

Odsunął się, wytarł łzy z twarzy i potrząsnął głową, zrozumiawszy nagle, że taka rzeczywistość — Miasto na górze, Glina na dole — była okropnym nieporozumieniem. Zrozumiał z pewnością, której nie czuł jeszcze nigdy przedtem, że coś poszło źle. Bardzo źle.

Pochylił się, zamknął zbiór, po czym ponownie oparł się w fotelu i głęboko odetchnął. Tak, teraz to widział. Nie ,miał żadnej wątpliwości. Chung Kuo było takie, jak on sam: pozbawione matki, prześladowane przez duchy, podzielone i szarpiące samo siebie. Mogło się wydawać, że pulsuje życiem, ale w rzeczywistości było wielką, rezonującą skorupą, której pustka niosła się echem po wszystkich poziomach.

Zebrał cztery malutkie karty i trzymał je przez chwilę w dłoni. Li Yuan wrócił mu życie. Więcej nawet, dał mu przyszłość. Ale kto da taką szansę Chung Kuo? Kto odda temu wielkiemu światu jego przeszłość i znajdzie sposób, aby go uleczyć?

Pokręcił głową. Nie, nawet Li Yuan nie mógł tego zrobić. Nawet jeśli bardzo by tego pragnął.

OD AUTORA

Po raz pierwszy transkrypcji języka mandaryńskiego na alfabet europejski dokonał w XVII wieku Wioch Matteo Ricci, który założył w roku 1583 i prowadził aż do swej śmierci w roku 1610 pierwszą misję jezuicką w Chinach. Od tej pory dokonano kilkudziesięciu prób przełożenia oryginalnych chińskich dźwięków, reprezentowanych przez kilkadziesiąt tysięcy różnych piktogramów, na zrozumiałą dla ludzi Zachodu formę fonetyczną. Od dawna dominują jednak trzy systemy — używane w trzech wielkich zachodnich mocarstwach, które w dziewiętnastym wieku rywalizowały o wpływy w słabym i skorumpowanym Cesarstwie Chińskim: w Wielkiej Brytanii, Francji i Niemczech. Są to systemy Wade'a-Gilesa (Wielka Brytania i Ameryka — znany również jako system Wadę'a), system Ćcole Francaise de l'Extreme Orient (Francja) oraz system Lessinga (Niemcy).

Natomiast Chińczycy od 1958 roku pracowali nad stworzeniem standardowej formy fonetycznej opartej na systemie niemieckim, którą nazwali hanyu pinyin fang'an (Schemat Chińskiego Alfabetu Fonetycznego), a w skrócie pinyin; pinyin używa się we wszystkich obcojęzycznych książkach wydawanych w Chinach po 1 stycznia 1979 r., a także uczy się go obecnie w szkołach obok tradycyjnych chińskich znaków. Sam postanowiłem korzystać w mojej książce ze starszego i moim zdaniem znacznie elegant-szego systemu transkrypcji Wade'a-Gilesa (w zmodyfikowanej formie). Dla tych, którzy przyzwyczaili się do twardszej postaci pinyin, podaję krótką tabelę konwersji, w której z lewej strony znajdują się symbole Wade'a-Gilesa, a z prawej pinyin.

p odpowiada b

ts' odpowiada c

eh' odpowiada eh

t odpowiada d

k odpowiada g

eh odpowiada j

eh odpowiada q

j odpowiada r

t' odpowiada t

hs odpowiada x

ts odpowiada z

eh odpowiada zh

349

Mam nadzieję, że dzięki temu udało mi się oddać bardziej miękką i poetycką stronę oryginalnych wyrazów mandaryńskich, którym — jak sądzę — źle się przysłużył współczesny pinyin.

Mój wybór, nawiasem mówiąc, pokrywa się z wyborem dokonanym przez autorów większości głównych, zachodnich opracowań na temat Chin. Mam tu na myśli następujące dzieła: zakrojoną na 16 tomów Historię Chin Denisa Twitchetta i Michaela Loewe'a z Uniwersytetu Cambridge; gigantyczną, wielotomową Naukę i cywilizację w Chinach Josepha Needhama; Chiny, tradycja i transformacja Johna Fairbanka i Edwina Reischauera; Imperialna przeszłość Chin Charlesa Huckera; Historię cywilizacji chińskiej Jacąuesa Gerneta; Chiny: Krótka historia kultury C. P. Fitzgeral-da; Sztuka i architektura Chin Laurence'a Sickmana i Alexandra Soprera; klasyczne studia socjologiczne Fanshen i Shenfan Williama Hintona oraz Eseje o cywilizacji chińskiej Dereka Bodde'a.

Wiersze Li Ho Wciąż i wciąż, na zawsze oraz Na granicy, we wspaniałym przekładzie A. C. Grahama, pochodzą z tomu Wiersze zmarłego Tanga, wydanego przez Penguin Books, Londyn 1965, i zostały tu wykorzystane za ich uprzejmą zgodą.

Opadłe kwiaty i Wzorcowa lutnia Li Shang-yin'a w przekładzie Tao Jie pochodzą z tomu 300 wierszy Tanga, nowy przekład, Commercial Press, Hongkong.

Cytat z Księgi Pierwszej (XI) Tao Te Ching Lao-tsy pochodzi z przekładu D. C. Lau opublikowanego przez Penguin Books, Londyn 1963, i został tu wykorzystany za uprzejmą zgodą tego wydawnictwa. Cytat z Analektów Konfucjusza (Księga XIII), pochodzi również z przekładu D. C. Lau, opublikowanego przez Penguin Books, Londyn 1979, i także został wykorzystany za zgodą tejże oficyny.

Cytat z klasycznego dzieła Sun Tzu Sztuka wojny zaczerpnąłem z przekładu Samuela B. Griffitha, opublikowanego przez Oxford University Press w 1963 roku.

Sześć zapisów upływającego życia Shen Fu — wspomniane przez Karra w rozdziale „Chen Yen" — jest rzeczywiście istniejącą książką, jednym z klejnotów światowej literatury. Opublikowano ją w wydawnictwie Penguin i brakuje mi po prostu słów, aby ją tak zarekomendować, jak na to zasługuje.

I na koniec, dla tych, których interesuje (podobnie jak Tuana Ti Fo), co mówili do siebie Lagasek i Gweder w rozdziale piątym, zamieszczam pobieżne tłumaczenie ich wymiany zdań:

Gweder — Lustro.

Pandr'a bos ef, Lagasekl — Co to jest, Patrzący?

Travyth, Gweder. Travyth... — Nic, Lustro. Nic...

Praga obery why crennal Bos why yeyn, Lagasekl — Dlaczego się trzęsiesz? Czy jest ci zimno, Patrzący?

Yma gweras yn ow ganow, Gweder... gweras... ha an pyth bos tewl — Mam ziemię w ustach, Lustro... ziemię... a studnia jest

ciemna.

Nyns-us-pyth, Lagasek. — Nie ma żadnej studni, Patrzący.

A-dhywas-lur... A-dhywas-lur... — Do góry... Do góry...

My bos yn annown... Yn annownl — Jestem w świecie zmarłych... w świecie podziemi!

Później Kim powie do Tuana Ti Fo: Yn-mes aforth, cothwas — Z drogi, stary człowieku.

Jak czytelnicy Chung Kuo już zapewne wiedzą, jest to zwulgaryzowana forma starożytnego języka kornwalijskiego i posługują się nią mieszkańcy Gliny, skąd pochodzi Kim.

Wspominana w tym tomie gra wei chi, bardziej znana pod swą japońską nazwą go, jest nie tylko najstarszą, ale i najbardziej elegancką grą na świecie.

Luty 1991

350

SŁOWNICZEK WYRAZÓW MANDARYŃSKICH

Znaczenia większości mandaryńskich słów pojawiących się w tekście można się domyślić z kontekstu. Ponieważ jednak część z nich pojawia się w nim w sposób naturalny, uznałem, że warto je krótko wyjaśnić.

ai ya\ — wyrażenie potoczne, używane w wypadku zaskoczenia lub konsternacji.

eh'a — herbata. Warto tu zaznaczyć, że ch'a shu, sztuka parzenia herbaty, wspomniana w tej książce, jest antycznym przodkiem japońskiej ceremonii herbaty, chanoyu.

chen yen — „prawdziwe słowa"; chiński odpowiednik mantry.

ch'i — chińska stopa; około 37 cm.

ch'i — określenie oznaczające energię życiową związaną z psychiczną stroną natury człowieka.

chi ch'i — robotnicy; tutaj użyte specjalnie do opisania podobnych do mrówek robotników Ministerstwa Dystrybucji.

chi chu — pająk.

chi pao — jednoczęściowy strój, na ogół bez rękawów, noszony przez kobiety.

Chieh Hsia — zwrot oznaczający „Wasza Wysokość", pochodzący od wyrażenia „Pod Stopniami". Tak oficjalnie zwracano się do cesarza, poprzez jego ministrów, którzy stali „pod stopniami".

chou — państwo; tutaj także nazwa gry karcianej.

chow mein — to, podobnie jak chop suey, nie jest ani chińskim, ani zachodnim daniem, ale specjalną potrawą stworzoną przez Chińczyków w Ameryce z myślą o zachodnim talerzu. Nazwa ta jest transliteracją chao mian (smażone kluski) i w odległy sposób nawiązuje do Hang mian hunag, dania popularnego w Siichow.

353

ch'un tzu — dawne chińskie określenie z okresu Walczących Królestw, opisujące pewną klasę szlachty kierującą się zasadami rycerskości i moralności zwanymi li, czyli „obyczaje". Tłumaczę to słowo niedokładnie, czasami ironicznie, jako „dżentelmeni". Ch'un tzu to zarówno sposób postępowania — zdefiniowany przez Konfucjusza w Analektach — jak i rzeczywista klasa w Chung Kuo, aczkolwiek do członkostwa w niej wymagany jest pewien poziom materialnej niezależności i wysokie wykształcenie.

chung — czarka z wieczkiem służąca do podawania eh'a.

erhu — instrument strunowy z pokrytym skórą węża pudłem rezonansowym.

erhu tzu — syn.

fen — jednostka monetarna; sto fenów równa się jednemu juanowi.

fu jen — „wielmożna pani", w odróżnieniu od t'ai t'ai — „pani".

fu sang — „puste drzewo morwowe"; zgodnie z antyczną chińską kosmologią drzewo to stoi tam, gdzie wstaje słońce. Równocześnie jest to miejsce zadumy władców. Z drugiej strony, słowo „morwa" (sang) brzmi po chińsku dokładnie tak samo, jak „smutek".

hei — dosłownie „czarny"; chiński piktogram tego słowa przedstawia wytatuowanego mężczyznę w barwach wojennych. W tej książce określam tak genetycznie wyprodukowanych (przez GenSyn) półludzi używanych jako policja szturmowa do tłumienia rozruchów na niższych poziomach.

hsiao — uczucia synowskie. Znak hsiao składa się z dwóch części: górnej oznaczającej „stary" i dolnej oznaczającej „syn" lub „dziecko". Posłuszeństwo młodych wobec starych jest istotą nauk Konfucjusza i ogólnie całej chińskiej kultury.

hsiao chi — niezamężna dama.

hsiao jen — „mały człowiek/ małe ludziki". W Księdze XIV Analektów Konfucjusz pisze: „Dżentelmen dociera do tego, co na górze; mały człowiek dociera do tego, co na dole". Owo rozróżnienie „dżentelmenów" (ch'un tzu) i „małych lu-diików" (hsiao jen), nie stosowane nawet w czasach Konfucjusza, rzuca jednak światło na perspektywę społeczną w Chung Kuo.

hsien — dawniej okręg administracyjny o zmiennych roz-

miarach. Tutaj słowa tego używam na określenie bardzo konkretnego okręgu administracyjnego, obejmującego dziesięć stref po trzydzieści pokładów każda. Każdy pokład to sześciokątna jednostka mieszkalna składająca się z dziesięciu poziomów, o średnicy dwóch li, czyli około jednego kilometra. Strefę można opisać jako jeden plaster miodu w gigantycznym ulu Miasta.

Hung Mao — dosłownie „czerwonogłowi"; nazwa nadana przez Chińczyków holenderskim (i później angielskim) żeglarzom, którzy próbowali nawiązać stosunki handlowe z Chinami w XVII wieku. Z uwagi na piracki charakter ich wypraw (często sprowadzały się one do plądrowania chińskich statków i portów) słowo to oznacza również pirata.

Hung Mun — Tajne Stowarzyszenia lub — konkretniej — Triady.

jou tung wu — dosłownie „mięsne zwierzę".

Kan Peil — „na zdrowie", toast.

kang — chiński piec, służący także jako piekarnik, a w czasie chłodnych zim jako platforma do spania.

Ko Ming — „rewolucyjny". Tien Ming jest Mandatem Nieba, wręczanym jakoby przez Shang Ti, Najwyższego Przodka, swemu ziemskiemu odpowiednikowi, Cesarzowi (Huang Ti). Ten Mandat jest ważny, dopóki Cesarz jest go wart, a rebelia przeciwko tyranowi — który pogwałcił Mandat swą niesprawiedliwością, złymi uczynkami i nieuczciwością — nie uchodzi za czyn kryminalny, lecz za wyraz gniewu Niebios.

k'ou t'ou — patrz: Hu k'ou.

Kuan Yin — bogini miłosierdzia. Han brali wielkie piersi buddyjskiego męskiego bodhisattvy Avalokitesvary (co Han tłumaczą jako „Ten, który słucha dźwięków świata", czyli „Kuan Yin") za atrybut kobiecości i od IX wieku czczą Kuan Yin jako boginię. Wizerunki Kuan Yin przedstawiają ją zazwyczaj jako Madonnę Wschodu piastującą w ramionach dziecko. Czasami uważa się ją za żonę Kuan Kunga, chińskiego boga wojny.

Kuo-yu — język mandaryński używany w Chinach kontynentalnych. Znany także jako Kuan hua lub Pai hua.

kwai — skrót od kwai tao, „ostry nóż" lub „szybki nóż". Tutaj słowo to oznacza specjalną grupę zabójców spod Sieci, którzy górowali umiejętnościami i samodyscypliną nad zwyczajnymi nożownikami do wynajęcia.


354

355

lao jen — „stary człowiek"; zwrot wyrażający szacunek.

li — chińska „mila", w przybliżeniu pół kilometra albo jedna trzecia mili angielskiej. Przed rokiem 1949, kiedy przyjęto w Chinach system metryczny, wartości li zmieniały się w zależności od regionu.

liu k'ou — zgodnie z Księgą Ceremoniałów jest to siódmy stopień w hierarchii sposobów okazywania szacunku. O dwa stopnie wyższy od bardziej znanego k'ou t'ou, wymaga uklęknięcia, trzykrotnego dotknięcia czołem podłogi, podniesienia się na jedną stopę i ponownego uklęknięcia oraz trzykrotnego dotknięcia czołem podłogi. Jedynie san kuei chiu k'ou, zarezerwowany dla Syna Nieba, Cesarza — i wymagający trzykrotnego klękania i bicia czołem — był pokłonem bardziej skomplikowanym.

mui tsai — w mowie potocznej oznacza to albo „małą siostrę", albo „niewolnicę", chociaż najczęściej — tak jak i w tej książce — to ostatnie. Inne mandaryńskie określenia tego statusu to: pei-nu i ya tou.

nu shi — niezamężna kobieta.

pai pi — „sto piór"; nazwa eksperymentów ze sztuczną rzeczywistością, które Ben Shepherd określał jako „muszle".

pan chang — nadzorca.

pau — prosta, długa szata noszona przez mężczyzn.

p'ip'a — czterostrunowa lutnia używana do grania tradycyjnej chińskiej muzyki.

Ping Tiao — zrównywanie (z ziemią).

sam fu — zgodnie z Księgą Ceremoniałów jest to szósty stopień w hierarchii sposobów okazywania szacunku. Wymaga uklęknięcia i trzykrotnego dotknięcia czołem podłogi (w k'ou t'ou uderza się czołem tylko raz). Zobacz także: liu k'ou.

shih — „wielmożny pan". Tutaj zwrot grzecznościowy w zasadzie odpowiadający naszemu „pan". Oryginalnie określano tym słowem najniższą warstwę urzędników, dla odróżnienia od znajdujących się poniżej nich pospolitych „panów" {hsiang sheng) i „dżentelmenów" (ch'un tzu), stojących ponad nimi.

Ta Ts'in — chińska nazwa imperium rzymskiego. Chińczycy znali także Rzym jako Li Chien oraz „Ziemię na Zachód od Morza". Rzyińian nazywali „Wielcy Ts'in", w odróżnieniu od Ts'irt,-~)a&'w czasie dynastii Ts'in (265—316 n.e.) określali samych siebie.

tai ch'i — Początek lub Jedność, z której, zgodnie z chińską kosmologią, rozwinął się dualizm wszystkich rzeczy (yin i yang). Generalnie kojarzymy tai ch'i z symbolem Tao, przedstawiającym wirujący krąg mroku i światła.

t'ing — pawilon o odkrytych ścianach w chińskim ogrodzie. Budowany w centralnym punkcie ogrodu, miał symbolizować 'znaczenie miejsca, które zajmuje człowiek w naturalnym porządku rzeczy.

wei chi — „gra okrążeniowa", bardziej znana na Zachodzie pod swoją japońską nazwą go. Wymyślił ją jakoby legendarny cesarz Yao w roku 2350 p.n.e., aby Łvnczyć umysł swojego syna, Tan Chu, i uczyć go, jak powinien myśleć władca.

yang mei ping — dosłownie „choroba wierzbowej śliwy"; ta chińska nazwa syfilisu daje trafny opis męskiego organu płciowego w zaawansowanym stadium tej choroby.

yu — dosłownie „ryba", ale z powodu fonetycznej zbieżności z określeniem obfitości, ryba symbolizuje także bogactwo. Jednakże istnieje także powiedzenie, że kiedy ryba płynie w górę strumienia, grożą niepokoje społeczne i rebelia.

juan — podstawowa jednostka monetarna w Chung Kuo (i współczesnych Chinach). Pospolicie (choć nie używam tu tego słowa) zwany także kuai — „kawałek" albo „bryłka". Zobacz także fen.

Ywe Lung — dosłownie „Księżycowy Smok", wielkie koło siedmiu smoków, symbol władzy Siedmiu w Chung Kuo. „Pyski królewskich bestii spotykały się w środku, tworząc rozetkową piastę, a w ich oczach płonęły wielkie rubiny. Ich zwinne, mocne cielska wywijały się na zewnątrz niczym szprychy gigantycznego koła, na brzegu zaś, splecione ogonami, tworzyły obręcz" (fragment Księżycowego Smoka, z czwartego rozdziału Państwa Środka, pierwszej księgi Chung Kuo).

356

PODZIĘKOWANIA

Serdecznie dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi w pracy. Moim redaktorom — Nickowi Sayersowi, Brianowi DeFiore, Johnowi Pearcowi i Alyssie Diamond — za ich uprzejmość i (oczywiście) pełne entuzjazmu zachęty oraz Carolyn Caug-hey, przyjaciółce, która zmieniła się w surowego redaktora.

Mike'owi Cobley'owi należą się podziękowania nie tylko za zachętę, ale także za Zachowanie Pogody Ducha w obliczu Przeciwności Losu. Oby twoja cierpliwość i talent doczekały się nagrody. Dziękuję także Andy'emu Sawyerowi za uważne przeczytanie całego tekstu. Mam nadzieję, że pewnego dnia będę mógł ci się jakoś odwdzięczyć.

Mojemu pierwszemu krytykowi i równocześnie siatce bezpieczeństwa, dzielnemu Brianowi Griffinowi, chciałbym jeszcze raz powiedzieć, jak bardzo jestem mu zobowiązany. Same notatki, które porobiłeś, nadają się na świetną książkę!

Mojej rodzinie i przyjaciołom — szczególnie moim dziewczynkom: Susan, Jessice, Amy i Georgii — należą się kolejne już podziękowania za wyrozumiałość w obliczu całkowitego zaniedbywania przeze mnie ojcowskich obowiązków. Dodatkowo dziękuję wszystkim tym, których spotkałem w czasie moich podróży do uniwersytetów w Leeds, Manchesterze, Oksfordzie, Cambridge, Southampton, Brighton, Canterbury i Dublinie. I oczywiście grupie z Glasgow. Slainte Mhathl

Specjalne podziękowania należą się muzykom, którzy (mimochodem) dostarczyli pokarm dla uszu, konieczny dla dokończenia tego tomu, a zwłaszcza Timowi Smithowi i grupie Cardiacs, Peterowi Hammillowi, Kingowi Swampowi i wszystkim chłopakom z IQ. I niezrównanemu Christianowi Van-derowi. Hamatafi.

359



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wingrove D Chung Kuo Biała Gora 2
Wingrove D Chung Kuo Pod niebianskim 1
Wingrove D Chung Kuo Złamane koło 1
Wingrove D Chung Kuo Złamane koło 2
Wingrove D Chung Kuo Pod niebianskim 2
Wingrove D Chung Kuo Kamien Wewnatrzt2
Wingrove D Chung Kuo Kamien Wewnatrzt1
David Wingrove Chung Kuo 2 The Broken Wheel
David Wingrove Chung Kuo 8 The Marriage of the Living Dark
David Wingrove Chung Kuo 5 Beneath the Tree of Heaven
Wingrove David Chung Kuo 03 Biała Góra 01 Na Moście Ch in
Wingrove David Chung Kuo 04 Kamień Wewnątrz 01 Monstra W Otchłaniach
Bitwa pod Białą Górą na seminarium
Bitwa pod Białą Górą
Wingrove David Chunk Kuo 05 Pod Niebiańskim Drzewem 01 Umarłe Marzenia
Bulyczow Kir Biala Smierc
Biała kaszanka
Biała dama