Wingrove D Chung Kuo Kamien Wewnatrzt1

Brianowi i Margaret Aldissom,

których miłość do wszystkiego, co chińskie,

i do rozległych światów naszej wyobraźni

skierowały mnie na tę ścieżkę.

Z wyrazami miłości.

Każdy z nas bowiem jest taki sam.

Światy zamykają się lub otwierają wraz z nami".

Osom i mrówkom przeznaczony jest marny los: Jak to możliwe, że wciąż trwają?"

Ch'u Yuan, Tian Wen („Niebiańskie pytania") z Ch'u Tz'u („Pieśni Południa"), II wiek n.e.

WSTĘP

Chung Kuo. Słowa te znaczą „Państwo Środka" i od roku 221 p.n.e., kiedy pierwszy cesarz Chin, Ch'in Shih Huan Ti, zjednoczył siedem Walczących Królestw, tak właśnie „czarnowłosi", Han, czyli Chińczycy, nazywają swój wielki kraj. Państwo Środka — dla nich to był cały świat: świat na północy i zachodzie ograniczony potężnymi górami, na wschodzie i południu — morzem. Za nimi była tylko pustynia i barbarzyńcy. Tak było przez dwa tysiące lat, przez szesnaście wielkich dynastii. Chung Kuo naprawdę stanowiło Państwo Środka, centrum świata ludzi, jego cesarz zaś był „Synem Nieba", „Jedynym Człowiekiem". Lecz w osiemnastym wieku w świat ten wtargnęły młode, agresywne mocarstwa Zachodu, dysponujące doskonalszą bronią i niezachwianą wiarą w postęp. Walka, ku zaskoczeniu Han, była nierówna, i tak oto upadł mit o wszechmocy i samowystarczalności Chin. Na początku dwudziestego wieku Chiny — Chung Kuo — były „chorym człowiekiem Wschodu"; Karol Marks nazwał je „troskliwie zakonserwowaną mumią w zapieczętowanej hermetycznie trumnie". Ze zniszczeń tego stulecia podźwignął się jednak naród-olbrzym, zdolny rywalizować z Zachodem i z własnymi wschodnimi konkurentami, Japonią i Koreą, z pozycji niezrównanej potęgi. W wieku dwudziestym pierwszym, który jeszcze przed jego początkiem nazywano „stuleciem Pacyfiku", Chiny znowu stały się światem samym w sobie, choć tym razem jedyną jego granicę stanowił kosmos.

7

WOJNA DWÓCH KIERUNKÓW

Wszystko zaczęło się od zabójstwa cesarskiego ministra, Lwo K'anga, oraz grupy jego bliskich współpracowników, do którego doszło mniej więcej trzynaście lat wcześniej. Biedny człowiek został wysłany do lepszego świata w chwili, gdy wygrzewał się właśnie w cesarskim solarium. Siedmiu —władcy Chung Kuo — odpowiedziało natychmiastowym aresztowaniem jednego z przywódców frakcji Rozproszeńców, która ponosiła odpowiedzialność za śmierć ministra. Jednakże na tym się nie skończyło. W kilka dni po publicznej egzekucji więźnia przeciwnicy Siedmiu zadali kolejny, bolesny cios, zabijając Li Han Ch'ina, syna Tanga Li Shai Tunga i dziedzica tronu Miasta Europa, w dniu jego ślubu z piękną Fei Yen.

Wszystko mogłoby się skończyć wraz z decyzją Siedmiu, by nie podejmować żadnej akcji represyjnej po śmierci księcia Hana — by przyjąć politykę pokojowej bierności, wuwei — ale dla jednego człowieka taki wybór był nie do przyjęcia. Biorąc sprawy we własne ręce, generał Li Shai Tunga, Knut Tolonen, wkroczył do Izby Reprezentantów w Weimarze i zabił przywódcę Rozproszeńców, podsekretarza Lehmanna. Ten akt praktycznie gwarantował, że Chung Kuo pogrąży się w krwawej wojnie domowej. Jedynym wyjściem z sytuagi były daleko idące ustępstwa ze strony Siedmiu, które mogłyby załagodzić gniew Rozproszeńców.

Tak też zrobiono. Władcy zdecydowali się na ustępstwa i utrzymano trudny pokój, ale rozdział między rządzącymi a rządzonymi pozostał, a ich sprzeczne dążenia — Siedmiu do stagnacji, a Rozproszeńców do zmiany — nie doczekały się rozwiązania. W ramach ustępstw Siedmiu zezwoliło Roz-proszeńcom na budowę statku kosmicznego Nowa Nadzieja.

W miarę jak budowa statku zbliżała się do końca, Rozpro-szeńcy starali się uzyskać jeszcze więcej, stawiając w stan oskarżenia tai — przedstawicieli Siedmiu w Izbie Reprezentantów — i faktycznie ogłaszając w ten sposób swoją niezależność. W odpowiedzi Siedmiu zniszczyło Nową Nadzieję. Wojna została wypowiedziana.

W wyniku pięcioletniej wojny-która-nie-była-wojną Roz-proszeńcy zostali złamani, przywódcy ruchu zabici, a ich przedsiębiorstwa skonfiskowane. Stłumiono wielkie dążenie do zmiany i w Chung Kuo znowu zapanował pokój. A przynajmniej przez krótki czas tak się wydawało. Jednakże wojna poruszyła pokłady znacznie starszego i silniejszego niezadowolenia, które drzemało w społeczeństwie Państwa Środka. Z głębin Miasta zaczęły wyłaniać się nowe ruchy, których celem była nie tylko zmiana systemu, ale jego całkowite zniszczenie. Jedna z tych organizacji, Ping Tiao, dążyła do zrównania z ziemią ogromnego, trzystupoziomowego Miasta i zdruzgotania imperium Han.

Przez pewien czas udawało się utrzymać status quo, jednakże fakt, iż trzech najstarszych T'angów zmarło w czasie wojny, osłabił Radę Siedmiu, pozbawiając ją głosu rozsądku wypływającego z długoletniego doświadczenia w sprawowaniu władzy. Kiedy Wang Sau-leyan, najmłodszy syn Wang Hsiena, władcy Afryki, został T'angiem, sytuacja przybrała szczególnie zły obrót, gdyż zaczął on dążyć do zniszczenia harmonii panującej w Radzie. Przeciwstawił mu się Li Yuan, który po śmierci ojca wstąpił na tron Miasta Europa. Zawarł on sojusz z trzema Tangami. Tsu Ma, Wu Shihem i Wei Fengiem, by w najważniejszych sprawach móc przegłosować Wanga w stosunku cztery do trzech.

Obecnie Li Yuan, wybiegający myślą poza trudności wynikające z bieżącej sytuacji politycznej, chce ostatecznego rozwiązania problemu nadmiernego zaludnienia i ciągłych niepokojów społecznych. Aby to uzyskać, jest skłonny do zawarcia ugody z wrogami z Góry. W zamian za zgodę na kontrolę wzrostu liczby ludności zamierza zezwolić na rozluźnienie Edyktu Kontroli Technologii, dzięki któremu przez tak długi czas udawało się panować nad dążeniami do zmiany, oraz ponownie otworzyć Izbę Reprezentantów w Weimarze. Jeśli chodzi o niepokoje społeczne, opracował dość niepokojący


8

9

plan przewidujący „okablowanie" całej populacji Chung Kuo, dzięki czemu każdy człowiek mógłby być obserwowany i dokładnie kontrolowany.

Pierwszy raz od wielu lat pojawiła się nadzieja na prawdziwy pokój, stabilizację i na świat wolny od perspektywy chaosu. Jednakże nadzieja ta jest bardzo krucha, a czas pozornego spokoju już się kończy. Równowaga wewnętrzna społeczeństwa Chung Kuo została poważnie zachwiana i szybko — bardzo szybko — zbliża się czas jej całkowitego załamania.

W rządzonym przez Wu Shiha wielkim Mieście Ameryka Północna wyrazem społecznych podziałów i niezadowolenia ze stanu rzeczy jest powstawanie ruchów w rodzaju Synów Benjamina Franklina i rosnąca wśród Hung Mao — białych — popularność nowego nacjonalizmu. Jednakże konflikty narastają nie tylko między rządzącymi a rządzonymi. Rządzeni także są podzieleni. Podziały te sięgają głębiej niż konflikty rasowe...

GŁÓWNE POSTACI

Ascher, Emily — ta z wykształcenia ekonomistka była kiedyś członkiem partii rewolucyjnej Ping Tiao. Po zniszczeniu partii uciekła do Ameryki Północnej, gdzie jako Mary Jennings podjęła pracę w gigantycznym koncernie farmaceutycznym jinmVac należącym do „Starego" Levera i jego syna, Michaela. Jej ostatecznym celem jest doprowadzenie do zmiany i upadku skorumpowanych instytucji społecznych rządzących Chung Kuo.

Lehmann, Stefan — albinos, syn byłego przywódcy Rozpro-szeńców, Piotra Lehmanna. Przez krótki czas był bliskim współpracownikiem DeVore'a. Zimny, nienaturalnie beznamiętny, wydaje się prawdziwym archetypem nihilisty, a jego jedynym celem jest doprowadzenie do upadku Siedmiu i ich wielkiego, obejmującego całą Ziemię, Miasta. Zaczynając nowy etap swej kampanii, przenosi się na niższe poziomy do podziemnego świata tongów i Triad.

Lever, Charles — „Stary" Lever, właściciel ogromnego koncernu farmaceutycznego ImmVac, namiętny zwolennik „a-merykanizmu" i jeden z założycieli Instytutu Nieśmiertelności Cutlera. Ten potężnie zbudowany, uparty starzec jest zdecydowany nie dopuścić, by cokolwiek przeszkodziło mu w realizacji jego pragnienia. A pragnie wiecznego życia.

Lever, Michael — syn Charlesa Levera uwięziony przez Wu Shiha za swój związek z Synami Benjamina Franklina, na wpół rewolucyjną grupą utworzoną przez synów zamożnych północnoamerykańskich przemysłowców. Od dzieciństwa formowany na podobieństwo swego ojca, chce się wyrwać spod jego wpływu i znaleźć swoje własne miejsce w życiu.

Li Yuan — T'ang Europy i jeden z Siedmiu. Wstąpiła na tron po śmierci starszego brata i ojca. Chociaż jest ponad wiek dojrzały, jego chłodny i rozważny sposób bycia skrywa namiętną naturę, czego dowodem było jego krótkotrwałe małżeństwo z piękną Fei Yen, wdową po starszym bracie.

11

Ożeniwszy się ponownie, dąży do odnalezienia równowagi zarówno w życiu prywatnym, jak i w roli Tanga.

Shepherd, Ben — syn Hala Shepherda i praprawnuk budowniczego Miasta Ziemia. Wychował się i żyje w Domenie, idyllicznej dolinie w południowo-zachodniej Anglii, gdzie, zdecydowawszy się nie wstępować w ślady ojca i nie obejmować jak on stanowiska doradcy Tanga, realizuje swoje artystyczne powołanie, rozwijając nowy rodzaj sztuki, „muszlę", która pewnego dnia przekształci społeczeństwo Chung Kuo.

Tolonen, Jelka — córka marszałka Tolonena, którą z braku wpływu i miłości matki wychowano w bardzo męskich warunkach. Mimo autentycznego zainteresowania sztukami walk oraz bronią odczuwa silną potrzebę odkrycia i wyrażenia kobiecej strony swej natury; potrzebę porównywalną jedynie z determinacją, by nie ulegać wymaganiom stawianym jej płci przez świat.

Tolonen, Knut — były marszałek Rady Generałów i dawny generał ojca Li Yuana. Jest wielkim, twardym mężczyzną i najbardziej zagorzałym zwolennikiem wartości oraz ideałów głoszonych przez Siedmiu. Jednakże ta sama nieustępliwość i niezdolność do zmiany poglądów, tak charakterystyczna dla jego natury, jest przyczyną powtarzających się konfliktów z córką.

Tsu Ma —Tang Azji Zachodniej i jeden z członków rządzącej Chung Kuo Rady Siedmiu. Odrzucił swoją rozpustną przeszłość, aby zostać w Radzie jednym z najbardziej zdecydowanych sojuszników Li Yuana. Silny, przystojny mężczyzna po trzydziestce jeszcze się nie ożenił, aczkolwiek w sekretnym romansie z byłą żoną Li Yuana, Fei Yen, ujawnił swą namiętną, nie ujarzmioną jeszcze naturę.

Wang Sau-leyan — młody Tang Afryki. Od objęcia tronu — po podejrzanej śmierci swego ojca i starszego brata — poświęcał całą swą energię na osiągnięcie przewagi w Radzie nad Li Yuanem i jego sojusznikami. Inteligentny i podstępny przeciwnik, a równocześnie irytujący, wyrachowany człowiek o sybaryckich zamiłowaniach, jest zwiastunem zmiany w Radzie Siedmiu.

Ward, Kim — urodzony w Glinie, ciemnym pustkowiu pod wielkimi fundamentami Miasta, ma błyskotliwy i niezwykle

chłonny umysł, który wyróżnił go jako potencjalnie największego naukowca w Chung Kuo. Jego sformułowana w ciemnościach wizja gigantycznej, rozciągającej się do gwiazd sieci pchnęła go do tego, by dążyć do światła Góry. Jednakże, mimo patronatu Li Yuana i przyjaźni potężnych ludzi, życie Warda nie jest wcale łatwe, tak w interesach, jak i w miłości.

Wong Yi-sun — Wielki Szef Triady Zjednoczonych Bambusów, znany jako Tłusty Wong. Mały, podobny do ptaka mężczyzna, który zyskał przychylność Li Yuana. Jednakże jego ambicje wykraczają poza granice określone tym patronatem. Pragnie zjednoczyć pod swą władzą najniższe poziomy Miasta Europa.

Wu Shih — Tang Ameryki Północnej. Będąc mężczyzną w średnim wieku, jest jednym z niewielu pozostałych jeszcze członków starej generacji w Radzie Siedmiu. Mimo że jest zagorzałym tradycjonalistą, wsparł Li Yuana i Tsu Ma w ich walce z budzącym odrazę Wang Sau-leyanem. Jednakże odrodzenie się amerykańskiego nacjonalizmu stawia go przed koniecznością rozwiązania problemu, z jakim nie musi się borykać żaden z pozostałych Tangów; problemu, który musi zostać szybko i ostatecznie rozwiązany.

SIEDMIU I RODZINY

Chi Hsing — Tang Australii

Fu Ti Chang — trzecia żona Li Yuana

Hou Tung-po — Tang Ameryki Południowej

Lai Shi — druga żona Li Yuana

Li Kuei Jen — syn Li Yuana i następca tronu Miasta Europa

Li Yuan — Tang Europy

Mień Shan — pierwsza żona Li Yuana

Tsu Ma — Tang Azji Zachodniej

Wang Sau-leyan — Tang Afryki

Wei Chan Yin — najstarszy syn Wei Fenga i następca tronu

Miasta Azja Wschodnia Wei Feng — Tang Azji Wschodniej Wei Hsi Wang — drugi syn Wei Fenga i pułkownik Służby

Bezpieczeństwa


12

13

Wei Tseng-li — trzeci syn Wei Fenga

Wu Shih — Tang Ameryki Północnej

Yin Fei Yen — „Lecąca Jaskółka", księżniczka z rodziny Yin, była żona Li Yuana

Yin Han Ch'in — syn Yin Fei Yen

Yin Tsu — głowa rodziny Yin (jednej z dwudziestu dziewięciu Rodzin Mniejszych)

Yin Wu Tsai — książę z jednej z Rodzin Mniejszych i kuzyn Fei Yen

PRZYJACIELE,

DWORZANIE I WSPÓŁPRACOWNICY

SIEDMIU

Bachman, Lothar — porucznik Służby Bezpieczeństwa

Brock — strażnik w Domenie

Chan Teng — ochmistrz Wewnętrznej Komnaty w Tong-jiangu

Chang Shih-sen — osobisty sekretarz Li Yuana

Ch'in Tao Fan — kanclerz Tanga Azji Wschodniej

Chu Shi-ch'e — Pi-shu chien, czyli nadzorca Biblioteki Cesarskiej w Tongjiangu

Coates — strażnik w Domenie

Cook — strażnik w Domenie

Fen Cho-hsien — kanclerz Tanga Ameryki Północnej

Frankę, Otto — Wei, czyli kapitan Służby Bezpieczeństwa w Hsienie Zwickau

Gerhardt, Paul — major; dowódca Centrum Kontroli Północnej Hemisfery

Gustavsson, Per — kapitan ochrony osobistej Chi Hsianga

Gustavsson, Ute — żona kapitana Gustavssona

Hauser, Eva — żona majora Svena Hausera

Hauser, Gustav — prywatny sekretarz marszałka Tolonena; syn majora Svena Hausera

Hauser, Sven — major, były gubernator Kolonii, ojciec Gus-tava Hausera

Henssa, Eero — kapitan straży na pokładzie orbitującego pałacu Yang-jing

Ho Chang — lokaj Wu Shiha

Hung Yan — osobisty lekarz Li Yuana

Jasny Księżyc — służąca Li Yuana

Karr, Gregor — major Służby Bezpieczeństwa

K'ung Feng — urzędnik trzeciej rangi w Ta Ssu Nung, Su-

perintendenturze Rolnictwa Miasta Europa Lofgren, Bertil — porucznik i adiutant marszałka Tolonena Mo Yu — porucznik Służby Bezpieczeństwa w Domenie Nan Ho — kanclerz Tanga Europy Pachnący Lotos — służąca Li Yuana Read, Helmut — gubernator układu Saturna Rheinhardt, Helmut — generał Służby Bezpieczeństwa Li

Yuana Shepherd, Ben — syn zmarłego Hala Shepherda; artysta

muszli" Shepherd, Beth — wdowa po Halu Shepherdzie; matka Bena

i Meg Shepherdów Shepherd, Meg — siostra Bena Shepherda Tolonen, Jelka — córka marszałka Tolonena Tolonen, Knut — były marszałek Służby Bezpieczeństwa;

przewodniczący Komitetu Nadzorującego GenSyn Tu Mai — strażnik w Domenie

Virtanen, Per — major Służby Bezpieczeństwa Li Yuana Zdenek — ochroniarz Jelki Tolonen

TRIADY

Chao — jeden z ludzi K'ang A-yina

Feng Shang-pao — „Generał Feng"; Wielki Szef 14K

Ho Chin — „Ho Trzy Palce", Wielki Szef Żółtych Sztandarów

Hua Shang — zastępca Wong Yi-suna

Huang Jen — zastępca Po Lao

Hui Tsin — Czerwony Pal (426, czyli Wykonawca) Zjednoczonych Bambusów

K'ang A-yin — szef tongu Tu Sun

K'ang Yeh-su — siostrzeniec K'ang A-yina

Kant — jeden z ludzi K'ang A-yina

Li Chin — „Li Bez Powiek"; Wielki Szef Wo Shih Wo


14

15

Li Pai Shung — siostrzeniec Li China; dziedzic Wo Shih Wo

Ling Wo — główny doradca K'ang A-yina

Liu Tong — zastępca Li China

Lo Han — szef tongu

Lu Ming-shao — „Wąsacz Lu"; Wielki Szef Triady Kuei Chuan (Czarnego Psa)

Man Hsi — szef tongu

Meng Te — zastępca Lu Ming-shao

Ni Yueh — szef tongu

Peck — zastępca K'ang A-yina (ying tzu, czyli „cień")

PoLao — Czerwony Pal (426, czyli Wykonawca) Kuei Chuan

Soucek, Jiri — zastępca K'ang A-yina

Visak — zastępca Lu Ming-shao

Wong Yi-sun — „Tłusty Wong"; Wielki Szef Triady Zjednoczonych Bambusów

Yan Yan — szef tongu

Yao Lu — zastępca Stefana Lehmanna

Yue Chun — Czerwony Pal (426, albo Wykonawca) Wo Shih Wo

Yun Yueh-hui — „Nieboszczyk Yun"; Wielki Szef Czerwonego Gangu

YU

Anna — zabójczym z Yu. Donna — zabójczni z Yu Joanna — zabójczyni z Yu

Mach, Jan — urzędnik w Ministerstwie Uzdatniania Odpadków, były członek Ping Tiao i założyciel Yu. Vesa — zabójczyni z Yu

INNE POSTACI

Ainsworth, James — prawnik Charlesa Levera Ascher, Emily — była członkini Ping Tiao Barratt, Edel — pracownik SimFicu w Sohm Abyss Becker, Hans — pomocnik Stefana Lehmana Bonner, Alex — główny negocjator Korporacji Finansowej P'u Lan

Bonnot, Alex — kierownik naukowy SimFicu w Sohm Abyss Campbell, William — regionalny zarządca SimFicu w Miastach Północnego Atlantyku Carver, Rex — kandydat Reformatorów do Izby Reprezentantów z Hsienu Miami i przyjaciel Charlesa Levera Chan Long — strażnik pracujący dla Levera i Kustowa Chang — strażnik w posiadłości Glorii Chung Chang Li — naczelny lekarz Bostońskiego Centrum Medycznego Chiang Su-li — kierownik herbaciarni „Dziewiąty Smok" Chung, Gloria — córka i spadkobierczyni zmarłego członka

Izby Reprezentantów, Chung Yena Curval, Andrew — wybitny genetyk; pracownik korporacji

ImmVac Dann, Abraham — służący Charlesa Levera Deio — urodzony w Glinie przyjaciel Kima Warda z okresu

rehabilitacji" DeYalerian, Rachela — pseudonim Emily Ascher DeVore, Howard — były major Służby Bezpieczeństwa

i Rozproszeniec Dunn, Richard — konkurent w interesach „Starego" Levera Feng Lu-ma — soczewkarz Feng Wo-shen — projektant białek i pracownik naukowy

SimFicu w Sohm Abyss Fisher, Carl — Amerykanin, przyjaciel Michaela Levera Fisher, James — finansista i przyjaciel Charlesa Levera Gratton, Edward — przyjaciel Charlesa Levera i kandydat

do zarządu Hsienu Boston z ramienia Reformatorów Haller, Wolf — pomocnik Stefana Lehmanna Harrison, William — pracownik Charlesa Levera Hart, Alex — członek Izby Reprezentantów w Weimarze Hartmann, William — przyjaciel Charlesa Levera Hay, Joel — przywódca Ewolucyjnej Partii Ameryki Północnej Henty, Thomas — technik

Heydemeięr-Ernsst — artysta; czołowy przedstawiciel Futur-Kunst „ Nauki Sztuki”

Hilbert, Eduard – szef Laboratorium Kriobiologii w Sohm

Abyss

Hb Chaib-tuan— reprezentant z Hsienu Shenyang

16

Ho Yang — reporter pracujący dla kanału Wen Mmg

Hong Chi — asystent Kima Warda

Horton, Feng — Amerykanin; „Syn", znany także jako „Przetopiony"

Hsiang Tian — kupiec, właściciel domu towarowego

Jennings, Mary — pseudonim Emily Ascher

Johnstone, Edward — przyjaciel Charlesa Levera; ojciec Luizy Johnstone

Johnstone, Luiza — wieloletnia narzeczona Michaela Levera

Kennedy, Jean — żona Josepha Kennedy'ego

Kennedy, Joseph — amerykański prawnik i założyciel Partii Nowych Republikanów

Kennedy, Robert — najstarszy syna Josepha Kennedy'ego

Koslevic, Anna — szkolna przyjaciółka Jelki Tolonen

Kustow, Bryn — Amerykanin; przyjaciel Michaela Levera

Lehmann, Stefan — albinos; syn Podsekretarza Lehmanna

Lever, Charles — „Stary" Lever, właściciel koncernu farmaceutycznego ImmVac; ojciec Michaela Levera

Lever, Michael — syn Charlesa Levera; właściciel korporacji MemSys, uzależnionej od ImmVacu

Li Min — „Dzielny Karp", pseudonim Stefana Lehmanna

Lukę — urodzony w Glinie przyjaciel Kima Warda z okresu „rehabilitacji"

Mai Li-wen — soczewkarz

Marley, George — wspólnik w interesach Charlesa Levera

May Feng — Hung Mao, dyrektor EduColu

Milne, Michael — prywatny detektyw

Mitchell, Bud — Amerykanin; „Syn", znajomy Michaela Levera

Munroe, Wendell — członek Izby Reprezentantów w Weimarze

Nong Yan — księgowy Kima Warda

Pai Mei — właściciel sklepiku

Parker, Jack — Amerykanin; przyjaciel Michaela Levera

Ping Hsiang — przedstawiciel Góry w czasie dyskusji o ponownym otwarciu Izby Reprezentantów w Weimarze

Reiss, Horst — prezes korporacji SimFic

Richards — strażnik w firmie Ch'i Chu Kima Warda

Robins — pracownik Charlesa Levera

Ross, James — prywatny detektyw

Schram, Dieter — administrator ośrodka SimFicu w Sohm

Abyss Snów — pseudonim Stefana Lehmanna Spence, Graham — pracownik Charlesa Levera Spence, Leena — „Nieśmiertelna"; dawna kochanka Charlesa Levera Stevens, Carl — Amerykanin; przyjaciel Michaela Levera Stewart, Greg — Amerykanin; kandydat Partii Nowych Republikanów do zarządu Hsienu Denver Symons — pracownik ośrodka SimFicu w Sohm Abyss Tai Cho — przyjaciel i były opiekun Kima Warda Tewl — „Ciemność"; przywódca ludzi z tratw Thorsson, Wulf — osadnik z Kolonii lapetus w układzie

Saturna Tong Ye — młody marynarz Han; „morf' stworzony przez

Bena Shepherda Tuan Wen-ch'ang — pracownik ośrodka SimFicu w Sohm

Abyss Underwood, Harry — członek Izby reprezentantów w \v

marze Ward, Kim — sierota z Gliny; właściciel firmy Ch'i Chu Ward, Rebecca — radca handlowy SimFicu w Sohm Abyss; urodzona w Glinie przyjaciółka Kima Warda z okresu „Rehabilitacji" Weller, John — dyrektor wydziału Dystrybucji Wewnętrznej

ImmVacu Will — urodzony w Glinie przyjaciel Kima Warda z okresu

rehabilitacji" Yi Pang-chou — szkolna przyjaciółka Jelki Tolonen Yueh Pa — urzędnik z terytorium Triady Zjednoczonych

Bambusów Żółty Tan — soczewkarz

ZMARLI

Barrow, Chao — sekretarz Izby Reprezentantów w Weimarze Bercott, Andrei — członek Izby Reprezentantów w Weimarze Berdyczew, Soren — właściciel SimmFicu, a później przywódca frakcji Rozproszeńców


18

19

Ch'in Shih Huang Ti — pierwszy cesarz Chin (panował w latach 221—210 p.n.e.) Chung Hsin — „Lojalność"; wasal Li Shai Tunga Cutler, Richard — przywódca ruchu amerykańskiego Ebert, Klaus — właściciel korporacji GenSyn Feng Chung — Wielki Szef Triady Kuei Chan (Czarnego

Psa) Fest, Edgar — kapitan Służby Bezpieczeństwa Gesell, Bent — przywódca organizacji terrorystycznej Ping

Tiao Griffin, James B. — ostatni przezydent imperium amerykańskiego Han Huan Ti — cesarz z dynastii Han (panował w latach

168—189 n.e.), znany także jako Liu Hung Hou Ti — Tan'g Ameryki Południowej; ojciec Hou Tung Po Hsiang K'ai Fan — książę z jednej z Rodzin Mniejszych Hwa — „krwawy" mistrz; zawodnik w walkach wręcz pod

Siecią Kao Jyan — zabójca; przyjaciel Kao Chena Lehmann, Piotr — podsekretarz w Izbie Reprezentantów i pierwszy przywódca frakcji Rozproszeńców; ojciec Stefana Lehmanna Lever, Margaret — żona Charlesa Levera i matka Michaela

Levera Li Ch'ing — T'ang Europy; dziadek Li Yuana Li Han Ch'in — pierwszy syn Li Shai Tunga i dziedzic tronu

Europy; brat Li Yuana Li Hang Ch'i — T'ang Europy; pradziadek Li Shai Tunga Li Kou-lung — T'ang Europy; dziadek Li Shai Tunga Li Shai Tung — T'ang Europy; ojciec Li Yuana Lin Yua — pierwsza żona Li Shai Tunga Mao Tse Tung — pierwszy cesarz z dynastii Ko Ming (panował w latach 1948 — 1967) Ming Huang — szósty cesarz z dynastii T'ang (panował w latach 713—755 n.e.) Mu Chua — Madame Domu Dziewiątej Ekstazy Mu Li — „Żelazny Mu", szef Triady Wielkiego Kręgu Shang — „Stary Shang"; nauczyciel Kao Chena z dzieciństwa Shepherd, Amos — prapraprapradziadek (i genetyczny „ojciec") Bena Shepherda

Shepherd, Augustus — „brat" Bena Shepherda (żył w latach

2106—2122) Shepherd, Hal — ojciec (i genetyczny „brat") Bena Shepherda Shepherd, Robert — pradziadek (i genetyczny „brat") Bena

Shepherda oraz ojciec Augustusa Shepherda Tsao Ch'un — despotyczny założyciel Chung Kuo (panował

w latach 2051—2087 n.e.) Wang Hsien — T'ang Afryki; ojciec Wang Sau-leyana Wang Ta-hung — trzeci syn Wang Hsiena; starszy brat Wang

Sau-leyana Wen Ti — „Pierwszy Przodek" Miasta Ziemia/ Chung Kuo,

inaczej znany jako Liu Heng (rządził Chinami w latach

180—157 p.n.e.) Wyatt, Edmund — przemysłowiec; ojciec Kima Warda Ywe Hao — terrorystka z Yu. Ywe Kai-chang — ojciec Ywe Hao

20

PROLOG — WIOSNA 2209

W PRZESTRZENI

MIĘDZY NIEBEM

A ZIEMIĄ

Niebo i ziemia są bezlitosne i traktują niezliczone mnóstwo stworzeń jak bezpańskie psy; mędrzec jest bezwzględny i traktuje ludzi jak bezpańskie psy. Czy przestrzeń między niebem a ziemią nie jest jak wnętrze miechów? Jest pusta, a jednak niewyczerpana: im dłużej pracuje, tym więcej się z niej wydobywa. Długie przemowy nieuchronnie prowadzą do ciszy. Lepiej już polegać na pustce".

Lao-tsy, Tao Te Ching, VI wiek n.e,

Wu Shih, T'ang Ameryki Północnej, stał na szczycie szerokich, białych, rozsypujących się schodów i patrzył na zgromadzonych w dole ludzi. Ich sylwetki, oświetlone przez reflektory podwieszone do najniższego pokładu Miasta, wyraźnie rysowały się w ciemnościach. Było ich pięciu. Pięciu starych mężczyzn z siwymi brodami, dobrze ubranych, dostojnych. Szefowie wielkich kompanii. Amerykanie. Wu Shih przyglądał się im z ledwie skrywaną pogardą. Za jego plecami widać było ogromną, bezgłową postać siedzącą na granitowym tronie. Tang oparł lewą nogę na leżącej u jego stóp kamiennej głowie posągu, a prawą rękę wsparł na biodrze.

Jeden z mężczyzn, wyższy od pozostałych, wystąpił do przodu i zwrócił się do swego władcy:

Gdzie oni są? Obiecałeś ich przyprowadzić, Wu Shih.

A więc gdzie oni są?

Są martwi, chciałby odpowiedzieć, wasi synowie są martwi. Prawda jednak wyglądała inaczej. Wang Sau-leyan uratował im życie. Rada Siedmiu postanowiła, że zdrajcy mają zostać uwolnieni i ujść bez kary. To było głupie, ale taka właśnie zapadła decyzja.

Są tutaj, Shih Lever. Blisko. Nic im się nie stało.

Przerwał i spojrzał na ruiny. Stał wysoko, górując nad całą

okolicą i dno Miasta zawisło zaledwie pięćdziesiąt ch'i nad jego głową. Ciągnęło się na kształt czarnego, twardego nieba we wszystkich kierunkach aż po horyzont, przygniatające, obezwładniające swym ogromem. Naprzeciw Tanga, za ciemnym zarysem wywróconego obelisku, można było dostrzec ruiny budynku Kapitolu i gigantyczny, srebrzysty filar wyłaniający się z jego zniszczonej kopuły — jeden z wielu, które wznosiły się ku gładkiemu, czarnemu podbrzuszu Miasta.

Przyprowadził ich tu celowo, wiedząc, jakie wrażenie wywrze ten widok na starcach. Nad ich głowami, jak jakiś przepotężny, miażdżący ogromnym ciężarem byt, wznosiło się

25

Miasto, którym władał. Miasto sięgające na wysokość dwóch li —prawie mili, według ich archaicznej miary — i ciągnące się od Atlantyku do Pacyfiku, od wybrzeży Labradoru do Zatoki Meksykańskiej na południu. Podczas gdy tu, pod spodem... Wu Shih uśmiechnął się. Tutaj, w ciemnościach pod filarami Miasta, leżały ruiny Waszyngtonu, byłej stolicy sześćdziesięciu dziewięciu stanów amerykańskiego imperium. A ci ludzie — ci głupi, starzy ludzie —marzą o odzyskaniu tego imperium i dla tego celu gotowi są złamać panujący od stu lat pokój. T'ang prychnął z pogardą i skierował wzrok na masywną, granitową głowę leżącą pod jego stopą.

Podpisaliście dokumenty?

Po chwili ciszy, która była reakcją na to pytanie, odpowiedział Lever. W jego głosie słychać było z trudem hamowaną irytację:

Podpisaliśmy.

Wu Shih poczuł nagły przypływ gniewu. Po raz drugi „Stary" Lever zwrócił się do niego w sposób niezgodny z etykietą.

Wszyscy? — rzucił. — Wszyscy, którzy byli na mojej

liście?

Przeniósł wzrok z głowy Lincolna na Levera. Starzec patrzył na leżący kamień, a wyraz jego zaczerwienionej z gniewu twarzy był tak wymowny, że Wu Shih roześmiał się i przydusił nogą ciężką, granitową głowę, wciskając jej nos w kurz, który równą warstwą pokrywał wszystko dookoła.

Nie odpowiedziałeś mi.

Głos Tanga zmienił się, stwardniał, a w jego stanowczych nutach pobrzmiewała wyraźna groźba. Lever spojrzał na swego władcę z wyraźnym zaskoczeniem. Widać było, że nie przywykł do tego, by zwracano się do niego tak rozkazującym tonem. Sama myśl, iż jest czyimś podwładnym, była mu najwyraźniej obca. To także mówiło bardzo wiele. Ci ludzie daleko zabrnęli w swej bucie i buncie — obrośli tłuszczem i oślepieni blaskiem swej iluzorycznej potęgi stali się aroganccy. Li Yuan miał rację, widząc w nich groźbę; miał rację, działając tak, jak działał. Nie było w nich żadnego szacunku dla innych ani zrozumienia swej prawdziwej pozycji. Ci starcy uważali się za równych Siedmiu, a być może i za lepszych od nich. Było to bezczelne i niebezpieczne złudzenie.

Lever odwrócił gwałtownie głowę i gniewnie odwarknął:

Podpisaliśmy. Wszyscy z twojej listy. — Powiedziawszy

to, skinął na jednego ze swoich towarzyszy, który wysunął się

do przodu i podał mu dokument.

Wu Shih obserwował to wszystko, zmrużywszy oczy. Zauważył, że gdy Lever obrócił się ponownie w jego stronę, zawahał się, jakby oczekiwał, iż Tang zejdzie po schodach i weźmie od niego papier.

Przynieś to — rozkazał, wyciągnął lewą rękę i wykonał

nią niedbały, prawie ospały gest. Wang Sau-leyan mógł

zmusić Radę do zawarcia ugody z wrogami, ale on, Wu

Shih, miał zamiar pokazać tym ludziom, gdzie jest ich

miejsce.

Na twarzy Levera pojawił się wyraz niepewności. Popatrzył najpierw na pozostałych, jakby szukając u nich rady, potem jednak zaczął wchodzić po schodach. Każdy krok był dla niego małym upokorzeniem i pomniejszał go jako człowieka. Kiedy w końcu znalazł się w odległości trzech stopni od szczytu schodów, Wu Shih uniósł rękę, rozkazując mu gestem, by zatrzymał się w tym miejscu. Lever zmarszczył brwi, ale zrobił, co mu kazano.

Uklęknij — powiedział Tang, a jego głos brzmiał teraz

miękko, prawie łagodnie.

Lever poruszył głową, jakby nie był pewny, czy dobrze usłyszał.

Co?

Uklęknij.

Wu Shih nie powiedział tego ani głośniej, ani twardziej niż poprzednio, ale nie było wątpliwości, iż nie jest to napomnienie, lecz rozkaz.

Lever, świadomy tego, że towarzysze obserwują go z dołu, ponownie się zawahał, a jego twarz zadrgała w gniewnym grymasie. W końcu, wyraźnie rozdrażniony, ukląkł, przeszywając Wu Shiha wściekłym spojrzeniem. Najwidoczniej spodziewał się, że uda mu się uniknąć tego punktu protokołu. Tang jednak nie ustępował. Był zdecydowany wymusić na Leverze nawet pozory szacunku, gdyż wiedział, że na takich pozorach opiera się władza. Prawdziwa władza. Jeden człowiek pochyla głowę przed drugim: ten gest jest równie stary, co pełen znaczenia. I nawet jeśli w tym wypadku nie wiązało


26

27

się to z prawdziwym szacunkiem, Wu Shiha zadowalała jego część składowa — posłuszeństwo. Proste posłuszeństwo.

Tang pochylił się, wyrwał papier z wyciągniętej ręki Levera i rozwinął go. Oryginał — potwierdzony obrazami wzorów siatkówek i zapisami fal mózgowych — znajdował się już w archiwum. Jednakże ta ceremonia — to wręczenie dokumentu podpisanego osobiście przez każdego z nich, i to w miejscu, gdzie umarł amerykański sen — miała większe znaczenie niż sam fakt zawarcia ugody. Oni może niewiele z tego rozumieli, ale rytuał ten nie był tylko pustym gestem — był czymś znacznie głębszym. Był kwintesencją władzy i siły. To właśnie nadawało kształt stosunkom między ludźmi.

Wu Shih złożył papier i chrząknął z satysfakcją. Następnie odwrócił się i dał znak. Prawie natychmiast jaskrawy strumień światła wyrwał z cienia pobliski budynek. Przez chwilę nie działo się nic, po czym w białej, frontowej ścianie domu otworzyły się drzwi i z ciemności panującej w środku wyszła grupa młodych ludzi. Synowie. Piętnastomiesięczne uwięzienie sprawiło, że byli wymizerowani i wyglądali na mniej dumnych niż poprzednio. Ciągle jednak byli niebezpieczni. Bardziej niebezpieczni, niż to kiedykolwiek przyszłoby do głowy Wang Sau-leyanowi.

Wu Shih uniósł rękę, odprawiając w ten sposób starego człowieka.

Lever powoli, tyłem, zszedł po schodach. Dotarł na dół, odwrócił się i w otoczeniu swych towarzyszy ruszył przez to pokryte gruzem pustkowie w stronę budynku, przy którym stali młodzi mężczyźni. Wu Shih patrzył na nich przez chwilę, po czym odwrócił się. W dłoni miał gwarancję ich dobrego zachowania się — ich przyrzeczenie, że będą prowadzić się lepiej i rozważniej, niż to robili w przeszłości. Jednakże w twarzy Levera widział nienawiść i brak szacunku. Czy warto było zabiegać o te gwarancje w obliczu tak otwarcie rzuconego wyzwania, tak wyraźnego buntu? Uśmiechnął się. Tak, warto było, bowiem da mu to w przyszłości usprawiedliwienie do działania bez zwracania uwagi na wstawiennictwo tego wścib-skiego krętacza Wanga. Wiedział z całą pewnością, że to nie jest wcale koniec konfliktu, a jedynie czasowe zawieszenie broni. Wkrótce nadejdzie czas, kiedy ponownie będzie musiał stawić czoło tym ludziom.

Amerykanie... — mruknął pod nosem, a następnie roześmiał się miękko i spojrzał na bezgłowy posąg widoczny w świetle dochodzącym z góry. Mówią o sobie „boscy". Mieszkańcy niebios. Najwięksi i wspaniali. Wyniesieni ponad innych. Ponownie się roześmiał. Mogą sobie w to wierzyć, ale jeśli spróbują choćby splunąć, zamieni ich życie w piekło.

* * *

Cienie liści padały na blade, łupkowe skały pokrywające drugi brzeg stawu. Li Yuan, T'ang Europy, stał na małym, wygiętym w łuk mostku i słuchał niosących się nad wodą głosów. Niskie drzewa rosnące po drugiej stronie stawu przesłaniały mu widok dziedzińców i domu, ale dźwięki dochodziły do niego czysto i wyraźnie: radosny śmiech pełen ulgi, szczebiot podnieconych kobiecych głosów, a w tle tego wszystkiego przeciągły krzyk noworodka.

Stał całkowicie nieruchomo i patrzył na swoje ciemne odbicie w pokrytej kwiatami lotosu wodzie. To było dziecko. Syn — oczywiście, że syn — w innym wypadku nie byłoby tyle śmiechu. Stał bez ruchu i nie wiedział, co myśleć, co czuć w takiej chwili. Miał wrażenie, że nie tylko on, ale i cały świat — malutki świat drzew, kamieni i wody — zatrzymał się wraz z nim.

Syn... Potrząsnął głową i zmarszczył czoło. Powinno być

coś więcej, pomyślał. Powinienem być zadowolony i także się

śmiać. Dzisiaj łańcuch został na nowo wykuty, a rodzina

wzmocniona. Jednakże w jego sercu nie było niczego — tylko

pustka tam, gdzie powinno być uczucie. r

Jedna z położnych wyszła na balkon i zauważyła go. Uniósł głowę w chwili, gdy pospiesznie odwróciła się i wbiegła do środka. Usłyszał jej ostrzeżenie, po którym zapadła nagła cisza, prawie natychmiast przerwana przez przenikliwe krzyki niemowlęcia. Stał na mostku jeszcze przez chwilę, po czym ruszył powoli do przodu, ale serce dziwnie ciążyło mu w piersiach, tym razem bowiem był całkowicie nie przygotowany na to, co go tam czekało.

Na ogromnym łożu jego babci — tym samym, w którym przyszedł na świat jego ojciec, Li Shai Tung — leżała Mień Shan. Jej drobne ciało zdawało się ginąć w stosie poduszek,


28

29

na których ją wsparto, a związane z tyłu ciemne włosy odsłaniały pokryte kropelkami potu czoło. Na jego widok uśmiechnęła się szeroko i podniosła ku niemu malutkie zawiniątko.

Twój syn, Chieh Hsia.

Wziął od niej dziecko i świadomy tego, że wszystkie kobiety zgromadzone w pokoju uważnie go obserwują, zaczął je ostrożnie kołysać na rękach. Po chwili odsunął dłonią kocyk i spojrzał na syna. Rzadkie, czarne włosy pokrywające jego wydłużoną, bladą czaszkę połyskiwały wilgocią. Oczy miał zamknięte, a jego cienkie wargi wykrzywiły się brzydko w nieustannym krzyku. Jedną malutką rączką wymachiwał w powietrzu, sięgając gdzieś na oślep i wyrywał się z rąk ojca, jakby czując jego zakłopotanie. Mimo to Li Yuan się roześmiał. Taki mały, taki leciutki i kruchy, a jednocześnie taki zawzięty. Jego syn. Roześmiał się jeszcze raz i wyczuł, że nastrój w komnacie zmienia się i w miejsce pełnego wyczekiwania napięcia pojawia się wyraźne odprężenie.

Popatrzył na Mień Shan i uśmiechnął się.

Dobrze. Dobrze się spisałaś, moja kochana.

Podniósł wzrok i zauważył, że te czułe słowa wywołały

także rumieńce na twarzach jego pozostałych żon, Lai Shi oraz Fu Ti Chang. Widok ten sprawił, że w jego sercu pojawiło się uczucie niespodziewanego ciepła. To były dobre, wrażliwe kobiety. Nan Ho dokonał bardzo dobrego wyboru.

Usiadł na łożu obok Mień Shan i trzymając dziecko w jednej ręce, zwrócił twarz w jej stronę. Za nią, na ścianie nad łożem, zauważył kopię diagramu Luoshu — „magicznych" liczb mających ułatwić poród. Normalnie widok takich nonsensownych zabobonów wywołałby jego gniew. Tym razem nie był to jednak odpowiedni moment na złość.

Czy było bardzo ciężko? — zapytał i podniósł delikatnie

jednym palcem jej podbródek, zmuszając ją, by spojrzała mu

w oczy.

Zawahała się, lecz kiwnęła nieznacznie głową. W jej oczach mignęło wspomnienie bólu.

Odetchnął głęboko, próbując to sobie wyobrazić, a następnie pokiwał głową. Na jego ustach i w oczach pojawił się uśmiech.

Składam ci hołd, moja słodka żono. I dziękuję ci w imie

niu moim i mojego syna.

Jeszcze przez chwilę patrzył na nią z wyrazem niezwykłej czułości na twarzy, po czym skłoniwszy głowę w pokłonie, pochylił się i ucałował jej wilgotne czoło.

W końcu odwrócił się i spojrzał na ludzi zgromadzonych w pokoju. Oprócz żon, położnych i lekarzy było tam kilku jego ministrów — świadków porodu. Li Yuan wstał i ciągle kołysząc dziecko w ramionach, zrobił krok w ich stronę.

Ogłosicie, że Rodziny mają nowego dziedzica. Ogłosicie,

że Kuei Jen, pierwszy syn Li Yuana i jego żony Mień Shan,

urodził się dziś rano w dobrym zdrowiu i doskonałym stanie

fizycznym. — Pokiwał żywo głową i przycisnął mocniej dziec

ko, a wszyscy zaczęli się uśmiechać na ten widok. — Silne

dziecko. Podobnie jak jego dziadek.

Odpowiedział mu pomruk zgody i ogólne potakiwanie. Li Yuan pochylił głowę, dając im w ten sposób znak, by wyszli. Po chwili, gdy ostatni z obecnych w komnacie, ukłoniwszy się z szacunkiem, opuścili jej wnętrze, T'ang został tylko z żoną i dzieckiem. Niemowlę ułożyło się już wygodnie w jego ramionach i przestało płakać. Patrzyło teraz na niego szeroko otwartymi oczami. Wielkimi, ciemnymi oczami, które zdawały się zerkać z dna niepojętej tajemnicy narodzin. I wtedy Li Yuan pochylił lekko głowę i z czułością, która zaskoczyła go samego, pocałował czoło, nos oraz podbródek dziecka.

Kuei Jen — powiedział, uśmiechając się ciepło do nie

mowlęcia. — Witaj, mój synu. Oby świat był dla ciebie dobry.

Kiedy po chwili podniósł wzrok, zauważył, że Mień Shan patrzy na niego, a po jej policzkach płyną łzy.

* * *

W pokoju było ciemno i duszno. Leżący na łożu stary człowiek zaniósł się suchym, szarpiącym kaszlem i głośno pociągnął nosem.

Odsuń zasłonę, Chan Yin. Chcę was wszystkich widzieć.

Najstarszy syn przeszedł na drugą stronę pokoju i odchylił

trochę ciężką zasłonę. Do środka wpadł strumień jaskrawego światła, wycinając szeroki szlak w cieniu.

Więcej — powiedział starzec, podnosząc się z poduszki,

na której leżał. — I otwórz drzwi. Gorąco tu jak w saunie.

Chan Yin zawahał się i popatrzył na lekarzy, ale oni tylko


30

31

wzruszyli ramionami. Odsunął zatem zasłonę do końca, a potem otworzył wiodące na balkon drzwi z brązu i szkła. Stał tam przez chwilę, czując na twarzy i ramionach orzeźwiające podmuchy wiatru. Przez jakiś czas patrzył na rozciągające się przed pałacem ogrody i odległe góry, po czym odwrócił się i ponownie spojrzał na ojca.

Oślepiony nagłą powodzią jaskrawego światła, Wi Feng zmrużył oczy, a na jego pomarszczonej, starej twarzy pojawił się słaby uśmiech.

Teraz lepiej — stwierdził, układając się ponownie na

poduszkach. — Tu jest jak w grobowcu. Każdej nocy owijają

mnie i grzebią, a jednak kiedy przychodzi ranek, ja wciąż żyję.

Chan Yin popatrzył na ojca z miłością i troską. Cierpiał, widząc go tak starym, tak bezsilnym. Jego wspomnienia buntowały się przeciwko takiemu obrazowi Wei Fenga. Z całego serca pragnął, by jego ojciec był znowu — jak kiedyś — silny i pełen życia. Ale to były wspomnienia z dzieciństwa i on sam był teraz starszy, znacznie starszy. W przyszłym roku skończy czterdzieści lat. Westchnął, przeszedł przez pokój i stanął przy łożu obok swych braci.

Hsi Wang, ubrany w swój mundur pułkownika, był wyraźnie nieswój, a jego zwykle dobry humor gdzieś zniknął. Od czasu, gdy jego ojciec miał wylew, był tylko cieniem siebie samego, a jego zazwyczaj niczym nie skłopotaną twarz przesłoniły chmury. Tseng-li, najmłodszy z nich, stał tuż obok ojca i oparłszy lekko swoją dłoń na ramieniu starca, zwrócił ku niemu swoją piękną twarz. Ojciec od czasu do czasu poruszał głową i zerkał na niego z uśmiechem.

Wylew prawie zabił Wei Fenga. Ocaliła go szybko przeprowadzona, bardzo skomplikowana operaq'a. Jednakże zaraz potem nastąpiło zapalenie płuc. Teraz, miesiąc po pierwszym ataku, czuł się już znacznie lepiej, ale to przeżycie ogromnie go postarzyło. Lewą stronę czaszki miał ogoloną, a jego prawe ramię leżało bezwładnie na kołdrze. Niektórych skrzepów krwi nie udało się usunąć i część mózgu umarła, między innymi ta, która kontrolowała niektóre jego ruchy. I teraz nawet najlepsi protetycy nie potrafili przywrócić mu możliwości poruszania prawą ręką.

Moi synowie — zaczął z uśmiechem, patrząc kolejno na

każdego z nich, a te proste słowa wydawały się przepełnione

uczuciem. Rozkaszlał się znowu i Tseng-li pochylił swoje potężne ciało, ukląkł i ściskał mocno dłoń starca do chwili, aż spazmy minęły. Wei Feng odezwał się ponownie, patrząc przy tym głównie na swego następcę, Chan Yina: — Lekarze mówią mi, że będę żył. — Uśmiechnął się ze smutkiem i pokiwał głową. — Nawet to wydaje mi się teraz dziwne... myśl o życiu. — Wziął głęboki, drżący oddech. — Przez te kilka ostatnich tygodni stałem się bliskim przyjacielem śmierci i miałem okazję dobrze ją poznać. Jak nieprzyjaciela, którego zaczyna się cenić za jego wielkie umiejętności i przebiegłość.

Hsi Wangowi wyrwał się krótki śmiech. Wei Feng spojrzał na niego z uśmiechem pobłażania.

Jak to dobrze usłyszeć znowu twój śmiech, Hsi. Brako

wało mi go. — Zwilżył wargi językiem i ciągnął dalej: —

Stałem obok śmierci i patrzyłem za siebie. W światło. Pa

trzyłem za siebie i dostrzegłem prawdziwy kształt rzeczy ist

niejących tutaj, w tym naszym świecie cieni.

Chan Yin zauważył, że oczy starego T'anga zdawały się patrzeć gdzieś poza Hsi, jakby rzeczywiście mogły zobaczyć coś, co było niedostępne wzrokowi pozostałych.

Po raz pierwszy widziałem wszystko wyraźnie. Widzia

łem, jak rzeczy wyglądają teraz i jak będą wyglądały w przy

szłości. — Wei Feng odwrócił głowę i jeszcze raz spojrzał na

swego najstarszego syna. — To dlatego was wezwałem. Szcze

gólnie ciebie, Chan Yin, ale także was, Hsi i Tsengu. Jako

świadków. Gwarantów, jeśli chcecie to tak nazwać.

Czekali przez chwilę, aż starzec uspokoi swój oddech.

Przez otwarte drzwi dochodził szum wiatru poruszającego gałęziami drzew i bzyczenie owadów. Lekkie podmuchy poruszały delikatnie zasłonami, chłodząc powietrze wewnątrz pokoju.

Jest coś, czego od ciebie chcę, Chan Yin. Coś, czego

żaden ojciec nie powinien żądać od swego najstarszego syna.

Ale ja widziałem, co nadchodzi. I ponieważ cię kocham, chcę,

abyś przysiągł, że zrobisz to, o co poproszę.

Chan Yin zadrżał, przejęty napięciem, z jakim patrzył na niego ojciec, i pochylił głowę.

Zrobię wszystko, czego będziesz chciał, ojcze.

Wei Feng po chwili milczenia westchnął i spojrzał na swoje bezużyteczne ramię.


32

33

Chcę, abyś przysiągł mi, że będziesz popierał Li Yuana.

We wszystkim, o co cię poprosi, i to niezależnie od tego, jakie

poda ci powody. O cokolwiek cię poprosi, zrób to. — Przerwał,

a na jego twarzy pojawił się nagle wyraz niezwykłej srogości,

jakby widział coś z drugiej strony śmierci. Jakby z oddali

patrzył na ten świat świateł i cieni. — Zrób to, Chan Yin, to na

barkach Li Yuana spoczywa bowiem los nas wszystkich. Jeśli

mu odmówisz, Siedmiu upadnie, co jest tak pewne, jak to, że ja

któregoś dnia umrę, a ty odziedziczysz tron.

Chan Yin pogrążył się w zadumie, po czym z uśmiechem spojrzał ojcu w oczy, rozumiejąc w pełni wagę tego, o co został poproszony.

Przysięgam zrobić to, czego życzy sobie mój ojciec.

Przysięgam wspierać Li Yuana we wszystkim, o co mnie

poprosi. — Pochylił się w niskim ukłonie, a potem zwrócił się

ku swoim braciom: — Przysięgę tę składam jako świętą obiet

nicę, a wy, moi bracia, jesteście tego świadkami.

Wei Feng rozluźnił się i popatrzył na twarze swoich trzech synów.

Jesteście dobrymi ludźmi. Dobrymi synami. Ojciec nie

mógłby sobie zażyczyć lepszych synów.

Tseng-li pochylił się i pocałował go w czoło.

Tego się nie wybiera, ojcze — powiedział miękko, uśmie

chając się jeszcze raz do starca. — Tak po prostu jest.

* * *

Li Yuan siedział przy biurku pod portretem swego dziadka. Z ekranu zajmującego całą przeciwległą ścianę patrzyła na niego powiększona dziesięciokrotnie twarz Wu Shiha.

Mówisz o nadchodzących kłopotach, Yuanie, ale przecież od pewnego czasu panuje spokój. Na najniższych poziomach nie było takiego spokoju od dziesięciu lat.

Być może, ale coś tam się dzieje, Wu Shih. Czuję to. Siedzimy na beczce prochu.

Iz każdym dniem tego prochu przybywa, co?

Wu Shih cofnął się nieznacznie, a na jego twarzy pojawił się wyraz zadumy.

A więc może nadszedł czas, Yuanie? Czas na wprowa

dzenie tego, co już postanowiliśmy.

34

Li Yuan siedział przez chwilę bez ruchu, a potem wolno pokiwał głową. Decyzja zapadła dzień wcześniej na posiedzeniu Rady. Uzgodniono także nazwę „nowy ład" dla tego pakietu propozycji. Pozostawało tylko przedstawić wszystko reprezentantom Góry.

Sam pakiet był w zasadzie bardzo prostą i przejrzystą propozycją. Pięć zmian w pewnych specjalistycznych paragrafach Edyktu Kontroli Technologii. Zmiany w Akcie Osobistej Wolności. Więcej pieniędzy na rozwój opieki zdrowotnej dla mieszkańców najniższych poziomów i na wsparcie służb konserwacyjnych. Drobne koncesje dotyczące podróży kosmicznych. Ponowne otwarcie Izby Reprezentantów w Weimarze. A w zamian Izba miałaby przygotować system prawny zmierzający do kontroli wzrostu populacji.

Wu Shih westchnął głęboko i pociągnął ręką swoją zaplecioną w drobne warkoczyki brodę.

Wszystko się we mnie przewraca na myśl, że mielibyśmy

tym draniom dawać cokolwiek. Ale jak to słusznie podkreś

lałeś, mamy problem, który sam się nie rozwiąże. Tak

więc... — Wzruszył ramionami i podniósł ręce w geście pod

dania.

A zatem ruszamy z tym? Ratyfikujemy ten dokument?

Wu Shih skinął głową.

Nie widzę powodu, aby zwlekać, Yuanie. Nawet nasz kuzyn, Wang, zgadza się na wszystko, a jego poprawki do Edyktu są rzeczywiście bardzo przemyślane. Jest oczywiste, że ten problem martwi go równie mocno, jak ciebie i mnie...

Być może... — Li Yuan odwrócił głowę. Nieprzenikniony wyraz jego twarzy świadczył o głębokiej zadumie. Po chwili zwrócił ponownie twarz w stronę gigantycznego obrazu Wu Shiha i spojrzał prosto w jego skośne, wielkie jak talerze oczy. — Powinniśmy to zrobić sześćdziesiąt lat temu. Teraz... No cóż, teraz może być już o wiele za późno. Być może budujemy ściany z piasku, które mają powstrzymać fale przypływu.

A jednak musimy spróbować, prawda? W końcu jesteśmy Siedmioma.

Ironiczny ton w głosie Wu Shiha nie umknął uwagi młodego T'anga. Li Yuan roześmiał się krótko i ponownie spoważniał.

To są bardzo niepewne czasy, drogi kuzynie. Cokolwiek

35

jednak by się wydarzyło, pamiętaj, że uważam cię za mojego przyjaciela. Za brata mojego ojca.

Wu Sbih patrzył na Li Yuana przez chwilę, nie zdradzając niczego wyrazem swej twarzy, po czym pokiwał głową.

Masz moje poparcie, Li Yuanie, cokolwiek byś robił. Tak,

będę dla ciebie wujem we wszystkich sprawach. — Uśmiechnął

się i odprężył. — Skończmy już z interesami. Powiedz mi teraz,

jak wygląda to twoje dziecko. Jaki jest Kuei Jen?

Twarz Li Yuana rozjaśniło jakieś wewnętrzne światło.

On jest... — zawahał się, szukając właściwego słowa

i w końcu roześmiał się, gdyż nie mógł znaleźć niczego lep

szego od tego, co przyszło mu do głowy w pierwszej chwili. —

On jest piękny, Wu Shih. To jest po prostu coś najpiękniej

szego ze wszystkiego, co widziałem w życiu.

* * *

Michael Lever stał na balkonie górującym nad salą balową w rezydencji swego ojca i wspominał ostatni raz, kiedy był w tym miejscu, piętnaście miesięcy wcześniej, na wielkim balu z okazji Święta Dziękczynienia, który jego ojciec wydał dla „boskich". Pozornie prawie nic się tu nie zmieniło: filary i balkony wielkiej sali były, jak wówczas, przyozdobione czer-wono-biało-niebieskimi flagami, a na drugim końcu, obok pełnowymiarowej kopii antycznego Dzwonu Wolności, dwu-nastoosobowa orkiestra ubrana w ciemnoniebieskie mundury z okresu rewolucji grała wojskowe melodie starego imperium amerykańskiego — zakazane melodie opiewające barwnie inną epokę, kiedy Amerykanie władali własną ziemią, a Han siedzieli spokojnie za własnymi granicami. Kiedy tak rozglądał się dookoła, miał momentami wrażenie, że oba te wieczory wiążą się w jakiś sposób ze sobą, a dzielące je piętnaście miesięcy było tylko snem, mrocznym złudzeniem. Jednakże nie było między nimi żadnego związku, a te dni — dokładnie mówiąc czterysta sześćdziesiąt trzy dni — nie były snem.

Odsunął się od balustrady, gdyż uczucie pustki i zmęczenia sięgającego znacznie poza zwykłe fizyczne wyczerpanie sprawiło, że zakręciło mu się w głowie. Była różnica. Podczas gdy poprzednio patrzył na to obojętnym, akceptującym wzrokiem, teraz zobaczył to zupełnie wyraźnie.

36

Wszystko było takie samo, a jednak zupełnie, całkowicie różne.

Jak i on sam. Och, wiedział, jak wygląda. Wcześniej tego popołudnia stał długo przed dużym lustrem i przyglądał się sobie. Był bardziej chudy niż poprzednio, a w jego twarzy widać było jakiś zastraszony, lekko melancholijny wyraz, którego wówczas tam nie było. Pominąwszy jednak te drobne szczegóły, wydawał się zupełnie takim samym człowiekiem. A jednak nie był.

Od samego początku trzymali go — jak i wszystkich Synów — w izolacji. W pierwszych dniach zupełnie go to nie przerażało, a cisza nawet pomagała mu podsycać szarpiący nim gniew. Poza tym oczekiwał, że w każdej chwili zostanie uwolniony. Jednakże gdy mijał czas, a nie nadchodziła żadna wiadomość, poczuł, że jego nastrój zaczyna się zmieniać.

Przez kilka pierwszych dni krzyczał na swoich strażników i odmawiał jedzenia posiłków, które mu przynosili. Później, zmieniwszy taktykę, zaczął się zachowywać w sposób bardziej uprzejmy i domagać się zdecydowanie, ale i grzecznie, spotkania z ich przełożonym. Niespodziewanie jego życzenie zostało spełnione.

Ciągle jeszcze pamiętał, co czuł, klęcząc przed tym człowiekiem w ohydnej, małej celce. Nawet sama myśl o tym sprawiała, że przeszywał go dreszcz chłodu i lęku. Nigdy przedtem się nie bał, nigdy nie musiał pochylić głowy przed innym człowiekiem. Ale teraz już wiedział. I ta wiedza zmieniła go. Zrobiła z niego innego człowieka. Teraz, kiedy patrzył wokół siebie, nie widział świata czekającego na to, by go stworzyć i ukształtować, ale świat zniewolony przez siłę i żądzę, świat skorumpowany przez mroczne prądy dominacji i uległości.

W świetle tej nowej świadomości wcześniejszy gniew jego ojca za sposób, w jaki potraktował go Wu Shih, wydał mu się dziecinny, prawie śmiechu warty. Czego w końcu oczekiwał? Wdzięczności? Szacunku? Nie. Relacje między ludźmi były bowiem wadliwe — głęboko niewłaściwe — tak jakby nic nie mogło istnieć bez brutalnych mechanizmów władzy.

A teraz to. Ta celebracja jego powrotu do domu...

Wzdrygnął się, a następnie zawrócił i ruszył w dół po schodach, wiedząc, że nie ma właściwie żadnego wyboru: musi

37

stawić czoło temu wieczorowi i jakoś go przetrwać, choćby po to, by sprawić przyjemność ojcu. Sam jednak nie był w nastroju do świętowania swego powrotu.

Zbyt długo byłem zdany na samego siebie, pomyślał, czując równocześnie, jak w miarę narastania gwaru zgromadzonego niżej tłumu pogłębia się jego zakłopotanie. Będę musiał nauczyć się tego wszystkiego na nowo.

Zatrzymał się na zakręcie schodów i wypróbował przelotny, przepraszający uśmieszek, którym zamierzał witać zebranych. Skóra na jego twarzy rozciągnęła się w ciasnym grymasie mającym świadczyć o dobrym nastroju, uczucie obcości jednak wcale nie mijało. W końcu niechętnie, jak skazaniec prowadzony na miejsce kaźni, ruszył w dół, gdzie kłębił się oczekujący go tłum.

* * *

Charles Lever popatrzył na syna z szerokim uśmiechem na twarzy, przyciągnął go do siebie i po raz dziesiąty tego wieczoru przycisnął mocno do piersi.

Tłoczący się dookoła przyjaciele oraz krewni zareagowali na ten widok radosnymi śmiechami i wznieśli w górę kieliszki. Wszystkich opanowała wesołość i beztroska.

Czy już mu powiedziałeś, Charles? — zawołał jeden z nich.

Jeszcze nie — odkrzyknął Lever, przytrzymując głowę syna w dłoniach i wpatrując się w jego twarz, jakby nie mógł nasycić się tym widokiem.

O co chodzi? — zapytał spokojnie Michael.

Pomówimy o tym później — odparł starzec. — Mamy dużo czasu.

Wiele mogło się zmienić, ale nie zapomniał tego tonu w głosie ojca. Pojawiał się zawsze wtedy, kiedy chciał uniknąć jakiegoś kłopotliwego tematu.

Powiedz mi. Chciałbym wiedzieć — naciskał Michael,

miękko, ale uparcie.

Lever roześmiał się.

W porządku. Chciałem to jeszcze przez jakiś czas trzy

mać w tajemnicy, ale myślę, że teraz jest równie dobry czas

jak każdy inny, by to w końcu ogłosić.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

Zapytałem Teda Johnstone'a o Luizę. Dał mi swoją

zgodę na to, by popchnąć sprawę do przodu. Pomyślałem, że

moglibyśmy ogłosić to dziś wieczorem i zamienić go w po

dwójną uroczystość.

Michael poczuł, jak ogarnia go chłód. Luiza Johnstone... Opuścił głowę, zwilżył wargi językiem, po czym znowu spojrzał na ojca.

Nie — odparł miękko, prawie niesłyszalnym głosem.

Co powiedziałeś? — zapytał jego ojciec, przysuwając się bliżej.

Powiedziałem: „nie". Nie chcę tego.

Nie? — „Stary" Lever roześmiał się głośno, jakby usłyszał dobry żart. — Do diabła, Michael, nie możesz tego zrobić. Jesteś zaręczony z tą dziewczyną od piętnastu lat. Należy wreszcie zakończyć ten stan małżeństwem.

Michael popatrzył na radosne, wyczekujące twarze ludzi, którzy go otaczali, a następnie skierował wzrok na ojca. Charles Lever w ciągu tego roku jeszcze spotężniał. Jego głowa spoczywała na byczej szyi, jak głowa jakiegoś posągu, a krótko przystrzyżone, szpakowate włosy zdawały się jeszcze podkreślać siłę bijącą z rysów jego twarzy.

Tak będę wyglądał za czterdzieści lat, pomyślał. Ale czy muszę być taki sam jak on?

Nie teraz — powiedział, pragnąc oddalić tę sprawę; omówić ją w spokojniejszej, mniej publicznej chwili. Ale ojciec nalegał. Klepnął go w ramię, jakby zachęcał boksera do walki.

Daj spokój, Michael! To znakomity moment na takie oświadczenie. To da wszystkim coś, czego będą mogli oczekiwać, i jednocześnie pomoże nam zapomnieć o twoich przejściach.

Michael patrzył przez chwilę na ojca, a następnie pokręcił głową.

Proszę, ojcze. Jeszcze nie jestem na to gotowy. Poroz

mawiajmy o tym jutro, dobrze?

Nawet to, ta próba uderzenia w stary ton, którego używał ongiś w rozmowach z ojcem, była czymś trudnym i napięła jego nerwy do ostateczności. Charles Lever zdawał się jednak niczego nie słyszeć. Potrząsnął swoją masywną głową i uchwycił silnie ramię syna.


38

39

Nie bądź niemądry, Michael. Wiem, jak się czujesz, ale to pomoże ci przejść nad wszystkim do porządku dziennego. Kobieta, tego właśnie potrzebujesz! I synowie! Wielu synów!

Pomoże mi? — Gwałtowność i ostrość, z jaką Michael wypowiedział te słowa, sprawiły, że zaskoczony Lever szarpnął głowę do tyłu. Patrzył na ojca, a coś w nim pękało. — Nie rozumiesz tego? Czy ty, do cholery, nie rozumiesz? Nie chcę pomocy. Chcę, by mnie zostawiono w spokoju. Synowie... Na co mi ci pieprzeni synowie, kiedy tak się czuję?

W wielkiej sali zapadła martwa cisza. Patrzyło na niego sto osłupiałych i niczego nie pojmujących twarzy.

Nie ma potrzeby... — zaczął „Stary" Lever, ale Michael przerwał mu gestem.

Naciskasz na mnie, ojcze. Zawsze to robiłeś. Ale tym razem mówię to, co myślę. Nie poślubię tej dziewczyny. Ani teraz, ani nigdy, rozumiesz mnie?

Michael!

Ale on już był poza zasięgiem słów. Odwrócił się i ignorując krzyki dochodzące zza jego pleców, zaczął gwałtownie przepychać się przez tłum. Widział tylko podłogę małej celki, nachylającego się nad nim strażnika i te ohydne usta, które zbliżały się, wykrzykiwały obelgi i uczyły go prawd życia.

CZĘŚĆ 1 — WIOSNA 2209

MONSTRA W OTCHŁANIACH

Chaos nastanie: jak monstra w otchłaniach, Ludzkość pożerać zacznie samą siebie".

William Shakespeare, Król Lear, Akt IV, Scena II przeł. Stanisław Barańczak

Wejdź w pustkę, uderz w próżnię, obejdź jego obronę, Zadaj cios tam, gdzie on się ciebie nie spodziewa".

Tsao Tsao (155—220 n.e.), Komentarze do Sztuki wojny Sun Tzu.

ROZDZIAŁ 1

Ziemia

W jasnym, złotym świetle poranka siedmiu „bogów ziemi i zbóż" stało na swych miejscach na wielkim kopcu z ziemi. Wszyscy byli w wyszywanych w smoki szatach w kolorze cesarskiej żółci i każdy z nich dzierżył antyczne obrzędowe radło: prymitywny, drewniany, dziwacznie zakrzywiony trzonek zakończony długim ostrzem z czarnego, tradycyjnie wytapianego żelaza. W Świątyni Nieba, w samym środku wszechświata, wszystko było już gotowe do rozpoczęcia noworocznych obrzędów. Za chwilę zaorane zostaną pierwsze bruzdy, a Hou T'u, „Ten, Który Rządzi Ziemią", oraz Hou Chi, „Ten, Który Rządzi Prosem", otrzymają swoje ofiary. Rytuał ten sięgał swymi korzeniami początków dynastii Shang, która panowała przed trzema tysiącami siedmiuset laty.

Siedem odzianych w złoto postaci stało nieruchomo, tworząc jakby jedno połyskujące światłem oko w centrum czarnego kręgu ziemi, a dziesięć tysięcy ubranych na niebiesko służących czekało w milczeniu u podnóża kopca. W końcu czysty dźwięk dzwonu i monotonny śpiew oficjałów nowokon-fucjańskich oznajmiły początek uroczystości.

Bogowie" zgięli się jednocześnie i popychając radła przed sobą, ruszyli do przodu, wyorując w kręgu ziemi siedem czarnych bruzd, które wyglądały jak szprychy gigantycznego koła.

Li Yuan objął wzrokiem kolisty kopiec i popatrzył na pozostałych T'angów stojących wokół jego obrzeża. Ich ciemno zarysowane sylwetki wyglądały jak filary podtrzymujące samo niebo, a złote, jedwabne szaty furkotały w porannym wietrze jak flagi. Przez chwilę złudzenie było doskonałe. Przez

43

tę króciutką chwilę miał wrażenie, że cofnął się w czasie o tysiące lat i znajduje się w samym środku starożytnego Państwa Środka, obserwując składanie ofiar w intencji dobrych zbiorów. Potem jednak podniósł wzrok i spojrzał poza swych kuzynów, poza krzewy oraz sady porastające tereny świątyni.

To było tak, jakby z oczu spadł mu welon. Tam, niczym ogromny lodowiec dominujący nad wszystkim i przesłaniający niebo, leżało Miasto, a jego perłowobiałe ściany otaczały ich z każdej strony, górując nad bujną zielenią starego ogrodu. Li Yuan przez chwilę czuł, że ten widok przyprawia go prawie o zawrót głowy. Szybko się jednak opanował i wyprostowany jak struna słuchał słów starej pieśni mówiącej o potrzebie zachowania harmonii między władcą a ziemią, harmonii, która musi istnieć, aby państwo nie upadło. Te antyczne wersy — a także myśl, że być może wciąż jeszcze udawało im się dotrzymywać tej starej jak świat umowy między ziemią, człowiekiem i niebem — podniosły go na moment na duchu. Jednakże trudno mu było skoncentrować się przez dłuższy czas na pieśni. Jego oczy wciąż wracały do dominującego nad wszystkim Miasta. Do tej wywołującej zawrót głowy bieli, która otaczała malutki kopiec.

To było jak śmierć. Śmierć z każdej strony. A kiedy, na króciutką chwilę, oderwał swą uwagę od tego, co działo się dookoła niego, powróciła świadomość kłamstwa kryjącego się za pozorną jednością władców Chung Kuo. W tej właśnie chwili zdało mu się, że widzi, jak Wielkie Koło pęka i kręci się bezcelowo niczym koło wozu staczające się w dół urwiska.

Zadrżał, zamknął na moment oczy, pragnąc, by wszystko już się skończyło. Następnie spojrzał w dół i zauważył grudki ziemi, które przylgnęły do jego butów i zabrudziły skraj jedwabnej szaty. Zupełnie tak samo, jak tego dnia przed jedenastu laty, kiedy składali do grobu jego brata, Han Ch'ina.

Później, w lektyce powracającej do Chi Nien Tien, Sali Modlitw o Dobre Zbiory, rozmyślał o wszystkim, co wydarzyło się od tamtego dnia. O wojnie-która-nie-była-wojną, o śmierci ojca i o klęsce swego małżeństwa z Fei Yen, żoną zmarłego brata. Wszystkie te wydarzenia pozostawiły blizny. A jednak przetrwał: zniósł ból i cierpienie i osiągnął w końcu

ten spokojny szczyt, z którego mógł już spojrzeć za siebie. Szczyt zadowolenia i ukojenia.

Tak. I to było właśnie najdziwniejsze. Nie było bowiem żadnych wątpliwości, jak się czuł przez tych kilka ostatnich tygodni. Dziecko, żony — wszystko to bardziej niż cokolwiek innego było źródłem jego spokoju ducha i radości. Na zewnątrz małego kręgu jego rodziny znowu zbierały się burzowe chmury. Znowu będzie wojna. A może nawet coś gorszego. Mimo to był szczęśliwy. Kiedy bujał Kuei Jena na kolanie albo nosił go na ramieniu i słyszał tuż przy uchu jego miękki oddech, czuł, że wszystkie troski gdzieś znikają. Miał wrażenie, że jest tylko on i dziecko, a cała reszta to tylko sen. Nawet później, kiedy musiał już wyjść z tego magicznego kręgu i stawić czoło problemom swego świata, niósł w sobie ciepło, to światło — będące jakby zaklęciem chroniącym przed wszelkim złem.

Lektyka zachwiała się lekko i pochyliła do tyłu, kiedy tragarze zaczęli wchodzić po szerokiej pochyłości z białego marmuru prowadzącej do wielkiej, trzykondygnacyjnej świątyni.

Szczęśliwy. Tak, był teraz szczęśliwy. A jednak czuł, że to mu nie wystarcza.

Schodząc po stopniach lektyki, rozglądał się dookoła, zwracając na wszystko tak pilną uwagę, jakby miał to być ostatni raz, kiedy jest świadkiem podobnej uroczystości. Ta właśnie myśl — to dziwne i przerażające przeczucie końca — była przyczyną tego, że odwrócił wzrok, kiedy zbliżył się do niego Wu Shih.

O co chodzi, Li Yuanie? — zapytał szeptem Wu Shih,

zbliżywszy swoje usta do jego ucha.

Li Yuan odwrócił się z uśmiechem i ujął ramię starszego mężczyzny.

Nic takiego, kuzynie. To takie przelotne uczucie.

Wu Shih pokiwał głową ze zrozumieniem.

A więc chodźmy. Złóżmy nasze ofiary.

Siedmiu stało w szeregu przed wielkim ołtarzem, trzymając w wyciągniętych rękach ofiary. Rozległ się głos dzwonu, wysoki i czysty w tej przenikliwej ciszy, po czym rozpoczął się monotonny śpiew. Płomienie świec migotały w ciemności. Nowokonfucjańscy oficjałowie w szafranowych szatach szele-


44

45

szczących na kamiennej posadzce wystąpili do przodu, wzięli ofiary z rąk T'angów i złożyli je u stóp trzykrotnie większego od każdego człowieka posągu.

Shang Ti, Najwyższy Przodek, przykucnął na ołtarzu i ślepymi, nieruchomymi oczami patrzył w dół, na swych siedmiu synów. On był Yang, męskością, personifikacją samego nieba i wielkim rządcą pogody. Zaspokojony ofiarami, zapewni dobre zbiory: będzie dbał o swój czarnowłosy lud. Zlekceważony, odtrąci ich. Sprowadzi zarazę i zniszczenia. I śmierć. A przynajmniej tak mówiono. O tym śpiewali oficjałowie. Stojący tam Li Yuan wyobraził sobie nagle tę długą linię królów i cesarzy, którzy go poprzedzali. Wyobraził sobie ten tłum cieni cisnący się wokół niego przed tym ołtarzem. Czy ich także nękały podobne myśli? Czy może to tylko on wątpił w skuteczność składania ofiar przed tym kamiennym, ślepym posągiem?

Nie pierwszy już raz kwestionował podstawy swej wiary. W przeszłości często patrzył krytycznie na obrzędy i obyczaje, które jako Tang był zmuszony odprawiać lub których zobowiązany był przestrzegać. Jednakże tego ranka rytuał wydawał mu się szczególnie pusty, pozbawiony znaczenia, a jego własne działanie było dla niego zwykłym udawaniem. I chociaż wątpił w te rzeczy już poprzednio, nigdy jeszcze nie odbierał swoich słów i gestów z tak całkowitą niewiarą.

No bo cóż, ostatecznie, miały one znaczyć? Co znaczyło choćby jedno z nich?

Och, dostrzegał ich piękno. Mógł nawet wyczuć, że coś w nim wciąż jeszcze reagowało, odpowiadało na ten potężny zew tradycji, na ogromny ciężar lat, które ten obrzęd przywoływał. Ale poza tym — poza tym prostym, prawie estetycznym wzruszeniem — nie było niczego. Nie czuł absolutnie niczego.

Obserwował przebieg ceremonii z dystansu i starał się zrozumieć przyczyny swego nastroju. Te trzy rzeczy — ciemniejące na horyzoncie groźne chmury, wielki, nieprzerwany łańcuch tradycji i jasny, aczkolwiek mały, krąg jego własnego, osobistego szczęścia —jak one miały się do siebie? W którym miejscu się spotykały, aby wszystko to miało sens?

Kiedy złożyli pokłony i cofnęli się, spojrzał w lewo i prawo, ale na twarzach Wu Shiha, Tsu Ma, Hou Tung-po, Chi

46

Hsienga, regenta Wei Chan Yina oraz na okrągłej twarzy Wang Sau-leyana nie zauważył niczego oprócz pełnej powagi pewności. Cokolwiek myśleli o tym wszystkim, ukryli to głęboko.

Zeszli w milczeniu po schodach, powoli, prawie rozluźnieni teraz, po zakończeniu obrzędów, i skierowali się do wielkiego namiotu, gdzie służba ich gospodarza, Wei Chan Yina, przygotowała śniadanie. To właśnie tam, pod złotym baldachimem, Wang Sau-leyan zbliżył się do Li Yuana i zwrócił się do niego po raz pierwszy od urodzin syna. Uśmiechnięty i wyraźnie odprężony, kołysał leżącą na jego dłoni filiżanką ch'a.

I cóż, kuzynie, jak czuje się dziecko?

Pytanie było niewinne — rodzaj grzeczności, jakiej można było oczekiwać od innego Tanga — a jednak wydawało się, jakby na Li Yuana padł cień. Poczuł nagły skurcz w piersi i ogarnął go ogromny, obezwładniający lęk o syna. Jednakże po chwili wszystko przeszło i znowu był sobą. Zmusił się do uśmiechu, pochylił nieznacznie głowę i odpowiedział:

Kuei Jen czuje się dobrze. To silne i zdrowe dziecko.

Niebiosa mi pobłogosławiły, Wang Sau-leyanie.

Wang uśmiechnął się. Na jego twarzy nie było żadnego śladu wyrachowania.

Cieszę się razem z tobą, kuzynie. Mężczyzna powinien

mieć synów, prawda?

Li Yuan spojrzał ze zdziwieniem na młodego Tanga Afryki, zaskoczony pełnym smutku tonem brzmiącym w głosie Wan-ga, myśląc, że dojrzy coś w jego oczach. Ale nic tam nie było. Wang pokiwał głową, odwrócił się i odszedł. Li Yuan jeszcze przez chwilę patrzył w zadumie na jego plecy, czując znowu mały, twardy węzeł strachu, który jak kamień utkwił wewnątrz jego ciała.

* * *

Promenada była zapełniona. Trzydzieści, może czterdzieści tysięcy ludzi tłoczyło się na szerokiej, długiej na dwa li alei, powiewając energicznie sztandarami i transparentami z jas-krawoczerwonego jedwabiu. Przy północnym krańcu promenady, tuż obok wieży z dzwonem, wzniesiono podium. Tutaj

47

tłum cisnął się najbardziej, powstrzymywany przez podwójny kordon umundurowanych żołnierzy ze Służby Bezpieczeństwa.

Kiedy dzwon na wieży wybił dziewiątą, przygasły światła, a nad całym zgromadzeniem zapanowała cisza. Chwilę później — osłonięty welonem jaskrawego, laserowego światła — ogromny posąg bogini osunął się powoli na swój piedestał.

Kiedy skończono osadzać figurę, rozległ się głośny pomruk aprobaty. Kuan Yin, bogini miłosierdzia i urodzaju, siedziała jak Budda na gigantycznym kwiecie lotosu, tuląc z miłością do piersi nowo narodzone dziecko. W jaskrawym świetle laserów i reflektorów jej twarz wydawała się uosobieniem dobra, zdawała się promieniować współczuciem.

Chwilę ciszy, która potem zapanowała, przerwał dochodzący ze wszystkich stron huk petard oraz jazgot grzechotek. Tłum rozpoczął celebrację. Chorzy i kaleki, odpychani do tej pory przez ciżbę, ponowili swe wysiłki, by przedostać się w pobliże posągu i otrzymać tam błogosławieństwo bogini.

Na pobliskim podium, odseparowani od tłumu przez szeroki kordon uzbrojonych strażników, przyglądali się temu wszystkiemu dygnitarze. Siedzieli na krzesłach z wysokimi oparciami i kręcąc się we wszystkie strony, rozmawiali między sobą. Gościem honorowym — człowiekiem, który zapłacił za ten ogromny posąg — był przysadzisty, łysiejący Hung Mao o nazwisku May Feng. Jego firma, EduCol, skorzystała na tym, że GenSyn zwolnił część swoich patentów na produkty żywnościowe, i rozwijając jeden z nich, w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy znacznie zwiększyła produkcję żywności w Mieście Europa, zyskując tym samym uznanie tak Tanga, jak i ludności. Po latach coraz ściślejszego racjonowania oraz rosnącego niezadowolenia zmieniło to trend i przyniosło nową stabilizację na niższych poziomach. Większość ludzi zgromadzonych na promenadzie i celebrujących właśnie hojność Edu-Colu nie wiedziała jednak, jak ubogi w składniki żywieniowe był ten nowy produkt. Nikt nie znał także wysokości zysku osiąganego na nowym substytucie soi przez tę firmę, która — mimo że proces produkcji kosztował zaledwie jedną szóstą tego, co musieli płacić do tej pory — sprzedawała gotowy produkt za w przybliżeniu taką samą cenę.

Po prawicy May Fenga siedział wielki, trochę korpulentny Han o nazwisku K'ang A-yin, przywódca lokalnego gangu

działającego w tej oraz sąsiednich strefach pod protekcją Triady Kuei Chuan. Za K'angiem stało dwóch jego ludzi, a ich oczy czujnie i z niepokojem śledziły ogromny tłum. Sam K'ang przyglądał się z uwagą handlarzowi, notując sobie w pamięci modny krój jego jedwabnego pau oraz brak pierścieni na palcach. Po chwili odwrócił głowę i splótł dłonie na brzuchu. On przynajmniej wiedział, jak duży był zysk EduColu. Jeśli docierające do niego raporty mówiły prawdę, było to ponad pięć razy więcej niż poprzednio. I niewątpliwie przydałaby mu się część tych pieniędzy na kupno większej liczby ludzi i sfinansowanie kilku planów. Ale May Feng jeszcze z niczego nie zdawał sobie sprawy. Z jego punktu widzenia K'ang był po prostu kolejnym biznesmenem. Człowiekiem, z którym musiał na tych poziomach robić interesy.

K'ang uśmiechnął się i poprzez ramię May Fenga spojrzał na swojego przyjaciela, lokalnego Wei, komendanta Służby Bezpieczeństwa, który stał po drugiej stronie podium.

No cóż, kapitanie Frankę. Sądzę, że już najwyższy czas...

Frankę skinął głową, odwrócił się i wydał polecenie stojącemu niżej porucznikowi. Chwilę później wielka kurtyna, którą przeciągnięto w poprzek promenady za wieżą dzwonu, drgnęła i zaczęła się rozsuwać. Z odkrytego w ten sposób tunelu na promenadę wytoczyła się procesja wózków wyładowanych całą gamą najnowszych produktów EduColu i skierowała się w stronę czekającego tłumu.

W tym samym momencie wysoki, brodaty Hung Mao stojący na balkonie na drugim krańcu promenady, jakieś dwa li od podium z dygnitarzami, opuścił lornetkę i dał ręką znak. Grupa skupionych wokół niego mężczyzn oraz kobiet odwróciła się i ruszyła po schodach w dół, mieszając się z tłumem.

Mach obserwował jeszcze przez chwilę, jak przesuwają się między ludźmi, wręczając im ulotki i wykrzykując stare slogany wyrażające odwieczne niezadowolenie. Widział, że w miarę jak jego ludzie przesuwali się do przodu, ci, którzy przeczytali ulotki, rozgniewani podawali je swoim sąsiadom i zaczynali krzyczeć.

Uśmiechnął się i wyszedł na korytarz. Stojący tam dwaj strażnicy wpatrywali się w ekrany służby publicznej.


48

49

Lepiej będzie, jeśli zejdziecie na dół — powiedział, po

kazując im swoją plakietkę identyfikacyjną. — Wygląda na

to, że będą kłopoty.

Spojrzeli na jego plakietkę, skinęli głowami i minąwszy go, wybiegli szybko na promenadę, skąd dochodził rosnący z każdą chwilą ryk rozwścieczonego tłumu.

Mach spojrzał na ekran. Li Yuan przemawiał do obywateli, zapowiadając powstanie komitetu mającego zbadać możliwość wprowadzenia zmian do Edyktu Kontroli Technologii i ponownego otwarcia Izby Reprezentantów. Mach zbliżył się do ekranu, splunął w twarz młodego Tanga, po czym wyciągnął pistolet i podążył śladem dwóch strażników.

Na podium zaniepokojony May Feng zerwał się z miejsca. Hałas dochodzący z drugiego końca promenady wzrastał, zagłuszając już nawet wybuchy petard oraz sztucznych ogni. Ludzie stojący z przodu odwracali głowy, wiedząc już, że z tyłu coś się dzieje.

Co się dzieje, Shih K'ang? — zapytał, dotykając ner

wowo palcami torebki wiszącej mu na pasku.

K'ang zmarszczył czoło, próbując ukryć niepokój.

Nie jestem pewny. Ja...

Jego słowa zagłuszył szorstki, oskarżający głos dochodzący z głośników pokładowego centrum komunikacyjnego.

Śmierć wszystkim wyzyskiwaczom i złodziejskim ban

dytom z Pierwszego Poziomu! Śmierć tym wszystkim, którzy

wykradają ryż z ust naszych dzieci! Śmierć tym wszystkim,

którzy tuczą się na nieszczęściu i biedzie innych! Śmierć...

Litania złorzeczeń i przekleństw ciągnęła się dalej, pełna fanatyzmu, nie kończąca się, doprowadzająca wzniecone już namiętności do szaleństwa. Zmieniała strach w nagłą, ślepą panikę, która rozprzestrzeniała się wśród tłumu jak pożar buszu. K'ang widział, jak rzedniejąca linia zielonych uniformów pęka i ludzka ciżba zaczyna wylewać się w stronę podium oraz gigantycznego posągu. Nie myśląc wiele, odwrócił się i wraz ze swymi ludźmi, którzy strzegli jego pleców, zeskoczył z platformy i ruszył biegiem w stronę bezpiecznego tunelu. Nie zrobił tego ani trochę za wcześnie, jako że pierwsze szeregi ludzi, popychane przez masę ciał cisnących na nie z tyłu, przerwały ostatecznie kordon i runęły ku podium, zwalając jego podpory.

50

May Feng przez chwilę usiłował utrzymać równowagę, po czym z ustami ułożonymi w kształt litery „O" runął w dół i zniknął pod nogami ogarniętego paniką tłumu. Ogromną przestrzeń nad promenadą wypełniał teraz przeciągły ryk przypominający głos wichru wiejącego od północy. Wielki posąg, jakby poddając się uderzeniom wiatru, zadrżał, po czym powoli i bezgłośnie runął w dół, miażdżąc pod sobą więcej niż dwa tuziny ludzi.

Chaos panował wszędzie. Z tyłu promenady dochodziły odgłosy niewielkich eksplozji i trzask pękającego lodu. A nad tym wszystkim dominował głos wykrzykujący swą litanię śmierci.

* * *

Nie licząc właściciela sklepiku, było ich trzech. Becker stał w tyle rozdzielonego przepierzeniem pomieszczenia i przeglądał półki z wideoksiążkami z drugiej ręki, które zakrywały ściany. Haller rozsiadł się wygodnie na krześle i wpatrzony w wiszący nad jego głową ekran Facu, wyciskał leniwie z tubki pastę białkową o smaku krewetek.

Odwrócony plecami do wejścia Lehmann rozmawiał z właścicielem.

Nie musisz się niczego obawiać — mówił. — Kiedy wszystko się zacznie, stań po prostu za ladą. I pamiętaj, nikt cię nie skrzywdzi. Gwarantuję to.

Pai Mei, wyglądający na twardego mężczyznę o wąskiej twarzy, zawahał się. K'ang A-yin był draniem, ale kto mógł wiedzieć, jaki był ten nowy? Gdyby jednak albinosowi się nie udało, K'ang mógłby pomyśleć, że to wszystko było pomysłem Pai Mei. Wzdrygnął się, po czym niechętnie skinął głową. Znalazł się w sytuacji, z której nie było żadnego dobrego wyjścia.

Dokładnie w tym samym momencie postrzępiona kurtyna została odsunięta w bok i do środka weszło dwóch mężczyzn. Pierwszy z nich był wysoki, znacznie już otłuszczony, a drugi niższy, gibki, ale wyglądający bardziej niebezpiecznie. Miał nagie, potężnie umięśnione ramiona, a jego gładko ogoloną głowę pokrywał zawiły wzór czerwonych i zielonych kresek, świadczący o tym, że był chan shih, wojownikiem. Obaj należeli do ludzi K'anga.

51

Tłuścioch przystanął i rozejrzał się dookoła. Następnie, rzuciwszy Pai Mei kwaśnie spojrzenie, dotknął ramienia chan shih.

Usuń ich. Chcę prozmawiać z Shih Pai prywatnie.

Niższy mężczyzna poklepał bark Hallera, wskazując mu,

że powinien natychmiast wyjść. Haller uśmiechnął się przepraszająco, wstał i ruszył do wyjścia. Becker odwrócił się, zobaczył, jak wygląda sytuacja, po czym wsunąwszy na miejsce taśmę, którą oglądał, pospieszył śladem Hallera. Pozostał tylko Lehmann, wciąż odwrócony plecami do przybyszów.

Ty — powiedział grubas, stając tuż za nim. — Wyno

cha! Mam interes do Shih Pai.

Lehmann odwrócił się w ich stronę. Teraz, kiedy w środku pozostał tylko on, chan shih wyraźnie się rozluźnił. Rozglądał się spokojnie po sklepiku i na moment jego uwaga uległa dekoncentracji. W tym samym czasie grubas przyglądał się z ciekawością i lekkim zdziwieniem Lehmannowi, jakby oczekując, że tamten powinien wiedzieć, kim on jest. On także na chwilę zapomniał o czujności.

I wtedy Lehmann uderzył. Błyskawicznym kopnięciem w podbródek powalił chan shih, po czym zwrócił się ku grubasowi. Ogarnięty paniką, człowiek K'anga zanurzył rękę w kieszeni, usiłując wyszarpnąć z niej pistolet. Kiedy w końcu udało mu się to zrobić i skierować lufę w stronę Lehmanna, ten wybił mu broń z dłoni uderzeniem w dół, łamiąc równocześnie jego nadgarstek. Następny cios posłał oszołomionego mężczyznę na podłogę. Lehmann stanął nad nim i podniósł do góry pięść. Czekał, gotowy uderzyć, gdyby tamten spróbował się podnieść.

Haller i Becker stali w progu i uśmiechali się szeroko. Widzieli już wiele razy, jak działał Lehmann. Becker spojrzał na Pai Mei i wybuchnął śmiechem. Właściciel sklepiku był blady jak ściana i wpatrywał się z osłupieniem w albinosa.

Myślałem, że wszyscy trzej... — zaczął Pai Mei i nie

dokończył zdania.

Becker wszedł do środka, przyklęknął obok chan shih i dotknął jego szyi, szukając pulsu. Nie wyczuł jednak niczego. Niski mężczyzna nie żył.

Szkoda —powiedział Becker z udawanym smutkiem. —

Chciałbym zobaczyć wyraz jego twarzy, gdy zacznę podrzynać

mu gardło.

52

Haller podszedł do niego i roześmiał się, usłyszawszy ten komentarz, ale Lehmann nawet nie drgnął. Stał nad swoją rzężącą ofiarą, idealnie nieruchomy i skoncentrowany.

Widzisz, o to właśnie chodzi — zaczął Becker, patrząc na właściciela sklepiku i wyciągając zza pazuchy wielki, ostry jak brzytwa nóż. — Oni nigdy nie spodziewają się kłopotów ze strony pojedynczego człowieka. Tak właśnie myślą. A w chwili, kiedy nie spodziewają się kłopotów, są najsłabsi. — Znowu się uśmiechnął i spojrzał w stronę Lehmanna, jakby chciał powiedzieć: „Prawda, Shih Lehmann?" Albinos jednak zignorował go. Becker opuścił głowę, wzruszył ramionami, po czym wziął się do pracy. Jego nóż zagłębił się w szyi trupa, a na nie zamiecioną podłogę trysnęła krew.

Pai Mei odwrócił głowę, czując, że zbiera mu się na wymioty.

Jego wzrok padł na Lehmanna, który przykucnął i mówił coś do tłustego mężczyzny. Człowiek K'anga wydawał chrapliwe, urywane odgłosy, jakby miał uszkodzoną krtań, ale bardzo uważnie słuchał tego, co na rozkaz albinosa miał powtórzyć swojemu szefowi. W pewnej chwili roześmiał się, jakby usłyszał zabawny nonsens, i odwrócił głowę, ale Lehmann chwycił jego podbródek swoją wysmukłą, białą dłonią i szarpnął brutalnie, zmuszając rannego, by spojrzał mu w twarz. Grubas zamknął natychmiast usta, a w jego oczach znowu pojawił się strach.

Becker skończył swoje odrażające zajęcie. Zawinął głowę w ręcznik i wsadził ją do torby. Stojący przy wejściu Haller skupił swoją uwagę na ekranie Facu. Dziennikarze spekulowali właśnie na temat mającego się odbyć następnego dnia posiedzenia Rady Siedmiu i tego, co może ono przynieść mieszkańcom Chung Kuo.

Tam na górze dzieją się wielkie rzeczy — powiedział w końcu. Spojrzał na Beckera i ignorując kałużę krwi, która uformowała się wokół jego stóp, dodał: — Nadchodzą wielkie zmiany.

Tak na górze, jak i na dole — wtrącił Lehmann i podniósł tłustego mężczyznę na nogi. Następnie wziął od Beckera torbę i wcisnął ją w zdrową rękę swej ofiary.

Przyglądający się temu dwaj mężczyźni wybuchnęli śmie-

53

chem, rozbawieni przerażeniem widocznym na twarzy grubasa. Ale Lehmann nawet się nie uśmiechnął. Lehmann nigdy się nie uśmiechał.

* * *

Szef tongu, K'ang A-yin, usiadł w swoim fotelu, przesunął grzbietem dłoni po wargach i popatrzył na ośmiu mężczyzn zebranych w pokoju. Rozruchy w Zwickau wstrząsnęły nim i wzbudziły jego gniew, ale te ostatnie wieści były kroplą, która przelała czarę. K'ang trząsł się z wściekłości. Tylko najwyższym wysiłkiem powstrzymywał się od krzyku.

No dobrze. Co się, do cholery, dzieje?! Kim, kurwa, jest

ten Hung Maol

Jego ludzie odpowiedzieli mu pełnym zakłopotania milczeniem. Po chwili jeden z nich — Souczek, jego zastępca — odezwał się z wahaniem:

Nie wiemy. Wysłałem człowieka do Pai Meia. Potwier

dził tylko to, co powiedział Feng Wo. Blady Hung Mao zabił

chan shih. Pozostali odcięli mu głowę. Nie wiemy dlaczego.

I nikt nie zna tego skurwysyna? Souczek wzruszył ramionami.

Chcesz, abym popytał?

Zamyślony K'ang spojrzał w bok i pokręcił przecząco

głową.

Nie. Mam lepszy pomysł. Chao, Kant... Macie się do

wiedzieć, gdzie on mieszka, i rąbnąć go. Kiedy skurwiel będzie

spał. Chcę, aby był trupem. On i jego dwaj wspólnicy. I chcę

zobaczyć ich głowy. Tu, na moim biurku, jutro rano.

Souczek chciał coś powiedzieć, może nalegać, aby to jemu wyznaczono zadanie zabicia Hung Mao, ale K'ang przerwał mu gestem ręki.

Nie, Jirzi. Nie tym razem. Ty pójdziesz do Wąsacza Lu

i dowiesz się wszystkiego, co tylko będziesz mógł, o tym, co

stało się wcześniej. Jeśli Yu znowu się uaktywniło, wszyscy

jesteśmy zagrożeni. A jeśli to jest coś innego, chcę to wiedzieć.

Rozumiesz?

Souczek skinął głową.

K'ang wstał i popatrzył dookoła. Teraz, kiedy przejął inicjatywę, rozluźnił się i uspokoił.

To dobrze. A zatem do roboty. Rozwalimy tych pierdolców, co? A potem znowu będziemy zarabiać pieniądze.

* * *

Kiedy dwie godziny później przyszli, Lehmann ich oczekiwał. Łóżko Hallera było puste, a on sam siedział w oddalonej o pięćdziesiąt eh'i publicznej toalecie. Łóżko Beckera było zajęte, ale przez kukłę, a sam Becker z pistoletem w dłoni przykucnął za przepierzeniem. Lehmann, przykryty cienkim kocem, z maską przeciwgazową na twarzy, leżał na swoim łóżku i czekał. Także był uzbrojony.

Na najniższych poziomach nie montowano zamków, tak więc człowiek K'anga bez większego trudu odsunął trochę drzwi i wrzucił do środka granat gazowy. Ładunek eksplodował z głuchym trzaskiem, po którym dał się słyszeć syk uchodzącego gazu. Lehmann liczył w myślach sekundy, wiedząc, że będą chcieli być pewni, zanim wejdą do środka. Kiedy doliczył do trzydziestu, drzwi odsunęły się na bok i do pokoju wkroczyło dwóch mężczyzn z pistoletami maszynowymi w rękach. Trzeci czekał na zewnątrz.

Nie dał im żadnej szansy. Wysunąwszy lufę granatnika spod koca, nacisnął spust i patrzył, jak wybucha ściana. Po obu mężczyznach nie zostało ani śladu. Ściana, podłoga i ludzie zniknęli. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą było wyjście na korytarz, ziała ogromna dziura, przez którą widać było niższy poziom i iskrzące, poprzerywane przewody. Z dołu dochodziły krzyki przerażonych ludzi, a powietrze wypełnił słodki swąd rozgrzanego do wysokiej temperatury plastyku, silniejszy nawet od zapachu gazu.

W głębi korytarza rozległy się dwa strzały. Haller wykonał swoje zadanie. Pojawił się chwilę później i poprzez dziurę zajrzał do pokoju.

Ale bałagan — powiedział i mimo że miał na twarzy maskę przeciwgazową, widać było, jak radośnie szczerzy zęby. — Może teraz K'ang będzie chciał porozmawiać.

Zobaczymy — odparł Lehmann, który usiadł i owijał kocem swoją wielką broń. — W każdym razie będzie teraz wiedział, że nie jesteśmy łatwym celem. W przyszłości będzie ostrożniejszy.


54

55

To dobrze — odpowiedział Haller, wsuwając swój pistolet do zawieszonej pod pachą kabury. — Na mój gust to było zbyt łatwe.

Lehmann nie odpowiedział. Popatrzył tylko na Hallera i pokręcił głową. Muszą się jeszcze dużo nauczyć.

* * *

Szybujący wysoko nad lasem sokół patrzył na sylwetki konnych migające wśród drzew. Prowadząca grupa zatrzymała się właśnie na małej polance, by dać odetchnąć swym wierzchowcom. Jeźdźcy, przesłoniwszy dłońmi oczy, wpatrywali się z natężeniem w niebo. Nieco dalej, częściowo ukryta przez leśne poszycie, czekała druga grupa. Mimo że ci byli mniejsi i liczniejsi, ptak instynktownie wiedział, że to też muszą być ludzie; wiedział, że są pieszo.

Krążył cierpliwie, a jego bystre oczy wypatrywały jakiegoś nagłego, charakterystycznego poruszenia, które zdradziłoby mu miejsce, gdzie znajduje się jego ofiara. Przez jakiś czas nic się nie działo, po czym kiedy wiatr zmienił kierunek, rozległ się trzepot skrzydeł perliczki, która wyleciała ze swej kryjówki.

Sokół wydał przenikliwy krzyk i runął w dół, w kierunku swego łupu. Przez jakiś czas wydawało się, że drugi ptak zdoła umknąć i dotrzeć do nowej kryjówki, ale sokół był szybszy i po chwili uderzył, a towarzyszący temu głuchy, przyprawiający o mdłości odgłos dotarł do uszu czekających na dole ludzi, którzy odpowiedzieli tryumfalnymi okrzykami.

Trzej mężczyźni na polance pochylili się, obserwując sokoła, który rozłożył szeroko skrzydła, by zmniejszyć szybkość, z jaką spadał. Trzymając perliczkę w swych mocno zaciśniętych szponach, wylądował wśród drzew na prawo od nich.

Tsu Ma poklepał pieszczotliwie szyję swego konia i popatrzył na pozostałych T'angów.

A więc, moi kuzyni, co o tym myślicie?

Wu Shih oparł ostrożnie rękę na łęku swego siodła, odwrócił głowę i lekko ją pochylił. Rozmawiali o swym kuzynie Wang Sau-leyanie, Tangu Afryki.

Nie ufam mu — powiedział. — Przez te ostatnie sześć miesięcy był zbyt spokojny. Zbyt cholernie uprzejmy.

On coś knuje — dodał Li Yuan, prostując się w sio-

56

dle. — To musi być coś bardzo głęboko zakamuflowanego. Coś, czego nie widzimy. Wu Shih skinął głową.

Zgadzam się. W tych trudnych czasach nie jestem już

prawie niczego pewny, ale co do tego nie mam żadnych

wątpliwości... Wang Sau-leayn nie zmienił swej natury w ciągu

tych kilku miesięcy. Ciągle jest tym samym podstępnym,

małym, gównożernym insektem, którym był zawsze.

Tsu Ma odwrócił od nich wzrok i przyjrzał się sokolnikowi, który biegł w kierunku miejsca, gdzie jego podopieczny wylądował ze swoją zdobyczą. W wyciągniętej ręce trzymał przynętę i gotował się do odciągnięcia sokoła od perliczki.

Myślę, że macie rację — odezwał się w końcu Tang Azji Zachodniej, zwracając się znowu w stronę Wu Shiha. — Ale co to jest dokładnie... No cóż, wszystko to jest bardzo dziwne. Moi ludzie w jego otoczeniu nic nie słyszeli. Albo prawie nic...

Prawie nic? — Wu Shih spojrzał na niego z uwagą.

Tyle tylko, że w jego życiu pojawiła się jakaś kobieta. A przynajmniej tak się wydaje. Hung Mao. Przemyca ją do pałacu. Późno w nocy, kiedy wydaje mu się, że nikt tego nie zauważy. Mówiono mi, że nawet ją odwiedza.

Li Yuan odwrócił głowę.

Jakie to dziwne. Nigdy bym o tym nie pomyślał. Hung

Mao... I myślisz, że to poważna sprawa?

Tsu Ma wzruszył ramionami.

Może to nic, a może to jest właśnie przyczyna, dla której nasz kuzyn tak dobrze się ostatnio zachowywał. Może był roztargniony.

Chcesz powiedzieć, że jest zakochany? — Wu Shih ryknął śmiechem. —Jedynym, co ten niewdzięcznik kiedykolwiek pokocha, jest jego własne odbicie w lustrze. Miłość! — Pokręcił głową, pochylił się i poklepał bok swego konia. — Nie... Ten okrągłolicy drań coś kombinuje. Gwarantuję to wam!

Chieh Hsia...

Na skraju polanki stał służący z pochyloną głową.

O co chodzi, Cheng Yi?

Wezwany przez Tsu Ma człowiek podszedł bliżej, zgiął się w głębokim ukłonie, ujął stopę swego Tanga i zanim padł na kolana obok konia, pocałował ją.

57

Nadeszły wieści, Chieh Hsia. W Mieście Europa doszło do rozruchów. Zginęło wiele ludzi...

Rozruchy... — Li Yuan ostrym szarpnięciem zmusił swego konia, by podszedł do nich. — Co się stało, na bogów?

Służący pochylił głowę jeszcze niżej i odpowiedział mu, jakby odpowiadał własnemu T'angowi:

Wszystko zaczęło się w Hsienie Zwickau, Chieh Hsia, w czasie uroczystości odsłonięcia nowego posągu, i szybko rozszerzyło się na sąsiednie strefy.

Dużo ludzi zginęło?

Właśnie, Chieh Hsia. Bardzo dużo. Niektórzy mówią o dziesiątkach tysięcy. Między nimi był fundator posągu, kupiec May Feng.

Li Yuan popatrzył z niepokojem na Tsu Ma. May Feng miał odegrać znaczącą rolę w ich nowej pokojowej polityce. Był członkiem komitetu zawiązanego dla przedyskutowania proponowanych zmian w Edykcie oraz warunków ponownego otwarcia Izby Reprezentantów. Co więcej, reprezentował całą klasę —potężnych kupców z Pierwszego Poziomu —którą udało się ponownie pozyskać dla Siedmiu i ich sprawy. A teraz nie żył.

Poważnie już zaniepokojony, Li Yuan pochylił się w stronę służącego.

Co się stało? Jak on zginął?

Mężczyzna przełknął ślinę i odpowiedział:

Nie jest jeszcze jasne, jak zginął, Chieh Hsia. Wiemy

tylko, że krótko po stłumieniu rozruchów jego ciało zostało

dostarczone wdowie. Podobno został rozcięty, jego brzuch

wypchano nieczystościami jak worek i ponownie zaszyto.

Li Yuan wzdrygnął się z odrazy i wyprostował w siodle.

Czy wiemy, kto jest za to wszystko odpowiedzialny?

Jest jeszcze za wcześnie, aby wiedzieć to na pewno, Chieh Hsia. Pierwsze pogłoski przypisywały to Yu, ale generał Re-inhardt wierzy, że to robota Hung Mun.

To był już drugi wstrząs dla Li Yuana. Hung Mun —Triady albo Tajne Stowarzyszenia — trzymały się do tej pory z dala od wszystkiego. Ale coś się najwyraźniej zmieniło. Jeśli to było ich dzieło...

Muszę wracać — oświadczył, zawracając konia. Następ

nie popatrzył na Tsu Ma oraz Wu Shiha i dodał: — Jeśli za

tym wszystkim stoją Hung Mun, muszę działać.

58

Nie, Yuanie — powiedział Tsu Ma, kładąc mu rękę na

ramieniu. — Odradzałbym ci zbyt pochopne działanie. Po

staraj się oczywiście jakoś uspokoić sprawy tam na dole, ale

poważnie się zastanów, zanim wystąpisz przeciw bractwom.

Plan twojego ojca, na przykład...

Myślisz o tym, by się im okupić? — Li Yuan pokręcił głową. — Nie, Tsu Ma. W moim własnym Mieście nie będę się im kłaniał!

Wcale cię o to nie proszę, kuzynie. Postępuj zgodnie z planem twojego ojca. Zaoferuj im pieniądze, pomoc, trochę władzy, a jednocześnie osłabiaj ich pozycje.

Li Yuan zmrużył oczy.

Co masz na myśli?

Nowy oddział. Shen t'se Karra...

Li Yuan opuścił wzrok i uśmiechnął się.

Wiesz o tym?

Tsu Ma skinął głową.

Sprawy mojego kuzyna są moimi sprawami. Skąd mógł

bym wiedzieć, jak mu pomóc, gdybym nie znał jego potrzeb

i planów?

Li Yuan odwrócił się i spojrzał na starszego mężczyznę.

A ty, Wu Shih?

T'ang Ameryki wzruszył ramionami.

Przyjmuję, że masz jakiś oddział specjalny. To dobrze.

W takim razie użyj go. Zrób, jak radzi ci nasz dobry kuzyn,

Tsu Ma. Zagraj podwójną grę. Zyskaj na czasie. To czasu

bowiem teraz potrzebujemy, a nie kolejnej wojny. Jeszcze nie

teraz.

Tsu Ma przytaknął.

Wu Shih ma rację, Yuanie. Wojna z bractwami bardzo by nas teraz osłabiła. A kto by na tym zyskał?

Wang Sau-leyan.

Właśnie. A więc nie daj się wciągnąć w żadną bezowocną

awanturę. — Tsu Ma uśmiechnął się ponuro i dodał: — Och,

nadejdzie taki czas, i to zupełnie niedługo, kiedy będziemy

musieli zabrać się do Hung Mun. Ale niech to będzie tak,

że to my wybierzemy ten moment, dobrze? Przygotujmy się

do tego.

Poza tym — wtrącił Wu Shih, podjechawszy do Li

Yuana z drugiej strony — mamy już wystarczająco dużo

59

problemów, prawda? Yu, Młodzi Synowie... Po co dodawać do tej listy coś nowego?

Li Yuan milczał przez chwilę, starając się uspokoić, po czym

ujął ramię Wu Shiha.

Dziękuję ci, kuzynie. I tobie też, Tsu Ma. Ale teraz

musimy już wracać. Jest jeszcze wiele do zrobienia. Poza tym

przyglądanie się sokołowi sprawiło, że nabrałem ochoty na

inny sport. Tsu Ma spojrzał na niego i roześmiał się.

Po raz pierwszy nie mam pojęcia, o czym mówisz,

Yuanie, ale zostawmy to. Masz rację. Jest wiele do zrobienia.

Jednak niezależnie od wszystkiego, powinniśmy się częściej

spotykać, zgadzacie się? Tylko nasza trójka.

Niech tak będzie — powiedział Wu Shih i skinął stanow

czo głową. — Będziemy jak trzej bracia w ogrodzie brzos

kwiniowym, dobrze?

Li Yuan, przyglądając się tym dwóm starszym od siebie mężczyznom, poczuł, że mroczny niepokój, który czuł w duszy, opada nieco. Tak będzie. Tak musi być od tej pory. Trójka, pomyślał, próbując po raz pierwszy w myślach nowe określenie i stwierdzając, że zabrzmiało krzepiąco. Tak, będziemy Trójką.

Nagły łopot skrzydeł wyrwał go z zamyślenia. Za jego plecami, na drugim końcu polanki, sokół wzniósł się na chwilę w powietrze, po czym — ignorując przynętę — znowu osiadł na swojej zdobyczy.

ROZDZIAŁ 2

W świecie poziomów

Jelka odwróciła się od komputerowego notatnika leżącego na krześle obok niej, wyciągnęła się na słonecznym łożu i przeniósłszy wzrok ponad szerokim pasmem jasno oświetlonych kafelków, spojrzała na swoje dwie szkolne przyjaciółki pluskające się radośnie w basenie. Przez chwilę przyglądała się bezmyślnie ich błazeństwom, rozkoszując się równocześnie ciepłem przenikającym jej skórę oraz subtelnym zapachem jaśminu i sosny dochodzącym z pobliskiego skalnego ogrodu. Następnie, otrząsnąwszy się nieznacznie, powróciła do sprawy, którą rozważała przedtem.

Poprzedniego dnia ukończyła szkołę: skończyło się jej dzieciństwo, dwanaście lat przygotowań do dorosłego życia. Jeszcze tego wieczoru czekała ją ciężka próba w postaci balu absolwentów, a potem reszta jej życia — pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt lat, które trzeba będzie czymś wypełnić.

Ale czym?

Odwróciła się na plecy i leżała tak, usiłując wczuć się w swoją sytuację. Sytuację siedemnastolatki, młodej kobiety, z przyszłością, która stała przed nią otworem.

Wyciągnęła nogi, poruszyła palcami u stóp i zaczęła naprężać mięśnie ud i podudzi, jakby przygotowując się do ćwiczeń, po czym znowu się rozluźniła. Córka marszałka... tak ją widziano. Jakby nie miała żadnej własnej tożsamości.

Potrząsnęła głową z irytacją i przekręciła się na brzuch. Córka marszałka... Gdyby była jego synem, jej przyszłość byłaby już od dawna określona. Szkoła kadetów, szlify oficerskie i służba. Pięćdziesiąt lat służby: unikanie kul zabójców i pełnienie ważnych funkcji; łapanie morderców i zaspokajanie

61

zachcianek jakichś starych ministrów; wykrywanie skandali korupcyjnych na Pierwszym Poziomie i zaprowadzanie porządku po rozruchach pod Siecią. Takie było życie jej ojca i nie był to wcale najgorszy sposób na wypełnienie swego czasu. Ale jej chodziło o coś jeszcze. Chciała mieć możliwość decydowania o swej przyszłości. Jako syn marszałka nie miałaby wpływu na swój los.

Nie znaczy to, że bycie córką dużo tu zmieniało. Gdyby nie dwulicowość Hansa Eberta — zdrada Tanga i zabójstwo własnego ojca — byłaby już mężatką, a jej przyszłość także byłaby całkowicie ustalona. I nie miałaby żadnego wyjścia, może oprócz samobójstwa.

Wzdrygnęła się, wspominając swoją awersję do młodego majora. To było coś, czego jej przyjaciółki nie potrafiły zrozumieć. Gdy o tym wspominała, na ich twarzach pojawiał się wyraz niedowierzania. Hans Ebert... przecież on był marzeniem każdej dziewczyny. Książę pośród mężczyzn. Roześmiała się gorzko, wspominając, jak często słyszała to określenie. Co więcej, jako żona dziedzica najbogatszego koncernu w Chung Kuo mogła się spodziewać, że jej życie upłynie na bezczynności i w bajkowym luksusie. Tak, ale Hans Ebert był także okrutny, arogancki i podstępny. Przymknęła oczy na wspomnienie cierpienia jej ojca, kiedy Hans został w końcu zdemaskowany. Cierpienia połączonego z żalem po śmierci brata i szwagierki oraz najstarszego przyjaciela, Klausa Eberta. Ona także czuła podobny żal, ale i ulgę, że Hans zniknął z jej życia. To było tak, jakby z jej piersi zdjęto ogromny głaz.

Westchnęła i potrząsnęła głową. Może właśnie dlatego tak ważne było dla niej teraz to, by wszystko zrobić właściwie, by upewnić się, że od tej pory jej życie będzie rzeczywiście jej życiem. Wydawało się to dosyć proste, ale istniała jedna drobna komplikacja. Była kobietą. Dla jej przyjaciółek nie stanowiło to najwyraźniej żadnego problemu. Tylko pięć z sześćdziesięciu dziewcząt na jej roku nie było jeszcze zaręczonych, a trzy z nich właśnie bardzo intensywnie starały się o mężów. Osiem było już mężatkami, a dwie — jedną z nich była jej najbliższa przyjaciółka, Yi Pang-chou — obdarowały już swoich małżonków dziećmi. Tylko sześć dziewcząt z całego roku wybierało się do Oksfordu i w żadnym wypadku nie

62

chodziło o zaspokojenie ich własnych potrzeb intelektualnych, a raczej o to, by mogły być idealnymi partnerami swoich wysoko postawionych mężów.

Ale tak to właśnie było w tym obrzydliwym świecie poziomów. Być inteligentną, zdolną, młodą kobietą — to było nie do pomyślenia! Kobieta mogła być wołem roboczym, kurwą, ozdobą...

Jelka?

Po chwili wahania odwróciła się i uniosła leniwie głowę, jakby budząc się z drzemki.

Cześć... O co chodzi?

Anna przykucnęła obok niej, wycierając włosy ręcznikiem. Za nią widać było krępą sylwetkę Yi Pang-chou. Uśmiechała się szeroko, a na jej policzkach widniał lekki rumieniec.

Powinnaś się do nas przyłączyć, Mu-Lan. Co robiłaś?

Uśmiechnęła się, słysząc swoje przezwisko, po czym usiadła

i przeciągnęła się, świadoma tego, że jej przyjaciółki przyglądają się jej z uwagą.

Rozmyślałam. I robiłam listę.

Robiłaś listę? — Anna wy buchnęła śmiechem. — Listę

czego? Mężczyzn, których chciałabyś poślubić? Po co? Mogłabyś

mieć każdego, kogo zechcesz, Jelka, i wiesz o tym bardzo dobrze.

Jelka wzruszyła ramionami.

Być może. Ale to nie taka lista. Notowałam moje plany na przyszłość.

Notowałam moje plany na przyszłość — Yi Pang powtórzyła jej słowa i zachichotała.

Rozbawiona Jelka także się uśmiechnęła.

Wiem, jak to brzmi, ale popatrzcie. — Przysunęła swój

komputerowy notatnik do Anny. — Śmiało. Popatrzcie i po

wiedzcie mi, co o tym myślicie.

Anna wpatrywała się przez moment w ekran, po czym odwróciła się i podała notatnik Yi Pang-chou.

Nie rozumiem, o co ci chodzi — powiedziała, spo

glądając na Jelkę z lekkim zdziwieniem. — Po co tyle wysiłku.

Dlaczego po prostu nie rozkoszować się życiem? Weź sobie

bogatego męża. Przecież to wcale nie znaczy, że będziesz

siedziała w jego kieszeni. W obecnych czasach kobiety mają

znacznie więcej wolności.

Jelka odwróciła wzrok. Wolność! Jakby Anna mogła zro-

63

zumieć prawdziwe znaczenie tego słowa. Dla niej wolność była możliwością korzystania z niezliczonych rozrywek: widziała to jako swobodę picia i zabawy aż do zapomnienia, a także brania sobie młodych oficerów na kochanków. Jej wyobraźnia nie sięgała dalej. Świat poziomów zupełnie jej wystarczał. Z drugiej strony, nie znała przecież żadnego innego. Nie wiedziała, jak pięknie jest na zewnątrz.

Yi Pang-chou skończyła czytać listę i spojrzała ze zdumieniem na Jelkę.

Służba Bezpieczeństwa? Myślałam, że nie przyjmują tam kobiet.

Nie przyjmują. A przynajmniej nie przyjmowali do tej pory. Myślałam jednak o złożeniu podania. W końcu jestem równie dobrze wykwalifikowana jak każdy kadet. I potrafię walczyć. Dlaczego zatem nie spróbować? Chciałabym złożyć podanie o przyjęcie mnie do służb pomocniczych, specjalizujących się w operaq'ach kosmicznych.

Anna przeczesała palcami swoje długie, ciemne włosy i roześmiała się.

Jesteś dziwna, Jelka. Wiesz o tym? Jeśli naprawdę chcesz spotkać młodych oficerów, powinnać częściej bywać na przyjęciach. Nie musisz wstępować do służby!

A ty myślisz tylko o jednym, Anno Koslevic! — odpowiedziała jej ze śmiechem Jelka, po czym znowu spoważniała. — Wiem, że trudno jest wam to zrozumieć, ale ja chcę zrobić coś z moim życiem. Ja po prostu nie chcę... no cóż, nie chcę go zmarnować, to wszystko.

Tak jak my, chcesz powiedzieć — rzekła Yi Pang-chou, siadając obok niej na krawędzi słonecznego łoża.

Nie... nie chciałam, aby to tak zabrzmiało. Ja... — Roześmiała się ponownie, ale tym razem jej śmiech był zabarwiony czymś na kształt desperacji. — Posłuchajcie, wiem, że mogę z wami rozmawiać. Mogę mówić różne rzeczy bez obawy, że sprawię wam przykrość. Teraz także, kiedy mówię, że chcę dla siebie czegoś więcej, niż mi się oferuje, nie robię tego po to, byście myślały, że czuję się kimś lepszym od was. — Wzruszyła ramionami. — Nie wiem. Może pragnę czegoś, czego po prostu nie mogę mieć, ale dlaczego nie spróbować? — Popatrzyła na obie przyjaciółki. — Rozumiecie mnie?

Jasne — odpowiedziała Anna, kiwając głową. — To

64

proste. Chcesz być mężczyzną. Chcesz wyjść tam na zewnątrz i robić różne rzeczy. Chcesz rozbijać czaszki i jeździć konno. Jak twój „były", Hans. Jelka pokręciła głową.

Nie. Ja tylko chcę być sobą. Ale dlaczego to ma być takie trudne? Dlaczego ma to być dla mnie zakazane?

Ponieważ tak właśnie jest — odpowiedziała Yi Pang--chou, głaszcząc ją po dłoni. — Jesteśmy my i oni. Kobiety i mężczyźni. Yin i yang. A ten świat należy do yang. — Uśmiechnęła się smutno. — Nie walcz z tym, Mu-Lan. To tylko cię unieszczęśliwi.

Jelka opuściła wzrok. Być może. Ale nigdy nie zazna spokoju, jeśli nie spróbuje. Poza tym zawsze był jeszcze Kin. On ją zrozumie.

Anna pochyliła się i położyła dłoń na kolanie Jelki.

Mniejsza z tym. Zapomnijmy teraz o tym. Już prawie szósta, a nasi partnerzy przychodzą o ósmej, więc lepiej zacznijmy się przygotowywać.

Partnerzy? — Jelka uniosła głowę i popatrzyła ostro na swoją przyjaciółkę. — Nie mówiłaś nic o żadnych partnerach!

Czyżby? — Anna roześmiała się niewinnie. — W takim razie musiało mi to umknąć z pamięci. To zresztą nie jest zbyt ważne. Zabierajmy się do roboty. Pożyczę ci jedną z moich chi pao... tę z niebieskiego i szarego jedwabiu z czarnymi lamówkami. A potem zrobię ci makijaż. Może to odciągnie twoje myśli od tych nonsensów...

Jelka patrzyła przez jakiś czas to na jedną, to na drugą, po czym wybuchnęła śmiechem.

W porządku. Tylko ten jeden raz. Mam jednak nadzieję, że nic o mnie nie mówiłyście. Nic, no cóż...

Nic prawdziwego? — Anna zrobiła poważną minę, będącą odbiciem wyrazu twarzy Jelki, i wybuchnęła śmiechem. — Chodź. Przygotujmy się. Zanim przyjdą ci wielcy, niezdarni yang — dodała, po czym pochyliła się i pocałowała Jelkę w czoło.

* * *

Główny budynek Akademii dla Młodych Kobiet w Bremie — ogromny yamen w starym, północnym stylu — góro-

65

wał nad otwartą przestrzenią na szczycie strefy. Na wielkim tarasie wychodzącym na jezioro było gorąco, a głośna muzyka zdawała się docierać wszędzie. W półmroku panującym na parkiecie tanecznym kłębiła się ciżba dobrze ubranych ciał, powietrze było przesycone słodkimi zapachami perfum, a pijackie śmiechy niosły się nad powierzchnią wody.

Była już prawie północ i atmosfera na balu sięgała szczytu. Młode kobiety miały już za sobą dni ciężkiej pracy, a przed sobą długie wakacje. Młodych mężczyzn — tak kadetów, jak i świeżo mianowanych oficerów — upajała świadomość chwilowego oderwania się od rygorów służby i obowiązków. To była noc zabawy, szaleństw i dzikich ekscesów. Część z nich, popadłszy w pijackie oszołomienie, leżała już na korytarzach prowadzących na taras, podczas gdy inni, porozpinawszy lub nawet porzuciwszy marynarki swoich galowych mundurów, brykali półprzytomnie na obrzeżach tłumu, pokrzykując wariacko. Większość znalazła sobie jednak partnerki i przytulała się teraz do nich na środku skrytego w ciemnościach parkietu, poddając się falom ciężkiego, pulsującego rytmu: chętne ofiary odwiecznych, nieodpartych instynktów.

Jelka stała pośród tego cisnącego się tłumu i bawiła się pustym kieliszkiem. Nareszcie była sama i po raz pierwszy tego wieczoru zdała sobie sprawę z okropności tego wszystkiego. Gorąco zapierało dech w piersiach, hałas był wręcz obezwładniający, a ze wszystkich stron nieustannie napierały na nią ludzkie ciała: wielka fala ciał, męskich i kobiecych, drgających i kołyszących się zgodnie ze starym rytmem wygrywanym przez piszczałki i bębny.

Stała tam jeszcze przez chwilę, zastanawiając się, czy powinna poczekać na powrót swego partnera, który poszedł do baru, po czym zawróciła i zaczęła się przepychać do wyjścia. Patrzyła na twarze ludzi, których mijała, widziała ich nienaturalne podniecenie: rozgorączkowane błyski w oczach, nagłe, nie kontrolowane zmiany wyrazu twarzy. Było w tym coś dziwnego, a nawet przerażającego. Jakaś zupełnie pierwotna, pilna potrzeba granicząca z histerią.

Na zewnątrz było chłodniej i spokojniej. Jelka zatrzymała się na szczycie schodów i wdychając głęboko zimne, odświeżające powietrze, rozglądała się dookoła. Miała wrażenie, że przebudziła się właśnie z jakiegoś mrocznego, przerażającego

koszmaru. Bardzo prawdziwie wyglądający księżyc świecił na nią ze sztucznego nieba, rzucając także swe malowane promienie na odległe góry. Wiejąca z lewej strony lekka bryza marszczyła powierzchnię jeziora i posypywała płatkami kwiatów biały, kamienny łuk mostu prowadzącego na wyspę i do wielkiej wieży zegarowej.

Wydostać się stąd, pomyślała. Muszę się stąd wydostać. Postawiła kieliszek na stopniu, a następnie ruszyła w dół, do ścieżki wiodącej w stronę mostu. Szła coraz szybciej i oglądała się za siebie, jakby była ścigana. Jednakże w połowie drogi przystanęła, odwróciła się i z szeroko otwartymi ustami, jakby nagle ogarnęło ją jakieś oszołomienie, popatrzyła na budynek. Po chwili lekko zadrżała i poszła dalej.

Kiedy dotarła do podstawy wieży, zatrzymała się ponownie i spojrzała na jasno oświetloną tarczę zegara. Do północy brakowało dwóch minut. Była w akademii dwanaście lat; dwanaście lat, wyłączywszy ten czas, który spędziła wraz z ojcem na wygnaniu, oraz te kilka miesięcy, gdy chorowała po ataku. I przez ten cały czas nigdy — ani razu — nie czuła się tu jak w domu. Często słyszała, jak inne dziewczęta opowiadały sobie, że bardzo będzie im brakować tego drogiego, starego miejsca; słyszała, jak przyznawały się do prawdziwego przywiązania do starych, nonsensownych zasad, które tu obowiązywały, ale sama nie czuła nic oprócz ulgi, że jest już po wszystkim. I jakiejś pustki, jakby coś w niej nie zostało wypełnione.

Spojrzała za siebie, zastanawiając się, czy zauważono już jej nieobecność, po czym wspięła się po szerokich, ale niskich stopniach do otwartych drzwi. W środku, tuż przy wejściu, całowała się jakaś oparta o ścianę para. Dłoń dziewczyny spoczywała na szyi chłopca, a jego ręka sięgała gdzieś poniżej jej pleców. Jelka zawahała się, przyglądając się im, po czym przemknęła obok na palcach, zdążając na pierwsze piętro, do małego pokoiku nad zegarem.

Zamknęła za sobą drzwi, przeszła przez pokoik i usiadła na skrzynce przy oknie. Oparła łokcie na parapecie ze sztucznego kamienia i poprzez jezioro spojrzała znowu na zatłoczony taras. Z tej odległości wyglądało to jak jakieś zbiorowe szaleństwo, masowy obłęd. Jakby wreszcie dostrzegli pustkę tego wszystkiego. Dostrzegli i odrzucili to spostrzeżenie, rzucając się w szalony wir tej bezmyślnej szamotaniny.


66

67

Oparła podbródek na dłoniach i westchnęła. Przyjście tutaj było błędem. Powinna zaufać swojemu instynktowi i zostać w domu. A teraz było już za późno. Za późno? Na co za późno?

Ten cichy, wewnętrzny głos — ta część jej, która nigdy nie przestawała pytać — był tym, co sprawiało, iż dystansowała się od wszystkiego, różniła się od innych. W szkole była zawsze kimś obcym, od samego początku. Nie chodziło o to, że była niepopularna, po prostu nigdy nie nawiązała żadnych bliższych związków, które — jak się zdawało — były tak potrzebne innym dziewczętom. Niektóre, jak Anna i Yi Pang--chou, próbowały do niej dotrzeć, ale gdy tylko zbliżały się za

bardzo, odpychała je.

To z powodu tych zamachów — powiedziała jej kiedyś Anna. — To zupełnie naturalne, że nie ufasz światu po tym,

co cię spotkało.

I być może do pewnego stopnia miała rację. Może to te przeżycia tak ją ukształtowały. Jednakże to wyjaśnienie było niezupełnie wyczerpujące. Ona bowiem zawsze tak się czuła. Od kołyski. Zawsze była w niej jakaś nie zapełniona przestrzeń. Jakieś uczucie braku. Ta noc była jednak inna. Tej nocy intensywność jej uczuć była czymś zupełnie nowym.

Patrząc na parkiet taneczny, nie widziała tam beztroskiego święta młodych czy też radosnego rozkwitu nowego życia, tylko mechaniczną orgię samoniszczenia; ucieleśnienie martwoty. To wszystko było udawaniem — udawaniem na ogromną skalę. Zaczęło się ono od wielkiego Miasta, w którym żyli, i rozprzestrzeniało jak wirusy, by zainfekować każdy por, każdą komórkę ich indywidualnych istnień. I nie zostało im nic. Nic oprócz bezsensownej szamotaniny i desperackich prób wypełnienia czymś pustych godzin życia. I szukania zapomnienia.

Odwróciła głowę i objęła wzrokiem znajomy krajobraz terenów college'u. Rozgwieżdżone niebo, księżyc, rysujące się na horyzoncie góry — wszystko fałszywe, każdy najmniejszy szczegół. Wygięty w górę most, jezioro, stary budynek. Wszystko wyprodukowane — substytut życia wyczarowany z nicości.

Za późno.

Zadrżała. To prawda. Nigdy jeszcze nie czuła się tak obca

w tym świecie, tak samotna.

68

Jestem w pułapce, pomyślała. Uwięziona w świecie poziomów.

W pewnej chwili zauważyła poruszenie na schodach prowadzących z tarasu. Na najwyższym stopniu stanął młody oficer z kieliszkami w obu rękach i zaczął się rozglądać.

Jelka zadrżała i cofnęła głowę, ukrywając się w cieniu.

Popatrzył w dół i zauważywszy pusty kieliszek, odwrócił się i wyciągając szyję, próbował dostrzec, gdzie poszła. Następnie ruszył w dół, pokonując stopnie szybko i z gracją, a całe jego zachowanie — nawet sam sposób poruszania się — świadczył o pewności siebie graniczącej z arogancją. Przeszedł całą ścieżkę i dotarł do wygiętego w delikatny łuk mostu. Stał tam przez chwilę, rozglądając się obojętnie wokół siebie, jakby był spacerowiczem podziwiającym widok, po czym ruszył dalej, zerkając na wieżę z zegarem. Można było odnieść wrażenie, że widzi ją ukrytą w cieniu, za okienną ramą.

Cofnęła się jeszcze bardziej i spojrzała za siebie. Nie mogła się stąd wydostać. Wejście na wyższe piętro było zamknięte. Może jednak pójdzie dalej. Ta para...

Z dołu dobiegły ją głosy: najpierw wściekłe burknięcie, a następnie wypowiedziane półgłosem: „Przepraszam, ja..." i stukot butów na schodach.

Stanęła twarzą do wejścia i spojrzała na wolno otwierające się drzwi.

Ach, tutaj jesteś — powiedział miękko, uśmiechając się

do niej. — Pomyślałem... — Wyciągnął ku niej rękę z kielisz

kiem, jakby był pewny, że weźmie go, ale ona nawet nie

drgnęła. Stała nieruchomo i patrzyła na niego. Zmarszczył

czoło z wyrazem niezrozumienia na twarzy, po czym pochylił

się ostrożnie i nie spuszczając jej z oczu, postawił kieliszki na

podłodze.

Marynarka jego galowego munduru zdawała się jarzyć w padających z okna promieniach światła, silny zapach męskiej wody kolońskiej wypełnił mały pokoik.

Zawahał się, lecz podszedł bliżej.

Powinnaś mi powiedzieć — odezwał się łagodnie. —

Sądziłem, że lubisz muzykę.

Był tak blisko, że czuła jego oddech na swoim policzku; mogła także wyczuć dochodzący od niego słodki zapach wina. Wszystko było takie nierealne, że miała wrażenie, iż śni. Jego

69

prawa ręka uniosła się i opadła na jej lewy bark, jakby mieli zacząć tańczyć.

Nie rób tego...

Tylko jeden pocałunek — wyszeptał, zbliżywszy usta do jej ucha. — Jeden mały, maluteńki pocałunek...

Cofnęła się, strząsając jego dłoń ze swego barku.

Proszę...

Zauważyła zmianę na jego twarzy, która najpierw stężała w wyrazie nagłego gniewu, szybko jednak znowu zmiękła.

Jeden całus — nalegał. — Wiesz, że chciałabyś tego. Roześmiała się gorzko.

Jesteś tego pewny, prawda?

Roześmiał się także, a początkowa niepewność szybko znikała z jego oczu.

Oczywiście. To przecież dlatego tutaj jesteśmy, czyż nie?

Młode dziewczęta lubią być całowane. To zupełnie naturalne.

A ty jesteś bardzo piękną, młodą kobietą, Jelko Tolonen.

Naprawdę bardzo piękną.

Zamierzał dotknąć ją jeszcze raz, unieść jej podbródek i pocałować, ale ona odepchnęła go gwałtownie dość silnym

uderzeniem w pierś.

Nie! Rozumiesz mnie, poruczniku? Inne dziewczęta mo

że to lubią, ale ja nie chcę być całowana. Chcę po prostu, aby

zostawiono mnie w spokoju.

Popatrzył na miejsce, gdzie uderzyła go jej ręka, i już

wyraźnie zły uniósł głowę.

Nie powinnaś tego robić.

Ponownie się roześmiała. Kim on był, żeby mówić jej, co powinna robić, a czego nie? Rzuciła mu gniewne spojrzenie, po czym spróbowała minąć go i zejść na dół, ale on brutalnie chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie.

Pocałujesz mnie, rozumiesz?

Spojrzała na niego i w jakimś błyskawicznym olśnieniu zobaczyła wszystko jasno, zrozumiała. To znowu wróciło. Jak wtedy, gdy stała naprzeciw Hansa wewnątrz maszyny w dniu ich oficjalnych zaręczyn. Jak wtedy, gdy rozpadła się ściana w jej sali ćwiczeń, a do środka wpadło trzech morderców. Posiąść ją albo zabić: dla mężczyzn, dla tych półludzi, najwyraźniej nie istniała inna możliwość. Byli jak czyste yang. Musieli albo dominować, albo niszczyć.

70

Może tak i było. Ale ona się na to nie zgodzi. Nie pozwoli. Uniosła wyzywająco podbródek.

Poruczniku, czy jest pan pijany, czy tylko chce pan

popełnić samobójstwo?

Jego prawa dłoń obejmowała mocno jej nadgarstek. Zwiększał powoli uścisk, przyciągając ją do siebie. Patrzył cały czas prosto w jej oczy, a na jego ustach pojawił się brutalny, złowrogi uśmiech. Zbliżała się do niego wolno, aż w końcu dzieliła ich już tylko odległość równa szerokości dłoni.

Palce jego lewej dłoni wbiły się w jej ciało, przytrzymując ją w tej pozycji.

Pocałuj mnie, a złamię ci kark — ostrzegła, a jej głos

zabrzmiał zimno i groźnie.

Nie zrobiło to jednak na nim żadnego wrażenia. Śmiejąc się, odpowiedział:

Och, słyszałem te pogłoski, Jelko Tolonen. Słyszałem,

że pokonałaś zabójców. Jesteś prawdziwą tygrysicą, prawda?

Prawdziwą Mu-Lan. Ale pocałujesz mnie. I nie złamiesz mi

karku. — Na moment wyraz jego twarzy zmiękł, rozluźnił

się, ale potem przyciągnął ją gwałtownie do siebie i pochyliw

szy głowę, zaczął szukać ustami jej warg.

Już chwilę później, po tym, gdy jej kolano uderzyło go w krocze, zgięty wpół, charcząc i jęcząc, usiłował złapać oddech. Jelka odsunęła się do tyłu, popatrzyła na niego z góry i pospiesznie zbiegła po schodach. Z ostatnich czterech stopni zeskoczyła i przepchnąwszy się bezceremonialnie między stojącą przy drzwiach parą, wydostała się na zewnątrz.

Hej...

Prawie wbiegła na swoje przyjaciółki.

Jelka... — Anna przytrzymała ją za ręce i spojrzała

w twarz. — Co się stało?

Jelka wyprostowała się i potrząsnęła głową.

To nic takiego... Naprawdę.

Jesteś pewna? — zapytała zatroskana Yi Pang-chou. — Wyglądasz okropnie. Twoja twarz...

Wszystko w porządku — odpowiedziała Jelka dosyć ostrym tonem. Po chwili dodała nieco już łagodniej: — Posłuchajcie, wszystko jest dobrze. Poradziłam sobie. A teraz wracajmy już, dobrze?

Stojący za plecami dwóch kobiet mężczyźni wymienili mię-

71

dzy sobą spojrzenia, niepewni, czy powinni przybrać zmartwiony wyraz twarzy, czy też rozbawiony.

Gdzie jest ten lubieżny skurczybyk Lothar? — zapytał

jeden z nich. — Nie mów mi tylko, że zajeździłaś tego młodego

koguta!

Dosyć tego! — Anna przywołała ich ostro do porządku. — Nie widzicie, że coś się stało?

Tak, do jasnej cholery, coś się stało!

Głos dochodził zza ich pleców. Z wieży zegara. W drzwiach wejściowych stał Bachman. Jedną dłonią trzymał się za podbrzusze, a twarz zniekształcał mu grymas gniewu.

Zapytajcie tę sukę, o co jej chodzi. Najpierw mnie

podpuszcza, a potem kopie w pieprzony brzuch!

Jelka odwróciła się, czując, że zalewa ją zimny, niepohamowany gniew. Jeśli on powie jeszcze jedno słowo...

Ona prosi się o cholerne lanie! Tego potrzebuje, zepsuta,

mała suczka! Potrzebuje, by ktoś wbił w nią kilka dobrych

manier...

Lothar! — syknął jeden z młodych oficerów. — Pamiętaj, kim ona jest, do kurwy nędzy! Jej ojciec...

Pieprzyć jej ojca! — warknął Bachman, a następnie wyprostował się i odepchnął od ściany. — W dupie mam to, czy pobiegnie teraz poskarżyć się tatusiowi! Takie są te suki, co? Najmniejszy ślad kłopotów i chowają się za plecami ojców!

Jeśli celem tych słów była prowokacja, ich efekt był niewielki lub nawet żaden. Jelka stała nieruchomo, rozluźniona, jakby niespodziewanie zdjęto z niej jakiś ciężar.

Lothar!

Nie obawiaj się — powiedziała spokojnie, dystansując się jakby od własnych słów. — Sama toczę własne wojny.

Jelka, daj spokój, to jest tylko głupie... — Yi Pang-chou pociągnęła ją za rękaw, ale Jelka odtrąciła jej rękę.

Stała w lekkim rozkroku, na przygiętych nogach i patrzyła, jak się zbliża. Widać było, że nie jest już tak pewny siebie. Ból i wściekłość kierowały nim aż do tej chwili, ale nagle zdał sobie sprawę z tego, że taka konfrontacja nie jest wcale dobrym pomysłem. Poza tym na schodach przy tarasie zgromadził się już mały tłumek zaciekawionych obserwatorów. Robienie scen na pewno niczemu dobremu nie służyło...

72

Ach, pieprzyć to... To tylko dziewczyna.

Uśmiech Jelki był jak lód.

O co chodzi, Lotharze Bachman?! Boisz się, że możesz

dostać baty?

Jego oczy znowu zapłonęły gniewem. Powoli, trzęsącymi się z wściekłości palcami, rozpiął guziki marynarki i rzucił ją na bok.

W porządku — powiedział. — Miałaś szansę.

Ty pompatyczna, pudrowana małpo!

Same słowa mu umknęły, ale ton, jakim je wypowiedziała, zimny i drwiący, zadziałał. Z głośnym, gniewnym okrzykiem rzucił się ku niej i z wyskoku wymierzył kopnięcie, które — gdyby dotarło do celu — zgruchotałoby dolną część jej klatki piersiowej. Ale ona była szybsza od niego. Uchyliła się i kiedy wylądował na ziemi, odwróciła się, zataczając nogą łuk. Trzask rozdzieranej satyny, z której była uszyta jej sukienka, nałożył się na trzask pękającej kości jego ramienia, trafionego twardą krawędzią jej stopy. Krzyknął z bólu, ale ona jeszcze nie skończyła. Uniesiona dzikim szałem, zasypała go serią ciosów i kopnięć...

Jelka!

Odskoczyła, przykucnęła i zasłoniła głowę uniesionymi ramionami, jakby gotując się do odparcia następnego ataku, a jej wzrok gorączkowo przebiegał między zebranymi wokół ludźmi, szukając źródła niebezpieczeństwa.

Bogowie... — jęknął jeden z młodych oficerów, blady

na twarzy jak ściana. — Zabiła go! Zabiła go, do cholery!

Ale Bachman nie był martwy. Jeszcze nie. Chyba, że połamanie nóg i rąk oraz strzaskanie obu obojczyków mogło zabić człowieka.

Kuan Yin! — krzyknęła Anna, pochylając się nad mło

dym mężczyzną. — Co ty zrobiłaś, Jelka? Co ty, na bogów,

zrobiłaś?

Nic, pomyślała, wyprostowując się powoli. A przynajmniej nic takiego, co byś mogła zrozumieć.

* * *

K'ang A-yin, przywódca tongu Tu Sun, rozejrzał się wokół siebie i pokiwał głową z zadowoleniem. Jego główna kwatera znajdowała się cztery pokłady ponad Siecią, na Poziomie 50.

73

Zupełnie przyzwoita i budząca szacunek wysokość dla człowieka, który jeszcze zupełnie niedawno nie miał do dyspozycji niczego oprócz siły swych rąk i sprytu, z którym się urodził. Wykupił i przebudował jeden z bocznych korytarzy, zamieniając go w duży zespół pokoi, z których część była biurami, ale większość — zdecydowana większość — tworzyła jego osobisty apartament. W środku znajdowała się długa sala stworzona z połączenia trzech typowych mieszkań, gdzie przyjmował gości i organizował narady.

Jak na tak niski poziom, sala była urządzona niezwykle luksusowo. Na podłodze leżał gruby dywan, a nagość lodowych ścian zakrywały ozdobne tkaniny. Wzdłuż całej lewej ściany ciągnęła się długa sofa obita sztuczną skórą i niski stół. Pod przeciwległą ścianą stał bar. Na każdym, kto — jak K'ang — urodził się na najniższych poziomach, widok ten musiał robić wielkie wrażenie, jednakże spod zewnętrznej warstwy bogactwa wyzierała małostkowość i skąpstwo. Dywan był wyblakły i postrzępiony, wytarta skóra połyskiwała w wielu miejscach; butelki ustawione w szeregu na barku były wprawdzie autentyczne, jednakże ich kwaśna zawartość została wydestylowana z kadzi znajdujących się w sąsiedztwie. Stojący w progu K'ang A-yin czuł głęboką satysfakcję, która zawsze ogarniała go na widok tego pomieszczenia. Podłoga była czysto wysprzątana, a ścian nie szpeciło żadne graffiti. Pachniało tu przyjemnie i całe wnętrze pod wieloma względami przypominało obrazy Góry, które przenikały na dół za pośrednictwem mydlanych oper MedFacu. K'ang A-yin teraz, jak zwykle, gdy spodziewał się kogoś nowego, z góry cieszył się na ten wyraz zaskoczenia, który zawsze pojawiał się na twarzach gości. Zatarł ręce, roześmiał się gardłowo i spojrzał na swego zastępcę.

No i jak, Souczek? Jak myślisz, czego chce ten skurwiel?

Souczek był prawdziwym przeciwieństwem swojego szefa.

Wysoki mężczyzna o prawie pajęczych członkach, miał twarz stworzoną do żałoby: długą, kościstą, z ciemnoszarymi oczami przywodzącymi na myśl oczy martwej ryby i ustami, które wyglądały jak zszyte razem w wąską szparkę. Nie lubił także

szastać słowami.

Układu. Może partnerstwa.

Partnerstwa... — K'ang wybuchnął śmiechem, ale jego

oczy pozostały nieruchome i chłodne, widać w nich było zadumę. Stracił już przez Lehmanna czterech ludzi, a wśród pozostałych narastało przekonanie, że ten nowy człowiek reprezentuje jakąś siłę. Nagle przestał się śmiać i głęboko odetchnął.

Przez jakiś czas bawił się myślą o ściągnięciu tu Lehmanna i zabiciu go. To byłoby najprostsze, najłatwiejsze. Coś jednak powstrzymywało go. Raz już mu się nie powiodło, a poza tym być może mógłby jakoś wykorzystać tego człowieka. Zrobić go jednym ze swoich zastępców. Ta możliwość szczególnie pociągała K'anga. Kto wie, co mógłby osiągnąć, mając kogoś takiego w swoim zaprzęgu? Mógłby nawet przegnać na północ Lo Hana i uzyskać dostęp do zyskownego handlu narkotykami pochodzącymi ze strefy Monachium. A kto wie, co by z tego mogło wyniknąć?

Podniósł głowę i napotkawszy wzrok Souczeka, przywołał uśmiech na swoją mięsistą twarz.

W porządku. Przygotuj wszystko. Spotkamy się z tym

draniem.

* * *

Kiedy Souczek wszedł do sali konferencyjnej, K'ang siedział na skórzanej sofie i bawił się pucharem wina, który trzymał w lewej dłoni.

Jest tutaj — powiedział ze śmiechem Souczek. — I jest

sam. Nigdzie nie widać ani śladu jego dwóch wspólników.

K'ang zastanowił się, po czym pokiwał głową.

Dobrze. Przyprowadź go. I upewnij się, że będą z nami trzej albo czterej nasi najlepsi ludzie. Nie chcę podejmować żadnego ryzyka. Czy on jest uzbrojony?

Być może — odparł Souczek. — Powiedział, że zabije pierwszego człowieka, który spróbuje go przeszukać.

K'ang roześmiał się nieswojo. Odprawiwszy Souczka ruchem dłoni, podniósł się ciężko i podszedł do barku. Napełniając ponownie swój kielich, powtarzał w myślach wszystko to, co było mu wiadome o Lehmannie, próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Najdziwniejsze było to, że Lehmann nie miał żadnego życiorysu. Pojawił się znikąd. Jego dwaj towarzysze, Haller i Becker, byli ludźmi z przestępczego podziemia


74

75

Monachium. Pracowali kiedyś dla Lo Hana, ale oszukali go i musieli zniknąć. Lehmann w jakiś sposób podporządkował ich sobie, po czym bez żadnego ostrzeżenia wepchnął się siłą na jego, K'anga, terytorium. I to było wszystko. Cała wiedza. Wiadome było jeszcze tylko to, że Lehmann miał wojskowe wyszkolenie. I jeśli raporty mówiły prawdę, używał ciężkiej amunicji. Z rodzaju tej, która była na wyposażeniu Służby Bezpieczeństwa.

A więc może był podstawiony? Tajniak ze Służby Bezpieczeństwa? Uzyskanie odpowiedzi na to pytanie zmusiło K'anga do użycia jego kontaktów, a proste stwierdzenie: „Nie" kosztowało go bardzo drogo. Jednakże jeszcze zanim uzyskał tę pewność, sam wykluczył taką możliwość. Dlaczego Służba Bezpieczeństwa miałaby przejmować się kimś takim jak on? Mieli większe ryby do obrabiania. A poza tym płacił swoje należności — i to wcale nie najmniejsze — aby patrzyli w innym kierunku.

Kimkolwiek by Lehmann był, nie pasował do niczego. A K'ang, pragnący swego rodzaju spokoju w tych strefach i na tych poziomach, które Triada Kuei Chuan pozwoliła mu kontrolować, chciał, by on gdzieś pasował. Ugoda będzie czymś najlepszym, ale jeśli jej zawarcie nie będzie możliwe, spróbuje jeszcze raz. I jeszcze tyle razy, ile będzie konieczne, by Lehmann stał się trupem.

Myślał właśnie o tym, kiedy w drzwiach pojawił się Souczek. Stanął w progu, położył kościstą dłoń na futrynie i odwrócony tyłem do K'anga, wyjrzał na korytarz. Jednocześnie wejściem znajdującym się na prawo od K'anga weszło trzech jego najlepszych ludzi. Zabójców. Takich, jakich dobrze jest mieć przy sobie w podobnych sytuacjach.

K'ang wypił łyczek wina i pokiwał głową, wiedząc już, jak to rozegra. W tej samej chwili zauważył, że Souczek cofa się powoli do pokoju i odsuwa w bok. Przez cienki materiał jego spodni wyraźnie przebijał kształt pistoletu, a jego ręka zawisła w pobliżu broni. K'ang uśmiechnął się do swego zastępcy, jakby chciał powiedzieć: „Zostaw to mnie", po czym zrobił krok do przodu.

W tym momencie do sali wszedł Lehmann.

W środku dało się wyczuć nagły, wyraźny wzrost napięcia. Dwie sprawy stały się oczywiste na pierwszy rzut oka. Leh-

76

mann był wysoki, wyższy nawet od Souczeka. Był także albinosem. Jego skóra i włosy były trupio blade — odcień, który podkreślała jeszcze biel jego prostej tuniki i ciasno dopasowanych spodni. Nawet pistolet, który trzymał swobodnie w lewej ręce z lufą zwróconą ku podłodze, był pomalowany na biało. Biel... kolor śmierci.

K'ang usłyszał, że stojący za nim ludzie wciągają z zaskoczeniem powietrze. Jego policzek zadrgał nerwowo, ale opanował tik, powoli uniósł rękę w geście powitania i spojrzał albinosowi prosto w oczy. Uśmiechnął się, udając pewność siebie, ale gdzieś w głębi jego serca pojawiło się uczucie, którego nie doświadczał już od lat. Strach. Zwykły, nagi strach.

* * *

Na początku Lehmann pozwolił mówić K'angowi. Wiedział, że sama jego milcząca obecność i wielki pistolet, który trzymał w ręce, są wystarczająco wymowne. Od razu zrozumiał prawdziwą sytuację — zrozumiał, w czyich rękach spoczywała rzeczywista siła — i za pełną powagi maską, w którą zmieniła się jego twarz, uśmiechnął się do siebie.

Mogę wykorzystać twoje umiejętności — powtarzał po raz trzeci K'ang. — Wraz ze mną możesz daleko zajść. Dobrze cię wynagrodzę i będę o ciebie dbał.

K'ang był wielkim, dobrze umięśnionym mężczyzną o szerokich ramionach. Jednakże część jego mięśni zmieniła się w tłuszcz i widać było wyraźnie ślady rosnącego mu brzucha. Rozleniwił się i zaczął sobie pobłażać. Jak większość szefów tongów z niskich poziomów, przyzwyczaił się do małych luksusów, którymi lubił się otaczać. Przenosząc się wyżej, zerwał bliskie kontakty z ludźmi mieszkającymi na dole Miasta; zapomniał o tym, co dało mu siłę. Souczek, jego zastępca, był tym, który reprezentował tu prawdziwą siłę. Żaden z nich jeszcze tego nie wiedział, ale zbliżał się czas, kiedy Souczek wyzwie K'anga do walki o przywództwo. Chwilowo nie było jednak żadnej potrzeby, aby on, Lehmann, przyspieszał początek tych zmagań.

Oderwał wzrok od swych rozmówców i przyjrzał się sali, dbając o to, by nawet ślad niesmaku, jaki wzbudziła w nim

77

«

bezbarwność i zwykła szpetota tego miejsca, nie ukazał się na jego twarzy. Czasem myślał, że to właśnie było najgorsze. Nie klaustrofobiczna wewnętrzność wszystkiego, co tu było, nie powszechna nędza tłumów żyjących na tych poziomach, ale szpetota, niczym nie złagodzony brak czegokolwiek, co mogłoby ucieszyć oko. Najbardziej jednak brakowało mu gór i zimnej, orzeźwiającej świeżości powietrza. Brakowało mu czystości prawdziwego lodu.

W porządku — odezwał się, a jego słowa były tak wyrwane z kontekstu, że K'ang, nic nie rozumiejąc, zmarszył czoło.

Powiedziałem: „w porządku" — powtórzył, wsuwając pistolet do kabury schowanej za paskiem spodni. — Przyłączę się do ciebie. Będę twoim zastępcą, takim jak Souczek. — Wskazał przy tym kościstego mężczyznę, nawet na niego nie patrząc, i dodał: — Ale moi ludzie... Oni będą pracować ze mną, dobrze?

Zauważył, że K'angowi to się nie spodobało. Oznaczało to podzielone lojalności. Szef tongu wahał się przez chwilę, po czym pokiwał jednak głową i wyciągnął dłoń, aby przypieczętować umowę. Była to wielka, silna dłoń, ale ciepła i nadmiernie mięsista. Na trzech palcach miał pierścienie. Dla odmiany dłoń Lehmanna była jak stal, twarda i zimna.

Jeszcze jedna sprawa — dodał Lehmann, przedłużając

uścisk, najwyraźniej nieświadomy skrępowania K'anga. —

Twój człowiek, K'ang Yeh-su.

K'ang popatrzył najpierw na swoją dłoń, a potem na Lehmanna.

Co z nim?

Pozbądź się go.

Dlaczego?

Dlatego, że mnie ostrzegł. Sprzedał mi informacje na twój temat.

Grymas na twarzy K'anga zdradził nie tylko zaskoczenie, ale prawdziwy szok. K'ang Yeh-su był jego siostrzeńcem.

Dlaczego mi to mówisz? — zapytał po chwili.

Ponieważ on jest słaby. Sprzedajny. Sprzedałby każdego. — Lehmann zawahał się. — I ponieważ jestem teraz jednym z twoich ludzi, czyż nie?

Trzymał jeszcze przez chwilę dłoń K'anga, po czym, jakby

znudziła go ta gra, puścił ją. Jednakże K'ang nie zwrócił nawet na to uwagi. Uwolniony, odwrócił się i przywołał jednego ze swych ludzi.

Przyprowadź tu Yeh-su. Nie mów mu nic, tylko go

przyprowadź.

* * *

Jelka? Czy to ty?

Jelka zawróciła i nie oświetlonym korytarzem podeszła do gabinetu ojca.

Tak, tato.

Marszałek siedział za swym wielkim, dębowym biurkiem, którego blat zakrywały stosy papierów. Jego obie ręce, ta prawdziwa i ta ze złocistego metalu, spoczywały na leżącej przed nim, otwartej teczce z aktami. Wyglądał na zmęczonego, ale ostatnio zawsze wyglądał na zmęczonego. Tym razem przynajmniej jego uśmiech był równie silny jak kiedyś.

Jak było?

Zawahała się. Dowie się. Było pewne, że się dowie. Ale jeszcze nie teraz. Może trochę później, kiedy będzie miała czas, aby wszystko sobie przemyśleć.

Nie wiem... — Wzruszyła ramionami i lekko westchnę

ła. — To naprawdę nie jest w moim stylu. Ja...

Roześmiał się miękko.

Nie musisz mi mówić, moja kochana. Znam to uczucie

aż za dobrze. Kiedyś myślałem, że to ze mną jest coś nie

w porządku, ale teraz wiem lepiej. My, Tolonenowie, nie

lubimy za bardzo rozrywki. Nasi przodkowie byli zbudowani

z bardziej surowego materiału, prawda? Ten cały północny

lód: jakaś jego część musiała dostać się do naszej krwi.

Jego śmiech był tak ciepły, tak cudowny, że przez chwilę stała po prostu nieruchomo, rozkoszując się nim. Ale rano będzie inaczej — kiedy dowie się o tym, co zrobiła. A więc może lepiej...

Podeszła bliżej i zatrzymała się przy biurku, naprzeciw niego.

Ja... ja zrobiłam coś dziś wieczorem, tato. Zraniłam kogoś.

Zraniłaś kogoś? — Zmarszył czoło, próbując zrozumieć,


78

79

po czym roześmiał się krótko. — Co się stało? Chcesz powiedzieć, że złamałaś im serca? Pokręciła przecząco głową.

Nie. To był jeden z młodych oficerów. Mój partner na

ten wieczór. Porucznik Bachman. Próbował...

Tolonen wyprostował się gwałtownie w fotelu, a wyraz jego twarzy raptownie się zmienił. Stała się surowa, nieprzejednana.

Co? Co próbował?

Odwróciła na chwilę głowę, zastanawiając się, jak to się stało, że doszło do tej walki; jak to się stało, że straciła kontrolę nad sytuacją.

Próbował mnie pocałować, tato. Wbrew mojej woli. I...

był uparty.

Rozparł się w fotelu, a na jego wielkiej twarzy pojawiło się oburzenie i gniew.

Bachman, mówisz? Syn pułkownika Bachmana?

Tak, tato. Ale proszę... wysłuchaj mnie. Widzisz, ja go zraniłam. Zraniłam go bardzo poważnie.

Poważnie? Jak poważnie?

Przełknęła z trudem ślinę.

Myślę, że omal go nie zabiłam. Gdyby Anna nie krzyk

nęła do mnie...

Zmrużył oczy i pokręcił z niedowierzaniem głową.

Chcesz powiedzieć, że prawie zabiłaś człowieka tylko za to, że chciał cię pocałować?

To nie było tak, tato. On... on był okropny. To było tak, jakbym ja nie istniała. Jakby on miał wszelkie prawa... — Wzdrygnęła się i spojrzała w dół, zdając sobie nagle sprawę z tego, że nieświadomie zacisnęła pięści. — Jednakże pod koniec to ja go sprowokowałam. Zmusiłam go do walki. Mogłam odejść, ale nie zrobiłam tego. Nie wiem dlaczego... Ja... — Przerwała i spojrzała w twarz ojca. — Czy mnie rozumiesz, tato? Coś we mnie wybuchło. Coś...

Patrzył na nią przez jakiś czas, po czym pokiwał głową. Kiedy odpowiedział, jego głos był miękki, zniżył się prawie

do szeptu: ,

Rozumiem, kochana. Tacy już jesteśmy, prawda? Łatwo

wybuchamy. Tego dnia, gdy zabiłem w Izbie Lehmanna, czu

łem się tak samo. Jakbym nie miał innego wyjścia. Jakbym

stracił nad sobą całą kontrolę.

Zamilkli, patrząc sobie w oczy. Tolonen wzdrygnął się nieznacznie i odwrócił wzrok, skupiając go na otwartej teczce.

Rozumiem, że przeżyje, co?

Tak.

Znowu uniósł głowę, a na jego twarzy pojawił się wyraz dumy.

A więc co mu zrobiłaś? Kopnęłaś go w jaja? Złamałaś mu nos?

Chciałabym, aby to było takie proste. Ja... — Pokręciła głową, opanowana nagłym gniewem na siebie samą. — Chodzi o to, że w tamtej chwili nie byłam nawet zła. To było jak... jak coś, co musiałam zrobić. Ja... no cóż, uznasz to może za coś dziwacznego, ale dla mnie to było tak, jakby to Hans stał naprzeciw mnie. Hans Ebert. A ja musiałam coś zrobić, by mnie więcej nie prześladował. To dlatego połamałam mu obie nogi. Aby go powstrzymać. I jego ręce.

Na twarzy marszałka pojawiło się osłupienie. Odetchnął głęboko.

Ai yal A byli jacyś świadkowie?

Kilka tuzinów.

Pogrążył się na jakiś czas w głębokiej zadumie, po czym przypomniawszy sobie coś, wstał i przeszedł na drugą stronę pokoju, do niszy zajętej w całości przez długą szafę na dokumenty.

Przed godziną coś mi dostarczono — powiedział, prze

szukując papiery. — Nie było oznaczone jako pilne, a więc

to odłożyłem. Musi gdzieś tu leżeć.

Obserwowała go, zastanawiając się, co działo się w tej chwili w jego głowie. Czy naprawdę rozumiał, dlaczego to zrobiła, czy też może tylko tak mówił? Stanie oczywiście po jej stronie, gdyż taki właśnie jest, ale tym razem to jej nie wystarczało. Chciała, by ją zrozumiał. Jeśli bowiem on nie zrozumie...

O, mam — oznajmił nagle i odwróciwszy się w jej

stronę, otworzył paznokciem kopertę. — Jeśli jest tak, jak

mówiłaś. Jeśli to była uczciwa walka... — Przerwał i zaczął

czytać krótki raport. Szybko dotarł do końca i przeczytał go

jeszcze raz. Skończywszy, pokiwał głową, jakby usatysfak

cjonowany. Podniósł wzrok i spojrzał na nią. — Jutro rano,

zaraz gdy wstaniesz, usiądź i napisz raport. Opisz dokładnie

własnymi słowami, co się stało. Potem pójdę odwiedzić Bach-


80

81

mana i pogadam o rachunkach za leczenie jego syna. Reszta... no cóż, sądzę, że reszta jest dosyć jasna. Cała ta sprawa powinna nauczyć chłopaka dobrych manier, prawda? I być może dać kilku jego kolegom temat do rozmyślań. — Popatrzył w bok i parsknął krótkim, suchym śmiechem. — Ci młodzi ludzie są coraz mięksi. Mięczaki...

Tato...?

Spojrzał na nią i widząc, że jest bliska — bardzo bliska — łez, podszedł do niej i przycisnął mocno do piersi.

Już dobrze, moja kochana. Już po wszystkim. — Popa

trzył na nią i delikatnie pocałował w czoło.

A zatem rozumiesz? Rozumiesz, dlaczego to zrobiłam?

Skinął głową. Z jego twarzy zniknął pełen powagi uśmiech,

zastąpiony wyrazem troski.

Tacy właśnie jesteśmy, moja kochana. Łatwo wybucha

my, łatwo nas rozgniewać. Ale jesteśmy także silni i twardzi,

prawda? Twardsi od żelaza.

ROZDZIAŁ 3

Ojcowie i synowie

Li Yuan zatrzymał się w progu i spojrzał na T'anga Azji Wschodniej. Starzec leżał na wielkim łożu z baldachimem. Komnata była jasna i nadspodziewanie przewiewna. Przez otwarte drzwi balkonowe wpadał lekki wiaterek, niosący zapach kwiatów jabłoni. Nie mogło to jednak przesłonić panującej w pokoju atmosfery rozkładu. Choroby i starości.

Wei Feng... — powiedział miękko Yuan, któremu widok stanu, w jakim znajdował się najstarszy przyjaciel jego ojca, rozdzierał serce.

Starzec odwrócił ku niemu leżącą na poduszce głowę i słabym, prawie niesłyszalnym głosem zapytał:

Shai Tung? Czy to ty?

Li Yuan przełknął ślinę i podszedł do łoża.

To ja, kuzynie Fengu. Syn Shai Tunga, Yuan.

Aha... — Spojrzenie ślepych oczu przeszukiwało przez chwilę ciemność, z której dobiegł głos, by w końcu skoncentrować się na punkcie gdzieś obok młodego T'anga Europy. Głos starego człowieka zabrzmiał teraz silniej, bardziej pewnie: — Wybacz mi, Yuanie. Śniłem... Spacerowaliśmy z twoim ojcem po łące. Zatrzymaliśmy się pod drzewem...

Yuan czekał, ale nie usłyszał już nic więcej.

83

Jak się czujesz, kuzynie? — zapytał delikatnie, obawiając się, że starzec znowu pogrąży się we śnie.

Ach tak... — Śmiech Wei Fenga brzmiał słabo, cicho: był cieniem tego głośnego rechotu rozbawienia, który Yuan pamiętał z dzieciństwa. Na myśl o tym jego serce ścisnęło się z bólu. Czy wszystko musiało tak szybko przemijać?

Gdzie są twoi synowie? — zapytał Yuan, którego za-

skoczyło to, że przy starym człowieku nie było nikogo. — Czy mam ich wezwać, Wei Fengu?

Głowa starca odwróciła się, a jego ślepe oczy spojrzały w twarz Yuana. Włosy na jednej połowie głowy chorego jeszcze nie odrosły, a skóra w tym miejscu miała kolor jasnej kości słoniowej i była prawie przezroczysta. Można było wyraźnie dostrzec kość czaszki.

Nie, Yuanie — odpowiedział zdecydowanie Wei Feng.

Starość i choroba zniszczyły jego ciało, ale umysł wciąż miał

bystry jak niegdyś. — To ciebie chciałem zobaczyć. Ja...

Stary człowiek przełknął ślinę i najwyraźniej nie mógł dalej mówić. Li Yuan popatrzył za niego i zauważył dzbanek oraz kubek stojące na stoliku z drugiej strony łoża. Podszedł tam, napełnił kubek wodą i przyłożył go do ust Wei Fenga, podtrzymując mu jednocześnie głowę. Kiedy starzec skończył pić, wytarł mu wargi i odstawił kubek na miejsce.

Dziękuję ci, Yuanie. Jesteś godnym synem swojego ojca.

Słaby, wymuszony uśmiech starego człowieka, a także

wspomnienie jego dawnej siły sprawiły Li Yuanowi ból. Nagle wydało mu się, że tak nie powinno być, że tak wielki przeskok od zdrowia i siły do słabości jest rodzajem grzechu przeciw samemu życiu. Odwrócił wzrok, nie mogąc wypowiedzieć ani słowa. Dlaczego nie czuł czegoś podobnego wobec własnego ojca?

Na jakiś czas zapadło milczenie, po czym starzec wyciągnął swoją słabą, kruchą rękę, szukając dłoni Li Yuana. Młody Tang objął ją swymi palcami i trzymał w mocnym, a jednocześnie delikatnym uścisku, gładząc jej grzbiet kciukiem.

Twarz Wei Fenga zwróciła się w jego stronę. Jego zamglone oczy tonęły w głębi czaszki. Była to wycieńczona, stara twarz, głęboko poryta przez czas i troski. Jej pokryta plamami, odbarwiona skóra wyglądała jak wyblakły pergamin.

Umieram, Yuanie. Moi lekarze mówią mi coś innego,

ale ja wiem, że tylko dni dzielą mnie od chwili, gdy połączę

się z moimi przodkami. Ta świadomość wcale mnie nie prze

raża. Miałem dobre życie. Wiodło mi się zarówno w przyjaźni,

jak i życiu rodzinnym. Patrzę teraz w przeszłość i widzę wiele

szczęścia. Mimo to nie smuci mnie perspektywa opuszczenia

tego świata, widziałem bowiem, co go czeka. Gromadzą się

ciemne chmury, Yuanie. Zbliża się wielka burza. Burza tak

mroczna, tak sroga, że czegoś takiego nie widziało jeszcze ludzkie oko. — Zadrżał lekko i na jego twarzy pojawił się bolesny grymas. Po chwili jednak zniknął, a stare oczy Tanga Azji Wschodniej zajaśniały, jakby zobaczyły coś niezwykłego, zdumiewającego. — Śniłem, Yuanie. To były dziwne, przejmujące sny. Widziałem to wielokrotnie...

Co widziałeś, kuzynie Feng?

Wei Feng roześmiał się, jakby coś go rozbawiło, ale rozbawienie szybko zniknęło mu z twarzy. Jego głos zamienił się w chrapliwy szept:

To było jajo, Yuanie. Wielkie jajo osadzone w ziemi.

Malowane jajka daje się w czasie uroczystości ślubnych no

wożeńcom, prawda? Albo chorym wraz z życzeniami szyb

kiego powrotu do zdrowia. Ale to jajo było inne. Wyglądało

jak wielkie jajo hun tun, z którego wyszło dziesięć tysięcy

rzeczy. Co więcej, było białe jak śnieg, jak wielki kamień,

wypolerowany i świecący światłem dochodzącym znikąd. Le

żało tam, osadzone w czarnej ziemi, a ze wszystkich stron

nadchodzili ludzie, aby je zobaczyć. Było ogromne, Yuanie.

Największy człowiek wyglądał przy nim jak dziecko. Stało tak

pośród tłumu, który czekał, aż pęknie. Naprzeciw mnie, skryta

za krwistoczerwoną zasłoną swej lektyki, czekała oblubienica.

Spojrzałem na nią i przez chwilę przyglądałem się jej sylwetce,

po czym wróciłem wzrokiem do jaja. Zmieniło się. Pokrywała

je teraz sieć cieniutkich pęknięć biegnących od podstawy

w górę. Pęknięcia powoli ciemniały, a potem rozległ się głos

dzwonu: pojedynczy, idealnie czysty, wysoki ton. Jakby w od

powiedzi, skorupa jaja rozpadła się na tysiące drobniutkich

kawałków i wyłonił się z niego mężczyzna. Odziany w ciem

ność, ogromny, większy od wszystkich ludzi, jakich widziałem,

stał zwrócony plecami do mnie.

Wei Feng przerwał, aby uspokoić oddech, a jego cienki i ciemno zabarwiony język przesunął się po wargach.

Czy podać ci jeszcze trochę wody, kuzynie? — zapytał Li Yuan, ale Wei Feng pokręcił przecząco głową.

Pozwól mi skończyć. — Stary człowiek przełknął ślinę i ciągnął dalej: — Ponownie spojrzałem na lektykę. Zasłony były odsunięte na bok i teraz już mogłem zobaczyć pannę młodą. Uśmiechała się. Był to ten rodzaj uśmiechu, który trwa dziesięć tysięcy lat. Ślubna suknia zwisała w strzępach z jej


84

85

kości przybitych do siedzenia gwoździami z czarnego żelaza. Popatrzyłem na mężczyznę. Odwracał się. Odwracał się powoli. A w miarę jak się odwracał, ci, którzy napotykali jego wzrok, padali pokotem na ziemię, wijąc się w agonii, jakby porażeni jakąś nagłą, śmiertelną zarazą.

Uścisk dłoni starca zelżał nieco, a na jego twarzy pojawił się wyraz zakłopotania.

A ten mężczyzna, Wei Fengu... czy widziałeś jego twarz?

Wei Feng zachmurzył się i skinął nieznacznie głową.

To był on, Yuanie. To był DeVore. Ale zmieniony.

Większy. Znacznie większy, niż był za życia. — Stary człowiek

zadrżał i odwrócił głowę. — Śniłem ten sen tuzin, a może i ze

dwadzieścia razy i zawsze budziłem się, zanim w pełni od

wrócił się ku mnie. Ale nie mam wątpliwości. To był on. Ten

profil. Nie mógłbym go zapomnieć. Tak, nawet teraz widzę,

jak się uśmiecha i wyciąga ręce do swej oblubienicy.

Li Yuan wzdrygnął się. Sny. Czy to w nich właśnie pojawiają się pierwsze znaki? I czy wszystko, co następuje później, jest jedynie materializacją tego, czego pierwszy zarys można było dostrzec we śnie?

Która godzina, Yuanie?

Li Yuan odwrócił się i wyjrzał na zewnątrz.

Już późno, Wei Fengu. Popołudnie prawie już minęło.

Aha... — Starzec pokiwał głową, a następnie niespodziewanie przyciągnął do ust dłoń Li Yuana i pocałował wielki, żelazny pierścień — pierścień władzy odziedziczonej przez Li Yuana po ojcu i ojcu swego ojca — z wielką pieczęcią Ywe Lung, koła siedmiu smoków.

Zaskoczony tym gestem, Li Yuan zmarszczył brwi. To nie było coś, co T'ang Azji Wschodniej zrobił lekkomyślnie, na skutek chwilowej zachcianki. Widać to było ze sposobu, w jaki Wei Feng patrzył teraz na niego, błagając swymi niewidzącymi oczami o zrozumienie. Ale Li Yuan nic nie rozumiał: tylko tyle, że ten drogi, dobry człowiek — ten zaufany sojusznik, którego przyjazna i krzepiąca obecność towarzyszyła mu od dzieciństwa — odejdzie wkrótce z tego świata. Zniknie, jakby go nigdy nie było.

Później, idąc chłodnym, cichym korytarzem, zatrzymał się i spojrzawszy w dół, zauważył grudki ziemi, które przylgnęły do kraju jego szaty. Ziemia... Uniósł dłoń, popatrzył na wielki,

żelazny pierścień i ruszył dalej, a przepełnione żalem serce ciążyło mu w piersi jak kamień. Wiedział, że nigdy już nie zobaczy Wei Fenga żywego.

* * *

Kiedy Li Yuan wrócił do Tongjiangu, było już późne popołudnie. Zatrzymał się na krótko w swych komnatach, by wziąć prysznic oraz przebrać się, po czym poszedł prosto do gabinetu i usiadł za biurkiem. Kanclerz Nan Ho stanął przed nim, a sekretarz, Chang Shih-sen, ustawił się przy jego boku. Z zewnątrz, z Ogrodu Wschodniego, dochodziły śmiechy i odgłosy rozmów jego trzech żon, które w towarzystwie dworek siedziały obok lotosowego stawu. Spojrzał na nie i widok ten przegnał z jego myśli cień, który pozostawiła tam wizyta u Wei Fenga. Ze szczególną przyjemnością śledził wzrokiem nową służącą — mamkę — obserwując, jak zaspokaja głód ośmiomiesięcznego Kuei Jena. Była ślicznym, dobrze zbudowanym, młodym stworzeniem o delikatnych, lekko odętych wargach. Myśl o tym, co te usta mogłyby zrobić, sprawiła, że poczuł drgnięcie swojej męskości, a lekki dreszczyk spodziewanej przyjemności przebiegł mu po grzbiecie.

Z lekkim uśmiechem na ustach odwrócił się ku swemu kanclerzowi.

Czy chcesz, abym coś zaaranżował, Chieh Hsial Li Yuan roześmiał się w odpowiedzi.

Czy tak łatwo mnie przejrzeć, Nan Ho?

Jesteś mężczyzną, Chieh Hsia, i masz męskie pragnienia.

Poza tym twoja pierwsza żona, Mień Shan, zasugerowała mi

to zaledwie wczoraj. Ona także, jak się zdaje, zauważyła twoje

zainteresowanie, panie.

Li Yuan patrzył przez chwilę na Nan Ho, po czym kiwnął głową.

Zaaranżuj to, Nan Ho. Mamy tylko jedno życie, prawda?

Możesz to uważać za załatwione, Chieh Hsia. A teraz... czy możemy już zacząć?

To był ten rodzaj delikatnego napomnienia, którego Li Yuan przywykł już się spodziewać po swoim kanclerzu. Ktoś inny uznałby to może za impertynencję, ale on wiedział lepiej.


86

87

Nan Ho był przy nim od czasu, gdy skończył szósty rok życia. Najpierw jako opiekun, później ochmistrz jego wewnętrznych komnat. Znając jego kwalifikacje, Li Yuan, kiedy zasiadł przed osiemnastoma miesiącami na smoczym tronie, ominął zwykłe kanały i poruczył pracowitemu Nan Ho — człowiekowi bez żadnych rodzinnych koneksji — najważniejsze stanowisko w swojej administracji. Było to śmiałe i niespodziewane posuniecie, które w swoim czasie wywołało spore poruszenie, ale nigdy nie miał powodu, by żałować tej decyzji. Nan Ho okazał się idealnym mężem stanu, dbającym o interesy Tanga jak o swoje własne. W gruncie rzeczy Li Yuan nie miał bardziej lojalnego sługi w całym Chung Kuo. Oprócz Tolonena.

Li Yuan rozparł się w swoim fotelu i spojrzał na piętrzący się po prawej stronie biurka wielki stos papierów. To był jego codzienny kierat — ogromny ciężar, który wziął na swoje barki po śmierci ojca. Raporty od jego Hsien L'mg, zamówione studia na temat efektów proponowanych zmian legislacyjnych, wyroki, które miały być podpisane lub zakwestionowane, petycje od ważnych obywateli z Góry, wstępne szkice jego wystąpień na następnym posiedzeniu Rady, doniesienia Służby Bezpieczeństwa i tak dalej. Bez końca, jak się wydawało. Wystarczająco dużo, by pokój pełen urzędników miał zajęcie przez cały tydzień.

Odwrócił się w bok i spojrzał na Chang Shih-sena. Na ten umowny sygnał Chang podał mu pierwszy papier. W ciągu następnej godziny wielki stos powoli zmniejszał się, ale ciągle byli jeszcze dalecy od zakończenia, kiedy w pewnej chwili Li Yuan wyprostował się i ze śmiechem dał znak Changowi, by zabrał resztę.

Popatrz na nas, Nan Ho — powiedział, zwracając się

do swego kanclerza. — Siedzimy tu, a na zewnątrz tak pięknie

świeci słońce. Zostawmy to do jutra, dobrze?

Nan Ho zamierzał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie. Widział wyraźnie, że Li Yuan zdecydowanie nie chciał już tego dnia pracować. Uśmiechnął się zatem i nisko ukłonił.

Jak sobie życzysz, Chieh Hsia. Ale muszę ci przypo

mnieć, że dziś wieczorem jesz kolację w posiadłości twojego

kuzyna Tsu Ma. Musimy tam być o dziewiątej. Wu Shih

potwierdził, że także weźmie w tym udział.

To dobrze... Dobrze! — Młody Tang klasnął w dło

nie- — A zatem chodźmy. Przyłączymy się do moich żon. To

bardzo piękne popołudnie, prawda?

Wyszli na zewnątrz, a Nan Ho posłał służącego, by przyniósł im wino oraz kubki. Kobiety siedziały przy stawie i śmiały się z jakiegoś sekretnego dowcipu. Kiedy mężczyźni podeszli do nich, odwróciły się prawie jednocześnie, a ich śmiech umilkł. Pochyliły głowy, ich służki zaś uklękły na widok Tanga.

Gdzie jest mój syn? — zapytał Li Yuan, rozglądając się wokół, zdziwiony, że pośród grupy zgromadzonej nad stawem nie widzi mamki.

Jest tutaj, Chieh Hsia — usłyszał głos dochodzący zza jego pleców.

Odwrócił się z uśmiechem, przypomniawszy sobie nagle, co wcześniej ustalił wraz z Nan Ho. Dziewczyna podała mu dziecko, po czym uklękła, a na jej policzkach pojawił się leciutki rumieniec. Wiedziała. Był pewny, że wiedziała.

Kuei Jen... — odezwał się miękko, przenosząc uwagę

na dziecko leżące w jego ramionach. — Jak się czuje mój

kochany, mały chłopiec?

Niemowlę patrzyło na niego i miękko gruchało. Jego ciemne oczy zaokrągliły się z zaciekawienia, a twarz wyglądała jak malutkie odbicie twarzy matki. Li Yuan podniósł wzrok, roześmiał się i zauważył, że Mień Shan patrzy na niego oczami wilgotnymi ze szczęścia. Przez moment pomyślał wtedy o Wei Fengu, o tym, co powiedział mu leżący na łożu śmierci starzec. Życie może być dobre, jeśli pozwoli mu się takim być.

Odwrócił się i spojrzał w słońce. Następnie, wiedziony jakąś nieodpartą potrzebą, podniósł dziecko i trzymał je przez chwilę w wyciągniętych rękach, jakby ofiarowując niebu. Kiedy potem, przytuliwszy ponownie niemowlę do piersi, zwrócił się ku nim, dostrzegł w ich oczach tę samą zabarwioną lękiem cześć, którą widział w oczach ludzi patrzących na niego w dniu, gdy ubrany po raz pierwszy w smocze szaty schodził po schodach Niebiańskiej Świątyni.

Mój syn — powiedział z szaloną, bezgraniczną wręcz dumą, zauważając równocześnie wrażenie, jakie te słowa wywarły'na wszystkich, nawet na zdawałoby się niewzruszonym Nan Ho. — Mój syn.


88

89

* * *

Na wschodnim wybrzeżu Ameryki był już świt i pośród niskich, usianych kwiatami parawanów herbaciarni „Dziewiąty Smok" panował wielki ruch. Ubrani w tuniki koloru kasztanów kelnerzy poruszali się miedzy zatłoczonymi stolikami. Na ich nieprzeniknionych, kamiennych twarzach nie widać było żadnego wysiłku, kiedy ciężko obładowane tace, które nosili, przemykały zręcznie nad głowami klientów. Przy większości stolików siedzieli siwobrodzi, zasuszeni starcy w kurtkach ze sztywnymi kołnierzykami, którzy paląc i grając w Chou lub Siang Chi, wyraźnie ignorowali milczące ekrany zawieszone wysoko na filarach z każdej strony sali. Z wielkich głośników umieszczonych po obu stronach długiej lady, na której podawano eh'a, dochodziły dźwięki romantycznej melodii „Miłość na Targowisku". Muzyka niosła się po całej herbaciarni, rywalizując z paplaniną starych ludzi. Była to scena ponadczasowa — tak stara, jak sama historia. Przez trzy tysiące lat starzy ludzie gromadzili się w podobny sposób, by palić, rozmawiać i wypijać swoje czarki eh'a.

Na wąskiej werandzie górującej nad główną salą herbaciarni przy małym stoliku siedział Kim. Zamyślony popijał świeżo zaparzoną min hung — „Czerwień z Fukienu" — z połyskującego biało-kasztanową glazurą chungu i pogryzał sojowe krakersy o smaku krewetek, wypełniające małą miseczkę leżącą przy jego łokciu.

Pierwszy raz przyszedł do tej herbaciarni trzy miesiące temu, chcąc jakoś zabić godzinę, która pozostała mu do ważnego spotkania. Trzy godziny później, kompletnie zapomniawszy o spotkaniu, siedział wciąż przy stoliku, jego mały notatnik był zapełniony pośpiesznymi notatkami, a głowa zdawała się pękać od nowych pomysłów. Od tego dnia przychodził tu prawie każdego ranka o tej samej porze, by siedzieć, sączyć eh'a i rozmyślać.

Czasami schodził na dół, między stoliki, i spędzał tam godzinę lub dwie, słuchając prostych mądrości starych mężczyzn, jednakże przez większość czasu siedział po prostu na tej werandzie i spoglądając na ruchliwą salę, puszczał wodze wyobraźni. Dzisiejszy poranek był wyjątkowy, wcześniej bowiem — po męczącej, całonocnej pracy —wygładził ostatecz-

90

nie i dopracował w najdrobniejszych szczegółach pięć pierwszych patentów, nad którymi ostatnio pracował — patentów, których pomysły przyszły mu do głowy tutaj, w herbaciarni „Dziewiąty Smok".

Uśmiechnął się, myśląc o tym, co też ci starzy ludzie pomyśleliby o nim, gdyby podzielił się z nimi swoimi ideami: czy wzięliby go za mędrca, czy też za wariata. W każdym razie nie było wątpliwości, że uznaliby je za co najmniej dziwne. Na przykład pomysł nowej maszyny białkowej, która mogłaby działać w przestrzeni kosmicznej: wymyślił to tutaj, przy tym stoliku, kiedy obserwował starców puszczających kółka z dymu.

W gruncie rzeczy był to zupełnie prosty pomysł. W ciągu ostatnich dwustu lat większość produkcji żywności dostarczały dwa rodzaje podstawowych narzędzi działających na poziomie mikroskopowym: NMB oraz NMM. Standardowe NMB — naturalne maszyny białkowe — których takie firmy, jak Gen-Syn używały do wytwarzania swoich produktów, będąc ogromnie wszechstronne, cechowały się równocześnie wysoką wrażliwością na ciepło: mogły pracować jedynie w bardzo ograniczonym zakresie temperatur. Natomiast NMM — niebiał-kowe maszyny montujące — zbudowane z twardszych, bardziej stabilnych materiałów molekularnych, były bardziej wytrzymałe od NMB i dlatego wykorzystywano je w większości „twardych" technologii. Jednakże w najbardziej czułych obszarach inżynierii genetycznej prawie każda firma ciągle używała NMB.

W normalnych warunkach koszt ich pracy był porównywalny. W ostatnich latach pojawił się jednak nowy czynnik, który zmienił sytuację: z roku na rok coraz większą część potencjału produkcyjnego przenoszono do wielkich fabryk orbitalnych, gdzie panowały warunki próżni kosmicznej i zerowej grawitacji.

W fabrykach orbitalnych koszty produkcji były znacznie niższe, ale dotyczyło to tylko technologii niebiologicznych, nie związanych ze zjawiskiem życia. We wszystkich innych procesach — na przykład produkq'i żywności, czy też we wszelkich biotechnologiach, gdzie musiano używać NMB — potencjalne oszczędności niweczyła konieczność utrzymywania ziemskiej atmosfery na pokładach tych fabryk oraz w miarę

91

stałej i realtywnie wysokiej — w porównaniu z kosmicznym mrozem — temperatury. Gdyby nie ta konieczność, oszczędności byłyby porównywalne do tych, które uzyskiwano w fabrykach wykorzystujących NMM, czyli sięgałyby dwudziestu procent całkowitych kosztów produkcji.

Chodziło tu o ogromne sumy, a firma badawczo-rozwojowa, która opatentowałaby białkową nanomaszynę mogącą operować w warunkach ekstremalnego zimna i próżni, mogłaby z pewnością liczyć na wielkie zyski.

Kim wziął chung do ręki, podniósł okrągłe wieczko, przechylił lekko czarkę i wypił łyk czarnej, słodkiej eh'a.

Nad rozwiązaniem tego problemu zastanawiał się już od dawna — jeszcze zanim Li Yuan dał mu środki na założenie własnej firmy — i przez długi czas myślał, że nie jest to możliwe. Jak można w ogóle myśleć o zrobieniu czegoś żyjącego, co mogłoby działać w warunkach braku najistotniejszych czynników podtrzymujących życie — ciepła i powietrza? Te dwa czynniki wydawały się i z pewnością były absolutnie niezbędne. Mimo to nie poddawał się i siedząc w tym właśnie miejscu, obserwując starych mężczyzn puszczających kółka z dymu, wpadł pewnego dnia na pomysł, jak można by to zrobić. Teraz, trzy miesiące po tej chwili olśnienia, dopracował wreszcie wszystkie — nawet najdrobniejsze — szczegóły całego projektu. Musiał jedynie opisać całość procesu i opatentować to.

Postawił chung na stoliku i uśmiechnął się. Czuł ogromne zmęczenie, ale równoważyło je zadowolenie z własnego osiągnięcia. Jego rozwiązanie nie tylko sprawiało przyjemność swą estetyką, ale równocześnie było całkowicie zgodne z zasadami Edyktu. Prawa, które wykorzystał w swojej pracy, były stare i dobrze udokumentowane; tylko sposób, w jaki je złożył i zastosował, dawał nową jakość.

Kółka z dymu. Roześmiał się i wypił duży łyk eh'a. To wszystko było takie proste, naprawdę...

Shih Ward?

Kim odwrócił się. W odległości kilku kroków od stołu stał z pochyloną głową główny kelner, Chiang Su-li.

Słucham, mistrzu Chiang?

Chiang wyprostował się i podał mu złożoną kartkę z wiadomością.


Proszę o wybaczenie, Shih Ward, ale posłaniec przyniósł to chwilę temu. Powiedział mi, abym przekazał panu tę kartkę do rąk własnych.

Dziękuję, mistrzu Chiang.

Kim sięgnął do kieszeni kurtki, wyciągnął monetę o wartości pięciu yuanów i podał ją Chiangowi.

Główny kelner nie zrobił żadnego ruchu, aby przyjąć pieniądze.

Dziękuję panu, Shih Ward, ale wystarczy nam, że za

szczyca pan swą obecnością naszą skromną herbaciarnię.

Jeśli mi pan pozwoli, przyniosę jeszcze jeden chung świeżej

min hung.

Kim patrzył na niego przez chwilę ze zdziwieniem, zastanawiając się, jakie to słuchy dotarły do starego kelnera, po czym odparł z uśmiechem:

Będzie mi bardzo miło, mistrzu Chiang. To doprawdy

doskonały napój.

Wyraźnie zadowolony z komplementu, Chiang ukłonił się i odszedł.

Kim siedział przez jakiś czas, patrząc na białą powierzchnię karty z wiadomością i walczył z pokusą, by wyrzucić ją bez czytania. „Stary" Lever złożył mu w ciągu ostatniego roku już ponad tuzin coraz bardziej urągających zdrowemu rozsądkowi „propozycji". Od czasu, gdy otrzymał ostatnią z nich, upłynęło pięć tygodni i każdego dnia Kim spodziewał się następnej. A więc co obecnie proponuje mu ten stary tyran? Spółkę? Połowę swojego imperium? Cokolwiek by to było, nie wystarczy. Nic — nawet całość ogromnego majątku ImmVa-cu — nie mogło sprawić, by zaczął pracować dla Levera.

Kim popatrzył na drugą stronę zasnutej dymem sali i westchnął. Kiedy Lever ostatecznie zrozumie, że on nie chce dla niego pracować? Dlaczego nie potrafi tego zaakceptować i zostawić go w spokoju? Co skłaniało starego człowieka do ciągłego podnoszenia wysokości swej oferty w przekonaniu, że jest to tylko kwestia ustalenia odpowiedniej ceny?

Śmierć, odpowiedział sobie w myślach. Strach przed śmiercią pozbawia go rozsądku. Myśli, że ja jestem tym, który może go przed nią uchronić. Sam siebie przekonał, że mogę odnieść sukces tam, gdzie zawiodły setki pokoleń taoistów i alchemików, że jestem w stanie znaleźć klucz do ostatniej


92

93

z wielkich tajemnic. I być może ma rację. Być może mógłbym to zrobić. A przynajmniej mógłbym znaleźć sposób na osiągnięcie jakiejś pseudonieśmiertelności — na przykład na dodatkowe sto lat młodości.

Tak, ale prawdą jest też to, że nie zrobiłbym tego nawet wtedy, gdybym mógł. Nawet wówczas, gdyby to oznaczało, że ja również będę żył wiecznie.

Wzdrygnął się, zdziwiony głębią swej niechęci do tego starego człowieka, po czym, wiedziony ciekawością, która pokonała nawet jego gniew, nacisnął kciukiem przycisk otwierający.

Przez chwilę kombinacja zmęczenia i fałszywych oczekiwań sprawiała, że siedział nieruchomo, wpatrując się w treść listu z wyrazem całkowitego niezrozumienia na twarzy. W końcu roześmiał się, zrozumiawszy, o co chodzi. Michael... Wiadomość pochodziła od Michaek Levera, a nie od jego ojca.

Jednakże od balu z okazji Święta Dziękczynienia, kiedy to widział Michaela ostatni raz, upłynęło ponad piętnaście miesięcy i chociaż byli wtedy przyjaciółmi, wiele się od tego czasu wydarzyło. Nie mógł mieć pewności, że człowiek, którego wówczas znał, był ciągle tym samym człowiekiem. W gruncie rzeczy, jeśli można wierzyć pogłoskom, zmienił się on bardzo. Ale na dobre czy też na złe?

Poza tym Michael chciał się z nim spotkać dziś wieczorem, o dziesiątej. Normalnie nie stanowiłoby to żadnego problemu, ale po nie przespanej nocy...

Kim rozmyślał o tym przez chwilę i w końcu uśmiechnął się. Istnieją pigułki, które mogą powstrzymać go przed zaśnięciem, a wieczór ze starym przyjacielem może się okazać bardzo udany. Michael mógł mu także coś poradzić. Przez pewien czas był wyłączony z obiegu, to jasne, ale sprawy nie zmieniły się znowu tak bardzo od dnia, kiedy go zamknięto. Jego wiedza o rynku była wciąż aktualna. A więc może...

Kim położył kartkę na blat stołu i patrzył na znikające powoli litery. Po chwili uniósł głowę i spojrzał na drugą stronę sali. Stojący przy ladzie z eh'a Chiang Su-li zapełniał swoją tacę z charakterystyczną dla siebie rozwagą i precyzją. Kim obserwował go przez chwilę, po czym opuścił wzrok i uśmiechnął się. Tak, dobrze będzie znowu zobaczyć Michaela. Bardzo dobrze.

* * *

Drzwi były otwarte, a mały pokoik recepcyjny pusty, z wyjątkiem zakurzonego biurka i nie pomalowanego krzesła. Emi-ly Ascher stała w progu i trzymając mocno sięgający jej aż do brody stos teczek oraz pudeł z aktami, zastanawiała się, czy przyszła we właściwe miejsce. Przez chwilę chciała jeszcze raz sprawdzić notatkę, którą przesłał jej Michael, ale nie miało to większego sensu, dobrze bowiem pamiętała jej treść. Było tam napisane: Apartament 225, Wschodni Korytarz, Poziom 224, Strefa Północny Edison. Odwróciwszy się, kiwnęła głową do swojego przewodnika, odprawiając go w ten sposób, po czym weszła do środka i złożyła teczki oraz pudła na biurku. Pokoik był nędzny i zniszczony. Na ścianach wisiały stare plakaty, a podłogi od miesięcy nie zamiatano.

A więc tak to wygląda — powiedziała cicho i uśmiechnęła się do siebie. Spodziewała się czegoś okazałego; czegoś bardziej pasującego do Michaela Levera, z którym pracowała przed jego aresztowaniem. Ale to...

Podeszła do drzwi wejściowych, zamknęła je, po czym odwróciła się, usłyszawszy głosy dobiegające zza drzwi wewnętrznych. Głosy śmiejących się mężczyzn.

Rozsunęła drzwi i weszła do wielkiego, nie umeblowanego jeszcze w pełni biura. Michael siedział na krawędzi długiego stołu, najwyraźniej należącego niegdyś do wyposażenia jakiegoś laboratorium. Obok niego, na krześle, rozparł się drugi mężczyzna. Był krótko ostrzyżony, miał atletyczną sylwetkę i mniej więcej tyle lat, co Michael. Zauważywszy Emily, obaj zamilkli i przez chwilę przyglądali się jej w milczeniu.

Mary... — powiedział w końcu Michael, wstając jedno

cześnie ze stołu i zbliżając się do niej. Był wyraźnie zadowolony

z tego, że przyszła. — A więc jednak znalazłaś nas?

Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Przybrane imię po latach używania tak wrosło w jej świadomość, że słysząc je, wcale się już nie dziwiła.

Nie było z tym żadnego kłopotu. Wielokrotnie bywałam już tak nisko... w interesach.

Rozumiem... — Stał, uśmiechając się tylko do niej, po czym nagle odwrócił się, jakby przypomniał sobie o czymś, i wyciągnąwszy rękę, wskazał drugiego mężczyznę. — Prze-


94

95

praszam... zapomniałem już, jak należy się zachowywać. To jest Bryn... Bryn Kustow. Mój stary przyjaciel. Byliśmy razem w college'u. I... no cóż, w innych miejscach także. Brynie, przedstawiam ci Mary Jennings.

Emily spojrzała w oczy młodego mężczyzny i skinęła lekko głową ze zrozumieniem. Mówiąc o „innych miejscach", Mi-chael miał na myśli to, że Kustow został także aresztowany i przez ostatnie piętnaście miesięcy był jednym z „gości" Wu Shiha. Łatwo mogła to dostrzec w jego oczach. Ich wyraz — podobny zresztą do wyrazu oczu młodego Levera — świadczył o tym, jak bardzo to doświadczenie zmieniło obu mężczyzn.

Wygląda to jeszcze nieco mizernie — ciągnął Michael,

rozglądając się po wielkim, nie umeblowanym pokoju — ale

szybko zmienimy ten stan. — Spojrzał na nią i dodał: — To

znaczy, jeśli zdecydujesz się do nas przyłączyć.

Zmrużyła oczy ze zdziwienia.

Przepraszam?

Zbliżył się do niej jeszcze o krok.

Posłuchaj, ja wiem, jak to jest. To poważna decyzja. Możesz uznać, że zrobiłabyś sobie wroga z mojego ojca, ale...

Przyhamuj trochę — przerwała mu ze śmiechem. — Mówisz zupełnie bez sensu. Jaka decyzja? I dlaczego miałabym zrobić sobie wroga z twojego ojca?

Na jego twarzy pojawił się wyraz zakłopotania, lecz w końcu także wybuchnął śmiechem.

Cholera... Nic ci nie powiedziałem, prawda?

Nie. Powiedziałeś mi tylko, żebym tu przyszła. W piątek z samego rana. I żebym przyniosła ze sobą to, czego potrzebuję, by natychmiast rozpocząć pracę. Pomyślałam...

Pomyślałaś, że to jeszcze jedna z firm mojego ojca, co? Pomyślałaś, że wciąż będziesz na jego liście płac? — Odwrócił głowę, wyraźnie zakłopotany. — Przepraszam, że zapomniałem cię uprzedzić. Powiem ci teraz, o co chodzi. A potem, jeśli nie będzie ci się podobało to, co usłyszysz, opuścisz nas i nikt na tym nie ucierpi, dobrze?

Przez chwilę patrzyła na niego, po czym zerknęła na Kus-towa i zauważyła, z jaką uwagą jej się przyglądał: jakby rekrutowano ją właśnie do jakiegoś tajnego bractwa.

Zakładacie coś własnego, prawda? — zapytała, wróciw-

96

szy wzrokiem do Michaela. — Spółkę. Ty i obecny tutaj Shih Kustow. Mam rację? Skinął głową.

I chcecie, abym się do was przyłączyła, tak? Jako kto?

Osobista asystentka was obu?

Kustow pochylił się nieco i odpowiedział:

Tylko na początku. Mamy jednak nadzieję, że sytuacja zmieni się dosyć szybko. Planujemy prowadzić rozległe i różnorakie interesy. Twoja pensja będzie, oczywiście, równa tej, którą obecnie otrzymujesz. Będziesz także dostawała premie, udział w zyskach. Jeśli sprawy potoczą się dobrze, umożliwimy ci wykup części akcji i zostaniesz naszą partnerką.

Rozumiem. A wszystko, co mam zrobić, to zerwać mój kontrakt z ImmVakiem i zrobić sobie wroga z najpotężniejszego biznesmena w Mieście Ameryka Północna?

Michael dotknął delikatnie jej ramienia.

W porządku. Możesz nam odmówić. Nie będziemy ci mieli tego za złe. Zastanów się jednak nad tym przez chwilę. To zupełnie nowe przedsięwzięcie i okazja, jaka już się może nie powtórzyć w całym twoim życiu. Być przy początku czegoś takiego...

A mój kontrakt z ImmVakiem? Czy zdajecie sobie sprawę z tego, jak wielką karę trzeba będzie zapłacić za jego zerwanie?

Jesteśmy na to przygotowani — odparł obojętnie Kustow, po czym wstał i podszedł do nich. — Wszystko, co masz zrobić, to podjąć decyzję, czy wchodzisz w to, czy też nie.

A co to za przedsięwzięcie?

Po raz pierwszy na twarzy Kustowa pojawił się uśmiech.

Technologie bliskiej przestrzeni kosmicznej. Coś, czego

nasi ojcowie normalnie nigdy by nie tknęli.

Roześmiała się.

I mieliby rację. Na tym polu panuje ogromna konkurencja i nie ma tam miejsca dla nowych.

Teraz tak jest — zgodził się Michael — ale niedługo sytuacja ulegnie zmianie. Krążą pogłoski, że Rada Siedmiu chce zawrzeć ugodę z Górą. Ugodę, której konsekwencją będzie radykalne rozluźnienie ograniczeń nakładanych przez Edykt Technologiczny. Pojawią się nowe możliwości, a my chcemy znaleźć się na czele tych, którzy na tym skorzystają.

97

Rozumiem. I jedyne, co mam zrobić, to powiedzieć „tak".

Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie, po czym zwróciwszy się ponownie ku niej, pokiwali twierdząco głowami.

Zastanawiała się przez chwilę w milczeniu. Była to rzeczywiście ważna decyzja, której nie należało podejmować zbyt pochopnie. Jeśli uczyni ten krok, nie będzie już powrotu. „Stary" Lever już tego dopilnuje. Widziała jego reakcję tego dnia, kiedy Michael mu odmówił. Była także świadkiem ich późniejszych, prywatnych kłótni. Nie należało raczej krzyżować szabel z Charlesem Leverem. A przynajmniej nie należało tego robić, jeśli nie chciało się mieć w nim wroga na całe życie. Zdrowy rozsądek podpowiadał jej, by dać im odpowiedź odmowną, by natychmiast odwrócić się i wyjść z tego biura. Jednakże tym razem głos zdrowego rozsądku nie był decydującym czynnikiem, który brała pod uwagę. Ostatecznie nie przyjechała do Ameryki po to, by prowadzić bezpieczne życie i spokojnie robić karierę. Przyjechała tutaj, aby zrobić coś pozytywnego; aby coś zmienić. Wyglądało na to, że nadszedł właśnie czas, by skończyła uciekać i powróciła do działalności, w którą wierzyła.

Uniosła głowę i spojrzała na nich. Wpatrywali się w nią z uwagą poważnie, z jakimś posępnym oczekiwaniem. Jak dobrze znała takie spojrzenia, jak często widywała je w dawnych dniach, w Mieście Europa.

Dobrze — powiedziała i uśmiechnęła się szeroko. — Możecie mnie wliczyć do zespołu.

Wspaniale! — krzyknął promieniejący z zadowolenia Michael i poklepał Kustowa po barku. — Cholernie wspaniale! Potrzebujemy jeszcze tylko naukowca i człowieka od patentów.

I masę pieniędzy — dodał Kustow z uśmiechem, rzucając Emily krótkie spojrzenie wyrażające jego podziękowanie. — Ogromny stos pieniędzy!

* * *

Stary" Lever zszedł z podium w wielkiej sali wykładowej i rozejrzał się wokół z władczą miną. Jego wzrok przesunął się po pustych rzędach foteli, po czym powrócił do dwóch ogromnych ekranów wiszących na ścianie po jego prawicy.

Podoba mi się to — powiedział w końcu, a jego głos zagrzmiał echem w tej wielkiej, pustej przestrzeni. — Bardzo mi się podoba. Dokładnie tak to sobie wyobrażałem.

Czterej stojący za jego plecami projektanci wymienili między sobą spojrzenia wyrażające ulgę i tryumf. Usatysfakcjonowanie „Starego" Levera było czymś bardzo trudnym, ale teraz mieli to już za sobą, a sam budynek został wykończony według jego szczegółowych wskazówek. I to wcale nie za szybko. Za trzy tygodnie ta sala będzie pękała w szwach, wypełniona tłumem przybyłym na uroczystość inauguracji. Tymczasem zostało jeszcze wiele do zrobienia: trzeba było zainstalować aparaturę laboratoryjną, wynająć i wyszkolić personel, nie wspominając już o niezliczonych elementach dekoracyjnych — końcowych „kropkach nad i" Levera — które należało zamontować do dnia otwarcia. Mimo to samo osiągnięcie takiego etapu wydawało się swego rodzaju cudem. Sześć miesięcy wcześniej, kiedy sprawy wyglądały bardzo źle, żaden z nich nie wierzył, że ten projekt kiedykolwiek zostanie zrealizowany, i to nie dlatego, iż żądano od nich rzeczy niemożliwych, ale z powodu nieustannego wtrącania się Levera do ich pracy — nagłych zmian koncepcji całości i irytującej odmowy zawierzenia ich profesjonalnemu osądowi na którymkolwiek etapie budowy. Płaca był dobra, to prawda, ale też ciężko na nią zapracowali.

Ich doświadczenie nie było w żadnym razie czymś wyjątkowym. „Stary" Lever nie tylko nalegał na to, aby w każdej dziedzinie zatrudniać najlepszych specjalistów, ale przesiadywał także na każdej ich naradzie. Wielokrotnie odrzucał przy tym rady fachowców, zdecydowany, by nadać wszystkiemu taki kształt, jaki sam sobie wymyślił, po to tylko, by po długim i frustrującym czekaniu powrócić do tych samych koncepcji, które wcześniej uznał za niewłaściwe. Nigdy wszakże nie przyznawał się ani słowem do tego, że nie miał racji.

Ale tak to już było z Leverem. Zachowywał się jak człowiek* opętany jakąś obsesją. Jakby ten jeden projekt, ten jeden ogromny budynek wraz ze swoją zawartością, skupił na sobie jego całkowitą uwagę, sprawiając, że oślepł na wszelkie inne sprawy. A teraz, stojąc w samym środku swego dzieła, promieniał z zadowolenia, które wydawało się czymś znacznie większym od uczucia satysfakcji, jakie przynosi dobrze wykonana praca.


98

99

Gdzie jest Curval? — zapytał, zwracając się ku nim. — Czy ktoś go widział?

Zaraz go przyprowadzę, panie Lever — odparł architekt, który rozpoznał w głosie „Starego" tony zniecierpliwienia.

Kosztowało to czternaście i pół miliarda. Dwa razy więcej, niż początkowo oceniano. Jednakże Lever ani razu nie sprzeciwił się dodatkowym wydatkom.

Pieniądze nie mają znaczenia — oświadczył w pewnej

chwili ku zdziwieniu głównego księgowego projektu. I dowiódł

tego. Nigdy nie próbował obcinać kosztów. Nie, problemem

był czas. Konieczność zakończenia wszystkiego do dnia uro

czystości. Jakby brali udział w jakimś wyścigu...

Pojawił się Curval. Wielki genetyk przeszedł miedzy projektantami, zawahał się i patrząc na nich niepewnie, wszedł na szeroką platformę.

Powodzenia — powiedział jeden z nich miękko, prawie niesłyszalnie.

Biedny palant — mruknął cicho drugi, kiedy odwrócili się i ruszyli w stronę wyjścia. Ten komentarz wywołał pełne zrozumienia uśmiechy na twarzach jego kolegów. Tak było. Ich praca dla Levera zbliżała się, dzięki bogom, do końca. Ten biedak, Curval, dopiero rozpoczynał.

Ach, Andrew... — powiedział Lever, uśmiechając się na widok nowo przybyłego i wyciągając do niego rękę. — Chciałem z tobą porozmawiać. Upewnić się, że wszystko przebiega zgodnie z planem.

Curval pochylił głowę i ujął dłoń starca. Uścisk dłoni Levera był mocny, niedelikatny.

Wszystko idzie dobrze, panie Lever. Nawet bardzo dobrze.

Zatrudniłeś tych dwóch nowych, o których wspominałeś w czasie naszej ostatniej rozmowy?

Ostatni raz rozmawiali dzień wcześniej, a mówiąc konkretnie, przed mniej niż osiemnastu godzinami, ale Curval pominął to milczeniem.

Zająłem się tym natychmiast, panie Lever. Kontrakty zostały sprawdzone i podpisane jeszcze dziś rano. Ci ludzie przyjadą jutro i zaraz podejmą pracę.

Świetnie. — „Stary" Lever rozpromienił się jeszcze bar-

dziej z zadowolenia. — To jest to, co lubię słyszeć. A zatem twój zespół jest już gotowy? Masz wszystkich, których potrzebowałeś?

Curval zawahał się. Wiedział, co „Stary" chciał w tym momencie usłyszeć. Chciał usłyszeć pełne przekonania, zdecydowane „tak". Chciał zapewnienia, że mają najlepszy możliwy zespół — zespół na tyle dobry, by mógł wziąć się za bary z wielkimi pytaniami i dać sobie z nimi radę — ale zarówno on, jak i Lever wiedzieli, iż wcale tak nie było.

Jest tak dobry, jak to tylko możliwe. Lepszego nigdy nie

zdołamy stworzyć, panie Lever. Jeśli nie potrafimy złamać tego

problemu z tym zespołem, nikt nie będzie potrafił tego zrobić.

Lever patrzył na niego pełne dziesięć sekund, po czym skinął sztywno głową.

To ten chłopiec, co? Ciągle myślisz, że go potrzebujemy,

prawda?

Curval wciągnął głęboko powietrze i skinął głową.

Przejrzałem niektóre z doniesień, które pan mi przekazał, i nie mam żadnej wątpliwości. Nie można symulować zdolności tego rodzaju. Albo się je ma, albo nie.

A on je ma?

Curval roześmiał się w odpowiedzi.

Aż w nadmiarze! Przewyższa o głowę wszystkich pra

cujących w tej dziedzinie. Ma błyskotliwy i wszechstronny

umysł. Jeśli ktokolwiek mógłby dokonać szybkiego przełomu,

to tylko Ward. — Ponownie zawahał się. — Proszę mnie źle

nie zrozumieć, panie Lever. Nasz zespół jest dobry. Powiedział

bym nawet, że wyjątkowy. Jeśli możliwe jest znalezienie od

powiedzi na to pytanie, oni to zrobią. Ale to zajmie dużo

czasu. Chcę powiedzieć, że Ward dałby nam dodatkową siłę

przebicia. Pomógłby nam znacznie przyspieszyć postęp prac.

Rozumiem.

Lever rozejrzał się wokół w zadumie, po czym znowu spojrzał na Curvala i uśmiechnął się.

W porządku. Odwiedzę cię jutro. Dobrze będzie spotkać

się w końcu z zespołem. Mogę strzelić małą mówkę, która

doda im animuszu, czyż nie?

Curval przytaknął, a na jego twarzy nie pojawił się żaden znak świadczący o tym, co sądził o tym pomyśle. Następnie ukłonił się i wolno odszedł.


100

101

Lever stał przez chwilę bez ruchu, jakby w jakimś transie, tylko jego zmarszczone czoło świadczyło o głębokiej zadumie, w którą popadł. Następnie odwrócił się gwałtownie, opuścił podium i szybkim krokiem, powiewając jedwabiami swej szaty, wyszedł przez otwarte drzwi sali wykładowej. Przebywszy labirynt pokoi i korytarzy, dotarł do holu wejściowego.

Tam, pod wielkimi, krętymi schodami — ogromną, podwójną spiralą wypełniającą północną część masywnie sklepionej pieczary będącej holem wejściowym — Lever stanął i zaczął się rozglądać, jakby obudził się właśnie z jakiegoś snu.

Machnięciem ręki odprawił dwóch służących, którzy biegli właśnie do niego, i podszedł do nagiej ściany znajdującej się w środku, pomiędzy schodami a ogromnymi drzwiami wejściowymi. To ta wielka płaszczyzna będzie pierwszą rzeczą, którą zobaczą goście instytutu po przejściu przez drzwi budynku, a on musiał jeszcze znaleźć coś, czym można będzie ją zapełnić. I znajdzie to. Coś zupełnie wyjątkowego.

Wysunął do przodu podbródek i czując nagły przypływ dumy ze swego osiągnięcia, odwrócił się. Oto prawie już osiągnął pierwszy etap swego marzenia. Doprowadził je tak daleko siłą swej woli i brutalną determinacją i powiedzie nawet dalej, aż na brzegi krainy śmierci. Uśmiechnął się, a drobne objawy niepokoju, który ogarnął go w sali wykładowej, zniknęły zupełnie. Miał pełne prawo czuć dumę z tego, czego dokonał. Żaden cesarz ani prezydent nigdy nie zrobili tak dużo.

Spojrzał jeszcze raz wokół siebie, po czym pokiwał głową z nagłą determinacją. Z jakichś względów młody Ward nie chciał dla niego pracować. Już tuzin razy odrzucił propozycje, które mu składał. Nie oznaczało to jednak, że taki stary wyjadacz, jakim był właściciel ImmVacu, już się poddał. Nie. Stał się nawet bardziej zdecydowany, by postawić na swoim. Przywykł do tego, że sprawy zazwyczaj toczyły się zgodnie z jego życzeniami, i był przekonany, iż w tym wypadku także ostatecznie osiągnie swój cel. Ponieważ sprawa była zbyt ważna, by nie spróbować wszystkiego, co najlepsze. A jeśli tym najlepszym było ściągnięcie Warda do zespołu, ściągnie go. Niezależnie od ceny.

Tak. Tutaj bowiem, w tym miejscu specjalnie stworzonym dla tego wielkiego celu, wszyscy byli gotowi do rozpoczęcia

pracy. Już w najbliższych dniach zabiorą się do samej śmierci Wytropią ją w jej kryjówce i staną z nią twarzą w twarz. Tak I spojrzą prosto w jej puste oczodoły.

* * *

Kim odsunął pusty talerz z przystawkami, rozejrzał się dookoła, zauważając, że restauracja nagle się wypełniła, po czym ponownie spojrzał na siedzącego po drugiej stronie stołu Michaela Levera.

To dziwne, prawda? — powiedział Michael z lekkim

uśmiechem na ustach. — Nigdy bym nie sądził, że będę się

czuł nieswojo w takim miejscu, ale ostatnio... no cóż, sądzę,

że teraz widzę to w nieco innym świetle. To marnotrawstwo.

Ten nadmiar i nieumiarkowanie. Czas, który spędziłem jako

gość Wu Shiha, sprawił, że zdałem sobie sprawę z tego, jak

wiele uznawałem za coś pewnego, zagwarantowanego, jak

wielu rzeczy po prostu nie dostrzegałem.

Kim zmarszczył czoło z troską.

Powinieneś mi o tym powiedzieć. Posłuchaj, odwołam

główne danie, jeśli tego chcesz. Możemy pójść gdzie indziej.

Michael pokręcił przecząco głową.

Nie. Może być. Poza tym jeśli mam rozpocząć inte

resy na własny rachunek, muszę się znowu do tego przy

zwyczaić. To właśnie w takich miejscach, w restauracjach

i klubach, zawiera się umowy. Tak, właśnie w takich miejs

cach, z pełnymi ustami, wypchanymi brzuchami, nad tale

rzami drogich smakołyków i z kieliszkami brandy w dło

niach.

Kim roześmiał się cicho, uradowany ze zmian, jakie zaszły

w Michaelu. Charakteryzował go teraz jakiś głęboko ironiczna

stosunek do samego siebie, coś, czego nie było w nim praoi

aresztowaniem, a co doskonale do niego pasowało. PraedtWB

był cieniem swego ojca, a teraz sobą: smuklejszym, BkftGBt*

nocześnie silniejszym niż poprzednio. - ^ ■■&.

Czy naprawdę tak tego nienawidzisz? .txv;;i-

Michael opuścił głowę.

Sam nie wiem. To jest tak, jak powiedziałem. Trudno.

mi patrzeć na to w ten sposób, w jaki oni patrzą. Będąc

zamknięty całymi dniami... miałem okazję, by sporo sobie


102

103

przemyśleć, by inaczej spojrzeć na nasz świat. — Popatrzył prosto w oczy Kima. —Mój ojciec nie potrafi tego zrozumieć. Dla niego to jest tak, jakbym spędził ten czas w college'u lub jakimś innym podobnym miejscu. Nie dociera do niego to, co przeżyłem. Myśli... — Odetchnął z irytacją i wyraźnym bólem. — No cóż, on myśli, że jestem zakłopotany swoją sytuacją i trochę zagubiony, ale to nie o to chodzi. Kim pochylił się ku niemu i przykrył jego dłoń własną.

Rozumiem — powiedział, wspominając swoje własne

przeżycia z okresu uwięzienia. —To zmienia człowieka, praw

da? Sprawia, że zwraca się ku sobie i ryje we własnej duszy.

Michael przytaknął, spojrzał na niego i uśmiechnął się, wyraźnie wdzięczny za zrozumienie.

Przykro mi — dodał Kim. — Ta cała sprawa z twoim

ojcem musi być dla ciebie bardzo ciężka.

Michael wzruszył ramionami.

To boli, jasne, ale poznałem już gorsze rzeczy. Rozjaśnił

się nagle. — Ale nie powiedziałeś mi jeszcze, czym ty się

zajmujesz. Czy zarobiłeś już swój pierwszy milion?

Kim roześmiał się.

Nie, ale z pewnością czuję się tak, jakbym wszystko już do tego przygotował! — Oparł się wygodnie w fotelu, wypuszczając z dłoni rękę Michaela. — Wiesz, jak to jest. Jeśli chodzi o tworzenie, jesteśmy mocni, ale finansowo... No cóż, prawdę mówiąc, Michaelu, przydałaby mi się jakaś inwestycja z zewnątrz. Problem polega na tym, że muszę znaleźć kogoś, komu mógłbym zaufać. Kogoś, kto nie będzie mnie nadmiernie krępować.

Aha... — Michael spojrzał w bok i zadumał się na chwilę. — Wiesz, Kim, sądziłem, że wiem wszystko, co należy wiedzieć o interesach. Myślałem, że nikt już nie jest w stanie nauczyć mnie czegoś nowego, ale teraz okazuje się, iż muszę rozpocząć od podstaw. Bez pieniędzy mojego ojca, bez potęgi reprezentowanej przez ImmVac, jestem po prostu jeszcze jedną nową twarzą walczącą o swój kawałeczek nieprzyjaznego rynku.

Nieprzyjaznego?

Mój ojciec. Nie podoba mu się to, że próbuję zrobić coś na własną rękę. Uważa, że wciąż powinienem być jego chłopcem na posyłki.

Chcesz powiedzieć, że aktywnie stara si

wstrzymać?

~ Aktywnie nie. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Ale wiesz przecież, jak to jest. Wystarczy jedno słowo, że mój ojciec jest na mnie zły, i potrzeba naprawdę odważnego człowieka, który zaryzykuje obrażenie Charlesa Levera po to tylko, aby handlować z jego synem. W ciągu ostatnich dwóch dni tak zwani przyjaciele wykołowali mnie przynajmniej dwadzieścia razy. Są jednak sposoby, aby ominąć takie pułapki. Bryn i ja pracujemy właśnie nad kontraktami na rynku wscho-dnioazjatyckim. Będzie nas to dodatkowo kosztowało, to pewne, ale przynajmniej będziemy mogli zacząć robić interesy. Tutaj, w Ameryce Północnej, nie ma dla nas przyszłości.

Rozumiem. — Kim odchylił się do tyłu, aby ułatwić

kelnerowi, który się właśnie pojawił, poustawianie talerzy,

i zapytał: — A więc w jaki sposób finansujecie to wszystko?

Michael uśmiechnął się.

Mam osobiste konto. Są tam pieniądze, które zostawiła

mi matka. Około piętnastu milionów. To niezbyt wiele, ale na

początek wystarczy.

Kim zmrużył oczy.

To brzmi bardzo ambitnie.

I jest. Ale powiedz mi, Kim, ile właściwie potrzebujesz? Milion? Dwa?

Półtora — odparł Kim. W tym momencie powrócił kelner i ustawił przed nim talerz z parującym, siekanym mięsem. — Milion dwieście tysięcy, jeśli ograniczymy się do spraw podstawowych.

I co ma to pokryć? Badania? Produkcję? Dystrybucję?

Badania są już opłacone. Robię wszystko tu. — Kim z uśmiechem postukał się w głowę. — Nie. Chodzi mi o uruchomienie pierwszej linii produkcyjnej, dopracowanie szczegółów i pokrycie płatności przez pierwsze trzy miesiące. Zamierzam rozpocząć na względnie małą skalę, ograniczyć pożyczki do minimum i finansować rozwój z zysków.

Wyraźnie zaintrygowany Michael pochylił się ku niemu.

A zatem masz już coś gotowego do produkcji, co?

Prawie. Przez ostatni rok pracowałem nad kilkoma rzeczami. Niektóre nie wypaliły, ale dwa projekty... No cóż, powiedzmy, że jestem pełen nadziei.


104

105

Rozumiem, że to są nowe wynalazki? Kim skinął głową.

I już je opatentowałeś, mam nadzieję?

Jeszcze nie.

Michael gwizdnął przez zęby.

Ale to szaleństwo, Kim! Co zrobisz, jeśli ktoś włamie

się do twoich biur? Stracisz wszystko!

Kim pokręcił przecząco głową.

Mogliby rozebrać to miejsce do ścian i nic by nie znale

źli. Jak już ci powiedziałem, wszystko jest tutaj, w mojej

głowie. Kiedy będę gotowy, spiszę to, zaniosę do Biura Paten

tów i zarejestruję. Ale nie wcześniej, zanim dopracuję wszystkie

praktyczne szczegóły.

Michael uśmiechnął się. Jego młody rozmówca wywarł na nim wielkie wrażenie.

To brzmi zupełnie dobrze. W gruncie rzeczy nawet lepiej

niż dobrze. Posłuchaj, Kim, może tak byśmy zrobili wspólny

interes? Ty potrzebujesz wsparcia finansowego, a my potrze

bujemy odrobiny specjalistycznego doradztwa. Dlaczego nie

mielibyśmy się wymienić? To znaczy będę musiał jeszcze po

rozmawiać z Brynem, aby uzyskać jego zgodę, ale nie widzę

powodu, dla którego nie mielibyśmy sobie pomóc.

Kim popatrzył na niego ze zdumieniem.

Poczekaj chwileczkę. Czy dobrze cię zrozumiałem? Proponujesz mi wsparcie? Chcesz wyłożyć pieniądze?

Dlaczego nie?

Ale sądziłem, że potrzebujesz tych pieniędzy na swoje własne przedsięwzięcia?

Potrzebujemy, aby wystartować, dziesięć milionów, ale i tak pozostanie więcej, niż chcesz. I żadnych zobowiązań. No, może tylko jedno: chciałbym, abyś przejrzał naszą ofertę i zaopiniował ją z technicznego punktu widzenia.

Kim uśmiechnął się szeroko, zapomniawszy zupełnie o obiedzie.

To świetnie. Naprawdę świetnie. Ale jaka jest ta twoja oferta? Czym chcecie się zajmować?

Technologiami bliskiej przestrzeni kosmicznej — odparł Michael i przez chwilę patrzył przed siebie lekko nieobecnym wzrokiem, jakby wyraźnie widział coś w powietrzu. — To przyszłość, Kim. Przyszłość...

106

* * *

Wei Feng leżał na wielkim dębowym łożu z zamkniętymi oczami i wyrazem spokoju na wychudzonej twarzy. Jego splecione dłonie spoczywały na pościeli. Smukłe, sztywne palce wydawały się bledsze od białego, jedwabnego przykrycia. U stóp łoża stało jego trzech synów. Mieli pochylone głowy, a biel ich strojów odbijała się ostrym kontrastem od bogatej kolorystyki pokoju.

Długa choroba wycieńczyła starego władcę. Zdawało się, że pod koszulą z delikatnego, białego materiału leżą same kości. Mięśnie jego prawej ręki i ramienia zanikły, jakby śmierć zabrała sobie część jego ciała wcześniej niż resztę. Zamknięte powieki zakrywały głęboko zapadłe oczy, a wąskie wargi były tylko bladą szramą w wyniszczonym pustkowiu, którym stała się jego twarz. Włosy na lewej stronie głowy nigdy mu nie odrosły i pooperacyjne blizny lśniły błękitem na jego czaszce, która nabrała koloru kości słoniowej. Kiedy Li Yuan wszedł do komnaty, właśnie ta naga brzydota głowy martwego Wei Fenga przykuła jego wzrok. Wzdrygnął się odruchowo, po czym odwrócił się i powitał najstarszego syna Wei Fenga, Chan Yina, pełnym powagi ukłonem.

Li Yuan stał potem przez długi czas przy łożu i patrząc zamglonymi przez łzy oczami na zwłoki starego przyjaciela, wspominał, jak ten ciepły, kochany człowiek kręcił nim kiedyś w powietrzu. Jego oczy jaśniały wtedy z radości, podczas gdy on, Li Yuan, wydzierał się głośno z zachwytu. Spojrzał na wąskie kości rąk, na wycieńczone mięśnie ramion i twarz wykrzywił mu grymas bólu. Czy to było tak dawno temu? Nie... Pokręcił wolno głową. Piętnaście lat. Zaledwie mgnienie oka w długiej historii ich rasy.

Odwrócił się i nie wycierając łez spływających mu po policzkach, cofnął się, jakby we śnie, po czym wyciągnął ręce, aby objąć synów zmarłego. Drżącego z rozpaczy Chan Yina przytrzymał przy piersi dłużej niż pozostałych.

W końcu Chan Yin odsunął się od niego, a na jego twarzy pojawił się smutny uśmiech.

Dziękuję ci, Yuanie.

Był dobrym człowiekiem — odpowiedział Yuan i także

107

się uśmiechnął. — Będzie mi brakowało zarówno jego rad, jak i przyjaźni. Był mi drugim ojcem.

Czterdziestolatek nieznacznie skinął głową i przez moment zdawało się, że jest młodszy od dziewiętnastoletniego Li Yu-ana. Do tej chwili władza odwracała tradycyjną, wynikającą z wieku, relację między nimi. Teraz jednak obaj byli Tangami, obaj byli równymi sobie. Mimo to Chan Yin okazywał mu szacunek. Li Yuan zauważył to i zmarszczył czoło, nic nie rozumiejąc. Nic w wyglądzie jego kuzyna nie wskazywało na to, że odziedziczył właśnie tron. W jego twarzy widać było jedynie zaskakującą pokorę i szacunek wobec młodszego mężczyzny.

O co chodzi, Chan Yin?

Chan Yin spojrzał mu prosto w oczy. Stojący za jego plecami młodsi bracia odwrócili wzrok.

Mój ojciec polecił mi wręczyć ci to, Yuanie.

Nowy Tang sięgnął między białe fałdy swego żałobnego płaszcza i wyjął list. Był to biały jedwab zapieczętowany krwistoczerwonym woskiem w tradycyjny dla Siedmiu sposób. Li Yuan popatrzył na list i niechętnie zaczął podważać pieczęć paznokciem.

Chan Yin wyciągnął rękę, aby go powstrzymać.

Nie tutaj, Yuanie. Później. Kiedy będziesz sam. A potem

znów się spotkamy. Tylko ty i ja. — Przerwał, po czym

podniósł głos wyżej, aby dotarł także do jego młodszych

braci. — Pamiętaj jednak, Li Yuanie, że jestem synem mojego

ojca. Pod tym względem jego śmierć nic nie zmieniła.

Li Yuan zawahał się, lecz w końcu ukłonem wyraził swoją zgodę, a jego palce przycisnęły stwardniały wosk do jedwabiu. Rzucił jeszcze nowemu Tangowi Azji Wschodniej krótkie, pytające spojrzenie, a następnie odwrócił się i opuścił żałobną komnatę.

ROZDZIAŁ 4

Fale i piasek

Zaczynał się odpływ. W głębokim cieniu u podnóża ściany Miasta płaskodenna łódź patrolowa płynęła między porośniętymi trawą wysepkami, którymi zasłany był ten brzeg rzeki, a wąski snop światła z jej reflektora przesuwał się wolno po połyskujących płyciznach. Tutaj, przy wielkim ujściu Loary, rzeka była szeroka na prawie trzy li. Podążając z jej nurtem, wypływało się na Zatokę Biskajską i jeszcze dalej, na szarozielone wody północnego Atlantyku. Oświetlony jasnymi promieniami porannego słońca, jeden z wielkich statków oceanicznych podążał głębokim kanałem w stronę portu w Nantes. Na odległym brzegu rzeki, za wysokim ogrodzeniem i jego regularnie rozmieszczonymi, wyposażonymi w działa stanowiskami obronnymi, można było dostrzec iglaste wieże i doki startowe portu kosmicznego. Od południa, lodową kurtyną wznosiła się śnieżnobiała ściana Miasta.

W chwili, gdy łódź patrolowa zwolniła i zakręciwszy, ruszyła wzdłuż małego wybrzuszenia błotnistego brzegu, woda jakby zaiskrzyła się. Prawie niedostrzegalnie wibracja przeniosła się w powietrze, przybierając formę niskiego, basowego ryku, który z każdą chwilą przybierał na sile. Po chwili niebo po drugiej stronie rzeki rozszczepiła długa, jaskrawa pręga czerwieni.

Na dachu Miasta, dwa li nad powierzchnią rzeki, grupa oficerów obserwowała wznoszącą się na południowy zachód rakietę. W pobliżu, za ich plecami, przy otwartym luku serwisowym, zaparkowało pięć statków powietrznych: wielki, pomalowany na czarno krążownik, bojowe transportery Służby Bezpieczeństwa i smukły, czteroosobowy pojazd z Ywe

109

Lung i osobistymi insygniami Tanga Europy wymalowanymi na krótkich skrzydłach. Żołnierze elitarnej straży osobistej Tanga zajęli pozycje przy rampach każdego z transporterów i przyciskając swe półautomatyczne karabiny do piersi, rozglądali się bez przerwy dookoła siebie.

Przez chwilę oficerowie stali bez ruchu, śledząc łuk zakreślany przez rakietę, po czym, kiedy już grzmot jej silników przestał być słyszalny, odwrócili się i powrócili do przerwanej rozmowy.

W środku grupy widać było marszałka Tolonena i jego doradcę, który ściskał małą teczkę z dokumentami. Naprzeciw nich stał nowy generał Służby Bezpieczeństwa Li Yuana, pięćdziesięciodwuletni Helmut Reinhardt, który wraz z większością wyższych oficerów swego sztabu przybył do Nantes, by pożegnać starego żołnierza.

Podziwiam twoją sumienność, Knut — powiedział Re

inhardt, podejmując przerwany wątek — ale wybacz mi, jeśli

ci powiem, iż mam wrażenie, że bierzesz na siebie więcej, niż

jesteś w stanie udźwignąć. Ja na twoim miejscu pozwoliłbym

innym, młodszym oczom wykonać większość roboty, a sam

zająłbym się raczej przesiewaniem szczegółów. Z tego, co

mówisz, wynika, że i takiej pracy jest wystarczająco dużo.

Tolonen roześmiał się.

Być może. Jest jednak pewna zasada, której przestrzega

łem przez całe życie. Nie wierzyć w to, co mi mówią, i samemu

poszukiwać odpowiedzi. Mam instynktowny talent do takich

spraw, Helmut. Potrafię zauważyć drobne szczegóły, które

umykają innym. Kiedy się patrzy stąd, sytuacja północnoame

rykańskiej gałęzi GenSynu wydaje się zupełnie dobra, ale mam

przeczucie, że z bliska będzie to wyglądało zupełnie inaczej.

Myślisz zatem, że coś tam szwankuje, Knut?

Tolonen przysunął się do niego.

Jestem tego cholernie pewny! Przez ostatnie trzy miesią

ce studiowałem wszystkie oficjalne raporty i coś mi tam nie

pasuje. Och, kiedy się na to patrzy powierzchownie, wydaje

się, że wszystko jest w porządku. Liczby, bilanse i tak dalej,

ale... — Przerwał i pokręcił głową. — Posłuchaj, Klaus Ebert

był sumiennym, uczciwym człowiekiem. Kiedy stał na czele

GenSynu, trzymał firmę mocno w garści. Mimo to pod koniec

okazało się, że sprawy wyglądają inaczej...

Masz na myśli Hansa?

Tolonen odwrócił wzrok, a na jego jakby wyciosanej z kamienia twarzy pojawił się cień.

Obawiam się, że tak to właśnie wygląda. Większość północnoamerykańskiej gałęzi GenSynu oraz firm uzależnionych została przekazana Hansowi na osiemnaście miesięcy przed śmiercią Klausa Eberta. I właśnie w tym okresie pojawiła się większość anomalii.

Anomalii?

To pytanie zadał kanclerz Li Yuana, Nan Ho, który dołączył właśnie do grupy po krótkiej wizycie we własnej maszynie, gdzie odebrał jakąś pilną wiadomość. Reinhardt i jego oficerowie złożyli ukłony i cofnęli się nieco, umożliwiając Nan Ho wejście do środka kręgu.

Tolonen zawahał się, lecz w końcu skinął głową.

Pewne nieścisłości w księgowości. Sfałszowane faktury.

Brakujące dokumenty. Sprawy tego typu.

Była to zdawkowa, prawie wymijająca odpowiedź, ale z tego, jak Tolonen patrzył w jego oczy, kanclerz wywnioskował, iż chodziło tu o coś znacznie poważniejszego. Brakowało jeszcze czegoś, o czym nie należało najwyraźniej wspominać nawet w takim towarzystwie.

Poza tym — kontynuował Tolonen, zmieniając te

mat — dobrze będzie znowu odwiedzić starych przyjaciół.

Z uwagi na moją pracę prawie cały rok spędziłem w gabinecie.

To nie jest zbyt zdrowe. Człowiek powinien czasem wyjść na

zewnątrz. Zrobić coś konkretnego i zobaczyć świat.

Reinhardt roześmiał się.

To brzmi tak, jakbyś tęsknił do służby, Knut! Może

powinienem ci coś znaleźć do roboty, kiedy skończy się ta

sprawa z GenSynem? A może chciałbyś swoje dawne sta

nowisko?

Odpowiedział mu głośny wybuch śmiechu wszystkich obecnych; był to serdeczny, szczery śmiech, który potoczył się jak grzmot po dachu Miasta. Jelka Tolonen, siedząca na stopniach najbliższego bojowego transportera, usłyszała go i zmarszczyła brwi. Jakże znajomy był ten męski śmiech, a równocześnie jak obco zabrzmiał w jej uszach. Wstała i omijając wzrokiem ludzi jej ojca, spojrzała w kierunku odległego horyzontu.


110

111

Dzień był niezwykle piękny. Słońce wspięło się już wysoko na niebie i ogrzewało jej plecy, a orzeźwiająco świeżego powietrza nie poruszał nawet najmniejszy wiaterek. Na zachodzie widać było chmurę wznoszącą się wysoko nad lśniącym oceanem: postrzępiony, pierzasty cirrus odbijający od głębokiego błękitu nieba. Widok był piękny, nadzwyczaj piękny, ale po raz pierwszy nie czuła żadnego związku z tym pięknem, żadnej reakcji wewnątrz siebie; jakby część jej duszy umarła lub zapadła w głęboki sen.

Upłynął już tydzień od incydentu na balu absolwentów, ale ciągle jeszcze nie potrafiła przejść do porządku dziennego nad tym, co się tam wydarzyło. Kiedy o tym myślała, wszystko wydawało się jej dziwnie nierzeczywiste, jakby spotkało to kogoś innego albo ją, ale w jakimś przeszłym życiu. Jednakże tym, co sprawiało jej najwięcej kłopotu, było dręczące ją od kilku tygodni uczucie niepokoju: narastające przekonanie, że równowaga jej życia została zachwiana, poważnie zachwiana.

Jeśli chodziło o porucznika Bachmana, ojciec załagodził sprawę, tak jak obiecał. Mimo to źle spała przez wszystkie noce ostatniego tygodnia, prześladowana przez sny, w których była maszyną, przerażającą, wirującą rzeczą z ostrzami zamiast ramion, koszącą każdego, kto zabłąkał się na tor jej chaotycznego, ślepego ruchu.

A gdzie w tych snach była jej łagodniejsza część? Gdzie była ta dziewczyna, o której wiedziała, że istnieje pod tą twardą, metalową skorupą? Nigdzie. Nie było widać nawet jej śladu; żadnego śladu dziewczyny, którą —jak czuła —powinna być. A może prawdą było to, co jej ojciec powiedział tamtej nocy? Może rzeczywiście byli zbudowani z bardziej surowego i twardego materiału? Z żelaza?

O tym wszystkim nie powiedziała nikomu. W domu zachowywała się tak, jakby w jej głowie nie działo się nic specjalnego. Jakby wszystko zostało już zapomniane. Wiedziała jednak, że wcale tak nie jest, że dokonywała się w niej przemiana — przemiana tak zasadnicza i tak drastyczna, jak ta, która zachodziła w tym wielkim świecie, który ją otaczał. Być może był między nimi nawet jakiś związek. Może zmiana, która zachodziła w niej samej, była odbiciem tych zewnętrznych przeobrażeń — jakąś formą uznania realności tamtych wydarzeń?

Spojrzała na siebie, na proste, jednoczęściowe, ciemnoniebieskie ubranie, które miała na sobie. Było schludne, skrojone po wojskowemu i dlatego wkładała je zawsze, kiedy towarzyszyła ojcu: tak ubrana lepiej pasowała do jego otoczenia. Dzisiaj jednak czuła się w nim inaczej. Dzisiaj czuła się w nim źle.

Jelka?

Odwróciła się zaskoczona i ujrzała ojca.

Nie słyszałam cię...

Nie... — Uśmiechnął się i ujął delikatnie jej ramię swoją lśniącą, złotą ręką. — Błądziłaś myślami w chmurach, czyż nie? O czym myślałaś, moja kochana?

Opuściła wzrok.

O tym, że będzie mi ciebie brakować — odparła, ukrywając resztę swych myśli za tą częściową prawdą.

A mnie będzie brakowało ciebie — powiedział i przyciągnąwszy ją do siebie, objął mocno ramionami. — Ale to nie potrwa długo. Najwyżej dziesięć dni. Aha, zgadnij, z kim się tam spotkam?

Wzruszyła ramionami, nie potrafiąc odgadnąć.

Z Shih Wardem... no wiesz, z młodym Kimem, tym

chłopcem z Gliny... naukowcem.

Spotkasz go?

Pokazał jej małą kopertę.

Wygląda na to, że zjemy razem lunch. Li Yuan chce, abym przekazał mu to osobiście. Bogowie tylko mogą wiedzieć, co to jest, ale przyjemnie będzie znowu zobaczyć tego młodzieńca.

Ja... — Polizała wargi, chcąc mu w pierwszej chwili coś powiedzieć, prosić o przekazanie jakiejś wiadomości, ale w końcu potrząsnęła głową. — Będę za tobą tęsknić — powiedziała, obejmując go mocno. — Bardzo tęsknić.

Uśmiechnął się.

Dobrze, już dobrze. Wszystko będzie z tobą w porządku, mój chłopcze. — Kiedy dotarło do niego, co powiedział, wybuchnął śmiechem. — Coś takiego. Dlaczego to powiedziałem, jak myślisz?

Nie wiem — odparła spokojnie, przyciskając głowę do jego piersi. — Naprawdę nie wiem.


112

113

* * *

Płótno, wypełniające całą tylną ścianę studia, było dominującym elementem całego pomieszczenia. Nie chodziło tu nawet o to, że było dziesięć, a nawet i ze dwadzieścia razy większe od poprzednich obrazów tego malarza — to kolory, ich bogactwo i skala samej kompozyqi było tym, co natychmiast przykuwało wzrok.

Lewą stronę malowidła zajmowało coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak srebrzystobiała góra, a po'bliższym przyjrzeniu się okazywało się plątaniną sylwetek, częściowo ludzkich, a częściowo mechanicznych, przy czym te metalowe postacie były niespodziewanie miękkie, jakby topniejące, ludzkie zaś twarde, prawie toporne w swej kanciastości. Przyglądając się jeszcze uważniej, można było zauważyć, że ta ogromna hałda ciał została uformowana przez dwa wielkie łańcuchy, których ogniwami były sylwetki — ludzi lub robotów — trzymające się za ręce. Przypominało to zwoje gigantycznych łańcuchów kotwicznych, które spiralnie pięły się w górę, w czarnogranatowy mrok głębokiej przestrzeni kosmicznej zajmującej górną, prawą część malowidła: ogromna, podwójna spirala ludzi i maszyn, splątanych ze sobą, dążących ku pojedynczemu, jaskrawemu punktowi światła.

W tle, poniżej walącej się masy ciał, rozciągał się wielki ocean, Atlantyk, absurdalnie spokojny, o powierzchni połyskującej w promieniach słońca. Ale pod jego gładką skórą można było rozpoznać kształty antycznych ruin — świątyń Han i pagód, kamiennych smoków i pałaców — i gnijący szkielet cesarskiej dżonki.

To było shan shui — „góry i woda"— ale shan shui prze-transformowane. Dzieło nowej sztuki. Sztuki symbiozy i aspiracji technicznych, będącej kulturalnym ucieleśnieniem starych ideałów Rozproszeńców. Nazywano ją Futur-Kunst albo Na-uka-Sztuka, a malarz Heydemeier był jej wiodącym przedstawicielem.

Stary" Lever stał około dwudziestu ch'i przed obrazem i zmarszczywszy czoło, przyglądał mu się z uwagą. Sprowadził Heydemeiera z Europy przed sześcioma miesiącami i urządził tutaj, dając mu wszystko, czego potrzebował do tworzenia.

I to — ta monumentalna wizja w oleju — było pierwszym owocem tej inwestycji.

Odwrócił się ku Heydemeierowi i pokiwał głową.

To jest dobre. Nawet bardzo dobre. Jak pan to nazwał?

Heydemeier zaciągnął się dymem z cienkiego, czarnego

papierosa i z lekkim uśmiechem satysfakcji odpowiedział:

Cieszę się, że się panu podoba, Shih Lever. Nazwałem

to Nowy Świat.

Lever parsknął krótkim śmiechem.

Dobrze. Podoba mi się. Ale dlaczego to jest takie

wielkie?

Heydemeier minął starego człowieka i podszedł do płótna. Przez chwilę studiował drobne detale obrazu, muskając lekko jego powierzchnię palcami, po czym odwrócił się i spojrzał na Levera.

Mówiąc szczerze, Shih Lever, nie byłem pewny, czy

przyjazd do Ameryki jest dobrym pomysłem. Sądziłem, że

może to być krok do tyłu. Jednakże teraz czuję, że tutaj jsst

zupełnie inaczej niż w Europie. Wszystko tu wydaje się bar

dziej żywe, ma się wrażenie, że to właśnie tutaj wykuwana jest

przyszłość.

Lever patrzył na młodego mężczyznę z uwagą polującego jastrzębia.

I to dlatego?

Częściowo.

Heydemeier ponownie zaciągnął się dymem z papierosa.

Teraz, kiedy obraz już istnieje, zrozumiałem, że to było to, do czego zawsze dążyłem, nawet w moich mniejszych pracach. Brakowało w nich jednak poczucia przestrzeni — otwarcia na zewnątrz. Pobyt tutaj, z dala od ciasnoty Europy, sprawił, że zdałem sobie z tego sprawę. Umożliwił, jeśli woli pan to tak nazwać, zerwanie pęt.

Rozumiem.

Malarz odwrócił się ku obrazowi i wskazał ręką wielki wir ciał.

Tak więc, Shih Lever, oto jest. Pański, jak się zgo

dziliśmy.

Lever uśmiechnął się.

To ważna praca, Shih Heydemeier. Nie potrzebuję re

cenzji ekspertów, aby to ocenić. Mogę to dostrzec własnymi


114

115

oczami. To arcydzieło. Może nawet początek czegoś zupełnie nowego, nie sądzi pan?

Heydemeier opuścił wzrok, próbując ukryć przyjemność, jaką sprawiły mu słowa starego człowieka, ale Lever zauważył, że dotknął jego słabego punktu — próżności. Uśmiechnął się w duchu i drążył dalej:

Wspomniałem moich doradców. No cóż, mówiąc otwar

cie, Shih Heydemeier, to dzięki ich opinii znalazł się pan tutaj.

Powiedzieli, że pan jest najlepszy, że nie ma pan równych sobie

i że nie namalował pan jeszcze swego najlepszego dzieła. I to

się sprawdziło. Mogę to wykorzystać. Lubię pracować z naj

lepszymi. We wszystkich dziedzinach. — Podszedł bliżej i sta

nął twarzą w twarz z malarzem. — Jest pan bystrym człowie

kiem, Erneście Heydemeierze. Rozumie pan realia życia, jego

wszystkie uwarunkowania. Nie obrazi się pan zatem, jeśli

powiem, że zainteresowałem się panem ze względów ściśle

komercyjnych. Taka korporacja jak mój ImmYac potrzebuje

rzeczy na pokaz, kulturalnych totemów, jeśli pan woli. A im

bardziej prestiżowe są te totemy, tym lepiej. Dodają firmie

blasku. Ale to... — Z wyrazem autentycznego podziwu i za

chwytu dotknął delikatnie powierzchni obrazu. — To jest

czymś znacznie większym. Wykracza poza to, o co pana

prosiłem.

Heydemeier spojrzał na swoją pracę.

Być może. Patrząc na coś takiego, zaczynasz się za

stanawiać... Czy kiedykolwiek uda ci się stworzyć jeszcze raz

coś choć w połowie tak dobrego? Czy kiedykolwiek będziesz

w stanie zrobić coś bardziej... oryginalnego? — Odwrócił się

i spojrzał Leverowi w oczy. — Ale to jest wyzwanie, prawda?

Zaskoczyć samego siebie.

Lever przyglądał mu się przez chwilę, po czym skinął głową.

To jest twoje, Erneście. Mam na myśli obraz. Zatrzymaj

go sobie.

Zatrzymać? — Heydemeier roześmiał się ze zdumie

nia. — Nie rozumiem...

Lever popatrzył w bok, rozkoszując się tą chwilą.

Pod jednym warunkiem. Namalujesz coś dla mnie.

Heydemeier opuścił wzrok i prawie niezauważalnie potrząs

nął głową. Jego głos zabrzmiał przepraszająco:

Myślałem, że pan zrozumiał, Shih Lever. Sądziłem, że

przedyskutowaliśmy tę sprawę już poprzednio. Nie biorę zleceń. To... — Uniósł głowę i bez zmrużenia powiek, zdecydowanie, spojrzał Leverowi prosto w oczy. — To było czymś innym. Moim czynszem, jeśli pan woli. Zapłatą za pańską gościnność. Ale to, o czym pan teraz mówi... jest czymś innym. Muszę być wolny, aby malować to, co chcę. W innym wypadku po prostu mi nie wychodzi.

Rozumiem. Ale posłuchaj. Posłuchaj jeszcze raz, Erneś

cie. To jest taka chwila w twoim życiu, w twojej karierze,

która już się nie powtórzy. Och, może namalujesz jeszcze

rzeczy lepsze technicznie, ale czy uda ci się kiedykolwiek

ponownie uchwycić ten jeden moment wizji? Poza tym mógł

bym jutro sprzedać ten obraz i zarobić pięć, może nawet

dziesięć milionów yuanów. Jeśli zaś zastanowimy się nad jego

wartością za dziesięć lat... —Przerwał, czekając, aż jego słowa

dotrą do malarza. — I o co proszę w zamian? O trzy, może

cztery dni twojego czasu.

Heydemeier odwrócił się w bok, a każdy mięsień jego długiego, wychudzonego ciała wyrażał zakłopotanie i niepewność.

Nie wiem, Shih Lever. Ja...

W porządku. Nie będę cię naciskał. Obraz możesz zatrzymać i tak. Niech to będzie mój prezent dla ciebie. Ale pozwól mi tylko wytłumaczyć, czego od ciebie chciałem. Wysłuchaj mnie tylko, dobrze?

Heydemeier odwrócił się ponownie w jego stronę. Jeśli spodziewał się czegoś po tym spotkaniu, to na pewno nie tego. Stał oszołomiony, a jego wcześniejsze opanowanie legło w gruzach.

Dobrze — powiedział z rezygancją. — Posłucham, ale to wszystko...

Oczywiście — przerwał mu Lever, odprężony i zadowolony z tego, że udało mu się doprowadzić rozmowę do tego etapu. — To naprawdę prosta, mała rzecz...

Kiedy dwadzieścia minut później Lever wsiadał do swojej lektyki, podbiegł do niego posłaniec z wiadomością. Starzec rozerwał niecierpliwie kopertę, wiedząc, nawet przed przeczytaniem pierwszych słów, od kogo ona przyszła. Już drugi raz w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin Michael przysyłał mu list w sprawie zamrożenia jego kont bankowych. ^

116

Niech szlag trafi tego chłopca! — zaklął wściekły, że ktoś ośmiela się popędzać go w taki sposób. — Co on sobie, do cholery, wyobraża, że kim jest?! Może przecież, do diabła, trochę poczekać... — Wyciągnął rękę z listem, czekając, aż jego sekretarz odbierze go, po chwili jednak, zmieniwszy zdanie, powiedział: — Nie. Daj mi pędzelek i tusz. Odpowiem mu teraz.

Masz — dodał po chwili, napisawszy pospiesznie kilka zdań. — Może to go nauczy dobrych manier.

Wsiadł do lektyki, pozwolił służącemu zaciągnąć zasłony i pogrążył się w zadumie. Zadowolenie z samego siebie, które odczuwał jeszcze tak niedawno, ustąpiło ślepej wściekłości na syna. No więc dobrze. Michael pozna na własnej skórze, jak stanowczy może być jego ojciec, kiedy się go zbytnio naciska. Najwyższy czas, aby wreszcie zrozumiał, jak naprawdę stoją sprawy.

Wzdrygnął się i oparł wygodnie, wspominając sukcesy, jakie odniósł tego dnia — niespodziewanie podniecającą licytację, która odbyła się rano, przyjemny i owocny lunch z reprezentan- „ tern Hartmannem i swoje „negocjacje" z Heydemeierem. Jednakże to ostatnie — ta sprawa z synem — popsuło wszystko.

Niech szlag trafi tego chłopca! — powtórzył, kręcąc

odruchowo pierścieniem, który miał na wskazującym palcu

lewej dłoni. — A niech go piekło pochłonie!

* * *

Jelka zmięła kartkę i rzuciła ją na podłogę, zła na samą siebie. Zła, że nie potrafi znaleźć słów mogących wyrazić to, 5 co czuła tej nocy.

A może tu wcale nie chodziło o to. Może po prostu chciała zranić tego młodego porucznika; może w pewnym sensie potrzebowała tego. Ale jeśli to była prawda, to kim to ją czyniło?

Odetchnęła głęboko, próbując się uspokoić, ale nie potrafiła. Czuła, że w jej duszy nagromadziło się zbyt wiele ciemności; zbyt wiele nie wypowiedzianego gwałtu. No cóż, nie mogła nawet napisać prostego listu z przeprosinami, gdyż jednocześnie nachodziło ją przemożne pragnienie, by coś uderzyć, zniszczyć.

Wstała i ogarnęła wzrokiem chaos panujący w jej pokoju. Ścianę, na którą patrzyła, zapełniały zawieszone bez ładu szkice mundurów i broni, maszyn bojowych i walczących żołnierzy, podczas gdy na drzwiach szafy z odzieżą, znajdującej się na lewo od niej, widać było mapy starych kampanii wojennych. Jej bojowy uniform wisiał na oparciu krzesła obok nie uporządkowanego łóżka, a stojąca w rogu skrzynia z kolekcją cepów, pałek i ćwiczebnych mieczy przypominała jej o tym, ile czasu spędziła, doskonaląc swe umiejętności w używaniu tego wszystkiego. Nad skrzynią, wysoko na ścianie, wisiał kolorowy plakat, na którym jaskrawymi barwami wymalowano Mu-Lan w pełnej zbroi. Mu-Lan, księżniczka-wo-jownik, sławna w dziejach z powodu swej odwagi i sprawności bojowej.

Mu-Lan... przezwisko, które nadały jej przyjaciółki.

Przełknęła ślinę, czując, że jej gniew zamienia się w gorycz. To on ją taką zrobił. Rok po roku kształtował ją i ugniatał. Rok po roku hartował, aż stała się maszyną ze stali i ścięgien.

A może nie była sprawiedliwa? Czy rzeczywiście powinna winić za to wszystko ojca? Może prawdą było to, co powiedział tamtej nocy? Może tu chodziło po prostu o to, że w jej żyłach płynęła jego krew, krew Tolonenów? Może wraz z tą krwią odziedziczyła ich naturę? Czyż nie odniosła przez moment takiego wrażenia wtedy na wyspie? Czy nie dostrzegła swego odbicia w skałach i lodowatej wodzie tego północnego pustkowia? A więc może to była prawda. Może to nie jego należało winić. Jednak gdyby miała matkę...

Wstrzymała oddech i powoli usiadła.

Gdyby miała matkę... Co wtedy? Czy wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy wyrosłaby na normalną dziewczynę?

Roześmiała się: był to dziwny, smutny śmiech. Co należało rozumieć przez normalność? Być taka jak inne? Jeśli tak, to nie chciała być normalna. Jednakże być taka, jaka była... to było straszne, okropne.

Nie do zniesienia.

Poszła do kuchni, zdjęła worek na śmieci wiszący na listewce obok lodówki i wróciła do swego pokoju. Stanęła na środku i jakby odrętwiała zaczęła rozglądać się dookoła, zastanawiając się, od czego zacząć.

Może od Mu-Lan...


118

119

Podeszła do ściany, zerwała plakat i wepchnęła go do worka. Następnie, jakby pchana jakąś gorączkową niecierpliwością, ruszyła wzdłuż ścian, zdzierając obrazki i rysunki, plakaty i mapy. Wszystko pakowała do worka, dysząc przy tym ciężko z wysiłku. Na koniec wrzuciła do niego całą zawartość swojej skrzyni z bronią i zawiązała sznurem.

Cofnęła się na środek pokoju i popatrzyła na nagie ściany. To było tak, jakby przez te wszystkie lata żyła we śnie; jakby przemierzała swoje dni krokiem lunatyka. Och, były takie chwile, kiedy się budziła — chociażby wówczas, kiedy zdecydowanie odmówiła ojcu poślubienia Hansa Eberta — ale przez większość czasu godziła się na swój los. Teraz jednak wszystko musi się zmienić. Poczynając od tego dnia, sama będzie decydować o swej przyszłości.

Podniosła worek i przeszła do kuchni. Odprawiła kiwnięciem ręki służącą i jak w transie stanęła przed przenośnym piecem do spalania odpadków, myśląc o swej matce.

W tamtym innym świecie być może było to możliwe. Tam, pod otwartym niebem, byłaby całkowicie sobą. Przez moment wyobraziła to sobie: zobaczyła chatę z bali stojącą na skraju puszczy i płynący poniżej strumień. Odwróciła się i ujrzała, jakby we wspomnieniach, swego ojca stojącego w progu chaty i swoją matkę — odbicie jej samej — objętą przez niego ramieniem. Porwana tą wizją-wspomnieniem, poczuła, jak zawraca i biegnie, sukienka wiruje z łopotem wokół jej nagich nóg, a bose stopy niosą ją po oświetlonej promieniami słońca trawie...

Zamknęła oczy, prawie obezwładniona bolesną tęsknotą. W tamtym innym świecie...

Kliknięcie pieca wyrwało ją z zadumy. Rozejrzała się wokół, jakby obudziła się właśnie z głębokiego snu, i zadrżała, czując, że dręczące ją napięcie wcale nie osłabło. Żyć tak, otwarcie i w pełni.

Być może. Ale to były tylko marzenia. Jej wypadło żyć w tym świecie. W tym ogromnym, brutalnym świecie poziomów. Tym świecie Yang, ciężkim od oddechów mężczyzn. I czymże były jej sny w porównaniu z ciężarem tej rzeczywistości?

Niczym.

A jednak stanie się sobą. Stanie się. Bowiem być taką jak oni — być „normalną" w ich rozumieniu normalności —

oznaczało dla niej powolną śmierć. Powolne i bolesne duszenie się. I raczej wolałaby umrzeć, niż godzić się na takie życie.

Uciekała od tego. Przez całe życie uciekała od tego. Ale teraz, nagle, obudziła się. Ten moment w czasie balu absolwentów... teraz to rozumiała. Ten okropny moment, gdy odwróciła się i zaczęła go prowokować, był chwilą, kiedy przestała uciekać. Chwilą przebudzenia, kiedy odwróciła się, zupełnie dosłownie, by stawić czoło temu, czego nienawidziła.

Przepraszam — powiedziała cicho. — To nie o ciebie chodziło, to...

Zadrżała, zrozumiawszy ostatecznie, co się z nią stało tamtego wieczoru. To nie porucznika Lothara Bachmana chciała zranić. Chodziło jej o to, co on reprezentował. On... no cóż, on był taki... Rozejrzała się wokół, a kiedy jej wzrok trafił na figurkę bożka kuchennego, który przykucnął na półce nad sprzętami do gotowania, pokiwała głową.

Tak. To było tak, jakby cały czas prześladowała ją gliniana figurynka demona zła; statuetka, którą musiała rozbić, aby uwolnić się spod jej wpływu.

Ale czy jest wolna?

Popatrzyła na swoje długie, smukłe palce i zdało jej się, że po raz pierwszy widzi je tak wyraźnie. Nie, nie jest wolna. Jeszcze nie. Ale będzie. Obudziła się bowiem. Wreszcie, po długim czasie, była przebudzona.

* * *

Mary? Masz dane na temat starych kontaktów Mem-

Sysu?

Emily podniosła głowę znad ekranu i napotkała wzrok Michaela Levera. W jego głosie pobrzmiewało lekkie napięcie. Ta sprawa z ojcem działała mu na nerwy, zwłaszcza od czasu, gdy „Stary" zamroził jego konta bankowe.

Są tutaj — odpowiedziała, sięgając do górnej szuflady

swego biurka i wydobywając z niej grubą teczkę. — Nic ci to

jednak nie da. Żaden z nich nie będzie chciał z nami nawet

rozmawiać, a tym bardziej rozważać możliwości podjęcia han

dlu. Wszyscy śmiertelnie boją się gniewu twojego ojca, Mi-

chaelu. Lepiej byś zrobił, gdybyś wyrzucił to do kosza i zaczął

od nowa.


120

121

Być może.

Podszedł do niej z wahaniem i wziął teczkę.

Mimo to zamierzam spróbować jeszcze raz z każdym z nich. Ktoś musi ustąpić.

Dlaczego? — W jej oczach pojawił się dziwny, twardy wyraz. — Twój ojciec trzyma w rękach wszystkie karty. Wszystkie. A ty nie masz nic.

Być może — powtórzył, nie podejmując wyzwania, które rzuciła mu swymi słowami. — Muszę jednak próbować. Nie mogę się cofnąć. Nie teraz.

Nie. — Powiedziała to miękko, ze współczuciem, wiedząc, pod jak wielką presją żył przez ostatnie tygodnie i jak dobrze sobie z tym radził. Dawny Michael Lever nie wytrzymałby tego, nawet jedna dziesiąta takiego nacisku złamałaby go kompletnie. — Jeśli chodzi o tę drugą sprawę... Dam ci znać, gdy tylko coś usłyszymy, dobrze?

Uśmiechnął się niepewnie.

Dobrze. Zajmę się tym.

Kiedy wyszedł, oparła się wygodnie w fotelu i w zamyśleniu zaczęła przeczesywać palcami swoje krótkie, jasne włosy. Ta druga sprawa, zamrożenie kont bankowych, była właściwą przyczyną jego obecnego napięcia. Jeśli „Stary" Lever odmówi... Odetchnęła głęboko, usiłując przewidzieć przyszłość. Co się stanie, jeśli Michael ustąpi i wróci do ojca? Przede wszystkim ona zostanie bez pracy. Co gorsza, „Stary" Lever postara się, by nigdy już żadnej nie dostał. W każdym razie nie w Ameryce. A może i w innych miejscach. Wszędzie tam, gdzie sięgają jego długie ręce.

Dziwne jednak było to, że jej własny los nie martwił jej ani w połowie tak bardzo, jak możliwość tego, że Michael się podda, że ulegnie naciskowi w chwili, kiedy dotarł już tak daleko. Ona przetrwa. Zawsze jej się to udawało. Ale Michael... Jeśli się teraz podda, to go zniszczy, okaleczy emocjonalnie. Jeśli się podda, wola ojca skrępuje go na zawsze, niezależnie od tego, czy ojciec będzie żył, czy też nie.

Wzdrygnęła się i rozejrzała się po pokoju. W ciągu trzech krótkich tygodni zbudowali tę firmę z niczego. I chociaż nie można było jej porównać z MemSysem czy też ogromną korporacją rrnmVac, jednak istniała. Nowa roślina, a nie odgałęzienie starej.

122

Tak, i gdyby zostawiono ją w spokoju, rosłaby i rosła. Michael i Bryn tworzyli dobry zespół. Byli pomysłowi, zdolni, otwarci na nowości i równie dobrzy, jak najlepsi z tych, z którymi pracowała w ciągu ostatnich trzech lat. Ich firma byłaby wielka. Obecnie jednak wyglądało na to, że upadnie, i to prawdopodobnie w ciągu najbliższej godziny.

Nu Shih Jennings?

Uniosła głowę. To był Chan, strażnik. Zasunął za sobą drzwi wejściowe, i patrzył na nią wyczekująco.

O co chodzi, Chan Long?

Przybył posłaniec — odparł złowieszczo spokojnie. — Z ImmVacu. Myślę, że to odpowiedź.

Skinęła głową. Chan wiedział równie dobrze jak wszyscy, co się działo. I podobnie jak ona, wiedział, co to wszystko mogło dla niego oznaczać. Uśmiechnęła się z trudem, czując, że budzi się w niej współczucie dla tego człowieka.

Dobrze. Przeszukaj go i wpuść do środka. Okaż mu

jednak szacunek. To nie jego wina.

Chan skłonił lekko głowę i wyszedł, zasuwając ponownie drzwi za sobą. Około minuty później wprowadził do pokoju wysokiego, ciemnowłosego Hung Mao w jasnoczerwonym uniformie służby kurierskiej ImmVacu. Ze sposobu, w jaki patrzył na Chana, można było wywnioskować, że nie bardzo podobało mu się przeszukanie, któremu został poddany, ale Emily wolała nie podejmować niepotrzebnego ryzyka.

Wstała i obeszła biurko.

Rozumiem, że przyniosłeś wiadomość od Shih Levera?

Zawahał się, po czym nieznacznie kiwnął głową. Emily

uśmiechnęła się ironicznie do siebie. Gdyby była mężczyzną, jego ukłon byłby niski, może nawet skłoniłby się do pasa, ale że widział przed sobą tylko kobietę...

Mam list — odpowiedział posłaniec, patrząc w bok,

jakby odprawiał służącą. — Ma być przekazany do rąk włas

nych panicza Levera.

Wzięła głęboki oddech. Panicz Lever. Jak jasno te słowa oddawały stosunek „Starego" Levera do własnego syna. Jak subtelnie deprecjonowały pozycję Michaela; umieszczały go na właściwym miejscu.

Podeszła do posłańca i stanęła tak blisko niego, że ich

twarze prawie się stykały.

123

Powiadomię Shih Levera, że przyszedłeś. Lepiej będzie, jeśli usiądziesz. — Wskazała mu ręką krzesło po drugiej stronie pokoju recepcyjnego. — Shih Lever jest bardzo zajęty, ale przyjmie cię, kiedy tylko będzie mógł.

Wiedziała, jak to powinno być załatwione. Należało kazać posłańcowi czekać — godzinę, dwie, może nawet do końca dnia. Byłby to sposób pokazania „Staremu" Leverowi, że jego syn nie powinien być traktowany jak kłopotliwe niemowlę, ale że ma być szanowany jako człowiek. W każdym razie ona by tak postąpiła. Ale ona nie była Michaelem. On czekał na odpowiedź. Pragnął, by to napięcie wreszcie się skończyło, a wraz z nim męka niepewności.

Wahała się jeszcze przez chwilę, po czym odsunęła drzwi wewnętrzne. Kustow siedział po lewej stronie swego biurka, a Michael przy nim, po prawej. Patrzyli, jak zamyka za sobą drzwi i zmierza w ich kierunku, a ich oczy wypełniało pełne napięcia oczekiwanie.

Jest odpowiedź — powiedziała po prostu.

Zauważyła, że Michael gwałtownie pobladł. Zamknął tecz

kę MemSysu, odwrócił się w fotelu i spojrzał na Kustowa.

No i jak, Bryn, co o tym sądzisz?

Kustow odchylił się do tyłu, patrząc ponuro na swego partnera.

Myślę, że on daje ci palec, Michaelu. Tak właśnie myślę.

Ale on przecież nie może — odparł spokojnie Michael. — Nie może tego zrobić, prawda? Mam na myśli to, że to są moje pieniądze. Moje. Gdybym udał się z tą sprawą do sądu...

Kustow wzruszył ramionami i odparł z fatalistyczną rezygnacją:

Wygrałbyś, z pewnością, ale nie prędzej niż za kilka lat. Ty, lepiej od wszystkich innych, powinieneś wiedzieć, jakimi specjalistami od przeciągania spraw są prawnicy twojego ojca. A tymczasem nie dostałbyś niczego. Nawet tego...

Być może, ale... ach... kto mu dał takie prawo, Bryn? Kto mu dał takie pieprzone prawo? — Na jego twarzy widać było tylko gniew i frustrację. Po jakimś czasie wziął się jednak w garść i spojrzał na Emily. — W porządku. Wprowadź go. Wysłuchajmy tego, co najgorsze.

Cofnęła się i wprowadziła posłańca. Michael wziął od niego

kopertę i rozciął ją. Przeczytał wiadomość i drżącą ręką przekazał ją siedzącemu obok Kustowowi.

Dobrze — powiedział w końcu, patrząc w oczy posłańca. Zdołał się już opanować, a jego słowa zabrzmiały nagle bardziej twardo, godnie: — Powiedz mojemu ojcu, że zapamiętam to, co napisał, i że dziękuję mu za jego hojność.

Czy to wszystko? — zapytał mężczyzna, patrząc na

niego.

Możesz odejść — odpowiedział Michael, nie pozwala

jąc, by nawet część tego, co czuł, wkradła się do jego głosu. —

Wykonałeś swoje zadanie.

Kiedy posłaniec wyszedł, ramiona Michaela nagle opadły, w jego oczach pojawiła się rozpacz, a postawa pełnego godności wyzwania, którą udało mu się przybrać na ten krótki czas, raptownie go opuściła. Odwrócił się w stronę Kustowa.

A więc to koniec. Koniec wszystkiego...

Kustow studiował jeszcze przez chwilę list, po czym spojrzał

na niego.

Czy to jest to, czego chcesz?

Nie. Ale jakie są nasze możliwości? Na tych czterech kontach było siedemnaście milionów. Bez tego...

Bez tego zaczniemy od nowa. Ograniczymy zakres naszych działań. Ponownie ustalimy listę priorytetów. Zastanowimy się, co możemy teraz zrobić. Ciągle jeszcze mamy moje

pieniądze.

Dwa miliony. Co z tym zdziałamy?

Dzięki temu rozpoczniemy. Jeśli zaś chodzi o resztę, wymyślimy coś. Może uda się trochę pożyczyć na rynkach wschodnioazjatyckich. Albo od głównych konkurentów twojego ojca.

Ale przecież sam mówiłeś, że nie chcesz pożyczać. Powiedziałeś, że to nas uzależni.

Kustow uśmiechnął się.

To prawda. Ale mówiłem to, zanim twój ojciec zaczął

być dla nas nieprzyjemny. — Oddał Michaelowi list i położył

rękę na jego ramieniu. — Popatrz na to z innej strony,

Michaelu. Twoje pieniądze byłyby dla nas poduszką, amor

tyzatorem, dzięki nim jazda byłaby mniej wyboista. Nigdy

jednak nie stanowiły głównego elementu naszej strategii. Ta

lent, zdolności, nowatorskie pomysły: to na tym miała się


124

125

opierać ta firma. I ciągle jeszcze może. Ale nie zdołam tego zrobić w pojedynkę, Michaelu. Potrzebuję ciebie. A ty potrzebujesz mnie.

Ale co z naszymi planami...?

Jak już powiedziałem, będziemy musieli zmniejszyć skalę. Na jakiś czas ograniczyć nasze ambicje, okiełznać je. —Wzruszył ramionami. — Posłuchaj, to nas cofa, nie przeczę, ale wcale nie musi oznaczać końca, chyba że tego chcesz. A zatem, co powiesz, Michaelu? Czy po tym, co tu razem zrobiliśmy i planowaliśmy, poczołgasz się do niego z podwiniętym ogonem czy też pluniesz mu w oko i będziesz ciągnął to ze mną dalej?

Michael zerknął na Emily, po czym spojrzał na Kustowa, a przed jego oczami pojawiło się wszBystko to, co razem przeżyli w czasie tych kilku lat. Uchwycił mocno przyjaciela za ramię i pokiwał głową.

Dobrze — powiedział spokojnie. — Zrobimy to na twój sposób. Jeśli się nie uda, to i tak nie znajdziemy się w gorszej sytuacji, prawda?

Ani ociupinkę...

Michael ponownie pokiwał głową, a na jego usta z wolna powrócił uśmiech.

W porządku. A zatem zróbmy to. Pluńmy mu w oko.

* * *

Było to słabo oświetlone, nędzne miejsce* Śmierdziało tanimi perfumami i kwaśnym winem. Podłogę zakrywał wyświechtany dywan, a na ścianach wisiały tanie obrazki erotyczne. Dziewczęta, ustawione pod jedną ze ścian, dostosowały się do poziomu otoczenia: także były tanie i zużyte, miały nadmiernie wymalowane twarze oraz ciała będące zwykłą parodią tego, co zwykle budzi pożądanie.

No i jak? — zapytał szeroko uśmiechnięty K'ang, zwra

cając się do Lehmanna. — Czego sobie życzysz? Ja stawiam.

Zawsze, raz w miesiącu, przyprowadzam tutaj moich chłop

ców, aby się trochę odprężyli i zabawili.

Lehmann rozejrzał się dookoła, nie pozwalając, aby choćby ślad niesmaku, który czuł, pojawił się na jego twarzy.

Nie — odpowiedział krótko.

Daj spokój... — K'ang zamierzał ująć go za ramię, ale

przypomniawszy sobie uczucie, jakie budził w nim ten człowiek, zrezygnował. — Jesteś pewny? Chcę powiedzieć, że jeśli tego nie lubisz, jeśli...

Wyraz twarzy Lehmanna ostrzegł go, by nie kończył, by nie mówił tego, co przyszło mu do głowy. Wzruszył zatem ramionami i dołączył do innych.

Wezmę tę tłustą — odezwał się Ling Wo, główny doradca K'anga.

Którą? — zapytała madame, zbliżając się do niego

i mrugając.

Była bardzo gruba i jak jej dziewczęta, nie miała na sobie prawie nic, co zasłaniałoby jej łono. Jakby takie wulgarne odsłonięcie mogło uczynić ją bardziej pociągającą. Ling Wo pozwolił, by go popieściła przez chwilę, po czym pochylił się i wyszeptał jej coś do ucha.

Weź sobie obie! — powiedziała i roześmiała się ochryp

le, klepiąc go po ramieniu. — Shih K'ang zapłaci, prawda,

mój drogi?

K'ang wybuchnął głośnym śmiechem.

Oczywiście. Weź sobie obie, Ling Wo! — odparł, lecz

jego oczy powiedziały najwyraźniej coś innego, gdyż Ling Wo

wybrał tylko jedną z dziewcząt.

Lehmann widział, jak madame popatrzyła to na jednego, to na drugiego mężczyznę, po czym odwróciła się w stronę dziewcząt i zrobiła krzywą minę.

Jeden po drugim wybierali sobie partnerki. Najpierw trzech doradców K'anga, następnie Peck, nowy człowiek z południa, który dołączył do nich zaledwie przed tygodniem.

Peck był starym znajomym Souczeka i przed laty pracował dla K'ang A-yina. Teraz, po jakichś kłopotach ze Służbą Bezpieczeństwa, wrócił do swojego starego szefa. Mówiło się, że przybył, aby wzmocnić tong. Lehmann odczytywał to jednak inaczej. Pecka sprowadzono po to, by był przeciwwagą dla niego. Miał wzmocnić pozyq'ę K'anga i przywrócić w ten sposób dawny układ. Nie miało to jednak żadnego znaczenia.

Potem nastąpiła kolej Souczeka.

Odpuszczę sobie tym razem, Shih K'ang.

K'ang roześmiał się.

Co to znaczy „odpuszczę sobie"? Od kiedy to sobie

odpuszczasz? Przestałeś lubić dziewczyny, czy co?


126

127

Souczek uniósł swoją wielką, podłużną głowę i spojrzał mu prosto w oczy.

Odpuszczę sobie, to wszystko.

K'ang zamilkł. Popatrzył na Souczeka, potem na Lehmanna, a następnie opuścił wzrok ku podłodze. Kiedy po chwili spojrzał na nich ponownie, uśmiechał się, ale jego oczy, jak zwykle, były chłodne.

Nie podoba ci się sposób, w jaki cię traktuję, Jirzi, czy

o to chodzi?

Souczek pokręcił przecząco głową.

Traktujesz mnie dobrze, K'ang A-yin, ale ja po prostu

nie mam teraz ochoty. Może następnym razem. Ale dziś... —

Jego twarz przybrała twardy, nieprzenikniony wyraz.

K'ang popatrzył na pozostałe dziewczyny, a wśród nich na tę, którą zawsze sam wybierał — najlepszą ze wszystkich, aczkolwiek niewiele to znaczyło w tym miejscu — i uśmiechnął się.

A zatem dobrze. Usiądź tutaj z Lehmannem i pogwarz

cie sobie. — Powiedziawszy to, wybuchnął śmiechem. — Chcę

ci jednak powiedzieć, Stefanie, że lepiej zrobiłbyś, gdybyś

poruchał sobie do nieprzytomności. To dużo łatwiejsze niż

nawiązanie jakiejś sensownej rozmowy z Jirzim.

Następnie, wciąż roześmiany, z madame z jednej strony, a dziewczyną z drugiej, ruszył za pozostałymi do środka. Lehmann odczekał chwilę, po czym zwrócił się do Souczeka:

Dlaczego nie poszedłeś z nimi?

Souczek spojrzał mu prosto w oczy i odpowiedział:

Obserwowałem cię. Widziałem, jak ty na to patrzysz.

I?

Nie podoba ci się to, prawda?

Jakie to ma znaczenie, czy mi się podoba, czy też nie? Jesteś człowiekiem K'anga.

Nie na zawsze.

Nic nie trwa wiecznie. Ale nie to miałeś na myśli, czyż nie?

Souczek miał właśnie odpowiedzieć, ale przerwała mu madame, która niespodziewanie wpadła do pokoju.

Chcecie czegoś, chłopcy? Może drinka?

Lehmann popatrzył na nią swymi nieruchomymi oczami.

Tak. Wino dobrze nam zrobi — odparł.

Zaintrygowany Souczek zmrużył oczy. Nigdy jeszcze nie widział, aby Lehmann tknął choćby kieliszek alkoholu. Madame wyszła z pokoju i wróciła po chwili z tacą. Ustawiła dwa kieliszki na małym stoliczku po drugiej stronie pomieszczenia i zwróciła się do nich:

Chodźcie. Tutaj będzie wam wygodniej.

Lehmann spojrzał na nią jeszcze raz, a spod pozornej pustki widniejącej na jego twarzy przebijała taka wrogość, że uśmiech zniknął raptownie z jej ust. Wrócił tam zresztą po chwili, nawet silniejszy, jakby chciała w ten sposób ukryć niepokój, który czuła w obecności albinosa.

Jeśli będziecie jeszcze czegoś chcieli, zawołajcie.

Odczekali, aż wyjdzie, po czym usiedli, Lehmann plecami

do ściany, a Souczek naprzeciw niego. Dwa kieliszki stały na stoliku między nimi.

Opowiedz mi o Pecku — zaczął Lehmann.

Peck? — Souczek zaśmiał się chłodno. — Peck jest

ying tzu.

Lehmann pochylił nieznacznie głowę. Słyszał o ying tzu — „cieniach" — i ich usługach. Byli to doskonale wytrenowani specjaliści wiążący się kontraktami z szefami gangów. Podobnie jak chan shin, byli klamrami spajającymi ten cały podziemny świat, aczkolwiek znacznie od tamtych rzadszymi.

To kosztuje.

Souczek skinął głową i sięgnął po kieliszek. Jednakże Lehmann wyciągnął rękę, powstrzymując go.

Dlaczego mi o tym powiedziałeś?

To ostrzeżenie.

Lehmann rzucił mu przenikliwe, penetrujące spojrzenie.

Tak po prostu?

Souczek uśmiechnął się znowu, a jego wąskie usta wyglądały jak jakaś paskudna, martwa szrama.

Nie. — Zawahał się, po czym spojrzał w dół. — Dla

tego, że ty jesteś silny.

A K'ang nie jest?

Souczek podniósł wzrok.

On też jest silny. Na swój sposób. Ale ty... — Pokręcił

głową.

Lehmann milczał przez dłuższą chwilę. Następnie uniósł swój kieliszek i powąchał wino.


128

129

Jestem teraz człowiekiem K'anga — oznajmił.

Souczek obserwował go: zauważył, że odstawił kieliszek,

nie wypiwszy ani odrobiny wina.

Teraz?

Wyraz oczu Lehmanna lekko zmiękł, jakby był zadowolony z tego, że Souczek go zrozumiał, wciąż jednak nie uśmiechnął się. Souczek popatrzył na swój kieliszek i pokiwał do siebie głową. Poczynając od teraz, w tym i we wszystkim innym będzie naśladował Lehmanna. Jeśli Lehmann stroni od kobiet, on także będzie ich unikać. Jeśli Lehmann nie tyka alkoholu, również on nie będzie pił. Był bowiem w tym wszystkim jakiś sekret, teraz to rozumiał. Jakiś rodzaj siły. Macht, jak to nazywano w starym slangu z tych okolic. Moc.

Czego chcesz?

Pytanie Lehmanna zaskoczyło go. Być takim jak ty, pomyślał, ale powiedział coś innego:

Nie chcę zostać tu na zawsze. Ja... — Przerwał i odwrócił się w fotelu. Do pokoju weszło sześciu mężczyzn. Dwóch z nich rozmawiało ze sobą, ale na widok Lehmanna i Souczeka zamilkli. W tej samej chwili z drugiej strony weszła madame i rzuciwszy spojrzenie w stronę Lehmanna oraz Souczeka, zaczęła szeptać coś do ucha jednego z przybyłych. Następnie z szerokim, fałszywym uśmiechem podeszła do stolika.

Ależ mamy tu dziś ruch! — powiedziała z przesadną wesołością, która wydała się Souczekowi dość dziwna. Jej uśmiech rozszerzył się jeszcze, kiedy rzuciła wzrokiem na ich kieliszki. — Chcecie dolewki?

Souczek opuścił głowę i popatrzył na kieliszki. Były puste. Zdziwiony spojrzał na Lehmanna, ale twarz albinosa, jak zwykle, niczego nie wyrażała.

Dlaczego nie? — odparł Lehmann. Podniósł kieliszki

i podał je madame.

Souczek jeszcze przez chwilę obserwował Lehmanna, po czym odwrócił się, akurat na czas, by zobaczyć, że madame wprowadza przybyłych mężczyzn przez drzwi, których do tej pory nie używała. Sama weszła ostatnia, ale przedtem zatrzymała się i rzuciła im ukradkowe spojrzenie.

W momencie, kiedy zniknęła, Lehmann zerwał się na nogi i ruszył w stronę wyjścia.

Co się dzieje? — zaczął Souczek, podskakując z miejsca.

Albinos obrócił się gwałtownie, jak akrobata, nie tracąc

równowagi.

Siedź tutaj — powiedział cicho. — Udawaj, że nic się

nie stało. Jeśli zapyta o mnie, powiedz, że poszedłem się

wysikać. I w żadnym wypadku nie tykaj wina. Domieszali do

niego narkotyku.

* * *

Przy drzwiach Lehmann zatrzymał się i kiedy się otworzyły, wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Nie zauważył nikogo. Wyjął pistolet, wyskoczył szybko na korytarz i dopadłszy przeciwległej ściany, wyhamował na niej, po czym z tą samą zręcznością akrobaty obrócił się, szukając jakichkolwiek śladów niebezpieczeństwa. Dopiero kiedy był już pewny, że cały korytarz jest pusty, odprężył się.

Rozglądał się jeszcze przez chwilę, a następnie przykucnął, położył swój pistolet na podłodze i zdjął z nadgarstka opaskę. Odwrócił ją na drugą stronę i szybko wystukał kod wejścia. Prawie natychmiast mały ekranik rozświetlił się na czerwono. Przez chwilę nic się nie działo, w końcu jednak kolor ekranu uległ zmianie i pojawiła się na nim miniaturka twarzy Hallera.

Która godzina, do cholery... — zaczął Haller, lecz za

uważył, że nie rozmawia z Beckerem i natychmiast zmienił

ton. — Co się stało?

Lehmann wytłumaczył mu w kilku słowach sytuację, podał lokalizację i wyjaśnił, czego potrzebuje.

Masz najwyżej osiem minut. Przyprowadź Beckera.

Wejdźcie drzwiami frontowymi. I pamiętaj: bez hałasu.

Przerwał połączenie, założył z powrotem opaskę na nadgarstek i podniósł broń. Następnie, rzuciwszy jeszcze jedno spojrzenie za siebie, zaczął biec wzdłuż korytarza. Powinno być tylne wyjście. Może być zapieczętowane. Prawdopodobnie pilnowane. Zastanowi się nad tym, kiedy tam dotrze.

Był to wąski, boczny korytarz oświetlony trzema lampami przymocowanymi do sufitu. Lehmann ukrył się w cieniu i ostrożnie oceniał sytuację. Zauważył jednego mężczyznę. Stał plecami do niego i najwyraźniej niczego się jeszcze nie spodziewał. Albinos, nie zastanawiając się dłużej, ruszył do przo-


130

131

du. Przemknąwszy zręcznie między plamami światła, dopadł od tyłu wartownika i płynnym ruchem zarzucił mu na szyję pętlę z cienkiego, mocnego drutu. Krzyk zaskoczenia i bólu zamarł w dławionym i równocześnie przecinanym gardle mężczyzny, zanim zdołał wydostać się na zewnątrz. Po krótkiej szamotaninie Lehmann opuścił martwe ciało swej ofiary na podłogę i wyrwał drut z głębokiej rany w jego szyi.

Nacisnął na drzwi, najpierw lekko, a następnie z całej siły. Nie ustąpiły. Cofnął się, wziął głęboki oddech i kopnął dwa razy, w dwa różne miejsca. Prymitywne zawiasy puściły i drzwi z łomotem runęły do środka.

Szybko przebiegł przez tuman kurzu, świadomy, że ktoś mógł usłyszeć ten hałas, i prawie natychmiast natknął się na jedną z dziewcząt madame, która wyszła ze swego pokoju, by sprawdzić, co się dzieje. Złapał ją, zatkał dłonią jej usta i wepchnął z powrotem do pokoju. W środku nie było nikogo oprócz dziewczyny. Szybkim, silnym ruchem skręcił jej kark i ułożył ciało na podłodze. Następnie zamknął za sobą drzwi i wrócił do martwego strażnika.

Szczęście mu sprzyjało. Nikt inny nic nie usłyszał, nikt także nie zauważył zwłok leżących w cieniu obok tylnego wejścia. Stękając z wysiłku, wciągnął ciało do środka i ustawił z powrotem wyłamane drzwi.

Czy już zauważyli, że zniknął? Czy zaczynają coś podejrzewać? Od czasu, gdy wyszedł sikać, upłynęło już prawie pięć minut. Czy z Souczekiem wszystko w porządku?

Ułożył ciało martwego mężczyzny obok zwłok dziwki i wyszedł z pokoju. Przez jakiś czas stał nieruchomo, nasłuchując. Wszystko wyglądało normalnie. Zaczerpnął powietrza, po czym prawie biegnąc, ruszył wzdłuż długiego, ciemnego korytarza ciągnącego się przez cały burdel. Po lewej stronie zauważył drzwi. Zatrzymał się przy nich i podniósł klapkę przesłaniającą okienko. Nagi Peck leżał na plecach, a biuścista blondyna ujeżdżała go energicznie jak konia. Opuścił cicho klapkę i ruszył dalej.

Przy drzwiach do pokoju recepcyjnego znowu stanął i przez chwilę nasłuchiwał. Rozpoznał głosy madame i Souczeka. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Wszedł do środka.

Zauważył ulgę, która odmalowała się na twarzy madame, i od razu zrozumiał, co sobie pomyślała.

Zmieniłem zdanie — powiedział, zanim zdążyła się ode

zwać. — Tam na końcu jest dziewczyna i...

Uśmiechnęła się szeroko i ponownie bez trudu odczytał jej myśli. Lubisz sobie popatrzeć, mówiło jej spojrzenie. Odwrócił głowę, jakby przyłapany na czymś zdrożnym, i odsunął się, puszczając ją przodem. Souczek także wstał. Lehmann skinął głową i dał mu sygnał, aby poszedł za nimi.

W momencie, kiedy otworzyła drzwi, Lehmann stanął za jej plecami i zatkał jej usta dłonią. Poczuł, jak sparaliżowana nagłym szokiem, naprężyła wszystkie mięśnie. Jej szeroko otwarte oczy wpatrywały się z przerażeniem w dwa trupy.

Możesz do nich dołączyć albo możesz mi pomóc —

oznajmił spokojnie.

Pokiwała głową i wtedy rozluźnił uchwyt. Uwolniona, oddychała ciężko przez chwilę, próbując się uspokoić.

Zrób tylko to, co i tak miałaś zrobić. Daj nam trzy

minuty, a potem ich przyślij.

Odwróciła się i spojrzała na niego ze zdumieniem. Otworzyła swe pokryte szkaradną szminką usta, usiłując coś wykrztusić, lecz tylko przytaknęła posłusznie. Zrobiła krok, zamierzając go wyminąć, ale on chwycił ją za szatę tuż pod brodą.

Pamiętaj — powiedział, podnosząc ją w jednej ręce do

góry, aż ich twarze prawie się zetknęły. — Szepnij tylko

słówko, a zginiesz. Ci pozostali umrą i tak. Moi ludzie zaraz

tu będą. Ale ty... ty możesz przeżyć. Jeśli zrobisz, co ci każę.

Przełknęła ślinę.

Dobrze. Zrobię, co chcesz.

Odepchnął ją, zdegustowany smrodem bijącym z jej ust oraz zepsuciem malującym się na jej twarzy. Zdecydował, że zabije ją, gdy będzie już po wszystkim.

Kiedy zniknęła za drzwiami, Souczek spojrzał na niego.

Co mam robić? — zapytał spokojnie, wyciągając pis

tolet.

Lehmann gestem dłoni nakazał mu, by schował broń.

Nie chcę hałasu. Użyj noża albo tego. — Podał Sou-

czekowi garotę z krótkimi, matowoczarnymi rękojeściami. —

A najlepiej będzie, jeśli posłużysz się rękami.

Souczek popatrzył na niego ze zdziwieniem.

Mówisz serio?


132

133

Tak. Żadnego hałasu. Rozumiesz?

Dlaczego?

Lehmann rzucił mu piorunujące spojrzenie.

Po prostu zrób to. Dobrze?

Zmrożony spojrzeniem Lehmanna, Souczek pokiwał posłusznie głową.

Weszli do wewnętrznego korytarza. Kiedy zbliżyli się do zakrętu, Lehmann zatrzymał się i wskazał palcem w prawo.

Tam — wyszeptał. — Są w tamtym pokoju. Ukryj się

w tej wnęce. Dzięki temu nie zauważą cię, gdy wyjdą zza

rogu. — Powiedziawszy to, odwrócił się i pokazał miejsce za

sobą. — Ja będę tam, trochę przed nimi. Kiedy cię miną,

zaatakuj ich od tyłu. Powinieneś załatwić przynajmniej dwóch.

Oczy Souczeka rozszerzyły się ze zdumienia, po czym przypomniawszy sobie, co jego informator mówił mu o umiejętnościach i okrucieństwie Lehmanna, skinął głową i schował się we wskazanym miejscu. Czekał tam zaledwie kilka chwil, kiedy usłyszał odgłos otwieranych drzwi.

To był jeden z nich. Wyszedł na korytarz, zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Wyraźne odgłosy seksualnych rozkoszy dochodziły teraz z kilku pokoi równocześnie. Schowany w swojej kryjówce Souczek zauważył, że mężczyzna zawahał się, a następnie odwrócił się i skinieniem ręki wezwał pozostałych.

Poruszali się szybko, jakby wszystko to było zaplanowane i przećwiczone. Kiedy jednak minęli zakręt, runął na nich Lehmann. Pierwszy, z nożem w gardle, padł natychmiast. Chwilę później jego śladem poszedł drugi, któremu Lehmann kopnięciem zmiażdżył nos. Z tyłu doskoczył Souczek i z rozmachem wbił nóż w pierś tego, który właśnie się odwracał, aby stawić mu czoło.

Jeden z mężczyzn wydał cichy jęk, poza tym była to dziwnie cicha walka: gwałtowne, desperackie zmaganie toczące się w głębokim cieniu, jakby w najczarniejszym z koszmarów. W niecałą minutę było po wszystkim.

Souczek stał, ciężko oddychając i drżąc z podniecenia. Po chwili, ciągle zdumiony, spojrzał na Lehmanna.

Niemi — powiedział albinos, jakby to wszystko wyjaś

niało.

Souczek roześmiał się cicho.

Ale przecież rozmawiali. Słyszałem...

Ten... — odparł Lehmann, wskazując na tego, w któ

rego gardle wciąż tkwił ciężki nóż. — I tamten. — Mężczyzna,

którego pokazał, leżał twarzą do podłogi z garotą owiniętą

ciasno wokół szyi. — Reszta wykonywała ich polecenia.

Souczek pochylił się nad trupami. To była prawda. Czterem z nich usunięto krtanie.

Dlaczego? — zapytał, podnosząc głowę.

To stary trik. Już to raz widziałem.

Odgłosy miłosnych zapasów dochodzące z najbliższego pokoju przybrały na sile i po chwili umilkły. W tym samym momencie na końcu korytarza pojawiły się dwie sylwetki. Souczek napiął mięśnie i sięgnął po swój nóż, ale zaraz odprężył się, rozpoznawszy Hallera i Beckera.

Widzę, że przyszliśmy we właściwym momencie — powiedział szeroko uśmiechnięty Haller.

Mówcie ciszej — rzucił gwałtownym szeptem Lehmann. — Przynieśliście worki?

Haller wskazał za siebie.

Becker je ma.

Dobrze. Wnieśmy zatem te ciała do tylnego pokoju i posprzątajmy tu.

W milczeniu szybko pozbierali zwłoki, zanieśli je do pokoju i poukładali na łóżku obok trupów dziwki i strażnika burdelu. Następnie Haller wziął się do czyszczenia plam na korytarzu, a Becker zajął się swoją pracą.

Souczek odwrócił wzrok od tego przerażającego widoku i spojrzał na Lehmanna.

Nie rozumiem. Co tu się dzieje?

Lehmann, który obserwował Beckera, odwrócił się w stronę Souczeka.

Jak myślisz, kto to zrobił? Kto mógł w ten sposób

wystawić K'anga?

Souczek zastanowił się.

Lo Han? — zapytał.

Właśnie. K'ang A-yin nie zagraża nikomu innemu. Lo Han musiał także usłyszeć, że ja i Peck dołączyliśmy do niego. Zapewne to go zaniepokoiło. Musiał sobie pomyśleć, że jest jakaś przyczyna, dla której K'ang wzmacnia swoje siły.

Być może. Ale dlaczego działamy w ten sposób? Dlaczego ta potrzeba ciszy? Tajemnicy?


134

135

Lehmann ponownie skierował wzrok na Beckera.

Mógłbym ci odpowiedzieć, że nie chciałem niepokoić

Shih K'anga albo przerywać jego przyjemności, ale prawdą

jest to, że chcę spotkać Lo Hana. Zamierzam trochę więcej

o nim się dowiedzieć.

Souczek chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zamknął usta. Lehmann odwrócił się, aby sprawdzić, co zobaczył. To była madame. Stała w progu i z ustami otwartymi z przerażenia patrzyła na Beckera.

Jak ci zapłacił? — zapytał Lehmann, patrząc na nią

zimno.

Wydawało się, że nie usłyszała jego pytania, lecz po chwili oderwała oczy od tego, co robił Becker, i zwróciła je ku Lehmannowi.

Co?

Co ci dał Lo Han za przygotowanie tego?

Ja... ja... — wyjąkała, odwróciła się i zaczęła się chwiać.

Lehmann spojrzał w bok z niesmakiem.

Mniejsza z tym. Opowiesz o tym Shih Souczekowi. — Popatrzył na Souczeka i dodał: — Znikniemy teraz na jakiś czas. Powiedz K'angowi, że zmęczyło mnie czekanie. Powiedz mu, że poszedłem szukać innych rozrywek.

A jeśli zapyta jakich?

Powiedz mu, że chodzi o narkotyki. Niech myśli, że poszedłem kupić sobie jakieś narkotyki

* * *

Restaurację opróżniono z gości, a przy każdym wejściu ustawiono straże. Pod szerokimi schodami, za niskimi, prowizorycznymi barierkami leżeli strzelcy wyborowi, których rozmieszczono w ten sposób, by w zasięgu ich potężnych karabinów były wszystkie korytarze przylegające do lokalu. W tym samym czasie osobisty smakowacz potraw Wu Shiha próbował w kuchni kolejno wszystkich dań i zezwalał na podanie ich jedynie wówczas, gdy był całkowicie usatysfakcjonowany.

Na środku opustoszałej sali, przy pokrytym masą srebrnych naczyń ze smakołykami stoliku siedzieli marszałek Tolonen

i Kim. Starzec odwrócił się właśnie i przez krótką chwilę mówił coś do swojego adiutanta, po czym ponownie spojrzał na Kima.

Przepraszam za to wszystko, Kim, ale Wu Shih chciał

być całkowicie pewny, że nie spotka mnie nic złego w czasie

pobytu w jego Mieście. Może się to wydawać pewną przesadą,

ale takie środki ostrożności stały się ostatnio konieczne. Ży

jemy w trudnych czasach.

Trudnych, ale interesujących, prawda?

Tolonen roześmiał się.

Niektórzy tak twierdzą. Ja jednak wolę życie trochę nudniejsze, ale za to trochę bezpieczniejsze.

Czy właśnie dlatego pan tu przyjechał, marszałku Tolonen? Aby uczynić życie trochę bezpieczniejszym?

Możesz mi mówić Knut, chłopcze — powiedział marszałek, po czym pochylił się i zaczaj nakładać na swój talerz porcje różnych potraw. — Tak, można powiedzieć, że jestem tu, aby uczynić życie nieco bezpieczniejszym. Mówiąc między nami, nie jestem zbyt pewny, czego właściwie szukam, ale potrafię nawet z dużej odległości rozpoznać smród zgnilizny i zapewniam cię, że na tych poziomach ukryto coś bardzo cuchnącego.

Czy jest jakiś sposób, abym mógł pomóc? — zapytał Kim, sięgając po talerz.

Tolonen uniósł głowę i popatrzył na niego.

To miłe, że o to pytasz, ale dopóki nie będę dokładnie

wiedział, co się tutaj dzieje, trudno mi powiedzieć, czego

właściwie potrzebuję. Będę jednak o tobie pamiętał, chłopcze.

To było bardzo uprzejme z twojej strony. Och, nawiasem

mówiąc... — Starzec pogrzebał w kieszeni kurtki palcami

swojej złotej ręki, wyciągnął z niej zapieczętowaną kopertę

i położył przed Kimem. — Li Yuan prosił mnie, abym ci to

osobiście przekazał.

Kim odłożył talerz, wziął list i obrócił go kilka razy w palcach, przyglądając się z uwagą wielkiej pieczęci. Uniósł głowę i zauważywszy, że marszałek skupił swoją uwagę na talerzu, otworzył kopertę paznokciem.

W środku znajdowała się pojedyncza kartka papieru zapisana ręcznie po mandaryńsku; tekst był krótki i serdeczny.


136

137

przed jakąś formą kontroli, którą ktoś mógłby nad nim osiągnąć.

Sama operacja jest bardzo prosta — ciągnął Tolo-nen. — Jestem przekonany, że gdybyś tego chciał, Li Yuan kazałby wykonać to zadanie swojemu własnemu chirurgowi. Lekarz Hung jest najlepszym specjalistą na świecie. I tak zresztą być powinno. Nauczył się swej sztuki od ojca, który zrobił to. — Starzec ponownie dotknął szczeliny przy swoim uchu. — Mam to już pięćdziesiąt lat. Pięćdziesiąt lat! I był to dla mnie prawdziwy dar boży, zwłaszcza w ciągu tych ostatnich sześciu miesięcy, kiedy zajmowałem się sprawami GenSynu.

Sam nie wiem — odparł z wahaniem Kim, patrząc mu prosto w oczy. — Ułatwiłoby mi to wiele spraw. Co do tego nie ma wątpliwości. Zastanawiam się tylko...

Nad czym? Obawiasz się, że mogłoby ci to coś uszkodzić? — Tolonen roześmiał się, wyciągnął ponad stolikiem swoją ludzką rękę i dotknął ramienia Kima. — Nigdy nie miałem takiego talentu, jak twój, a więc może nie jestem kimś, kto powinien wypowiadać się na ten temat, jednakże stwierdzam, że przez te wszystkie lata mój kabel był mi tylko pomocą. Wiem, że nie dałbym sobie bez niego rady. Poważnie.

Kim pokiwał lekko głową.

Być może — przyznał, ciągle jednak nie wydawał się przekonany.

A więc — ciągnął Tolonen, wymachując perłowobiały-mi pałeczkami, które połyskiwały w jego złotej dłoni — pomyśl o tym, chłopcze. A jeśli się zdecydujesz, zaaranżuję to tak, że będziesz miał do dyspozycji najlepszych specjalistów. Tyle chyba mogę dla ciebie zrobić?

* * *

Kiedy później Kim znalazł się sam w swoim biurze, usiadł wygodnie w fotelu i bawiąc się obrazami graficznymi wyświetlanymi na ekranie komputera, rozmyślał o tym, co powiedział Tolonen. Może powinien poddać się tej operacji i dać się okablować. Może zachowywał się głupio. Ostatecznie nie zaszkodziłoby, gdyby mógł przetwarzać dane trochę szybciej. Tak, a poza tym nie było żadnych dowodów, że taki zabieg

osłabia zdolności kreatywne. Było wręcz przeciwnie, jeśli można wierzyć raportom. W gruncie rzeczy nie było ani jednego powodu, aby nie dać się okablować, żadnego, oprócz jego własnego, irracjonalnego lęku. Zdawał sobie z tego sprawę, a jednak nie mógł się zdecydować.

A więc co to było? Czego tak naprawdę się obawiał?

Kontroli, pomyślał, nie mogąc się zdobyć nawet na wymówienie tego słowa. Boję się, że znowu utracę kontrolę nad sobą.

Być może to była paranoja, ale nie był co do tego tak zupełnie przekonany. W końcu, czy to nie jego Li Yuan prosił o zbadanie możliwości okablowania całego społeczeństwa? Czy to nie on widział na własne oczy, jak łatwo było zrobić ten pierwszy, prosty krok w tym kierunku?

I on miałby teraz zrobić to z samym sobą?

To nie jest to samo, odpowiedział sobie setny już chyba raz. Te dwie sprawy są całkowicie różne. I tak rzeczywiście było. Ten rodzaj okablowania, który miał na myśli Tolonen, w niczym nie przypominał procesu, o który chodziło Li Yuanowi. Jednakże umysł Kima odmawiał przyjęcia do wiadomości tej różnicy i łączył obie idee. Kable w głowie. To były środki umożliwiające kontrolę. I jeśli on sam zrobiłby ten pierwszy krok, czy mógłby mieć pewność, iż ktoś inny nie zrobi następnego, zmieniając go w bezwolne zwierzę?

To nonsens, odpowiedział sobie. Pleciesz niestworzone bzdury, Kimie Wardzie.

Ale czy rzeczywiście tak było? A może instynkt słusznie go ostrzegał przed podjęciem takiej decyzji?

Obruszył się, zirytowany na samego siebie. Nagle, usłyszawszy cichy szelest jedwabiu za plecami, odwrócił się przestraszony.

Stał tam młody Han z głową pochyloną w ukłonie i małą tacą w rękach.

Wybacz mi, panie. Przyniosłem ci eh'a.

Kim odprężył się. To był tylko jego księgowy, Nong Yan.

Przepraszam, Yan. Myślałem, że jestem tutaj sam.

Nong postawił tacę na biurku obok niego i odpowiedział

z uśmiechem:

I tak było, panie. Przyszedłem pół godziny temu i wi

dząc, że pracujesz, pomyślałem, iż najlepiej zrobię, jeśli nie

będę ci przeszkadzać.


140

141

Aha... — Kim skinął głową, ale ciągle był zaskoczony. Czyżby tak głęboko pogrążył się w myślach, że nie słyszał odgłosu otwieranych drzwi? Opuścił ekran komputera, wziął do ręki chung i napełnił dwie czarki parującą eh'a. Następnie uniósł głowę i podał jedną z czarek młodemu księgowemu.

Jak wyglądają nasze finanse, Yan? Czy zbliżamy się już do dna?

Nong przyjął poczęstunek z lekkim ukłonem i przysiadł na krawędzi biurka obok komputera.

Wiesz przecież, jak wyglądają nasze sprawy, panie. Wszystkie rachunki zostały popłacone, a zobowiązania wypełnione. Jednakże podstawowy problem wciąż jest ten sam. Jesteśmy niedokapitalizowani. Jeśli mamy się rozwijać...

...musimy zdobyć nowe fundusze — dokończył za niego Kim, studiując równocześnie szczegóły grafiki wyświetlonej na monitorze. — Rozumiem, co chcesz mi przekazać, Yan, ale dopóki nie ma żadnych wiadomości od Shih Levera, musimy starać się przetrwać z tym, co mamy. — Wypił łyk eh 'a i ponownie spojrzał na młodego mężczyznę. — Rozumiem, że jesteś szczęśliwym człowiekiem, Yan?

Szczęśliwy, panie? — Nong Yan roześmiał się, a jego okrągła twarz rozjaśniła się na moment. — Mam wspaniałą żonę i dobrego pracodawcę. Dlaczego nie miałbym być szczęśliwy?

Kim uśmiechnął się do niego.

To dobrze. W takim razie bądź cierpliwy i wierz we mnie, Yan, a zostaniemy bogatymi ludźmi. — Powiedziawszy to, postukał paznokciem w ekran, wskazując widoczny tam kształt przypominający kółko dymu. — Kiedy tylko ten patent zostanie zarejestrowany, sprawy zaczną się szybko rozwijać. Do tego czasu musimy powstrzymywać pożar. Wiesz, jak to jest w tym interesie, Yan. Im mniej się mówi publicznie, tym lepiej.

Tak to jest, panie.

Dobrze.

Kim wyciągnął rękę, skasował rysunek z ekranu i spojrzał na Nong Yana. W ciągu tych kilku chwil, kiedy młody księgowy rozproszył jego uwagę, podjął decyzję. Wyjął kartę Tolo-nena, zapamiętał jego numer kontaktowy i schował ją z powrotem do górnej kieszeni kurtki. Następnie odstawił czarkę

z eh'a na pulpit biurka, wystukał ten numer na klawiaturze komputera i spojrzał na Nong Yana.

Dziękuję, Yan. Zostaw mnie teraz, proszę...

Kiedy na ekranie pojawiła się twarz adiutanta, Kim, udając pewność siebie, której wcale nie czuł, poprosił o połączenie z marszałkiem.

Wątpliwości pozostały. Mimo to będzie musiał poddać się zabiegowi. Poza tym dobrze będzie odwiedzić znowu Tolone-na; posiedzieć z nim i porozmawiać przez dłuższy czas. I jeszcze raz zobaczyć jego córkę, Jelkę.

Po chwili opóźnienia na ekranie pojawiła się twarz To-lonena.

Kim! Nasze spotkanie było bardzo przyjemne! Bardzo

przyjemne!

Kim ukłonił się lekko.

Czułem, że powinienem podziękować panu za zaprosze

nie na obiad, marszałku. Był znakomity.

Starzec roześmiał się serdecznie.

To prawda, był zupełnie dobry.

A jeśli chodzi o tę drugą sprawę...


Domyślam się, że przemyślałeś to sobie? Kim skinął głową.

I? — zapytał niecierpliwie Tolonen.

I postanowiłem przyjąć pańskie uprzejme zaproszenie,

jeśli to możliwe.

Wyraźnie uradowany Tolonen odchylił się do tyłu.

A więc chcesz to zrobić, co? Dobrze! Wspaniale! Wszystko przygotuję. Powiedz tylko Hauserowi, kiedy zamierzasz przyjechać, a my wszystko zorganizujemy. Nie będziesz tego żałować, Kim. Uwierz mi, naprawdę nie będziesz!

Nie — uśmiechnął się Kim, którego wyraźne zadowolenie starca podniosło trochę na duchu. Jednakże kiedy ekran ponownie zgasł, poczuł, że wraca uczucie niepokoju, i przez chwilę zastanawiał się, czy postąpił właściwie.

Za późno, pomyślał. I chociaż wiedział, że nie było to do końca prawdą, zdał sobie równocześnie sprawę z tego, że wykonał właśnie jeden z decydujących kroków w swoim życiu.

Dziesięć dni. Będzie to musiał zrobić za dziesięć dni. I kiedy myśl ta ostatecznie ukształtowała się w jego głowie, pojawił się w niej także obraz: obraz młodej kobiety, wysokiej i elegan-


142

143

ckiej, o włosach koloru słońca i oczach błękitnych jak letnie niebo.

Zmarszczył czoło, zastanawiając się, czy ona go jeszcze może pamiętać. Czy w czasie tych długich miesięcy, które upłynęły od ich ostatniego spotkania, pomyślała o nim choć raz. Pochylił się nad biurkiem i wystukał swój osobisty kod, •prczywołując ponownie diagram na ekran, ale nie potrafił już skupić myśli na problemach związanych z patentem.

Czy ona mnie pamięta? — pomyślał, a nagłe pragnienie, by zobaczyć jej twarz, wręcz go obezwładniło. Czy ona pamięta?

A jeśli pamięta, to co wtedy?

Opuścił wzrok i spojrzał na swoje dłonie — drobne, wyglądające jak dłonie dziecka, pokryte bliznami i skarłowaciałe na skutek życia w Glinie — i wspominając tę chwilę, kiedy spojrzała mu w oczy, zadumał się nad tym, co też ona mogła sobie o nim wtedy pomyśleć. Czy mylił się, czy też rzeczywiście zaszło coś wtedy między nimi?

Siedział jeszcze przez chwilę niezdecydowany, po czym zły na samego siebie i na wątpliwości, które nawiedzały go właściwie bez przerwy, wstał i wyłączywszy ponownie ekran, wyszedł pospiesznie z biura.

* * *

Otwarta, pusta koperta z białego jedwabiu leżała na blacie wielkiego biurka. Na stojącym obok niego fotelu nie siedział nikt, a Li Kou-lung, pradziadek Li Yuana, władczym wzrokiem spoglądał z portretu wiszącego na ścianie na pokój, w którym nic się nie poruszało. Ozdobna, pokryta wizerunkami smoków lampa oświetlała żółtym światłem powierzchnię biurka, rzucając głębokie cienie na pokrytą mozaiką podłogę. Ze stojącej obok lampy płytkiej czarki z nie tkniętą zupą wciąż jeszcze unosiły się wąskie pasemka pary, a cień wystającej poziomo srebrnej łyżki odcinał się wyraźnie od bieli jedwabiu.

Li Yuan stał w ciemności obok stawu z karpiami. Trzymając w zwisającej luźno ręce list Wei Fenga, wpatrywał się w gęstniejące wokół niego cienie. Odprawił służących i nakazał, by nikt mu nie przeszkadzał, niezależnie od tego, jak bardzo by był potrzebny. Stał teraz w bezruchu, pogrążony w głębokiej zadumie, próbując dojrzeć w tym głębokim, nieprzeniknionym

mroku jakieś jasne wyjście z sytuacji; podjąć decyzję, która zaprowadzi porządek w niespodziewanym chaosie, który zapanował w jego umyśle.

Kiedyś już stał w tym samym miejscu, tak w przenośni, jak i dosłownie, zmagając się z tym samym problemem, i wtedy gniew oraz frustraqa — a także bolesne uczucie bycia zdradzonym — doprowadziły do pojawienia się w jego głowie myśli-pytania: „Dlaczego Siedmiu?" Zarówno wówczas, jak i teraz przebył całą drogę od gniewu aż do uczucia spokoju i świadomości, że przetrwał wszystko najgorsze, co wrogowie mogli rzucić przeciw niemu. Była jednak różnica, teraz bowiem już wiedział, że ten spokój i ulga były tylko tymczasowe. Cokolwiek by zrobił, jego wrogowie będą się mnożyć. Jak w legendzie, jeśli odetnie głowę, na jej miejsce wyrosną dwie inne. Jednakże teraz, wraz z listem Wei Fenga, pojawił się nowy czynnik, który należało uwzględniać w kalkulacjach. Teraz ta myśl — „Dlaczego Siedmiu?"— stawała się czymś więcej niż tylko retorycznym pytaniem.

Li Yuan westchnął. Starzec rozumiał sytuację: widział przyszłe podziały, które musiały powstać, jeśli wszystko pozostanie bez zmiany. To dlatego napisał mu jasno i niedwuznacznie: „Weź władzę, Li Yuanie. Przejmij ją teraz, zanim Siedmiu osunie się w ciemność". Te słowa odbijały się jak w lustrze w twarzy jego syna, Chan Yina. Teraz Li Yuan już rozumiał; wiedział, co oznaczał ten wyraz pokory i szacunku widniejący na jego twarzy. Także słowa Chan Yina, „Jestem synem mojego ojca", nabrały obecnie nowego znaczenia.

Kiedy zaczął czytać list, nie mógł początkowo uwierzyć własnym oczom. Dopiero kiedy przesuwając powoli palcem po słowach i szepcząc je bezgłośnie do siebie, dotarł do końca, pojął w pełni znaczenie tego ostatniego posłania Wei Fenga. Nie zauważywszy nawet służącego, który podał mu zupę, zagłębił się w fotelu i pogrążył w zadumie. Jak by się zachował, będąc na miejscu Chan Yina? Czy podobnie jak Chan, podporządkowałby się woli ojca?

Zmarszczył czoło, uświadomiwszy sobie nagle, że nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie, że nie zna siebie aż tak dobrze. Oddać swoje dziedzictwo. Pokłonić się przed innym, kiedy nie było takiej potrzeby. Pokręcił głową. Nie, nawet obowiązek synowskiego posłuszeństwa nie był wiążący wobec takiego


144

145

żądania. Chan Yin miałby pełne prawo zignorować życzenie umierającego ojca; odrzucić je jako mętne majaczenie chorego i rozczarowanego człowieka. A jednak nie zrobił tego.

Obok tego pytania o dziedzictwo i obowiązek było jeszcze inne, bardziej skomplikowane: jak wykonać życzenie Wei Fenga i stawić czoło wszystkim tego politycznym reperkusjom? Odsuwając na moment kwestię moralną, nie mógł, nawet w warstwie praktycznej, zaakceptować oferty Wei Fenga. Nie mógł zostać nowym Tangiem Azji Wschodniej w miejsce Chan Yina. Mimo że list był ostatnią wolą Wei Fenga i mimo że Chan Yin oraz jego bracia byli skłonni zaakceptować wszystkie punkty tego dokumentu — w ten sposób spełniono dwa warunki konieczne z punktu widzenia prawa, by mógł objąć swoje nowe dziedzictwo — nie było najmniejszej szansy, aby pozostała piątka Tangów zezwoliła na to. Nawet Tsu Ma sprzeciwiłby się temu, kiedy by się o tym dowiedział. Nie, nawet gdyby tylko wspomniał o takiej możliwości, spowodowałoby to jego natychmiastową izolację w Radzie i dałoby Wang Sau-leyanowi to, co tak długo starał się osiągnąć.

Chan Yin obejmie swoje dziedzictwo. Łańcuch nie zostanie zerwany. A młody Tang Europy i tak zyska na tej skomplikowanej sytuacji. Jego korzyść to możliwość tworzenia planu, którego dotychczas — do chwili, gdy przeczytał list Wei Fenga — nie śmiał nawet rozważyć. Planu, zgodnie z którym podejmowanie decyzji przez Radę stanie się równocześnie i prostsze, i bardziej efektywne. Siedmiu stanie się...

Trójką. Będzie nas trzech. Tsu Ma, Wu Shih i ja... — ośmielił się wyszeptać głośno.

Raz sformułowana idea zapadła mu głęboko w umysł, stając się rosnącym nasieniem, które żywiła woda jego myśli i światło działań.

Wracając do gabinetu, zatrzymał się w progu i spojrzał na portret swego pradziadka, człowieka, którego nigdy nie poznał. Zaczął się zastanawiać, jak też on patrzyłby na tę sytuaq'ę i czy w podobnych okolicznościach działałby tak samo, czy też inaczej. Mógł oczywiście zapytać, skonsultować się z hologramem starego człowieka, ale czuł, że niewiele by mu to dało. Odpowiedzi Li Kou-lunga zostały zaprogramowane w innej epoce — epoce stabilności i pewności, kiedy nawet myślenie o czymś takim zostałoby uznane za dowód

słabości. Westchnął głęboko, przeszedł przez pokój i pociągnął za sznur, wzywając Chan Shih-sena, swego sekretarza.

Czekając na niego, spojrzał na płytką czarkę z zupą, po czym wyciągnął rękę i zamieszał delikatnie palcem jej zimną, zakrzepłą powierzchnię. Trójka, myślał. Po prostu Trójka. Podniósł palec do ust i polizał go w zadumie.

Kiedy wszedł sekretarz, Li Yuan wyprostował się i popatrzył na niego.

Połącz się w moim imieniu z Wei Chan Yinem — po

lecił, czując, że opuszcza go zmęczenie, a jego miejsce zajmuje

dziwne podniecenie. — Zapytaj go, czy mógłby tu przyjechać.

Jak najszybciej. On czeka na wiadomość od mnie.

Chang Shih-sen ukłonił się i zamierzał właśnie odejść, gdy Li Yuan chwycił go za ramię i zatrzymał.

I... poproś go, aby zabrał ze sobą swego najmłodszego

brata, Tseng-li. Mam dla niego zadanie. Potem możesz się

udać na spoczynek. Przez jakiś czas nie będę cię potrzebował.

146

ROZDZIAŁ 5

Łańcuch istnień

Ptaki siedzące na gałęziach cyprysów rosnących w ogrodach otaczających wielki budynek Izby Reprezentantów w Weimarze zaczęły właśnie śpiewać na powitanie poranka. Sama wielka Izba była pusta od ośmiu lat, to jest od dnia, kiedy Wang Hsien, ojciec obecnego Tanga Afryki, odczytał Edykt Rozwiązujący, ale w pawilonie stojącym na wschód od podobnej do ziguratu masywnej sylwetki budynku zgromadzenia odbywała się konferencja. Właśnie tam, w cieniu pobliskiego Miasta, czternastu mężczyzn — siedmiu kanclerzy Tangów Chung Kuo i siedmiu siwobrodych eks-parlamentarzystów — siedziało wokół wielkiego, okrągłego stołu, dyskutując o przyszłości świata. Z sufitu, dokładnie nad ich głowami, zwisała wielka mapa Chung Kuo, na którąj czerwonymi liniami zaznaczono nowe granice Hsienów, okręgów administracyjnych. Rozmawiali już od jedenastu godzin, z dwiema krótkimi przerwami na odświeżenie się i posiłki, ale teraz zbliżali się już prawie do końca.

Nan Ho oderwał wzrok od oprawionej w jedwab teczki, która leżała przed nim na stole i spojrzawszy w oczy siedzącego przed nim starego Hana o siwych, splecionych w warkocze włosach, uśmiechnął się.

Jesteś upartym, ale i rozsądnym człowiekiem, Ping Hsiangu. To, o co prosisz, znacznie odbiega od tego, czego życzyliby sobie moi mocodawcy. Ale jak to już wielokrotnie powtarzałem w ciągu tej nocy, nie jesteśmy tutaj, aby narzucać warunki. Nie. Musimy wypracować nową ugodę między Radą Siedmiu a Górą. Dla dobra nas wszystkich.

Wokół stołu dał się słyszeć ogólny pomruk zgody, a Ping Hsiang z wyniosłym uśmiechem pochylił głowę.


Dobrze. A zatem proponuję, abyśmy się porozumieli co do ostatniego punktu. Opóźnijmy uprawomocnienie się pakietu uzgodnionych już posunięć. Niech to nastąpi dziesięć miesięcy po przegłosowaniu tej propozycji przez Izbę. Dzięki temu nikt nie będzie mógł powiedzieć, że nie zrobiliśmy tego uczciwie i otwarcie.

A tekst tych propozycji? — zapytał Ping Hsiang, rzucając równocześnie porozumiewawcze spojrzenia swoim towarzyszom.

Dokument jest obecnie przygotowywany i będzie gotowy do podpisu, zanim stąd odjedziemy. Otrzymacie oczywiście kopie, które będziecie mogli zabrać ze sobą.

Nan Ho zauważył, że ich twarze pojaśniały z zadowolenia, i uśmiechnął się w duchu. W ciągu tej nocy przeprowadził ich długą drogą od otwartej wrogości i nieufności wobec zamiarów Siedmiu do nowego szacunku, a może i rosnącego mimo woli podziwu dla ludzi, którzy nimi władali. W trakcie tych dyskusji uzyskał wszystko, co jego mocodawcy chcieli, aby — jako przewodniczący komitetu negocjacyjnego — uzyskał, nie oddając równocześnie więcej, a w gruncie rzeczy nawet mniej, niż mógł oddać. W sumie zatem była to udana runda nego-q'acji i zakrawało na ironię, że teraz, kiedy się już skończyła, siedzący naprzeciw niego mężczyźni promienieli wręcz z zadowolenia, jakby to oni osiągnęli przewagę.

Ale na tym w końcu polega sztuka negocjacji. Od najbardziej prymitywnego targowania się przy straganie do najbardziej subtelnych rozgrywek dyplomatycznych prawo rządzące tym wszystkim jest takie samo: trzeba zapomnieć o tym, do czego się zmierza, i zacząć negocjacje o punkt wyżej. Właściwa ocena — oto była podstawa tego wszystkiego i jedyny sekret umożliwiający osiągnięcie sukcesu. Jednakże aby móc to zrobić, należało z idealną dokładnością znać prawdziwą wartość przedmiotu negocjacji. Tak właśnie było dzisiaj. Poświęcił dziesięć długich miesięcy na dokładne wyrobienie sobie opinii o tym, co obie strony chciały uzyskać w wyniku tego spotkania.

A teraz było już po wszystkim.

Nan Ho wstał, popatrzył na zebranych i klasnął głośno w dłonie, wzywając służbę pawilonu. Prawie natychmiast wkroczyły do środka dwa tuziny młodych mężczyzn o ogolo-


148

149

nych głowach, które pochylili z szacunkiem. Każdy niósł przed sobą tacę z winem i jedzeniem. Nan Ho obserwował przez chwilę, jak poruszają się zręcznie wokół stołu, proponując siedzącym przy nim dostojnikom poczęstunek, po czym wstał i podszedł do długiego, wygiętego po obu stronach okna.

Na zewnątrz zaczynał się nowy dzień. Promienie słońca odbijały się od górnych okien Izby i przesuwały się wolno w dół gładkich, lśniących perliście skrzydeł budynku w stronę głębokiego cienia u jego podstawy. Poprzedniego dnia, przed spotkaniem, Nan Ho kazał otworzyć wielkie drzwi i wszedł do środka. Spacerował po pustych korytarzach i westybulach, aż doszedł w końcu do ogromnej, rozbrzmiewającej echem sali debat. Tam, stojąc między rzędami pustych foteli, wyobraził ją sobie za rok, wypełnioną wybranymi przedstawicielami Góry — dziesięć tysięcy głosów jednocześnie robiących i usiłujących przekrzyczeć harmider — i przez chwilę poczuł, jak opadają go wątpliwości. Wiedział jednak, że nie ma odwrotu z tej drogi, żadnej innej możliwości. Porozumienie między Siedmioma a Górą musiało być zawarte. Było tak, jak mówił Li Yuan: albo to, albo nic. Odrzucił więc swoje wątpliwości i przystąpił do stołu rokowań z jasną, zdecydowaną wizją celów, łagodząc swoje stanowisko tylko wtedy, kiedy dla jego oponentów było oczywiste, że negocjuje z nimi z pozycji siły, a nie słabości. Tylko w takich momentach łagodniał nagle i uginając się jak trzcina na wietrze, robił niespodziewane ustępstwa. Zrezygnował z żądania, by ograniczyć liczbę dzieci do dwójki na każdą małżeńską parę, i przystał na trójkę. O prowokacyjną klauzulę „działań wstecznych", która nigdy nie miała być częścią pakietu, walczył zawzięcie, po czym poddał się z udawanym żalem. Propozycja, by rozszerzyć prawa wyborcze z pięćdziesięciu górnych poziomów na sto — coś równie odrażającego dla Siedmiu, jak i siedmiu siwo-brodych starców siedzących przy stole — została postawiona i odrzucona. I tak to szło dalej: pozorne ustępstwa przeplatały się z prawdziwymi zyskami.

Zza pleców dobiegł go odgłos kroków. Nan Ho odwrócił się i zobaczywszy Hung Mien-lo, kanclerza Wang Sau-leyana, Tanga Afryki, przywołał na usta uprzejmy, wymuszony uśmiech.

A zatem, kanclerzu Nan — zaczął Hung cicho, dbając,

by jego głos nie dotarł do innych uszu — mamy to, po co tu przybyliśmy, prawda?

Nan Ho popatrzył ponad jego ramieniem na starców zgromadzonych po drugiej stronie stołu.

Na to wygląda— odpowiedział ostrożnie, pełen nie

ufności wobec tego człowieka. — Jednakże to nie ta władza,

którą im dajemy, budzi mój niepokój, bo jest jej doprawdy

niewiele, ale ta, którą mogą sobie sami wziąć w przyszłości.

Z tej drogi, na którą właśnie wstąpiliśmy, nie ma odwrotu.

Zamknąć Izbę drugi raz... No cóż, to raczej mało praw

dopodobne, czyż nie?

Hung Mien-lo uśmiechnął się i odpowiedział:

Być może. Jednakże nawet dziwniejsze rzeczy już się

zdarzały.

Zaniepokojony tą myślą Nan Ho potrząsnął głową.

Nie. Ponowne zamknięcie Izby jest czymś nie do pomyślenia. Tak więc począwszy od dziś, mamy jedno, proste zadanie. Musimy znaleźć sposób, aby ją ujarzmić i kontrolować jej poczynania.

Masz na myśli „kieszenie"?

Nan Ho zmrużył oczy, próbując równocześnie odgadnąć, co miał znaczyć ten komentarz jego rozmówcy. „Kieszenie", tai, byli parlamentarzystami kupionymi przez Siedmiu, którzy wywierali w przeszłości znaczny wpływ na Izbę. Jednakże w okresie poprzedzającym wojnę-która-nie-była-wojną Siedmiu próbowało praktycznie zalać Izbę „kieszeniami", doprowadzając w rezultacie do tego, iż ta instytucja straciła dobre imię. Postawienie tai w stan oskarżenia i późniejsze ich aresztowanie na wiosnę roku 2201 było faktyczną deklaracją niezależności Izby od Siedmiu i bezpośrednią przyczyną wybuchu wojny.

Wspominając to wszystko, Nan Ho wzruszył ramionami.

W tym, jak we wszystkim innym, przeszłość wskazuje nam drogę na przyszłość.

Przeszłość... — Hung Mien-lo roześmiał się miękko i przysunął bliżej. — A kiedy ostatecznie nadejdzie ta przyszłość? Co wtedy, panie Nan? Jak zablokujemy przyszłość? Jak ją ujarzmimy? Ona bowiem nadchodzi. Ty i ja wiemy o tym, nawet jeśli nasi władcy nie zdają sobie jeszcze z tego sprawy.


150

151

Ruszył za Tai Cho. Po lewej stronie korytarza zauważył dwa małe biura, ale główna pracownia znajdowała się w wielkim pomieszczeniu w kształcie litery „L", zajmującym większość powierzchni siedziby tej małej firmy. Tam właśnie, plecami do drzwi, siedział Kim. Lekko pochylony, wpatrywał się w przedmiot swych doświadczeń — przezroczystą komorę próżniową w kształcie sześciennego pudła o boku długości pięciu ch'i. Górną część jego głowy przykrywał pękaty hełm połączony kilkunastoma przewodami ze stojącą z boku konsolą. Ręce, okryte ściśle przylegającymi do skóry rękawicami ochronnymi, trzymał we wnętrzu pudła, obsługując działające z nanometryczną dokładnością chwytaki. Dwaj ubrani w laboratoryjne fartuchy technicy, którzy przysiedli na pobliskim stole, byli tak pochłonięci tym, co robił Kim, że nawet nie unieśli głów, kiedy Michael wszedł do pokoju.

Michael zbliżył się i stanął za ich plecami. O ile mógł zauważyć, nic się nie działo. Albo — i ta myśl wydała mu się zabawna — Kim tylko udawał, że coś robi. Delikatne końcówki chwytaków iskrzyły i błyskały, ale jakby nic z tego nie wynikało: zdawały się jedynie ciąć i modelować pustkę, zakreślając w niej cieniutkie linie nicości. Michaela opanowało uczucie jakiegoś nieokreślonego rozczarowania. Odniósł wrażenie, że w tym, co robi Kim, nie ma sensu; żadnego dostrzegalnego celu. Wytężył wzrok, usiłując dostrzec coś, co być może mu umknęło w pierwszej chwili, ale bez rezultatu. Wydawało się, że rzeczywiście nic tam nie ma.

Rozejrzał się dookoła siebie. Były tam półki, szafki, rozmaite elementy aparatury; w większości niedrogie i starsze modele. Wszystko to było tak zaskakująco podniszczone, że zaczął mimo woli robić porównania z wyposażonymi w najnowsze osiągnięcia techniki laboratoriami swojego ojca. Na ich tle pracownia Kima wyglądała jak warsztat amatora-hob-bisty: zbyt mała i jakaś połatana. Czy w takich warunkach można stworzyć coś wartościowego?

Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy nie popełnił błędu, wiążąc swe plany z Wardem, później jednak przypomniał sobie zainteresowanie, jakie Kim wzbudził w jego ojcu, oraz to, co usłyszał na jego temat od swoich europejskich znajomych. A potem jeszcze to, co sam wiedział o możliwościach chłopca.

Chłopiec... Spojrzał na profil Warda, po czym odwrócił

głowę, uświadomiwszy sobie nagle, jak łatwo dał się wywieść w pole pozorom. Wygląd zewnętrzny. Warda nie można było osądzić po wyglądzie zewnętrznym, gdyż on sam nie był tym, na kogo wyglądał. Mając obecnie dziewiętnaście lat, wyglądał jak dziecko, chłopiec dwunasto-, najwyżej trzynastoletni. Jego drobna postura była rezultatem dzieciństwa przeżytego w Glinie. Lata spędzone na dole, w ciemnościach pod fundamentami Miasta, ukształtowały go zarówno zewnętrznie, jak i wewnętrznie, czyniąc innym — na pierwszy rzut oka — od wszystkich, wśród których przyszło mu żyć. Michael uśmiechnął się. W porównaniu z wysokimi, dobrze odżywionymi mieszkańcami Pierwszego Poziomu Kim wydawał się zaledwie cieniem człowieka —przedstawicielem wcześniejszego etapu ewolucji. Jednakże wygląd zewnętrzny był mylący, w oczach bowiem płonął mu ogień, a siła, widoczna nawet w jego najdrobniejszych ruchach, przeczyła pierwszemu wrażeniu. I jeszcze jedna sprawa. Ward cieszył się opinią największego naukowca w całym Chung Kuo.

W pewnej chwili Michael zdał sobie sprawę z tego, że Kim uniósł głowę i patrzy na niego z uwagą.

Michael... — powitał go cichym, spokojnym głosem. — Jeszcze tylko chwila i już kończę.

Lever spojrzał na to, co działo się w tym dziwnym pudle. W miejscu, gdzie przed chwilą nie było niczego, pojawił się malutki punkt jasnego światła. Po chwili rozwinął się jak kwiat, którego płatkami były sieci cieniutkich nitek wychodzących z promiennego centrum. Następnie płatki ponownie zwinęły się, tworząc maleńką, kulistą sieć, która stawała się coraz bardziej skomplikowana i wyrazista, aż w końcu zaczęła intensywnie jaśnieć, jakby tworzyła ją czysta energia. Kula zaczęła się obracać, najpierw powoli, potem coraz szybciej, a jej światło to przygasało, to znowu rozjaśniało się, pulsując coraz bardziej regularnie.

Oszołomiony Michael pokręcił głową. To było piękne. Zerknął na Kima, który pochylił się do przodu i otworzywszy lekko usta, śledził z napięciem przebieg eksperymentu. Michael zadrżał, a jego wzrok, jakby przyciągany magnesem, powrócił do wirującej kuli światła.

Kręciła się coraz szybciej i szybciej, a za każdym jej obrotem z jarzącego się środka tryskał jaskrawy promień światła, trafiając w któryś z miniaturowych, podobnych do gwoździ


154

155

celów, którymi usiane były wewnętrzne ściany komory. Intensywność światła powoli rosła i w pewnym momencie Michael musiał zmrużyć oczy, a potem nawet je zamknąć i przesłonić dłonią. Jednak nawet wtedy poprzez powieki i rękę widział tę wirującą w próżni kulę, podobną do jakiejś mikroskopijnej, płonącej gwiazdy wysyłającej oślepiające, wspaniałe błyski.

Jeszcze przez chwilę kręciła się idealnie w środku próżniowego pudła, po czym jej światło nagle zgasło.

Michael, mrugając oczami, patrzył przez jakiś czas w ciemność, która zapanowała wewnątrz komory, po czym spojrzał w bok. Kim siedział jeszcze chwilę w idealnym bezruchu, a następnie z lekkim drżeniem wyprostował się, wyciągając równocześnie ręce z ochronnych rękawic umożliwiających mu pracę w próżni.

Kuan Yin! — powiedział cicho Michael, kręcąc przy

tym głową.

Kim odwrócił się i spojrzał na niego ze słabym, prawie przepraszającym uśmiechem. Ściągnął hełm z głowy, podszedł bliżej i uścisnął mu dłoń.

Michael... Cieszę się, że cię widzę. Co tam u ciebie? Michael uśmiechnął się.

U mnie wszystko w porządku, ale co to było? Kim zerknął na pustą komorę i wzruszył ramionami.

To coś, nad czym muszę jeszcze popracować. Problem,

który sobie kiedyś postawiłem. Myślałem, że mam już roz

wiązanie, ale cóż, trzeba powiedzieć, że nie jest ono stabilne.

Tym razem Michael roześmiał się.

Tak... ale co to było? Wyglądało cudownie.

Kim podszedł do jednego ze stołów i wrócił z kartką papieru, na której wyrysowano jakiś ogólny szkic.

W gruncie rzeczy jest to rodzaj przekaźnika. Ma prze

kazywać energię na poziom molekularny. Trudność polega na

tym, że aby działać, powinien zachować swój kształt i równo

cześnie kręcić się z niezwykle dużą szybkością. Mówiąc kon

kretnie, czas obrotu powinien odpowiadać czasom reakcji

molekularnych. Niestety, obecnie jest jeszcze zbyt wrażliwy.

Przy najmniejszym zakłóceniu z zewnątrz natychmiast się

rozpada. Sam to widziałeś. Jeśli do tego dodasz, że jest o wiele

za duży, aby mógł znaleźć praktyczne zastosowanie, sam

zrozumiesz, jak daleko mi jeszcze do rozwiązania problemu.

Michael zerknął na papier, który podał mu Kim, ale widoczne na nim równania nic mu nie mówiły. Równie dobrze mogłyby być napisane w mandaryńskim z okresu dynastii Shang.

Może to i prawda, ale ten widok robił spore wrażenie.

Kim roześmiał się.

Tak myślisz? Być może, ale czasem wydaje mi się, że próbuję złapać pustkę. Wyciągam rękę, zaciskam dłoń... i nic w niej nie znajduję. Pytam siebie wtedy, co będzie, jeśli się mylę. Może cały mój talent to za mało. Może wszechświat jest inny, niż sobie wyobrażam. Może wcale nie pasuje do wzorca, który mam w głowie.

A więc pewnie zmienisz ten wzorzec, co?

Kim spojrzał z uwagą na Michaela, po czym odwrócił wzrok.

A jeśli to ja jestem wzorcem?

Stał jeszcze przez chwilę nieruchomo, zapatrzony w komorę próżniową, po czym jakby przypomniawszy sobie nagle, gdzie jest, zwrócił się z uśmiechem do Michaela:

Jak poszło? Czy nasz układ ciągle jest aktualny?

Teraz Michael spuścił oczy.

Przykro mi, Kim. „Stary" jest nieugięty. A bez tych

pieniędzy...

Kim wyciągnął rękę i dotknął lekko jego ramienia.

Rozumiem. Wszystko w porządku. Jeszcze przez jakiś

czas będziemy sobie dawać radę z tym, co mamy. Ale ty... ty

potrzebowałeś tych pieniędzy, prawda?

Michael popatrzył mu prosto w oczy i skinął głową.

A wiec? Co teraz zrobisz?

Michael uśmiechnął się stoicko.

Mam jeden, a może i dwa plany. Ponowne założenie mi

wędzidła nie pójdzie ojcu tak łatwo.

Kim pokiwał głową, ale widział, jak bardzo jego przyjaciel był rozczarowany i zły na ojca za zamrożenie swoich kont.

To była taka niewielka suma — ciągnął z pozornym

spokojem Michael. — Mniej, niż on wydaje miesięcznie na

zakup antyków. Ale tak to już jest. Musimy z tym jakoś żyć,

prawda? — Sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął list. — Masz.

Pomyślałem, że to ci może pomóc.

Kim wziął kopertę i nie patrząc na nią, zapytał:


156

157

Co to jest?

List polecający do Agencji Kredytowej Hang Su.

Kredyt? — Kim wybuchnął śmiechem, wspominając trudności, na które napotkał, gdy po założeniu Ch'i Chu usiłował zaciągnąć kredyt w jakiejkolwiek agencji. Wszędzie przekazywano mu tę samą wiadomość. Znajdź sobie ważnego sponsora albo zapomnij o wszystkim. Takie były reguły gry. Duże ryby i małe rybki. Jednakże on był zdecydowany zachować niezależność. Zmagał się z trudnościami, wydając powoli pieniądze otrzymane od Li Yuana, oszczędzał na czym się dało i jakoś trwał, wierząc, że jego talent wystarczy, aby przetrzymać najgorsze. Teraz jednak nadeszła chwila decydująca o wszystkim. Musi sprzedać część swoich pomysłów, aby zdobyć pieniądze, które pozwoliłyby Ch'i Chu przetrwać jeszcze rok lub dwa. Wzruszył ramionami. — Nie jestem przeciwny temu pomysłowi, ale kto przy zdrowych zmysłach da mi kredyt?

Michael uśmiechnął się.

Nie obawiaj się. Zasięgnąłem dyskretnie informacji i wy

gląda na to, że bracia Hang mają ochotę na zrobienie z tobą

interesu. Umówiłem cię z nimi na jutro o drugiej.

Autentycznie zdumiony Kim roześmiał się.

W porządku. Ale co mogę im dać jako zabezpieczenie? Wszystko, co miałem, utopiłem w tym laboratorium. A teraz, kiedy twój ojciec ściągnął cugle...

A co z patentami? — przerwał mu ciągle uśmiechnięty Michael. — Są przecież coś warte, prawda?

Być może. Kiedy zostaną wykorzystane.

A więc użyj ich. Jutro chcesz je zarejestrować, czyż nie? To dobrze. A więc idź na spotkanie z braćmi Hang zaraz potem. Zaproponuj im te patenty jako zabezpieczenie, a będziesz miał pieniądze już jutro o szóstej wieczorem, gwarantuję ci.

Kim, ważąc w ręce kopertę, spojrzał z uśmiechem na Michaela.

Zgoda. Zrobię tak, jak mi radzisz. I dziękuję ci, Micha-elu. Dziękuję za wszystko.

Nie ma sprawy. Och, jeszcze jedna sprawa. Czy jesteś bardzo zajęty?

Kim roześmiał się.


Ja jestem zawsze zajęty. Ale dlaczego pytasz?

Chodzi mi o dzisiejszy wieczór. Znajdziesz trochę czasu?

Sądzę, że tak. W zasadzie wszystko już przygotowałem na jutro. A o co chodzi?

Na twarzy Michaela pojawił się szeroki, ciepły, beztroski uśmiech, w którym nie było już widać żadnego śladu przygnębienia wywołanego kłopotami z ojcem.

Chodzi o bal, Kimie. Bal, który wydaje moja dobra przyjaciółka z okazji osiągnięcia przez nią dojrzałości. — Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej kartę. — Masz. To twoje zaproszenie. To bal kostiumowy.

Kostiumowy?

Lever roześmiał się i ruszył do wyjścia.

Zapytaj T'ai Cho. A jeśli będziesz miał kłopoty ze

zorganizowaniem sobie jakiegoś kostiumu, skontaktuj się

z moją sekretarką, Mary. Ona ci coś znajdzie.

Kim patrzył przez chwilę na złocone litery, którymi wypisano zaproszenie, po czym kiwając głową, wspomniał, kiedy ostatni raz był na balu — tego wieczoru, w czasie którego aresztowano młodych synów — i poczuł, jak lekki, niespodziewany dreszcz podniecenia przebiega mu po grzbiecie.

* * *

Kochanie?

Jelka spojrzała na gigantyczną twarz ojca widniejącą na ekranie i uśmiechnęła się szeroko.

Tatusiu! Jak się czujesz? Kiedy wracasz do domu?

Rozciągająca się na całej ścianie twarz marszałka zmieniła

wyraz: mięśnie ust i policzków poruszyły się, przekształcając uśmiech powitania w minę wyrażającą ponurą rezygnaqę.

Niestety coś zaczyna się dziać. Nastąpił pewien postęp

w sprawie GenSynu. To jest bardzo ważne, coś, czego muszę

dopilnować osobiście, a więc może będę siedział tu jeszcze trzy,

cztery dni. Rozumiesz to, mam nadzieję?

Uśmiechnęła się z wysiłkiem.

Oczywiście, tato. Rób to, co musisz robić. Ja sobie poradzę.

To dobrze.

Przez chwilę patrzył na nią z dumą swymi szarymi oczami.


158

159

Wyglądały jak wielkie, stalowe kule umieszczone na skalnym urwisku, w które ogromny ekran zmienił jego starą, pomarszczoną twarz.

Czy lunch się udał?

Lunch? — Zmarszczył czoło, a następnie zrozumiawszy, o co jej chodzi, uśmiechnął się z zadowoleniem. — Ach, udał się znakomicie. Młody Ward przesyła ci pozdrowienia. Wygląda na to, że niedługo przyjedzie do Europy, aby dać się okablować.

Spojrzała niepewnie na twarz ojca.

Okablować?

No wiesz... — Dotknął szczeliny bezpośredniego dostępu znajdującej się pod jego uchem i spojrzał na nią z zakłopotaniem, wiedział bowiem, co ona o tym sądzi. — To standardowa rzecz. Przyłącze do bezpośredniego przetwarzania danych. Kim twierdzi, że pomoże mu to w pracy. Ułatwi wiele spraw. Zresztą... — odchrząknął i z determinacją przybrał pogodny wyraz twarzy — będziesz mogła sama z nim porozmawiać na ten temat, kiedy do nas przyjdzie. Zaprosiłem go na obiad.

Pokiwała głową, udając, że interesuje ją to tylko ze względów towarzyskich, ale równocześnie poczuła, że coś ścisnęło jej gardło, a serce przyspieszyło swój rytm.

To dobrze. Przyjemnie będzie go znowu zobaczyć.

Jeszcze przez jakiś czas starzec patrzył z góry na córkę,

upajając się jej widokiem, po czym odsunął się lekko, a jego twarz przybrała nagle bardziej poważny, konkretny wyraz.

No cóż, moja panno. Muszę już iść. Jest tu jeszcze dużo

do zrobienia i chciałbym uporać się z tym tak szybko, jak to

tylko będzie możliwe.

Oczywiście. I uważaj na siebie, dobrze? Pokiwał głową z uśmiechem.

I ty także, kochana. Następnie odszedł, a ekran zgasł.

Przeszła przez pokój, usiadła za biurkiem ojca i kołysząc się w wielkim fotelu, popadła w zadumę. A więc chłopiec tu przyjedzie...

Zmarszczyła czoło i roześmiała się cicho. Chłopiec nie był już dzieckiem. Właściwie, jeśli dobrze pamiętała, Kim był o rok starszy od niej. To przez to, że nie potrafiła przestać

myśleć o nim w ten sposób. W końcu był taki mały. Taki drobny i pełen wdzięku. Tak delikatnie zbudowany...

Zadrżała, po czym wstała, zmieszana nagle myślą o tym, że niedługo go zobaczy. Ale dlaczego? Ostatecznie był tylko chłopcem. Przyjacielem i kolegą ojca. To wcale nie było...

Pokręciła głową i jeszcze raz spojrzała na idealnie biały ekran. Tylko że te jego oczy płonęły wtedy tak jasno. Jakby widział wszystko zupełnie inaczej.

Przez krótką chwilę wydawało się jej, że znowu widzi małego lisa z jaskini na wyspie, patrzącego na nią swymi ciemnymi, dzikimi oczami, a wspomnienie to było tak wyraziste, tak żywe, jakby stała tam, obserwując go raz jeszcze. A potem wszystko zniknęło, pozostawiając tylko pustą biel ekranu i pamięć o czymś dzikim, mrocznym, nie należącym do świata poziomów.

* * *

W drodze na wschód Nan Ho przelatywał właśnie nad sercem Azji, górami Ałtaj. Słońce miał za sobą, przed nim leżała wielka pustynia, a jeszcze dalej stare Chiny i, ukryta w cieniu Ta Pa Shan w prowincji Syczuan, posiadłość Tong-jiang. Wysłał wiadomość zapowiadającą swój przylot, ale z uwagi na zamieszanie wywołane śmiercią Wei Fenga — o czym ogłoszono w mediach, gdy od godziny znajdował się już w powietrzu — nie był pewny, co zastanie na miejscu.

Wei Feng był najstarszym z T'angów, ostatnim ze swej generacji. Nawet Wu Sbih, obecnie najbardziej dojrzały z całej siódemki, w porównaniu ze zmarłym władcą Azji Wschodniej był młodym człowiekiem.

Ta myśl wprawiała w zakłopotanie Nan Ho, który siedząc w swym wyściełanym fotelu, przeglądał w zadumie dokumenty. Nowy Tang, Wei Chan Yin, był dobrym człowiekiem i sprawnym administratorem, czego dowiódł, rządząc jako regent w imieniu chorego ojca. Jednakże śmierć Wei Fenga pozbawiała Radę ostatniego głosu prawdziwego doświadczenia. Bez tego starego człowieka wyglądali mniej dostojnie, jakby wraz z jego odejściem utracili część autorytetu. Nikt nie ośmieli się tego powiedzieć, przynajmniej otwarcie, ale na pewno wielu będzie tak myślało — i szeptało sobie do ucha.


160

161

I tak, jakkolwiek na zewnątrz nie będzie widać żadnej zmiany, władza Siedmiu osłabnie. O sile władzy decyduje bowiem nie tylko sposób jej egzekwowania, ale także to, jak ludzie postrzegają tych, którzy ją sprawują.

Już trzeci raz w ciągu ostatnich lat potęga Siedmiu ulega pomniejszeniu: najpierw było to morderstwo Wang Hsiena, następnie nagły zgon Li Shai Tunga, a teraz to. Szczęściem w tym wszystkim, być może, był fakt, iż zdołali zawrzeć „ugodę" z Górą, zanim rozeszły się te wieści. Może ta wiadomość — ogłoszona tego samego wieczoru — zostałaby uznana za kolejny znak słabości. Dalszej erozji siły.

A kiedy już wszystkie siły zawiodą?

Nan Ho zadrżał i zły na siebie, odsunął gwałtownie papiery. Był zły, uświadomił sobie bowiem, że wbrew jego woli słowa Hung Mien-lo zapadły mu głęboko w serce. Jednakże w tej samej chwili pojawiła się w nim jakaś nowa determinacja. Cokolwiek by się wydarzyło, poczynając od tego dnia, będzie na to przygotowany. Został bowiem ostrzeżony. Jeśli w nadchodzących latach władza Siedmiu zachwieje się, będzie to wyłącznie jego wina. I dlatego on, Nan Ho, syn Nan Ho-tse, zrobi wszystko, co w jego mocy, aby tak się nie stało. Będzie to jego jedyna troska — praca całego życia.

Nawet jeśli jedyną zapłatą za jego wysiłki będzie śmierć.

* * *

Kiedy Nan Ho przybył do pałacu, Li Yuan oczekiwał go w swoim gabinecie. Młody Tang miał na sobie tradycyjną szatę żałobną, jakby tym, który właśnie umarł, był jego własny ojciec. Wielkie biurko, za którym siedział, było zaskakująco puste. Na jego blacie widać było tylko małą, białą kopertę, która leżała odsunięta na bok. Nan Ho, kłaniając się, zerknął na nią, po czym spojrzał jeszcze raz, zaskoczony widokiem pieczęci Wei Fenga wyciśniętej wyraźnie w czerwonym wosku.

Dobrze się spisałeś, Nan Ho — zaczął Li Yuan bez żadnych wstępów. — Rozmawiałem z Wu Shihem oraz Tsu Ma i obaj są zadowoleni z warunków, które udało ci się wytargować. Obawiałem się, że będziemy musieli oddać znacznie więcej.

Nan Ho ponownie pochylił głowę, ale ta tajemnicza koperta

162

rozpraszała jego uwagę. Jaką to wiadomość zostawił zmarły Tang? I czy była ona tylko dla Li Yuana, czy też cała siódemka otrzymała podobne listy?

Teraz, kiedy tę sprawę mamy już za sobą, chciałbym,

abyś zajął się czymś innym, kanclerzu Nan.

Nan Ho spojrzał w oczy młodego Tanga i przez moment miał wrażenie, że jakiś most porozumienia spiął krawędzie dzielącej ich przepaści.

Chieh Hsia?

Nadeszły wieści od Tolonena, z Ameryki. Wydaje się, że natrafił tam na coś.

Czy powiedział na co, Chieh Hsial

Li Yuan pokręcił przecząco głową.

Czy nie sądzisz, że to bardzo dziwne, Nan Ho? Chcę

powiedzieć, że to, iż marszałek zachował te informacje dla

siebie, jest do niego bardzo niepodobne. Jeśli można powie

dzieć, że ma on jakąś wadę, to jest nią to, iż zazwyczaj

dostarcza nam zbyt wielu informacji.

Nan Ho roześmiał się.

Tak właśnie jest, Chieh Hsia. Jednakże tutaj chodzi o firmę jego starego przyjaciela, Klausa Eberta. Tolonen uważał tego człowieka za swojego brata i dba o jego interes jak na brata przystało.

To dosyć prawdopodobne — powiedział zamyślony Li Yuan. — Też to zauważyłem. W jego oczach jest to coś jak dług honorowy, prawda?

Tak jest, Chieh Hsia. Jednakże w Nantes, przed odlotem, powiedział mi coś interesującego.

Tak? A co to było?

Wspomniał o pewnych anomaliach, które odkrył w aktach północnoamerykańskiej gałęzi GenSynu. Kiedy go o to zapytałem, zaczął mówić o nieścisłościach w księgach rachunkowych, sfałszowanych fakturach, brakujących dokumentach i tym podobnych rzeczach. Była to odpowiedź uprzejma, ale wymijająca. Bezpieczna odpowiedź. Gdy jednak spojrzałem mu w oczy, zrozumiałem, że myślał o czymś zupełnie innym. Czegoś tam brakuje, Chieh Hsia, i Tolonen pojechał to odnaleźć.

Li Yuan westchnął z rezygnacją.

Nie podoba mi się ta sprawa, kanclerzu Nan, ale tym

163

razem będę musiał się z tym pogodzić. Marszałek jest upartym, starym, ale i uczciwym człowiekiem. Sądzę, że dowiemy się wszystkiego, kiedy będzie gotowy, by nam powiedzieć. Chcę jednak, abyś tymczasem spróbował dowiedzieć się tak dużo, jak tylko będziesz mógł. Wolałbym, aby jakaś nieprzyjemna niespodzianka nie spotkała mnie w chwili, kiedy będę zupełnie nieprzygotowany.

Nan Ho skłonił głowę w niskim ukłonie. Jak zwykle, zamierzał natychmiast zająć się tą sprawą.

Jak sobie życzysz, Chieh Hsia.

Po wyjściu kanclerza Li Yuan wyciągnął rękę i przysunął do siebie kopertę. Wei Chan Yin przybędzie za pięć godzin.

Podniósł list do nosa i powąchał, po czym odłożywszy go z powrotem, pokręcił głową. Czego się spodziewał? Zapachu śmierci? Lęku i ciemności? Czegokolwiek by oczekiwał, nie wyczuł nic. Nic oprócz neutralnej woni wosku, papieru i tuszu. Mimo to na myśl o tym, co znajdowało się w tej cienkiej kieszeni bieli, ogarniał go jakiś strach — coś w rodzaju prymitywnego, pierwotnego przerażenia. Tam było jego przeznaczenie wypisane w ciemnościach pajęczą dłonią martwego człowieka. Na myśl o tym Li Yuan wzdrygnął się i odepchnął list od siebie.

Za pięć godzin...

* * *

Stary" Lever stał na podium pośrodku tłumu. W jednej, wielkiej, prawie kwadratowej dłoni trzymał szklankę wypełnioną whisky, a w drugiej czerwono-biało-niebieski jedwabny folder. Wisząca za jego plecami, na końcu westybulu, wielka flaga z gwiazdami i pasami zakrywała wejście na pokład. Lever uśmiechnął się i rozglądając się dookoła, uniósł szklankę w geście powitania. Tego dnia zebrali się tu wszyscy pierwotni inwestorzy — pięćdziesięciu najważniejszych obywateli z północnoamerykańskiej Góry; każdy oceniany na wiele miliardów yuanów. Ale to jego idea i jego energia były tym, co sprawiło, że to wszystko mogło powstać. I teraz, w czasie uroczystości inauguracyjnej, to on, Charles Lever, zbierze lwią część pochwał.

Panowie... przyjaciele... witamy— zaczął, odsuwając kosmyk swych stalowosiwych włosów znad oczu i ukazując w szerokim uśmiechu silne, lekko żółknące zęby. — Wszyscy wiecie, dlaczego tu jesteśmy, a więc zostawmy formalności i przejdźmy do konkretów. Jestem pewny, że równie niecierpliwie jak ja oczekujecie chwili, kiedy na własne oczy sprawdzicie, na co wydano wasze pieniądze...

Odpowiedział mu szmer aprobaty i kiedy Lever zszedł z podwyższenia, kierując się ku wyjściu, mały tłumek rozmawiających ze sobą mężczyzn podążył za nim.

Nie spotykali się zbyt często i fakt, że właśnie tego dnia dowiedzieli się jednocześnie o śmierci Wei Fenga i sukcesie w Weimarze, wydawał im się szczególnie pomyślną wróżbą. Zazwyczaj spokojni i dostojni, starcy aż kipieli z podniecenia, wymieniając między sobą najnowsze wiadomości i pogłoski. Wszystko najwyraźniej się łączyło, mówili. Te wydarzenia z pewnością zapowiadały nadejście nowej fali, która zmieni sytuację na ich korzyść. Mogli już zapomnieć o upokorzeniu przeżytym na stopniach pomnika Lincolna. Nadchodził ich czas. Negocjacje w Weimarze były pierwszym krokiem; wybory będą następnym. A każdy krok będzie ich przybliżał do celu — silnej, niezależnej Ameryki, uwolnionej od ucisku Siedmiu i raz jeszcze zajmującej należne jej miejsce w świecie. Może nie imperium, ale na pewno państwo. A kto wie, co może z tego wyniknąć? Może uda się podjąć to, co ich przodkowie musieli przerwać, i sięgnąć do gwiazd? Orzeł znowu rozwinie skrzydła...

Lever stanął pod ogromną flagą z gwiazdami i pasami i odwrócił się w stronę swoich gości.

Zdaję sobie sprawę, panowie, że nieco się denerwowaliście, chcąc poznać szczegóły tego, co tutaj się działo. Jestem jednak przekonany, że kiedy zobaczycie, czego tu dokonaliśmy w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy, zgodzicie się, że pieniądze zostały wydane właściwie.

Uniósł rękę. Na ten sygnał flaga odsunęła się wolno na bok, ukazując wielkie wejście do tunelu, którego ściany i sufit wykonano z materiału przypominającego marmur. Nad wejściem znajdowała się masywna, kamienna tablica, na której dużymi literami o klasycznym kroju wyryto napis:


164

165

FUNDACJA BADAŃ GENETYCZNYCH RICHARDA CUTLERA

Otwarta siódmego maja, A.D. dwa tysiące dwieście dziewiątego przez Charlesa Levera, prezesa korporacji ImmYac.

Patrząc poprzez łukowate wejście w głąb tunelu, można było dostrzec jasno oświetloną przestrzeń uformowaną na wzór wielkiego ogrodu, a w jej środku coś wielkiego, jakby postument gigantycznej rzeźby.

Wkroczyli do tunelu i wyszli na otoczoną drzewami polanę, z której mogli zobaczyć cały teren fundacji.

Trzy górne pokłady Lever kazał „zbić w jeden", jak to określił, tak że sufit — ogromny ekran zaprogramowany tak, by wyglądał jak letnie niebo — znajdował się dobre dwieście ch'i nad głowami obserwatorówv Nie on jednak był tym, co natychmiast po wejściu przykuwało wzrok. W środku ogrodów stał ogromny budynek, którego sylwetka była tak znana wszystkim stojącym tam starcom, jak gwieździsta flaga sześćdziesięciu dziewięciu stanów. Empire State Building.

Przez chwilę panowała pełna oszołomienia cisza, po czym podniosła się prawdziwa burza krzyków i braw, którymi wszyscy ci starzy mężczyźni wyrażali swoją aprobatę.

To jest cudowne, Charles — powiedział przyjaciel Le-

vera, finansista James Fisher, klepiąc go entuzjastycznie po

ramieniu. — Architektowi należą się gratulacje. Perfekcyjnie

uchwycił ducha starego budownictwa.

Słysząc dochodzące ze wszystkich stron okrzyki gratulacji, Lever rozpromienił się z zadowolenia.

Tak, udało mu się, to prawda. Podałem mu ogólną ideę,

a on zrobił resztę. Musiał, oczywiście, dokonać pewnych mo

dyfikacji, ale efekt jest właśnie taki, jakiego oczekiwałem.

Laboratoria i większość pomieszczeń zaplecza badawczego

znajdują się, oczywiście, pod tą podłogą, całość ciągnie się

w dół jeszcze przez pięć pokładów, ale to jest część pokazowa.

Pokoje recepcyjne, główne oddziały i sale wykładowe są w głó

wnym budynku. — Uśmiechnął się i popatrzył na nich. — Jak

to zresztą sami za chwilę zobaczycie.

Przed wielkimi, okutymi ćwiekami drzwiami wejściowymi Lever odwrócił się i uniósł rękę.

Panowie. Jeszcze jedna, ostatnia sprawa, zanim wejdzie

my do środka. Pragnę z dumą powiedzieć, że wczoraj dostar

czono mi ostatnie arcydzieło największego malarza naszych

czasów, Ernesta Heydemeiera.

Reakcją na te słowa był cichy pomruk zdumienia. Lever rozejrzał się dookoła siebie, rozkoszując się tą chwilą.

Co więcej, pozwólcie mi dodać, że podarowałem in

stytutowi to specjalnie zamówione płótno na pamiątkę tej

uroczystości. Proszę teraz za mną...

Gdy Lever się odwrócił, wielkie drzwi zaczęły się powoli otwierać, ukazując ścianę i wiszące na niej dzieło Heydemeiera. W miarę jak coraz większa część gigantycznego płótna ukazywała się oczom widzów, pierwsze zduszone okrzyki zaskoczenia zaczęły się przeradzać w rosnący z każdą chwilą burzliwy aplauz.

W centrum obrazu widać było olbrzymią postać młodzieńca o muskularnej, nagiej piersi, stojącego na poszarpanym, skalistym szczycie góry. W ręku trzymał drzewce wielkiej chorągwi i patrzył ku zachodowi. Jego wyrazista, piękna twarz wyglądała tak, jakby rozjaśniała ją jakaś wizja. Za młodzieńcem i rozwiniętą na wietrze flagą grupa innych młodych ludzi — zdawałoby się młodych bogów — wspinała się w kierunku szczytu, a ich twarze promieniały, zwrócone w stronę słońca, które skąpało cały obraz w cudownym, złotym świetle.

Bogowie... — wyszeptał jeden ze starców, patrząc na

ogromne płótno z otwartymi ustami. Nie był jedyny. Wszyscy

starzy ludzie zgromadzeni wokół Levera zamilkli w chwili, gdy

ten wielki obraz ukazał się w pełnym blasku. Nastało mil

czenie, po czym powoli, z rosnącym poczuciem wręcz obez

władniającego zachwytu, zaczęli zbliżać się do ściany.

Stary" Lever stał, patrząc na nich i wiedząc, co czują w tym momencie. Dokładnie to samo czuł dzień wcześniej, kiedy po raz pierwszy zobaczył obraz. To było zadziwiające. Raz jeszcze Heydemeier przejął jego pomysł i przetransfor-mował go. A teraz, kiedy sam to zobaczył, wiedział już. To było marzenie. To właśnie jemu oddał swe wszystkie siły w ciągu ostatnich lat. Marzeniu o doskonałości ujętej w złote światło nowego świtu.

Zadrżał. Jeśli można będzie tego dokonać, zostanie to zrobione właśnie tutaj. A to pełne natchnienia arcydzieło jest


166

167

precyzyjną deklaracją intencji. Być bogiem i żyć wiecznie — cóż może być złego w tym pragnieniu?

To jest oszołamiające — powiedział z prawdziwym zachwytem w głosie ktoś stojący blisko niego.

Masz rację, Charles — dodał cicho inny. — To arcydzieło. Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego.

Lever patrzył na nich i z uśmiechem przyjmował płynące ze wszystkich stron pochwały.

Chodźmy, panowie — odezwał się w końcu. — Nie

będziemy tu bez końca stać i gapić się. Ruszajmy do środka.

Czeka tam na was jeszcze wiele cudów.

* * *

Dwie godziny później stali w głównej sali wykładowej pod ogromną reprodukcją Universalis Cosmographia Martina Wal-deseemullera, starej mapy świata z roku 1507, która wypełniała cały tył amfiteatru. Oryginalny drzeworyt, pierwsza mapa, na której Nowy Świat występuje pod nazwą Ameryka, wisiał w gabinecie „Starego" Levera w Filadelfii.

Widzieli już wszystko i zrobiło to na nich duże wrażenie. Nie mieli żadnych wątpliwości, że jeśli można znaleźć rozwiązanie zagadki starzenia się, zostanie to zrobione właśnie tutaj, kupili bowiem najnowocześniejszy sprzęt naukowy i zatrudnili najlepszych specjalistów z każdej gałęzi wiedzy. W czasie zwiedzania spotykali jednego eksperta po drugim i zanim przechodzili dalej, słyszeli od każdego z nich krótkie, fachowe wyjaśnienie tego, co robi, a wszystko to składało się na ogólne wrażnie pełnej kompetencji zespołu. Wyglądało to dobrze. Nawet bardzo dobrze. Potrzebny był tylko czas, pieniądze i... trochę szczęścia. A przynajmniej tak to ujmował Lever. Badania już się rozpoczęły, pracownicy każdego z ośmiu wydziałów zagłębili się już w swoje własne, wysoce wyspecjalizowane pola wiedzy. Wszystko zostało z góry dokładnie przemyślane, każdy zaułek obstawiony. Tak to w każdym razie wyglądało.

Zwiedzanie zbliżało się do końca. Lever, stojąc pośród tych starych ludzi, rozmawiał z nimi, oceniał ich reakcje i ze skromną miną przyjmował ich pochwały. Cały czas coś jednak nie dawało mu spokoju. Wszystko wyglądało dobrze. I w grun-

cie rzeczy było dobre — najlepsze ze wszystkiego, co można było kupić za pieniądze. Ale on potrzebował czegoś jeszcze lepszego. Warda. Nie spocznie, dopóki go nie skłoni, by dla niego pracował.

Oprowadzając swoich gości po terenie fundacji, starał się patrzeć na wszystko tak samo jak oni, świeżym okiem, jednakże przez cały czas miał świadomość, że była to tylko skorupa, zachwycający przykład technologicznej iluzji, za którą stali nie geniusze, lecz zwykli ludzie przyzwyczajeni do starych i sztywnych reguł myślenia. I wiedział — ponieważ dawno już zrozumiał, iż musi wiedzieć takie rzeczy — że wszystko to nie znaczyło nic, absolutnie nic, bez tego ostatniego, malutkiego kawałka układanki: iskierki, która miała sprawić, że ta ogromna, wspaniała maszyna badawcza ożyje.

I znowu wszystkie nitki prowadziły do Warda. Musi mieć Warda. Jeśli nie można kupić tego człowieka, to może uda się go inaczej nakłonić, by przyjął tę pracę. Sterroryzować, nastraszyć, a w ostateczności zmusić do tego. Jeśli bowiem jego doradcy mają rację, nie ma na świecie nikogo innego, kto mógłby podołać takiemu zadaniu. Nikogo na tyle błyskotliwego, kto patrząc na zdawałoby się oczywiste wyniki, mógłby z nich wyciągnąć zupełnie inne wnioski i podać całkowicie nowe rozwiązanie problemu.

Lever wziął kolejną szklaneczkę whisky i opróżnił ją jednym haustem. Tak, jeśli Ward nie przyjdzie tu z własnej woli, przyjdzie pod przymusem: ponieważ nie ma nikogo innego, do kogo można by się zwrócić, i żadnego miejsca, do którego można by się udać. A to musi się udać. Zrobi wszystko, aby się udało. Alternatywa bowiem...

Lever spojrzał na starą mapę i nagle uświadomił sobie, ile miliardów mężczyzn oraz kobiet żyło i umarło od czasu, kiedy została wyrysowana. Zadrżał, myśląc o tej niezliczonej masie ciał, które rozpadły się w pył, i o tych duszach, które roztopiły się w nicości. Po chwili odetchnął głęboko i wziąwszy się w garść, z uśmiechem na twarzy wmieszał się ponownie w tłum starych ludzi, dbając o to, by nic z dręczącego go niepokoju nie ukazało się na jego twarzy.

* * *


168

169

Po wyjściu Kustowa Michael przez jakiś czas przeglądał papiery, które Mary położyła na jego biurku, po czym odwrócił się w swoim fotelu i spojrzał na nią.

Kiedy ją przed trzema tygodniami zatrudniał, nie był pewny, jak sobie poradzi na tym nowym stanowisku. Opinie o jej pracy jako urzędniczki średniego szczebla w zarządzie Mem-Sysu, największej z jego firm, były dobre — w gruncie rzeczy bardzo dobre —jednakże niewiele można było powiedzieć o jej kwalifikacjach na stanowisko osobistej asystentki. Nie przyjąłby jej zresztą, gdyby którykolwiek z czterech mężczyzn, których chciał mieć przy sobie, był wolny. Ale nie byli. Nie było przy tym ważne, czy jego ojciec wystraszył ich, czy też po prostu przekupił. Rzeczywistość była taka, że nie miał wyboru. Mogła to być albo Mary Jennings, albo nikt. I być może dostał ją tylko dlatego, iż ojciec uznał, że przekupywanie zwykłej kobiety jest czymś poniżej jego godności. Mary wszakże okazała się lepsza — dużo lepsza — niż on i jego ojciec przypuszczali. Była bystra, sprawna i pomysłowa. Do tego jeszcze potrafiła dobrze pracować pod presją — bezcenna zaleta w obecnych czasach, kiedy nacisk wywierany zewsząd przez jego ojca nie ustępował. Pod wieloma względami była najlepszą asystentką, z jaką kiedykolwiek pracował.

Złożył razem opuszki palców i oparł się wygodnie w fotelu.

Em...?

Uniosła gwałtownie głowę, wyraźnie wstrząśnięta.

Ja... — Zauważyła wyraz zdziwienia na jego twarzy i odwróciła wzrok. — Dlaczego pan mnie tak nazwał?

Jak nazwałem...? Och, masz na myśli...? — Podsunął jej kopię jednego z jej raportów i wskazał coś palcem. — Tak właśnie się podpisujesz. Litera M. Sądzę, że widziałem ją już tyle razy, iż zacząłem myśleć o tobie jako o Em.

Opuściła wzrok, ale w jej głowie wciąż jeszcze wirowała burza myśli. Oczywiście. M jak Mary. Mary Jennings. W ciągu ostatnich dwudziestu jeden miesięcy przywykła do tej przybranej postaci, utożsamiła się z nią, a jednak najmniejsze napomknięcie usuwało wszystko na bok i przywracało jej prawdziwe imię oraz nazwisko. Em jak Emily. Emily Ascher...

Zadrżała, wymawiając je w myślach. Emily Ascher z Miasta Europa, ostatnio członek Rady Pięciu nie istniejącej już rewolucyjnej partii Ping Tiao, niesławnej pamięci terrorystów,

którzy pogrążyli świat poziomów w chaosie, a potem głupio, jak sądziła, spalili pokład Bremy, zabijając przy tym ponad jedenaście tysięcy niewinnych ludzi. Upłynęły właśnie dwadzieścia dwa miesiące od dnia, w którym DeVore dał jej fałszywe dokumenty i wsadził do rakiety InterCity, która przeniosła ją do innego świata. Miesiące starań, aby nie rzucać się w oczy, budowania solidnych podstaw nowego życia i czekania na właściwą chwilę. Ta chwila bowiem nadejdzie. A kiedy to nastąpi...

Wiesz, możesz mieć rację.

Podniosła wzrok i zauważyła, że Michael patrzy na nią.

Słucham?

Postukał palcem w jej raport.

Na temat Dunna. Nie sądzę, abyśmy mogli mu zaufać.

Mógł być przez długie lata wrogiem mojego ojca, ale to wcale

nie robi z niego mojego przyjaciela. — Uśmiechnął się i ciągnął

dalej: — Wiem, jak myśli mój ojciec. Znam jego sposoby

działania. Jest bogatym człowiekiem, który nie czuje oporów

przed kupowaniem tego, na co ma ochotę. A pieniądze mogą

sprawić, że człowiek, nawet taki jak Dunn, może się skumać

z jeszcze bardziej dziwnym partnerem niż jego odwieczny

wróg. Prawda, Em?

Już miała zamiar poprawić go, poprosić, by nie nazywał jej w ten sposób, ale coś w tonie jego głosu poruszyło ją. W taki sam sposób zareagowała wtedy, gdy poprosił ją, by została jego asystentką. Nie potrafiła mu odmówić. A przecież jedyną sensowną rzeczą, jaką powinna wówczas zrobić, było powiedzenie „nie". Coś jednak w sposobie, w jaki to powiedział — jakieś przeczucie słabości i wrażliwości, której później dał dowody — sprawiło, że musiała się zgodzić. Teraz było podobnie.

Uśmiechnęła się.

W przeszłości wielokrotnie przekonywałam się, że nie należy ufać tym, którzy chcą budować sojusz na fundamencie wspólnej nienawiści. Zawsze są jakieś tarcia, które mogą przerodzić się w coś groźnego.

Tak było. Sama widziała, jak Ping Tiao zostało zniszczone z takich właśnie powodów, gdy Gesell zawarł sojusz z tym odrażającym DeVore'em. Wtedy właśnie postanowiła, że kiedy w przyszłości będzie wybierała sobie sojuszników, postawi własne warunki.


170

171

W tym momencie zauważyła, że Michael patrzy na nią dziwnym wzrokiem.

A tak nawiasem mówiąc, co robisz dziś wieczorem?

To pytanie tak bardzo zbiło ją z tropu, że nie mogła

powstrzymać śmiechu.

Przepraszam — rzuciła.

Odwrócił głowę, jakby popadł w zakłopotanie, jakby przekroczył właśnie jakąś niewidoczną granicę, po czym znowu spojrzał na nią i także się roześmiał.

Posłuchaj, jeśli już sobie coś zaplanowałaś, zapomnij o tym, ale jeśli nie... to może chciałabyś towarzyszyć mi na balu.

Na balu? Ma pan na myśli coś takiego, co pokazują w serialach?

Pokręcił przecząco głową.

Nie. Chodzi o prawdziwy bal. Moja stara przyjaciółka

obchodzi uroczyście swoje dwudzieste piąte urodziny. Osiąg

nęła właśnie dojrzałość. Kilka lat temu została sierotą i przez

ten czas jej majątek był zarządzany przez powierników. Teraz

jednak wszystko przechodzi w jej ręce i w związku z tym

wydaje wielkie przyjęcie. Pomyślałem sobie...

Popatrzyła na niego z uwagą.

Dlaczego ja? — zapytała po chwili milczenia. — Jestem pewna, że musi być przynajmniej tuzin pięknych kobiet, które...

Pomyślałem sobie, że to może być dla ciebie dobra zabawa — przerwał jej. — Ciężko dla mnie pracowałaś i, no cóż, pomyślałem, że może ci się to spodoba. Ja... — Roześmiał się. — Nie bardzo wiedziałem, jak zareagujesz. Bałem się, że możesz źle zrozumieć moje intencje. No wiesz, szef i asystentka...

Zwłaszcza asystentka...

Zmrużył oczy, po czym skinął głową z lekkim uśmiechem rozbawienia na ustach.

A więc? Czy chciałabyś zobaczyć, jak bawią się „boscy"?

Czy chciała? Czy naprawdę chciała zbliżyć się do tych ludzi?

Wahała się jeszcze przez chwilę, po czym jej twarz rozjaśnił czarujący, promienny uśmiech.

Chciałabym, Shih Lever. Bardzo bym chciała.

Dobrze. Ale zwracaj się do mnie po imieniu... — p0-

wiedział, oddając jej uśmiech. — Dziś w nocy chcę być dla ciebie Michaelem.

* * *

Czy to już wszystko?

Siedzący w fotelu Li Yuana Wei Chan Yin uniósł głowę i spojrzał w oczy młodego T'anga. Jego twarz nie zdradzała, co czuł, nie zawahał się także ani na chwilę przed podpisaniem dokumentu. Przez cały czas, kiedy siedział przy biurku i własną ręką pisał to, co dyktował mu Li Yuan, nie zerknął w górę ani w bok, gdzie stał jego brat, Tseng-li. Jego zachowanie przypominało raczej postawę służącego, a nie kogoś równego T'angowi Europy. A jednak Li Yuan lepiej niż ktokolwiek inny znał siłę i zalety tego człowieka. Często rozmawiał z nim w czasie, kiedy obaj byli książętami, a także w ostatnim okresie życia Wei Fenga, kiedy Chan Yin występował w Radzie jako regent swego ojca.

Podpisz to na dole —powiedział Li Yuan. —Następnie

daj to Tseng-li, aby poświadczył treść dokumentu jako świa

dek. Ja podpiszę ostatni.

Chan Yin uśmiechnął się i skinął głową. Przesunął rękę w dół grubego pergaminu i wymachując fantazyjnie pędzelkiem, napisał swoje imię. Kiedy skończył, Tseng-li pochylił się nad biurkiem i zanurzywszy pędzelek w tuszu, złożył swój podpis obok podpisu brata.

Chan Yin odwrócił pergamin i podał go Li Yuanowi, a Tseng-li jednocześnie podsunął mu pędzelek. Li Yuan podpisał się, a potem z głębokim westchnieniem wyprostował swoje ciało.

Rozumiesz, dlaczego tak musi być? — zapytał, uśmie

chając się ze smutkiem do Chan Yina.

Chan Yin milczał przez chwilę, po czym pokręcił głową.

Jeszcze nie, Yuanie. Może nawet nigdy nie zrozumiem.

Ale taka była wola mojego umierającego ojca. — Wykrzywił

usta w słabym uśmiechu. — A ty to rozumiesz?

Li Yuan roześmiał się.

Może tak, może nie. Ale jestem ci wdzięczny, kuzynie.

Chan Yin ukłonił się lekko. Stojący obok niego Tseng-li


172

173

spojrzał aa brata. Na jego twarzy gościło to samo opanowanie — świadectwo dobra, które było w nich wszystkich. Patrząc na tych dwóch mężczyzn, Li Yuan czuł głębokie wzruszenie. Mieć takich synów. Człowiek może umrzeć spokojnie, wiedząc, że jego potomstwo jest tak prawe i uczciwe. Westchnął i po raz kolejny przyrzekł sobie, iż wykorzysta ten dokument tylko wtedy, kiedy naprawdę będzie musiał.

Tseng-li — powiedział miękko. — Jest jeszcze coś, o co

chcę cię poprosić.

Najmłodszy z synów Wei Fenga zwrócił ku niemu swą piękną twarz. Jego ciemne oczy spoglądały z rzadko spotykaną bezpośredniością i otwartością.

O co chodzi, Chieh Hsidl

Li Yuan uśmiechnął się, słysząc ten tytuł.

Chciałbym, abyś mi służył, Tseng-li. — Przerwał na

chwilę, po czym dodał: — Chcę, abyś zastąpił Chang Shih-

-sena i został moim sekretarzem.

Chan Yin uniósł głowę. Po raz pierwszy na jego twarzy pojawiło się zdumienie. Ale Tseng-li pokiwał tylko głową.

Jak sobie życzysz, Chieh Hsia.

To dobrze. — Li Yuan uśmiechnął się. Teraz, gdy wszystko już było zakończone, poczuł ogarniające go odprężenie. — Możemy zatem zająć się ustaleniem daty twojej koronacji, Wei Chan Yin. Najwyższy czas, abyś i ty został Tangiem.

ROZDZIAŁ 6

W pustkę

Kim wysiadł z wynajętej lektyki i ze zdziwieniem rozejrzał się dookoła. Rezydencję otaczał pomalowany na czerwono mur o wysokości dziesięciu ch'i. Jedyne wejście na teren posiadłości prowadziło przez bramę, nad którą górowała stara wieża z dzwonem. Bramę zamykały ogromne, podwójne drzwi z wypolerowanego brązu, wysadzane żelaznymi ćwiekami, a z obu jej stron stały masywne, ozdobione wizerunkami smoków mary, pomalowane na jaskrawą zieleń. Wszystko to wyglądało zaskakująco brutalnie, jak coś wzięte prosto z piętnastego wieku. Graniczny fort z okresu dynastii Ming, kompletny, razem z wieżami strażniczymi. Ostatnia rzecz, jakiej można by się spodziewać na Pierwszym Poziomie Miasta.

Ze wszystkich stron zbliżały się lektyki, ich pasażerowie wysiadali i pokonując coś, co wyglądało jak ścieżka dla koni, zmierzali w kierunku bramy. Rozmaitość i bogactwo ich kostiumów mogły przyprawić o zawrót głowy. Przybywali przebrani za bogów i boginie, cesarzy i ich konkubiny, znanych rzezimieszków i sławnych mędrców. Można było odnieść wrażenie, że na tę noc obrabowano całą historię. W porównaniu z tym wszystkim pajęczy kostium Kima wydawał się szary i mało pomysłowy. Kim nie zdawał sobie sprawy, ile czasu i wysiłku ci ludzie poświęcają czemuś tak... mało ważnemu.

Zbliżył się do wejścia i przystanął, wpatrując się w wielką, kamienną belkę, na której wspierała się wieża z dzwonem. W samym jej środku wyryto pojedynczy piktogram Han: znak Chung, czyli „Rozjemca", będący jednocześnie nazwiskiem rodowym właścicieli tej wielkiej rezydencji.

Zmarszczył czoło, zrozumiawszy, że raz jeszcze jego ocze-

175

kiwania minęły się z rzeczywistością. Spodziewał się wieczoru podobnego do tego w rezydencji Leverów, kiedy aresztowano „Młodych Synów". W gruncie rzeczy zupełnie się nie spodziewał, że zobaczy tu jakichkolwiek Han. Obejrzał się i zaczął obserwować ludzi mijających go w drodze do wejścia. Ustawili się w kolejce u stóp wieży i trzymając swoje zaproszenia w dłoniach, czekali, aż dwóch wielkich Han o nagich piersiach, stojących przed otwartymi drzwiami i blokujących przejście, sprawdzi je i wpuści ich do środka.

Kim stanął w kolejce i niemal bezwiednie uległ powszechnej atmosferze pełnego podniecenia oczekiwania. Spodziewał się, że gdy dotrze do bramy, strażnik odbierze od niego zaproszenie i wpuści do środka, tak jak wpuścił tych, którzy stali przed nim, ale mężczyzna zastawił mu drogę i położywszy dłoń na piersi, zatrzymał.

Czekaj tu — rozkazał szorstko i odwrócił głowę. —

Chang! — krzyknął, wzywając drugiego strażnika. — Zawołaj

kapitana. Myślę, że znalazło się to brakujące zaproszenie!

Kim opuścił głowę, z trudem powstrzymując gniew. Zdarzało mu się to już wcześniej. Niezbyt często, ale znowu nie tak rzadko, by nie mógł zrozumieć, o co właściwie chodziło. Dla tych ludzi nie był człowiekiem. Widzieli w nim stwora z Gliny, istotę godną jedynie wzgardy. Jego wielkie oczy i mizerna postać zdradzały go już na pierwszy rzut oka. A niektórzy — jak ten strażnik — nienawidzili Gliny i tych, którzy stamtąd przychodzili, z gorzką i całkowicie irracjonalną pasją.

Czekał z opuszczoną głową, słuchając, jak kapitan i strażnik rozmawiają ze sobą po mandaryńsku. Ich pewność, że ktoś pochodzący z Gliny nie może rozumieć tego języka, także była typowa.

Ty! Podnieś głowę!

Rzucony ostrym tonem rozkaz kapitana zaskoczył Kima. Szarpnął gwałtownie głową i spojrzał w oczy oficera. Tamten przyglądał mu się przez chwilę, po czym skwitował wynik swej obserwacji grubiańską uwagą po mandaryńsku. Stojący za jego plecami strażnicy wybuchnęli śmiechem.

No więc? — powiedział kapitan, pokazując Kimowi

zaproszenie. — Skąd to masz? Nie ma cię na liście gości

i zgłoszono nam zaginięcie jednego z zaproszeń. Jedyne, co

mi przychodzi do głowy...

176

Co ci przychodzi do głowy?

To pytanie dobiegło zza obu strażników. Odsunęli się, ukazując wysoką postać Michaela Levera ubranego w kostium amerykańskiego generała z osiemnastego wieku.

Shih Lever... — Kapitan ukłonił się nisko, jakby uznając zarówno prawdziwą, jak i tę iluzoryczną różnicę rang, jaka ich dzieliła. — Proszę o wybaczenie, ale ten człowiek usiłował dostać się na teren posiadłości. Dziś po południu otrzymaliśmy doniesienie, że jedno z zaproszeń zginęło i...

Zamknij się, ty imbecylu! Shih Ward jest moim honorowym gościem. To wielki człowiek. Ch'un tzu. Ukłonisz się teraz przed nim i przeprosisz go...

Zakłopotany Kim uznał, że powinien się wtrącić.

Michaelu, proszę, doprawdy nie ma takiej potrzeby.

Kapitan popełnił pomyłkę, to wszystko. Poza tym miał rację,

będąc tak ostrożny. To trudne czasy i wielki dom do pil

nowania. Jego drzwi powinny być dobrze strzeżone.

Michael patrzył przez chwilę na Kima, po czym wzruszył ramionami.

Jak sobie życzysz. Myślę jednak, że się mylisz. To gówno

dokładnie wiedziało, co robi.

Z całą pewnością, pomyślał Kim, ale nie chcę brać udziału w tych małostkowych dociekaniach. Przynajmniej jeśli mam możliwość wyboru.

Przeszli przez bramę i stanęli na otwartej przestrzeni: w ogrodzie zaprojektowanym w stylu Han. Z drugiej jego strony, za parą łagodnie wygiętych w górę mostków z białego kamienia, wśród drzew i skał, stał wielki, dwupiętrowy pałac zbudowany zgodnie z modą panującą na południu. Już teraz wydawało się, że był pełny, a nawet przepełniony tłumem gości. Tłoczyli się na werandzie, rozmawiając i pijąc, podczas gdy z wnętrza domu dochodziły przytłumione dźwięki piszczałek i rozmaitych instrumentów strunowych.

Kim odwrócił się i spojrzał na swego przyjaciela.

Myślałem, że to będzie wyglądało zupełnie inaczej. Myślałem...

Myślałeś, że będzie tak jak ostatnim razem, co? I jesteś zaskoczony, widzisz tu bowiem tylu Han? No cóż, pozwól, że ci wyjaśnię parę spraw, zanim spotkamy naszą gospodynię.

Odciągnął Kima na bok i zaprowadził między drzewa, gdzie

177

znaleźli spokojniejsze miejsce. Usiedli tam po obu stronach niskiego, pokrytego płaskorzeźbami, kamiennego stolika. Mi-chael zdjął swój trójkątny kapelusz i położył go na blacie stolika.

W czasach, kiedy Izba była jeszcze otwarta, ojciec Glorii

odgrywał w niej ważną rolę: był doświadczonym reprezentan

tem, którego wielokrotnie wybierano do Izby, i jednocześnie

rzecznikiem swojego tongu, On Leong.

Kim zmarszczył czoło. Wprawdzie pięć" głównych tongów Miasta Ameryka miało wspólne korzenie z Triadami Europy i Azji, jednakże ich najnowsza historia potoczyła się zupełnie inaczej. Kiedy po zamordowaniu prezydenta Griffina wszystko się tu załamało, to właśnie te pięć tongów pomogło utrzymać względny porządek na Wschodnim Wybrzeżu, w enklawach Kalifornii i na Środkowym Wschodzie. A kiedy w poprzek kontynentu wybudowano Miasto, wzięły one główny udział w programie rekonstrukcji społeczeństwa. Ich nagrodą była legitymizacja. Dzięki temu mogły się przekształcić w partie polityczne.

Rozumiem — powiedział — ale jeszcze nie do końca.

Sądziłbym raczej, że tongi będą waszymi naturalnymi przeciw

nikami politycznymi.

Michael uśmiechnął się.

I są. Ale Gloria bardzo różni się od swojego ojca. Chce

tego, czego i my chcemy: niepodległej, otwartej na świat

Ameryki. I nie jest w tym osamotniona. Wielu Han myśli

podobnie. Większość z nich, ta wpływowa, jest dziś tutaj.

Kim opuścił wzrok.

A ja myślałem...

Że nienawidzę Han? — Michael pokręcił głową. — Nie. Tylko naszych władców. Tylko tych, którzy próbują zepchnąć nas z drogi ku naszemu naturalnemu przeznaczeniu. Reszta... no cóż, są wśród nich dobrzy i źli, prawda? Co rasa może mieć z tym wspólnego?

* * *

Bryn? Czy mogę z tobą zamienić słowo?

Bryn Kustow przeprosił grupę ludzi, z którymi rozmawiał, i podążył za Michaelem wzdłuż szerokiego korytarza, do jednego z pustych, bocznych pokoi.

Michael zamknął starannie drzwi, odwrócił się i spojrzał w milczeniu na swego przyjaciela.

A więc, Michael? O co chodzi?

Młody Lever wyciągnął rękę i ujął go za ramię.

Właśnie dostałem wiadomość. Bankierzy żądają spłaty pożyczki.

Ach... — Kustow zastanawiał się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami. — A zatem to koniec, jak sądzę. Zabawa się skończyła i chłopcy mogą wrócić do domu.

Czy tego właśnie chcesz?

Kustow spojrzał na niego ze zdziwieniem.

Nie. Ale co nam pozostało? Wydaliśmy większość mo

jego kapitału, a twój jest zamrożony.

Michael zawahał się.

A gdybyśmy tak znaleźli pieniądze gdzie indziej?

Kustow roześmiał się.

Ale gdzie? Twój ojciec zadbał o to, aby rynek pieniężny był dla nas tak ciasny jak tyłek muchy.

To on tak myśli. Ja jednak sprawdziłem kilka sygnałów.

I?

I jutro po południu, o drugiej, mamy spotkanie z ludźmi z Clear Heart Credit Agency w Cleveland.

I oni pożyczą nam tyle, ile potrzebujemy?

Michael ponownie się zawahał.

Nie wiem. W związku z tą ostatnią sprawą będziemy musieli wszystko jeszcze raz dokładnie oszacować i ocenić. Sprawdzić, ile potrzebujemy na spłatę kredytu i sfinansowanie dalszego rozwoju. Odsetki są wysokie, ale mamy do wyboru albo to, albo pójść na dno.

Rozumiem. — Kustow odwrócił na chwilę wzrok, pomyślał, po czym znowu spojrzał na niego z lekkim uśmiechem na ustach. — Jest jeszcze jedna opcja. Mam na myśli to, że zanim zaczniemy szukać pracy, moglibyśmy się jeszcze czymś zająć.

Michael roześmiał się.

Nie nadążam za tobą, Bryn. O czym ty mówisz?

Ja także ostatnio nie próżnowałem, Michaelu. Przeprowadziłem wiele rozmów i w końcu umówiłem nas na spotkanie. Tylko ty, ja i mój stary szkolny przyjaciel. Za dwa dni, u niego.


178

179

Stary szkolny przyjaciel?

Kustow położył dłoń na ramieniu Michaela.

Zaufaj mi. A tymczasem może się nieco zabawimy, co?

I uśmiechnij się, do cholery. Noc jeszcze nie minęła, a w sali

czeka na ciebie piękna kobieta.

* * *

Łopatki wentylatora migotały w perlistym świetle. Wszędzie unosił się gęsty zapach perfum, słychać było szelest staroświeckich sukni z jedwabiu lub satyny oraz cichy szmer rozmów, przerywany od czasu do czasu wybuchami pijackiego śmiechu. Emily Ascher stała na szczycie schodów i ze zdumieniem patrzyła w dół, na Salę Ostatecznej Łaskawości. Wielkie pomieszczenie zdawało się tonąć w czerwieni, bieli i błękicie, barwach dawnej Ameryki. Z balkonów i wielkiego sufitu zwisały wyblakłe flagi i stare sztandary, które przedzielały ogromne, wyrzeźbione z drewna orły. Po drugiej stronie sali, na podium wznoszącym się ponad głowami gości, spoczywał duży, popękany dzwon — Dzwon Wolności. Ścianę znajdującą się zaraz za nim zakrywała ogromna mapa imperium amerykańskiego z czasów jego największej potęgi; większość Ameryki Południowej była na niej zamalowana na niebiesko, a każdy z sześćdziesięciu dziewięciu stanów oznaczała błyszcząca, złota gwiazda. Między schodami a tą mapą tłoczyło się około trzech tysięcy krzykliwie ubranych młodych mężczyzn i kobiet, rozmawiając i pijąc.

Ciągle zadziwiona, Emily odwróciła się i popatrzyła szeroko otwartymi oczami na swego towarzysza. Michael obserwował ją z lekkim uśmiechem na ustach.

Robi wrażenie, co?

Skinęła głową.

Nie spodziewałam się... — Ale czego właściwie się spodziewała? Roześmiała się miękko i spytała: — Czy takie okazje zawsze są świętowane w ten sposób?

Nie zawsze. Ale też większość młodych dam nie ma tego stylu co Gloria. Możemy być z niej dumni, nie sądzisz?

My?

Synowie...

Ale ja myślałam, że to jest przyjęcie z okazji osiągnięcia przez nią dojrzałości?

I tak właśnie jest. — Uśmiechnął się enigmatycznie i po

dał jej ramię. — Zejdźmy teraz na dół. Jest tam kilku moich

przyjaciół i chciałbym, abyś ich poznała.

Dwie godziny później stała w kręgu młodych mężczyzn, którzy zgromadzili się po drugiej stronie sali, przy Dzwonie Wolności. Było ich dziewięciu: Michael Lever, jego trzech bliskich przyjaciół i pięciu innych „Synów", którzy także odcierpieli długie miesiące uwięzienia w rękach Wu Shiha. Podobnie jak Lever, wszyscy byli ubrani w stylu wczesnej republiki — mieli na sobie autentyczne niebiesko-białe mundury, za które zapłacili ogromne sumy. Te mundury, długie do kolan buty i ich krótko ostrzyżone, jasne włosy sprawiały, że wyglądali dziwnie surowo, drastycznie różniąc się od pozostałych uczestników balu.

Początkowo ich rozmowa przebiegała dość swobodnie i dotykała szerokiej gamy tematów: od planowanego otwarcia Izby i nowych osiągnięć w technologiach kosmicznych po najnowsze postępy w sprawie dziedzictwa GenSynu i wyniki ostatniej rundy negocjacji mających na celu uzgodnienie porozumienia handlowego między Miastami. Jednak w miarę upływu czasu nastrój tych młodych ludzi ulegał pogorszeniu, a rozmowa coraz bardziej koncentrowała się na tyranii Siedmiu oraz wadach ich ojców.

Bliski przyjaciel Levera, Carl Stevens, mówił właśnie, gestykulując przy tym z ożywieniem:

Nasi ojcowie gadają o zmianach, o powrocie imperium.

To jest coś, co wszyscy chcielibyśmy zobaczyć, ale kiedy się

nad tym zastanowić, to tak naprawdę nie ma wielkiej różnicy

między nimi a Siedmiu. Ktokolwiek by rządził, Siedmiu czy

nasi ojcowie, my pozostaniemy w tej samej sytuacji. Wy

dziedziczeni i równie bezsilni jak teraz.

Stojący za nim Bryn Kustow przytaknął.

Carl ma rację. Sądzę nawet, że w razie upadku Siedmiu

nasza pozycja się pogorszy. Co się bowiem stanie, kiedy nasi

ojcowie obejmą władzę? Czy potraktują nas jak swych natural

nych partnerów w tej próbie sił? Nie. Ani przez sekundę. Znamy

ich sposób myślenia. W ciągu tych wszystkich lat mogliśmy się

przekonać, jaki jest ich stosunek do nas. Widzą w nas groźbę.

Potencjalnych uzurpatorów. Przykro mi to mówić, ale w rezul

tacie tego wszystkiego staliśmy się wrogami własnych ojców.


180

181

Odpowiedział mu pomruk pełnej zakłopotania zgody.

Ale co możemy na to poradzić? — zapytał jeden z pozo

stałych, Mitchell. — Oni mają całą władzę, prawdziwą władzę.

Nam przypadły tylko okruchy z ich stołów. A co można zrobić

z okruchami?

Gorycz brzmiąca w głosie Mitchella widoczna była na każdej twarzy. Kustow zerknął na Michaela, opuścił głowę i wzruszył ramionami.

Nic... — odpowiedział spokojnie. Jednakże coś w jego

sposobie zachowania sugerowało, że myślał zupełnie inaczej.

Emily, stojąca przy boku Michaela, przesunęła wzrokiem po twarzach zgromadzonych wokół mężczyzn. Wyczuła, że w tym ciasnym kręgu zapanowało nagle napięcie. Na przekór wszystkiemu, co zostało tu powiedziane, coś w tej zawiłej „imperialnej" szaradzie sprawiło, że poczuła do nich niechęć. Rozmawiali o zmianie równowagi sił, o „wyzwoleniu", a naprawdę mieli na myśli zdobycie władzy dla siebie. Nie byli wcale lepsi od swoich ojców. Nie. Nawet po doświadczeniach więzienia nic nie rozumieli. W gruncie rzeczy dla nich to wszystko wciąż było grą. Czymś, co miało wypełnić im czas i odsunąć perspektywę nudy.

Mimo to była zadowolona, że miała okazję to zobaczyć, zrozumieć, jak myślą i jak działają, w rezultacie bowiem w jakiś dziwny sposób stawała się mocniejsza, bardziej zdeterminowana.

Na moment przestała słuchać ich rozmowy i myśląc o sobie, skupiła się na idei, dla której pracowała przez te wszystkie lata. Idea Zmiany — prawdziwej zmiany — rozbicia starych struktur władzy. Coś nieskażonego, czystego i całkowicie nowego. To dla osiągnięcia tego celu walczyła latami w szeregach Ping Tiao. Nowy świat, wolny od hierarchii, świat, w którym ludzie mogliby wdychać nowe powietrze i żyć nowymi marzeniami. Tak, i to tę właśnie ideę zdradzili Mach oraz Gesell, kiedy zdecydowali się współpracować z DeVore'em.

Zadrżała i spojrzała na Michaela. Obserwował ją z wyrazem troski na twarzy.

Co ci jest, Em?

Rzuciła mu puste spojrzenie, nie mogąc sobie przez moment przypomnieć, co robi w środku gromadki ludzi, których jeszcze nie tak dawno zniszczyłaby bez chwili namysłu. Potem,

gdy wszystko sobie nagle uświadomiła, wybuchnęła śmiechem. A on, nie spuszczając z niej wzroku, uśmiechnął się także. Nic nie rozumiał, ale cieszył się z tego, co dostrzegł w tej surowej, jakby rzeźbionej twarzy. A gdy uniósł głowę, poczuł jeszcze większą determinację, by nie zbaczać z drogi, na którą wkroczył.

* * *

No i jak, Michaelu? Czy dobrze bawiłeś się dziś wie

czorem?

Michael odwrócił się, objął gospodynię balu i pocałował w policzek. Gloria Chung była wysoką, uderzająco elegancką, młodą kobietą o klasycznych rysach arystokracji Han. Mówiono, że jej przodkowie byli spokrewnieni z wielką dynastią Ming, i patrząc na nią, nietrudno było w to uwierzyć. Tej nocy przebrała się za sławną cesarzową Wu. Miała na sobie długą szatę w kolorze głębokiego granatu, na której wyszyto tysiąc maleńkich, złotych słońc.

Byli sami na szerokim, górnym balkonie. Poniżej ostatni z gości szli niepewnym krokiem wzdłuż krętych ścieżek do swoich lektyk. Minęła go i oparłszy dłonie na balustradzie, patrzyła na zanurzony w półmroku — mimo światła lamp — ogród.

Bawiłem się dobrze — odparł spokojnie, stając obok niej przy balustradzie. — Przyjemnie było móc myśleć o czymś innym niż kłopoty z ojcem.

A dziewczyna?

Dziewczyna? — Spojrzał na nią zdumiony i roześmiał się. — Ach, masz na myśli Mary?

Odwróciła głowę i popatrzyła na niego z taką miną, jakby mogła przejrzeć go na wylot. Uśmiechnęła się.

Obserwowałam cię, Michaelu. Widziałam, jak zachowywaliście się tu razem. To było... interesujące.

Co chcesz przez to powiedzieć?

Myślę, że jesteś już w połowie w niej zakochany.

Nonsens — odpowiedział, zaszokowany tą sugestią. Jednakże gdy to mówił, zdał sobie nagle sprawę z tego, że to była prawda. Stał przez chwilę nieruchomo, patrząc na nią, po czym odepchnął się od poręczy i maskując śmiechem swoje zakłopotanie, zapytał:


182

183

A jeśli bym był?

Wyciągnęła rękę, ujęła go za ramię i przysunąwszy się bliżej, pocałowała go.

Nie zrozum mnie źle. Nie potępiam tego. Jeśli to cię uszczęśliwi... — Odsunęła się odrobinę i spojrzała mu w oczy. — Ona będzie dla ciebie dobra, Michaelu. Widzę to. Ona jest silna.

Tak, ale... — Westchnął. Nie, to było niemożliwe. Jego ojciec nigdy by się na coś takiego nie zgodził.

Zrobiłeś już pierwszy krok. Dlaczego nie miałbyś zrobić następnego?

Co przez to rozumiesz?

Mam na myśli to, że powinieneś na dobre wyjść z cienia swego ojca. Pokaż mu, że jesteś mężczyzną. Ożeń się z nią.

Roześmiał się, zaskoczony jej słowami.

Ożenić się z nią? — Opuścił głowę w zakłopotaniu, po czym odwrócił się. — Nie. Nie mógłbym. Odciąłby mnie od...

Nie ośmieliłby się. A nawet jeśliby to zrobił, to czy sprawy mogłyby wyglądać jeszcze gorzej, niż wyglądają teraz? Co jeszcze mógłby ci zrobić?

Nie...

Nie? Przemyśl to, Michaelu. „Stary" przyparł cię do ściany. Odciął ci źródła finansowania i spróbował wszystkiego, abyś tylko nie zdołał odnieść sukcesu o własnych siłach. Obecnie sytuacja wygląda tak, że będziesz musiał dokonać wyboru, i to w najbliższym czasie: albo wrócisz do niego na kolanach, błagając o wybaczenie, albo będziesz walczył o zachowanie szacunku dla siebie. A więc dlaczego nie zrobić tego właśnie teraz? Kiedy on najmniej się tego spodziewa?

Ponownie zwrócił się w jej stronę.

Nie. Nie teraz, dopóki mam jeszcze inne możliwości.

Masz na myśli Clear Heart Credit Agency? Spojrzał na nią ze zdumieniem.

Jak się o tym dowiedziałaś?


Dowiedziałam się, gdyż mój interes polega na tym, że powinnam wiedzieć jak najwięcej. A jeśli ja wiem, to możesz być przekonany, że twój ojciec także wie. Właściwie jestem tego pewna.

Dlaczego?

184

Ponieważ jest właścicielem Clear Heart Credit Agency.

Od dzisiejszego ranka.

Zamknął oczy.

A więc co masz zamiar zrobić?

Zrobić? A co ja mogę zrobić?

Mógłbyś zrobić to, co ci radzę. Ożeń się z nią. Bądź panem siebie. A jeśli chodzi o pieniądze, dam ci je. Potrzebujesz dwóch milionów, prawda? Dobrze. Jutro rano wypiszę ci czek. To będzie mój prezent ślubny dla ciebie.

Spojrzał na nią ze zdziwieniem i pokręcił głową.

Ale dlaczego? Nie rozumiem cię, Glorio. Dlaczego mia

łabyś zrobić dla mnie coś takiego?

Uśmiechnęła się, przysunęła bliżej i ponownie go pocałowała.

Dlatego, że wierzę w ciebie. A także dlatego, że chcę

widzieć, jak stajesz się silnym człowiekiem. Silnym i niezależ

nym. Dla dobra nas wszystkich.

* * *

Dwanaście malutkich homunculusów — holograficznych postaci nie wyższych niż sześć t'sun — ustawiło się w półokrę-gu na powierzchni biurka, błyskając i migocząc w słabym świetle rzucanym przez globus, który unosił się obok w powietrzu. „Stary" Lever spojrzał w dół na swoich dyrektorów i gniewnie burknął:

A więc na czym polega problem? Dlaczego nie możemy

skorzystać z usług jakiejś innej firmy? Tańszej od ProFaxu?

Bardziej wiarygodnej?

Kilka figurek zamigotało, jakby miało zamiar coś powiedzieć, ale ostatecznie zrobił to jeden ze stojących w środku hologramów — malutka postać dyrektora wydziału dystrybucji wewnętrznej, Wellera. Jego podobizna stała się mniej przezroczysta, pojaśniała, wystąpiła przed obrazy stojące po obu jej stronach i pochyliwszy głowę w ukłonie, powiedziała:

Wybacz mi, panie, ale mamy dobre doświadczenia w handlu z ProFaxem. Jesteśmy z nimi związani już od ponad dwudziestu lat. Zgodnie z tym, co wiemy, nie ma nikogo bardziej wiarygodnego od nich.

Gdyby to była prawda, nie prowadzilibyśmy tej dys-

185

kusji, czyż nie? — przerwał zirytowany Lever i pochylił się nad nimi. — A wiec pozwólcie, że zapytam jeszcze raz. Na czym polega problem? Mógłbym to zrozumieć, gdyby ProFax miał patent na tę produkcję, ale go nie ma. I z całą pewnością nie ma monopolu na rynku. Dlaczego zatem nie możemy kupić tego towaru gdzie indziej? I wytargować przy okazji lepsze ceny? Wydaje mi się, że jest to doskonała okazja. — Odsunął się i złożył razem dłonie. — W porządku. Oto, co zrobimy. Każemy naszym prawnikom wysłać do ProFaxu napomnienie, w którym napiszemy, że złamali kontrakt, a następnie wstrzymamy płatności za towary, które zostały już wysłane do nas, i wyślemy zapytania o oferty do wszystkich głównych konkurentów ProFaxu. I zrobimy to natychmiast, rozumiecie mnie, panowie? Natychmiast! — W momencie, gdy wypowiadał ostatnie słowo, nacisnął przycisk, przerywając połączenie, i podniósł się z fotela, zanim holograficzne obrazy ostatecznie rozpłynęły się w powietrzu.

Wiedział, że w tej właśnie chwili w całym Mieście wszyscy dyrektorzy najważniejszych wydziałów jego ogromnej korporacji są budzeni i powiadamiani o podjętych decyzjach. I bez wątpienia przeklinają mnie w duchu, pomyślał, uśmiechając się złośliwie. Ale tak to już było na tym świecie: nie należało oglądać się za siebie, lecz przeć do przodu. Jeśli coś było sensowne, nie było powodu, aby zwlekać z wprowadzeniem tego w życie. Nie było także miejsca na sentymenty. Zwlekanie i współczucie były słabościami. Fatalnymi słabościami, jeśli ktoś pozwolił nimi sobą powodować.

Przeszedł na drugą stronę gabinetu, do kredensu z trunkami, nalał sobie szklaneczkę swojej ulubionej słodowej whisky, po czym odwrócił się i rozejrzał po gabinecie.

Było to wielkie pomieszczenie, zbudowane na kształt wnętrza stajni ze starego rancza, z ciężkimi, drewnianymi wspornikami, miedzy którymi biegły niskie poręcze dzielące pokój na „boksy". Po jego lewej stronie, za jedną z poręczy, stał mechaniczny koń, nad którym wisiał portret, który zrobiono mu, gdy miał dwadzieścia lat. Stał na nim młody, z obnażoną piersią, ubrany w spodnie ze skóry kozła i lśniące, skórzane buty.

Upłynęło już sporo czasu — miesięcy, jeśli nie lat — od chwili, gdy ostatni raz próbował swych sił na tym koniu,

a nawet i pomyślał o tym. Teraz jednak, powodowany jakimś nieodpartym impulsem, podszedł do przegrody, przeszedł pod poprzeczką, stanął obok maszyny i przesuwając delikatnie lewą rękę po gładkiej, chłodnej skórze siodła, wciągnął w nozdrza jego intensywny, nasycony aromatem piżma zapach.

Po przeciwnej stronie gabinetu, za biurkiem, stała wielka gablota wypełniona sportowymi trofeami: pamiątkami jego atletycznej młodości. Obok, subtelnie oświetlony, wisiał portret jego żony. Jej wspaniałe, złote włosy wyglądały jak aureola obramowująca delikatną, anielską twarz.

Wcześniej tego dnia zamknął się w ciemności swojej prywatnej komnaty i oglądał holograficzny film, na którym mocował się ze swoim synem przy basenie, podczas gdy jego młoda żona, Margaret, przyglądała im się z rozbawieniem. Ten film został nakręcony na krótko przed jej śmiercią. Michael miał wtedy osiem lat, a on pięćdziesiąt cztery.

Zadrżał, myśląc o tym, co nastąpiło potem. Tej jesieni będzie to już dwadzieścia lat. Długich lat, w czasie których z całej siły próbował zapomnieć; uodpornić swe serce na cały ten ból i poczucie niesprawiedliwości wywołane przez jej śmierć. Na nagłość tego wszystkiego. Zanurzył się w pracy, poświęcił wszystko jednemu celowi: zrobieniu ze swojej firmy, ŁnmVacu, pierwszej siły ekonomicznej w Ameryce Północnej. Ale musiał za to zapłacić wysoką cenę. Nigdy nie zapłakał po niej, nie znalazł czasu na należytą żałobę — i wciąż cierpiał. Nawet teraz, po upływie tych wszystkich lat, nie potrafił spojrzeć na nią bez uczucia, że pęka mu serce, a usta wysychają. Trudno było bez niej wychować chłopca, ale zrobił to. I przez jakiś czas wszystko szło dobrze. Przez jakiś czas...

Odwrócił głowę na bok, a nagłe uczucie goryczy sprawiło, że twarz wykrzywiła mu się w bolesnym grymasie. Po tym wszystkim, co musiał przejść — po wszystkim, co zrobił dla chłopca — jak Michael mógł się tak od niego odwrócić? I to publicznie! Arogancja tego chłopca! Jego niewdzięczność...

Wzdrygnął się i zły na samego siebie, uderzył dłonią w zad konia. Zły nie z powodu szarpiących nim uczuć, ale z powodu słabości, której pozwolił sobą owładnąć.

Schyliwszy głowę pod poręczą, podszedł do stolika znajdującego się przy drzwiach, podniósł leżącą na nim kopertę i rozdarł gniewnie. W środku był list, który napisał wcześniej:


186

187

krótki, pojednawczy tekst, w którym wybaczał Michaelowi i prosił go, by powrócił. Przez chwilę stał nieruchomo z listem w drżącej dłoni, po czym w nagłym porywie gniewu przedarł go na pół, a następnie zaczął rozrywać na drobne kawałki.

Nie — wyszeptał miękko, oszołomiony, a nawet trochę

wystraszony siłą i gwałtownością swoich uczuć. — Nie teraz,

a może i nigdy. Dopóki nie przyczołgasz się tu z powrotem,

błagając o wybaczenie.

Ale czy to wystarczy? Czy to będzie dosyć, by zasypać przepaść, która powstała między nimi? Nie. A jednak bez tego pozostaje tylko nicość. W gruncie rzeczy nawet mniej niż nicość, gorycz i ból zżerały go bowiem godzina po godzinie, nie dając chwili spokoju. Jak śmierć, pomyślał i znowu zadrżał, zdziwiony, jak to wszystko łączyło się ze sobą. Jak śmierć.

* * *

W ciągu trzech dni Lehmann ściągnął szefa lokalnego tongu, Lo Hana, do stołu rozmów. Czternastu jego ludzi zginęło, a kolejnych sześciu przyłączyło się do K'ang A-yina, uznając zwierzchnictwo Lehmanna. W rezultacie zgnębiony Lo Han, który przybył na spotkanie z trzema gorylami, siedział teraz przy stole naprzeciw K'anga i dobijał targu.

To za dużo. O wiele za dużo — powiedział Lo Han, wypluwając koniuszek cygara, który właśnie odgryzł.

Piętnaście procent albo nie ma układu — odpowiedział K'ang, uśmiechając się jednocześnie do Lehmanna, jakby chciał powiedzieć: „Ty może i dobrze walczysz, ale kiedy przychodzi do zawierania układów, obserwuj mistrza".

Lehmann nic nie odpowiedział, wiedząc, że to, czego żądał K'ang, było śmiesznie niską kwotą. Liczby w księgach Lo Hana byty sfałszowane. Nawet przy bardzo ostrożnej ocenie musiał być wart przynajmniej cztery albo i pięć razy więcej. A jedna szósta z dwudziestu procent to nie było wiele, zwłaszcza po laniu, jakie otrzymał w czterech niedawnych starciach. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. Niezależnie od tego, jaki procent K'ang uzyska teraz, on go w swoim czasie podniesie, chce bowiem mieć całość dochodów z prowadzonego przez Lo Hana handlu narkotykami.

W ciągu sześciu tygodni, które tu spędził, nauczył się już

bardzo wiele o mieszkańcach dolnych poziomów. Obserwował wszystko z uwagą i pilnie słuchał Souczeka. Wiedział już, jak myślą i do czego dążą. Znał motywy ich działań i zdawał sobie sprawę z tego, jak daleko posuną się, by zdobyć to, czego chcą. Znał ich siłę i słabości — szczególnie to ostatnie — i rozumiał już, jak je wykorzystać, by osiągnąć swoje cele.

A jakie to były cele?

Kiedy wrócił z gór do Miasta, był przekonany, że nie zadowoli go nic innego poza totalną zemstą na Siedmiu. Widział siebie w roli samotnej postaci przemykającej jak cień między poziomami i przynoszącej śmierć Rodzinom Mniejszym oraz ich poplecznikom. Ale to było po prostu złudzenie. Pojedynczy człowiek nie miał szans na doprowadzenie do zmian. Z drugiej strony, z natury był samotnikiem: nie potrafił rozparcelować swoich myśli i swojej nienawiści pomiędzy innych. Musiał jednak znaleźć jakąś pośrednią drogę.

Mógł być pojedynczym człowiekiem, ale niekoniecznie samotnym. Już udało mu się zgromadzić wokół siebie grupę godnych zaufania ludzi, z Souczekiem na czele. Ludzi lojalnych tylko wobec niego, jakkolwiek by to wyglądało na zewnątrz. Nie radząc się nikogo i nie dzieląc się z nikim myślami, zdołał zjednać sobie sojuszników zdecydowaniem i skutecznością swych działań. Nie musiał nikogo prosić: ludzie podążali za nim, widząc w nim coś, do czego tęsknili, o czym może nawet i marzyli. Zawierzali mu, nie chcąc nic w zamian. Ufali mu. Byli gotowi dać się wykorzystać. Chcieli być wykorzystani.

Szacunek i strach. Lojalność i głęboko zakorzeniona niepewność. Takie właśnie mieszane uczucia wzbudzał we wszystkich, którzy go poznawali. Te uczucia określały równocześnie środki, dzięki którym osiągnie ten niemożliwy, zdawałoby się, do osiągnięcia, wymarzony cel będący źródłem, praprzyczyną jego wyjątkowości.

Wykorzysta ich szacunek oraz strach, skanalizuje ich lojalność oraz niepewność, wiedząc, że dzięki temu uzyska skuteczny instrument działania. Jednakże w tle wszystkich jego zabiegów pozostanie to jedyne pragnienie, nieubłagane i bezkompromisowe, kształtujące postać rzeczy oraz zlepiające tych, których zarówno pociągał, jak i przerażał, w jedno ciało — broń, dzięki której narzuci wszystkim swą wolę.

Bawił się jeszcze przez chwilę tą myślą, po czym zmarszczył


188

189

brwi. Tam, przy stole, ci mali ludzie ciągle się jeszcze kłócili i targowali o nic, a wulgarna arogancja Lo Hana dorównywała przy tym małostkowej chciwości K'anga. Oderwał od nich wzrok i zauważył, że ludzie z obstawy Lo Hana obserwują go z niepokojem, zaskoczeni i zakłopotani zmianą wyrazu jego twarzy. Odwrócił się, podszedł do drzwi i otworzył je gwałtownym szarpnięciem, ignorując pytające spojrzenia K'anga i Lo Hana. Znalazłszy się na zewnątrz, skinął głową na Souczeka i ruszył przed siebie, czując na plecach jego wzrok. Souczek dogonił go przy końcu korytarza.

O co chodzi, Stefan? — wyszeptał zatroskany.

Lehmann odwrócił się, spojrzał w trupią twarz wysokiego

mężczyzny, ujął dłońmi jego ramiona, ale nie powiedział ani słowa.

Wiedział, że nawet tu, gdzie —jak by się mogło wydawać — nie ma żadnych zasad i rządzi tylko brutalna siła, istnieją jednak pewne prawa, ograniczenia. Wszyscy ludzie wyznaczali sobie jakieś granice swych działań. Zawsze była jakaś linia, której nie przekraczali. Natomiast on, w którego sercu nie było szacunku do żadnych wartości, nie przestrzegał żadnych zasad, nie znał żadnych ograniczeń. Był ponad dobrem i złem. Nic nie miało dla niego znaczenia poza osiągnięciem tego jednego celu, zaspokojeniem swego jedynego pragnienia.

A jeśli tak było, to dlaczego miałby czekać? Dlaczego nie działać natychmiast, nie przejmując się możliwymi skutkami? Wiedząc zresztą, że te skutki będą raczej dla niego korzystne. To właśnie o tym myślał, stojąc za K'angiem — to te myśli sprawiły, że zmarszył brwi. Ścisnął ramiona Souczeka i popatrzył w jego bladozielone oczy.

Czy jesteś ze mną, Jirzi?

Souczek skinął głową, najwyraźniej zrozumiawszy od razu, co się dzieje.

Właśnie teraz? — zapytał.

Dlaczego nie? Dwóch na raz. Jeśli spodziewają się zdrady, to raczej podejrzewają o to siebie nawzajem, a nie nas. Myślą, że nic im nie grozi, potem bowiem musielibyśmy toczyć wojnę z całym tongiem. Ale jeśli zginą obaj... — Puścił ramiona Souczeka.

Wysoki mężczyzna uśmiechnął się. Było jasne, że pomysł ten bardzo mu się podobał; że myśl o zabiciu K'anga była dla

niego jak podrapanie się po od dawna swędzącym miejscu. Wyciągnął swój pistolet.

Dobrze. Ja załatwię goryli Lo Hana.

Był to z jego strony dowód zarówno sprytu, jak i wrażliwości. W gruncie rzeczy mówił: „To ty, Lehmann, jesteś przywódcą. Tobie przypadnie honor zabicia K'anga i Lo Hana".

Lehmann pokiwał powoli głową i wyciągnął swój wielki, perłowobiały pistolet z kabury pod ramieniem.

Tak — powiedział głosem zimnym jak lód. — Zróbmy

to teraz.

* * *

Ubrany na biało Lehmann stał przed wejściem do Oven Man's. Jego wysoka, nienaturalnie chuda postać robiła niesamowite wrażenie, zwłaszcza z trzema trupami leżącymi u jego stóp. Były to zwłoki ludzi, którzy przed chwilą go zaatakowali. Dwaj następni dogorywali właśnie w pokoju wewnątrz, a reszta uciekła w popłochu, rzucając po drodze swoje topory, jakby to sam Yang Wen, bóg piekieł, stanął naprzeciw nich. Zabójstwa Lo Hana i K'ang A-yina wstrząsnęły szefami lokalnych tongów. Mimo szoku zrozumieli jednak szybko, że drodzy zmarli pozostawili po sobie próżnię. A taka próżnia powinna być wypełniona, i to szybko. W ciągu godziny dwóch z nich zdecydowało się na działanie. Do Lehmanna dotarł ich posłaniec z propozycją spotkania, na którym miały być omówione warunki rozejmu. Jednakże spotkanie było tylko pretekstem. Szefowie mieli zamiar rozprawić się z niebezpiecznym albinosem, zanim stanie się prawdziwym problemem.

Lehmann przewidział to. W gruncie rzeczy nawet na to liczył. Stawił się w umówionym miejscu z trzema swoimi ludźmi, wiedząc, jak jego wrogowie będą próbowali to rozegrać. Pojawiło się piętnastu gangsterów uzbrojonych w lśniące topory. Mieli mu nimi zadać „śmierć tysiąca cięć" — ostrzeżenie dla innych, potencjalnych uzurpatorów.

Ale Lehmann nie miał zamiaru umierać. Myślał o zupełnie innej lekcji.

Godzinę przed spotkaniem poustawiał małe grupki swoich ludzi w przyległych korytarzach, upewniając się przy tym, że rozumieją, iż w żaden sposób nie powinni interweniować,


190

191

a jedynie pokazać się, kiedy wysłannicy tongów będą uciekać. Następnie, kiedy jego niedoszli zabójcy pojawili się na scenie — aroganccy, mali, nadmiernie pewni siebie gówniarze o zaciętych twarzach — Lehmann kazał swoim trzem ludziom stanąć z tyłu i wyszedł im naprzeciw, szydząc z nich i prowokując, aż kolejno rzucili się na niego.

Souczek patrzył teraz na niego i wspominał.

Lehmann trafił pierwszego prostym ciosem, zanim tamten zorientował się, że coś mu grozi. Siła uderzenia odrzuciła napastnika do tyłu; w chwili, gdy padł na podłogę, był już martwy.

Drugi był już bardziej ostrożny, ale Lehmann odebrał mu topór, jakby miał do czynienia z dzieckiem, po czym podniósł go jedną ręką i złamał mu kark. Rzuciwszy trupa na ziemię, przekroczył go i gestem lewej ręki zachęcił pozostałych do następnych ataków.

Chodźcie...

Jeszcze trzech próbowało, ostatni z jakąś pełną beznadziei rezygnacją, jakby zahipnotyzowała go siła stojącego przed nim człowieka. Jeśli to był człowiek. A potem, jak jeden mąż, rzucili się do ucieczki, chcąc znaleźć się jak najdalej od tej postaci w bieli, której cienkie, wychudzone członki były bledsze od lodu, a oczy wyglądały jak małe okna piekieł.

Usłyszał jeszcze gwizdy ich ludzi czekających w przyległych korytarzach; drwiny, kpiące śmiechy, którymi popędzali uciekających. A potem widział, jak wracają i gromadzą się wokół Lehmanna stojącego w progu wejścia do Oven Man's.

Souczek patrzył na ich twarze i w szeroko otwartych, pełnych zachwytu oczach każdego z tych mężczyzn zauważył odbicie swego własnego podziwu, wręcz oszołomienia. Odwrócił się w stronę Lehmanna, ukląkł i schyliwszy głowę ku ziemi, podłożył swój kark pod nogę tego człowieka, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego to robi, wiedząc tylko, że tak właśnie powinien postąpić. Wszyscy pozostali poszli jego śladem, a Lehmann ruszył od jednego do drugiego i zatrzymując się przy każdym, przyciskał obnażone karki nogą do podłogi. Oznaczał ich. Robił z nich swoich ludzi. Ludzi należących całkowicie do niego. Aż do śmierci. Tak jak to zrobił Li Yuan w dniu swej koronacji.

A kiedy Souczek podniósł się na nogi, przepełniało go uczucie słuszności tego posunięcia i całkowitej pewności. Nie

było już odwrotu. Wszystko sprowadzało się do stwierdzenia, że jego przyszłością jest albo Lehmann, albo nic. Teraz nie będzie już żadnych półśrodków. Wraz z przekonaniem o słuszności tego, co się działo, pojawiło się jeszcze coś —przeczucie, iż właśnie dopełnia się jego przeznaczenie, że coś zaczyna się dziać. To było jak sen albo początek mitu. W tej chwili wstępowali na szczególną ścieżkę. I gdziekolwiek ona ich zaprowadzi — do niebios, czy też w dół, na same dno piekieł — on będzie nią kroczył, podążając za tym człowiekiem. Tak to już bowiem musiało być dla wszystkich, którzy zgromadzili się w tym miejscu. Zaczęło się.

* * *

Kiedy Emily dotarła do domu, było już po czwartej. Zrzuciła buty i weszła do łazienki, nucąc coś cicho pod nosem. Podniosła rękę i uruchomiła prysznic. Dobrze. Woda była gorąca. Oznaczało to, że służący pamiętał o tym, by przyjść wcześniej. Ściągnęła suknię przez głowę, rzuciła ją na stojące obok krzesło i zsunęła halkę.

Bal był godny zapamiętania i czas upłynął jej nadspodziewanie miło. Weszła pod prysznic i namydlając ciało w strumieniu wody, wróciła myślami do wydarzeń tej nocy:

Michael Lever przy bliższym poznaniu okazywał się nie taki zły. A przecież nie zawsze tak myślała. W początkowym okresie jej pracy dla MemSysu patrzyła na niego z odrazą, nie robiąc żadnych rozróżnień między synem i ojcem, widząc tylko zachłanność firmy-matki, ImmVacu, i szkody, jakie powodowała w swym ciągłym dążeniu do zwiększania zysku. Ale teraz... No cóż, ostatnie sześć tygodni wiele ją nauczyły. Systemy były systemami i trzeba było je zwalczać, ale z ludźmi nie było to tak łatwe. Do każdego człowieka należało podchodzić indywidualnie. A pod wieloma względami Michael Lever był dobrym człowiekiem — uczciwym, godnym zaufania, wzbudzającym gorące przywiązanie i lojalność tych, którzy go otaczali. Czy to jego wina, że urodził się spadkobiercą ImmVacu?

Przedtem nie miała wyrobionego zdania na ten temat. Zastanawiała się często, czy rzeczywiście była jakaś różnica między synem a ojcem. Tego wieczoru jednak, słuchając, jak


192

193

mówił o tym, co chciałby zrobić w przyszłości, dostrzegła inną stronę tego młodego mężczyzny — stronę, której istnienia nigdy nie podejrzewała. To pragnienie zmiany, ta paląca potrzeba, by zrobić coś dla zwykłych ludzi żyjących w Ameryce... czy to było prawdziwe uczucie, czy też zwykła retoryka? Myśląc o tym, zadrżała, mimo że stała w strumieniu gorącej wody. Ta pasja, z jaką mówił, ten gwałtowny, bezkompromisowy ogień, który dojrzała w jego oczach, gdy odwrócił się na chwilę w jej stronę, wydawały się prawdziwe. Ale jak daleko będzie chciał iść tą drogą? Czy tak daleko, jak ona miała zamiar iść, czy też odwaga opuści go w obliczu prawdziwej zmiany? Czy nie zawaha się przed zrobieniem ostatecznego kroku?

Zakręciła wodę, wyszła spod prysznicu, osuszyła włosy i owinęła głowę ręcznikiem. Patrząc pustym wzrokiem w zaparowane lustro, wytarła ciało i weszła do sypialni.

W środku było ciemno. Tylko słabe światło z łazienki padało na podłogę przez otwarte drzwi. Mimo to zauważyła go, zanim przekroczyła próg.

Siedział na łóżku, mierząc w jej stronę z pistoletu. Wysoki, gładko ogolony Han z krótko przystrzyżonymi włosami i twarzą, której nigdy nie widziała.

Chciała cofnąć się do łazienki, ale nieznaczne drgnięcie pistoletu i szczęk odsuwanego bezpiecznika powstrzymały ją. Był to całkiem niedwuznaczny sygnał, że obcy sobie tego nie życzy. Zamarła w bezruchu i opuściła ręce, rozczapierzywszy najpierw palce obu dłoni — gest, który miał go uspokoić. Wiedziała, że w świetle padającym z łazienki jej nagie ciało było dokładnie widoczne i nieznajomy powinien bez trudu zauważyć, iż nie ma przy sobie żadnej broni.

Czego chcesz?

Powiedziała te słowa spokojnie, nie okazując ani śladu lęku, który czuła. Mógłby ją zabić w ciągu sekundy. Dwie kule w serce i po wszystkim. To tego właśnie spodziewała się każdego dnia od chwili przyjazdu z Europy. I teraz w końcu znaleźli ją.

Wstał i przeszedł przez pokój, trzymając ją cały czas na muszce, nie spuszczając z niej wzroku ani na moment. Podniósł coś z jej toalety i rzucił w jej stronę. To był jej szlafrok. Podziękowała mu lekkim skinieniem głowy i założyła go.

Kto cię przysłał? — zapytała, próbując innej taktyki.

Uśmiech, którym jej odpowiedział, był dziwny, prawie znajomy. Podobnie jak jego sylwetka. Zmarszczyła brwi, próbując umiejscowić go jakoś w pamięci. I wtedy odezwał się:

Jak leci, Emily?

Zmrużyła oczy, niepewna przez moment, po czym roześmiała się ze zdumieniem.

Jan...? Czy to ty?

Jego uśmiech poszerzył się. Powoli opuścił lufę pistoletu. To był Mach, Jan Mach — teraz była już tego pewna, mimo jego zmienionej twarzy. W sposobie, w jaki stał, i w mimice jego twarzy było coś, czego nie mógł zamaskować.

Co się stało?

Westchnął ciężko.

Wpadli na mój ślad. Jedenaście dni temu, równo z trze

cim dzwonem, zostaliśmy zaatakowani. Zabili ponad dwu

dziestu moich ludzi i pojmali jeszcze trzydziestu, a wśród nich

sześciu dowódców komórek, którzy znali mnie osobiście i mo

gli zidentyfikować.

Karr?

Skinął głową.

To musiał być on. Doszły do mnie pogłoski, że tworzy nowe siły, ale nie sądziłem, że mogą być już gotowi do akcji. — Wzruszył ramionami, a jego twarz skrzywiła się w grymasie, kiedy wrócił myślą do tych wydarzeń. — To... — dotknął delikatnie swojej twarzy — zrobiłem sobie osiem dni temu. Ciągle boli. Powinienem trochę odpocząć, jeszcze przez jakiś czas pozostać w bandażach, ale w Europie zrobiło się za gorąco. Musiałem uciekać.

Chcesz tu zostać?

Mach popatrzył na nią uważnie i przytaknął.

To nie potrwa zbyt długo. Najwyżej dwa dni.

A potem?

Spojrzał na pistolet, który ciągle trzymał w dłoni, po czym rzucił go na łóżko.

Muszę wracać. Mam tam jeden nie dokończony interes.

Stary dług, który trzeba wyrównać. Wszystko już przygoto

wałem, ale muszę osobiście dopilnować, aby sprawy potoczyły

się gładko. — Popatrzył na nią i uśmiechnął się. — A ty? Co

tutaj zdziałałaś?

Miała właśnie mu odpowiedzieć, kiedy rozległo się pukanie


194

195

do drzwi. Odwróciła się gwałtownie, zaniepokojona, po czym spojrzała na Macha.

Idź do łazienki. Schowaj się w kabinie prysznicu. Weź

ze sobą broń. Spróbuję ich spławić, kimkolwiek są.

Kiwnął głową i zrobił, jak mu kazała. Dopiero kiedy drzwi łazienki zamknęły się za nim, podeszła do drzwi.

Kto tam?

Przesyłka! Dla Nu shi Jennings.

W zamyśleniu dotknęła językiem górnych zębów. Przesyłka? O czwartej siedemnaście rano? Wyciągnęła rękę, przekręciła zamek, rozsunęła drzwi na szerokość palca i wyjrzała przez tę szczelinę na zewnątrz. Stał tam mały Han z pochyloną głową, prawie zasłonięty przez ogromny kosz z kwiatami, który trzymał w rękach.

Roześmiała się nerwowo, wciąż podejrzewając podstęp. Wtedy dostrzegła kartkę przyczepioną do kosza i natychmiast rozpoznała staranne pismo Michaela Levera. Rozsunęła drzwi.

Bogowie...

Posłaniec wręczył jej kosz, po czym cofnął się i nisko ukłonił. Zamknęła drzwi i czytając kartkę, wróciła do sypialni.

No i...? — zaczął Mach, wychodząc z łazienki. Zauważywszy kwiaty, zatrzymał się. — Przyjaciel? — zapytał zaciekawiony.

Tak — odpowiedziała, zaciskając liścik w dłoni, gdyż z jakichś dziwnych powodów nie chciała, by zobaczył, co tam było napisane. — Bardzo drogi przyjaciel.

To były orchidee. Doskonałe w kształcie, egzotyczne orchidee, z których każda była warta tysiąc yuanów, a musiało ich być trzydzieści albo i więcej. Zmarszczyła czoło, zakłopotana tym podarunkiem, po czym zbliżyła kosz do twarzy i zanurzyła ją w kwiatach, wdychając ich delikatny, cudowny zapach.

Kochanek? — zapytał Mach, jak zwykle niedelikatny.

Nie — odpowiedziała. Ale w chwili, gdy to mówiła, zobaczyła znowu twarz Michaela, uśmiechającego się, odwracającego się ku niej, by opowiedzieć jej dowcip; a potem jego ciemne oczy, płonące z podniecenia, gdy opowiadał o nadchodzących zmianach. — Nie — powtórzyła. — Po prostu przyjaciel. Bardzo dobry przyjaciel.

ROZDZIAŁ 7

Kółka z dymu i pajęcze sieci

Sprawdziłeś wszystko?

Souczek skinął głową, a jego wąskie usta rozciągnęły się w złowrogim uśmiechu.

Nie wydostanie się stamtąd nawet karaluch, jeśli na to nie pozwolimy.

To dobrze. — Lehmann odetchnął głęboko. — W porządku. Chodźmy zatem spotkać się z nimi.

Przeszli przez kordon mężczyzn, z których część była znajoma, inni obcy, ale wszyscy stali napięci, nerwowi, przestrzegając jednak surowego rozkazu, by niczego nie zaczynać. Wiedzieli, że jeśli dziś sprawy potoczą się źle, rozpocznie się wojna, jakiej niskie poziomy nie widziały już od dziesięcioleci. Wojna, do której na pewno zostaną wciągnięte Triady.

Przygotowując się do spotkania, opróżniono z ludzi cały pokład: wszyscy obecni byli członkami tongów. Dziewięciu wielkich mężczyzn — szefów konkurencyjnych gangów działających na terytorium Kuei Chuan — oczekiwało Lehmanna na promenadzie, stojąc na szerokiej, otwartej przestrzeni. Utworzyli dwie grupy. Jedna składała się z pięciu ludzi, a druga z czterech. Lehmann zatrzymał się na chwilę, zapamiętując każdy szczegół, po czym ruszył w ich stronę z Souczekiem u boku.

Już z wyrazu ich twarzy mógł się domyślić, że sława go wyprzedziła. Jego wzrost, trupia bladość i biel jego szat oraz pistolet, spoczywający obecnie w kaburze — słyszeli już o tym. Część z nich udawała obojętność, ale ich oczy mówiły coś zupełnie innego. Nie było wątpliwości, że budził w nich lęk. Podobnie jak K'ang i Lo Han przed nimi, próbowali innych


196

197

sposobów załatwienia się z nim. Nie udało się i teraz musieli pertraktować albo podjąć ryzyko długiej wojny partyzanckiej, która mogłaby pochłonąć ich rezerwy i oderwać od robienia pieniędzy.

Lehmann podniósł puste dłonie, rozczapierzywszy nienaturalnie szeroko palce, jakby trzymał w nich dużą misę. Te palce wyglądały jak długie, cienkie sople lodu — pogłębiało to jeszcze niesamowite wrażenie, które robił na zebranych. Pozycja, którą przyjął, zdawała się podkreślać jego obcość: swoje długie, cienkie ramiona trzymał w górze z pozorną niezdarnością, a ciało lekko zgiął, jakby przygotowując się do walki. W sumie jego poza była na poły wyzywająca, a na poły pojednawcza.

Dżentelmeni?

Ten archaiczny zwrot pobrzmiewający ironią zawisł w powietrzu jak wielki znak zapytania. Zauważył, że kilku z nich zmarszczyło brwi i zaczęło wymieniać między sobą zdziwione spojrzenia. I chociaż go to rozbawiło, nie zmienił wyrazu twarzy. Widać na niej było tylko pełną napięcia czujność — nieludzką wręcz uwagę.

Czego chcesz? — zapytał w końcu jeden z nich.

Było to pierwsze pytanie, podstawowe pytanie, jakie jeden człowiek zadawał drugiemu, otwarcie albo w jakikolwiek inny sposób. Lehmann spojrzał w twarz pytającemu, zauważając natychmiast, że wybrali na swego lidera tego, który wyglądał na silniejszego i bardziej agresywnego od pozostałych — brodatego mężczyznę o dzikim spojrzeniu i sylwetce niedźwiedzia. W przeciwieństwie do innych ubrany był w sposób niezbyt wyszukany, a na jego palcach nie było żadnych pierścieni, które tu, na dole, świadczyły zwykle o statusie człowieka. Lehmann uniósł lekko podbródek, a następnie odpowiedział:

Chcę tego samego, co i wy. Pokoju. Porozumienia.

Koncesji.

Brodacz uśmiechnął się, ukazując silne, białe zęby. Nazywał się Ni Yueh i Lehmann wiedział o nim wszystko, co tylko można było wiedzieć bez otwierania jego czaszki. Zdziwiło go jednak, że wybrali Ni Yueha. Spodziewał się raczej, że będzie miał do czynienia z Yan Yanem albo Man Hsi, znanymi z umiejętności prowadzenia rozmów. Zmusiło go to do ponownej oceny sytuacji i zmiany taktyki. Ni Yueh był brutalem, który lubił zastraszać ludzi. Było oczywiste, że myśleli, iż to

jest właściwa postawa, jaką powinni zająć wobec niego. No cóż, zaraz pokaże im, że jest zupełnie inaczej.

Zanim Ni Yueh zdołał powiedzieć następne słowo, Lehmann odwrócił się od niego i przybrawszy pojednawczy wyraz twarzy, zrobił krok w kierunku Yan Yana, wyciągając do niego rękę.

Były między nami nieporozumienia — zaczął. — Krą

żyły fałszywe plotki. Musimy oczyścić atmosferę.

Yan Yan najpierw spojrzał na Ni Yueha, a następnie wrócił wzrokiem do Lehmanna i niechętnie uścisnął jego dłoń.

Lehmann uśmiechnął się. Był to czarujący, prawie niewinny uśmiech. Rozbrajający uśmiech. Usta Yan Yana powoli rozchyliły się, ale w jego oczach wciąż widać było niepewność. Lehmann ujął teraz jego dłoń w obie ręce, ściskając ją przyjaźnie, w sposób pozbawiony wszelkiej groźby.

Nie ma powodu do wrogości — powiedział uspokajają

co. — Miejsca wystarczy dla wszystkich, prawda?

Yan Yan popatrzył na te smukłe, blade dłonie, które trzymały jego własną, po czym podniósł wzrok i z zakłopotaniem spojrzał w twarz albinosa. Jednakże tym, który odpowiedział, był Ni Yueh.

Mówisz to teraz, ale dlaczego mielibyśmy ci ufać? Co

cię powstrzyma przed zrobieniem nam tego, co zrobiłeś K'ang

A-yinowi i Lo Hanowi?

Lehmann pochylił lekko głowę i przybrał minę, która zdawała się mówić: „Och, bogowie, znowu to samo..." Puścił dłoń Yan Yana i zwrócił się w stronę Ni Yueha.

Słyszałem te historie. Słyszałem opowieści, które ludzie

szepczą po kątach, i pozwólcie, że zapewnię was, iż nie ma

w nich ani odrobiny prawdy. — Szczerość i głębokie przejęcie

brzmiące w jego głosie prawie ich przekonały. Była to prośba

o danie wiary. Błaganie niesłusznie posądzonego człowieka.

Jego oczy wyglądały na przepełnione bólem i żalem z powodu

tego nieporozumienia. — Nie chciałem zabić K'anga A-yina.

Był moim przyjacielem. Dobroczyńcą. Ale zawarł układ z Lo

Hanem, a moja śmierć była częścią tego układu. Souczek,

którego tu widzicie, może to potwierdzić. Prawda, Jirzi?

Souczek skinął głową i wystąpił do przodu, by powiedzieć to, co Lehmann przedtem kazał mu kilkakrotnie przećwiczyć.

To było w połowie spotkania. Lehmann i ja wyszliśmy


198

199

na zewnątrz, aby sprawdzić, czy korytarze są właściwie zabezpieczone. Kiedy wróciliśmy, K'ang odsunął się na drugi koniec pokoju, a Lo Han siedział z wielkim rewolwerem w dłoni i śmiał się. Wydaje się, że K'ang dał mu zgodę na zabicie Lehmanna. Powiedział do mnie, abym wyszedł. Powiedział, że to tylko interes, a nie coś osobistego. Ale ja zostałem.

Cóż za lojalność — stwierdził Ni Yueh, a ton jego głosu

sugerował, że nie uwierzył w ani jedno słowo.

Souczek odwrócił się gniewnie w jego stronę i ciągnął dalej:

Być może. Ale ja widziałem to w inny sposób. Szef

powinien dbać o swoich ludzi. Jeśli sprzedaje jednego, może

sprzedać i innych, czyż nie? A więc wybrałem.

Większość z tych wielkich mężczyzn zareagowała na to potakiwaniem. Wybuch Souczeka zrobił na nich wrażenie. Jeśli było tak, jak mówił, to Lo Han i K'ang w oczywisty sposób złamali zasady. Nie wolno było tak łatwo zdradzać swoich własnych ludzi, nawet dla zachowania pokoju.

A zatem — powiedział Ni Yueh, który zbliżył się do

Lehmanna i stanął z nim twarzą w twarz — Lo Han siedział za

biurkiem z wyciągniętą bronią, tak? Jak to się stało, że cię

nie zabił?

Lehmann wytrzymał spojrzenie Ni Yueha.

Ponieważ ja byłem lepszy od niego. Szybszy. A teraz on jest martwy, a ja żyję. To proste, naprawdę.

Zbyt proste, do cholery! — Ni Yueh odwrócił się w stronę pozostałych. — Nie wierzę w ani jedno pieprzone słowo tego skurwiela! Ufam mu tak bardzo, jak ufałbym zapewnieniom, że gówno jest smaczne.

Odpowiedział mu śmiech, ale trwał on bardzo krótko. Lehmannowi udało się ich podzielić. Trójka, która trzymała z Ni Yuehem, wciąż rzucała mu piorunujące spojrzenia, ale innym — a wśród nich Yan Yanowi i Man Hsi — nie podobały się słowa brodacza. Pierwszy odezwał się Man Hsi:

Nie rozumiem, skąd się bierze twoja pewność, Ni Yueh.

Wszyscy wiemy, jak łatwo prawda może ulec zniekształceniu.

Sądzę, że powinniśmy zapomnieć o przeszłości i przygotować

podwaliny pod dobrą przyszłość. To dlatego przecież znaleź

liśmy się tutaj, prawda? Nie po to, by wadzić się i wzajemnie

zwalczać. Robiliśmy to zbyt często i do niczego nas to nie

200

doprowadziło. Nie. Musimy się porozumiewać i łagodzić konflikty. Dla naszego wspólnego dobra.

Ni Yueh odpowiedział mu gniewnym spojrzeniem. Przez moment wydawało się, że powie coś jeszcze, ale pokręcił tylko głową i odwrócił się, jakby chciał dać do zrozumienia, że umywa ręce. Zwróciwszy się w stronę Lehmanna, Man Hsi kontynuował, a jego głos brzmiał teraz łagodnie, bardziej

pojednawczo:

A zatem jaki to układ chce nam pan zaproponować, Shih Lehmann? Co może pan nam zaoferować w zamian za

pokój?

Lehmann spojrzał ponad jego ramieniem na pozostałych. Wiedział już, jak stoją sprawy. Gdyby chcieli — naprawdę chcieli — mogliby go zniszczyć. Wprawdzie kosztowałoby to ich bardzo dużo, ale było to możliwe. Mogliby tego dokonać. Ale teraz? Zaśmiał się w duchu. Teraz było już za późno. Sam fakt, że zgodzili się przyjść na to spotkanie, był ich największym ustępstwem. Przyznali w ten sposób, że brak im woli walki. Zrobił to nawet Ni Yueh, mimo całej swej wrogości. Odwrócił się w stronę Souczeka i kiwnął głową, a potem spokojnie czekał, aż tamten przyniesie dokumenty. Inni jego ludzie, jak to wcześniej uzgodnili, przynieśli także długi stół o sześciu nogach i krzesła. Lehmann poczekał, aż ustawią to wszystko w pobliżu miejsca, gdzie stali jego rozmówcy, po czym gestem ręki, w której trzymał dokumenty, zaprosił ich

do stołu.

Traktat sporządzono w dziesięciu kopiach: po jednej dla każdego z sygnatariuszy. Lehmann obserwował ich. Widział, jak najpierw nieufnie, a potem z wzrastającym zainteresowaniem zaczęli czytać piętnaście punktów umowy mającej utrwalić pokój na najniższych poziomach północno-środkowej Europy. Umowy dzielącej terytorium Kuei Chuan na dziesięć równych części i ustalającej precyzyjnie warunki, którymi poszczególni szefowie mają się kierować we wzajemnych stosunkach. Pisząc tekst traktatu, Lehmann wzorował się na umowach handlowych, które znalazł wśród papierów swojego zmarłego ojca, jednakże same warunki sformułował w sposób odpowiadający specyfice działalności tongów.

Man Hsi uniósł głowę, spojrzał na Yan Yana i uśmiechnął się. Tak jak się tego Lehmann spodziewał, byli pod wrażeniem.

201

Nigdy jeszcze nie widzieli podobnego dokumentu i jego treść sprawiła im wielką przyjemność. Nadawał on ich działaniom pozór legalności. Sprawiał, że czuli się jak biznesmeni. Jak członkowie zarządów wielkich korporacji. Lehmann widział, jak kończąc czytanie, prostują się, nadymają z dumy, jakby byli więksi niż jeszcze kilka chwil wcześniej. Królowie. Nawet jeśli tylko tu, na dole Miasta.

No i jak? — zapytał, zwracając się do Man Hsi.

Man Hsi spojrzał na Ni Yueha, który niechętnie skinął

głową, nie patrząc przy tym na Lehmanna. Później to już była zwykła formalność. Souczek wręczył każdemu pędzelek i zaczęli podpisywać. Yan Yan zrobił to za pierwszym razem z takim rozmachem, że jego podpis zahaczył o podpisy trzech innych szefów. Kopie umowy krążyły powoli wokół stołu, aż w końcu na wszystkich znalazło się po dziesięć nazwisk. Na koniec Lehmann wstał i uciszył ich podniesieniem ręki.

Dzięki temu dokumentowi, którego kopie otrzyma każ

dy z nas, będziemy mieli pokój w naszej części wielkiego

Miasta — zaczął, uśmiechając się do nich i kiwając głową. —

Tak, pokój i dobrobyt. Ale... — w tym momencie z jego

twarzy zniknęły wszelkie ślady życzliwości i ciepła — gdyby

ktokolwiek z nas złamał warunki tego traktatu, wszyscy pozo

stali zjednoczą się przeciw niemu. — Zrobił dramatyczną pau

zę i kolejno popatrzył każdemu w oczy. Kiedy zaczął znowu

mówić, jego głos brzmiał groźnie i stanowczo: — Tylko wte

dy, gdy każdy z nas będzie o tym wiedział i bał się tego, nasze

dzisiejsze porozumienie będzie skuteczne. Rozumiecie?

Po chwili wahania odpowiedzieli mu kiwaniem głów i pomrukami zgody.

Rozumiemy. — Głos Ni Yueha ociekał sarkazmem, ale jego oczy mówiły coś innego. Podpisanie traktatu poruszyło go; sprawiło, że zaczął kwestionować to, w co wcześniej wierzył. I chociaż nie zmienił swego drwiącego tonu, w głębi serca nie był już tak pewny swego. Na przekór wszystkiemu Lehmann wywarł na nim duże wrażenie.

To dobrze — powiedział Lehmann, odwracając wzrok od Ni Yueha. — W takim razie możemy zakończyć nasze spotkanie.

* * *

202

Korytarz był całkowicie zatłoczony. W ciągu ostatnich trzydziestu minut przed biurami korporacji Ch'i Chu zgromadził się prawdziwy tłum ludzi chcących zobaczyć, kto też zamówił sobie tak okazałą lektykę. Starzy mężczyźni, dzieci, młode żony i próżnujący młodzieńcy, Han i Hung Muo, wszyscy stali, gapiąc się i plotkując. Niektórzy podchodzili do lektyki i badali palcami jakość oraz grubość zielonego jedwabiu, z którego uszyto zasłony, albo zerkali do środka, na wielki, wyłożony poduszkami fotel. Żartowano sobie na temat rozmiarów człowieka, którego zabierze ta lektyka, a głośny wybuch śmiechu był reakcją na występ jednego z młodzieńców, udającego tłustego urzędnika, którego pompatyczność dorównywała tylko tuszy, gdy kołysząc się na boki jak kaczka, zmierzał w stronę swego fotela. W tym samym czasie część ludzi skupiła się wokół siedzących w pobliżu czterech tragarzy, próbując nawiązać z nimi rozmowę, ale długie doświadczenie nauczyło tych ostatnich małomówności. Czekali cierpliwie, w milczeniu, z głowami opuszczonymi w dół i nie odpowiadali na żadne pytania, obawiając się dwóch biegaczy stojących

w pobliżu.

Kiedy Kim, ubrany zupełnie zwyczajnie i niosący pod ramieniem cienką teczkę, pojawił się w drzwiach, powitał go szmer zdziwienia. Wielu widzów zaglądało za jego plecy, wypatrując, czy jeszcze ktoś za nim idzie, dostrzegli jednak tylko pracowników Ch'i Chu, którzy wyszli na zewnątrz i ustawili się w szeregu pod łukiem wejścia.

Wielu zebranych w tłumie widziało już chłopca przedtem, czy to w herbaciarni, czy też przemierzającego późno w nocy korytarze. Tylko niewielu jednakże wiedziało, kim on jest albo jaką funkcję pełni w tej firmie o dziwacznej nazwie Ch'i Chu. Większość sądziła, że jest to po prostu chłopiec. Może posłaniec albo siostrzeniec jakiegoś bogacza. Teraz jednak patrzyli na niego inaczej, oceniając go na nowo. A przynajmniej

próbując.

Kim zatrzymał się, popatrzył niepewnie dookoła siebie, po

czym odwrócił się i uśmiechnął. Jasnoczerwone flagi — wyrażające życzenia pomyślności — zwisały nad wejściem do biura. Pod nimi ustawiło się jego sześciu pracowników, aby pożegnać go i życzyć mu szczęścia.

203

Masz — powiedział Tai Cho, występując przed wszyst-

kich i wręczając mu małe, szczelnie zamknięte pudełko. — To ci się przyda.

Co to jest?

Lunch — wyjaśnił z szerokim uśmiechem Tai Cho. — Z tego, co mi mówiono, proces rejestracji patentu zabierze im dobre kilka godzin, a ponieważ znam cię, to wiem, że na pewno zapomniałeś o jedzeniu.

Dziękuję — wyszeptał bezgłośnie Kim, dotykając równocześnie jego ramienia.

Spojrzał na pozostałych. Dwaj Tajowie w średnim wieku, których zatrudnił jako badaczy, uśmiechali się szeroko i machali rękami, podnieceni jak dzieci. Na prawo od nich stał jego asystent, młody Han o niewinnej, świeżej twarzy. Patrzył na swego szefa szeroko otwartymi oczami i wyraźnie cieszył się z tego, co się działo. Zauważywszy spojrzenie Kima, uśmiechnął się, zarumienił i pochyłu głowę w ukłonie.

Strażnik Kima, krępy, młody Hung Mao o nazwisku Ri-chards, odpowiedział mu dumnym spojrzeniem i krzyknął niskim głosem: „Powodzenia!", a jego księgowy, Nong Yan, krzyknął: „Ruszaj! Zrób z nas wszystkich bogaczy!", co z kolei wywołało głośny śmiech pozostałych.

Tak uczynię — odpowiedział miękko Kim, wzruszony

widokiem tych uśmiechniętych twarzy, które otaczały go z każ

dej strony. — Bądźcie tego pewni.

Ukłoniwszy się wszystkim, Kim odwrócił się i wsiadł do lektyki. Kiedy tragarze podnieśli ciężki fotel, wychylił się na zewnątrz i pomachał na pożegnanie, a jego głos utonął w burzliwych oklaskach tłumu i krzykach dwóch biegaczy, którzy ruszyli przodem, torując drogę.

Usiadłszy z powrotem, Kim poczuł, że przebiega go dreszcz podniecenia. A więc to było to. Popatrzył na teczkę spoczywającą na jego kolanach i roześmiał się, ciągle zdumiony faktem, że dotarł tak wysoko. Bywały takie dni, że siedział po prostu i wpatrywał się w swoje dłonie, nie mogąc się nadziwić, że przetrwał jakoś mroczne lata w Glinie i zdołał znaleźć swoje miejsce w tym świecie. I uważał się za szczęśliwego, iż tak się stało, mimo że to, co go tu spotkało, nie zawsze było najprzyjemniejsze. A dzisiejszy dzień był specjalny, gdyż to właśnie dzisiaj wszystko ostatecznie ułożyło się w całość.

Kółka z dymu... — powiedział spokojnie i roześmiał się ponownie, czując kołysanie i podskakiwanie lektyki. — Kółka z dymu i pajęcze sieci.

* * *

W lustrze oświetlonym przez wąski strumień światła padający z wiszącej nad głową lampy mignęła sylwetka napastnika. Emily odwróciła się błyskawicznie i ignorując hologram, który pojawił się nagle po jej prawej stronie, rzuciła się ku majaczącej w cieniu przy drzwiach sylwetce. Unikając ciosu, wbiła głęboko nóż między żebra ofiary, po czym jednym szarpnięciem wyciągnęła go. Ciężko dysząc, odsunęła się o krok i zadowolona z wyniku starcia, schowała broń do pochwy. — Koniec — powiedziała spokojnie. Komputer mieszkaniowy zareagował natychmiast i włączył

wszystkie światła.

Lekko drżąc, wytarła grzbietem dłoni spocone czoło. To było ciężkie ćwiczenie. Pierwszy raz od długiego czasu zmusiła się do najwyższego wysiłku.

Popatrzyła na wnętrze pokoju — na zakrwawiony manekin leżący przy drzwiach; na cele do rzucania strzałkami, które porozwieszała na ścianach; na projektor przyczepiony do sufitu; na maty i potrzaski — i zrozumiała, że brakowało jej emocji i napięcia związanych z tym wszystkim. Zrozumiała, że nastał czas, by coś zrobić. Czas, by raz jeszcze zaczęła tworzyć jakąś organizację.

Rozmyślała jeszcze przez chwilę, a następnie zaczęła pospiesznie sprzątać pokój. Cały ekwipunek schowała w pudle stojącym w rogu i przykryła wszystko stosem prześcieradeł oraz starymi ubraniami. Następnie poszła do łazienki i wzięła prysznic. Stała tam do chwili, aż skończyła się woda, i rozważała swoje plany na przyszłość. Mach był gdzieś na zewnątrz: spotykał się z jakimiś ludźmi, zawierał układy — robił to, w czym zawsze był dobry. Od czasu, gdy pojawił się u niej tamtej nocy, spędził z nią nie więcej niż dwadzieścia minut. Jeśli zaś chodzi o nią, upłynął już właśnie drugi dzień, od kiedy przestała chodzić do pracy.

Przekazała, że jest chora. Wysłała krótką wiadomość na adres osobistego zestawu komunikacyjnego Michaela. Odezwał się minutę później, pytając, czy czegoś nie potrzebuje,

205

204

i obiecując, że wpadnie do niej, jeśli tego chce. Ale ona odpowiedziała, że wszystko jest w porządku. To tylko infekcja wirusowa. Nic groźnego. Jedna z czterdziestoośmiogodzin-nych chorób, które ostatnio krążą po poziomach. Poleży w łóżku i przyjdzie do pracy, kiedy poczuje się lepiej. Druga wiadomość od niego była krótka i brzmiała prawie oficjalnie, z wyjątkiem podpisu, którym ją opatrzył: „Kocham, Mi-chael".

I co miała z tym zrobić? Przeszła powoli wzdłuż pokoju, wycierając się ręcznikiem i wspominając, jak Michael patrzył na nią w czasie tego balu, co czuła, obserwując go, gdy rozmawiał z innymi. To był podziw, rosnące z każdą chwilą uwielbienie. W przedpokoju zatrzymała się przed wazonem z kwiatami, które jej przysłał, i podniosła jeden z nich do nosa. Płatki tej różowo-białej orchidei były wciąż świeże, a ich zapach mocny. Zadrżała lekko, wróciła do sypialni i zatrzymała się przed garderobą, zastanawiając się, co ubrać. Wybierała się na niższy poziom, musiała zatem włożyć coś prostego, coś, co miałaby na sobie Rachela DeValerian, postać, w którą zamierzała się wcielić.

Spojrzała na łóżko. Leżało na nim wszystko, co składało się na fałszywą tożsamość. Fałszywa karta identyfikacyjna. Przepustka. Szczegółowe dokumenty z miejsca zatrudnienia. Fałszywe siatkówki oczu. Wszystko, czego może potrzebować w razie zatrzymania i przesłuchania przez Służbę Bezpieczeństwa. DeVore przemyślał to dokładnie. Zadbał o to, by zrobić dla niej wszystko, co tylko było możliwe. Ale dlaczego? Dlatego że wiedział, iż w końcu zacznie znowu agitować, przyczyniając w ten sposób trudności Siedmiu? Czy odpowiedź mogła być tak prosta? A może chodziło tu o coś zupełnie innego? Może miał w tym jakiś inny cel, którego jeszcze nie znała?

Jakkolwiek by było, nadszedł czas, aby trochę zaryzykować. Czas, by spełnić choć część obietnic, jakie sobie składała.

Przebrała się i zdążyła właśnie wysuszyć włosy, kiedy usłyszała pukanie do drzwi. Trzy stuknięcia, przerwa, jedno stuknięcie, przerwa i jeszcze trzy. Mach. Wrócił.

Przez chwilę studiowała swoje odbicie w lustrze, uspokajając się, po czym wyszła do przedpokoju, odsunęła zasuwę z drzwi i wcisnęła guzik otwierający. Mach wszedł do środka,

nie czekając, aż drzwi otworzą się do końca, po czym rzuciwszy jej tylko przelotne spojrzenie, ruszył prosto do łazienki.

Hej! — krzyknęła za nim. — Skąd ten pośpiech?

Nic nie odpowiedział, poszła więc za nim i zatrzymawszy się w progu, patrzyła, jak rozpina kurtkę, wyciąga spod niej trzy owinięte w płachty lodu pistolety automatyczne dużego kalibru — broń Służby Bezpieczeństwa — i umieszcza je w pustym obecnie zbiorniku na wodę do prysznica.

Skończywszy, odwrócił się i uśmiechnął do niej. Drgnęła lekko, gdyż jego nowa twarz ciągle jeszcze ją szokowała; nie mogła się do niej przyzwyczaić.

To jest dobre — powiedział, zauważywszy natychmiast, jak się ubrała, a jego uważnemu wzrokowi nie umknęła nawet zmiana koloru jej oczu. Podniósł palec do własnych oczu i zapytał:

Kto ci to załatwił? DeVore?

Patrzyła na niego w milczeniu, czując, że ponownie budzi się w niej stara wrogość.

No cóż, na pewno nie byłeś to ty, prawda, Janie? Ty

chciałeś mnie zabić.

Mach roześmiał się dziwnie.

On ci to powiedział?

Nie odpowiedziała, więc wzruszył ramionami.

Powiedział mi, że mu się wymknęłaś. Że próbował cię

dostać, ale byłaś dla niego za dobra.

Wzdrygnęła się, wspominając te chwile. Nie, to wcale tak nie było. DeVore znalazł ją bardzo łatwo i gdyby chciał, mógłby ją zabić. Ale nie zrobił tego. I dzięki temu teraz, dwa lata później, była znowu gotowa, by zacząć od nowa.

Wiesz, że go zabili? — ciągnął Mach, mijając ją i zmie

rzając do jej sypialni. — Ja sam też próbowałem, w porcie

kosmicznym Nantes, ale jego człowiek, ten różowooki, skur

wysyński albinos Lehmann, wszystko mi pomieszał. Zabił

moich trzech najlepszych ludzi. Później jednak ten wielki facet

z Sieci, Karr, w końcu go dopadł. Słyszałem, że rozwalił mu

czaszkę kolbą karabinu.

Patrzyła, jak wyciąga swoje rzeczy z dna szafy i układa szybko, ale i starannie, w torbie.

Nie wiedziałam — odparła i dodała po chwili: — Co ty

robisz?


206

207

Odwrócił się, ciągle na wpół schylony, i spojrzał w jej stronę.

Wyprowadzam się, Em. Nowe obszary. Nowe wyzwa

nia. Wiesz...

Pokręciła głową.

Zaskakujesz mnie, Janie. Zawsze tak było. Jesteś tak

pomysłowy, przedsiębiorczy. Tak elastyczny.

Wstał i roześmiał się miękko.

Czy mi się wydaje, czy też słyszałem ton dezaprobaty

w twoim ostatnim komentarzu, Emily Ascher?

Spojrzała mu w oczy, próbując przejrzeć go przez maskę nowej twarzy. Skinęła głową.

Ty i ja dążymy do różnych celów, chcemy różnych

rzeczy. Zawsze tak było, tylko zrozumienie tego zajęło mi dużo

czasu.

Przyjrzał się jej z uwagą, a następnie zamknął torbę i zarzucił ją sobie na ramię.

Nie, Em. Nie chodzi o to, co chcemy, ale o to, co

jesteśmy gotowi dać, aby osiągnąć nasze cele. To właśnie jest

różnica między nami. Teraz jednak możemy iść naszymi włas

nymi drogami, prawda? Teraz jest okazja, aby się przekonać,

która z nich jest lepsza. — Spojrzał jej w oczy. — Nie będę

cię okłamywał, Em. Gdybyś stanęła na mojej drodze, zabiłbym

cię bez wahania. Ale nie zrobiłaś tego. I nie sądzę, abyś

kiedykolwiek to zrobiła. Gdybym tak nie myślał, nie zjawiłbym

się pod twoimi drzwiami dwa dni temu. Tak więc niezależnie

od tego, czy mi wierzysz, czy też nie, pozwól sobie powiedzieć,

że DeVore po prostu kłamał. Nie chciałem twojej śmierci. Nie

chcę jej i teraz. I jeśli kiedykolwiek będziesz czegoś potrzebo

wała, jeśli będzie jakiś sposób, abym mógł ci pomóc, skon

taktuj się ze mną. Jestem ci to winny, rozumiesz?

Patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu, po czym pokręciła z niedowierzaniem głową.

A więc gdzie jedziesz? Z powrotem do Europy? A może

planujesz zejść do podziemia tutaj, w Ameryce?

Uśmiechnął się szeroko, a nowa skóra okrywająca jego usta napięła się tak, że wyglądało to na parodię uśmiechu.

Ani to, ani to, moja droga. Będę gościem honorowym.

To właśnie tam wybieram się prosto od ciebie. Będę mieszkał

w rezydencji „Starego" Levera w Richmond.

Stary" Lever stał obok basenu i wycierał się ręcznikiem, kiedy wprowadzono dwóch mężczyzn pragnących go zobaczyć. Odwrócił się, odprężył i przyjrzał się, jak omijając basen, idą w jego stronę. Rzucił ręcznik i wyciągnął rękę w geście

powitania.

Milne... Ross... Dobrze was znowu zobaczyć. Mam

nadzieję, że napijecie się drinka, co?

Dwaj przybysze zawahali się, wymienili niepewne spojrzenia

i w końcu przytaknęli.

To dobrze.

Lever odwrócił się i strzelił palcami. Lokaj natychmiast pospieszył w stronę barku i zajął się przygotowywaniem drinków. Lever w tym czasie zdjął z krzesła lekką, jedwabną marynarkę, zarzucił ją na swoje szerokie ramiona i ponownie zwrócił się w stronę przybyszów.

A więc? Co dla mnie macie?

Obawiam się, że niewiele — odparł Ross i zaczesał palcami kosmyk rzadkich włosów w kolorze słomy, próbując w ten sposób zasłonić łysinę. — Z tego, co już wiemy, wynika, że była prawdziwym ideałem panienki. Dobre oceny w szkole. Czyste świadectwa z college'u. Nie wspominając nawet o tym, że nie ma żadnego zapisu, by kiedykolwiek pojawiła się, nawet jako świadek, przed sądem pokładowym. Mówiąc w skrócie, archiwa publiczne potwierdzają w pełni dane z jej akt osobowych. Nu Shih Jennings jest tym, za kogo się podaje. Wszystko tam jest, tylko że... — Przerwał i z wyraźnym zakłopotaniem spojrzał w dół.


Tylko co?

Tylko że to wszystko nie ma sensu — dokończył Milne w typowy dla siebie, nerwowy sposób. — Ten cały życiorys jest zbyt uklepany. Zbyt gładko zbudowany. Jakby ktoś go specjalnie ułożył. Jest... — Skrzywił się, a jego ramiona poruszyły się, jakby coś uwierało go w plecy. — Brakuje w nim czegoś charakterystycznego. Wie pan, czegoś z tych rzeczy, które nadają życiu kształt. Dodają mu kolorów.

Hmmm! — „Stary" Lever pokiwał głową w zadumie. —

Ale poza tym wszystko pasuje?


208

209

Przynajmniej na zewnątrz — odparł Ross i gestem ręki

dał znak ciemnowłosemu Milne'owi, by siedział cicho. — Ale

moglibyśmy pokopać nieco głębiej, gdyby pan tego chciał.

Moglibyśmy pojechać do kantonu Atlanta i porozmawiać

z ludźmi, którzy znali ją, zanim wyniosła się stamtąd. Dowie

dzieć się, jaka była naprawdę.

Lever zamyślił się. W końcu wypił tęgi łyk ze swej szklanki i pokręcił głową.

A dlaczego te akta miałyby być fałszywe?

Ross popatrzył na swego wspólnika i wzruszył ramionami.

Nie wiem. Mam po prostu takie przeczucie. Wykonuje

my tę robotę od blisko dwudziestu lat, panie Lever, a jeśli

człowiek siedzi w tym zawodzie tak długo, potrafi wyczuć

swąd. A to... no cóż, to aż śmierdzi fałszem.

Stojący obok niego Milne żywo skinął głową.

W porządku — powiedział Lever, odstawiając szklankę. — Załóżmy zatem, że dokumenty zostały poprawione. Powiedzmy, że ktoś popracował trochę nad jej urzędowymi aktami. Kto to mógł być i dlaczego to zrobił?

Nie wiem — odparł Ross, wytrzymując przenikliwe spojrzenie starego człowieka. — Wiem tylko, że ktoś to zrobił. Jak to już powiedział Milne, to wszystko jest po prostu zbyt gładkie, zbyt czyste.

Lever jednak pokręcił przecząco głową.

Nie. To nie ma sensu. Aby zmienić takie akta, trzeba mieć niezłe wpływy. Bardzo duże wpływy. — Roześmiał się, po czym zbliżył się do nich i dodał miękko: — Któż to może lepiej wiedzieć ode mnie, co? — Stanął między nimi i kontynuował: — Nie, panowie. Dziękuję, ale zostawmy to na tym etapie. Miałem nadzieję, że dokopiecie się czegoś, co mógłbym użyć przeciw tej kobiecie, jakiegoś tłumu kochanków albo czegoś w tym rodzaju, ale wygląda na to, że będę po prostu musiał coś wymyślić. — Roześmiał się. — Do diabła, może od tego powinienem zacząć!

A wyniki naszego dochodzenia? — zapytał wyraźnie napięty Ross.

Zatrzymam je — odparł Lever, patrząc mu prosto w oczy. — Dostaniecie dobrą zapłatę, Shih Ross. Bardzo dobrą. Ale ta sprawa jest zamknięta, rozumiecie mnie? Zamknięta.

* * *

Kiedy wyszli, Lever odwrócił się i popatrzył w stronę balkonu górującego nad basenem. Spoza gęstej zasłony winorośli wyłonił się mężczyzna i oparłszy łokcie na poręczy, spojrzał w dół, na niego.

No i jak, Mach? Co o tym myślisz? — krzyknął Lever.

Mach uśmiechnął się.

Jest tak, jak pan powiedział, panie Lever. To nie ma

sensu. Gdyby ta Jennings była szpiegiem któregoś z pańskich

rywali, zostałaby tam, gdzie mogłaby narobić jak największej

szkody. Na pewno nie przeszłaby do Michaela.

Lever przytaknął. Tak właśnie myślał. Mimo to głębokie przekonanie Rossa o własnej racji trochę nim wstrząsnęło. W ciągu ostatnich dziesięciu lat często korzystał z usług tej pary i na ogół przeczucia ich nie myliły. A zatem co, jeśli...?

Przez chwilę rozważał tę myśl, próbując znaleźć powód — jakikolwiek powód — dla którego ktoś miałby manipulc -«' jej aktami, po czym pokręcił głową, odrzucając ponownie c pomysł. Nie. To nie miało sensu. Najmniejszego sensu.

* * *

No cóż, a więc po wszystkim — powiedział Milne,

bawiąc się czarką eh'a i zerkając na swego partnera siedzącego

wraz z nim przy stole w podrzędnej herbaciarni. — Kolejna

sprawa zamknięta.

Może tak — odparł Ross, śledząc równocześnie wzro

kiem ruchy jednej z kelnerek — a może nie.

Milne spojrzał na niego i czekał, wiedząc, że Ross coś przeżuwa w swoim umyśle.

Zastanawiałem się... — zaczął w końcu Ross leniwym tonem, zwracając się w stronę swego partnera. — Zastanawiałem się nad tym, co moglibyśmy zrobić z naszymi wakacjami. I z pieniędzmi, które zapłacił nam pan Lever. Sądzę, że moglibyśmy się nieźle zabawić w Atlancie.

W Atlancie... — powtórzył Milne, patrząc na niego ze zdumieniem, po czym roześmiał się, gdy nagle zrozumiał, o co chodziło Rossowi. — W Atlancie! Jasne, do diabła, że w Atlancie!


210

211

To dobrze.

Ross oparł się wygodnie i pokiwał głową, a jego usta rozchyliły się w uśmiechu zadowolenia.

A gdy już tam będziemy, to może trochę pokopiemy.

Chcę powiedzieć... że przecież nie może to nikomu zaszkodzić.

* * *

Li Yuan stał na drugim końcu galerii pod jednym z pięciu wielkich portertów wiszących na granatowych ścianach. Gdy wielkie drzwi oworzyły się, młody T'ang spojrzał w ich stronę, po czym uśmiechnął się i skinieniem ręki przywołał Tolonena do siebie.

Witaj, Knut — powiedział, podając starcowi do poca

łowania prawą dłoń, tę, na której miał pierścień władzy. —

Mam nadzieję, że czujesz się dobrze.

Tolonen stanął na baczność i pochylił głowę, pokazując swemu T'angowi gęstą czuprynę krótko przyciętych, stalowo-siwych włosów.

Czuję się doskonale, Chieh Hsia. Ja... — Przerwał,

uświadomiwszy sobie nagle, że w zachowaniu Li Yuana było

coś dziwnego. Jakaś niezwykła zaduma malowała się na tej

młodej, gładko ogolonej twarzy, a jego postać wydawała się

nienaturalnie usztywniona. Wszystko to przypomniało stare

mu żołnierzowi ojca chłopca, Li Shai Tunga. On także czasami

zachowywał się w ten sposób, gdy coś utkwiło mocno w jego

umyśle i trwało tam na kształt kamienia leżącego pośrodku

strumienia.

Tolonen odwrócił się i spojrzawszy na portret, któremu przyglądał się Li Yuan, uśmiechnął się ze zrozumieniem. To był Ch'in Shih Huang To, pierwszy cesarz. Władca, który zjednoczył starożytne Chiny. Tyran, jak mówiono. Na obrazie wymalowano go stojącego na wybrzeżu Shandong, patrzącego na wschód — w kierunku P'eng Lai, Wyspy Nieśmiertelnych. Był wysoki, brodaty, arogancki; w lewej dłoni ściskał brzoskwinię nieśmiertelności.

Rozmyślałem — zaczął Li Yuan, mijając Tolonena

i ponownie zatrzymując się pod portretem. — Próbowałem

znaleźć w biegu dziejów jakiś powtarzający się schemat,

jakiś wzór.

212

Schemat, Chieh Hsicfl

Tak. Odpowiedź na pytanie, jacy są właściwie ludzie, co robią i dlaczego nigdy nie potrafią się niczego nauczyć.

Tolonen opuścił głowę.

Czy naprawdę tak myślisz, mój panie?

Li Yuan przytaknął.

Tak myślę, Knut. Weźmy na przykład tego oto naszego

przyjaciela. Pod wieloma względami był wielkim człowiekiem.

Geniuszem wojskowym i natchnionym administratorem. Jego

działania nadały kształt naszemu krajowi na dwa tysiące lat.

A jednak w ostatecznym rozrachunku zawiódł, chciał bowiem

więcej, niż życie mogło mu dać. Pragnął żyć wiecznie, i to go

zniszczyło. Całe dobro, którego dokonał, nie mogło przeważyć

złych skutków tej nierozumnej zachcianki. Wielkie imperium,

które stworzył, rozpadło się w rok lub trochę więcej po jego

śmierci.

Młody Tang ruszył dalej, a odgłos jego kroków na pokrytej płytkami podłodze niósł się echem po pustych korytarzach do chwili, gdy zatrzymał się pod drugim z portretów. Z pięciu płócien to właśnie było najsławniejsze: jego kopie wisiały na wszystkich pokładach wielkiego, rozciągającego się na całej Ziemi Miasta.

Wen Ti... — Li Yuan odwrócił się i spojrzał na Tolo-nena z dziwnym, smutnym uśmiechem na ustach. — Ile to razy słyszałeś starych ludzi i uczniów sławiących jego cnotę? Ile to razy jego imię było używane jak zaklęcie, by karcić nieposłuszne dzieci albo nieudolnych urzędników? W podręcznikach historii przedstawia się go jako giganta. Twardy jak skała, wznoszący się ponad wszystkich na kształt ludzkiej góry, był równie wspaniałomyślny i pełen współczucia, jak surowy w swej sprawiedliwości. A jednak to za jego rządów Państwo Środka omal nie upadło. Najazdy północnych barbarzyńców, Hsiung Nu, dwukrotnie zmusiły go do ustępstw, do oddania części ziem cesarstwa i płacenia ogromnych danin. Co więcej, jego stolica, Ch'ang-An, prawie wpadła w ich ręce. I podobnie jak w wypadku Ch'in Shih Huang Ti, w zaledwie rok po jego śmierci państwo pogrążyło się w chaosie, a rebelie oderwały od niego większość prowincji.

Robił, co było w jego mocy, Chieh Hsia...

Być może, Knut, ale to daje temat do rozmyślań, czyż

213

nie? Ch'in Shih Huang Ti był tyranem, a jednak za jego rządów imperium kwitło. Wen Ti był dobrym człowiekiem, natomiast jego rządy przyniosły państwu klęski, a ludziom cierpienie. Na kim zatem powinienem się wzorować?

Czy wybór jest naprawdę tak prosty, Chieh Hsial

Li Yuan uśmiechnął się, przeszedł do następnego obrazu i spojrzał na konterfekt elegancko wyglądającego mężczyzny w średnim wieku, którego postać spowijały złote jedwabie.

Nie, Knut. To nigdy nie jest proste. Na przykład Ming

Huang, którego tu widzisz, szósty z wielkich cesarzy dynastii

Tang. Był wielkim człowiekiem. Mądrym władcą i potężnym

wojownikiem. Mówi się, że okres jego rządów był złotą epoką.

Otaczał opieką największych poetów i malarzy naszej historii,

twórców takich jak Li Po, Tu Fu czy Wang Wei. Był to czas

rozkwitu wielkiej kultury, dostatku i pokoju, a jednak wszys

tko to zostało zniszczone, imperium rozdarły na strzępy re

belie. I to dlaczego? Z powodu jego słabości. Z powodu jego

ślepej miłości do kobiety.

Tolonen opuścił wzrok, zakłopotany tym nagłym zwrotem.

Tak było, Chieh Hsia. Tak w każdym razie mówi nam

historia. Ale jaki jest twój wniosek?

Młody T'ang odwrócił się ku niemu.

Mój wniosek? Tylko taki, że cesarze są ludźmi, a nie

jakimiś marionetkami czy też abstrakcyjnymi mocami, i to,

jakimi są, kształtuje los tych, którymi władają. Jeśli rozłożą

ręce, ich cień pada na całe kontynenty. Tak jest. Tak zawsze

było. A ja, Knut? Czym się od nich różnię?

Ponownie odwrócił się i jeszcze przez chwilę patrzył na przystojną twarz Ming Huanga, a następnie, kręcąc przy tym lekko głową, przesunął się do czwartego z portretów.

Mao Tse Tung — powiedział spokojnie, obejmując

wzrokiem znajomą postać. — Pierwszy z wielkich cesarzy Ko

Ming. Wielki Sternik we własnej osobie. Podobnie jak Ćh'in

Shih Huang Ti, jego idol, Mao potrafił być brutalny i des

potyczny. Za jego rządów Państwo Środka ponownie zostało

zjednoczone, a najeźdźcy wypędzeni. Jedocześnie, szczególnie

we wczesnych latach swego panowania, starał się mocno,

podobnie jak Wen Ti, którego system wartości próbował

zresztą obalić, dać ludziom pokój i dobrobyt, zniszczyć korup

cję i zreformować biurokrację. Chciał, by po dziesięcioleciach

cierpienia i zaniedbania Państwo Środka stało się znowu silne i zdrowe. Pod wieloma względami wydawało się, że łączy to, co było najlepsze w tych dwóch władcach. A jednak też miał wadę. Tą wadą była wiara we własną nieomylność. Za jego Wielki Skok Naprzód dziesiątki milionów ludzi zapłaciło życiem, Knut. A dlaczego zginęli? Tylko po to, by dowieść, że się mylił. Tolonen zmarszczył brwi i opuścił wzrok.

Ale ty nie jesteś jednym z nich, Chieh Hsia. Jesteś sobą.

Z pewnością możesz uczyć się na ich błędach i stać się tym,

kim oni nie byli, prawda?

Li Yuan rzucił staremu mężczyźnie pytające spojrzenie, po czym odwrócił się i podszedł do ostatniego z pięciu wielkich płócien. Przez chwilę stał tam, patrząc na potężną postać człowieka, którego obalili jego przodkowie. Tsao Ch'un. Tyran. Założyciel Miasta. Samego Chung Kuo.

Kiedy tu przychodzę i patrzę na tych ludzi, na ich

twarze, zaczynam się zastanawiać. Czy potrafię nauczyć się

czegoś z ich błędów? Czy też jestem skazany na wędrówkę tą

samą ścieżką? Czy zapiszę się w historii jako słaby i głupi

człowiek, czy też wystąpię tam w roli tyrana?

Tolonen zbliżył się do niego i stanął obok.

Czy to cię niepokoi, Li Yuanie?

Niepokoi mnie? — Li Yuan roześmiał się i ponownie spojrzał na starego generała swojego ojca. — Tak, Knut. To mnie niepokoi. Ale nie w ten sposób, jak niektórzy mogliby myśleć. Niepokoi mnie i martwi możliwość, że dowodem mojej słabości może być śmierć milionów ludzi. Albo że jakiś nadmiar żądzy lub dumy, arogancji lub okrucieństwa może doprowadzić mnie do tyranii. Patrzę na te twarze, na te olbrzymie postacie z naszej przeszłości i pytam siebie, czy jestem wystarczająco silny, wystarczająco mądry. Przed chwilą powiedziałeś o Wen Ti: „Robił, co było w jego mocy". A więc, czy moja moc będzie wystarczająca? Czy znajdę w sobie to, co jest potrzebne, by kształtować los świata i żyjących na nim ludzi? Czy też ignorancja i żądze zniszczą mnie, jak zniszczyły tak wielu w przeszłości? Jestem zdeterminowany, tak. Ale co się stanie, jeśli moja determinacja zawiedzie, Knut? Co wówczas?

Starzec westchnął głęboko i wyraźnie zakłopotany słowami młodego T'anga, wzruszył bezradnie ramionami.


214

215

Mniejsza z tym... — Li Yuan rozprostował zaciśnięte do tej pory pięści i popatrzył na dłonie pustym wzrokiem, jakby starając się znaleźć w nich jakiś głębszy sens. Po chwili uniósł jednak głowę i zwrócił ją w stronę starego żołnierza, a w spojrzeniu jego ciemnych, piwnych oczu było już mniej napięcia niż przed chwilą. — A więc powiedz mi teraz, Knut, co znalazłeś w Mieście mojego kuzyna.

Coś dziwnego — odparł Tolonen, a jego głos zabrzmiał nagle czysto i donośnie. — Coś dziwnego i strasznego.

* * *

Po śmierci K'anga A-yina wystrój jego byłego biura został zmieniony i prosta elegancja zastąpiła poprzednią tanią, wulgarną wystawność. Souczek wszedł do środka i czekając, aż zostanie zauważony, rozglądał się dookoła. Upłynęła minuta, zanim Lehmann podniósł wreszcie głowę znad ekranu stojącego na jego biurku i dostrzegł swojego zastępcę oraz dwóch mężczyzn, których tamten przyprowadził.

Czy wszystko poszło dobrze?

Souczek prychnął w odpowiedzi.

Nie sądzę, by nas bardzo lubili. Ale jeśli chodzi o pie

niądze... no cóż, to zupełnie inna sprawa, prawda? Pieniądze

to pieniądze. Tak na Górze, jak i na Dole.

Lehmann wyłączył ekran, obszedł biurko i ignorując swojego zastępcę, zaczął uważnie przyglądać się przybyłym, sprawdzając przy tym palcami połyskujące w świetle opaski, które ciasno opinały ich szyje. W końcu, usatysfakcjonowany wynikiem oględzin, odsunął się o krok.

Witam — powiedział prosto. — Nazywam się Stefan

Lehmann i będziecie pracować dla mnie.

Souczek dostrzegł strach i niepewność malujące się na ich twarzach, tak jak poprzednio "zauważył odrazę, jaką wzbudziło w nich to nowe otoczenie. Lehmann także musiał coś wyczuć, pospieszył bowiem z uspokajającymi zapewnieniami:

Rozumiem, jak się teraz czujecie. Nie spodziewaliście

się, że będziecie musieli zejść tutaj, na dół, prawda?

Skinęli głowami.

No cóż, wiem, że to, co do tej pory widzieliście, wy-

glądało źle, ale przygotowałem dla was specjalne mieszkania. Coś w stylu", do którego przywykliście.

Souczek zmrużył oczy, układając w głowie kolejny kawałek tej łamigłówki. Lehmann nie powiedział im jeszcze, o co mu chodzi. Sam Souczek dowiedział się po raz pierwszy czegoś na ten temat, kiedy Lehmann wręczył mu specjalną przepustkę i wysłał na Poziom 180 z poleceniem, by spotkał się tam z pośrednikiem. Wszystkie dokumenty i dowody wpłaty znajdowały się w szczelnie zamkniętej paczce. Souczek miał tylko przypilnować, aby pośrednik przekazał mu dwóch ludzi; resztę Lehmann mógł zrobić sam, wykorzystując swoją nową konsolę, którą kazał zamontować na biurku. Jednakże Souczek zdołał zauważyć wysokość sumy wpisaną przez pośrednika do jego własnego komputera i zagwizdał w duchu ze zdziwienia. Za roczny kontrakt każdego z tych ludzi zapłacili więcej, niż wynosił dwumiesięczny zysk tongul

Jest tutaj wiele do zrobienia — ciągnął Lehmann — ale

chciałbym, abyście najpierw poznali szczegóły naszej operacji,

zanim zaczniecie pracę. Jedyne, czego od was oczekuję, to

pomysły, rozumiecie? Jeśli zauważycie, że coś może być zro

bione lepiej, chcę wiedzieć jak, w porządku?

Obcy, wciąż jeszcze bardziej zastraszeni, niż podniesieni na duchu widokiem i słowami wysokiego albinosa, zaczęli gorliwie kiwać głowami.

I chcę, abyście wiedzieli jeszcze jedno... Dopisałem dodat

kową klauzulę do waszego kontraktu. — Lehmann przerwał

i przesunął wzrokiem po twarzach obu mężczyzn. —To bardzo

prosta klauzula. Jeśli mi się dobrze przysłużycie, ja zadbam

o was. Pomóżcie mi podnieść zyski, a dostaniecie procent. Mały,

ale jednak znaczący. I nieściągalny przez waszego dzierżawcę.

To zmieniło sytuację. Souczek zauważył, że mężczyźni spojrzeli na siebie, po czym ponownie zwrócili się w stronę Lehmanna, ale tym razem na ich twarzach pojawiły się uśmiechy.

No dobrze — rzekł Lehmann i wrócił na swoje miejsce

za biurkiem. — Teraz odpocznijcie sobie. Zaczniemy jutro.

Mój zastępca zaprowadzi was do waszych kwater. Sprowadzi

wam wszystko, czego tylko zapragniecie.

Powiedziawszy to, dotknął powierzchni ekranu, uruchamiając go ponownie. Audiencja dobiegła końca i Souczek wyprowadził obcych na zewnątrz.


216

217

Kiedy szli w kierunku obszaru chronionego, jeden z nich, jasnowłosy dwudziestoparolatek, zwrócił się do Souczeka z pytaniem, kim jest Lehmann.

Souczek wzruszył ramionami.

Zarządza tu wszystkim.

Chce pan powiedzieć, że jest sędzią pokładu?

Nie. Sędziów to on może kupić na tuziny. Zauważył, że po jego odpowiedzi popadli w pełne zadumy

milczenie. Ich początkowy wstręt zmienił się w zaciekawienie i jakiś nowy rodzaj szacunku.

Tak, pomyślał Souczek. W końcu miał wystarczające wpływy, by ściągnąć was tutaj. Po co, jeszcze nie wiem. Ale wkrótce się dowiem.

A kim wy jesteście, ch'un tzul

Wybuchnęli śmiechem.

Chcesz powiedzieć, że nie wiesz? — zapytał jasnowłosy,

zatrzymując się. — Myślałem, że rozumiesz. Jesteśmy niewol

nikami kontraktowymi. — Mówiąc to, dotknął połyskującej

opaski na swojej szyi. — To właśnie jest oznaka naszego

statusu. Twój szef kupił nasze usługi na rok.

Souczek wciągnął z sykiem powietrze. Nie lubił, kiedy go brano za ignoranta.

To wiem — powiedział, nadrabiając miną. — Chciałem zapytać, co będziecie tu robić?

Cokolwiek będzie chciał, byśmy robili. Ale nasze specjalności to komputery i synteza lekarstw. Ja jestem komputerowcem.

Ach, pomyślał Souczek, to o to chodzi. Ale do czego są mu potrzebni specjaliści? Co on planuje?

Doszli do obszaru chronionego. Strażnicy wpuścili ich na korytarze, które niedawno, wielkim kosztem, pokryto dywanami. Ściany były świeżo pomalowane, a oba apartamenty wyposażone w meble sprowadzone z Góry. Całość drastycznie kontrastowała z korytarzami i pokojami, przez które właśnie przeszli. Było tu chłodno i cicho. Żadnego tłumu gniotących się ludzi. Żadnych sierot w łachmanach, podnoszących swe umorusane twarze i żebrzących o monetę lub coś do jedzenia. Teraz, kiedy zobaczył to na własne oczy, zrozumiał, jak bardzo to przypominało Górę. Tak samo uporządkowane. Eleganckie w swojej prostocie. I Lehmann to wszystko wie-

dział. Wiedział to, co K'ang zaledwie przeczuwał. Jakby sam doświadczył takiego życia.

Później, wyciągnięty na łóżku w swoim pokoju, przemyślał sobie wszystko. Znał Lehmanna zaledwie od kilku tygodni, ale w tym krótkim czasie miał okazję przyjrzeć mu się dokładniej, niż przyglądał się komukolwiek przedtem. Mimo to albinos był dla niego ciągle czymś w rodzaju tajemnicy, na zawsze skrytej za tymi szklistymi, krwaworóżowymi oczami. Były takie chwile, gdy chciał zapytać go prosto z mostu: „O czym myślisz?", ale wiedział, jak to się skończy. Lehmann spojrzy na niego, po czym w milczeniu odwróci wzrok, jakby chciał powiedzieć: „A co cię to obchodzi?" A jednak szanował go bardziej niż jakiegokolwiek innego człowieka. Może nawet kochał w jakiś dziwny sposób. Ale czym był Lehmann? Kim?

Początkowo tego nie widział. Dopiero później, stopniowo zaczął zauważać te wszystkie cechy, które wyróżniały go spośród innych ludzi. I nie chodziło tu bynajmniej o sprawy oczywiste — o jego wzrost, niezwykłą szczupłość, kolor skóry oraz oczu — ale o inne rzeczy, nie tak łatwo dostrzegalne. Widoczne tylko poprzez kontrast. Jego niechęć do luksusu. Jego naturalna, jakby wrodzona surowość. Tym przede wszystkim tak drastycznie wyróżniał się na tle pozostałych szefów tongów. W przeciwieństwie do nich, nigdy nie rozważał nawet możliwości przeniesienia się na wyższe poziomy. Roześmiał się pogardliwie, kiedy Souczek to zasugerował. „Zapłacą za swoją miękkość", to wszystko, co powiedział. Ale Souczek myślał długo i intensywnie nad znaczeniem tych słów i wziął je sobie do serca. Naśladując Lehmanna, odrzucił alkohol, narkotyki i przestał jeść mięso. Więcej czasu natomiast zaczął spędzać w salach treningowych, gdzie doskonalił swoje umiejętności walki.

Po spotkaniu z dziewiątką pozostałych szefów Lehmann wysłał go do Ni Yueha z prezentami i listami, w których deklarował swą przyjaźń. Souczek przypomniał sobie, jak siedział w obitym pluszem biurze Ni Yueha i patrzył na wszystko oczami Lehmanna, widząc rozrzutność i przesadę we wszystkim — „tłuszcz", jak to nazywał albinos. Spojrzał teraz na Li Yueha inaczej, prawdopodobnie tak, jak widział go Lehmann, i dostrzegł nie tylko jego siłę oraz brutalność,


218

219

ale i miękkość, pierwsze, małe oznaki słabości. „Żądza posiadania jest jak łańcuch", mówił Lehmann. „Tylko wola i dyscyplina może go zerwać". Tak, patrzył teraz na Ni Yueha i widział człowieka, u którego żądza posiadania była silniejsza od woli. I nie powiedział nic. Tego także nauczył się od Lehmanna. Słaby człowiek skłonny jest opowiadać o swoich myślach wszystkim, którzy chcą słuchać. Silny człowiek zachowuje milczenie.

Ni Yuehowi podobały się prezenty i listy i Souczek powrócił z innymi prezentami oraz pisemnymi obietnicami. Ale Lehmann spojrzał krzywo na prezenty i odsunął je na bok, bardziej zainteresowany tym, jak Souczek ocenia sytuację. Wysłuchał uważnie jego relacji, po czym odwrócił się nagle, kiwając głową do jakichś swoich myśli. „Rzucimy mu przynętę", powiedział. „Połknie haczyk, a wtedy go przyciągniemy". I chociaż Souczek nie zrozumiał dokładnie, o co mu chodziło, pojął jednak ogólny sens jego słów. „Do jakiego stopnia możesz mu zaufać?", zapytał, a Lehmann odwrócił się i zaczął na niego patrzeć z natężoną uwagą. „Zaufać?", odpowiedział. „Ja nie ufam nikomu, Jirzi. Nawet tobie. Gdyby to była kwestia życia i śmierci, kwestia wyboru między moim życiem lub twoim, czy mógłbym ci zaufać? Czy naprawdę mógłbym ci zaufać?"

Z całego serca pragnął odpowiedzieć, że tak, ale czując na sobie wzrok Lehmanna, nie chciał, by jego odpowiedź brzmiała zbyt pochopnie, nieszczerze. Zawahał się zatem i pochylił głowę w ukłonie. „Nie wiem... Ja..." Ale Lehmann tylko potrząsnął głową i ujął jego ramię, jakby chciał go pocieszyć. „Nie miej złudzeń, Jirzi. Odrzuć wszelkie uczucia, aż będziesz miał wrażenie, że jesteś nagi, i spójrz wtedy uważnie na siebie. Nic innego nie ma znaczenia".

To była chwila, kiedy najbardziej zbliżył się do Lehmanna, i utkwiła mu ona mocno w pamięci. Jednakże była to bliskość ludzi całkowicie sobie obcych. Nawet wtedy miał wrażenie, że albinosa otacza jakaś lodowata próżnia, która ich dzieli. Tam, gdzie nie ma złudzeń, nie może też być ciepła. A miłość, nawet miłość, staje się tworem z lodu.

* * *

220

Głowa Wąsacza Lu wypełniła wielki, wiszący pod sufitem ekran. Jego lewe, ślepe oko, widoczne pośród różowych, szklistych blizn po poparzeniu, które wyglądały jak cętki na skorupie kraba, zdawało się patrzeć obojętnie w dół, a wąskie, pozbawione warg usta wykrzywiły się w dzikim grymasie, który miał być uśmiechem.

Wong Yi-sun! Witam! Wejdź do środka! Teraz będziemy już w komplecie.

Tłusty Wong zawahał się, a następnie, skinąwszy głową swoim ochroniarzom, przeszedł przez wielką bramę Domu Dziewiątej Ekstazy, wkraczając na terytorium Lu Ming-shao. Znalazłszy się w środku, rozejrzał się dookoła, zaskoczony gustowną elegancją tego miejsca. Kiedy pierwszy raz usłyszał, że spotkanie rady ma się odbyć w burdelu, wpadł we wściekłość, zastanawiając się jednocześnie, czy nie jest to jakiś subtelny afront ze strony Wąsacza Lu. Jednakże kiedy doradcy zapewnili go, że to właśnie stamtąd Ming-shao prowadzi ostatnio większość swych interesów, zdecydował się przyjąć zaproszenie. Teraz, oglądając to własnymi oczami, zrozumiał. Partnerzy Lu z Pierwszego Poziomu musieli się tu czuć jak u siebie w domu. To było rzeczywiście dobre miejsce dla załatwiania interesów. Mimo to, pomyślał, jakże to typowe dla Lu Ming-shao, że to właśnie z burdelu kieruje Triadą Czarnego Psa.

Z lewej strony dobiegł go cichy szelest zasłony. Tłusty Wong spojrzał w tamtą stronę, chwyciwszy jednocześnie rękojeść noża, i odprężył się. Stała tam młoda, skąpo ubrana kobieta z pochyloną głową. — Czy mogę wziąć twój płaszcz, Wong Yi-sun? Tłusty Wong przyglądał się przez chwilę dziewczynie, zauważając, jak delikatnie była zbudowana i zastanawiając się przelotnie, czy ta delikatność była wynikiem biologicznego zbiegu okoliczności, czy też produktem fabrycznym. Następnie przytaknął, pozwalając jej zdjąć sobie jedwabny płaszcz z ramion. Gdy ponownie się odwrócił, by spojrzeć w głąb domu, zauważył Wąsacza Lu, który pojawił się po drugiej stronie pokoju i spieszył ku niemu z rozłożonymi ramionami.

Yi-sun... — powiedział, ściskając Tłustego Wonga, po czym odsunął go na długość ręki, jakby chciał się przyjrzeć

221

długo nie widzianemu przyjacielowi. Następnie odwrócił się i szerokim gestem ręki zaprosił gościa do wejścia.

Wong ponownie zawahał się — wynik nawyku nieufania nikomu — lecz pozwolił się poprowadzić. W pokoju znajdującym się w środkowej części burdelu czekało już czterech pozostałych szefów. Siedzieli w wielkich, wygodnych fotelach, popijając drinki i jedząc słodycze z tac leżących na niskich stolikach, które każdy miał przy boku. Kiedy wszedł, powitali go głośnymi, serdecznymi okrzykami, jakby to rzeczywiście było spotkanie starych przyjaciół, którzy zebrali się, aby trochę popić, zjeść, pogadać o kobietach i spędzić wesoło czas, podczas gdy w rzeczywistości to, co mieli dziś przedyskutować, było sprawą najwyższej wagi, zapowiadającą nową fazę w ich stosunkach z Górą.

Trusty Wong uśmiechnął się i wpadając w rolę, przyjął puchar wina, który podał mu Wąsacz Lu. Wiedział, że jego wszczep żołądkowy zneutralizuje skutki działania trunku. Usiadł i zaczął się rozglądać po pokoju, ponownie zdziwiony wyrafinowaniem dekoracji wnętrza. Kazał swoim doradcom zbadać historię tego miejsca i dlatego wiedział, co wydarzyło się tutaj między starą madame, Mu Chua, i księciem z jednej z Rodzin Mniejszych, Hsiang K'ai Fanem. To właśnie Mu Chua zbudowała ten dom i ustaliła jego reputaq'ę, prowadząc go przez ponad trzydzieści lat. Jej śmierć — Hsiang K'ai Fan, pieprząc ją, poderżnął jej gardło — łatwo mogła się okazać prawdziwą katastrofą dla Wąsacza Lu, ale interwencja generała Li Yuana, Hansa Eberta, uratowała mu skórę. W tajnym układzie wynegoq'owanym przez Eberta rodzina Hsiang zgodziła się zapłacić Lu Ming-shao dwadzieścia pięć milionów yuanów rekompensaty, pod warunkiem że nie podejmie on przeciwko niej żadnej akcji represyjnej. Dzięki tym pieniądzom Wąsacz Lu przebudował Dom Dziewiątej Ekstazy i umieścił w nim nową madame. Ściągnął także kilka „osobliwości", które rodzina Hsiang zaoferowała mu zamiast części pieniędzy. Między tymi osobliwościami był jeden czło-wiek-wół GenSynu oraz pięć sławnych „Cesarskich Kurtyzan" także produkcji GenSynu —modeli z dodatkowymi otworami. Takie „skarby" zdobyły dla burdelu nową klientelę i w końcu sprawy zaczęły wyglądać prawie jak przedtem.

Wąsacz Lu zbliżył się do Wonga, pochylił się nad nim i zniżywszy głos do szeptu, powiedział:

Jeśli jest coś, czego chciałbyś spróbować przy okazji swego pobytu tutaj, wystarczy, abyś tylko dał mi znać.

Tłusty Wong uśmiechnął się, jakby ta propozycja sprawiła mu przyjemność, ale w duchu zapamiętał to sobie jako kolejny dowód złego wychowania Lu Ming-shao. Albo jego naiwności. Przyglądając się Wąsaczowi Lu, zauważył zmiany, jakie nastąpiły w ciągu ostatniego roku w jego wyglądzie. Zniknęło obszarpane futro, które ongiś nosił na ramionach, złagodniały także jego dzikie i barbarzyńskie maniery. Ostatnio zaczesywał włosy gładko do tyłu, a wąsy przycinał i woskował. Myślał, że dzięki temu wygląda na bardziej wyrafinowanego człowieka, prawda była jednak inna: sprawiło to tylko, że jego podobna do maski twarz wydawała się jeszcze bardziej sztuczna, bardziej głupia. Wong uśmiechnął się w duchu, po czym spojrzał za Lu. W rogu pomieszczenia dojrzał planszę wei chi z pionkami ustawionymi tak, jakby ktoś przerwał partię w połowie. Słyszał, że Lu Ming-shao w ostatnim czasie zaczął grać, i ten widok zdawał się to potwierdzać. Krążyły jednak pogłoski, że Wąsacz Lu był bardzo słabym graczem i że niedawno zabił dwóch przeciwników w napadzie szału po przegranej. Jeśli to była prawda, stanowiła tylko kolejny argument przeciwko niemu. Szybko zbliżał się czas, kiedy Lu okaże się źródłem zbyt wielkiego zażenowania dla Hung Mun, a kiedy ten dzień nadejdzie, on, Wong Yi-sun, będzie pierwszym, który zareaguje.

Zanim przeszli do interesów, upłynęła jeszcze jedna godzina. Tymczasem odbyły się zwykłe podchody — badanie pozyq'i przed twardymi negoqaq'ami. Tym razem jednak właściwa debata była krótka i szybko osiągnęli porozumienie. Sprawa była po prostu zbyt oczywista. Izba Reprezentantów w Weimarze ma być otwarta w ciągu roku. Przedtem będą się musiały odbyć wybory. Dla Hung Mun była to doskonała okazja, aby zdobyć dodatkowe wpływy. Krążyły wieści, że nowa Izba będzie miała prawdziwą władzę. Jeśli tak, to zdobycie w niej przyczółka przyniosłoby korzyść każdemu z nich. Jedynym pytaniem było to, jak wielki miał być ten przyczółek i ile to miało kosztować.

Li Bez Powiek odczytywał właśnie speq'alny raport przygotowany przez jego doradców:

— „...uważamy także, że każda próba zbytniego rozbudo-


222

223

wania naszej sieci może nie tylko wyczerpać nasze środki, ale także doprowadzić do faktycznego zmniejszenia skuteczności naszych działań w Izbie. Sugerujemy zatem, aby każde z sześciu bractw skoncentrowało swoje wysiłki na pozyskaniu przyjaźni pięciu reprezentantów. Powstała na skutek tego grupa nacisku, finansowana centralnie i posiadająca możliwość rozszerzenia swego wpływu na pewne sprawy rozważane w Izbie, to znaczy mogąca kupować głosy reagujących na takie sugestie członków, powinna się okazać trwałym fundamentem dla naszej nieprzerwanej ekspansji na wyższe poziomy". — Li Chin oparł się wygodnie w swoim fotelu i popatrzył na twarze siedzących wokół niego władców podziemnego świata. —Długie lata czekaliśmy w ciemnościach na dole. Teraz nadszedł nasz czas. Musimy wspiąć się w górę, do światła.

Tłusty Wong poruszył się, zauważywszy, iż słowa Li sprawiły, że pozostałych ogarnął nastrój, w którym stali się podatni na sugestie.

A więc zgadzamy się? — zapytał. — Trzydziestu repre

zentantów kontrolowanych bezpośrednio przez tę radę? Poli

tyka i finansowanie tak zorganizowane, jak to zaproponowano

w raporcie Li China?

Zauważył, jak entuzjastycznie przytakują, jak chętnie witają ten następny krok. Chociaż raz potencjalne korzyści ich wszystkich przeważyły nad małostkową walką o interesy poszczególnych Triad. Ale jak długo to potrwa? Ile czasu upłynie, nim któryś z nich będzie chciał zdobyć większe wpływy od pozostałych? Raz już stanął w obliczu takich dążeń, takich ambicji. Aby zmiażdżyć swego rywala, Żelaznego Mu, musiał wtedy poprosić Li Yuana o wsparcie. Ale następnym razem sytuacja będzie znacznie trudniejsza. Następnym razem będzie musiał walczyć z nimi wszystkimi. To właśnie dlatego jest tak ważne, aby teraz ich spacyfikować, sprawić wrażenie, że pracuje z nimi ręka w rękę. I zyskać dzięki temu czas na rozbudowanie własnej siły.

Ponieważ jego ostateczny cel nie pokrywał się wcale z celem Li China. Nie. On chciał zagarnąć wszystko.

Tłusty Wong odwrócił się i spojrzał na Wąsacza Lu. Uśmiechnął się ze zwodniczą obojętnością.

Słyszałem, że wystąpiły jakieś trudności między twoimi

tongami, Lu Ming-shao. Krążą wieści, że pojawił się jakiś

nowy człowiek i wycina sobie kawałek tortu. Zastanawiałem się...

Zauważył gwałtowne poruszenie zdrowego oka Lu, wyczuł burzę szalejącą pod szklistą maską jego twarzy i wiedział już, że dotknął żywego nerwu. Kiedy jednak Wąsacz Lu przemówił, w jego głosie słychać było prawie ten sam co zwykle, lekko drwiący ton:

To prawda, Wong Yi-sun, ale z drugiej strony, czyż był

taki czas, kiedy to nie było żadnych kłopotów między pospól

stwem? Poza tym sprawa została już załatwiona i zawarto

porozumienie, w którym zostały ustalone warunki nowej rów

nowagi. Trzeba pozwolić tym ludzikom na prowadzenie włas

nych wojenek, co?

To była dobra odpowiedź i Tłusty Wong pochyleniem głowy dał znak, że przyjmuje ją do wiadomości. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę ze znaczenia tej wymiany słów, gdyż o ile pozostali z nich osiągnęli swoje pozycje, wspinając się po szczeblach władzy we własnych bractwach, o tyle Wąsacz Lu jako jedyny zdobył ją drogą podboju. Nie wstąpił do bractwa jako dziecko, nie zapoznał się także z odwiecznymi rytuałami Hung Mun. Nie. Podobnie jak ten „nowy człowiek" wspomniany przez Wonga, Wąsacz Lu był kimś z zewnątrz, uzurpatorem, który siłą osiągnął swój obecny status. Takie przypomnienie było zatem dość niemile widziane.

Tak więc, bracia — powiedział Wąsacz Lu, wstając

i całym swoim zachowaniem sugerując, że już zapomniał

o tym — teraz, kiedy wszystko uzgodniliśmy, przejdźmy do

sąsiedniego pokoju. Przygowałem nam rozrywkę. Coś raczej

specjalnego. Coś... innego.

Pozbawione warg usta Lu wykrzywiły się w szerokim uśmiechu, ale kiedy odwracał się w stronę drzwi, Wong zauważył, że jego lewa dłoń była tak mocno zaciśnięta, że widać było napięte ścięgna, jakby cały jego gniew — gniew, którego nie mógł wyrazić tą pustą, podobną do maski twarzą — skupił się w tym twardo splecionym węźle ciała i kości.

Ujrzawszy to, Wong uśmiechnął się do siebie. Tak. Krok po kroku będzie ich osłabiał, nawet jeśli na pozór będzie to wyglądało, jakby z nimi w pełni współpracował. Krok po kroku, aż będzie gotowy. A wtedy wybuchnie wojna. Wojna, jakiej na niskich poziomach jeszcze nigdy nie było.


224

225

* * *

Wąsacz Lu zamknął drzwi za ostatnim ze swoich gości i odwrócił się. Uśmiech zniknął z jego ust, natomiast spojrzenie, które rzucił trzem pozostałym w pokoju mężczyznom, przepełnione było wściekłością.

Jak ten skurwiel śmie omawiać moje prywatne sprawy

na moim własnym terenie? — Kopnął z furią jeden ze stoli

ków, posyłając go w górę i rozsypując puchary z winem oraz

miski z jedzeniem po dywanie. — Ta ropucha! Ten pieprzony

insekt! Co on sobie, kurwa, wyobraża?

Trzej mężczyźni spojrzeli po sobie, ale żaden się nie odezwał. Kiedy Wąsacz Lu był w takim nastroju, najlepiej było trzymać głowy nisko i czekać, aż burza przeminie.

Lu Ming-shao ciągle drżał z wściekłości, a jego jedyne oko zdawało się płonąć na tle pokrytej szklistą blizną twarzy.

Gdyby to był ktoś inny, poderżnąłbym mu to cholerne

gardło! Ale ja go jeszcze dostanę. Zobaczycie sami! — Od

wrócił się, a gniew sprawił, że jego ruchy były gwałtowne,

jakieś kanciaste. — Po Lao... dlaczego mi nie powiedziano,

co się dzieje? Co ty, kurwa, kombinujesz, trzymając mnie

w nieświadomości?

Po Lao, Czerwony Pal Wąsacza Lu, jego bezpośredni zastępca, pochylił głowę, akceptując tę krytykę, ale w głębi ducha zawrzał z gniewu. Lu Ming-shao powiedziano o tym nowym człowieku, i to nie raz, ale kilka razy, jednakże był zbyt zajęty przygotowaniami do spotkania rady — większość czasu spędzał z projektantami wnętrz i organizatorami rozrywek — by zwracać na to uwagę.

Mam już, kurwa, tego dość — ciągnął Lu, zbliżając do

twarzy Po Lao tę pocętkowaną różowymi bliznami maskę,

którą była jego twarz. — Chcę, abyś zszedł tam na dół

osobiście i przypilnował sprawy. Masz wyjaśnić wszystko raz

na zawsze, ponieważ nie życzę sobie słyszeć o żadnych dodat

kowych kłopotach, rozumiesz mnie? A przede wszystkim nie

życzę sobie, aby jakiekolwiek wieści o tym, co dzieje się na

naszym terenie, docierały do tej pizdy, Tłustego Wonga.

Po Lao miał wrażenie, że pod sztywną skorupą posłuszeństwa płonie żywym ogniem. Tłumiony gniew sprawił, że zakręciło mu się w głowie. Opanował się jednak i ukłoniwszy

się sztywno, ruszył w stronę drzwi. Zanim jednak do nich dotarł, Wąsacz Lu odezwał się do niego jeszcze raz:

I pamiętaj, Pa Lao, nie spieprz tego. Chcę mieć to

załatwione. Dobrze?

Po Lao odwrócił się i napotkawszy spojrzenie jedynego zdrowego oka Lu Ming-shao, starannie ukrył swoje prawdziwe uczucia.

Rozumiem, panie Lu.

To dobrze. A teraz idź już. Chcę, abyś przyniósł mi jakieś wieści jeszcze dziś wieczorem.

* * *

Shih Ward?

Kim uniósł głowę i zaczął się uśmiechać, ale powstrzymał się, zauważywszy, że nie był to młody urzędnik, z którym miał wcześniej do czynienia, ale sam kierownik sekcji. Za tym przygarbionym, siwobrodym starcem stało dwóch strażników departamentu z rękami założonymi na piersiach.

O co chodzi? — zapytał, wstając, zaskoczony gniewem

widocznym na twarzy starego Han.

Zamiast odpowiedzi starzec pchnął w jego stronę teczkę — tę samą teczkę, którą Kim zaledwie cztery godziny wcześniej oddał urzędnikowi w okienku po drugiej stronie poczekalni.

A zatem wszystko załatwione? — spytał, patrząc na dokumenty i zastanawiając się, gdzie jest certyfikat patentowy.

Czy to są pańskie dokumenty, Shih Ward? — odparł kierownik, ignorując pytanie Kima.

Kim zerknął jeszcze raz na papiery.

Tak. Oczywiście. Dlaczego pan pyta? Czy jest jakiś

problem?

Uśmiech starego człowieka był zimny, ironiczny.

Można to tak nazwać. Najpierw jednak musimy sprawdzić dwie rzeczy. — Wyciągnął rękę, przysunął do siebie teczkę, otworzył ją i wyjął oficjalny formularz wydrukowany na kartce z lodu o grubości kilku mikronów. — Czy to pański podpis znajduje się na dole tego formularza patentowego?

Tak.

I rozumie pan, że taki formularz może dotyczyć jedynie


226

227

nowych, oryginalnych patentów, opracowanych przez człowieka, który się na nim podpisuje?

Kim skinął głową. Powoli ogarniał go niepokój: nie rozumiał, dlaczego ten człowiek zadaje mu takie pytania i dlaczego uznał, że powinni być przy tym strażnicy.

W takim razie z przykrością muszę powiedzieć, że to

podanie jest nieważne, albowiem narusza paragraf 761[D]

Prawa Patentowego. Co więcej, Shih Ward, moim obowiąz

kiem jest aresztowanie pana za próbę oszustwa polegającą na

złożeniu podania mającego na celu zagarnięcie patentu, który

został już zarejestrowany w tym biurze.

Kim roześmiał się, ale był to śmiech niedowierzania raczej, niż rozbawienia.

To jest niemożliwe. Sprawdziłem to. Tydzień temu. Tu

taj, w tym biurze. Nie było nic. Nic, co by chociaż w naj

mniejszym stopniu przypominało mój pomysł!

Urzędnik uśmiechnął się, wyraźnie rozkoszując się swoją rolą, po czym zaprezentował kopię formularza zastrzeżenia patentowego. Pozwolił Kimowi studiować go przez chwilę, obserwując, jak twarz młodego człowieka blednie, a następnie odebrał mu kartkę.

Kim stał osłupiały z trzęsącymi się rękoma i otwartymi bezwiednie ustami.

Ktoś mi to ukradł — powiedział w końcu spokojnie. —

Musieli mi to ukraść.

Urzędnik zwrócił się ku jednemu ze strażników i wręczył mu teczkę, po czym ponownie popatrzył na Kima, wypinając dumnie pierś, jakby chciał zademonstrować widoczną na niej wielką, kwadratową odznakę świadczącą o jego randze.

Pańskie uwagi zostały zanotowane, Shih Ward, i wraz z nagraniem naszej rozmowy będą przedstawione w czasie rozprawy, która odbędzie się za dwa dni. Obawiam się, że do tego czasu będzie pan musiał pozostać w areszcie.

W areszcie...? — Kim potrząsnął głową, a jego początkowe niedowierzanie zamieniło się w coś na kształt odrętwienia. Czuł mdłości i zawroty głowy, a słowa, które ten człowiek wypowiedział później, nie dotarły do jego świadomości. Nagle wykręcono mu ręce na plecy, a cyfrowe kajdanki zamknęły się z trzaskiem na jego nadgarstkach. Ocknął się

jednak dopiero wtedy, gdy strażnik zaczął go ciągnąć tyłem w stronę wyjścia z pokoju.

Musi pan wysłać wiadomość! — krzyknął, próbując zwrócić uwagę urzędnika. — Musi pan zawiadomić T'ai Cho!

Ale kierownik odwrócił się już i rozmawiał właśnie z drugim strażnikiem. W tej chwili drzwi zamknęły się z hukiem i Kim poczuł silne, niespodziewane uderzenie w tył głowy. A potem nie było już nic.

228

ROZDZIAŁ 8

Dynastie

Dziewczyna spała głębokim snem. Jej nagie plecy przykrywał wachlarz długich, kasztanowych włosów, a cienkie prześcieradło udrapowało się jak kir na jej pośladkach. „Stary" Lever patrzył na nią, w pełni świadomy kontrastu, jaki tworzyły ich ciała. Jej skóra była tak gładka, tak nowa. Można było odnieść wrażenie, że jest to jedwab mocno naciągnięty na szkielet kości i mięśni. Najmniejszy ślad starzenia się nie psuł tej czystej doskonałości. Westchnął, wstał z wysiłkiem i przeciągnął się, ale zmęczenie nie chciało go opuścić. Nagle poczuł się stary. Bardzo stary. Rozejrzał się po pokoju urządzonym z niewyszukanym luksusem, luksusem, w którym się urodził, i pokręcił głową, jakby nie rozumiał, skąd się to wszystko wzięło, a następnie jeszcze raz spojrzał na siebie samego, na swoje cienkie nogi, na wydatny brzuch, na obwisłe piersi — na wszystkie zmiany i zniekształcenia, które czas przyniósł jego ciału. Przez te wszystkie lata starał się utrzymać formę, walczył z samym czasem, uciekając od niego jak pływak na wzburzonym oceanie, ale czas, cierpliwy jak rekin, czekał w głębinie, obserwując go chłodnym, nieruchomym wzrokiem, wiedząc doskonale, że ten szarpiący się na powierzchni człowieczek i tak mu nie ucieknie.

Wzdrygnął się, podszedł do fotela stojącego w rogu pokoju i nałożył na siebie ciemnoniebieski, jedwabny szlafrok, który rzucił tam wcześniej. Dziewczyna była dobra, nawet bardzo dobra, i ostatecznie zdołała doprowadzić go do orgazmu, ale była to długa i ciężka wspinaczka, w czasie której, zawstydzony swą niemocą, bliski był odesłania jej z sypialni.

Zdarzało mu się to już wcześniej i tłumaczył to sobie

zmęczeniem albo nadużyciem wina, ale w głębi serca wiedział, że nie było to ani to, ani to. Starzał się, po prostu.

Zawiązał mocno pasek, podszedł do lustra i spojrzał na swoje odbicie. Lampa sufitowa dobrze go oświetlała, widział więc wszystko w najdrobniejszych detalach. Za cztery tygodnie skończy siedemdziesiąt cztery lata. Jest o rok starszy od Tolonena. Stary. Potężny, jak to zwykle było ze starymi ludźmi, ale przede wszystkim stary.

Odwrócił się, ogarnięty nagłą złością na siebie. Zaledwie godzinę wcześniej, pełen życia i optymizmu po otrzymaniu wiadomości z Urzędu Patentowego, stał w tym samym miejscu, pokrzykując z radości w stronę ekranu. Tak, to było tylko godzinę wcześniej, a czuł się wtedy tak, jakby mógł przebiec bez wysiłku dziesięć li i wziąć sobie potem jeszcze dwie służki, jedną po drugiej, jak to robił w młodości. Teraz jednak wiedział, że to był jedynie wynik nagłego przypływu adrenaliny. Tylko postrzępiona fala uczuć, która na chwilę zalała głowę starego człowieka.

Przeszedł przez pokój, zatrzymał się przy zestawie komunikacyjnym i wpisał z irytacją kod.

Dajcie mi Curvala na linię — powiedział, zanim jeszcze

obraz do końca się uformował. — I dajcie mi go natychmiast,

niezależnie od tego, co robi.

Spojrzał jeszcze raz na dziewczynę. Przewróciła się i leżała teraz na boku, a odsunięte prześcieradło obnażyło jej pierś. Zadrżał. Nie, to nie była jej wina. Próbowała. Próbowała wszystkiego. Poza tym była niema. A więc może ją zatrzyma. Może umieści ją tutaj, w swoim prywatnym apartamencie.

Odwrócił się, kiedy usłyszał głos Curvala.

Curval... Chcę, abyś tu natychmiast przyjechał. Mam

dla ciebie zadanie. Chcę, abyś pojechał do Bostonu i jeszcze

raz zobaczył się z chłopcem. Dokładne informaqe podam ci,

kiedy tu przyjedziesz.

Curval zamierzał coś powiedzieć, ale Lever przerwał połączenie. Przeszedł szybko przez pokój, stanął nad dziewczyną i obudził ją.

Szybko... — powiedział, wyciągając ją z łóżka. — Po

móż mi się ubrać. Muszę załatwić jeszcze kilka spraw.

Kiedy zakrzątnęła się wokół niego, poczuł się lepiej, a jego wcześniejszy nastrój powoli zaniknął. Nie, nie miało sensu


230

231

uchylać się od działania i siedzieć w ponurym bezruchu. Należało coś zrobić. Najpierw musi napisać list — odpowiedź dla Tanga Afryki — w którym zgodzi się na jego ofertę. Ten list zabierze ze sobą Mach. Następnie przygotuje spotkanie głównych udziałowców instytutu, w czasie którego zmusi ich do zwiększenia nakładów finansowych. I na koniec rzecz nie mniej ważna: zobaczy się z Curvalem i przekaże mu wszystkie szczegóły. Curval bowiem będzie jego kluczem.

Uśmiechnął się i w czasie, gdy dziewczyna kończyła go ubierać, zadał sobie ze zdziwieniem pytanie, dlaczego też nie pomyślał o tym wcześniej. Obecnie Curval był dyrektorem Instytutu, a jego reputacji czołowego genetyka swojej epoki nic jeszcze nie zagroziło. Ale Curval, jakkolwiek bardzo dobry, nie był wystarczająco dobry, by podjąć walkę ze śmiercią. Właściwie to nawet przyznał się kiedyś Leverowi do tego, że uważa ten problem za nierozwiązalny. Mimo to może być środkiem, dzięki któremu uda się skusić Warda do powrotu do owczarni. Tak, kiedy zawiodły pieniądze i groźby, może poskutkuje zagrywka, w której postawi się na naturalną u naukowca ciekawość. Może Curval zdoła pokazać mu, jak cudownym wyzwaniem dla umysłu jest ten projekt. Może będzie potrafił rozpalić w nim nowy entuzjazm.

Zwłaszcza teraz, kiedy chłopiec jest załamany i siłą rzeczy musi być mało odporny na takie sugestie.

Lever spojrzał w dół. Dziewczyna przerwała swoją pracę, patrząc ze zdumieniem na jego członka, który prężył się we wspaniałym wzwodzie. Roześmiał się i przyciągnął ją bliżej, zmuszając do wzięcia go w usta.

Tak, będzie znowu młody. Będzie młody.

* * *

Dwieście li na północ, przy długim, dębowym stole w sali konferencyjnej małej firmy siedziało i rozmawiało czterech mężczyzn.

Michael Lever dotychczas milczał, słuchając, ale teraz pochylił się i wtrącił się do rozmowy:

Wybacz, Bryn, ale istotą problemu nie jest to, czy to jest możliwe do zrobienia, lecz czy powinno się to robić. Nie wiem, co ty o tym sądzisz, ale ja nie chcę żyć wiecznie. Już .

myśl o tym, że kiedyś będę miał pięćdziesiątkę, jest wystarczająco przygnębiająca, a perspektywa, że mógłbym mieć tę pięćdziesiątkę w nieskończoność, jest wręcz przerażająca.

Bryn Kustow siedział zgarbiony po przeciwnej stronie stołu. Łokcie przycisnął do gładkiego blatu, długie przedramiona wyciągnął na jego powierzchni, a dłonie splótł ciasno. Jego popielate włosy były przycięte bardzo krótko, ale ten styl dosyć do niego pasował. Wyglądał dzięki temu jak żołnierz.

Pięćdziesiąt może i nie, ale jeśli mógłbyś po kres czasu

mieć dwadzieścia pięć lat? Czy to by cię nie skusiło?

Michael pokręcił przecząco głową.

Wiem, co czuję. Poza tym chcę mieć własnych synów

i pragnę, by ci synowie kochali i szanowali mnie. Nie chcę być

przeszkodą na ich drodze.

Kustow pokiwał głową i oparł się wygodnie w swoim wielkim fotelu. Między nim a Michaelem, po obu stronach stołu, siedzieli ich przyjaciele i długoletni towarzysze, Jack Parker i Carl Stevens. Obaj byli ubrani w proste stroje i mieli te same fryzury co Kustow. Dzięki temu wyglądali dość podobnie. Wystarczyło jedno spojrzenie i już można było ich właściwie umiejscowić. Byli „Synami", częścią nowego ruchu.

To brzmi tak, jakbyś go nienawidził — rzekł Stevens, pochylając się nad blatem stołu. — Czy sprawy naprawdę wyglądają tak źle?

Nie. To nie jest takie proste. Niezależnie od tego wszystkiego, co zrobił mi w ciągu ostatnich kilku tygodni, ciągle go jeszcze nie nienawidzę. Ale to jego obsesyjne opętanie ideą nieśmiertelności... No cóż, to zaszło za daleko. Całą swą energię skupił na poszukiwaniu nowej szczepionki albo jakiegoś innego sposobu mającego zatrzymać proces starzenia. — Popatrzył na Kustowa, a na jego twarzy odmalowało się prawdziwe cierpienie. — Widziałem, że w ciągu ostatnich kilku lat rosło to w nim jak jakaś choroba. Ja nie chcę być taki jak on. Nigdy. Nie chcę się starzeć w ten sam sposób, w jaki on się zestarzał. Czepiać się życia jak żebrak. Nie ma w tym godności.

Mój ojciec jest taki sam — wtrącił Parker, rozglądając się po kręgu przyjaciół. — Ostatnio nie ma już czasu na nic innego. Przekazuje swoje codzienne obowiązki innym i idzie kłapać szczęką ze starymi kumplami. — Przerwał i pokręcił


232

233

głową. — A wiecie, o czym oni rozmawiają? Mówią o wydaniu następnych piętnastu miliardów na instytut. Piętnaście miliardów! A kto na tym straci?

To jasne. A więc co w związku z tym zrobimy?

Wbili wzrok w Kustowa, jakby powiedział coś, co było

trudne do pojęcia.

Zrobimy? — zapytał Stevens, potrząsając swoją ciemną, krótko przystrzyżoną czupryną i śmiejąc się. — Co my możemy zrobić? Przecież jest tak, jak to powiedział Michael tego wieczoru u Glorii. Oni mają wszystkie pieniądze i całą władzę. My mamy tylko mętne obietnice spadku.

Z każdym dniem coraz bardziej mętne — dodał Parker, również wybuchając śmiechem.

Ale Kustow i Lever nie śmiali się wraz z nimi. Obserwowali się wzajemnie. W pewnym momencie Kustow zmrużył oczy pytająco, a Michael skinął głową.

W porządku, przejdźmy do konkretów — powiedział Kustow, wstał, obszedł stół i zatrzymał się za Michaelem. — Sprawy papierkowe, które omawialiśmy wcześniej... to był pretekst. Istnieje specjalny powód, dla którego Michael i ja wezwaliśmy was dzisiaj. Nie chodzi nam o zawieranie umów lub coś w tym rodzaju, ale o wspólne zastanowienie się nad tą dręczącą nas sprawą. Zastanowienie się, czy jest coś, co moglibyśmy zrobić.

Słuchamy —powiedział Parker, przyjmując pozę świadczącą o pełnym zainteresowaniu. Siedzący naprzeciw niego Stevens pochylił głowę na znak zgody.

Tym razem odezwał się Michael:

Generalnie rzecz biorąc, masz rację, Carl. Oni mają

całą realną władzę. Nie możemy jednak nie doceniać nas

samych. Co m y mamy? Pomyślmy o tym. Zastanówmy się,

ile możemy razem uskładać. — Rozłożył ręce, rozparł się

w fotelu i używając palców lewej dłoni, zaczął wyli

czać: — Po pierwsze, mamy nasze kieszonkowe. Sumy zu

pełnie nie do pogardzenia. Jest wiele małych firm, które

byłyby bardzo rade, mogąc mieć obroty tej wielkości. Nie

gniewajcie się, ale Bryn i ja sprawdziliśmy was. W sumie

nasza czwórka mogłaby uskładać około miliona siedmiuset

tysięcy yuanów.

Parker wybuchnął śmiechem.


I co by nam to dało? Twoje konta są zamrożone, Michaelu, czy zapomniałeś o tym?

Poczekaj — odparł Kustow. — Michael jeszcze nie skończył.

Michael uśmiechnął się, a na jego przystojnej twarzy widać było cierpliwość i determinację.

Po drugie, jest jeszcze to, co możemy wyciągnąć z fun

duszów, którymi zarządzamy w imieniu firm naszych ojców.

Parker zmarszczył brwi.

Nie bardzo mi się to podoba. Trąci z lekka kryminałem.

I tak jest. Ale stawimy temu czoło, kiedy będziemy musieli. Z tych funduszów moglibyśmy prawdopodobnie zebrać ponad dwadzieścia milionów yuanów.

Stevens zagwizdał ze zdumienia. Kierował trzema małymi firmami produkcyjnymi obsługującymi korporację badawczo--rozwojową jego ojca, ale były to prawdziwe karzełki — ochłapy, które ojciec mu rzucił, aby siedział cicho. W rezultacie było to raczej hobby, a nie prawdziwa praca. Miał tytuł inżyniera i najwięcej lat z całej czwórki, ale wciąż czuł się chłopcem, który ciągle się bawi, podczas gdy powinien już działać w rzeczywistym świecie.

Po trzecie, są jeszcze fundusze powiernicze, pod których zastaw moglibyśmy zaciągnąć kredyty. Nawet przy bardzo pesymistycznej ocenie sądzę, że moglibyśmy w ten sposób zgromadzić około piętnastu milionów yuanów.

Dowiedzieliby się — przerwał mu ponownie Parker. Zaśmiał się krótko i pokręcił głową. — Nie rozumiesz tego? Gdybyśmy zaczęli realizować to wszystko, dowiedzieliby się natychmiast, że coś kombinujemy.

Lever uśmiechnął się spokojnie.

Dobrze. A zatem myślisz o tym poważnie?

Młody mężczyzna odsunął się do tyłu, poruszył szczęką, jakby żuł jakąś wyimaginowaną słomkę, a następnie skinął głową. Jednakże w tym, co powiedział potem, słychać było wahanie:

Myślę, że wiem, do czego zmierzasz. Mamy pieniądze,

a więc to nie o to chodzi. To nie jest nasz punkt zaczepienia.

Ponieważ nie możemy użyć przeciwko nim pieniędzy. Zbyt

dobrze je kontrolują.

Kustow pochylił się nad stołem i spojrzał mu w oczy.


234

235

To prawda. Ale sam fakt, że mamy pieniądze, daje nam punkt oparcia. Ten właśnie fakt, że w razie potrzeby moglibyśmy zebrać czterdzieści kilka milionów yuanów, sprawia, że reprezentujemy konkretną siłę.

Nie rozumiem tego, Bryn — wtrącił Stevens. — Jak? Jeśli nie możemy ich wykorzystać, jak nam to może pomóc?

Kustow spojrzał pytająco na Levera. Michael kiwnął głową. Kustow powoli wstał i bez słowa opuścił pokój.

Co się dzieje? — zapytał Parker, śmiejąc się przy tym

niepewnie. — Co to ma znaczyć, Michaelu? Zakładamy tutaj

jakąś rewolucyjną komórkę?

Lever spojrzał na niego spokojnie.

Do tego to się mniej więcej sprowadza, Jack. Ale my

się przyłączamy, a nie zakładamy.

Stevens odchylił głowę do tyłu i podrapał się pod szyją. Przez jakiś czas nic nie mówił, po czym powoli zaczął się śmiać, a jego śmiech z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy.

No cóż, niech mnie...

W tym momencie w drzwiach pojawił się znowu Kustow.

Panowie, chcę, abyście poznali mojego starego, szkol

nego przyjaciela. Człowieka, który sprawi, jak mamy nadzieję,

że pewnego dnia Ameryka znowu będzie wielka. — Odsunął

się do tyłu i wpuścił do środka wysokiego, ciemnowłosego

mężczyznę.

Stevens przestał się śmiać, a siedzący naprzeciw niego Parker zaczerpnął głośno powietrza i na wpół uniósł się ze swego siedzenia.

Witajcie —powiedział Joseph Kennedy, uśmiechając się

do nich i wyciągając rękę. — Cieszę się, że mogę was poznać.

Bryn wiele mi o was opowiadał.

* * *

Kennedy rozparł się wygodnie w fotelu i rozłożył ręce, ziewając i śmiejąc się jednocześnie. Na stole przed nim walały się na wpół wypełnione kieliszki i puste butelki po winie. Siedzący wokół stołu młodzi mężczyźni śmiali się razem z nim, przerywając jedynie po to, by włożyć cygaro do ust lub wychylić kieliszek. Powietrze było aż gęste od dymu.

Wszyscy oczywiście znali Kennedy'ego. Nie można było wyrosnąć na Górze Ameryki Północnej i nie znać Kennedych. Nawet po upadku imperium amerykańskiego Kennedy potrafił przewidzieć okres rządów przejściowych i dzięki swym wpływom oraz zręczności sprawił, że ta wielka tragedia nie zamieniła się w ostateczną katastrofę. Przed nimi siedział praprawnuk tego wielkiego człowieka, postać dobrze znana z elitarnych kanałów MedFacu. Po śmierci ojca, która nastąpiła przed ośmiu laty, odziedziczył jedną z największych firm prawniczych na Wschodnim Wybrzeżu i ani przez chwilę nie wahał się przed natychmiastowym wstąpieniem w ślady ojca. Teraz jednak wyglądało na to, że zmęczyły go już prawnicze potyczki. Chciał się zająć czymś większym.

To dlatego był teraz w tym pokoju i mówił do nich.

Joseph Kennedy był wielkim, dobrodusznym człowiekiem, przystojnym tak, jak przystojni byli wszyscy członkowie jego rodziny, jednakże za fasadą tego miłego dla oka wyglądu było jeszcze coś, co sprawiało, że ludzie patrzyli na niego z szacunkiem, a nawet z czymś na kształt czci. Był potężny i charyzmatyczny. Pod wieloma względami przypominał wspaniałe zwierzę, które los dodatkowo obdarzył niezwykłą inteligencją. Nic nie uchodziło jego uwagi, a obcując z nim, miało się wrażenie, że swym umysłem potrafi natychmiast sięgnąć do sedna wszystkich spraw.

Chociaż był o dobre sześć lat starszy od ludzi, których przyszedł tu spotkać, miał w sobie jakąś młodzieńczość, która sprawiała, że wydawał się jednym z nich. Szybko i ze zręcznością, którą odziedziczył wraz ze swoją ogromną fortuną, doprowadził do tego, że zaczęli czuć się swobodnie w jego obecności. Nie próbował jednak wykorzystywać swego uroku, aby wprowadzić ich w błąd. Postąpił wręcz przeciwnie. Kiedy dokładnie wyjaśnił, czego od nich oczekuje, upewnił się, że znają cenę, którą być może przyjdzie im zapłacić za związek z nim. Będzie źle, powiedział. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zostaną wydziedziczeni i wyklęci przez rodziny, nim upłynie rok. W najgorszym wypadku mogą zostać zabici. Stawka jest wysoka i tylko głupiec wchodzi z zamkniętymi oczami do takiej gry.

Powiedziawszy to, przypomniał im jednak o ich pochodzeniu i o tym, co było do zyskania.


236

237

Wolność — powiedział. — I to nie tylko dla was, ale

dla wszystkich ludzi. Wolność od starców, którzy was krępują,

ale także wolność od Siedmiu. — Będziemy zawierać ukła

dy — ciągnął. — Początkowo nasi wrogowie będą sądzić,

że jesteśmy ich przyjaciółmi, a przynajmniej wspólnikami.

Z czasem jednak zorientują się, kin naprawdę jesteśmy.

A wtedy zobaczą, że jesteśmy gorsi od ich najstraszniejszych

koszmarów.

Przerwał i popatrzył im kolejno w twarze, oceniając sposób, w jaki każdy z nich reagował na jego spojrzenie, po czym pokiwał głową z zadowoleniem.

Było tego więcej, dużo więcej, ale generalnie wiedzieli, czego od nich chciał. Lojalności. Posłuszeństwa, gdy nadejdzie czas. Poparcia — początkowo skrytego, ale później, gdy tego zażąda, w pełni otwartego. We właściwej chwili zmobilizują swoje wszystkie środki; oni i setki innych żyjących na tym wielkim kontynencie powstaną i na zawsze zmienią obraz Ameryki Północnej.

Skończyli już dyskutować o Edykcie, o kuracjach mających zapewnić ludziom nieśmiertelność i o ostatnich atakach terrorystycznych w Europie. Teraz, pod koniec wieczoru, rozmawiali o innych sprawach. O kobietach, meczach piłkarskich i wspólnych przyjaciołach. Kennedy opowiedział im anegdotę o pewnym reprezentancie i księżniczce z jednej z Rodzin Mniejszych. Była skandalizująca i ocierała się o nie-przyzwoitość, ale śmiali się szczerze, bez obawy, że któryś z nich może poczuć się urażony. Byli jednością: połączyła ich wspólna sprawa. A kiedy w końcu Kennedy zebrał się do wyjścia, uścisnęli mu po kolei rękę, pochylając jednocześnie głowy z udawaną powagą, jak żołnierze, ale równocześnie przyjaciele.

Czy on zawsze był taki? — zapytał Stevens Kustowa,

kiedy ich gość już poszedł. — To znaczy czy był taki w col

lege^, kiedy go poznałeś?

Kustow zdusił niedopałek cygara i przytaknął.

Zawsze. Jeśli mieliśmy jakiś problem, szliśmy z tym do

niego, a nie do nauczycieli lub dyrektora. Zawsze potrafił nam

pomóc. — Uśmiechnął się, wspominając. — Był naszym ido

lem. Ale potem, gdy byłem na drugim roku, on odszedł

i wszystko się zmieniło.

Zapanowała chwila ciszy, podczas której pozostali wymienili między sobą spojrzenia.

Czy ktoś ma ochotę na jedzenie? — przerwał milczenie Parker. — Nie wiem, jak wy, chłopaki, aleja umieram z głodu.

Jasne — odpowiedział Kustow, patrząc pytająco na Stevensa, który skinął głową. — A ty, Michaelu?

Michael zastanowił się.

Może innym razem. Teraz muszę coś załatwić.

Mary?

Spojrzał na Kustowa, zastanawiając się przez moment, skąd wiedział, i roześmiał się.

Rozmawiałem z nią wcześniej. Powiedziałem, że chciał

bym się z nią dzisiaj spotkać. Ja...

Ktoś załomotał do zewnętrznych drzwi.

Co jest, do cholery? — powiedział Kustow, zwracając się w tamtą stronę.

Myślisz...? — zaczął Stevens, patrząc ma Michaela.

Nie — odparł spokojnie Michael w chwili, gdy ponownie dobiegł ich odgłos walenia. — Ale ktokolwiek to jest, na pewno piekielnie mu się spieszy.

Przeszedł szybko przez pokój, rozsunął drzwi, następnie przemierzył wyłożoną drogim dywanem salę przyjęć. Pozostała trójka podążyła jego śladem i zatrzymała się w progu, obserwując, jak cofa zasuwę, a następnie otwiera ciężkie, podwójne drzwi.

Na zewnątrz, w półmroku korytarza, stał wysoki Han ubrany w prosty strój z zielonego jedwabiu. Miał zmierzwione włosy, a na jego twarzy widać było oszołomienie i rozpacz.

T'ai Cho! — krzyknął zaskoczony Michael. — Co ty, na bogów, tu robisz?

Chodzi o Kima! — odparł zadyszany Tai Cho, łapiąc jednocześnie ramię Michaela. — Aresztowano go!

Aresztowano? Za co?

W Urzędzie Patentowym! Mówią, że ukradł patent, który chciał tam zarejestrować! Musi pan coś zrobić, Shift Lever! Musi pan!

O co chodzi, Michaelu? — zapytał Parker, ale Kustow dotknął jego ręki, jakby chciał powiedzieć: „Zostaw to".

Pójdę tam — powiedział Michael, rzucając spojrzenie w stronę Kustowa. — Bryn, zawiadom Mary. Powiedz jej, że


238

239

zatrzymały mnie ważne sprawy. Ja... — Przerwał i zwrócił się do Tai Cno: — Tai Cho... czy Kim ma już jakiegoś adwokata?

Nie... nie, on...

W porządku. — Poklepał go po ramieniu, chcąc mu dodać odwagi, po czym znowu spojrzał na Kustowa. — Bryn, czy wiesz, dokąd pojechał Kennedy?

Myślę, że do domu.

To dobrze. A więc skontaktuj się z nim. Powiedz mu, że go potrzebuję. Powiedz mu... powiedz, że mój dobry przyjaciel popadł w tarapaty i że bardzo przydałaby mi się jego rada oraz pomoc.

Kustow uśmiechnął się i pokiwał głową.

I jeszcze jedno, Bryn... powiedz Mary, że odwiedzę ją,

kiedy tylko będę mógł.

* * *

A więc co się stało?

Kim stał po drugiej stronie pustej celi, patrząc pustym wzrokiem w jakiś punkt na nagiej ścianie. Usłyszawszy jednak pytanie Michaela, odwrócił się, podszedł do pryczy, na której tamten siedział, i ukląkł obok.

To był mój księgowy, Nong Yan — powiedział, patrząc

w oczy Michaela. — To musiał być on.

Skąd ta pewność?

Kim wzruszył ramionami.

Nikt inny tego nie widział. Nikt inny nie miał nawet

najmniejszego pojęcia, co opracowywałem. Mimo to nie ro

zumiem, jak on to zrobił. Mógł najwyżej zerknąć na dokumen

ty. Nikomu nie dałem ich na dłuższy czas. Ja... — Jego wzrok

znowu uciekł gdzieś w przestrzeń, jak to się już dwukrotnie

zdarzyło. Mogło się wydawać, że stanął przed jakąś zagadką

naukową, którą trzeba było zanalizować i rozwiązać. Jakby

to miało jeszcze jakiekolwiek znaczenie.

Wszystko rozleciało się w mniej niż trzy godziny. Patent przepadł — skradziony — a wraz z nim wszelkie szanse na przedstawienie jakiegokolwiek zabezpieczenia agencji kredytowej braci Hang. I rzeczywiście, wieści musiały dotrzeć do bankierów bardzo szybko, gdyż godzinę wcześniej Kim otrzy-

mał ich ręcznie napisany list, w którym wyrażali swój żal i przepraszali za to, iż muszą wycofać się z danej mu obietnicy. Ale to nie było jeszcze wszystko. Jego obecni bankierzy, wystraszeni wiadomościami z Urzędu Patentowego, zażądali spłaty kredytu i podjęli natychmiastowe działania mające zapewnić im odzyskanie długu, zabierając w zastaw całe wyposażenie laboratorium. W tym samym czasie dowiedział się także, że ktoś wynajął wszystkie sąsiednie pomieszczenia, czterokrotnie przebijając przy tym jego ofertę — złożoną zaledwie kilka dni wcześniej — skutecznie blokując w ten sposób wszelkie możliwości fizycznego rozwoju jego firmy. To zresztą również nie miało teraz żadnego znaczenia.

Powinienem zdawać sobie sprawę... — zaczął po chwi

li. — Zdawać sobie sprawę z tego, przeciwko komu staję.

Masz na myśli mojego ojca?

Kim przytaknął.

Zabawił się nami dwoma, czyż nie? I dlaczego? W moim wypadku dlatego, że chciałby wykorzystać mnie w swojej pogoni za jakąś głupią ideą powstrzymania nieuniknionego. Tak jakbym mógł to zrobić.

On myśli, że możesz. Myśli, że mógłbyś znaleźć jakiś sposób na przedłużenie życia. O trzysta, czterysta lat, a może i w nieskończoność.

Kim odetchnął głęboko i uniósł głowę. Na jego twarzy pojawił się wyraz wielkiego napięcia, a jego oczy zdawały się płonąć jakimś wewnętrznym ogniem.

Z technicznego punktu widzenia może i mógłbym. Ale

nie to mam na myśli. Nie mógłbym tego zrobić, ponieważ nie

chciałbym. Nie pozwoliłbym sobie na to. Konsekwencje były

by po prostu niewyobrażalne. Kiedyś już wsadziłem nos

w sprawy, których nie należało tykać, ale tym razem mam

możliwość wyboru. A więc nie. Marzenie o wiecznym życiu

musi pozostać marzeniem. Pomyśl tylko o tym! Rozerwij

wielki łańcuch istnień, i co uzyskasz? To byłaby katastrofa,

Michaelu. Prawdziwa klątwa!

Młody Lever zadrżał i odwrócił głowę, poruszony nagłą demonstracją siły ducha tego młodego człowieka; tą tajemniczą, mroczną mocą kryjącą się w jego sprężystym, drobnym ciele.

I co teraz zrobisz?


240

241

Kim uśmiechnął się.

To zależy od tego, co twój przyjaciel Kennedy zdoła załatwić. Miałem zamiar pojechać w przyszłym tygodniu do Europy, ale teraz nie ma to sensu. Cokolwiek bym próbował robić, twój ojciec mnie blokuje. Jest jak opętany.

Powinieneś pojechać — powiedział spokojnie Micha-el. — Naprawdę, Kim. Nie możesz pozwolić mu się pobić. To... — Wzdrygnął się, wstał i zaczął nerwowo chodzić po celi. — On zawsze był taki. Przez całe swoje życie. Jeśli czegoś chciał, musiał to dostać bez względu na cenę. Jeśli ktoś stawał na jego drodze, miażdżył go. I nigdy nie poświęcił nawet jednej myśli konsekwencjom swych działań. Kiedyś... zupełnie nie tak dawno, ja... ja naprawdę myślałem, że tak musi być. Sądziłem, że takie zachowanie jest normalne. Ale teraz... — Zatrzymał się i spojrzał na Kima. — Posłuchaj, Kim. Gdybym mógł ci pomóc, zrobiłbym to. Wiesz, że to prawda. Dałbym ci wszystko, czego byś potrzebował. Ale on załatwił także mnie. Zapędził mnie w ślepy zaułek. Tak właśnie działa. Niszcz i kontroluj, to jego zasada. Nie ma w nim żadnej subtelności ani skłonności do kompromisu. Jednakże nie musi wcale wygrać. Chyba że mu na to pozwolimy.

Kim uśmiechnął się w odpowiedzi.

Dobrze, pojadę do Europy. Natychmiast po tym, jak

zostaną wyjaśnione wszystkie problemy prawne. Ale tutaj

jestem już skończony. Popatrz... — Wyjął z kieszeni cztery

ręcznie pisane listy i podał je Michaelowi. Młody Lever stu

diował je przez chwilę, po czym uniósł głowę i spojrzał na

przyjaciela z wyrazem bólu na twarzy. Stemple czasowe wy

bite na kopertach wskazywały na to, że nadeszły w ciągu

godziny od chwili jego aresztowania.

Kim odebrał listy, popatrzył na nie tak, jakby były jakąś tajemnicą, której nie potrafił rozwiązać, a następnie schował do kieszeni.

Próbuję sobie wmówić, że to jest zrozumiałe. Że na ich miejscu postąpiłbym tak samo. Ale to nie jest prawda. Ja... — Odwrócił głowę, czując nagle, że jest bliski załamania. — Co się dzieje, Michaelu? Co, na bogów, się dzieje?

To ten świat — odparł miękko Michael. — To dlatego musimy go zmienić. Ty na twój sposób, ja na mój. Musimy walczyć ze starymi ludźmi, którzy chcą utrzymać obecny stan

242

rzeczy. Musimy z nimi walczyć na każdym kroku. Ponieważ

jeśli tego nie...

Przerwało mu stukanie do drzwi. Chwilę później szczęknął zamek, drzwi otworzyły się, a w progu ukazał się Kennedy. Za jego plecami stali dwaj wyprostowani mężczyźni. Wyglądali jak jakaś straż honorowa.

Michael... Kim... — Kennedy wszedł do środka i podał rękę Kimowi. Był wysoki, pewny siebie, władczy. — Jest dobrze. Wszystko załatwiłem. Wpłaciłem za ciebie kaucję w wysokości pięćdziesięciu tysięcy yuanów, a więc możesz teraz wyjść z więzienia. Jednakże rozprawa została wyznaczona na jutro o jedenastej rano, co oznacza, że musimy szybko przygotować obronę.

Co zatem mamy robić?

Kennedy uśmiechnął się szeroko.

Pokażemy im akta. Notatki z eksperymentów i inne

podobne materiały. Rzeczy, które dowiodą ponad wszelką

wątpliwość, że to ty opracowałeś ten patent.

Kim pokręcił głową.

One nie istnieją. Wszystko było tu, w mojej głowie.

Wszystko... — Kennedy roześmiał się cicho, po czyrr spojrzał na Michaela. — Widzę, że miałeś rację, Michaelu.

On jest inny.

Z drugiej jednak strony — dodał Kim, kiedy Kennedy

znowu zwrócił na niego swoją uwagę — wątpię, aby oni mieli

coś takiego. W gruncie rzeczy mogę zagwarantować, że oni

nawet nie rozumieją, co mają, a tym bardziej tego, jak to

działa.

Rozumiem. Ale jak możemy to wykorzystać? To my

musimy przedstawić dowody, a nie oni. Oni pierwsi zarejest

rowali patent, a my jesteśmy stroną oskarżoną o kradzież.

A gdybyśmy złożyli kontrroszczenie? Gdybyśmy oskar

żyli ich o fałszywą rejestrację?

Na ustach Kennedy'ego pojawił się uśmiech, który poszerzał się z każdą chwilą.

Hej, to dobry pomysł. Bardzo, bardzo dobry pomysł.

Ale Michael pokręcił głową.

243

Ale to się nie uda, Joe. Mam na myśli to, że Kim jest zrujnowany. Jak może składać pozew, kiedy jest zrujnowany?

Może i jest — odparł Kennedy — ale ja nie jestem.

I z całą pewnością nie dopuszczę do tego, aby twojemu ojcu uszło to na sucho, Michaelu. Chyba że masz coś przeciwko temu?

Michael opuścił głowę, lecz po chwili uniósł ją i popatrzył z uśmiechem na obu mężczyzn.

Nie. Tak się składa, że nie mam absolutnie nic przeciwko temu.

To dobrze. Chodźmy w takim razie gdzieś, gdzie będziemy mogli coś zjeść i omówić wszystkie szczegóły. Gdzieś, gdzie będziemy widziani, aby twój ojciec mógł o tym usłyszeć. Może do „Kuchni"?

Kim spojrzał na Kennedy'ego i skinął głową.

Tak — powiedział spokojnie, wspominając równocześ

nie swoją pierwszą wizytę w „Kuchni Archimedesa" i żart

Starego" Levera na temat rekiniego mięsa, które tam jedli.

Teraz już wiedział. W końcu zrozumiał, co „Stary" miał

wówczas na myśli. Rozebrali go do naga. Aż do kości. A mimo

to nic nie stracił. W każdym razie nic znaczącego. A więc

może dobrze się stało? Dostał nauczkę, ale może przecież

zacząć od nowa. A wszczepienie sobie tego urządzenia do

mózgu — może to także okaże się przydatne. Może tak

właśnie miało być.

Wzdrygnął się lekko. Na razie był pobity. Tutaj wszystko dla niego się skończyło. Ale „na razie" nie znaczyło wcale „na zawsze". Popatrzył na nagie ściany celi, wspomniał te wszystkie razy, kiedy był uwięziony, a następnie uśmiechnął się i dotknął ramienia Michaela.

Dobrze. Chodźmy tam i dajmy się zobaczyć.

* * *

Souczek stał w wejściu do jaskini i śledził wzrokiem Lehmanna, który poruszając się pośród panujących w środku głębokich cieni, zbierał swoje rzeczy. Tu, na zewnątrz, bał się — bał się, jak jeszcze nigdy dotąd — ale nie okazywał tego po sobie, gdyż wiedział, że Lehmann uważnie go obserwuje. Za plecami miał zbocze, tę strasznie nierówną, przykrytą przez zdradziecką biel pochyłość, która miejscami opadała prawie pionowo tysiąc ch'i w dół do podnóża góry, gdzie były tylko skały i jezioro lodowatej wody. Nie patrzył tam, bojąc się, że

odwaga zupełnie już go opuści. Nie, ciepła ciemność jaskini bardziej mu odpowiadała — była bliższa światu, do którego przywykł. Jeszcze nigdy, aż do tej chwili przed dwoma godzinami, nie postawił swej nogi poza ścianą Miasta. Nigdy nawet nie podejrzewał, że takie miejsce może istnieć. Ale teraz już wiedział. To stąd przyszedł Lehmann. Z tego świata zimna, lodu i przerażającej, otwartej przestrzeni.

Lemann poruszał się po wnętrzu jaskini szybko i prawie bez wysiłku, zbierając rzeczy z występów skalnych i małych nisz, które kiedyś wyrąbał w ścianie. Była tam broń i ubrania, narzędzia i żywność oraz, co było najbardziej w tym wszystkim zaskakujące, skomplikowany system łączności — niepodobny do niczego, co Souczek kiedykolwiek widział. Albinos sortował to i pakował do skrzyni z twardego plastyku, na której w dolnym prawym rogu wyciśnięto znak SimFacu.

To już wszystko — powiedział w końcu, wynurzając się kolejny raz z mroku panującego w środku. — Resztę zniszczę, a potem możemy stąd iść.

Souczek odsunął się, zwracając przy tym uwagę na to, gdzie stawia stopy. Kiedy schodzili tutaj, był nieostrożny i wywrócił się. Ciągle pamiętał nieprzyjemne uczucie, które ogarnęło go, gdy zaczął się zsuwać po zboczu.

Znalazłszy się na zewnątrz, Lehmann nastawił czas na zegarowym zapalniku małego ładunku wybuchowego, wrzucił go łagodnym łukiem do jaskini, po czym odwrócił się spokojnie, jakby nie było się czego obawiać, i ruszył w górę zbocza, podążając wzdłuż krętej linii głębokich śladów w śniegu, które zrobili, schodząc w dół. Souczek podążył za nim, rzuciwszy za siebie jedno, a potem drugie spojrzenie. Do chwili, kiedy nastąpiła eksplozja, zdołali wspiąć się trzydzieści eh 'i w górę stoku. Wybuch był zaskakująco głośny, odbił się donośnym echem między wielkimi szczytami, a fragmenty skał runęły w dolinę, która znajdowała się pod nimi. Souczek przystanął i ogarnięty lękiem, nad którym przez chwilę nie potrafił zapanować, zaczął gorączkowo rozglądać się na wszystkie strony. Na zboczu góry odległej od nich o pół li poruszył się lekko — jakby podgarnicty jakąś olbrzymią, niewidoczną ręką — wielki klin śniegu o kształcie gigantycznej łyżki. Poruszył się, ale po chwili znieruchomiał, wyrzucając jedynie w górę chmurę bieli, wyraźnie widoczną na tle linii drzew.


244

245

Souczek odwrócił się i spojrzał w górę stoku na Lehmanna. Albinos stał zupełnie rozluźniony i rozglądał się spokojnie dookoła siebie, a wyraz zachwytu — coś, czego Souczek nigdy nie spodziewał się zobaczyć na tej wąskiej, jakby niezdolnej do uśmiechu twarzy — tak bardzo przekształcił jego rysy, że wyglądał na prawie przystojnego mężczyznę. I Souczek, widząc to, zrozumiał wszystko. Tutaj był dom Lehmanna. Jego żywioł. Tak, to właśnie to, ta przerażająca pustka, było tym, co go ukształtowało; to właśnie odbijało się w lodowatym zwierciadle jego natury. To stąd czerpał siłę i właśnie to — ta kraina kamieni, lodu i otwartego nieba — sprawiła, że był tak wyjątkowy, tak całkowicie różnił się od innych ludzi.

Souczek, zwalczając lęk, który go nie opuszczał i w każdej chwili mógł go całkowicie sparaliżować, zmusił się, by jeszcze raz popatrzeć na to wszystko, próbując — starając się z całej siły — zobaczyć ten świat takim, jakim widział go Lehmann. I zobaczył. Przez chwilę, przez jakiś ulotny moment, zobaczył piękno, absolutnie nieludzkie piękno tego miejsca.

Patrz! — krzyknął Lehmann, a w jego głosie słychać

było dziwne podniecenie. — Tam, Jirzi! Tam, nad tym szczy

tem na lewo od nas.

Souczek odwrócił się, przesłonił dłonią oczy, chroniąc je przed jasnością bijącą z góry, i spojrzał w tamtym kierunku. Przez chwilę nie widział nic oprócz nagich szczytów i blado-niebieskiego nieba, potem jednak zauważył to — ciemny punkcik krążący wysoko nad skalistymi turniami.

To orzeł, Jirzi. Tang pośród ptaków. Popatrz, jaki jest

wspaniały.

Ale Souczek nie patrzył już na ptaka. Odwrócił się i obserwował Lehmanna. Tylko on przykuwał jego wzrok. Widział jedynie siłę emanującą z tego człowieka, siłę, która jakby spotęgowała się tutaj, w jego naturalnym otoczeniu.

Tak — odpowiedział. — Wspaniały.

* * *

Po Lao, Czerwony Pal Wąsacza Lu, wyszedł przed dziesięcioma minutami. Przedtem przez prawie godzinę krzyczał na Lehmanna, który teraz siedział w milczeniu za swoim biurkiem i patrzył w zadumie na swoje dłonie. Stojący w progu Souczek

246

czuł panujące w pokoju napięcie. Byli tam wszyscy — wszyscy co ważniejsi ludzie tongu — i wszyscy byli świadkami besztania ich szefa. Souczek oczekiwał, że Lehmann jakoś zadziała — może odpowie Po Lao nożem albo pistoletem — ale nic takiego nie nastąpiło. Patrzył tylko obojętnie na wrzeszczącego mężczyznę, pozwalając, by tamten wyładował swą wściekłość w powodzi słów.

A nie było żadnej wątpliwości, że Po Lao był wściekły. Czekał na ich powrót, siedząc w fotelu Lehmanna, z nogami na biurku Lehmanna. Przedtem jednak rozstawił swoją ochronę na sąsiednich korytarzach, upewniając się, że albinos nie będzie mógł wykonać żadnego ruchu przeciwko niemu. I po raz pierwszy legendarna cierpliwość Po Lao ustąpiła wybuchowi gniewu, a siła tego wybuchu najlepiej świadczyła o tym, że Wąsacz Lu naciskał na niego naprawdę

mocno.

Lehmann nie odpowiedział na żaden z zarzutów Po Lao, jednakże niewzruszony spokój, z jakim słuchał tego wszystkiego — jego kamienna obojętność — zrobił w końcu wrażenie nawet na samym wysłanniku Wąsacza Lu. Souczek to zauważył. Widział, jak wzrok Czerwonego Pala wraca raz po raz do twarzy Lehmanna, a sam Po Lao zaczyna rozumieć, że siedzi przed nim człowiek, którego nie zdoła zastraszyć. I w chwili, gdy to początkowe przypuszczenie zamieniło się w pewność, złagodził ton swego głosu, stał się bardziej rozsądny, bardziej ugodowy, aż w końcu zaczęło to tak wyglądać, jakby między nim a albinosem doszło do jakiegoś dziwnego, niewypowiedzianego porozumienia.

Po wyjściu Po Lao Lehmann siedział jeszcze przez jakiś czas w głębokiej zadumie, po czym powolnym, prawie leniwym ruchem przyciągnął do siebie zadrukowaną kartkę papieru i wyjąwszy pędzelek z kałamarza, naszkicował na jej odwrocie rysunek biegnącego psa: kilka czarnych kresek wyraźnie odbijających się od białego tła. Następnie uniósł głowę i patrząc na twarze zebranych, mierząc ich wzrokiem, wyjął nóż zza pasa i naciął czubek wskazującego palca swojej prawej dłoni. Kiedy pojawiła się na nim kropelka krwi, przyłożył delikatnie zraniony palec do kartki i zakreślił jasnoczerwony krąg wokół

sylwetki psa.

Souczek podniósł wzrok, spojrzał na pozostałych i widząc

247

zrozumienie oraz nagłe podniecenie na każdej z tych twarzy, poczuł, że serce zaczyna mu łomotać w piersiach.

* * *

Stary" Lever odwrócił się od ekranu i zaniemówiwszy z wściekłości, cisnął swój kielich w staroświecki, kamienny kominek.

Podczas gdy służący pospiesznie sprzątał rozbite szkło, starzec z ogniem w oczach, klnąc i złorzecząc, krążył po sali jak ranny kot, zapomniawszy, jakby się mogło zdawać, o obecności ludzi stojących w cieniu pod ścianami.

Jak on mógł? — powiedział w końcu, zatrzymując się

jeszcze raz przed ekranem. — Jak on śmiał! — Zacisnął pięść,

podniósł ją i rozejrzał się dookoła, jakby szukał czegoś, w co

mógłby uderzyć. — I do tego Kennedy... co on ma z tym

wspólnego?

Odpowiedziały mu puste spojrzenia, wzruszenia ramion i przepraszające ukłony zebranych w pokoju mężczyzn. Żaden z nich nie wiedział. Ten nagły zwrot rozwoju wypadków zaskoczył wszystkich.

Lever podniósł głos jeszcze wyżej:

Czy ktoś z was wie cokolwiek?

Krążą pogłoski, że Kennedy zamierza zająć się polityką — odpowiedział Curval, występując przed filar, przy którym stał do tej pory.

Lever zmierzył go wzrokiem.

Polityką?

Mówi się, że chce założyć własną partię i rzucić wyzwanie starej gwardii po ponownym otwarciu Izby.

Starzec popatrzył z uwagą na genetyka, po czym wybuchnął śmiechem. Był to szyderczy, lekceważący śmiech, brzmiący jak ryk jakiegoś dzikiego, drapieżnego zwierzęcia. Wszyscy jego ludzie zareagowali tak samo i w jednej chwili wnętrze wielkiej sali wypełniły odgłosy ogólnej wesołości. Jednakże ich śmiech skrywał także ulgę, że wściekłość tego starego człowieka została jakoś złagodzona, że jego gniew skierował się w inną stronę. Przynajmniej na jakiś czas.

Polityka! — Lever wykrzyknął jeszcze raz, sapiąc z roz

bawienia. — Kto by w to uwierzył? A mój syn? — Odwrócił

się i popatrzył jeszcze raz na Curvala, ale tym razem w jego oczach pojawił się nagły chłód. — Czy mój syn jest w to jakoś wplątany?

Curval wzruszył ramionami.

Powiedziałbym, że nie jest to coś w stylu Michaela. Ale

jeśli Kennedy wpłacił kaucję za Warda, to może jednak coś

w tym jest. Nie widzę żadnego innego powodu, dla którego

miałby się w to mieszać.

Lever spoglądał na niego przez chwilę, po czym podszedł do biurka i usiadł w swoim fotelu. Siedział przez jakiś czas w milczeniu, głęboko zadumany, aż nagle uniósł głowę i zaczął wydawać polecenia:

W porządku. Harrison... chcę, abyś dowiedział się, ile

tylko zdołasz, o planach młodego Kennedy'ego. James... ty

zajmiesz się zorganizowaniem grupy, która będzie śledziła

każdy krok mojego syna. Chcę wiedzieć, gdzie jest i co robi

w każdej chwili, poczynając od teraz, rozumiesz? Robins... ty

masz skompletować listę wszystkich kontaktów Kennedy'ego,

osobistych i zawodowych, razem z danymi na temat stanu jego

finansów. Spence... chcę, abyś zlikwidował wszystkie interesy

Warda. Nie życzę sobie, aby w ostatniej chwili coś nam

przeszkodziło, rozumiesz? Dobrze. A ty, Cook, masz się do

wiedzieć więcej o tej podróży do Europy, w którą nasz młody

przyjaciel najwyraźniej się wybiera. Chcę wiedzieć, czy on tam

coś planuje. A jeśli tak, to chcę wiedzieć, z kim się tam spotka

i co zostanie ustalone. '

Curval zrobił krok do przodu i zwrócił się do Levera:

A moje spotkanie z chłopcem? Czy ono jest ciągle

aktualne?

Lever pokręcił przecząco głową.

Nie teraz. Może później. Kiedy sprawy trochę się wykla

rują. Teraz mogłoby się okazać... bezproduktywne, jeśli można

to tak nazwać. Ward przeskoczył tę przeszkodę. Przetrwał.

Ma obecnie przyjaciół, którzy go wspomagają i podtrzymują.

Ale to nie potrwa długo. Poza tym nie ma teraz gdzie się udać.

Po tej aferze nie ma do kogo się zwrócić. Musimy tylko jeszcze

raz go odizolować. Nękać go jak psy ścigające zdobycz do

chwili, aż zmęczy się i padnie. A wtedy... — Lever uśmiechnął

się szeroko, okrutnie, jak jakieś dzikie stworzenie węszące

bliskie zwycięstwo. — A wtedy będzie nasz.


248

249

* * *

Souczek stał przy kołysce i poruszając nią delikatnie, szeptał kojące słowa do ponownie zasypiającego dziecka. Naprzeciw niego Lehmann porządkował pokój. Kobieta leżała na łóżku twarzą w dół, jakby śpiąc. Małą ranę na jej karku, zadaną sztyletem, przykryły długie, czarne włosy.

Lehmann jak zwykle nic nie wyjaśnił, tylko po prostu kazał mu przyjść. Podobnie jak wtedy, gdy ostatnim razem wyszli poza Miasto, albinos zaprowadził go do jednej z wind serwisowych. Ruszyli w górę filaru, a kiedy wznieśli się na pięćdziesiąt, a nawet może i sto poziomów, Souczek zaczął się zastanawiać, czy ich celem nie jest przypadkiem sam dach. Jednakże właśnie w tym momencie Lehmann, który musiał mieć mapę tego obszaru wyrytą w głowie, gdyż poruszał się tu pewnie i z całkowitą swobodą, zatrzymał windę. Wyszli w korytarzu konserwacyjnym, trzydzieści ch'i od tego miejsca. Tam właśnie Lehmann podał mu pomarańczowy kombinezon pokładowej służby konserwacyjnej, który wyjął ze swojego plecaka, po czym sam założył podobny. Trzymając w dłoni kartę identyfikacyjną, podszedł prosto do tych drzwi, jakby robił to już wielokrotnie, i zapukał. Usłyszeli płacz dziecka i głos kobiety, która spytała, kim są, po czym weszli do środka. Lehmann zbliżył się do niej, mówiąc coś uspokajającym tonem, a po chwili już nie żyła.

Souczek obserwował, jak albinos odwraca kobietę, wyjmuje z kieszeni cienki wydruk komputerowy — kartkę z jej podobizną — i porównuje z twarzą swej ofiary, a następnie, usatysfakcjonowany, podnosi ją i kładzie twarzą w dół na łóżku. Kiedy dziecko zaczęło cicho popłakiwać, Lehmann odwrócił się i spojrzawszy na Souczeka, uczynił ręką gest kołysania.

Co my tu robimy? — zastanawiał się Souczek, patrząc dookoła siebie. To był normalny, skromnie umeblowany apartament, jakich pełno na średnich poziomach. A kobieta? Była po prostu żoną i matką. A więc o co, do cholery, chodzi Lehmannowi? Czego on tu szuka?

Odpowiedź nadeszła chwilę później. Najpierw usłyszeli kroki w zewnętrznym korytarzu, a potem energiczne stukanie do drzwi i radosny okrzyk:

Kochanie! To ja! Jestem już w domu!

Lehmann dał sygnał Souczekowi, by schował się w kuchni, a sam podszedł do drzwi, stanął z boku i nacisnął przycisk zamka. Rozległ się syk i do środka wszedł mężczyzna. Dokładnie w tej samej chwili Lehmann z wyciągniętym sztyletem wsunął się za jego plecy, odcinając mu drogę odwrotu.

Był to wysoki, chudy jak szkielet mężczyzna z ciemnymi, krótko przystrzyżonymi włosami o sylwetce z grubsza przypominającej sylwetkę Lehmanna.

Becky? — zapytał, zaskoczony widokiem kobiety leżącej

na łóżku, najwyraźniej pogrążonej w głębokim śnie. Następnie,

zrozumiawszy nagle, że ktoś inny musiał otworzyć drzwi,

odwrócił się raptownie.

Souczek, obserwujący to wszystko z kuchni, dostrzegł w lustrze wiszącym po przeciwnej stronie pokoju przerażenie, które pojawiło się na twarzy tego człowieka; zobaczył także, jak Lehmann zerka na drugą kartkę, po czym wypuściwszy ją z ręki, zbliża się do swej drugiej ofiary, jakby chciał ją objąć. Chwilę później mężczyzna osunął się na podłogę, a z jego ust wydobył się jedynie cichy okrzyk zaskoczenia.

Kiedy Souczek wszedł ponownie do pokoju, Lehmann klękał właśnie obok ciała.

Kto to jest?

Tam — odparł Lehmann, koncentrując się na tym, co właśnie robił. — Kartka na podłodze.

Souczek podniósł kartkę. Był to wydruk komputerowy z kilkoma szczegółami dotyczącymi martwego mężczyzny. Thomas Henty. Hung Mao. Żonaty. Jedno dziecko. Trzydzieści lat. Technik. Souczek odwrócił się i zauważywszy, co robi albinos, skrzywił się z odrazy. Lehmann, używając wąskiego skalpela, wycinał ostrożnie oczy tego człowieka. W chwili, gdy Souczek spojrzał w tamtą stronę, przeciął właśnie nerw wzrokowy i delikatnie wsunął gałkę oczną do specjalnego, podobnego do rurki pojemnika, który wyciągnął z plecaka. Kiedy miękkie, galaretowate ciało wsunęło się do chłodnego wnętrza, rozległ się cichy syk, po czym wieczko z lekkim szczęknięciem wskoczyło na swoje miejsce. Kilka chwil później drugie oko dołączyło do pierwszego, leżącego już w wąskim pudełku.

Oczy. On kradł oczy tego człowieka.

A co z dzieckiem?

Lehmann pochylił się i spojrzał przez ramię na Souczeka.


250

251

Zapomnij o dziecku. Już nie żyje. Oni wszyscy już

nie żyją.

Następnie, jakby w formie wyjaśnienia, wyjął z plecaka małe urządzenie — ładunek zapalający — i ustawiwszy zapalnik zegarowy na sześćdziesiąt sekund, ułożył je między dwoma ciałami leżącymi na łóżku.

Ruszajmy szybko — powiedział, idąc do drzwi. — Ma

my w planie jeszcze jedną wizytę i tylko czterdzieści minut,

aby tam się dostać.

Jednakże Souczek zatrzymał się w progu i spojrzał za siebie. Widok martwej pary leżącej na łóżku i miękkie, ciche sapanie śpiącego dziecka poruszyły nim niespodziewanie głęboko. Przez krótką chwilę stał jak sparaliżowany, zastanawiając się, jakie to specjalne tortury przygotują dla niego demony piekieł, kiedy jego życie ponad Żółtymi Źródłami dobiegnie końca. Zadrżawszy lekko, odwrócił się i wybiegł śladem Lehmanna na korytarz.

* * *

Ostatniej nocy śniła znowu ten sam sen.

Ponownie, jak kiedyś, stała samotnie na tym pochyłym, zdruzgotanym lądzie, uwięziona pod niskim, nieprzenikliwym niebem z ołowiu. Wokół panowała przygniatająca, głęboka ciemność, rozjaśniana od czasu do czasu nagłymi błyskami światła. Gwałtowna burza zdawała się rozszarpywać cały świat, rycząc i wrzeszcząc na nią głosem pierwotnego zła. Przedtem czuła tylko strach: skręcający wnętrzności strach, który sparaliżował ją i jakby przykuł do miejsca. Tym razem jednak to nie przerażenie wypełniało jej serce, ale podniecenie.

Podniecenie i coś na kształt oczekiwania.

Poniżej po stoku powoli wspinała się wieża. Jej drewniane, pajęcze kończyny, zginając się i rozprostowując, przybliżały ją do niej nieubłaganie, a z czarnej paszczy wydobywało się postękiwanie i sapanie. W świetle każdej nowej błyskawicy widziała, że monstrum jest coraz bliżej i łypiąc złowrogo swymi roztrzaskanymi, jakby szklistymi oczami, porusza poszczerbionymi, bezzębnymi szczękami, między którymi widać było stosy zmiażdżonych kości.

Wieża podeszła bliżej, jeszcze bliżej, i kiedy jej smrodliwy

252

oddech dotarł do niej, na szczyt wzgórza, krzyknęła, a jej głos, czysty i wysoki, zagłuszył łoskot burzy. Nastąpiła chwila ciszy i całkowitego bezruchu, po czym — tak jak poprzednio — ziemia między nią a wieżą pękła i rozstąpiła się.

Zadrżała, wiedząc, co nastąpi. Wiedząc, a jednocześnie bojąc się, że tym razem wszystko może potoczyć się inaczej.

Później, powoli, jak cień formujący się w ciemnej gardzieli ziemi, wyłonił się on: przygarbione, małe stworzenie o krótkich, silnych członkach i oczach płonących jak rozżarzone węgle. Odwróciwszy się, spojrzał na nią, a jego wilgotną, ciemną skórę rozjaśniło jakieś wewnętrzne światło.

Uśmiechnęła się, witając go i po raz pierwszy rozpoznając. To był Kim.

Przez chwilę stał nieruchomo, obserwując ją. Spojrzenie tych ciemnych, a jednocześnie gorejących oczu zdawało się przenikać ją aż do szpiku kości. A potem, powoli, jego usta rozchyliły się w uśmiechu, a światło — jaskrawe, oślepiające światło — trysnęło z nich niczym strumienie roztopionego złota lejącego się z otworu pieca.

A potem ze zwinnością, która ją zaskoczyła, odwrócił się w stronę wieży i wyciągnął przed siebie ramiona, jakby starając się ją odepchnąć.

Avodya! — krzyknął głośno i wyraźnie. — Ayodyal

Wieża, trzeszcząc pod swym własnym, rozdętym ponad

wszelkie granice ciężarem, wyprostowała się, a z wnętrza jej odrażającej paszczy wydobyły się pełne wściekłości szepty i pomruki. Następnie jeszcze szybciej ruszyła w górę stoku, ku niemu. Jej popękane oczy błyszczały nienawistnie, cienkie nogi napinały się z wysiłku i w miarę jak zbliżała się do celu, jej niski początkowo jęk zamieniał się we wrzask.

Ayodyal

Była coraz bliżej, pędząc ku niemu przez panujący wokół półmrok.Wyglądała przy tym jak jakaś ogromna machina, której nic nie może zatrzymać. I w końcu, wydawszy przerażający okrzyk, skoczyła na niego.

A kiedy spadła, ciemność jakby eksplodowała. W miejscu, gdzie stało małe, ciemne stworzenie, widać było teraz sieć jaskrawego, skrzącego się światła, które pulsowało między palcami jego szeroko wyciągniętych ramion.

Powoli, jakby w zwolnionym tempie, wieża — wrzeszcząc

253

przy tym przeraźliwie — zaczęła się przewracać w tę gorejącą sieć czystego ognia. I w każdym miejscu, gdzie jej dotknęła, znikała w snopach iskier. Miotała się jeszcze przez chwilę, migocząc, po czym zamieniła się w nicość.

Jeszcze przez jakiś czas jej krzyki niosły się echem po tej zdruzgotanej ziemi, odbijając się niczym nietoperze od pułapu nieba. Potem, kiedy już zanikły, dał się słyszeć wysoki, dźwięczny ton, który narastał, aż zdawało się, że wypełnia sobą cały, nagle znieruchomiały świat.

Jelka zamrugała powiekami i poszukała go wzrokiem, ale jego już nie było. Powoli, lękliwie zbliżyła się do miejsca, gdzie stał, lecz szczelina w ziemi, z której wyszedł, zniknęła bez śladu. A trochę dalej, tam, gdzie wieża runęła z wrzaskiem w ognistą sieć, nie było już nic. Nic oprócz ogromnego kręgu popiołu.

Zadrżała i obudziła się. Pamiętała wszystko. Przypomniała sobie Kalevalę i burzę. I następny poranek — krąg ciemności w lesie i siedem zwęglonych pni drzew. I Kima. Wszystko to jakoś łączyło się ze sobą i z przyszłością. Ale jak albo dlaczego, nie wiedziała. Jeszcze nie teraz.

ROZDZIAŁ 9

Wyłupione oczy i ścięte głowy

Kiedy Kim wszedł do pokoju, rozebrany do pasa Tolonen właśnie ćwiczył. Starzec odwrócił się i kiwnął głową do gościa, po czym powrócił do swego treningu, robiąc skłony do podłogi, wyrzucając ramiona nad głowę i skręcając tors w obie strony, by na końcu powrócić do skłonów. Zestaw ćwiczeń był trudny i nawet znacznie młodszy mężczyzna musiałby się bardzo wysilić, by wykonać je równie energicznie, jak ten siedemdziesięciopięciolatek, który robił to tak, że wyglądały na zupełnie łatwe. Był w świetnej formie fizycznej i nie licząc sztucznej, połyskującej złociście ręki, wydawał się idealnie zdrowy.

Kim patrzył na to z pełnym szacunku i uznania milczeniem. Dopiero kiedy starzec skończył i zaczął wycierać się ręcznikiem, przeszedł w poprzek gabinetu i zatrzymał się przy szerokim, dębowym biurku, które zdawało się dominować nad całym pomieszczeniem.

Witam —powiedział Tolonen, zbliżając się do niego. — Jak się masz, chłopcze? — Wyciągnął swoją złotą rękę i ściskając przez chwilę dłoń Kima, spojrzał mu w oczy, głęboko, prowokująco, jak to zwykle robił.

Dobrze — odpowiedział Kim, zajmując miejsce wskazane mu przez marszałka. — Nie byłem pewny, czy będzie pan miał czas, aby mnie przyjąć.

Tolonen uśmiechnął się i obszedł biurko.

Nonsens. Zawsze jesteś tu mile widziany.

Kim ukłonił się w odpowiedzi.

Dziękuję. Ale nie chciałbym odrywać pana od obo

wiązków.

255

Stary człowiek roześmiał się.

Nie ma takiej możliwości, mój chłopcze. Muszę wyjść

za dwadzieścia minut. Wezwał mnie sam Li Yuan. Przedtem

wezmę przysznic i przebiorę się, ale i tak zostanie nam kilka

chwil na pogawędkę.

Powiedziawszy to, odwrócił się, ściągnął swoją tunikę z oparcia wielkiego, skórzanego fotela i założył ją jednym, szybkim ruchem. W każdym jego poruszeniu widać było tyle siły i władzy, że Kimowi, który siedząc w swoim fotelu, przyglądał mu się szeroko otwartymi oczami, wydawał się prawie bogiem.

Odwrócił się znowu w stronę Kima i pochyliwszy się ku niemu nad szerokim blatem biurka, zapytał:

Jak tam interesy? Czy w końcu zarejestrowałeś te pa

tenty?

Kim zawahał się, gdyż nie chciał obciążać starego człowieka swoimi problemami.

Były z tym pewne trudności — odpowiedział po chwili. — Komplikacje z patentem...

Komplikacje? — Tolonen cofnął się lekko. — Chcesz powiedzieć, że ostatecznie okazało się, iż ta rzecz nie działa? Ale przecież byłeś taki pewny siebie.

Nie... — Kim ponownie powstrzymał się, przepełniony odrazą na myśl o poruszaniu tej sprawy. Ale Tolonen przyglądał mu się z uwagą, wyraźnie zaciekawiony, i widać było, że nie da się zbyć byle czym. — Urządzenie działa. To nie na tym polega problem. Problemem jest to, że ktoś mnie wyprzedził. Zarejestrowali się dzień przede mną.

Nie sądziłem, że ktoś pracował nad podobnym zagadnieniem. Pamiętam, że powiedziałeś mi... — Tolonen przerwał i wyraz jego twarzy zmienił się, gdy nagle zrozumiał, co Kim właściwie chciał mu powiedzieć. — To jest oburzające! Czy Li Yuan wie już o wszystkim?

Jeszcze nie.

A zatem powinien się dowiedzieć. Musimy coś z tym zrobić...

Kim opuścił wzrok i pokręcił głową.

Proszę o wybaczenie, marszałku, ale wolałbym raczej,

by T'ang się o tym nie dowiedział. Ma już wystarczająco dużo

kłopotów na głowie. Poza tym to mój problem, a nie jego,

i to ja znajdę sposób i środki, aby go rozwiązać.

Tolonen spojrzał na młodego człowieka, rozważając jego słowa, po czym energicznie skinął głową.

W porządku. Ale jeśli miałoby to się jeszcze raz powtórzyć...

Dam panu znać... — uśmiechnął się Kim. — Ale skończmy już rozmawiać o moich kłopotach. Jak posuwa się pańskie śledztwo?

Tolonen westchnął cicho i złożył obie ręce, tak że metal i ciało splotły się razem.

Mówi się, że ten, kto szuka, znajdzie, prawda? Mogę

powiedzieć teraz bardzo niewiele na ten temat. Ja... — Prze

rwał i przez chwilę patrzył z uwagą na twarz Kima, po czym

sięgnął do szuflady po swojej lewej stronie, wyciągnął z niej

cienki plik wydruków komputerowych i położył go na biur

ku. — Czy mogę zaufać twojej dyskrecji, Kim?

Kim zmrużył oczy.

Czy to ma związek z tym, co pan odkrył?

Tak. Obecnie tylko troje ludzi wie, co znajduje się w tych aktach. Razem z tobą i T'angiem będzie pięcioro. I tak musi przez jakiś czas pozostać. Rozumiesz mnie?

Rozumiem.

To dobrze. Przeczytaj zatem te dokumenty i powiedz mi, co o tym myślisz. W zamian wyślę specjalną grupę dochodzeniową, która zbada sprawę twojego patentu. — Uniósł dłoń, aby uciszyć protesty Kima. — Słyszałem, co powiedziałeś, chłopcze, i szanuję cię za to, ale w życiu każdego człowieka są takie momenty, kiedy nie zaszkodzi mieć odrobinę pomocy z zewnątrz, prawda? Proszę cię tylko o to, abyś zachował dla siebie informaq'e, które znajdziesz w tych dokumentach, i oddał mi je, kiedy już zrozumiesz ich znaczenie.

Kim pochylił się w stronę starca, chcąc zadać mu jeszcze kilka pytań na temat tych papierów, ale w tym właśnie momencie drzwi po jego prawej stronie otworzyły się gwałtownie i do pokoju wpadła Jelka. Mówiła coś i zdołała zrobić trzy lub cztery kroki, zanim zorientowała się, że jej ojciec nie jest sam. Zatrzymała się wtedy i zamilkła.

Po chwili pochyliła głowę i powiedziała:

Wybacz mi, ojcze. Nie wiedziałam, że masz gościa.

Następnie odwróciła się i spojrzała na Kima. Siedząc w tym

wielkim fotelu z wysokim oparciem, wyglądał jak dziecko


256

257

o nieproporcjonalnie dużych oczach. Był tak mały, że odruchowo zmarszczyła brwi, po czym popatrzyła na ojca.

Kim uśmiechnął się, rozbawiony raczej, niż dotknięty jej reakcją. Tymczasem Tolonen wstał i zwrócił się do córki z ciepłym, pobłażliwym uśmiechem na ustach.

To jest Kim — powiedział. — Kim Ward. Bardzo war

tościowy i ceniony sługa Li Yuana. A to, Kimie, jest moja

córka, Jelka.

Kim także wstał i wyciągnął rękę do dziewczyny. Zauważył, że musiała się lekko pochylić, aby móc ją ująć. Jej dłoń była ciepła, uścisk zdecydowany, a oczy patrzyły na niego przyjaźnie, jakby witała starego, dobrego znajomego.

Wiem, kim jest Kim, tato — odparła, puszczając jego

dłoń. — Pracował przy projekcie.

Kim, zaskoczony tym, że go pamiętała, otworzył szeroko oczy. Tolonen natomiast po prostu się roześmiał.

Oczywiście! Zaczynam być zapominalski, czyż nie? —

Obszedł biurko i położył rękę na ramieniu córki. — Można

wręcz powiedzieć, Kimie, że to ona cię odnalazła po tym

ataku. Straciliśmy już wszelką nadzieję na odnalezienie kogo

kolwiek, kto by ocalał, ale Jelka upierała się, że ty uciekłeś.

Zmusiła nas do szukania w kanale wentylacyjnym śladów

świadczących o tym, że wydostałeś się tamtą drogą. I wiesz

co? Miała rację.

Kim otworzył usta ze zdumienia. Nie miał o tym pojęcia.

Opuścił wzrok, nagle speszony. Kiedy ją zobaczył po raz pierwszy — gdy przyszła razem z ojcem na wizytę w laboratoriach Projektu Kontroli Myśli — patrzył na nią z zachwytem, myśląc, że jest jakąś boginią. Nigdy, nawet w najśmielszych marzeniach, nie przypuszczał, że będzie go pamiętać. A jednak pamiętała. Co więcej, ona zmusiła ich do tego, by go szukali.

Popatrzył na swoją rękę. Jeszcze czuł delikatne ciepło oraz przyjemną siłę uścisku jej dłoni. Zadrżał, ponownie zdumiony mocą tego, co czuł. Kiedy uniósł głowę, stwierdził, że wciąż patrzy na niego, a w jej jasnoniebieskich oczach maluje się jakieś dziwne napięcie.

Na biurku obok niego leżały dokumenty. Na krótką chwilę obaj mężczyźni zapomnieli o nich, ale teraz Tolonen wskazał je ponownie Kimowi.

Weź je ze sobą. I przyjrzyj się im z uwagą. Nie musisz

się spieszyć z odpowiedzią. Wystarczy, jeśli to zrobisz do

końca tygodnia.

Kim popatrzył na akta i kierowany jakimś impulsem, odpowiedział:

Nie potrzebuję tyle czasu. Odpowiem panu jutro. —

Uśmiechnął się i dodał: — Cokolwiek chce Li Yuan, zrobię

to. Jeśli tylko będę mógł...

Usłyszawszy to, Tolonen wybuchnął śmiechem i jakby chcąc wytłumaczyć swojej córce jakiś dowcip, zaczął jej wyjaśniać:

Kim jest fizykiem. Nasi eksperci twierdzą, że pomimo

swego młodego wieku, najlepszym na świecie. Może najlep

szym ze wszystkich, jakich kiedykolwiek mieliśmy.

Kim zauważył, że zerknęła w jego stronę, po czym popatrzyła na ojca, jakby nie mogła tego pojąć. I rzeczywiście, dla Kima, siedzącego na tym fotelu i obserwującego ją, nic nie wydawało się bardziej niewiarygodne od faktu, że tacy ludzie jak Tolonen i Li Yuan potrzebują go, widzą w nim coś, czego im brakuje, i mówiąc o nim, używają słów w rodzaju „najlepszy". Dla tej jego części, która urodziła się w Glinie — która pochodziła z wiecznych ciemności panujących pod Miastem — wszystko to było wręcz absurdem. A kiedy ta dziewczyna, tak wysoka i piękna, że aż nierealna, zmrużyła oczy i zapytała, czy to prawda, iż rzeczywiście jest najlepszy, jedyne, co mógł jeszcze zrobić, to roześmiać się i przytaknąć, a potem obserwować, jak zmienia się wyraz jej twarzy, by w końcu stać się odbiciem jego własnego rozbawienia z absurdalności tego wszystkiego.

Jeśli tylko będę mógł... — wymruczał Tolonen, powta

rzając słowa Kima, i wybuchnął śmiechem. Ale Kim nie słyszał

go. Patrzył tylko na nią. Widział, jak odwróciła głowę, po

czym znowu spojrzała na niego i jak coś dziwnego działo się

na jej twarzy.

Zerknął na ciągle zamkniętą teczkę i pokiwał głową do siebie. Jednakże ten gest nie miał nic wspólnego z tym, co znajdowało się w dokumentach. Nie miał także nic wspólnego z fizyką, projektami czy potrzebami Li Yuana. Chodziło o dziewczynę. W tej właśnie chwili, bez żadnych wątpliwości, podjął nieodwracalną decyzję. Nie spocznie, dopóki się z nią nie ożeni.


258

259

* * *

W cesarskiej łazience w Tongjiangu służki wewnętrznego dworu, Pachnący Lotos i Jasny Księżyc, przygotowywały się do mycia włosów młodego Tanga. Z wielkiej szafki wiszącej nad umywalkami wyjęły miękkie, wełniane ręczniki i położyły je obok pokrytych glazurą czarek z maściami i szamponami, srebrnych grzebieni i szczotek oraz tac, na których leżały kolorowe koraliki i motki jedwabnych nici. Następnie odkręciły kurki w kształcie smoczych pysków i rozpyliły orze-chowobrązowy, aromatyczny puder, który zmieszał się ze strumieniem krystalicznie czystej, parującej wody.

Li Yuan siedział na krześle stojącym na środku wyłożonej kafelkami podłogi i przyglądał się ich pracy. Widok tych dwóch młodych kobiet krzątających się wokół niego, melodie starych piosenek, które nuciły, i słodki zapach ich otulonych w miękkie szaty ciał sprawiały mu wielką przyjemność.

Odetchnął głęboko, nareszcie nie tylko zadowolony, ale i szczęśliwy. Przez długi czas odmawiał sobie tych prostych rozkoszy, próbując zahartować się w oczekiwaniu na walkę z całym światem, ale w końcu zrozumiał. To także była część wielkiego planu bogów. Bez tych chwil miękkiego luksusu — bez momentów zapomnienia się i poddania władzy zmysłów — nie było harmonii w życiu, żadnej radości. A bez radości nie było prawdziwego zrozumienia rzeczywistości. Ani mądrości.

Przez długi czas wysilał się, aby stać się tym, kim nie był. By stać się jakimś czystszym, doskonalszym stworzeniem. Ale to wszystko było na próżno. Od dnia zaręczyn z Fei Yen w jego życiu zabrakło równowagi. Odpychając służki, odpychał tę część samego siebie, która potrzebowała ciepła, wygody, matczynego dotyku. Próbował ukształtować się, tak jak krawiec przycinający materiał nadaje kształt szacie. Ale szata okazała się za mała. Dusiła go i zniekształcała.

Opuścił wzrok, wspominając tamte czasy. Mieć jedną, doskonałą miłość — to był sen. Mieć kobietę, która byłaby dla niego wszystkim, tak jak i on byłby wszystkim dla niej —jak Yin i Yang albo noc i dzień — to był sen. Ale świat nie był snem. Świat był surowy, był prawdą samą w sobie. W tej prawdzie był fałsz i zdrada, choroba i nienawiść, okrucieństwo i strata. Strata zbyt wielka, by serca mogły ją unieść.

Ale było i to. Zwykłe światło radości przeciwstawiające się tym mrocznym czasom. Radość niesiona przez kobiecy dotyk, uścisk dziecka i śmiech wiernych przyjaciół. Te zwykłe sprawy, zupełnie nieważne —jakby się mogło wydawać — w globalnej skali wydarzeń, równoważyły setki śmierci, tysiące okrutnych ciosów. Puch i żelazo. Radość i żal. Równowaga.

Li Yuan roześmiał się miękko, po czym podniósł wzrok, zorientowawszy się nagle, że służki już skończyły i stoją nieruchomo, patrząc na niego.

Chieh Hsia... — powiedziały równocześnie i ukłoniły się. Tylko ich uśmiechy zdradziły, jak bardzo cieszyły je te wspólnie z nim spędzone chwile.

Podejdźcie — odezwał się, wstając i wyciągając ku nim swoje ramiona. — Hsiang He. Ywe Hui. Chodźcie, moje małe kwiatuszki. Podejdźcie tutaj i zajmijcie się mną.

* * *

Tolonen czekał na niego w gabinecie, stojąc przy drzwiach, z których wychodziło się do wschodniego ogrodu. Kiedy zwrócił się w stronę swego władcy, jego złota ręka błysnęła w świetle słońca.

Chieh Hsia — powiedział, kłaniając się nisko. — Wy

bacz, jeśli przyszedłem za wcześnie.

Li Yuan potrząsnął głową i roześmiał się.

Nie masz za co przepraszać, stary przyjacielu. To moja wina. Zbyt dużo czasu spędziłem dziś rano w łazience i teraz wszędzie się spóźniam.

W takim razie będę się streszczać, Chieh Hsia, i od razu przejdę do sprawy. Prosiłeś mnie, abym jeszcze raz sprawdził i przeanalizował moje odkrycia. No cóż, mam już wstępne wyniki i są one bardzo niepokojące. Naprawdę bardzo niepokojące.

Li Yuan popatrzył na biurko i zobaczył leżącą na jego krawędzi teczkę z dokumentami.

Czy to jest tam, Knut?

Tak jest, Chieh Hsia.

Li Yuan spojrzał uważnie na marszałka, po czym obszedł biurko i usiadł na swoim miejscu. Przyciągnąwszy grubą teczkę do siebie, otworzył ją i zaczął przeglądać. Na samej


260

261

górze pliku dokumentów leżała fotografia tej rzeczy, którą Tolonen pokazał mu podczas swej ostatniej wizyty. Rzeczy, którą przywiózł ze sobą z Ameryki Północnej. Na zdjęciu wyglądało to jak ogromny orzech włoski o rozmiarach dłoni małego dziecka. Li Yuan, przyglądając się fotografii, przypomniał sobie zapach oryginału: suchą, przenikającą wszystko woń stęchlizny.

To był mózg. Sztuczny mózg. Mniejszy i nie tak złożony jak ludzki, ale i tak prawdziwe cudo. Pod wieloma względami przypominał mózgi produkowane przez GenSyn dla swych najbardziej zaawansowanych modeli, ale był inny. Mózgi Gen-Synu były bardzo ograniczonymi tworami wyrosłymi na bazie istniejącego materiału genetycznego — starannie i pracowicie karmionymi w odżywczych kąpielach przez wiele lat. Natomiast ten mózg został zrobiony. Zaprojektowany i zbudowany jak maszyna. Żyjąca maszyna.

Kiedy przed tygodniem zobaczył go po raz pierwszy, nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Ta żyjąca rzecz od dawna była martwa — i jedyna z pięciu, które były w tamtej skrzyni. Ale notatki z eksperymentów — mała biblioteczka komputerowych zapisów — zachowały się nietknięte. Przez ostatni tydzień Tolonen studiował je, aby ostatecznie ustalić prawdziwy przebieg wypadków. I teraz, czytając podsumowanie jego wniosków, Li Yuan poczuł, że ogarnia go chłód.

Kuan Yin! — wyrwało mu się w końcu. — Jak na to

wpadłeś?

Stary człowiek ukłonił się sztywno.

Luki w raportach, Chieh Hsia. Różne rzeczy, które nie

miały sensu. Odkryłem, na przykład, ogromne straty pod

stawowych materiałów. Ich zużycie było znacznie wyższe niż

w ubiegłych latach. Pokopałem więc trochę, aby się dowie

dzieć, gdzie te „zużyte materiały" były wysyłane, i podążyłem

tym śladem. Jak podejrzewałem, sprzedawano je za pół darmo,

a uzyskane w ten sposób pieniądze przeznaczano na małą

firmę badawczo-rozwojową, która ma swoją siedzibę daleko

na południu. Tam to wszystko znalazłem. Nietknięte. W szczel

nie zamkniętym pokoju.

Myślisz, że to był ich błąd? Tolonen pokręcił głową.

Sądzę, że po prostu mieliśmy szczęście. Sądzę, że cokol-

wiek to było, zostało już przygotowane do transportu. A jedyną przyczyną, dla której nie zostało wysłane dalej, jest to, że uderzyliśmy wcześniej. Li Yuan zmarszczył brwi.

Co masz na myśli?

Popatrz na daty ostatnich eksperymentów, Chieh Hsia. Wszystkie pochodzą z późnej jesieni 2207 roku. To dosyć znaczące. To oznacza, że ten projekt wszedł w fazę realizacji mniej więcej w tym samym czasie, gdy rozprawialiśmy się z Hansem Ebertem i DeVore'em. Jeśli mam rację, to zdążyliśmy ich usunąć, zanim zdążyli uruchomić tę rzecz. Zanim zdążyli jej użyć.

Rozumiem. A więc myślisz, że to sprawka Hansa Eberta?

Tolonen skinął głową.

Jestem tego pewny. Nie chodzi tu tylko o to, że na niektórych dokumentach są jego inicjały, ale także o to, że cała ta sprawa ma taki pokręcony charakter, jaki cechował większość jego planów. Sądzę przy tym, że robił te rzeczy dla DeVore'a. Może nawet według dokumentacji DeVore'a. Z listów przewozowych, które znaleźliśmy, wynika, że wszystko miało być wysłane na Marsa.

Na Marsa? — Li Yuan wstał i podszedł wolno do okna. — Dlaczego na Marsa?

Tolonen odwrócił się, podążając wzrokiem za młodym T'angiem.

Nie jestem pewny, Chieh Hsia, ale czuję, że musi to mieć coś wspólnego z tymi kopiami, które kiedyś przyleciały z Marsa.

Ale przecież dochodzenie przeprowadzone na rozkaz mojego ojca nie dało żadnego wyniku.

Tak jest. Może jednak powinniśmy poszukać znowu. Tym razem bardziej szczegółowo. Może powinniśmy wysłać tam Karra.

Li Yuan zerknął na niego, a następnie przeniósł wzrok na skąpany w promieniach słońca ogród.

Może.

Tolonen wahał się przez chwilę, po czym znowu się odezwał:

Jest jeszcze jedna sprawa, Chieh Hsia. Coś, czego nie

ma w tym podsumowaniu. Coś, nad czym wciąż jeszcze pra

cujemy.


262

263

Co takiego?

Chodzi o ten mózg. Nie przypomina niczego, co zostało kiedykolwiek wyprodukowane przez GenSyn. Po pierwsze, nie był połączony z żadnym rodzajem rdzenia kręgowego. Po drugie, nie był także przeznaczony do umieszczenia w czaszce. Co więcej, jest znacznie bardziej skondensowany niż normalny mózg ludzki, jakby zaprojektowano go do czegoś zupełnie innego. To dlatego zaczynam myśleć, że była to tylko jedna z części składowych, a pozostałe wykonano gdzie indziej, może w innych laboratoriach rozrzuconych po całym Chung Kuo.

I myślisz, że potem miały zostać wysłane na Marsa i tam złożone w całość?

Być może. — Starzec zmarszczył brwi, a potem pokręcił głową. — Być może cała ta sprawa powoduje, że staję się paranoikiem, Chieh Hsia. Może wszystko to jest już martwe, jak sam mózg. Może zabiliśmy to, zabijając DeVore'a. Ale nie jestem tego wcale pewny. Już sam fakt, że takie coś mogło zostać zbudowane, ogromnie mnie martwi. Na przykład gdyby ktoś włożył pewną liczbę tych rzeczy do ciał Hei, rezultat mógłby być katastrofalny. Nikt by już nie był bezpieczny. Nikt, jeśli dane o możliwościach tej rzeczy są prawdziwe.

Co zatem sugerujesz?

Sądzę, panie, że powinieneś spotkać się z Wu Shihem oraz Tsu Ma i natychmiast powiadomić ich o wszystkim.

A co z resztą Rady?

Tolonen pokręcił głową.

Myślę, że tym razem nie powinieneś im tego mówić. Kanclerz Nan będzie musiał się dowiedzieć, oczywiście. Ale jeśli Wang Sau-leyan poznałby prawdę, to kto wie, co by z nią zrobił? Jeśli ta rzecz została zbudowana raz, to można zbudować ją ponownie. A kto wie, jakie zło mogłoby z tego wyniknąć, gdyby trafiła do rąk naszego kuzyna?

To prawda — powiedział spokojnie Li Yuan. — W takim razie dlaczego po prostu nie zniszczymy wszelkich dowodów jej istnienia? To z pewnością byłoby najprostsze, czyż nie?

Być może, Chieh Hsia. Ale czy możemy podjąć takie ryzyko? Czy możemy być pewni, że te dokumenty to jedyne zapisy wyników eksperymentów? A jeśli są gdzieś kopie? Na przykład na Marsie? Albo gdzie indziej, dobrze schowane?

Li Yuan opuścił wzrok.


A więc musimy z tym żyć?

Na to wygląda, Chieh Hsia. Przynajmniej do czasu, gdy uzyskamy pewność.

Pewność? — Li Yuan roześmiał się ponuro, przypominając sobie ze zdumieniem swój wcześniejszy, radosny nastrój. Czy kiedykolwiek będą mogli powiedzieć, że są czegoś pewni?

* * *

Stary" Lever pokazał ciemną głowę o kręconych włosach, którą trzymał mocno w swych szerokich dłoniach i uśmiechnął się.

No i jak, co o tym myślicie? — Wysunął przed siebie odciętą głowę, jakby podając ją trójce mężczyzn stojących przed nim, ale oni tylko skrzywili się i zaczęli żwawo poruszać swymi wachlarzami.

Naprawdę, Charles — odpowiedział jeden z nich, wysoki, posępny mężczyzna o nazwisku Marley. — To groteskowe. Co to jest? Nowe dzieło GenSynu?

Lever pokręcił przecząco głową. W jego oczach wciąż widać było uśmiech. Bawiło go ich zakłopotanie.

Absolutnie nie. To jest prawdziwe. Albo było. O ile mi

wiadomo, istnieją tylko trzy takie głowy, ale ta jest najlepsza.

Popatrzcie na nią. Popatrzcie, jak dobrze się zachowała. —

Znów wyciągnął rękę z głową, lecz oni cofnęli się gwałtownie.

Odraza, która pojawiła się na ich twarzach, była tak głęboka,

że prawie komiczna.

Lever wzruszył ramionami, obrócił głowę w rękach i przyglądał się przez chwilę szerokim rysom ciemnej twarzy. Podniósłszy ją do nosa, powąchał czarną, twardą skórę.

Jest piękna, prawda? Należała do niewolnika. Nazywa

no ich Murzynami. Sprowadzono ich z Afryki do Ameryki

pięćset lat temu. Nasi przodkowie używali ich, jak maszyny,

do ciężkich prac na polach oraz do służby w rezydencjach.

Podobno kiedyś były ich tysiące. To podludzie, oczywiście.

Widać to na pierwszy rzut oka. Ale mimo wszystko ludzie.

Urodzeni, a nie zrobieni.

Marley wzdrygnął się i odwrócił wzrok, rozglądając się dookoła siebie. Pokój był zapełniony skrzyniami z eksponatami zakupionymi na dziesiątkach różnych aukcji. Większość


264

265

z tych skrzyń nie była jeszcze otwarta, ale w tych, które były, leżały skarby o wartości przekraczającej najśmielsze wyobrażenie. Ubrania i meble, maszyny i książki, posągi i obrazy, srebra stołowe. Rzeczy ze starych czasów, rzeczy, o których istnieniu nawet nie śnili.

Spojrzał ponownie na „Starego" Levera i zauważył, że ten ciągle mu się przygląda, jakby oceniając jego reakcje na to wszystko.

Pomyślałem sobie, że moglibyśmy mieć w instytucie

specjalną wystawę, George. Co o tym myślisz? Coś, co pod

niesie morale i odnowi w nas wspólne poczucie dziedzictwa.

Jako Amerykanów.

Zaniepokojony Marley zerknął na swoich towarzyszy, następnie znowu popatrzył na Levera, a kiedy w końcu odezwał się, w jego głosie słychać było lekkie drżenie:

Wystawę? Tego?

Lever pokiwał głową.

Ale czy to nie byłoby... zbyt niebezpieczne? Chcę po

wiedzieć... — Wachlarz Marleya poruszał się nerwowo przed

jego twarzą. — To by się musiało wydać. Siedmiu by się o tym

dowiedziało. Z pewnością uznaliby to za rodzaj wyzwania,

prawda?

Lever roześmiał się lekceważąco.

Nie byłoby to większe wyzwanie od mapy Waldeseemul-

lera, która już tu wisi. A już na pewno nie większe od „Kuchni

Archimedesa". Poza tym co nasz przyjaciel Wu Shih mógłby

zrobić, nawet gdyby się o tym dowiedział? Co mógłby zrobić?

Marley odwrócił głowę, aby uniknąć rozpalonego, wyzywającego wzroku swego rozmówcy, ale jego zakłopotanie było wyraźnie widoczne. I może to była właściwa przyczyna, dla której Lever zaprosił ich tego ranka — nie po to, aby pokazać im swoje najnowsze nabytki, ale by poznać ich reakcje na swój plan. Stara mapa świata wisząca w wielkim holu instytutu to była jedna rzecz, a „Kuchnia Archimedesa" i jej ekscesy skierowane przeciwko Han — druga. Ale plan zorganizowania wystawy, muzeum starej Ameryki był czymś całkowicie innym. Był aktem nieposłuszeństwa tak wielkim, że zignorowanie go przez władców byłoby równoznaczne z przebaczeniem.

A Wu Shih nie mógł sobie pozwolić na przebaczenie czegoś takiego.

A więc dlaczego? Dlaczego Lever chce doprowadzić do konfliktu? Dlaczego chce konfrontacji z Wu Shihem? Czy ciągle przeżywa upokorzenie, którego doznał na stopniach starego pomnika Lincolna, czy też chodzi tutaj o coś innego? Może tworząc tę wystawę, dąży do uzyskania jakiejś pozycji przetargowej? Czegoś, co będzie mógł później wymienić na coś bardziej wartościowego, na jakieś znaczące ustępstwo.

A może taka próba odczytania jego zamiarów była zbyt subtelna? Może ten stary głupiec nie zdawał sobie po prostu sprawy z rezultatów, jakie proponowana przez niego akcja może przynieść? Marley popatrzył na odciętą murzyńską głowę spoczywającą w rękach „Starego" i zadrżał. Obrażenie tego potężnego starca nie było dobrym pomysłem, ale ta druga możliwość była równie zła.

Spojrzał twardo w oczy Levera i zmusił się do zadania pytania:

Czego ty chcesz, Charles? Czego naprawdę chcesz?

Lever popatrzył na głowę, którą ciągle trzymał w dłoniach,

po czym ponownie na Marleya.

Chcę, abyśmy znowu byli dumni. Tylko tyle, George.

Dumni. Biliśmy pokłony przed tymi bękartami przez całe

nasze życie. Byliśmy ich podwładnymi. Robiliśmy, co nam

kazali. Ale czasy się zmieniają. Nadchodzi nowa faza dziejów.

A gdy nadejdzie... — zniżył głos, uśmiechając się jednocześ

nie. — No cóż, gdy nadejdzie, to być może oni znajdą powód,

by pochylić swe głowy przed nami.

Tak, pomyślał Marley, albo utną nam nasze...

Miał jeszcze zamiar zabrać głos, zapytać „Starego" o kilka spraw, kiedy dobiegł ich odgłos pukania do drzwi znajdujących się po drugiej stronie pokoju. Lever położył ostrożnie głowę i z wymuszonym uśmiechem, który świadczył o tym, jak bardzo nie znosił, kiedy mu przerywano, przeszedł obok nich.

W czasie, gdy Lever stał przy drzwiach, rozmawiając z szefem służby, Marley popatrzył na swych dwóch towarzyszy — podobnie jak on, głównych fundatorów instytutu —i zobaczył na ich twarzach głęboką niepewność, a nawet niechęć. Ale jak to powiedzieć? Jak przekazać te uczucia bez narażenia się Leverowi?

Spojrzał w stronę drzwi i wstrzymał oddech, zaskoczony wyrazem niepohamowanej wściekłości, która wykrzywiła rysy starego człowieka.


266

267

Przyślij go tutaj! — warknął Lever, odprawiając służącego gniewnym gestem. Następnie, opanowawszy się na tyle, na ile mógł, zwrócił sie ponownie ku swoim gościom. — Wybaczcie mi, ch'un tzu, ale wygląda na to, że jest tutaj mój syn. Zabroniłem mu przychodzić bez mojej wyraźnej zgody, ale on mimo wszystko przyszedł.

Ach... — Marley opuścił wzrok, zrozumiawszy nagle wszystko. Podobnie jak wszyscy słyszał już o konflikcie między „Starym" Leverem a jego synem, ale aż do tej chwili nie znał jego rozmiaru. Sprawy musiały przybrać rzeczywiście zły obrót, jeśli ojciec zabronił przychodzić synowi do jego rodzinnego domu.

Czy mamy wyjść, Charles? Sprawę wystawy... możemy omówić innym razem. Może w czasie obiadu?

Miał nadzieję, że w ten sposób unikną kłopotliwej sytuacji oraz zyskają na czasie, aby omówić całą sprawę między sobą, prywatnie, ale Lever pokręcił głową.

Nie, George. Jeśli chłopiec jest na tyle impertynencki,

by przeszkadzać mi w czasie konferencji z przyjaciółmi, nie

można go nagradzać rozmową w cztery oczy, prawda?

Marley pochylił lekko głowę. Gorycz i zdecydowanie brzmiące w głosie Levera ostrzegły go przed dalszym poruszaniem tej sprawy. Chwilę później w drzwiach stanął syn: wysoki, atletycznie zbudowany młody mężczyzna, tak podobny do ojca, że łatwo można by ich wziąć za braci.

Ojcze — powiedział i pochylił z szacunkiem głowę, czekając na zaproszenie do wejścia. Ale „Stary" Lever nie odpowiedział ani słowem, nie uczynił także żadnego przyzwalającego gestu. Stał po prostu na środku pokoju, z kamienną twarzą, nieprzejednany.

Mówiłem, żebyś tu nie przychodził. A więc dlaczego tu jesteś, Michaelu? Czego chcesz?

Michael Lever popatrzył na trzech mężczyzn, a potem ponownie na ojca, jakby się czegoś po nim spodziewał. Następnie, zrozumiawszy sytuację, pochylił ponownie głowę.

Musiałem cię zobaczyć, ojcze. Porozmawiać z tobą. Ta

sprawa między nami... — Zawahał się, stwierdziwszy nagle,

że trudno mu będzie wypowiedzieć te słowa. Podniósł głowę

i spojrzał ojcu w oczy. — Chcę się z tobą pogodzić, ojcze.

Stary" Lever stał przez chwilę w bezruchu, milczący, jakby

wykuty z granitu, a następnie odwrócił się gwałtownie i parsknął szyderczym, pogardliwym śmiechem.

W więc w końcu ożenisz się z Luizą Johnstone?

Ożenić się z nią...? — Młodszy mężczyzna zająknął się,

zupełnie zagubiony. Zerknął niepewnie na pozostałych, po czym zrobił krok w stronę ojca. — Ale przecież tę sprawę mamy już za sobą, ojcze. Ja mówię o przyszłości. O tym, że chciałbym być znowu twoim synem, twoim pomocnikiem...

Moim pomocnikiem! — „Stary" Lever obrócił się gwał

townie. Jego twarz wykrzywiła się paskudnie, a jedno gniewne

spojrzenie jego oczu sprawiło, że Michael cofnął się poza próg

pokoju. — A jeśli mój pomocnik nie zrobi tego, o co go

poproszę? — Potrząsnął pogardliwie głową i machnięciem ręki

odprawił młodego człowieka. — Phi... idź i zabawiaj się z tymi

marzycielami, twoimi przyjaciółmi, chłopcze. Sypiaj ze swoimi

kurwami z dolnych poziomów. Nie chcę mieć z tobą nic

wspólnego, chłopcze. Zupełnie nic!

Przez chwilę Michael stał i nic nie mówił. Następnie złożył ostatni, precyzyjnie odmierzony ukłon, którym dał dowód swej ogromnej samokontroli, i cofnął się.

A więc niech tak będzie — powiedział miękko, odwra

cając się. — Niech tak będzie.

Ale Marley zauważył wyraz gniewnego oszołomienia, który pojawił się na twarzy młodego mężczyzny, i zrozumiał od razu, że był świadkiem ostatecznego zerwania. Jakiekolwiek były tego powody, dobre czy złe — a Lever miał z pewnością rację, domagając się posłuszeństwa od własnego syna — nie było wątpliwości, że starzec świadomie i z premedytacją zdecydował się upokorzyć syna, mówiąc do niego w ten sposób w obecności obcych. Marley odwrócił się i spojrzał na „Starego", spodziewając się zobaczyć ten sam surowy i nieugięty wyraz na jego twarzy, ale ku swemu zdumieniu nie zauważył na niej gniewu, ale żal i — pod nim — ból tak głęboki, tak dojmujący, iż wydawało mu się przez chwilę, że starzec się załamie.

Trwało to przez króciutką chwilę nieuwagi czy też roz-kojarzenia, ale potem wszystko zniknęło tak nagle, jakby jakieś stalowe drzwi zatrzasnęły się w sercu starego człowieka.

A więc, ch'un tzu — odezwał się w końcu Lever, od

chrząknąwszy przy tym — wracając do tego, co mówiłem...


268

269

* * *

Podczas gdy Milne stał przy kontuarze i wypytywał urzędnika, Ross patrzył na ściany i meble Biura Danych Osobowych, jakby spodziewał się, że mogą mu one dać jakąś wskazówkę.

Było to brudne, odrapane pomieszczenie. Na poznaczonej śladami plwocin podłodze walały się puste flaszki i zmięte formularze, a na ścianach wisiały podarte i wyblakłe plakaty przyozdobione graffiti oraz wszelkiej maści sloganami. Jednakże jeden symbol — odbicie pojedynczej, czarnej dłoni — zdawał się dominować nad pozostałymi.

Czyje to? — zapytał Ross, pochylając się nad siedzącym

na ławce starym Han. — Czy oni są popularni w Atlancie?

Ale starzec po prostu patrzył przed siebie, jakby go w ogóle nie widział.

Pewnie to terroryści — mruknął Ross, po czym wypros

tował się i jeszcze raz popatrzył dookoła siebie. Nie znaczyło

to, że spodziewał się znaleźć coś ciekawego .W tych czasach

wszystkie takie urzędy były bardzo do siebie podobne.

Podszedł do kontuaru i stanął obok Milne'a. Młody urzędnik, Han, mówił coś z ożywieniem do Milne'a po mandaryń-sku, przesuwając jednocześnie palcem po kartce jednej z wielkich ksiąg meldunkowych.

A więc co mamy? — wyszeptał Ross. — Coś dobrego?

Urzędnik zerknął na Rossa, usunął palec i zatrzasnął księgę.

To wszystko — odpowiedział łamaną angielszczyzną. — To wszystko, co tu jest.

Cholera — zaklął z pozornym spokojem Milne. — Takie to już nasze szczęście.

Na czym polega problem?

Milne spojrzał nerwowo w bok.

Trzy lata temu był tu pożar całego pokładu. Wszystkie

lokalne kartoteki zostały zniszczone. Kopie także, w innym

pożarze. Pokład oczyszczono i na nowo zasiedlono. Od tego

czasu rekonstruują akta, ale nie ma ich zbyt wiele. Tylko to,

co widzieliśmy.

Ross opuścił głowę i zamyślił się.

Hm! To trochę dziwny zbieg okoliczności, nie uważasz?

Kiedy to ostatnio słyszałeś o czymś podobnym? O dwóch

pożarach?


To nie jest niemożliwe. Pożary się zdarzają.

Być może. Ale to wszystko jest zbyt zgrabne, zbyt ładne, nie sądzisz? Chcę powiedzieć, że gdybyś chciał umieścić gdzieś szpiega, to czy może być lepszy sposób?

I myślisz, że to właśnie się stało? Myślisz, że Mary Jennings jest szpiegiem jednego z wrogów Levera?

A ty nie?

Milne zawahał się, po czym niechętnie skinął głową.

Dobrze. A więc najpierw dowiemy się, gdzie przeniesio

no tych, którzy ocaleli po pożarze, a potem pojedziemy tam

i pogadamy z niektórymi z nich. Sprawdzimy, co pamiętają

o naszej przyjaciółce. Jeśli pamiętają cokolwiek.

Powiedziawszy to, Ross odwrócił się twarzą do kontuaru i pokazał urzędnikowi banknot pięćdziesięcioyuanowy, który trzymał w palcach.

A potem?

Ross popatrzył na swojego partnera i uśmiechnął się.

Potem zrobimy to, co powinniśmy zrobić na samym

początku. Każemy sprawdzić twarz naszej przyjaciółki. I to

nie tylko tutaj, w Ameryce Północnej, ale we wszystkich

siedmiu Miastach. — Roześmiał się głośno i dodał: — Już

najwyższy czas, abyśmy się dowiedzieli, kim naprawdę jest

Mary Jennings.

* * *

Emily siedziała przed lustrem w swoim pokoju i czesała długie, ciemne warkocze peruki. Była dosyć ciasna, ale dobra. W przeciwieństwie do tej, którą kupiła poprzednio, ta wyglądała naturalnie. I równie dobrze mogły to być jej własne włosy, przypominały jej bowiem, jak kiedyś sama wyglądała. Dwanaście lat temu, kiedy była siedemnastolatką.

Dwanaście lat. W skali świata to niewiele, ale dla niej to było jakby całe życie. Wszystko wtedy wyglądało tak prosto. Tak czarno i biało. Wiedziała dokładnie, na czym stoi i co chce osiągnąć. Po poznaniu Benta Gesella została jego kobietą, wierną tylko jemu i dzielącą jego ideały: wizję lepszego i czystszego świata. Świata bez poziomów, wolnego od nienawiści i korupcji. Przez osiem lat ta wizja podtrzymywała ją i zmuszała do działania. Ale potem Gesell dał


270

271

się uwieść — uległ marzeniom o potędze, które DeVore zasiał w jego głowie.

I wizja umarła. Ale ją samą DeVore ocalił. Po katastrofie bremeńskiej to właśnie DeVore ofiarował jej nową tożsamość i paszport do nowego życia — tego życia, które prowadziła przez ostatnie dwadzieścia jeden miesięcy. Tak, ale co zrobiła w tym czasie? Co osiągnęła? Nic, brzmiała odpowiedź. Przez prawie dwa lata siedziała na tyłku, służąc swym naturalnym wrogom, nie robiąc nic dla sprawy, w którą kiedyś wierzyła.

A więc może nadszedł czas, aby zacząć od nowa? Zejść na dół i zacząć znowu organizować ludzi?

Wstała i popatrzyła na swój malutki pokoik. Torbę już spakowała i umieściła na niej swój starannie złożony żakiet. Na łóżku leżała druga z dwóch kart identyfikacyjnych, które dostała od DeVore'a. Schyliwszy się, podniosła ją i zaczęła uważnie studiować. Rachela DeValerian, przeczytała. Inżynier Służb Konserwacyjnych.

Uśmiechnęła się. Nawet Mach nic o tym nie wiedział. Tylko DeVore. A on, jeśli można było wierzyć Machowi, już nie żył. Jego czaszkę rozwalił na drobne kawałki człowiek T'anga, Karr.

Tylko że ona w to nie wierzyła. Znając DeVore'a, nie mogła uwierzyć, że pozwoliłby się tak łatwo złapać. Nie. Był tam gdzieś. Czekał na właściwą chwilę. A Michael?

Westchnęła. Upłynęło już ponad trzy godziny od chwili, gdy wysłała do niego gońca z listem. Z pewnością już go przeczytał. W gruncie rzeczy już od kilku godzin spodziewała się, że się do niej odezwie. Ale nic takiego nie nastąpiło. Było tak, jak myślała — i napisała w Uście. Był zbyt zajęty innymi sprawami, aby zauważyć, co jej zrobił. Zbyt uwikłany w interesy swojego ojca. Przez chwilę sądziła, że już się z tego wszystkiego wyleczył, że się zmienił i ruszył własną, prostą drogą przez życie, ale myliła się. Wizyta Kennedy'ego otworzyła jej oczy.

Tak, a wiadomość, że poszedł do ojca, by błagać go o wybaczenie i ponownie zostać jego „synem", była dla niej prawdziwym ciosem. Przypomniała jej o realiach jej własnego życia. Zwlekała już zbyt długo. Pozwoliła na to, by miłość ją

oślepiła. No cóż, teraz wiedziała już wszystko. Czekanie na Michaela Levera nie miało sensu. Nie można było polegać na jakimkolwiek mężczyźnie. Czyż nie wystarczyła jej jedna nauczka, ta, której udzielił jej Gesell?

Mimo to coś trzymało ją w tym pokoju, każąc jej czekać na to, że Michael odezwie się, że zapuka do drzwi i powie, iż to wszystko było pomyłką. Ze przedtem mówił prawdę. Że naprawdę się zmienił.

Że ją kocha.

Jeszcze dziesięć minut — powiedziała miękko do siebie

i zerknęła na zegarek. Jeszcze dziesięć minut i pójdzie.

Wsunęła kartę identyfikacyjną do wewnętrznej kieszeni swego żakietu, podeszła jeszcze raz do lustra, zdjęła ostrożnie perukę i umieściła ją w torbie.

Używając nazwiska Mary Jennings, zarezerwowała miejsce w rakiecie lecącej na Zachodnie Wybrzeże i w szybkim pociągu jadącym stamtąd na południe. Tam, w ludzkim rojowisku starego Meksyku, zmieni tożsamość i jako Rachela DeYalerian zacznie od nowa.

Rozejrzała się nerwowo po pokoju, powtarzając w myślach to, co robiła w czasie kilku ostatnich godzin. Wszystkie rachunki zapłacone za trzy miesiące z góry, wszystkie zobowiązania .wypełnione. Tylko Michaelowi będzie jej brakować. A może nawet i nie.

Zamknęła oczy, marząc, wbrew zdrowemu rozsądkowi, że mimo tak późnej godziny przyjdzie i naprawi to, co zepsuło się między nimi. Ze po prostu przejdzie przez próg, weźmie ją w ramiona i...

Gwałtowne walenie do zewnętrznych drzwi zabrzmiało tak niespodziewanie, że aż podskoczyła.

Michael...

Podeszła do drzwi i stanęła przy nich, próbując się uspokoić, ale serce waliło jej w piersi jak oszalałe. Kiedy stukanie rozległo się ponownie, odezwała się, z trudem przy tym kontrolując głos:

Kto tam?

To ja! Bryn!

Bryn? Ach tak, Bryn Kustow, partner Michaela. Nacisnęła kciukiem przycisk zamka i odsunęła się, wpuszczając go do środka.


272

273

Musisz mi pomóc — powiedział zadyszany. — Michael

zniknął. Poszedł zobaczyć się ze „Starym" i mieli wielkie

starcie. Ktoś do mnie zadzwonił. Nie wiem, kto to był. Podej

rzewam, że jeden z kolesiów „Starego". Może Marley. W każ

dym razie był bardzo zaniepokojony. Tym razem ojciec na

prawdę przyłożył Michaelowi. Postawił mu warunki. Żądał,

aby ożenił się z córką Johnstone'a. Poniżył go w obecności

obcych. Byłem w apartamencie Michaela, ale nikogo tam nie

ma. Nie widziano go od paru godzin!

Ujęła go za ramię, posadziła na łóżku, a potem stanęła nad nim, próbując opanować myśli wirujące w jej głowie i zrozumieć, co się stało.

W porządku. Zwolnij trochę. Przemyślmy to. Powiedziałeś, że poszedłeś do jego apartamentu. Czy on w ogóle tam wrócił po tym wszystkim?

Myślę, że tak. To znaczy tak. Był tam. Służący mówił, że przyszedł. Wyglądał bardzo dziwnie. Był bardzo wzburzony.

Czy otrzymał list?

List?

Wysłałam mu list. To ważne. To mogłoby wytłumaczyć jego zachowanie.

Kustow wzruszył ramionami.

Nie wiem. Ja... Tak. Poczekaj. Ten człowiek powiedział coś o... o przyjściu specjalnego posłańca.

Cholera! — Zadrżała, wiedząc już, że źle to wszystko interpretowała. Cokolwiek Michael miał zamiar osiągnąć przez swoją wizytę u ojca, nie miało to z nią nic wspólnego. To była wina Kennedy'ego. Wprowadził ją w błąd. — Posłuchaj — powiedziała po chwili. — On nie mógł pójść zbyt daleko. Wiem, jaki on jest. Nie potrafi teraz spojrzeć w oczy nikomu, kogo zna. Nie teraz. Sądzę, że zjechał na dół. Na najniższe poziomy. Na twoim miejscu sprawdziłabym bary we wszystkich sąsiednich strefach. Miejsca ciemne, anonimowe, gdzie raczej nie jest znany. Tam go znajdziesz.

Michael? Tam, na dole? — Kustow roześmiał sie, ale kiedy zauważył, jak ona na niego patrzy, śmiech uwiązł mu w gardle. — Naprawdę tak myślisz?

Skinęła głową.

Tak. A kiedy już go odnajdziesz, powiedz mu, że mój

list był pomyłką. Że nie rozumiałam. Myślałam... — Wzruszyła ramionami. — Po prostu powiedz mu, że będę na niego czekać. Jeśli będzie mnie chciał, to wie, gdzie mnie szukać. I, Bryn...

Tak?

Powiedz mu, że go kocham. I że w przeciwieństwie do jego ojca, potrzebuję go. Powiedz mu to, dobrze?

* * *

Kiedy weszła do pokoju, Kim stał plecami do drzwi i pochyliwszy swoją ciemną głowę, patrzył na coś, co trzymał w rękach. Postawiła bezszelestnie tacę, którą przyniosła ze sobą, a następnie, wiedząc, że jej nie usłyszał, podeszła do niego i spojrzała na to, czemu się przyglądał.

Była to mała — na tyle mała, że mógł ją zamknąć w swojej drobnej jak u dziecka dłoni — kula z żółtej kości słoniowej, której powierzchnię pokrywał zawiły ornament rzeźbion-cł' wież, mostów i ludzkich figurek. W pewnej chwili odłożył _.. ostrożnie na miejsce i uświadomiwszy sobie nagle, że nie jesi już sam, odwrócił się.

Przepraszam, ja... Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową.

Nie musisz przepraszać. Obejrzyj ją sobie, jeśli chcesz. Popatrzył na nią z dziwnym wyrazem twarzy. Jego usta

otworzyły się lekko, a źrenice zamieniły się w wielkie, ciemne kręgi. Spojrzenie jego oczu zaskoczyło ją swą intensywnością. Było w nim coś dzikiego, nieokiełznanego, co w równym stopniu przerażało ją i pociągało. Jego oczy zdawały się trzymać ją w swej mocy, której pochodzenia nie mogła zrozumieć, i kiedy w końcu odzyskała głos, jedyne, co zdołała powiedzieć, to:

Masz ładne oczy. Są takie ciemne...

Są zielone — odparł, śmiejąc się i patrząc na nią z rozbawieniem.

Nie... nie chodzi mi o ich kolor.

Zawahała się. Zamierzała powiedzieć, że są jak powierzchnia północnego morza; że ich zieleń zdaje się maskować niezbadaną głębię ciemności. Ale on nic nie wiedział o morzach, a więc zamilkła, obserwując go i wiedząc teraz z całą pewnoś-


274

275

cią, że nie spotkała jeszcze nikogo, kto byłby do niego podobny. Miał dużą, ale nie nieatrakcyjną głowę ze starannie przystrzyżonymi, ciemnymi włosami, a jego skóra była tak gładka i blada jak u dziecka. Ubierał się prosto, tak prosto, że już samo to wyróżniało go na tle wszystkich innych. Nawet młodzi żołnierze jej ojca nosili biżuterię i robili sobie makijaże. Tak, nawet surowy i chłodny Axel Haavikko. Ale Kim nie nosił nic, niczym nie upiększał swojej osoby. Popatrzył na tacę, którą przyniosła.

Czy to jest ch'd\

Tak. — Roześmiała się, czując, że na jej policzkach wykwita rumieniec. Zapomniała. Na tę krótką chwilę zapomniała o wszystkim. — Są też słodycze. Ale mam nadzieję, że zostaniesz na obiad. Mój ojciec powinien niedługo wrócić...

Pokiwał głową, po czym podszedł do tacy i wziął cukierek.

Odwróciła się i przyjrzała mu się. W jakiś trudny do zdefiniowania sposób był piękny. Nie był to ten rodzaj urody, do którego przywykła. Kim nie był ani wysoki, ani barczysty, ani klasycznie przystojny, tak jak to pojmowano na Górze. Mimo to bił od niego jakiś blask. Było w nim coś, co się raczej wyczuwało, a nie widziało. Coś potężnego, bezkompromisowego — coś, czego inni ludzie nie mieli. Odniosła wrażenie, że był w jakimś sensie... w kontakcie. W kontakcie? W kontakcie z czym? Potrząsnęła bezradnie głową, patrząc jednocześnie, jak pochyla się, by wziąć jeszcze jeden cukierek. Nawet najdrobniejsze jego ruchy wydawały się inne, w jakiś sposób połączone. Zmarszczyła brwi, obserwując go z napięciem, ale nie mogła znaleźć żadego innego określenia dla tego, co widziała.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się.

Czy nie przyłączysz się do mnie?

Ja... — Roześmiała się z zakłopotaniem, uświadomiwszy sobie nagle, że w jego oczach musi wyglądać na niezdarną i gamoniowatą dziewczynę, ale on najwyraźniej tego nie widział. Stał po prostu uśmiechnięty, z wyciągniętą ku niej ręką, czekając, aż podejdzie.

Przeszła przez pokój i ujęła jego dłoń, a gest ten wydał jej się tak oczywisty, tak naturalny, jakby zawsze to robiła. Jednakże samo dotknięcie jego ręki poruszyło ją tak głęboko, że zadrżała, po czym schyliła głowę, by popatrzeć, jak ich

276

palce spotykają się i splatają. Kiedy znowu podniosła wzrok, zdała sobie sprawę z tego, że Kim cały czas uważnie ją obserwował.

Zmarszczyła brwi. Jaki on był mały w porównaniu z nią. Jej dłoń obejmowała jego dłoń, a jej smukłe place były grubsze i dłuższe od jego palców. Wyglądali jak matka z dzieckiem.

Nie uśmiechał się już, a jego oczy patrzyły na nią z powagą, pytająco. Niespodziewanie podniósł jej dłoń do ust i pocałował, dotykając delikatnie wargami. Ponownie zadrżała, po czym odwróciła się szybko, czując, jak wypełnia ją słodkie, ale bolesne doznanie, jak ją zalewa jakaś fizyczna w swej intensywności fala. A w chwili, gdy się odwróciła, wróciło do niej wspomnienie snu i zobaczyła wszystko z jaskrawą wyrazistością — zobaczyła znowu to małe, ciemne stworzenie o oczach żarzących się jak węgle i ciemnej skórze jaśniejącej wewnętrznym światłem. Zobaczyła je, jak wyłania się z mroku szczeliny w popękanej ziemi i kieruje lustro w stronę wieży. Zobaczyła to i wyrwał się jej cichy okrzyk, jakby bólu. Ale to nie był ból, tylko rozpoznanie.

Spojrzała na niego. Obserwował ją z troską w oczach, nie rozumiejąc przyczyny jej krzyku.

Źle się czujesz?

Chciała mu odpowiedzieć, ale w tej właśnie chwili dobiegły ich hałasy z zewnątrz. Kim ciągle patrzył na nią, zakłopotany, nie mogąc zrozumieć przyczyny bólu i napiętej uwagi widocznych w jej oczach.

Ja... — zaczęła, ale tylko tyle potrafiła powiedzieć. To był on. Teraz, kiedy wrócił do niej ten sen, wiedziała to już na pewno. Widziała znowu jego oczy, których spojrzenie przenikało ją na wylot, docierało aż do szpiku kości i dalej. Widziała to i zrozumiała — dokładnie w chwili, gdy jej pokojówka weszła do pokoju — że on był jej przeznaczeniem. Ten mężczyzna-dziecko. To dzikie i łagodne zarazem stworzenie.

Jelka? — Patrzył teraz na nią z prawdziwym niepokojem. — Co z tobą?

Zaczerpnęła powietrza i pokiwała głową.

Wszystko... dobrze.

Ale czuła się tak, jakby za chwilę miała zemdleć." Miała wrażenie, że na przemian zalewają ją fale lodowatego chłodu

277

i gorąca, jakby opanowała ją nagła gorączka. Zmusiła się do spokoju, po czym popatrzyła na pokojówkę i uśmiechnąwszy się do niej, uspokoiła dziewczynę.

Czy zostanie pan na obiedzie, Shih Ward?

Jeśli pani chce tego. Skinęła głową.

Muszę... muszę teraz iść — powiedziała, opuszczając

wzrok. — Ale proszę, aby czuł się pan jak u siebie w domu.

Moja pokojówka... moja pokojówka zadba o wszelkie pańskie

potrzeby.

Następnie, rzuciwszy mu jeszcze jedno spojrzenie, odwróciła się i wyszła z pokoju.

Później, kiedy leżała w łóżku i rozmyślała o tym, co się wydarzyło, ujrzała go jeszcze inaczej: zobaczyła nie człowieka i nie istotę ze swego snu, ale ich dwoje, zmieszanych, splecionych ze sobą w jakimś nierozwiązywalnym węźle. I wiedziała już, z pewnością, która ją zaskoczyła, że pragnie go.

* * *

Trzy godziny później Kim siedział w gabinecie marszałka i słuchał tego, co mówiła. Jelka stała po drugiej stronie pokoju, przy wielkiej ścianie widokowej, wpatrując się w sztuczny krajobraz dawnej, odtworzonej wsi Kalevala, a pełen tęsknoty wyraz jej twarzy zdawał się odbijać światło tamtej krainy. Kiedy mówiła, pochylał się ku niej jak zahipnotyzowany i rozkoszował się każdym jej słowem.

Nie możesz nic na to poradzić, i to jest najgorsze. To

jakby nieustanne zdradzanie siebie. Nie czujesz nic, a mimo to

uśmiechasz się, rozmawiasz, dowcipkujesz: wszystko po to,

aby wypełnić pustkę, by zamaskować nicość, jaką przez cały

czas są twoje uczucia. — Przerwała i zerknęła na niego. —

Tak przynajmniej było do tej pory. — Roześmiała się, uka

zując przy tym swoje doskonałe zęby i unosząc lekko pod

bródek.

Obserwujący ją Kim aż wstrzymał oddech, przejęty do bólu pięknem tego drobnego ruchu. Ona była jak zjawa ze snu: tak wysoka, prosta i cudowna. Jej włosy wyglądały jak zasłona ze złotego jedwabiu, a oczy jaśniały błękitem nieba z krainy widocznej za jej plecami. A jej usta...

Jeśli zaś chodzi o resztę z nich, to najwyraźniej nawet nie zauważają, jak to wszystko wygląda. To tak, jakby byli ślepi. Chcę powiedzieć, że być może nie potrafią nawet zauważyć różnicy między tym a prawdziwym życiem. Sama zresztą nie wiem... —Wzruszyła ramionami, awjej oczach pojawił się nagle ból. — Ale wydaje mi się, że w nich wszystkich jest jakiś fałsz, jakaś wewnętrzna skaza. To tak, jakby Miasto ich połknęło. Zjadło ich dusze i całą resztę. A jednak wydają się szczęśliwi. Jakby naprawdę nie potrzebowali niczego więcej. — Spojrzała na niego z wyrazem głębokiej determinacji w oczach. — Tak to tutaj jest, Kim. To jak życie wśród żyjących trupów. Z tobą jest inaczej. Kiedy cię ujrzałam, od razu wiedziałam, że jesteś inny. — Zadrżała, a napięcie, z jakim to mówiła, sprawiło, że jej twarz wykrzywiła się w bolesnym grymasie. — Czy rozumiesz, co mówię? Tu nie chodzi o twój wzrost. To nawet nie to, kim jesteś, ani ten twój talent, który mój ojciec ceni tak wysoko. To ty. Różnisz się od nich wszystkich. I ja tego chcę. Chcę tego tak bardzo, że aż mnie boli na myśl, iż mogłabym tego nie mieć... Odwróciła głowę, uwalniając go z uwięzi, na której trzymała go swym wzrokiem. Ale jej słowa przeorały mu duszę. Spojrzał na swoje drżące ręce i odpowiedział:

Masz to — powiedział w końcu, spoglądając prosto

w jej oczy. —Wszystko. —Roześmiał się nieswojo. —Myślę,

że pragnąłem cię od pierwszej chwili, kiedy cię ujrzałem. Twoje

oczy...

Odwróciła się w bok, zaskoczona.

A więc to nie tylko ja? Czułeś to samo?

Tak... — Zamilkł na chwilę, po czym dodał spokojnie: — Kocham cię, Jelka. Kochałem od samego początku.

Ty mnie kochasz? — Roześmiała się ze zdumieniem. — Wiesz, myślałam, że wszystko jest już dla mnie skończone. Że nic na świecie nie zdoła mnie jeszcze raz poruszyć. Myślałam... — Zadrżała ponownie, ale tym razem podeszła do niego, uklękła i ujęła jego dłonie. — Widzisz, nie oczekiwałam już niczego. Nie sądziłam, że coś jeszcze może mi się przydarzyć. Były co prawda te zaręczyny z Hansem Ebertem, ale to było jak życie w jakiejś skorupie, w teatrze magicznym, gdzie tylko wydaje nam się, że coś się dzieje, a tak naprawdę nic prawdziwego nigdy się nie zdarza. Sądziłam, że tak będzie już zawsze. Ale wtedy zobaczyłam ciebie...


278

279

Spojrzał w jej oczy. To było tak, jakby patrzył w niebo. Wyczuwał głębię ciemności kryjącą się za błękitem i przypomniał sobie nagle swoją wizję — tę o wielkiej sieci jasności przechodzącej przez powierzchnię jej oczu i sięgającej daleko w tę ciemność.

A twój ojciec?

Popatrzyła w bok, po czym znowu wróciła wzrokiem do niego.

Tata...? — Potrząsnęła głową i tym drobnym ruchem

wyraziła swą prawdziwą udrękę. — On jest naprawdę kocha

ny. Nie potrafię po prostu wyrazić...

Pokiwał głową. Sam widział, że miłość do córki zupełnie zaślepiała Tolonena.

A jednak?

No cóż, chodzi o to, że on nie widzi tego w ten sam sposób co ja. Dla niego wszystko jest polityką. Układami. Kto wchodzi, a kto wypada z gry. I śmierć, która jest filarem tego wszystkiego. Kocham go, ale...

Dostrzegł, ile kosztowało ją wypowiedzenie tego „ale", i dotknął palcem jej warg, aby powstrzymać ją przed powiedzeniem czegoś więcej. Uśmiechnęła się z wdzięcznością i delikatnie, czule pocałowała jego palce. To był wstęp do właściwego pocałunku. Ich pierwszego. Przerwał pierwszy, zaskoczony, widząc odbicie własnego zdziwienia w niebiesko-czarnym zwierciadle jej źrenic.

Jesteś piękny — powiedziała, dotykając palcami jego

policzka. — Taki tajemniczy i doskonały.

Roześmiał się miękko.

A ty jesteś szalona. Całkowicie szalona.

Przytaknęła, ale jej oczy wypełniła ta sama zawzięta deter

minacja, którą widział już w nich wcześniej.

Być może. Ale aby cię mieć, mogę walczyć z całą Górą.

* * *

Dwóch mężczyzn stało przed niczym nie oznaczonymi drzwiami, czekając, aż zostaną wpuszczeni do środka. Souczek odwrócił się i przeczytał tabliczkę przymocowaną do pobliskiej ściany. Było na niej napisane: POZIOM 186; STREFA PÓŁNOC 2; KANTON DUESSELDORF. Rozejrzał się dookoła,

280

usiłując znaleźć jakąś wskazówkę, która pomogłaby mu zrozumieć, co tutaj robili, po co właściwie tu przyjechali, ale nie dostrzegł nic takiego. Na tak wysokich poziomach władza Siedmiu była wciąż silna. Wszystko było pod kontrolą, gładkie i uporządkowane. Jakby chaos panujący na dole był tylko złudzeniem sennym, a oprócz tego ładnego świata nie istniało nic innego.

Popatrzył na swoje stopy, usiłując wyobrazić sobie te wszystkie poziomy ułożone pod nim, warstwa na warstwie; zobaczyć to mrowie ludzi — młodych i starych, Han i Hung Mao — wiążących z trudem koniec z końcem w tej zatłoczonej, zdegene-rowanej warstwie Miasta. Ludzi wiodących puste, przepełnione beznadzieją i desperacją żywoty. Przedtem nigdy się nad tym nie zastanawiał. Dopiero teraz, od czasu, gdy zaczął podróżować między poziomami w sprawach poruczanych mu przez Leh- » manna, zobaczył wszystko w nowym, pełnym świetle i nie potrafił już przestać o tym myśleć. Widział Miasto z zewnątrz: wjechał na sam jego szczyt, zobaczył, co znajdowało się ponad Górą, i zrozumiał — z pewnością, której nie czuł nigdy przedtem — że to było złe. Ze musi być lepszy sposób życia.

Zerknął na Lehmanna, który czekał cierpliwie, trzymając pojemnik z taką nonszalancją, jakby jego zawartość nie miała żadnej wartości. A jednak trzech mężczyzn umarło, nie licząc kobiety i dziecka, aby mógł zdobyć to, co znajdowało się w środku.

Souczek wzdrygnął się na to wspomnienie. Ale dokładnie w tym samym momencie drzwi się otworzyły z sykiem i na zewnątrz wyszedł drobny, wręcz chłopięcy Han w czarnym, jedwabnym pau. Uśmiechnął się i witając Lehmanna, podał mu obie ręce. Jego małe, złote dłonie wyglądały jak dłonie mechanicznej lalki. Głowę miał ogoloną, a cienka jak zmarszczka blizna widoczna tuż pod jego prawym uchem wskazywała na to, że został okablowany. Roztaczał wokół siebie słodki, aromatyczny zapach perfum, przez który jednak przebijała silna woń chemikaliów.

Feng Lu-ma — odezwał się Lehmann, odkłaniając mu się, ale ignorując wyciągnięte ku sobie ręce.

Han wzruszył ramionami, po czym przeszedł obok nich, wyjrzał na korytarz i upewniwszy się, że nikogo tam nie ma, wpuścił ich do środka.

281

Przyszliście za wcześnie — powiedział, bawiąc się nerwowo malutkimi soczewkami, które jak naszyjnik delikatnych, szklanych wisiorków zwisały z jego szyi i ramion. — Spodziewałem się was dopiero o czwartej.

Poprowadził ich wąskim, nie oświetlonym korytarzem do jasnego, wypełnionego wszelkimi sprzętami warsztatu. Przy ścianach stały poukładane warstwami aż do sufitu rzędy małych, przezroczystych pudełeczek, a na pulpitach pobliskich stołów roboczych walały się instrumenty do sekcji zwłok, naczynia z kulturami bakterii, stosy cienkich, oprawionych w okładki z lodu folderów i dziwne, podobne do pająków, maszyny. Czterech młodych Han o wychudzonych twarzach uniosło głowy na ich widok, po czym szybko powróciło do pracy, a delikatne, posrebrzane instrumenty, którymi się posługiwali, zamigotały w ich palcach. W powietrzu unosiła się ostra, prawie cierpka woń chemikaliów: źródło podstawowego zapachu Fenga, wyraźnie wyczuwalnego mimo perfum, którymi tak obficie się skrapiał. Co więcej, było zimno, zaskakująco zimno, zwłaszcza w porównaniu z ciepłem zewnętrznego korytarza, ale tego należało oczekiwać. Souczek rozejrzał się dookoła siebie, zaskoczony, że podobny zakład może znajdować się na tak wysokim poziomie. Przedtem tylko zgadywał, ale teraz już wiedział. To był warszat soczewkarza.

Spojrzał na Lehmanna, szukając w jego twarzy jeszcze czegoś — jakiegoś ostatniego kawałka tej łamigłówki. Jeśli spojrzeć na to powierzchownie, to przyjście tutaj nie miało większego sensu. Jeśli Lehmann potrzebował warsztatu soczewkarza, mógł poszukać go pod Siecią, gdzie było ich wiele i gdzie wykonano by równie dobrą pracę, żądając przy tym zaledwie dziesiątej części ceny, której należało się spodziewać na tym poziomie. Dlaczego zatem przyszli tutaj? Ale już w chwili, gdy zadał sobie to pytanie, zrozumiał. To wszystko pasowało do stylu, w jakim popełnił te morderstwa. Lehmann zadał sobie bardzo dużo trudu, wybierając swoje ofiary. Souczek czytał akta, które pokazał mu albinos. Oprócz podobieństwa czysto fizycznego, które Lehmann brał pod uwagę, zrobił on także wszystko, aby się upewnić, że każdy z nich, nawet żonaty technik, nie ma żadnych skomplikowanych powiązań rodzinnych. Znaczyło to, oczywiście, że nikt nie będzie nosił po nich żałoby. Nikt nie będzie zadawał kłopotliwych pytań.

A w związku z tym przekupienie urzędnika i sfałszowanie oublicznych archiwów — aby wszystko wyglądało tak, jakby Łie ci wciąż żyli — było bardzo proste

Co było, oczywiście, konieczne, jesh Lehmann miał uzywac ich oczu. Niezależnie bowiem od tego, jak dobra byłaby kopia siatkówek, nikt — nawet wartownicy ze Straży Plantacji — nie przepuściłby martwego człowieka przez punkt kontrolny.

Anonimowość, tego właśnie szukał Lehmann. To dlatego wybierał swoje ofiary z taką starannością; to dlatego przyszedł tutaj, zamiast zaufać wątpliwej „dyskrecji" jednego z warsztatów z Sieci. Tak, sam Souczek słyszał opowieści o tym, jak pewni szefowie tongów kupowali informacje o swoich rywalach, po czym tropili ich i osaczali.

Ale Lehmann był zbyt sprytny, aby dać się tak złapać. To dlatego właśnie urzędnikowi z archiwum publicznego poderżnięto później gardło, a jego koledzy zostali ułagodzeni datkami od anonimowego „sponsora".

Souczek obserwował, jak Lehmann targował się z tym człowiekiem i wręczył mu w końcu cztery sztony o wysokich nominałach oraz pojemnik. Han zaniósł go do najbliższego stołu roboczego, usiadł, odkręcił wieczko i wysypał zamrożone oczy do wy sterylizowanej, zimnej miseczki. Zrobiwszy to, zaczął je delikatnie dotykać swymi drobnymi, złotymi palcami, a potem kolejno, jedno po drugim, podnosić do światła i uważnie oglądać. W końcu, usatysfakcjonowany, popatrzył na Lehmanna.

Wyglądają zupełnie dobrze. Mają najwyżej dwa do

trzech procent uszkodzeń. Z pewnością nic, czego nie można

by naprawić. Czy nie ma pan przypadkiem oryginalnych

wzorów siatkówek?

Lehmann wyjął kopie dokumentów z wewnętrznej kieszeni swej tuniki i wręczył je soczewkarzowi. Wszystkie nazwiska i pozostałe dane zostały z nich usunięte. Albinos, jak zwykle, zatroszczył się o to, by nikt niepowołany nie wiedział więcej, niż to było konieczne.

Souczek zauważył, że oczy tego człowieka zmrużyły się, kiedy przeglądając papiery, zauważył miejsca, z których usunięto informacje.

Powinienem zażądać od pana więcej pieniędzy — po

wiedział, zwracając się ponownie do Lehmanna.


282

283

Albinos patrzył na niego z kamiennym wyrazem twarzy.

Mogę pójść gdzie indziej, jeśli tego chcesz, Feng Lu-ma.

Może do Żółtego Tana. Albo do twojego przyjciela, Mai

Li-wena. Może powinienem...

Han przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, po czym opuścił wzrok.

Na kiedy pan je potrzebuje?

Na jutro.

Zapanowało chwilowe milczenie.

Dobrze. Czy przyjdzie pan osobiście? — zapytał w końcu soczewkarz.

Nie. Odbierze je mój człowiek, którego tu widzisz.

Ale pan powinien...

Lehmann pochylił się groźnie nad stołem.

Wiem, co powinienem zrobić, Shih Feng, ale jestem

bardzo zajętym człowiekiem. A poza tym nosiłem już soczewki

i nie potrzebuję twojej pomocy, aby je dopasować. Wykonaj

po prostu swoją robotę, a wszystko będzie dobrze.

Han popatrzył na niego w zadumie i skinął głową.

A zatem jutro. Po dziesiątej.

Ale obserwujący go z uwagą Souczek wyczuł ogromną ciekawość kryjącą się w słowach tego człowieka i wiedział już — bez potrzeby czekania na rozkaz — że będzie musiał go zabić.

* * *

Bryn Kustow zatrzymał się w drzwiach zatłoczonego klubu i rozglądał się niespokojnie wokół siebie, nie zwracając uwagi na klientów, którzy trącali go łokciami w wąskim przejściu. Zejście tak nisko było niebezpieczne i nigdy by tego nie zrobił, zwłaszcza samotnie, ale tym razem nie były to normalne okoliczności. Gdzieś w tej okolicy był Michael.

Zmrużył oczy, próbując dojrzeć twarze ludzi siedzących w tym długim, kiepsko oświetlonym pomieszczeniu, ale nie było to łatwe. „Oślepione Oko" było tej nocy całkowicie wypełnione, a łoskot muzyki, dobiegającej z wielkich głośników rozmieszczonych w narożnikach, ogłuszający. To było Ta — „uderzenie": zniekształcona i potężnie wzmocniona forma ludowej muzyki Han; muzyka tej części Miasta. Kustow

284

stał, wykrzywiając się przy co bardziej hałaśliwych dźwiękach, i usiłował znaleźć znajomą twarz pośród ludzi tłoczących się przy stołach, ale większość z nich była Han. Wyglądali na małych, paskudnych drani. Z pewnością rej tu wodzili bandyci z tongów i inni drobni kryminaliści. Kiedy tak wyciągał szyję, stanął przed nim wielki, płaskonosy Han.

Czego tu szukasz, gnojku?

Przyjaciela — odkrzyknął, starając się, by jego głos brzmiał spokojnie. — Szukam przyjaciela. Wielkiego faceta z krótkimi blond włosami.

Mężczyzna patrzył na niego groźnie, lecz odwrócił się w końcu i wskazał na jakiś punkt po drugiej stronie pomieszczenia. W migających nierówno światłach baru widać tam było zatłoczony stół do gry, przy którym siedział, a właściwie leżał, gdyż jego głowa spoczywała bezwładnie na blacie, wysoki Hung Mao. Po obu jego stronach podnieceni Han rzucali kości, całkowicie go ignorując.

Kustow poczuł ucisk w żołądku. Czy to był Michael? A jeśli to był on, to co mu się stało? Sięgnął do kieszeni, wyjął monetę dziesięcioyuanową i wcisnął ją w rękę wielkiego mężczyzny, nie będąc wcale pewny, czy było to właściwe posunięcie. Wyglądało jednak na to, że postąpił właściwie, gdyż Han, zerknąwszy na nią, odsunął się na bok, pozwalając mu przejść.

Idź tam — powiedział, jakby Kustow nie zrozumiał go

za pierwszym razem. — Weź tego pojebusa do domu, zanim

ktoś poderżnie mu gardło.

Kustow ukłonił się lekko i przepchnął się przez tłum. Kiedy stanął przy stole, inny Han, mniejszy, ale wyglądający jeszcze groźniej od pierwszego, zagrodził mu drogę.

Czego chcesz? — wrzasnął, przekrzykując atakującą ich

ścianę dźwięku.

Gra przy stole został przerwana, a przynajmniej tuzin innych Han przyglądało się chłodno Kustowowi.

To mój przyjaciel — odkrzyknął Bryn, wskazując pal

cem na bezwładną postać Michaela Levera. — Przyszedłem,

aby zabrać go do domu.

Han pokręcił przecząco głową.

Twój przyjaciel jest nam winien pieniądze. Pięćset yua-

nów. Zapłać albo on zostanie.

Kustow popatrzył dookoła siebie, starając się właściwie

285

ocenić sytuację. Czy to prawda? Czy Michael rzeczywiście mógł tyle z nimi przegrać? A może ten Han próbował go nabrać?

Masz jego weksel? — krzyknął, patrząc mu równocześ

nie prosto w oczy.

Han wykrzywił się szyderczo.

Jaki pierdolony weksel? Wisi mi forsę. Zapłać albo

spierdalaj!

Kustow westchnął głęboko. Pięćset. Miał tyle przy sobie. Mówiąc prawdę, miał nawet dwa razy więcej. Ale nie mógł dopuścić, aby oni się o tym dowiedzieli. Wsadził rękę do kieszeni i wydzielił trzy duże pięćdziesiątki i trzy dziesiątki.

Mogę ci dać sto osiemdziesiąt. To wszystko, co mam.

Na resztę mogę wypisać kwit, jeśli ci to odpowiada.

Han zawahał się i popatrzył na niego podejrzliwie, lecz pokiwał głową.

W porządku. Ale zabieraj go stąd. I nie wracaj. Nie

wracaj, jeśli wiesz, co jest dla ciebie dobre.

* * *

Czterdzieści minut później i sto poziomów wyżej Kustow podtrzymywał Michaela Levera, który chwiejąc się, pochylał głowę nad umywalką. Włosy Michaela były mokre w miejscu, gdzie spływał po nich strumień wody, ale dwie tabletki, które Kustow wcisnął w jego gardło, zaczynały już działać.

W pewnym momencie Michael odwrócił się i spojrzał na przyjaciela.

Przepraszam, Bryn. Ja...

Ale Kustow pokręcił tyko głową.

To nieważne. Naprawdę nieważne. Ale co ty, do kurwy

nędzy, robiłeś tam na dole? Mogli cię tam zabić.

Michael spojrzał znowu w głąb umywalki.

I może tak byłoby najlepiej.

Nie mów tak. To nie jest prawda.

Nie jest? — Usta Michaela poruszyły się dziwnie, a potem cała jego twarz wykrzywiła się w bólu. — Jestem skończony, Bryn! Wszystko potoczyło się kurewsko źle!

Nie, Michaelu. Nie. Jest jeszcze nasz ruch, pamiętasz? I jest Mary...

Michael pokręcił głową.

Ona odeszła. Dostałem od niej list

Nie. Mylisz się. Ona chce ciebie. Sama mi to powiedziała. List... ten list był pomyłką. Ona nie rozumiała, co się stało.

Michael parsknął gniewnie.

Doskonale zrozumiała! Jestem spłukany! Jestem nieu

dacznikiem! I mój ojciec mnie nienawidzi! — Zadrżał gwał

townie. — Nic mi nie zostało, Bryn! Nic!

Kustow chwycił go za ramiona i mocno ścisnął.

Mylisz się, Michaelu. Nie wiesz nawet, jak bardzo. Ona

cię potrzebuje, a to, że twój ojciec nie chce cię więcej widzieć,

nie ma dla niej żadnego znaczenia. I ja cię też potrzebuję, ty

głupcze. Nie rozumiesz tego?

Michael popatrzył na niego niepewnie.

Ona mnie potrzebuje? Jesteś tego pewny? Co ci powiedziała?

Ona cię kocha, Michaelu. Dotarło to wreszcie do twojej łepetyny? Ona cię kocha. Skończ rozczulać się nad sobą i idź do niej. I zrób to, kurwa, zanim dasz się zabić w jakiejś zasyfiałej norze z drinkami po pięć fenów.

I co mam zrobić? — zapytał Michael.

Kustow przyglądał mu się przez chwilę, po czym wybuchnął śmiechem, zaskoczony jego naiwnością.

Jak to co? Ożeń się z nią, oczywiście. Ożeń się. Teraz, zanim będzie za późno.

Mam się z nią ożenić? — Michael roześmiał się gorzko i pokręcił głową. Następnie zadrżał, wyprostował się i odsunął od umywalki. Kustow próbował go powstrzymać, ale Michael wyrwał się z uchwytu przyjaciela i potykając się, ruszył w stronę drzwi. Stał przy nich przez chwilę, przyłożywszy czoło do zimnej powierzchni, po czym odwrócił się i chwiejąc się niepewnie na nogach, spojrzał w oczy Kustowa.

Posłuchaj. Wiem, że chciałeś dobrze, ale teraz zostaw mnie samego, Bryn. Rozumiesz? Po prostu zostaw mnie, kurwa, samego!

286

ROZDZIAŁ 10

Monstra w otchłaniach

Zamiatacz przerwał pracę, oparł się na miotle i przyjrzał się scenie rozgrywającej się przed Złotym Emporium Hsiang Tiana. Wszędzie, gdzie tylko spojrzeć, widać było jedwabne, trójkątne chorągwie z czarnym psem, powiewające łagodnie w podmuchach sztucznego wiatru wywołanego przez wielkie wentylatory, które rozmieszczono nad frontem centrum handlowego. W pewnej chwili, gdy ludzie Triady zaczęli odpychać tłum od wejścia do centrum, rozległ się gniewny, ale równocześnie pełen oczekiwania gwar, a nawet gwizdy. Później jednak cała ta ludzka masa uspokoiła się i w ciszy, która zapadła nagle nad wielkim placem, zwróciła swą uwagę na Wąsacza Lu. Odziany w modnie skrojone szaty z czarnego jedwabiu, który połyskiwał w jaskrawym świetle lamp, wyszedł właśnie na zewnątrz i potoczył dookoła dumnym wzrokiem.

Lu Ming-shao był wielkim, niezwykle szpetnym mężczyzną, którego twarz zniekształcały blizny po oparzeniach, a mina i postawa świadczyły o dzikiej, niczym nie hamowanej brutalności. Splunął na ziemię, po czym odwrócił się i wywołał ze środka Hsiang Tiana. Hsiang wyszedł z pochyloną głową, przymilny, ale jednocześnie wyraźnie niespokojny.

Wyprowadź je na zewnątrz — rozkazał Lu Ming-shao grzmiącym głosem. — Te cztery, które mi się najbardziej podobały. Chcę je sobie obejrzeć w pełnym świetle.

Hsiang odwrócił się i strzelił palcami. Prawie natychmiast wewnątrz centrum dało się zauważyć pełne pośpiechu poruszenie, po czym w wyjściu ukazała się pierwsza z lektyk. Był to długi, lśniący model z delikatnymi, satynowymi obiciami,

rzeźbionymi w kształcie smoczych głów lampami i „drewnianym" siedzeniem o wysokim oparciu, zaprojektowanym na dwie osoby: tien feng albo „Niebiański Wiatr". Niosło ją sześciu tragarzy zatrudnionych w Emporium, których fioł-koworóżowe kombinezony ozdabiały, na plecach i na piersiach, jaskrawoczerwone piktogramy: pudełko wewnątrz pudełka, hsiang i numer świadczący o ich statusie. Postawili lektykę tuż obok Wąsacza Lu, uklękli, opuściwszy nisko głowy, i czekali cierpliwie, podczas gdy on sadowił swoje potężne ciało na dwóch naraz miejscach do siedzenia. Następnie, na znak Hsianga, podnieśli powoli lektykę i zatoczyli z nią gładkie koło wokół wolnej przestrzeni przed centrum handlowym.

Chłostany przez ludzi Triady tłum wrzeszczał i wydawał radosne okrzyki, wyraźnie bawiąc się tym widokiem, ale kiedy Wąsacz Lu zszedł na ziemię, widać było, że nie jest zadowolony.

Następna! — warknął, odwracając się plecami do Hsianga.

W środku ponownie zapanowało zamieszanie, po czym niesiona tym razem przez ośmiu tragarzy, pojawiła się druga lektyka: większy, bardziej solidny model o nazwie yu ko, „Nefrytowa Łódź". Była szersza i bardziej przysadzista od poprzedniej i Li Ming-shao, siedzący na jej wielkim, podobnym do tronu siedzeniu, zdawał się lepiej do niej pasować. Co więcej, jej obszerny baldachim z krwistoczerwonego jedwabiu nadawał całości wygląd lekko królewski, przypominający państwowe pojazdy, którymi przewożono członków Rodzin Mniejszych. Mimo to Wąsacz Lu zszedł na ziemię z wyrazem niesmaku na twarzy.

Zauważywszy jego minę, Hsiang odwrócił się pospiesznie i wezwał następną lektykę. Gdy wynoszono ją na zalany jaskrawym światłem plac, zamiatacz dopchnął się na skraj tłumu i stanąwszy w pobliżu linii utworzonej przez ludzi Triady, zaczął przyglądać się, jak Lu Ming-shao wdrapuje się na kolejne siedzenie.

Słyszał wiele opowieści o Wąsaczu Lu, o jego legendarnej odwadze, o jego okrucieństwie i zwierzęcej brutalności, ale dostrzegł coś zupełnie innego. Niezależnie od tego, kim Lu Ming-shao był kiedyś, teraz nie przypominał już tego człowieka z legendy. Dawna surowość ustąpiła skłonności do pobłażania sobie, a brutalność czemuś na kształt pozbawio-


288

289

nego kulturalnej otoczki hedonizmu. Och, nie było wątpliwości, że był wielkim, budzącym lęk swoim wyglądem ludzkim potworem i kimś, z kogo zbyt pochopnie nie należało sobie robić wroga, jednakże te cechy, które uczyniły z niego 489 — które pozwoliły mu wydrzeć władzę z rąk jego śmiertelnych wrogów — były już tylko wspomnieniem. Zauważył, jak Wą-sacz Lu rozgląda się dookoła siebie z miną świadczącą o tym, że nie myśli o niebezpieczeństwie grożącym mu ze strony tłumu, o zawsze możliwym ataku zabójcy, ale o tym, jakie wrażenie wywiera na tych wszystkich ludziach. Dostrzegł wielkie, drogie pierścienie, które ten człowiek miał na palcach, jego eleganckie szaty uszyte zgodnie z modą obowiązującą na Pierwszym Poziomie i zrozumiał. Trzy lata niczym nie zagrożonego przywództwa zmieniły Lu Ming-shao. Sprawiły, że zrobił się miękki. A nawet gorzej: sprawiły, że stał się próżny. Wąsacz Lu wdrapał się tymczasem na szerokie, miękkie siedzenie i rozsiadł się pośród jedwabnych poduszek. Tak, tylko głupiec paraduje w ten sposób na oczach hsien jen, „małych ludzi". Tylko głupiec zamyka oczy i relaksuje się, kiedy kula zabójcy jest tylko o ułamek sekundy od jego serca. Lehmann zawrócił i przepchnął się z powrotem przez ciżbę. Był usatysfakcjonowany. Widział wystarczająco dużo. Załatwienie Wąsacza Lu będzie prostym zadaniem. Łatwiejszym, niż przewidywał. Lepiej jednak nie być zbyt pewnym siebie. Należy wszystko starannie zaplanować i upewnić się, że szanse sukcesu będą zdecydowanie większe od możliwości porażki. Powróciwszy do swojego wózka, złożył rączkę miotły i przymocował ją do dwóch uchwytów z jego boku. Następnie, wyglądając jak zwykły zamiatacz wracający do domu po skończonej zmianie, zakręcił nim ostro i zaczął go wolno popychać w kierunku bocznego korytarza, zmierzając do tranzytu.

* * *

Pielęgniarka oddała Jelce jej przepustkę i wyszła zza swego biurka. Strażnik kliniki, który siedział za nią w oszklonej budce górującej nad przestronną salą recepcyjną, odprężył się i powrócił do gry w szachy.

Czy on się pani spodziewa?

Jelka uśmiechnęła się.

Nie. Ale myślę, że będzie zadowolony z mojej wizyty.

W takim razie proszę za mną. Nie śpi teraz, ale może pracować.

Pracować?

Pielęgniarka roześmiała się.

On nigdy nie przestaje. Kiedy weszłam do niego rano,

dzień po operacji, siedział w łóżku i przeglądał papiery. Ale

nie pozwalamy mu jeszcze używać wszczepu. Musi upłynąć

trochę czasu, zanim się przyjmie.

Jelka skinęła niepewnie głową i zmarszczyła brwi. Zabrzmiało to okropnie. Stojący za nią jej ochroniarz, Zdenek, rozglądał się niespokojnie wokół siebie. Bez broni czuł się bardzo nieswojo. Tylko bardzo gorące prośby i nalegania Jelki sprawiły, że zgodził się tu przyjść.

Czy były jakieś problemy?

Nie. W naszych czasach to jest już właściwie standardowa operaq'a. W zeszłym roku zrobiono ponad trzy miliony takich zabiegów, o ile dobrze pamiętam. Ale Shih Ward musi jeszcze trochę odpocząć. W innym wypadku wróci tu z zatorem, a to byłaby już bardzo poważna sprawa.

Ach... — Nie wyglądało wcale, aby Jelka była uspokojona takim zapewnieniem.

To pani przyjaciel?

Nie powinno jej to obchodzić, ale Jelka mimo to zdecydowała się odpowiedzieć. Wiedziała bowiem, że Zdenek przysłuchuje się ich rozmowie, a wszystko, co trafia do ucha ochroniarza, jest potem przekazywane jej ojcu.

On pracuje dla mojego ojca. I dla Li Yuana.

Pielęgniarka popatrzyła na nią szeroko otwartymi oczami.

Ach, to dlatego trafił do nas. — Roześmiała się. —

Myślałam, że to trochę dziwne.

Doszli do końca korytarza i skręcili w lewo. Pielęgniarka zatrzymała się przy drugich drzwiach z kolei i wystukała kod na zamocowanej obok nich płytce. Wiszący nad ich głowami ekran rozjaśnił się natychmiast i pokazał się na nim obraz pacjenta leżącego w łóżku. To był Kim. Pielęgniarka pochyliła się nieco i przemówiła do zakrytego siateczką otworu.

Shih Ward, ma pan gościa. To Jelka Tolonen. Czy chce

się pan z nią zobaczyć?


290

291

Kim uśmiechnął się szeroko i spojrzał prosto w oko kamery.

Oczywiście. Proszę... proszę ją wpuścić.

Drzwi rozsunęły się i pielęgniarka stanęła z boku, wpuszczając Jelkę do środka. Zdenek chciał wejść za nią, ale Jelka odwróciła się i zablokowała mu drogę.

Proszę, zostań tutaj, Zdenek. Będę tam tylko dziesięć

minut.

Zawahał się, po czym pokręcił głową.

Przykro mi, Nu Shih Tolonen, ale pani ojciec posłałby mnie

za to przed sąd wojenny. Mam ścisłe rozkazy, aby nigdy pani nie

opuszczać. — Przerwał, wyraźnie zakłopotany tym, że musiał to

powiedzieć tak niedelikatnie. — Rozumie pani dlaczego...

Jelka milczała przez chwilę, po czym ponownie zwróciła się do pielęgniarki:

Macie tu coś grającego? Wystarczą słuchawki. Pielęgniarka zastanowiła się i potwierdziła ruchem głowy.

Czy mam przynieść jedną parę?

Jelka kiwnęła głową i odwróciła się z uśmiechem w stronę Kima.

Przykro mi. To nie potrwa długo.

Uśmiechnął się, rozkoszując się jej widokiem.

Wszystko w porządku. To naprawdę miłe, że mogę cię

zobaczyć. Jak się dowiedziałaś, że tu jestem?

Zerknęła na Zdenka, po czym uśmiechnęła się szeroko.

Powiem ci... za chwilę.

Pielęgniarka wróciła i podała Jelce słuchawki oraz mały magnetofon przyczepiany pod uchem.

Załóż to, proszę — powiedziała, podając urządzenie

Zdenkowi.

Wielki mężczyzna popatrzył na słuchawki i roześmiał się, łagodniejąc.

W porządku. Ale kiedy pani ojciec mnie zapyta, muszę

mieć coś, co będę mógł mu powiedzieć. Dobrze?

Uśmiechnęła się i musnęła palcami jego policzek.

Coś wymyślę. Zgoda?

Zdenek przytaknął i założył słuchawki, które z trudem dopasował do swej wielkiej, ogolonej głowy, i usiadł w rogu pokoju. Jelka, zadowolona ze sposobu, w jaki załatwiła tę sprawę, przyciągnęła krzesło do łóżka i usiadła na nim plecami do strażnika.

292

Kim siedział na łóżku. Odsunął na bok komputer, na którym właśnie pracował, i pochylił się ku niej, chcąc ją pocałować, ale ona pokręciła nieznacznie głową.

O co chodzi? — zapytał spokojnie, po czym spojrzał na strażnika. — Czy to pomysł twojego ojca?

On uważa, że to jest konieczne, kiedy gdzieś się wybieram.

A ty?

Skinęła głową.

Były już trzy zamachy na moje życie. Jest mało prawdopodobne, aby teraz z tym skończyli. Zabijając mnie, mogą uderzyć w niego. Dlatego lepiej nie ryzykować bez potrzeby.

Rozumiem — powiedział, ale było oczywiste, że nie zdawał sobie do tej pory sprawy z tego, jak bardzo ograniczone było jej życie.

Jej twarz pojaśniała i uśmiechnęła się do niego.

Mniejsza z tym. Powiedz mi, jak ty się czujesz?

Spojrzał w bok, po czym wrócił do niej wzrokiem i także

się uśmiechnął.

Zupełnie dobrze. Ciągle mnie boli głowa, szczególnie

w nocy, ale mówią mi, że wszystko szybko się goi.

Przysunęła się do niego i spojrzała na srebrny bolec wystający mu z głowy tuż pod uchem. Otaczająca go skóra była czerwona i poocierana, ale pojedyncza, cienka jak nitka blizna widoczna ponad nim wyglądała zupełnie dobrze. Mimo to myśl o wszczepie przyprawiała ją o mdłości. Nigdy nie podobał jej się fakt, że podobne urządzenie było w głowie jej ojca i chociaż przeszedł on tę operację na długo przed jej urodzeniem, ciągle miała wrażenie, iż jest to coś nienaturalnego. Nawet bardziej niż jego sztuczna ręka.

I jak to wygląda? — zapytał miękko.

Odsunęła się i spojrzała na niego. W jego głosie wyraźnie zabrzmiała niepewność. Nie był pewny, jak ona to przyjmie. W końcu nie powiedział jej o tym, że zamierza zrobić coś

takiego.

Potrzebujesz tego?

Spojrzał na nią z uwagą i pochylił głowę.

To znacznie ułatwi mi pracę.

Spojrzała jeszcze raz na srebrny bolec i powiedziała: .

Doskonała robota.

293

Zrobił to najlepszy specjalista. Osobisty chirurg Li Yuana.

W takim razie jestem zadowolona. Naprawdę. — Zawahała się i opuściła wzrok. — Twoja praca... znaczy dla ciebie bardzo wiele, prawda?

Nie odpowiedział, tylko patrzył na nią spokojnie.

Nie... chciałam powiedzieć, że wiem, iż tak jest. Powie

dział mi to ojciec. Ale widzę teraz coś więcej, widzę to w tobie.

Taki już jesteś. Nie potrafisz się od niej oddzielić.

Odetchnął głęboko.

I nie przeszkadza ci to?

Spojrzała mu w oczy.

Nie. Dlaczego miałoby mi przeszkadzać? Taki już jesteś. To praca właśnie sprawia, że jesteś tym, kim jesteś. Widzę to i rozumiem.

Widzisz? — Popatrzył na nią uważnie i pokiwał głową. — Tak. Też to widzę.

Zamilkli na jakiś czas, aż Jelka wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń.

Rozumiem. Ja... — Wzruszyła lekko ramionami, popatrzyła w bok, po czym ich spojrzenia znowu się spotkały. — Sądzę, że z tobą jest tak, jak z moim ojcem. Kocha mnie ogromnie, miłością, która jest prawie zaborcza, ale ma jeszcze coś więcej. Musi robić to, co robi. Kiedy został skazany na wygnanie, kiedy nie mógł być generałem, był jak martwy. Albo jak skorupa, cienka, słaba, udająca tylko człowieka. Widząc go takim, zrozumiałam. Podobnie jak ty, on jest tym, co robi. Te dwie sprawy są nie do oddzielenia. Bez tego... no cóż, może byłby mniejszym człowiekiem, niż jest. I może kochałabym go mniej.

Może — odpowiedział, a w jego oczach zobaczyła uwagę i dziwną czułość. — A ty?

Roześmiała się i wyprostowała na krześle, kołysząc jego ręką, którą trzymała teraz w obu dłoniach.

Ja?

Tak, ty. Czy nie ma czegoś, co chciałabyś robić? Czy może jest jakaś część ciebie, która chce czegoś więcej?

Pokręciła wolno głową, ściskając jego dłoń. Nagle spoważniała.

Nie. Nie ma nic, co chciałabym robić.


Nic? Uśmiechnęła się.

Nie. Bo już znalazłam to, co zawsze chciałam mieć.

* * *

Siedzący w rogu Zdenek widział wszystko. Jelka starannie odwracała od niego głowę, tak że nie mógł zauważyć tego, co działo się na jej twarzy, ale wyraźnie widział tego urodzonego w Glinie Warda. Zauważył, jak ten człowiek-dziecko uśmiecha się do Jelki, i opuścił z zakłopotaniem głowę, wiedząc, że będzie musiał o tym donieść.

I co wtedy?

Zrobiło mu się żal Jelki. To ją zrani. Może nawet bardzo mocno. Ale to było konieczne. Jej ojciec będzie musiał położyć kres całej sprawie, nie było bowiem żadnej możliwości, aby mogła poślubić Warda, a błąd popełniony teraz mógł zepsuć jej szanse na jakiekolwiek małżeństwo. Ward pochodził z Gliny, a Glina to była Glina — nie można było tego zmienić.

A Jelka? Popatrzył na tył jej głowy i zobaczył, jak światło górnej lampy rozjaśniło złote pukle jej włosów. Widok ten rozproszył go na chwilę i uśmiechając się, spojrzał na swoje wielkie, brzydkie dłonie. Jelka Tolonen była kimś wyjątkowym. Była zachwycającym, subtelnym zjawiskiem i... pod każdym względem przewyższała Warda. Była zdecydowanie poza jego zasięgiem.

* * *

No i cóż? Co powinniśmy zrobić?

Tsu Ma odwrócił się i spojrzał na swoich kuzynów. Jego męska postać o szerokich ramionach rysowała się wyraźnie w drzwiach o kształcie półksiężyca. Za jego plecami, w szerokim półokręgu wejścia, widać było zachodni ogród skąpany w promieniach słońca.

Jeśli mam być szczery, Li Yuanie, uważam, że powin

niśmy pokopać znacznie głębiej i dowiedzieć się, skąd się wziął

ten mózg oraz przez kogo został zaprojektowany. W tym, co

mówi Tolonen, jest dużo sensu. Powinniśmy znowu wysłać

Karra na Marsa. Niech wywróci całą kolonię do góry nogami


294

295

i dowie się, co tam się dzieje. To... — potrząsnął głową — to mnie przeraża, Yuanie. Już te kopie, które przybyły stamtąd, aby zabić twojego brata, były wystarczająco złe, ale coś takiego...!

Zgadzam się — powiedział Wu Shih. — Odkrycie To-

lonena to najważniejsze wydarzenie ostatnich dwunastu mie

sięcy. Pomyśleć tylko, że byli tak bliscy zakończenia badań

i użycia tych rzeczy. To tylko kolejny dowód potwierdzający,

jak mądrzy byli nasi przodkowie, kiedy zakazali podobnych

badań. Sądzę poza tym, że musimy jeszcze raz przemyśleć

nasze plany. Powinniśmy być bardzo ostrożni, zmieniając

Edykt. Musimy bardzo uważnie zastanowić się nad tym, co

zezwolimy robić w granicach naszych Miast.

Li Yuan popatrzył na jednego i na drugiego, po czym skinął głową.

A więc zgadzamy się. Zatrzymamy wszystko między

sobą. Jeśli zaś chodzi o Karra, to przemyślę tę sprawę. Obecnie

wykonuje dla mnie ważne zadanie, obserwując wszystko, co

dzieje się na dole. Ale to może poczekać. Jak już powiedziałeś,

kuzynie Ma, najpierw musimy się dowiedzieć, skąd przybyły

te rzeczy, i być może Karr będzie mógł to dla nas zrobić.

Szli wolnym krokiem ścieżką prowadzącą do jeziora.

A dzisiejszy wieczór? — zapytał spokojnie Wu Shih. —

Czy zrobimy tak, jak zaplanowaliśmy?

Tsu Ma uniósł głowę i spojrzał mu w oczy.

Nasza droga jest już wytyczona. Musimy złożyć to oświadczenie. Nawet ta sprawa nie może tego zmienić.

Być może — powiedział posępnie Li Yuan — ale kiepsko spałem od czasu, gdy dowiedziałem się o tych rzeczach. To tak, jakbyśmy dostali ostrzeżenie. —Westchnął, przystanął i odwracając się plecami do rozległej przestrzeni wielkiego jeziora, popatrzył w twarze dwóch T'angów. — Nasi przodkowie twierdzili, że nie może być żadnego kompromisu ze zwolennikami zmian. Wychowano nas w tym samym przekonaniu właściwie już od kołyski. A jednak teraz szukamy możliwości zawarcia z nimi jakiegoś porozumienia. Chcemy panować nad Zmianą, ciągnąć ją jak rybę na linie. Ale co będzie, jeśli lina pęknie? Co się stanie, jeśli stracimy kontrolę?

Nie ma innej możliwości — stwierdził otwarcie Tsu Ma. — Wiesz przecież o tym, Yuanie. Jeśli się zawahamy, jesteśmy zgubieni. Trzeba zawrzeć układ. Coś dać i coś dostać

w zamian. Nikt nie mówił, że to będzie łatwe. Ale dlatego właśnie jesteśmy Tangami. Musimy podejmować takie decyzje i realizować je. I stawiać czoło problemom, w miarę jak się będą pojawiały. To nasze wielkie zadanie i ja nie zamierzam się przed nim uchylać. Wu Shih wyciągnął rękę i dotknął jego ramienia.

Nie mówiliśmy nic takiego, kuzynie. Myślałem jedynie, że może powinniśmy trochę poczekać, aby zyskać czas konieczny do wyjaśnienia tej drugiej sprawy, zanim ogłosimy ponowne otwarcie Izby.

A co by się stało, gdybyśmy to zrobili? — Tsu Ma pokręcił głową. — Nie, moi kuzyni. Wie już o tym zbyt wielu ludzi. Ministrowie i ich asystenci. Reprezentanci i najważniejsi biznesmeni. Opóźnienie naszego wystąpienia dałoby im powód do kwestionowania naszej szczerości i determinacji. Wywołałoby więcej problemów, niż rozwiązało. Nie. Nasza droga jest już wytyczona. Musimy uchwycić mocno wodze i trzymać się na siodle za wszelką cenę!

Racja — powiedział Li Yuan, uznając prawdę zawartą w słowach Tsu Ma. Jednakże wewnętrzny opór, który odczuwał przed podjęciem tego kroku, wykrystalizował się wyraźnie w ostatnich dniach i trudno mu było go przełamać. Było tak, jak powiedział. Odkrycie Tolonena wyglądało jak ostrzeżenie. Znak tego, co miało nadejść. Krok, który mieli właśnie zrobić — zmiany w Edykcie i otwarcie Izby — był nieodwracalny. I choć mogło im się wydawać, że wiedzą, co nastąpi, nie było nic w przeszłości, co pomogłoby dokładnie i z całą pewnością zrozumieć wszystkie konsekwenq'e takiej decyzji. Przyszłość stawała się w tym momencie czymś całkowicie niepoznawalnym, jak kartki z nie przeczytanej księgi.

Kiedyś świat już popadł w chaos. Kiedyś...

Wzdrygnął się, odwrócił i spojrzał poprzez to stare jezioro na sad. Kiedy tak patrzył, w mroku jego pamięci błysnęła gałązka obsypana białym kwieciem, po czym odleciała, wirując i wirując na wietrze.

* * *

Czy to wszystko, co słyszałeś?

Kiedy Zdenek przytaknął, Tolonen wyprostował się w swo-


296

297

im fotelu, lewą rękę położył płasko na blacie biurka, a prawą, sztuczną, zaczął masować kark. Nie było wątpliwości, że te informacje zaniepokoiły go, ale jego reakq'a była niezupełnie taka, jakiej spodziewał się ochroniarz. Przez chwilę starzec siedział po prostu nieruchomo, a jego jakby wykuta z granitu twarz wyrażała niepewność. Chrząknął i pokręcił głową.

Nie wiem. Po prostu nie wiem.

Było już coś na kształt precedensu, oczywiście. Kiedyś Tolonen wtrącił się bezpośrednio w życie swojej córki. Próbował wtedy, wbrew jej woli, zmusić ją do poślubienia syna Klausa Eberta, tego zdrajcy, Hansa. Stary człowiek mylił się wówczas i wiedział o tym, ale czy to mogło mieć na niego wpływ i teraz? Czy też wahał się z innego powodu? W końcu wydawało się, że raczej lubił tego młodego chłopca i nie miało dla niego znaczenia, czy urodził się w Glinie, czy też gdziekolwiek indziej. Podziwiał go nawet — na tyle, na ile mógł podziwiać kogoś, kto nie był żołnierzem. Ale czy to mogło być ważne, kiedy chodziło o małżeństwo jego córki?

Zachowasz to dla siebie.

To był rozkaz, a nie pytanie. Zdenek pochylił energicznie głowę i stanął na baczność.

Czy mam ich dalej obserwować, sir?

Tolonen ponownie poczuł się wewnętrznie rozdarty. Ochroniarz był konieczny w tych niebezpiecznych czasach, ale nie przewidział potrzeby zatrudnienia przyzwoitki. Zdenek miał swoje własne zdanie na ten temat, ale nie ujawniał go. Powiedzenie czegoś więcej od tego, co już powiedział, byłoby impertynencją.

Tolonen zmarszczył brwi i przygryzł dolną wargę. Następnie, jakby zmęczony niemożnością podjęcia jakiejkolwiek decyzji, wstał, obszedł swoje biurko, zatrzymał się o długość ramienia od Zdenka i spojrzał na niego z powagą.

Będziesz robił to samo co w przeszłości, nic więcej.

Zrozumiałeś?

Zdenek otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz tylko ukłonił się. Tolonen po chwili odezwał się znowu, ale tym razem jego głos brzmiał bardziej miękko niż poprzednio:

Przyznaję, że to, co powiedziałeś, sprawiło, iż czuję się...

zaniepokojony. Gdyby jej ciotka jeszcze żyła... — Głos mar

szałka zamarł, a on sam odwrócił się nagle i wrócił na swoje

298

miejsce za biurkiem. Usiadł w fotelu i spojrzał na Zdenka. — W porządku. To wszystko. I, Zdenek... dziękuję ci.

* * *

Kiedy Tolonen został sam, wstał i podszedł do ściany widokowej, rozważając jeszcze raz całą sytuację. Przez chwilę patrzył pustym wzrokiem na sztuczny krajobraz przedstawiający lasy i góry, po czym podjąwszy wreszcie decyzję, wrócił do swego biurka. Tym razem będzie bardziej subtelny. Tak, pozwoli, by czas był lekarstwem na tę chorobę.

Pochylił się i wezwał przez interkom swego prywatnego sekretarza. Młody oficer wszedł do gabinetu chwilę później i stanął przy drzwiach w pozycji na baczność, z pochyloną w ukłonie głową.

Generale?

Wejdź, chłopcze. Zamknij drzwi i podejdź bliżej. Chcę

cię o coś zapytać.

Młody żołnierz, zaskoczony niezwykłym u generała osobistym tonem, zawahał się, po czym zrobił to, co mu kazano.

Sir?

Tolonen uśmiechnął się i wskazał mu krzesło.

Spocznij, chłopcze. Potrzebuję twojego rozumu.

Oficer przyniósł krzesło i usiadł na nim. To był pierwszy

raz w ciągu jego ośmiomiesięcznej służby u Tolonena, kiedy to zrobił, siedział zatem wyprostowany, jakby na baczność, i trzymał sztywno głowę.

Pochodzisz z dobrej rodziny, Hauser — zaczął Tolonen,

uśmiechając się przy tym ciepło do młodego żołnierza. —

Twój wujek był majorem, prawda?

Młodzieniec skinął sztywno głową, a potem, odzyskawszy głos, dodał:

W koloniach, sir. I na satelitach kopalnianych.

A twój najstarszy brat... nie ma go teraz tutaj, prawda?

Tak jest, sir. Odbywa pięcioletnią służbę w koloniach.

Podoba mu się tam?

Młody żołnierz uśmiechnął się po raz pierwszy, wyraźnie

odprężony.

299

Uwielbia to, sir. Mówi, że tam jest bardzo pięknie.

Tolonen rozparł się w swoim fotelu i przyjrzał mu się

z uwagą. Czując na sobie wzrok marszałka, młody człowiek wyprostował się jeszcze bardziej niż poprzednio.

Czy kiedykolwiek rozważałeś możliwość podjęcia służby

w koloniach?

Oficer opuścił głowę i na moment dotknął językiem górnych zębów; gest, który Tolonen zauważył już przedtem.

No więc, chłopcze? — powtórzył łagodniej.

Młody żołnierz spojrzał mu w oczy.

Zrobię to, czego się ode mnie zażąda, sir. Ale... no cóż,

tak, ucieszyłbym się, gdyby pojawiła się taka możliwość.

A jeśli właśnie się ona pojawia? Młodzieniec pozwolił sobie na uśmiech.

Teraz, sir? Tolonen roześmiał się.

Pozwól, że ci wyjaśnię.

* * *

W sali prosektorium było zimno, zimniej niż w Maryland w styczniu, a jednak „Stary" Lever, wpatrujący się w rząd trupów leżących na długich płytach, stał tam z gołą głową i bez marynarki. W pobliżu stał Curval, główny genetyk, i obserwował go. Obaj mężczyźni byli tam sami, gdyż zespół dochodzeniowy został na chwilę usunięty z sali, aby „Stary" miał szansę zobaczyć wszystko na własne oczy.

Co poszło źle? — zapytał w końcu, zwracając się w stronę Curvala.

Nie jesteśmy jeszcze pewni — odparł Curval i oderwawszy wzrok od Levera, zerknął na jedenaście ciał o gładko wygolonych głowach. — Wydaje się, że to może być jakiś rodzaj wirusa, ale nie jesteśmy jeszcze tego pewni.

Lever polizał wyschnięte nagle wargi.

Dlaczego nie?

Curval poruszył się z zakłopotaniem.

Ponieważ to może być coś innego. We wszystkich jede

nastu ciałach wykryliśmy jego ślady, ale sam wirus wydaje się

zupełnie nieszkodliwy. Moim zdaniem jest to raczej długoter

minowy efekt uboczny kuracji lekami. Ale pewność uzyskamy

dopiero wówczas, gdy przetestujemy kilku z żyjących nieśmier

telnych.

Nieśmiertelnych... „Stary" Lever zadrżał, po czym odwrócił się i popatrzył na pustą twarz jednego ze zmarłych. Były już zgony, oczywiście, głównie jako rezultat wypadków, ale nigdy jeszcze nie wydarzyło się coś na taką skalę. Nie. Jeśli to się

wyda...

Czy ktoś o tym wie? To znaczy ktoś oprócz tych, którzy

tu pracują?

Curval skinął głową.

Obawiam się, że tak. W oryginalnych kontraktach są

klauzule pozwalające nam na zwiezienie tu ciał dla celów

badawczych, ale mieliśmy trochę kłopotów z krewnymi. Prze

kazałem wszystko natychmiast naszym prawnikom, ale nie

wiele to pomogło i wygląda na to, że część krewnych zamierza

ujawnić całą sprawę dziś o dziesiątej wieczorem.

Curval, wewnętrznie spięty, czekał na wybuch gniewu „Starego", ale nic takiego nie nastąpiło. Lever stał jak w szoku i wpatrywał się w twarz najbliższego trupa.

Nie mamy zatem wyboru — powiedział po chwili. — Musimy to wszystko ogłosić jeszcze przed nimi.

Czy to mądre? Co mamy powiedzieć?

Że nasza kuracja zawiodła. I że pracujemy nad czymś nowym. Czymś lepszym. Czymś, w co zainwestowaliśmy kolejne dziesięć miliardów yuanów.

Curval zamrugał oczami.

Mamy nowych sponsorów?

Lever pokręcił głową.

Nie. Pieniądze zostaną przekazane bezpośrednio z konta

JmmVacu. W tym samym czasie dokonamy znaczących wpłat

na konta tych wszystkich, którzy brali udział w obecnym

programie. Na tyle wysokich, aby zapewnić im najlepszą

możliwą medyczną opiekę w nadchodzących dniach.

Curval pochylił głowę.

Rozumiem.

A więc pogłoski się sprawdziły: niektórzy z ważniejszych sponsorów wycofali się. Jeśli te wieści rozejdą się jednocześnie z informacją o tej ostatniej katastrofie, wówczas projekt można uznać za martwy. A jeśli nawet przetrwa, stanie się powszechnym pośmiewiskiem. W obliczu takiej możliwości „Stary" Lever zdecydował się podwoić stawkę i postawić wszystko na jeden rzut kości. I starał się zachować dobrą minę


300

301

do złej gry, mając przy tym nadzieję, że ograniczy straty do minimum.

I kto wie? — to mogło się nawet udać.

Curval podniósł wzrok i napotkał spojrzenie „Starego".

A więc, co pan chce, abym zrobił?

Chcę, abyś przygotował coś na kształt programu badawczego. Coś, co będzie robiło wrażenie. Chcę mieć także film pokazujący naszych najlepszych ludzi pracujących w laboratoriach. Wiesz przecież, o co mi chodzi.

Curval skinął głową.

A chłopiec? Ward?

Lever popatrzył na niego i zmrużył oczy.

Zaoferuj mu wszystko, co zechce. Cokolwiek zechce.

Ale ściągnij go.

* * *

Kiedy Curval odszedł, Lever przeszedł wolno wzdłuż rzędu ciał, po czym zawrócił i zatrzymał się przy leżących na samym końcu zwłokach pięćdziesięciosiedmioletniej kobiety.

Przez dłuższy czas przyglądał się jej zimnemu, blademu ciału, nie mogąc pojąć, co się właściwie stało. Nazywała się Leena Spence i była jedną z jego pierwszych „nieśmiertelnych". Spał z nią raz lub dwa, zanim została poddana kuracji, ale ostatnio, zajęty sprawami instytutu, widywał ją bardzo rzadko.

A teraz było za późno.

Zadrżał, zaczynając w końcu odczuwać zimno. A więc to była śmierć. To. Przełknął ślinę i pochylił się nad zwłokami kobiety, studiując ornament cienkich, niebieskich linii, które pokrywały bladą, gładką skórę jej czaszki jak ręcznie rysowane piktogramy ze starego notatnika Han.

Wyciągnął rękę i przesunął palcami po tych słabo widocznych, niebieskich liniach, jakby próbując zbadać ich tajemnicę, ale były jak mapa, której nie potrafił odczytać, mapa kraju, którego nie znał. Zmarszczył brwi i pokręcił głową, jakby nie przyjmując do wiadomości tego, co się tutaj wydarzyło. Ale oni nie żyli. Jego nieśmiertelni byli martwi. Wczoraj ośmiu, a dziś pięciu, jak maszyny, które ktoś wyłącza jedną po drugiej.

Curval powiedział, że to może być wirus. Ale jaki wirus? Coś nieszkodliwego. Nieszkodliwego, a jednak śmiertelnie niebezpiecznego. Jeśli to było przyczyną tej katastrofy.

Stary" Lever cofnął rękę i zadrżał, po czym odwrócił się i szybko wyszedł z prosektorium, powtarzając w myślach słowa i zdania mające dać początek nowemu zadaniu, które go czekało.

* * *

Ross leżał na wąskim łóżku i czytał akta porozrzucane po całej jego powierzchni. Milne, siedzący przy pobliskim stole, zgarbił się nad swoim komputerem i przeglądał teksty rozmów, które przeprowadzili tego ranka.

Był to mały, spartańsko umeblowany pokoik, który kosztował dziesięć yuanów za tydzień. Nie znaczyło to jednak, że mieli zamiar spędzić tu cały tydzień. Biorąc pod uwagę to, co zdobyli tego ranka, wieczorem powinni zakończyć całą sprawę. Odnaleźli ponad trzydziestu byłych mieszkańców „rodzinnego" pokładu Mary Jennings, włączając w to położną, która pracowała tam przez około trzydzieści lat. Nikt z nich nawet nie słyszał o dziewczynie. To, samo w sobie, nie musiało być jeszcze żadnym dowodem. Średnio na każdym pokładzie mieszka od pięciu do dziesięciu tysięcy ludzi i mogło tak się zdarzyć — po prostu mogło — że próbka, którą zbadali, była niewystarczająca. Jednakże przeprowadzona na ich zlecenie identyfikacja rysów twarzy potwierdziła to, co od dłuższego już czasu podejrzewali. Mary Jennings była fikcją. W rzeczywistości kobieta, którą sprawdzali, nazywała się Emily Ascher i była Europejką.

Posłuchaj tego — powiedział Ross, siadając na łóżku i zwracając się w stronę partnera. — Wygląda na to, że jej ojciec zaplątał się w jakiś skandal. Był urzędnikiem w Hu Pu, Ministerstwie Finansów. Zdaje się, że popełnił jakiś błąd przy obliczaniu stopy zysku. Odbyła się rozprawa sądowa i został wykopany. Rodzina spadła. O całe sto dwadzieścia poziomów. Sześć miesięcy później ojciec zmarł. Matka musiała wychowywać dziecko o własnych siłach.

Milne spojrzał na ekran komputera. — Ile miała wtedy lat?


302

303

Dziewięć, jak sądzę.

To może właśnie dlatego. Ross zmarszczył brwi.

Co dlatego? Nie nadążam za tobą.

Dlatego została terrorystką. Ross roześmiał się.

Mówisz poważnie, Mikę? Jakie mamy na to dowody?


Mój instynkt — odparł Milne, rozglądając się nerwowo. — Dużo o tym myślałem. Ona nie wygląda na zwykłego szpiega. Po pierwsze, jest kobietą. Po drugie, większość zadań z dziedziny szpiegostwa przemysłowego to akcje krótkoterminowe. Agent zostaje umieszczony na właściwym stanowisku, wykonuje robotę i wydostaje się tak szybko, jak to jest tylko możliwe. Trwa to najwyżej rok. Nie słyszałem jeszcze o kimś, kto spędziłby tak dużo czasu w jednym miejscu. No i mamy jeszcze jej specjalności. Konserwacja i ekonomia. Ta kombinacja pasuje do profilu. Pamiętasz ten raport o strukturze Ping Tiao. Myślę bowiem, że tym właśnie była. Terrorystką z Ping Tiao. Daty także pasują. Zniknęła z pola widzenia kilka tygodni po Bremie. A potem pojawiła się tutaj i zaczęła pracować dla Levera. Musi być jakaś przyczyna tego.

Zbieg okoliczności — odparł Ross, spuszczając nogi na podłogę. — Po pierwsze, Ping Tiao nie miało żadnych punktów oparcia w Ameryce. A po drugie, zniszczenie całego pokładu i archiwum wymagałoby naprawdę dużych wpływów.

Milne pokręcił głową.

Myślę, że pożar był prawdziwy. Wypadek. Ale ktoś

potrafił go wykorzystać. Może to był ktoś mający za sobą

szkolenie w Służbie Bezpieczeństwa. I ogromne możliwości.

Oczy Rossa rozszerzyły się powoli.

DeVore? Myślisz, że to był DeVore, prawda?

Milne skinął głową.

Mówi się, że pod koniec pracował razem z nimi. A więc dlaczego nie miałby zrobić czegoś takiego? Był bardzo dobry w sprawach tego rodzaju.

Ale dlaczego? Jaki miałby mieć powód?

Nie wiem. Tyle że to wszystko pasuje do siebie. Jej wykształcenie. Daty. Rodzaj oszustwa. I wyjaśnia także sprawę tej zapasowej tożsamości. Mam na myśli Rachelę DeVa-lerian. Myślę, że nasza pani została tu umieszczona jako

terrorystyczny „śpioch". Ma czekać na właściwy moment, a następnie rozpocząć tutaj swoją robotę.

Ross siedział przez chwilę w milczeniu, rozważając wszystko, po czym pokiwał głową.

To by rzeczywiście wyjaśniało, dlaczego opuściła „Starego" Levera, aby przyłączyć się do jego syna. Ten właśnie fakt nie dawał mi spokoju. Ale jeśli to DeVore ją tutaj umieścił... — Roześmiał się. — Hej! Może naprawdę na coś trafiłeś.

A więc może powinniśmy zapisać to wszystko i jak najszybciej zawieźć do Richmond?

Ross opuścił głowę.

Chcesz to zatem dać Leverowi?

A o kim ty myślisz?

Może powinniśmy przekazać wszystko Wu Shihowi?

Milne roześmiał się niepewnie, ale zanim zdążył odpowie

dzieć, usłyszeli słabe pukanie do drzwi.

Ross popatrzył w napięciu na Milne'a, wstał i wyciągnąwszy swój pistolet, zbliżył się do wejścia.

Kto tam?

Służba pokojowa. Ross zerknął na partnera.

Zamawiałeś coś? — wyszeptał bezgłośnie.

Milne pokręcił przecząco głową, wstał i także wyciągnął swój pistolet.

Gotowy? — zapytał tak samo Ross.

Milne przytaknął. Odsunąwszy się na bok, Ross nacisnął kciukiem przycisk zamka. Drzwi otworzyły się i do środka wszedł wysoki Han niosący zapełnioną tacę, którą przykrywała serweta.

Najlepsze życzenia od kierownictwa — oznajmił, kładąc

tacę na stoliku stojącym obok łóżka, po czym odwrócił się.

Kiedy zobaczył wyciągnięte pistolety, w jego oczach pojawiło

się zdumienie oraz przerażenie. — Ch'un tzu?

Ross popatrzył na Milne'a, a następnie znowu na kelnera. Dopiero wtedy opuścił rękę z bronią i uśmiechając się z zakłopotaniem, podszedł do tacy, podniósł serwetę i zobaczył sześć miseczek z parującymi jeszcze daniami.

Przepraszam — powiedział, zwracając się do Hana. —

Ale w tych czasach nadmiar ostrożności nikomu nie zawadzi.

Myślałem...


304

305

Ramię kelnera poruszyło się tak szybko, że Ross nie nadążył za nim wzrokiem. Poczuł, że unosi się w górę i obraca w powietrzu, a coś twardego i palącego jak gorący kwas wnika głęboko w jego pierś. Usłyszał jeszcze huk wystrzału, po którym prawie natychmiast nadszedł ból zmiażdżonego przez kulę obojczyka. A potem już tylko leciał w stronę Milne'a, a ciemność doganiała go i brała w objęcia jak fala przypływu.

* * *

Mach rozejrzał się po pokoju, nastawił zapalnik czasowy ładunku zapalającego i wyszedł na zewnątrz. Miał to, po co przyszedł. Reszta może spłonąć.

Zatrzymał się na chwilę i zadowolony z siebie, uśmiechnął się szeroko. Jego instynkt wciąż go nie zawodził, mimo ostatnich przejść w Europie. Gdyby nie poszedł śladem tej dwójki, dla Emily gra by się skończyła. A może nawet i dla niego. Dzięki temu zaś, że zaufał swemu przeczuciu, wiedział teraz, co wydarzyło się wówczas między nią a DeVore'em.

Tak. Milne miał rację. To był bardzo sprytny człowiek, ale kiepsko sobie radził z pistoletem. Jeśli zaś chodzi o Emily, to informacje, które usłyszał dzisiaj, mogą pewnego dnia okazać się wręcz nieocenione.

Rachela DeValerian — powiedział miękko do siebie,

zauważając, jak bardzo przypominało to nazwisko DeVore'a.

Roześmiał się, postukał palcem w plik dokumentów, który

trzymał pod pachą, po czym odwrócił się, zamknął drzwi

i wyszedł na korytarz. Do Richmond miał dwie godziny jazdy.

* * *

To miejsce śmierdziało. Nie był to jednak normalny zaduch panujący na najniższych poziomach, ale obezwładniający, zwierzęcy smród, który zdawał się wypełniać i zagęszczać powietrze, wciskając się do ust i nozdrzy jak plugawa szmata. Souczek zacisnął w pierwszej chwili nos i odwrócił się, rzucając pytające spojrzenie Lehmannowi, ale tamten nic po sobie nie pokazał.

Bogowie, co to za miejsce?

Lehmann zerknął na niego i odpowiedział:

To był kiedyś chlew. — Wskazał klatki i srebrzyste

końcówki rur podających pożywienie, wciągniętych teraz

w ścianę. — Pewni moi przyjaciele opróżnili go na jakiś czas.

Souczek przytaknął, zrozumiawszy. Nigdy nie widział jeszcze ani jednego z wielkich, mięsnych zwierząt —jou tung wu, jak je nazywano — ale znał je ze zdjęć. Rozejrzał się dookoła siebie, wyobrażając sobie te ogromne, bezmózgie stworzenia — po jednym z każdej strony przejścia ciągnącego się przez środek pomieszczenia — ich potężne, różowe cielska wciśnięte w prostokątne siatki i tuziny małych, bezokich główek żrących bez przerwy pożywienie z przesuwającego się przed nimi pasa transmisyjnego. Skrzywił się z odrazą. Nic dziwnego, że tak tu śmierdziało.

Miał zamiar coś jeszcze powiedzieć, ale zauważył właśnie nowe postacie, które pojawiły się z drugiej strony pomieszczenia; było ich trzech, a każdy zatykał sobie ręką usta i nos. Na ten widok omal nie wybuchnął śmiechem, ale zdołał się w porę opanować i przybrać kamienny wyraz twarzy. Był to dowód, jak bardzo zmienił się od czasu, gdy poznał Lehma na. Niczego po sobie nie okazuj, pomyślał, wspominając wskazówki albinosa. Człowiek, który zdradza swoje myśli, jest słaby. Pozwala przeciwnikowi na osiągnięcie przewagi. Było to szczególnie ważne teraz, kiedy stawka stała się tak wysoka.

Nastąpiła chwila wahania, po czym trzej przybysze wymienili między sobą spojrzenia i ruszyli ku nim. Byli to potężni mężczyźni o nagich, silnie umięśnionych ramionach. Wyglądali tak, jakby pochodzili z jednego pnia, ale nikt lepiej od Souczeka nie wiedział, jak bardzo się od siebie różnili.

Podeszli na długość ciała do Lehmanna i zatrzymali się. Każde ich poruszenie świadczyło o napięciu i czujności. Postawili wszystko na jedną kartę już przez zwykły fakt, że tutaj przyszli. Gdyby Wąsacz Lu dowiedział się o tym, byliby martwi. Nie znaczyło to jednak, że przeszli już na stronę Lehmanna. Byli jeszcze bardzo dalecy od tego.

Wybrałeś słodkie miejsce na nasze spotkanie, Shih Leh

mann.

Człowiekiem, który się odezwał, był Huang Jen. Jako zastępca Po Lao, Czerwonego Pala Kuei Chuan, zajmował najwyższe stanowisko z całej trójki, nic zatem dziwnego, że wybrali go na swego przywódcę. Jego ociężały wygląd mógł


306

307

wprowadzić w błąd, był bowiem przebiegłym i subtelnym człowiekiem — aczkolwiek nie całkowicie. Miał reputację sadysty. Po jego lewej stronie stał Meng Te, potężny Han z wielką, ogoloną głową, który przed rokiem przeszedł do Kuei Chuan z jednego z północnych tongów. Ostatnim z całej trójki był posępny Hung Mao nazwiskiem Visak.

Dość słodkie — odpowiedział Lehmann, robiąc krok do

przodu i ściskając im po kolei ręce. — Jak to, co my tu robimy,

czyż nie?

Mówiąc to, Lehmann ściskał właśnie dłoń Visaka, i Sou-czek, obserwujący to wszystko, zauważył, że oczy tego człowieka rozszerzyły się nieznacznie, jakby usiłował on rozszyfrować albinosa. Visak był najbardziej interesujący z całej trójki. Było czymś bardzo rzadkim — prawie wyjątkowym — by Hung Mao osiągnął tak wysoką pozycję w Triadzie i wiele to mówiło o jego bezwzględności oraz możliwościach. Aczkolwiek w hierarchii Kuei Chuan znajdował się wciąż poniżej Huang Jena i Meng Te, był niewątpliwie bardziej od nich niebezpieczny. Zanim Lehmann kazał mu wysondować tego człowieka, Souczek uważał go za najwierniejszego, najbardziej lojalnego ze wszystkich ludzi Wąsacza Lu. Wręcz ślepo lojalnego. Ale oto był tutaj.

Jego wyniesiona ze Służby Bezpieczeństwa sprawność w walce wręcz była legendarna. Jako jeden z niewielu ludzi, których spotkał Souczek, był równy wzrostem Lehmannowi. Jednak dopiero teraz, kiedy stali obok siebie, rzucało się w oczy, jak naprawdę wielkim był mężczyzną. Sama szerokość jego klatki piersiowej i ramion sprawiała, że albinos wydawał się w porównaniu z nim wątłym i kruchym człowiekiem. Jednakże Lehmann nie wyglądał na przestraszonego. Bez zmrużenia powiek wytrzymał spojrzenie tamtego, po czym zapytał:

Rozumiecie potrzebę zachowania tajemnicy?

Huang Jen wysunął lekceważąco podbródek.

Twój człowiek wiele obiecuje, jeśli przyjąć, że jego mętne

wywody mogą coś oznaczać. Czy wyjaśnisz nam to teraz

konkretnie? Dokładnie i bez ogródek?

Souczek zerknął z niepokojem na Lehmanna. A jeśli to wszystko było pułapką? A jeśli Wąsacz Lu wiedział o tym spotkaniu? Oznaczałoby to z pewnością wojnę, mimo miękkości Lu i jego braku woli walki, o czym tak często mówił

Lehmann. Wyglądało jednak na to, że albinosowi podobne lęki są zupełnie obce.

Jestem nadchodzącą siłą — powiedział, patrząc kolejno

na ich twarze. — Sam fakt, że tu jesteście, oznacza, iż już to

zrozumieliście. Że wiecie, kto jest przyszłością.

Stał przed nimi z władczą miną, odprężony, ale równocześnie rozkazujący, jakby każde wymówione przez niego słowo było niezaprzeczalnym faktem. I chociaż Souczek widział go już przedtem w podobnych wystąpieniach, czuł, że każdy nerw jego ciała dygocze z podniecenia. W takich chwilach miał wrażenie, że słyszy głos jakiejś mrocznej, nadprzyrodzonej siły. Przerażało go to i jednocześnie budziło w nim głęboką cześć.

Za jakiś czas wszystko to będzie moje. Od północy po

południe. Od zachodu po wschód. Każdy korytarz. Wiecie

o tym. Słyszycie, co szepczą między sobą wasi ludzie. Nawet

tak wcześnie, teraz, widzą oni wszystko z zupełną jasnością.

Lehmann, mówią. Lehmann jest tym jedynym. I mają rację.

Wiecie, że mają rację.

Visak zerknął na pozostałych i roześmiał się. Ale Souczek zauważył, że nawet on był pod wrażeniem tego, co usłyszał.

Chcę dowodu — powiedział. — Czegoś więcej niż słów.

Te słowa zabrzmiały dziwnie, jakby były wcześniej przygotowane, i obserwujący go Souczek zmrużył podejrzliwie oczy. Czy stał za tym Wąsacz Lu? Czy słuchał tego nawet teraz?

Lehmann był jednak niewzruszony i pokręcił tylko wolno głową.

Nie, Visak. Żadnych dodatkowych popisów. Żadnych

gier. To, co robimy, robimy z największą powagą. Jesteś tu,

gdyż już wybrałeś. Tylko dzieci chcą dowodu. Dzieci i starzy

ludzie. A mężczyźni tacy jak ty i ja... pracują, opierając się

na pewnikach, czyż nie?

Visak wysunął wyzywająco podbródek, lecz po chwili zmiękł i niechętnie skinął głową. Huang Jen, który go obserwował, spojrzał ponownie na Lehmanna.

Ma pan rację, Shih Lehmann. Krążą różne pogłoski.

Ale ciągle mi pan nie odpowiedział na pytanie. Co m y z tego

będziemy mieli? I czego pan od nas chce?

Lehmann milczał, a spojrzenie jego różowych oczu zdawało się trzymać ich w szachu i kolejno oceniać. W końcu, usatysfakcjonowany, odpowiedział:


308

309

Chcę, abyście złożyli mi przysięgę posłuszeństwa. Tutaj. Natychmiast. Chcę, aby każdy z was stał się moim człowiekiem, aby mi służył. I kiedy nadejdzie odpowiedni czas, wykonał to, co mu każę.

A co dostaniemy w zamian?


Będziecie żyć. Będziecie rządzić wraz ze mną. Huang Jen uśmiechnął się.

I to wszystko?

Ale jego uśmiech szybko zniknął.

Wybór jest prosty — powiedział zimno Lehmann. —

Wszystko albo nic. Co wybieracie?

Zapanowała chwila ciszy i bezruchu. Następnie, wahając się jeszcze, Meng Te ukląkł i pochylił nisko głowę. Powoli, rzuciwszy pytające spojrzenie na albinosa, poszedł w jego ślady Huang Jen.

Przez jakiś czas wydawało się, że Visak odmówi złożenia hołdu, ale nagle ukląkł także i pochylił głowę. Dopiero wtedy Lehmann zbliżył się do nich i ofiarowawszy im swoją stopę do pocałowania, kazał powtarzać słowa przysięgi lojalności.

Następnie cofnął się i kazał im wstać.

Chcę, abyście się przygotowali. Macie zebrać wokół

siebie tych, którzy są wobec was lojalni, i odsunąć tych, którzy

mogą się wahać. Kiedy wszystko będzie gotowe, poślę wam

wiadomość i wytłumaczę, co macie robić.

Souczek zadrżał, rozumiejąc dokładnie, co oni czuli w tej chwili. On także klęczał i przysięgał posłuszeństwo. Tak, pomyślał, patrząc, jak kłaniają się i odchodzą, teraz rozumiem to lepiej.

Zareagowali nie na zwykłą siłę czy też przebiegłość, ale na coś silniejszego, głębszego. Coś tak odmiennego od wszystkiego, do czego przywykli, że samo zetknięcie z tym powodowało zmianę, tak jak on, Jirzi Souczek, został zmieniony. Samo przebywanie w pobliżu Lehmanna było równoważne z odrzuceniem wszystkich masek i złudzeń. Znaczyło to, że człowiek dostrzegał nagle sedno wszelkich rzeczy. Było to tak... jak naciśnięcie ciała i wyczucie kryjącej się pod nim kości.

Wszystko... albo nic. Była to tak przekonująca oferta, że dla ludzi ich pokroju odrzucenie jej było po prostu niemożliwe. Mimo to zastanawiał się, czy to wystarczy, czy byli już tak mocno związani z Lehmannem jak on sam.

Spojrzał na Lehmanna. Albinos wpatrywał się w otwór tunelu, a skupienie malujące się na jego twarzy zmieniło ją w nieruchomą maskę. Po chwili odwrócił się i popatrzył na Souczeka.

To zmusi Wąsacza Lu do myślenia, co? Będzie próbował

mnie zabić, gwarantuję to.

Było to tak niespodziewane, że Souczek się roześmiał.

A wiec Visak udawał?

Lehmann pokręcił głową.

Nie przez cały czas. — Odetchnął głośno i odchrząk

nął. — Mimo to czasy muszą być doprawdy smutne, jeśli tacy

hsiao jen stają się legendą. Będziesz go pilnować, dobrze?

Souczek przytaknął, ale myślał tymczasem o wszystkim, co się wydarzyło, próbując zobaczyć to w nowym świetle. Lehmann ruszył w stronę wejścia do tunelu.

Chodźmy już stąd, Jirzi. Strasznie tutaj śmierdzi.

Souczek uniósł głowę i otworzył szerzej oczy, zaskoczony,

że Lehman w ogóle zwrócił na to uwagę.

* * *

W takt wojskowego marsza złote kurtyny odsunęły się na boki, ukazując smoczy tron ustawiony na platformie, na którą prowadziło siedem szerokich stopni. Z obu stron tronu wyrastały ginące gdzieś w mroku ogromne filary, a na samym wielkim tronie siedział — odziany w cesarskie szaty z żółtego jedwabiu — Wu Shih, T'ang Ameryki Północnej, przedstawiciel Rady Siedmiu. W miarę jak zmieniała się ogniskowa kamery, jego twarz powiększała się i wypełniła w końcu ekrany, z których spoglądała z surową powagą na miliardy widzów.

Ludu Chung Kuo — zaczął, a jego ciemne oczy wyra

żały zdecydowanie. — Mam wam dziś do przekazania ważne

wiadomości. Oświadczenie o najwyższym znaczeniu dla każ

dego mieszkańca siedmiu Miast. Po raz pierwszy od czasu,

gdy mroczna chmura wojny zawisła nad naszą wielką cywiliza

cją, na wszystkich poziomach panuje pokój. Tak wielcy, jak

i mali tego świata mogą bez obawy patrzeć w przyszłość:

przyszłość bezpieczną i dostatnią, dni i lata wzrostu gospodar

czego i stabilności. Jednakże aby zapewnić tę stabilizację,

trzeba podjąć pewne działania.


310

311

Wu Shih przerwał. Z jego pokrytej zmarszczkami, brodatej twarzy emanowała siła i wywołująca głębokie wrażenie chłodna pewność siebie. W tej chwili wyglądał jak wykuty z kamienia, sprawiedliwy i prawy. Prawdziwy ojciec swego ludu.

Po pierwsze, stan wyjątkowy, który obowiązywał przez

ostatnie dziewięć lat, zostaje natychmiastowo zniesiony. Po

czynając od dzisiaj, obowiązuje znowu to samo prawo, które

mieliśmy, zanim zaczęły się niepokoje. Co więcej, sprawy

wszystkich więźniów politycznych zostaną ponownie rozpa

trzone przez sądy cywilne i cały ten proces ma zostać ukoń

czony w czasie najbliższych sześciu miesięcy. — Rysy jego

twarzy nieznacznie zmiękły i pojawiła się na niej jakby zapo

wiedź uśmiechu. — Po drugie, za rok od dzisiaj zostanie po

nownie otwarta Izba Reprezentantów w Weimarze, a w ciągu

sześciu miesięcy poprzedzających tę datę odbędą się trzysto

pniowe wybory. Obwieszczenia dotyczące konkretnych dat

wyborów zostaną rozwieszone w Miastach już w najbliższych

dniach. — Przerwał ponownie, aby dać widzom czas na to,

by w pełni zrozumieli znaczenie jego słów, po czym ciągnął

dalej, patrząc bez zmrużenia powiek na zebrane masy, sku

piając na sobie ich uwagę: — Po trzecie, i to jest może naj

bardziej znaczące ze wszystkiego, zdecydowaliśmy się na

wprowadzenie pakietu poprawek do obowiązującego obecnie

Edyktu Kontroli Technologii. Mamy zamiar zezwolić na roz

wój w pięciu ważnych dziedzinach technologii. Mamy na

dzieję, że przyniesie on korzyść wszystkim żyjącym w naszej

wielkiej społeczności i spowoduje zmiany.

W całym Chung Kuo rozległ się szmer zaskoczenia. Zmiany. Nikt nigdy nie spodziewał się, że usłyszy to słowo z ust Tanga. Ale Wu Shih jeszcze nie skończył.

Na koniec pozostał jeszcze jeden ogromny problem,

któremu musimy stawić czoło jako ludzie. Jedno wyzwanie,

które musi nas zjednoczyć w czasach, które nadchodzą. Przez

wiele lat nie chcieliśmy o tym mówić. Ignorowaliśmy to, jakby

przez sam ten fakt sprawa mogła rozwiązać się sama. Jednakże

problem nie chciał zniknąć. Tak więc w końcu musimy po

stawić sobie najważniejsze pytanie naszych czasów. Czy bę

dziemy zjednoczonym ludem żyjącym w wolności, poczuciu

bezpieczeństwa i dostatku? Czy też dopuścimy do tego, że

rozdzielą nas różnice, nasze Miasta zostaną zniszczone, a stru-

ktury państwa popadną w chaos? — Wielki Tang poruszył lekko głową, a jego oczy zapłonęły gwałtownym wyzwaniem. — Nie możemy na to pozwolić. Nie możemy dopuścić do tego, by nasze dzieci cierpiały. Tak więc musimy stawić czoło faktom, które ignorowaliśmy już zbyt długo. Jest nas zbyt dużo. Chung Kuo ugina się pod tym ciężarem. To dlatego w najbliższych latach musimy pracować razem, lud i Siedmiu, nad znalezieniem rozwiązania tego ostatniego wielkiego problemu, przed którym stoimy. To jest nowy początek. Nowa szansa, aby wszystko właściwie ustawić. Nasza szansa na to, że będziemy znowu silni. Szansa na zapewnienie wszystkim spokojnego i dostatniego życia.

Gdy te końcowe słowa niosły się echem po wielkim świecie poziomów, kamera cofnęła się, a na ekranach znowu pojawiły się smoczy tron, filary i stopnie. Następnie złote kurtyny powoli złączyły się ze sobą, zasłaniając wszystko.

Wu Shih wstał z tronu, zszedł powoli po schodach i minąwszy klęczących techników, dotarł do apartamentu gościnnego, który znajdował się na końcu studia. Wartownicy pochylili nisko głowy i otworzyli przed nim drzwi. Wszedł do pokoju, gdzie przed ogromnym ekranem siedzieli Tsu Ma i Li Yuan. Odwrócili się na jego widok i wstali, spiesząc z gratulacjami.

To było dobre —powiedział Tsu Ma, dotykając przelotnie ramienia Wu Shiha.

Tak — dodał z uśmiechem Li Yuan. — Ludzie, wiedząc, co ich czeka, będą dziś spokojnie spać.

Być może — odparł Wu Shih, zajmując miejsce między nimi. — A jednak tym razem w chwili, gdy mówiłem te słowa, czułem, że brzmią pusto i sztucznie. Cała ta gadanina o nowej erze. O pokoju, o stabilizacji, o wspólnej pracy ludu i Siedmiu. Chciałbym, żeby tak naprawdę było, żebyśmy mogli zwrócić się do nich, a oni zareagowaliby na nasze wezwanie, ale obawiam się, iż przeżyjemy jeszcze wiele mrocznych, pełnych gwałtu dni, zanim sprawy przybiorą trochę lepszy obrót.

Tsu Ma opuścił w zadumie głowę.

Może masz rację. Jednakże fakt, że to powiedziałeś,

przyspieszy moment poprawy. Nie, to było dobre przemówie

nie, kuzynie. Teraz musimy się modlić, aby nasze plany wydały

dobre owoce, nawet jeśli jednocześnie powinniśmy się przygo

tować na najgorsze.


312

313

Modlitwy, kuzynie Ma? — zaśmiał się łagodnie Li Yu-

an. — Czy już do tego doszło?

Tsu Ma popatrzył na niego ponuro.

Może to jest odpowiedź, Yuanie. Modlitwy i śpiewy,

dzwony, święte obrazy i kadzidła... jak w dawnych czasach.

Wu Shih zmarszczył brwi ze zdziwienia.

Czy mówisz serio, Tsu Ma?

Tsu Ma odwrócił się ku niemu ze smutnym uśmiechem na ustach.

Nie, mój drogi przyjacielu. Wolałbym już pozwolić na

szemu kuzynowi Wangowi, by poderżnął mi gardło, niż wrócić

do tych strasznych czasów. Jednakże z ostatnich raportów

wynika, że takie myślenie zaczyna być coraz bardziej po

wszechne, nawet na średnich poziomach. Ludzie odczuwają

potrzebę czegoś, czego Miasto nie może im zapewnić.

Li Yuan skinął głową.

Do mnie także docierają podobne wiadomości. O no

wych kultach i nowych ruchach na najniższych poziomach.

Moje siły bezpieczeństwa robią, co mogą, aby wyrywać z ko

rzeniami te chwasty, ale że od dawna nie porządkowaliśmy

naszego ogrodu, jest ich bardzo wiele. Obawiam się, że może

nadejść taki dzień, kiedy będziemy musieli porzucić te obszary,

oddać je siłom ciemności i zabobonu.

Wu Shih westchnął.

Przyznaję, że i mnie ogarnia to uczucie. Mówię sobie,

że musimy przetrwać, ale w głębi serca jestem niepewny.

Tsu Ma pokiwał głową.

Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, kuzyni. Jest tak, jak

to powiedział Wang tego dnia w Astrachaniu, kiedy po raz

pierwszy zrozumieliśmy, jak rozwiną się stosunki między na

mi. Żyjemy w nowych czasach. Zaczynają przeważać nowe

sposoby życia i zachowania. Mówi się, że w czasach mojego

pradziadka wszystko, co żyło, nawet wan wu, dziesięć tysięcy

rzeczy, zginało się w pokłonach na dźwięk jego głosu czy też

pod ciężarem jego wzroku. Ale teraz? — Roześmiał się gorz

ko. — No cóż, nasze oczy straciły swój ognisty blask, a nasze

głosy swą przerażającą siłę. A przynajmniej tak to wygląda,

co? A nasze Miasta... nasze Miasta wypełniają cienie strachu,

ignorancji i nienawiści. Jak można walczyć z czymś takim?

A jednak musimy.

314

Tak, kuzynie Yuanie. I musimy się także bronić przed

innymi, wewnętrznymi cieniami. Strachu i desperacji. Ci, co

rządzą, nie są bowiem tacy sami jak inni ludzie. Jeśli my

upadniemy, kto stanie na naszym miejscu? Jeśli my upadniemy,

wszystko zostanie stracone.

Zapadła chwila ciężkiej, pełnej zadumy ciszy, po czym nieoczekiwanie ekran ponownie się rozjaśnił.

Kuzyni...

To był Wang Sau-leyan. Jego pucołowata, uśmiechnięta

twarz wypełniła wielki ekran.

Wu Shih... twoje przemówienie było bardzo dobre. Mó

wiłeś rzeczywiście w naszym imieniu, kiedy wspominałeś, że

jest to nowy początek, nowa szansa na uporządkowanie wszyst

kich spraw. To radosna chwila i naprawdę wielki dzień dla

Siedmiu oraz ludu Chung Kuo. Poczynając od dzisiaj, idźmy

razem w przyszłość i budujmy nowy świat, zrealizujmy tę

wizję. Możesz być pewny mojego stałego poparcia w Radzie

dla wszystkich działań podjętych dla osiągnięcia tego celu. —

Uśmiechnął się jeszcze szerzej, a wyglądało to tak, jakby w tej

tłustej, bladej twarzy otworzyła się nagle szczelina, po czym

niespodziewanie pochylił głowę w ukłonie. — I życzę ci dobrej

nocy, kuzynie Wu, jak również moim kuzynom Tsu Ma oraz

Li Yuanowi. Oby bogowie mieli w opiece was i waszych

najbliższych.

Ekran ściemniał. Siedzący pod nim trzej oszołomieni T'an-gowie patrzyli na siebie ze zdumieniem. Tym, który w końcu przerwał milczenie, był Tsu Ma.

O co tu, na bogów, chodziło? Co ten wyrachowany

bękart kombinuje?

Cokolwiek to jest — odparł zirytowany Wu Shih — możesz być pewny jednego: nasz wylewny kuzyn nie wierzy w ani jedno słowo z tego, co powiedział.

Być może nie — wtrącił zamyślony Li Yuan — ale teraz jesteśmy przynajmniej ostrzeżeni.

To prawda — powiedział Tsu Ma i zagłębiwszy się w swym fotelu, mrugnął do nich jednym okiem. — A jest to przynajmniej ktoś, kto rzuca na tyle duży cień, że można z nim walczyć.

* * *

315

Nagłe i gwałtowne łomotanie do drzwi obudziło Emily. Poderwała się i czując, że serce nieprzytomnie wali jej w piersi, sięgnęła po pistolet, który zawsze trzymała przy łóżku. Przez chwilę myślała, że znowu znalazła się w swoim malutkim apartamencie w Hsienie Monachium, ale zaraz przypomniała sobie, gdzie jest — w Ameryce — i usiadła, w pełni już przebudzona i czujna.

Obok łóżka nie było żadnego pistoletu, tylko budzik. Wskazywał czwartą w nocy, a w mieszkaniu panowała całkowita ciemność. Przez chwilę siedziała nieruchomo i płytko oddychając, wsłuchiwała się w odgłosy dochodzące z mroku, usiłując wyobrazić sobie, co to mogło być. Wtedy właśnie stukanie rozległo się ponownie.

Mach. To musiał być on. Służba Bezpieczeństwa nie zawracałaby sobie głowy pukaniem do drzwi.

Syknęła z gniewu, szybko wstała i założyła szlafrok. Lepiej, żeby miał dobre wytłumaczenie, budząc ją tak wcześnie. Cholernie dobre wytłumaczenie.

Wcisnęła gniewnie guzik wizji, sprawdziła przelotnie swój wygląd w wielkim lustrze wiszącym na ścianie i wróciła wzrokiem do ekranu.

Michael...

Michael stał oparty o ścianę przy drzwiach. Jego krótko ostrzyżona głowa zwisała bezwładnie, a całe ciało było pochylone. Wyglądał na chorego. W chwili, gdy spojrzała na niego, poruszył się lekko i skierował mętny wzrok w kamerę.

Nie, nie jest chory. Pijany.

Studiowała przez moment swoje odbicie w lustrze, zastanawiając się, co też on może od niej chcieć. Lekko drżąc, uderzyła dłonią w zamek drzwi.

Stał tam, chwiejąc się na nogach, i po prostu patrzył na nią. Chciała zacząć robić mu wyrzuty, ale porażona jego wyglądem, wstrzymała oddech.

Michael... — powiedziała z bólem. — Co się stało?

Odwrócił głowę w bok, po czym ponownie spojrzał na nią,

a w jego oczach pojawiły się łzy.

Nigdy jeszcze nie widziała go w takim stanie. Zawsze był silny, pomysłowy i pozytywnie nastawiony do przyszłości, nawet gdy sprawy wyglądały beznadziejnie. Teraz jednak wy-

316

raz jego oczu był wręcz przerażający. Nigdy jeszcze nie widziała w nich takiego cierpienia, tak ogromnej rozpaczy.

Wejdź — odezwała się łagodnie i wsunęła swój bark pod

jego ramię, dając mu w ten sposób wsparcie. Wciągnęła go do środka i zamknęła drzwi. — Napijemy się eh'a, a ty opowiesz mi o wszystkim.

Wszystko skończone — powiedział, a jego twarz wy

krzywił nagle grymas bólu. — Nie ma powrotu. Między nami

koniec.

Popatrzyła na jedną stronę jego twarzy, zastanawiając się,

co miał na myśli.

Kto...? — zaczęła i w tym momencie zrozumiała.

Olał mnie, Em. Ten stary pierdoła mnie olał.

Słowa te brzmiały gniewnie, oskarżające Jednakże pod gniewem można było wyczuć otwartą ranę i to prawdziwie ją

zaskoczyło.

Posadziła go na jednym z wielkich krzeseł w kuchni, a sama, rozmyślając gorączkowo, zajęła się zaparzaniem ch'a.

To był Kennedy — oznajmił, potwierdzając w ten sposób to, co już wiedziała. — To był jego pomysł. Sądził, że to może nam pomóc. Zmniejszyć ciśnienie. Dać nam trochę oddechu i czasu na zebranie fuduszów oraz przygotowanie naszej kampanii. Kiedy o tym mówił, wydawało mi się, że to jest zupełnie dobry pomysł. Ale nie... — Głos ponownie mu się załamał, zdradzając głębię jego cierpienia. Zacisnął mocno powieki, ale mimo wszelkich wysiłków, by je powstrzymać, łzy i tak płynęły mu z oczu.

Nie wiedziałam — powiedziała łagodnie, współczująco. — Myślałam, że go nienawidzisz.

Nienawidzę go? — Roześmiał się, otworzył oczy i spojrzał na nią prawie trzeźwo. — Nigdy nie mógłbym go znienawidzić, Em. On jest moim ojcem. On... — Ponownie głos

uwiązł mu w gardle.

A więc co się stało? — zapytała, gładząc go delikatnie

po dłoni. — Co on ci powiedział?

Wziął głęboki, drżący oddech i pokręcił głową.

317

Nie chodzi o to, co powiedział, ale jak to zrobił. Miał

przy sobie swoich koleżków. Wiesz, tych, których naciągnął

na finansowanie swojego projektu nieśmiertelności. Chciałem

porozmawiać z nim na osobności, ale nie pozwolił na to. Nie wpuścił mnie nawet do pokoju. A potem... — Zwilżył wargi językiem. — To było beznadziejne. On nawet nie chce wiedzieć. — Popatrzył na nią smutno. — On chce, żebym był jego niewolnikiem. Mam robić wszystko, co każe. A ja nie mogę tego zrobić. Nie mogę! Żąda zbyt wiele. Zawsze tak było.

Rozumiem... — Ale nie rozumiała. Jeszcze nie. Musiało

być jeszcze coś. Coś, czego jej nie powiedział.

Odwróciła się i nalała ch'a. Kiedy znowu spojrzała na niego, siedział pochylony na krześle i patrzył na nią z dziwnym wyrazem twarzy.

Co to jest? — zapytała, stawiając czarkę na stole obok

niego. — Czego mi nie powiedziałeś?

Roześmiał się, ale był to dziwnie smutny śmiech.

Jesteś dobrą kobietą, Em. I to nie tylko dobrą w pracy.

Jest w tobie coś wyjątkowego. Jakaś cecha... — Wzruszył

ramionami, wyprostował się, ale jego ruchy były niezdarne,

lekko przesadzone, jakby z najwyższym wysiłkiem usiłował

zapanować nad sobą. — Było to dla mnie oczywiste od sa

mego początku. Jeszcze zanim zaczęłaś pracować dla mnie.

Zauważyłem cię. Wiedziałaś o tym? Zawsze wypatrywałem cię

w biurach mojego ojca. Ja... — Popatrzył na swoje dłonie,

jakby nagle nie mógł wyartykułować tego, co miał zamiar

powiedzieć, po czym ponownie spojrzał na nią, a całe jego

zachowanie uległo raptownej zmianie. — Gloria Chung... pa

miętasz ją, Em? Była gospodynią na tym balu, na który

wybraliśmy się razem. Powiedziała mi coś tamtej nocy. Coś,

z czego powinienem sam sobie zdawać sprawę, ale dopiero

ona sprawiła, że w pełni to zrozumiałem. Kiedy dziś wieczo

rem stałem przed ojcem, przypomniałem sobie jej słowa. Wi

dzisz, musiałem dokonać wyboru. Och, nie sądzę, aby „Stary"

nawet w części zdawał sobie z tego sprawę. Zrobiłbym wszyst

ko, o co tylko by mnie poprosił. Wszystko. Ale to...

Emily potrząsnęła głową, nagle poirytowana zachowaniem Michaela.

Co, na litość boską? O czym ty, do cholery, mówisz, Michaelu?

O tobie — odparł, przeszywając ją znienacka wzrokiem. — To o to cały czas chodziło. On chciał, żebym ożenił się z córką Johnstone'a, a ja odmówiłem. Podobnie zresztą

jak poprzednio, tylko że wtedy nie rozumiałem jeszcze w pełni, dlaczego tak postąpiłem. Ale dziś wieczorem byłem już pewny. Zgodziłbym się na wszystko inne. Na wszystko. Ale stracić ciebie, Em... Nie. Nie mogłem tego zrobić. — Podniósł się chwiejnie na nogi i ujął jej dłonie. — Ciągle jeszcze nie rozumiesz? Chcę się z tobą ożenić, Em. Chcę spędzić z tobą moje

życie.

Ta deklaraga zaskoczyła ją, spadła na nią całkowicie niespodziewanie. Opanowawszy się, potrząsnęła głową.

A co z twoim ojcem? Kochasz go, Michaelu. Potrzebu

jesz go. Jeśli mnie poślubisz, zerwie z tobą ostatecznie.

Zadrżał i przez moment mogła dostrzec w jego oczach cały ogrom cierpienia, które rozszarpywało mu serce.

Być może. Ale to już nastąpiło, Em. Między nami

wszystko się skończyło. Naprawdę. Nie ma już powrotu.

Obecnie jesteśmy tylko ty i ja. Oczywiście, jeśli mnie zechcesz.

Jeśli czujesz choć odrobinę tego co ja.

Roześmiała się, ale pod tym śmiechem było jakby pełne odrętwienia zaskoczenie, prawie osłupienie. Zrobił to dla niej: odrzucił wszystko tylko dlatego, by być z nią.

Chcę cię, Michaelu Leverze — powiedziała spokojnie,

zdziwiona siłą tego, co czuła do niego w tej chwili. — Tylko

ty i ja. Na całe życie. I żadnego odwrotu, dobrze? Żadnego

odwrotu.

318

ROZDZIAŁ 11

Utracona

Upłynęło już dużo czasu od dnia, gdy po raz ostatni robili przyjęcie, i Jelka czuła się niezręcznie w roli gospodyni. Ich goście, Hauserowie, byli starymi przyjaciółmi ojca. On był dawnym oficerem Służby Bezpieczeństwa i emerytowanym gubernatorem kolonii, a ona typową żoną żołnierza, cichą i posłuszną mu we wszystkich sprawach. Ich syn, Gustaw, od pewnego czasu osobisty sekretarz marszałka, miał być właśnie przeniesiony na inne stanowisko. Jelka często widywała go w domu, ale nie miała z nim zbyt bliskiego kontaktu. Wyglądał na dość miłego, młodego człowieka, aczkolwiek, jak większość z nich, miał w sobie jakąś wrodzoną sztywność.

Siedząc przy stole, była właściwie cały czas zajęta. Wydawała polecenia służbie, pilnując, by wszystko toczyło się gładko, a w wolnych chwilach brała udział w rozmowie, dbając, by nie zamarła. Nie miała zresztą z tym większego kłopotu, obaj mężczyźni bowiem zmonopolizowali konwersację. Najpierw były to zwykłe wspominki, a potem, gdy dopełniono im kieliszki z winem i podano deser, przeszli do odwiecznego tematu starych ludzi: jak bardzo zmienił się świat.

Wtedy wszystko było prostsze — zaczął Hauser, kiwając głową i zerkając na żonę. — Wartości i cnoty były wtedy wyżej cenione, a postawy jaśniej i wyraźniej określone niż teraz. — Łyknął wina, pochylił się ku Jelce i zaszczycił ją swym spojrzeniem. — Nie było problemu podzielonych lojalności. Człowiek był tym, kim mówił, że jest.

Chciała to zakwestionować. Miała wrażenie, że ludzie zawsze byli tacy sami jak teraz — skomplikowani i trudni do sklasyfikowania, a niektórzy nawet bardziej skomplikowani

niż reszta. Rozmyśliła się jednak i tylko uśmiechnęła się, jakby podzielała jego poglądy.

Hauser przesłał jej w odpowiedzi uśmiech, zadowolony z tego, że się z nim zgodziła.

Nasza praca była wtedy prosta. Łapało się co jakiś czas

kilku malkontentów i pilnowało, by na poziomach wszystko

szło gładko. Nie było żadnych pytań typu: „Kto jest moim

przyjacielem? Kto jest moim wrogiem?"

Tolonen westchnął i otarł usta serwetą.

To prawda, Swen. Gdybym tylko mógł ci powie

dzieć... — Pokręcił smutno głową i sięgnął po kieliszek. —

Honor nie jest czymś, co można kupić. Trzeba się z nim

urodzić. Trzeba także od dnia urodzin mieć w swoim najbliż

szym otoczeniu ludzi honoru. Jeśli tak nie jest... — Wypił tęgi

łyk wina, odstawił kieliszek i zacisnął usta.

Jelka, obserwując go, pomyślała o Kimie. Czy to, co powiedział jej ojciec, mogło być prawdą? Czy honor był po prostu czymś, co się dziedziczyło poprzez urodzenie? Czy człowiek nie mógł być honorowy w sposób naturalny?

Niestety — kontynuował jej ojciec — żyjemy w czasach, gdy podobne wzory zachowań szybko zanikają. Tacy młodzi ludzie jak twój syn są rzadkością, Swen.

Jelka opuściła głowę, powstrzymując uśmiech. Stary gubernator, słysząc uwagę jej ojca, wysunął podbródek i z powagą skinął głową. Był to gest jakby żywcem wzięty z jakiejś historycznej sztuki i rozbawiona dziewczyna musiała przygryźć wargi, aby nie wyrwać się z jakąś uwagą na ten temat. Przy stole obowiązywały ścisłe reguły zachowania i musiała postępować zgodnie z nimi, nawet jeśli bardzo jej się to nie podobało. Nie powiedziała zatem ani słowa i tylko spojrzała nad ramieniem żony gubernatora na kelnera, pokazując, że powinien ponownie napełnić kieliszek tej kobiety.

Musisz być bardzo podekscytowana.

Jelka zwróciła się w stronę eks-gubernatora i dopiero wtedy zdała sobie sprawę z tego, że mówił do niej.

Dlaczego, majorze Hauser?

W związku z tą podróżą. To musi być wspaniałe uczucie. Zobaczyć to wszystko w tak młodym wieku. Ja miałem już prawie pięćdziesiąt lat, kiedy po raz pierwszy tam poleciałem.


320

321

Ciągle nie rozumiała, o czym mówił. Zmieszana spojrzała na ojca, oczekując jakiegoś wyjaśnienia, ale marszałek utkwił wzrok w blacie stołu i wyglądał na głęboko zamyślonego.

Tak — ciągnął gubernator. — Pamiętam to wyraźnie,

nawet teraz. Ten dzień, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem

księżyce Jowisza.

Roześmiała się.

Przykro mi, ale wydaje mi się, że pan się myli.

Na twarzy starego człowieka pojawiło się zakłopotanie i z kolei on popatrzył pytająco na jej ojca.

Co się stało, Knut? Myślałem, że wszystko już załat

wiłeś.

Na policzkach Tolonena widać było lekki rumieniec. Spojrzał twardo w oczy swojego starego przyjaciela i odparł głosem spokojniejszym niż zwykle:

Jeszcze jej nie powiedziałem, Swen. Proszę...

Ach...:— Stary człowiek milczał przez chwilę, wyraźnie zakłopotany, po czym ponownie zwrócił się do Jelki: — No cóż, wydało się. Sądzę, że równie dobrze możesz teraz dowiedzieć się reszty. Wydaje mi się, że twój ojciec chciał ci zrobić niespodziankę, prawda, Knut?

Jelka poczuła nagły chłód. Patrzyła w napięciu na ojca. Co on wymyślił?

Podróż? — zapytała, ignorując całkowicie ich gości.

Powiedziałbym ci — odparł Tolonen, unikając jej wzroku. — Dziś wieczorem. Po wyjściu naszych przyjaciół.

Słowo „przyjaciół" wymówił z lekkim naciskiem, który miał przypomnieć jej o obowiązkach gospodyni, ale zupełnie nie zwróciła na to uwagi.

Znowu mi to robisz, prawda?

Zauważyła, jak ich goście zesztywnieli na swych siedzeniach, jednakże spowodowała, że ojciec wreszcie spojrzał na nią.

Co robię?

Wtrącasz się...— odpowiedziała miękko, ale znaczenia tych słów nie można było zmiękczyć. Myślała o Hansie Ebercie i o presji, jaką wywierał na nią ojciec, kiedy chciał ją zmusić do poślubienia tego człowieka. Mylił się wtedy i myli się teraz. Kochała Kima. I nie pozwoli, by ich rozdzielono. A zwłaszcza dla jakiegoś żołnierza!

322

Zadrżała, zdawszy sobie nagle sprawę z tego, gdzie zawiodły ją jej myśli. Czy naprawdę tak bardzo mierziło ją to całe gadanie o obowiązku i pochodzeniu? Czy naprawdę tak nie cierpiała tej całej żołnierskiej kasty?

Jelka... — zaczął łagodnie jej ojciec. — Musisz mnie

wysłuchać. Tym razem mam rację. Naprawdę...

Złożyła serwetkę, rzuciła ją na stół i wstała. Zwróciła się w stronę gubernatora i jego żony, złożyła im lekki ukłon i uśmiechnęła się przepraszająco.

Proszę mi wybaczyć. Nie czuję się zbyt dobrze. Przykro mi. — Odwróciła się i chciała odejść, ale marszałek ją powstrzymał.

Gdzie się wybierasz, dziewczyno?

Wzięła głęboki oddech i zwróciła się w jego stronę. Był na nią zły. Wściekły. Nie widziała go jeszcze w takim stanie. Ale ten widok tylko utwierdził ją w tym, co miała zamiar zrobić. Popatrzyła na niego z uporem w oczach. Po raz pierwszy w życiu otwarcie rzucała mu wyzwanie.

O co ci chodzi?

Skinął ręką, nakazując jej, by usiadła. Ale ona nie poruszyła się, stojąc przy stole obok odepchniętego krzesła. Zauważył to i zmrużył oczy.

Siadaj natychmiast i przeproś naszych gości za swoje

zachowanie.

Otworzyła usta, zaskoczona jego słowami. Pokręciła wolno głową.

Nie. Nigdzie nie polecę.

Siadaj!

Tym razem w jego głosie zabrzmiała prawdziwa groźba. Usiadła, nie próbując nawet przysunąć krzesła do stołu.

Nie polecę — powtórzyła, jakby nie słyszał tego za

pierwszym razem.

Hauser milczał i patrzył to na nią, to na jej ojca, ale wyraz jego twarzy był odbiciem tego, co widniało na twarzy marszałka.

Polecisz, ponieważ ja ci każę. Rozumiesz?

Znieruchomiała, spojrzała znowu na niego i potrząsnęła

głową. Tym razem krzyknął na nią:

Polecisz, do cholery! Nawet gdyby moi ludzie musieli

323

cię związać i zanieść na pokład. Rozumiesz? Ciągle jesteś

- moją córką i dopóki nie osiągniesz dojrzałości, będziesz robić,

We co ci każę!

pod Wzdrygnęła się i odwróciła od niego wzrok. Był taki pas-

a ni kudny, gdy zachowywał się w ten sposób. Taki...

jaki Nie mając nawet takiego zamiaru, roześmiała się.

pat Zrobiło się bardzo cicho. Czuła mroźną atmosferę, która

bar nagle zapanowała wokół niej. Uniosła głowę i ponownie spoj-

mu rżała na niego. Patrzył na nią dziwnym wzrokiem, jakby była

ktć kimś obcym.

< — Czego się obawiasz? — zapytała.

sp( — Co? — Najwyraźniej jej nie zrozumiał. — Obawiam się?

ze — Kim — wyjaśniła. — Dlaczego tak się go obawiasz? Co

by się stało złego, gdybym go poślubiła?

Pr Nie poruszyła tego tematu przedtem, ale to było sedno

pc sprawy. Prawdziwa przyczyna tej całej awantury,

kr Jej ojciec roześmiał się nieswoim głosem,

ni — Nie wyjdziesz za niego. Nie za niego.

W jego oczach dostrzegła krańcowe zdecydowanie. Ale nie

sj wziął pod uwagę jej sprzeciwu. Tak jak zwykle, oczekiwał, że

potulnie ugnie się pod presją jego woli.

tr. — W moich żyłach płynie twoja krew — powiedziała ci-

cho. — Jeśli zajdzie taka potrzeba, będę z tobą walczyć.

Polecisz — odparł tonem kończącym całą sprawę,

c Przez chwilę wahała się, po czym skinęła głową.

Polecę, ponieważ zmuszasz mnie do tego. Ale to nic nie

zmieni. Poślubię go, zobaczysz.

Jego oczy rozszerzyły się, a usta otworzyły, jakby przez moment chciał się z nią jeszcze kłócić, ale w końcu pokiwał

\ głową i usiadł. Miał jej zgodę. To mu na razie wystarczało.

i Na resztę przyjdzie właściwy czas. Po co przedwcześnie toczyć

przyszłe walki?

Czy teraz mogę już odejść? — zapytała, ciągle siedząc.

Popatrzył na nią, a potem spojrzał na swoich gości. Były gubernator skinął nieznacznie głową i uśmiechnął się kącikiem ust. Jego żona siedziała sztywno i patrzyła na swoje dłonie, jakby wciąż nie mogła opanować wstrząsu, w jaki wprawiła ją ta wymiana zdań.

324

Idź, jeśli chcesz — rzekł cicho Tolonen, jakby nic się nie wydarzyło. Ale gdy odprowadzał ją wzrokiem, zrozumiał, że

coś między nimi pękło. Jakieś ostatnie ogniwo dziecięcego zaufania. Zadrżał i odwrócił się do gości.

Przepraszam, Swen — powiedział. — Powinienem cię ostrzec...

* * *

Kiedy „Stary" Lever, siedzący u szczytu stołu, zaczął czytać punkty umowy kredytowej, w sali konferencyjnej zapanowała pełna napięcia cisza. Po jego lewicy, wzdłuż wielkiego, dębowego stołu siedzieli bankierzy, w sumie ośmiu, a po prawicy zespół doradców. Oczy wszystkich były skierowane na „Starego", który odwrócił stronę dokumentu i postukał w niego palcem.

Ten procent jest za wysoki. O ile pamiętam, zgodziliśmy się na dwa i sześć dziesiątych.

Dwa i osiem dziesiątych, panie Lever — odpowiedział spokojnie Bonner, główny negocjator. — Mam to zanotowane.

Lever patrzył na niego przez chwilę w taki sposób, jakby Bonner postradał zmysły, po czym wyjął pędzelek ze stojącego obok niego kałamarza, przekreślił liczbę widoczną w dokumencie i napisał nową.

Po jego lewej stronie nastąpiła pospieszna wymiana spojrzeń, zakończona lekkim wzruszeniem ramion Bonnera, oznaczającym zgodę. Jak zwykle Lever postawił na swoim.

A co z tym wydłużonym terminem ubezpieczenia? —

dodał obojętnie „Stary". — Myślę, że powinniśmy podzielić

się po równo tymi wydatkami. Co pan o tym sądzi?

Bonner utkwił wzrok w blacie stołu.

To raczej niezwykłe, panie Lever. Zwykle to kredyto

biorca ponosi koszty wszelkich ubezpieczeń pożyczek, ale jeśli

pan tego chce... — Uniósł głowę, spojrzał na Levera i uśmiech

nął się. — Poza tym jestem pewny, że projekt zostanie ukoń

czony w terminie.

Lever uśmiechnął się także, wyciągnął rękę i poklepał Bonnera po ramieniu.

To dobrze. A zatem podpiszemy to teraz i poświad

czymy, zgoda?

Bonner wypuścił powietrze z płuc i poczuł, jak opuszcza

325

go napięcie. Te dwie dziesiąte procenta będą ich kosztowały ponad pięćdziesiąt tysięcy więcej, a wraz z ceną ubezpieczenia może wyniesie to około stu pięćdziesięciu tysięcy. Jednakże w porównianiu ze skalą całej umowy było to prawie nic.

Osiem miliardów yuanówl Bonnerowi kręciło się w głowie na samą myśl o tym. Był to największy kredyt kiedykolwiek udzielony przez jego dom finansowy. I nawet biorąc pod uwagę minimalny procent, przy którym upierał się Lever, zysk będzie ogromny. On osobiście, jako główny negogator, dostanie ćwierć procenta, a ćwierć procenta od ośmiu miliardów jest sumą absolutnie nie do pogardzenia. I w dodatku każdy fen kredytu będzie zabezpieczony akcjami ImmVacu, najlepszymi na rynku.

Bonner wstał i ukłonił się przed starcem. Jego zespół, jak jeden mąż, zrobił to samo i trwał z pochylonymi głowami, podczas gdy Bonner przechodził wokół stołu, aby złożyć swój podpis na umowie i parafki obok dwóch poprawek wprowadzonych przez Levera. Druga kopia umowy, potwierdzona wzorami siatkówek, miała być podpisana i zarejestrowana później tego samego dnia, ale negocjacje zostały zakończone, a układ zawarty.

Stary" Lever odwrócił się, spojrzał na szefa służby i prztyknął palcami. Na ten znak stary mężczyzna otworzył natychmiast drzwi. Za nimi, na korytarzu, czekało sześciu służących z tacami pełnymi delikatesów i napojów. Weszli szybko do środka i zaczęli ustawiać je na stole.

Proszę — powiedział „Stary" Lever, rozglądając się do

okoła siebie z szerokim uśmiechem na ustach — uczcijmy to!

Poczynając od dzisiaj, Instytut Badań Genetycznych Cutlera

jest mój. — Roześmiał się i pokiwał głową. Wstał i wziąwszy

kubek z winem z rąk służącego, wzniósł go do góry. — To

jest wielka chwila i nic... nic nie może mi jej zepsuć!

Pozostali wznieśli kubki do góry i przyłączyli się do niego w tradycyjnym toaście.

Kon pei!

Panie Lever...

Szef Służby stanął przy ramieniu Levera i wyszeptał to cicho, lecz z naciskiem.

Lever odwrócił się ku niemu i spytał:


O co chodzi?

Nadeszły wiadomości, panie. Przed chwilą. Chodzi o Michaela, panie Lever. Ożenił się. Ożenił się z tą panią Jennings.

* * *

Kiedy wściekły Lever wypadł z sali, Mach i Curval stali w przedpokoju. Słyszeli trzask tacy, która spadła na podłogę, i gniewny okrzyk starca, ale jego widok, widok tej twarzy wykrzywionej w dzikim grymasie, zaskoczył ich obu.

O co chodzi? — zawołał Mach, dogoniwszy „Stare

go". — Co, do diabła, się stało?

Lever nagle stanął i odwrócił się w jego stronę.

To Michael. Zdradził mnie.

Zdradził cię?

Lever zadrżał.

Ożenił się z nią. Ten bękart ośmielił się z nią ożenić!

Wstrząśnięty Mach patrzył na niego w milczeniu. Wiedział, że tamten miał na myśli Emily. Michael poślubił Emi-ly Ascher.

To niemożliwe — powiedział w końcu. — Ona by tego nie zrobiła. Chcę powiedzieć... — Pokręcił głową, nie mogąc tego wytłumaczyć. — Czy jesteś całkowicie pewny?

Nie całkowicie, ale dość pewny. Widzisz, kazałem go śledzić. — W tym momencie Leverem ponownie zatrzęsło. — Zdradził mnie, Janie. Najpierw była sprawa tego chłopca, Warda, a teraz to!

Może twoi ludzie coś przekręcili. Może...

Nie. Tym razem zrobił to naprawdę. Zrobił to, aby pokazać, że pluje na mnie. Że szcza na mnie. Mój syn...

Charles...

Nie. To moja wina. Mogłem się tego spodziewać. Po*-winienem przewidzieć, że to zrobi. — Wzdrygnął się i dodał, zniżywszy głos: — Powinienem kazać ją zabić.

Mach zerknął na Curvala, po czym potrząsnął głową.

Nie, Charles. To by niczego nie rozwiązało. Musisz się z tym pogodzić. Musisz pokazać mu, że to nie ma dla ciebie żadnego znaczenia.

Żadnego znaczenia? — Lever zamknął oczy, a wyraz bólu, który nagle pojawił się na jego twarzy, zmienił ją w coś,


326

327

na co trudno było patrzeć. — Ten chłopiec był dla mnie wszystkim. Wszystkim. A teraz...

Musisz mu pokazać, że nic dla ciebie nie znaczy — powtórzył z naciskiem Mach. — To jedyna odpowiedź, Charles. Jedyna odpowiedź.

* * *

Wąsacz Lu, Wielki Szef Kuei Chuan, stał i ryczał z wściekłości. Przyczyną jego furii był leżący przed nim na biurku liścik od Tłustego Wonga, w którym tamten w sześciu krótkich słowach wzywał go do siebie.

Jak ten mały, pieprzony kutasina śmie mówić mi, co

mam robić! Jak on śmie wzywać mnie do siebie niczym jednego

ze swoich pachołków!

Ludzie Lu pospuszczali głowy i unikali jego wzroku. Ślęczeli właśnie nad planami najniższych poziomów, dyskutując na temat ostatnich rajdów Triady 14K na wschodnie strefy Kuei Chuan oraz narastającego parcia w górę Czerwonego Gangu, które zaobserwowano na północy. Celem ich narady miało być opracowanie planu przeciwdziałania, ale kartka od Tłustego Wonga sprawiła, że Lu Ming-shao zapomniał o wszystkim. Szalał już od dziesięciu minut, wytężając całą swoją pomysłowość na wymyślanie przezwisk, którymi obdarzał 489 Zjednoczonych Bambusów. A jednak każdy z obecnych w pokoju wiedział, że pójdzie na to spotkanie. Musiał to zrobić, gdyż Tłusty Wong był obecnie bardzo silny i miał w radzie pewnych sojuszników, natomiast Kuei Chuan w ostatnim roku zanotowała na koncie wyraźny spadek wpływów i erozję swych ongiś bardzo bliskich związków z sąsiednimi Triadami.

Tak, i to także musiał być wynik knowań Tłustego Wonga, bez wątpienia. Lu Ming-shao nie miał na to żadnego dowodu, ale jak inaczej wytłumaczyć to, co się działo? Czy bez cichej zgody szefa Zjednoczonych Bambusów 14K ośmieliłaby się wdzierać na terytorium Kuei Chuan? A teraz jeszcze to.

A może by go zabić? — zaproponował nagle Visak

w chwili ciszy, która zapanowała między kolejnymi wybu

chami Lu.

Wąsacz Lu roześmiał się niewesoło i zmierzył Visaka spojrzeniem swego jedynego zdrowego oka.

Zabić go? Zabić Tłustego Wonga?— Roześmiał się ponownie, tym razem z niedowierzaniem. — Jak?

Potrzebny jest zabójca — odparł Visak, wytrzymując srogie spojrzenie Lu. — Znam takiego człowieka. On jest wyjątkowy.

Wyjątkowy? — Wąsacz Lu pochylił się i oparłszy dłonie na krawędzi stołu, wybuchnął śmiechem. — Aby dostać Tłustego Wonga, musiałby być duchem i umieć przechodzić przez ściany.

Visak pochylił głowę.

Z całym szacunkiem, panie Lu, ośmielę się powtórzyć,

że ten człowiek naprawdę jest wyjątkowy. Mógłby dostać

Wong Yi-suna. Wonga i wszystkich jego najważniejszych lu

dzi.

Wąsacz Lu zacisnął dłonie na krawędzi stołu i przez chwilę oddychał płytko, pospiesznie. Jego cętkowana, podobna do maski twarz drgała gwałtownie. Po jakimś czasie opanował się jednak i odstąpiwszy od stołu, owinął się ciasno swoją jedwabną szatą. Następnie popatrzył ostentacyjnie na szklane pudełka zawieszone na ścianie nad jego biurkiem — pudełka, których zawartością były głowy jego największych rywali — i przytaknął. Nie mówiąc jeszcze nic, zdjął jedną z głów ze ściany i przez chwilę przyglądał się jej z uwagą. Po jego szklistej twarzy przebiegł lekki uśmiech, gdy wspomniał moment, w którym zabił tego człowieka, ten wyraz pełnego osłupienia niezrozumienia w oczach tamtego, kiedy wyduszał z niego ostatni dech, i satysfakcję, którą czuł potem. Pogładził odruchowo koniuszkiem kciuka swoje ślepe oko i z powrotem zawiesił pudełko z głową.

W porządku. Ale to musi być zrobione dziś w nocy.

Rozumiesz? Niech mnie szlag trafi, jeśli pozwolę temu skur

wielowi zobaczyć jeszcze jeden dzień. Nie po tym, gdy mnie

tak obraził. Skontaktuj się natychmiast ze swoim człowiekiem.

Zaoferuj mu wszystko, co zechce. A potem przyprowadź go

tutaj, rozumiesz? Chcę zobaczyć tego ducha. Jeśli to możliwe,

niech to będzie za godzinę, a w każdym razie jeszcze tej nocy.

Przed spotkaniem. — Spojrzał Visakowi w oczy. — Och, jesz

cze jedno. Sprawdzisz tego twojego przyjaciela, i to dokładnie.


328

329

Visak skinął głową, ukłonił się i wyszedł. Wąsacz Lu odprowadził go wzrokiem, usiadł i zamyślił się. Nie czuł już gniewu. Przez chwilę patrzył w milczeniu na kartkę z odręczną notatką od Tłustego Wonga, po czym zmiął ją w dłoni w małą kulkę, wsadził sobie do ust i połknął.

Przez chwilę nic się nie działo, a następnie, jakby całe napięcie panujące w pokoju nagle zniknęło, Wąsacz Lu wybuchnął grzmiącym śmiechem.

* * *

Lu Ming-shao odepchnął młodą dziewczynę bezceremonialnie na bok i podniósł swoje ogromne cielsko z łóżka. Włożył szlafrok, który podał mu służący, i obwiązał się w pasie szarfą, patrząc cały czas na swego zastępcę.

A więc jest już tutaj? Visak pochylił głowę.

Czeka w pokoju przyjęć, panie.

Nie uzbrojony, mam nadzieję?

Tak, panie. I pod strażą.


A zadanie, jakie chcę mu poruczyć? Rozumie jego konsekwencje?

Tak jest, panie.

Dobrze. Jak na to zareagował?

Visak zawahał się i rzucił przelotne spojrzenie młodej, skośnookiej dziewczynie, która leżała naga na łóżku i z ciekawością w oczach przysłuchiwała się tej wymianie zdań. Następnie wrócił wzrokiem do Lu Ming-shao i popatrzył w jego jedyne widzące oko.

Nasz przyjaciel jest raczej zimnokrwisty. Nie jest kimś,

kto... reaguje.

Wąsacz Lu przyjrzał mu się i roześmiał się zachwycony.

To dobrze! Już mi się podoba.

Visak ruszył przodem. Kiedy mijali szeregowych członków Triady, wszyscy klękali na widok swego przywódcy i pochylali nisko głowy. Drzwi do pokoju były obstawione przez Meng Te i Hiang Jena, dwóch najlepszych ludzi Wąsacza Lu.

W porządku — powiedział Lu, rozglądając się wokół

z uśmiechem. — Spotkajmy zatem naszego wyjątkowego przy

jaciela.

W środku czekało ich coś niespodziewanego. Zobaczyli wysokiego mężczyznę ubranego od stóp do głów na biało, który stał z lekko pochyloną głową i patrzył w dół, jakby trzymał coś w ramionach. Kiedy się odwrócił, dostrzegli, co to było. Niemowlę.

Wąsacz Lu łypnął gniewnie na Visaka, zły, że nikt go na to nie przygotował.

Co to jest?

Przybysz spojrzał na dziecko i patrząc prosto w zdrowe oko Wąsacza Lu, rzucił mu je.

Lu Ming-shao, całkowicie zaskoczony, podniósł odruchowo ręce i chwycił zawiniątko. W tym samym czasie mężczyzna wyciągnął błyskawicznie pistolet i dwukrotnie wystrzelił. Wąsacz Lu usłyszał zduszone krzyki i poczuł drżenie podłogi, gdy stojący po obu jego bokach ludzie padli na ziemię. On sam pozostał jednak nietknięty.

Nieznajomy schował pistolet.

Robiąc coś nieoczekiwanego, uzyskuje się ogromną

przewagę, czyż nie, Lu Ming-shao?

Lu Ming-shao przełknął ślinę, a jego gniew zmienił się w coś zimnego i twardego.

Co ty sobie, kurwa, myślisz, przyjacielu?

Ci dwaj byli zdrajcami — odpowiedział spokojnie wysoki mężczyzna. — Zawarli układy za twoimi plecami. Sprzedali cię innemu.

Lu Ming-shao spojrzał na ciała Meng Te i Huang Jena. Czy to możliwe? Jednakże już w tej samej chwili, gdy zadawał sobie to pytanie, zrozumiał, że było to całkowicie możliwe. Przyszedł przecież z zewnątrz. Między nim a jego ludźmi nie było żadnych więzów krwi, jak w wypadku wszystkich innych 489. Dopóki był silny, służyli mu, ale nie mógł liczyć na ich lojalność.

Popatrzył na dziecko, które dziwnie cicho leżało w jego ramionach. To było niemowlę Hung Mao. Odrażający drobiazg, najwyżej kilkutygodniowy. Podniósł je lekko, jakby szacował jego ciężar, a następnie rzucił z powrotem nieznajomemu.

Obcy uchylił się, pozwalając krzyczącemu zawiniątku upaść na podłogę, a w jego ręku błysnął nóż; wielka, groźnie wyglądająca broń o białoperłowej rękojeści.


330

331

Wąsacz Lu wyciągnął swój nóż i z głośnym rykiem rzucił się na niego, wiedząc już, że został zdradzony. Zrobił jednak tylko dwa kroki, po czym rzężąc boleśnie, osunął się na kolana. Nóż Visaka zanurzył się w jego plecach aż po rękojeść, a on sam przygniótł go swym ciałem.

Dziecko już nie krzyczało. Leżało pod Lu Ming-shao, zmiażdżone ciężarem obu mężczyzn.

Po chwili Visak wstał i zostawiwszy swoją broń w plecach dawnego pana, odsunął się i spojrzał na przybysza.

Obcy podszedł bliżej, stanął nad Wąsaczem Lu i słuchał przez chwilę bolesnego charkotu, z jakim tamten wydawał swe ostatnie tchnienia, i miękkiego bulgotania krwi w jego przebitych płucach. Następnie podeszwą swojego lewego buta przycisnął brutalnie głowę Lu do podłogi i obróciwszy lekko stopę, wbił obcas w pokrytą bliznami twarz umierającego, rozrywając delikatną tkankę jego ciała, jakby miażdżył owada.

Nasyciwszy w końcu oczy widokiem konającego, Lehmann oderwał od niego wzrok i spojrzał w oczy Visaka.

Wezwij Czerwonego Pala, Po Lao. Przyprowadź go tu natychmiast. A jeśli będzie o coś pytał, powiedz mu tylko, że sytuacja uległa zmianie. Powiedz mu, że ma teraz nowego pana.

* * *

Promenada została opróżniona. Po wieżą zegarową leżały rzędy bezgłowych ciał tych, którzy próbowali przeciwstawić się Lehmannowi. W sumie było ich ponad stu, a z ich głów ułożono w pobliżu wielki stos.

Lehmann stał tam, szczupły, ale równocześnie władczy, i patrzył na serce swego nowego terytorium. Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć w tej chwili tryumfu. Dwadzieścia ch'i za nim, w cieniu wieży, stali Souczek i Visak. Obaj ciężko walczyli w ciągu minionych kilku godzin, niszcząc ostatnie punkty oporu i starając się jednocześnie, aby żadne wieści o tych wydarzeniach nie rozeszły się zbyt wcześnie. Teraz było już po wszystkim, a władza Lehmanna została utrwalona. Na sygnał albinosa Visak ukłonił się i ruszył środkiem promenady, wzywając ludzi, by wyszli z sąsiednich korytarzy.

Już po chwili wielka ludzka fala wypełniła tę rozległą

przestrzeń i zaczęła wolno, bojaźliwie zbliżać się do wieży. Makabryczny widok rzędów bezgłowych ciał i stosu zakrwawionych głów wystarczał, by najtwardsi z nich poczuli lęk. Kiedy byli już blisko, Visak wykrzyknął rozkaz, po którym wszyscy padli na kolana i przycisnęli głowy do ziemi. Ponad cztery tysiące ludzi. Cała Triada Kuei Chuan.

Lehmann stał jeszcze przez chwilę w bezruchu, patrząc na to mrowie pochylonych pleców, po czym ruszył między nich i podnosząc od czasu do czasu głowy niektórych ze swych nowych ludzi, patrzył w ich twarze, nieustraszony, władczy jak Tang.

Przez kilka długich minut panowała głęboka cisza, w czasie której zdawało się, że żaden z nich nie śmie nawet oddychać. Lehmann wyszedł spomiędzy nich, zbliżył się do stosu głów, wziął po jednej z nich w każdą rękę i odwrócił się w stronę patrzącego na niego tłumu.

To byli moi wrogowie — powiedział chłodnym, wyważonym głosem. — I taki będzie, poczynając od dzisiaj, los wszystkich moich wrogów. Ale wy... wy macie szansę stać się moimi przyjaciółmi. Moimi ludźmi. — Odłożył głowy na miejsce i zrobił krok w kierunku stojącej przed nim ludzkiej ciżby. — Nielojalność ma swoją cenę. Tak to już jest i zawsze było miedzy ludźmi. Ale lojalność... jak można zasłużyć na lojalność? Jaka jest jej cena? — Przesunął po nich wzrokiem, a spojrzenie jego bladoróżowych oczu zdawało się obejmować ich wszystkich. — Wiem, że ostatnie wydarzenia były dla was wstrząsem, że pogubiliście się trochę w tym wszystkim. Wiem jednak także, że wielu spośród was nie podobał się sposób, w jaki rozwijała się sytuacja pod rządami Lu Ming-shao, i że chętnie zgodzą się oni na zmianę. Jeśli zaś chodzi o mnie... no cóż, jeszcze mnie nie znacie. Może tylko słyszeliście o mnie. To także dobrze rozumiem. Zapewne obawiacie się mnie teraz i nie ma jeszcze żadnego powodu, by ktokolwiek z was był mi winien nawet odrobinę lojalności. Jeszcze nie. W najbliższych miesiącach będę od was żądał bardzo wiele. Będę wymagał rzeczy, o których Wąsaczowi Lu nawet się nie śniło. A co dam w zamian? — Lehmann przerwał, pokiwał powoli głową, jakby popadł w nagłą zadumę, ale gdy odezwał się znowu, jego głos zabrzmiał potężnie i odbił się echem w najdalszym nawet zakątku tej ogromnej, otwartej przestrze-


332

333

ni: — W zamian dam wam wszystko. Wszystko, o czym kiedykolwiek marzyliście.

* * *

Kim wyjął wtyczkę z gniazdka w płycie terminalu, odczekał, aż kabelek wsunie się do środka bolca wystającego tuż pod jego uchem, po czym oparł się wygodnie i oddychał przez chwilę płytko, starając się uporządkować myśli.

To jest dobre. Bardzo dobre. I łatwe w użyciu. Myś

lałem, że upłynie trochę czasu, zanim przyzwyczaję się do tego.

Chirurg uśmiechnął się w odpowiedzi.

Każdy tak myśli. I jest w tym trochę prawdy. To, czego

pan przed chwilą doświadczył, jest dopiero początkiem. Widzi

pan, szybkość, z jaką pański system nerwowy przekazuje

informacje, jest taka sama jak poprzednio: tego nie można

zmienić. Tylko że poprzednio musiał pan spowalniać swoje

procesy myślowe do szybkości, z jaką pan czytał lub mówił.

Po usunięciu tych ograniczeń mózg może przetwarzać dane

z fenomenalną sprawnością. Czasem aż tysiąckrotnie większą

od tej, z jaką pracował bez wspomagania. Jednakże przy

zwyczajenie się do tych nowych możliwości musi trochę po

trwać.

Kim skinął głową, wspominając, co czuł przed chwilą. To uczucie było przepotężne. Informacje wlatywały do jego głowy z przerażającą wręcz szybkością. Wpadł w stan radosnego uniesienia, wszystko stało się dla niego absolutnie jasne i wyraziste. Miał wrażenie, że urósł w jednej chwili i widział rzeczywistość z taką ostrością, jak nigdy dotąd. Iskierki czystego natchnienia przeskakiwały między- różnymi punktami jego mózgu jak wyładowania elektryczne i nadążał za nimi z najwyższym trudem, zalewany jednocześnie falą innych idei, które zdawały się wypełniać mu głowę.

Popatrzył ponownie na lekarza.

Pan też powinien to sobie zrobić. Z pewnością pomo

głoby to panu w pracy.

Chirurg roześmiał się.

Wszyscy to mówicie. My nazywamy to syndromem

przemiany. Ci, którzy nie mają wszczepu, boją się go, nato

miast ci, którzy już go mają, czują typową dla neofitów

334

potrzebę namówienia innych na tę operację. Ja jednak nie mam go, bowiem nie mogę go mieć.

Dlaczego? — Kim dotknął odruchowo końcówki bolca.

Zdradził tym gestem fakt, iż wszczep był dla niego nowością.

Lekarz zauważył to i uśmiechnął się.

W pańskim wypadku nie pociąga to za sobą żadnych

negatywnych konsekwencji. Pan jest teoretykiem, a nie pra

ktykiem. Okazuje się jednak, że w wyniku tej operacji na

stępuje lekkie obniżenie zdolności motorycznych. Jakby

zwiększona aktywność pamięci odbijała się ujemnie na in

nych częściach mózgu i osłabiała ich działanie. Rodzaj efek

tu kompensacyjnego, jeśli chce pan to tak nazwać. Jako

chirurg nie mogę ryzykować czegoś takiego. Moja praca

w równym stopniu zależy od sprawności rąk i od mojej

wiedzy o działaniu mózgu. Nie mogę sobie pozwolić na

obniżenie moich zdolności motorycznych. Poza tym nie po

zwolono by mi na to.

Kim pokiwał głową, zastanawiając się nad tym, co usłyszał.

Byłyby jeszcze inne trudności, prawda?

Chirurg uśmiechnął się.

Opóźnienie międzystanowe — wyjaśnił szybko. — Tak

to nazywamy. To dlatego czuł się pan tak dziwnie, prze

chodząc z jednego stanu do drugiego. To dlatego przez kilka

pierwszych sekund nie mógł pan nic powiedzieć. Pański umysł

zdążył się już przyzwyczaić do reagowania z szybkością, która

jest dla niego bardziej naturalna. Po wyjściu z tego stanu

pogubił się i potrzebował trochę czasu, by dostosować się do

nowej sytuacji. Trwa to zaledwie od pięciu do dziesięciu

sekund, ale dla chirurga jest to absolutnie nie do przyjęcia.

Zjawisko to — ciągnął dalej lekarz — występuje tylko po

wyjściu z systemu i wydaje się, że nie ma żadnego sposobu,

aby mu zapobiec. Po włączeniu umysł przyspiesza swe dzia

łanie stopniowo. Muszą upłynąć prawie dwie sekundy, zanim

osiągnie pełną szybkość operacyjną. Po wyłączeniu nie ma

takiej stopniowej asymilacji. Zmiana stanu jest natychmias

towa i do pewnego stopnia szokująca.

Szkodliwa?

Chirurg pokręcił przecząco głową.

Umysł ludzki to bardzo odporna maszyna. Sam broni

się przed uszkodzeniem. Tym właśnie jest efekt opóźnienia

335

miedzystanowego: mechanizmem obronnym. Bez niego na pewno by nastąpiło uszkodzenie.

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Chwilę później do środka wszedł służący i ukłoniwszy się najpierw lekarzowi, podał Kimowi „zapieczętowaną" kartkę z wiadomością — niewielki pasek plastyku mrugający regularnie w świetle lampy sufitowej.

Czy nie obrazi się pan, jeśli zrobimy teraz chwilę przerwy? — zapytał Kim, wstając z krzesła i odchodząc od terminalu.

Oczywiście, że nie — odparł lekarz. — Odwiedzę jeszcze kilku innych pacjentów, a potem tu wrócę, jeśli pan chce.

Kiedy Kim został znowu sam, nacisnął kciukiem pieczęć i wywołał wiadomość, która natychmiast pojawiła się na czystej do tej pory powierzchni plastykowej karty. Przeczytał ją powoli i jeszcze zanim do końca pojął jej treść, po raz pierwszy w życiu zdał sobie sprawę z tego, jak boleśnie powolny był ten normalny sposób wprowadzania danych do mózgu. Po chwili zapomniał jednak o wszystkim. Przeczytał notatkę jeszcze raz, osłupiały, usiłując zrozumieć, co się stało.

On nie może... — wykrztusił i odwrócił się gwałtownie w stronę drzwi. Jego postawa uległa nagłej zmianie: napiął całe ciało i przykucnął jak wojownik szykujący się do walki. — Nie...

Wiadomość była krótka, zwięzła, podpisana osobistym kodem Tolonena.

Shih Ward,

Nie będzie pan widywał się z moją córką i nie powinien pan tego próbować. Nie ma dla was dwojga przyszłości, a już z całą pewnością żadnej możliwości związku. Ma pan trzymać się z dala od mojego domu i kontaktować się ze mną tylko poprzez biuro. I na koniec pozwolę sobie pana ostrzec. Jeśli będzie się pan upierał przy tej sprawie, zrobię wszystko, co w mojej mocy, by pana złamać.

Knut Tolonen

Gdy czytał tę notatkę po raz drugi, włosy zjeżyły mu się na głowie. Rzucił ją na podłogę i podszedł do terminalu.

336

Usiadłszy przy nim, wybrał opcję „Łącz" i podał kod, który

dostał od niej. Jej prywatny kod, znany tylko Jelce i jemu.

Czekał na połączenie, a gniew, strach i jeszcze coś — coś, co już znał, ale czego nie potrafił nazwać — kotłowały się w nim,

wręcz kipiały. Przez długi czas nic się nie działo. Ekran był pusty i tylko pulsujący z boku sygnał wskazywał na to, że maszyna próbuje uzyskać połączenie. W końcu, prawie niedostrzegalnie, ekran zmienił się, pokazując nie jej twarz, którą miał nadzieję zobaczyć, ale wiadomość. Krótsza od notki Tolonena i mniej osobista, ale jednak była, świadczyła też, że Jelka nie brała w tym udziału.

Nankin. Południowy Port nr 3. Meridian.

Nankin był wielkim portem kosmicznym obsługującym ruch z koloniami. Południowy Port nr 3 musi oznaczać jedno z miejsc startowych, a Meridian jest zapewne nazwą statku. Ale dlaczego podała mu te szczegóły? Chyba że...

Podejrzenie zamieniło się w lodowatą pewność. Przerwał szybko połączenie, po czym zażądał szczegółowych danych na temat odlotów z Południowego Portu nr 3 w Nankinie i znalazł Meridian już na drugiej stronie listy. Zadrżał. Siedem godzin. A nawet mniej niż siedem. Tyle tylko czasu mu zostało na to, by ją odnaleźć i...

I co? Siedział bez ruchu, serce łomotało mu w piersi, a ręce drżały. Nie mógł nic zrobić. Tolonen co do tego się upewni. Może i teraz był już pod obserwacją. Ale musi spróbować. Nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby nie spróbował.

Wstał powoli, czując ogarniającą go słabość. Odwrócił się i spojrzawszy na małą, plastykową kartę leżącą na podłodze po przeciwnej stronie pokoju, rozpoznał w końcu to uczucie, którego nie potrafił do tej pory nazwać. Było mroczne, ogromne i puste jak dziura w ziemi; tak straszne i obezwładniające, że zdawało się wysysać z niego wszystkie siły, zbliżając go do śmierci. To było uczucie straty. Utracił ją.

Ale nawet w tej chwili, gdy poraziło go to nagłe zrozumienie, pojawiło się w nim coś nowego — gniew i determinacja. Nie. Spróbuje. Podąży za nią bez względu na groźby Tolonena. Spróbuje. Nic bowiem nie miało dla niego takiego znaczenia jak Jelka. Nic w całym wszechświecie.

337

* * *

Souczek szedł obok lektyki, a Po Lao i Visak przed nią, na czele małego pochodu zbliżającego się do końca korytarza i miejsca spotkania, które znajdowało się tuż za rogiem. Lehmann osobiście wybrał ludzi maszerujących teraz wraz z nim pod sztandarami z czarnym psem, było ich jednak zaledwie dwa tuziny, włączając w to tragarzy, i od chwili, gdy wkroczyli na terytorium Czerwonego Gangu, Souczek czuł sie bardzo niepewnie. Miał wrażenie, że jest całkowicie odsłonięty i bezbronny.

Spotkanie zostało przygotowane dość pospiesznie. Tłusty Wong otrzymał list, w którym bez większych ceregieli poinformowano go, że albo Wielki Szef Kuei Chuan spotka się z nim na terytorium Czerwonego Gangu, albo wcale. Wskazano mu także czas i miejsce oraz dodano, iż kopie tego listu zostały dostarczone każdemu z czterech pozostałych szefów. To ostatnie było elementarnym środkiem ostrożności, ale jeśli Tłusty Wong rozważał możliwość wystąpienia przeciw Kuei Chuan, stworzono mu właśnie do tego idealną okazję. Jeśli prawdą było to, co mówił Visak, przez ostatnie sześć miesięcy Zjednoczone Bambusy Wonga bardzo się zbliżyły do Czerwonego Gangu Nieboszczyka Yu. Doszło nawet do tego, że wspierały wypady Czerwonego Gangu na terytorium Kuei Chuan. Tak więc w opinii Souczeka cała ta sprawa była dość dziwna — równoznaczna z włożeniem głowy w paszczę tygrysa. Ale ten rozkaz wydał Lehmann.

Kiedy nagle wyrosła przed nimi obstawiona przez strażników bariera, zwolnili. Souczek wysunął się do przodu, aby ich policzyć, i zauważył za tą przeszkodą długi szereg sztandarów. Na miejscu były już wszystkie Triady — 14K, Żółte Sztandary, Zjednoczone Bambusy, Czerwony Gang i Wo Shih Wo — i każdą z nich reprezentowały pokaźne siły. Kuei Chuan — zaledwie dwa tuziny wojowników — pojawiła się najwyraźniej jako ostatnia.

Na myśl o zbliżającej się konfrontacji Souczek poczuł ucisk w piersiach, a jego serce zaczęło bić znacznie szybciej niż zwykle. Po raz pierwszy nie był do końca pewny, czy Lehmann wie, co robi. To była inna liga. Całkowicie inna liga. Zabicie Wielkiego Szefa to jedna sprawa, ale zajęcie jego miejsca to

338

już coś zupełnie innego. A jednak Po Lao, a także Visak, pokłonili się przed Lehmannem, akceptując nieuniknione. A więc może...

Przy barierze pojawiła się jakaś postać. Był to niski, elegancki Han w szatach z liliowego jedwabiu. Za jego plecami ustawiło się jeszcze czterech Han w średnim wieku i patrzyło na zbliżającą się ku nim lektykę.

Pierwszy z nich to Tłusty Wong —powiedział spokojnie Visak, poruszając przy tym tylko kącikami ust. — Po jego lewej stronie widzicie łysielca: to Nieboszczyk Yu, nasz gospodarz. Ten z wyłupiastymi oczami, który stoi obok niego, to Li Chin, szef Wo Shih Wo, znany także jako Li Bez Powiek. Sztywny starzec za nimi to Generał Feng, szef 14K, a ten wysoki z okaleczoną ręką to Ho Trzy Palce, szef Żółtych Sztandarów.

Souczek zmrużył oczy, obejmując wzrokiem wszystkich pięciu. Nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek zobaczy tych ludzi. Mało kto miał okazję spotkania choćby jednego z nich. A jednak na wezwanie jego pana stawili się tutaj razem. Strach Souczeka zmienił się w coś twardego, co jak kamień zaciążyło mu w żołądku. Jakaś część jego umysłu zastanawiała się, czy dożyje do następnego ranka, ale jeszcze silniejsza była obawa przed sprawieniem Lehmannowi zawodu. Ona to pomogła mu opanować lęk i przyczyniła się do tego, iż patrzył na wszystko chłodnym okiem.

Nie miał żadnej wątpliwości, że byli to potężni ludzie. Widział to w ich postawie, w atmosferze pełnej spokoju, w wyższości, która zdawała się z nich emanować, i w ich zimnych, beznamiętnych spojrzeniach. Najmniejsza zachcianka, najbardziej nieznaczny gest każdego z nich mogły być przyczyną śmierci wielu ludzi. A jednak przy tym wszystkim oni także byli ludźmi. Można ich było zabić. Tak jak zabito Wąsacza Lu.

A co z Lehmannem? Jego także można było zabić, gdyż w ostatecznym rachunku również był człowiekiem. A jednak myśl o tym, że ktoś byłby w stanie pokonać albinosa, wydała się Souczekowi jakaś niewłaściwa — prawie nieprawdopodobna — i to sprawiło, że nabrał nowej pewności siebie. W głębi serca wierzył bowiem w Lehmanna. Zatrzymali się w odległości dziesięciu kroków od oczeku-

339

jącej na nich grupy. Tragarze powoli postawili lektykę na ziemi. Souczek, widząc zaciśnięte dłonie Tłustego Wonga i zimne, twarde spojrzenie jego oczu, napiął odruchowo mięśnie całego ciała. Kontrwezwanie Lehmanna — ten lapidarny, nie podpisany liścik — musiało bardzo rozgniewać wodza Zjednoczonych Bambusów. Już przez samo przyjście tutaj tracił twarz. A jednak przyszedł.

W tym momencie przerwał ciszę szelest ciężkich jedwabi. To pomocnicy tragarzy podnieśli czarną zasłonę lektyki. Chwilę później z ciemności panującej w jej środku wyłonił się Lehmann i wyprostował powoli swoje wysokie, chude ciało. W jaskrawym świetle padającym z góry wyglądał jak duch, zwłaszcza że jak zwykle ubrany był od stóp do głów na biało.

Biel, kolor śmierci.

Wśród mężczyzn, którzy obsadzili stanowiska przy barierze, dało się słyszeć głębokie westchnienie. Westchnienie wyrażające w równym stopniu strach i zaskoczenie. Stojący przed nimi Tłusty Wong otworzył nieświadomie usta i potrząsnął powoli głową z wyrazem niedowierzania na twarzy. Przez chwilę wyglądał na kompletnie zagubionego, po czym zwrócił wzrok w stronę Czerwonego Pala Kuei Chuan.

Co tu, na tfogów, się dzieje, Po Lao? — zażądał wyjaś

nień. — Gdzie jest twój pan? I kto to jest, do jasnej cholery?

Ale Po Lao trzymał język za zębami. Odwrócił się tylko i pochyliwszy głowę w ukłonie, popatrzył na swojego nowego pana. Jego postawa była tak uniżona, że wręcz służalcza.

Nasz dobry przyjaciel Wąsacz Lu nie żyje — odezwał

się Lehmann, robiąc krok do przodu i ignorując gniewny ton,

jakim Wong zadał swoje pytanie. — Pozwólcie zatem, że się

przedstawię. Nazywam się Stefan Lehmann i od dwóch godzin

jestem nowym Wielkim Szefem bractwa Kuei Chuan. — Prze

sunął po nich wzrokiem i z odległości nie większej niż długość

męskiego ramienia spojrzał w oczy Tłustego Wonga. Na jego

twarzy nie pojawił się nawet ślad uśmiechu, gdy miękkim

głosem dodał: — Tłusty Wongu... cieszę się, że mogę cię

w końcu poznać. — Trzymał jeszcze przez chwilę Wonga

w mocy swego spojrzenia, po czym zwrócił się do pozo

stałych: — A także was, ch'un tzu. Dobrze jest spotkać się

z wami wszystkimi. Tak dużo o was słyszałem...

Powiedziawszy to, przeszedł obok Wong Yi-suna i przyłą-

czył się do kręgu 489, patrząc wokół siebie zimnym, rozkazującym wzrokiem, całym swoim zachowaniem prowokując ich, by ośmielili się przeciwstawić jego roszczeniu do władzy. I Souczek, obserwujący to wszystko z napięciem, zauważył, jak ci wielcy ludzie patrzą na niego, jak mimowolnie pokazują po sobie, że ten nowy człowiek wywarł na nich głębokie wrażenie, a może nawet wzbudził lęk. Widać to było nawet po zachowaniu największego z nich, Wong Yi-suna. W ciągu kilku sekund Lehmann zwykłym zuchwalstwem i bezczelnością zyskał to, czego nigdy nie osiągnąłby siłą oręża — ich szacunek.

Souczek zadrżał. A więc stało się. Lehmann, Hung Mao, uzurpator, stał się jednym z Sześciu. Szefem. 489. Jednym z wielkich władców świata podziemi.

A w swoim czasie stanie się kimś jeszcze większym. Tak, Souczek czuł teraz niemal palącą pewność, że tak będzie. W swoim czasie Lehmann sięgnie po coś jeszcze większego.

* * *

Bariery były już opuszczone, statek zaplombowany. Kim stał przed tablicą odlotów i patrząc na liczby wyświetlane na tarczy zegara, miał wrażenie, że jego żołądek zamienia się w ognistą kulę. Wiedział już, że się spóźnił. Po chwili, zmuszając się do dalszej walki, do tego, by dociągnąć wszystko do samego końca, ruszył przez wielki hol w kierunku biurka oficera Służby Bezpieczeństwa.

Młody żołnierz uniósł głowę i zmarszczył brwi.

Czego pan chce?

Kim pokazał mu swoją przepustkę na wszystkie poziomy.

Muszę przesłać pewną wiadomość! — wykrztusił, z trudem łapiąc oddech. — To sprawa ogromnej wagi.

O jaki statek panu chodzi? — zapytał strażnik, który po przestudiowaniu przepustki spojrzał z ciekawością na Kima. Widać było, że rozpoznał w nim kogoś, kto pochodził z Gliny.

Meridian. Południowy Port nr 3.

Strażnik uśmiechnął się smutno i pokręcił głową.

Przykro mi, Shih Ward, ale już jest za późno. Meridian

został już zaplombowany.


340

341

Wiem — odparł Kim, którego ogarnęło zniecierpliwienie. —Ale ja muszę przekazać wiadomość. To ogromnie ważne.

Przykro mi — zaczął znowu strażnik, zachowując się jak ucieleśnienie uprzejmości — ale to jest po prostu niemożliwe. Przynajmniej do czasu, aż statek znajdzie się na orbicie.

Kim odwrócił głowę, zastanawiając się, co mógłby zrobić, co powiedzieć, jak przekonać tego żołnierza, by mu pomógł. W końcu, nie widząc innego wyjścia, zdecydował się mu zaufać i pochyliwszy się nad barierką, powiedział:

Prawda jest taka, że dziewczyna, którą kocham, znaj

duje się na pokładzie Meridiana. Jej ojciec' nie zgadza się na

nasze małżeństwo i wysyła ją do kolonii. Dowiedziałem się

o tym zaledwie kilka godzin temu i muszę jej przesłać wiado

mość, zanim odleci. Po prostu muszę.

Młody żołnierz poruszył się lekko. Z naszywek na jego piersi widać było, że jest porucznikiem, ale z jego zachowania Kim wywnioskował, że dopiero niedawno wyszedł ze szkoły kadetów.

Chciałbym panu pomóc, Shih Ward, ale naprawdę nie mogę. Cała łączność z Meridianem ogranicza się teraz do sekwencji rozkazów startowych. Nawet sam Tang nie mógłby teraz połączyć się ze statkiem, chyba że przerwałby odliczanie.

Rozumiem.

Przez Kima przewaliło się uczucie bezradności i bezsiły. To była pustka po stracie. Utracił ją.

Shih Ward...

Kim spojrzał pustym wzrokiem na oficera, jakby go nie mógł rozpoznać.

Słucham?

Młody mężczyzna wyszedł zza barierki, a jego oczy patrzyły bardziej miękko niż poprzednio, ze współczuciem.

Za pięć minut kończę służbę. Jeśli pan chce, mogę pana

zaprowadzić na wieżę widokową. Będzie pan mógł stamtąd

obserwować start. Jeśli zaś chodzi o wiadomość, no cóż, może

uda mi się coś wysłać. Między komunikatami technicznymi.

Musi pan ograniczyć się do najwyżej pięćdziesięciu słów i nie

mogę zagwarantować, że to się uda, ale to wszystko, co mogę

zrobić.

Kim zadrżał, po czym pochylił głowę, czując, że przepełnia go uczucie ogromnej wdzięczności.

Dziękuję...

Dwadzieścia minut później, patrząc, jak maleńki, ognisty punkt znika w górnych warstwach atmosfery, Kim zamyślił się. Siedem lat. Siedem lat będzie musiał czekać, aby ona stała się jego żoną. Ale wiedział, że poczeka. Wiedział także, jak wypełni sobie te długie lata oczekiwania. Będzie to trudne, ale przetrwa je. A potem ona będzie jego, niezależnie od tego, co będą o tym sądzili natrętni, starzy ludzie. Jego.

342

OD AUTORA

Po raz pierwszy transkrypcji języka mandaryńskiego na alfabet europejski dokonał w siedemnastym wieku Włoch Matteo Ricci, który w 1583 roku założył i aż do śmierci w roku 1610 prowadził pierwszą misję jezuicką w Chinach. Od tej pory dokonano kilkudziesięciu prób przełożenia oryginalnych chińskich dźwięków, reprezentowanych przez kilkadziesiąt tysięcy różnych piktogramów, na zrozumiałą dla ludzi Zachodu formę fonetyczną. Od dawna dominują jednak trzy systemy — używane w trzech wielkich zachodnich mocarstwach, które w dziewiętnastym wieku rywalizowały o wpływy w słabym i skorumpowanym Cesarstwie Chińskim: w Wielkiej Brytanii, Francji i Niemczech. Są to systemy Wade'a-Gilesa (Wielka Brytania^ i Ameryka — znany także jako system Wade'a), system Ćcole Francaise de l'Extreme Orient (Francja) oraz system Lessinga (Niemcy).

Natomiast sami Chińczycy od 1958 roku pracowali nad stworzeniem standardowej formy fonetycznej opartej na systemie niemieckim, którą nazwali hanyu pinyin fang'an (Schemat Chińskiego Alfabetu Fonetycznego), a w skrócie pinyin; pinyin używa się we wszystkich obcojęzycznych książkach wydawanych w Chinach po 1 I 1979 r., a także uczy się go obecnie w szkołach obok tradycyjnych chińskich znaków. Ja jednak postanowiłem korzystać w mej książce ze starszego i moim zdaniem znacznie elegantszego systemu transkrypcji Wade'a-Gilesa (w zmodyfikowanej formie). Dla tych, którzy przyzwyczaili się do twardszej postaci pinyin podaję kilka przykładów (wziętych z tomiku Na drugim brzegu rzeki Edgara Snowa; Wydawnictwo Gollancz, 1961), które mogą posłużyć jako ilustracja niektórych sposobów wymowy:

'Chi wymawia się jak „dżi", natomiast Ch'i brzmi jak „czi".

Chu brzmi jak „dżu", natomiast Ch'u jak „czu".

345

Tsung — „dzung"; ts'ung — „tsung".

Tai — „dai"; Tai — „tai".

Pai — „bai"; P'ai — „pai".

Kung — „gung"; K'ung — „kung".

J jest równoważne r, ale wielokrotnemu, jak w rrrun. H przed s, jak w hsi, jest wymawiane z przydechem. Często jednak jest opuszczane i wtedy zamiast Hsian mówi się „Sian". Chińskie samogłoski są na ogół krótkie. Nigdy nie brzmią długo i płasko. Dlatego słowo Tang wymawia się jak „dong", a nie „tang". Natomiast Tang to „tong".

Mam nadzieję, że używając systemu Wade'a-Gilesa, udało mi się oddać bardziej miękką i poetycką stronę oryginalnych wyrazów mandaryńskich, którym — jak sądzę — źle przysłużył się współczesny pinyin.

Mój wybór, nawiasem mówiąc, pokrywa się z wyborem dokonanym przez autorów większości głównych zachodnich opracowań na temat Chin. Mam tu na myśli następujące dzieła: zakrojoną na 16 tomów Historię Chin Denisa Twitchet-ta i Michaela Loewe'a z Uniwersytetu Cambridge, gigantyczną, wielotomową Naukę i cywilizację w Chinach Josepha Needhama, Chiny, tradycja i transformacja Johna Fairbanka i Edwina Reischauera, Imperialna przeszłość Chin Charlesa Huckera, Historię cywilizacji chińskiej Jacąuesa Gerneta, Chiny: Krótka historia kultury C. P. Fitzgeralda, Sztuka i architektura Chin Laurence'a Sickmana i Alexandra Soprera, klasyczne studia socjologiczne Fanshen i Shenfan Williama Hintona oraz Eseje o cywilizacji chińskiej Dereka Bodde'a.

Wspomniany w prologu diagram Luoshu to następujący kwadrat liczbowy:

4 9 2 3 5 7 8 1 6

Według legendy zauważono go na skorupie żółwia, który wyszedł z rzeki Lou jakieś dwa tysiące lat przed Chrystusem. Jak łatwo zauważyć, wszystkie cyfry leżące w każdej kolumnie, wierszu czy też na dowolnej przekątnej dają w sumie piętnaście. W czasach dynastii Tang wiara w magiczne właściwości tego diagramu przeniknęła do świata islamu, gdzie — podob-

346

nie jak i w Chinach — używano go jako talizmanu mającego ułatwić rodzenie dzieci.

Wu Shih wspomina (w rozdziale pierwszym) „trzech braci w Brzoskwiniowym Ogrodzie". Nawiązuje w ten sposób do klasycznej chińskiej powieści San Kuo Yan Yi, czyli Opowieści o trzech królestwach, w której trzej wielcy bohaterowie, Liu Pei, Chang Fei oraz Kuan Yu zaprzysięgają sobie braterstwo. Fragment Tien Wen, czyli Niebiańskich pytań Chu Yuana, pochodzi ze zbioru Pieśni Południa: Antologia starej poezji chińskiejwydanej przez Penguin Books (Londyn, 1985).

Cytat z pierwszej księgi Tao Te Ching Lao-tsy pochodzi z przekładu D. C. Laua, opublikowanego przez Penguin Books, Londyn 1963, i został tu wykorzystany za ich uprzejmą zgodą. Cytat z Analektów Konfucjusza również pochodzi z przekładu D. C. Laua, opublikowanego przez Penguin Books, Londyn 1979, i także został wykorzystany za ich zgodą.

Raz jeszcze sięgnąłem do klasycznego dzieła Sun Tzu Sztuka Wojny w przekładzie Samuela B. Griffitha (Oxford Univer-sity Press, 1963) i cytuję niektóre jego fragmenty (za uprzejmą zgodą wydawców), mając jednocześnie nadzieję, że choć kilku czytelników sięgnie po tę wspaniałą pracę.

Luty 1992

h , 359+59 :i \

\ ■:'.". /

PODZIĘKOWANIA

W miarę jak bestia się rozrasta i przybiera bardziej wyraziste kształty, rośnie także liczba osób, którym jestem winien podziękowania. Pragnę zatem podziękować moim redaktorom, Carolyn Caughey, Brianowi DeFiore i Johnowi Pier-ce'owi za to, że są tacy mili i ciągle pełni entuzjazmu oraz Alyss Diamond („Cześć, David!"), za to, że zawsze jest taka radosna. Nickowi Sayersowi, naszemu odchodzącemu redaktorowi, ogromne podziękowanie za wszystko, co zrobił (a przede wszystkim za zorganizowanie meczu piłki nożnej!), i życzenia powodzenia w nowej pracy. Spotkamy się znowu i tak dalej... W tej samotnej i żmudnej pracy, jaką jest pisanie, człowiek potrzebuje czasem chwili przerwy na wypicie paru piw. Mojemu bratu, łanowi Wingrove'owi, Johnowi „Wściekłemu Psu" Hindesowi, Andrew Muirowi, Tomowi Jonesowi, Ro-bowi Holdstockowi, Ritchiemu Smithowi, Tony'emu Richard-sowi, Robertowi Allenowi, Simonowi i Julie Berginom oraz Keithowi Carabine'owi składam dzięki za odrywanie mnie od komputera.

Braterskie pozdrowienia przesyłam Mike'owi „Rekinowi" Cobleyowi („Cześć, Dave!"). Skończ wreszcie tę książkę, Mikę! Ponownie dziękuję Andrew Sawyerowi, pierwszemu krytykowi, za dokładne przeczytanie całości.

Nowym przyjaciołom — Ronanowi, Mike'owi Niallowi, Tomowi, Paulowi, Laurze i Seanowi, Vikki Lee i Steve'owi, Stormowi, Sue i Michelle, Mary Gentle, Geoffbwi Rymanowi, łanowi Banksowi, Bobowi Shawowi, Gillowi i Johnowi Al-dermanom i Rogerowi — ogromne podziękowanie za czas tak wspaniale spędzony w Dublinie. Kiedy nasza gromada spotka się ponownie...?

348

Mojemu staremu przyjacielowi Robertowi Carterowi jeszcze raz dziękuję za dane do części drugiej i za czuwanie

nad stroną naukową całej pracy. Alexowi „Meteo" Hillowi, kan pei za sprawdzenie mojego meteorologicznego zadania domowego!

Specjalne podziękowania należą się, jak zwykle, Brianowi Griffinowi, wobec którego mam ogromny dług za przeczytanie tej bestii w jej najbardziej wstępnej, nie wygładzonej wersji i za — jak zwykle — dogłębne jej zrozumienie. Oby Przebudzenie znalazło tak oddaną publiczność, na jaką zasługuje.

Muzyczne tło tym razem zawdzięczam niezapomnianemu, wielkiemu Milesowi Davisowi, grupie Cardiacs, Nirvanie, Frankowi Zappie i chłopcom z IQ. Niech was Bóg błogosławi, chłopaki.

Gerry'emu Francisowi i chłopcom z Bush składam wielkie podziękowanie za występ noworoczny. Do zobaczenia w sobotę.

Susan i dziewczynkom (Jessice, Amy i Georgii) należą się, jak zwykle, moje podziękowania za przypominanie mi o tym, co jest naprawdę ważne, i za utrzymywanie zdrowej równowagi w moim życiu. Czego więcej może potrzebować megaloman?

I na koniec braterskie pozdrowienia dla mojego największego fana w Ameryce Północnej, Johna Patricka Kavanagha, współautora scenariusza filmowego o Chung Kuo, Imperium lodu.

SŁOWNICZEK WYRAZÓW MANDARYŃSKICH

Znaczenia większości mandaryńskich słów można się domyślić z kontekstu. Ponieważ jednak część z nich pojawia się w tekście w sposób naturalny, uznałem, że warto je krótko wyjaśnić.

ai ya\ — wyrażenie potoczne używane w wypadku zaskoczenia lub konsternacji;

ch'a— herbata. Warto tu zaznaczyć, że eh'a shu, sztuka parzenia herbaty wspomniana w tej książce, jest antycznym przodkiem japońskiej ceremonii herbaty, chanoyu;

chang shan — dosłownie „długa szata", którą zawiązuje się po prawej stronie. Noszą ją zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Kobieca wersja jest lepiej dopasowana, długa do połowy łydki, podobna do chi pao. W południowych Chinach jest także znana jako cheung sam;

chan shih — wojownik;

Ch'eng Ou Chou — Miasto Europa;

ch'i — chińska stopa; około 37 cm;

ch'i chu — pająk;

Chieh Hsia — zwrot oznaczający „Wasza Wysokość", pochodzący od wyrażenia „Pod Stopniami". Tak oficjalnie zwracano się do cesarza, poprzez jego ministrów, którzy stali „pod stopniami";

chi pao — dosłownie „suknia sztandarowa"; jednoczęściowy strój kobiecy (na ogół bez rękawów) wprowadzony przez Mandżurów;

chou — państwo; tutaj także nazwa gry karcianej;

ch'un tzu — dawne chińskie określenie z okresu Walczących Królestw, opisujące pewną klasę szlachty kierującą się zasadami rycerskości i moralności zwanymi li, czyli obyczaje.

Tłumaczę to słowo niedokładnie, czasami ironicznie, jako „dżentelmeni". Ch'un tzu to zarówno sposób postępowania — zdefiniowany przez Konfucjusza w Analektach — jak i rzeczywista klasa w Chung Kuo, aczkolwiek do członkostwa w niej wymagany jest pewien poziom materialnej niezależności i wysokie wykształcenie;

chung — czarka z wieczkiem służąca do podawania eh'a;

erhu — instrument strunowy z pokrytym skórą węża pudłem rezonansowym;

fen — jednostka monetarna; sto fenów równa się jednemu yuanowi;

han — „czarnowłosi"; słowo, którym Chińczycy określają własną rasę. Pochodzi ono z okresu dynastii Han (210 p.n.e. — 220 n.e.). Szacuje się, że około dziewięćdziesięciu czterech procent ludności współczesnych Chin należy do rasy Han;

hei— dosłownie „czarny"; chiński piktogram tego słowa przedstawia wytatuowanego mężczyznę w barwach wojennych. W tej książce określam tak genetycznie wyprodukowanych (przez GenSyn) półludzi używanych jako oddziały szturmowe do tłumienia rozruchów na niższych poziomach;

hsiao jen — „mały człowiek/małe ludziki". W księdze XIV Analektów Konfucjusz pisze: „Dżentelmen dociera do tego, co na górze; mały człowiek dociera do tego, co na dole". Owo rozróżnienie „dżentelmenów" (ch'un tzu) i „małych ludzi-ków"(hsiaojeń), nie stosowane nawet w czasach Konfucjusza, rzuca jednak światło na perspektywę społeczną w Chung Kuo;

hsien — dawniej okręg administracyjny o zmiennych rozmiarach. Tutaj słowa tego używam na określenie bardzo konkretnego okręgu administracyjnego, obejmującego dziesięć stref po trzydzieści pokładów każda. Każdy pokład to sześciokątna jednostka mieszkalna składająca się z dziesięciu poziomów, o średnicy dwóch //, czyli około jednego kilometra. Strefę można opisać jako jeden plaster miodu w gigantycznym ulu Miasta;

Hsien L'ing — „naczelnik magistratu". Urzędnicy ci są w Chung Kuo przedstawicielami Tanga oraz prawa w poszczególnych Hsienach, czyli okręgach administracyjnych. W czasach pokoju każdy Hsien wybiera także posła do Izby Reprezentantów w Weimarze;


350

351

Hung Mao — dosłownie „czerwonogłowi", nazwa nadana przez Chińczyków holenderskim (i później angielskim) żeglarzom, którzy próbowali nawiązać stosunki handlowe z Chinami w siedemnastym wieku. Z uwagi na piracki charakter ich wypraw (często sprowadzały się one do plądrowania chińskich statków i portów) słowo to oznacza również pirata;

Hung Mun — Tajne Stowarzyszenia lub — konkretniej — Triady;

kun tun — „Chou wierzyli, że Niebiosa i Ziemia były kiedyś nierozerwalnie związane ze sobą, tworząc jednorodny chaos. Coś na kształt kurzego jaja. Nazywali ten stan Hun tun" (fragment rozdziału 6 z księgi III Chung Kuo, „Na Moście Chi'n"). Hun tun to także nazwa dania z malutkich, podobnych do woreczków, kluseczek;

jou tung wu — dosłownie „mięsne zwierzę";

Kan Pei! — „na zdrowie" — toast;

Ko Mfng — „rewolucyjny". T'ien Ming jest Mandatem Nieba wręczanym jakoby przez Shang Ti, Najwyższego Przodka, swemu ziemskiemu odpowiednikowi, Cesarzowi (Huang Ti). Ten Mandat jest ważny, dopóki Cesarz jest go wart, a rebelia przeciwko tyranowi —który pogwałcił Mandat swą niesprawiedliwością, złymi uczynkami i nieuczciwością — nie uchodzi za czyn kryminalny, lecz wyraz gniewu Niebios;

k'ou t'ou — zgodnie z Księgą ceremoniałów jest to piąty stopień w hierarchii sposobów okazywania szacunku. Wymaga uklęknięcia i dotknięcia czołem podłogi. Rytuał ten jest powszechnie znany na Zachodzie jako kowtow;

Kuan-hua — mandaryński; język używany w Chinach kon

tynentalnych. Znany także jako Kuo-Yu lub Pai hua; j

Kuan Yin — bogini miłosierdzia. Han brali wielkie piersi j buddyjskiego, męskiego bodhisattvy Avalokitsevary (co j Han tłumaczą jako „Ten, który Słucha Dźwięków Świata", j czyli „Kuan Yin") za atrybut kobiecości i od dziewiątego wieku czczą Kuan Yin jako boginię. Wizerunki Kuan Yin i przedstawiają ją zazwyczaj jako Madonnę Wschodu, pias- ! tującą w ramionach dziecko. Czasami uważa się ją za żonę Kuan Kunga, chińskiego boga wojny;

li — chińska „mila", w przybliżeniu pół kilometra albo jedna trzecia mili angielskiej. Przed rokiem 1949, kiedy przyjęto

352

w Chinach system metryczny, wartości li zmieniały się w zależności od regionu;

min — dosłownie „ludzie"; określenie używane (jak to robią w tej książce przedstawiciele Rodzin Mniejszych) w sensie pejoratywnym (odpowiednik „plebsu");

niao — dosłownie „ptak", ale również eufemistyczne określenie penisa;

nu er — córka;

nu shih — kobieta niezamężna; panna;

pai nan jen — dosłownie „biały człowiek";

pau — prosta, długa szata noszona przez mężczyzn;

p'ip'a — czterostrunowa lutnia używana do grania tradycyjnej chińskiej muzyki;

Ping Tiao — zrównywanie (z ziemią);

san kuei chiu k'ou — zgodnie z Księgą ceremoniałów jest to ósmy i ostatni stopień w skali sposobów okazywania szacunku. Wymaga trzykrotnego uklęknięcia i za każdym razem trzykrotnego dotknięcia czołem podłogi. Ten najbardziej zawiły rytuał zarezerwowany jest dla Niebios i Syna Niebios, cesarza;

shan shui — dosłownie „góry i woda", ale nazwę tę wiąże się zazwyczaj ze stylem malowania krajobrazów. Na pierwszym planie tych obrazów są rzeki płynące w dolinach, a tłem jest poszarpany górski masyw. Ten ogromnie popularny styl malowania pojawił się po raz pierwszy w czasach dynastii Tang, około ósmego wieku naszej ery;

shao lin — speq'alnie wytrenowany zabójca. Nazwa pochodzi od klasztoru Shao Lin;

shih — „wielmożny pan". Tutaj zwrot grzecznościowy w zasadzie odpowiadający naszemu „pan". Oryginalnie określano tym słowem najniższą warstwę urzędników, dla odróżnienia od znajdujących się poniżej nich pospolitych „panów" (hsiangsheng) i dżentelmenów (ch'un tzu) ponad nimi;

siang chi — chińskie szachy;

tai — „kieszenie"; w tej książce nazywam tak reprezentantów kupionych (a zatem „siedzących w kieszeniach") przez rozmaite grupy nacisku (początkowo przez Siedmiu);

tai ch'i — Początek lub Jedność, z której — zgodnie z chińską kosmologią — rozwinął się dualizm wszystkich rzeczy (yin i yang). Generalnie kojarzymy tai ch'i z symbolem Tao,

353

przedstawiającym wirujący krąg mroku i światła reprezentujący jakoby jajko (może Hun Tun), w którym żółtko i białko rozdzielają się;

Tai Shan — wielka, święta góra w Chinach, na której cesarze składali tradycyjne ofiary Niebiosom. T'ai Shan znajduje się w prowincji Szantung i jest najwyższą górą w Chinach. „Bezpieczny jak Tai Shan" jest popularnym powiedzeniem na określenie absolutnej solidności i pewności;

Ta Ts'in — chińska nazwa imperium rzymskiego. Znali także Rzym jako Li Chien oraz „Ziemię na Zachód od Morza". Rzymian Chińczycy nazywali „Wielcy Ts'in'\ w odróżnieniu od Ts'in, jak w czasie dynastii Ts'in (265—316 n.e.) określali samych siebie.

Ting Wei — Superintendentura Sądownictwa. W księdze III Chung Kuo („Biała Góra") opisano funkcje i zadania tego urzędu;

ti tsu — bambusowy flet używany zarówno w orkiestrze, jak i jako instrument solowy;

tong — gang. W Chinach i Europie są zazwyczaj mniejsze i jako takie podporządkowane Triadom, ale w Ameryce Północnej zajęły miejsce Triad;

tsun — chiński „cal", równy w przybliżeniu 1,44 cala angielskiego. Dziesięć ts'un daje jedną ch'i;

won wu — dosłownie „dziesięć tysięcy rzeczy"; określenie używane dla opisania wszystkiego, co zostało stworzone, albo —jak mówią Chińczycy — „wszystkich rzeczy na Ziemi i w Niebie";

wei chi— „gra okrążeniowa", bardziej znana na Zachodzie pod swoją japońską nazwą go. Wymyślił ją jakoby legendarny cesarz Yao w roku 2350 p.n.e., aby ćwiczyć umysł swojego syna, Tan Chu, i uczyć go, jak powinien myśleć władca;

wen ming — określenie oznaczające cywilizację albo kulturę słowa pisanego;

wuwei — bezruch; stara koncepcja taoistyczna mówiąca o konieczności zachowania harmonii z biegiem rzeczy — nie-czynienie niczego, co mogłoby zakłócić ten bieg;

yamen — budynek urzędu;

yang— „męski pierwiastek" w chińskiej kosmologii, który wraz ze swym dopełniającym przeciwieństwem, żeńskim yin,

tworzy t'ai chi, wywodzące się z Początku. Z połączenia się yin i yang powstało „pięć elementów" (woda, ogień, ziemia, metal, drewno), a z nich „dziesięć tysięcy rzeczy" (won wu). Yang to Niebiosa i Południe, Słońce i Ciepło, Światło, Wigor, Męskość, Penetracja, liczby nieparzyste i Smok. Także góry są yang;

yin — „żeński pierwiastek" w chińskiej kosmologii (patrz hasło yang). Yin to Ziemia i Północ, Księżyc i Zimno, Ciemność, Bezruch, Kobiecość, Wchłanianie, liczby parzyste i Tygrys. Yin leży w cieniu góry;

yu — dosłownie „ryba", ale z powodu fonetycznej zbieżności z określeniem obfitości, ryba symbolizuje także bogactwo. Jednakże istnieje także powiedzenie, źe kiedy ryba płynie w górę strumienia, grożą niepokoje społeczne i rebelia;

yuan — podstawowa jednostka monetarna w Chung Kuo (i współczesnych Chinach). Pospolicie (choć nie używam tu tego słowa) zwany także kuai— „kawałek" albo „bryłka". Zobacz także fen;

yueh ch'in — chińskie cymbały; jeden z najważniejszych instrumentów w chińskiej orkiestrze;

Ywe Lung — dosłownie „Księżycowy Smok", wielkie koło siedmiu smoków, symbol władzy Siedmiu w Chung Kuo. „Pyski królewskich bestii spotykały się w środku, tworząc rozetkową piastę, a w ich oczach płonęły wielkie rubiny. Ich zwinne, mocne cielska wywijały się na zewnątrz niczym szprychy gigantycznego koła, na brzegu zaś, splecione ogonami, tworzyły obręcz" (fragment „Księżycowego Smoka", czwartego rozdziału pierwszej księgi Chung Kuo).

354

SPIS TREŚCI

Prolog Wiosna 2209 — W PRZESTRZENI MIĘDZY

NIEBEM A ZIEMIĄ 23

Część 1 Wiosna 2209 — MONSTRA W OTCHŁANIACH

1. Ziemia 43

2. W świecie poziomów 61

3. Ojcowie i synowie 83

4. Fale i piasek 109

5. Łańcuch istnień 148

6. W pustkę 175

7. Kółka z dymu i pajęcze sieci 197

8. Dynastie 230

9. Wyłupione oczy i ścięte głowy 255


10. Monstra w otchłaniach 288

11. Utracona 320

Od Autora 345

Podziękowania 348

Słowniczek wyrazów mandarynskich 350

i'.""'



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wingrove D Chung Kuo Kamien Wewnatrzt2
Wingrove D Chung Kuo Pod niebianskim 1
Wingrove D Chung Kuo Złamane koło 1
Wingrove D Chung Kuo Złamane koło 2
Wingrove D Chung Kuo Pod niebianskim 2
Wingrove D Chung Kuo Biała Gora 1
Wingrove D Chung Kuo Biała Gora 2
David Wingrove Chung Kuo 2 The Broken Wheel
David Wingrove Chung Kuo 8 The Marriage of the Living Dark
David Wingrove Chung Kuo 5 Beneath the Tree of Heaven
Wingrove David Chung Kuo 04 Kamień Wewnątrz 01 Monstra W Otchłaniach
Wingrove David Chung Kuo 03 Biała Góra 01 Na Moście Ch in
Wingrove David Chunk Kuo 05 Pod Niebiańskim Drzewem 01 Umarłe Marzenia
kamień
uklad wewnatrzwydzielniczy