Już w sprzedaży
CHUNG KUO
księga I PAŃSTWO ŚRODKA
księga II
ZŁAMANE KOŁO
I. Sztuka wojenna
II. Szczypta popiołu
księga III BIAŁA GÓRA
I. Na moście Ch'in
II. Zdruzgotana ziemia
księga IV
KAMIEŃ WEWNĄTRZ
I. Monstra w otchłaniach
II. Świat objaśniany
Wkrótce
księga V
POD NIEBIAŃSKIM DRZEWEM I. Umarłe marzenia
II. Niszcząca fala
DAVID WINGROVE
CHUNG KUO
KSIĘGA IV
KAMIEŃ WEWNĄTRZ
II. Świat objaśniany
Przełożył Jan Pyka
REBIS
DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 1995
Brianowi i Margaret Aldissom,
których miłość do wszystkiego, co chińskie,
i do rozległych światów naszej wyobraźni
skierowały mnie na tę ścieżkę.
Z wyrazami miłości.
„Każdy z nas bowiem jest taki sam.
Światy zamykają się lub otwierają wraz z nami".
„Osom i mrówkom przeznaczony jest marny los: Jak to możliwe, że wciąż trwają?"
Ch'u Yuan, Tian Wen („Niebiańskie pytania") z Ch'u Tz'u („Pieśni Południa"), II wiek n.e.
WSTĘP
Chung Kuo. Słowa te znaczą „Państwo Środka" i od roku 221 p.n.e., kiedy pierwszy cesarz Chin, Ch'in Shih Huan Ti, zjednoczył siedem Walczących Królestw, tak właśnie „czarnowłosi", Han, czyli Chińczycy, nazywają swój wielki kraj. Państwo Środka — dla nich był to cały świat: świat na północy i zachodzie ograniczony potężnymi górami, na wschodzie i południu — morzem. Za nimi była tylko pustynia i barbarzyńcy. Tak było przez dwa tysiące lat, przez szesnaście wielkich dynastii. Chung Kuo naprawdę stanowiło Państwo Środka, centrum świata ludzi, jego cesarz zaś był „Synem Nieba", „Jedynym Człowiekiem". Lecz w osiemnastym wieku w świat ten wtargnęły młode, agresywne mocarstwa Zachodu, dysponujące doskonalszą bronią i niezachwianą wiarą w postęp. Walka, ku zaskoczeniu Han, była nierówna, i tak oto upadł mit o wszechmocy i samowystarczalności Chin. Na początku dwudziestego wieku Chiny — Chung Kuo — były chorym człowiekiem Wschodu; Karol Marks nazwał je „troskliwie zakonserwowaną mumią w zapieczętowanej hermetycznie trumnie". Ze zniszczeń tego stulecia podźwignął się jednak naród-olbrzym, zdolny rywalizować z Zachodem i z własnymi wschodnimi konkurentami, Japonią i Koreą, z pozycji niezrównanej potęgi. W wieku dwudziestym pierwszym, który jeszcze przed'jego początkiem nazywano „stuleciem Pacyfiku", Chiny znowu stały się światem samym w sobie, choć tym razem jedyną jego granicę stanowił kosmos.
7
WOJNA DWÓCH KIERUNKÓW
Wszystko zaczęło się od zabójstwa cesarskiego ministra Lwo K'anga oraz grupy jego bliskich współpracowników, do którego doszło mniej więcej trzynaście lat wcześniej. Biedny człowiek został wysłany do lepszego świata w chwili, gdy wygrzewał się właśnie w cesarskim solarium. Siedmiu władców Chung Kuo odpowiedziało natychmiastowym aresztowaniem jednego z przywódców frakcji Rozproszencow, która ponosiła odpowiedzialność za śmierć ministra. Jednakże na tym się nie skończyło. W kilka dni po publicznej egzekucji więźnia przeciwnicy Siedmiu zadali kolejny, bolesny cios, zabijając Li Han Ch'ina, syna Tanga Li Shai Tunga i dziedzica tronu Miasta Europa, w dniu jego ślubu z piękną Fei Yen.
Wszystko mogłoby się skończyć wraz z decyzją Siedmiu, by nie podejmować żadnej akqi represyjnej po śmierci księcia Hana — by przyjąć politykę pokojowej bierności, wuwei — ale dla jednego człowieka taki wybór był nie do przyjęcia. Biorąc sprawy we własne ręce, generał Li Shai Tunga, Knut Tolonen, wkroczył do Izby Reprezentantów w Weimarze i zabił przywódcę Rozproszencow, podsekretarza Lehmanna. Ten akt praktycznie gwarantował, że Chung Kuo pogrąży się w krwawej wojnie domowej. Jedynym wyjściem z sytuacji były daleko idące ustępstwa ze strony Siedmiu, które mogłyby załagodzić gniew Rozproszencow.
Tak też zrobiono. Władcy zdecydowali się na ustępstwa i utrzymano trudny pokój, ale rozdział między rządzącymi a rządzonymi pozostał, a ich sprzeczne dążenia — Siedmiu do stagnacji, a Rozproszencow do zmiany — nie doczekały się rozwiązania. W ramach ustępstw Siedmiu zezwoliło Rozpro-szeńcom na budowę statku kosmicznego Nowa Nadzieja.
W miarę jak budowa statku zbliżała się do końca, Rozpro-szeńcy starali się uzyskać jeszcze więcej, stawiając w stan oskarżenia tai — przedstawicieli Siedmiu w Izbie Reprezentantów — i faktycznie ogłaszając w ten sposób swoją niezależność. W odpowiedzi Siedmiu zniszczyło Nową Nadzieję. Wojna została wypowiedziana.
W wyniku pięcioletniej wojny-która-nie-była-wojną Roz-proszeńcy zostali złamani, przywódcy ruchu zabici, a ich przedsiębiorstwa skonfiskowane. Stłumiono wielkie dążenie do zmiany i w Chung Kuo znowu zapanował pokój. A przynajmniej przez krótki czas tak się wydawało. Jednakże wojna poruszyła pokłady znacznie starszego i silniejszego niezadowolenia, które drzemało w społeczeństwie Państwa Środka. Z głębin Miasta zaczęły wyłaniać się nowe ruchy, których celem była nie tylko zmiana systemu, ale jego całkowite zniszczenie. Jedna z tych organizacji, Ping Tiao, dążyła do zrównania z ziemią ogromnego, trzystupoziomowego Miasta i zdruzgotania imperium Han.
Przez pewnien czas udawało się utrzymać status quo, jednakże fakt, iż trzech najstarszych T'angów zmarło w czasie wojny, osłabił Radę Siedmiu, pozbawiając ją głosu rozsądku wypływającego z długoletniego doświadczenia w sprawowaniu władzy. Kiedy Wang Sau-leyan, najmłodszy syn Wang Hsiena, władcy Afryki, został T'angiem, sytuacja przybrała szczególnie zły obrót, gdyż zaczął on dążyć do zniszczenia harmonii panującej w Radzie. Przeciwstawił mu się Li Yuan, który po śmierci ojca wstąpił na tron Miasta Europa. Zawarł on sojusz z trzema T'angami, Tsu Ma, Wu Shihem i Wei Fengiem, by w najważniejszych sprawach móc przegłosować Wanga w stosunku cztery do trzech.
Obecnie Li Yuan, wybiegający myślą poza trudności wynikające z bieżącej sytuacji politycznej, chce ostatecznego rozwiązania problemu nadmiernego zaludnienia i ciągłych niepokojów społecznych. Aby to uzyskać, jest skłonny do zawarcia ugody z wrogami z Góry. W zamian za zgodę na kontrolę wzrostu liczby ludności zamierza zezwolić na rozluźnienie Edyktu Kontroli Technologii, dzięki któremu przez tak długi czas udawało się panować nad dążeniami do zmiany oraz ponownie otworzyć Izbę Reprezentantów w Weimarze. Jeśli chodzi o niepokoje społeczne, opracował dość niepokojący
8
9
plan przewidujący „okablowanie" całej populacji Chung Kuo, dzięki czemu każdy człowiek mógłby być obserwowany i dokładnie kontrolowany.
Pierwszy raz od wielu lat pojawiła się nadzieja na prawdziwy pokój, stabilizację i na świat wolny od perspektywy chaosu. Jednakże nadzieja ta jest bardzo krucha, a czas pozornego spokoju już się kończy. Równowaga wewnętrzna społeczeństwa Chung Kuo została poważnie zachwiana i szybko — bardzo szybko — zbliża się czas jej całkowitego załamania.
W rządzonym przez Wu Shiha wielkim Mieście Ameryka Północna wyrazem społecznych podziałów i niezadowolenia ze stanu rzeczy jest powstawanie ruchów w rodzaju Synów Benjamina Franklina i rosnąca wśród Hung Mao — białych — popularność nowego nacjonalizmu. Jednakże konflikty narastają nie tylko między rządzącymi a rządzonymi. Rządzeni także są podzieleni. Podziały te sięgają głębiej niż konflikty rasowe...
GŁÓWNE POSTACI
Ascher, Emily — Ta z wykształcenia ekonomistka była kiedyś członkiem partii rewolucyjnej Ping Tiao. Po zniszczeniu partii uciekła do Ameryki Północnej, gdzie jako Mary Jen-nings podjęła pracę w gigantycznym koncernie farmaceutycznym ImmVac należącym do „Starego" Levera i jego syna, Michaela. Jej ostatecznym celem jest doprowadzenie do zmiany i upadku skorumpowanych instytucji społecznych rządzących Chung Kuo. Lehmann, Stefan — Albinos, syn byłego przywódcy Rozpro-szeńców Piotra Lehmanna. Przez krótki czas był bliskim współpracownikiem DeVore'a. Zimny, nienaturalnie beznamiętny, wydaje się prawdziwym archetypem nihilisty, a jego jedynym celem jest doprowadzenie do upadku Siedmiu i ich wielkiego, obejmującego całą Ziemię Miasta. Zaczynając nowy etap swej kampanii, przenosi się na niższe poziomy do podziemnego świata tongów i Triad. Lever, Charles — „Stary" Lever, właściciel ogromnego koncernu farmaceutycznego ImmVac, namiętny zwolennik „a-merykanizmu" i jeden z założycieli Instytutu Nieśmiertelności Cutlera. Ten potężnie zbudowany uparty starzec jest zdecydowany nie dopuścić, by cokolwiek przeszkodziło mu w realizacji jego pragnienia. A pragnie wiecznego życia. Lever, Michael — Syn Charlesa Levera uwięziony przez Wu Shiha za swój związek z Synami Benjamina Franklina, na wpół rewolucyjną grupą utworzoną przez synów zamożnych północnoamerykańskich przemysłowców. Od dzieciństwa formowany na podobieństwo swego ojca, chce się wyrwać spod jego wpływu i znaleźć swoje własne miejsce w życiu.
Li Yuan — T'ang Europy i jeden z Siedmiu. Wstąpił na tron po śmierci starszego brata i ojca. Chociaż jest ponad wiek dojrzały, jego chłodny i rozważny sposób bycia skrywa namiętną naturę, czego dowodem było jego krótkotrwałe małżeństwo z piękną Fei Yen, wdową po starszym bracie.
11
Ożeniwszy się ponownie, dąży do odnalezienia równowagi zarówno w życiu prywatnym, jak i w roli Tanga.
Shepherd, Ben — Syn Hala Shepherda i praprawnuk budowniczego Miasta Ziemia. Wychował się i żyje w Domenie, idyllicznej dolinie w południowo-zachodniej Anglii, gdzie, zdecydowawszy się nie wstępować w ślady ojca i nie obejmować jak on stanowiska doradcy Tanga, realizuje swoje artystyczne powołanie, rozwijając nowy rodzaj sztuki, „muszlę", która pewnego dnia przekształci społeczeństwo Chung Kuo.
Tolonen, Jelka — Córka marszałka Tołonena, którą z braku wpływu i miłości matki wychowano w bardzo męskich warunkach. Mimo autentycznego zainteresowania sztukami walk oraz bronią odczuwa silną potrzebę odkrycia i wyrażenia bardziej kobiecej strony swej natury; potrzebę porównywalną jedynie z determinacją, by nie ulegać wymaganiom stawianym jej płci przez świat.
Tolonen, Knut — Były marszałek Rady Generałów i dawny generał ojca Li Yuana. Jest wielkim, twardym mężczyzną i najbardziej zagorzałym zwolennikiem wartości oraz ideałów głoszonych przez Siedmiu. Jednakże ta sama nieustępliwość i niezdolność do zmiany poglądów, tak charakterystyczna dla jego natury, jest przyczyną powtarzających się konfliktów z córką.
Tsu Ma —Tang Azji Zachodniej i jeden z członków rządzącej Chung Kuo Rady Siedmiu. Odrzucił swoją rozpustną przeszłość, aby zostać w Radzie jednym z najbardziej zdecydowanych sojuszników Li Yuana. Silny, przystojny mężczyzna po trzydziestce jeszcze się nie ożenił, aczkolwiek w sekretnym romansie z byłą żoną Li Yuana, Fei Yen, ujawnił swą namiętną, nie ujarzmioną jeszcze naturę.
Wang Sau-leyan — Młody Tang Afryki. Od objęcia tronu — po podejrzanej śmierci swego ojca i starszego brata — poświęcał całą swą energię na osiągnięcie przewagi w Radzie nad Li Yuanem i jego sojusznikami. Inteligentny i podstępny przeciwnik, a równocześnie irytujący, wyrachowany człowiek o sybaryckich zamiłowaniach, jest zwiastunem zmiany w Radzie Siedmiu.
Ward, Kim — Urodzony w Glinie, ciemnym pustkowiu pod wielkimi fundamentami Miasta, ma błyskotliwy i niezwykle
chłonny umysł, który wyróżnił go jako potencjalnie największego naukowca w Chung Kuo. Jego sformułowana w ciemnościach wizja gigantycznej, rozciągającej się do gwiazd sieci pchnęła go do tego, by dążyć do światła Góry. Jednakże mimo patronatu Li Yuana i przyjaźni potężnych ludzi, życie Warda nie jest wcale łatwe, tak w interesach, jak i w miłości.
Wong Yi-sun — Wielki Szef Triady Zjednoczonych Bambusów znany jako Tłusty Wong. Mały, podobny do ptaka mężczyzna, który zyskał przychylność Li Yuana. Jednakże jego ambicje wykraczają poza granice określone tym patronatem. Pragnie zjednoczyć pod swą władzą najniższe poziomy Miasta Europa.
Wu Shih — Tang Ameryki Północnej. Będąc mężczyzną w średnim wieku, jest jednym z niewielu pozostałych jeszcze członków starej generacji w Radzie Siedmiu. Mimo że jest zagorzałym tradycjonalistą, wsparł Li Yuana i Tsu Ma w ich walce z budzącym odrazę Wang Sau-leyanem. Jednakże odrodzenie się amerykańskiego nacjonalizmu stawia go przed koniecznością rozwiązania problemu, z jakim nie musi się borykać żaden z pozostałych Tangów; problemu, który musi zostać szybko i ostatecznie rozwiązany.
SIEDMIU I RODZINY
Chi Hsing — Tang Australii
Fu Ti Chang — trzecia żona Li Yuana
Hou Tung-po — Tang Ameryki Południowej
Lai Shi — druga żona Li Yuana
Li Kuei Jen — syn Li Yuana i następca tronu Miasta Europa
Li Yuan — Tang Europy
Mień Shan — pierwsza żona Li Yuana
Tsu Ma — Tang Azji Zachodniej
Wang Sau-leyan — Tang Afryki
Wei Chan Yin — najstarszy syn Wei Fenga i następca tronu
Miasta Azja Wschodnia Wei Feng — Tang Azji Wschodniej Wei Hsi Wang — drugi syn Wei Fenga i pułkownik Służby
Bezpieczeństwa
12
13
Wei Tseng-li — trzeci syn Wei Fenga
Wu Shih — Tang Ameryki Północnej
Yin Fei Yen — „Lecąca Jaskółka", księżniczka z rodziny Yin, była żona Li Yuana
Yin Han Ch'in — syn Yin Fei Yen
Yin Tsu — głowa rodziny Yin (jednej z dwudziestu dziewięciu Rodzin Mniejszych)
Yin Wu Tsai — książę z jednej z Rodzin Mniejszych i kuzyn Fei Yen
PRZYJACIELE,
DWORZANIE I WSPÓŁPRACOWNICY
SIEDMIU
Bachman, Lothar — porucznik Służby Bezpieczeństwa
Brock — strażnik w Domenie
Chan Teng — ochmistrz Wewnętrznej Komnaty w Tong-jiangu
Chang Shih-sen — osobisty sekretarz Li Yuana
Ch'in Tao Fan — kanclerz Tanga Azji Wschodniej
Chu Shi-ch'e — Pi-shu chien, czyli nadzorca Biblioteki Cesarskiej w Tongjiangu
Coates — strażnik w Domenie
Cook — strażnik w Domenie
Fen Cho-hsien — kanclerz Tanga Ameryki Północnej
Franke,Otto — Wei, czyli kapitan Służby Bezpieczeństwa w Hsienie Zwickau
Gerhardt, Paul — major; dowódca Centrum Kontroli Kosmicznej Półkuli Północnej
Gustavsson, Per — kapitan ochrony osobistej Chi Hsianga
Gustavsson, Ute — żona kapitana Gustavssona
Hauser, Eva — żona majora Svena Hausera
Hauser, Gustav — prywatny sekretarz marszałka Tolonena; syn majora Svena Hausera
Hauser, Sven — major, były gubernator Kolonii, ojciec Gus-tava Hausera
Henssa, Eero — kapitan straży na pokładzie orbitującego pałacu Yangjing
Ho Chang — lokaj Wu Shiha
14
Hung Yan — osobisty lekarz Li Yuana
Jasny Księżyc — służąca Li Yuana
Karr, Gregor — major Służby Bezpieczeństwa
K'ung Feng — urzędnik trzeciej rangi w Ta Ssu Nung, Su-
perintendenturze Rolnictwa Miasta Europa Lofgren, Bertil — porucznik i adiutant marszałka Tolonena Mo Yu — porucznik Służby Bezpieczeństwa w Domenie Nan Ho — kanclerz Tanga Europy Pachnący Lotos — służąca Li Yuana Read, Helmut — gubernator układu Saturna Rheinhardt, Helmut — generał Służby Bezpieczeństwa Li Yuana
Shepherd, Ben — syn zmarłego Hala Shepherda; artysta „muszli"
Shepherd, Beth — wdowa po Halu Shepherdzie; matka Bena
i Meg Shepherdów Shepherd, Meg — siostra Bena Shepherda Tolonen, Jelka — córka marszałka Tolonena Tolonen, Knut — były marszałek Służby Bezpieczeństwa;
przewodniczący Komitetu Nadzorującego GenSyn Tu Mai — strażnik w Domenie
Virtanen, Per — major Służby Bezpieczeństwa Li Yuana Zdenek — ochroniarz Jelki Tolonen
TRIADY
Chao — jeden z ludzi K'ang A-yina Feng Shang-pao — „Generał Feng"; Wielki Szef 14K Ho Chin — „Ho Trzy Palce", Wielki Szef Żółtych Sztandarów
Hua Shang — zastępca Wong Yi-suna Huang Jen — zastępca Po Lao
Hui Tsin — Czerwony Pal (426, czyli Wykonawca) Zjednoczonych Bambusów K'ang A-yin — szef tongu Tu Sun K'ang Yeh-su — siostrzeniec K'ang A-yina Kant — jeden z ludzi K'ang A-yina Li Chin — „Li Bez Powiek"; Wielki Szef Wo Shih Wo Li Pai Shung — siostrzeniec Li China; dziedzic Wo Shih Wo
15
Ling Wo — główny doradca K'ang A-yina
Liu Tong — zastępca Li China
Lo Han — szef tongu
Lu Ming-shao — „Wąsacz Lu"; Wielki Szef Triady Kuei Chuan (Czarnego Psa)
Man Hsi — szef tongu
Meng Te — zastępca Lu Ming-shao
Ni Yueh — szef tongu
Peck — zastępca K'ang A-yina (ying tzu, czyli „cień")
Po Lao — Czerwony Pal (426, czyli Wykonawca) Kuei Chuan
Soucek, Jiri — zastępca K'ang A-yina
Visak — zastępca Lu Ming-shao
Wong Yi-sun — „Tłusty Wong"; Wielki Szef Triady Zjednoczonych Bambusów
Yan Yan — szef tongu
Yao Lu — zastępca Stefana Lehmanna
Yue Chun — Czerwony Pal (426, albo Wykonawca) Wo ShihWo
Yun Yueh-hui — „Nieboszczyk Yun"; Wielki Szef Czerwonego Gangu
YU
Anna — zabójczym' z Yu Donna — zabójczni z Yu Joanna — zabójczym z Yu
Mach, Jan — urzędnik w Ministerstwie Uzdatniania Odpadków, były członek Ping Tiao i założyciel Yu Vesa — zabójczym z Yu
INNE POSTACIE
Ainsworth, James — prawnik Charlesa Levera Ascher, Emily — była członkini Ping Tiao Barratt, Edel — pracownik SimFicu w Sohm Abyss Becker, Hans — pomocnik Stefana Lehmanna Bonner, Alex — główny negocjator Korporacji Finansowej P'u Lan
16
Bonnot, Alex — kierownik naukowy SimFicu w Sohm Abyss Campbell, William — regionalny zarządca SimFicu w Miastach Północnego Atlantyku Carver, Rex — kandydat Reformatorów do Izby Reprezentantów z Hsienu Miami i przyjaciel Charlesa Levera Chan Long — strażnik pracujący dla Levera i Kustowa Chang — strażnik w posiadłości Glorii Chung Chang Li — naczelny lekarz Bostońskiego Centrum Medycznego
Chiang Su-li — kierownik herbaciarni „Dziewiąty Smok" Chung, Gloria — córka i spadkobierczyni zmarłego członka
Izby Reprezentantów, Chung Yena Curval, Andrew — wybitny genetyk; pracownik korporacji
ImmVac Dann, Abraham — służący Charlesa Levera Deio — urodzony w Glinie przyjaciel Kima Warda z okresu
„rehabilitacji" DeValerian, Rachela — pseudonim Emily Ascher DeVore, Howard — były major Służby Bezpieczeństwa
i Rozproszeniec Dunn, Richard — konkurent w interesach „Starego" Levera Feng Lu-ma — soczewkarz Feng Wo-shen — projektant białek i pracownik naukowy
SimFicu w Sohm Abyss Fisher, Carl — Amerykanin, przyjaciel Michaela Levera Fisher, James — finansista i przyjaciel Charlesa Levera Gratton, Edward — przyjaciel Charlesa Levera i kandydat
do zarządu Hsienu Boston z ramienia Reformatorów Haller, Wolf — pomocnik Stefana Lehmanna Harrison, William — pracownik Charlesa Levera Hart, Alex — członek Izby Reprezentantów w Weimarze Hartmann, William — przyjaciel Charlesa Levera Hay, Joel — przywódca Ewolucyjnej Partii Ameryki Północnej Henty, Thomas — technik Heydemeier, Ernst — artysta; czołowy przedstawiciel Futur-
-Kunst, „Nauka-Sztuki"
Hilbert, Eduard –szef laboratorium Kriobbiologi w Ohm Abyss
Ho Chao-tuan — reprezentant z Hsienu Shenyang
17
Berdyczów, Soren — właściciel SimFicu, a później przywódca frakcji Rozproszeńców Ch'in Shih Huang Ti — pierwszy cesarz Chin (panował w latach 221-210 p.n.e.) Chung Hsin — „Lojalność"; wasal Li Shai Tunga Cutler, Richard — przywódca ruchu amerykańskiego Ebert, Klaus — właściciel korporacji GenSyn Feng Chung — Wielki Szef Triady Kuei Chan (Czarnego
Psa) Fest, Edgar — kapitan Służby Bezpieczeństwa Gesell, Bent — przywódca organizacji terrorystycznej Ping
Tiao Griffin, James B. — ostatni przezydent imperium amerykańskiego Han Huan Ti — cesarz z dynastii Han (panował w latach
168-189 n.e.), znany także jako Liu Hung Hou Ti — T'ang Ameryki Południowej; ojciec Hou Tung Po Hsiang K'ai Fan — książę z jednej z Rodzin Mniejszych Hwa — „krwawy" mistrz; zawodnik w walkach wręcz pod
Siecią Kao Jyan — zabójca; przyjaciel Kao Chena Lehmann, Piotr — podsekretarz w Izbie Reprezentantów i pierwszy przywódca frakcji Rozproszeńców; ojciec Stefana Lehmanna Lever, Margaret — żona Charlesa Levera i matka Michaela
Levera Li Ch'ing — T'ang Europy; dziadek Li Yuana Li Han Ch'in — pierwszy syn Li Shai Tunga i dziedzic tronu
Europy; brat Li Yuana Li Hang Ch'i — Tang Europy; pradziadek Li Shai Tunga Li Kou-lung — T'ang Europy; dziadek Li Shai Tunga Li Shai Tung — T'ang Europy; ojciec Li Yuana Lin Yua — pierwsza żona Li Shai Tunga Mao Tse Tung — pierwszy cesarz z dynastii Ko Ming (panował w latach 1948-1967) Ming Huang — szósty cesarz z dynastii T'ang (panował w latach 713-755 n.e.) Mu Chua — Madame Domu Dziewiątej Ekstazy Mu Li — „Żelazny Mu", szef Triady Wielkiego Kręgu Shang — „Stary Shang"; nauczyciel Kao Chena z dzieciństwa
Shepherd, Amos — prapraprapradziadek (i genetyczny „ojciec") Bena Shepherda
Shepherd, Augustus — „brat" Bena Shepherda (żył w latach 2106-2122)
Shepherd, Hal — ojciec (i genetyczny „brat") Bena Shepherda
Shepherd, Robert — pradziadek (i genetyczny „brat") Bena Shepherda oraz ojciec Augustusa Shepherda
Tsao Ch'un — despotyczny założyciel Chung Kuo (panował w latach 2051-2087 n.e.)
Wang Hsien — T'ang Afryki; ojciec Wang Sau-leyana
Wang Ta-hung — trzeci syn Wang Hsiena; starszy brat Wang Sau-leyana
Wen Ti — „Pierwszy Przodek" Miasta Ziemia / Chung Kuo, inaczej znany jako Liu Heng (rządził Chinami w latach 180-157 p.n.e.)
Wyatt, Edmund — przemysłowiec; ojciec Kima Warda
Ywe Hao — terrorystka z Yu.
Ywe Kai-chang — ojciec Ywe Hao
20
CZĘŚĆ 1 — LATO 2209
ŚWIAT OBJAŚNIANY
„Kto, gdybym krzyczał, usłyszałby mnie wśród zastępów anielskich? I gdyby nawet któryś anioł nagle przygarnął mnie do serca,
umarłbym, porażony jego potężniejszym istnieniem. Piękno bowiem jest
jedynie przerażenia początkiem, który potrafimy jeszcze znieść, i podziwiamy je, bo gardzi łaskawie naszym unicestwieniem. Każdy anioł jest straszny. I tak przeczekuję, połykając ciemnego płaczu głos wabiący. Kto więc jest naszą potrzebą? Nie aniołowie, nie ludzie, a zmyślne zwierzęta spostrzegają już, że nie czujemy się pewni w objaśnianym nam świecie".
— Rainer Maria Rilke, Elegie duinejskie, „Pierwsza elegia"
przeł. Bernard Antochewicz
Za plecami Tong Ye rozlegają się ciche szepty. Wszyscy odkładają pospiesznie kubki wina, a szelest tkanin i taniego jedwabiu świadczy o wydobywaniu broni z różnych ukrytych miejsc. Wszelkie rozmowy zamierają. W powietrzu wisi napięcie, jak w chwili tuż przed ponownym uderzeniem cyklonu, a w samym jego oku stoi Tong Ye, który na wpół jeszcze pogrążony w zadumie, patrzy ze zdumieniem na wielkiego mężczyznę.
— Przepraszam, ale nie zrozumiałem.
Szczerbaty, wręcz przerażająco brzydki marynarz o rudych, związanych w warkocz włosach, które zwisają mu nad nie mytą szyją, pochyla się nad młodym Han i opiera na jego ramieniu swą pokrytą odciskami dłoń.
— Wiesz cholernie dobrze, o co mi chodzi, ty skośnooki,
mały gówniarzu. Widzieliśmy, jak się tam wkradałeś po zmro
ku. I wiemy także, kogo tam odwiedzałeś. Ale teraz to skoń
czysz, rozumiesz mnie, chłopcze? Od dzisiaj będziesz się trzy
mał swojego pieprzonego statku albo zabraknie ci tego małego
instrumenciku, którego używasz, gdy sikasz na swoje buty.
Młody Han przełyka nerwowo ślinę, po czym cofa się o krok, strząsając przy tym dłoń marynarza z ramienia. Jest wystraszony i wstrząśnięty faktem, że jego wizyty u kochanki wyszły na jaw. Mimo to nadrabia miną i stawia czoło wielkiemu mężczyźnie.
— Proszę o wybaczenie, ch'un tzu, ale nie jest to przecież
zakazane, prawda? A młoda dama... jeśli ona nie ma nic
przeciwko moim wizytom...?
Marynarz odwraca głowę, chrząka i wypluwa flegmę na kostki bruku. Jego oczy są teraz na wpół przymknięte, ciało napięte. Jedną z dłoni zacisnął już w kułak, a drugą wsunął za pazuchę swej watowanej kurtki, sięgając po ukryty tam mars-pikiel.
— Może ona nie ma nic przeciwko, ale ja mam. Sama myśl
o tym, że któraś z naszych mogłaby być dotykana przez jedno
z takich... zwierząt...
To ostatnie słowo, którego chrapliwe, nosowe tony, przesycone są gromadzoną przez wieki urazą, jeszcze brzmi w powietrzu, gdy pierwszy z żeglarzy Han rzuca się ku nim, a gruba bambusowa pałka, którą trzyma w ręce, zatacza łuk i zmierza ku głowie wielkiego mężczyzny. Chwilę później wybucha piekło.
Na wybrukowanym placu przed oberżą widać teraz jedną
grupę walczących mężczyzn. Ich wściekłe okrzyki niosą się daleko w spokojnym wieczornym powietrzu. Obserwatorzy na dżonkach zakotwiczonych przy ujściu rzeki przerywają wieszanie lamp sygnalizacyjnych i patrzą z niepokojem na brzeg. Na statku handlowym z gorączkowym pośpiechem przygotowuje się do opuszczenia łódź. Wysoka, ciemna postać w trójgranias-tym kapeluszu staje na chwilę na dziobie żaglowca, podnosi do oka lunetę, po czym odwraca się i szybko wsiada do łodzi.
Tymczasem na brzegu młody Han padł już na ziemię z marspiklem wbitym głęboko w brzuch. Obok niego leży rudowłosy marynarz z czaszką rozbitą jak skorupka jajka. Walka toczy się dalej z nie słabnącą zaciekłością, a długie wieki nienawiści dodają siły każdemu uderzeniu. Coraz więcej przeciwników osuwa się bez czucia na kamienie, którymi wybrukowano plac. W pewnej chwili jeden z Han z przeraźliwym * okrzykiem spada tyłem z nabrzeża i wali się, jakby w zwolnionym tempie, do połyskującej szkliście wody.
Ramiona wznoszą się i opadają z taką szybkością, że obraz rozmazuje się w jakąś niewyraźną plamę, zaciśnięte pięści śmigają, a powietrze wypełnia stały odgłos stęknięć i jęków towarzyszących zadawaniu i odbieraniu ciosów. Nagle wszystko cichnie. Han odskakują od wrogów i jeden po drugim rzucają się z wysokiego, kamiennego nabrzeża do wody. Następnie wdrapują się na przycumowane tam łodzie i dostawszy się na nie, zwracają się w stronę swoich przeciwników. Patrzą na nich szeroko otwartymi z podniecenia oczami, a nienawiść wypełniająca im dusze miesza się z jakąś dziwną, niewytłumaczalną tęsknotą.
Nastaje chwila ciszy, chwila absolutnego spokoju. Androidy, których programy dobiegły końca, nieruchomieją, a potem zza bariery rozlega się aplauz.
Ben Shepherd, na wpół schowany za rzędem monitorów stojących na dachu oberży, odwrócił się, pokonując opór niewygodnej uprzęży i z nieznacznym uśmiechem na ustach skłonił lekko głowę, dziękując za uznanie czterem żołnierzom, którzy siedzieli tuż za nim. To było dotychczas najlepsze ujęcie. Te kilka ostatnich poprawek — te niewielkie zmiany i decyzja, by skupić większą uwagę na rudowłosym żeglarzu — sprawiło, iż całość nabrała zupełnie nowego wyrazu.
26
27
Siedząca obok jego siostra, Meg podniosła wzrok znad ekranów monitorów kontrolnych
— No i jak? — zapytał. — Ujęliśmy wszystko?
Przytaknęła, ale widział, że ciągle jest smutna. Pragnęła, aby
Tong Ye żył. Chciała szczęśliwego zakończenia i zwycięstwa miłości. A tymczasem on...
— Może ona zdoła go wyleczyć — powiedziała cicho.
Pokręcił przecząco głową.
— Nie. Musimy doświadczyć całego, zapisanego w pro
gramie, gniewu i urazy. Musimy mieć to w naszej krwi i do
kładnie rozumieć, co to oznacza: do czego to prowadzi. Gdyby
Tong Ye przeżył, stępiłoby to ostrość naszych odczuć. Nie
odebralibyśmy istoty tej tragedii. A tak...
— A tak czuję gniew. Mam wrażenie, że coś mi odebrano.
Patrzył na nią przez chwilę, po czym skinął głową.
— To dobrze. Możemy na tym budować. Rozdmuchać tę
małą iskierkę, aż zmieni się w wielki płomień. Zaczniemy dziś
wieczorem, dopóki jeszcze jesteśmy w odpowiednim nastroju.
Obserwowała Bena, gdy wydobywał się z tej posrebrzanej uprzęży. W ciągu ostatniego roku rozwinął się fizycznie; jego waga odpowiadała teraz wzrostowi, pozbył się także ostatnich pozostałości chłopięcej sylwetki. Był już mężczyzną, opalonym i wysokim, a jego ruchy świadczyły o sprawności i pewności siebie. Mimo to czegoś mu brakowało. Ciągle jeszcze nie dorównywał swemu zmarłemu ojcu. Ale co to było? Na czym polegała istota tej różnicy między nimi?
Ben powiesił skafander na wieszaku i odwrócił się. Na długiej metalowej ramie leżał stos jego notatników — trzydzieści wielkich, kwadratowych, oprawionych w skórę tomów, które nazywał „szkicami". Na grzbiecie oraz na środku okładki każdego z nich widniało słowo, Heimlich, wytłoczone starożytną gotycką czcionką, a po nim następował numer. Ben nieomylnym ruchem ściągnął z półki tom czternasty, a jego sztuczna ręka bez widocznego wysiłku dała sobie radę z jego ciężarem.
Przez ostatnie sześć tygodni pracowali bardzo ciężko, wykorzystując długie dni i idealne światło. Większość „wnętrz" — matryc stanowiących główną część doznań „muszli" — była już od dawna gotowa. „Obrazy zewnętrzne" — krótkie, starannie zaaranżowane scenki wielce zbliżone do starożytnej sztuki filmowej — były końcowym etapem, mającym być tłem
bogatego strumienia danych sensorycznych. Kiedy te dwie rzeczy połączą ze sobą, ich praca będzie ukończona. Jeśli, naturalnie, Ben będzie usatysfakcjonowany. A było to wielkie ,jeśli".
— Tutaj — powiedział, kładąc książkę obok pulpitu, na
którym pracował, i otwierając ją. — Myślę, że możemy trochę
uprościć sprawy.
Meg podeszła bliżej i pochyliła się nad jego ramieniem, aby zobaczyć, o co mu chodzi.
Stronę, na którą patrzył, pokrywała gmatwanina jaskrawych linii i symboli. Swym starannym, drobnym pismem Ben zaczął wprowadzać poprawki w miejscach, gdzie chciał dokonać subtelnych zmian swojego schematu.
Meg uśmiechnęła się, zdawszy sobie nagle sprawę z tego, jakie to wszystko stało się dla niej zrozumiałe. Aż do ubiegłego roku Ben nie dopuszczał jej do swojej pracy, ale teraz była jego stałym pomocnikiem. Towarzyszyła mu na każdym etapie eksperymentów. Przyjrzała się z uwagą szkicowi. Na kartce było osiemdziesiąt jeden linii, a każda z nich reprezentowała jeden z punktów wejścia, przez które mózg i ciało ostatecznego odbiorcy tego „przeżycia" będą przyjmowały bodźce zmysłowe. I nie będzie on nawet wiedział, że to „przeżycie" jest czymś całkowicie sztucznym; sztuczną rzeczywistością.
— Punkt widzenia przeżywającego jest z góry określony —
powiedział, stukając palcem w stronę. — Nie możemy tego
zmienić, nie zmieniając całego „wnętrza" tej sekq'i. Możemy
jednak uprościć trochę obraz zewnętrzny. Niech jeden czło
wiek podpala ognie, a nie trzech. W podobny sposób możemy
zmniejszyć liczbę strażników. To nam oszczędzi czas przy
przygotowywaniu całej sceny. Będziemy musieli zaprogramo
wać tylko siedem morfów, a nie dwanaście.
Skinęła głową.
— Zgadzam się. Dzięki temu wszystko będzie bardziej
zwarte, bardziej ukierunkowane. Może dobrze byłoby skon
centrować się także na tym przyjacielu Tong Ye, tym pod
palaczu?
Ben uniósł głowę.
— Tak. To mi się podoba. Może moglibyśmy dodać coś
wcześniej? Jakiś mały gest porozumienia między tymi dwoma,
gest, który uwypukliłby ten wątek.
28
29
— A dziewczyna?
Ben pokręcił przecząco głową.
— Wiem, co myślisz, Meg, ale to, co się z nią stanie, musi
się stać. Bez tego... — Wzruszył ramionami, patrząc na oblane
światłem zmierzchu ujście rzeki. Dotknął czarnej perły, która
zwisała na złotym łańcuchu z jego szyi, po czym spojrzał
znowu na siostrę z wyrazem zadumy w swych ciemnozielonych
oczach. — Poczekaj trochę, moja kochana. Zrozumiesz. Obie
cuję ci to. Sama zrozumiesz, dlaczego tak to zrobiłem. Dlacze
go to właśnie tak musiało być zrobione.
* * *
Spokój. Cisza. Światło księżyca rozprasza aksamitną ciemność. Nagle z wody wyłania się głowa. Piękne, czarne włosy gładko oblepiają czaszkę. Odwrócony obraz płomieni w błyszczącej, czarnej źrenicy oka. Po chwili znika. Powierzchnia wody jest ciemna i spokojna. Odgłosy kroków na kamiennym bruku. Obute stopy w ruchu, cienie i światło na fałdach skóry, złoto i głęboka czerń nocy. Łopot nagiego płomienia w metalowym koszu z węglami. Cienie tańczą na chropowatej korze starego dębu. Cisza, a potem skrzypnięcie i powolny jęk otwieranych ciężkich drzwi. Ciemność zalana strumieniem światła, złotym i ciepłym. Śmiech. Blada dłoń o popękanej, pokrytej krostami skórze, ozdobiona zwyczajnym, srebrnym pierścieniem widocznym na wskazującym palcu, ociera zbru-kany piwem fartuch. Woń jaśminu. Ciemność. Głowa ponownie wychyla się z wody, usta łapczywie wciągają powietrze. I znika. Plaśnięcie wody na kamiennych stopniach nabrzeża. Obute stopy zawracają. Błysk światła lampy na kolbie muszkietu. I śmiech. Niepewny, pełen poczucia winy śmiech.
Oko kamery cofa się.
Oberżysta, wsparłszy ręce na wydatnych biodrach, stoi tam jeszcze przez chwilę i obserwuje odchodzącą kobietę, której długie szaty szeleszczą i szepczą w ciszy wczesnego poranka. Odwraca się i kieruje wzrok na odległe wzgórza wznoszące się na drugim brzegu. Na środku szerokiego rozlewiska przy ujściu rzeki kołyszą się ciche dżonki, a ich lampki sygnałowe odbijają się w ciemnej wodzie. Jeszcze dalej, w dole rzeki, widać ciemny kształt handlowego żaglowca. Panuje na nim
całkowity spokój i tylko latarnia masztowa wydobywa z mroku sylwetkę stojącego na pokładzie strażnika.
Oberżysta ziewa i przeciąga się. Za jego plecami, w progu otwartych drzwi, pojawia się kolejna postać, przesłaniając padający na zewnątrz strumień światła. To konstabl, który oparłszy się ospale na solidnej, dębowej ościeżnicy, mruczy coś cicho, wskazując na dżonki. Jego słowa, choć niezrozumiałe, są aż ciężkie od insynuacji i oskarżeń. Karczmarz śmieje się cicho i kiwa głową, po czym wraca do środka, zamykając za sobą ciężkie drzwi. Jest ciemno, słychać trzask zamykanej zasuwy, po czym znowu zapada cisza. Chwilę później słychać odgłos kroków na bruku. Księżyc jest wysoko. Do zmiany straży pozostała jeszcze godzina.
Kamera zmienia kąt, dając obraz ciemności. Mrok powoli rzednie. Młody Han przykucnął na gładkim, wyślizganym kamieniu Pielgrzymich Schodów. Wystający okap nabrzeża chroni jego smukłą sylwetkę przed wzrokiem strażników. Za nim rozciąga się spokojna, czarna powierzchnia wody. Zamarł na chwilę w bezruchu, wygląda jak postać wyrzeźbiona z ciemności. Gdy kroki oddalają się, ściąga nieprzemakalny worek z szyi i rozwiązuje go. Coś małego i jasnego błyska w świetle księżyca, a następnie znika za pazuchą jego namokniętej koszuli.
Kamera cofa się powoli, pokazując stopnie, pobliską oberżę i krążące straże. Światełko z przejeżdżającego powozu odbija się w nie osłoniętym okiennicą oknie domku stojącego w wąskiej alejce za oberżą. Wszędzie jest spokój i bezruch. Po lewej stronie obrazu po kamiennym nabrzeżu prześlizguje się cień i roztapia się w mroku. Trochę dalej widać strażnika, który stanął na krawędzi nabrzeża i patrzy na kołyszące się łagodnie dżonki.
Przypływ powoli przybiera na sile. Błysk światła na kolbie muszkietu, spojrzenie szeroko otwartych, ciekawych oczu, gładko wygolony policzek, a potem strażnik odchodzi, zmierzając w stronę drewniano-gipsowej frontowej ściany oberży.
Boczna alejka wydaje się pusta; wąska wstęga ciemności ujęta w prostokąt żółtego światła. Jednakże po chwili mrok gęstnieje i wyłania się z niego sylwetka człowieka. Głowa wynurza się w świetle pod parapetem. Przez moment widać ciemne, przesiąknięte wodą ubranie, wąskie ramiona i lekko wygięte plecy.
30
31
Kamera zbliża się i ponad przykucniętą na zewnątrz postacią zerka do wnętrza oświetlonego pokoju.
Na stole leży sześć nagich ciał. Odwrócony plecami do okna konstabl podniósł kufel do ust i pije łapczywie piwo. Oberżysta siedzi i mówi coś do niego, opierając przy tym swą pulchną, ciastowatą dłoń na udzie martwego Tong Ye.
Już czas.
Słychać cichy szczęk i hubka zapala się migotliwym płomieniem. Konstabl, zaniepokojony nieoczekiwanym dźwiękiem, odwraca się w stronę okna. W tej chwili od strony nabrzeża dobiega ich krzyk.
Oberżysta zrywa się na nogi, rozlewając przy tym swoje piwo.
— Co to było, na litość boską?
— Cholera wie! Lepiej pójdźmy sprawdzić, co? — Konstabl, odstawiwszy najpierw swój kufel na stół, wychodzi za swym towarzyszem na zewnątrz.
Pokój jest pusty. Spod parapetu dobiega cichy, trzeszczący syk. To zapala się nasycona olejem szmata. Następnie rozlega się brzęk tłuczonej szyby i rozbijającej się na kamiennej podłodze butelki z olejem. Bucha płomień. Drewniane nogi stołu zajmują się prawie natychmiast. Ogień liże wystrzępione rąbki poplamionych tłuszczem zasłon i wgryza się łakomie w wyschnięte deski ramy drzwi. Prawie natychmiast cały pokój staje w płomieniach, a w ich oślepiającym, nienaturalnym świetle blada skóra trupów zdaje się błyszczeć. Kamera zbliża się jeszcze bardziej i widać, jak najbliższe ciało zaczyna się pocić i pokrywać bąblami.
Kamera cofa się, mija poczerniały parapet, po czym wznosi się wzdłuż zewnętrznej ściany w górę, w ciemność. Tam, w pokojach na piętrze, śpi ponad czterdziestu mężczyzn; połowa załogi handlowego żaglowca, spędzająca swą ostatnią noc na brzegu.
Kamera podnosi się ponad dymiącą oberżę. Trochę dalej, przy nabrzeżu, strażnik odwrócił się właśnie w stronę karczmarza i konstabla.
— Dżonki! — krzyczy. — Dżonki wypływają!
Trzy statki Han zgasiły swoje światła i powoli zmierzają wzdłuż rozlewiska w stronę ujścia rzeki. Słychać plusk wioseł orzących wodę i śpiewne głosy Han, zachęcające wioślarzy do wysiłku.
Przez chwilę wszyscy trzej stoją bez ruchu, patrząc w tamtą stronę, po czym zdawszy sobie nagle sprawę z rosnącej za ich plecami łuny, odwracają się równocześnie. Powietrze wypełnia ostry syk i trzask płomieni. Żar. Nagły smród...
Oberżysta, otwarłszy usta z osłupienia, robi krok w stronę rosnącej jasności. W tej samej chwili mija go jakaś postać. Czarny płaszcz łopocze, złote włosy błyszczą i migoczą w piekielnym blasku.
— Nie! — krzyczy. — Na litość boską, kobieto, nie rób tego! Ten dupek już nie żyje...
Robi dwa chwiejne kroki, ale żar go powstrzymuje. Już za późno. Przez moment jej czarny płaszcz rysuje się na tle ognistego wejścia, po czym kobieta znika.
Gęsty dym snuje się nad wodą. Ogień objął już całą oberżę. Płomienie przenoszą się na deski dachu i przeszywają spokojną ciemność panującą nad miastem. Przez jakiś czas słychać krzyki — przeraźliwe, pełne męki krzyki — a potem wszystko milknie. Pozostaje tylko ryk ognia, trzask pękających belek i brzęk szkła.
W bocznej alejce wysoka, posrebrzona blaskiem ognia postać idzie wolno przez tumany dymu. Wygląda jak coś, co wyszło z nocnego koszmaru. Jej wydłużona głowa błyszczy jak cętkowane jajo, tors jest gładki, bezpłciowy, pożyłkowany jak wypolerowany marmur. A twarz... jej twarz nie ma żadnych rysów, tylko dwa malutkie guziczki oczu jarzących się pośród kłębów dymu i światła.
Ten dziwny człowiek zatrzymuje się przy wypalonym oknie, przechyla się nad parapetem, by poprzez warstwy gęstego, duszącego dymu zajrzeć do wnętrza zaczernionego przez ogień pokoju, po czym, nie bacząc na to, że jego bose stopy syczą na rozgrzanych do czerwoności kamieniach, wchodzi do środka. Po chwili wraca z bezwładnym, czarnym ciałem w ramionach. Przed frontową ścianą oberży zgromadził się tłum. W chwili, gdy obarczony ciężarem człowiek wyłania się z bocznej alejki, rozlega się głośny szmer. Szmer wyrażający zaskoczenie, niedowierzanie, a w końcu osłupienie. To ten kaleka. Chłopak Johna Newcotta. Patrzą, jak podchodzi, potykając się, bliski już upadku. Nie zwraca żadnej uwagi na swoje dymiące ubranie, przyciska tylko mocno do piersi bezwładne ciało kobiety.
32
33
Kiedy zbliża się do tłumu, dwaj mężczyźni wychodzą mu naprzeciw i uwalniają go od ciężaru.
Kamera robi zbliżenie. Jeden z mężczyzn wykrzywia swą pooraną zmarszczkami, brodatą twarz, przejęty do bólu widokiem tego, co przed nim leży. Podnosi wzrok i z łzami w oczach patrzy na swego towarzysza, po czym potrząsa głową. Kamera ogniskuje się na spalonej głowie kobiety. Obraz powoli się powiększa, aż w końcu jej zwęglona i pokryta pęcherzami twarz wypełnia cały ekran.
A potem wszystko ciemnieje.
* * *
Dalej, nad brzegiem rozlewiska, samotny człowiek przykucnął w głębokim cieniu pod drzewami. Patrzył na to, co działo się na nabrzeżu portu. Ukryty pośród liści i wysokiej trawy, przez chwilę trwał w całkowitym bezruchu, po czym zdecydowanie ruszył w dół stromego stoku i znajdując bez trudu drogę między drzewami, dotarł do linii wody.
Zatrzymał się tam ponownie i znowu spojrzał w stronę portu, a łuna bijąca od płonącego w dali domu odbiła się w jego wielkich, ciemnych oczach. Następnie, zadrżawszy nieznacznie, pochylił się, rozsupłał sznur, którym przywiązał tu poprzednio swoją łódź, i wskoczywszy do niej, odepchnął się od brzegu szybkim, wprawnym ruchem wiosła.
Przez jakiś czas nie robił nic, pozwalając, by prąd niósł łódź. Bijący z oddali blask zdawał się z niepohamowaną siłą przyciągać jego wzrok, a wypełniająca go mieszanina lęku i fascynacji sprawiła, że przykucnął na dnie jak wystraszone zwierzę, przyciskając do piersi krótkie drewniane wiosło, jakby w geście samoobrony. Po chwili poruszył się jednak, zanurzył wiosło w wodzie i silnymi pociągnięciami wprowadził łódź na kurs równoległy do brzegu.
To zmieniło sytuację. Przed sobą, w ciemnościach panujących na środku rzeki, zobaczył odpływające dżonki. Co więcej, żaglowiec nawet nie próbował ich ścigać. Stał na swoim miejscu, zakotwiczony, z nietkniętym ładunkiem.
Mężczyzna uśmiechnął się krzywo. Podrapał się po szyi swymi pokrytymi bliznami palcami, a następnie odsunął z twarzy długie, proste włosy. Usatysfakcjonowany wbił wios-
34
ło głęboko w wodę i zaczął pospiesznie wiosłować, widząc, że nie ma za dużo czasu.
* * *
Było już późno. Ben stał na linii wody i patrzył w głąb zatoki, a satysfakcja z solidnej, całodziennej pracy wypełniała go jak coś wręcz fizycznego. Zamknął oczy i odprężył się. Przez chwilę było doskonale. Przez ten króciutki, prawie bez-czasowy moment wymknął się z siebie i roztopił w wiecznej ciemności nocy. Później jednak, zadrżawszy lekko, powrócił do rzeczywistości z uczuciem jakiejś straty. Jakby coś zostało mu
odmówione.
Odwrócił się i spojrzał na znajomy zarys domku wrośniętego w zbocze wzgórza. Na piętrze, w pokoju Meg, paliło się światło. Z miejsca, w którym stał, widział ją poruszającą się w środku, czeszącą swoje długie ciemne włosy i przeglądającą się w lustrze. Uśmiechnął się, po czym przeniósł wzrok wyżej, ponad strzechę, i przesunął go wzdłuż wąskiej drogi biegnącej w górę wzgórza. Za linią domków — teraz ciemną, bardziej wyczuwalną niż dostrzegalną — teren gwałtownie się wznosił. Na szczycie, widoczny na tle rozciągającej się dalej poświaty, stał stary kościół Świętego Jerzego. Za nim, w odległości mniejszej niż pół łi, zaczynało się Miasto; ogromna ściana bieli, rozległa i monumentalna. Ben zadygotał, a następnie okręcił się wokół siebie, zdawszy sobie nagle sprawę, że było ono wszędzie, otaczało i zawierało w sobie dolinę — a w niej również jego — jak jakieś ogromne pudło.
Redukowało domek, miasteczko, drzewa, drogi, ściany i ludzkie postacie. Redukowało je do rozmiarów zabawek. Zabawek w gigantycznym pudle.
Księżyc zaszedł za krawędzią ściany Miasta. Ben jeszcze przez chwilę śledził wzrokiem błyszczącą srebrem linię, na której biel ściany spotykała się z czernią nieba, po czym odwrócił się i spojrzał znowu na zatokę.
Rzeka była ciemna, jej powierzchnia gładka jak lustro — ogromna soczewka skupiająca w sobie bezmiar rozgwieżdżonego nieba.
35
Jak to jest z tym ogromem? Jak to się czuje? Czy to jest po prostu tak, jak rozpłynięcie się w nicości? A może jest to coś,
co wykracza poza doznania tego krótkiego transu, w który popadł przed chwilą? Więcej niż można by doświadczyć?
Odwrócił się od wody i zaczął iść w górę po stoku wzgórza. Nie zmierzał jednak do domku. Przeszedł przez położoną niżej łąkę i skierował się ku młodemu dębowi, który oznaczał grób jego ojca.
Dzisiaj czuł się bliski tego. Miał wrażenie, że mógłby po prostu wyciągnąć rękę i dotknąć tego czegoś. Stojąc pośród postaci na nabrzeżu, zobaczył to przez moment tak przelotny jak mgnienie oka; mignęło tam, w sercu szalejącego ognia. Przez moment ta rzecz niemożliwa do nazwania była na jego wargach, już prawie wyartykułowana. Ale kiedy otworzył usta, odleciała, niewysłowiona jak zwykle, umykająca wszelkim wysiłkom, by ściągnąć ją z powrotem.
Usiadł plecami do młodego drzewka i skierował wzrok ku zatoce i płynącej dalej rzece. Dzisiaj wszystko potoczyło się bardzo dobrze. Po raz pierwszy od tygodni szarpiące nim wątpliwości ucichły, a gra obrazów porwała jego wyobraźnię. To był dziesiąty miesiąc jego pracy nad „muszlą", dwieście dziewięćdziesiąty siódmy dzień zmagania się z materiałem, i wreszcie poczuł, że jest bliski ujęcia tego, co kiedyś, wiele miesięcy wcześniej, sobie wyobraził.
Uśmiechnął się, wspominając, jak to wszystko się zaczęło, kilka miesięcy przed śmiercią jego ojca, Hala. Hal pragnął stworzyć coś dla swojej żony — coś, dzięki czemu mogłaby go pamiętać. Ben zaproponował wtedy „pamiętnik zmysłowy" — coś „podskórnego"— ale Hal chciał czegoś więcej.
— Nie. Ona musi mnie także widzieć. Z zewnątrz. Będzie tego potrzebowała, Ben. To przyniesie jej spokój.
I tak odłożył na bok układy psychiczne i przerzucił się z intensywnych fug zmysłowych — chwil ujmujących wszelkie doznania i uczucia Hala Shepherda — na zimniejsze, mniej związane z przeżyciami zmysłowymi obrazy zewnętrzne, używając do tego starszych, konwencjonalnych technik.
Spodziewał się, że będzie tym znudzony, a w każdym razie rozczarowany, jednakże — ku jego zdziwieniu — od samego początku było to inne, nadspodziewanie interesujące zadanie. Podniecające.
W ciągu tych trzech miesięcy, które przepracował wraz z ojcem nad „muszlą" — miesięcy, w czasie których widział,
jak Hal przekształcał się, niszczał, zżerany przez chorobę zaszczepioną w nim przez zabójcę Berdyczowa — opanował swą sztukę lepiej niż przez poprzednie trzy lata.
Musiał oczywiście iść na pewne kompromisy. Musiał porzucić swą wizję zrobienia tego bardziej rzeczywistym niż sama rzeczywistość. Na przykład przejścia między „wnętrzami" a obrazami zewnętrznymi — te wstrząsające umysłem skoki percepcji, które nazwał „efektem nieciągłości", były, aż do tego czasu, istotną przeszkodą. Upierał się przedtem, że przykuwając uwagę obserwatora do sztuczności środowiska, niszczyło się siłę iluzji. Zmuszony przez ojca do tego, by stawić czoło temu problemowi, odkrył, że jest dokładnie odwrotnie i opracował cały zespół subtelnych, pomysłowych posunięć mających wykorzystać tę konkluzję, by uczynić złudzenie silniejszym, potężniejszym niż poprzednio.
Sam był tym zaskoczony. Zawsze myślał, że wstrząs — ten moment, kiedy ktoś wchodzi w ciało innego, odwraca się i patrzy wstecz — będzie czymś destrukcyjnym. I był, jeśli rozważało się to w kategoriach czystych doznań. Jednakże, jeśli się trochę oszukało — pozwoliło zadziałać fikcji — jeśli ktoś zanurzył się w nadrzeczywistości...
Roześmiał się miękko, wspominając te dni, przypominając sobie fascynację, z jaką patrzył na niego ojciec; fascynację widoczną w jego płonących żywo oczach, jedynym żywym elemencie tej wyniszczonej cierpieniem twarzy. Jego ojciec--brat. Nasienie Amosa.
— Ben?
Odczekał, aż ta chwila uleci, pozwolił, by intensywność jego odczuć odpłynęła, po czym odwrócił się i spojrzał na rysującą się w mroku postać siostry.
— Myślałem, że jesteś zmęczona.
Usiadła obok niego i odchyliła się do tyłu, wsparłszy się na
rękach.
— Byłam — odpowiedziała spokojnie. — Ale potem za
uważyłam, że jesteś tutaj, i pomyślałam...
Popatrzył na nią. Było ciemno, jej twarz tonęła w głębokim cieniu, a jednak nie potrzebował światła, by ją zobaczyć. Wystarczyło, by zamknął oczy i widział ją jako dziecko, dziewczynę i teraz — od kilku lat — jako kobietę.
— Jesteś zmęczony, Ben. To wszystko... to za dużo. Po-
36
37
trzebujesz pomocy. Większej niż ja mogę ci dać. Techników. Kogoś, kto mógłby ci pomóc w ustawianiu planów zdjęciowych. Kogoś, kto przejąłby z twoich rąk całą pracę związaną z podstawowym oprogramowaniem. — Przerwała, po czym, zirytowana jego milczeniem, dodała: — Myślisz, że możesz to wszystko zrobić sam? Nie możesz! To cię wykańcza. Widzę to dzień po dniu.
Roześmiał się, ale jak zwykle wzruszyła go jej troska.
— Czuję się bardzo dobrze, Meg. Naprawdę.
Uniósł głowę i spojrzał w ciemność nocy. Z miejsca, w którym siedział, czuł jej zapach; miał wrażenie, że dotyka językiem jej słono-słodkiej skóry i rozkoszuje się jej jedwabistym, ciepłym ciałem ukrytym pod miękką bawełnianą suknią.
Odwrócił się i klęcząc spojrzał w jej stronę, przez chwilę tylko zadowolony z tego, że po prostu jest z nią w tej ciemności. Następnie pchnął ją delikatnie na plecy, uniósł jedną ręką jej suknię i przesunął dłoń wzdłuż gładkiej, wewnętrznej strony jej uda. Gdy natrafił palcami na miękkie ciepło jej płci, zaczęła cicho pojękiwać. Lekkie drżenie, które ogarnęło ją całą, rozpłomieniło go, oślepiło i sprawiło, że szarpnął się jak kukła, po czym rzucił na nią z gorączkową niecierpliwością, nie czekając nawet, by uwolniła go z odzieży.
A potem zapadła ciemność. Gwałtowna, paląca ciemność.
* * *
Obudził się w słabym jeszcze świetle wczesnego ranka. W domu był spokój, wokół panowała głęboka cisza, a mimo to leżał sztywno, jakby zaalarmowany przez coś, czego nie znał.
Wyszedł na korytarz i stanąwszy w głębokim cieniu, spojrzał na drugi koniec długiego, nisko sklepionego pomieszczenia. Drzwi do pokoju jego matki były zamknięte. Po prawej stronie, tuż obok nich, padające przez okno światło rozjaśniało wiszący na ścianie portret.
Zbliżył się powoli do niego.
Mijał go każdego dnia. Każdego dnia zerkał nań i nie poświęcał mu więcej uwagi, niż poświeciłby źdźbłu trawy czy też liściowi, który upadł na drodze. Ale teraz mu się zaczął przyglądać z natężoną uwagą, próbując dotrzeć do tego, co kryło się za znajomymi kolorami i kształtami; do uczuć, które
je uformowały — które farba i pędzel nałożyły później na płótno. Zamknął oczy i koniuszkami palców zaczął wodzić po powierzchni płótna. Następnie cofnął się i patrząc na nie z ukosa, spróbował zobaczyć portret na nowo.
To był on. A raczej sposób, w jaki widziała go Catherine. Popatrzył na ciemną, podzieloną na fragmenty twarz, na plamiste i poszarpane ciało i powoli pokiwał głową. Dostrzegła jego wewnętrzne rozdwojenie. Dostrzegła je i idealnie uchwyciła. Na chwilę zdekoncentrował wzrok i podziwiając abstrakcyjną grę czerwieni, zieleni i czerni, poczuł, że przenika go dreszcz czystej estetycznej rozkoszy. Następnie skupił wzrok ponownie i jeszcze raz spojrzał na całość. Nie. Nawet Meg nie znała go tak dobrze. Nawet Meg.
Catherine... Studiowali razem na Oksfordzie. Zostali przyjaciółmi i w końcu kochankami. Od jakiegoś czasu nie myślał już o niej, wyrzucił ją z głowy, zdecydował się nie pamiętać. Ale teraz wszystko wróciło jak wielka fala. Sposób, w jakł:; odpoczywała, jak kot, w swoim fotelu, z nogami podkulonymi pod siebie. Jej włosy opadające na kształt złocistoczerwonej kaskady; każdy kosmyk to włókienko czystego ognia. Jej dotyk, jej smak, jej zapach. Zamknął oczy, poddając się obezwładniająco wyraźnym wspomnieniom, po czym drżąc, zawrócił i ruszył w dół wąskich, kręconych schodów.
Na dole zasłony były dokładnie zasunięte i panowała tam nieprzenikniona ciemność. Idąc na oślep, dotarł do drzwi, podniósł skobel i stąpając bosymi stopami po pokrytej rosą trawie, zanurzył się w świeżość nowego dnia.
Z drzew rosnących na przeciwległym brzegu zatoki dobiegł go krzyk ptaków. Po chwili jednak znowu zapanowała cisza. Przeszedł kilka kroków po krótko przyciętym trawniku, a następnie odwrócił się i spojrzał w okno matki. Było ciemne, a zaciągnięte zasłony wyglądały jak zamknięta powieka oka.
Stał tak przez chwilę i rozmyślał. W ciągu ostatnich kilku dni sprawiała wrażenie znacznie szczęśliwszej, jakby nareszcie pogodziła się ze śmiercią Hala. Nie słyszał już, by płakała po nocach, a w czasie wczorajszego śniadania ze zdumieniem stwierdził, że nuci coś cicho w ogródku.
Odwrócił się gwałtownie. Coś przerwało ranną ciszę. Jakiś dźwięk. Wysoki, ostry dźwięk, który dobiegł z ciemności po drugiej stronie zatoki. To mogło być jakieś zwierzę, ale nie
38
39
było. Nie, ponieważ w Domenie nie było niczego, co by wydawało podobny głos.
Zadrżał, czując, jak wypełnia go dziwne podniecenie. Zdał sobie nagle sprawę z tego, że to właśnie podobny diwięk wyrwał go ze snu. Niezwykły, niesamowity głos.
— Obcy... — wymruczał cicho, a lekki uśmiech rozjaśnił jego rysy. W dolinie byli obcy.
ROZDZIAŁ 2
Intruzi
Siedział przy biurku ojca z klawiaturą swego prapradziadka Amosa — dziwną, półokrągłą konstrukcją — na kolanach. Zasłony były zaciągnięte, a drzwi zamknięte. Naprzeciw niego, wyciągnięty przed półki chaotycznie wypełnione książkami, stał wielki płaski ekran pokazujący dolną część doliny: porośnięte drzewami zbocza wzgórza i szerokie, skąpane w promieniach słońca, wodne rozlewisko.
Przed godziną Ben wysłał tuzin zdalnie sterowanych sond. Te malutkie jak owady „oczy" przemierzały niestrudzenie dolinę od strumienia na północy aż po stojący przy ujściu rzeki zamek, szukając intruzów. Ben kontrolował ich ruchy —przebiegające zgodnie z zaprogramowanym z góry schematem poszukiwań — obserwując jeden z dwóch zamontowanych na biurku ekranów. Widać na nim było mapę Domeny i cieniutkie linie przedstawiające drogi pokonane przez każdy z mini-robotów. Ben cierpliwie śledził ich postępy i przełączając się z jednego obraza na drugi, wypatrywał z napięciem czegokolwiek, co odbiegałoby od normy, ale dotąd niczego takiego nie zauważył.
To było tak, jakby wyśnił sobie ten dźwięk. Ale nie wyśnił go. A to mogło oznaczać dwie rzeczy. Albo nastąpiło bezprecedensowe zaniedbanie w systemie zabezpieczeń, albo ktoś znajdujący się na bardzo wysokim szczeblu w hierarchii Służby Bezpieczeństwa wpuścił intruzów.
Najprostszym i oczywistym posunięciem było zawiadomie-me Li Yuana i poproszenie go o przysłanie kogoś. Może Karra. Ale była to równocześnie ostatnia rzecz, której chciał Ben, uważał bowiem, że stałaby się wielka szkoda, gdyby nie
41
zdołał wykorzystać tej sytuacji — użyć jej jakoś dla dobra swej sztuki.
Mosiężna klamka w drzwiach za jego plecami obróciła się do połowy, a potem rozległo się stukanie.
— Ben? Jesteś tam?
To była Meg. Zerknął na czasomierz. Szósta czternaście. Wcześnie wstała. Nawet bardzo wcześnie, zważywszy na to, że pracowali do tak późna.
— Pracuję — krzyknął do niej, wiedząc jednocześnie, że nie
zadowoli jej taka odpowiedź. — Przygotuj śniadanie. Zejdę na
dół za chwilę.
Mimo że dzieliły ich drewniane drzwi, czuł jej wahanie i ciekawość. Upłynęło parę chwili, nim usłyszał skrzypienie desek podłogi, świadczące o tym, że zeszła do kuchni.
Położył głowę na oparciu fotela i zastanawiał się nad sytuacją. Jeśli Meg dowie się o tym, co się dzieje, będzie chciała wezwać pomoc. Wystraszy się i uzna, że powinna zadbać o ich bezpieczeństwo. A nie było takiej potrzeby. On sam może się wszystkim zająć.
Patrzył przez chwilę na mapę, po czym zwróciwszy wzrok na klawiaturę, zaczął przeprogramowywać sondy. Jeden po drugim malutkie „oczy" ruszyły prosto na południe ponad miasteczkiem i przylegającym do niego malutkim portem. Leciały wzdłuż Zatoki Floty Wojennej, obok starego zamku i dalej, w stronę otwartego morza.
Gdzieś tam będą. Muszą tam być. Może na Czarnym Kamieniu albo na Zamkowym Występie, albo za Skałą Mew...
Nie. Odrzucił tę myśl. Nie było tam miejsca nawet na mysią rodzinę, a co dopiero mówić choćby o jednym ludzkim osiedlu. Poczynając od Przylądka Startowego na południu aż do Exmouth na północy, nie było tam ani jednej wyspy czy nawet większej rafy. Wszędzie widać było jedynie białe ściany Miasta, górujące nad lądem i opadające stromo do morza. Występowały oczywiście pojedyncze skały wznoszące się na kilka metrów nad wzburzonymi falami, ale nie było najmniejszej szansy, aby ktoś mógł na nich wylądować. Pierwszy przypływ zmyłby takich śmiałków do morza. Mimo to należało sprawdzić cały ten obszar, gdyż obcy musieli skądś przybyć.
Spojrzał jeszcze raz na ekran i zaczął obserwować obraz przesyłany przez „oczy" mknące nad powierzchnią smaganego
42
wiatrem morza. W pewnej chwili dojrzał wielką Skałę Mew, która zaczęła powoli rosnąć, aż w końcu jej poszarpany grzbiet zarysował się ostro i wyraźnie na tle porannego nieba.
Uderzyło go proste piękno tej sceny: gra światła i ciemności, radość niczym nie zakłóconego ruchu. Może będzie mógł to wykorzystać. Powiązać w jakiś sposób z tym, co już przygotował.
Słońce mignęło raz i drugi, po czym zalało ekran powodzią światła. A potem, gdy robot wleciał w cień wyrastającej na czterdzieści jardów ponad poziom morza skały, zapanowała ciemność. Nagła, absolutna ciemność.
Ben zwolnił lot sondy, poszerzył przesłonę tak, by do kamery wpadało jak najwięcej światła, polecił komputerowi, aby powiększył obraz, ale niczego nie zauważył. Nie było tam nic oprócz morza i skały.
Zniecierpliwiony przełączył się na sygnał przesyłany przez innego robota, jednego z tych, które wysłał na południe w okolicę Tańczących Żebraków. Dostrzegł ją prawie natychmiast. Płynęła w odległości około dwustu, trzystu jardów od „oka", lekko na lewo od jego kursu. Tratwa. Dziwna, niezwykła tratwa. Zbudowano ją z mocno powiązanych ze sobą podkładów kolejowych, a ciężar kadłuba — będącego raczej ozdobą, a nie prawdziwym kadłubem — sprawiał, że nurzała się niebezpiecznie głęboko w wodzie.
Ben przysunął robota bliżej i przyjrzał się jej dokładniej. Niską ścianę ciągnącą się wokół tratwy tworzyła dziwaczna masa połączonych ze sobą telewizorów, zderzaków samochodowych, drzwi lodówek, radioodbiorników, z których usunięto elektroniczne wnętrzności, klawiatur komputerowych, lamp kineskopowych, węży od odkurzaczy, magnetowidów, ekspresów do kawy, anten satelitarnych, kierownic i elektrycznych tosterów. Wszystko to było powiązane kablami elektrycznymi i tak przemieszne ze sobą, że zdawało się tworzyć jakąś nową jakość. Wyglądało to jak kolaż, wielki kolaż rzeczy ongiś znajomych. Rzeczy pochodzących z tego wielkiego, dynamicznego i nasyconego technologią świata, który istniał przed powstaniem Miasta.
Rozbawiony Ben roześmiał się miękko, a następnie mruknąwszy z satysfakcją, przyspieszył maksymalnie szybkość „o-ka", które przemknęło tuż nad tratwą i pognało w stronę pełnego morza.
43
To musiało być tam. Gdzieś tam. Ale co to było? Może jakaś sztuczna wyspa? Jakiś stary statek? A może coś zupełnie innego?
Po prawej stronie było dominujące nad wszystkim Miasto. Gładka ściana bieli ciągnąca się chaotycznym zygzakiem wzdłuż wybrzeża wyglądała jak jakiś nienaturalny klif wznoszący się na wysokość dwóch // ponad łamiące się w dole fale. Po lewej stronie widać było skąpane w promieniach słońca morze, spokojne i puste. W miarę jak płynęły sekundy, początkowe podniecenie Bena tępiła rosnąca niepewność. A jeśli nie było tam nic innego oprócz tej tratwy?
I wtedy to zobaczył, daleko po lewej stronie. Niska, ledwie widoczna sylwetka połyskująca w słońcu i wątła wstęga dymu unosząca się w górę, ku jasnemu niebu. Zwolnił szybkość robota, zmienił jego kurs tak, by nadleciał nad statek od południa.
Serce ponownie zaczęło mu łomotać, a usta wyschły z emocji. To była tratwa! Ale większa, znacznie większa od pierwszej. Tak wielka w gruncie rzeczy, że aż roześmiał się lekko z zaskoczenia. I to nie tylko jedna, ale kilka. Ogromne, większe od wszystkiego, co kiedykolwiek widział lub wyobrażał sobie, że może istnieć. Zwiększył powoli wysokość sondy, wprowadzając ją na taki pułap, że znalazła się nad tą dziwną armadą.
Było ich pięć: masywne konstrukcje w kształcie idealnych sześciokątów o bokach długości jednej li. Wyglądały jak kawałki ogromnej kołdry zszyte luźno sznurowymi mostami, które przerzucono w kilkunastu miejscach. Gdzieniegdzie na obrzeżach tych olbrzymów przycumowano mniejsze tratwy, podobne do tej, którą widział przy ujściu rzeki.
Ben wpatrywał się z fascynacją w najbliższą z nich, notując w pamięci wszystkie szczegóły. Na jej powierzchnię wysypano warstwę ziemi; tony, tysiące ton czarnej, żyznej ziemi, którą w niektórych miejscach pokrywała bujna zieleń, a w innych uporządkowane rzędy roślin i warzyw. W samym centrum znajdowało się maleńkie osiedle składające się z trzydziestu chat, skupionych w okrąg wokół stojącego w środku domu modlitw. Z osiedla na zewnątrz prowadziły ścieżki; ścieżki znaczone w różnych miejscach magazynami i wieżami, w których gromadzono wodę.
Zmienił nieco pole obserwacji. Wszystkie pięć tratw zbudo-
wano według tej samej, starożytnej reguły. Jedynym wyróżniającym się elementem był rozmiar domu modlitw na tej, która płynęła w środku.
Tam, pomyślał, znajdę odpowiedzi na wszystkie pytania. I poruszywszy delikatnie sterem sondy, posłał ją długą, leniwą spiralą w stronę szerokiego, niskiego dachu budowli.
* * *
Meg stała na końcu trawnika i patrząc na zatokę, rozmyślała ze złością o bracie. Upłynęły już dwie godziny od czasu, gdy powiedział, że przyjdzie, i wciąż nie było go widać.
Zaczął się przypływ. W dole, pod jej nogami, mała łódź wiosłowa, przywiązana do wąskiej drabinki osadzonej w betonowym nabrzeżu, kołysała się lekko na falach. Kusiło ją, aby machnąć na niego ręką, odwiązać łódkę i popływać sobie, ale oprócz gniewu czuła jeszcze palącą ciekawość. Przez prawie cały rok współpracował z nią na każdym etapie; brała udział w podejmowaniu każdej decyzji. Teraz jednak — bez żadnej, wyraźnej przyczyny — ponownie odciął się od niej, odciął fizycznie: zamknięte drzwi uniemożliwiały jej wejście.
Rozejrzała się dookoła, popatrzyła na porośnięte lasem stoki, na domki i na widniejącą za nimi ścianę Miasta. Bywały takie dni, kiedy czuła się tu bardzo samotna i całkowicie izolowana. Ben jednak nigdy nie wpadał w podobne nastroje. Nigdy. Wydawało się, że naprawdę cieszą go puste ulice, pozbawiona życia pozoracja, a także fakt, że ich trójka oraz strażnicy to jedyni mieszkańcy Domeny. Najwyraźniej zupełnie mu to wystarczało. Ona jednak już dawno temu zdała sobie sprawę z tego, że czegoś jej brakuje.
Koniuszkiem języka dotknęła górnych zębów i pokręciła głową. Nie chciała nawet o tym myśleć, myślenie bowiem zbliżyłoby ją do wypowiedzenia tego, a to z kolei wydawało się jej czymś na kształt zdrady Bena. Mimo to myśl pozostała.
Pragnęła mieć kogoś, z kim mogłaby porozmawiać. Kogoś mniej surowego, mniej posępnego od brata. Kogoś, z kim mogłaby się dzielić swymi uczuciami.
Na myśl o tym przebiegł ją lekki dreszcz. Kogoś, z kim mogłaby dzielić się uczuciami. Przez całe życie jej powiernikiem był Ben. Nauczyła się widzieć świat jego oczami. Ale
44
45
nagle przestało jej to wystarczać. Nie znaczy to, że była nieszczęśliwa i niezadowolona ze swojej obecnej sytuacji. Cieszyło ją towarzystwo Bena, uwielbiała patrzeć, jak pracuje. Tylko że...
Uśmiechnęła się, zdawszy sobie nagle sprawę z tego, że ponownie zbliżyła się do krawędzi, dosłownie i w przenośni. Jej bose stopy zatrzymały się w miejscu, gdzie grunt ostro opadał, i gdyby zrobiła jeszcze jeden krok, wpadłaby do falującej dziesięć stóp niżej wody.
Myśl o tym przywiodła wspomnienie dnia, kiedy uratował jej życie; tego dnia, kiedy skoczył w lodowatą falę przypływu i wyciągnął jej nieprzytomne ciało z wody, a potem własnym oddechem przywrócił jej życie. Bez niego, uświadomiła sobie, byłaby teraz nicością. Mimo to pragnęła czegoś więcej niż tylko jego towarzystwa. Czegoś całkowicie innego.
Odwróciła się i ruszyła powoli w stronę domku, rozkoszując się ciepłem padających na jej plecy promieni słońca i lekką, orzeźwiającą bryzą chłodzącą jej szyję oraz ramiona. Kiedy znalazła się w kuchni, posprzątała nakryty stół, wyrzuciła śniadanie brata do śmietnika i zajęła się porządkami. Gdy Ben w końcu się pojawił, obierała już ziemniaki na obiad, nucąc przy tym coś pod nosem.
Nie usłyszała go. Zorientowała się, że przyszedł, dopiero wtedy, gdy objął ją od tyłu i odwrócił do siebie.
— Przepraszam — powiedział, całując jej czoło. — Chcia
łem coś sprawdzić, to wszystko. Wpadł mi do głowy nowy
pomysł...
Uśmiechnęła się, uradowana, że znowu jest przy niej, zdawała sobie jednak równocześnie sprawę z tego, że coś przed nią ukrywa.
— A następna scena? Sądziłam, że mieliśmy zacząć pracę nad nią wcześnie rano.
— Ach... — Odwrócił wzrok i poprzez witrażowe okno spojrzał na zatokę. — Pomyślałem sobie, że możemy to na jakiś czas odłożyć. Ta nowa sprawa... —Popatrzył znowu na nią i pocałował w czubek nosa. — Wyjdźmy na zewnątrz, dobrze? Może wybierzemy się na rzekę. Upłynęło już sporo czasu od dnia, kiedy ostatnio pływaliśmy łódką.
— To mi się podoba — odparła, zaskoczona, że jak zwykle wyczuł jej nastrój; czytał w niej lepiej niż ona sama.
46
— W porządku. A więc zostaw to. Później pomogę ci ze
wszystkim. Spakujmy tylko trochę rzeczy na piknik. Możemy
popłynąć do starego domu.
Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
— Dlaczego tam, Ben? To takie brzydkie miejsce. Teraz nie ma tam niczego. Nawet fundamenty... —Przerwała, uświadomiwszy sobie, że jej nie słucha; że znowu patrzy gdzieś w bok i najwyraźniej myśli o czymś innym. — Dlaczego tam? — zapytała ponownie, tym razem ciszej.
— Właśnie dlatego — odpowiedział spokojnie, po czym roześmiał się. — Po prostu dlatego.
* * *
Oświetlony jaskrawymi promieniami słońca Ben stał na ciemnej i szklistej powierzchni w miejscu, gdzie kiedyś znajdował się stary dom, i rozglądał się dookoła siebie. Na zewnątrz tego szerokiego ciemnego kręgu zieleń krzewiła się bujnie, ale tu, w środku, nie zdobyła żadnych przyczółków. Ben przykucnął i musnął powierzchnię, usuwając warstwę brudu i kurzu. Upłynęło już osiem lat od chwili, gdy właśnie w tym miejscu stracił swoją rękę. Stopiona skała, na której stał, była gładka jak lustro. Spojrzał w tę wypolerowaną ciemność, usiłując zobaczyć odbicie własnej twarzy, po czym odwrócił się i popatrzył na siostrę.
Meg rozłożyła koc przy rzece, pod osłoną gałęzi drzewa. Poruszała się teraz między miejscami jasno oświetlonymi przez słońce i głębokim cieniem. Jej spadające na plecy ciemne włosy i plamisty cień rzucany na jej ramiona przez liście przypomniały Benowi opowiadania o nimfach drzew i driadach, które słyszał w dzieciństwie. Stał tak przez chwilę, obserwując ją, po czym ruszył w jej stronę..
Podniosła wzrok i uśmiechnęła się do niego.
— Wspominałam ostatni raz, kiedy tu przyszliśmy... przed wypadkiem.
— Biblioteka — powiedział, przewidując dalszy ciąg. — I tajny pokój, który był za nią.
— Tak. — Rozejrzała się dookoła i zmarszczyła czoło, jakby zdumiona, że nie widzi tego wszystkiego w tym miejscu. — Gdzie to się podziewa, Ben? Gdzie to wszystko znika?
47
Miał zamiar odpowiedzieć: „Tutaj" i postukać się przy tym w głowę, ale coś w jej zachowaniu sprawiło, że nie zrobił tego. To nie było pytanie retoryczne. Ona naprawdę chciała wiedzieć.
— Nie wiem — powiedział w końcu. Może odchodzi gdzieś
w ciemność, pomyślał.
Wciąż patrzyła na niego pytająco, a w jej brązowych oczach pojawiło się zakłopotanie.
— Czy wszystko to po prostu atomy, Ben? Atomy, które bez końca łączą się i rozdzielają? Czy w ostatecznym rachunku istnieje tylko to?
— Może. — Ale gdy to mówił, uświadomił sobie, że tak naprawdę nie wierzy w to. Musiało być coś więcej. To samo, co wyczuł ostatniej nocy, gdy wpatrywał się w płomienie, i później, w ciemnościach nad rzeką. Coś, co było tuż tuż, ale czego nie mógł jednak uchwycić.
Wzdrygnął się, po czym ponownie rozejrzał się wokół siebie. Stary dom mocno tkwił w jego pamięci. Wystarczyło, by zamknął oczy i wracała ta wiosna sprzed ośmiu lat. Widział siebie siedzącego w pokoju z książkami, w tym tajnym pokoju Augustusa, i czytającego jego pamiętnik oraz stojącego później przy grobie Augustusa w osłoniętym murem ogrodzie.
Jego zmarły przed osiemdziesięciu ośmiu laty brat. Część eksperymentu starego Amosa. Nasienie Amosa, jak jego syn, jak oni wszyscy.
— Oder jener stribt und ists.
Meg spojrzała na niego z zaciekawieniem.
— Co to jest?
— To jeden wers z Rilkego. Z jego Ósmej elegii. Został wyryty na nagrobku Augustusa. „Może ten, co umiera, Tamtym jest". — Pokiwał głową, zrozumiawszy w końcu wszystko. Augustus też to zobaczył. On także poszukiwał tego czegoś — tego strasznego anioła piękna.
Ben usiadł naprzeciw siostry i sięgnął po jedno z jasnozielonych jabłek leżących wokół nich na ziemi. Żując pierwszy kawałek, wrócił myślą do tego, co widział rano. Przypomniał sobie ciemne, ogorzałe od wiatrów twarze mieszkańców tratw. Ich dzikie, barbarzyńskie twarze, ich usta z czarnymi zębami lub zupełnie bezzębne, ich długie, zaniedbane włosy, postrzępione futra, które zarzucali na poplamione tłuszczem, wielo-
krotnie łatane stroje ze skór. Niektórzy poprzyczepiali sobie do futer stare, metalowe znaczki z wyblakłymi napisami i nosili je niczym symbole jakichś starożytnych plemion.
Oszacował szybkość armady i obliczył, że upłynie co najmniej jedenaście godzin, nim dotrze ona do Przylądka Wiatrów. A to oznacza, że pojawią się tuż po zachodzie słońca. Do tego czasu mógł się odprężyć i rozkoszować dniem.
Zjadł jabłko wraz z ogryzkiem i sięgnął po następne.
— Ben...
Wyraz przestrogi widoczny na twarzy Meg, tak podobny do tego, co widywał na twarzy matki, sprawił, że cofnął rękę. Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, po czym roześmiał się.
— Postanowiłem przeprowadzić pewne zmiany — za
czął. — Pomyślałem sobie, że może masz rację. Może ten Han
powinien żyć.
Jej twarz pojaśniała z zadowolenia.
— Tak myślisz? Naprawdę tak myślisz?
Skinął głową, a następnie przysunął się do niej i dodał konspiracyjnym tonem, włączając ją ponownie w świat swoich
myśli:
— Zaplanowałem całkiem nowy scenariusz. Zgodnie z nim
Tong Ye dostanie się do niewoli i będzie więziony w zajeździe.
Będzie ciężko ranny, bliski śmierci, ale dziewczyna przyjdzie
i będzie go pielęgnowała. A potem...
* * *
Kiedy Ben ponownie zasiadł za biurkiem ojca, zamknąwszy przedtem drzwi na klucz i zaciągnąwszy zasłony w oknach, cienie w dolinie znacznie się już wydłużyły. Jego palce sprawnie i szybko przebiegły po klawiaturze. Prawie natychmiast dwa bliźniacze ekrany wynurzyły się z biurka po jego lewej stronie i rozjarzyły się delikatnym światłem.
Wywołał mapę Domeny i powiększył cztery, wyznaczone siatką współrzędnych, kwadraty przy ujściu rzeki. Tak jak się tego spodziewał, flotylla tratw zakotwiczyła naprzeciw Tańczących Żebraków, tuż poza zasięgiem wzroku strażników z punktu obserwacyjnego na Czarnym Kamieniu.
Zwrócił się w stronę wielkiego ekranu i pobudził go do życia. Ekran rozjaśnił się, po czym przygasł nieco, zmienił
48
49
barwę na czerwonobrązową, pokrywając się równocześnie masą ciemnych i niewyraźnych plamek. Kamera sondy była skierowana na portyk domu modlitw, ale z uwagi na panujący tam cień trudno było się zorientować, co —jeśli cokolwiek — działo się tam w tej chwili.
Szybko sprawdził sygnały przesyłane przez dwie pozostałe sondy, po czym wrócił do pierwszej, otworzył szerzej przesłonę i zaczął powiększać obraz aż do momentu, gdy niewyraźna pomarańczowa mgiełka w prawej części ekranu zmieniła się w stary, żelazny kosz wypełniony rozżarzonym węglem, a ciemny kraciasty kształt widoczny dalej — w krokwie i podpory domu modlitw. Ostatnie promienie zachodzącego słońca oświetlały tuzin starszych, którzy zebrawszy się wokół ciemnego wejścia, wiedli ożywioną dyskusję. Na otwartej przestrzeni przed budowlą zebrał się wielki tłum ludzi, którzy siedząc ze skrzyżowanymi nogami na gładkiej, czarnej ziemi, czekali najwyraźniej na wynik rozważań starszyzny.
Ben odchylił się do tyłu i oddychając pospiesznie, z podnieceniem, uważnie notował w pamięci wszystkie szczegóły. To było doskonałe. Wręcz idealne. Jego palce przesunęły się po klawiaturze. Cichutkie brzęknięcie było znakiem, że taśma ruszyła. W górnym lewym narożniku ekranu zaczął mrugać czerwony napis „nagrywanie".
Słońce zniżyło się już nad leżące na zachodzie wzgórza górujące nad Przylądkiem Wiatrów. Z każdą chwilą mrok gęstniał, aż na sygnał jednego ze starszych wyniesiono pochodnie — żerdzie, których końcówki owinięto nasyconymi olejem szmatami — i zapalono je w koszu z rozżarzonym węglem. Prawie natychmiast cała scena nabrała innego charakteru. W migoczącym świetle pochodni twarze tłumu zaczęły nagle wyglądać niesamowicie, prawie demonicznie. Ben obrócił powoli kamerę, obserwując to morze twarzy, zauważając, jak były wychudzone, wręcz wycieńczone. Wąskie wargi rozszerzone jak brzegi ran, napięte mięśnie szyi. Oko poruszające się niepewnie w głęboko zapadłym oczodole i źrenica połyskująca czarno jak owad na białym jajku. A niżej poczerniałe, jakby psie zęby, obnażone czy to w śmiechu, czy to w zwierzęcym warknięciu. Ben patrzył, zafascynowany tym wszystkim. To było tak, jakby półmrok wydobył z tych twarzy prawdę, zredukował je do szyfru, który można już było odczytać.
Ponownie zdał sobie sprawę z tego, jak niepodobne były one do twarzy mieszkańców Miasta. Tam, w środku, były one maskami, ścianami wzniesionymi po to, by ukrywać prawdę. Tutaj, na tych dzikich, prostych obliczach wszystko było widać już na pierwszy rzut oka. Musiał tylko jeszcze nauczyć się ich języka.
W pewnej chwili obraz zachwiał się gwałtownie, po czym ekran poczerniał. Ben natychmiast przełączył się na drugą sondę i odwrócił ją, szukając uszkodzonego „oka". Przez jakiś czas poszukiwał go bezowocnie, a potem zobaczył je w ręce jednego ze strażników. Mężczyzna wyciągnął to delikatne urządzenie spomiędzy krokwi jednej z chat — gdzie Ben je umieścił — i zmiażdżył w palcach, tak jak miażdży się owada. Teraz jednakże patrzył ze zdumieniem na tę rzecz w swojej dłoni, a na jego dzikiej, brodatej twarzy widać było narastającą pewność, że nie było to żywe stworzenie.
Ben, klnąc pod nosem, wystukał szybko kod samozniszczenia. W chwilę później trzymana przez strażnika so-rozjarzyła się oślepiająco. Mężczyzna krzyknął z bólu, rzu^i: ją na ziemię i zaczął zadeptywać ogień. Mimo to urządzenie rozpaliło się, rozrzucając iskry jak rozżarzony węgielek.
Wybuchło zamieszanie. Mały tłumek zgromadził się wokół tej drobinki stopionego metalu. Przez chwilę słychać było głośne krzyki, po czym jeden ze starszych uspokoił ich i odesłał na miejsca.
Ben odetchnął z ulgą. Jeśli zaczęliby podejrzewać, że są obserwowani, wszystko byłoby stracone. Cały jego plan polegał na przewadze, jaką dawały mu sondy — na przewadze informacji. To był jego jedyny as w rękawie.
Sprawdził po kolei dwie pozostałe sondy, powiększając obraz i wzmacniając dźwięk aż do granic zniekształceń. Było już zbyt późno, by zmienić ich pozycje. Musi teraz mieć nadzieję, że cokolwiek się wydarzy, nastąpi to w zasięgu ich widzenia, czyli na zewnątrz, przed frontem domu modlitw. Nie śmiał ryzykować drugiego takiego incydentu.
Zaledwie skończył, kiedy w powietrzu rozległo się ciche brzęczenie — dźwięk, który narastał z każdą chwilą. To był statek powietrzny; krążownik Służby Bezpieczeństwa, jak można było wnosić z odgłosu silników. Ben zmienił kąt widzenia pierwszej z sond i zaczął przeszukiwać mrok nad Przylądkiem
50
51
Wiatrów. Zobaczył go prawie natychmiast. Nadlatywał ze wschodu, poruszając się nisko, a jego reflektory zdawały się wycinać jaskrawą ścieżkę wzdłuż ciemnej wody. Ben przełączył się na drugą sondę, która pokazywała stojący obecnie tłum i starszyznę zebraną przed portykiem — każda twarz płonęła pełnym czci, gorączkowym oczekiwaniem — po czym wrócił do pierwszej. Krążownik zbliżał się, grzmiąc silnikami. Leciał, nie zachowując żadnych środków ostrożności, ostentacyjnie wręcz demonstrując swoją obecność; wystarczająco ostentacyjnie, by mógł być zauważony z punktu obserwacyjnego straży Domeny.
Ben zerknął na pusty ekran po jego lewej stronie, po czym wprowadził kod dostępu swego ojca. Wszystko było już gotowe. Musiał teraz tylko zobaczyć, kto to był. Dowiedzieć się, dlaczego to wszystko się działo i czego oni chcieli. A potem będzie mógł zacząć działać.
Krążownik zwolnił, przeleciał nad armadą tratw, zawrócił i przeleciał jeszcze raz, a jego reflektory cały czas oświetlały zebrany w dole tłum. Następnie powoli wylądował.
Kiedy osiadł na tratwie, ludzie cofnęli się nieco, oddalając się od smukłej, czarnej maszyny, która pojawiła się wśród nich. Wieżyczka z działem okręciła się dookoła, po czym znieruchomiała. Chwilę później pokrywa włazu otworzyła się z sykiem —jak skrzydło rozwijające się do lotu — i na rampę wyszło sześciu żołnierzy. Wszyscy mieli na twarzach maski przeciwgazowe i ciężkie, automatyczne karabiny, które trzymali tuż przy piersiach.
Ktokolwiek to był, nie zamierzał podejmować najmniejszego ryzyka. Był zbyt przezorny, by ufać tej hałastrze. Jego ludzie rozwinęli się w wachlarz i zajęli pozycje obronne wokół rampy, bacznie obserwując tłum, jakby w oczekiwaniu na atak. W końcu i on pojawił się na szczycie rampy. Kiedy zatrzymał się, rozglądając się wokół siebie, Ben powiększył obraz tak, że głowa obcego wypełniła cały ekran.
Zrobił kopię obrazu, po czym przesłał ją do bazy danych. Komputer przeszukał zbiory w czasie krótszym od sekundy. W prawym górnym narożniku lewego ekranu pojawiła się pomniejszona, ujęta w prostokąt podobizna twarzy zdjęta z dużego ekranu, a całą pozostałą powierzchnię wypełniła fotografia — część oficjalnych akt uaktualnionych zaledwie
52
jedenaście tygodni wcześniej — i nazwisko tego oficera, które wydrukowano po mandaryńsku i po angielsku. Major Per Virtanen.
Virtanen. Ben pokiwał głową, zaczynając już rozumieć. Twarzy nie znał, ale to nazwisko...
Ponownie zwrócił uwagę na duży ekran. Patrzył, jak major schodzi w dół rampy i rozgląda się wokół siebie, w pełni świadomy wrażenia, jakie robi na zebranych tam ludziach. Był to wysoki, siwowłosy mężczyzna po pięćdziesiątce. Miał wyrazistą twarz o rysach świadczących o stanowczości i błękitne, rzucające przenikliwe spojrzenia oczy. Jego wspaniały błękitny mundur był bardzo elegancko skrojony i najwyraźniej uszyty na miarę, a jedwabny haft na piersi — oznaka jego wysokiej rangi w hierarchii oficerskiej —przedstawiał lamparta łapiącego ptaka w locie. W sumie człowiek ten wydawał się obrazem czystej siły — idealnym przedstawicielem władzy T'anga — ale Ben za dużo wiedział, by dać się na to nabrać.
Osiem lat wcześniej, kiedy Rada Nominacji po raz pierwszy rozważała możliwość awansowania Virtanena do stopnia majora i przekazania mu dowództwa nad ochroną Domeny, jedynym człowiekiem, który przeciwstawił się tej kandydaturze, był ojciec Bena, Hal. W normalnych okolicznościach Virtanen zostałby mimo to mianowany, w radzie bowiem nie było wymogu jednomyślności, ale Hal Shepherd zwrócił się bezpośrednio do Li Shai Tunga, ojca obecnego Tanga, i doprowadził do zablokowania awansu tego oficera.
Ben pamiętał to bardzo dobrze. Pamiętał, w jaki gniew wpadł jego ojciec, gdy opowiadał o wszystkim matce. Stał wtedy w kuchni z zaciśniętymi pięściami, a jego ciemne oczy zdawały się miotać pioruny.
Nie było czymś niezwykłym, by oficerowie kupowali swoje stopnie — w gruncie rzeczy było to bardziej zasadą niż wyjątkiem — a wykorzystywanie w tym celu koneksji rodzinnych również nie powodowało jakiegoś wyjątkowego zgorszenia. Nie. To, co sprawiło, że sprawa Virtanena była taka wyjątkowa, to użycie przez niego kontaktów z Triadami oraz nielegalnych pieniędzy pochodzących z handlu narkotykami. To, a także wyjątkowo podejrzane zabójstwo jego rywala do tego stanowiska, który we własnej lektyce został porąbany na kawałki przez grupę morderców z tongu. Nic, oczywiście, nie
53
można było udowodnić, ale dowody poszlakowe dość zdecydowanie wskazywały na Virtanena. Mówiąc słowami starego przysłowia Han, Virtanen był ropuchą przebraną za księcia. Człowiekiem niegodnym tego, by powierzyć mu zadanie stania na straży prawa Tanga.
Wysłuchawszy rady Hala, Li Shai Tung wyraził sprzeciw i odmówił potwierdzenia awansu, nie podając przy tym żadnego uzasadnienia. Dla całkowicie pewnego swej promocji Virtanena było to ogromne upokorzenie — nie mówiąc już o stracie finansowej — i według krążących plotek, wściekał się przez wiele dni, przeklinając Hala Shepherda przed każdym, kto chciał słuchać.
A teraz, osiem lat później, został w końcu awansowany na majora. Doszło do tego jedenaście tygodni wcześniej, fakt ten zaś był jedną z wielu konsekwencji układu, który Li Yuan zawarł z jednym z szefów Triad, Tłustym Wongiem.
Ben przejrzał szybko dokumenty, sprawdzając rozkazy wydane przez Virtanena w ciągu tych jedenastu tygodni. Pod pozorem restrukturyzaqi powierzonej mu placówki usunął wszystkich oficerów od dawna zajmujących się Domeną i zastąpił ich swoimi ludźmi, pozostawiając zwykłych żołnierzy — tych, którzy właściwie pełnili służbę w Domenie — na sam koniec. W tym samym czasie nakazał, by wszystkie raporty Służby Bezpieczeństwa z Wyspy Zachodniej — ongiś zwanej Wielką Brytanią — przechodziły przez jego biuro.
Ben oddychał powoli, obserwując starszych, którzy opuściwszy głowy przed tym wielkim człowiekiem, wyszli mu naprzeciw.
To wszystko miało sens. Wszystko z wyjątkiem jednej rzeczy. Gdyby Virtanenowi się powiodło, wówczas z całą pewnością przeprowadzono by śledztwo, bardzo szczegółowe śledztwo pod nadzorem Li Yuana, które tak jak to teraz wyglądało — musiałoby doprowadzić bezpośrednio do majora.
A to nie miało sensu. Człowiek taki jak Virtanen, przywykły do życia wśród węży, do zawierania najbardziej nieprawdopodobnych układów i zabezpieczania sobie tyłów, musiał znaleźć jakiś sposób odsunięcia od siebie podejrzeń.
Ben rozparł się wygodnie w fotelu i zaczął się zastanawiać nad tym, co by zrobił, będąc na miejscu Virtanena. Ten człowiek wyglądał na tak pewnego siebie, tak całkowicie rozluźnionego, że było oczywiste, iż musi mieć jakiś plan. Na
pewno nie należał on do ludzi, którzy dla zemsty gotowi są poświęcić nawet samych siebie. Nie, zwłaszcza po tym, jak długo i cierpliwie czekał, aby jej dokonać. Miał osiem lat na zastanowienie się nad tą kwestią i zapewne coś wymyślił. Jaki to diabelski plan wylągł się w jego głowie?
Ben czekał. Przez chwilę miał pustkę w głowie, lecz naraz... Oczywiście, pomyślał, zwracając się w stronę ekranu, na którym widać było starszyznę klękającą przez majorem.
Dwóch żołnierzy wsunęło się między nich a Virtanena, wymachując groźnie karabinami. Rozległy się gniewne pomruki, po czym starszyzna cofnęła się. W tym samym czasie w drzwiach domu modlitw coś się poruszyło. Po chwili ukazał się tam mężczyzna. Mimo że wciąż częściowo skrywały go cienie rzucane przez filary, widać było, że jest bardzo wysoki, może o stopę wyższy od Virtanena, i bardzo szeroki w ramionach. Miał na sobie strój z ciemnego jedwabiu, a jego włosy były splecione w warkocze. W prawej ręce trzymał srebrzysty, wysmukły drąg. Ben uśmiechnął się, rozpoznawszy ten przedmiot. Tłok. Tłok ze starego silnika wysokoprężnego.
Gdy ów człowiek schodził w dół, tłum zaczął skandować. Był to niski, prawie zwierzęcy krzyk, który wkrótce wypełnił ciemność.
— Tewl...Tewl...Tewl...
Ben skierował kamerę jednej sondy na twarz Virtanena, a drugiej na oblicze nowo przybyłego. Podzieliwszy ekran na pół, rzucił na niego obrazy z obu kamer i obserwował wyrazy twarzy obu mężczyzn, gdy zbliżali się do siebie. W końcu, gdy dzieliła ich odległość ludzkiego ramienia, Tewl zatrzymał się. Tłum umilkł.
Tewl, widziany z bliska, był szkaradny. Jego złamany nos wydawał się zbyt długi, a sparaliżowane po lewej stronie usta powodowały, że jego twarz marszczyła się w jakimś nieustannym, krzywym uśmiechu. Jednakże jego oczy miały twardy wyraz, a spojrzenie, którym obrzucił Virtanena, przypominało zimne, wyrachowane spojrzenie drapieżnika z oceanicznej głębi.
Major, który najwyraźniej nie przywykł do tego, by tak na niego spoglądano, odwrócił na chwilę wzrok, po czym zmusił się, by stawić czoło twardemu wyzwaniu widocznemu w oczach tego człowieka.
54
55
— Tewl...
Krzywy uśmiech poszerzył się, po czym Tewl zbliżył się i objął Virtanena.
— Przybyłeś — powiedział Tewl, cofając się o krok.
A Ben, patrzący z odległości wielu mil, powtórzył to, naśladując dźwięk, który wyszedł z tych wykrzywionych ust. Uśmiech na twarzy Virtanena był wyraźnie wymuszony.
— Czy twoi ludzie są gotowi, Tewl? Wiedzą, co mają
zrobić?
Tewl odwrócił wzrok od majora i spojrzawszy na tłum, skinął głową.
— Wiemy, co mamy zrobić. A co z tobą? Czy dotrzymasz
obietnicy? Nie będzie żadnych nowych problemów z twoimi
ludźmi?
Virtanen uniósł lekko podbródek, wyraźnie zirytowany.
— Ty dotrzymaj swojej części umowy, Tewl, a ja dotrzy
mam swojej. Masz na to moje słowo. Nikt nie sprawi ci
kłopotów. Dolina będzie wasza.
Ben pokiwał głową. Tak, lecz zaraz po tym, gdy Tewl wraz ze swymi ludźmi zajmie Domenę, Virtanen wyśle swoje oddziały. Będzie już oczywiście zbyt późno, by ocalić Shepher-dów, ale najeźdźcy zostaną ukarani. Wycięci w pień, do ostatniego mężczyzny, kobiety i dziecka.
Niektórzy z żołnierzy służących w Domenie popełnią „samobójstwa"; w Centralnym Biurze Archiwów wybuchnie poważny pożar, w którym zniszczeją najistotniejsze informacje. Dochodzenie doprowadzi do wykrycia winowajcy pośród funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, ale i on będzie wolał połknąć ampułkę z cyjankiem, zamiast stanąć przed sądem.
I na koniec śledztwo wykaże, że Virtanen działał szybko i właściwie. Że zrobił wszystko, co było w jego mocy, aby ocalić Shepherdów. Pozostanie wprawdzie drobne podejrzenie, ale będzie ono zbyt nikłe, by skłonić Tanga do działania. Przynajmniej teraz, gdy związki Virtanena z Triadami są tam uznawane za ważne.
Ben przyglądał się z uwagą twarzy tego człowieka. Widać było na niej drobne ślady napięcia i niepewności, ale było to więcej niż naturalne w takiej sytuacji. Tak. Można było mu uwierzyć. Jeśli nie znało się prawdy, można było nawet uwierzyć, że jego słowo było coś warte.
Jeśli nie znało się prawdy.
Skierowawszy jedną z sond na twarz Virtanena, Ben przełączył się na drugą i zaczął ją wolno obracać, wpatrując się w twarze tłumu, starszych i żołnierzy. Miał właśnie cofnąć ją na pozycję wyjściową, kiedy jego uwagę przykuł jakiś ruch po drugiej stronie podwórca, w drzwiach jednej z chat. Zrobił powiększenie.
Tuż za progiem, wewnątrz domu, stała dziewczyna. Teraz widać było tylko jej bladą, smukłą rękę, którą oparła na futrynie drzwi. Przez chwilę Ben nie był pewny, czy nie uległ jakiemuś złudzeniu wzrokowemu, ale potem, gdy znowu wysunęła się na zewnątrz, pojął, że się nie mylił. Te same ogniste włosy, te same zielone, kocie oczy.
Wstrzymał oddech, oszołomiony podobieństwem. Była szczuplejsza i o dobre kilka cali niższa, ale i tak łatwo mogła uchodzić za jej siostrę.
— Catherine... — wyszeptał, patrząc w jej twarz, jakby
stała bezpośrednio przed nim.
Miał wrażenie, że patrzy przez niego. Że patrzy nad jego ramieniem na to, co dzieje się po drugiej stronie ogromnego podwórca. Potem, jakby usuwając to wszystko z umysłu, odwróciła się i weszła do środka.
Ben wpatrywał się przez chwilę w pusty ekran, po czym uaktywnił sondę, podniósł ją wysoko nad tratwę i osadził ją na furtynie drzwi, w miejscu, gdzie jeszcze chwilę przedtem spoczywała dłoń dziewczyny.
Dwaj mężczyźni stojący po drugiej stronie kręgu wytyczonego przez chaty wciąż rozmawiali. Podczas gdy malutkie, podobne do owada urządzenie powoli wpełzało do domu, Ben włączył dźwięk z drugiej sondy.
Głos Virtanena był spokojny, ale w jego słowach słychać było ledwie skrywany gniew.
— Nie powinieneś tego robić, Tewl. Wysłanie tratwy mogło sprowadzić na nas wszystkich niebezpieczeństwo. Gdyby ktoś was zobaczył...
— Musiałem to zobaczyć — odpowiedział burkliwym tonem Tewl. — Musiałem mieć pewność. Poza tym moi ludzie byli bardzo ostrożni.
— Być może, ale w przyszłości musisz robić to, co ci każę. Jeden fałszywy ruch i wszystko jest nieaktualne. Rozumiesz mnie, Tewl?
56
57
Wewnątrz chaty panowała głęboka ciemność. Ben powiększył obraz. Cień zamienił się czerwonawą, ziarnistą mgłę. Dziewczyna siedziała na niskim łóżku znajdującym się w narożniku pomieszczenia. Ben patrzył z fascynaq'ą, jak podnosi rękę do góry, potrząsa głową i zaczyna czesać włosy.
Cisza. Podczas gdy grzebień przesuwa się po tych czerwonych jak płomień włosach, siedzący w gabinecie ojca Ben zanurza się we wspomnienia. Obrazy przeszłości, wyraźne, jakby żywe, przesuwają się przed jego oczami.
A potem zapada ciemność. Nagła, pełna bólu ciemność.
* * *
Obudziło go walenie do drzwi. Odwrócił wolno głowę i skrzywił się, poczuwszy ostry ból tuż nad lewym uchem. Usiadł powoli, czekając, aż jego oczy przyzwyczają się do mroku. Fotel leżał obok niego, a klawiatura zwisała z jego oparcia. Podciągnął się do góry. W pokoju unosił się cierpki zapach choroby, a od włączonych ciągle ekranów dochodził szum zakłóceń.
Jakby sam Czas krwawił z ciemności.
Było już późno. Po jedenastej. Stracił przytomność na dwie godziny. Ostatni atak miał ponad dwa tygodnie temu, ale wówczas był nieprzytomny tylko przez dwie, najwyżej trzy minuty. Tym razem było zupełnie inaczej.
Ben zadrżał, po czym pomacał palcami ranę. Rozcięcie było głębokie i prawie na cal długie, ale nie wyglądało na to, by stało się coś naprawdę poważnego. Krew już zupełnie zakrzepła i gdy dotykał strupa, nie czuł bólu. Miał tylko wrażenie, że jest to nadmiernie uwrażliwione miejsce na jego głowie.
Znowu rozległo się walenie do drzwi.
— Ben! Otwórz! Proszę!
Postawił fotel, położył klawiaturę na biurku i wyłączył ekrany. Nie miał pojęcia, czy sondy jeszcze działają oraz czy cokolwiek zostało nagrane po jego upadku, ale to musiało poczekać. Najpierw musi zobaczyć się z Meg.
Przekręcił zamek i rozsunął drzwi. Stała tam Meg, a na jej twarzy widać było strach i niepokój.
— Ben! Chodzi o matkę! Nie wiem... — Przerwała, zauwa
żywszy krwawą masę na jego włosach. — Bogowie Wszech
mogący, Ben... co się stało?
— Upadłem — odpowiedział, wychodząc na korytarz i zasuwając drzwi za sobą. — Straciłem na chwilę przytomność, to wszystko. A teraz powiedz mi, co się stało z matką?
— Nie mogę jej znaleźć, Ben. Szukałam już wszędzie. Byłam nawet na łąkach i wołałam ją, ale nigdzie nie ma po niej ani śladu. A to do niej niepodobne, Ben, prawda? Zawsze przecież mówi, gdzie się wybiera.
— W porządku... — Przyciągnął ją do siebie i objął ramieniem, starając się uspokoić ją swym dotknięciem. — W porządku. Powiedz mi teraz, kiedy widziałaś ją po raz ostatni. Była tutaj, kiedy wróciliśmy ze starego domu, prawda?
Meg spojrzała na niego.
— Tak. Widziałam ją w ogrodzie różanym.
— Dobrze. A to było kilka minut po siódmej. Nie mogła więc odejść zbyt daleko, nie sądzisz? Mówisz, że szukałaś wszędzie?
— Przynajmniej trzy razy. Wzięłam nawet pochodnię i zeszłam nad zatokę.
— W porządku. — Pogłaskał ją po ramieniu. — Musi być jakieś proste wyjaśnienie tego wszystkiego. Posłuchaj, może pójdziesz teraz do kuchni i przygotujesz nam kolację? Ja tymczasem jeszcze raz przeszukam dom. I nie martw się, Meg. Wszystko będzie dobrze.
Pokiwała głową i odwróciła się, szczęśliwa, że będzie miała coś do roboty, coś, co zajmie jej myśli. Ben patrzył na nią, czując równocześnie, że w żołądku rozlewa mu się fala gorąca. A jeśli mylił się co do Virtanena? A jeśli źle to wszystko ocenił i ten człowiek ją pojmał? Co będzie, jeśli tamten rzeczywiście ma teraz jego matkę?
Zaczął przeszukiwać górne pomieszczenia. Szczególnie dużo czasu spędził w pokoju matki, sprawdzając garderobę i usiłując ustalić, czego brakuje. Zniknął jej szlafrok. Długi do kolan szlafrok z czerwonego jedwabiu, który często nosiła przed śmiercią jego ojca. Poza tym wszystko było na miejscu. Wszystkie jej suknie, płaszcze i długie bluzki.
Popatrzył na gładką białą kołdrę, na słoiczki z kremami i buteleczki perfum poustawiane na toaletce i zdziwił się, że cały pokój jest taki schludny, taki uporządkowany. Gdyby Virtanen zabrał ją stąd siłą, musiałyby przecież zostać jakieś ślady walki, oporu. Chyba że zaskoczył ją w czasie spaceru po łące. Ale dlaczego miałaby wychodzić na łąkę w szlafroku?
58
59
Zszedł na dół. Minął starą szafę stojącą w korytarzu, skręcił w lewo i schyliwszy głowę pod niską belką nadproża, wszedł do saloniku, w którym wraz z ojcem zabawiali Li Shai Tunga w ten wiosenny wieczór przed ośmiu laty.
Po drugiej stronie długiego dębowego stołu były małe czarne drzwi, głęboko osadzone w pobielonej wapnem ścianie. Ben podszedł do nich, przyłożył ucho do drewnianej płyty, po czym delikatnie je popchnął. Otworzyły się bezszelestnie, odsłaniając wiodące w dół schody. Powinny być zamknięte. I na pewno były. Sam je zamknął na klucz i to zaledwie wczoraj.
Odwrócił się, wsłuchując w odgłosy nocy, ale jedyne, co usłyszał, to odgłosy, które wydawała Meg, krzątając się w kuchni. Zszedł pięć stopni w dół, po czym sięgnął za siebie i zamknął drzwi. Kiedy jego oczy przywykły do ciemności, zauważył przed sobą słaby poblask światła. Tak słaby, że wyglądał jak mgiełka w mroku.
Dotarł do dołu schodów i zatrzymał się, czując, że serce łomocze mu w piersi. Musiał wiedzieć. Tak, nawet gdy rozważał tę absurdalną możliwość, że to Virtanen ją porwał, w jakiś sposób wiedział, iż znajdzie ją tutaj.
Popatrzył na skryte w cieniu rzędy półek wypełniających piwnicę, na obładowane rozmaitymi rzeczami stojaki i stelaże, na różne elementy podniszczonych maszyn walające się bez ładu i składu pod każdą ze ścian.
Była tutaj. Zapach jej perfum wisiał jeszcze w powietrzu. Ruszył wolno i cicho do przodu, zmierzając pomiędzy półkami w stronę źródła światła, które znajdowało się po drugiej stronie piwnicy. Dotarłszy do rogu, zatrzymał się i uważnie przyjrzał całej scenerii. Dziesięć stóp dalej zobaczył morfa, który zwisał w swojej metalowej ramie. Wyglądał prawie tak samo jak wczoraj, kiedy Ben go tam zostawił, tyle że teraz miał na ramionach czerwony jedwabny szlafrok.
Ben posuwał się dalej, jeszcze wolniej i bardziej niechętnie niż poprzednio, wiedząc już, co znajdzie; wiedząc, jeszcze zanim potwierdziły to jego oczy, dlaczego matka była taka szczęśliwa w czasie tych kilku ostatnich dni. Dlaczego nie płakała już po nocach.
Zatrzymał się i z roztargnieniem przesunął palcami po gładkiej, lakierowanej powierzchni „muszli". Zmienił trochę jej wygląd od czasu, gdy żył jeszcze jego ojciec, ale ciągle
jeszcze przypominała gigantycznego skarabeusza o nie do końca nieprzezroczystym, granatowym pancerzu. Przyjrzawszy się uważniej, zauważył kształt jej ciała leżącego w tym podobnym do trumny wnętrzu, a z faktu, że jej piersi podnosiły się i opadały oraz z migotania płyty kontrolnej wywnioskował, że śni wirtualny sen.
Popatrzył na płytę kontrolną. Była już w drugiej części trzygodzinnej sekwencji. Upłynie jeszcze godzina, może więcej, zanim powróci do nich. Podszedł do biurka. Usiadłszy przy nim, wyjął z szuflady notatnik i wyrwał z niego dwie kartki. Pierwszą notatkę przeznaczył dla matki. „Przepraszam", napisał. „Nie wiedziałem. Mam nadzieję, że daje ci to spokój. Kocham cię, Ben".
Złożył pierwszą karteczkę i zajął się drugą. Na jednej stronie — drobnym, starannym pismem, tak niepodobnym do jego własnego — wykaligrafował „Ben i Meg". Na odwrocie nakreślił szybko liścik od matki do siebie i Meg, w którym powiadamiała ich, że wybrała się z wizytą do starego przyjaciela i wróci około północy. Podpisał się jej imieniem, po czym złożył kartkę wzdłuż, w taki sam sposób, w jaki matka zawsze składała adresowane do nich liściki.
Usatysfakcjonowany, wstał, włożył fałszywą notatkę do kieszeni swojej kurtki, a drugą wsunął do kieszeni szlafroka, upewniając się przy tym, że łatwo ją będzie zauważyć.
Nigdy nie wspomniał matce o „muszli", którą wraz z ojcem zrobili dla niej. Po śmierci Hala uważał, że najlepiej będzie trzymać to z daleka od niej. Obawiał się, że takie przeżycie może ją jeszcze bardziej przygnębić. Mylił się jednak. Obserwując ją teraz poprzez ciemne szkło, widział, że wygląda na szczęśliwą, na absolutnie spokojną.
Patrzył jeszcze przez chwilę na „muszlę" i chyba po raz pierwszy dotarło do niego, jak potężne narzędzie stworzył. Muszla mogła leczyć. Mogła zmienić cierpienie w radość i zaleczyć rany zadane przez śmierć. To potężny środek — najpotężniejszy ze wszystkich, jakie do tej pory widział — i to on, Ben Shepherd, miał właśnie sprawić, by stał się on użyteczny.
Dotknął językiem górnych zębów, tak jak to zwykle czyniła Meg, po czym śmiejąc się cicho, wyszedł z piwnicy i zamknął za sobą drzwi. Kiedy dotarł do jadalni, zawołał:
— Meg! Meg! Rozwiązałem zagadkę!
60
61
Wybiegła z kuchni na wpół uśmiechnięta, na wpół ciągle jeszcze zaniepokojona i wzięła karteczkę, którą jej podał.
— Dzięki Bogu! — powiedziała, spojrzawszy na niego. — Wiedziałam, że to musi być coś takiego. Z drugiej strony wygląda to dosyć dziwnie, nie sądzisz? Chcę powiedzieć, że to nie jest dla niej typowe, że wyszła, nic nam nie mówiąc.
— Może ma jakiegoś kochanka — odparł figlarnie Ben. — Czarnookiego żołnierza z nawoskowanym wąsem.
Meg spojrzała na niego ze zdumieniem.
— Ben!
Roześmiał się.
— Nie. Mówię serio, Meg. Nie zauważyłaś, jak się ostatnio
zachowywała? Nie słyszałaś, jak śpiewała w ogrodzie?
Meg milczała przez chwilę, a w jej oczach pojawiła się zaduma.
— Tak, ale...
Ben wyciągnął ręce, podniósł ją i obrócił w powietrzu.
— A poza tym, dopóki jej nie ma, moglibyśmy się trochę
pokochać. Na górze, w jej łóżku. Nigdy się o tym nie dowie.
Nigdy, ale to nigdy, nie wpadnie jej to do głowy.
ROZDZIAŁ 3
Dziura w ciemności
Wstał wcześnie i udał się do gabinetu ojca, aby przejrzeć taśmy. Samo spotkanie tamtych dwóch było interesujące, ale tym, co sprawiło, że Ben siedział w napięciu na krawędzi fotela, były wydarzenia, które nastąpiły po odlocie Virtanena.
Starsi, którzy milczeli przez cały czas rozmowy Tewla z majorem, skupili się teraz wokół swego wodza i z twarzami wykrzywionymi w grymasach wyrażających dziką, gwałtowną pasję krzyczeli jeden przez drugiego, gorączkowo przy tym gestykulując. Jednakże to nie ich ożywione ruchy fascynowały Bena, a raczej język, którego używali: szorstka, obco brzmiąca mowa, której nigdy nie słyszał. Siedział przez jakiś czas bez ruchu, wsłuchując się w tę dziwną muzykę. Gdy tak rozbrzmiewała w jego głowie, po grzbiecie zaczęły mu przebiegać dreszcze. Wywołał Uniwersalny Leksykon Amosa i polecił komputerowi, by poszukał czterech słów, które najczęściej padały w czasie wymiany zdań między Tewlem a starszyzną: Omma, Gwayteea, Nans i Golów.
Prawie natychmiast pod każdym ze słów pojawiła się lista wyrazów podobnie brzmiących w więcej niż pięćdziesięciu językach. Ich wymowa i znaczenia były najróżniejsze, ale tylko w ośmiu wypadkach cztery podane przez niego słowa należały do tego samego języka. Usunął wszystkie pozostałe, po czym podał komputerowi piąty wyraz: ten, który skandował tłum; ten, który był wygrawerowany na naszyjniku zwisającym z szyi wodza.
Tewl.
Widząc wynik podany przez komputer, uśmiechnął się. Oczywiście...
63
Przez następną godzinę przeglądał cierpliwie cały zbiór, ucząc się podstaw języka, poznając wystarczająco dużo słów, by móc powrócić do taśm i tym razem wsłuchać się ze zrozumieniem w to, co mówią starsi.
Dzisiaj. Zaatakują jeszcze dzisiaj. Po południu. Ruszą stąd — omma — do doliny — nans — gdy jeszcze będzie jasno — golów. Byli jednak i tacy, którzy chcieli czekać, aż zapadnie zmrok — tewl.
A czego chciał Tewl, człowiek mroku?
Ben obserwował, jak wódz rozważa wszystko, co zostało powiedziane — obserwował go już po raz drugi, ale tym razem wiedział, dlaczego oczy tamtego były zmrużone, a czoło zmarszczone. A to nieznaczne, pełne wahania kiwnięcie głową, które nastąpiło potem, także stało się całkowicie zrozumiałe. Pójdą wcześniej, przed ludźmi Virtanena, i umocnią swoje pozycje. Zrobią tak, ponieważ Tewl, jak i wielu innych tam obecnych, nie ufał majorowi.
A także dlatego, że byli wojownikami, którzy nie obawiali się niczego i wstydzili się skradać niczym szczury pod osłoną ciemności.
Meg dotknęła jego ramienia, wyrywając go z zadumy.
— A co z „muszlą", Ben? Czy będziemy dziś nad nią
pracować?
Spojrzał na nią, ale w oczach miał ciągle obraz wysokiego, odzianego w ciemne szaty wodza. Milczał przez chwilę, po czym pokiwał głową.
— Tak — odpowiedział, a na jego ustach pojawił się uśmiech. — Jest jednak jeszcze kilka rzeczy, które chcę zrobić najpierw. Muszę coś przygotować.
— Przygotować? — zapytała, patrząc na niego czujnie.
— Zaufaj mi — odparł i wyszczerzył zęby w tajemniczym uśmiechu. — Po prostu mi zaufaj.
* * *
Meg siedziała na zakręcie schodów i gryząc jabłko, przewracała powoli strony książki. Małe witrażowe okienko było otwarte i promienie porannego słońca, padając przez oprawione w ołów szkiełka, zabarwiły złotą mgiełką jej ciemne włosy. Był to ciepły, spokojny dzień, a powietrze wypełniał śpiew
ptaków i niskie brzęczenie owadów. Z dołu dochodził odgłos kroków Bena, który przechodził z pokoju do pokoju.
Był to idealny dzień. Dzień, który można było spędzić na bezmyślnych marzeniach. Jednakże w tej chwili Meg była jak najdalsza od tego. Miała wrażenie, że uwolniona z ciała znalazła się tam, na tym nagim, smaganym lodowatym wichrem zboczu wzgórza. W blasku płomieni wielkiego ogniska widziała wyraźnie nieruchome twarze wieśniaków, które, to ginąc w mroku, to znów pojawiając się w świetle, wyglądały jak drewniane maski.
Wstrzymała oddech, uniosła głowę i dotknąwszy ręką włosów, zawołała:
— Ben!
Najpierw usłyszała kroki, a potem na dole, u podnóża schodów, ukazała się jego twarz.
— O co chodzi?
— To ta książka, którą znalazłam. Jest cudowna. Posłuchaj. — Opuściła wzrok i zaczęła czytać, przesuwając przy tym palcem po słowach. — „Żaden pług nie zakłócił nigdy spokoju tej upartej ziemi. Jałowe z punktu widzenia chłopa wrzosowiska są żyzną glebą dla historyka. Nic nie zostało zmazane i zniekształcone, nigdy bowiem nikt tam nic nie uprawiał".
Jego głos zabrzmiał nisko, ale donośnie:
— „Wyglądało to tak, jakby ci, którzy zebrali się wokół
ogniska, stali na jakimś promiennym, wyższym piętrze świata,
oderwani i zupełnie niezależni od rozciągającej się niżej ciem
ności. Wrzosowisko, tam, w dole, było teraz rozległą otchła
nią, a nie kontynuacją tego, na czym stali; ich przywykłe do
blasku oczy nie mogły bowiem dostrzec niczego w głębi leżącej
poza zasięgiem światła".
Spojrzała na niego i pokiwała głową.
— Znasz to, jak widzę.
— I resztę także — odparł, uśmiechając się do niej. — Ale to podsunęło mi pewien pomysł. Moglibyśmy wykorzystać tę scenę z Hardy'ego. Przerobić ją nieco i użyć jako rodzaj kontrapunktu dla pożaru oberży.
Spojrzała w dół. Coś się działo. Świadczył o tym brak precyzji i mglistość jego propozycji. Z jakiegoś powodu chciał odwrócić jej uwagę.
64
65
— Te przygotowania... czy już je zakończyłeś? Roześmiał się.
— Nie. Jeszcze nie wszystkie.
— Co to ma być? Co się dzieje?
Zauważyła, jak jego usta zaczęły się układać w kształt słowa, ale zawahał się i odwrócił głowę. Wiedziała już, że miała rację. Chciał powiedzieć: „Nic", ale nie potrafił skłamać, patrząc przy tym prosto w jej oczy. Uśmiechnęła się do niego.
— Chodzi o to... — rozpoczął, ale w chwili, gdy to mówił,
ciszę rozdarł huk eksplozji; niski, grzmiący łoskot, który
wstrząsnął domem i sprawił, że witrażowe okno głośno zab
rzęczało.
Zerwała się na nogi, upuszczając przy tym książkę.
— Co to było, na litość boską?...
Ale Ben nie wyglądał na wystraszonego. Uśmiechał się, prawie promieniał z zadowolenia.
— Zaczęło się — powiedział, odwracając się od niej. —
W końcu się zaczęło.
* * *
Ben stał na skąpanej w promieniach słońca łące i przyłożywszy lornetkę do oczu, patrzył na daleki, lewy skraj Domeny. Tam, w miejscu, gdzie dolina zbiegała się prawie do punktu, z wolna unosił się pióropusz ciemnego dymu, wyraźnie widoczny na tle perłowobiałych ścian Miasta.
— Co to jest? — zapytała Meg, oparłszy się na jego ramieniu.
— Plomba — odpowiedział. — Wysadzili plombę.
— Kto?
Ben potrząsnął głową i roześmiał się.
— Nie jestem jeszcze pewny, ale zamierzam się dowiedzieć.
Powiedziawszy to, odwrócił się i ruszył z powrotem do
domu. Patrzyła w ślad za nim, pewna już, że coś przed nią ukrywa. Ale dlaczego? Spojrzała ponownie na gęsty kłąb powoli wznoszącego się dymu, zmarszczyła czoło, po czym wiedząc, że nie ma żadnego wyboru, pobiegła za nim.
Ben był na górze, w starym pokoju ich ojca, i wpatrując się w płaski ekran, przebierał szybko palcami po klawiaturze konsolety.
Przyglądała się temu przez chwilę, po czym, widząc dziwne, prawie gorączkowe podniecenie, z jakim pochylał się nad klawiaturą, zdecydowała się podejść do niego.
— Co się dzieje, Ben? Musisz mi powiedzieć!
Odwrócił się ku niej i odpowiedział:
— Stało się, Meg. Po tylu latach, w końcu stało się. Ktoś do nas przybył.
— Przybył... Co przez to chcesz powiedzieć?
— Zostaliśmy napadnięci, Meg. To chcę powiedzieć. Linie łączności ze wszystkimi posterunkami straży są przerwane, plomba została wysadzona, a w ujściu rzeki pojawili się obcy.
Popatrzyła na niego z przerażeniem.
— Musisz powiadomić o tym generała. Niech tu kogoś natychmiast przyśle.
— Nie — odparł wyraźnie i stanowczo, po czym odwrócił się w stronę ekranu i zaczął wpisywać nową sekwencję rozkazów. — Chcę sam to załatwić.
Wydała z siebie cichy jęk.
— Na litość boską, Ben, co przez to rozumiesz? W dolinie pojawili się intruzi. Trzeba im stawić czoło. My nie możemy tego zrobić. Nie wiemy jak!
— Nie powiedziałem „my". Chcę, abyś zamknęła się w piwnicy.
— Chcesz... — Przerwała nagle, gdyż następna myśl wyparła tę, którą chciała wyrazić najpierw. — Gdzie jest matka, Ben? Gdzie ona jest, na litość boską?
— Wysłałem ją z doliny — odpowiedział, koncentrując równocześnie swą uwagę na instrukcji, którą wpisywał do pamięci komputera. — Poprosiłem ją, aby przywiozła mi coś z Miasta. Wyjechała dwie godziny temu. A więc nie musisz się martwić...
— Nie muszę się martwić? — Roześmiała się nerwowo, przerażona tym, co mówił. — Czy nie rozumiesz, co się stało, Ben? Zostaliśmy zaatakowani! Ktoś dokonał inwazji na Domenę!
— Wiem — odparł spokojnie. — I obiecuję ci, że będę ostrożny. A ty nie musisz się niczym martwić. Poradzę sobie z tym.
Zadrżała i popatrzyła na niego tak, jakby go nie rozpoznawała. Oszołomiona potrząsnęła głową, po raz pierwszy w życiu zaskoczona, prawdziwie zadziwiona przez niego.
66
67
— Co zamierzasz zrobić?
Odwrócił się w stronę klawiatury i wcisnął klawisz PRZEŚLIJ.
— Będę z nimi walczyć, Meg. To właśnie mam zamiar zrobić.
— Walczyć z nimi? Jak?
Spojrzał w bok, a w jego oczach błysnęło podniecenie.
— Coś takiego nie zdarza się codziennie. Muszę to wyko
rzystać.
Nagle zrozumiała, co miał na myśli. A więc to tak. Zamierza to sfilmować. Zamienić w wielką przygodę. Pokręciła głową.
— Nie, Ben. Nie możesz tego zrobić.
— Nie? —Wyłączył ekran, odwrócił się ku niej i przeszył ją pełnym napięcia, wyzywającym spojrzeniem. — No to obserwuj mnie.
Przez chwilę myślała o tym, aby mu się przeciwstawić i za jego plecami przesłać wiadomość do generała, ale im dłużej patrzyła mu w oczy, tym większa ogarniała ją pewność, że nigdy tego nie zrobi.
— Dobrze — powiedziała spokojnie. — Walcz z nimi, jeśli chcesz. Ale musisz pozwolić mi pomóc sobie, Ben. Musisz.
— W porządku — odparł z uśmiechem i uścisnął czule jej rękę, jakby to było coś, czego przez cały czas oczekiwał. — A więc pospieszmy się. Mamy wiele do zrobienia.
* * *
Leżeli w wysokiej trawie w odległości stu ch'i od otworu w murze. W miejscu, gdzie przedtem była plomba, ziała teraz czarna, idealnie okrągła dziura o średnicy równej wysokości pięciu mężczyzn. Otaczająca ją perlistobiała ściana była osmolona ogniem i zaparowana. Sama plomba została rozbita. Leżała teraz poniżej wielkiej dziury, przypominając potłuczone lustro, a długie kawałki czystego, białego lodu rozsypały się wachlarzem po zielonej trawie.
Powietrze było ciepłe i spokojne. W lesie rosnącym po drugiej stronie strumyka rozśpiewał się kos. Jego świergot poniósł się echem po całej pustej przestrzeni między ścianami. Z samej dziury jednakże nie dobiegał żaden dźwięk, nie widać było także żadnego ruchu.
Ben położył polową lornetkę obok łokcia. Przez kilka ostatnich minut słuchał w milczeniu głosów dochodzących z małego odbiorniczka, który przyłożył sobie do ucha.
Meg przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, po czym przysunęła się i powiedziała szeptem:
— Co oni robią, Ben? Dlaczego nie wychodzą?
— Jest jeszcze dla nich zbyt jasno — wyszeptał w odpowiedzi. — Tewl chce, żeby ruszyli, ale oni odmawiają. Światło rani ich oczy, a więc mają zamiar poczekać do zmroku.
Popatrzyła na niego ze zdumieniem i zakłopotaniem.
— Kto, Ben? Kim oni są?
— Glina — odparł, akcentując to słowo, jakby miało ono jakieś tajemnicze znaczenie. — Ludzie z Gliny.
Opuściła wzrok, oszołomiona. Ludzie z Gliny! Ci dzicy barbarzyńcy. Te ziejące nienawiścią, zezwierzęcone, ohydne stworzenia. I to oni mają tu przyjść!
— Skąd wiesz?
Podał jej małą czarną słuchawkę. Popatrzyła na nią i usłyszawszy cichy, brzęczący głos, który przypominał buczenie owada zamkniętego w ciemnym pomieszczeniu, zawahała się przed przyłożeniem jej do ucha.
— Rozmawiają —wyjaśnił spokojnie Ben. —Komunikują się ze sobą. Tewl... przywódca ludzi z tratw... chce, aby zaatakowali natychmiast. Ale oni odmawiają. A bez nich Tewl nie zdecyduje się na wysłanie swoich ludzi. Co oznacza, że mamy czas. Przynajmniej dwanaście godzin. Powinno wystarczyć.
— Tak, ale co się dzieje, Ben? Dlaczego po prostu nie wejdą? Przecież jesteśmy tylko my...
Uśmiechnął się.
— My ich nie interesujemy. Jesteśmy dla nich drobnymi rybkami. Nie. Oni chcą zająć miasto.
— Miasto? — Prawie się roześmiała. — Przecież w mieście nic nie ma.
— Ty to wiesz i ja wiem. Ale oni nie mają o tym pojęcia. Nie rozumiesz, Meg? Oni myślą, że to wszystko jest prawdziwe.
Prawdziwe. Zadrżała. Nigdy jeszcze nic w jej życiu nie wydawało się tak nierzeczywiste jak ten moment.
68
69
— Meg... —Trącił ją łokciem i wskazując na dziurę, podał
jej lornetkę. — Popatrz!
Spojrzała w tamtą stronę. Przez krawędź otworu wychylały się dwa stworzenia. Ich ciemne, zniekształcone sylwetki wyglądały tak, jakby wyłoniły się właśnie z jakiegoś koszmaru. Wzdrygnęła się i oddała lornetkę Benowi.
— A więc co zrobimy? Jak będziemy z nimi walczyć?
Ben podniósł lornetkę do oczu i skupił wzrok na tych nagich
ludzkich istotach, które przykucnęły tam i przesłaniając dłońmi oczy, wpatrywały się z niechęcią w zalaną światłem dolinę. Byli mniejsi, ale bardziej żylaści od ludzi z tratw. Ciała mieli poznaczone licznymi bliznami, a najbardziej charakterystyczną cechą ich kościstych głów były wielkie, wyłupiaste oczy. Widział już im podobnych, podtuczonych i odzianych w wytworne jedwabie Góry. Nigdy jednak nie widział ich w tej postaci — w ich naturalnym stanie.
Jednakże to nie widok tych ludzi był tym, co go podniecało. To było coś innego. Zadrżał, po czym pokiwał głową, uświadomiwszy sobie, że to, co mówiono, było prawdą. W zamkniętej w ciemnościach Glinie czas pobiegł w drugą stronę, a jej mieszkańcy cofnęli się w rozwoju o dziesięć, dwadzieścia tysięcy lat, do dni, gdy nie było jeszcze miast i książek. W tych ludziach nie było żadnego wyrafinowania, żadnej kultury, chyba że czysty instynkt można uznać za ostateczne wyrafinowanie.
Byli jak zwierzęta. Myślące zwierzęta. Albo jak rezultat jakiejś dziwnej genetycznej regresji. Ben uśmiechnął się, a słowa starego wiersza same spłynęły z jego ust:
Człowiek... który uwierzył, że Bóg jest miłością wcieloną A miłość ostatecznym prawem Stworzenia... Chociaż Natura, wyrywając z ofiary czerwone kły i pazury, Głośnym wrzaskiem zaprzecza jego wierze.
— Co to jest? — zapytała Meg i przycisnęła go równocześnie do ziemi, przejęta obawą, że zostanie zauważony.
— Tennyson. Ciekawe, co by ten stary pedał powiedział, widząc to, co my widzimy... — Zawiesił na chwilę głos, po czym dodał: — Popatrz. Wracają. To dobrze. Obawiałem się, że Tewl zdołał ich przekonać. Wygląda jednak na to, że będą
czekać. — Odwrócił głowę, uśmiechnął się do niej i wstał. — Chodźmy zatem, Meg. Nie mamy czasu do stracenia. Zostało nam dwanaście godzin. Dwanaście godzin na przygotowanie wszystkiego.
* * *
Przed starą stodołą wyrosła wysoka i gęsta trawa. Pokrzywy oraz dziko rosnące kwiaty utworzyły barierę o szerokości piętnastu stóp, blokując wejście. Ben rzucił plecak na ziemię i w obie ręce chwycił starą kosę. Wypróbował najpierw ostrze na źdźble trawy, po czym rozebrał się do połowy i zabrał do pracy.
Obserwującej go Meg przypomniał ich ojca. Jakże często widziała go w tym samym miejscu, w tej samej pozycji, poruszającego bez wysiłku ciałem w zamaszystych pociągnięciach jak jeden z synów Adama u zarania świata. Przyglądała się ruchom brata i raptem wydało jej się, że to nie człowiek, lecz jakiś bezmyślny, idealnie działający automat.
Zielona ściana szybko ustępowała przed połyskującym srebrzyście ostrzem. Po chwili skończył, odrzucił kosę i ukazał jej szeroką ścieżkę prowadzącą do wielkich, podwójnych drzwi.
— Nie rozumiem — powiedziała, patrząc na walący się, stary budynek. — Jeśli mamy tylko dwanaście godzin...
— Iluzje — odparł, spoglądając jej w oczy. — Ty ze wszystkich ludzi powinnaś najlepiej wiedzieć, jak bardzo Amos lubował się w tworzeniu iluzji. To... — odwrócił się i wskazał ręką na stodołę —jest kolejna z nich. Chodź...
Wspiął się na palce i przyłożył oko do jednego z sęków w pociemniałej ze starości desce, jakby chciał zajrzeć do środka. Kiedy rozległ się cichy szmer, brzmiący jak poszum wiatru w trawie, Ben cofnął się o krok, podniósł zardzewiały skobel i jednym pchnięciem otworzył drzwi.
W środku było jasno i czysto. Meg minęła brata i weszła tam, patrząc na wszystko szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. To był magazyn, ogromny magazyn zapełniony najrozmaitszymi rzeczami. Przy ścianie po przeciwnej stronie pomieszczenia ciągnęło się sześć szerokich półek, a na całej, pokrytej białymi kafelkami, podłodze na lewo od drzwi stały dziwne, wielkie maszyny.
70
71
W tym wielkim, wysoko sklepionym pomieszczeniu unosił się silny zapach oleju maszynowego i antyseptyków. Meg podeszła do ściany i ściągnęła jedną z białych, głębokich tac leżących na drugiej półce. W blasku silnego światła bijącego z lampy wiszącej pod sufitem dostrzegła, że leżało na niej, opakowane w przezroczystą plastykową folię i starannie po-oznaczane etykietkami, dwanaście pocisków moździerzowych. Zerknęła na etykiety i zobaczyła na nich znajome logo z wizerunkiem dębu oraz daty. Po chwili zniżyła głowę i rozpoznawszy ze zdumieniem charakter pisma Bena, przyjrzała im się dokładniej.
Pismo Bena? Nie. Zauważyła inicjały — „A. S." — i zrozumiała. To wszystko napisał Amos. Ich praprapradziadek Amos.
Szybko przejrzała zawartość pozostałych tac. Drabinki sznurowe, miny, moździerze i amunicja, pistolety i karabiny, wyrzutnie rakiet, bomby oślepiające i noże myśliwskie, ubiory zabezpieczające przed skażeniami, kamizelki kuloodporne i maski przeciwgazowe. I więcej. Dużo, dużo więcej podobnych rzeczy. Zapasy wojenne; wszystko starannie popakowane w przezroczysty plastyk i pooznaczane etykietami własnoręcznie opisanymi przez Amosa.
Odwróciła się. Ben stał przy drzwiach i przeglądał oprawioną w sztywne okładki księgę z napisem „Spis".
— Co to jest, Ben?
Zawiesił księgę na kołku przy drzwiach i spojrzał na nią.
— To? To wnętrzności bestii.
Stukając podeszwami butów po wolnych od kurzu płytkach podłogowych, podszedł do ściany, ściągnął wiszące tam dwie pary sanek, po czym przyniósł je do Meg.
— Masz — powiedział, podając jej mniejsze. — Chcę za
brać wyrzutnię rakiet z dwoma tuzinami pocisków, dwa pis
tolety, karabin z amunicją: niech to będzie ze dwieście nabo
jów, dwie lekkie maski przeciwgazowe, tuzin bomb oślepiają
cych i dwie z tych kamizelek.
Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
— Co my robimy, Ben? Co my, na Boga, robimy?
— Zachowujemy się jak Shepherdowie, Meg, to wszystko. Przygotowujemy się. A teraz bierz się do pracy. Obiecałaś, że pomożesz.
Obserwowała przez chwilę, jak załadowuje większe sanki, ściągając różne rzeczy z półek z taką pewnością, jakby doskonale wiedział, gdzie co się znajduje.
— Byłeś już tutaj, prawda?
— Nie.
— No to skąd wiesz to wszystko?
Wyciągnął rękę, zdjął z półki długi ciemny pakunek i umieściwszy go na sankach, odwrócił się do niej.
— To miejsce jest wyposażone w takie środki obrony,
o których nie wie nikt oprócz nas. My, Shepherdowie, przy
gotowywaliśmy się na ewentualność ataku już od prawie
dwustu lat.
Nie chodziło o same słowa, ale o to, jak on je wypowiedział. To „my" zdawało się ją wykluczać. Brzmiało tak męsko. My, Shepherdowie...
Odwróciła się plecami do niego i robiąc to, o co ją prosił, zaczęła ściągać z półek broń i pociski. Jej myśli błądziły jednak gdzie indziej, dziwnie oderwane od tego, co robiła. Czytała fragmenty dziennika Amosa: czytała o jego przygotowaniach do Wielkiej Trzeciej Wojny, w której wybuch święcie wierzył, ale nigdy nawet nie przypuszczała, że coś takiego jak ten magazyn może istnieć.
Wnętrzności bestii...
Wzdrygnęła się, po czym popatrzyła jeszcze raz na ręcznie zapisaną etykietkę, upewniając się, że ma właściwą amunicję do karabinu.
* * *
Wycięta darń leżała obok ciemnego prostokąta ziemi. Pięć innych czarnych na tle zieleni plam tworzyło nierówną linię ciągnącą się wzdłuż niższego ogrodu.
Meg stała nad Benem, obserwując, jak wyjmuje z plecaka dwa małe urządzenia i ostrożnie umieszcza je w ziemi. Wcześniej pokazał jej, jak działają bomby oślepiające. Dwukrotnie powtórzył procedurę zdalnego odpalania, upewniając się, że wszystko dobrze zrozumiała.
— Mam nadzieję, że nie będziemy musieli tego użyć —
powiedział, układając darń na jej pierwotne miejsce. — Głoś
niki powinny wystarczyć. Ale jeśli będziesz musiała, nie wahaj
72
73
ły mu już takiego kłopotu jak poprzednio, ślizgały się bowiem po podkładach kolejowych prawie jak po śniegu.
* * *
Sanie ukrył w gęstym poszyciu lasu na prawo od siebie. Ponad nim, na wysokiej na dwadzieścia pięć stóp skarpie, wznosił się blokhauz. Wszystkie okna budynku były jasno oświetlone. Z miejsca, w którym przyciskając do piersi karabin szturmowy, leżał Ben, widać było, że jedno z tych okien jest otwarte. Ze środka wydobywały się dźwięki muzyki. To była Yueh Erh Kao, Księżyc w pełni.
Na chwilę rozproszyło go to; zaczął się zastanawiać, co mógł czuć strażnik — Han — który znalazł się tutaj, w tym dziwnym kraju, i słuchając teraz jednej z najbardziej chińskich melodii, myślał o domu. O Chinach, które były pół świata stąd. Jakie to mogło być uczucie?
Słuchał, wiedząc, że traci czas, ale nie mógł się zdobyć na najmniejszy ruch. Ta muzyka wzruszyła go tak, jak nigdy dotąd. Kruszyła jego determinację. Spojrzał w górę i jego oczy odnalazły blady krąg księżyca, który niczym duch pojawił się już na niebie.
Księżyc. Zamknął oczy, lecz obraz nie zniknął. Pełny, jasny krąg wyglądający jak dziura w ciemności. I w tym samym momencie zobaczył jego negatyw, tam, na odległym końcu doliny, i gromadzących się za nim ludzi z Gliny, czekających na właściwą chwilę, by się z niego wyłonić. Księżyc...
Otworzył oczy i poczuł, że przenika go ból pragnienia. Pragnienia bycia kimś innym — kimś innym, niż jest. Może Han, piratem rzecznym, człowiekiem z Gliny. Może...
Być kimś innym, niż jest... Tak, to było to. To było właśnie to pragnienie, które nim kierowało, zmuszało do działania.
Odwrócił się nieco, spojrzał na dolinę i na moment zachwycił się pięknem widoku, który roztaczał się przed jego oczami. W szybko gasnącym świetle dnia dojrzał stado ptaków, które jakby zawisły w powietrzu nad rzeką. Malutkie plamki ich ciał zakrywały się co jakiś czas nawzajem i odkrywały, jak welon łopoczący na wietrze. Ile razy już to widział? Ile razy patrzył i nie zauważał w tym żadnego piękna?
Muzyka ucichła. Spojrzał znowu w górę i zaczął się wspinać. Cisza, która nagle zapadła, sprawiła, że wszystkimi zmysłami wyczuł spokój otaczającej go doliny. Czuł, że czeka, jak kochanka, na zapadnięcie ciemności.
Z góry dobiegł go szmer głosów. Głosów Han. A potem znowu rozległa się muzyka: dźwięki smyczków i fletów —p'i pa, yueh ch'in, ti tsu i erhu — popłynęły wzdłuż tej angielskiej doliny, przywodząc Benowi na myśl ten dzień przed ośmiu laty, kiedy Li Shai Tung siedział wraz z nimi przy stole, a jego jakby wyrzeźbiona z kości słoniowej twarz tworzyła ostry kontrast z tą prostą angielskością wszystkiego, co ich otaczało. Świat, który stworzyliśmy, pomyślał, przysuwając się do otwartego okna.
Podciągnął się ostrożnie, powoli, aż w końcu stanął plecami do ściany, mając okno po swojej prawej stronie. Ponownie zamarł w bezruchu, słuchając, czekając na koniec melodii. Potem, gdy znowu zapadła cisza, zbliżył się jeszcze bardziej i zerknął do środka.
Znowu usłyszał głosy, ale teraz zrozumiał już, co to było. Na zawalonym różnymi rzeczami biurku stojącym obok okna zauważył radio. Poza tym pokój był zupełnie pusty.
Wsunął ostrożnie głowę przez okno i trzymając karabin gotowy do strzału, przeszukał wzrokiem wielką izbę.
Nie, nie była pusta. Tam, w kącie pokoju, na podłodze, leżało jedno ciało, a za stołem drugie. Ale w strażnicy było w sumie pięciu żołnierzy. Gdzie podziali się pozostali?
Ruszył wzdłuż ściany blokhauzu i minąwszy narożnik, znalazł odpowiedź na to pytanie. Przed głównym wejściem ustawiono stół na kozłach. Na jego środku stał dzban wina, a wokół walały się połamane krzesła i potłuczone miseczki do napojów.
Jeden ze strażników leżał na plecach, nieco w dole skarpy, a jego usta były otwarte z zaskoczenia. Drugi wciąż jeszcze siedział na krześle z małą, okrągłą dziurą w czole. W pobliżu, na samym progu, widać było trzeciego, który plecami oparty o ścianę, osunął się na ziemię.
Ben zbliżył się do nich, notując w pamięci wszystkie szczegóły. Znał tych ludzi. Zaledwie wczoraj siedzieli za barierą i zgotowali mu aplauz po pokazie. A teraz nie żyli.
Stanął przed żołnierzem siedzącym na krześle i zaczął mu się
76
77
przyglądać. Nazywał się Brock i został zastrzelony z bardzo bliskiej odległości. Ben odłożył karabin, przykucnął, przyjrzał się ranie, po czym przeszedł za plecy martwego mężczyzny i zaczął badać palcami krwawą masę, w jaką zmieniła się strzaskana czaszka przy otworze wylotowym kuli. Ciało było zimne, a krew zdążyła już zakrzepnąć.
Wszedł do środka strażnicy i zbadał leżące tam ciała, po czym wyszedł i rozglądając się dookoła siebie, zaczął układać w głowie przebieg wydarzeń. Pełniący służbę strażnik, Cook, został uduszony przy swoim biurku, drugi, Tu Mai, dostał nożem w plecy. Czy mógł tego dokonać jeden człowiek? Może oficer? Ktoś, kogo nie mieli żadnego powodu podejrzewać? Kimkolwiek on był, musiał najpierw szybko i cicho zabić Cooka, a potem Tu Mai, kneblując być może przy tym młodego Hana dłonią, by nie wydał żadnego dźwięku. Musiałby także zadbać o to, by drzwi były zamknięte, w innym wypadku bowiem zostałby zauważony przez ludzi siedzących przy stole.
Ben zamknął oczy i zobaczył wszystko tak wyraźnie, jakby był przy tym. Oficer wyszedł z budynku i stając naprzeciw Brocka, wyciągnął pistolet, nie dając żołnierzowi nawet tyle czasu, by zdążył zerwać się na nogi. Strzelił raz, a następnie odwrócił się i zabił drugiego strażnika. Ostatni z nich, młody porucznik Mo Yu, cofnął się, potknął i upadł do tyłu na skarpę. Został zastrzelony tam, gdzie padł.
Ben zmarszczył czoło, zastanawiając się, dlaczego nie słyszał strzałów. Nagle zrozumiał. On i Meg musieli być w tym czasie w piwnicy. A to znaczyło, że wszystko wydarzyło się przed dwiema, najwyżej trzema godzinami.
Ale dlaczego? Czyżby Virtanen wiedział, że Tewl ma zamiar zaatakować wcześniej? Widocznie wiedział i wykorzystał to dla stworzenia sobie alibi. Zgodnie z tym, co Ben ustalił, tych pięciu żołnierzy było ostatnimi ze starej gwardii. Wszyscy pozostali — ci ze strażnicy w mieście i z drugiej, stojącej przy ujściu rzeki — byli już ludźmi Virtanena.
Tak, to miało sens. Ten budynek był centrum łączności dla całej doliny: główną —jeśli nie jedyną — linią łączącą Domenę ze światem zewnętrznym. Virtanen, pytany w czasie śledztwa, będzie twierdził, że ludzie Tewla zaatakowali i zniszczyli ten punkt. A to oznaczało, iż z dużą dozą prawdopodobieńst-
wa można było założyć, że Virtanen zamierzał powstrzymać się od działania do czasu, gdy ludzie Tewla odniosą sukces, a potem kontratakować, wyrzucić napastników z doliny i odpowiednio — na swoją korzyść — spreparować dowody.
Wszystko to zmuszało Bena do szybkiego działania. Przede wszystkim należało odpowiedzieć na pytanie, jak długo yirtanen będzie jeszcze czekał. Godzinę? Dwie?
Wrócił pospiesznie do środka. Dziennik służbowy leżał wciąż na biurku stojącym w kącie pokoju. Był otwarty, a ostatni zapis został wprowadzony, lecz nie był podpisany. Zmarszczywszy czoło, Ben szybko przejrzał notatki z kilku stron. Było tak, jak przypuszczał. Co cztery godziny mieli obowiązek łączyć się z dowództwem.
Co cztery godziny... A ostatnia wiadomość została wysłana przed trzydziestu minutami.
Virtanen? Czy Virtanen był tutaj? Bardzo mało prawdopodobne. Nie, z dużą pewnością można było przyjąć, że był on właśnie teraz na jakimś obiedzie, gdzieś w miejscu publicznym i w towarzystwie ważnych ludzi — ch'un tzu z pierwszego poziomu. Gdzieś, gdzie mógł odebrać „nagłe" wezwanie i zademonstrować swoją troskę oraz niepokój o bezpieczeństwo Shepherdów.
Nie. To nie był Virtanen, ale jeden z jego podwładnych. Może jeden z kapitanów. Ktoś, kto mógł tu spokojnie siedzieć przez dwie godziny w towarzystwie trupów ludzi, których wymordował, czekając na odpowiednią chwilę, by wysłać sygnał.
Ben zamknął dziennik i zabrał się do pracy, wykonując to, po co przyszedł do strażnicy. Najpierw zdjął z sanek tuzin wielkich bomb oślepiających i rozmieścił je wzdłuż brzegu poniżej strażnicy, przygotowując równocześnie do zdalnego odpalenia. Następnie, wdrapawszy się na dach budynku, ustawił na nim dwie szerokokątne kamery. Pierwszą z nich skierował na nabrzeże, a drugą w stronę ujścia rzeki, poza zakotwiczone tam dżonki.
Skończywszy, spojrzał w górę i zauważył, jak wysoko wzniósł się księżyc od czasu, gdy patrzył na niego po raz ostatni, i jak jasny się zrobił. Światło dnia szybko zanikało. Za trzydzieści minut będzie ciemno.
Odwrócił się i popatrzył na ciche postacie widoczne na
78
79
tarasie przed blokhauzem. To dziwne, jak mało czuł. Lubił tych ludzi, bawiło go ich towarzystwo, ale teraz, gdy byli martwi, nie czuł smutku ani gniewu. To było tak... jakby stali się teraz maszynami podobnymi do morfów, których używał, lub automatów Amosa zaludniających miasto po drugiej stronie rzeki. To, co ich ożywiało, odeszło. Odleciało jak przestraszone ptaki.
Nie, to, co czuł, nie było smutkiem czy litością, ale fascynacją ich nowym stanem. Ciekawością, która była równie silna, jak nowa.
Co to znaczy być martwym? Czy to zwykła nicość? A może coś więcej niż to? Wtedy, gdy wsunął palce do wnętrza strzaskanej czaszki żołnierza, poczuł, że coś się w nim budzi; coś mrocznego i wiecznego.
Zaśmiał się dziwnym, niepewnym śmiechem, po czym schylił się i podniósł linę. Mrok, pomyślał, ruszając w drogę powrotną, w dół skarpy, w stronę torów kolejowych. W ostatecznym rachunku i tak nie ma nic oprócz ciemności.
* * *
Księżyc był już wysoko na niebie. Ben stał pomiędzy nagrobkami przykościelnego cmentarza i ponad ramieniem siostry patrzył na dolinę. Rząd domków zbudowanych wzdłuż wijącej się w ostrych zakrętach drogi wił się wraz z nią. Gdy się patrzyło na to z miejsca, w którym stali, widać było prawdziwy galimatias pokrytych strzechami dachów i kominów oraz błyszczących bielą w świetle jasnego już księżyca ścian. Dalej była rzeka, pęknięta tafla srebrzystej czerni obramowana z obu stron przez miękkie wypukłości wzgórz. Wzgórz niknących w cieniu ogromnego, przypominającego lodowiec kształtu Miasta.
Meg siedziała na kamiennym murze. Jej nogi zwisały nad jego krawędzią, a ciemne włosy połyskiwały w promieniach księżyca. Chociaż od zapadnięcia zmroku upłynęło już piętnaście minut, Tewl jeszcze się nie odezwał. Nie zauważyli także żadnego śladu obecności obcych w dolinie.
— Jak myślisz, jak tam jest?
— Nie wiem — odparł cicho. — Pewnie jak w piekle. Zwróciła się w jego stronę i zapytała:
— Co oni jedzą? Nic tam przecież nie rośnie. Jak więc to się dzieje, że potrafią przetrwać?
— Owady — odparł, uśmiechając się do niej. — A także ślimaki i inne małe stworzenia, które wpełzają tam z zewnątrz. — A także siebie nawzajem, pomyślał, ale nie powiedział tego. .
_ To musi być okropne — zauważyła, odwracając się od niego. — To najstraszniejsza rzecz, jaką mogę sobie wyobrazić. Być tam uwięzioną. Nie znać niczego oprócz tego świata.
— Być może — odparł, ale ta jej uwaga sprawiła, arpojął
nagle jak bardzo Glina przypominała jego „muszle". W nich
także było się zamkniętym, odciętym od normalnego życia.
W takich warunkach zmysły stawały się głodne, pn&W
stymulacji - słodkiej wody snu i iluzji. Umysł zwraoal «c *>
wnętrza. Zaniedbany zaczynał się żywić samym sobą, jak
monstra z otchłani. . WA„.n 00wie-
Oparł rękę na wysokim, bladym kamieniu^ f °^°P°^. rzchnię w wielu miejscach znaczyły plamy mchu, i odezwał się.
— Zastanawiam się, o czym oni śnią.
— Myślisz, że oni śnią? . ^wiet-Skinął głową i równocześnie przesunął palcami^po zwiet
rzalych Utfrach napisu wyrytego na starym kamień-
_ Jestem tego pewny. Przecież te ciemności muszą byc wypełnione snami. Wyrazistymi, ponurymi snami. Wyobraź:\o Sie, Meg. Wieczna noc. Wieczny mrok. Budząc się, muszą ieszcze widzieć swoje sny. Żyć nimi.
— Ja bym oszalała — powiedziała cicho. _ Tak. -Ale są różne rodzaje szaleństwa, pomyślał. Czy Miasto w rzeczywistości tak bardzo różni się °d GlmyTPod Sna wzglęii ta ostatnia^ydajesięznacie zdrowa Jei mieszkańcy przynajmniej śnią. Tam, na gorzet,, w> m
A jeśli nawet im się to udaje, ich sny sąMJiaae-.y
atakowane zaciekle P^S T^ŁS^do
dziesiątkami tysięcy na3r^^yCmei°Xcn i pozbawionych postaci widmowych przebłysków, nieistotnym t~
egzystencją.
80
Zadrżał i przypomniał sobie nagle słowa Szekspira: „Jeśli muszę umrzeć, powitam ciemność jak oblubienicę i obejmę ją ramionami".
Meg odwróciła się ku niemu i wyraźnie zniecierpliwiona zapytała:
— Dlaczego oni nie nadchodzą? Na co czekają? Powiedziałeś, że przyjdą, gdy zapadnie mrok.
— Już niedługo — odparł uspokajająco i dotknął jej twarzy swoją prawdziwą ręką. — Niedługo nadejdą. — Nie zdążył nawet skończyć tych słów, gdy usłyszał w słuchawce dźwięki przypominające bzyczenie owadów. Tewl swym burkliwym głosem wydawał instrukcje. — Czekaj — powiedział, a jego ręka przesunęła się na jej ramię i ścisnęła je. — Nareszcie. Idą.
Minął siostrę, wskoczył na mur i rozłożywszy ramiona, rzucił się w ciemność nocy, jakby chciał ją objąć, po czym wylądował w wysokiej trawie, dwanaście stóp dalej.
— Chodź! — zawołał. Jego oświetloną przez księżyc twarz
ożywiało dziwne podniecenie. — Teraz musimy się pospie
szyć! — rzucił ku niej i odwróciwszy się, pobiegł w dół stromo
opadającej łąki, kierując się w stronę plomby.
ROZDZIAŁ 4
Czerwone kły i pazury natury
Dostrzegł ich dokładnie w tej chwili, gdy wyłonili się z ciemności. Dwanaście małych przygarbionych postaci niosących dwie długie, topornie wykonane łodzie, przebiegło szybko po krótkiej trawie do strumienia. Ich nagie ciała połyskiwały srebrzyście w promieniach księżyca. Biegnąc po łące, zerkali ze strachem na ten wielki, jasny krąg wiszący na niebie. L '.. zadziwieni, widząc go tam i zaciskając zęby, walczyli z ogarniającym ich pragnieniem, by natychmiast uciec przed jego wszystkowidzącym spojrzeniem.
Złożyli obie łodzie na brzegu strumienia, po czym wszyscy stłoczyli się miedzy nimi i przykucnąwszy, zaczęli wpatrywać się w dziurę, z której właśnie wyszli. Minęła minuta i pojawiła się druga, większa fala ludzi z Gliny, którzy powoli, z wahaniem, rozglądając się gorączkowo po osrebrzonej czerni doliny, sunęli po łące. Niektórzy próbowali uciekać, schować się znowu w mroku, ale jeden z nich, uzbrojony w sztylet i bicz, stanął przy dziurze i zatarasował im drogę.
— Tam — wyszeptał cicho Ben, wskazując go Meg, która klęczała obok niego za niskim kamiennym murem, patrząc przez lornetkę. — Popatrz na niego. To musi być wódz. Zobacz, jak ich zagania. I zwróć uwagę na jego pas. Zatknął tam sobie krótkofalówkę.
— Oni wszyscy są tacy szkaradni — szepnęła Meg, opuszczając lornetkę. — Jeden z nich ma odgryzione pół twarzy. Widać zarys jego czaszki. A inny zamiast ramienia ma tylko kikut.
Zamilkła. Pod nimi, w posrebrzonej przez księżyc ciemności, ludzie z Gliny posuwali się powoli po otwartej przestrzeni
83
miedzy murem a strumieniem, a ich ledwie widoczne sylwetki wyglądały jak fragmenty jakiejś mrocznej układanki.
Przez pewien czas panowała kompletna cisza. Potem, nagle, w środku tej widmowej gromady rozległ się przenikliwy świergot krótkofalówki. Idący na końcu grupy przywódca drgnął i zastygł bez ruchu, zaskoczony głosem dochodzącym z jego pasa. Dopiero po chwili, rozglądając się nerwowo dookoła, podniósł odbiornik do ucha, trzymając go tak, jakby obawiał się, że w każdej chwili może go ugryźć. Zgromadzeni wokół niego ludzie przykucnęli nisko i widać było, że najchętniej wcisnęliby się w ziemię. Nastała chwila ciszy, po czym wódz odpowiedział niskim, gardłowym głosem.
— To Tewl — wyszeptał Ben. Zbliżył się do siostry i zaczął tłumaczyć to, co zdołał dosłyszeć z tej wymiany zdań. — Rozkazuje im, by szli do przodu. Ale wódz się opiera. Mówi, że nie wiedzieli o księżycu. To światło ich przeraża. Myśleli, że będzie tak ciemno jak w środku. Mówi Tewlowi, że jego ludzie potrzebują czasu, aby się z tym oswoić.
— A więc co się stanie, Ben? Czy zaatakują?
— Tak. Ale w tej sytuacji nasz plan zaczyna być bardzo napięty. Wygląda na to, że łodzie Tewla już ruszyły. Na szczęście dla nas odpływ opóźni ich przybycie. Mimo to, jeśli nie uwiniemy się szybko z tymi tutaj, nie zdążymy na czas do portu.
— Na czas, by co zrobić? — zapytała, patrząc na niego z ciekawością.
— By obejrzeć przedstawienie — odpowiedział i także spojrzał na nią. Jasny krąg księżyca odbił się wyraźnie w wilgotnej ciemności jego źrenic.
— Przedstawienie?
— Ja... — Przerwał i skupił uwagę na napastnikach. Wódz skończył mówić i wsunął krótkofalówkę z powrotem za pas. Rozejrzawszy się wokół siebie, wybrał sześciu ze swoich ludzi i wskazał im wzgórze, na którym stał domek.
— A-wartha! — krzyknął i wyciągnął jeszcze raz rękę, jakby chciał w ten sposób podkreślić znaczenie swych słów — An chy. Kherdes! Terma dhe an chyl
— O co chodzi? — zapytała Meg, czując, jak na dźwięk tego okropnego, zwierzęcego języka przebiega jej po grzbiecie dreszcz lęku. Groźba widoczna w tym geście wyciągniętej chciwie ręki była aż nadto wyraźna. — Co on powiedział?
Ale Ben zdawał się jej nie słyszeć.
— Chodź — powiedział, dotknąwszy jej ramienia. — Pospieszmy się. Mamy coś do zrobienia. Schylił głowę i pobiegł w stronę domku. Biegł zgarbiony, ukradkiem, jakby naśladując ruchy kilku postaci, które w chwili, gdy Meg spojrzała w tamtą stronę, oderwały się od głównej grupy ludzi z Gliny i ruszyły w górę zbocza, w jej stronę.
* * *
Zbliżali się powoli do domku, węsząc przy tym jak psy. Ich niskie, żylaste ciała były pochylone i podrygiwały nerwowo w reakcji na każdy odgłos nocy. Zatrzymali się w cieniu niższego ogrodu, a głęboki pomruk ich głosów dotarł do miejsca, gdzie ukryta nad szopą z zapasami żywności czekała Meg.
Są jak stado zwierząt, pomyślała w chwili, gdy jeden z nich — mężczyzna o budowie bulteriera — pochylił się nad drugim i przekrzywił lekko głowę, jakby chciał ugryźć tamtego w szyję. Pozostali patrzyli na to, kuląc się i wykonując uniżone gesty poddania jak młode wilki, które Meg widziała na filmie pokazanym jej kiedyś przez Bena.
Zadrżała i poszerzając kąt widzenia kamery, zauważyła, że jej ręce trzęsą się w nie kontrolowany sposób. Zadziwiające było, że wciąż jeszcze używali języka, skoro ich gesty były tak wymowne. Było tak, jak to ujął Ben. Ich ciała mówiły.
„Róbcie to, co wam każę", zdawał się mówić przywódca. „Zapomnijcie o jakichkolwiek własnych pomysłach".
Zobaczyła, że ten drugi polizał służalczo rękę swego wodza, po czym wyprostował się, a na jego twarzy pojawił się wyraz żałosnej gorliwości.
— Ena... — powiedział podobny do bulteriera mężczyzna, wskazując na domek. — Ena ha ena!
Wahali się jeszcze przez chwilę, po czym ruszyli, a gdy dotarli do ogrodu różanego, rozciągnęli się w tyralierę. Jeszcze dwa kroki, pomyślała, przypominając sobie instrukcje Bena. Jeszcze dwa kroki...
I wtedy rozległy się szepty.
W pierwszej chwili przypominało to szelest poruszanych jesiennym wiatrem liści w starym lesie; cichy szum, który
84
85
wydawał się na wpół artykułowany. Potem, w miarę jak dźwięk powoli narastał, z chaosu zaczęły wyłaniać się wyraźne słowa.
— Ofancow...
Ludzie z Gliny zamarli w bezruchu, a ich rozszerzone z przerażenia oczy zaczęły szukać źródła tego dźwięku.
— Ofancow...
Niski jęk wydobył się z gardeł ciemnych, zgromadzonych na stoku postaci. Skomląc, rzucili się na ziemę, jakby chcąc się w niej zakopać, wtopić w ciemność, ale księżyc był bezlitosny i zalewał ich światłem, nieubłagany, zawzięty, zmuszając do tego, by odwracali głowy i patrzyli w jego jasną tarczę.
— Gwelafwhy gans ow onen łagas... — szeptał głos, który
zdawał się dochodzić ze wszystkich stron, jakby to samo
powietrze mówiło. — Ow golów lagas dewana why!
Odpowiedziało mu coś na kształt poszczekiwania i skowytu przepełnionego strachem oraz przeciągły, niski jęk. Był to dźwięk tak okropny, że aż trudny do wytrzymania — głos cierpiącego z bólu zwierzęcia.
— Ow enawy a-vyn podrethes agas eskern...
Skowyt wzmógł się jeszcze bardziej. Oszalali z przerażenia ludzie z Gliny zaczęli ujadać, a ich strach był tak wielki, że Meg mogła go wyczuć nawet w miejscu, w którym leżała: ostry, charakterystyczny zapach trwogi dotarł aż tam. Szerokie i szpetne twarze niedoszłych napastników wykrzywiły się jak twarze wariatów, które widziała w szkicowniku swego brata. To nie był już nawet zwykły strach. Zdawało się, że ustępuje on przed czymś innym — przed jakąś mroczną, pierwotną siłą.
Przez króciutką chwilę wahała się, przejęta nagłym, niespodziewanym współczuciem dla tych stworzeń, po czym, drżąc lekko, gdyż nie wiedziała, czego może teraz się spodziewać, nacisnęła przycisk.
Przestrzeń za plecami ludzi z Gliny zamigotała. A potem, jakby uformowane z samego powietrza, pojawiły się tam cztery potężne postacie. Czterej antyczni, widmowi wojownicy w zbrojach połyskujących w promieniach księżyca, z długimi, przerażająco wyglądającymi mieczami w swych okrytych pancernymi rękawicami dłoniach. A ich głowy...
Meg zadygotała, rozpoznawszy je. Wół i lew, człowiek
i orzeł. Aniołowie, pomyślała, zauważywszy wielkie skrzydła — po sześć u każdego — wyrastające z ich muskularnych pleców. Ben wyczarował anioły...
Przez krótką chwilę postacie stały nieruchomo, potężne, wrogie i bezlitosne, po czym równocześnie, jak jeden mąż, ruszyły do przodu, wznosząc swoje miecze.
— Dyesk-ynna! — odezwał się anioł-wół, a jego głos zahu
czał jak grzmot. Kiedy echo tych słów przeminęło, skinął ręką
na ludzi z Gliny i powtórzył: — Dyesk-ynna!
Aż do tego momentu kulili się, sparaliżowani tym widokiem, ale teraz coś w nich pękło i z krzykiem rzucili się do ucieczki, zmierzając do jedynego bezpiecznego miejsca, do domku.
A Meg widząc to, uciekała w myślach razem z nimi, dygocząc równocześnie ze strachu tak wielkiego, tak obezwładniającego, że nigdy nie przypuszczała nawet, iż podobne uczucie może istnieć.
— Poznaję cię po twym dziele — powiedziała miękko i z lę
kiem. — Nosisz imię żyjącej istoty, ale jesteś martwy.
* * *
Meg przysiadła na ostatnich stopniach prowadzących do piwnicy i przez okulary ściśle dopasowanej maski przeciwgazowej przyglądała się, jak jej brat wiąże ostatnich, nieprzytomnych ludzi z Gliny. Za plecami Bena stał morf, teraz już wyłączony, z pustym cylindrem po gazie obezwładniającym w błyszczącej dłoni.
Ben odwrócił się i uśmiechnął do niej przez maskę.
— Skończone — powiedział przytłumionym głosem. — Musimy jeszcze tylko przenieść ich na górę, do małej stodoły, a potem możemy już iść do miasta.
— Na górę? — Zadrżała. Już sama myśl o dotykaniu tych groteskowych, podobnych do dzieci istot budziła w niej przerażenie. To, że miałaby którąś z nich podnieść i wynieść, wydało jej się absolutnie niewyobrażalne. — Czy nie możemy ich tutaj zostawić?
Pokręcił głową.
— Nie mogę tego ryzykować, Meg. Pomyśl o zniszczeniach,
jakich mogliby tu dokonać, gdyby przypadkiem udało im się
uwolnić. Na górze nie ma to już takiego znaczenia. Mała
86
87
stodoła jest mocna i można ją zamknąć, a w środku nie ma nic, co mogliby zniszczyć.
— Czy nie możesz im czegoś podać, aby byli nieprzytomni trochę dłużej? No wiesz... jakiś narkotyk albo coś podobnego?
— A jeśli to by ich zabiło? Nie, Meg, tego także nie mogę zaryzykować. Chcę mieć tych... tych ludzi. Potrzebuję ich do mojej pracy. To dlatego zadałem sobie tyle trudu i nie chcę teraz zrobić im krzywdy.
Odwróciła głowę, nie mogąc znaleźć właściwych słów, które wyjaśniłyby przyczyny jej awersji. Uśmiechnął się.
— Posłuchaj, jeśli chcesz, powkładam ich do worków. Jeśli dzięki temu będzie ci łatwiej. Ale trzeba to zrobić. I to im szybciej, tym lepiej. No więc jak, pomożesz mi, czy mam to zrobić sam?
— Pomogę — odpowiedziała w końcu, spoglądając mu znowu w oczy. — Ale nie w tym, Ben. Nie mogę. Po prostu nie mogę.
Przez chwilę przyglądał jej się z uwagą, po czym skinąwszy nieznacznie głową, odwrócił się. Pochyliwszy się nad jednym z napastników, podniósł go i przerzucił sobie przez ramię. Następnie przykucnął przy drugim, naciągnął jego żylaste ciało na drugie ramię i spojrzał ponownie na nią.
— Przy drzwiach wiszą klucze. Idź przodem i otwórz mi.
Potem weź z szopy swoją brązową kurtkę i rower. Czekaj na
mnie przy skrzynce pocztowej obok drogi. Przyjdę tam tak
szybko, jak tylko będę mógł.
Skinęła głową, wiedząc, że go rozczarowała, ale nic nie mogła na to poradzić. Nic na niebie i ziemi nie mogło ją nakłonić do dotknięcia któregokolwiek z nich. Nic. Nawet dezaprobata Bena.
— Dobrze — odpowiedziała. — Ale pospiesz się, Ben. Proszę. Gdyby mnie zaatakowali, nie zniosłabym tego. Po prostu nie zniosłabym tego.
— Nie — powiedział, a jego twarz złagodniała. —Ja także nie zniósłbym tego.
* * *
Meg stała na werandzie starej szkoły morskiej i patrzyła na przeciwległy brzeg szeroko w tym miejscu rozlanej rzeki. Po-
wierzchnia wody wyglądała jak nierówna tafla zalanej promieniami księżyca ciemności, której połyskujące odbitym światłem lustro obramowały wzgórza. Na lewo od niej, za szramą Strumienia Starego Młynu, czarny pas ziemi skrył wszelkie ślady wioski i stojącego dalej domku. Ale to tam, na drugim brzegu rzeki, ciemność była najgłębsza — pierwotna czerń lasu napierającego groźnie na skraj rozlewiska. Gdy odwróciła się na prawo, na południe, dostrzegła jarzące się w mroku światła starego miasta, a każde z nich wydawało się odrębnym punktem jasności w tym morzu czerni. Jeszcze dalej wznosił się stary zamek, zimny i masywny na swych skalnych fundamentach, strzegący ujścia rzeki. Łodzie rybackie skupiły się w starym porcie, a ich maszty wyglądały z tej odległości jak młody las w zimie. Wielki statek handlowy stał na kotwicy w pobliżu kamiennego nabrzeża. Jego żagle były zwinięte, a blask lamp oliwnych obramowujących jego kadłub tworzył świetlny naszyjnik na otaczającej go wodzie.
Wszystko wydawało się w najlepszym porządku. Wydawało się... znajome. A jednak właśnie w tej chwili na drugim brzegu rzeki, skrywszy swe łodzie pod zwisającymi gałęziami drzew, czekali ludzie z Gliny.
Odwróciła się, by sprawdzić, co robi Ben. Stał między trzema wielkimi płytami kontrolnymi, a w kombinezonie sterującym aparaturą rzeczywistości wirtualnej wydawał się dziwnie nieludzki — wyglądał bardziej na maszynę niż człowieka. Po jego prawicy, zakryta od strony rzeki przez mur werandy, stała ściana ekranów — cztery na trzy — na której widniało dwanaście różnych obrazów doliny.
Pod wieloma względami było tak jak poprzednio. Kamery znajdowały się na właściwych miejscach, taśmy przesuwały się, nagrywając wszystko. Płyty kontrolne migotały światełkami. W pobliżu, na pokrywie jednostki nagrywającej leżał otwarty jeden z wielkich notatników Bena, którego strony, jak zwykle, wypełniały zapiski dokonane jego schludnym, starannym pismem. Pozornie zdawało się, że nie ma zbytniej różnicy między tym seansem a innymi. A jednak to, co czuła, było zdecydowanie odmienne. Tak odmienne, jak to tylko było możliwe.
Dlaczego myśl o tym, o wykorzystaniu tej sytuacji, była tak deprymująca? Czy był to zwykły strach, czy też coś znacznie głębszego? Coś, czemu nie potrafiła się przeciwstawić, nie
88
89
kwestionując równocześnie wszystkiego, co Ben robił, wszystkiego, czym był?
Spojrzała z uwagą na brata, próbując zauważyć w nim jakąś różnicę, coś, czego nigdy dotąd nie zauważyła, ale nic takiego nie dostrzegła. Zawsze był taki: skupiony, obejmujący wszystko swym umysłem. Asymilujący i transformujący. Przekształcający świat zgodnie ze swym własnym, mrocznym wyobrażeniem.
Tak jak teraz.
— Skończone — powiedział, wyprostowując się. — Musi
my jeszcze tylko ustawić odpowiednio kamery i będziemy
gotowi.
Skinęła głową, ale mimo to po raz pierwszy poczuła, że oddaliła się od niego, że nie ma w niej zgody na to, co robi. Przedtem wszystko było grą: nie kończącą się, fascynującą, ale tylko grą. Teraz była to rzeczywistość. Prawdziwi, żyjący ludzie odniosą rany. Poleje się prawdziwa krew. A jednak Ben zachowywał się tak, jakby wciąż brał udział w grze. Jakby naprawdę nie było żadnej różnicy.
— Zajmij się numerem trzecim — rzucił przez ramię, nie
odrywając wzroku od tego, co działo się na ekranach. — Chcę
mieć dobry widok na nabrzeże przed zajazdem.
Posłusznie zajęła się ustawianiem kamery i robiła to do momentu, aż usłyszała jego pełne zadowolenia mruknięcie.
— Dobrze. A teraz numer drugi.
— Ben?
Popatrzył na nią z wyrazem roztargnienia w oczach.
— Co?
— Co my robimy, Ben? Do czego jest ci to potrzebne?
Ich spojrzenia spotkały się na moment, po czym on odwrócił szybko głowę. Był to niezmiernie krótki kontakt, ale wystarczająco długi, by zrozumiała. Sam nie wiedział. I właśnie ta niewiedza była przyczyną, dla której to robił. Była przyczyną samą w sobie.
Zadrżała, a potem popatrzyła za niego i po raz pierwszy zauważyła leżącą na trawie obok ich roweru wyrzutnię rakiet. Gruby, skórzany pas podkreślał złowrogą brutalność jej kształtu.
— Numer drugi — powtórzył. — Proszę, Meg. Nie mamy
zbyt dużo czasu.
Zrobiła, co jej kazał, ustawiając kamerę tak, by obejmowała mały tłumek stojący i pijący przed frontem starego Hotelu Zamkowego.
Pijący... a raczej udający, że pije. Tak jak udawali, że myślą, oddychają i rozmawiają. To wszystko było jedną wielką grą pozorów. I Ben stojący za sceną, poruszający swymi martwymi lalkami.
Martwe, pomyślała. To wszystko jest martwe. I może to jest właściwy powód, dla którego on to robi. Aby ożywić ten obraz, tchnąć weń trochę prawdy.
Z jakichś jednak względów wyjaśnienie to nie wydawało się zbytnio przekonywające. Niepewność Meg pogłębiła się nawet, a jednocześnie rosło w niej przekonanie, że powinna się jednak przeciwstawić Benowi i wezwać Tolonena. Teraz wszakże było już na to za późno.
— Popatrz — powiedział spokojnie Ben, wskazując jej ek
ran w górnym, prawym narożniku. — Są tam, za dżonkami.
Stanęła za jego plecami, obserwując pierwsze z napędzanych parą tratw, które pojawiły się w polu widzenia kamery. Płynęły wolno pod prąd, a ich pokłady zapełniały ciemne, groźnie wyglądające postacie. Poczuła, że wraca strach: ostre, zimne uczucie, które osłabiało jej wolę. Jak mogli myśleć o walce z tymi stworzeniami? Jak wygrać z tak przeważającym przeciwnikiem?
— Posłuchajmy, co mówią — odezwał się Ben, dotykając
jednego z przycisków na płycie kontrolnej pod ekranami.
Powietrze wypełniły miękkie, gardłowe głosy. Słysząc je, Meg
zadrżała, po czym uniosła głowę i spojrzała na księżyc.
A jeśli wszystko skończy się tutaj?, pomyślała. Jeśli wszystko
pójdzie źle?
Ale Ben najwyraźniej nie miał żadnych wątpliwości.
— W porządku — powiedział, zwracając się w jej stro
nę. — Jest tak, jak myślałem. Uderzą na miasto od wody.
Ludzie z Gliny dostali polecenie, by wylądować powyżej żag
lowca, a ci z tratw dobiją trochę niżej, przy schodach starej
komory celnej. Tewl planuje atak kleszczowy. Chce spędzić
wszystkich mieszkańców miasta w jedno miejsce i tam się
z nimi rozprawić.
— A więc co się stanie? Co zrobisz?
Ben uśmiechnął się do niej.
90
91
— Moje morfy będą z nimi walczyć.
— Walczyć? Ale jak? Nie są zaprogramowane na walkę.
— Oczywiście, że są. Przygotowaliśmy przecież ponad osiemdziesiąt różnych ruchów.
Patrzyła na niego osłupiała, zdumiona, że nie rozumie, o co jej chodzi.
— To prawda... ale napastnicy nie są zaprogramowani, prawda? Będą robić rzeczy, które są... niespodziewane.
— Słusznie.
— Przecież rozwalą twoje morfy w drobny mak!
— Być może. Niektóre z nich na pewno. Ale nie wszystkie. Za pomocą tego kostiumu będę sterował częścią z nich. Na przykład tym wielkim kulawym Han. I innymi także. Będę się przemieszczał z ciała do ciała i uderzał tam, gdzie najmniej będą się tego spodziewali.
Meg zmarszczyła czoło, usiłując zrozumieć, pojąć, co chciał osiągnąć za pomocą tego szaleństwa, ale zabrakło na to czasu. Ben odwrócił się i pochylony nad główną płytą zajął się ostatnimi, drobnymi poprawkami całego systemu. Jednocześnie z głębokiego cienia panującego pod gałęziami drzew na drugim brzegu rzeki wypłynęły dwie łodzie i szybko pomknęły w poprzek ciemnej wody.
* * *
Wzdłuż całej doliny rozległy się krzyki. Okropne, niesamowite wrzaski. Tłum stojący na brukowanym dziedzińcu przed starym zajazdem dla dyliżansów zamilkł. Wystraszone oczy zwróciły się w stronę nabrzeża. Tam, w cieniu rzucanym przez handlowy trójmasztowiec, jakby w miłosnym objęciu, zwarły się w walce dwie postacie. Przez chwilę widać było tylko to, a potem, jak demony wyłaniające się z dziury w samym piekle, na krawędzi kamiennego nabrzeża pojawiło się dwunastu ludzi z Gliny, którzy wyjąc i wrzeszcząc, rzucili się w stronę miasta.
Wśród zebranych przed zajazdem dały się słyszeć krzyki i pierwsze pomruki paniki, po czym tłum się rozproszył. Część ludzi pobiegła w stronę żaglowca, ale większość zdecydowała się uciec w stronę bezpiecznej, jak im się wydawało, komory celnej. Ci ostatni nie zdołali przebiec nawet połowy drogi, gdy
natknęli się na grupę dziko wyglądających barbarzyńców — było ich w sumie nie więcej niż pół tuzina — która skrywała się do tej pory w cieniu jednego z domów stojących przy nabrzeżu. Byli to wielcy mężczyźni w topornych zbrojach, z zębatymi mieczami i groźnie wyglądającymi maczugami
w dłoniach.
— Cofać się! — krzyknął ktoś. — Biegnijmy po pomoc do
zajazdu! Tam jest broń!
Ten krzyk jeszcze brzmiał w uszach słuchaczy, gdy napastnicy rzucili się na tłum, tnąc i gruchocząc wszystkich, którzy znaleźli się w zasięgu ich broni. Powietrze wypełniły krzyki. Straszne, żałosne krzyki, jakby to prawdziwi ludzie
tam umierali.
W pierwszej chwili tłum cofnął się, zmuszony do odwrotu zaciekłością ataku. Kilku mieszkańców miasta padło pod gradem ciosów, niektórzy z odrąbanymi członkami, inni z roztrzaskanymi głowami. Reszta jednak, zachęcona wysiłkami młodego stróża z zamku, zaczęła stawiać opór. Używając jako broni wszystkiego, co im wpadło do rąk, zaczęli spychać napastników krok po kroku w stronę komory celnej. W tym samym czasie wszakże kolejni ludzie z tratw dołączyli do grupy zwiadowczej, a jeszcze inni wyroili się na schodach prowadzących na oświetlone przez uliczne lampy nabrzeże.
Meg, obserwująca to wszystko z bezpiecznego punktu nad miastem, odłożyła lornetkę i spojrzała na brata. Ben — nie odrywając wzroku od ekranów — skakał, kopał, uchylał się i wyprowadzał gwałtowne, mierzone w powietrze ciosy. Wiedziała, że tam, w dole, na bruku przed komorą celną, morf stróża kopie, uchyla się i zadaje ciosy dokładnie tak samo, a wszystkie jego ruchy są idealną kopią ruchów Bena.
Zadrżała, wystraszona tym widokiem; zajadłą brutalnością tych ciosów, ich czystą fizycznością.
— Jest ich zbyt wielu — powiedziała spokojnie. — Twój plan nigdy się nie powiedzie, Ben. Morfy zostaną pokonane, zanim zdołasz coś zrobić.
— Poczekaj chwilę — odparł i odsunąwszy się nieco, ale nie spuszczając wzroku z ekranów, zmienił nieco ustawienie pokręteł na płycie kontrolnej, którą miał z boku. — Jeszcze daleko do końca.
Zobaczyła, jak uniósł rękę, jakby blokował cios, następnie
92
93
pochylił się i skręcił tułów, jakby rzucał kogoś przez biodro. Z leżącego w dole miasta wciąż dochodziły krzyki i odgłosy
walki.
Ekrany migotały obrazami zmagań. Zbliżenia opadających rąk i wykrzywionych z bólu twarzy przeplatały się z filmowanymi z daleka ujęciami małych postaci, walczących w świetle portowych lamp. Metal wgryzał się głęboko w ciała — niektóre prawdziwe, a niektóre zrobione — a krew lała się jak strumień tryskający z jakiejś mrocznej fontanny.
Zbliżenie i panorama, pomyślała, przełykając z trudem ślinę i przypominając sobie, ile razy robili to samo z morfami. Ale tym razem było inaczej. Tym razem to było prawdziwe. A przynajmniej w połowie prawdziwe.
Zaczęła śledzić zmieniający się obraz walki. Ludzie z Gliny zostali powstrzymani na nabrzeżu przy statku handlowym. W początkowych chwilach boju Ben skierował przeciw nim załogę, która zbiegłszy po drewnianych rampach na brzeg, rzuciła się na napastników. Morfy walczyły jak szalone i początkowo odniosły nawet pewien sukces, ciężko raniąc kilku obcych, jednakże sytuacja szybko się odwróciła. Ponad trzydziestu obrońców leżało teraz na ziemi, nieruchomych lub poważnie uszkodzonych, a kilkunastu pływało twarzą do dołu w wodzie. Opór stawiała mniej niż połowa z ich początkowej liczby. Za minutę lub dwie zostaną pokonani, a lewa flanka linii obrony będzie stracona.
Meg podniosła lornetkę do oczu, starając się zorientować w tym, co działo się gdzie indziej. Jedna z tych dziwnych, napędzanych silnikiem parowym tratw stała przycumowana przy komorze celnej. Cztery inne uformowały nierówną linię na rzece i powoli dryfowały w stronę brzegu. Najbliższa z nich znajdowała się już zaledwie pięćdziesiąt jardów od przystani, ale jeśli ta pierwsza nie zrobi jej miejsca, załodze trudno będzie wyjść na ląd.
Chyba że użyją rampy promowej.
Meg skręciła lekko głowę, skupiając wzrok na tratwie. Na pokładzie widać było gorączkową krzątaninę; wszyscy przybysze zdawali się jednocześnie krzyczeć i wskazywać palcami rozmaite kierunki. W chwili, gdy zaczęła na to patrzeć, jeden z wojowników — chyba szyper — uderzył swojego towarzysza, zwalając go z nóg, po czym wyciągnął rękę w stronę
rampy, zmuszając dwóch sterników, by ostro zmienili kurs poruszającej się ociężale jednostki. Tratwa powoli skręciła i minąwszy niebezpiecznie blisko tę pierwszą, przycumowaną do brzegu, skierowała się w stronę przystani. Przez chwilę sunęła po wodzie z dziobem ustawionym idealnie prostopadle do rampy, gdy nagle rozległ się huk ogromnej eksplozji.
Meg poczuła ucisk w piersi. W ciszy, która nastała potem, słyszała plusk różnych rzeczy wpadających do wody. Widziała kamienie, małe kawałki metalu, poszarpane ciała i potrzaskane kości lecące poprzez pękniętą ciemność.
Walka na nabrzeżu przy komorze celnej ustała. Najeźdźcy cofnęli się i z przerażeniem patrzyli na rozpadający się wrak. — Co się stało? — zapytała Meg. Przez moment myślała, że to może kocioł parowy na tratwie wyleciał w powietrze. Kiedy się jednak- odwróciła, zauważyła uśmiech na twarzy Bena i zrozumiała. To była mina. Zaminował rampę promu. Współczucie. Tego właśnie mu brakowało. To było to, co cechowało ich ojca, Hala, a czego zupełnie pozbawiony był Ben. Coś, czego w nim szukała i nie znalazła wtedy, przed starą stodołą, gdy obserwowała, jak kosi trawę. Zwykłe, ludzkie współczucie.
Ben zacisnął pięść i cofnął się o trzy kroki, przerywając na chwilę obwód łączący go ze stróżem. Następnie wyprostował dłoń i wydawszy mrożący krew w żyłach okrzyk, na wpół pobiegł, a na wpół skoczył w stronę ekranów.
Z leżącego w dole miasta dobiegł okrzyk stróża i wysoki, przeraźliwy jęk ciężko ranionego człowieka. Spojrzała w tamtą stronę. Jeden z ludzi z tratw klęczał na bruku, a z jego piersi sterczał wbity aż po rękojeść miecz stróża.
— Ben... — wyszeptała, czując, jak przebiega ją bolesny dreszcz. — Co ty, na litość boską, robisz?
Ben jakby nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Właśnie w tej chwili niebo znowu pojaśniało. Zakotwiczone na środku rzeki dżonki buchnęły płomieniami i ruszyły nagle w stronę ostatniej z tratw. Okrzyki paniki dotarły aż do Meg. Towarzyszył im plusk wody, gdy część załogi rzuciła się za burtę, ale dla większości było już za późno. Kiedy pierwsza z dżonek zderzyła się z tratwą, zasypała ją deszczem żarzących się węgli i płonących szmat, okrywając wielkim całunem huczącego ognia.
94
95
Meg jęknęła, strwożona i wstrząśnięta.
Jakby tego było mało, powalone przez napastników morfy zaczęły nagle wstawać. Czołgając się, kuśtykając lub po prostu podtrzymując się nawzajem, sunęły do przodu i ignorując spadające na nie ciosy, rzucały się na swych przeciwników.
Młody stróż walczący przed komorą celną osunął się na kolana, a jego odcięta głowa potoczyła się na ziemię. Zanim upadł jego tułów, jego miejsce zajął inny z obrońców — wielki, korpulentny mężczyzna, w którym Meg natychmiast rozpoznała właściciela zajazdu. Oberżysta ryknął przeraźliwie, zawinął mieczem nad głową i spuścił go w dół z nieludzką siłą, rozrąbując zaskoczonego przeciwnika od głowy aż po pas.
Żyjący jeszcze ludzie z tratw zareagowali na to głośnym krzykiem przerażenia. Jeszcze kilka chwil wcześniej wydawało im się, że atak musi zakończyć się powodzeniem. Jednak teraz dwie z ich tratw były zniszczone, a zamiast grupy potulnych mieszczuchów mieli przed sobą stado demonów. Ludzi, którzy nie leżeli bez ruchu, jak tego należało oczekiwać po trupach, ale wstawali i ponownie włączali się do walki, nie zważając na okropne rany znaczące ich ciała.
Tratwy, które jeszcze nie dobiły do brzegu, zawróciły i skierowały się w stronę ujścia rzeki i bezpiecznego bezmiaru morza. Płynący na nich wojownicy na własne oczy widzieli, co się dzieje, i zrozumieli, że sytuacja ich przerosła. Nawet Tewl obserwujący walkę z dziobu trzeciej tratwy, wzruszył lekko ramionami i odwrócił się.
— Nag-us genys — mruczał pod nosem. — Ny harth
o mlath nag-us genys.
Nie narodzeni... Nie możemy walczyć z nie narodzonymi.
— Dosyć! — krzyknęła Meg, nagle zła na brata. — Na
litość boską, Ben, dosyć tego!
Ale Ben nie mógł jej usłyszeć. Skakał, kopał i obracał się, walcząc z powietrzem, a jego szklisty, nieobecny wzrok zdawał się przykuty do pojawiających się na ekranach obrazów.
* * *
Było już po wszystkim. Kordon pokiereszowanych w boju marynarzy otoczył stłoczonych na placu przed zniszczonym zajazdem jeńców. Było ich w sumie około sześćdziesięciu. Meg
zbliżywszy się do nich, zadrżała. Zapach, który roztaczali wokół siebie, był tak mocny, że prawie obezwładniający. Przesycony stęchlizną zwierzęcy zapach. Spoglądając na ciemne, pomalowane twarze żeglarzy z tratw, na pochylone głowy ludzi z Gliny, wspominała, jak zawzięcie, jak dzielnie walczyli. Teraz jednak byli wystraszeni i ulegli, zwłaszcza ci z Gliny. Widok pokrytych ranami i okaleczonych trupów wstających z ziemi załamał ich. I tak być powinno. Okazało się, że walczyli z duchami. Tak, a zwłaszcza z jednym, zmieniającym kształt duchem, który umykał za każdym razem, gdy już mieli go porąbać, po to tylko, by za chwilę wrócić, silniejszy i jeszcze bardziej morderczy.
I teraz ten duch stał przed nimi, a jego ludzką postać okrywała błyszcząca, srebrna sieć. Potężny czarownik, który rozkazywał nie narodzonym i mówił językiem swych jeńców tak biegle, jak żaden z nich.
Ben nachylał się nad nimi i mówił coś, a jego głos — teraz, gdy wygrał — brzmiał pojednawczo. Ich dziwna, barbarzyńska mowa zmieniała się w jego ustach do tego stopnia, że stawała się prawie piękna. Nad jego głową unosiły się trzy sondy, a ich kamery notowały każdy szczegół, każde drgnięcie i ukradkowy gest jeńców.
Taśma, pomyślała Meg. Gdybyś mógł, wszystko zapisałbyś na taśmie, prawda, Ben? Mimo to zgorzknienie, które czuła wcześniej, opuściło ją. Teraz była już tylko zmęczona, miała wrażenie, że straszliwe znużenie przenika ją aż do szpiku kości. Chciała tylko stąd odejść. Odejść jak najdalej od tego wszystkiego.
Zaczęło padać. Od strony rzeki dobiegł głośny syk, a nad dymiącymi dżonkmi uniosły się kłęby pary. Niski, pełen przerażenia jęk wyrwał się z gardeł mieszkańców Gliny, którzy przywarli do siebie jeszcze mocniej, drżąc ze strachu. Ludzie z tratw unieśli tylko głowy, jakby witali starego przyjaciela.
Dopiero wtedy, gdy ich głowy zwróciły się ku nocnemu niebu, a ogorzałe od wichrów twarze ukazały się w świetle ulicznych lamp, Meg po raz pierwszy zauważyła, że były wśród nich kobiety. I to nie jedna czy dwie, ale więcej, może nawet ponad dziesięć. Zmrużyła oczy, zaszokowana.
Jej brat walczył z kobietami. Zabijał i okaleczał kobiety. Zaczęła się zastanawiać, czy wiedział o tym.
96
97
A jeśli wiedział?
Opuściła głowę, wystraszona nagle tym, co myślała, co poczuła w tym momencie.
Jej zadumę przerwał niespodziewany dźwięk. Mruknięcie, w którym słychać było zaskoczenie. Podniosła wzrok i zauważyła, że Ben ruszył na prawo, do grupy jeńców, którzy tam przykucnęli, i wyciągnąwszy rękę, uniósł podbródek jednego z nich, zaglądając mu w twarz.
— Jezu! — wykrzyknął, odpinając rzemień i zdejmując
pogięty hełm z głowy wojownika.
Długie czerwone włosy wypłynęły spod hełmu, a zielone oczy spojrzały w górę, nad jego ramieniem, i napotkały wzrok Meg. Zielone oczy rozjaśniające piękną, słowiańską twarz.
Meg wstrzymała oddech. Catherine! To była Catherine. Albo kobieta tak do niej podobna, że mogłaby być jej bliźniaczką.
Ben wyprostował się, kręcąc głową ze zdumienia, po czym odwrócił się i spojrzał na Meg.
— Widziałem ją — powiedział, marszcząc czoło, próbując
poskładać wszystkie kawałki tej łamigłówki. — Zauważyłem
dzięki jednej z sond. Była w wiosce na wielkiej tratwie. Nigdy
jednak nie przypuszczałem...
Odwrócił się ponownie w stronę dziewczyny, spojrzał na nią, po czym wyciągnął rękę, jakby spodziewał się, że powinna ją uścisnąć. Ale ona cofnęła się tylko, a na jej twarzy pojawił się wyraz lęku, zmieszany z naturalnym u tych wszystkich ludzi dumnym wyzwaniem.
— Dos, benen! — rzucił rozkazującym tonem. Ale zaledwie wypowiedział te słowa, niebo na południe od nich pojaśniało, na moment wyrywając z ciemności sylwetkę starego zamku. Chwilę później usłyszeli odgłosy dwóch silnych eksplozji.
— Tratwy — odezwał się Ben, patrząc na gasnącą łunę. — Virtanen zniszczył tratwy.
Skąd wiesz?, chciała zapytać, ale jednocześnie ogarnęła ją pewność, że miał rację. Poza tym w tej samej chwili dobiegł ją odgłos silników krążownika. Poczuła także lekką wibrację powietrza.
— Tam! — krzyknął, wskazując jej schody. — Biegnij do
przystani... na rampę promu.
Nie czekając, aż wykona jego polecenie, podbiegł do ściany, gdzie zostawił swoją wyrzutnię rakiet, i zarzucił ją sobie na
ramię. Następnie odwrócił się i popatrzył na swoich jeńców. Niektórzy z nich wstali, inni wpatrywali się nerwowo w niebo, jakby wiedzieli, co się stanie. Z wyrazu ich twarzy widać było, że lada moment rzucą się do ucieczki.
— Tryga! — krzyknął Ben, a jego głos zabrzmiał potężnie
i rozkazująco. — Tryga omma!
W tej samej chwili krążownik mignął na tle tarczy księżyca, po czym rycząc silnikami, przemknął nad powierzchnią rzeki.
Wśród jeńców rozległy się pomruki trwogi. Krążownik był nie oświetlony i wyglądał jak jakiś gigantyczny chrząszcz warczący na niebie. Ciemna, złośliwa rzecz, napęczniała groźbą.
— Biegnij! — powtórzył Ben, przeganiając ją. — Na litość
boską, zejdź mu z oczu! Ja zaraz wrócę!
Tym razem posłuchała i pobiegła. Dotarłszy na miejsce, przykucnęła za ukośnym murem w zagłębieniu rampy promowej, tuż przy wodzie. Ale co z Benem? Co on zamierza zrobić? Układać się z Virtanenem? Nakłonić go do przyznania się do winy?
To szaleństwo, pomyślała, nie po raz pierwszy tego dnia. Wszystko to jest jednym wielkim szaleństwem. Nasze życie jest w niebezpieczeństwie, i to tylko dlatego, że mój brat chce przeżyć coś emocjonującego!
To nie była pełna prawda. To Virtanen zaczął tę awanturę. Ale Ben mógł pokrzyżować jego plany znacznie wcześniej, gdyby chciał. Jeśli to, co podejrzewała, było prawdą, dawno już zgromadził dowody świadczące o winie Virtanena. Cała reszta była zwykłą zabawą.
Szum silników krążownika, który prawie już ucichł, nabrał znowu mocy i po chwili zmienił się w ryk jeszcze głośniejszy niż poprzednio. Obserwując zaburzenia na powierzchni wody, Meg wywnioskowała, że maszyna unosi się gdzieś w pobliżu, nad rzeką.
Powoli przesunęła się w górę rampy i wystawiła głowę ponad kamienny mur. Jeńcy ciągle byli na dziedzińcu, zbici w ciasną gromadę. Każdy z nich zwrócił głowę w stronę latającej maszyny, wypatrując grożącego im z tamtej strony niebezpieczeństwa. Otaczał ich rząd żeglarzy-morfów, którzy stali niewzruszenie, z podniesioną bronią i twarzami bez wyrazu.
98
99
Nie było ani śladu Bena.
Odwróciła się, próbując dostrzec krążownik. Początkowo nie zauważyła nic, ale właśnie w tej chwili, niespodziewanie, zapalił się reflektor maszyny. Oślepiający blask zaskoczył dziewczynę i przeraził jeńców, którzy zaczęli krzyczeć ze strachu.
Przez jakiś czas wszystko to wydawało się jakimś nabrzmiałym cieniami surrealistycznym obrazem.
— Shepherd! — zadudnił głos z góry. — Ben Shepherd!
Jesteś tam?
Nie odpowiadaj, błagała w duchu, wpatrując się jak zahipnotyzowana w krążownik. Na litość boską, Ben, nie odpowiadaj.
— Jestem tutaj, majorze Virtanen! — odpowiedział głos
dobiegający z drugiego brzegu rzeki. —Tutaj, nad samą wodą!
Ze ściśniętym gardłem i sercem łopoczącym w piersi patrzyła na maszynę, która powoli obróciła się i omiotła światłem reflektora drugi brzeg rzeki. Jednocześnie Meg zauważyła malutką drobinkę —jedna z sond Bena? — która wyłoniła się z uliczki za komorą celną i wzniosła błyskawicznie ku wiszącemu w powietrzu krążownikowi.
Maszyna Służby Bezpieczeństwa powoli odwróciła się z powrotem i skąpała całe nabrzeże w powodzi oślepiającego światła.
— Dlaczego bawisz się w te gierki? — zapytał głos spoza
tego blasku. — Przybyliśmy tu, aby ci pomóc, Shepherd. Aby
cię bronić przed ludźmi z tratw.
Nastała chwila ciszy, absolutnej, niczym nie zmąconej ciszy, po czym rozległ się śmiech. Coraz głośniejszy śmiech, który w końcu zagrzmiał tak potężnie, że wszystkim wydało się, iż wypełnia całą Domenę, odbijając się echem między wzgórzami.
Eksplozja była zupełnie niespodziewana. Meg poczuła, że jakaś niezmierna siła odrzuca ją do tyłu. Upadła na pochyłą rampę i zaczęła bezwładnie toczyć się w dół, aż w końcu wpadła do zimnej wody. Żar... powietrze zmieniło się w palący żar. I światło. Przez króciutki moment światło błysnęło tak, jakby...
W uszach jej dzwoniło. Siedziała po pas w wodzie i próbowała zebrać myśli. Nagle zrozumiała. Yirtanen odpalił rakietę.
A Ben? Gdzie był Ben?
Podciągnęła się na rampę i pospiesznie pobiegła w górę. Całą okolicę przesłaniały kłęby dymu, ale mimo to zauważyła, że duża część kamiennego nabrzeża zniknęła, jakby odgryziona przez jakiegoś olbrzyma. Dalej, w miejscu, gdzie poprzednio stała gromada jeńców, nie było nic. Nic oprócz osmolonego ogniem zagłębienia. Patrzyła na to, otępiała, po czym kolana się pod nią ugięły i osunęła się na ziemię.
— Boże, pomóż nam...
W świetle reflektorów krążownika widać było kłębiący się dym. Z ciemności poza wielkim kręgiem jasności wyłoniła się postać mężczyzny. Kroczył wolno, przebijając się przez dym, aż w końcu stanął tam, w samym środku zwęglonego zagłębienia. Jego nogi, ramiona, pierś i głowa lśniły srebrem. To był Ben. W swojej sztucznej ręce trzymał luźno wyrzutnię rakiet. Poruszał nią tak swobodnie, jakby nie ważyła więcej niż laska starego człowieka.
Nie! — chciała krzyknąć, ale jej usta wyschły, a gardło ścisnął lęk. Nie! Tak się o niego bała, że z najwyższym wysiłkiem zmuszała się do tego, by patrzeć na to, co się działo.
— Virtanen! — Głos Bena był zimny i zupełnie niepodobny
do tego, co kiedykolwiek słyszała z jego ust. — Dlaczego nie
zejdziesz na dół i nie staniesz naprzeciw mnie? A może się tego
boisz? Czy zawsze wolisz zabijać ludzi bez ostrzeżenia?
Odpowiedziała mu cisza, a następnie pomruk głosów, które szybko umilkły.
— Rakiety nie działają? — zainteresował się Ben, robiąc
kilka kroków do przodu i podnosząc wyrzutnię w ręce, jakby
sprawdzał jej wagę. — Ciekawe dlaczego?
Na krążowniku zaległa cisza. Ciężka, napęczniała niepewnością cisza.
Ben opuścił głowę, przyglądał się przez chwilę wyrzutni, po czym powoli, prawie miłosnym gestem, oparł ją na ramieniu i spojrzał w celownik.
— To taka moja mała sztuczka. A może powinienem po
wiedzieć: nasza sztuczka. Widzisz, my, Shepherdowie, oczeki
waliśmy na coś takiego od lat. Przygotowywaliśmy się na to,
że pewnego dnia odwiedzi nas taki nikczemny łajdak jak ty.
Meg stała, wiedząc już, co on zamierza zrobić, wiedząc także, że nawet jeśli było to w pełni usprawiedliwione, nie
100
101
powinien tego w ten sposób kończyć. Próbując zachować spokój, ruszyła w jego stronę.
— Ben! Nie możesz!
— Zostań tam! —krzyknął, powstrzymując ją jednocześnie gestem ręki. — Nie chciałem tego zrobić. Ale ten łajdak zabił ją. Bez chwili namysłu. Po prostu przyleciał i zabił ją.
Zatrzymała się w ciemności i spojrzała na niego zdumiona, zaskoczona siłą uczucia w jego głosie. Zachowywał się tak, jakby Virtanen zabił prawdziwą Catherinę. Jakby...
Polizała wargi, po czym odezwała się znowu, dbając o to, by jej lęk o niego nie ujawnił się w brzmieniu głosu; próbując wydobyć go z tego mrocznego kręgu, w którym nagle się znalazł:
— Może tak i jest, Ben, ale to, co chcesz zrobić, nie jest
słuszne. Pozwól, by Li Yuan tym się zajął. Niech on podejmie
decyzję.
Rzucił jej przeciągłe, chmurne spojrzenie, po czym przyłożył lewe oko do celownika i skierował rurę wyrzutni w stronę krążownika.
— Beenn!!!
Siła eksplozji zbiła ją z nóg i odrzuciła na niski mur, który otaczał rampę promu. Nie, powtarzała w myślach, leżąc na plecach. Nie, to nie była właściwa droga. Ale w tej ostatniej chwili, gdy spotkały się ich spojrzenia, zrozumiała. On był szalony. Jej brat był szalony.
CZĘŚĆ 2 — LATO 2210
BRZEG CIEMNOŚCI
•
„Nieustraszenie zwraca się w tę stronę, By ducha spotkać albo moc nieznaną, Która w tym zgiełku przebywa. Chce spytać, Jaką ma drogą dojść do najbliższego Brzegu, co ciemność od światła oddziela; I oto nagle widzi tron Chaosu Na wprost przed sobą, a nad nim rozwianą Jego Chorągiew płynącą szeroko
Ponad otchłanią pustą. Za nim na tronie
Czarno odziana Noc, najstarsza z rzeczy,
Siedzi, małżonką będąc i współrządcą
Jego królestwa, a obok nich stoją
Orcus i Hades, i Demogorgona,
Której imienia dźwięk siał przerażenie.
Przy nich Przypadek, Pogłoska i Zamęt,
I Zgiełk, a wszyscy z sobą w stałym sporze,
Przy nich Niezgoda z różnych ust tysiącem".
— John Milton, Raj utracony, Księga II [w. 1156-1172]
przeł. Maciej Słomczyński
ROZDZIAŁ 5
Kręgi światła
Nad Karaakiem świtało. Wang Sau-leyan, T'ang, władca Miasta Afryka, stał na szerokim, głęboko ocienionym balkonie i odwrócony plecami do swych dwóch towarzyszy patrzył ponad szeroką, leniwie płynącą rzeką na Dolinie Królów.
Pierwsze promienie słońca padły na górną część urwistego, przeciwległego brzegu Nilu, zamieniając ją w czerwonozłotą wstęgę ostro odcinającą się od zalegających niżej ciemności. Na południe od miejsca, w którym stali, leżał Luksor, antyczne Teby. Tam znowu zaczynało się Miasto, a jego gładkie białe ściany wyrastały na wysokość dwóch li, sięgając ku porannemu niebu. Ptak zatoczył krąg nisko nad powierzchnią rzeki — czarny punkt na tle czerni — a następnie bezgłośnie usiadł na wodzie.
Wang Sau-leyan odwrócił się i oparł leniwie o poręcz. Stojący po jego prawej ręce Chi Hsing, T'ang Australii, spoglądał w dół rzeki, w stronę Miasta. Hou Tung-po, T'ang Ameryki Południowej, stał w progu wyciętych w łuk drzwi i patrzył na nich z uśmiechem. Rozmawiali przez całą noc, ale teraz już skończyli: sprawa została uzgodniona. Jutro rozpoczną swoją kampanię.
Wang odpowiedział uśmiechem na uśmiech Hou, po czym przechylił głowę, rozkoszując się orzeźwiającym powiewem porannego wiatru. To było naprawdę proste. Li Yuan rozpoczął cały proces rok wcześniej, kiedy przedstawił Radzie pakiet propozycji zmian. Teraz on, Wang Sau-leyan, popchnie wszystko dalej, dając do zrozumienia swoim „przyjaciołom" z Góry, że popiera ich żądania nowych, bardziej radykalnych zmian w Edykcie. W tym samym czasie wraz z Chi Hsingiem i Hou
105
Tung-po dofinansuje frakcję, która w nowo otwartej Izbie Reprezentantów będzie naciskała na przeprowadzenie tych zmian; zmian tak radykalnych, że Li Yuan nie będzie mógł sobie pozwolić na ich zaakceptowanie.
— Co on zrobi? — zapytał Hou, wychodząc na balkon.
Chi Hsing spojrzał na nich. Wszyscy oni byli sobie równi,
ale to jednak Wang Sau-leyan był tym, od którego dwaj pozostali oczekiwali rady.
Wang odwrócił swą pełną jak tarcza księżyca twarz i patrząc gdzieś w bok, odpowiedział:
— Li Yuan przeciwstawi się nam. — A następnie, zwróciwszy się ku nim, dodał: — On i jego przyjaciele Tsu Ma oraz Wu Shih.
— A co się stanie potem? — zapytał z troską w głosie Chi Hsing. Omawiali ten temat już trzy razy, ale on mimo to chciał wyjaśnić sprawę do końca. — Z Wei Chan Yinem, który z pewnością ich poprze, będą mogli nas po prostu przegłosować.
— Być może. Myślę jednak, że nasi kuzynowie pomyślą dwa razy, zanim podejmą zbyt pochopną decyzję. Dużo się mówi o autonomii nowej Izby; o tym, że nie będzie ona instrumentem w rękach Siedmiu. To może być dla nas bardzo wygodne, prawda? Przez kilka pierwszych tygodni ludzie będą bardzo uważnie obserwować rozwój wypadków. Będą chcieli sprawdzić, czy Wielkie Obietnice są dotrzymywane, czy umowa między ludem a Siedmioma jest właściwie wprowadzana w życie. Ostatnią rzeczą, której pragną nasi kuzynowie, to stworzenie wrażenia, że ich słowa były puste. Żądanie dalszych zmian przedłożone zgodnie z konstytucją publicznie, w Izbie, będzie dla nich bardzo kłopotliwe. Odmówią, oczywiście, bo nie będą mieli innego wyjścia, ale znajdą się w ten sposób w ogromnie trudnej sytuacji. — Wang uśmiechnął się do obu swych towarzyszy. — Naszym celem jest nie tyle przeciwstawienie się Li Yuanowi, ile sprawienie, by musiał się publicznie odsłonić. Musimy zmusić go do interwencji. My z kolei powinniśmy być tymi rozsądnymi, umiarkowanymi, którzy rozumieją wszystkie trudności związane ze zmianami, ale uznają jednocześnie ich konieczność. Dzięki temu będziemy mogli udzielić tej idei naszego cichego poparcia, nie angażując się jednocześnie otwarcie po stronie reformatorów. — Prze-
rwał i odepchnął się od poręczy. — Jeśli zaś chodzi o Li Yuana, to musimy znaleźć inny sposób na odizolowanie go od jego sojuszników w Radzie. Powinniśmy doprowadzić do tego, by zaczaj on sprawiać wrażenie lekkomyślnego młodzieńca, który proponuje nieprzemyślane i katastrofalne w skutkach posunięcia. Tsu Ma zapewne pozostanie przy nim, ale Wu Shih jest człowiekiem niezależnym i być może uda się go nam przeciągnąć na naszą stronę. Natomiast Wei Chan Yin jest synem swego ojca i tak jak ojciec, będzie głosował za utrzymaniem status quo. W ciągu roku sytuacja ulegnie zmianie i nie będzie już dłużej czterech przeciwko trzem, ale dwóch przeciwko pięciu. I wtedy użyjemy Rady, by okiełznać naszego młodego kuzyna.
Hou przytaknął entuzjastycznie, ale Chi Hsing wciąż się wahał. Pomimo swych obaw lubił i szanował młodego T'anga Europy i wciąż pamiętał satysfakcję, z jaką przyjął wiadomość o akcji Li Yuana przeciwko zbuntowanym synom prominentów z Góry. Jednakże tym, czego najbardziej pragnął, był pokój. Pokój, by jego synowie mogli żyć i stać się mężczyznami. A Li Yuan, w co — mimo całej swej sympatii dla niego — głęboko wierzył, był groźbą dla pokoju. Dlatego też spojrzał po namyśle w oczy Wang Sau-leyana i pokiwał głową.
— Niech tak będzie — powiedział.
Wang uśmiechnął się.
— Dobrze. W takim razie już teraz zacznę się starać o względy naszego kuzyna Wei. Krążą plotki, że coś go gnębi. Skrywa głęboko jakiś żal, i to podobno do Li Yuana. Może w rozmowie ze mną ujawni, co też go gryzie.
— A co z Wu Sbihem? — Chi Hsing, mówiąc to, wysunął podbródek. Był to gest prawie wyzywający i równocześnie zupełnie nieświadomy, ale dla Wang Sau-leyana było to niepokojące odkrycie. Wiedział, że Chi Hsing nie pochwalał jego stylu życia — szczególnie tego, że utrzymywał konkubiny Hung Mao — ale tu chodziło o coś innego. Widząc ten gest Tanga Australii, Wang Sau-leyan zrozumiał, że już nigdy nie będzie mógł mu całkowicie zaufać. Zdał sobie sprawę z tego, że w wypadku jakiegoś prawdziwego kryzysu Chi Hsiang mógłby przejść na stronę Li Yuana.
Mimo tych myśli uśmiechnął się ponownie.
— Jak już powiedziałem, Wu Shih jest człowiekiem niezale-
106
107
żnych sądów. Będzie głosował jak przedtem. W obronie tradycji pozycji Siedmiu. — Wzruszył ramionami. — Jeśli chodzi o Tsu Ma, to jest on cieniem Li Yuana. Ale dwóch nie może skutecznie prowadzić polityki, mając przeciwko sobie pięciu. Li Yuan zrozumie to i, sfrustrowany, będzie usiłował nas podejść.
Tu Wang Sau-leyan przerwał i popatrzywszy na twarze obu swoich sojuszników, poczuł ogromną satysfakcję. Każdy z nich ma swoją rolę do odegrania. Hou Tung-po zjedna dla ich sprawy poparcie Rodzin Mniejszych, obiecując im nowe koncesje — koncesje, które Wang Sau-leyan przedstawi Radzie Siedmiu jako propozycje legislacyjne — z których najważniejsza będzie gwarancja, że członkowie tych rodzin będą mieli zapewnione stanowiska we wszystkich ważniejszych ministerstwach; przywilej, którego przez ostatnie pół wieku byli faktycznie pozbawieni.
A Chi Hsing? On ma przeniknąć na wyższe poziomy administracji Li Yuana — kupić lub zaszantażować ludzi z najbliższego otoczenia młodego Tanga. Muszą bowiem znać wszystkie jego myśli i plany na najbliższe miesiące.
Chi Hsing zgodził się na to bardzo niechętnie, ale jednak zgodził się i związał się przez to ze spiskowcami. W miarę upływu czasu okoliczności przykują go jeszcze mocniej do ich sprawy. Będzie się zmieniał pod wpływem własnych działań, aż w końcu stanie się tym, kogo teraz tylko udawał. A przez cały czas jego działania będą wymierzone w Li Yuana.
— Wejdźmy do środka — powiedział Wang, obejmując obu mężczyzn. — Wypijmy za pokój. I bardziej wolny, szczęśliwszy świat.
Chi Hsing uśmiechnął się i skinął głową, ale zanim wszedł do środka, odwrócił się i popatrzył z zadumą na ciemną rzekę.
* * *
Li Yuan pochylił się i oparłszy dłonie na chłodnej, drewnianej balustradzie, spojrzał na jezioro i rysujące się w oddali wzgórza. Postanowił kiedyś, że nigdy tu więcej nie przyjedzie, a jednak zmienił zdanie i teraz, w niecałe trzy lata po swojej ostatniej wizycie, stał w tym miejscu i z bijącym niespokojnie sercem rozmyślał o czekającym go spotkaniu.
Dzień był nienaturalnie — nawet jak na ten południowy klimat — gorący i bezwietrzny, ale tu, na północnym balkonie letniego pałacu Yin Tsu, był cień. Dwaj służący z pochylonymi nisko głowami stali za plecami młodego T'anga i powoli poruszali wachlarzami zamocowanymi na długich rączkach. Li Yuan odetchnął głęboko, próbując się przygotować, ale nie było niczego, co mogło go przygotować na tę chwilę. W tym samym momencie usłyszał odgłos jej cichych kroków dochodzący z szerokich, kręconych schodów znajdujących się za jego plecami. Odwrócił się i nagle zakłopotany, przeszedł między służącymi, wychodząc jej naprzeciw. Fei Yen zatrzymała się na szóstym stopniu od dołu i pochyliła głowę w ukłonie. — Chieh Hsia, ja...
Jej niepewność była czymś nowym. Kiedy była jego żoną, miała w sobie jakąś naturalną arogancję, która go do pewnego stopnia onieśmielała, tak że czuł się wówczas kimś od niej gorszym. Lata jednak zmieniły tę sytuację. Był teraz starszy i był T'angiem, ona zaś była odrzuconą żoną, odsuniętą od dworu. Dwukrotnie odsuniętą, pomyślał, wspominając jej dwuletnią żałobę po śmierci jego brata.
Zrobił krok do przodu i wyciągnął do niej rękę. Zeszła po tych kilku ostatnich stopniach i uklękła, ujmując jednocześnie jego dłoń i przyciskając usta do wielkiego pierścienia z Ywe Lung. Jej mała ciemna głowa ugięła się pod jego wzrokiem. Kazał jej wstać, po czym w milczeniu zaczął się jej przyglądać. Wciąż była tak piękna jak kiedyś. Ciągle miała w sobie tę samą porcelanową delikatność, o której czasem śnił.
— Co u ciebie słychać?
Przez cały czas patrzyła w dół, starając się unikać jego wzroku. Teraz jednak uniosła głowę i spojrzała na niego.
— Wszystko dobrze, Chieh Hsia.
— Aha... — powiedział, mimo że słyszał coś zupełnie innego. Mężczyzna, który był tutaj, gdy on przyleciał, był ostatnim z długiej listy jej kochanków. Jakby miała jakąś wadę, która uniemożliwiała jej utrzymanie kogokolwiek przy sobie przez dłuższy czas. — A Han?
— Urósł, Chieh Hsia. — Zamilkła na chwilę, po czym dodała: — Jest teraz z opiekunkami.
Li Yuan westchnął. O tym także słyszał. Wyglądało to tak,
108
109
jakby matka unikała syna, który przyczynił się do jej upadku. Ostatnim razem, kiedy go widział, Han miał zaledwie dziewięć miesięcy. Teraz chłopiec ma już prawie trzy lata. Na chwilę w Li Yuanie odezwało się stare uczucie. Patrząc na Fei Yen, zmarszczył czoło, zastanawiając się, kiedy podczas ich wspólnego życia popełnili błąd. I jak za każdym razem, gdy o tym myślał, doszedł do tego samego wniosku. To nie była jej wina. Błędem było poślubienie żony zmarłego brata. Z tego wzięło się całe zło. Gdy się tu wybierał, nie miał wcale zamiaru się z nią spotykać. Myślał, że jest na północy w Hei Shui, ale ona przyleciała tu niespodziewanie z tym mężczyzną kilka godzin przed nim. Tak wiec jego plan, by spotkać się z chłopcem w czasie jej nieobecności, spalił na panewce.
— Czy mogę go zobaczyć?
Milczała chwilę, wyraźnie spięta, po czym odpowiedziała:
— Wolałabym, abyś tego nie robił, Chieh Hsia.
Było to powiedziane miękko, z szacunkiem, ale i ze stanowczością, która dużo mówiła o jej uczuciach. Było dokładnie tak, jak się tego spodziewał. Nie zmieniła się wprawdzie zewnętrznie, ale było oczywiste, że te dwa ostatnie lata dużo ją kosztowały. Nowe wygnanie ciążyło jej znacznie bardziej niż ostatnie. Był to dla niej rodzaj śmierci, i to jego właśnie obciążała winą za wszystko.
Spojrzał w bok.
— Przywiozłem mu prezent.
— Zostaw go tutaj. Dopilnuję, aby Han go otrzymał. Ta wyraźna nieuprzejmość wprawiła go w nagły gniew.
Odwrócił się ku niej i rozkazał:
— Masz go tu natychmiast przyprowadzić. Chcę zobaczyć
chłopca i zobaczę go. — Odetchnął głęboko i dodał nieco
łagodniej: — Bardzo pragnę go zobaczyć, Fei Yen. Chcę się
z nim spotkać.
Spojrzała na niego płonącymi z gniewu oczami i zapomniawszy na chwilę o dzielącej ich różnicy, rzuciła:
— Dlaczego? Masz przecież własnego syna, Li Yuanie. Po
co ci moje dziecko?
Powstrzymał słowa, które cisnęły mu się na usta, i odwróciwszy się gwałtownie, zacisnął z całej siły pięści, usiłując opanować swój gniew i frustrację. W końcu spojrzał znowu na nią i uniósłszy rozkazująco podbródek, powtórzył polecenie:
— Po prostu przyprowadź go. Spotkam się z nim przy jeziorze.
— Jak sobie życzy mój T'ang.
Jej słowa ociekały gorzką ironią. Odwróciła się i pobiegła w górę po schodach, a każdy jej ruch świadczył o szarpiącym nią gniewie.
Patrzył, jak się oddala, dziwnie poruszony tym znajomym widokiem, widokiem wściekłej na niego Fei, po czym zszedł na dół i zatrzymawszy się nad brzegiem jeziora, spojrzał na rosnący po drugiej jego stronie stary sad.
Upłynęło sporo czasu, zanim pojawił się ubrany w odświętne szaty chłopiec. Opiekunka sprowadziła go po schodach i zostawiła na górze trawiastej pochyłości prowadzącej do jeziora. Li Yuan obrócił się w jego stronę i uniósł rękę, wzywając go do siebie. Chłopiec podszedł do niego wolno, ale bez lęku. Pomimo swego młodego wieku, głowę trzymał dumnie i poruszał się jak młody książę. Jego ciemne włosy starannie przycięto i uczesano, a szare, niebieskie i czarne jedwabie, które miał na sobie, były najwyższego gatunku. Zbliżywszy się na odległość dwóch ch'i do Li Yuana, stanął, ukłonił się, po czym ponownie spojrzał w górę, nie bardzo wiedząc, czego się jeszcze od niego poza tą formalnością oczekuje.
W ciemnych oczach chłopca widać było dumę, ale i ciekawość. Wytrzymał bez zmrużenia powiek spojrzenie Li Yuana, a kiedy Tang uśmiechnął się, jego usta ułożyły się w kształt będący jedynie dalekim echem uśmiechu, jakby zachowanie powagi było najważniejszą ze sztuk. Tego najwyraźniej go nauczono.
— Jestem Li Yuan, Hanie. Twój Tang.
— Wiem — odparł wyraźnie chłopiec. — Mama mi powiedziała.
— Wiesz, że niedługo będą twoje urodziny?
Chłopiec skinął głową i czekał na ciąg dalszy, kołysząc się lekko na nogach.
— Dobrze. A czy mama powiedziała ci, że mam dla ciebie
prezent?
Ponowne pochylenie tej zadbanej, ślicznej głowy: silnie, zdecydowanie. Li Yuan zadrżał i zacisnął zęby. Wszystko to było trudniejsze, niż przypuszczał. Już sam widok chłopca był bardzo bolesny. Został tak właściwie nazwany. Był tak ogromnie podobny do jego zamordowanego brata.
110
111
Pokiwał głową do swoich myśli, a następnie wyjął woreczek z wewnętrznej kieszeni swej kurtki. Rozwiązał rzemień, wyciągnął z woreczka mały przedmiot, a następnie uklęknął i gestem ręki nakazał Hanowi, by się jeszcze zbliżył do niego.
Chłopiec stanął tak blisko, że Li Yuan poczuł jego oddech na swym czole. Ukrywając wzruszenie, ujął drobną, ciepłą dłoń dziecka i wsunął mu pierścień na palec wskazujący. Następnie cofnął nieco głowę i spojrzał na chłopca, który ze zdumieniem wpatrywał się w pierścień.
— Co to znaczy? — zapytał w końcu Han, patrząc mu
prosto w oczy z odległości równej szerokości dłoni.
Li Yuan poczuł, że to wszystko zaczyna go przygniatać. Głębia oczu tego dziecka, jego bliskość i ciepło tej drobnej dłoni spoczywającej w jego własnej sprawiły, że zapragnął nagle przycisnąć do siebie chłopca i pocałować go. Przez krótką, trudną do zniesienia chwilę zapragnął podnieść go i zabrać z tego miejsca. Zabrać go ze sobą.
Ale chwila przeminęła. Chłopiec stał tam i patrząc mu prosto w oczy, czekał na odpowiedź.
Li Yuan westchnął i spojrzał na pierścień.
— To rodzaj obietnicy, Hanie. Obietnicy, którą sam sobie
złożyłem. Każdego roku będę przynosił ci taki pierścień. Kiedy
w końcu staniesz się już dorosłym mężczyzną, dostaniesz ode
mnie ostatni z tych pierścieni. Ostatni ze znaków, że do
trzymuję swej obietnicy.
Uniósł wzrok i zauważył, że chłopiec nie zrozumiał ani słowa z tego, co mu powiedział. Uśmiechnął się rozbawiony i pogłaskał go po głowie.
— Mniejsza z tym. Pewnego dnia wyjaśnię ci wszystko. —
Puścił drobną dłoń malca, wstał i spojrzał na drugi brzeg
jeziora. — To dziwne — powiedział, tak do siebie, jak i do
dziecka. — Te drzewa przypominają mi sad w Tongjiangu.
Kiedy byłem dzieckiem, bawiłem się tam z moim bratem, Hanem.
Po raz pierwszy chłopiec uśmiechnął się do niego.
— Han? Nazywał się tak jak ja?
Li Yuan popatrzył w dół na niego i skinął głową. Następnie położył delikatnie swą lewą rękę na głowie dziecka i zanurzył palce w jego wspaniałych ciemnych włosach.
— Tak, Hanie. Miał to samo imię co ty i był zupełnie taki
sam jak ty.
* * *
Dwaj przybyli z wizytą T'angowie zbierali się właśnie do odjazdu, kiedy w drzwiach ukazał się kanclerz Wang Sau--leyana, Hung Mien-lo. Dwa kroki za nim szedł kapitan gwardii Chi Hsinga.
— Co się stało, Hung? — zapytał Wang, zwracając się ku przybyłym.
— Proszę o wybaczenie, Chieh Hsia — odparł Hung, pochylając głowę najpierw przed swoim T'angiem, a potem przed pozostałymi — ale wydaje się, że są jakieś problemy z promem wielkiego T'anga Chi Hsinga. Przedstartowa kontrola wykazała, że w systemie komputerowym są usterki. Powiedziano mi, że byłoby nierozsądne, gdyby wielki T'ang zdecydował się na lot powrotny, dopóki te usterki nie zostaną usunięte.
Wang odwrócił się i spojrzał na Chi Hsinga.
i — I cóż, kuzynie, co zamierzasz zrobić w tej sytuacji?
j Będzie mi bardzo miło gościć cię do czasu, aż naprawa zo-
] stanie zakończona.
Chi Hsing pogłaskał się po szyi w zadumie, po czym po-
> kręcił głową.
— Nie, Sau-leyanie. To byłoby przyjemne, nawet bardzo
I przyjemne, ale muszę wracać.
i — Może w takim razie skorzystasz z jednej z moich
' maszyn?
' Chi Hsing uśmiechnął się szeroko, zachwycony ofertą
Wanga.
— Byłbym w najwyższym stopniu zaszczycony, kuzynie.
Ale co będzie z moim statkiem?
Wang spojrzał ponad ramieniem Hung Mien-lo na kapitana.
— Zespół moich najlepszych techników pomoże twojej za
łodze, kuzynie. Jeśli zaś chodzi o aspekt bezpieczeństwa, to
może obecny tu twój człowiek mógłby pozostać na miejscu
i nadzorować prace?
Chi Hsing rozpromienił się.
— Wspaniale! Ale czy jesteś pewny, że możesz oddać mi
jeden ze swoich promów? Zawsze mogę ściągnąć mój drugi
statek.
Wang wyciągnął rękę i ujął jego ramię.
112
113
— I stracić cztery godziny? Nie, mój drogi kuzynie. Masz
rację. Oderwałem cię od twych spraw na zbyt długo. Zapewne
tęsknisz już także za swymi synami, co?
Chi Hsing roześmiał się i przytaknął.
— Czasami nawet jedna noc z dala od nich wydaje mi się zbyt długa.
— Tak więc rozstańmy się teraz. Chodźmy, kuzynowie, odprowadzę was do waszych statków.
* * *
Żegnał się właśnie ze swoim byłym teściem, Yin Tsu, kiedy do hangaru wpadła Fei Yen.
— Li Yuanie! — krzyknęła gniewnie. — Co to wszystko ma
znaczyć?
Yin Tsu odwrócił się skonsternowany, próbując jednocześnie przeprosić swego T'anga i upomnieć córkę, ale ona minęła go władczym krokiem i stanęła przed Li Yuanem. Oparła ręce na biodrach i patrząc na niego z furią, dodała:
— Słucham, Li Yuanie! Domagam się wyjaśnienia!
Roześmiał się zimno, zaskoczony jej wybuchem. Od wielu
lat nikt nie ośmielił się mówić do niego tym tonem.
— Wyjaśnienia? Co mam ci wyjaśnić?
— Co? — Zaśmiała się szyderczo. — Chodzi mi oczywiście
o straże, Li Yuanie! Czy mam być więźniem w domu własnego
ojca? Mam być obserwowana i śledzona przez każdą minutę
dnia i nocy?
Li Yuan popatrzył na Yin Tsu, a potem znowu na nią.
— Już wyjaśniłem twojemu ojcu, po co zostawiam tu straże, Yin Fei Yen — powiedział, starając się być cierpliwym, ale ona nie chciała już słuchać żadnych rozsądnych argumentów. Zbliżyła się jeszcze bardziej, prawie krzycząc mu prosto w twarz.
— Czy nie zostałam już wystarczająco upokorzona, Li Yuanie? Czy nie kazałeś mi już wystarczająco cierpieć za mój błąd? Musisz mnie jeszcze prześladować i wtrącać się w moje sprawy?
Były to dość niefortunnie dobrane słowa, ale Li Yuan ciągle zachowywał spokój. Postanowił, że nie dopuści do tego, by w tym ostatnim momencie wyprowadziła go z równowagi.
— Źle mnie zrozumiałaś, Fei Yen —powiedział, przysuwając się do niej tak, aby tylko ona usłyszała jego głos. — Wiem wszystko o twoich kochankach. Ale nie dlatego to robię. Żyjemy w niebezpiecznych czasach. Strażnicy są tu tylko z jednego powodu: by ochraniać Hana. Jeśli zaś chodzi o ciebie, moja była żono, to nie mam wcale zamiaru wtrącać się w twoje życie. Mylisz się także zupełnie, sądząc, że chcę, byś cierpiała. Nie. Pragnę, abyś była szczęśliwa.
Przez chwilę stała bez ruchu, wpatrując się w niego swymi ciemnymi oczami. Następnie, szeleszcząc cicho jedwabiami, odwróciła się i ruszyła szybko w poprzek hangaru, kierując się ku skąpanemu w promieniach popołudniowego słońca wyjściu.
Li Yuan, patrząc, jak odchodzi, poczuł, że jakaś cześć niego popłynęła za nią, jakby ciągnięta cienką, niewidzialną liną, i pojął, że — z czego nie zdawał sobie dotąd sprawy — ciągle nie była mu obojętna.
* * *
Przed siedzącym przy stole kapitanem stała butelka z najlepszym winem Wang Sau-leyana. Podczas gdy on obserwował pracujących w drugim końcu hangaru ludzi, palce pochylającej się nad jego plecami służki delikatnie masowały mu mięśnie karku. Z miejsca, w którym siedział, oba statki wyglądały identycznie. Kapitan nie po raz pierwszy wracał myślą do niepokojącego go pytania, dlaczego to Tang Afryki chce mieć idealną kopię osobistego promu Chi Hsinga.
Gdy służba zaczęła przygotowywać stół do posiłku, kapitan zwrócił głowę w bok i popatrzył na stojącego tam Wang Sau-leyana, głęboko pochłoniętego rozmową z dziwnie wyglądającym wysokim Hanem. Ten Han wydawał się tutaj centralną postacią. To właśnie do niego wszyscy technicy zwracali się z pytaniami i to właśnie jemu okazywali szacunek, jakby wielki T'ang był dla nich niewidzialny. To szczególnie fascynowało kapitana — ten brak wszelkich oznak respektu wobec Wang Sau-leyana. Kiedy zauważył to po raz pierwszy, przeżył szok, było to bowiem coś całkowicie sprzecznego z całym jego wychowaniem. Teraz jednak myślał, że zaczyna rozumieć przyczyny takiego zachowania.
114
115
Spojrzał na ludzi zajętych pracą przy stojącym po prawej stronie statku, oryginalnej maszynie Chi Hsinga. Praca przy niej trwała już od ponad trzech godzin i zbliżała się do końca. Zespół sześciu techników rozebrał tablice kontrolne i starannie złożył je z powrotem. W tym czasie dwóch ich kolegów złamało kody wejściowe do komputera pokładowego i skopiowało całą zawartość jego pamięci — kody bezpieczeństwa, nagrania rozmów pilotów, wzory linii pól siłowych i tak dalej. Kapitan przysłuchiwał się ich pełnym podniecenia rozmowom i czuł, że jego niepokój oraz zakłopotanie rosną. Bliźniacza jednostka będzie nie tylko wyglądała jak statek Chi Hsinga, ale pod każdym względem stanie się nim. A Chi Hsing nie będzie nawet wiedział o jej istnieniu.
Chyba że...
Poczuł, że wraca napięcie i spróbował rozluźnić się, pozwolić, by cudownie sprawne palce tej młodej dziewczyny znowu dokonały swego dzieła, ale było to bardzo trudne. Za dużo działo się w jego głowie. Popatrzył na talerze z delikatesami, które wykładano przed nim na stół, świadomy tego, w jaki zachwyt te rzadkie cuda sztuki kulinarnej wprawiłyby go w innych warunkach, ale teraz nie czuł jakoś apetytu. Kiedy agent Wang Sau-leyana przyprowadził go tutaj, nie spodziewał się tego; tak naprawdę nie zadał sobie nawet pytania, dlaczego to T'ang Afryki chce opóźnić odlot statku swego kuzyna, i bez namysłu zaakceptował uspokajające zapewnienia tego człowieka. Ale to...
Zadrżał, po czym wyciągnął rękę i wziął kawałek kaczki duszonej w imbirze, zmuszając się do jedzenia, próbując zachowywać się tak, jakby nie działo się nic złego. Jednakże pod zewnętrzną maską spokoju czuł ogarniającą go panikę. Wiedział już, że wypłynął na nieznane, burzliwe wody, że znalazł się pośród ludzi grających w zupełnie innej lidze. Dlaczego Wang Sau-leyan miałby posuwać się tak daleko, kopiując statek swego kuzyna, jeśli nie chciałby go użyć? A jeśli tak, to w jakim celu?
Co więcej, obecność tych ludzi — terrorystów, tego był już pewny, choćby z faktu, że zdecydowanie odmawiali kłaniania się przed wielkim "Fangiem — rzuciła zupełnie nowe światło na całą sprawę. Tacy ludzie, i to w samym sercu pałacu Tanga? Co to mogło znaczyć?
Wang Sau-leyan odsunął się od swego rozmówcy, kiwnięciem głowy wyraził swe zadowolenie, po czym odwrócił się i podszedł do kapitana, który zerwał się na równe nogi i pochylił w niskim ukłonie.
— Czy ma pan wszystko, czego pan potrzebuje, kapitanie Gustavsson?
— Tak jest, Chieh Hsia. Jestem zaszczycony, mogąc służyć Waszej Wysokości — odpowiedział oficer. Starał się, by jego głos brzmiał spokojnie i nie ujawnił w żaden sposób lęku, który czuł w głębi duszy. Co do treści jego słów, to nie w pełni oddawały one jego myśli, ale to na razie musiało wystarczyć. Mówiły one jednak w pewnym stopniu prawdę o sytuacji, w której się znalazł. Nie rozumiał tego wcześniej, ale biorąc pieniądze od Wang Sau-leyana, stał się jego człowiekiem. Nie było już odwrotu ani żadnego sposobu, by się z tego jakoś wykręcić. Nieświadomie zaangażował się w to, co tu się działo.
Gdyby tylko wiedział...
Ale teraz było już za późno na takie refleksje. Kiedy zatem Wang wyciągnął do niego rękę, ujął ją i pocałował wielki pierścień władzy, wiedząc, że ma do wyboru tylko to lub śmierć, a musiał jeszcze myśleć o rodzinie — o synach, córeczce, swojej żonie Ute i chorej matce. Wang także o tym wiedział. Tego był pewny. To dlatego go wybrali. Było nawet możliwe, że to agenci Wanga przyczynili się do powstania jego kłopotów finansowych. Nigdy jeszcze nie miał tak złej passy w Chou jak tej nocy przed sześcioma tygodniami, kiedy to stracił osiem tysięcy yuanów. Sam podjął tę decyzję i musiał teraz z tym żyć.
— Jeśli jest jeszcze coś, w czym mógłbym być pomocny,
Chieh Hsia...
Wang uśmiechnął się, a na jego pulchnej, okrągłej jak księżyc twarzy pojawił się wyraz wielkiej łaskawości.
— Być może będzie coś takiego. Teraz jednak ma pan moją
wdzięczność, kapitanie. I moją protekcję.
Kapitan spojrzał w górę, zaskoczony, po czym szybko opuścił głowę.
— Jestem głęboko zaszczycony, Chieh Hsia.
— No cóż... nie będę pana dłużej zatrzymywał. Niech pan je, dopóki wszystko jest jeszcze ciepłe, kapitanie. Takie przyjemności należą do rzadkości w życiu, prawda?
116
117
Rzeczywiście, pomyślał kapitan, patrząc spod rzęs na plecy oddalającego się Tanga. Wyprostował się, czując, że jego skóra jest dziwnie chłodna, a żołądek zmienił Się w ognistą kulę. Jedz, powiedział sobie. Rozkoszuj się tą ucztą, którą dla ciebie przygotowali. Ale chociaż było to jedzenie, o którym nigdy nawet nie śnił, dania, na które mógł sobie pozwolić tylko Tang, kapitan sięgał po nie z przygnębieniem i żuł przesycone mnóstwem aromatów potrawy z taką apatią, jakby to były tylko pozbawione smaku kopie.
Po jakimś czasie przerwał i rozejrzał się dookoła, jakby budząc się ze snu. Zobaczył ludzi pracujących przy statkach, dziwnego Han stojącego w pobliżu i nadzorującego ich i pokiwał głową, zrozumiawszy już wszystko. Podniósł dłoń do ust, przytknął do nich palce i wydało mu się, że znów czuje zimny, twardy dotyk Ywe Lung — Koła Smoków — przyciśniętego do jego miękkich, ciepłych warg. Wzdrygnął się i odsunął gwałtownie dłoń, jakby dotknął nią otwartej rany.
* * *
Wang Sau-leyan stanął przy poręczy i nie zważając na toczący leniwie swe ciemne wody Nil, patrzył na pełny, lśniący krąg księżyca. Myślał o tych długich latach, w czasie których trzymał się w karbach, hamując swe naturalne instynkty każące mu niszczyć i przeciwstawiać się wszystkim. Ale doczekał się, i teraz w końcu jego cierpliwość zostanie nagrodzona.
Pogładził się dłońmi po swym wydatnym brzuchu i uśmiechnął się szeroko. Dziwne, jak daleko zaszedł w ciągu tych kilku ostatnich lat. Jeszcze dziwniejsze było to, że nie dostrzegł tego w sobie już na samym początku. Tkwiło to przecież w nim od zawsze, od jego pierwszych świadomych ruchów.
Oni nigdy go nie rozumieli. Żadne z nich. Ojciec nie lubił go od samego początku. To małe, tłuste stworzenie, które spłodził, mierziło go i budziło odrazę. Jego matka wytrwała trochę dłużej, ale uważała go za uparte i samowolne dziecko. Zniecierpliwiona wybrykami syna, nie potrafiąc kontrolować go bez użycia najsurowszych środków, odepchnęła go od siebie, gdy miał trzy lata, i nie zajmowała się nim więcej. Jej niespodziewana śmierć, która nastąpiła, gdy miał siedem lat, nie sprawiła na
nim większego wrażenia. Był nawet dosyć zdziwiony, że nie potrafi dzielić powszechnego żalu, i to właśnie sprawiło, iż w dziwny i zupełnie niedziecięcy sposób zrozumiał swą prawdziwą naturę. Od tego momentu wiedział już, że jego przeznaczeniem jest stanie na zewnątrz jasnego kręgu ludzkich powiązań: bycie widzem, odciętym od znajomych i krewnych. Han, syn, ale w gruncie rzeczy żaden z nich; raczej jakieś obce stworzenie, które przybrało ludzką postać. I od momentu tego olśnienia pojawiła się w nim potrzeba, by przeciwstawiać się, by niszczyć wszystko, czego dotknął.
Nie, nikt z nich, nawet Mach, nie rozumie, jak głęboka jest to potrzeba, jak silny jest ten impuls do niszczenia, który ciągnie go ze sobą, jak biały, gładki kamień porwany przez cofającą się falę mrocznego oceanu. To nie samej władzy chciał, ale możliwości, które władza dawała: okazji do knowania, mieszania się we wszystko, psucia, miażdżenia i przewracania. Rozbicia... nawet całego świata, jeśli przyjdzie mu na to ochota.
Całego świata... Nie, nawet Mach tego nie chciał. Nawet on powstrzymałby się przed zrobieniem niektórych rzeczy.
Na przykład generatory tlenu. Te ogromne stacje pomp sięgające daleko w głąb ziemi do źródeł kipiącej tam energii i podstawowych surowców, które przetwarzano w rzecz najcenniejszą ze wszystkich — powietrze. Mach wiedział o nich, chociaż otaczała je głęboka tajemnica. Wiedział, że od czasu, gdy zniszczeniu uległy wszystkie wielkie lasy porastające ongiś powierzchnię planety, życie w Chung Kuo byłoby bez tych generatorów nie do zniesienia — równie nieznośne jak na lodowych pustkowiach Marsa. Nigdy jednak — nawet przez najkrótszą chwilę — nie rozważałby możliwości przeprowadzenia akcji skierowanej przeciwko tym urządzeniom. Zniszczenia ich. To była rzecz nie do pomyślenia. Nie, Mach chciał tylko położyć kres staremu porządkowi — Siedmiu, Miastom i duszącemu światu poziomów. A co potem? No cóż, mówiąc otwarcie, Mach tak naprawdę nie przemyślał tego. Jego wizja nowego porządku była bardzo mglista: cienka tkanka idei, w których było mniej więcej tyle konkretów, co w ulotnych słowach pobrzmiewających przez chwilę w powietrzu. I dobrze. Gdyby bowiem wyobraził sobie, jak to będzie — jak to naprawdę będzie — po upadku Miast, zawahałby się na myśl o nadchodzącym cierpieniu i zniszczeniach.
118
119
Ale on — Wang Sau-leyan, Tang Afryki — rozważał ten problem długo i starannie. Widział już w myślach długą linię wychudzonych jak szkielety postaci brnących po ponurym, nie kończącym się pustkowiu. Widział ich wyraźnie w szarym świetle poranka, jak mozolnym, ciężkim marszem ciągną znikąd donikąd. Widział ich pomarszczone twarze, czarne języki i oczy bez wyrazu, patrzące tylko do przodu, podczas gdy po bokach piętrzyły się gnijące stosy trupów. Wycieńczone postacie, z których zniknęły wszelkie ślady ludzkiego ciepła i ludzkich uczuć. Wyobrażając sobie to wszystko, marszczył się z odrazą, jakby już czuł wszechobecny, obezwładniający smród gnijących ciał. I uśmiechał się.
Tak. Widział to wyraźnie. Umierający świat, którego cuchnące, nie regenerowane powietrze przesiąknięte było mroczną zgnilizną. A potem nic. Nic oprócz skał, wiatru i słonych oceanów. Nic przez milion lat.
Opuścił wzrok i ponad ciemną powierzchnią rzeki popatrzył na antyczną Dolinę Królów. Tutaj śmierć była bardzo blisko. Była jego mroczną towarzyszką, zawsze obecną i bardziej intymnie znaną od wszystkich kochanek. Czuł często jej oddech na swoim policzku i dotyk jej kościstych dłoni pieszczących jego miękko zaokrąglone ciało. W takich chwilach drżał, ale nie z lęku, lecz z jakiegoś dziwnego, niewytłumaczalnego zachwytu.
Nie. Żaden z nich go nie znał. Żaden. Hung Mien-lo, Li Yuan, Jan Mach — wszyscy oni widzieli tylko powierzchnię, miękką maskę ciała. Ale pod nią — pod tą tkanką jego fizycznego ja — było coś twardego i nieustępliwego, coś całkowicie nieprzyjaznego życiu.
Wiatr zaszumiał mu nad głową, a z oddali dobiegł go łopot skrzydeł. Odwrócił się i roześmiał w zachwycie. W powietrzu pojawiło się nagle stado ptaków, które wracały do swych gniazd po drugiej stronie rzeki. Wang dostrzegł ich długie, ciemne sylwetki, gdy zaczęły zataczać koła wysoko nad skąpaną w promieniach księżyca powierzchnią Nilu. Potem, jeden po drugim, zniżały się i siadały na ciemnej wodzie, a z miejsc, gdzie jej dotykały, rozchodziły się kręgi światła.
Są jak posłańcy, pomyślał i poczuł, że przenika go dziwny, niesamowity dreszcz. Posłańcy.
* * *
Było to miejsce jakby wyrwane z dawnych czasów. Ocienione ścieżki wiodły do sadzawek i starych głazów, przyjemnych altanek i łagodnie płynących strumyków. Ptaki śpiewały na oświetlonych przez słońce gałęziach pogiętych przez czas jałowców, a w dole, pośród bujnej zieleni leśnego poszycia, spiżowe posągi dawno wymarłych zwierząt — każdy oznaczony jasnoczerwonymi piktogramami wyrzeźbionymi na bokach — ziajały spokojnie, jakby kryjąc się przed żarem z popołudniowego słońca. Był to obraz ładu, od dawna kultywowanej harmonii, która wręcz zachęcała do relaksu, do odcięcia się od wszelkich problemów.
Jednakże dzisiaj Ogród Spokojnej Zadumy nie dał spacerującemu po jego ścieżkach Li Yuanowi poczucia wewnętrznego pokoju. Po raz pierwszy jego wzrok ślizgał się tylko po powierzchni rzeczy, nie widząc delikatnej równowagi formy, koloru i struktury, którą ogrodnicy z takim wysiłkiem starali się uzyskać. Patrzył na to, ale nie widział, koncentrując się jedynie na twardej bryle niepokoju tkwiącej głęboko w jego duszy.
Po powrocie z T'ai Yueh Shan wybrał się na konną przejażdżkę. Przegonił zwierzę w szalonym pędzie, jakby chciał w ten sposób oczyścić krew z szarpiących nim uczuć, ale niewiele to pomogło.
Teraz, znalazłszy się przy ruinach starej świątyni, zawrócił i zaczął się rozglądać wokół siebie, ale wszędzie, gdzie tylko spojrzał, widział jej obraz.
A dziecko?
Zatrzymał się, zdawszy sobie nagle sprawę z tego, gdzie się znalazł. Zboczył ze ścieżki i stał teraz pośród kwietników. Ciężka, czarna ziemia przylgnęła do jego jasnych butów z koźlej skóry, podczas gdy jego dłoń, kierowana nieświadomym impulsem zamknęła się na kwiecie, miażdżąc go i rozsypując jasnoczerwone płatki. Popatrzył na to, zatrwożony, po czym cofnął się i pospiesznie ruszył z powrotem ścieżką prowadzącą do Pałacu Południowego, a odgłos jego stóp uderzających w płyty chodnika poniósł się echem po całym parku.
Dotarłszy do schodów, pokonał je, przeskakując po trzy stopnie naraz, po czym przebiegł trawnik, kierując się w stronę otwartych drzwi Wielkiej Biblioteki. Kiedy wpadł do środka, stary Chu Shi-ch'e uniósł głowę i zaskoczony zaczaj wstawać zza swego biurka.
120
121
— Nie wstawaj, mistrzu Chu — powiedział zdyszany Li Yuan, przechodząc przez szeroką, wysoko sklepioną komnatę. Siedzący za Chu asystent, młodszy od niego o dwadzieścia lat, patrzył szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, jak Tang chwyta drabinę, przystawia do półki i zaczyna na nią wchodzić.
— Chieh Hsia... — zaprotestował Chu, okrążając swoje biurko. — Pozwól to zrobić chłopcu...
— Jestem ci wdzięczny za troskę, mistrzu Chu, ale przywilejem Tanga jest czynić to, na co ma ochotę.
— Może tak i jest, Chieh Hsia — odparł starzec, pociągając kosmyki swej długiej, siwej brody — ale jaki w takim razie jest pożytek ze służącego, któremu nie pozwala się służyć?
Li Yuan odwrócił się na drabinie i spojrzał na Pi-shu chiena. Chu Shi-ch'e został mianowany nadzorcą Biblioteki Cesarskiej jeszcze przez jego dziadka, Li Ch'inga, przed ponad sześćdziesięciu laty i przez cały ten czas nie opuścił ani jednego dnia pracy. Co więcej, mówiło się, że jego wiedza o archiwach jest wręcz encyklopedyczna. Choć w miarę upływu czasu poruszał się coraz wolniej, jego umysł był równie sprawny jak w młodości.
Li Yuan zastanawiał się jeszcze przez chwilę, po czym ustąpił, zszedł z drabiny i pozwolił asystentowi Chu — przygarbionemu „chłopcu" mającemu zaledwie sześćdziesiąt cztery lata — zająć swoje miejsce.
— Czego potrzebujesz, Chieh Hsial — zapytał Chu, stając
przy Li Yuanie, a jego pochylona głowa była zarówno oznaką
podeszłego wieku, jak i szacunku dla Tanga.
Li Yuan wziął głęboki oddech i odpowiedział:
— Jest tam dysk, który oglądałem tylko raz, wiele lat temu.
To film przedstawiający mojego brata Hana, kiedy był jeszcze
dzieckiem. Bardzo małym dzieckiem. Bawi się w sadzie z moją
matką, Lin Yua.
Chu zmrużył oczy i patrzył na niego przez chwilę, po czym odwrócił się i rzucił po mandaryńsku dwa krótkie zdania w stronę swego asystenta. „Chłopiec" prawie natychmiast znalazł się na dole, trzymając w ręce długie, wąskie pudełko ze złocistym wiekiem, na którym wytłoczono Ywe Lung, symbol Siedmiu. Pudełko było częścią oficjalnych archiwów — codziennych zapisów dziejów rodziny Li z ostatnich dwustu lat.
122
W tej komnacie, w podobnych pudełkach leżących na wznoszących się od podłogi do sufitu półkach, znajdował się komplet holograficznych obrazów rodziny.
Li Yuan patrzył na asystenta, który wręczył pudełko Chu Shi-ch'e i cofnął się, zgięty w głębokim ukłonie. Chu uniósł wieko, sprawdził, co jest w środku, po czym zamknął pudełko i podał je Li Yuanowi.
— Myślę, że to jest to, czego szukałeś, Chieh Hsia.
Li Yuanowi ponownie zdało się, że wzrok starego człowieka przeszywa go na wylot, że dociera do najgłębszych zakamarków jego duszy. Może nawet tak i było, ze wszystkich bowiem dworzan rodziny żaden nie wiedział tak dużo o swych panach jak Chu Shi-ch'e.
Po chwili milczenia starzec uśmiechnął się chłodno i dodał:
— Jeśli pozwolisz, Chieh Hsia, zostawimy cię teraz, abyś mógł w spokoju obejrzeć zapis.
— Dziękuję ci, mistrzu Chu — odpowiedział z wdzięcznością Li Yuan. — Wezwę was, kiedy skończę.
Gdy odeszli, odwrócił się w stronę pokrytej czarnym lakierem platformy stojącej na środku pomieszczenia. Był to krąg o średnicy sześciu ch'i i powierzchni wyrzeźbionej w kształt wielkiego Ywe Lung. Całość spoczywała na siedmiu złotych smoczych głowach. To właśnie tu przychodził przed wieloma laty i siadał u stóp ojca. A gdy ojciec zaczynał mówić, opowiadając mu o długiej linii jego dostojnych przodków, ich widmowe podobizny jeszcze raz zaczynały chodzić po ziemi, a wymawiane przez nich słowa brzmiały równie mocno i wyraźnie jak w chwili, gdy je rzeczywiście wypowiadali. Zawsze wydawało mu się to czymś na kształt magii — znacznie silniejszej od generowanych przez komputer oszukańczych wizji przodków w Sali Wiecznego Spokoju i Ciszy, to bowiem było prawdziwe. A przynajmniej był to zapis prawdy. Mimo to dużo czasu upłynęło od dnia, kiedy był tu po raz ostatni. Dużo lat, w czasie których odmawiał sobie przyjemności zanurzenia się w przeszłości.
Wiedział, że przychodząc tu, dał dowód słabości, podobnie zresztą jak w sprawie z Fei Yen, jednakże tym razem postanowił sobie pofolgować. Może potem niepokój nareszcie go opuści, a maftwe usta przeszłości przestaną szeptać w jego głowie.
123
Popatrzył na pudełko, które trzymał w rękach, i sprawdził datę wytłoczoną na twardym plastyku poniżej znaku Ywe Lung. Następnie nacisnął przycisk zameczka wieka i wyjął ze środka zielony dysk z utwardzonego plastyku, na którym zapisano obrazy z tamtego dnia. Przez chwilę patrzył na krążek, wspominając tę chwilę sprzed dwunastu lat, gdy przyniósł ojcu do rodzinnego grobowca pierwszy z rytualnych przedmiotów. Był topi, symbol Niebios, wielki dysk z zielonego nefrytu z małą dziurką wywierconą w środku. Ten, który trzymał teraz w rękach, był jak mniejszy pi, cieplejszy w dotyku, a jednak w jakiś sposób związany z tamtym.
Li Yuan spojrzał na warstwy złocistych pudełek przesłaniające ściany aż po sufit i przebiegł go lekki dreszcz na myśl o tym całym czasie, o tych wszystkich wspomnieniach, które były w nich zgromadzone. Otrząsnął się i podszedł do drzwi wychodzących na ogród, zamknął je i pociągnął gruby sznur zwisający z sufitu, ściągając w ten sposób ciężkie zasłony. Następnie zbliżył się do platformy, pochylił się nad nią, nasadził dysk na bolec wystający ze środka wielkiego kręgu smoków i odsunął się. Światła w komnacie prawie natychmiast przygasły, a powietrze nad platformą rozjarzyło się słabym blaskiem.
— Jestem Li Yuan — powiedział wyraźnie, pozwalając maszynie rozpoznać swój głos — wielki doradca i Tang Ch'eng Ou Chou.
— Witam cię, Chieh Hsia — odpowiedziała miękkim, melodyjnym głosem maszyna. — Co chciałbyś zobaczyć?
— Sad — odparł, a do jego głosu wkradło się lekkie drżenie. — Późny ranek. Lin Yua wraz z moim bratem, księciem Han Ch'inem.
— Chieh Hsia...
Powietrze zamigotało i przybrało kształt. Li Yuan wstrzymał oddech. Obraz był tak ostry, że wyglądał wręcz na prawdziwy. Widział cienie liści na ciemnej ziemi i pyłki kurzu tańczące w promieniach słońca. Kiedy jednak wyciągnął rękę, trafiła ona w pustkę. Ruszył wolno dookoła obrazu, trzymając się ciemności, patrząc poprzez drzewa na swoją matkę, która rozłożywszy dookoła siebie suknię, wystawiła twarz na słońce, i na swego dziewięciomiesięcznego brata pełzającego na trawie obok niej. W pewnej chwili pochyliła się, złapała malutką
stopę Hana i śmiejąc się, przyciągnęła go do siebie. Następnie pozwoliła mu odpełznąć na kilka ch'i i przyciągnęła go ponownie. Han chichotał bulgoczącym niemowlęcym śmiechem, który sprawił, że na twarzy Li Yuana pojawił się uśmiech, mimo że jednocześnie jego pierś ścisnął ból. Nie, nie mylił się. To było to, co zapamiętał, co tkwiło głęboko w jego podświadomości. Ten moment z czasu, gdy go jeszcze nie było, i to dziecko —jego brat — tak podobne do jego własnego, że nazwać je różnymi ludźmi zdawało się w jakiś sposób niewłaściwe.
Wpatrywał się w ten magiczny krąg światła, zahipnotyzowany wizją owego odległego dnia, i czuł coś na kształt onieśmielenia, które zdarza się odczuwać ludziom natykającym się na wielką tajemnicę. Czy to było możliwe? Czy człowiek nie mógł się narodzić ponownie, niczym jakiś nowy statek przygotowany do następnego etapu odwiecznej podróży? Czy to nie właśnie w coś takiego wierzyli starożytni buddyści? Zamknął oczy, myśląc o ruinach leżących na wzgórzach wznoszących się ponad posiadłością, po czym odwrócił się.
Słabość, słabość...
Potrząsnął głową, oszołomiony. O co mu chodzi? Co on, na litość boską, wyrabia ze sobą? A jednak, kiedy ponownie odwrócił się w stronę platformy z myślą, by natychmiast skończyć z tym wszystkim — by wyłączyć projektor i wyjść z komnaty — zatrzymał się jak wryty i wpatrzył się w krąg światła, w obraz swojej matki kołyszącej brata, chłonąc ten wyraz miłości, absolutnej adoracji widoczny na jej twarzy. Zajęczał, czując, że przenika go tak obezwładniająca, tak strasznie bolesna tęsknota, że przez chwilę nie mógł oddychać. Z wysiłkiem, jakby wyrywając się spod władzy jakiegoś zaklęcia, wszedł w ten świetlisty krąg i wyjął dysk z maszyny.
Czekając, aż lampy w komnacie rozjarzą się na nowo, stał bez ruchu, drżący, przerażony łatwością, z jaką dał się uwieść wspomnieniom. Było tak, jak to sobie tłumaczył wtedy, tuż przed przybyciem Bena Shepherda. Tęsknota do przeszłości jest jak ciężki łańcuch skuwający człowieka, ciągnący go w dół. Co więcej, poddanie się temu marzeniu jest gorsze od samego marzenia. Jest słabością, której nie można tolerować. Nie, T'ang nie może czuć czegoś takiego. Należy iść do przodu, nie oglądając się za siebie.
124
125
Wypuścił dysk z palców i podszedł do drzwi. Czekała na niego praca, którą musiał wykonać. Ministrowie, któryc powinien zobaczyć. Kiwała na niego nie ukształtowana jeszcze przyszłość. Czy on, jej architekt, miał się teraz wahać? Czy miał bezradnie patrzeć, jak wszystko obraca się w nicość?
Otworzył szeroko drzwi, wyszedł z komnaty i ruszył pospiesznie korytarzem, zmierzając do swego gabinetu. Po drodze mijał służących, którzy na jego widok padali na kolana i dotykali głowami podłogi. Kiedy dotarł do gabinetu, usiadł za wielkim biurkiem i rozesłał wezwania do wszystkich swoich ważniejszych urzędników. Jednakże to nie Nan Ho czy jego sekretarz, Chang Shih-sen, pojawili się chwilę później w drzwiach. Kiedy uniósł wzrok, zobaczył tam swoją najstarszą żonę, Mień Shan.
— Mień Shan... Co się stało? — zapytał zaskoczony.
Zrobiła dwa kroki i zatrzymała się z pochyloną przesadnie
głową. Całe jej zachowanie było pełne wahania i niepewności.
— Wybacz mi, mężu, ale czy mogę z tobą porozmawiać
przez chwilę?
Zmarszczył czoło.
— Czy stało się coś złego, Mień Shan?
— Ja... — Zerknęła na niego, po czym pochyliwszy znowu głowę, pokiwała nią nieznacznie. Na jej policzkach pojawiły się lekkie rumieńce. Przełknęła ślinę. — Nie chodzi o mnie, Chieh Hsia...
— To dobrze — powiedział łagodnie. — Ale powiedz mi, moja dobra żono, co cię tu sprowadza.
— Chodzi o Lai Shi, mężu. Ta gorąca pogoda...
Pochylił się do przodu, nagle zatroskany. Lai Shi, jego druga
żona, była w czwartym miesiącu ciąży.
— Co z nią?
— Ona... —Mień Shan zawahała się. — Lekarz Wu mówi, że nie stało się nic złego. Była nieprzytomna tylko przez krótką chwilę. Dziecku nic się nie stało.
— Nieprzytomna? — Wstał ogarnięty gniewem, że nikt mu tego nie powiedział natychmiast po jego powrocie.
Mień Shan rzuciła mu nieśmiałe, bojaźliwe spojrzenie, po czym ponownie opuściła głowę.
— Ona... zemdlała. W ogrodzie. Grałyśmy w piłkę. Ja... —
Ponownie przerwała, ale po chwili zmusiła się do powiedzenia
tego, co musiała powiedzieć, i odważyła się nawet patrzeć mu przy tym w oczy. — Uprosiłam Nan Ho, by nic ci o tym nie mówił. Jesteś tak zajęty, mężu, a to była taka drobna sprawa. Nie chciałam cię niepokoić. Lai Shi wydawała się zdrowa. Myślałam, że to tylko chwilowe przemęczenie. Ale teraz musiała położyć się do łóżka...
Li Yuan wyszedł zza biurka i zbliżył się do niej. W porów-nianiu ze swoją drobniutką pierwszą żoną wyglądał jak olbrzym. Patrząc na nią z góry, zapytał:
— Wezwałaś lekarza Wu?
Pochyliła głowę, bliska już łez z obawy przed gniewem męża.
— On mówi, że to zwykła gorączka spowodowana przez upał. Wybacz mi, mężu, ja nie wiedziałam...
— Rozumiem... A ta gorączka... czy to coś poważnego?
— Lekarz Wu myśli, że to przejdzie, ale ja się martwię, Chieh Hsia. Dni są takie gorące, a powietrze... powietrze wydaje się takie suche, tak pozbawione czegokolwiek dobrego.
Li Yuan skinął głową. Sam także to zauważył. Gdy tak na nią patrzył, zdał sobie nagle sprawę z tego, jak uniżoną i pokorną postawę przyjmowała zawsze w jego obecności, jak bardzo różniła się pod tym względem od Fei Yen. Wzruszony jej troską, przyciągnął ją do siebie i spojrzał w jej miękko zaokrągloną twarz.
— Idź już, Mień Shan, i pobądź trochę z Lai Shi. Ja skończę
tutaj wszystkie moje sprawy i przyjdę tak szybko, jak tylko
będę mógł. Tymczasem polecę Nan Ho, by zaczął przygotowa
nia do przeniesienia dworu do orbitującego pałacu. Nie mogę
przecież tolerować tego, że upał szkodzi moim żonom, pra
wda?
Mień Shan uśmiechnęła się szeroko, uszczęśliwiona tą wiadomością. Jednakże jej uśmiech, który powinien napełnić go ciepłem, wywołał w nim jedynie poczucie winy wynikające z tego, że nie potrafił odpowiedzieć nań z równą czułością.
Westchnął, zmęczony nagle tym wszystkim.
— Wybacz mi, Mień Shan, ale mam jeszcze dużo pracy. Wycofała się do drzwi z pochyloną nisko głową.
— Mężu...
Odprowadził ją wzrokiem i pokręcił głową, zły na samego siebie. Dlaczego był taki chłodny w stosunku do nich? Czyż nie
126
127
były w końcu najlepszymi z żon — miłymi, kochającymi i zatroskanymi o jego zdrowie? Dlaczego zatem okazywał im tak mało szacunku? Dlaczego był taki obojętny?
A może to wszystko było bardzo proste. Może Ben miał wtedy rację. Może po prostu ciągle jeszcze kochał Fei Yen.
Stał przez chwilę bez ruchu i głęboko oddychał, świadomy tego, że po raz pierwszy od czasu, gdy odsunął ją od siebie, rozumie przyczyny swego zachowania. Tak, kochał ją, ale to nie miało żadnego znaczenia. Obowiązek wiązał go z nowymi żonami, a on go nie wypełniał. Przynajmniej nie robił tego właściwie. Pozwolił, by sprawy toczyły się własnym tokiem, licząc na to, że czas go uleczy, że wszystko się jakoś ułoży, ale były to płonne nadzieje. Nigdy tak się nie działo. Tak, to było doprawdy bardzo proste — nie załatwił tego prawidłowo. Zabrakło mu woli. Ale teraz...
Pokiwał głową, czując w sobie nową siłę. Od tej chwili wszystko będzie inaczej. Sam zacznie kształtować życie swoje i swojej rodziny. Sprawi, że zacznie ono znowu wyglądać właściwie. I zajmie się tym natychmiast, jeszcze tego wieczoru, kiedy usiądzie przy łożu Lai Shi. A z czasem... z czasem te męczące go uczucia zanikną, a ciemny, twardy kamień bólu rozpłynie się w nicość.
Rozprostował dłonie, odrzucając przyszłość, pozwalając, by zsunęła się z jego palców, i zasiadł z powrotem za biurkiem, koncentrując się na stosie leżących tam dokumentów, wybierając te, które należało załatwić w pierwszej kolejności.
* * *
Fei Yen stała na tarasie obok jeziora, bosa i samotna. Było już późno i upał nareszcie zelżał, ale powietrze było wciąż ciepłe, dlatego spacerując po chłodnych, pokrytych lakierem płytkach, chłodziła się delikatnymi ruchami małego wachlarza.
Jego wizyta głęboko nią wstrząsnęła. W pierwszej chwili myślała, że odczuwa tylko gniew i irytację jego wtrącaniem się w jej sprawy, ale potem zrozumiała, że to coś poważniejszego. Nawet gdy się już uspokoiła — gdy wzięła kąpiel, a służki wymasowały ją i natarły pachnącymi olejkami — ciągle czuła to dziwne napięcie w żołądku i wiedziała, że jest ono związane
z nim. Myślała, że wszystko się skończyło, że wszelkie uczucia między nimi wygasły, ale wcale tak nie było. Jeszcze nie, teraz to zrozumiała.
Odwróciła głowę. Na prawo od niej, po drugiej stronie jeziora, widać było świalia hangaru. Słabe odgłosy niosły się nad ciemną, spokojną wodą; odgłosy pracy przy jej statku, który technicy ojca przygotowywali do zaplanowanego na następny ranek odlotu.
Westchnęła i odepchnąwszy się od poręczy, zeszła po wąskich schodach na brzeg. Zatrzymała się i spojrzała w ciemne zwierciadło jeziora. Wypolerowane płyty z białego kamienia, na których stała, lśniły w świetle księżyca, sprawiając, że jej odbicie — ciemniejsze i mniej zauważalne od samego kamienia — wydawało się prawie pozbawione treści.
Zanikam, pomyślała. Powoli zanikam, jak głodny duch.
Wzdrygnęła się, starając się wyrzucić tę myśl ze swego umysłu, ale ona trwała tam i nie dawała jej spokoju, aż w końcu musiała stawić jej czoło. W pewnym sensie było to prawdą. Życie, które powinna prowadzić — jej „prawdziwe" życie żony Li Yuana i matki jego dzieci — skończyło się przed laty. Sama je zniszczyła, i to tak, jakby wzięła do ręki nóż i podcięła sobie gardło. A życie, które wiodła teraz — ten ciąg pustych dni wypełnianych przelotnymi miłostkami i żałosną pogonią za szczęściem — było rodzajem życia po śmierci, pozbawionym wszelkiego sensu i celu.
Ta myśl sprawiła, że nagle zalała ją fala goryczy — czystego, nie zmąconego niczym żalu. To była jej własna wina. A jednak czy zmieniłaby coś w swoim życiu? Gdyby miała taką szansę, co zrobiłaby inaczej? Odetchnęła głęboko i ponownie popatrzyła na własne odbicie. Pochyliła się nawet, aby lepiej mu się przyjrzeć.
Bardzo się zmieniła w ciągu tych kilku ostatnich lat. Porzuciła nieumiarkowanie cechujące ją w młodości. Nie nosiła już biżuterii. Jej ubranie także było prostsze — zwykła chipao, to wszystko, co obecnie na siebie wkładała. Jeśli zaś chodzi o włosy, to zaczesywała je do góry, zaplatała w ciasne warkocze, które wiązała w dwa małe koki po obu stronach głowy.
Wyglądam jak wieśniaczka, pomyślała. Właśnie tak ubrała się tego dnia przed trzema laty, kiedy mu to powiedziała.
Znieruchomiała na chwilę, pogrążona we wspomnieniach.
128
129
„Jak byś zareagował, gdybym ci powiedziała, że cię zawiodłam?" zapytała go, myśląc, że zrozumie. Ale on tylko spojrzał na nią pustym wzrokiem, zaskoczony jej słowami. A więc musiała mu to dokładnie wyjaśnić. Dziecko. Syn. I przez jakiś czas byli szczęśliwi. Ale ten czas był krótki. Tak krótki jak oddech.
Wiedziała teraz, że nie powinna brać sobie Tsu Ma na kochanka, że było to coś złego. Ale ciężko było jej pędzić cały czas w samotności; ciężko było być kobietą, i to kobietą ignorowaną. W każdym razie nie panowała wtedy nad sobą. Tsu Ma... sama myśl o nim pozbawiała ją rozsądku. Te popołudnia, gdy naga leżała pod nim w ruinach antycznej świątyni... to było ucieleśnienie słodyczy. Miało posmak Nieba.
I aczkolwiek złe, było to czymś znacznie mniej złym od tego, co zrobił Yuan. Zabić konie... Zadrżała, przeszyta wspomnieniem wciąż tak żywym, jakby to wydarzyło się wczoraj. Jak on mógł to zrobić? Jak mógł zabić te cudowne, wrażliwe stworzenia? Nigdy tego nie zrozumie.
A teraz powrócił, starszy i prawdziwie imponujący. T'ang w każdym calu. Tak, to była prawda. Chłopiec, którego znała, zniknął, jakby go nigdy nie było. A w jego miejsce pojawił się obcy. Ktoś, kogo powinna znać, ale nie znała.
Odwróciła się i spojrzała w kierunku tarasu. Zauważyła tam jakąś postać: małą, pochyloną sylwetkę człowieka, w którym po chwili rozpoznała ojca.
— Fei Yen? — zawołał cicho. — Czy to ty?
Zszedł po schodach i podszedł do niej.
— Ojcze —powiedziała łagodnie i objęła go. —Myślałam, że poszedłeś już do łóżka.
— Rzeczywiście powinienem to zrobić, ale nie przed tobą, moja dziewczynko. Co tu robisz? Jest już późno. Myślałem, że wyjeżdżasz wcześnie rano.
— I tak jest. Ale chciałam spędzić trochę czasu w samotności. Musiałam pomyśleć.
— Aha... — Patrzył przez chwilę w jej oczy, po czym odwrócił głowę. — Ja także rozmyślałem. Han potrzebuje ojca. Takie życie nie jest dla niego dobre, Fei Yen. Musi mieć kogoś o silnej ręce. Potrzebuje równowagi w życiu.
To była stara, znana śpiewka i jak zwykle uśmiechnęła się,
wiedząc, że ojciec nie chce jej sądzić, a jedynie pragnie wszystkiego, co najlepsze dla wnuka. Przyjrzała mu się w zadumie. Był już stary. Tracił siwe włosy, powoli opuszczały go siły. Jednakże gdy był z Hanem, wydawało się, że czas staje w miejscu. Nigdy jeszcze nie widziała, by śmiał się tak dużo, jak w ciągu ostatnich kilku tygodni.
Przycisnęła go i pocałowała z czułością. Nikt na całym świecie nie kochał jej tak jak ojciec. I nikt inny nie wybaczał jej wszystkiego, niezależnie od tego, co zrobiła.
— Ma swoich wujów — odparła, ale Yin Tsu prychnął z lekceważeniem.
— Rzeczywiście dają chłopcu znakomity przykład. — Roześmiał się, ale był to śmiech krótki, szorstki i pełen rozczarowania. — Miałem tyle nadziei, Fei Yen. Wiązałem z nimi takie plany. I kim się stali? Pijakami i utracjuszami. Kolejną dziurą w rodzinnej sakiewce.
Była to surowa i do pewnego stopnia niesprawiedliwa ocena, ale nie skomentowała tego. Jej bracia powinni sami toczyć swoje boje. Teraz musiała myśleć o Hanie. O Hanie i o sobie.
— A co z tymi strażnikami? — zapytała. — Czy sądzisz, że
Li Yuan miał rację, zostawiając ich tutaj?
Yin Tsu zastanawiał się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.
— Nie wiem, nu er. To dosyć... niezwykłe. Ale jestem
pewny, że Li Yuan musi mieć swoje powody. I jeśli to go
uspokaja, to chyba dobrze, prawda? Ten młody człowiek
dźwiga na swych barkach ogromny ciężar i robi to wspania
le. — Jego oczy rozjaśniły się z podziwu. — Gdybym ja miał
takiego syna... — I pojąwszy, co powiedział, odwrócił głowę,
ale zanim to zrobił, zauważyła, że przez jego twarz przemknął
wyraz żalu i goryczy.
Spojrzała w górę. Daleko, nad wzgórzami, dwie gęsi, bijąc bezgłośnie skrzydłami, leciały powoli na południe, kierując się w stronę morza. Zacisnęła bezsilnie pięści, widok ten bowiem przypomniał jej dzień, który spędziła nad jeziorem w Tong-jiangu wraz z Li Yuanem, Tsu Ma i jej kuzynką Wu Tsai. Popłynęli wtedy na malutką wysepkę, gdzie w świetle kolorowych latarni grała dla nich aa.p'ip'a i śpiewała refern z Dwóch białych gęsi.
A teraz była sama. Jak trawa na samotnym wzgórzu, która
130
131
wie, że musi uschnąć i umrzeć. Wzdrygnęła się na tę myśl, po czym zwóciła się ponownie ku ojcu.
— Chodźmy — powiedziała, kładąc łagodnie dłoń na jego ramieniu. — Wracajmy do środka.
Pocałowawszy go na dobranoc, wróciła do swojego apartamentu, do delikatnego migotania pachnących świec i widoku krzątających się służek, które kończyły pakowanie jej rzeczy. Odprawiła je gestem dłoni, przeszła do pokoju Hana i stanęła przy jego łóżeczku.
Dopiero w takich chwilach, gdy patrzyła na śpiącego syna, na jego rozrzucone szeroko rączki i zmierzwioną czuprynę, zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo go kocha. Nie tak po prostu, zwyczajnie, ale gwałtowną, matczyną miłością wilczycy chroniącej swoje szczenięta.
Wyciągnęła rękę i odgarnęła delikatnie włosy z jego oczu, po czym podciągnęła mu kołderkę do piersi. Była samolubna, wiedziała to. Mężczyźni, którzy przybywali, by składać jej hołdy — próżni klowni i dandysi — zabierali jej zbyt wiele czasu. Utrzymywali ją z dala od niego. Ale to się zmieni. Będzie spędzała więcej czasu z synem.
Powoli i niechętnie cofnęła rękę i przesłała mu pocałunek. Niech śpi, pomyślała. Niech śni swoje beztroskie dziecięce sny. Jutro bowiem będzie długi dzień. Długi, bardzo długi dzień.
ROZDZIAŁ 6
Odległy grzmot
Kim sięgnął po pędzelek, zanurzył go w tuszu i podpisał się u dołu ostatniej kartki dokumentu.
— Proszę — powiedział, prostując się w fotelu. To była
kropka na „i"; ostatnia z formalności. Teraz należał do nich.
Uniósł głowę i zobaczył uśmiech na twarzy Reissa. Naczelny dyrektor SimFicu pragnął tego bardziej niż ktokolwiek z zebranych w pokoju. Było to jego zdaniem konieczne dla odbudowania reputacji korporacji i ponownego wprowadzenia jej do pierwszej dziesiątki na indeksie Hang Seng. Za ponowne sprowadzenie Kima do owczarni zapłacił ponad dwa razy więcej, niż się spodziewał broker działający w imieniu naukowca.
A więc znowu był w starym biurze Berdyczowa. Dziewięć lat później i o dziewięćdziesiąt dziewięć lat mądrzejszy. Przynajmniej tak się czuł.
— Witamy z powrotem w SimFicu, Shih Ward — powie
dział Reiss, kłaniając się i podając Kimowi obie ręce. —
Jestem zachwycony, że udało nam się pana nakłonić do pracy
z nami.
Kim wstał i zmusiwszy się do uśmiechu, uścisnął jego ręce. Dwa lata, pomyślał, czy to było tylko tyle? A jednak, co niezwykłe, wcale nie czuł się tak jak poprzednio. W tamtych czasach nie miał żadnej nadziei, że kiedyś będzie wolny, podczas gdy teraz miał przynajmniej kontrakt. Pięć lat — sześć, jeśli zdecyduje się na dodatkowo premiowaną opcję — i znowu będzie panem siebie samego. A na dodatek będzie bardzo bogaty.
Odwrócił się, by popatrzeć, jak jeden z ludzi Reissa posypu-
133
je piaskiem jego podpis i wkłada papiery do specjalnej teczki. Był to bardzo długi dokument — łącznie dwadzieścia cztery strony — który dzień wcześniej bardzo dokładnie przestudiował wraz ze swoim brokerem, ale jego sens sprowadzał się do prostego stwierdzenia. Jest teraz ich niewolnikiem. Przez następne pięć lat będzie robił, co mu każą. Pod warunkiem, że nie zagrozi to jego życiu albo nie narazi w istotny sposób na szwank jego zdrowia. I zakładając, że będzie to legalne. Nie znaczy to wcale, że ich intencją było narażanie go na jakiekolwiek niebezpieczeństwo; nie, zważywszy na sumę, jaką zapłacili, aby złożył swój podpis na tym dokumencie.
Zadumany dotknął językiem dolnych zębów. Na koncie było już dwadzieścia pięć milionów yuanów, a miało tam się znaleźć jeszcze więcej. Dużo więcej. Piętnaście milionów co rok, przez pięć lat, i jeszcze dwadzieścia pięć, jeśli zdecyduje się zostać ten dodatkowy rok. Poza tym przewidziano nagrody za osiągnięcia. Dwa procent z zysków osiągniętych po wdrożeniu jego patentów i opłaty za doprowadzenie do fazy produkcyjnej istniejących już patentów należących do SimFicu.
Biorąc to wszystko pod uwagę, wyjdzie na tym nadzwyczaj dobrze. Jeśli nie wydarzy się nic złego, stanie się wystarczająco bogaty, by rozpocząć od nowa. Będzie starszy, mądrzejszy i wyposażony w kapitał umożliwiający dalszy rozwój. Może nawet będzie tak bogaty, by móc ożenić się z córką marszałka.
Popatrzył na Reissa i uśmiechnął się do niego. Tym razem był to łagodniejszy i mniej wymuszony uśmiech.
— Jestem zadowolony z tego, że dołączam do was, Shih
Reiss — powiedział, w pełni świadomy tego, że kilkunastu
wyższych urzędników zarządu korporacji zebranych w drugim
końcu pokoju uważnie przysłuchuje się tej wymianie zdań. —
Mam nadzieję, że nasza współpraca będzie bardzo owocna.
Słowa te, będące powtórzeniem powitania wygłoszonego wcześniej przez Reissa, wywołały uśmiech na twarzy naczelnego dyrektora.
— Też mam taką nadzieję, Kim. Naprawdę. Ale teraz
zakończmy to wszystko. Już najwyższy czas.
Kim skinął głową i skierował się do drzwi, czując jednocześnie, że jego nogi poruszają się z trudem, a ręce zaczynają mu dziwnie ciążyć. W przyległym pokoju czekał na niego technik
stojący obok swej maszyny. Kim popatrzył na nią z pozorną obojętnością, nie dając po sobie poznać, że ogarnęło go nagle uczucie pustki, a może nawet i lęku. Maszyna była czymś w rodzaju rusztowania połączonego cienkim kablem z podłużnym komsetem w czarnej obudowie. Na pierwszy rzut oka wyglądała całkiem niegroźnie, ale wiedział, że dzięki niej będą mogli kontrolować go przez najbliższe pięć lat.
Niewolnik, pomyślał. Znowu będę niewolnikiem. Rzeczą, która myśli. Przedmiotem do rozwiązywania zagadek. Nie osobą, lecz towarem, który będzie mógł być wykorzystany zgodnie z widzimisię szefostwa korporacji.
Zadrżał, po czym zbliżył się do maszyny i pozwolił technikowi nałożyć sobie obręcz.
Trwało to tylko kilka sekund. Po zabiegu cofnął się z tym nowym, delikatnie pulsującym kołnierzem na szyi. Czuł jego ciepło, jego energię prawie tak, jakby było to coś żywego, i chociaż nie miał takiego zamiaru, podniósł odruchowo lewą rękę i dotknął go.
— To w niczym ci nie zaszkodzi —pospieszył z uspokajają
cym zapewnieniem Reiss. — Wolelibyśmy tego nie robić, ale
wymaga tego prawo... — Zawiesił na chwilę głos, po czym
dodał: — Potraktuj to jako zabezpieczenie. Praca dla firmy
może być bardzo wyczerpująca, jak wiesz. — Roześmiał się
z zakłopotaniem. — No cóż... to pomoże nam dbać o ciebie.
Dzięki temu wszyscy będziemy zadowoleni, prawda?
Kim przytaknął i przesłał Reissowi najbardziej beztroski uśmiech, na jaki mógł się w tej chwili zdobyć, ale nagle uświadomił sobie prawdziwe znaczenie tego, co się stało. Takie będzie jego życie przez następne tysiąc osiemset dwadzieścia sześć dni. Właśnie takie...
Reiss odwrócił się, wziął teczkę z rąk jednego ze swoich asystentów i podał ją Kimowi.
— Tutaj masz szczegóły swojego pierwszego zadania. Po
myśleliśmy o tym, by na początek dać ci coś, z czym jesteś już
zaznajomiony. Coś, czym możesz się zająć z marszu.
Kim otworzył teczkę. W środku były cztery cienkie kartki papieru. Na pierwszej zauważył cztery napisane odręcznie równania. Na drugiej widniał starannie wyrysowany diagram i kilka notatek nakreślonych innym charakterem pisma niż na pierwszej. Trzecia kartka była całkowicie wypełniona notat-
134
135
kami, częściowo autora równań, ale w większości tego, kto narysował diagram.
— Przełączniki molekularne — powiedział spokoj'nie Kim, czując, że ogarnia go nagłe podniecenie. — Pracowałem nad tym.
— Wiem — odparł Reiss, obserwując go uważnie. — Od pewnego czasu też nad tym pracowaliśmy. I to jest nasz najlepszy wynik. Są niestabilne...
— Tak. — Kim studiował przez moment równania, po czym spojrzał na ostatnią kartkę. Pod podwójną spiralą będącą znakiem firmowym SimFicu zauważył tam, wydrukowany schludnym, maszynowym pismem, szczegółowy opis miejsca swego przydziału. — Sohm Abyss — powiedział, patrząc szeroko otwartymi oczami na Reissa. — Wysyłacie mnie do Sohm Abyss!
* * *
Nocny klub był prawie pusty. W Filadelfii minęła właśnie siódma rano i czterej młodzi mężczyźni siedzący wokół jednego z centralnych stolików dawno już rozluźnili górne guziki swych pau, powiesiwszy przedtem marynarki na oparciach krzeseł. Była to długa, ale bardzo udana noc, w czasie której udało im się zebrać milion yuanów. Wystarczająco dużo, by na jakiś czas uchronić ruch przed bankructwem. Kennedy opuścił ich dwie godziny wcześniej, bardziej zmęczony niż zwykle, z nowymi, niedawno zatrudnionymi ochroniarzami, podążającymi za nim krok w krok. To była jedna ze zmian, które zauważyli. Jedna z tych drobnych rzeczy, które sprawiły, że ponownie zaczęli wspominać i na nowo rozważać to, co Kennedy powiedział im w czasie pierwszego spotkania. Wydawało się, że w ciągu jednej nocy nastroje społeczne uległy radykalnej zmianie.
Pierwsza tura wyborów miała się odbyć za cztery dni i sytuacja wyglądała dobrze. Michael Lever był wysoko notowany nawet przez wątpliwej wiarygodności sondaże firmy EduVoc i mówiło się, że człowiek jego ojca, Edward Gratton, będzie miał szczęście, jeśli zbierze trochę ponad jedną trzecią głosów. Przez całą noc ludzie podchodzili do Michaela, klepali go po plecach, gratulując mu, jakby reszta była zwykłą formalnością. Wszystko to wprawiało go w zakłopotanie. Miał wrażenie, że to kuszenie bogów.
— Za dużo się martwisz — uspokajał go Kustow. — Co
Gratton może zdziałać w ciągu czterech dni? Ochlapali cię już
wszelkim błotem, jakie tylko mogli znaleźć, i okazuje się, że to
ciągle za mało. Nadszedł nasz czas i nic nie może temu
przeszkodzić. Fala zwróciła się przeciwko tym starcom. Ludzie
pragną zmiany. I na bogów, doczekają się jej!
Parker i Fisher odpowiedzieli śmiechem, ale Michael milczał zasępiony. To prawda, że jego miejsce w Izbie zdawało się pewne, ale w innych okręgach wyborczych sytuacja nie wyglądała wcale tak różowo i jeśli się nie poprawi, to będą mieli szczęście, jeśli uzyskają cztery mandaty z trzydziestu, o które walczyli. Myślał także o czymś, co powiedział Kennedy — co jeszcze na początku tej nocy wyszeptał mu do ucha. Chodziło mu o możliwość zawarcia układu. Ostrzegł Michaela, by był ostrożny. Bardzo ostrożny.
— Wiele od tego zależy — odezwał się Fisher. Odwrócił się na krześle i dał sygnał kelnerowi, by przyniósł im więcej eh'a. — Wiesz, jest cała masa miejsc, których los jest na tyle niepewny, że zostaną obsadzone dopiero w drugiej rundzie. Czterdzieści albo i więcej, o ile pamiętam. A każde z tych jabłuszek dojrzało do zerwania.
— Zakładając, że dobrze wypadniemy w pierwszym głosowaniu — zauważył ostrożnie Kustow.
— Jasne... — Kustow pochylił się nad stolikiem, patrząc kolejno w ich twarze. — Myślę, że tak się stanie. Sądzę, że wypadniemy jeszcze lepiej, niż wskazują na to wyniki sondaży. Znacznie lepiej. Dlatego też zapytałem Kennedy'ego, czy będę mógł wystartować w drugiej rundzie jako kandydat do jednego z tych foteli.
Michael uniósł wzrok.
— To dobrze, Carl. A co on ci odpowiedział?
Fisher roześmiał się.
— Zgodził się.
Wszyscy trzej zaczęli mu gratulować.
— Do diabła z eh'al — krzyknął Kustow, wstając niepewnie z krzesła. —To okazja, by wypić jeszcze jedną butelkę tego specjalnego wina!
— Z jakiego okręgu chcesz wystartować? — zapytał Michael, zmuszając Kustowa, by znowu usiadł.
— Z Hsienu Miami. Przeciwko Carverowi.
136
137
Miami było rodzinną strefą Fishera. Miejscem, gdzie była siedziba firmy jego ojca. Podobnie jak Michael miał zamiar wystąpić przeciwko kandydatowi swojego ojca.
Michael spojrzał w dół.
— Czy to jest mądre?
Parker i Kustow zaczęli uważnie przyglądać się Fisherowi. Obaj wiedzieli, o co chodziło Leverowi. Dzień po tym, jak Kennedy ogłosił, że będzie kandydował w Bostonie, ojciec Fishera wydziedziczył swego syna: zamroził konta jego trzech firm. Fisher został zmuszony do zwolnienia swoich pracowników. Część z nich znalazła nową pracę, ale ponad sto rodzin „zjechało na dół". Lokalne środki masowego przekazu miały swój wielki dzień, a reprezentant Carver przerwał służbową podróż do Miasta Europa, wrócił do domu i udzielił kilku wywiadów w domu jednej z tych rodzin, które najbardziej ucierpiały na skutek, jak to ujął, „nieodpowiedzialnego kierownictwa młodego i niedoświadczonego człowieka". Konieczność przeniesienia się na niższe poziomy — równoznaczna społecznej degradacji — była nieszczęściem, którego obawiali się wszyscy. Tak więc w umysłach wyborców z okręgu Miami utrwaliło się przekonanie, że Carl Fisher zrobił coś niewybaczalnego.
— Chcę to wykorzystać jako okazję do obrony — odparł
Fisher. — Chcę mieć możliwość stanięcia twarzą w twarz
z Carverem i powiedzenia mu prosto w oczy, że jest kłamcą
i oszustem. I że przez ostatnie osiemnaście lat siedział w kiesze
ni mojego ojca.
Kustow aż zagwizdał ze zdumienia.
— Powiesz mu to prosto w oczy?
— Pozwie cię do sądu — dodał Parker.
Fisher uśmiechnął się.
— Kennedy ma nadzieję, że tak będzie. Chce sam po
prowadzić sprawę. Dałem mu wszystkie materiały, które mia
łem. Książki rachunkowe, numery akt i kopie nagrań rozmów.
Po raz pierwszy od czasu, gdy klub opustoszał, Michael wyprostował się i uśmiechnął.
— Masz takie materiały?
Fisher skinął głową.
— Zacząłem je zbierać zaraz po pierwszym spotkaniu
z Kennedym. Pomyślałem sobie, że będę potrzebował jakiegoś
zabezpieczenia.
Michael zaczaj się śmiać. Początkowo cicho, a potem coraz głośniej. Chwilę później śmiali się już wszyscy. Kelner, który przyniósł eh'a, przez chwilę przyglądał się im w milczeniu, po czym wzruszył ramionami i odszedł, zachowując swoje myśli dla siebie.
* * *
Emily rozejrzała się dookoła, próbując ocenić skalę problemu jednym rzutem oka, ale było to niemożliwe. Jej wzrok nieustannie koncentrował się na detalach: na wykrzywionej twarzy posapującego z trudem starca, na pustych, wyrażających beznadzieję oczach cichego i na nic już nie skarżącego się dziecka, na ropiejących wrzodach młodego, ślepego żebraka albo na wypełnionej niemym bólem twarzy matki, która wciąż tuliła w ramionach swoje od dawna już martwe niemowlę. W obliczu tego powszechnego cierpienia ogólny obraz sytuacji po prostu rozpływał się gdzieś w dali. Tak wielka męka była, całkiem dosłownie, niewyobrażalna. Sądziła kiedyś, że Europa jest zła, ale to...
Znajdowała się na Poziomie Jedenastym, tuż nad Siecią, u samej podstawy Hsienu Waszyngton. Zjechała tu, aby popularyzować rozpoczętą właśnie „Kampanię Sprawiedliwości Społecznej". Zamierzali zdobyć fundusze na budowę pięćdziesięciu Centrów Opieki. Te rozsiane po całym Mieście ośrodki miały pomóc w zwalczaniu nędzy ludzi żyjących na najniższych poziomach. Jednakże już w chwili, gdy wyszła na Promenadę, zrozumiała, że ich plan jest żałosną, rozpaczliwie niewspółmierną do faktycznych potrzeb próbą uspokojenia sumienia. Nawet sumy sto razy większe od tych, które proponowali, wystarczyłyby jedynie na to, by dotknąć powierzchni całego problemu. Przecież tu, na tym jednym pokładzie, tłoczyło się pięćdziesiąt tysięcy ludzi — pięćdziesiąt tysięcy na pokładzie, który zaprojektowano z myślą o najwyżej osiemnastu tysiącach mieszkańców! Kiedy wybrano ją na przewodniczącą Komitetu Młodych Żon, pomyślała, że może to być — nawet jeśli szansa jest niewielka — jakaś okazja, by coś zrobić. Przez ostatnie sześć miesięcy poświeciła się całkowicie pracy społecznej, organizując spotkania i zbierając pieniądze. Teraz jednak, widząc to na własne oczy, zrozumiała, że się oszukiwała. Był tylko jeden
138
139
sposób, by wszystko zmienić. Należało zacząć od góry. Należało zniszczyć tych, którzy dopuścili do tego, by coś takiego się stało, i nadal pozwalali, by to trwało.
Przeciskała się powoli przez tłum, podczas gdy tysiące dłoni muskały ją lub pociągały lekko za jedwabne ubranie, a tysiące oczu wznosiły się ku niej z niemą prośbą. Nakarm mnie! Uwolnij mnie! Wyzwól mnie z tego Piekła!
W pewnej chwili nad jej głową pojawiła się malutka kamera, która ujęła najpierw całą scenę, a potem skoncentrowała się na wyrazie jej twarzy. A kiedy zawróciła w stronę wielkiej, ozdobionej flagami trybuny, na której zgromadzili się zaproszeni goście, zbliżył się do niej reporter i przekrzykując gwar tłumu, poprosił ją o wygłoszenie oświadczenia.
— Po prostu pokażcie to — powiedziała. — Niech wszyscy ze średnich poziomów dowiedzą się, jak tu, na dole, żyją ludzie. I — tu zmusiła się do kłamstwa — niech zrozumieją także, że mogą pomóc. Jeśli tylko każdy z nich przeznaczy jednego yuana na kampanię, pozwoli to złagodzić część tego cierpienia.
Odwróciła się szybko, bojąc się, że nie zdoła zapanować nad swoim gniewem i przenikającym ją uczuciem goryczy i powie coś więcej. Nie. Jej publiczna wypowiedź nikomu by nie pomogła. A już najmniej tym ludziom. Potrzebne było działanie. Działanie tego rodzaju, przed którym do tej pory się powstrzymywała.
Nastał czas, by znowu przystąpiła do akcji. Czas, by wykorzystała fałszywe dokumenty przygotowane dla niej przed laty przez DeVore'a i stała się kimś nowym. Rachelą DeValerian. Terrorystką. Anarchistką.
Tak, nastał czas, by odrodziło się Ping Tiao.
* * *
Z miejsca, w którym stał Kim, z platformy widokowej zawieszonej dwa //' nad powierzchnią oceanu, wydarzenia wstrząsające wielkim światem wydawały się tak dalekie jak odległy grzmot. Noc była spokojna — niezmierzona ciemność rozciągająca się we wszystkich kierunkach. Bez końca. Dosłownie bez końca. Mógłby tak lecieć przez nią w nieskończoność i nigdy nie dotarłby do jej kresu.
Ciemność, pomyślał. W ostateczności nie ma nic oprócz ciemności. A mimo to przez całe swoje krótkie życie po-
szukiwał światła. Dążył do niego, wspinając się ku niemu, tak jak nurek wynurzający się z głębiny.
Rozbijające się w dole fale rysowały nierówną linię bieli na wygiętym w łuk falochronie. Z tej wysokości linia ta wydawała się cienka i prawie bez znaczenia, ale on poleciał tam wcześniej i poznał z bliska furię wielkiego oceanu; widział fale o wysokości pięćdziesięciu ch'i rozbijające się z potworną siłą o falochron i czuł, że budzi się w nim jakaś zabarwiona pierwotnym lękiem cześć, podziw większy od tego, który wywołał w nim widok tego wielkiego śródoceanicznego miasta, które wybudowali nad Sohm Abyss*.
Odwrócił się. Ponad nim, nad wielką iglicą środkowego bloku, wisiało nocne niebo, jakby zakurzone gwiazdami — miliardami gwiazd płonących wiecznym ogniem, żarzących się jak coś, czego nigdy nie byłby w stanie nawet sobie wyobrazić. Ono także — jakże odmienne od znanych mu symulacji — napełniło go pełną pokory czcią. Olśniewała go prawdziwość tego widoku. Aż do tej chwili miał to wszystko w głowie jak jakąś skomplikowaną trójwymiarową mapę. Jednakże widząc teraz niebo na własne oczy, zrozumiał, czego mu brakowało. Chodziło o bezmiar, o ten budzący lęk ogrom. To było coś, o czym wiedział, ale czego nigdy jeszcze nie doświadczył. Aż do tej chwili.
Odwrócił się, czując lekkie, ale mimo to wyraźne drżenie platformy widokowej. Na dole, pośród gęstwiny poziomów Miasta, nie zauważało się niczego; było to tak, jakby przebywało się na suchym lądzie. Tutaj jednak, na tej wysokości, mimo systemu falochronów i gigantycznych łańcuchów z lodu przykuwających Miasto do znajdującego się dziesięć // niżej dna, można było wyczuć napór wzbierających w przypływie fal wielkiego oceanu.
Zamyślony Kim popatrzył w dół. Coś w jego duszy reagowało na myśl o tych ciemnych głębinach, nad którymi unosiła się krucha tratwa oceanicznego miasta, na myśl o tej potwornej masie i ciśnieniu. To coś było jakby jakąś mroczną antytezą jego myślącego ja, czymś, co czasem zerkało na niego z lustra, szczerząc wściekle zęby i warcząc.
Oparł dłonie na cienkiej warstwie lodu oddzielającej go od
* Abyss (ang.) — głębia (przyp. tłum.).
140
141
bezmiaru świata zewnętrznego i zadrżał. Ciemność i Światło. Jakże często dochodziło się do tego — do najprostszego ze wszystkich przeciwieństw. Ciemność i Światło. Jak w wielkiej koncepcji tao. A jednak, ostatecznie, nie wierzył w tao. Nie wierzył w to, że ciemność i światło były tym samym. Nie, wydawało mu się bowiem, że zwarły się one w wiecznej, nie kończącej się walce o supremację, walce, która może się zakończyć jedynie wówczas, gdy jedno z nich całkowicie zlikwiduje drugie: oślepiającym błyskiem zwycięskiej jasności albo zapaścią w totalną nicość.
A co potem?
Cofnął się, rozbawiony własnymi myślami. Co zatem istniało przed powstaniem wszechświata? I co będzie po jego zniknięciu? Wydawało się, że są to pytania wystarczająco logiczne, by je zadać, a równocześnie całkowicie pozbawione sensu. Równie celowe jak chwytanie brzytwy przez tonącego. Jakie znaczenie mogły one mieć dla codziennego życia? Jaki mógł być z nich użytek?
Absolutnie żaden. A jednak czuł jakąś potrzebę, by je zadawać.
— Shih Ward?
Kim odwrócił się. W cieniu obok otwartych drzwi windy serwisowej stał Han z lekko pochyloną w ukłonie, ogoloną głową. Na jego jednoczęściowym zielonym kombinezonie widniała cyfra cztery, określająca pozycję, którą zajmował w hierarchii SimFicu w Sohm Abyss.
— Już czas? — zapytał Kim, który nagle poczuł niechęć do
opuszczania bezpiecznej ciemności panującej na platformie
widokowej.
Han uniósł głowę i spojrzał na niego
— Czekają na dole, Shih Ward. Powinien pan już iść.
Kim ukłonił się w odpowiedzi i ruszył do wyjścia. Przy
bramie bezpieczeństwa zatrzymał się jednak i spojrzał w dół, na jaskrawo oświetlone centrum miasta. Sohm Abyss należało do typowych miast środkowego Atlantyku. Gruba, zewnętrzna ściana tworzyła gigantyczny sześciobok połączony krytymi, elastycznymi korytarzami z centralną, heksagonalną wieżą, którą wieńczyła smukła iglica komunikacyjna. Z góry wyglądało to jak lśniąca jaskrawymi kolorami brosza rzucona bezmyślnie w ciemną wodę, ale z miejsca, gdzie stał, lśniące
srebrem korytarze przypominały mu raczej sieć usnutą przez gigantycznego pająka...
— Shih Ward!
Nieco ostrzejsze tony pobrzmiewające w głosie Hana przypomniały mu o tym, czym stał się tego ranka. Rzeczą. Pozycją w księgach inwentaryzacyjnych SimFicu. Ukłonił się z przepraszającym uśmiechem na ustach i wszedł do wąskiej kabiny. Posłusznie. Jak na sługę przystało.
Jednakże w chwili, gdy brama zamykała się za nim, uświadomił sobie nagle, że kupili tylko jego część i że ta sama niezbadana ciemność rozciągająca się pod dnem tej wielkiej, wzniesionej przez ludzi budowli leżała także w tle wszelkich rzeczy, zarówno małych, jak i dużych.
A jeśli zaś chodziło o samą świadomość, to czyż nie była ona po prostu jasno oświetloną tratwą unoszącą się na mrocznych wodach podświadomości? Malutkim, kruchym budyneczkiem ludzkiego doświadczenia i rozsądku?
Kiedy winda ruszyła w dół, Kim popatrzył na gładką krzywiznę wygolonej głowy swego towarzysza, na fałdy zielonego materiału okrywającego jego plecy i zadumał się na chwilę nad tym, czy tego człowieka niepokoiły kiedykolwiek podobne myśli, czy też pozycja i status materialny były dla niego jedynymi kryteriami oceny rzeczywistości. A jeśli prawdą było to drugie, to jak żył taki człowiek? Jak żył ktoś, kto brał rzeczy takimi, na jakie wyglądały, i nie zastanawiał się nad ich prawdziwą istotą? Który to obszar świadomości należało zablokować, aby stać się odpornym na zew wielkiej tajemnicy? Jak można było zaprzestać myślenia i po prostu być? A może było inaczej? Może była to nie tyle kwestia zaprzestania myślenia, co raczej nie rozpoczęcia go w ogóle?
Jeszcze przez chwilę Kim rozważał ten problem, grzebiąc w nim jak małpa gmerająca patykiem w mrowisku, po czym dał sobie z nim spokój.
Nieważne, czy to było przekleństwo, czy też błogosławieństwo — taki właśnie był. To dlatego SimFic zapłacił tę ogromną sumę. Zadawanie sobie podobnych pytań było bezcelowe. A tym, co powinien zrobić w ciągu następnych pięciu lat, było znalezienie sposobu na wykorzystanie tych swoich cech i dbanie o to, by sam się przy okazji nie zużył, nie wypalił. By nie stał się tym, czym myśleli, że jest — przedmiotem służącym do
142
143
rozwiązywania problemów, generatorem idei. Da im oczywiście to, czego od niego chcą, ale równocześnie zachowa coś dla siebie. Być może tylko jedno. Jedną czystą, niczym nie skalaną wizję.
Winda zwolniła i zatrzymała się. W chwili, gdy otworzyły się drzwi, a w kabinie dał się słyszeć szmer toczonych na zewnątrz rozmów, Kim wspomniał cichą, zbryzganą gwiazdami ciemność rozciągającą się w górze i uśmiechnął się, wiedząc już, czym ona była.
* * *
Kustow odprowadzał Michaela do jego apartamentu, który znajdował się w południowej, eleganckiej części strefy. Po drodze rozmawiali na wiele tematów — o nowych ochroniarzach Kennedy'ego, o znaczeniu przyszłych zmian w edyk-cie — ale przede wszystkim o tym, czy Kustow także powinien wziąć udział w wyborach.
— Chcesz tego, Bryn?
— Myślę, że tak — odpowiedział Kustow. — Poza tym wydaje się, że pozostało mi niewiele innych rzeczy, które mógłbym teraz robić. Z punktu widzenia giełdy wszyscy jesteśmy spaleni, nie możemy przecież żyć z pędzenia bimbru.
Michael spojrzał mu w oczy.
— Nie o to pytałem, Bryn. Chcę wiedzieć, czy to jest to,
czego naprawdę chcesz?
Kustow opuścił głowę w zadumie.
— Gdybym nie chciał zostać w to wplątany, to nie zrobiłbym pierwszego kroku, prawda? — Popatrzył ponuro na Michaela i dodał: — Myślę, że obaj wiedzieliśmy, do czego nas to doprowadzi. A Joseph Kennedy także nie ukrywał przed nami niczego i nie opowiadał żadnych kłamstw, czyż nie?
— Chyba nie.
— W takim razie, ujmując to precyzyjnie, mam do wyboru tylko dwie możliwości. Obie w sferze polityki. Mogę pozostać za sceną i być szarą eminencją wpływającą na bieg wydarzeń albo ustawić się z przodu.
— I chcesz być tym, który stoi z przodu? Kustow wziął głęboki oddech.
— Nie jestem pewny. Podobało mi się to, co robiliśmy do
tej pory. Chcę powiedzieć, że praca z tobą, Carlem i Jackiem sprawiała mi dużą przyjemność. Tworzyliśmy dobry zespół. Ale zaczynać teraz, z nowym zespołem... — Wzruszył ramionami. — Sam nie wiem. Po prostu nie wiem. Michael milczał przez chwilę.
— Ludzie będą oczekiwali, że wystartujesz. Gdy partia się
rozrośnie, stracisz swoją pozycję, chyba że będziesz reprezen
tantem. Stracisz to wszystko, co obecnie posiadasz. Jeśli nie
wystartujesz, możesz w niedługiej przyszłości zostać wypchnię
ty z obiegu, Bryn. Tak przynajmniej ja to widzę.
Kustow zwiesił głowę, po czym przytaknął. Zmarszczył czoło i przez jakiś czas patrzył na własne buty. Kiedy ponownie podniósł głowę, na jego twarzy widniał wyraz bolesnego niezdecydowania.
— Wiesz, o co chodzi, Michaelu? Boję się.
Michael zaśmiał się krótko, z niedowierzaniem, a następnie zmarszczył czoło. Kustow był z nich największy. Najsilniejszy. Najbardziej otwarty. To, że on mógł się czegoś obawiać, było po prostu niemożliwe.
— Czego się boisz?
— Myślę, że tego całego interesu. Władzy i polityki. Nie chcę zostać kolejnym Carverem, Grattonem czy Hartmannem.
Michael pokręcił głową.
— I nie zostaniesz! Do diabła, Bryn, czy nie o to właśnie
nam chodzi? Czy nie robimy tego wszystkiego, by pozbyć się
starej gwardii i wprowadzić nowe porządki; lepsze porządki?
Kustow wzdrygnął się.
— Być może. Sam nie wiem. Po prostu dziś w nocy spoj
rzałem na to wszystko z boku. Na to poklepywanie po ple
cach, na to wynajmowanie nowych ochroniarzy i te szepty
między przyjaciółmi, i zacząłem się zastanawiać, czy my rze
czywiście będziemy tacy inni od całej reszty.
Zapanowała chwila ciszy, po czym Michael ujął ramię swego starego przyjaciela i powiedział:
— Chodźmy do mnie. Mój apartament jest już tuż obok.
Pośpimy kilka godzin, a potem znowu porozmawiamy.
Kustow uśmiechnął się łagodnie, pokiwał głową i odparł:
— Dobrze. Prowadź.
Kiedy stanęli przed drzwiami, Michael odwrócił się i jeszcze raz spojrzał na przyjaciela. Może Bryn miał rację. Może to
144
145
wszystko skończy się tak, jak się tego obawiał. Ale jeśli nie spróbują, to wynik z pewnością będzie równie zły, jeśli nie gorszy.
Rozmyślając o tym, przyłożył kciuk do zamka, a palcami drugiej ręki wystukał kombinację cyfr. W chwili, gdy drzwi zaczęły się otwierać, Kustow przesłał mu pijacki uśmiech i zatoczywszy się, wszedł do środka.
Eksplozja była ogłuszająca. Michael, odrzucony podmuchem na drugą stronę korytarza, upadł niezdarnie na podłogę i stracił świadomość. Kiedy ją odzyskał — zaledwie chwilę później, jak mu się zdawało — wszędzie kręcili się ludzie ze Służby Bezpieczeństwa, a dwaj pochyleni nad nim medycy robili coś z jego nogami. W ogóle ich nie czuł...
— Gdzie jest Bryn? — zapytał, usiłując usiąść. Nie udało mu się to jednak, a jego słowa zabrzmiały jak suchy kaszel. Zdał sobie wtedy sprawę z tego, że boli go coś w piersiach. Jeden z medyków pochylił się nad nim i powiedział, by się odprężył, i że wszystko będzie dobrze. Co będzie dobrze? — chciał zapytać, ale zemdlał. Parokrotnie jeszcze odzyskiwał przytomość i ponownie ześlizgiwał się w ciemność. Za każdym razem, kiedy się budził, wszystko wyglądało inaczej, jakby przesunięte w czasie. Kawałek po kawałku zaczął układać to sobie w całość. Leżał przywiązany pasami do wózka, a głowę miał lekko wspartą na poduszkach. Stojący po jego prawej stronie wielki mężczyzna o szczerej, otwartej twarzy mówił do mikrofonu nadajnika i słuchał odpowiedzi. W pewnej chwili wymamrotał coś o bombie. Ktoś został zabity.
Dopiero później dotarło do Michaela znaczenie tych słów. Ktoś został zabity. Bryn. Ale wtedy leżał już w szpitalnym łóżku, pilnowany przez uzbrojonego strażnika i nie było już nic, co mógłby zrobić. Wciąż i wciąż wracał do niego widok uśmiechającego się Bryna, który mija go chwiejnym krokiem i wchodzi do środka. Chciał wyciągnąć rękę i zatrzymać go. Zawołać go. Ostrzec jakoś. Ale było już za późno. Bryn Kustow nie żył.
* * *
Kim zatrzymał się na szczycie schodów i zdumiony rozciągającym się przed jego oczami widokiem, spojrzał na leżącą
w dole podłogę ogromnej sali recepcyjnej. Powietrze było chłodne, a zmiękczone odrobiną błękitu mrugające delikatnie oświetlenie wypełniało ją zmieniającymi się płynnie cieniami. Uśmiechną} się, rozbawiony tym efektem. Wyglądało to tak, jakby znalazł się nagle na dnie basenu. Wielkiego basenu wypełnionego miękkim, pobrzmiewającym lekkim echem szmerem głosów. Było tam trzysta, może nawet czterysta osób, skupionych w grupy między filarami. Posłaniec, który go tu przyprowadził, zszedł dwa stopnie w dół, odwrócił się, popatrzył na niego z niecierpliwością, po czym ruszył dalej. Kim podążył za nim.
Grupa około trzydziestu osób — głównie mężczyzn — zebrała się obok czegoś, co wyglądało jak wielki szklany stół wpuszczony w podłogę. Posłaniec podszedł do nich, po czym cofnął się o krok i skinieniem ręki przywołał Kima.
W środku grupy stał wielki, niedźwiedziowaty mężczyzna około sześćdziesiątki z niemodną kozią bródką i starannie przystrzyżonymi popielatosrebrzystymi włosami. Miał na . bie szatę z jedwabiu, której elegancki krój wskazywał na to, zi1 przywiązywał dużą wagę do tego, jak się ubierał. Był te William Campbell, regionalny zarządca SimFicu w Miastach Północnego Atlantyku. Witając Kima, pochylił się nad nim
i powiedział:
— Wybacz mi to nieformalne podejście, Kim, ale tak właśnie lubię postępować. Widzisz, z jedenastu regionalnych zarządców SimFicu ja mam pod sobą największy obszar administracyjny i najmniejszy zespół współpracowników. Podobnie jak planktonu, jest mnie dużo, ale jeśli nie będę się uwijał, w niektórych miejscach może mnie zabraknąć.
Kim uśmiechnął się, po czym ujął dłoń Campbella i uścisnął ją zdecydowanie. Następnie cofnął się i popatrzył dookoła siebie, świadomy tego, że oczy wszystkich obecnych zwrócone
były na niego.
— Jestem zachwycony, mogąc pana poznać, zarządco.
A pańscy przyjaciele, obecni tu ch'un tzu... czy oni wszyscy są
pracownikami SimFicu?
Campbell obejrzał się za siebie. Jego obojętny, pełen swobody sposób bycia ostro kontrastował z napięciem widocznym na twarzach otaczających go ludzi.
— Nie wszyscy. Organizujemy takie wieczory raz na ty-
146
147
dzień. Przychodzi tu każdy, kto właśnie przebywa w Sohm Abyss. Jednakże duża część obecnych to pracownicy SimFicu. Za chwilę cię oprowadzę. Będziesz mógł ich poznać i skojarzyć nazwiska z twarzami.
— Dziękuję — odparł Kim, mile ujęty sposobem bycia
Campbella. Równocześnie jednak wyczuwał w atmosferze tego
spotkania jakieś dziwne napięcie, jakby sprawy nie miały się
wcale tak, jak wyglądały na pierwszy rzut oka. Odsunął jednak
tę myśl na bok, zdecydowawszy, że będzie tego dnia bardzo
towarzyski. — Byłem przed chwilą na platformie widokowej.
To przepiękne miejsce. Nie rozumiem, dlaczego nie buduje się
już więcej tych oceanicznych miast.
Campbell roześmiał się.
— Ekonomia, Kim. Czysta ekonomia. Koszt budowy w za
sadzie jest niewielki, ale zakotwiczenie każdej z tych małych
ślicznotek, przeprowadzenie wszelkich koniecznych badań
i zabezpieczenie siedmiu wielkich kabli kosztuje niesamowicie
dużo. W obecnych czasach nie można by tego niczym uza
sadnić.
Kim pokiwał głową w zadumie.
— A jednak to zostało zbudowane.
— Tak, rzeczywiście. Jednakże jeśli chodzi o SimFic, opracowaliśmy ostatnio inną strategię. Po co budować te rzeczy, skoro można je nabyć? Weźmy na przykład Sohm Abyss. Już teraz posiadamy dwadzieścia pięć procent całości. Taki jest maksymalny limit dopuszczany przez obecnie funkcjonujące prawo. Ale czasy się zmieniają. — Campbell rozejrzał się dookoła siebie i dodał: — Miło byłoby zawiesić flagę SimFicu nad jednym z tych miast, nie sądzicie?
Odpowiedziało mu ogólne przytakiwanie i głośny pomruk zgody.
— Ale dosyć już na ten temat. — Zarządca położył poufale swą wielką, niedźwiedzią rękę na ramieniu Kima i odciągnął go na bok. — Pozwól, że cię teraz oprowadzę. Przedstawię cię ludziom, z którymi będziesz pracować.
— Kim oni są? — zapytał Kim, patrząc na grupę, którą właśnie opuścili.
— Ludzie z firmy — odparł spokojnie Campbell, głaszcząc w zadumie swoją kozią bródkę. — W większości pracownicy administracji. Nawiasem mówiąc, może byś się czegoś napił?
Kim zawahał się.
— Ja...
Campbell zatrzymał jednego z kelnerów i zdjął z jego tacy kieliszek wina.
— Och, racja. Ty nie pijesz. To dobrze. Niektórzy z tu
obecnych piją o wiele za dużo. I robią także inne rzeczy.
Myślą, że nie wiem, co się dzieje, Kim, ale ja mam swoje
własne źródła informacji. Popatrz, na przykład, na tego faceta
w szarym stroju.
Kim odwrócił się, spojrzał w tamtą stronę i zauważył wysokiego mężczyznę o chudej twarzy, ubranego w szatę z szarego jedwabiu.
— Widzisz go. Dobrze. Nazywa się Bonnot. Alex Bonnot.
Jest tu kierownikiem naukowym. Twoim bezpośrednim prze
łożonym. Zgodnie z tym, co jest w aktach, to dobry fachowiec.
Ktoś, na kim można polegać. Uczciwy. Ale ja mam wątpliwo
ści. Obserwuj go, Kim, dobrze? I daj mi znać, gdy tylko
zauważysz, że robi coś podejrzanego.
Kim zerknął na twarz Campbella, po czym odwrócił wzrok, nie bardzo wiedząc, co tamten miał na myśli. Cała ta sprawa wyglądała dość dziwnie. Dlaczego, na przykład, zarządca nie przedstawił go tym ludziom?
— Nie bardzo rozumiem — powiedział po chwili. — Myś
lałem, że to pan rządzi tu wszystkim.
Campbell uśmiechnął się.
— W ogólności tak. Ale Sohm Abyss to dziecko Bonnota. A przynajmniej naukowa część tego wszystkiego. Hodowla ryb, lodownia i to całe gapienie się w gwiazdy, jak my to lubimy nazywać. Administracją kieruje człowiek stojący obok niego, Schram. Dieter Schram. Wyobraża sobie, że jest kimś w rodzaju uczonego, ale daleko mu do twojej klasy, Kim. Niestety jest także tępy. To zapewne dlatego dostał tę posadę. Jeśli chodzi o mnie, większość czasu zajmują mi podróże między miastami. Mam ich osiem w swoim regionie, ale moja główna siedziba znajduje się w Cape Verde.
— A więc mam słuchać rozkazów Bonnota?
— I Schrama. A oni słuchają mnie. — Campbell odwrócił się powoli, odprężony i swobodny, i ignorując twarze wpatrujących się w nich ludzi, pociągnął Kima przez tłum ku grupce stojącej przy jednym z filarów. — Och, wiem doskona-
148
149
le, co się dzieje w miejscach takich jak te. Wiem także, co cię spotkało w przeszłości, Kim. Przeczytałem twoje akta bardzo uważnie. Możesz być pewny, że tutaj nie stanie się nic takiego. Masz na to moje słowo. — Zwolnił i spojrzał z góry na Kima. — Czeka cię dużo pracy, Kimie Wardzie, ale będę wobec ciebie sprawiedliwy. Jeśli pokażesz mi rezultaty, możesz spodziewać się mojej hojności. I to w zakresie wykraczającym poza warunki kontraktu, rozumiesz mnie?
Kim ponownie nie był pewny, czy dobrze rozumie, ale skinął głową i odpowiadając na szeroki, uspokajający uśmiech Cam-pbella, uśmiechnął się do niego.
— Rozumiem to tak — kontynuował zarządca. — Jeśli uda mi się sprawić, byś był zadowolony, dostarczysz mi towar. Jeśli ty dostarczysz towar, SimFic będzie miał zyski. A jeśli SimFic będzie miał zyski, to wzbogacimy się wszyscy. A więc w moim najlepiej pojętym interesie powinienem dbać o to, byś ty był zadowolony, prawda?
— Chyba tak.
Zatrzymali się tuż przed grupą pięciu mężczyzn, którzy odwrócili się na widok nadchodzącego Campbella i stali teraz wszyscy z lekko pochylonymi głowami, czekając, aż zarządca przedstawi ich Kimowi.
— Ten tutaj to Hilbert, Eduard Hilbert. Jest kierownikiem
laboratorium kriobiologii i ekspertem od procedur biostabili-
zacji... reperowanie komórek i tym podobne rzeczy. Nasze
eksperymenty są jeszcze na wczesnym etapie, ale wiążemy
z nimi wielkie nadzieje, prawda, Eduard?
Hilbert pokiwał głową. Był to chudy, ciemnowłosy mężczyzna po trzydziestce o lekko zahukanej twarzy człowieka, który woli spędzać czas w laboratorium, a nie na spotkaniach towarzyskich. Kim wyciągnął do niego rękę i powiedział:
— Miło mi pana poznać.
— I nawzajem. — Hilbert spojrzał w bok, zakłopotany, ale jego krótki uśmiech był wystarczająco przyjazny. Co więcej, odwracając głowę, ukazał pulsującą nikłym światłem opaskę, którą miał na szyi. On także był niewolnikiem kontraktowym.
— A ten — kontynuował Campbell, przedstawiając młodego Han w wieku dwudziestu kilku lat — to Feng Wo-shen. Z wykształcenia jest projektantem białek, ale będzie pracował z tobą, Kim, jako jeden z twoich asystentów.
Feng ukłonił się nisko, bardzo oficjalnie. Wyprostowawszy się, płonącymi z entuzjazmu oczami spojrzał na Kima.
— Jestem zachwycony, że będę z panem pracował, Shih
Ward. Wszyscy z podnieceniem myślimy o czekających nas
wyzwaniach.
Kim oddał mu ukłon, po czym spojrzał na Campbella.
— Asystenci?
Potężny mężczyzna uśmiechnął się.
— Oczywiście. Nie oczekujemy od ciebie, byś sam wykony
wał całą pracę eksperymentalną. Do tego będą ci potrzebni
asystenci. Na początek przydzieliłem ci czterech. Jeśli to za
mało...
Kim roześmiał się.
— Nie, nie... czterech zupełnie mi wystarczy. Chcę tylko
powiedzieć... No cóż, nie spodziewałem się, że będę aż tak
dobrze traktowany.
Campbell popatrzył na niego z prawdziwym zdumieniem.
— A dlaczego, do diabła, nie? Posłuchaj, Kimie, zainwes
towaliśmy w ciebie ogromne pieniądze. Byłoby z naszej strony
ostatnią głupotą, gdybyśmy nie starali się wydobyć z ciebie
tego, co najlepsze. Jesteś teoretykiem, prawda? Do takiej
pracy cię kupiliśmy, czyż nie? W takim razie całkowicie sen
sownym posunięciem z naszej strony jest uwolnienie cię od
wszystkiego, co ci może przeszkadzać w tym, w czym jesteś
najlepszy. W maksymalnym wykorzystaniu twoich talentów.
Kim pomyślał przelotnie o kurze składającej złote jaja, ale uśmiechnął się tylko i przytaknął.
— Rozumiem pański punkt widzenia, zarządco. Jednakże
duża część mojej pracy jest, z konieczności, pracą eksperymen
talną. Feng Wo-shen i inni będą niewątpliwie dużą pomocą, ale
musi pan zrozumieć...
Campbell podniósł rękę.
— Rób, co tylko chcesz. I w taki sposób, jaki uznasz za
stosowny. Dostarcz mi tylko wyniki, dobrze? Wyniki. — Od
wrócił się i wyciągnął rękę, wskazując następnego ze stojących
w rzędzie mężczyzn. — A ten tutaj...
Przez następne pół godziny Kim spacerował po sali recepcyjnej, poznając ludzi, z którymi miał pracować, a na koniec wrócił do grupy stojącej wokół szklanego stołu; stołu, który — jak to nagle zrozumiał — nie był wcale stołem, ale górną
150
151
częścią wielkiego zbiornika z wodą. Jego mieszkaniec, jeśli był tam jakiś mieszkaniec, skrył się gdzieś w głębi za zasłoną morskiej roślinności i skał.
Podczas gdy Campbell przedstawiał go formalnie Bonnoto-wi i Schramowi, Kim rozmyślał o przyszłych zadaniach. Dadzą mu przynajmniej to, czego był do tej pory pozbawiony: dobrą aparaturę, świetnie wyszkolny zespół i wszystko, czego będzie jeszcze potrzebował do tego, by opracować i wyprodukować produkt, który można będzie sprzedać. Jedyna prawdziwa różnica polegała na sposobie podziału zysku z tego przedsięwzięcia.
Uśmiechnął się do siebie. To, co Campbell powiedział wcześniej, było prawdą. Jeśli mu się powiedzie, wszyscy będą bardzo zadowoleni. A kto wie, może nawet spodoba mu się ta praca. Z drugiej strony, może jednak nie będzie to takie proste. Zapowiedź kłopotów dostrzegł w przepełnionych zazdrosną wrogością i głęboko zakorzenioną pogardą dla jego drobnego ciała człowieka z Gliny spojrzeniach, którymi obrzucili go Bonnot i Schram. No cóż, może z tym żyć. Poza tym zawsze pozostawała jeszcze obietnica protekcji złożona przez Camp-bella.
Odczekał do momentu, kiedy nie będzie to nieuprzejme, po czym odsunął się od grupy i oparłszy dłonie na powierzchni zbiornika, zerknął do środka. Szklana tafla była zimna i wzmocniona grubą warstwą lodu, jakby znajdującą się wewnątrz wodę poddano znacznie większemu ciśnieniu niż to, które panowało w sali.
Przez jakiś czas nie było tam nic widać, po czym —jakby to coś tylko czekało na pojawienie się Kima — wokół jednej ze skał owinął się wężowaty kształt, szukając czegoś na oślep malutkimi przyssawkami. A potem, z jakąś senną powolnością, która była wręcz hipnotyzująca, z gęstwiny roślin wodnych wychynęła reszta cielska, tak ogromnego, że zdawało się wypełniać cały zbiornik...
Kim patrzył w dół z fascynacją. Wyglądało to jak pająk. Gigantyczny, wodny pająk, którego długie ramiona wiły się bez przerwy, dotykając krępujących go ścian zbiornika. Cęt-kowana kopuła głowy zwierzęcia, schowana początkowo w cieniu, wyłoniła się z niego i zatrzymała naprzeciw Kima, a ogromne, mrugające powoli oczy zmierzyły go zimnym, obojętnym
spojrzeniem, które zdawało się zarówno oceniać go, jak i z lekceważeniem odprawiać.
Kim zadrżał i odsunął się. Kolejny raz zwykła wiedza zawiodła go, bowiem przebywanie w obecności takiego stworzenia — jednego z prastarych monstrów z otchłani — było równoznaczne z doświadczeniem pierwotnego, irraq'onalnego lęku. Tak, samo spojrzenie w oczy tego potwora było jak patrzenie w coś przeogromnego, mrocznego i całkowicie obcego.
To było stworzenie z głębin oceanicznych. Jak zatem udało im się je złapać? Jak je tutaj sprowadzono? Jak utrzymywano je przy życiu? Gdy zwierzę odwróciło się i osunęło między zasłaniające je warstwy roślin, Kim spróbował oszacować jego długość. Mierzyło pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt ch'i. Ogromne, nawet jak na przedstawiciela swego gatunku.
W tej samej chwili Kim wyczuł za plecami czyjąś obecność. Spojrzał do tyłu i zauważył Campbella. Stał tam i w zamyśleniu głaskał swoją kozią bródkę.
Zarządca popatrzył ponad ramieniem Kima na znikającego potwora, po czym zapytał:
— No i jak? Co myślisz o naszej maskotce? Robi wrażenie,
co? Jeden z zespołów pracujących na dużej głębokości znalazł
go ponad rok temu. Natknęli się na niego sześć li pod powierz
chnią wody, w samym środku Sohm Abyss. Ogłuszyli go
i włożyli do kapsuły, w której umieścili kilka smakołyków, po
czym zaczęli się zastanawiać, co z nim zrobić. W końcu
musieliśmy zbudować specjalną komorę ciśnieniową, a mimo
to wyciągnięcie go na powierzchnię zajęło nam dwa tygodnie:
po każdym ch'i należało robić przerwę, o ile dobrze pamiętam.
Ale oto jest. Nasza duma i radość. — Campbell spojrzał na
Kima i dodał: — Masz duże szczęście, Kim. Nie zaszczyca nas
zbyt częstymi wizytami. Większa część jego zbiornika rozciąga
się głęboko pod miastem. To ogromna rzecz. Jeśli zechcesz,
możesz zrobić sobie tam wycieczkę.
Zamyślony Kim odpowiedział na to wymijającym kiwnięciem głowy. Sześć li... To znaczyło, że ciśnienie w zbiorniku musiało być przeogromne.
— Czy on ma jakieś imię? Campbell przytaknął.
— Nazywamy go Stara Ciemność. Między innymi. Ale
152
153
zmieńmy temat. Pogadamy o tym później, dobrze? Chciałbym, abyś spotkał się z jeszcze jedną osobą. Byłaby tu wcześniej, ale jej lot się opóźnił. Chodźmy, ona czeka tam na nas.
Kim popatrzył jeszcze raz na zbiornik, po czym ruszył za zarządcą. Mijając Bonnota i Schrama, przesłał im nieznaczne ukłony.
— Oto jesteśmy —powiedział Campbell, wprowadzając go
w krąg ludzi. — Barratta i Symonsa poznałeś już wcześniej,
ale chciałbym przedstawić cię naszemu nowemu radcy hand
lowemu. O ile mi wiadomo, znacie się już od dawna...
Ale Kim nie słuchał go więcej. Gdy tylko zauważył drobną czarnowłosą kobietę, minął Campbella i objął ją, przyciskając gwałtownie do piersi. Jego oczy wezbrały łzami.
— Rebecca... — wykrztusił zdumiony i odsunąwszy się
o krok, przyjrzał się jej jeszcze raz, jakby była jego dawno
zaginioną siostrą. — Niech mi bogowie wybaczą, myślałem, że
nie żyjesz...
* * *
Sytuacja rozwijała się bardzo szybko. W ciągu godziny od zamachu Gratton wystąpił we wszystkich kanałach telewizyjnych, od wybrzeża do wybrzeża, wyrażając swoje przerażenie i smutek. Jego wypowiedzi przerywano obrazami z sali operacyjnej, gdzie chirurdzy próbowali poskładać Michaela Levera. Dopiero interwencja Kennedy'ego — poparta groźbą kosztownego postępowania sądowego — usunęła go z wizji. Dwie godziny później Kennedy zwołał konferencję prasową w poczekalni szpitala i z bladym jak ściana Carlem Fisherem u boku wystąpił przed dziennikarzami.
Rozmaite organizacje terrorystyczne pospieszyły z deklaracjami, w których zaprzeczały swej odpowiedzialności za incydent. Czarna Ręka posunęła się nawet tak daleko, że potępiła tę akcję. Sondaże MedFacu przeprowadzone pół godziny po suchym oświadczeniu Kennedy'ego dały obraz ogólnych nastrojów: Gratton jest skończony... jeśli Lever przeżyje.
Kennedy nie oskarżył nikogo. Prawdziwie poruszony tym, co się stało, patrząc na zebranych zaczerwienionymi oczami, potępił gwałt jako metodę walki politycznej. Bardzo obrazowo i z dużą elokwencją opisał, co spotkało tych młodych ludzi,
których jedyną winą było to, że bronili swych przekonań. Wydziedziczenie, obłuda i dwulicowość najbliższych, embargo nałożone na nich przez starców. A teraz to. Ujął wszystko tak zręcznie, że nikt nie mógł go oskarżyć o sugerownie istnienia bezpośredniego związku między zamachem a starymi ludźmi, którzy pragnęli powstrzymać młodzież. Jednakże sam fakt zestawienia tych dwóch spraw wzmocnił przesłanie wynikające z jego słów do tego stopnia, iż wielu z widzów zaczęło się zastanawiać, czy ten akt terroryzmu nie został zmontowny przez te same ręce, które nadały kształt całej reszcie.
Charles Lever odpowiedział na to godzinę później, pozywając Kennedy'ego do sądu. Latające kamery, które cały czas towarzyszyły starcowi, uchwyciły ten moment i rozpowszechniły go wraz ze smutnym, pełnym żalu uśmiechem Kennedyego i jego kilku słowami: „Powiedzcie panu Leverowi, że przykro mi słyszeć, iż bardziej interesuje go jego polityczna skóra od zdrowia własnego syna".
Te kanały, które nie miały na miejscu własnych kamer, kupiły taśmy i wraz ze świeżym materiałem, który napływał przez cały czas, pokazywały je wielokrotnie przez resztę nocy oraz następny dzień.
Służba Bezpieczeństwa, w pełni świadoma delikatnej natury całej sprawy, przydzieliła do niej dwa speq'alne zespoły śledcze, które szybko dostarczyły pierwszych wyników. Reprezentant Hartmann został przewieziony na przesłuchanie do Kwatery Głównej Służby Bezpieczeństwa w Waszyngtonie, a trzej ludzie z jego politycznego otoczenia — wszyscy byli członkowie Służby Bezpieczeństwa — wydawali przez całe popołudnie najrozmaitsze oświadczenia. Hartmann uśmiechał się do kamer tłoczących się nad jego głową, ale był to słaby uśmiech człowieka, który wie, że wpadł w pułapkę. Wkrótce przeciekły wieści, że aresztowano go w Denver, na pokładzie pozaplane-tarnego wahadłowca.
Po odpowiedzi Kennedy'ego na jego pozew Charles Lever zamknął drzwi przed mediami. W Instytucie Cutlera także odmówiono wszelkich komentarzy na temat powstałej sytuacji. Tymczasem dziennikarze sieci południowej badali kontakty Bryna Kustowa i zmontowali godzinny program dokumentalny pokazujący życie zmarłego, w którym znalazł się także wywiad z pogrążoną w żałobie matką. Natomiast jego ojciec
154
155
zamknął się w domu i zdecydowanie odmówił ukazania się przed kamerą.
O ósmej trzydzieści, trzy godziny po wywiezieniu go z sali operacyjnej, Michael Lever otworzył oczy. Emily, pochylona nad nim prawie bez przerwy, siedziała przy łóżku. Po drugiej stronie pokoju, na szpitalnych krzesłach czekali Kennedy, Fisher i Parker. Nad ich głowami wisiała pojedyncza kamera, która uchwyciła moment powrotu rannego do przytomności.
W pierwszej chwili na twarzy Michaela nie było widać niczego oprócz całkowitej dezorientacji. Później, gdy wróciły wspomnienia, zaczął szlochać. Emily pochyliła się jeszcze bardziej, szepcząc mu słowa pociechy i ściskając dłonie. Po twarzach stojących za jej plecami mężczyzn płynęły łzy. Uchwycił to drugi obiektyw kamery.
Po chwili Kennedy podszedł do łóżka i stanął obok Emily, spoglądając na pokrytą grubą warstwą bandaży twarz Michaela. Następnie wytarł oczy oraz policzki gazą chirurgiczną i odsunął się lekko, aby nie przesłaniać kamerze widoku.
Michael zadrżał.
— Kto to zrobił, Joe? Czy wiedzą już, kto to zrobił? Kennedy pokręcił głową.
— Jeszcze nie.
Nie powiedział nic o Hartmannie. Nic o pozwie jego ojca. Michael przełknął ślinę i zamknął oczy. Kiedy je znowu otworzył, były wilgotne od łez.
— Nic nie czuję, Joe. Od pasa w dół nic nie czuję.
Kennedy zerknął na Emily i odwrócił wzrok. Z góry wyglądało to tak, jakby nie potrafił znaleźć odpowiednich słów do powiedzenia tego, co musiał powiedzieć. W końcu przez jego ramiona przebiegł lekki dreszcz, a on sam spojrzał na Michaela, zbierając wszystkie siły.
— Mówią nam, że nic już nie mogą z tym zrobić, Michaelu.
Fragmenty bomby przebiły twoją pierś i utkwiły w kręgo
słupie. Jesteś sparaliżowany, Michaelu. Od pasa w dół.
Twarz Michaela nic nie wyrażała. Pokiwał głową. Było oczywiste, że wciąż jest jeszcze w szoku.
— Mówią, że miałeś szczęście — ciągnął Kennedy. —
Gdybyś był sam, już byś nie żył.
Michael ponownie przytaknął, ale tym razem w jego twarzy mignął ból.
156
— Kochałem go... — powiedział miękko, kończąc cichym jękiem, który wbił się w serca słuchaczy jak ostry kolec. Odwrócił głowę na bok. Pojedyncza łza zaczęła spływać po jego policzku, a kamera ustawiła obiektyw na zbliżenie, aby prześledzić jej drogę.
Bryn Kustow wziął na siebie całą siłę eksplozji. Został, zupełnie dosłownie, rozerwany na części. Ale jego ciało ochroniło Michaela przed wybuchem. Mimo to miał on złamane obie nogi, pękniętą czaszkę i rozległe obrażenia wewnętrzne. Kawałki gorącego metalu oraz kości z prawego ramienia Kustowa wbiły się w jego ciało, przerywając naczynia krwionośne, mięśnie i nerwy. Jednakże najpoważniejszym problemem był jego uszkodzony kręgosłup. Nie można było z całą pewnością twierdzić, że nigdy już nie będzie chodzić — bio-protetyka mogła być lekarstwem na prawie wszystko z wyjątkiem samej śmierci — ale upłynie wiele dni, zanim znowu stanie na nogi. A do wyborów zostały tylko trzy dni.
Jeden przedsiębiorczy kanał, przedstawiwszy najpierw diagram względnych pozycji Kustowa i Levera, pokazał następnie swoim widzom pełną, holograficzną rekonstrukcję eksplozji. Miliardy ludzi obserwowały, jak komputerowe symulacje wyglądające prawie dokładnie tak samo jak ci dwaj krótkowłosi, przystojni, młodzi mężczyźni, zostały rozerwane przez wybuch. Chwilę później powtórzono wszystko, zmieniając punkt widzenia i zwalniając tempo.
Pracownicy innego kanału, wykazując się dobrym smakiem, a być może żałując, że sami nie wpadli na podobny pomysł, założyli fundusz na opłacenie kosztów kuracji bioprotetycznej Michaela Levera. Pozwolili sobie przy okazji na sugestię, że w gruncie rzeczy to niejaki Charles Lever powinien pokryć cały rachunek. Oni także w ciągu godziny zostali pozwani do sądu.
Rano, w dniu wyborów, oskarżono Hartmanna o spisek z zamiarem morderstwa, ale wtedy było już w zasadzie po wszystkim. Gratton wycofał swą kandydaturę dzień wcześniej. Kiedy zamknięto urny, Michael Lever został wybrany prawie jednogłośnie, gromadząc dziewięćdziesiąt siedem procent oddanych głosów. Większe znaczenie miało jednak to, że Partia Nowych Republikanów, niesiona falą sympatii i współczucia, zdobyła dwadzieścia sześć z trzydziestu miejsc, o które walczyła.
157
Do pokoju szpitalnego, w którym leżał Michael, wpuszczono na chwilę kamery, aby przekazały światu jego reakcję. Leżąc na swym łóżku, uśmiechnął się chłodno do roju unoszących się nad jego głową urządzeń i wygłosił krótkie podziękowania, a następnie, wyraźnie zmęczony, pozwolił się ułożyć wygodniej pielęgniarce, zamknął oczy i zanim kamery odleciały, zasnął. Przygotowaną wcześniej mowę odczytał w jego imieniu reprezentant Joseph Kennedy.
* * *
Charles Lever stał w przyciemnionym pokoju, tysiąc li na północny wschód od miejsca, gdzie leżał Michael, i patrzył na ekran, na którym pokazywano jego syna. Był to bardzo zły tydzień, i to nie tylko na giełdzie. Ale teraz, widząc swego syna tak bezbronnego, tak ciężko rannego, stary człowiek złagodniał.
— Nie chciałem tego... — wyszeptał. A przynajmniej nie
chciał, by sprawy zaszły tak daleko.
Wyciągnął rękę i dotknął ekranu, a jego palce przesunęły się wzdłuż silnie zarysowanej linii policzka Michaela, tak jak kiedyś, gdy dotykał buzi śpiącego dziecka.
Sytuacja zmieniła się, pomyślał, odwracając się od ekranu. I może jest jakiś powód, że tak się stało. Jakaś lekq'a dla nich wszystkich. Zadrżał i stał przez chwilę bez ruchu, patrząc na ścianę, po czym usłyszawszy swoje nazwisko wymienione przez komentatora, ponownie spojrzał na ekran.
— „...którego milczenie jest uznawane przez wielu ludzi za
bardziej znaczące niż jakiekolwiek słowa, które mógłby wypo
wiedzieć".
Charles Lever poczuł ucisk w piersi i ponownie ogarnęła go fala gniewu. Żaden z nich nie miał odwagi, nie był na tyle mężczyzną, by wystąpić otwarcie i powiedzieć to. Ale ich insynuacje były wystarczająco czytelne. Splunął z odrazą i zrobił krok w stronę ekranu. Dokładnie w tej samej chwili obraz się zmienił i w miejsce twarzy jego śpiącego syna pojawiła się na nim jego własna: twarda, nieustępliwa twarz starego człowieka. Wciągnął gwałtownie powietrze, jakby ukąsił go jakiś owad, a następnie pospieszył w stronę znajdującego się po drugiej stronie pokoju komsetu. Mrucząc coś gniewnie pod
nosem, wystukał kod swego adwokata i czekając na połączenie, zaczął znowu słuchać komentarza.
— „...i chociaż zeznania Hartmanna nie umożliwiają po
stawienia bezpośrednich zarzutów, wiele ważnych postaci na
szego życia politycznego i gospodarczego wyraża zdziwienie,
że dochodzenie Służby Bezpieczeństwa zakończyło się na Hart-
mannie i jego najbliższych współpracownikach. Czy, jak twier
dzi Hartmann, prawdziwym motywem tej zbrodni była ze
msta? Czy też za tą całą sprawą kryje się coś głębszego
i bardziej mrocznego?"
W chwili, gdy komentator kończył, Lever uzyskał połączenie.
— Dan? Czy to ty? Posłuchaj, chcę, abyś zaaranżował
wywiad z EduVockiem. Warunki takie jak zazwyczaj. Mamy
prawo do odpowiedzi... — Słuchał przez chwilę, po czym
prychnął z irytacją. — Myślisz, że to mądre? — Ponownie
wsłuchał się w słowa swego rozmówcy. — Nie. Oczywiście, że
nie! Nie ma absolutnie żadnego związku! — Odetchnął głębo
ko, usiłując się uspokoić. — Posłuchaj, Dan, wiem tylko tyle,
że jestem już śmiertelnie znużony całym tym gównem... tymi
insynuacjami. Chcę, żeby to się skończyło, rozumiesz? Jeśli nie
uda ci się zaaranżować tego wywiadu, obejdziemy się bez niego
i zaskarżymy tych wszystkich skurwieli, gdyby próbowali nas
kiwać.
Na ekranie pojawił się teraz Kennedy, który z wyrazem pełnej smutku powagi na twarzy odczytywał przemówienie Michaela. Jednakże patrzący na to starzec zobaczył tylko zadowolnego z siebie człowieka, obłudnego i fałszywego. To ty, pomyślał. Ty jesteś tym łajdakiem, który organizuje tę całą nagonkę! Im dłużej o tym myślał, tym lepiej zaczynał rozumieć, co się właściwie działo. I być może... być może to właśnie Kennedy zaaranżował ten numer od początku do końca. Aby zyskać poparcie. Aby zrobić z tych młodych ludzi męczenników i zamienić wyborczą przegraną w wygraną.
Gdy tylko to przemyślał, nabrał pewności, że tak właśnie było. W końcu było to całkowicie sensowne. Śmierć Michaela — podobnie jak i Kustowa — mogła przynieść korzyść tylko Kennedy'emu.
Skończywszy rozmowę, Lever wyłączył komset i zaśmiał się z goryczą. Nie mógł jeszcze niczego udowodnić, ale z czasem
158
159
na pewno zdoła zrobić z tego przekonywające oskarżenie. Najpierw jednak musi oczyścić swoje imię i zmienić nastroje opinii publicznej. A jeśli miało to być równoznaczne z ukryciem swych prawdziwych myśli, zrobi to. Odegra tę rolę. A po jakimś czasie może uda mu się odzyskać syna. Nie tego syna, którego kiedyś miał. Nie, teraz już nic nie zdoła mu go przywrócić. Ale chociaż coś. Niech to będzie syn choćby tylko z imienia. To mu wystarczy.
* * *
Kim obudził się nagle i zrzucił kołdrę ze swego nagiego, lśniącego od potu ciała. Śnił. Śnił o czasach swej „rehabilitacji".
Znowu wrócił do Jednostki i do tej nocy, kiedy zmarł Lukę, i znowu pierś ścisnęło mu to samo okropne, niszczące uczucie starty.
Usiadł, opuścił nogi na ciepłą podłogę i nie mogąc opanować drżenia, zaczerpnął głęboko powietrza. Wspomnienie było tak wyraziste, tak żywe, że musiał sobie powtórzyć parę razy, gdzie się obecnie znajduje. Rebecca. To ponowne spotkanie z Rebeccą przywiodło wszystko z powrotem. Była tam tej nocy wraz z Wńlem i Deio. I ptakiem. Martwym ptakiem...
Było ich pięcioro. Pięcioro Urodzonych w Glinie. Uciekinierów z niezbadanych obszarów ciemności rozciągających się pod Miastem. Każde z nich było produktem „Programu"; dowodem zadającym kłam staremu powiedzeniu, że Glina jest Gliną i nie można jej zmienić.
Widział ich nawet teraz, siedzących wokół niego w ciemności. Deio, ciemnooki i kędzierzawy, przykucnął po jego lewej stronie; Will, wielki, północnoeuropejski chłopak, rozwalił się nonszalancko po jego prawicy i palcami jednej ręki przeczesywał swoje krótkie, jasne włosy. Naprzeciw nich siedział Lukę, który przez swój wyraźnie latynoski wygląd przypominał antycznego cesarza Ta Ts'in. Nawet w tej pozycji każdy jego ruch świadczył o ogromnej, prawie lwiej sile, która w nim drzemała. I na koniec Rebecca, milcząca, zamknięta w sobie, o owalnej twarzy, którą ujęła w dłonie, patrząc na Kima.
W końcu uspokoił oddech. Duchy także w końcu zblakły
i zniknęły z jego pokoju. Został sam. Pochylił się nad łóżkiem, włączył nocną lampkę i wstał, rozglądając się wokół, zapoznając na nowo z malutkim pomieszczeniem, w którym zamieszkał. Starając się zakotwiczyć w tym miejscu i w tym czasie. Od dawna już nie miał tak żywych, tak wyrazistych snów. Sporo czasu upłynęło od chwili, gdy po raz ostatni odczuł taki strach, taką tęsknotę, taką pustkę po stracie. Mijały właśnie cztery lata od dnia, gdy opuścił Jednostkę, i ani razu przez ten cały czas nie wspominał przeszłości. To nie znaczyło, że o niej zapomniał. Nie, wyglądało bowiem na to, że on w ogóle nie posiadał umiejętności zapominania. To było raczej tak, jakby otoczył ją murem. Murem, którego jego świadoma myśl nie chciała przekraczać. Aż do tej chwili.
Przeszedł do malutkiej kuchni, pochylił się nad zlewem i spryskał twarz, ramiona i piersi zimną wodą. Kiedy skończył, pomyślał znowu o przeszłości.
Rebecca. Co o niej wie, co pamięta? Przede wszystkim napięcie, które nie opuszczało jej ani na chwilę, i sposób, w jaki na niego patrzyła. Jej twarz zamieniała się wtedy w znak zapytania, a srogie spojrzenie tych ciemnych oczu zdawało się przeszywać go na wylot. Miała taką silną i wyrazistą twarz. Twarz surową, stworzoną do cierpienia. Zawsze była ostatnią osobą, do której docierały dowcipy Deio, ostatnią, która się śmiała.
Zdawać by się mogło, że ich wspólne przeżycia zwiążą ich bardzo mocno, ale ona zawsze trzymała się na uboczu, nawet po tym, co się wydarzyło. A jednak nawet wtedy coś go do niej ciągnęło — może to była jej wrażliwość na ciosy, którą wyczuwał pod fasadą niewzruszonego spokoju? Przypomniał sobie jej słowa i zabrzmiały one w jego głowie tak wyraźnie, jakby wypowiedziała je zaledwie dzień wcześniej. Przypomniał sobie, jak była wtedy rozgniewana, jak bardzo czuła się oszukana.
— Wszystko jest tak, jak powiedział Lukę. Handel. Zwykła, prymitywna wymiana. Nasze życia w zamian za to, co możemy im dać. A cała reszta, cała ta udawana troska, nie jest niczym innym, jak tylko zbiorem pustych słów i nic nie znaczących gestów.
Czy ciągle w to wierzyła? Czy też może zapomniała już, co
160
161
się wtedy zdarzyło? Kiedy rozmawiał z nią ostatniej nocy, nie potrafił sobie wyrobić na ten temat żadnej opinii. Wydawała się zupełnie kimś innym: otwartym i pewnym siebie. Ale może była to po prostu kolejna maska?
Po „rehabilitacji" podpisała trzyletni kontrakt z gigantyczną korporacją CosVac, gdzie jako niewolnik kontraktowy pracowała na stanowisku konsultanta projektów technicznych. Na pół roku przed wygaśnięciem kontraktu wykupiła go i przyjęła ofertę SimFicu. Przez piętnaście miesięcy pracowała we wschod-nioazjatyckiej gałęzi firmy, po czym — przed trzema miesiącami — przeniosła się tutaj, pod bezpośrednie kierownictwo Campbella.
Wyglądało na to, że powodzi jej się bardzo dobrze. Praktycznie biorąc, była swoim własnym szefem; wolną kobietą, która sama określa swoje cele i sama wytycza własną ścieżkę prowadzącą w górę poziomów. Jednakże gdy słuchał jej i patrzył, jak się śmieje czy też uśmiecha, miał wrażenie, że jest to tylko zasłona, że pod tym wszystkim czegoś jej brakuje. A może to tylko jego pamięć płatała mu psikusy? Może po prostu pamiętał tylko to, jak bezradna i bezbronna była tego dnia, kiedy zabrali Willa i Deio? Może wynikało to z tego, że ciągle widział ją, jak siedzi tam, w ich wspólnym pokoju, osamotniona, sparaliżowana strachem, że po nią także przyjdą?
Wyprostował się i zaczął studiować swoje odbicie w lustrze wiszącym nad umywalką. Może się mylił. W końcu sam także bardzo się zmienił w ciągu tych lat. Cztery lata. To nie było długo, ale w tym czasie mogło się zdarzyć bardzo wiele.
Odwrócił się i zmarszczył czoło. Coś, być może odblask światła na powierzchni wody, przypomniało mu nagle o tym, jak zaczął się ten sen. Był w basenie i pływając na grzbiecie, wpatrywał się w sufit, na czerwień, czerń i złoto starożytnej mapy gwiazd Tun Huanga.
Zmrużył oczy, widząc to dokładnie w swoich wspomnieniach. Kolory powoli stopiły się w czerń, podczas gdy krawędzie basenu rozpłynęły się w nicość. I nagle był sam, na powierzchni wielkiego oceanu, a miliardy gwiazd pokryły kurzem ciemność rozciągającą się nad jego głową.
Nastała chwila pokoju, absolutnego, doskonałego bezruchu, a potem to się wydarzyło.
W powietrzu zabrzmiał szum podobny do jakiegoś przeogromnego westchnienia, a powierzchnia wody zadrżała i zmieniła się w zwarte pole ziemi: wilgotnej, ciemnej gliny, która rozciągała się aż po horyzont. Zaczął się miotać w tej miękkiej i ciemnej masie, ale im energiczniej się rzucał, tym więcej gliny przylegało do jego członków i wciągało go w dół, wsysając powoli w tę czarną, duszącą przepaść bez dna.
Krzyknął i obudził się, leżąc na plecach w głębokiej, ciemnej studni. Było spokojnie i cicho. Widoczny w górze księżyc wyglądał jak zakryte bielmem oko zaczepione w centrum nieboskłonu. Podniósł jedną rękę i odniósł wrażenie, że odpływa wysoko, w ciemność, a jego szeroko rozczapierzone palce zdają się szukać po omacku światła.
W pobliżu rozległ się jakiś hałas. Drażniący słuch odgłos drapania. Odrócił się i zobaczył, częściowo wystające z zakrzywionej ściany studni, twarze swych przyjaciół, Willa, Deio i Luke'a. Poniżej każdej z nich widać było pary rąk, które rozpaczliwie szarpały glinę zalepiającą im oczy i wciskającą się do ust.
Spojrzał ponownie w górę. Jego dłoń unosiła się swobodnie, poza jego zasięgiem, ale nie miało to już żadnego znaczenia. Podniósł swe nadęte ciało i wspierając swoje osiem kończyn na ścianach studni, zaczął się szybko wspinać w górę. W górę, do światła.
Dotarłszy na szczyt, spojrzał w dół. Jego przyjaciele wydostali się z gliny i leżeli wyczerpani na dnie studni. Dojrzawszy go, zaczęli krzyczeć błagalnie: „Ocal nas, Lagasek! Uratuj nas przed ciemnością!"
Okręcił swój ogromny tułów, zamierzając im pomóc, chcąc rzucić w ciemność srebrzystą nić, po której mogliby wydostać się na zewnątrz, jednakże w tym samym momencie ziemia napęczniała jak wielki wór i studnia zamknęła się z obrzydliwym mlaśnięciem. A oni zniknęli.
Krzyknął z rozpaczy... i obudził się po raz drugi, z powrotem w pokoju, w czasie „rehabilitacji". Znowu był sobą i słuchał, jak Will opisuje, co widział na równinie pod ruinami Bremy. Plemię ludzi. Niebieskoczarnych ludzi o zębach lśniących jak wypolerowana kość.
Kim zadrżał, obezwładniony wręcz siłą i wyrazistością tych wspomnień, po czym odepchnął się od umywalki. Podniósł
162
163
głowę i napotkawszy w lustrze na własne spojrzenie, zauważył nagle kątem oka słabą, pulsującą, czerwoną poświatę dochodzącą z drugiego pokoju. Odwrócił się. Komset stojący w najdalszym kącie sypialni ożywił się, a klawisz WIADOMOŚĆ mrugał natrętnie przyćmionym, czerwonym światłem.
Podszedł do maszyny i pochyliwszy się nad krzesłem, wystukał szybko swój kod dostępu. Wiadomość pojawiła się na ekranie prawie natychmiast.
Meridian. Odlot na Tytana: 15.10.2210 Wiadomości można przesyłać za pośrednictwem przedstawicielstwa SimFicu na Saturnie
[Campbell]
Kim odsunął krzesło i usiadł, zapomniawszy zupełnie o śnie. Jelka... Jelka jest na Tytanie! Wyobraził ją sobie tam i roześmiał się, zadziwiony. Bogowie tylko mogą wiedzieć, jak Campbell dowiedział się o wszystkim, ale jakoś mu się to udało. Kim zawahał się, ogarnięty chwilowymi wątpliwościami, ale potem pokręcił głową. Nie, nie zaprzepaści tej szansy na nawiązanie z nią kontaktu — na powiadomienie jej o tym, co się dzieje. I na powiedzenie jej, że będzie na nią czekał. Niezależnie od tego, jak długo to potrwa.
ROZDZIAŁ 7
Wschodnie wiatry
— Jesteś teraz sławny — mówił Kennedy. — Ludzie ocze
kują od ciebie wielkich rzeczy, Michaelu. Naprawdę wielkich.
Otarłeś się o śmierć, a to coś dla nich znaczy.
Michael Lever uśmiechnął się słabo i rozejrzał się dookoła. Siedział na łóżku, wsparty na małym stosie poduszek. Był to duży, prywatny pokój szpitalny. Na stołach ustawionych pod ścianą leżały tuziny wiązanek kwiatów, przesłane przez życzących mu powrotu do zdrowia. Po chwili spojrzał znowu na Kennedy'ego, z nieco cieplejszym wyrazem twarzy.
— Doceniam to, co mówisz, ale... no cóż, chodzi o to, że nie
chcę jeszcze zbyt dużo o tym myśleć. — Opuścił wzrok. —
Jeszcze nie teraz... dobrze?
Kennedy wyprostował się na krześle.
— Rozumiem, Michaelu. Nie przyszedłem tutaj, aby cię naciskać. Chciałem ci po prostu powiedzieć, jak wygląda sytuacja. Rozumiesz?
— Rozumiem.
Po południu Kennedy miał lecieć do Chicago, by jeszcze tego samego wieczoru wygłosić przemówienie na temat proponowanego pakietu ustaw populacyjnych, a zwłaszcza tak zwanej ustawy o eutanazji. Zamach na Levera oznaczał, że media zwrócą na to wystąpienie większą niż zazwyczaj uwagę. Kilka kanałów już dobijało się do Michaela, domagając się jego reakcji i komentarza. Dotychczas Kennedy'emu udawało się zbywać dziennikarzy, ale obaj wiedzieli, że w razie odmówienia im jakiejkolwiek odpowiedzi media mogą zareagować w sposób bardzo nieprzyjazny. Dlatego właśnie Kennedy usiłował
165
nakłonić Michaela do tego, by wygłosił jakiś powierzchowny nawet komentarz.
— Przykro mi, że tak się dzieje, Michaelu. Ja wiem, że ten
rodzaj życia to coś... surrealistycznego. Oni chcą, abyś każdą
sekundę spędzał w świetle reflektorów. I są głodni. Jak rekiny.
Nakarm ich krwią, krwią jakiegoś innego człowieka, a będą
szczęśliwi. Nie zdołasz jednak utrzymać ich z dala od wody.
I nie możesz próbować zaprzyjaźniać się z nimi. Przynajmniej
w normalnym znaczeniu tego słowa. Utrzymując z nimi tego
rodzaju kontakty, przystajesz na ich warunki.
Michael uniósł głowę. Nie był już tak blady jak poprzednio, ale wciąż jeszcze wyglądał na wycieńczonego.
— Rozumiem, Joe. — Westchnął i wyciągnął rękę, aby
podrapać się po swych bezużytecznych nogach. — Pójdźmy na
kompromis, dobrze? Powiedz im, że jestem teraz zmęczony,
odurzony narkotykami, i że jutro rano, po obejrzeniu nagrania
twojej mowy, porozmawiam z nimi. Co ty na to? Dzięki temu
może zdążysz tu dojechać... — Oparł się na poduszkach i spoj
rzał z nadzieją na starszego mężczyznę.
Kennedy uśmiechnął się.
— W porządku. Zrobimy to po twojemu. A ja spróbuję zdążyć tu na konferencję.
— Spróbujesz?
— No dobrze, będę tu, Michaelu. W porządku?
Michael pokiwał głową, po czym położył ją na poduszkach
i zamknął oczy. Kennedy, patrząc na niego, poczuł, jak przez krótki moment przygniata go ciężar tych wszystkich spraw, o których mu nie powiedział. Ostatni tydzień był najtrudniejszy w jego życiu, a nie kończący się ciąg spadających na niego zadań wyczerpywał go w szybkim tempie. Wiedział jednak, że na dłuższą metę wszystko to się opłaci. Przez chwilę siedział z zamkniętymi oczami, masując twarz i ziewając. Potrzebował snu, musiał odespać ten tydzień, ale jeszcze nie teraz. Właśnie nastał decydujący moment: albo wygrają, albo stracą wszystko.
Dwa dni wcześniej Charles Lever zerwał z izolacją, którą sobie narzucił, i opowiedział dziennikarzom o swoich uczuciach, o żalu i gniewie spowodowanych tym, co spotkało jego syna. Kennedy zrobił wszystko, by Michael tego nie zobaczył, a także by nie dotarły do niego plotki głoszące, że to ojciec
zorganizował zamach na jego życie. Ale ogólna sytuacja była bardzo niestabilna. Wybuch tej bomby podziałał jak katalizator, dzieląc opinię publiczną na dwa radykalnie przeciwne obozy. W wyniku początkowego wybuchu oburzenia dużo zyskali i ich notowania, niesione tą falą emocjonalnej reakcji, poszły gwałtownie w górę. Jednakże w ciągu następnego tygodnia starcy przystąpili do kontrnatarcia. Rozpowszechniane w mediach historie o Kennedym i innych młodych ludziach były zjadliwe i często bezwstydnie oszczercze. Na niektóre z tych niewybrednych oskarżeń nawet nie można było odpowiedzieć. Ich zagnani do narożnika przeciwnicy zaczęli rzucać błotem, i część z tego błota z pewnością przylgnie na stałe.
Najdziwniejszym z tego, co się stało w ciągu tego tygodnia, były dwa zupełnie niespodziewane i niezależne od siebie wydarzenia. Dwa dni temu, w tym samym czasie, gdy Charles Lever rozmawiał z dziennikarzami, do Kennedy'ego zgłosił się jego stary znajomy, młody człowiek, który twierdził, że reprezentuje Synów — grupę, która wyłoniła się ze starej frakcji Rozproszeńców. Michael Lever i jego przyjaciele byli kiedyś członkami tej grupy, ale zerwali z nią kontakt, kiedy związali się z Kennedym. Teraz, jak się zdawało, Synowie chcieli zorganizować spotkanie i dojść do jakiegoś porozumienia z młodymi deputowanymi.
Następnie, zaledwie godzinę po tej wizycie, ktoś inny przyszedł się zobaczyć z Kennedym — Fen Cho-hsien, kanclerz Wu Shiha.
Kiedy siedział później przez długi czas w zadumie, zastanawiał się, czy te dwa wydarzenia były w jakiś sposób powiązane ze sobą, czy nie były zawiłą intrygą, mającą na celu wpędzenie go w pułapkę i zdemaskowanie w mediach. Po namyśle doszedł jednak do wniosku, że był to najprawdziwszy zbieg okoliczności; jeden z tych małych żartów losu, które sprawiały, iż życie jest tak interesujące i nieprzewidywalne. Synowie nie powiedzieli, czego chcą, a on zgodził się jedynie na spotkanie. Natomiast Fen Cho-hsien był bardzo konkretny. Powiedział, że Wu Shih chce zawrzeć układ.
Kennedy miał nadzieję przedyskutować to z Michaelem. Chciał go wysondować. Jednakże Michael nie był jeszcze gotowy. Zbyt mało czasu upłynęło od śmierci Bryna Kustowa. Ciągle jeszcze był zszokowany, przerażony tym, jak bardzo to
166
167
wszystko stało się osobiste, zadziwiony tym, że ktoś — ktokolwiek —mógł chcieć jego śmierci. Zasłona został zdarta i zobaczył, czym naprawdę to wszystko było.
Kennedy otworzył oczy i popatrzył na śpiącego już Levera. Po tym strasznym doświadczeniu będzie lepszym człowiekiem. Twardszym i trudniejszym do wyprowadzenia w pole. Chociaż strata Bryna była tragedią, to co zyskali dzięki niej, może jeszcze okazać się na tyle wartościowe, że jego brak nie będzie tak odczuwalny.
A co z nim samym?
Jako jeden z Kennedych od dzieciństwa wiedział, jak stoją sprawy. Z długiej historii swojej rodziny nauczył się całej prawdy o bezwzględności, z jaką sprawowana jest władza, i o tym, jak kruche bywają czasem jej podstawy. A teraz Wu Shih dodał nowy rozdział do tej historii. Gdy ktoś taki mówi: „Przyjdź, zawrzemy układ", trzeba iść i słuchać rozkazów. Czy jest jakieś inne wyjście?
Zadrżał i wstał, zostawiając Michaela jego snom. Być może dobrze się stało, że sytuacja przybrała taki właśnie obrót. Dzięki temu tylko on będzie mógł być w przyszłości obwiniany. Tylko on weźmie na siebie całą odpowiedzialność.
* * *
Nieboszczyk Yun wziął z talerza kawałek parującej wieprzowiny, włożył go sobie do ust i zwrócił się do Tłustego Wonga.
— Czyż oni nie są piękni, Wong Yi-sun? Wyglądają jak
brzoskwinie.
Tłusty Wong uśmiechnął się i spojrzał na drugą stronę pokoju, gdzie trzech małych chłopców kryło się za sukniami ich matki, córki Yun Yueh-hui.
— Są jak mali cesarzowie, Yueh-hui. Gdybym miał takich
wnuków, nie chciałbym niczego więcej od życia.
Twarz Nieboszczyka Yuna wykrzywiła się w rzadkim u niego uśmiechu. Roześmiał się, po czym klepnął mocno Tłustego Wonga w plecy.
— Tak właśnie jest, Wong Yi-sun. Jestem szczęśliwym czło
wiekiem. Bogowie naprawdę uśmiechnęli się do mnie.
Tłusty Wong wyciągnął ręce i objął starego przyjaciela,
dziwnie poruszony jego słowami. Człowiek nie może liczyć w życiu na zbyt wiele, ale przez ostatnie dziesięć lat Yun Yueh-hui był jego wiernym sojusznikiem. Tak pewnym jak T'ai Shan.
— Wiesz, co masz mówić?
Yun skinął głową, a z jego nieprzeniknionej twarzy nie można było niczego wyczytać.
— Znam swoją rolę, Yi-sun, i zrobię to z całym przekonaniem. Nie mamy wyboru. Musimy się pozbyć tej plagi, zanim nas zupełnie zmoże.
— Właśnie. — Tłusty Wong cofnął się, obserwując Yuna, który odwrócił się i wydał ostatnie instrukcje swoim służącym.
Następnie ruszyli z powrotem do sali jadalnej, podążając za służącymi, którzy nieśli tam tace wypełnione najrozmaitszymi potrawami.
Pozostali trzej szefowie czekali już tam na nich, siedząc na swoich miejscach wokół owalnego stołu. Byli to Ho Chin, Feng Shang-pao i Li Chin. Dużo czasu upłynęło już od dnia, kiedy ostatnio spotkali się przy tym stole, i Tłusty Wong, rozglądając się wokół siebie, poczuł dziwny smutek na myśl, że to już się nigdy nie powtórzy. Ale tak właśnie musi się stać. Wielkie Koło obróciło się. Zmiana jest nieunikniona. I nie może pozwolić na to, by stara przyjaźń stanęła jej na drodze. Nie może, chyba że pogodzi się z tym, że sztandar jego rodziny zawiśnie w sali należącej do kogoś innego.
Tłusty Wong usiadł i wymieniwszy uśmiechy ze swymi towarzyszami, spojrzał na służących, którzy wykładali talerze i miseczki — łącznie trzydzieści dań — na środku stołu.
— To jest wspaniałe — odezwał się w imieniu wszystkich
Trzypalcy Ho. — Wiele lat już upłynęło od czasu, gdy po raz
ostatni jadłem węża i małpi mózg.
Yun pochylił lekko głowę.
— Jestem zaszczycony, że podoba wam się mój skromny
poczęstunek. Ale teraz, ch'un tzu, zaczynajmy. Zanim ryż
wystygnie.
Spotkali się tego wieczoru, aby omówić sprawę Lehmanna, aby raz na zawsze wyjaśnić sytuację. Początkowo jednak wyraźnie omijali ten temat, jakby była to jakaś poszczerbiona ostro skała, na której lepiej nie stawiać stopy. Tłusty Wong był z tego bardzo zadowolony i spożywał spokojnie kolejne po-
168
169
trawy, oddając się konwersacji pełnej gładkich grzeczności. Kiedy jednak służba zaczęła sprzątać ze stołu, zmienił temat, przechodząc bezpośrednio do sedna sprawy.
— Cóż więc zrobimy z tym uzurpatorem? Jak pozbędziemy
się tego pai non jerfl
To określenie wywołało uśmiechy na twarzach zasiadających wokół stołu; były to jednak nerwowe, pełne napięcia uśmiechy, które szybko zniknęły. „Biały człowiek". Tak w rozmowach między sobą zaczęli nazywać Lehmanna, jakby określenie to wyróżniało go spośród innych Hung Mao. Co więcej, tak właśnie było, gdyż, gdziekolwiek by on poszedł, śmierć — Biały Tang — kroczyła jego śladem.
— Zabijmy go — zaproponował bez żadnych ogródek Trzy-palcy Ho. — Wynajmijmy jakiegoś shao lin, aby go zamordował.
— Tego już próbowano — odparł Generał Feng, wycierając palce w wilgotną serwetkę, którą oddał potem stojącemu za jego plecami służącemu. — Wąsacz Lu spróbował, ale nasz przyjaciel był od niego sprytniejszy. Nie, jeśli mamy uderzyć, musimy użyć kogoś, kto jest mu bliski. Kogoś, komu ufa.
— To trudne — włączył się do rozmowy Li Bez Powiek, ssąc głośno swoje palce. — Jego najbliższe otoczenie jest bardzo nieliczne i składa się z ludzi, którzy są mu ślepo oddani. Wątpię, by udało nam się znaleźć wśród nich takiego, który wziąłby nasze pieniądze. Nie. Sądzę, że lepiej będzie, jeśli zaczniemy z nim walczyć.
— Wojna? — zapytał Tłusty Wong, patrząc na Li poprzez szerokość stołu. — Totalna wojna, na śmierć i życie?
Siedzący obok niego Nieboszczyk Yun opuścił wzrok.
— Właśnie — odparł Li Chin, sięgając jednocześnie do
jednej z miseczek po kilka ostatnich daktyli. — Pięciu przeciw
ko jednemu. Jak moglibyśmy przegrać?
Zatroskany nagle Tłusty Wong spuścił głowę. Gdyby pomysł Li China zyskał poparcie pozostałych, mógł się spodziewać kłopotów. Porozumienie, które osiągnął z Li Yuanem, opierało się w głównej mierze na jego obietnicy, iż utrzyma pokój na najniższych poziomach. Kto mógł przewidzieć, jak zareaguje Li Yuan, gdyby złamał tę obietnicę? Gdyby jego przygotowania były już bardziej zaawansowane, mógłby podjąć to ryzyko. Ale nie był jeszcze gotowy. Nie mógł sobie pozwolić na antagonizowanie Li Yuana.
— Czy to jest mądre? — zapytał spokojnie, z pozorną otwartością, wytrzymując przenikliwe spojrzenie wypukłych oczu Li. — Rozumiem twój punkt widzenia, Li Chin, a nawet do pewnego stopnia się z nim zgadzam, ale myślę o cenie, o tym, że większość naszych interesów upadnie. Czy nie mówiliśmy zawsze, że lepiej jest zarabiać pieniądze, niż prowadzić wojny? Czyż nie dlatego właśnie tak dobrze prosperowaliśmy, podczas gdy innym się nie wiodło?
— Być może — odparł Li. — Ale gdy wieje wschodni wiatr, mądry człowiek ugina się przed nim. Musimy ugiąć się przed czymś, co jest nie do uniknięcia, Wong Yi-sun. Musimy pokonać tego pai nan jen, zanim będzie za późno.
— Czy wojna jest jedyną drogą, która nam pozostała, bracie Li? — zapytał Nieboszczyk Yun, dając równocześnie znak swoim służącym, aby opuścili pokój. — Czy wyczerpaliśmy już wszystkie inne możliwości?
Li Chin spojrzał na niego i odpowiedział:
— Z każdym mijającym dniem on staje się silniejszy. Czy
nie widzisz tego, Yun Yueh-huo? Nie możemy dłużej zwlekać.
Musimy działać. Natychmiast.
Yun przytaknął.
— Oczywiście. Dlatego właśnie się spotkaliśmy dzisiaj, pra
wda? Aby znaleźć rozwiązanie tego problemu, zanim stanie się
on nierozwiązalny. Musimy się jednak poważnie zastanowić
przed podjęciem tak ryzykownej decyzji. Wojna jest jak pożar.
Łatwo ją rozpocząć, ale trudniej kontrolować. Nie wykluczam
tej możliwości. Absolutnie nie. Uważam jednak, że powinna to
być nasza ostatnia karta. Ta, której użyjemy, gdy wszystko
inne zawiedzie.
Li rozejrzał się dookoła siebie i widząc, że pozostali kiwają głowami, zgadzając się z Yunem, wzruszył ramionami.
— Co w takim razie proponujesz?
Yun zerknął przelotnie na Wong Yi-suna, po czym znowu skierował swe ciężkie spojrzenie w stronę Li. Jego podobna do pośmiertnej maski twarz nie zdradzała żadnych uczuć.
— Proponuję, byśmy go zagłodzili. Zniszczymy jego rynki. Uderzymy w jego pośredników. Osłabimy jego pozycję i doprowadzimy do tego, że władza wymknie mu się z rąk.
— A jeśli to zawiedzie?
— Wtedy uderzymy na niego.
170
171
Li rozważał to przez chwilę, po czym pokiwał głową.
— W porządku. Ale ile czasu mamy sobie na to dać? Sześć miesięcy? Rok?
— Sześć miesięcy — odparł Tłusty Wong, skrywając zadowolenie. Tak, i wtedy zacznie się wojna. Ale nie przeciwko Lehmannowi. Nie. Do tego czasu bowiem połknie już albinosa wraz z jego nożem z rękojeścią z masy perłowej i całą resztą. — Wschodnie wiatry... — dodał, wznosząc kielich z winem i patrząc na zebranych przy stole mężczyzn. — Wypijmy za wschodnie wiatry!
* * *
Z wysokości balkonu górującego nad Poziomem Czwartym obaj mężczyźni mogli dojrzeć załadowane wozy transportowe, zmierzające do międzypokładowej windy tranzytowej. Ludzie Lehmanna byli wszędzie, odpychając ciekawskich i pilnując, by cała operacja przebiegła gładko, bez zakłóceń.
— Zabezpieczyłeś się? — zapytał Lehmann, nie patrząc nawet na stojącego obok niego człowieka. Cały czas z natężoną uwagą obserwował to, co działo się w dole.
— Naturalnie — odparł obojętnym tonem major. — Upłynie wiele tygodni, zanim zdołają się w tym wszystkim połapać. I nawet wtedy nie będą pewni, co się właściwie wydarzyło.
— A czy twoi kapitanowie nic nie wiedzą?
Major uśmiechnął się szeroko.
— Nie więcej niż zwykli żołnierze. Jak już ci powiedziałem,
to wszystko jest kwestią odpowiednich zapisów, podawania
sprzecznych informacji. Mój człowiek jest w tym bardzo dob
ry, jeden z najlepszych, jeśli chodzi o manipulowanie rejest
rami. Kiedy T'ing Wei zacznie badać całą sprawę, znajdą dwa
komplety informacji, dwie wersje wydarzeń, i oba będą w pełni
potwierdzone faktami.
Lehmann zerknął na oficera.
— A co z pieniędzmi?
— Nie obawiaj się, mój przyjacielu. Są schowane w takim miejscu, gdzie żadne ciekawskie oczy ich nie zobaczą. Jak mówiłem, jestem cierpliwym człowiekiem. Za sześć lat mogę przejść na wcześniejszą emeryturę, jeśli tego zechcę. Kiedy to zrobię, będę miał milutkie zabezpieczenie na starość, prawda?
A do tego czasu cała ta sprawa dawno już zostanie zapomniana. Nikt nawet nie zwróci uwagi na to, że żyję sobie jak T'ang. Ludzie będą myśleć, że po prostu przez lata mądrze inwestowałem.
Roześmiał się, ale stojący obok niego Lehmann milczał, pogrążony w zadumie. Za przygotowanie tego wszystkiego zapłacił majorowi dwa i pół miliona yuanów. Następne dwa i pół miliona przekaże mu w chwili, gdy cała operacja zostanie zakończona. W zamian dostał broń i amunicję wartą mniej więcej tyle samo, a może nawet trochę mniej. Mimo to opłacało mu się, ponieważ dzięki takiemu przeprowadzeniu tej sprawy nikt nie będzie wiedział o jego zapasach. Dzięki temu do żadnego z szefów konkurencyjnych Triad nie dotrą słuchy o tym, co on przygotowuje.
Skończywszy rozmyślać, Lehmann odwrócił się plecami do poręczy balkonu.
— Chodźmy — powiedział, dotykając ramienia majora. — Chcę być daleko od tego miejsca w chwili, gdy rozryczą się te syreny alarmowe.
Major skinął głową, popatrzył na Lehmanna z nie wypowiedzianym pytaniem, które zawisło na jego ustach, po czym odwrócił się także i podążył śladem albinosa po schodach w dół, w stronę czekającej windy.
* * *
Zgromadzony w wielkiej sali tłum nagle ucichł. Słychać było tylko cichy szelest jedwabi, gdy wszyscy prawie równocześnie zwrócili głowy, by zobaczyć tych, którzy pojawili się miedzy nimi. Tysiąc twarzy o rysach chrakterystycznych dla arystokracji Han skierowało się ku ogromnym, wykładanym płytami z nefrytu drzwiom, które znajdowały się na końcu ogromnej sali. Widać tam było dwóch mężczyzn.
Hung Mao stał między gigantycznymi skrzydłami drzwi i spokojnie, z ciekawością, rozglądał się wokół siebie. Na jego ustach widniał ślad lekkiego uśmiechu, ale spojrzenie, którym mierzył zebranych, było przenikliwe i bystre. Jak na mina trzymał się dobrze: miał dumną postawę, jakby sam także należał do ch'un tzu. Obok niego stał kanclerz Fen Cho-hsien, wyraźnie zniecierpliwiony i zbity z tropu samym faktem, że musi towarzyszyć temu człowiekowi.
172
173
— Chodźmy — powiedział i ruszył do przodu, przechodząc
miedzy dwoma rzędami gości. Hung Mao szedł za nim i pat
rząc otwarcie to na lewo, to na prawo, pochylał głowę w lek
kich ukłonach. Jego twarz rozjaśniał delikatny, niewinny
uśmiech, jakby zdawał sobie sprawę z tego, że jego obecność
uwłacza tym wszystkim ludziom, i jakby chciał w ten sposób
zminimalizować afront.
Kiedy kanclerz Fen dotarł do mniejszych drzwi po drugiej stronie sali, odwrócił się gwałtownie i wysławszy gestem dłoni sygnał orkiestrze, której instrumenty zamilkły wraz z całym tłumem, wymienił kilka zdań z najbliżej stojącymi ludźmi w ich ojczystym języku. Prawie natychmiast głowy obecnych w sali odwróciły się i podjęto przerwane rozmowy. Orkiestra zaczęła grać chwilę później.
— Przykro mi, że moja obecność zakłóciła spokój tego
zgromadzenia — powiedział łagodnie Hung Mao.
Fen Cho-hsien przyjrzał mu się uważnie, po czym pokiwał głową, ujęty skromnością tego człowieka. Nie był taki jak większość jego pobratymców. Była w nim jakaś subtelność, wdzięk, który rzadko występował wśród przedstawicieli jego rasy. Większość z nich przypominała raczej małpy o prymitywnych potrzebach, wulgarnie wyrażające swe uczucia. Ten jednak był inny. Fen Cho-hsien skłonił lekko głowę, odwrócił się ponownie w stronę pokrytych płaskorzeźbami drzwi i mocno w nie zastukał.
Dwaj gwardziści otworzyli drzwi i wpuścili ich do środka. Weszli najpierw do przedpokoju, a następnie ruszyli wąskim korytarzem, śledzeni cały czas okiem podczepionej do sufitu kamery. Na końcu korytarza czekało na nich dwóch następnych gwardzistów. Mimo że Hung Mao został już wcześniej przeszukany, zrobili to jeszcze raz, sprawdzając go niezwykle starannie. Kanclerz w tym czasie czekał cierpliwie, odwróciwszy głowę. Gdy w końcu strażnicy uznali, że wszystko jest w porządku, jeden z nich rzucił kilka słów do mikrofonu krótkofalówki i wprowadził odpowiedni kod do komputera systemu bezpieczeństwa. Znajdujące się za ich plecami drzwi prowadzące do wewnętrznego gabinetu otworzyły się.
Wu Shih wyszedł im naprzeciw i wyciągnął ręce w geście powitania.
— Reprezentancie Kennedy, jestem zachwycony, mogąc
pana w końcu spotkać. Wiele razy widziałem pana w telewizji
i bardzo dużo o panu słyszałem. — Ujął ręce Amerykanina,
uścisnął je mocno i popatrzył Kennedy'emu prosto w oczy.
Było to spojrzenie wyrażające zarówno powitanie, jak i wy
zwanie. — Uznałem, że to najwyższa pora, abyśmy wreszcie
spotkali się... i porozmawiali.
Pokój utrzymany był w tonie delikatnego błękitu, a wszystkie meble dobrano w ten sposób, by utrzymać jego miękki, wypoczynkowy charakter. Fotele, na których usiedli, były niskie, wyłożone jedwabnymi poduszkami w kolorze głębokiego granatu. Ciemne jedwabie typowego stroju biznesmena, który Kennedy miał na sobie, wydawały się w tym otoczeniu estetycznym zgrzytem, zupełnie obcym elementem. Siedział zakłopotany, próbując nie okazywać po sobie, że czuje się nieswojo. Nie miał czasu, by się przebrać. Na wezwaniu było napisane „Natychmiast", a ze słowami Tanga się nie dyskutuje. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Wu Shih pochylił się w jego stronę, a jedwabie jego długich, lejących się szat wydały z siebie cichy szept. W porównaniu z tym potężnym Hung Mao o twardych rysach twarzy Tang wydawał się miękkim, prawie zniewieściałym człowiekiem, ale jego oczy były oczami drapieżnego ptaka, a dłonie ukazujące się spod delikatnego, błękitnego jedwabiu były szorstkie, ogorzałe od słońca i silne.
— Przykro mi, że dałem panu tak mało czasu, ale w takich
sprawach najlepiej jest działać szybko. Dzięki temu nikt nie
wie, że pan tu jest.
Kennedy odpowiedział nieznacznym ruchem głowy, jakby chciał wskazać na tłum zebrany w sali na zewnątrz, ale Wu Shih tylko się uśmiechnął.
— Nie wie o tym nikt oprócz nas dwóch. Gdy każę moim
ludziom, by czegoś nie widzieli, nie widzą tego.
Kennedy uśmiechnął się ze zrozumieniem, ale nie odprężył się i czujnie, z natężoną uwagą, oczekiwał na to, co przyniesie rozmowa.
—- Zastanawia się pan, czego od niego chcę. Dlaczego poprosiłem pana dziś do siebie.
— Wiem, że zaraz mi powiesz, panie — odparł rzeczowo
Kennedy.
174
175
Wu Sbih poprawił kilka poduszek, rozsiadł się wygodnie i wybuchnął śmiechem.
— Rzeczywiście. Ciągle zapominam, że jest pan realistą,
a nie idealistą. Że zajmuje się pan konkretami, nie marzeniami.
W tych słowach pobrzmiewała zarówno prawda, jak i ironia. Wu Shih był dobrze przygotowany do rozmowy. Z drugiej jednak strony to samo można było powiedzieć o Kennedym.
— Osiągnięcie konkretnych rezultatów... to może być ma
rzeniem, prawda?
Wu Sbih kiwnął lekko głową.
— Nie tak, jak inne marzenia, czyż nie?
Nawiązywał wyraźnie do Instytutu Cutlera i marzeń Sta
rców.
— Yu Kung! — skomentował to Kennedy. Głupi, starzy
ludzie.
Wu Shih roześmiał się ponownie i klasnął w dłonie.
— A więc zna pan nasz język, Shih Kennedy.
— Wystarczająco dobrze, by rozumieć, co mówią inni. Może nawet na tyle dobrze, by nawiązać prostą rozmowę.
Tang odchylił się do tyłu i spojrzał na niego z uwagą.
— To jest coś, czego nie znalazłem w pańskich aktach. Gdzie nauczył się pan Kuan hual
— Mój ojciec miał wiele do czynienia z twoimi sługami i ze sługami twego ojca, panie. Pewna podstawowa wiedza o waszych obyczajach była mu bardzo przydatna. To jedna z wielkich tajemnic jego sukcesu.
— I pański ojciec nauczył pana?
Kennedy uśmiechnął się i skinął głową. W tej chwili wydawał się tak chłopięcy i czarujący, że Wu Shih poczuł, że na jego widok ogarnia go uczucie ciepła. Polubił tego szczególnego Amerykanina. Był tak odmienny od tych zrzędliwych starców i ich idiotycznych snów o wieczności.
— W takim razie moja intuicja jest nawet lepsza niż począt
kowo myślałem.
Wu Shih zawahał się, po czym wstał i odwrócił się plecami do swego gościa. Kennedy, znając protokół, zerwał się na nogi i czekał w milczeniu na dalsze słowa T'anga, na wyjaśnienie, po co został wezwany. Po jakiejś minucie Wu Shih odwrócił się i spojrzał mu w twarz.
— Muszę panu zaufać, Shih Kennedy. A to dla Tanga nie
jest wcale łatwe. Bardzo niewielu ludziom zwierzamy się z naszych myśli, a pan jest tu obcy. Mimo to zaufam panu.
Kennedy skłonił lekko głowę, nie odrywając oczu od twarzy swego rozmówcy.
— Jest pan bystrym człowiekiem, Josephie Kennedy. Zna
pan prawdziwy obraz sytuacji. Wie pan, gdzie w tym Mieście
znajduje się władza. I wie pan także, jak używać władzy, jak
panować nad surową materią, która ją tworzy. — Tu Tang
pozwolił sobie na uśmiech. — I nie są to pieniądze. Nie tylko,
w każdym razie. To coś głębszego i bardziej niezawodnego od
pieniędzy. Mówię o lojalności. Widzę pana i widzę tych,
którzy pana otaczają, i rozpoznaję to, co ich z panem wią
że. — Przerwał na chwilę. — Jest pan silnym człowiekiem,
Shih Kennedy. Potężnym człowiekiem. Moi ministrowie mó
wili mi, że powinienem pana zmiażdżyć. Znaleźć sposób, by
pozbawić pana honoru, zapędzić w pułapkę i potem kupić.
Zaproponowali przynajmniej tuzin planów złamania i upoko
rzenia pana.
Kennedy milczał. Stał z lekko pochyloną głową, a jego uważne oczy zdawały się widzieć wszystko. Wu Shih, zauważywszy to, uśmiechnął się w duchu. Kennedy nie był głupcem. Jego siła pochodziła z głębi jego serca — z uczucia pewności siebie, które, jak i jego własne, było wrodzone.
— Jednakże podoba mi się to, co w panu widzę. Widzę mężczyznę, który myśli tak, jak mężczyzna powinien myśleć. Kogoś, kto interes swoich ludzi stawia ponad swoim własnym. I podoba mi się to. Szanuję to. Ale jako człowiek praktyczny muszę zadać sobie pytanie. Czy w Mieście Ameryka może być dwóch królów? Czy jeśli pozwolę temu komuś, panu, podążać jego drogą, nie padnę, w swoim czasie, ofiarą jego sukcesu? — Umilkł na chwilę, po czym zapytał: — No i jak?
— Jestem człowiekiem Tanga — odparł bez wahania i bez śladu niepewności w głosie Kennedy. — Nie występuję przeciwko Siedmiu, ale przeciwko Starcom.
Wu Shih zmrużył lekko oczy, po czym pokiwał głową.
— To teraz tak mówisz, Josephie Kennedy. Ale co się
stanie, kiedy Ameryka będzie twoja? Co się stanie, gdy ludzie
przyjdą do ciebie i powiedzą: „Ty, reprezentancie Kennedy,
jesteś człowiekiem, który powinien być królem. Jesteś Ame
rykaninem. Niech rządzi nami Amerykanin!" Jak im odpo-
176
177
wiesz? Czy popatrzysz im w twarze i rzekniesz: „Jestem człowiekiem Tanga"? — Roześmiał się. — Lubię pana i czynię panu honor, dzieląc się z nim tymi myślami, ale nie jestem yu kung, Shih Kennedy. Ja także jestem bardzo praktycznym człowiekiem.
Kennedy milczał przez chwilę, po czym z czymś, co wydawało się prawie westchnieniem, zapytał:
— Czego chcesz ode mnie, Chieh Hsia? Co mogę ci dać, aby
upewnić cię o mojej lojalności?
Wu Shih zbliżył się do niego tak bardzo, że stanęli twarzą w twarz.
— Chcę zakładnika.
Kennedy zmarszczył czoło, nie rozumiejąc, do czego zmierza Tang.
— Istnieje nowa technika, którą od pewnego czasu udoskonala mój przyjaciel Li Yuan. Środek kontroli.
— Kontroli?
— To bardzo proste techniczne urządzenie. Zapewniam pana, że jest zupełnie nieszkodliwe, a operacja całkowicie bezpieczna.
— I chcesz, abym ja... poddał się tej operacji, Chieh Hsia?
Wu Shih pokręcił przecząco głową.
— Nie, Shih Kennedy. Widzę, że wciąż pan nie rozumie.
Nie chcę żadnych męczenników. Nie, nic takiego. — Uśmiech
nął się i położył rękę na ramieniu Amerykanina. — Mam na
myśli pańską żonę i synów. O to mi chodzi.
* * *
Emily zamknęła drzwi i zwróciła się w stronę Michaela. Nareszcie była z nim sam na sam. Wydarzenia ostatnich dni wyczerpały ją i sprawiły, że czuła się tak obolała, jakby obnażono jej nerwy. Błyskawiczny rozwój wypadków nie pozostawił jej wystarczająco dużo czasu na zastanowienie się nad tym, co właściwie czuła, ale teraz, gdy spojrzała na niego, wszystko w niej wezbrało: cały żal, ból i nagi strach.
Przeszła przez pokój, stanęła przy łóżku i spojrzała na niego. Spał. Miał bladą twarz, na której odcisnęły się ślady poduszki, a na jego lewej, leżącej na kołdrze ręce widniały
dziesiątki małych jak cętki strupów. Widziała szczegółowe zdjęcia jego ran, straszliwych obrażeń, których doznał na nogach i w dolnej części pleców; stała tam, gdy naczelny chirurg Chang wyjaśniał Kennedy'emu, co należy zrobić. I nie czuła nic oprócz czegoś w rodzaju odrętwienia; jakby przeżywała coś nierzeczywistego. Dodatkowym szokiem była świadomość, że to wszystko wydarzyło się właśnie teraz. Teraz, kiedy ostatecznie postanowiła podjąć własne działanie.
Wzięła głęboki oddech, po czym potrząsnęła głową, powtarzając sobie w duchu, że wszystkie jej plany spaliły na panewce. Aby zorganizować ruch oporu, trzeba być postacią anonimową, a ona w ciągu dwudziestu czterech godzin stała się sławna na całym kontynencie jako żona Michaela Levera. Tak więc możliwość, o której myślała, stała się nagle nieaktualna. Jeśli chce jeszcze coś zrobić — aby zmienić ten okropny świat — musi znaleźć inny sposób.
Popatrzyła w dół, westchnęła i dotknęła delikatnie j^,,^ czoła, upewniając się, że jest ciepłe.
Jego żona. Ale co to właściwe znaczyło? Że dzieliła z nim łóżko. A poza tym?
Poza tym nie znaczyło to nic. Kennedy zrobił wszystko, aby tak było. Tak, to Kennedy bowiem nalegał, by ona pozostawała w domu, kiedy Michael podróżował po Mieście; Kennedy domagał się, by siedziała z innymi żonami i przyjaciółkami, podczas gdy mężczyźni omawiali różne bieżące sprawy. Bo czyż ten świat nie był, koniec końców, światem mężczyzn? I czy jej przeznaczeniem nie była właśnie ta rola — spokojnej i posłusznej żony?
Zadrżała, uświadomiwszy sobie z całą wyrazistością, że okłamywała się przez cały ten rok. Och, była zupełnie szczęśliwa, nawet wtedy, gdy Michael podróżował, gdyż jego powroty były chwilami, którymi się delektowała, których wyczekiwała z niecierpliwością, przejęta słodkim napięciem. Jednakże nigdy nie było ich dosyć. A teraz, stojąc wobec perspektywy życia bez tego, pojęła nagle wysokość ceny, którą zapłaciła za swoje szczęście; zrozumiała, jak wiele odmawiała sobie przez ten czas.
Kennedy. Wszystko sprowadzało się do Kennedy'ego.
Od dnia, kiedy wyszła za Michaela, robił wszystko, by
178
179
odsunąć ją od spraw, którymi zajmował się wspólnie z jej mężem. Dbał o to, by nie wysłuchiwano jej głosu i ignorowano jej opinie. Zupełnie jakby czuł, że jest w niej coś, co ją wyróżnia pośród kobiet z jego własnego kręgu. Coś więcej niż tylko prosta kwestia pochodzenia.
A Michael? Michael akceptował to wszystko, jakby nie widział w tym nic złego. I może rzeczywiście nie widział, sam bowiem także został wychowany w podobnych warunkach i taka sytuacja była dla niego czymś naturalnym. Ale to się zmieni. Była zdecydowana, by tego dokonać. Od tej chwili będzie u boku męża przez cały czas, radząc mu i wspierając go, omawiając z nim każdy problem w momencie, gdy się pojawi, zwalczając jego wrodzone uprzedzenia, niezależnie od tego, co Kennedy i jemu podobni będą o tym myśleć.
Zadrżała, przejęta nagłym oburzeniem, wspominając te wszystkie afronty, które spotykały ją ze strony Kennedy'ego. Jego „Moja droga", którym ją witał, było zawsze protekcjonalne i lekceważące. A więc dobrze, teraz mu pokaże.
— Em...?
Michael otworzył oczy i patrzył na nią, a słaby, ale mimo to promienny uśmiech rozjaśnił jego twarz. Na ten widok wszystkie poprzednie myśli nagle wyparowały z jej głowy. Pochyliła się i objęła go, delikatnie, ostrożnie, śmiejąc się przy tym.
— Jak się czujesz? — zapytała, klękając obok niego. Dotknęła twarzą jego twarzy i zacisnęła dłonie na jego dłoniach.
— Jestem zmęczony — odparł — i trochę odrętwiały. Ale czuję się lepiej, znacznie lepiej niż poprzednio. Cieszę się, że zniknęły te wszystkie kamery. To było bardzo wyczerpujące. Śmierć Bryna...
Pogładziła go po czole.
— Wiem. Nie mów teraz o tym. Porozmawiajmy o nas,
dobrze? O tym, co zrobimy z tym wszystkim.
W jego oczach błysnął ból, na chwilę pojawił się w nich wyraz niepewności, po czym odpowiedział dziwnie spokojnym głosem:
— Jeśli chcesz rozwodu...
Pokręciła przecząco głową, głęboko poruszona bezpośredniością tych słów, otwartą uczciwością tego mężczyzny.
— Ciągle to jeszcze masz, prawda? — zapytała, uśmiecha
jąc się nieznacznie. — Nie oderwało ci tego przecież, czyż nie?
Uśmiechnął się ponuro.
— Nic mi o tym nie wiadomo.
— Czy mam sprawdzić?
— Em! — roześmiał się, a jego śmiech szybko przeszedł w kaszel. — Zachowuj się! Kamery!
— Pieprzyć kamery — odpowiedziała spokojnie. — Poza tym może dzięki temu damy tym palantom jakiś powód do śmiechu, prawda?
Milczeli przez jakiś czas, aż Michael odwrócił głowę na bok, a na jego twarzy pojawił się wyraz lekkiej goryczy.
— To będzie trudne — powiedział. — Trudniejsze może nawet dla ciebie niż dla mnie. Ja muszę tylko poczuć się lepiej, wydobrzeć. Ty...
— Przetrwam to — przerwała mu, ściskając jego dłoń. — Poza tym mam teraz zajęcie. Coś, co nie pozwoli mi myśleć o tych sprawach.
Spojrzał na nią z uwagą.
— Co masz na myśli?
Uśmiechnęła się do niego.
— Jestem twoją żoną, Michaelu. To teraz coś znaczy. Znacznie więcej niż przedtem, zanim to wszystko się wydarzyło. Teraz moje wypowiedzi nie przejdą bez echa.
— I chcesz tego?
Zastanawiała się przez chwilę, po czym skinęła głową.
— Widziałam wiele rzeczy — zaczęła. — Tam, na Dole.
Rzeczy, w które byś nie uwierzył. Cierpienie. Okropne, nie
opisane cierpienie. I chcę coś zrobić w tej sprawie. Coś zna
czącego.
Spojrzał na nią uważnie i pokiwał głową, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.
— Jesteś wspaniałą kobietą, Em. Najlepszą żoną, jakiej
mężczyzna mógłby sobie życzyć. A jeśli tego chcesz, zrób to.
Poza tym myślę, że masz rację. Joe, myśląc o tym problemie,
zastanawia się tylko, jak on może wpłynąć na wyniki wybo
rów. Ale to jest coś większego, prawda? Dużo rozmyślałem,
Em. Śmierć Bryna... — Jego twarz wykrzywiła się w grymasie
bólu. — Śmierć Bryna nie może pozostać czymś bez znaczenia.
Musi z niej wyniknąć coś dobrego. A więc może masz rację.
Może powinniśmy wykorzystać tę okazję. Ty na twój sposób,
a ja na mój.
180
181
— A Joseph Kennedy?
— Nie bardzo się lubicie, prawda? Zauważyłem to. Już na samym początku, jak sądzę. Ale przedtem nie miało to znaczenia. On jest dobrym człowiekiem, Em. Dałbym sobie za to uciąć rękę. Ale rób to, co musisz robić. A jeśli on będzie cię powstrzymywał, powiedz mi. Poprę cię. Wiesz, że to zrobię.
Uśmiechnęła się i pochyliwszy się, pocałowała go w czoło.
— Wiem. Mówiąc prawdę, zawsze o tym wiedziałam. Ale
jak powiedziałeś, nie miało to wcześniej większego znaczenia.
* * *
Li Yuan podciągnął do kolan jedwabne szaty i przykucnąwszy w płytkiej wodzie przy brzegu jeziora w Tongjiangu, spojrzał w twarz swojego piętnastomiesięcznego syna.
Kuei Jen pochylił się do przodu i chlapiąc na ojca, radośnie chichotał. Młócił wodę swymi pulchnymi rączkami, a jego małą czarną głowę pokryły jasne kropelki.
Stojący po kolana w wodzie służący utworzyli poszarpaną linię, która wyznaczała granicę głębi. Promienie słońca lśniły na ich ogolonych głowach, a twarze jaśniały im od uśmiechów wywołanych widokiem Tanga bawiącego się z małym księciem.
Na brzegu przygotowano piknik. Spod jedwabnych baldachimów w kolorze złota oraz czerwieni obserwowały to żony Li Yuana, śmiejąc się z błazeństw męża. Lai Shi i Fu Ti Chang siedziały z tyłu, na długiej wyłożonej poduszkami ławie, ale Mień Shan, matka Kuei Jena, stała tuż nad wodą, a w jej śmiechu słychać było tony lekkiego zaniepokojenia.
Kuei Jen odwrócił się w pewnej chwili, spojrzał na matkę, a następnie podskoczył. Był to zabawnie nieporadny ruch, który wywołał nowy wybuch śmiechu wszystkich zebranych wokół ludzi. Malec popatrzył dookoła szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, po czym widząc uśmiechy na każdej twarzy, klasnął w dłonie i chichocząc, podskoczył jeszcze raz.
— Świetnie! — krzyknął zachwycony Li Yuan, zachęcając
go. — Trzepocz się, moja mała rybko! Trzepocz się! — zawo
łał i odrzuciwszy głowę do tyłu, ryknął śmiechem.
Ale Kuei Jen, nadmiernie podniecony tym razem, pod-
skoczywszy, potknął się i wyrzuciwszy w górę swoje małe rączki, zniknął pod wodą, wydając z siebie krótki okrzyk zaskoczenia. Li Yuan szybko się pochylił, wyciągnął prychającego wodą syna i przycisnąwszy go do piersi, zaczął całować i uspokajać.
Kuei Jen płakał przez chwilę pełnym głosem, ale łagodne, pieszczotliwe słowa Li Yuana odniosły w końcu skutek i dziecko uspokoiło się, po czym przytuliło się do piersi ojca.
— No już dobrze, dobrze! — powiedział w końcu Li Yuan
i uniósł go nad głowę. Następnie roześmiał się miękko i do
dał: — Nic się nie stało, prawda, moja mała rybko? Nic
złego. — Jeszcze przez chwilę tulił syna, całując jego ciemną
główkę. — Jesteś grzecznym chłopcem, prawda? — wymru
czał. — Grzecznym chłopcem. — I odwróciwszy się, prze
brnął przez płytką wodę, by podać Kuei Jena jego matce.
Mień Shan wzięła syna i patrząc ponad jego głową na męża, uśmiechnęła się szeroko.
— Dziękuję ci, Yuanie — powiedziała cicho. — Jesteś dob
rym ojcem dla swego syna. Najlepszym z ojców.
Następnie odwróciła się i wezwała służki. Podbiegły natychmiast z ręcznikami i zaczęły wycierać dziecko.
Li Yuan uśmiechnął się, wzruszony słowami żony, i wspiął się na brzeg. Gdy się tam znalazł, jeden z jego przybocznych zaczął wycierać mu nogi, a drugi ubrał go w świeżą tunikę. Kiedy skończyli, odwrócił się i spojrzał na swoje żony. Lai Shi i Fu Ti Chang obserwowały go i zbliżywszy głowy, szeptały coś do siebie. Uśmiechnął się, po czym podszedł do nich i usiadł na ławie, obejmując obie ramionami.
Przez chwilę siedział nieruchomo, rozkoszując się dniem. Pływający po jeziorze mężczyźni zaczęli grać wypchanym wolim pęcherzem, odbijając go między sobą. Ku uciesze wszystkich obecnych wzbijali przy tym wielkie fontanny wody i energicznie pryskali na siebie. Nawet Kuei Jen przestał pochlipywać i odwrócił głowę, aby ich obserwować, a uśmiech rozbawienia rozjaśnił jego malutką twarz.
Patrzącego na to wszystko Li Yuana przeszył dreszcz ukontentowania. To z pewnością powinno wystarczyć. Wystarczyć każdemu człowiekowi. Gdyby taki dzień, ta rozświetlona promieniami słońca godzina trwała wiecznie, wystarczyłoby to z pewnością każdemu.
182
183
Siedział tak, całkowicie odprężony, i po raz pierwszy nie słyszał gdzieś w głębi siebie żadnego mrocznego głosu, psującego to silne uczucie zadowolenia, które go ogarnęło. A więc może to było to — ta równowaga, której poszukiwał przez te wszystkie lata. Może osiągnięcie tego stanu było prostsze, niż myślał. Kwestia rozluźnienia się, odprężenia. Zapomnienia o troskach.
— Yuanie?
Odwrócił głowę i spojrzał w ciemne, piękne oczy swojej drugiej żony, Lai Shi.
— O co chodzi, moja kochana?
Jej spojrzenie umknęło nieco w bok, napotykając wzrok siedzącej z drugiej strony Fu Ti Chang, po czym powróciło do niego.
— Rozmawiałyśmy trochę. Zastanawiałyśmy się...
Coś w jej twarzy, może lekko figlarne skrzywienie ust, powiedziało mu natychmiast, o czym rozmawiały.
— Zastanawiałyście się, w czyim łóżku spędzę dzisiejszą
noc, prawda?
Lai Shi skinęła głową.
Przez chwilę przyglądał się jej z uwagą. Nie była najpiękniejszą z jego żon. Nie, w jej rysach bowiem było coś — jakaś nieregularność — co niezupełnie zgadzało się z ogólnie obowiązującymi standardami urody. Jednakże kiedy się uśmiechała, kiedy jej oczy zaczynały figlarnie błyszczeć, jej twarz stawała się tak zmysłowa, tak pociągająca, że czyniło to ją najbardziej atrakcyjną z jego żon.
Nie mówiąc nic, odwrócił się i spojrzał na swoją trzecią żonę, Fu Ti Chang. Była najwyższa z całej trójki i jednocześnie najmłodsza; długonoga, wiotka jak wierzba dziewczyna z piersiami o kształcie malutkich gruszek i z wrodzoną elegancją, która w niektórych momentach działała na niego upajająco. Siedziała teraz spokojnie, czekając, aż skończy się jej przyglądać, a jej wielkie oczy patrzyły na niego tak otwarcie, że miał wrażenie, iż zapomniała o tak typowej dla siebie skromności i otworzyła przed nim duszę.
— Chcesz, bym podjął decyzję? Fu Ti Chang kiwnęła głową. Odwrócił się w drugą stronę.
— A ty, Lai Shi?
— Tak, mężu. Ale zanim to zrobisz, pozwól mi coś powiedzieć. Dziesięć dni bez ciebie to dla nas bardzo długi czas. Wczoraj w nocy poszedłeś do łoża Mień Shan. A wcześniej...
— Wcześniej mnie nie było. — Roześmiał się. — Rozumiem, Lai Shi. Kobieta jest kobietą, prawda. Ma swoje potrzeby.
Lai Shi uśmiechnęła się, a Fu Ti Chang opuściła głowę i tylko lekki rumieniec, który pojawił się na jej szyi, świadczył o jej zakłopotaniu.
— No cóż, skoro tego chcecie, zaraz podejmę decyzję. Ale najpierw pozwólcie mi powiedzieć, co w was obu najbardziej lubię. Dlaczego ten wybór jest tak trudny.
— Mężu... —zaprotestowała Lai Shi, ale Li Yuan pokręcił głową.
— Nie. Wysłuchacie mnie, a potem powiem wam o mojej decyzji.
Oparł głowę na poduszkach i patrząc na jezioro, zastanawiał się przez chwilę. Następnie, roześmiawszy się najpierw, zaczął mówić:
— Gdybym miał wierzyć, jak niegdyś starożytni buddyści,
że każda dusza była już kiedyś na ziemi, to uznałbym, jestem
tego pewny, iż Fu Ti Chang była wtedy koniem. Pięknym,
eleganckim koniem z silnym zadem, długimi, zgrabnymi noga
mi i wytrzymałością zwierząt najczystszej krwi. Wiele nocy
ujeżdżałem ją aż do samego świtu i ani razu nie skarżyła się na
zmęczenie!
Lai Shi zachichotała, ale Fu Ti Chang milczała, słuchając z uwagą tego, co mówił.
— Ale tym, co najbardziej lubię w mojej słodkiej Fu, są jej
ręce. Moja najmłodsza żona ma bowiem najdelikatniejsze ręce
pod słońcem. Jeśli Kuan Yin kiedykolwiek kochała się ze
śmiertelnikiem, jestem pewny, że przyjęła wtedy postać mojej
kochanej Fu Ti Chang.
Fu Ti Chang pochyliła głowę, wyraźnie wzruszona tymi słowami.
— Jeśli zaś chodzi o Lai Shi, to cóż mogę powiedzieć? Że
jest najbardziej nieprzyzwoitą i upartą z moich dziewcząt?
— Powiedz mi, kim byłam, mężu. W moim byłym życiu...
Roześmiał się.
184
185
— To bardzo proste, Lai Shi. Byłaś ptakiem. Figlarną sroką przynoszącą dobre wiadomości i radość.
— Sroką! — Roześmiała się, zachwycona.
— Tak — powiedział z uśmiechem, rozbawiony tą zabawą. — Z rozkosznie rozpustnym dziobkiem, który tak często spoczywał w moim gniazdku.
Uśmiechnęła się, a w jej oczach błysnęły iskierki.
— Czy mogę pomóc, jeśli mały niao będzie musiał być
nakarmiony...
Ryknął śmiechem.
— Być może, Lai Shi. Ale nie zjeść go. — Wstał, po czym odwrócił się i spojrzał na nie. — Nan Ho wybrał mi dobre żony. Być może nawet wybrał za dobrze, nie mogę się bowiem zdecydować. Koń pełnej krwi czy sroczka, która z nich? Zaczynam myśleć, że powinienem zrobić kopię siebie samego.
— Dwie kopie — powiedziała Fu Ti Chang, jak zawsze praktyczna.
Odwrócił się i spojrzał w stronę Mień Shan, stojącej tuż nad wodą ze śpiącym już Kuei Jenem w ramionach.
— Oczywiście, zapomniałem o Mień Shan. Ale jeśli chodzi o dzisiejszą noc... dlaczego nie przyjdziecie obie do mojego łoża?
— Obie? — Fu Ti Chang popatrzyła na niego zszokowana, jakby się mogło zdawać, ale stojąca obok Lai Shi uśmiechnęła się szeroko. Przysunęła się do Fu Ti Chang i zaczęła coś do niej szeptać. Na twarzu Fu Ti Chang pojawił się wyraz zdziwienia, który po chwili zniknął, zastąpiony zmarszczeniem brwi. A potem, niespodziewanie, wybuchnęła śmiechem.
— Tak. — Usłyszał jej szept i poczuł się zaintrygowany.
Ponownie spojrzały na niego. Siedziały teraz sztywno wyprostowane na tej długiej ławie i nagle zaczęły zachowywać się bardzo oficjalnie.
— No i jak? — zapytał. — Czy taka odpowiedź jest dla was satysfakcjonująca?
— Cokolwiek nasz mąż sobie życzy — odparła Fu Ti Chang, pochylając przed nim głowę, ale jej twarz zmarszczyła się w uśmiechu, kiedy Lai Shi zaczęła chichotać. — Cokolwiek sobie nasz mąż życzy.
Miał to właśnie skomentować, zapytać, co wymyśliły, kiedy jego uwagę rozproszył jakiś ruch z prawej strony. Popatrzył
tam i zobaczył swojego ochmistrza Wewnętrznych Komnat, Chan Tenga, który stał z pochyloną w ukłonie głową.
— O co chodzi, mistrzu Chan? Czy stało się coś złego?
— Nie, Chieh Hsia. Wszystko jest dobrze.
— A co z pakowaniem? Czy to także przebiega dobrze?
— Już prawie skończyliśmy, Chieh Hsia.
— To dobrze. A zatem sprowadziło cię coś innego, prawda? Chan Teng pochylił głowę.
— Tak jest, Chieh Hsia. Marszałek Tolonen jest tutaj.
Przyszedł na spotkanie.
Li Yuan pokręcił głową.
— Spodziewałem się go o czwartej. Czy jest już tak późno?
— Obawiam się, że tak, Chieh Hsia.
Ach, pomyślał, a więc popołudnie już prawie dobiegło końca. Rozejrzał się dookoła, chłonąc widoki, na które napotykał jego wzrok: służących grających w jeziorze, swoje żony, śpiącego syna. Powinno być więcej dni takich jak ten, pomyślał. Dni rozluźnienia i szczęścia. Czym jest bowiem życie bez nich?
Niczym, brzmiała odpowiedź. A nawet mniej niż niczym.
Spojrzał na ochmistrza Wewnętrznych Komnat.
— Dziękuję ci, mistrzu Chan. Idź teraz i powiedz marszał
kowi, że zaraz do niego przyjdę. Muszę tylko zakończyć moją
rozmowę.
Chan Teng ukłonił się, cofnął o kilka kroków, po czym odwróciwszy się, pospieszył w stronę szerokich, wielkich schodów i stojącego dalej pałacu. Li Yuan patrzył przez jakiś czas w ślad za nim, a następnie odwrócił się i spojrzał na swoje żony. Byłoby dobrze, gdyby mógł jutro wyjechać z nimi i spędzić w ich towarzystwie kilka dni, zanim obowiązek wezwie go z powrotem. Ale nie mógł tego zrobić. Zbyt wiele obowiązków ciążyło na nim tu, w Chung Kuo: przesłuchania w sprawie GenSynu miały się rozpocząć lada dzień, a potem należało się przygotować do ponownego otwarcia Izby Reprezentantów.
Kopia... roześmiał się, wspominając, co powiedział. Tak, dobrze byłoby mieć kopię — bliźniaka — przez te ostatnie kilka lat. Jeden by pracował, a drugi bawił się. Dwa odbicia siebie samego, które znosiłyby zarówno radości, jak i ciężary życia.
186
187
Odwrócił się. Mień Shan patrzyła na niego z uśmiechem. W oczach tej trzymającej dziecko kobiety dostrzegł prawdziwą miłość. Podszedł do niej, objął i pocałował w czoło, a później pochylił się i ostrożnie wziął od niej Kuei Jena.
Zamknął na chwilę oczy, ukojony łagodnym ciepłem bijącym od dziecka, a następnie, ucałowawszy czule policzek niemowlęcia, oddał je Mień Shan, uśmiechając się do niej.
— Dziesięć dni — powiedział z lekkim westchnieniem. — Najwyżej dziesięć dni i dołączę do was tam, na górze.
* * *
Tutaj, w głębi terytorium Zjednoczonych Bambusów, ludzie Tłustego Wonga zdawali się górować liczebnie nad zwykłymi mieszkańcami w stosunku dwa, a nawet trzy do jednego. W zatłoczonych korytarzach, którymi szedł Lehmann, młodzi mężczyźni z głowami opasanymi szmaragdowymi opaskami Triady mijali go prawie bez przerwy. Na szerokiej Promenadzie grupy młodych, dostatnio wyglądających Han w zielonych jedwabiach ozdobionych wizerunkiem ręki trzymającej pęk bambusowych prętów, symbolem Zjednoczonych Bambusów, siedziały wokół stolików, relaksując się, pijąc i grając w Chou albo Mah-Jongg. W oczach zewnętrznego obserwatora nie różnili się właściwie niczym od młodych arystokratów zażywających popołudniowego odpoczynku.
Lehmann słyszał, że Tłusty Wong jest najpotężniejszym z jego rywali i teraz, obserwując to wszystko poprzez fałszywe soczewki, które założył, aby ukryć swą tożsamość, na własne oczy mógł się przekonać o prawdziwości tego stwierdzenia. Tutaj, wewnątrz stref tworzących serce terytorium Zjednoczonych Bambusów, bogactwo bractwa było widoczne na pierwszy rzut oka. Tuzin wielkich drzew cynamonowych rosło w masywnych, ozdobnych misach stojących wzdłuż centralnej alei Promenady, a wszystkie balkony z obu stron ozdabiały czerwone transparenty z najrozmaitszymi sloganami oraz girlandy różnokolorowych kwiatów, jakby to była jakaś uroczysta okazja. Sklepy były pełne klientów, towary tanie — przeciętna cena nie przekraczała jednej piątej ceny takich samych towarów w innych częściach Miasta — a wszędzie, gdzie
spojrzał, widział taki porządek, jakiego nie spotkał nigdy na tak niskim poziomie. Gdyby nie znał prawdy, mógłby pomyśleć, że znajduje się dobre dwadzieścia pokładów wyżej.
Szedł, rozglądając się dookoła, a malutkie kamery wszczepione w kąciki fałszywych soczewek notowały każdy interesujący go szczegół.
Czytał raporty Służby Bezpieczeństwa, które zdobył dla niego major. Według ostatnich danych roczny obrót Wong Yi-suna przekraczał sto dwadzieścia miliardów yuanów. To była ogromna suma, na tyle duża, że — mówiąc szczerze — przyjął tę wiadomość ze zdumieniem, jego własny obrót był bowiem dwudziestokrotnie mniejszy. Był to powód do troski, prawda, ale nie do desperacji. Nie, gdyż dzięki temu jego zadanie stawało się łatwiejsze. Tylko Wo Shih Wo i Czerwony Gang Nieboszczyka Yuna mogły finansowo konkurować ze Zjednoczonymi Bambusami, ale ich połączone zasoby nie sięgały nawet połowy tego, co miał Tłusty Wong. Nic dziwnego zatem, że — jak donosili Lehmannowi jego szpiedzy — pozostali szefowie zaczynali się lekko niepokoić, myśląc o swoim byłym przyjacielu. I rzeczywiście, po tym, co się stało z Żelaznym Mu, mieli powody, by dość podejrzliwie traktować zasady, którymi kierował się Wong Yi-sun.
W gruncie rzeczy byli do tego stopnia podejrzliwi, że kilka godzin po obiedzie w domu Nieboszczyka Yuna trzej szefowie spotkali się ponownie, by przedyskutować założenia ich własnego, tajnego układu. Układu, który wielce uraziłby Wonga, gdyby się o nim dowiedział.
Doszedłszy do bramy między strefami, Lehmann stanął przy barierce, aby pokazać swoje dokumenty jednemu ze strażników. Tak jak poprzednio, zwykli żołnierze Służby Bezpieczeństwa byli na każdym kroku dublowani przez przedstawicieli Zjednoczonych Bambusów, którzy obserwowali ich pracę i dodatkowo sprawdzali każdego, kto wchodził na terytorium Triady. Do tej pory Lehmann przeszedł przez pięć bram bez większych trudności, tym razem jednak, gdy strażnik zamierzał oddać mu jego kartę i przepuścić dalej, jeden z ludzi Wonga — łysy, niski, lekko korpulentny Han z poznaczonym głębokimi bliznami podbródkiem — wziął kartę z ręki strażnika i odsunąwszy go na bok, stanął naprzeciw Lehmanna.
188
189
Zerknął na kartę, po czym popatrzył na albinosa, a całe jego zachowanie świadczyło o nie skrywanej wrogości.
— Co pan tu robi, Shih Snów? W jakim celu chce pan wejść
do tej strefy?
Lehmann pochylił głowę, jakby w geście wyrażającym szacunek, i wyciągnął rękę z papierami, które wcześniej przygotował.
— Proszę o wybaczenie, Ekscelencjo, ale mam tu prze
prowadzić rutynową konserwację pewnych urządzeń. Doku
menty wszystko wyjaśnią.
Patrząc przez rzęsy, zauważył, że mężczyzna zignorował papiery, nie racząc nawet wziąć ich do ręki.
— Kto pana wezwał? Z którym urzędnikiem pan rozmawiał?
— Nazywał się Yueh Pa. Dwie godziny temu poinformował nasze biuro, że nastąpiła awaria w jednej ze stacji węzłowych. We wschodniej strefie na Poziomie 34.
Dotychczas wszystko, co powiedział, było prawdą. Przez trzy tygodnie czekał na jakąś awarię, aby móc się tu dostać. Ale gdy już się znajdzie na miejscu, nie będzie niczego naprawiać. Przynajmniej nie w tym sensie, w jakim chcieli, by to zrobił.
— Yueh Pa? — Han odwrócił się, rzucił kilka słów po
mandaryńsku do swego kolegi, a następnie znowu spojrzał na
Lehmanna, wypuszczając jednocześnie z dłoni jego kartę iden
tyfikacyjną. — Może pan przejść, Shih Snów, ale przydzielę
panu jednego z moich ludzi, rozumie pan? Nie lubię obcych.
Szczególnie Hung Mao. Tak więc niech się pan zbytnio nie
rozgląda i zajmie swoją pracą.
Rozumiem, świńska dupo, pomyślał Lehmann, pochylając się, aby podnieść swoją kartę. Następnie, ciągle zgięty w ukłonie, okrążył Hana i przeszedł pod na wpół uniesionym szlabanem. Nawet gdyby przydzielili mu tuzin ludzi, niewiele by im to dało.
Odczekał z pochyloną głową, podczas gdy tamten wzywał młodego mężczyznę o szczupłej twarzy i wydawał mu instrukcje. Młody Han ukłonił się nisko swojemu panu, zbliżył się do Lehmanna i warknął do niego po mandaryńsku, okazując mu tę samą pogardę, którą przedtem zademonstrował jego przełożony. Lehmann ukłonił się i podał młodzieńcowi swoje doku-
menty, nie okazując żadnych uczuć, po czym ruszył za nim. Dotarł do samego serca terytorium Tłustego Wonga.
* * *
— Shih Kennedy! Shih Kennedy! Czy prawdą jest to, co
powiedział pan dzisiaj o tak zwanym akcie o eutanazji?
Kennedy stał na mównicy pokoju prasowego, elegancki i potężny, patrząc na tłum techników z mediów oraz reporterów. Zdalnie sterowane kamery buczały nad jego głową jak ogromne chrząszcze unoszące się w jasnym świetle rzucanym przez zawieszone pod sufitem reflektory, łapczywie połykając każde jego słowo, każdy gest, ale to ludzie zgromadzeni w dole przyciągali całą jego uwagę. To przed nimi grał, zwracając się do nich po imieniu i pochylając się w stronę każdego pytającego, jakby udzielając mu odpowiedzi w zaufaniu.
— To prawda, Ted — odparł z miną świadczącą o tym, że
mówi z pełną powagą i odpowiedzialnością. — Oni temu
zaprzeczą, naturalnie, ale my mamy kopie dokumentów stu
dyjnych. Nawiasem mówiąc, to fascynujący materiał. Jak już
mówiłem, to, o czym teraz rozmawiamy, nie jest powierzchow
nym memorandum, ale sześciusetstronicowym raportem,
w którym wzięto pod uwagę każdą, najmniejszą nawet okoli
czność. Co więcej, autorzy obliczyli koszt całego przedsię
wzięcia z dokładnością do jednego fena. I po co to wszystko,
jeśli jest to, cytuję, „opcja, którą tylko rozważamy".
Ta uwaga była nawiązaniem do oświadczenia wydanego przez Ting Wei, Superintendenturę Sądownictwa, natychmiast po przemówieniu. Urażona oskarżeniami Kennedyego — albo, jak to ujęli niektórzy komentatorzy, „przyłapana" — T'ing Wei zareagowała gwałtownie, najpierw zaprzeczając istnieniu takiego dokumentu, a potem, kiedy stało się już oczywiste, iż nikt w to nie uwierzy, wydając poprawione oświadczenie, w którym przyznała, że dokument wprawdzie istniał, ale nie był niczym więcej, jak tylko teoretycznym studium.
Jeśli zaś chodzi o samo przemówienie, było ono prawdziwą sensacją. Rewelacją. Nigdy jeszcze, od niepamiętnych czasów, widownia nie reagowała równie entuzjastycznie, z taką pasją, na słowa żadnego mówcy. Kennedy sprawił, że jedli mu z ręki.
190
191
Przez całe dziewięćdziesiąt minut przemówienia w wielkiej sali słychać było szum i czuło się, iż wszyscy zdają sobie sprawę, że oto na ich oczach dzieje się coś nowego. Kennedy stał na scenie, przystojny, charyzmatyczny jak król na wygnaniu. Odrzuciwszy notatki, mówił do wielkiego tłumu z pamięci, a jego głęboki, donośny głos przewalał się falami nad ich głowami. Jego słowa, proste, a jednak przejmujące poruszały wszystkie serca. Widział to. Widział to w twarzach tłumu; twarzach, które wypełniały ekrany w całym wielkim Mieście Ameryka Północna. To była jego wielka chwila. Chwila, w której stał się mężem stanu.
A potem ludzie zerwali się na nogi, wiwatując entuzjastycznie, oklaskując go przez ponad dwadzieścia minut, wywołując go wielokrotnie na scenę i za każdym razem, gdy się na niej pojawiał, w górę wznosił się ogłuszający ryk zamieniający się chwilę później w skandowanie:
— Ken-ne-dy! Ken-ne-dy! Ken-ne-dy! Ken-ne-dy!
A on stał tam, uśmiechając się, rozglądając się dookoła i oklaskując widownię, tak jak ona oklaskiwała jego, chłopięco skromny, co każdy mógł zobaczyć.
— Shih Kennedy! Shih Kennedy!
Kennedy pochylił się nad mównicą i wyciągnął rękę w stronę tłoczących się dziennikarzy, wskazując tego, który do niego krzyknął.
— Tak, Peter. O co chodzi?
— Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że niektóre sondaże opinii publicznej przeprowadzone w ciągu ostatnich sześciu miesięcy ujawniają, iż dość duży procent ludzi popiera propozycje ograniczonej eutanazji?
Kennedy skinął głową ze smutkiem.
— Myślę, że właściwym słowem jest „ograniczona", Peter.
Widziałem rezultaty tych badań... zakładam, że mówisz o Ra
porcie Howetta i dokumencie Instytutu Changa, tak? No cóż,
mogę tylko powiedzieć, że ktoś powinien się przyjrzeć dokład
niej pytaniom, które zadawano ludziom podczas tych sondaży,
i sprawdzić, jak się one mają do tych nowych propozycji.
Sądzę, że sami zauważycie, iż nie ma między nimi żadnej
korelacji. To nowe „Studium" ujawnia, że propozycje rządu są
o wiele bardziej radykalne i znacznie głębsze. Poza tym jest
piekielna różnica między myśleniem, że coś może byłoby i dob-
rym pomysłem, a zrobieniem tego. Cholerna różnica. Mam na myśli to, że chodzi tu o zabijanie ludzi, i to nie jednego lub dwóch, ale milionów. Dziesiątków milionów. — Kennedy dotknął dłonią czoła i z wyrazem głębokiej troski w swych stalowoszarych oczach zaczesał do góry swoje ciemne włosy. — Nie, Peter, myślę, iż te sondaże pokazują jedynie to, że ludzie zdają sobie sprawę z istnienia problemu. Ale to nie jest rozwiązaniem. Przynajmniej nie takim, które mogłoby być rozważane przez kogokolwiek, kto uważa się za uczciwego człowieka.
Odpowiedział mu szmer potakiwań. Ale już po chwili wrzawa podniosła się na nowo.
— Shih Kennedy! Shih Kennedy!
— Tak, Ho Yang...
Młody Han, reporter nadającej dla całej populacji Han stacji Wen Ming, zerknął na swój ręczny komset, po czym uniósł głowę i zwrócił się do Kennedy'ego, a do wszystkich widzów jego kanału popłynęło symultaniczne tłumaczenie ich rozmowy.
— W swojej mowie zdawał się pan sugerować, że chociaż
daleko idące propozycje przedstawione w Studium dotyczą
ludzi w podeszłym wieku, jest to tylko czubek góry lodowej,
i że możemy oczekiwać, iż podobne środki zaradcze zostaną
później rozszerzone na wszystkich, jako konsekwencje nowych
praw zmierzających do kontroli populacji. Czy mógłby pan to
sprecyzować?
Kennedy uśmiechnął się.
— Oczywiście. Powtarzam, nie jest to żadna spekulacja.
Takie dyskusje toczą się właśnie teraz w rozmaitych tajnych
gabinetach rozrzuconych w siedmiu Miastach. Zawiera się
układy, zapisuje propozycje. Propozycje, które jeśli nie będzie
my ostrożni, zostaną przedstawione na forum Izby i prze
głosowane przez ludzi reprezentujących interesy niekoniecznie
tożsame z naszymi.
— A co konkretnie pan przez to rozumie, Shih Kennedy?
Kennedy pochylił się lekko w jego stronę.
— Chcę powiedzieć, że są ludzie, bogaci, potężni ludzie, dla
których zysk jest ważniejszy od rodziny, a indywidualną ko
rzyść przedkładają ponad dobro ogólne. I to właśnie ci ludzie,
ci hsiaojen, te „małe ludziki", decydują obecnie o wszystkim.
192
193
Nie wiem, co ty o tym sądzisz, Ho Yang, ale ja uważam, że to jest złe. Uważam, że sprawy o takim znaczeniu powinny być dyskutowane publicznie i to samo dotyczy wszelkich decyzji tej wagi. Coś trzeba zrobić, to prawda, wszyscy to teraz rozumiemy. Ale trzeba to zrobić otwarcie, w świetle reflektorów, by mogli to zobaczyć wszyscy.
I tak toczyło się to dalej przez następne dwie godziny, aż na koniec, z uśmiechem na twarzy, machając na pożegnanie ręką, Kennedy zszedł z mównicy. Ale nawet wtedy — nawet po tym, gdy wygaszono światła i spakowano kamery —Kennedy jeszcze nie skończył. Po rozmowie ze swoimi doradcami i obejrzeniu ostatnich wiadomości wyszedł do dziennikarzy, ściskał im dłonie, zatrzymywał się przy niektórych, by wymienić z nimi słówko lub dwa, nagle osoba nieoficjalna, przyjaciel, a nie po prostu „twarz".
— Jak czuje się Jean? — zapytał jeden z nich.
Kennedy odwrócił się.
— Dobrze, Jack. Znakomicie. Prawdę mówiąc, wyjeżdża
teraz z chłopcami na jakiś tydzień, aby uciec od tej całej
polityki. Zawsze narzekała na to, że przerzucam na nią zbyt
wiele obowiązków, a więc postanowiłem dać jej i chłopcom
tydzień wolnego, dopóki sprawy nie rozkręcą się na dobre.
Odpowiedzi! mu wybuch śmiechu. Wszyscy wiedzieli, jak ciężko Kennedy pracował. Niezwykle ciężko. Pod tym względem był taki sam jak jego ojciec.
— W porządku, chłopcy, wybaczcie mi teraz...
Powiedziawszy to, Kennedy przecisnął się między nimi
i wyszedł do poczekalni. Tam, w wielkim fotelu po drugiej stronie pokoju, siedziała Jean, jego żona, obejmując ramionami ich dwóch małych synów. Nie zauważyli, że wszedł do środka, gdyż wszyscy troje wpatrywali się w wiszący na ścianie wielki ekran.
Stał przez chwilę bez ruchu, obserwując ich, czując, że ten widok rozdziera mu serce. Na twarzy małego Roberta widać było taką dumę, gdy wpatrywał się w widniejącą na ekranie podobiznę ojca. Taką bezinteresowną miłość. A Jean... Patrząc na nią, nie mógł przestać myśleć o układzie, który zawarł z Wu Shihem.
Gdy był tam, na zewnątrz, wśród ludzi, prawie o tym zapomniał. Układ wydawał się czymś równie mało ważnym,
co zeszłoroczny śnieg. Ale teraz, stojąc przed swoją rodziną, poczuł się znowu pusty i tak nieważki, jak liść na wietrze.
Wzdrygnął się. Jak to mówiono? Kiedy wieje wiatr ze wschodu, mądry człowiek ugina się przed nim. No cóż, on ugiął się, to było pewne. Ale nie jak trzcina. Raczej już jak wielkie drzewo, którego pień pękł, a ono samo runęło pod naporem burzy.
— Joe! — Jean spostrzegła go, przeszła szybko przez pokój i mocno go objęła. Chwilę później z obu stron przycisnęli się do niego dwaj synowie.
— Tato! — przekrzykiwali się. — Tato, to było cudowne! Byłeś wspaniały!
Z najwyższym wysiłkiem przemógł się i powiedział:
— Przepraszam, Jean. Gdyby była jakaś inna możliwość...
Odrzuciła głowę do tyłu, aby spojrzeć mu w twarz, a potem
podniosła rękę i wytarła łzy, które nagle pojawiły się w jego oczach.
— Wszystko dobrze. Rozumiem. Wiesz, że rozumiem. I stoję u twego boku, Josephie. Cokolwiek byś zrobił.
— Wiem — odpowiedział. — Może właśnie to najbardziej mnie martwi. Jesteś taka wyrozumiała. Gdybym tylko...
Położyła mu palec na ustach.
— Nie ma innej możliwości. Oboje to wiemy. Pamiętasz, co powiedziałeś wiele lat temu, tamtej nocy w domu twojego ojca, pierwszego roku naszej znajomości? Powiedziałeś... że nie ma znaczenia, jak to zostanie zrobione, ale że to musi być zrobione. — Uśmiechnęła się i dodała: — To ciągle jest aktualne, prawda, Joe? I to, czego dokonałeś dziś wieczorem... to wielki krok do tego celu.
— Być może...
— Nie. Nie mam w tej sprawie żadnych wątpliwości. Dziś wieczorem dzięki tobie coś się rozpoczęło. Coś, czego nawet Wu Shih nie jest w stanie zatrzymać.
Spojrzał w dół. Obaj synowie patrzyli na niego, starając się zrozumieć, o co chodzi.
— Nie martwcie się — powiedział, przyciskając ich z całej
siły do siebie. — Wszystko będzie dobrze. Zobaczycie.
Rozległo się pukanie. Odsunął się od rodziny, po czym podszedł do drzwi i otworzył je.
Na zewnątrz stał wysoki Han, jeden z ludzi Wu Shiha. Na
194
195
jego błękitnych jedwabiach, na wysokości piersi, widniał wyhaftowany po mandaryńsku numer siedem — ch'i. W widocznym za jego plecami pokoju prasowym nie było już nikogo oprócz dwóch Han z ogolonymi głowami.
— Czy są już gotowi? — zapytał przybysz.
Kennedy odwrócił się, spojrzał na żonę i synów, a następnie pokiwał twierdząco głową.
— Są gotowi — powiedział, starając się z całych sił, by
przez te słowa nie przebijał trawiący go ból i niepokój. Zdra
dziły go jednak łzy, które płynęły mu po policzkach.
Miał swą wielką chwilę. Ale ona już minęła. Przed sobą widział tylko pustkę.
ROZDZIAŁ 8
Weimar
— Dziewięć lat... — wymamrotał starzec, mrużąc załza
wione ze wzruszenia oczy. — Dziewięć długich lat czekałem na
ten dzień.
Jego towarzysz, dostojnie wyglądający siedemdziesięciopię-ciolatek z siwą brodą, z powagą skinął głową. Popatrzył na rzędy niemal pustych ław, ciągnące się we wszystkie strony sali, po czym nachylił się nad swym kolegą i położył swoją chudą, pokrytą wątrobowymi plamami dłoń na jego ramieniu.
— Pamiętasz, kiedy tu byliśmy po raz ostatni, Johann?
— Jakby to było wczoraj — odpowiedział starzec, a w jego oczach pojawiło się nikłe światełko. — To był ten dzień, kiedy odrzuciliśmy weto Siedmiu, prawda? Dzień, w którym sekretarz Barrow postawił tai w stan oskarżenia... — Westchnął ciężko, a na jego głęboko pomarszczonej twarzy pojawił się nagle wyraz bólu. — Ach, gdybyśmy tylko wiedzieli, co za żałosne czasy nas czekają...
— Gdybyśmy tylko wiedzieli...
Przez chwilę obaj milczeli, obserwując, jak poniżej nich, na środku Wielkiej Sali, urzędnicy Siedmiu przygotowują główną trybunę do nadchodzącej ceremonii. Następnie, odchrząknąwszy najpierw, młodszy z nich odezwał się ponownie, pociągając przy tym nieświadomym gestem poły swojej błękitnej jedwabnej szaty.
— To rzeczywiście były bardzo smutne lata, ale może tak
właśnie miało być. Może ten dzień i to wszystko było nam
pisane. — Uśmiechnął się markotnie i poklepał swego towa
rzysza po dłoni. —Wiesz, im dłużej myślę o tamtych czasach,
tym mocniej jestem przekonany, że konflikt był nieunikniony.
Ze ta wojna... no cóż, że ta wojna była konieczna.
197
Starzec wzruszył ramionami, a następnie roześmiał się; był to suchy, astmatyczny odgłos, bardziej kaszel niż śmiech.
— Być może masz rację. A my to przetrwaliśmy, prawda?
Nasza garstka.
Siwobrody reprezentant rozejrzał się ponownie wokół siebie, wiedząc, że z trzech i pół tysiąca parlamentarzystów zapełniających Izbę tamtego dnia, przed dziewięciu laty, rzeczywiście tylko garstka, najwyżej dwustu, dożyła tej chwili.
— Rzeczywiście, zostało nas niewielu —potwierdził, czując
nagle, jak ciężar, nie goryczy, ale mieszaniny żalu i poddania
wobec rozstrzygnięć nieubłaganego losu, przygniata mu barki.
Ponownie zapadło milczenie. Daleko w dole, na głównej trybunie, gdzie zasiadali członkowie Najwyższej Rady, zaczęła zajmować swe miejsca grupa siwowłosych mężczyzn.
Po krótkiej chwili wyczekiwania ceremonia rozpoczęła się. Stary reprezentant Hsienu Shenyang, Ho Chao-tuan, stanął przy głównej mównicy, odchrząknął i zaczął odczytywać z kartki oświadczenie o formalnym rozwiązaniu Izby. Tuziny unoszących się nad jego głową kamer przekazywały obrazy obserwującym to wszystko miliardom widzów.
Szeleszcząc cicho papierem, Ho Chao-tuan odłożył oświadczenie i zaczął odczytywać listę żyjących wciąż członków. Za każdym razem, gdy wymieniał jakieś nazwisko, któryś z rozproszonych po całej ogromnej sali starców odpowiadał głośnym „tak". Trwało to dopóty, dopóki wszyscy ocalali członkowie starego parlamentu, w liczbie stu osiemdziesięciu trzech, potwierdzili swoją zgodę na rozwiązanie Izby. Dopiero wtedy Ho, ukłoniwszy się najpierw zebranym, zszedł z mównicy. Jego rola w całej ceremonii została odegrana.
W czasie gdy Ho Chao-tuan wracał na swoje miejsce, do przodu wystąpił wysoki Han z zaplecioną w warkoczyki siwą brodą. Był to Chin Tao Fan, kanclerz Azji Wschodniej. Patrząc na prawie puste rzędy ław, podziękował obecnym, po czym dramatycznie zamaszystym gestem rozwinął zwój pergaminu i zaczął czytać.
Starzec siedzący na ławie wysoko ponad Ch'in Tao Fanem położył rękę na ramieniu przyjaciela i uśmiechnął się smutno.
— Nasz dzień dobiegł końca — powiedział spokojnie. —
Teraz inni powinni dokończyć to, co my rozpoczęliśmy.
— Tak — odpowiedział siwobrody, wzdychając i pomaga
jąc wstać swojemu koledze. — Tak to właśnie jest.
W dole, pod nimi, Ch'in Tao Fan przemawiał dalej, mówiąc o nadchodzących dniach i o wielkim kroku do przodu. W tym samym czasie, po drugiej stronie ogromnej sali, w szerokim korytarzu za wielkimi podwójnymi drzwiami, pierwsi z nowo wybranych reprezentantów, w sumie ponad ośmiuset mężczyzn w błękitnych jedwabiach, czekali w milczeniu na chwilę, kiedy będą mogli zająć swoje miejsca na ławach poselskich.
* * *
Trzy godziny później, wypełniwszy już swoje obowiązki w Izbie, trzech nowych reprezentantów stanęło przy wejściu do jednej z jadalni nad Salą Wielką. Gdy się tam pojawili, podszedł do nich szybko jeden ze stewardów Izby, wysoki mężczyzna w kasztanowych jedwabiach z numerem 35.
— Ch'un tzu — powiedział, kłaniając się głęboko — wita
my serdecznie. Wasz gospodarz prosił mnie, abym przeprosił
panów w jego imieniu. Zatrzymano go i obawiam się, że spóźni
się kilka minut. Zakąski zostały już jednak przygotowane, tak
więc proszę za mną.
Weszli do środka, rozglądając się dookoła siebie i wymieniając spojrzenia.
Sala była wielka, ale nie nazbyt okazała, a dekoracje oraz meble zostały najwyraźniej dobrane z najwyższą dbałością i troską o zaspokojenie najbardziej wykwintnych gustów. Lewą jej stronę zdominowały cztery wysokie fotele urzędnicze z okresu dynastii Ming. W pobliżu, na niskich stołach z czasów dynastii Ching, wyłożono miseczki z brzoskwiniami, śliwkami i truskawkami. Na końcu pomieszczenia, przy wielkim oknie widokowym, które wychodziło na ogrody, stał wysoki stół z porcelanowymi dzbanami i czarkami. Natomiast po prawej stronie pokoju, za długim, wysokim na człowieka przepierzeniem z pokrytego płaskorzeźbami mahoniu, przygotowano stół dla sześciu osób. Na każdym miejscu oprócz owiniętych w serwetki pałeczek leżały komplety zachodnich sztućców ze srebra.
— Czego się napijecie, ch'un tzul — zapytał steward. —
198
199
Czy to będzie to, co pije pan zwykle, reprezentancie Underwo-od? Czy może woli pan kordiał?
Underwood roześmiał się, zaintrygowany.
— Poproszę o mój ulubiony trunek —powiedział po chwili.
— A pan, reprezentancie Hart? Zimne czarne smocze wino? A może jeszcze za wcześnie?
Hart pochylił lekko głowę, w równym stopniu rozbawiony, jak zdziwiony.
— To mi całkowicie odpowiada, dziękuję. Ale powiedz mi,
Trzydzieści Pięć, czy to normalne, by steward znał ulubione
trunki każdego z członków Izby?
Steward popatrzył na nich, uśmiechając się uprzejmie.
— Nie zawsze tak jest. Ale mój pan jest bardzo skrupulatnym człowiekiem. Lubi, by wszystko było wykonywane prawidłowo.
— Twój pan...? — Hart popatrzył na swoich dwóch towarzyszy. Cała ta sytuacja z każdą chwilą stawała się coraz ciekawsza.
Człowiek ten skontaktował się z nimi tydzień wcześniej poprzez pośrednika i „kupił" to spotkanie. Każdy z nich został poinformowany o tym, że obecni będą dwaj pozostali, ale poza tym nie dowiedzieli się niczego. Niczego oprócz nazwiska tajemniczego nieznajomego. Nazywał się Li Min.
Steward przyniósł im drinki, po czym poprosił ich, by usiedli. Uśmiechnął się i skłonił kolejno przed każdym, a następnie cofnął się o dwa kroki.
— Jak już powiedziałem, ch'un tzu, mój pan trochę się
spóźni, proszę jednak, byście odprężyli się, czekając na niego.
Muszę zostawić panów na chwilę, aby dopilnować przygoto
wania posiłku, ale proszę, częstujcie się. Owoce są świeże.
Przywieziono je z plantacji dziś rano.
Złożywszy ukłon, steward odwrócił się i odszedł.
— No cóż... — zaczął Underwood, sącząc starą słodową
whisky. — To rzeczywiście niezwykłe! Jak myślicie, czego od
nas chce ten Li Min?
Munroe roześmiał się.
— A czego chcą oni wszyscy? Poparcia. Kogoś, kto będzie w ich imieniu wchodził w układy. Kto przysporzy im powagi.
— I dlatego tu jesteśmy? — zapytał Hart, wyjmując ze
200
stojącej obok niego miseczki dużą granatową śliwkę. — Aby zawierać układy? I przysparzać powagi jakiemuś kupcowi Han?
— Mówiono mi, że na tym właśnie polega polityka — odparł Munroe, prostując się na swoim krześle. — Ale czego konkretnie może on chcieć? Chcę powiedzieć, że to dosyć dziwne, nie sądzicie? Han zapraszający trzech reprezentantów Hung Mao w dniu ponownego otwarcia Izby. Można by sądzić, że powinien wybrać raczej trzech swoich, prawda? Wiecie, jacy oni są, ci Han.
— Aż za dobrze — powiedział Underwood, odstawiając swego drinka. Wybrał jedną z brzoskwiń, powąchał ją, a następnie ugryzł duży kawałek. Po brodzie pociekł mu sok, który starł chusteczką. — To właśnie miałem na myśli. Chcę powiedzieć, że choć w ciągu ostatnich kilku miesięcy słyszałem o wielu podobnych zaproszeniach, nie mogę się oprzeć wrażeniu, iż to jest coś innego. Na przykład fakt, że posunął się tak daleko, aby kupić nasz czas. Po co miałby to robić?
— Aby być pewnym, że przyjdziemy? — zasugerował zamyślony Hart.
— Tak, ale dlaczego?
Gdy Underwood wypowiedział to pytanie, otworzyły się drzwi i do środka wszedł wysoki, blady Hung Mao, któremu towarzyszyło dwóch asystentów ubranych w stroje o bardzo stonowanych kolorach. Obaj mieli na szyjach błyskające opaski niewolników kontraktowych.
— Panowie — powiedział Hung Mao, dając równocześnie
znak obu rękami, by nie wstawali — dziękuję wam za przyby
cie. Jestem Li Min.
Underwood odłożył na wpół zjedzoną brzoskwinię. Siedzący naprzeciw niego Hart i Munroe wyglądali na równie zdumionych.
Munroe pochylił się lekko do przodu.
— Pan? Li Min? — Pokręcił głową. — Ale my spodziewaliśmy się...
— Ze przyjdzie Han? Tak, no cóż, wybaczcie mi ten drobny podstęp, panowie. To było... konieczne, jeśli można tak powiedzieć.
Tu mężczyzna odwrócił się i dał dłonią sygnał jednemu ze swoich asystentów, który podszedł do drzwi i zamknął ich skomplikowany zamek.
201
Underwood zerwał się na nogi.
— Czy i to jest konieczne, Shih Li?
Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na niego.
— Jeśli chce pan odejść, reprezentancie Underwood, może pan to oczywiście zrobić. Zamknąłem drzwi nie po to, by uniemożliwić panom wyjście z tego pomieszczenia, ale po to, by inni nie mogli tu wejść.
— W takim razie chcemy wiedzieć, co to wszystko ma, do diabła, znaczyć? — zapytał Munroe, stając obok Harta i Un-derwooda. — Chcę wiedzieć, kim pan naprawdę jest i dlaczego tu jesteśmy, i chcę usłyszeć te odpowiedzi natychmiast albo wychodzę stąd.
— Właśnie — dodał Hart.
— Proszę, panowie. Odpowiem na wszystkie wasze pytania, ale siadajcie. Jesteście w Weimarze. W samej wielkiej Izbie Reprezentantów. Nic złego nie może was tu spotkać.
Trzej mężczyźni, nieco ułagodzeni, usiedli ponownie na swoich miejscach, a wysoki Hung Mao zajął jedno z wolnych krzeseł i zwrócił się ku nim.
— W porządku — powiedział, patrząc kolejno na każdego
z nich. Jego biała jak śnieg twarz nie wyrażała żadnych
uczuć. — Chcecie wiedzieć, kim jestem i dlaczego poprosiłem
was dzisiaj o spotkanie. Odpowiedź na pierwsze z tych pytań
jest bardzo prosta. Nazywam się Stefan Lehmann i jestem
jedynym synem podsekretarza Lehmanna.
Zadziwiony Hart roześmiał się. Siedzący obok niego Munroe pokręcił wolno głową. Underwood zamarł w bezruchu i tylko otwarte bezwiednie usta świadczyły o jego zdumieniu.
Na znak Lehmanna jeden z jego asystentów podał mu szkatułkę. Albinos otworzył ją, wyjął ze środka trzy teczki i podał po jednej każdemu z mężczyzn.
— W tych teczkach znajdziecie mapy genetyczne i inne
materiały, które potwierdzą to, co wam powiedziałem. Jeśli
jednak chodzi o drugie z waszych pytań, to odpowiedź na nie
w dużej mierze zależy od tego, czego panowie sami chcecie.
Zamilkł, dając im czas na przestudiowanie dokumentów z teczek, po czym, gdy wydało mu się, że są już przekonani, odezwał się znowu:
— Zastanawialiście się wcześniej, jak to się stało, że steward
wiedział, co każdy z was lubi pić. No cóż, wiedział, bowiem
kazałem dowiedzieć się o was wszystkiego, co tylko można. Och, nie jesteście mi obcy, a przynajmniej nie byli mi obcy wasi ojcowie. Jednakże przed spotkaniem z wami chciałem wiedzieć o każdym z was możliwie jak najwięcej. Chciałem mieć pewność.
— Jaką pewność? — zapytał Hart, który częściowo zdążył już odzyskać panowanie nad sobą.
— Czy mogę wam zaufać. — Lehmann przerwał, po czym podniósł niedbałym gestem rękę i wskazał na Munroe. — Na przykład ty, Wendell. Twój ojciec został usunięty z Izby osiem lat temu, a całą twoją rodzinę zesłano pięćdziesiąt poziomów w dół. Nigdy już nie doszedł do siebie, prawda? Zmarł osiem miesięcy później, niektórzy mówią, że ze wstydu, inni, że na skutek trucizny, którą połknął. — Tu Lehmann obrócił się nieco, a jego ręka zatoczyła łuk, zatrzymując się w końcu na Underwoodzie. — Ty, Harry. Cały majątek twojej rodziny został skonfiskowany, czyż nie? Gdyby przyjaciele nie udzielili wam pomocy, skończylibyście poniżej Sieci. A i tak twój ojciec popełnił samobójstwo. — Lehmann opuścił rękę na udo i ponownie wbił wzrok w Harta. — Jeśli zaś chodzi o ciebie, Alex, to musiałeś przecierpieć upokarzającą zniewagę darowania win. A przynajmniej musiał to przeżyć twój ojciec. Ale to ciągle boli, prawda? W tym naszym świecie wszystko, co przydarza się ojcu, przechodzi na syna. — Ponownie przerwał, kiwając głową do siebie, wiedząc, że całkowicie skupił już na sobie ich uwagę. — Kiedy jednak patrzę teraz na waszą trójkę, nie widzę synów zdrajców, ale porządnych, silnych i ciężko pracujących młodych ludzi. Mężczyzn, którzy dzięki własnemu wysiłkowi odzyskali wysokie pozycje społeczne, odebrane im przez Siedmiu. Nie ma tu żadnych wątpliwości. Staliście się wielkimi ludźmi. A jednak tej skazy nie udało się wam usunąć, prawda?
Munroe odetchnął głęboko, po czym pochylił się ku niemu, trzymając przed sobą złożone razem dłonie.
— Do czego pan zmierza, Shih Lehmann? Czego pan od
nas chce?
Siedzący po jego obu stronach Hart i Underwood także wbili wzrok w Lehmanna, a ich oczy zdawały się płonąć z ciekawości.
— Powiedziałem już. Jest to w mniejszym stopniu kwestia
202
203
tego, czego ja chcę, a bardziej tego, czego wy chcecie. — Rozparł się wygodnie w krześle i popatrzył kolejno na każdego z nich. — Bez wątpienia jesteście wielkimi ludźmi. Reprezentantami. Zewnętrznemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że każdy z was ma wszystko, czego potrzebuje. Pozycję. Bogactwo. Władzę. Razem z Siedmiu planujecie, jak sprawić, by ten nasz świat stał się znowu wielki. A przynajmniej tak wmawiają nam media. Ale znając was, znając każdego z was tak dobrze, jak znam was ja, nie można nie zauważyć, że w waszych sercach nie ma zbyt dużo miłości do Siedmiu.
Munroe patrzył na niego dłużej niż pozostali, po czym opuścił głowę i zapytał:
— A więc?
Lehmann przerwał na chwilę, po czym odpowiedział:
— A więc tak. Chciałem, byście wiedzieli, że to się jeszcze
nie skończyło. Że wojna jeszcze się nie skończyła. DeVore'a
i Berdyczowa może już nie być, ale ona toczy się dalej. Jestem
synem mojego ojca i sprawy, o które walczył, są mi drogie.
Żyją wciąż we mnie.
— Rozproszenie... — wyszeptał z czcią Hart.
Lehmann skinął głową.
— Tak, Rozproszenie. I jeszcze coś innego. Coś zupełnie
nowego.
* * *
Wszystko odbyło się bardzo dyskretnie. W mediach podano wiadomość, że jego żona i dzieci wyjechały na krótkie wakacje, podczas gdy sam Kennedy dopracowywał szczegóły kampanii wyborczej. Następnie przez tydzień panowała cisza. Kennedy zobaczył ich ponownie w przeddzień wyborów, w prywatnej klinice Wu Shiha znajdującej się na Zachodnim Wybrzeżu. Traktowano ich tam dobrze — jak rodzinę królewską — i niczego im nie brakowało. Kiedy wpuszczono go do kliniki, byli właśnie w solarium. Jean opalała się w promieniach małego sztucznego słońca, a obaj chłopcy siedzieli na brzegu basenu.
Podszedł szybko do żony i ukląkł obok jej fotela.
— Jak się czujesz? — zapytał, całując ją i wypatrując jakichś zmian na jej twarzy.
— Świetnie, kochany. Naprawdę. Nigdy nie czułam się
lepiej. — Roześmiała się i przez chwilę wydało mu się, że rzeczywiście nic się nie stało, że nic się w niej nie zmieniło. Miała ogoloną czaszkę, to prawda, ale poza tym wydawała się taka sama jak zwykle, może tylko trochę nazbyt radosna. — Dadzą mi zastrzyki, które przyspieszą odrost włosów. A tymczasem dostałam wspaniałą kolekcję peruk. Przymierzałam je cały ranek, wybierając różne kolory i style. Uśmiechnął się ponuro.
— Jesteś pewna, że wszystko jest w porządku?
Skinęła głową.
— Naprawdę. Chłopcy też czują się znakomicie. — Tym
razem jednak nieznacznym zmrużeniem oczu przekazała mu
znak, iż doskonale rozumie, co z nimi zrobiono. — Nie martw
się... — powiedziała miękko, widząc ból w jego oczach. —
Lepiej jest tak, niż widzieć cię martwym. Dużo lepiej.
Pokiwał głową i uśmiechnął się, chcąc tak sobie, jak i jej dodać ducha. Następnie pocałował ją jeszcze raz i podszedł do siedzących nad basenem chłopców. Przytulił synów, nie zwracając uwagi na to, że ich małe dłonie zostawiają mokre plamy na jego jedwabiach, szczęśliwy, że znowu ich widzi.
Robert, starszy, paplał radośnie, pokazując ojcu świeżą bliznę pod uchem w miejscu, gdzie znajdowało się złącze kontaktowe.
— Tylko poczekaj, aż pokażę to chłopakom. Założę się, że
wszyscy będą chcieli mieć coś takiego! Lekarze powiedzieli mi,
że mogą podłączyć mi tam specjalny układ, dzięki któremu
filmy wideo będą przekazywane bezpośrednio do mojej głowy.
Powiedziwszy to, chłopiec roześmiał się i skoczył do wody, nie zauważając, że na twarzy jego ojca pojawił się wyraz niepokoju i zakłopotania.
— Być może... —wymruczał Kennedy pod nosem, przycis
kając głowę młodszego syna do nogi. Ale serce miał dziwnie
ciężkie i po raz pierwszy w życiu ogarnęło go uczucie niepew
ności.
* * *
Stara Ciemność spał, rozciągnięty na dnie zbiornika. Jego duże oczy były zamknięte, a szarozielone macki leniwie zwijały się i rozwijały. Rozrzucone po całym zbiorniku skały i poras-
204
205
tające go wodne rośliny sprawiały, że wyglądał zupełnie normalnie, jak jakieś gigantyczne pudło widokowe. Ale wszystko było tu bardzo dalekie od normalności. Za tymi supertwar-dymi ścianami ze wzmocnionego lodu panowało ciśnienie, które zgniotłoby kruche ludzkie ciało jak kawałek gliny.
Pogrążony w posępnych myślach Kim unosił się w wodzie na zewnątrz zbiornika. Nie mógł oderwać wzroku od ogromnego cielska śpiącego lewiatana. Na prawo od niego, w odległości około dwudziestu ch'i, widać było Rebeccę, która przycisnęła ręce do ściany i także wpatrywała się w zwierzę.
Promienie porannego słońca, przemykając między cieniami wznoszącego się nad ich głowami miasta, wbijały się na kształt złotych słupów w jasnoniebieską wodę, a rozciągające się pod nimi bezdenne głębiny sięgały w dół, w mrok, aż do królestwa idealnej czerni.
— On jest piękny — powiedziała Rebecca, a jej na wpół ukryte za maską do nurkowania oczy rozbłysły dziwnym zachwytem. — Taki silny i pełen wdzięku, nie sądzisz?
Kim odwrócił się i odpłynął kawałek, oddalając się od groźby, którą wyczuwał w tej drzemiącej bestii. Potężny to on na pewno był, i silny. Ale czy piękny? Odwrócił się i spojrzał jeszcze raz na niego, po czym pokręcił głową. Nie, nawet śpiąc, Stara Ciemność wyglądał złowrogo. Śmiertelnie niebezpieczne, wrogie stworzenie, w którym nie było nawet śladów ciepła czy też sympatii dla ludzi.
Patrząc na to ciemne, budzące odrazę cielsko, czuł, że gdzieś w głębi jego serca budzi się niepokój i zakłopotanie. Ten potwór był złowrogi, ale równocześnie w jakiś sposób bliski. Odniósł takie wrażenie już wtedy, kiedy go zobaczył po raz pierwszy, teraz jednak, gdy znalazł się z nim w wodzie sam na sam, uczucie to było znacznie silniejsze. Stara Ciemność... bardzo właściwe imię, gdyż ani jeden promyk inteligencji, miłości czy myśli nigdy nie dotknął tego stworzenia. Był to stwór rodem z sennego koszmaru. A jednak...
Zadrżał, lecz zmusił się, by dokończyć tę myśl. To było tak, jakby patrzył na samego siebie. A jeśli nie dokładnie na całego siebie, to na tę część, która na zawsze była ukryta przed światłem. Tu, w postaci Starej Ciemności, przybrała ona konkretny, materialny kształt, zimny i ogromny.
Jest ohydny, pomyślał, a jednak istnieje. Ma swoje miejsce
w ogólnym planie rzeczy. Jak sama ciemność, istnieje, bez niego bowiem nie byłoby światła ani ciepła. Ponieważ bez niego zostałaby tylko pustka.
— Co on je?
Rebecca roześmiała się.
— Wszystko, co mu dajemy — odpowiedziała, uśmiechając
się do niego przez maskę. — Zespoły badań głębinowych
przywożą mu najrozmaitsze smakołyki. Dziwne stworzenia
z jarzącymi się oczami i kolczastymi płetwami. Pękate dziwo
lągi o ciężkich, pokrytych łuskami ciałach i wielkich pyskach,
które wyglądają tak, jakby były zamocowane na zawiasach.
Ponownie zadrżał, wyobrażając sobie tego potwora tam, na dole, w jego naturalnym otoczeniu, i zastanowił się, czy tak właśnie wyglądają najgłębsze zakamarki jaźni; czy stworzenia podobne do Starej Ciemności, gigantyczne lewiatany wyobraźni, unoszą się tam w ciszy, ciemne na tle ciemności, a ich długie macki zwijają się i rozwijają, polując na zdeformowane potomstwo podświadomości.
— Czy dosyć już się napatrzyłeś? — zapytała Rebecca
i ruszyła ku niemu. Jej ręka przesuwała się lekko po powierz
chni szkła.
Skinął głową. To, co widział, wystarczy mu na całe życie.
— Masz rację — powiedział. — W pewien dziwny sposób
on jest piękny. Ale i przerażający.
Przez chwilę, gdy znalazła się obok niego, oparła mu rękę na ramieniu.
— Może taka jest istota piękna. To coś, co nas czasami
przeraża.
A potem, minąwszy go, popłynęła w górę, do włazu, który znajdował się około pięćdziesiąt ch'i nad nimi.
* * *
Rebecca wykąpała się, przebrała, a potem dołączyła do Kima, który siedział samotnie na ławie w męskiej przebieralni, trzymając w złożonych dłoniach filiżankę z eh'a. Było jeszcze dość wcześnie — przed dziewiątą — i siedzieli sami w tej wielkiej, rozbrzmiewającej echem sali.
— I cóż? — zaczęła, siadając na ławie naprzeciw niego. —
Jak ci idzie?
206
207
Kim uśmiechnął się.
— Doskonale — odpowiedział. — Bonnot trochę mi prze
szkadza. Schram także ciągle wtyka nos w moje sprawy.
Cokolwiek bym robił, musi o tym wiedzieć. Ale przeżyłem już
gorsze rzeczy.
Pokiwała w zadumie głową.
— Ty i ja.
— Tak... — Przez chwilę patrzył na nią, uświadamiając sobie, jak bardzo był samotny i jak cieszył go widok jej znajomej twarzy. Ale było w tym coś więcej. Oboje wydobyli się z ciemności Gliny; oboje walczyli, aby dostać się tutaj do światła. Potknęli się raz, ale jednak w końcu przetrwali. Przebili się. Wiedzieli, co to znaczy być rzeczą, własnością kogoś innego, istotą, której egzystencja zależy od zachcianek małych ludzi. I to właśnie, w takim samym stopniu jak życie w Glinie, uformowało ich. A także zrobiło ich innymi, odmiennymi od całej reszty. Fizycznie i psychicznie.
— Czy myślisz czasem o tamtych czasach? — zapytał cicho. — Wiesz, o tych miesiącach „rehabilitacji"?
— Czasami. — Opuściła głowę. — Pamiętasz ptaka?
Skinął głową. Po tym, gdy Lukę zbuntował się przeciw
nim — gdy zabrali go po raz pierwszy — siły-które-są dały ich czwórce ptaka. Dziwną rzecz, sztuczną, jak teraz już wiedział. Coś zrobionego, a nie zrodzonego. Wyrób GenSynu.
Ptak miał bursztynowe oczy z czarnymi źrenicami. Siedział w klatce, patrząc gdzieś w dal, dumnie, arogancko, i prawie nie zwracał na nich uwagi. Jego silne trójpalczaste szpony obejmowały metalowy drążek, zaciskając się i rozprostowując, jakby coś go niecierpliwiło. A kiedy rozprostowywał skrzydła i jaskrawo szmaragdowe pióra rozwijały się na kształt dwóch bliźniaczych wachlarzy, wyglądało to tak, jakby ich odprawiał.
Kim zadrżał, wspominając chwilę, w której zobaczył go po raz pierwszy. Will, podobnie jak i on, uważał, że jest piękny, a Deio porównał go do pieśni zrobionej z ciała. Tylko Rebecca nie była poruszona. „Jest za jasny", powiedziała, a on spojrzał jeszcze raz na ptaka, zastanawiając się, jak coś może być „za jasne".
Od tego dnia Willa ogarnęła obsesja. Każdego dnia ten wielki Europejczyk z północy karmił ptaka i rozmawiał z nim poprzez pręty klatki. Każdej nocy przyciskał do niej głowę
i cicho szeptał. Zawsze to samo. Cztery wersy starego wiersza w gardłowej mowie jego części Gliny. Kiedy Kim zamykał oczy, jeszcze teraz, cztery lata później, wciąż to słyszał.
Mit allen Augen sieht die Kreatur das offene. Nur unsere Augen sind wie umgekehrt und ganz um sie gestellt ais Fallen, rings um ihren Freien Ausgang.
Słowa te wzruszały go, wstrząsały nim na długo przedtem, nim Will powiedział mu, co właściwie znaczą.
Wszystkimi swymi oczami stworzenie-świat widzi otwartą przestrzeń. I tylko nasze oczy, jakby zwrócone do środka, okrążają je z każdej strony, niczym pułapki ustawione na jego drodze do wolności.
I tak było z nimi wszystkimi, zarówno z ptakiem, jak i ludźmi z Gliny. A potem umarł Lukę. Nagle i okropnie.
Will był zdruzgotany. To także Kim dobrze pamiętał. Pamiętał go, jak siedział na pustym łóżku Luke'a. Był nieruchomy, przerażająco nieruchomy, skulony, jakby zapadł się w sobie, a jego wielkie ciało odmieńca wciskało się w mniejszą przestrzeń od tej, do której było przyzwyczajone. Wyglądało to tak, jakby próbował dopasować się do skóry Luke'a, wcielić się w jego mniejszą, subtelniejszą postać.
Kim uniósł głowę i otarł łzy z powiek. Rebecca obserwowała go szeroko otwartymi oczami, jakby sama też widziała to, co on zobaczył.
— Dlaczego on to zrobił, Kim? — zapytała. — Myślałam, że kochał tego ptaka.
Wzruszył ramionami, ale wspomnienie było tak silne, tak żywe, że wydało mu się, iż widzi wszystko tak wyraźnie, jakby to działo się teraz, na ich oczach.
Ptak ze skręconą nienaturalnie szyją leży na dnie klatki. Jego złote, nie widzące już nic oczy zasnuła mgła, a szmaragdowe pióra pokrywające podłogę obok zniszczonej klatki są świadectwem walki, która się tu odbyła. Na stojącym obok krześle siedzi Will z rękami spoczywającymi luźno na kola-
208
209
nach. Wbił przed siebie nieruchomy, otępiały wzrok i tylko poruszająca się od czasu do czasu klatka piersiowa świadczy o tym, że jeszcze oddycha.
— Nie wiem — odpowiedział, a obraz powoli rozwiał się
w powietrzu. Ale nie była to prawda. Wiedział, dlaczego Will
zabił ptaka.
Podeszła do niego i przykucnąwszy obok, spojrzała mu w twarz. W jej oczach błyszczały łzy, a usta wykrzywiły się boleśnie.
— Nigdy nie mogłam tego zrozumieć. Nigdy nie zrozumiem. Lukę, Will, Deio... nie było żadnego powodu, by umierali. Żadnego.
— Nie — powiedział, głaszcząc uspokajająco jej dłoń. — To było okropne. — Zadrżał, czując tak świeży, tak otwarty ból, jakby to było wczoraj. — Starałem się wyrzucić to z pamięci. Nie mogłem z tym żyć. Aż do tej chwili nie byłem w stanie o tym myśleć. Czuję się winny, wiesz, Becky? Winny, że udało mi się przetrwać, a im nie.
— Tak — odparła, patrząc wciąż na niego, wdzięczna, że to powiedział. Uścisnęła delikatnie jego dłoń i dodała: — Wiem. Rozumiem.
— Tak... — Otarł łzy, po czym wstał, pociągając ją za sobą i trzymając przez chwilę w objęciach. — Ale jesteśmy tu, prawda? Przebiliśmy się.
Jej ciemne oczy patrzyły na niego w skupieniu, tak intensywnie, jakby zdarłszy wzrokiem wierzchnie warstwy jego duszy, zajrzała w głąb leżącej dalej ciemności.
— Tak, przebiliśmy się — powiedziała w końcu spokojnie i oparła rękę na jego ramieniu. Poczuł, że zadrżała, a potem jej ciepłe wargi lekko musnęły jego szyję. Następnie odsunęła się, przesyłając mu przy tym lekki, przepraszający uśmiech.
— Co robisz dziś wieczorem?
— Dziś wieczorem? — Wzruszył ramionami. — Moja zmiana kończy pracę o ósmej, a na resztę dnia nie mam żadnych planów. Dlaczego pytasz?
Uśmiechnęła się szerzej.
— Dlatego, że dzisiaj jest przyjęcie. Noc wyborów i tak
dalej. Może przyjdziesz. Zabawa zacznie się dopiero około
dziesiątej. Mógłbyś przyjść wtedy po mnie, jeśli zechcesz.
Powinno być wesoło.
Patrzył na nią przez chwilę, jeszcze raz myśląc o tym, jak bardzo się zmieniła, jak pewna siebie była ta starsza Rebecca. Skinął głową, uśmiechając się do niej.
— Dlaczego nie?
* * *
Przez cały dzień w całym Mieście Ameryka ludzie głosowali na reprezentantów, którymi chcieli obsadzić nowo otwartą Izbę. W tej rundzie zostało jeszcze do obsadzenia około dziesięć procent miejsc i stawało się coraz jaśniejsze, iż wynik wyborów poważnie wstrząśnie status quo. W centralnej sferze Miami, na końcu zapełnionej wrzącym z podniecenia tłumem Promenady, ustawiono ogromną ścianę z osiemnastu ekranów MedFacu. Poniżej kłębiło się ponad dwadzieścia tysięcy ludzi obserwujących sceny pokazywane na ekranach. W większości niewiele różniło się to od tego, co działo się w Miami. Wszędzie widać było tłumy zgromadzone pod gęstwiną sztandar i transparentów i wszędzie od czasu do czasu rozlegały się wiwaty oraz oklaski, gdy ogłaszano częściowe wyniki w jakiejś kolejnej lokalnej strefie.
Nad każdym z ekranów widniała nazwa Hsienu, z którego prowadzono relację, a na jego dole wyświetlano listę kandydatów wraz z liczbą głosów oddanych na każdego z nich. W miarę jak upływał czas, liczby te rosły, a wraz z nimi rosło podniecenie tłumu. W powietrzu czuło się atmosferę zmiany.
Dwa środkowe ekrany pokazywały coś innego. Na lewym widać było mapę Miasta Ameryka Północna, którego charakterystyczny, koślawy kontur podzielono na czterysta siedemdziesiąt sześć okręgów wyborczych o kolorach odpowiadających poszczególnym partiom. Na prawym był wykres pokazujący względne potencjały siedmiu partii, które zdominowały obecnie życie polityczne Ameryki Północnej. Najsilniejszą z nich była partia Reformatorów, która miała osiemdziesiąt siedem miejsc w starym parlamencie. Jednakże oczy wszystkich były zwrócone na Nowych Republikanów Kennedy'ego, którzy startując od zera, zdobyli trzydzieści miejsc w pierwszej turze wyborów.
Kampania była ostrzejsza i pod pewnymi względami brud-niejsza od wszystkiego, co wydarzyło się za ludzkiej pamięci.
210
211
Wcześniej Kennedy zadeklarował, że nie wystawi kandydatów do trzech miejsc posiadanych do tej pory przez Ewolucjonis-tów. Było to niespodziewane, ale bardzo popularne posunięcie. Chociaż Ewolucjoniści byli partią z długą tradycją, od pewnego czasu stale tracili na znaczeniu i Nowi Republikanie mogliby łatwo zdobyć te mandaty. W ciągu tygodnia pozostali kandydaci Ewolucjonistów do dziewięciu miejsc w Izbie wycofali się, prosząc swych wyborców, by głosowali na kandydatów Nowych Republikanów.
Reformatorzy odpowiedzieli mocnym uderzeniem. Aby zachwiać „nowym sojuszem", przeprowadzili kampanię dyskredytującą Joela Haya, przywódcę Ewolucjonistów. Wykorzystali do tego materiał, który od pewnego już czasu trzymali na taką właśnie okazję. Był to nikczemny atak, ujawniający najbardziej intymne zachowania Haya. Ten próbował się bronić przez dzień lub dwa, ale potem, uświadomiwszy sobie szkody, jakie czyni własnej partii, zgłosił swoją rezygnację.
W obozie Reformatorów tryumfowano, ale zaledwie dzień później uśmiechy zamieniły się w grymasy zaskoczenia i niepewności. Spowodował to Kennedy, który do tej pory zachowywał całkowite milczenie w całej tej sprawie, a teraz wystąpił z oświadczeniem o formalnym połączeniu obu partii pod swoim przywództwem. Konferencja prasowa, na której kandydaci Nowych Republikanów i Ewolucjonistów zgromadzili się za plecami Kennedy'ego, była światową sensacją. W ciągu jednej nocy, nawet bez potrzeby poddawania się wyborczemu testowi, Nowi Republikanie z czterdziestoma dwoma miejscami w Izbie stali się czwartą siłą Ameryki Północnej.
Ale nie był to jeszcze koniec. Następnego dnia ruszyła kampania propagandowa przeciwko Carlowi Fisherowi. Rozpoczęła się ona od wystąpienia w ogólnonarodowej sieci telewizyjnej jego dwóch szkolnych kolegów, którzy oskarżyli go o homoseksualizm i wiele innych perwersji. Fisher, wstrząśnięty i wściekły, zareagował z niespodziewaną otwartością, która nie przyniosła mu żadnej szkody:
— Niech mi to powtórzą prosto w oczy, to porozwalam im szczęki!
W ciągu jednej nocy stało się to jego sloganem wyborczym. Carl „Rozwalacz Szczęk" Fisher awansował o pięć punktów na listach popularności, podczas gdy Carver, stary poseł Refo-
rmatorów, stał się bohaterem tysięcy dowcipów rysunkowych, na których przedstawiano go, jak masuje swoją wywichniętą szczękę. Tylko niewielu wyborców, widząc atletycznie zbudowanego i przystojnego Fishera, zwróciło jakąkolwiek uwagę na oskarżenia. Pokazywano go zawsze w otoczeniu pięknych kobiet, z workiem treningowym lub szklanką piwa, którą wychylał po skończeniu ćwiczeń. Carver, starszy i oklapły, w porównaniu z tym młodym, zdrowym mężczyzną wypadał bardzo kiepsko.
Zarzuty politycznej naiwności i braku doświadczenia stawiane przez Reformatorów swoim konkurentom nie przynosiły, jak się zdawało, żadnych efektów. Zmiana wisiała w powietrzu, a młodzi mężczyźni z Partii Nowych Republikanów i Ewolucjonistów, łącznie PNRE, stali się dla wyborców bardziej atrakcyjni niż reprezentanci w starym stylu, którymi ludzie byli już nieco zmęczeni. Jednakże nie chodziło tu tylko o wygląd zewnętrzny. Kennedy wybierał swych kandydatów bardzo starannie i trafnie. Ci młodzi ludzie byli samą śmietanką wyłonioną z rządzącej kasty; wszyscy byli synami potężnych i bogatych ludzi, przyzwyczajonymi do rządzenia. Byli dobrze wykształceni i błyskotliwi, a w dodatku wspierała ich elita specjalistów od nauk politycznych i pisarzy, których przyciągnęła obietnica władzy. Pieniądze Reformatorów nie były w stanie kupić takiego wsparcia, mimo że bardzo się starali.
W miarę jak noc zbliżała się do punktu kulminacyjnego, stawało się jasne, że nastąpi mała sensacja polityczna. Zostało jeszcze do obsadzenia pięć miejsc, a poparcie dla Reformatorów topniało w oczach. PNRE prowadziła w dziewiętnastu okręgach. Potrzebowała jeszcze trzech z czterech posiadanych dotychczas przez Reformatorów mandatów, by po przeskoczeniu Demokratów i On Leong stać się drugą partią Ameryki Północnej.
Zgromadzeni w centrum wyborczym Carla Fishera przywódcy partii obserwujący doniesienia kanału EduVoc czuli, że narastające podniecenie rozgrzewa im krew jak wino. W pewnej chwili Michael Lever, który siedział w środku małej dobranej grupki, pochylił się w swoim fotelu inwalidzkim i ruchem głowy pokazał na ekran.
— Kto to jest?
212
213
W lewej części obrazu, za Gregiem Stewardem, ich kandydatem z Hsienu Denver, stał młody mężczyzna o stalowym spojrzeniu, wymizerowanej twarzy i ogolonej głowie. Był o kilka cali wyższy od Stewarda i miał wygląd płatnego zabójcy.
Kennedy pochylił się nad Michaelem i odpowiedział cicho:
— Nazywa się Horton, ale woli, by zwracać się do niego
„Przetopiony".
Michael zmrużył oczy, po czym pokiwał głową. Teraz, gdy Kennedy podał mu nazwisko, rozpoznał tego człowieka.
— Był uwięziony, prawda? Nigdy go nie spotkałem, ale
słyszałem o nim. Podjął strajk głodowy, tak?
Kennedy skinął głową.
— Zgadza się. Jego ojciec jest przyjacielem twojego ojca.
— I pracuje teraz dla nas?
— Można powiedzieć, że doszliśmy do porozumienia. Od teraz będą z nami ściśle współpracować.
Michael zmarszczył czoło. Nie był pewny, czy to dobry pomysł. Kiedy Wu Shih pojmał ich wszystkich, tamtej nocy, w czasie balu z okazji Święta Dziękczynienia, każdy z nich był oburzony i wściekły. Teraz jednak sam zrozumiał, jak niebezpieczni byli Synowie. Pragnął zmian, ale nie osiągniętych w następstwie posunięć proponowanych przez niektórych z nich. Ich taktyka była taka sama jak ludzi, którzy zabili Bryna. A on nie chciał mieć z tym nic wspólnego.
— Jesteś pewny, że chcesz tego? — zapytał spokojnie.
Kennedy uśmiechnął się.
— Jestem pewny, Michaelu. I wierz mi, że wiem, co robię. To my kierujemy tym wszystkim, a nie oni. Potrzebują nas, a więc muszą grać zgodnie z naszymi zasadami.
— A jeśli tego nie zrobią?
— Zrobią. Nie obawiaj się.
Kennedy wyprostował się. Na ekranie ukazały się wiadomości o wynikach wyborów w dwóch z pięciu ostatnich okręgów. Wygrali w Mexico City. Vancouver pozostał w rękach On Leong.
Parker, stanąwszy za Michaelem, roześmiał się.
— A więc nie jest to jednak druzgocące zwycięstwo!
Michael odwrócił się i spojrzał na niego.
— Nie. I następnym razem będzie znacznie trudniej. Cały
czas uczą się od nas. Następnym razem będą mieli nowych
kandydatów. Młodszych. I przeprowadzą swoją kampanię tak, by była podobna do naszej. Dotychczas było nam łatwo. W przyszłości nie będą tak aroganccy.
— A my będziemy?
W głosie Parkera zabrzmiała lekka nutka irytacji, a część zebranych wokół osób obrzuciła Michaela dziwnymi spojrzeniami, jakby był nieproszonym gościem. Jednakże po chwili odezwał się Kennedy, przywołując wszystkich do porządku.
— Michael ma rację. Za pierwszym razem dostaliśmy głosy
dzięki współczuciu, którym darzyli nas wyborcy. Tym razem
pokonaliśmy ich przez zaskoczenie. Nasze zwycięstwo w pier
wszej rundzie uznali za wynik uczuciowej anomalii, chwilowe
fiasko. Ale począwszy od teraz będą się pilnować. Jak to
powiedział Michael, zmienią sposób postępowania. Ich poli
tyka pozostanie taka sama, ale inaczej będą ją prezentować.
Pokażą także nowe twarze. Może nawet ludzi, którzy mogliby
być bardzo pożyteczni dla nas. Będą kupować wsparcie na
lewo i prawo. — Przerwał i rozejrzał się dookoła siebie. W po
koju zapanowała cisza. Słychać było tylko głosy z ekranu.
Wszyscy patrzyli na Kennedy'ego, który stał obok Michaela
z ręką opartą na ramieniu rannego. — Ale nie zdołają nas
powstrzymać — oznajmił. — Potrzeba zmiany jest czymś pra
wdziwym, a sama zmiana była zbyt długo opóźniana. Przyszłe
zwycięstwa przyjdą nam z większą trudnością i walka będzie
znacznie bardziej zacięta niż dzisiaj. Ale mimo to wygramy.
I będziemy wygrywać, nasi przeciwnicy bowiem reprezentują
martwą siłę: starego, cuchnącego trupa. Musimy tylko spra
wić, aby ludzie to dostrzegli. Jednakże muszę was ostrzec, że
będzie to trudniejsze, im mocniej bowiem zaczniemy ich nacis
kać, tym bardziej podstępnie będą odpowiadać, tym więcej
masek założą. — Kennedy przerwał ponownie i pokiwał wol
no głową. — Zerwiemy im te maski i rozbierzemy ich do naga,
prawda? Aż do samych kości... — I roześmiał się, pokazując
silne, białe zęby, a apartament rozbrzmiał nagle ogólnym
śmiechem. Z drugiej strony pokoju dobiegło strzelanie korków
szampana, gdyż na ekranie pokazały się wiadomości o tym, że
zdobyli trzy ostatnie mandaty.
Michael uniósł głowę i spojrzał na Kennedy'ego. — A co z nami, Joe? Czy na zawsze pozostaniemy młodzi? Czy nikt nie rozbierze nas kiedyś do kości?
214
215
Powiedział to cicho, tak by usłyszał go tylko Kennedy. Przez chwilę wydawało mu się wszakże, że jego głos utonął w ogólnej wrzawie. Dopiero po jakimś czasie przywódca PNRE popatrzył na niego z twarzą pełną powagi, inną niż zwykle, bardziej chyba zmęczoną, niż ją Michael kiedykolwiek widział, i skinął głową.
— Do kości — powiedział, a w jego ciemnych oczach, zwykle wyrażających siłę i wiarę we własne posłannictwo, pojawił się ból i całkowita pewność. Jakby to już kiedyś widział i poznał.
* * *
Kim siedział przy stole w restauracji i odsunąwszy na bok pustą czarkę po eh'a, podniósł lewą ręką list, który pisał, by odczytać go po raz drugi. Upłynęła już godzina od czasu, gdy przyszedł tu po skończeniu swojej zmiany, i powinien już udać się do swojego apartamentu, by wykąpać się i przebrać. Zbyt długo jednak odkładał napisanie listu do Jelki. Musi to zrobić w pierwszej kolejności. Nawet jeśli nie bardzo mu idzie właściwe dobieranie słów. Nawet jeśli jutro będzie musiał zacząć od nowa. Musi jednak spróbować opisać to wszystko, co kłębi się w jego duszy.
Restauracja powoli się wypełniała. Sąsiednie stoliki były już zajęte i wszędzie toczyły się ożywione rozmowy na temat tego, co działo się w Mieście Ameryka. Jednakże uwaga Kima skupiała się na czymś zupełnie innym. Myślał o Jelce. Znajdowała się teraz na Tytanie. Za rok, w drodze powrotnej na Ziemię, będzie na Marsie. Gdyby wysłał tam swój list, mógłby on dotrzeć do niej prędzej, niż gdyby wysłał go na Tytana. Ale najpierw musi wszystko właściwie ubrać w słowa.
Wyprostował się, myśląc nagle o Rebecce i o tej chwili w przebieralni. Nie wspomniał o tym w swoim liście do Jelki. Nie napisał jej o tym, co czuł — o bólu, który sprawiło mu ponowne otwarcie tej rany. Ale dlaczego?
Może dlatego, że pogmatwałoby to zbytnio obraz rzeczy. Mogłoby sprawić, że zaczęłaby go fałszywie oceniać. Odetchnął głęboko, zirytowany na siebie, i dotknął palcami pulsującej na szyi wstęgi. Następnie, wróciwszy wzrokiem do początku listu, zaczął czytać go jeszcze raz.
— Przepraszam...
Głos był miękki i bardzo grzeczny. Kim uniósł głowę. Przy stoliku, pochyliwszy głowę w lekkim ukłonie, stał wysoki Han z tacą w rękach. Uśmiechnął się w sposób, który w jakiś odległy sposób przypominał uśmiech T'ai Cho, i podbródkiem wskazał wolne miejsce naprzeciw Kima.
— Czy mogę usiąść?
Kim skinął głową, uśmiechając się do nieznajomego.
— Oczywiście. Proszę bardzo... Ja i tak za chwilę idę.
— Aha... — Han ukłonił się jeszcze raz, po czym zaczął rozkładać swój posiłek. — To bardzo uprzejme z pańskiej strony. Niektórzy ludzie... — Przerwał, a na jego twarzy pojawił się nagle przepraszający wyraz. — Proszę o wybaczenie. Czy ja panu nie przeszkadzam?
Kim roześmiał się, złożył list i wsunął go do kieszeni.
— Absolutnie nie. Nazywam się Kim Ward — powiedział, wyciągając rękę ponad stołem.
— Tuan Wen-ch'ang — odpowiedział Han, kłaniając się po raz trzeci. Ujął rękę Kima i energicznie nią potrząsnął. — Zauważyłem, że obaj jesteśmy zatrudnieni przez wielką korporację SimFic, a jednak nigdy jeszcze pana tutaj nie widziałem.
Kim przytaknął, po raz pierwszy zwracając uwagę na logo w kształcie podwójnej spirali widoczne na rękawie jasnozielonej tuniki Wen-ch'anga.
— Nic w tym dziwnego — odparł. — Pracuję tu od niedawna i większość czasu spędzam w laboratorium.
— Aha... — Han ponownie się uśmiechnął. I znowu ten uśmiech przypomniał Kimowi jego dawnego nauczyciela i opiekuna, T'ai Cho.
— Skąd pan pochodzi? — zapytał Kim, czując, że coś dziwnie pociąga go w tym człowieku.
— Skąd? — Han roześmiał się, ukazując nieco nierówne zęby. Ponownie zrobił to jak T'ai Cho i myśl o tym sprawiła, że Kim zdał sobie sprawę, iż od czasu, gdy przyjechał do Sohm Abyss, nie skontaktował się jeszcze ze starym przyjacielem.
— Korzenie mojego rodu znajdują się w Ning Hsia, na północnym zachodzie. Jesteśmy Hui, nie Han, rozumie pan? — Znowu się roześmiał. Był to ciepły, przyjemny śmiech. — Jeśli zaś chodzi o mnie, urodziłem się na Marsie. W Mieście Tien
216
217
Men K'ou, na południu. Mój klan osiedlił się tam po Trzeciej Wojnie Kolonialnej. Pomagaliśmy zbudować to miasto. To i wiele innych.
— Mars... — Kim pokiwał głową, a jego myśli wróciły na
chwilę do listu i Jelki. — Tam musi być cudownie.
Tuan Wen-ch'ang wzruszył ramionami.
— Czasami. Ale zazwyczaj jest to ponure i niegościnne miejsce. Życie tam jest ciężkie. Bardzo ciężkie. Tutaj... — Roześmiał się. — No cóż, powiedzmy, że tutaj życie jest znacznie łatwiejsze. Na przykład nie trzeba bać się zimna.
— Nie — odparł z roztargnieniem Kim, po czym zdawszy sobie nagle sprawę, która godzina, pochylił się nad stołem w stronę swojego rozmówcy. — Tuan Wen-ch'ang, chciałbym z panem dłużej porozmawiać, było mi miło, bardzo miło, ale teraz muszę już iść, bo mógłbym się spóźnić. Obiecałem komuś spotkanie.
— Oczywiście. — Tuan Wen-ch'ang wstał, ukłonił się nisko, jak komuś, kto ma od niego znacznie wyższą pozycję, i ponownie obdarzył Kima widokiem swych nieco nierównych zębów. — Spędzam tu większość wieczorów, Shih Ward. Jeśli mnie pan zauważy, proszę się przysiąść. Przyjemnie jest porozmawiać, prawda?
— Bardzo przyjemnie — odpowiedział Kim z uśmiechem i uścisnąwszy po raz ostatni dłoń wysokiego Han, odszedł. Przy drzwiach przystanął i jeszcze raz spojrzał na swego rozmówcę, który nawet w sposobie, w jaki siedział pochylony nad swoim jedzeniem, przypominał mu T'ai Cho.
* * *
Tuan Wen-Ch'ang siedział jeszcze przez chwilę, czekając i wpatrując się w obraz sali odbity w szybie za stołem. Zauważył, że chłopiec odwrócił się i spojrzał na niego, po czym pospieszył tka swoje spotkanie. Tuan odczekał jeszcze kilka sekund, a następnie, zostawiwszy nietknięte jedzenie, ruszył szybko w stronę drzwi po drugiej stronie restauracji — najbardziej odległych od tych, którymi wyszedł Ward.
Na razie wszystko idzie dobrze, pomyślał, wyjmując sztuczne zęby i chowając je do kieszeni. Zdobycie zaufania chłopca było bardzo łatwe. Wystarczył miękki głos i proste odegranie
charakterystycznych gestów i mimiki jego przyjaciela. A reszta? Tuan Wen-ch'ang wcisnął guzik windy, a gdy drzwi rozsunęły się cicho, wszedł do kabiny. Jego twarz rozjaśnił zimny, złośliwy uśmiech. Reszta będzie prosta.
* * *
Wu Shih rozparł się wygodnie w fotelu i z zadowoleniem obserwował rozwój wypadków. Na ekranie widać było wydruk „Stan Posiadania Partii" i Tang odczytywał go z uczuciem głębokiej satysfakcji.
Reformatorzy 94 PNRE 65 On Leong 53 Demokraci 42 Hop Sing 22 Innowatorzy 10 Ying On 4
W ciągu jednego miesiąca Kennedy, startując od zera, stał się najważniejszym człowiekiem w życiu politycznym Ameryki Północnej. Wu Shih prawidłowo ocenił sytuację i zadziałał we właściwym czasie. Teraz mógł sobie pogratulować. Wiedział, że Li Yuan będzie zachwycony. W przeciwieństwie do Reformatorów i Demokratów, Kennedy popierał plany kontroli populacji. Jego sukces zmiękczy opór pozostałych, co znaczyło, że wszystko przejdzie przez Izbę dużo łatwiej. A to było bardzo pocieszające.
Młodzi ludzie, pomyślał. Myślą, że wszystko, do czego się biorą, jest nowe. Śmiejąc się, wstał i podszedł do biurka, gdzie leżał projekt nowego edyktu, nad którym właśnie pracował. Jakby historia był mitem, a ludzie mogli zmienić swoją naturę. Roześmiał się ponownie i tym razem w drzwiach na drugim końcu jego gabinetu ukazał się służący, pytając głupio, czy czegoś jego panu nie potrzeba. Wu Shih odesłał go ruchem ręki.
— My rodzimy się starzy — powiedział cicho do siebie, podnosząc komset. — I to być może jest złe. Brak nam takich nadziei, jakie mają ci młodzieńcy.
218
219
To była prawda. Uważał ich za naiwnych, a czasem odrobinę śmiesznych. Ale podziwiał ich nadzieję, ich optymizm i energię. Tak, to ostatnie przede wszystkim. Konfucjanizm tu, w Ameryce Północnej, tak naprawdę nigdy ich nie dotknął. W innych Miastach kwitł i rozwijał się jak jakiś podcinający siły ofiary wirus. Tu jednak przyjął się tylko zewnętrznie. Jak maska, którą w każdej chwili można było zdjąć.
A to czyniło ich niebezpiecznymi.
Mimo to ciągle jeszcze można ich było kontrolować. Roześmiał się po raz trzeci, myśląc o tym, co Li Yuan dla nich przygotował. Przemienić ich pragnienie zmiany w fundament zastoju — to prawdziwie genialne posunięcie.
System był jeszcze dość toporny i testy nie zostały całkowicie ukończone, ale już można było sobie dużo po nim obiecywać. Jeśli rzeczywiście będzie działać, wszystko stanie się możliwe. Mogą nawet jeszcze ruszyć w kosmos i sięgnąć do gwiazd.
Popatrzył na komset i uśmiechnął się do siebie. Najlepszymi planami są zawsze te najprostsze, najbardziej bezpośrednie. Jak dobrze wykonany półmisek, sprawiają przyjemność już na pierwszy rzut oka, a z każdym nowym kontaktem są źródłem coraz większej satysfakcji. Tak jest i z tym.
Wu Shih ponownie usiadł w fotelu, a jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. Amerykanie! Najchętniej wszczepiłby im wszystkim elektrody do głów!
* * *
Był kwadrans po dwunastej w nocy, kiedy lider Partii Nowych Republikanów i Ewolucjonistów, reprezentant Kennedy, pojawił się w ulewie świateł na balkonie, uśmiechając się i machając rękami do zgromadzonego niżej, na Promenadzie, tłumu. Za sobą, w długiej i wysoko sklepionej sali, zostawił zszokowaną i ponurą grupę ludzi zgromadzoną wokół przegranego kandydata Reformatorów. Jednakże gdy patrzyło się na zewnątrz, na to morze sztandarów i transparentów, nie można było mieć wątpliwości co do popularności PNRE i ogólnej radości, jaką wzbudził sukces tej partii. Widok Kennedy'ego wzbudził nową falę entuzjazmu tłumu, który zaczął wiwatować i krzyczeć z zachwytu.
Po prawej stronie balkonu stali szczęśliwi współpracownicy bohatera dnia. Podobnie jak ludzie na dole, bili brawo i wiwatowali entuzjastycznie, uniesieni nastrojem chwili.
Kennedy przechylił się przez balustradę i przesłoniwszy dłonią oczy, wpatrzył się w dół. Drugą ręką obejmował swoją śliczną żonę, Jean. W pewnej chwili odwrócił się w stronę swoich przyjaciół i wezwał ich gestem, aby stanęli obok niego w świetle reflektorów. Kiedy grupa młodych mężczyzn, a wśród nich Michael Lever popychany na wózku przez Carla Fishera, zbliżyła się do balustrady, z tłumu wyrwał się jeszcze głośniejszy krzyk. Kennedy witał każdego z nich, przedstawiał kolejno zebranym w dole masom, po czym przyciskał radośnie do piersi.
Uśmiechali się, świadomi tego, że unoszące się nad ich głowami kamery chwytają każde słowo, każdy niuans w wyrazach ich twarzy. Przez ostatnie kilka tygodni przyzwyczaili się już do tego; mimo to nie było to łatwe, zważywszy, iż nigdy nie było wiadome, co nastąpi za chwilę. Kiedy Michael odwrócił swój fotel, zauważył, że żona Kennedy'ego odsunęła się na bok, jakby rozumiała wszystko.
To była chwila palenia za sobą mostów. Chwila, kiedy zaczynali coś nowego. Michael cofnął się w swym fotelu, obserwując Kennedy'ego, który uniósł rękę, dając ludziom do zrozumienia, że pragnie przemówić. Kamery skupiły się na nim i na wszystkich wielkich ekranach wiszących wzdłuż całej Promenady pojawiło się powiększenie jego przystojnej, znanej już wszystkim twarzy. Przez chwilę słychać było jeszcze gwar tłumu, po czym powoli zapanowała cisza. Uśmiechnięty Kennedy rozejrzał się wokół siebie, a następnie pochylił się w stronę tłumu.
— Wszyscy jesteśmy Amerykanami i jesteśmy z tego dumni.
A Carl Fisher, nasz nowy reprezentant z Bostonu, jest wspa
niałym Amerykaninem, pochodzącym ze starej amerykańskiej
rodziny.
Odpowiedział mu głośny krzyk aprobaty. Kennedy odczekał, aż ludzie ucichną.
— Dzisiaj jednak dokonaliśmy czegoś więcej niż tylko wy
boru dobrego kandydata — podjął — aczkolwiek Fisher nim
niewątpliwie jest. Dzisiaj rozpoczęliśmy nową kampanię. Za
początkowaliśmy nową erę. Nadszedł czas, abyśmy odzyskali
naszą człowieczą dumę.
220
221
Wiwaty odpowiadały teraz na każde zdanie Kennedy'ego, entuzjazm rósł coraz bardziej i bardziej, w miarę jak rosło podniecenie tłumu. W dziesiątkach tysięcy mieszkań jest tak samo, pomyślał Michael, patrząc na Kennedy'ego. Wiedzą, że coś się tutaj dzieje. I oczekują czegoś od niego. Czegoś... innego niż to, czego słuchali od lat.
Kennedy podniósł prawą rękę i tak charakterystycznym dla siebie gestem zaczesał włosy do tyłu.
— Ten początek może się wydawać bardzo skromny —
ciągnął spokojnie. — Tylko sześćdziesiąt pięć miejsc w Izbie.
Ale pozostała jeszcze jedna runda głosowania. Ciągle jest
jeszcze sto osiemdziesiąt sześć mandatów do obsadzenia
w przyszłym miesiącu. I to wystarczy. Jeśli zdobędziemy choć
część z nich, uzyskamy na tyle silną pozycję w rządzie, by mieć
wpływy, które umożliwią nam doprowadzenie do realnej zmia
ny w naszym wielkim Mieście.
Tłum odpowiedział ogłuszającym wrzaskiem. Kennedy pochylił się nad barierą i uniósł rękę, prosząc o ciszę.
— Carl Fisher, którego dzisiaj wybraliście, jest jednakże
kimś więcej niż tylko kolejnym reprezentantem. Jest pierw
szym z nowej rasy wspaniałych, zaangażowanych młodych
ludzi, którzy są zdecydowani zmienić postać życia politycz
nego tego kontynentu. Ludzi, którzy rozpędzą starą bandę
i wyplenia ich stare, skompromitowane metody działań. Lu
dzi, którzy zobowiązali się wyrwać z korzeniami te wszystkie
układy i układziki, zniszczyć egoistyczne grupy nacisku i przy
wrócić nam poczucie wielkości. — Kennedy uśmiechnął się
i przez krótką chwilę patrzył w górę, na wiszącą nad jego
głową kamerę, jakby widział spoglądających na niego Wu
Shiha i Starców. — To jest nasz czas — ciągnął dalej, a w jego
głosie nagle zabrzmiała siła. — Nowy czas. Czas, byśmy nare
szcie zdali sobie sprawę z tego, co kiedyś było źródłem wielko
ści naszego kraju. Co naprawdę było wielkie w Ameryce.
Najwyższy czas, abyśmy to odzyskali. Abyśmy odzyskali to,
czego odmawiano nam przez tak wiele lat. Musimy to uchwy
cić, utrzymać i wykorzystać. Dla Ameryki. Jako Amerykanie.
Przerwał, aby odzyskać oddech. To, co właśnie powiedział, nie zostało nigdy przedtem wypowiedziane publicznie. W gruncie rzeczy jego słowa były bliskie zdrady. Nikt jednak nie próbował mu się przeciwstawić. Wyciągnął rękę i wychylając
się z balkonu, popatrzył na morze kłębiących się w dole ludzi. Napięcie było wręcz namacalne. Kiedy teraz przerwał, wyczuł to, poczuł, jak wszyscy czekają na dalsze słowa, uniesieni, jak i on sam był uniesiony, siłą jego retoryki.
— Amerykanie — powiedział prosto i poczuł, jak fala emocji wyczarowanych tym słowem biegnie od niego, odbija się od ścian i stukrotnie powiększona wraca z powrotem. — Jesteśmy Amerykanami.
Stał potem w milczeniu przez chwilę, po czym podniósł ręce, jakby chłonąc szalony aplauz, którym wybuchnął tłum.
Obserwując go z boku, Michael poczuł, że zalewa go fala niezwykłego wzruszenia, i ze łzami w oczach zrozumiał, iż kocha tego człowieka; kocha jego siłę, jego witalność i tego orzeźwiającego ducha zmiany, którym zaraził ich wszystkich.
Zmiana. Zbliża się. Wreszcie, po tych wszystkich latach, nadchodzi. I nic — absolutnie — nie może ich teraz powstrzymać.
* * *
Kim stał przy oknie, patrząc na jasno oświetlone centrum Sohm Abyss, a muzyka, która dudniła mu w głowie, zdawała się stapiać z biciem jego serca. Było już późno i zabawa stawała się z każdą chwilą coraz bardziej szalona. Wyczuwało się nastroje radości i uniesienia wywołane ogólnie podzielanym przekonaniem, że oto nareszcie nadchodzi zmiana, że stanęli u progu nowej ery.
Przynajmniej raz dał się ponieść atmosferze zabawy i przyjął drinka zaoferowanego mu przez gospodarza —pulchnego Han w średnim wieku, którego poznał przelotnie w czasie swojego pierwszego wieczoru w Sohm Abyss. Trzy kolejki później czuł, że głowę ma dziwnie lekką, ale równocześnie myślał zadziwiająco trzeźwo. Nie znaczy to, że jego samopoczucie miało dla kogoś jakiekolwiek znaczenie. Nie w tej chwili. Przyczynił się do tego Campbell, ogłaszając dwie godziny wcześniej „dekret", zgodnie z którym następny dzień miał być dla wszystkich pracowników SimFicu dniem wolnym od pracy. Dla uczczenia wiekopomnego wydarzenia, do którego doszło tego wieczoru.
Kim uśmiechnął się, patrząc poprzez swoje odbicie w szybie na wielką sieć wygiętych w pełne wdzięku łuki i zroszonych
222
223
światłami korytarzy, które łączyły ściany zewnętrznego sześ-cioboku ze strzelistą wieżą w centrum, po czym wyczuwając za plecami czyjąś obecność, spojrzał lekko w bok. W szybie, przy jego własnej, pojawiła się jeszcze jedna twarz; twarz kogoś, kto zdawał się mieć za dużą głowę i nadmiernie wielkie oczy. Twarz Urodzonego w Glinie. Chwilę później poczuł ciepło ciała przyciskającego się do jego pleców i wciągnął do płuc zapach jaśminu.
— Becky...
— Zastanawiałam się, gdzie poszedłeś — powiedziała, zbliżywszy usta do jego ucha. — Nie chcesz potańczyć?
— Jestem zmęczony — odparł, odwracając głowę, aby mogła go usłyszeć poprzez ogłuszający łoskot muzyki. Ich twarze dzieliła odległość nie większa od szerokości dłoni. —Myślę, że niedługo już pójdę.
— Zmęczony? Ty jesteś zmęczony? — Uśmiechnęła się, szukając wzrokiem jego oczu. — Jeszcze jest wcześnie. Poza tym słyszałeś przecież, co powiedział Campbell.
— Wiem, ale...
— Masz. — Ujęła jego lewą rękę i wcisnęła mu coś małego do dłoni.
— Co to jest?
— Coś, co pomoże ci się rozluźnić. Nie bój się. Włóż to tylko do ust.
Patrzył przez chwilę na malutką niebieską tabletkę, po czym pokręcił głową.
— Dziękuję, ale...
Zawahała się, a następnie zabrała tabletkę z powrotem.
— W porządku. Ale zostań jeszcze przez jakiś czas. Jeszcze godzinę. W końcu co w tym złego?
— Nic — odparł, reagując uśmiechem na jej uśmiech. — Ale żadnych narkotyków, dobrze? Lubię panować nad sobą.
— Wiem. — Przysunęła się jeszcze bliżej i pocałowała go w policzek, a następnie ujęła jego dłoń. —Pamiętam to dobrze.
Poszli tańczyć. Na jakiś czas zagubił się w muzyce, w jej rytmie i grze mrugających świateł. Na środku parkietu kłębili się ludzie, którzy pogrążeni w jakimś dziwnym transie, poruszali się chaotycznie we wszystkie strony. Przypominało mu to gwałtowne ruchy cząsteczek podgrzanej cieczy.
Później, w jakiejś chwili jasności i nagłej ciszy, rozejrzał się
dookoła siebie i zauważył, że Rebecca gdzieś zniknęła. Miał właśnie zacząć jej szukać, kiedy pojawiła się znowu, trzymając przed sobą dwie małe porcelanowe czareczki eh'a.
— Co to jest? — zapytał Kim, wąchając lekko opalizujący
płyn.
— To eh'a — odpowiedziała ze śmiechem. — A czego się
spodziewałeś? Pomyślałam, że potrzebujesz tego, by nieco
wytrzeźwieć przed odejściem.
— Aha... — Pozwolił, by go poprowadziła w stronę małe
go stolika znajdującego się w narożniku sali. Zanim jednak
tam doszli, znowu buchnęła ogłuszająca muzyka i ludzie wo
kół nich rzucili się do szalonego tańca.
Przecisnął się przez tłum, trzymając czarkę nad głową i usiadł niepewnie przy stoliku, stawiając ch'a na blacie.
— Myślę, że trochę rozlałem.
— Mniejsza z tym — odparła i obszedłszy stolik dookoła, usiadła obok niego na wyściełanej miękkimi poduszkami sofie. — Dam ci trochę mojej.
Patrzył, jak nalewa słodko pachnącą eh'a do jego czarki, po czym zachęcony przez nią, uniósł naczynie i wypił wszystko jednym haustem.
— Dobrze — powiedziała. — Dzięki temu poczujesz się lepiej.
— To było dobre — odrzekł, patrząc ponad jej głową na salę. Następnie, podniósłszy głos, aby przekrzyczeć huk muzyki i piski oraz krzyki bawiących się ludzi, dodał: — Nie sądzę, abym kiedykolwiek... — Przerwał i zesztywniawszy nagle, złapał się ręką za gardło.
— Co się stało? — zapytała z niepokojem.
— Ja... — Poczuł, że w gardle rośnie mu fala goryczy, i przełknął z trudem ślinę. Przez chwilę miał mdłości, jakby po zjedzeniu obfitego posiłku ktoś uderzył go w żołądek.
— Dobrze się czujesz? — zapytała, a jej ręka spoczęła lekko na jego udzie. — Może nie powinieneś wypijać wszystkiego na jeden raz?
— Może — powiedział, ale w tej chwili mdłości minęły i zawładnęło nim uczucie dziwnej euforii. — Ja... — Roześmiał się. — Wiesz, Becky, myślę, że jestem pijany. Myślę...
Położyła mu palec na ustach, uciszając go, a potem przysunęła się bliżej i jeszcze raz zbliżyła usta do jego ucha.
224
225
— Myślę, że powinnam odprowadzić cię do domu.
Przytaknął. Dom. Tak, ale gdzie to jest?
— Chodź — powiedziała z tajemniczym uśmiechem i po
mogła mu się podnieść. — Teraz. Dopóki jeszcze możesz
chodzić.
* * *
Obudził się zdezorientowany, czując smak goryczy w ustach i zapach jaśminu w nozdrzach. Jedyne światło w pokoju dochodziło spod drzwi znajdujących się po jego prawej stronie. Stamtąd też dobiegał odgłos lejącej się wody i syk pary.
Odwrócił głowę; zbyt szybko, jak się okazało, gdzieś za oczodołami bowiem eksplodował i przebiegł aż do tyłu czaszki tak ostry ból, jakby w głowę wbito mu jakiś szpikulec. Jęknął i zamknął oczy, zastanawiając się, co też, na litość boską, zrobił ze sobą.
To nie jest mój pokój, pomyślał. To nie jest mój pokój. Usiłował pochwycić tę myśl i rozważyć ją głębiej, ale jego umysł odmówił mu posłuszeństwa. Martwy, pojawiła się nowa myśl. Czuję się tak, jakbym umarł i poszedł do piekła.
— Kim?
Otworzył oczy i — tym razem powoli — odwrócił głowę w tę stronę, skąd dochodził głos.
W otwartych drzwiach stała Rebecca, dobrze widoczna w padającym na nią z tyłu świetle. Na ramionach miała luźno zarzucony ręcznik, ale poza tym była naga. Tysiące błyszczących w tym półświetle kropelek pokrywały jej boki i piersi, uwidaczniając miękką krzywiznę jej ud.
— Obudziłeś się?
Spróbował odpowiedzieć, ale jego usta były wyschnięte, a wargi dziwnie odrętwiałe. Jęknął i zamknął oczy, ale mimo to ciągle widział ją i jej małe sterczące piersi o sztywnych sutkach.
Przez chwilę była tylko cisza; cisza, którą wcześniej wypełniał szum płynącej wody i syk pary. Potem, nagle, wyczuł jej obecność obok siebie, w łóżku, poczuł małą, chłodną dłoń, która gładziła go po policzku. Delikatnie, troskliwie. Głos, który do niego dotarł, był miękki jak dotyk ręki. Ukoił go.
— Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że aż tyle wypiłeś,
mój kochany. Nie dałabym ci tego, gdybym wiedziała.
Słowa przepłynęły obok niego. Skupił się, skoncentrował na tej dłoni dotykającej jego policzka, na słodkim zapachu jej perfum.
— Masz — powiedziała, podnosząc delikatnie jego głowę.
Poczuł, że wciska mu między wargi coś małego i twardego.
Chwilę później poczuł tam także gładką krawędź szklanki. Zaczął odruchowo pić, pozwalając, by zimna, czysta woda spłukała tabletkę do żołądka.
— Dobrze — powiedziała, opuszczając jego głowę. — Za
chwilę poczujesz się lepiej.
Przez jakiś czas leżał nieruchomo, prawie bezmyślnie, a ciepło jej dłoni dotykającej jego piersi uspokajało go i dodawało otuchy. A potem, powoli, bardzo powoli, jak fala rozpływająca się łagodnie na piaszczystym brzegu, wróciła myśl.
Tabletka. Ona dała mu tabletkę.
Otworzył oczy i spojrzał na nią, ale w tym samym momencie wróciły mdłości, silniejsze nawet niż poprzednim razem, i poczuł, że zaraz zwymiotuje.
Zdążył tylko odwrócić głowę i wychylić się poza łóżko, gdy nadeszły skurcze. Nie mógł ich już pohamować. Gorycz wypełniła mu gardło i usta, dławiąc go.
Rebecca cofnęła się gwałtownie i odwróciwszy się plecami do niego, kryjąc swój gniew i chwilową odrazę, słuchała, jak wymiotuje. Kiedy skończył, spojrzała na niego ponownie.
— Przepraszam — powiedziała, starając się opanować i przeczesując palcami swoje krótkie ciemne włosy. — To wszystko moja wina. Powinnam wiedzieć.
— Wiedzieć? — Spojrzał na nią zdziwiony, nic nie rozumiejąc.
W pokoju unosił się silny, cierpki zapach wymiocin. Stanęła przy łóżku i patrząc na niego, zmusiła się do uśmiechu. Był to jednak słaby i wyraźnie sztuczny uśmiech.
— To nie ma już żadnego znaczenia. Posłuchaj, teraz cię
oczyścimy. Możesz wziąć przysznic, jeśli chcesz. Ja tymczasem
tutaj posprzątam.
Kim usiadł i wytarł usta.
— Lepiej będzie, jeśli sobie pójdę. Ja... — Przerwał, wpat
rując się w nią, jakby zahipnotyzowany jej nagością. Można
było odnieść wrażenie, że zauważył to dopiero teraz.
Opuścił głowę, zakłopotany, ale ona zauważyła drgnienie
226
227
jego oczu i wyraz niepewności, który pojawił się na jego twarzy.
Zsunęła ręcznik i siadła na drugim brzegu łóżka. Następnie, posuwając się na czworakach, zaczęła zbliżać się do niego. Jej piersi kołysały się delikatnie, a oczy obserwowały go uważnie przez cały czas.
— Becky... —wykrztusił z trudem. Głos, który wydobył się z jego gardła, brzmiał dziwnie, prawie boleśnie, ale było już za późno. Jego potrzeba sama się zdradziła. Rebecca pochyliła się nad nim i zaczęła wolno rozpinać jego tunikę.
— Wszystko dobrze — wymruczała miękko, uśmiechając się do niego i gładząc palcami jego gładką, ciepłą pierś. — Jesteś teraz w domu, mój kochany. W domu.
»
ROZDZIAŁ 9
Wojna totalna
Nad bezkresnymi przestrzeniami północnego oceanu wzbierał sztorm. Wilgotne i rozgrzane przez nietypowy o tej porze upał powietrze zaczęło gwałtownie unosić się do góry, tworząc w dole obszar obniżonego ciśnienia, który ściągał jeszcze więcej powietrza nad powierzchnię wody. Ono z kolei także nasycało się wilgocią i ogrzane, wznosiło się gigantycznymi, wirującymi w stronę przeciwną do ruchu wskazówek zegara kominami, kierując się na wschód, nad Prądem Północnoatlantyckim, ku wielkim ścianom Miasta Europa.
Obiektyw satelity orbitującego wysoko nad Chung Kuo zauważył rozrastanie się chmur burzowych o złowieszczych kształtach i jego komputer przesłał ostrzeżenie na dół, do znajdującej się na lądzie stacji. Tam wyżsi urzędnicy Ta Ssu Nung, Superintendentury Rolnictwa, przestudiowali powiększone przez komputer zdjęcia zrobione w podczerwieni i przeprowadzili konsultację. Wyglądało to na wielki sztorm, to prawda, ale na razie nie było jeszcze powodu do alarmu. Czoło burzy znajdowało się około dwa i pół tysiąca li od wybrzeży, w pobliżu Głębi Biskajskiej, a jej przewidziany przez komputer kurs wskazywał na to, że najprawdopodobniej uderzy ona w wielką, nie naniesioną na mapy wyspę, na zachód od Wyspy Zachodniej. Przewidywania te zostały jednak podane w wątpliwość. Pewien bardzo niski rangą urzędnik zasugerował, w najbardziej uniżonych słowach, że obszar wysokiego ciśnienia, który zbliżał się wolno znad Islandii, może zepchnąć wielki sztorm na południe. W tym samym czasie inny obszar wysokiego ciśnienia, znad Półwyspu Iberyjskiego, zaczął się przesuwać na północ. W rezultacie, sugerował ów urzędnik,
229
sztorm może zostać wepchnięty w wąski korytarz między tymi wyżami — korytarz wilgotnego, gorącego powietrza, które podsyci jeszcze huragan i powiększy jego furię.
We wspaniale urządzonych biurach Ta Ssu Nung odbyła się jeszcze jedna, szybka konsultacja między wysokimi urzędnikami, po której podjęto decyzję. Jeśli obszar wysokiego ciśnienia znad Islandii miałby ruszyć na południe, zimne powietrze, które burza napotkałaby na swej lewej flance, rzeczywiście mogłoby się przyczynić do wzmocnienia siły żywiołu. Jednakże równocześnie niż skręciłby na północny wschód, mijając w ten sposób kontynent europejski. Temu rozumowaniu towarzyszyło ogólne potakiwanie. Wszyscy się zgodzili, że burza nie stwarzała żadnego niebezpieczeństwa dla Miasta. Oceniono, że najprawdopodobniej wyładuje swoją energię nad nie zamieszkaną i nie ujętą na żadnych mapach wyspą. A jeśli nawet zostanie zepchnięta na południe, istniała bardzo niewielka szansa, by mogła wyrządzić jakieś szkody. Mury Miasta były mocne, na szlaku sztormu nie leżały żadne obszary rolnicze, a zabezpieczenia portów w Brescie i Nantes były wystarczające. Jeśli okaże się to konieczne, wyśle się ostrzeżenie do zarządów tych portów, ale poza tym nie trzeba podejmować żadnej akcji. Nie ma także potrzeby zawiadamiania Tanga ani jego sztabu.
Jednakże szalejący nad otwartym oceanem sztorm przybierał na sile. Sześć dni straszliwego upału przyczyniło się do powstania nad północnym Atlantykiem zupełnie bezprecedensowej sytuacji pogodowej. Co więcej, wyż znad Półwyspu Iberyjskiego zaczął karmić system burzowy ciepłym powietrzem, zwiększając stopniowo jego moc. Jak ogromne usta sycące się ciepłym, wilgotnym powietrzem, gigantyczny wir huraganu rósł i zwiększał szybkość. A gdy w swej wędrówce na wschód zbliżył się do wyżu rozciągającego się nad Islandią, ten ruszył wraz z nim, zmieniając jego kierunek, spychając go powoli, ale nieubłaganie na południe.
* * *
Była za sześć czwarta i w skąpo oświetlonych korytarzach otaczających strefę Upjest panowała cisza. Souczek, mający za sobą trzy tysiące ludzi, przykucnął i czekał. Pięćdziesiąt eh 'i
dalej, za zakrętem korytarza, znajdowała się bariera. O tak wczesnej porze tego północno-zachodniego wejścia na terytorium 14K pilnowało tylko dwóch ludzi. Za barierą, w pełnej nieświadomości tego, co przyniesie im ranek, spało osiemnaście tysięcy najlepszych wojowników Generała Fenga.
Souczek rozejrzał się dookoła i uśmiechnął się, dodając odwagi tym, którzy byli najbliżej niego. Przygotowywali się do tego długo i starannie i za chwilę wszystko miało się zacząć. Tysiąc siedemset // na zachód Visak wraz z czterema tysiącami ludzi zajął już pozycje wokół terytorium Wo Shih Wo w Hsie-nie Mediolan. Trzy tysiące // dalej, w korytarzach otaczających kanton Saragossa, Po Lao z trzema tysiącami ludzi czekał, by zacząć infiltrację serca obszaru Żółtych Sztandarów. Sam Lehmann prowadził ich najsilniejszy oddział, składający się z czternastu tysięcy żołnierzy, którzy rozstawili się teraz w korytarzach otaczających Metz, gotowi do uderzenia na Tłustego Wonga i Zjednoczone Bambusy.
Zaatakują jednocześnie. Cztery armie, ośmiokrotnie słabsze od przeciwników, wystąpią równocześnie przeciw całej mocy Hung Mun. Słabsze, ale mające przewagę zaskoczenia. Zaskoczenia i doskonałego planowania.
Łączność z terytoriami czterech Triad zostanie przecięta równo z czwartym dzwonem. Kilka minut później wypełnią pokłady gazy halucynogenne i obezwładniające — kapsuły z nimi rozmieszczono w systemach wentylacyjnych już wiele tygodni wcześniej.
Dokładnie pięć po czwartej zostaną nadane fałszywe komunikaty, do których przygotowania użyto nagrań głosów najbardziej zaufanych ludzi ich nieprzyjaciół. Komunikaty te, nadane na częstotliwościach lokalnych stacji, powiększą zamieszanie panujące na zaatakowanych pokładach, zasypując je sprzecznymi informacjami i poleceniami.
Dziesięć minut po czwartej wybuchną pierwsze bomby — pierwsze z wielu — szerząc chaos i panikę w nieprzyjacielskich strefach. Pięć minut później eksploduje seria chemicznych ładunków zapalających. Windy zostaną odcięte, a wyjścia awaryjne zablokowane.
Maksimum zniszczeń — to był cel Lehmanna. Poprzedniego dnia, po omówieniu ostatnich szczegółów planu, odwrócił się plecami do mapy i patrząc na nich, zacytował Sun Tzu:
230
231
— „Szybkość to istota wojny. Wykorzystuj brak przygotowania wroga; poruszaj się drogami, na których cię nie oczekuje, i uderzaj na niego tam, gdzie się nie ubezpieczył".
Najbliższe godziny pokażą, do jakiego stopnia ich wrogowie byli nieprzygotowani.
Souczek popatrzył na zegarek. Jeszcze trzy minuty. Odwrócił się i dał swoim ludziom znak, by włożyli maski przeciwgazowe.
Przekupili ludzi zajmujących kluczowe pozycje w obozie ich wrogów. Ludzi takich, jak ci dwaj pilnujący bariery; jak strażnicy prywatnych komnat Generała Fenga. Zabójcy już przystąpili do dzieła, wślizgując się skrycie do zakazanych pokojów. To ułatwi zadanie. Poprawi ich szanse. Mimo to będzie ciężko. Sam Lehmann to powiedział. To bowiem, co ich czekało, nie było potyczką czy też jakąś prostą próbą sił, ale wojną, wojną totalną. Wojną o przetrwanie. Pod koniec tego dnia sytuacja tu, na dole, zmieni się. Zmieni się na zawsze.
Souczek zadrżał. A on sam? Czy przetrwa ten dzień?
Piętnaście sekund...
Podniósł rękę, napięty i cały skupiony na tym geście, po czym obrzuciwszy wszystkich stojących wokół niego drapieżnym wzrokiem, opuścił ją gwałtownie i skoczył do przodu, a wielka fala ludzi potoczyła się za nim.
Urzędnik trzeciej rangi K'ung rozparł się wygodnie w swoim fotelu i odetchnął z ulgą. Był wyczerpany. Przez całą noc śledził postępy sztormu, martwiąc się, czy obszar wysokiego ciśnienia znad Islandii zepchnie go na południe. Jednakże jego najgorsze obawy zdawały się nie materializować. Wyż islandzki przesunął się na wschód i po trzech pełnych napięcia godzinach sztorm ustabilizował się, trzymając się swego poprzedniego kursu. Ostatnie szacunki wskazywały na to, że uderzy gdzieś w południowo-zachodni kraniec Wyspy Zachodniej.
K'ung ziewnął i zadowolony, że już niedługo kończy się jego zmiana, rozejrzał się dookoła. Wszyscy jego podwładni pracowali z pochylonymi głowami, przygotowując raporty i kompilując informacje. Ale decyzje... No cóż, był bardzo zadowolony, że nie musiał podejmować tej nocy żadnych decyzji.
Pochyliwszy się nad konsoletą, połączył się z biurem Ta Ssu Nung na Wyspie Zachodniej i przesłał im ostrzeżenie o sztormie, podając najnowsze przewidywania komputera o sile wiatru, stanie morza oraz czasie i miejscu uderzenia. Zakończywszy, wstał i przeciągnął się, napinając zmęczone mięśnie. Jego zmiennik, Wu, będzie tu za dziesięć minut. W tej sytuacji może wykorzystać przywileje swego stanowiska i wziąć prysznic jako pierwszy, kiedy jest jeszcze ciepła woda, a potem wypić czarkę eh'a w restauracji.
Spojrzał jeszcze raz na wielki, rozciągający się na całej ścianie ekran-mapę, w którego lewym górnym rogu widać było gigantyczny wir sztormu. W ciągu tych godzin, które upłynęły od narady kryzysowej, huragan przybrał znacznie na sile i rozrósł się. Jego średnicę szacowano teraz na dwieście pięćdziesiąt li. Jednakże to nie jego rozmiar, ale kierunek ruchu najbardziej niepokoił K'unga. Front burzowy znajdował się w tej chwili w odległości zaledwie trzystu li od Wyspy Zachodniej i poruszając się kursem na północny wschód, zbliżał się do niej z szybkością stu czterdziestu li na godzinę.
Chciał już odejść, ale zatrzymał się. Z powodu swego zmęczenia prawie zapomniał o tym, że Brest i Nantes wciąż były w stanie Alarmu B. Przed zejściem ze zmiany musi go jeszcze odwołać. Wu na pewno nie pomyśli o tym, aby to sprawdzić.
Usadowiwszy się w fotelu, K'ung wystukał szybko kody bezpieczeństwa na ten dzień, po czym wysłał wiadomości do zarządów obu portów równocześnie.
Załatwione, pomyślał, nie czekając na potwierdzenie. To była ciężka noc. Dobrze będzie spłukać ciepłą wodą zmęczenie z kości.
* * *
Tłusty Wong stał przez chwilę przed ścianą ciemnych ekranów, po czym jeszcze raz pochylił się nad klawiaturą, próbując uruchomić system. Żadnej reakcji. Nic nie chciało zadziałać.
— Co się, do jasnej cholery, dzieje?
Wong Yi-sun spojrzał na otaczających go ludzi, którzy tłoczyli się w jego centrum kontrolnym. To byli jego najbar-
232
233
dziej zaufani współpracownicy. Jego „synowie". Przyglądał się przez chwilę ich znajomym twarzom i zauważył strach — prawdziwy strach — malujący się na każdej z nich. Rozumiał jego przyczyny. Przyszły wieści, że zaatakowano ich na trzech frontach; że brały w tym udział siły Żółtych Sztandarów, Wo Shih Wo i Kuei Chuan. Tysiące ludzi wyposażonych w ciężką broń i gazy bojowe. Jednakże te pogłoski były niepełne i nie potwierdzone. W sytuacji, gdy łączność została przerwana i wszędzie wybuchały bomby, trudno było powiedzieć, co właściwie się dzieje. Wiedział tylko to, że obudziło go dwóch zabójców: zidentyfikowanych później jako chan shui Żółtych Sztandarów — ludzi Ho TrzyPalce.
Kiedy wszedł do centrali, panowała tam panika, ale teraz wszyscy się uspokoili i patrzyli na niego wyczekująco. Jego dzieci.
— Hui Tsin — zwrócił się do swojego Czerwonego Pala, przejmując dowodzenie — wyślij po tuzinie naszych najlepszych ludzi na każdy z frontów. Na zachód, południe i wschód. Będą naszymi oczami i uszami w tej bitwie. Mają mieć maski przeciwgazowe i broń, a każdy oddział niech się podzieli na sześć dwuosobowych zespołów: jeden posłaniec i jeden żołnierz. Każdy żołnierz ma być gotowy poświęcić swoje życie, aby umożliwić posłańcowi przebicie się z wiadomościami, rozumiesz?
— Tak, panie. — Hui Tsin ukłonił się i pospieszył do wyjścia.
Wong odwrócił się i popatrzył na resztę zgromadzonych.
— Hua Shang, chcę, byś dotarł do Yun Yueh-huia. Powiedz mu, że zostaliśmy zaatakowani i że przydałaby nam się pomoc ze strony naszych braci z Czerwonego Gangu.
— Tak, panie...
— Och, i jeszcze jedno, Shang... Wyślij tuzin ludzi. Niech poruszają się różnymi drogami i za wszelką cenę skontaktują się z główną kwaterą Yuna. Szybkość jest tu podstawową sprawą.
Hua Shang pochylił głowę i wyszedł. Tłusty Wong spojrzał na pozostałych. Czekali, ciągle jeszcze napięci, ale już prawie zadowoleni, że było coś, co mogli robić. Patrzyli na niego otwarcie, wyczekująco.
— Dobrze — powiedział, uśmiechając się do nich. — Ro-
zumiecie już, moi synowie, że nadszedł ten dzień. Mamy wojnę. A więc będziemy walczyć. Z każdym, kto ruszy przeciwko nam.
* * *
Lin Chin Lay leżał na plecach, przykryty jedwabnym prześcieradłem. Jego oczy, których nigdy za życia nie zamykał, patrzyły pustym wzrokiem na pokryty mozaiką sufit. Twarz miał popielatobladą, a poduszka pod jego głową była ciemna, prawie czarna od krwi.
Osiemnastoletni Li Pai Shung przyglądał się przez chwilę swojemu wujowi. Wrócił zaledwie wczoraj, po roku spędzonym w college'u w Hsienie Strasburg, i całą noc, aż do wczesnych godzin rannych, ucztował z wujem i przyjaciółmi. A teraz Li Chin leżał martwy, zamordowany we własnym łóżku, a on, Li Pai Shung, został nagle 489. Szefem wielkiej Wo Shih Wo.
Zadrżał, po czym odwrócił się i wezwał do siebie Czerwonego Pala.
— Masz tych ludzi, którzy to zrobili, Yue Chun?
Wielki Han skłonił głowę przed swym nowym panem.
— Osaczyliśmy ich, panie, zaledwie pięćdziesiąt ch'i stąd, ale zabójcy sami się pozabijali. Wygląda na to, że mieli ze sobą kapsułki z arszenikiem.
— Ach... — Li Pai Shung spojrzał w bok, a jego wzrok powrócił jeszcze raz do małego sztyletu tkwiącego w szyi wuja. — A więc nie wiemy, kto ich wysłał.
— To byli ludzie Tłustego Wonga, panie. Mój zastępca, Liu Tong, rozpoznał ich.
Li Pai Shun odwrócił się, zaskoczony.
— Wong Yi-sun? — Po chwili namysłu roześmiał się. — Nie. Tłusty Wong nie był jeszcze gotowy. Mój czcigodny wuj mylił się w wielu sprawach, ale w tej miał rację. Wong Yi-sun nigdy nie ruszyłby przeciw nam, dopóki nie miałby pewności zwycięstwa. Nie, Yue Chun, to jest coś innego.
— Generał Feng? — zapytał Yue, marszcząc czoło.
— To jest możliwe — odparł Li Pai Shung, przypominając sobie tę zaciętą rywalizację, którą w ciągu ostatniego roku toczyli z 14K Generała Fenga na swoich północno-wschod-
234
235
nich granicach. Możliwe, ale mało prawdopodobne. W końcu jest ogromna różnica między tymi, w pewnym sensie wręcz rytualnymi, zapasami a otwartą wojną. A nie było żadnej wątpliwości, że to, co się właśnie działo, było wojną. Wo Shih Wo straciło do tej pory sześć stref i ponad trzy tysiące ludzi.
Popatrzył na Yue Chuna, który czekał na rozkazy z tą idealną cierpliwością, jaka zawsze go cechowała.
— W porządku — powiedział w końcu Li Pai Shung. — Kimkolwiek by oni byli, uderzymy na nich. I to mocno.
* * *
Cały korytarz w zasięgu wzroku był zablokowany ciałami poległych. Tu, przy wejściu do centralnej strefy Hsienu Budapeszt, 14K stawiła opór. Ponad tysiąc ludzi zginęło w ciągu ostatniej godziny w wyniku walki wręcz, która była bardziej zażarta od wszystkiego, co Souczek kiedykolwiek widział lub nawet myślał, że zobaczy.
Stał teraz, odzyskując oddech, podczas gdy jego ludzie znosili ciężkie uzbrojenie. Mimo opóźnienia, w ciągu minionych sześciu godzin sytuacja rozwinęła się po ich myśli. Pierwsze uderzenie dało im osiem z dwudziestu sześciu stref kontrolowanych przez 14K. Później była to już nieustanna walka o każdą strefę, o każdy poziom.
Dotychczas taktyka Lehmanna doskonale zdawała egzamin. Wzięli jeńców, których powiązali i odurzywszy narkotykami, zostawili za linią frontu. Nikt nie został wydzielony do ich pilnowania, wszyscy bowiem byli potrzebni na polu walki. Tych z nieprzyjaciół, którzy wciąż się bronili, zabijano na miejscu. Tam, gdzie sytuacja stawała się trudna — gdzie opór był szczególnie zawzięty — używali bomb i miotaczy płomieni do oczyszczenia pokojów oraz korytarzy.
Źródłem ich przewagi była siła rozpędu. Przez godziny nieubłaganie parli do przodu, otaczając przeciwników, budząc wśród nich panikę, zmuszając do ucieczki lub poddania. Teraz jednak będą musieli toczyć zupełnie inną walkę, gdyż zbliżyli się wreszcie do obszaru śmierci. To była ostatnia strefa. Tutaj 14K albo stoczy swój ostatni bój, albo przestanie istnieć jako bractwo.
Obszar śmierci... Souczek zadrżał, wspominając słowa, któ-
re Lehmann wtłaczał każdemu z nich do głowy. Słowa wielkiego Sun Tzu. Słowa mające ponad dwa i pół tysiąca lat.
W obszarze śmierci sprawiłbym najpierw, aby stało się jasne, że nie ma żadnych szans przetrwania. W naturze żołnierzy bowiem leży stawianie oporu, kiedy zostaną otoczeni: walczą do końca, gdy nie mają wyboru, a desperaq"a zastępuje dyscyplinę.
Tak właśnie było tu i teraz. Chyba że, jak to sugerował Sun Tzu, zostawi się przeciwnikom małą szansę ucieczki — wąski korytarz światła w ciemności — która podminuje ich wolę walki. Ale najpierw musi ich ostatecznie przycisnąć. Musi im uświadomić, że nie ma żadnej możliwości kompromisu, że jego intencją jest wygubienie ich do ostatniego człowieka.
Odwrócił się i obserwując zataczanie dwóch wielkich dział na pozycje, dał znak swoim ludziom, by zajęli pozycje po obu stronach korytarza, jakieś dwadzieścia ch'i od bariery utworzonej przez stosy trupów. Potem, gdy wszystko było już gotowe, wydał rozkaz.
* * *
Tłusty Wong po przeczytaniu notatki, która właśnie nadeszła, usiadł ciężko w fotelu. Nie było żadnej wątpliwości co do jej autentyczności. Poznał pismo Yun Yueh-hui, a treść została zaszyfrowana kodem, który uzgodnili między sobą dawno temu na wypadek powstania takiej właśnie sytuacji. Ale słowa...
Wypuścił kartkę z dłoni i spojrzał na twarze swoich ludzi, jakby szukał tam wyjaśnienia.
— Pisze, że nie może przyjść. Mei fa tzu, pisze. To przeznaczenie.
Pokręcił głową, zupełnie odrętwiały na skutek tego ostatniego ciosu. To było tak, jakby upadło samo T'ai Shan. W ciągu ostatniej godziny nadeszły wieści o zamordowaniu Generała Fenga, któremu jego własne konkubiny poderżnęły gardło w kąpieli, i o Li Ch'inie zakłutym w łóżku przez chan
236
237
shih z jego własnego, Wonga, bractwa. Od Ho TrzyPalce z Saragossy nie było żadnej odpowiedzi na jego gniewne zapytanie o dwóch zabójców z Żółtych Sztandarów. Nie miało to już zresztą znaczenia. Teraz bowiem wiedział już, z kim walczy. To był pai non jen, „biały człowiek", Lehmann.
Do tej pory Tłusty Wong oddał już Kuei Chuan dwie trzecie swego terytorium. I chociaż odparł ostatnią ofensywę nieprzyjaciół, kosztowało go to bardzo drogo. Lehmann, aby wygrać, musiał już tylko naciskać. To dlatego wieści od Nieboszczyka Yuna były takim ciosem. Mając wsparcie Czerwonego Gangu, Zjednoczone Bambusy wyparłyby Kuei Chuan ze swoich poziomów. Ale Yun zdradził go.
Wong wstał i nie panując już nad gniewem, odesłał gestem ręki ludzi, po czym trzasnął za nimi drzwiami. Kiedy został sam, dał upust swojemu żalowi i goryczy, szalejąc w pustym pokoju. Czując w końcu, że ten wybuch poprawił mu nieco samopoczucie, usiadł, próbując zebrać myśli.
Czy był zgubiony? Czy wszystko, nad czym pracował, rozwiało się w nicość? A może była jeszcze jakaś malutka szansa? Jakiś sposób, by odwrócić bieg wydarzeń?
Zamknął oczy, skoncentrował się i usunąwszy z głowy wszelkie sentymenty, spróbował przejrzeć myślą ten wir wydarzeń i dotrzeć do sedna rzeczy, do samej prawdy tkwiącej w centrum tego wszystkiego. Dlaczego Yun Yueh-hui zdradził go? Dlaczego, w tej chwili największej potrzeby, jego brat odmówił pomocy?
Otworzył oczy i spoglądając na swoje drobne, prawie kobiece ręce, zaczął — jak dziecko — wyliczać na palcach fakty.
Jeden. Czerwony Gang Yun Yueh-huia, jako jedyne z pięciu bractw, nie został zaatakowany przez Kuei Chuan.
Dwa. Nieboszczyk Yun, jego sojusznik, który dał uświęcone przysięgą słowo, że wspomoże go w razie potrzeby, odmówił przyjścia z pomocą.
Trzy. Czerwony Gang nie przyłączył się do napastników, ale pozostał w swoich granicach.
Pierwszy fakt sugerował istnienie jakiegoś układu z Kuei Chuan — może porozumienia o podziale wojennych łupów; może nawet o podziale terytoriów po zakończeniu wojny. Ale gdyby taki układ został zawarty, Czerwony Gang z całą pewnością wsparłby Kuei Chuan w tej awanturze, atakując
Zjednoczone Bambusy z północy. Przecież sojusz, w którym tylko jeden z partnerów walczy, a drugi siedzi w domu, nie miał żadnego sensu. Jednakże jeśli nie był to sojusz, to o co tu, do cholery, chodziło? O ile mógł coś z tego zrozumieć, Lehmannowi udało się zneutralizować Czerwony Gang. Ale jak on tego, na litość boską, dokonał? Jaką ofertę mógł złożyć Yun Yueh-huiowi, aby przekonać go do pozostania w granicach jego terytorium?
Tłusty Wong jęknął i opuścił głowę. W czasie ostatniego spotkania popełnił błąd. Powinni przyjąć propozycję Li China i zniszczyć pai nanjena. Teraz było za późno. Nie pozostało już nic, co mógłby zrobić.
Nic. Oprócz przetrwania.
* * *
Lehmann dotknął palcem mapy, wskazując linię kolejki szybkiego ruchu przebiegającą przez środek terytorium Tłustego Wonga, a następnie popatrzył na swoich dwóch zastępców.
— Gdy nasze główne siły zaatakują południowe wejście, wy
dostaniecie się do środka tędy, wzdłuż torów. Chcę, byście
ruszyli równocześnie z obu stron. Każdy z was będzie miał
zespół swoich sześciu najlepszych ludzi. Ludzi, którzy potrafią
posługiwać się nożami i garotami. Światła będą wyłączone
i każdy z was ma być ubrany na czarno. Macie poruszać się
szybko i cicho. Jeśli ktoś padnie, zostawcie go i idźcie dalej.
Waszym zadaniem jest dostać Tłustego Wonga, a nie zdołacie
tego zrobić, jeśli nie uderzycie, zanim on się zorientuje, że
nadchodzicie. Atak na południowe wejście powinien rozpro
szyć jego uwagę, ale nie liczcie zbytnio na to. Wong Yi-sun jest
dobrym wojownikiem i doświadczonym wodzem. Będzie się
spodziewał tego, że znowu spróbujemy go zabić.
— A jeśli nam się uda?
Lehmann wyprostował się.
— Jeśli go dostaniecie, wygraliśmy. Wong jest głową. A bez
głowy Zjednoczone Bambusy są niczym.
Odpowiedziały mu uśmiechy, jakby sprawa została już załatwiona.
— Kiedy mamy ruszyć?
238
239
Zerknął na czasomierz stojący obok na biurku.
— Za trzydzieści osiem minut. Uderzamy na nich cztery minuty przed dziesiątym dzwonem. Wy wchodzicie trzy minuty później, a więc musicie zająć stanowiska dużo wcześniej.
Obaj mężczyźni pokiwali głowami i widząc, że Lehmann nie ma im więcej nic do powiedzenia, ukłonili się i wyszli.
Lehmann odwrócił się, wzywając do siebie posłańców.
Aż do tej pory sprawy toczyły się dobrze. Z Budapesztu przyszła wiadomość, że 14K jest bliska kapitulacji, z Saragossy donoszono, iż broni się jeszcze tylko garstka izolowanych stref, a Ho TrzyPalce został zabity wraz ze swym Czerwonym Palem. Jednakże ogólna sytuacja zaczęła się powoli zmieniać. W Mediolanie siostrzeniec Li China, Li Pai Shung, przeprowadził energiczny kontratak, spychając Visaka i zadając jego oddziałom poważne straty. A tutaj, w Metzu, jego własne siły ugrzęzły, tocząc zażarte walki wręcz o każdy korytarz i prawie nie posuwały się już do przodu. Nastał zatem czas, by popchnąć sprawy do przodu.
Lehmann odprawił posłańców, po czym odwrócił się i ponownie zaczął studiować mapę. To miał być jego ostatni wysiłek. Do tego ataku zmobilizował resztę swoich rezerw. Jeśli zawiodą, wszystko będzie skończone, nie miał bowiem już nic, co mógłby jeszcze pchnąć do walki. Ale był już bliski sukcesu. Bardzo bliski.
Zostawił mapę i wyszedł do przedpokoju. Stanął przed weneckim lustrem i spojrzał do wnętrza pokoju, w którym trzymano córkę Nieboszczyka Yuna i jej trzech synów. Chłopcy spali na prowizorycznych posłaniach, a kobieta siedziała obok najmłodszego, głaszcząc go delikatnie po czole. Na jej przedwcześnie postarzałej od zgryzoty twarzy widać było strach.
Yun Yueh-hui był kluczem. Gdyby stał teraz przy boku Tłustego Wonga wraz z całym Czerwonym Gangiem, nie byłoby żadnej szansy na odniesienie sukcesu tego dnia. A tak on, Stefan Lehmann, stał u progu zwycięstwa, jakiego jeszcze nigdy nie widziano na najniższych poziomach Miasta. Dobre planowanie sprawiło, że sukces był już w zasięgu jego wzroku, ale planowanie mogło doprowadzić go tylko do tego miejsca: jeśli chciało się przejść całą drogę, potrzebna była jeszcze odwaga — nie licząca się z niczym śmiałość. Śmiałość... i szczęście.
* * *
Sztorm zmienił kierunek. Północny wyż, który przez ostatnie godziny drzemał, znowu ruszył na południe, pchając burzę przed sobą, wciskając ją w wąski korytarz ciepłego, wilgotnego powietrza na północ od Brytanii.
W sali kontrolnej europejskich biur Ta Ssu Nung na konsolecie kontrolera rozjarzyło się czerwone ostrzegawcze światełko, ale nie było tam nikogo, kto mógłby je zobaczyć. Urzędnik trzeciej rangi K'ung poszedł do domu, a jego zmiennik, Wu, zgłosił, że jest chory. Zastępca był już w drodze, ale dotrze na miejsce dopiero za godzinę. W tym czasie sztorm jeszcze przyspieszy, nabierze siły i pchając przed sobą gigantyczną ścianę wody, zbliży się do wybrzeży Francji w rejonie portu Nantes.
* * *
Na drugim krańcu Chung Kuo, w Tongjiangu, Li Yuan siedział właśnie w swoim gabinecie, czytając ręcznie zapisaną wiadomość, która nadeszła godzinę wcześniej. Na blacie biurka leżały porozrzucane pozostałe rzeczy, które były w tej samej paczce: dokumenty audiowizualne, złożony kawałek liliowego papieru, sygnet.
Uniósł głowę i zaniepokojony treścią tego, co przeczytał, popatrzył z roztargnieniem przez otwarte drzwi na rozciągający się za nimi ogród. Następnie odwrócił się i spojrzał prosto w oczy swojego kanclerza.
— Co o tym myślisz? Czy te dokumenty mogą być praw
dziwe? Czy jest tak, jak twierdzi Li Min? Czy człowiek Wanga,
Hung Mien-lo, doszedł do jakiegoś porozumienia z Wong
Yi-sunem?
Nan Hoa przez chwilę rozważał te pytania, po czym westchnął.
— To mnie niepokoi, Chieh Hsia. Ogromnie niepokoi. Jak
wiesz, panie, ostatnie raporty mówią o jakiejś walce, która
toczy się na dole naszego Miasta. Nie znamy jeszcze jej
pełnych rozmiarów, aczkolwiek pierwsze doniesienia wskazują
na znaczną skalę tych wydarzeń. Ta wiadomość nabiera duże
go znaczenia, pomaga nam bowiem lepiej rozumieć sens tego,
co tam się dzieje.
240
241
Li Yuan przysunął sygnet do siebie i trzymając go między kciukiem i palcem wskazującym lewej ręki, zaczął przyglądać mu się z uwagą, zaintrygowany tym, że w wyrytym na nim wzorze było coś znajomego.
— Być może tak jest. Ale co my wiemy o tym Li Minie?
Skąd przybywa? I jak osiągnął taką siłę, by móc mierzyć się
z resztą bractw?
Nan Ho zawahał się, po czym potrząsnął nieznacznie głową.
— To wielka tajemnica, Chieh Hsia. W ciągu ostatniego
roku otrzymywaliśmy sprzeczne raporty. W jednym z nich jest
mowa o wysokim pai nan jen — bladym mężczyźnie, który
zabił jednego z Wielkich Szefów, Wąsacza Lu, i zajął jego
miejsce. Prawdą jest, że Lu Ming-shao został zabity, ale jak
i dlaczego, trudno ocenić. Na temat jego następcy nie mogliśmy
uzyskać żadnych informacji. Albo nikt o nim nic nie wie, albo
nie chcą nam tego zdradzić. W każdym razie nasze dochodzenie
nie dało żadnego rezultatu. Jeśli zaś chodzi o tego Li Mina, nic
nam o nim niewiadomo. Po raz pierwszy słyszymy to nazwisko.
Li Yuan odłożył sygnet i jeszcze raz podniósł ręcznie zapisaną kartkę. Jego uwagę przykuł „stempel" znajdujący się na dole oraz jasnoczerwony podpis po prawej stronie. Górny znak, „Li", był taki sam, jak ten, którego używał syn K'ung Fu Tzu, i oznaczał karpia. Dolny znak, „Min", znaczył „silny" lub „dzielny".
— Dzielny Karp — powiedział cicho, po czym odsunął papier na bok. — Powiedziałbym, że to musi być przybrane nazwisko, zgodzisz się ze mną, mistrzu Nan?
— To prawdopodobne, Chieh Hsia.
— Jeśli tak, to czy nie jest to nazwisko, które mógłby przyjąć nasz przyjaciel Hung Mao, zabójca Wąsacza Lu?
Nan Ho wzruszył ramionami.
— Ponownie muszę przyznać, że jest to możliwe, Chieh
Hsia. Ale czy jest ważne? Czy to, kim jest Li Min, ma jakieś
znaczenie? Najważniejszym, moim zdaniem, faktem, jest zwią
zek Wang Sau-leyana z tą całą sprawą. Jeśli to jest prawdą...
Li Yuan uniósł rękę. Nan Ho natychmiast umilkł.
— Tak jak mówisz, jeśli nasz kuzyn Wang próbował za
wrzeć układ z Tłustym Wongiem, to rzeczywiście jest to fakt
o dużym znaczeniu. Ale nie tak ważny, być może, jak to, co
właśnie dzieje się na najniższych poziomach Miasta.
Wyprostował się, spojrzał przez chwilę na porozrzucane na biurku dokumenty i taśmy, po czym wstał, podszedł do otwartych drzwi i stojąc plecami do swego kanclerza, oddał się kontemplacji popołudniowego słońca.
— Mówiąc szczerze, Nan Ho, nigdy nie byłem całkowicie zadowolony z tego, że zawarliśmy układ z Wong Yi-sunem i jego „braćmi". W tamtej sytuacji było to konieczne, ale od samego początku wszystko we mnie burzyło się przeciwko rozmawianiu z tymi ludźmi. Zbyt dobrze pamiętam wysiłki, które podejmował mój ojciec, aby porozumieć się z Hung Mun. I jego niepowodzenia w tym względzie. Niepowodzenia, które mówiąc prawdę, wywarły wpływ na moje własne starania. — Li Yuan odwrócił się i spojrzał na kanclerza. — Chcę przez to powiedzieć, że zabiegi Hung Mien-lo nie są dla mnie zaskoczeniem. Nie ufam naszemu przyjacielowi Wong Yi-sun. Co więcej, wiem już od pewnego czasu, że mój kuzyn Wang dąży wszelkimi dostępnymi sposobami do osłabienia mojej pozycji. W tych okolicznościach sojusz, o którym właśnie rozmawiamy, wydaje mi się nie tylko możliwy, ale wręcz nieunikniony. — Przerwał na chwilę. — Wszystko to jest niepokojące, przyznaję, ale nawet nie w połowie tak niepokojące, jak ta sprawa z Li Minem. Czyż nie jest dziwne, że człowiek, o którym nigdy przedtem nie słyszeliśmy, ośmiela się nagle atakować wroga dysponującego tak ogromnie przeważającymi siłami? I dlaczego ten sam człowiek, zakładający z taką pewnością siebie, iż wyjdzie z tego konfliktu zwycięsko, pisze do mnie w ten sposób, przysięgając, że jego działania są konieczne, i zapewniając o swojej lojalności? Nie ma w tym zbyt wiele sensu, nie sądzisz, mistrzu Nan? Chyba że jest jeszcze wiele faktów, których nie znamy.
Nan Ho pochylił głowę.
— Przyznaję, że to wszystko jest dziwne, Chieh Hsia, ale jeśli chodzi o mnie, nie przykładałem zbyt wielkiej wagi do słów tego człowieka. Zainteresował mnie jedynie ich kontekst i światło, które zdawały się rzucać na tę zagmatwaną sprawę. — Odchrząknął i przysunął się nieco bliżej do swojego Tanga. — Może się okazać, że źle odczytałem sytuację, Chieh Hsia, ale z tego, co mi wiadomo, wynika, że jest w najwyższym stopniu nieprawdopodobne, by ten Li Min zwyciężył.
— W takim razie czego on chce?
242
243
— Chce wciągnąć cię w tę wojnę, Chieh Hsia. Dostarczając
ci dowodów dwulicowości Tłustego Wonga, chce sprawić, byś
stanął po jego stronie, byś rzucił Hei przeciwko Zjednoczonym
Bambusom, jak to zrobiłeś w wypadku Żelaznego Mu i Wiel
kiego Kręgu.
Li Yuan roześmiał się.
— Dlaczego w takim razie otwarcie nie prosi mnie o interwencję? — Podszedł do biurka, wziął list Li Mina i szybko znalazł właściwy fragment. — O, tutaj! Cytuję, mistrzu Nan: „Z najwyższą pokorą proszę Waszą Najjaśniejszą Wysokość, byś nie dał się wciągnąć w ten konflikt..." — Uniósł głowę i popatrzył na swego kanclerza. — Czy to nie brzmi wystarczająco jasno? A może powinienem odczytać te słowa inaczej?
— Proszę o wybaczenie, Chieh Hsia. Wiem, jak to brzmi, ale myślę, że należy te słowa interpretować inaczej, w innym bowiem wypadku to wszystko nie ma żadnego sensu.
— Chyba że Li Min naprawdę myśli, iż może pokonać swoich wrogów. Chyba że w gruncie rzeczy obawia się mojej interwencji na korzyść Tłustego Wonga.
— Ależ, Chieh Hsia...
Młody T'ang ponownie przerwał mu, podnosząc rękę.
— Nie lubię nie zgadzać się z tobą, mistrzu Nan, ale tym
razem przeczucie mówi mi, bym tak zrobił. Tam, na dole,
dzieje się coś, czego jeszcze nie rozumiemy. Coś o kapitalnym
i trwałym znaczeniu dla przyszłości mojego Miasta. Mój
instynkt każe mi działać natychmiast, ale bez dalszych infor
macji taki ruch byłby wielką lekkomyślnością. A zatem na
szym priorytetem musi być: gromadzenie informaq'i, dowie
dzenie się za każdą cenę wszystkiego, co tylko można, o tym Li
Minie i uważne śledzenie rozwoju sytuacji na dole. W tym celu
poleć generałowi Rheinhardtowi, by posłał na dół oddziały
specjalne z zadaniem zbierania informacji. I chcę, by Rhein-
hardt składał mi co godzinę raport na ten temat.
Kanclerz Nan złożył niski ukłon.
— Jak sobie życzysz, Chieh Hsia.
— Możesz odejść. Nie ma czasu do stracenia.
Po wyjściu Nan Ho Li Yuan stał przez chwilę w zadumie, patrząc na pokrytą lakierem powierzchnię drzwi, po czym odwrócił się. Jego wzrok padł na biurko i leżący na nim sygnet. Ten wzór przypominający szczupaka rzucającego się
244
w wodzie: gdzie go widział przedtem? Przeszedł przez gabinet, podniósł pierścień i spróbował włożyć go na palec. Podobnie jak poprzednio, tak i teraz nie chciał wejść, był za wąski, jakby zrobiony dla kobiety. A jednak był to wyraźnie męski sygnet, żelazny, prawie brutalny w swej yang, męskości.
Popatrzył na podpis na kartce, a następnie jeszcze raz na sygnet. Karp i szczupak. Dwa słowa przypominające mu o tym, co powiedział kiedyś jego ojciec, o Mieście będącym stawem z karpiami, w którym nie było szczupaka. Może to o to chodziło. Może to był sens tego wszystkiego.
Karp i szczupak. Stał jeszcze przez jakiś czas, patrząc na kartkę i pierścień, jakby chciał wydobyć z powietrza prawdziwe znaczenie obu tych rzeczy, po czym westchnąwszy z niecierpliwością, wyszedł na zewnątrz i zanurzył się w promieniach popołudniowego słońca, zdecydowany zapomnieć na chwilę o wszystkim i rozkoszować się ich ciepłem.
* * *
Wszędzie czuć było cierpki swąd płonącego jedwabiu. Tłusty Wong, żwawo przebierając swoimi małymi stopami, zbiegał w dół po wąskich schodach. Towarzyszyła mu garstka najwierniejszych ludzi. Odgłosy walki były coraz bliższe i coraz częściej jazgot serii z karabinów maszynowych przerywały głuche wybuchy, w wyniku których drżał cały pokład. Twarz Wonga była ściągnięta, a jego ruchy gwałtowne. Czas pracował przeciwko niemu.
U podnóża schodów skręcił w prawo. Przed nim, w odległości dwudziestu ch'i, stała prowizoryczna, obsadzona przez jego ludzi barykada, która blokowała cały korytarz. Wong Yi-sun dobiegł do niej i odsunąwszy gestem ręki strażników, wgramo-lił się na górę, po czym zeskoczył zręcznie na drugą stronę. Następnie, nie czekając na swoją obstawę, pospiesznie ruszył dalej. W dalszej części korytarza, w wielkim pokoju po lewej stronie, miał swoją tymczasową kwaterę główną. Wpadłszy do środka, podbiegł prosto do wielkiego stołu i rozepchnął stojących wokół niego ludzi. Patrząc na ręcznie narysowaną mapę terytorium Zjednoczonych Bambusów, sprawdził położenie jasnokolorowych kwadratów na heksagonalnej sieci i jednym rzutem oka objął całość sytuacji.
245
Lehmann wbił się klinem w jego siły i rozszczepił je tak, jak siekiera rozszczepia kłodę drzewa. Na zachodzie sprawy przybrały szczególnie zły obrót. Oddziały Zjednoczonych Bambusów zostały tam otoczone, odcięte od zewnątrz i teraz, gdy pięć tongów Wonga przeszło na stronę Lehmanna, walczyły z ogromnie przeważającym wrogiem. Tutaj, na północnym wschodzie, sytuacja nie wyglądała jeszcze tak źle, jednakże była to tylko kwestia czasu. Gdy tylko Lehmann upora się z zachodnimi siłami Wonga, zwróci się w tę stronę i rozpocznie się ostatnia bitwa.
— Czy są jakieś wiadomości? — zapytał, rozglądając się dookoła.
— Właśnie otrzymaliśmy ten list, panie — odpowiedział jeden z jego ludzi, kłaniając się nisko i podając mu zapieczętowaną kopertę. — Przyszedł z północy przed dziesięcioma minutami. Z terytorium Czerwonego Gangu.
Wong Yi-sun roześmiał się, po czym czując nagły przypływ nadziei, rozerwał kopertę. Nareszcie, Yun Yueh-hui nadchodzi! W końcu! Ale nie była to wiadomość od Nieboszczyka Yuna. List wysłał Li Pai Shung, nowy szef Wo Shih Wo, który witał go i zapewniał o swojej przyjaźni oraz lojalności.
Zmiął kartkę i rzucił ją na podłogę. W jego sercu wezbrała fala goryczy. Bogowie drwią sobie z niego. Budzą jego nadzieje, a następnie rozwiewają je. Li Pai Shung jest już bowiem martwy, a Wo Shih Wo zniszczone. A jego stary przyjaciel Yun Yueh-hui ciągle siedzi na tyłku w swoich komnatach i nic nie robi.
— Dlaczego? — zapytał siebie po raz setny w ciągu tej
godziny. — Dlaczego Nieboszczyk nie nadchodzi?
Nie usłyszał jednak żadnej odpowiedzi, a jedynie stłumiony odgłos bliskiej eksplozji, która wstrząsnęła plastykowymi znacznikami leżącymi na mapie.
* * *
Lehmann szedł wolno po zrujnowanym pokładzie, zaskoczony rozmiarami zniszczeń. Kiedy widział go po raz ostatni, było to luksusowe, uporządkowane miejsce z balkonami udekorowanymi jasnoczerwonymi sztandarami i girlandami kolorowych kwiatów. Sklepy oraz restauracje były wtedy pełne
zamożnych młodych Han, a wszędzie czuło się atmosferę spokoju i bezpieczeństwa. Teraz cały pokład był pusty, zdewastowany, a chodniki zamieniły się w gruzowisko. Witryny sklepów zostały porozbijane, stoliki poprzewracane.
Serce, pomyślał. Wyrwałem serce bestii. Mimo to wciąż walczyła, uparcie, zawzięcie, jak ciężko ranny niedźwiedź, który nie chce umierać.
Odwrócił się i poprzez całą długość Promenady popatrzył na wieżę dzwonu, przypominając sobie, jak kiedyś to wszystko wyglądało. Wzdłuż centralnej alei stało dwanaście wielkich drzew cynamonowych, ożywiając tę rozległą przestrzeń swymi szerokimi zielonymi koronami. Teraz aleja wydawała się naga. Ozdobne czary były popękane i osmolone ogniem, a drzewa zamieniły się w ponure kikuty tkwiące w popiele.
Śmierć, zdawało się wszystko mówić. Śmierć nadeszła.
Lehmann westchnął głęboko, czując, że zmęczenie sięga szpiku jego kości. Zjednoczone Bambusy zostały złamane. Kiedyś ich sztandary powiewały dumnie nad tym miejscem: sztandary, na których widać było dziewięć długich, grubych bambusowych prętów ujętych przez gigantyczną dłoń — żółć w odcieniu kości słoniowej na jasnozielonym tle. Ale teraz ta dłoń została odrąbana od ramienia i jej silny uścisk zelżał. A on pozbierał pręty i połamał je, jeden po drugim.
Odwrócił się i strzelił palcami. Jego ludzie natychmiast wyłonili się z korytarzy, w których czekali, i powoli wypełnili Promenadę. Wraz z wszystkimi wyszło sześciu mężczyzn, którzy nieśli na noszach pękatą centralę łączności. Ustawiwszy ją w miejscu wskazanym przez Lehmanna, zabrali się do pracy. Kiedy to robili, Lehmann, wykorzystując chwilową przerwę w walkach, rozmyślał o sytuacji.
Jego zabójcy zawiedli, ale z drugiej strony Tłustemu Won-gowi nie wyszedł kontratak. A teraz Zjednoczone Bambusy były otoczone na trzech pokładach, na północ od miejsca, gdzie właśnie stał. Wszystkie wyjścia, górne i dolne, z tych pokładów zostały zablokowane. W najlepszym dla nich razie mieli tam cztery tysiące ludzi. Połowa z nich była ranna, wszyscy głodni i zmęczeni, ale mimo to ciągle niebezpieczni. Kiedy zacznie się ostatni bój, stawią zaciekły opór. Poza tym jego ludzie zbliżali się już do granicy swych możliwości. Kiedy tylko mógł, starał się dawać im chwile wypoczynku, upewniać
246
247
się, że są prawidłowo zorganizowani i właściwie zaopatrzeni w żywność oraz amunicję, ale pod koniec było to bardzo trudne. Co więcej, w chaosie bitwy nie wszystko poszło dobrze. Na przykład sprawa Hui Tsina. Otoczyli Czerwonego Pala Tłustego Wonga w jednej z zachodnich stref, odcinając go i powoli zaciskając sieć. Lehmann postępował z dużą ostrożnością i był już pewny, że ostatecznie go dostaną, ale Hui Tsinowi udało się wyśliznąć z okrążenia. Wraz z garstką wojowników przebił się przez linie Kuei Chuan, podczas gdy jego główne siły uderzyły w innym miejscu
Dzielny człowiek, pomyślał Lehmann, czując coś na kształt podziwu dla zdolności Hui Tsina. Szkoda, że musi umrzeć.
Popatrzył do tyłu. Centrala była już zmontowana. Wokół niej stali technicy z nisko pochylonymi głowami i czekali na niego.
Podszedł tam i stanął przy pulpicie. Jego wysoka biała sylwetka wyraźnie rysowała się na tle zaczernionego sadzą otoczenia. Przez chwilę patrzył tylko na swych ludzi i widząc ich spojrzenia, pełne entuzjazmu i wiary w niego, spojrzenia świadczące o tym, że zapomnieli już o swoim zmęczeniu, uśmiechnął się do siebie, wiedząc, że jest już blisko.
— Do roboty — powiedział lapidarnie i bez uśmiechu. —
Skończmy to wreszcie.
* * *
— Bogowie...
Hui Tsin cofnął się gwałtownie. Na jego twarzy pojawił się wyraz odrazy, a może i nawet grozy. Czerwony Pal Tłustego Wonga widział w swoim życiu wiele, ale nigdy jeszcze nic równie ohydnego. Trzech chłopców z mocno związanymi rękami i nogami powieszono na hakach. Potem, na oczach ich matki, mordercy poderżnęli im gardła jak świniom i wytopili oczy.
Odwrócił się, przebiegł wzrokiem pustą, poplamioną krwią podłogę i ostatecznie skupił go na córce Nieboszczyka Yuna. Siedziała w najdalszym narożniku, nienaturalnie nieruchoma, z kolanami podciągniętymi do brody. Jej twarz była popielata, a oczy patrzyły w pustkę.
Wzdrygnął się, czując zarówno mdłości, jak i gniew na myśl
0 tym, co tu się stało. Gdyby wiedział wcześniej, co tutaj
zastanie, nie zabiłby strażników, ale zabrał ich ze sobą. A po
tem sprawiłby, że ich ostatnie godziny stałyby się prawdziwym
piekłem. Teraz jednak zostało bardzo mało czasu. Ostateczne
uderzenie może się rozpocząć w każdej chwili, a od Lipska
dzieliły go dwie godziny drogi. Jeśli istniała jeszcze jakakol
wiek szansa, by uratować Zjednoczone Bambusy, musiał wy
ruszyć natychmiast. Aby dostarczyć te dowody Nieboszczyko
wi Yunowi i przebudzić tego starego smoka z jego snu.
Popatrzył dookoła siebie, a następnie pokiwał głową.
— Odetnijcie ich i przynieście tutaj — powiedział cicho. —
1 obchodźcie się bardzo delikatnie z tą kobietą. Nie możecie
sobie nawet wyobrazić tego, co ona dziś przeżyła.
A jednak to właśnie była droga wojny, droga, którą sam wybrał dawno temu, kiedy po raz pierwszy złożył święte przysięgi i wziął udział w rytuałach bractwa. Ilu synów takich matek posłał na śmierć? Ile dni żałoby i cierpienia wyrzeźbił w bieli jego nóż w czasie tych lat?
Bogowie, pomóżcie mi, pomyślał, bowiem gdy umrę, moja ziemska dusza z pewnością ugrzęźnie w okowach więzienia--ziemi, by gnić w wiecznej męce, podczas gdy moja nieśmiertelna dusza będzie bez końca przemierzać wyższy świat jak zagubiony głodny duch.
Może tak i będzie. Ale zanim to się stanie, jest jeszcze jeden, ostatni rachunek do wyrównania; ostatnia ziemska bitwa do stoczenia.
Lehmann. Powiesi Lehmanna na haku i wypatroszy go. Albo zginie, próbując to zrobić.
* * *
Wicher uderzył pierwszy. Gnał przed czołem wielkiego sztormu jak eskorta uniesionych szałem jeźdźców, szerząc na swym szlaku spustoszenie.
Spadł bez żadnego ostrzeżenia na port kosmiczny w Nantes, wyrywając z podstaw ogrodzenie i tłukąc nim po całym otwartym obszarze niczym jakimś gigantycznym batem. Budynki zaczęły wybuchać. Małe statki zostały uniesione ze swoich stanowisk i rozrzucone po całej okolicy jak dziecinne zabawki, a wielkie międzyplanetarne jednostki umieszczone w głębokich
248
249
kanałach zakołysały się. Pracujący przy nich technicy zostali zgnieceni niczym mrówki o ściany i drzwi bezpieczeństwa.
Kiedy wiatr pociągnął nad dachem wielkiego Miasta, nastała chwila ciszy, chwila spokoju. Garstka ocalałych ludzi, kuśtykając i wspierając się nawzajem, wydostała się z ruin centralnej wieży kontrolnej. Początkowo błogosławili głośno swoje szczęście, po czym przestali, uświadomiwszy sobie nagle narastającą ciemność. Całe niebo, aż po horyzont, wyglądało jak ściana nieprzeniknionej czerni. I ten narastający dźwięk, dźwięk, który zdawał się brzmieć nie tylko w powietrzu, ale i w samej ziemi, w każdym atomie ciał przerażonych ludzi. Pojedynczy ton o takim natężeniu i skali, że wydawał się głosem Piekła.
Przez najkrótszą z chwil stali tam, osłupiali, przyciskając ręce do uszu, a potem zwaliła się na nich sztormowa fala, gigantyczna ściana wody o wysokości sześćdziesięciu ch'i, która wyrosła po wyjściu na brzeg i oczyściwszy z wszystkiego rozległy teren portu, uderzyła w ścianę Miasta z taką siłą, że cofnęło się ono pod jej naporem.
Powoli, bezgłośnie pośród ryku sztormu, fragment bieli oderwał się od otaczających go stref. Następnie, z tą okropną, doświadczaną tylko w snach powolnością, runął, obracając się w powietrzu, w ciemne, rozkołysane wody. W tej samej chwili uderzyła druga fala, wbijając się w brzeg siłą, która sprawiła, że wielka ściana zadrżała i zaczęła się rozpadać.
* * *
Twarz Nieboszczyka Yuna patrzącego na zwłoki synów swojej córki wykrzywiały nerwowe tiki. Ich drobne wykrwawione ciała złożono na wielkim łożu w sypialni Yun Yueh-hui; na tym samym łożu, na którym tak często bawili się, skacząc w górę w radosnym uniesieniu, podczas gdy on, uśmiechając się, patrzył na to z pełnym pobłażliwości rozbawieniem. Gdy zamknął oczy, wciąż słyszał ich dziecięcy śmiech, ich radosne krzyki niosące się po wszystkich jego komnatach.
Ach, tak, pomyślał i rozdarty tymi wspomnieniami, zacisnął zęby aż do bólu. Ale to wszystko się skończyło, kiedy zmarli moi chłopcy — cała radość, miłość i szczęście.
Yun zadrżał i nie wycierając łez, które płynęły po jego
policzkach, zaczął głaskać delikatnie każdą z tych ukochanych twarzyczek, jak to robił kiedyś, gdy ich usypiał. Ale teraz nie było już nikogo, kogo mógłby ukoić do snu. Nie, i nie pozostało już nic. Nic oprócz bólu, żalu i goryczy.
— Moi chłopcy... — wyszeptał, a tęsknota brzmiąca w jego głosie była tak przejmująca, że aż straszna.
— Panie Yun — odezwał się cicho Hui Tsin, z ciężkim sercem naruszając ścianę żalu, którym otoczył się starzec. — Proszę o wybaczenie, ale zostało niewiele czasu.
Yun odwrócił się i spojrzał pustym wzrokiem na Czerwonego Pala Tłustego Wonga. Skiną) nieznacznie głową.
— To byli dobrzy chłopcy, Hui Tsin. Tacy kochani mali
chłopcy. Byli moim życiem. Bez nich...
Hui Tsin pochylił głowę, zakłopotany żywym bólem, który dojrzał na twarzy starca i mrożącą krew w żyłach otwartością, z jaką tamten zwracał się do niego. Spodziewał się czegoś zupełnie innego. Może gniewu, nawet wściekłości... ale nie takiej kobiecej reakcji... Wziął głęboki oddech, po czym odezwał się ponownie:
— Wybacz mi, panie Yun, ale jeśli nie zaczniemy natych
miast działać, będzie za późno. Siły pai nanjen atakują Wong
Yi-suna...
Yun podniósł rękę, uciszając Czerwonego Pala. Jego zachowanie nagle się zmieniło. Stał się bardziej stanowczy i znowu przypominał starego Yun Yueh-huia.
— Rozumiem, bracie Hui. I zacznę działać. Ale dopiero po
tym, gdy właściwie uczczę pamięć synów mojej córki. Wracaj
do swojego pana. Idź teraz, natychmiast, i powiedz mojemu
bratu Wongowi, że Nieboszczyk przyjdzie. Ale nie naciskaj
mnie, Hui Tsin. Nie masz synów ani wnuków, a zatem nie
możesz wiedzieć tego, co teraz czuję i co straciłem tego
dnia. — Yun przysunął się bliżej i spojrzał z góry na Hui
Tsina, a w jego oczach rozgorzał ogień i zaciekłość. — Widzę,
jak na mnie patrzysz, Hui Tsinie, ale mylisz się. Nie bierz mojej
rozpaczy za bezradność, a moich łez za nagłą słabość. Kiedy
nadejdę, będę jak demon zemsty. I wtedy zmiażdżę pai nanjen.
Nawet gdyby legiony z Piekieł stanęły za jego plecami, zmiaż
dżę go.
250
ROZDZIAŁ 10
Połączenia
Utarł się zwyczaj, że wraz z pierwszymi mrozami zamykano posiadłość w Tongjiangu i wszystkie żony, synowie i córki z rodziny Li przenosiły się do Yangjingu, pałacu orbitującego na wysokości 160 tysięcy li ponad Miastem Europa. Było to coroczne wydarzenie — zwyczaj sięgający swymi korzeniami początków rządów Siedmiu, kiedy po raz pierwszy zbudowano te ogromne geostacjonarne konstrukcje. Li Yuan spędził w ten sposób tuzin swoich dziecinnych zim i nie wiedział, co to jest śnieg, do czasu, gdy jako trzynastolatek stanął nad brzegiem zamarzniętego jeziora w Tongjiangu, patrząc ze zdumieniem na lecącą z nieba biel. Rodzina Li wracała na Ziemię każdej wiosny, akurat na czas, by móc widzieć pierwsze pączki rozwijające się na zdawałoby się martwych gałęziach, by zobaczyć cud rozkwitającego sadu.
Tym razem jednak wyruszyli wcześniej, by uciec nie przed mrozami, ale niezwykłymi upałami tych późnojesiennych dni. Li Yuan, trzymając w ramionach wtulonego w jego bark Kuei Jena, stał w półmroku magazynu i uśmiechając się do siebie, obserwował rozładunek. W takich chwilach jak ta czuł, że gdzieś w głębi niego porusza się jego ojciec. Tyle razy, bawiąc się pośród nie rozpakowanych skrzyń, obserwował go swymi dziecięcymi oczami, gdy tak jak on teraz stał, nadzorując rozładunek.
Zadowolony z przebiegu prac, odwrócił się i odszedł. Kuei miał już piętnaście miesięcy i paplał radośnie swoje pierwsze półsłowa. Li Yuan roześmiał się czule, zachwycony tymi nonsensami, i przytulił dziecko, kiwając równocześnie głową do wartowników, którzy pochyleni w ukłonach, stali przy
drzwiach prowadzących do jego komnat. W środku wszystko było już przygotowane. Na niskim stoliku leżała taca ze słodyczami i miseczka zjedzeniem dla Kuei Jena. Obok stolika stała niańka z opuszczoną głową, gotowa, by zabrać się do karmienia małego.
Normalnie Li Yuan podałby jej Kuei Jena i poszedł do swojego apartamentu, aby wypocząć lub popracować, ale tym razem odprawił kobietę i posadziwszy syna na małym krzesełku, ukląkł obok i sam zaczął go karmić. Prawie już skończył, kiedy usłyszał za plecami ciche kaszlnięcie. Jego kuzyn, Wei Tseng-li, klęczał w progu z pochyloną nisko głową.
— Proszę wejdź, Tseng-li. Już prawie skończyłem.
Świadomy protokołu Tseng-li zawahał się, lecz ukłoniwszy
się jeszcze niżej, przeszedł zgięty wpół przez pokój i ukląkł naprzeciw swojego T'anga oraz jego syna, nie ośmielając się stać, kiedy władca klęczał. Widząc jednak uśmiech zadowolenia na twarzy Li Yuana, zaryzykował i uśmiechnął się także.
— To zdrowy chłopiec, Wasza Wysokość. Będzie świetnym
sportowcem i jeźdźcem, kiedy podrośnie.
Li Yuan spojrzał na niego i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Naprawdę tak myślisz, kuzynie Tseng? — Roześmiał się, po czym wsunął kolejną łyżeczkę zjedzeniem do otwartych ust chłopca, uniemożliwiając mu jednocześnie złapanie łyżeczki. — Czy jest coś ważnego, czym muszę się zająć?
— Kilka spraw, Wasza Wysokość. Ale nic tak pilnego, abyś nie mógł dokończyć tego, co tu zacząłeś.
Wei Tseng-li już ponad sześć miesięcy był prywatnym sekretarzem Li Yuana i swe obowiązki wypełniał nadspodziewanie dobrze. W ciągu ostatnich tygodni, gdy coraz częściej brakowało mu czasu na osobiste dopilnowanie wszystkich spraw, Li Yuan przywykł do tego, że ma w nim prawdziwe oparcie. Teraz, po otwarciu Izby, mogli się wreszcie trochę odprężyć i odpocząć.
— Dobrze — powiedział Yuan, wyprostowując się. —
Skończę i możemy pójść.
Miseczka była już prawie pusta. Li Yuan wydrapał łyżeczką resztę jedzenia i wsunął je zręcznie w usta syna.
— Świetnie to robisz, Wasza Wysokość — powiedział
Tseng-li, śmiejąc się. — Kiedy ja próbuję, kaszka ląduje wszę
dzie z wyjątkiem miejsca swego przeznaczenia.
252
253
Li Yuan zerknął na niego i odłożył miseczkę.
— Często go karmisz?
Tseng-li uśmiechnął się szeroko, przez moment zupełnie nie zażenowany.
— Tylko wtedy, gdy Mień Shan mi na to pozwala. One bardzo zazdrośnie walczą o ten przywilej. Między twoimi żonami toczy się prawdziwa rywalizacja o to, która będzie zajmować się młodym Kuei. Można to nazwać miłosną rywalizacją.
— Aha... — Li Yuan zadumał się na chwilę, po czym powoli podniósł się na nogi. Było to dla niego nowością i nie bardzo wiedział, co o tym sądzić. Myślał, że tylko niańki karmią dziecko.
— Poczekaj tu chwilę, Tseng-li. Muszę oddać małego niańce.
Podniósł Kuei Jena z krzesełka, odwrócił się plecami do swojego sekretarza i zatrzymał się. Syn, którego trzymał w rękach, patrzył ponad jego ramieniem na Tseng-li i uśmiechał się do niego otwarcie, szczerze, jak to robią tylko małe dzieci. W jego ciemnych, wilgotnych oczach widać było dwa idealne, malutkie odbicia postaci Tseng-li. Li Yuan odetchnął głęboko, po czym ruszył do przodu, wiedząc już, że w tej króciutkiej chwili rozważył i podjął decyzję.
Tseng-li. Może ufać Wei Tseng-li. Może mu nawet powierzyć swoje życie.
* * *
Li Yuan wyciągnął ręce do skoku i rzucił się do wody, przecinając jej powierzchnię jak wypuszczona z łuku strzała. Pociągając silnie rękami i odpychając się nogami, popłynął do przodu, rozkoszując się jej zimnem i ciszą. Dotarłszy do końca długiego na pięćdziesiąt ch'i basenu, wypłynął i łapiąc oddech, odpoczywał, trzymając się jedną ręką pokrytego kafelkami brzegu.
Przez całe trzy godziny, które spędził z Tseng-li, marzył o tej chwili. O chłodnej ciszy basenu, o cieniach drgających na białych ścianach i delikatnym plusku wody uderzającej w metalowe szczeble drabinek. Ostatnie dni wypełniły mu prawie całkowicie rozmaite obowiązki urzędowe i chociaż starał się
jak najwięcej z nich przekazywać swoim współpracownikom, prawie nie miał czasu dla siebie. Często łapał się na tym, że myśli o czymś zupełnie innym niż rozważana właśnie sprawa, że wyobraża sobie właśnie to: długi, swobodny lot po skoku, grę świateł i cieni na powierzchni wody.
Przez dłuższą chwilę, nie myśląc o niczym, unosił się na wodzie, która podnosiła się po obu jego stronach, dopasowując się do krzywizny pałacu. Następnie, otrząsnąwszy się z tego dziwnego otępienia, odepchnął się od brzegu i popłynął leniwie żabką na drugi koniec basenu. Dotarłszy tam, zawrócił i ruszył z powrotem. Był właśnie w połowie drogi, kiedy usłyszał, że drzwi za jego plecami rozsuwają się. Odwrócił się wolno i leżąc z szeroko rozłożonymi rękami oraz lekko uniesionymi nogami, spojrzał w tamtą stronę.
Na progu klęczał jakiś człowiek. Pochylił się w niskim ukłonie, k'ou t'ou, i dotykając czołem podłogi, czekał, aż jego władca wezwie go.
Li Yuan zmarszczył czoło i poruszył nogami, zbliżając się do krawędzi basenu.
— Kto tam?
Głowa uniosła się powoli. To był Tseng-li.
— Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość, ale myślałem, że
w basenie nie ma nikogo. Nie wiedziałem, że wybierasz się
tutaj.
Li Yuan roześmiał się, odprężony. W pierwszej chwili rozgniewał się, ale widok Tseng-li uspokoił go.
— Umiesz pływać?
Tseng-li ponownie pochylił głowę.
— Już odchodzę, Wasza Wysokość. Proszę o wybaczenie.
— Nie... zostań. Przyłącz się do mnie, Tseng-li. Starczy tu miejsca dla dwóch.
Młody książę mimo to ciągle się wahał.
— Tseng-li! Twój T'ang rozkazuje ci! Masz przyłączyć się
do mnie w basenie!
Powiedział to surowo, nawet ostro, ale jego uśmiech przeczył brzmieniu słów. Dobrze będzie odpocząć w towarzystwie Tseng-li. Poza tym były pewne sprawy, o których chciał powiedzieć swojemu kuzynowi; sprawy, o których jakoś nie potrafił napomknąć wcześniej.
Tseng-li powoli podniósł się i ukłoniwszy się po raz ostatni,
254
255
rozebrał się szybko, po czym wskoczył do basenu. Li Yuan patrzył, jak wynurza się i płynie na plecach, energicznie, wręcz agresywnie uderzając wodę rękami. Podążył wolno za nim i spotkali się na drugim końcu. Tseng-li trzymał się krawędzi basenu jedną ręką i patrzył na niego, uśmiechając się.
— Wasza Wysokość?
— Dobrze pływasz, kuzynie. Krzywizna wcale ci nie przeszkadza.
Tseng-li roześmiał się i ponad głową Li Yuana popatrzył na wyraźnie zakrzywioną powierzchnię wody. W warunkach sztucznej grawitacji panującej w pałacu prawie wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż w Chung Kuo. To prapradziadek Li Yuana, Li Hang Ch'i, kazał zbudować ten basen, jakby na przekór dziwaczności całego otoczenia. On także lubił pływać. Natomiast ojciec Li Yuana nigdy z niego nie korzystał. Uważał, że basen w tym miejscu jest czymś nienaturalnym, dziwnym.
Tseng-li spojrzał na Li Yuana.
— Przyszedłem tu wcześniej i zobaczyłem wodę. Przez cały dzień myślałem tylko o tym, by tu wrócić.
— Cały dzień? — zapytał Li Yuan z udawaną surowością, a Tseng-li zarumienił się, uświadomiwszy sobie, co właśnie powiedział. Ale wtedy Tang roześmiał się i pokiwał głową. — Nie tylko ty o tym marzyłeś, kuzynie. Moje myśli także tu ciągnęły. Ale powiedz mi, czy nie razi cię jego dziwność?
— Nie, Wasza Wysokość. Lubię nowe rzeczy. Dziwne rzeczy.
— I stare?
— Te także. Żyjemy w strumieniu nieustannie płynącego czasu. Przedmioty trwają, ale także ulegają zmianom. Czyż zresztą nie jest to ogólne prawo natury?
Li Yuan roześmiał się.
— Teraz mówisz jak mój ojciec. Tseng-li także roześmiał się.
— Jak nasi wszyscy ojcowie!
Przez jakiś czas jeszcze wypoczywali w wodzie, rozmawiając i śmiejąc się. W końcu Li Yuan odepchnął się od krawędzi.
— Popłyń obok mnie, Tseng-li. Jest coś, o czym muszę ci
powiedzieć...
* * *
Kiedy Kennedy zgłosił się u oficera służbowego garnizonu Plainsborough, minęła właśnie dziesiąta rano. Dwaj wartownicy, przeszukawszy go najpierw starannie, włożyli mu na głowę hełm wideo i powiedli do swojego samolotu. Pierwsza część podróży trwała godzinę, po czym został wprowadzony po krótkich schodach na pokład promu i przypięty pasami do specjalnego fotela mającego łagodzić skutki przeciążeń. Krótko potem został weń wciśnięty przez przyspieszenie wzbijającej się w górę rakiety.
Dopiero kiedy wylądowali, około osiemdziesiąt minut później, delikatniejsza para rąk rozpięła pasy i zdjęła pękaty hełm z jego głowy. Czujący lekkie mdłości Kennedy usiadł prosto i zaczął masować dwie pręgi, które urządzenie odcisnęło na jego czole i pod oczami. Hełm był ciaśniejszy niż te, do których przywykł, i prawdopodobnie nie było to przypadkiem. Ironicznym zbiegiem okoliczności — a może, ponownie, celowo — w czasie lotu wyświetlali starą historyczną sagę o upadku dynastii Sung, zaciekle atakowanej przez mongolskich najeźdźców. Kolejny przykład topornej propagandy Han.
Kennedy odchrząknął i spojrzał na swego wybawcę. Biorąc pod uwagę delikatność jego dotyku i lekki zapach pachnidła, spodziewał się kobiety, ale mylił się. Zobaczył smukłego mężczyznę w średnim wieku o subtelnych rysach twarzy, w jedwabiach koloru łososiowego, który ukłonił się i przedstawił:
— Jestem Ho Chang, pański lokaj. Upłynie jeszcze trochę
czasu, zanim T'ang przyjmie pana. Tymczasem przygotuję
pana do audiencji.
Kennedy chciał coś powiedzieć, ale Ho Chang pokręcił głową.
— Wu Shih wydał szczegółowe rozkazy. Musi pan po
stępować dokładnie tak, jak panu powiem.
Kennedy uśmiechnął się w duchu, zrozumiawszy natychmiast, o co tu chodziło. Pod warstwą nienagannych manier kryły się pokłady otwartej wrogości. Ho Chang nie lubił go i nie miał go lubić.
Pozwolił się wykąpać i ubrać. Czuł się dziwnie w jedwabnych szatach, które założył, dziwniej, niż się tego spodziewał. Były wyszukane i ciężkie, jak jedwabie noszone przez członków Rodzin Mniejszych. Poprawiając je ciągle i naciągając, nie mógł się pozbyć wrażenia, że jest nadmiernie wystrojony.
256
257
Kiedy tak stał, przyglądając się sobie w lustrze, Ho Chang krzątał się wokół niego, dokładając wszelkich starań, by pach-nidłami zamaskować jego naturalny zapach.
— Już sam wasz zapach jest obrazą dla naszych nosów — wyjaśnił bez ogródek, odpowiadając na nieme pytanie Kennedyego. — Pachniecie jak dzieci. Wasza skóra... — Zmarszczył nos. — Śmierdzi mlekiem.
Kennedy roześmiał się, jakby wziął to za dowcip, ale w głębi serca poczuł gniew. W przeciwieństwie do większości swoich rodaków nie tykał żadnych mlecznych produktów. Dlaczego zatem Ho Chang obrażał go? Chyba że miał być to przedsmak czekającej go audiencji. Czy po to wezwano go tutaj: aby go upokorzyć?
Ho Chang poprowadził go do poczekalni, wielkiej, tonącej w cieniach sali, której niewidoczne z uwagi na panujący tam mrok sklepienie podtrzymywały ozdobione rzeźbami smoków kolumny. Tam, zmusiwszy najpierw Kennedy'ego do uklęknięcia, zaczął pouczać go o zasadach etykiety, których powinien przestrzegać. Tym razem wszystko ma wyglądać zupełnie inaczej niż w czasie jego pierwszego spotkania z Wu Shihem. Ta audiencja przebiegnie zgodnie z całym protokołem. Najpierw uklęknie na kamiennej podłodze przed podium i uderzy czołem trzy razy w ziemię. Następnie, nie patrząc na wielkiego T'anga, wstanie i powtórzy cały proces trzykrotnie. Taki pokłon, san kuei chiu, jest — jak to wyłożono w starej Księdze Ceremoniałów —najwyższą formą okazywania szacunku; formą zarezerwowaną tylko dla Syna Nieba.
A potem? Potem będzie nadal klęczał przed Wu Shihem, nie ośmielając się podnieść wzroku na swego pana, dopóki Tang mu nie pozwoli. Nie będzie także nic mówić. Do czasu, aż Wu Shih powie mu, że może się odezwać.
Czekali jeszcze przez długi czas w zimnej, przesiąkniętej półcieniami ciszy. Czekali tak długo, że Kennedy nabrał pewności, iż to także było celowe: miał zrozumieć swoją własną znikomość w ogólnym planie rzeczy. W końcu nadszedł czas audiencji. Ho Chang podprowadził go do wielkich drzwi i ukłoniwszy się raz, cofnął się, zostawiając go przed nimi. Drzwi zaczęły się powoli otwierać. Kennedy natychmiast padł na kolana, tak jak mu pokazano, i pochyliwszy głowę, przeszedł na klęczkach aż do podnóża stopni.
Wu Shih siedział na swym tronie. Za jego plecami wisiały wielkie czerwone sztandary z gigantycznymi smokami w kolorach złotym i zielonym. Wu Shih miał na sobie żółtą cesarską szatę z dziewięcioma smokami — ośmioma widocznymi i jednym niewidocznym — wyhaftowanymi z przodu i na plecach. Obserwował w milczeniu, jak Kennedy wykonuje kolejne etapy san kuei chiu k'ou, po czym pokiwał z zadowoleniem głową.
— Może pan podnieść głowę, Shih Kennedy.
Kennedy popatrzył w górę, zaskoczony potęgą brzmiącą
w głosie Wu Shiha, i już po tym pierwszym spojrzeniu zrozumiał, jak naprawdę wyglądają sprawy. Tutaj jego ostatnie wyborcze zwycięstwa nie znaczą nic. Tutaj liczy się tylko to, że klęczy pod smoczym tronem.
Wu Shih patrzył przez chwilę na niego, po czym roześmiał się; był to nieprzyjemny, władczy śmiech, całkowicie pozbawiony humoru.
— Od czasu, gdyśmy się ostatni raz widzieli, sytuacja uległa
zmianie, Shih Kennedy. Jest pan bardziej niebezpieczny i bar
dziej atrakcyjny dla naszych przeciwników niż przedtem. Może
to zabrzmieć dosyć niezwykle, ale nie było to dla mnie zupełnie
niespodziewane. Pański sukces przyczynił się jedynie do przy
spieszenia rozwoju wypadków. Spowodował, że konieczne sta
je się, bym zaczął działać wcześniej, niż chciałem to uczynić.
Kennedy poszukał wzrokiem rąk Wu Shiha i zauważył je pośród fałd żółtego materiału. Były takie, jakimi je pamiętał. Nie tak miękkie jak rysy twarzy T'anga, ale twarde i silne. Wygląd jego twarzy wprowadzał w błąd, sugerował bowiem, że jest to ktoś, z kim można by sobie jakoś poradzić. Jednakże jego oczy i ręce zdradzały, kim naprawdę był Wu Shih. Człowiekiem o wielkiej władzy. Brutalnym i bezkompromisowym.
— Nie będę niepotrzebnie przedłużał naszej rozmowy, Shih Kennedy — ciągnął Wu Shih, pochyliwszy się lekko do przodu, a fakt, że pominął przy tym oficjalny tytuł Kennedy'ego, był tylko kolejną z zadawanych zdawkowym tonem zniewag. — Uważam pana za bystrego człowieka. Za kogoś, kto widzi rzeczy takimi, jakimi one są naprawdę. Nie będę zatem obrażał pana wykrętami ani starał się udobruchać pustymi obietnicami. Nie. Sprowadziłem pana tutaj z najprostszej z przyczyn. Chcę, byśmy podpisali kontrakt.
258
259
Kennedy otworzył lekko usta, po czym zamknął je i pochylił głowę.
— Dobrze. Szanuję człowieka, który rozumie swoją sytua
cję. Taki rozsądek oszczędza czas, który musiałbym poświęcić
na wyjaśnianie, a w chwili obecnej jestem bardzo niecierpliwym
człowiekiem.
Z uśmiechu Wu Shiha Kennedy wywnioskował, że za tym ostatnim stwierdzeniem Tanga kryła się jakaś ironia, ale nie zrozumiał jej.
— Zgodzę się, oczywiście, na wszystko, czego żądasz, Chieh
Hsia, ale jeśli to ma być kontrakt, to czy mogę wiedzieć, czego
mam po nim oczekiwać?
Tang uśmiechnął się, nie rozchylając zaciśniętych warg.
— Oczywiście. — Przerwał na chwilę, po czym pokiwał
głową i kontynuował już bez uśmiechu. — Pan ze swojej
strony będzie robił dokładnie to samo co do tej pory: będzie
pan przemawiać przeciwko Siedmiu i przeciwstawiać się na
szym zamiarom w Izbie. Będzie pan udawał kogoś, kim pan już
nie będzie.
Zapadła chwilowa cisza, w czasie której Kennedy po raz pierwszy zrozumiał dokładnie, czego się po nim oczekuje. Czując, że ogarnia go nagły chłód, pochylił wolno głowę, czekając na ciąg dalszy, wiedząc już, co usłyszy.
— Będzie pan kontynuował swoją dotychczasową kampanię. Pańskie działania mają wyglądać tak, jakby żaden kontrakt między nami nie istniał. Z wyjątkiem nawoływania do otwartego powstania może pan robić wszystko.
— A co dostanę w zamian?
— W zamian spłacę wszystkie pańskie długi z ostatniej kampanii wyborczej. Zrobię nawet więcej. Jestem gotów finansować rozwój pańskiej działalności politycznej i pokrywać wszelkie nieprzewidziane wydatki. Na przykład rachunki za leczenie pańskiego przyjaciela, Michaela Levera.
Zaskoczony Kennedy opuścił wzrok, próbując znaleźć jakiś sens w tym, co usłyszał, ale nie doszedł do niczego. Cel, do jakiego dążył Wu Shih, był dla niego w tej chwili zupełnie niezrozumiały. Po krótkim milczeniu Tang odezwał się znowu:
— A pańska żona... jak ona się czuje?
— Doskonale, Chieh Hsia.
— A pańscy synowie? Czy po tym zabiegu czują się dobrze?
Kennedy skinął głową, czując ucisk w żołądku.
— To świetnie. Polubiłem ich. — Wu Shih roześmiał się,
bardziej miękko i łagodnie niż poprzednio. — I prawdę mó
wiąc, lubię także i pana, Josephie Kennedy. Jest pan po
rządnym człowiekiem i nie pragnę wcale pańskiej krzywdy.
Jednakże...
Klęcząc tam, u podnóża tronu, Kennedy odniósł wrażenie, że to .jednakże" zawisło nad nim jak ogromny ciężar, który za chwilę runie na jego głowę.
— No cóż, bądźmy szczerzy, Shih Kennedy. Nie jestem
ślepy i widzę, w którą stronę wieje teraz wiatr dziejów. Widzę
na przykład, że pan jest człowiekiem tej chwili; że to, po co
wyciąga pan rękę, już niedługo znajdzie się w pańskiej dło
ni. — Wu Shih pochylił się do przodu i podniósł nieznacznie
głos. — Ale niech pan nie zrobi błędu, nie doceniając mnie.
Wiem, jak pan nas widzi. Odcięci od spraw tego świata, J
Izolowani przez mur ministrów i pomniejszych biurokratów.
A jednak prawda wygląda zupełnie inaczej, niż pan sądzi.
Ponieważ tak znaczną część naszego życia spędzamy tutaj,
myśli pan, że straciliśmy kontakt z rzeczywistością. Że jesteśmy
odosobnieni. Ale nasza historia pełna jest wypadków, które
ostrzegają nas przed niebezpieczeństwem odosobnienia, i dla
tego robimy wszystko, by uniknąć tego błędu. Nie ufamy
nikomu i staramy się wiedzieć wszystko. Masz do czynienia
z Wu Shihem, Shih Kennedy, a nie z Han Huan Ti!
Kennedy przez krótką chwilę patrzył w ciemne jastrzębie oczy Tanga i dostrzegł w nich, zamiast pogardy, której się spodziewał, coś, co wyglądało prawie na szacunek.
Han Huan Ti, co wiedziało każde dziecko w wieku szkolnym, był cesarzem starożytnej dynastii Han, który rządził poprzez pałacowych eunuchów i został przez nich całkowicie odcięty od swojego wielkiego imperium. Czas jego panowania był bardzo ciężkim okresem dla państwa. Charakteryzowały go liczne powstania ludowe i ciągła opozycja zarówno ze strony uczonych, jak i wojskowych. Kennedy zrozumiał aluzję i zapytał:
— A więc wiesz już, Chieh Hsia, że mam jeszcze jedno spotkanie? Wu Shih skinął głową.
260
261
— Za trzy dni. Z moimi starymi przyjaciółmi, Synami. O ile
wiem, chcą się przyłączyć do pańskiej organizacji.
To było więcej, niż wiedział sam Kennedy.
— Być może — powiedział. — I przeciwstawisz się temu, Chieh Hsial
— Absolutnie nie. W końcu będzie to posunięcie całkowicie sensowne z politycznego punktu wiedzenia. A gdy pan będzie miał na nich oko...
Kennedy poczuł, że zaczynają go boleć kolana. Poruszył się nieznacznie, próbując przenieść ciężar na pięty i powiedział:
— W takim razie... kontrakt nie jest specjalnie potrzebny, prawda, Chieh Hsial
— Wręcz przeciwnie. Jest bardzo potrzebny. Nadejdzie bowiem taki moment, jedna krótka chwila, kiedy pomyślisz, że mnie przerosłeś. — Wu Shih wstał. Zszedł powoli po stopniach i stanąwszy nad Amerykaninem, podniósł stopę, dotykając nią jego czoła. —To właśnie wtedy, w tym momencie, nasz kontrakt nabierze wagi. Wtedy, gdy będziesz myślał, że on już prawie nic nie znaczy, zwiąże ciebie.
Było to najlżejsze z dotknięć. Jedwabny pantofel Tanga zaledwie musnął skórę jego czoła, ale ten prawie czuły gest krył w sobie tak głębokie pokłady brutalności, że Kennedy zadrżał, poczuł, że żołądek mu się ściska, jądra kurczą, a naga prawda o tym, co robi, spada na niego z siłą kafara.
— Chodźmy — powiedział Tang, odstępując o krok. —
Maszyna jest już gotowa.
* * *
Czerwony z gniewu Charles Lever krążył po pokoju. Dużo wypił, a wieści przyniesione przez księgowego nie poprawiły mu wcale nastroju.
— Ile? — krzyknął, zwracając się w stronę mężczyzny, który z kwaśną miną siedział na krześle w narożniku pokoju.
— W sumie około jedenastu milionów. Większość z tego wziął pod zastaw części swojego dziedzictwa. Odsetki są wysokie, ale co go to obchodzi?
Lever podszedł do stołu, nalał sobie z karafki kolejny kieliszek brandy i wypił go jednym haustem.
— Ten podstępny mały gnojek! I pomyśleć tylko, że za-
cząłem mu nawet współczuć! — Roześmiał się nieprzyjemnie. — Dobrze więc, nie zobaczą ani fena\ Wydziedziczę tego małego gówniarza! Niech wtedy u niego dochodzą swego!
Jego adwokat, stojący przy drzwiach, westchnął i odwrócił głowę, trzymając język za zębami. Później, gdy starzec uspokoi się nieco, będzie czas, by wytłumaczyć mu wszystkie trudności związane z wydziedziczeniem Michaela, z których nie najmniejsza wynikała z faktu, iż nie było nikogo innego, kto mógłby dziedziczyć. Sytuację mogło zmienić dopiero odszukanie jakichś bardzo odległych krewnych.
— Czy zobaczy się pan teraz z Hartmannem, sir? — zapytał prywatny sekretarz Levera, który wsunął głowę przez uchylone drzwi. Pytał o to już czwarty raz.
— Pieprzyć Hartmanna! Jaki pożytek może być teraz z tego skurwiela?
Głowa zniknęła. Jej właściciel poszedł powiedzieć eks-re-prezentantowi — zwolnionemu do czasu procesu w wyniku osobistego poręczenia Levera, popartego wpłatą kaucji w wysokości dwudziestu milionów yuanów — że jego pan jest niedysponowany i nie może go przyjąć.
Lever chodził szybkim krokiem od ściany do ściany, nie mogąc się uspokoić. Całe jego ciało było napięte z gniewu i trudnego do zniesienia uczucia, iż został zdradzony. Najpierw zabolał go widok Michaela leżącego w łóżku szpitalnym i występującego z oskarżeniami przeciwko niemu. Stał przed ekranem, osłupiały i wręcz przerażony zmianą, która nastąpiła w jego synu. To było tak, jakby przez te wszystkie lata hodował na swym łonie żmiję, która właśnie odwróciła głowę i ukąsiła go.
— A więc dobrze, niech go szlag trafi. Niech diabli wezmą
jego czarną duszę! — Głos Levera brzmiał prawie histerycznie,
jakby starzec znajdował się na krawędzi płaczu. Kiedy jednak
odwrócił głowę w stronę młodszego mężczyzny, mówił już
spokojniej, ale z większą groźbą w głosie niż przedtem. —
A więc to tak, co? Piękna nagroda za ojcowską miłość. Pluje
mi w twarz. Obraża mnie. Kwestionuje moją uczciwość. —
Wypowiadając każde z tych zdań, uderzał się w pierś sztywno
wyprostowanym palcem wskazującym prawej dłoni. Jego wie
lki podbródek wysunął się przy tym agresywnie do przodu,
a oczy rozgorzały z gniewu. — On nie jest moim synem! Już
262
263
nie! — Wykrzyczawszy to prawie, zwrócił się w stronę prawnika. — Przygotuj dokumenty. Zacznij natychmiast. Chcę się go pozbyć! Nie może dostać nawet jednego yuana, rozumiesz? A jeśli potrzebujesz nowego spadkobiercy, zapisz wszystko Instytutowi.
Adwokat otworzył usta, jakby chciał o coś zapytać, ale po chwili zamknął je, nie powiedziawszy ani słowa. Pochylił głowę i odwrócił się w stronę drzwi.
— Jeszcze jedno, Jim — powiedział Lever, zatrzymując
go. — Spłać te weksle. W całości. Nie chcę, by ktokolwiek
ucierpiał w wyniku zdrady mojego syna.
Zostawszy wreszcie sam, Lever stanął przy oknie i przesunąwszy wzrokiem po trawniku, spojrzał w stronę jasnego kręgu jeziora. Gdziekolwiek jednak patrzył, widział tylko twarz swego syna, znacznie młodszą niż teraz, uśmiechniętą, pełną entuzjazmu i miłości do niego. Zadrżał i nie widziany przez nikogo, zapłakał. Ani miłość, ani pieniądze nie mogą mu tego przywrócić. Ani miłość, ani pieniądze.
W tym samym czasie w wielkim pałacu Yangjing wiszącym na geostacjonarnej orbicie wysoko nad Miastem Europa Li Yuan rozmawiał z Wu Shihem.
Twarz Wu Shiha zbliżyła się do powierzchni ekranu, a jego mina wskazywała na to, że był poważnie zatroskany.
— Pogłoski są coraz bardziej niepokojące, Li Yuanie. Ponad czterdzieści kanałów nadało już coś na ten temat, a Med-Fac posunął się nawet tak daleko, że ogłosił, iż w twoim Mieście toczy się wojna.
— Wojna...? — Li Yuan roześmiał się, ale pod tym śmiechem dało się wyczuć zakłopotanie. Od czasu, gdy otrzymał paczkę od Li Mina, generał Rheinhardt składał mu regularnie raporty, ale teraz zaczęło wyglądać na to, że ich początkowa ocena sytuacji była zła. Na dole jego Miasta rzeczywiście toczyła się wojna, chociaż nie taka, jaka mogłaby — przynajmniej w tej chwili — stanowić dla niego groźbę. Ale skoro Wu Shih zaczął się niepokoić, znaczy to, że nadszedł czas, by podjąć działanie — zdecydowane, stanowcze — i szybko zakończyć tę sprawę.
Uśmiechnął się.
— Jestem wdzięczny za troskę, Wu Shih, ale cała ta sytua
cja jest właśnie rozwiązywana. W gruncie rzeczy spodziewam
się, że w ciągu dwóch godzin będę mógł wystosować do
mediów wyczerpujące oświadczenie na ten temat. Oświad
czenie, które uspokoi wszystkich i zakończy spekulacje.
Wu Shih uśmiechnął się szeroko.
— Cieszę się, że tak jest, kuzynie. Pozostawienie tej sprawy samej sobie jeszcze przez jakiś czas zrobiłoby złe wrażenie.
— Rzeczywiście.
Li Yuan pochylił się nad konsoletą i przerwał połączenie. Wyprostował się i wziął głęboki oddech. Powstrzymywał się dotąd od działania zgodnie z ideą wuwei — bierności — licząc na to, że cała sprawa rozwiąże się sama. Ale z ostatniego raportu wynikało, że konflikt znalazł się w czymś w rodzaju martwego punktu. A to było niebezpieczne.
Do tej pory walka ograniczała się do terytoriów Triad i tylko sporadycznie przenosiła się na niektóre z innych poziomów dolnej pięćdziesiątki. Jednakże w wypadku sytuaq'i patowej jedna lub obie wojujące strony mogłyby doprowadzić do eskalacji konfliku i włączenia weń innych, zewnętrznych sił. A kto wie, jak mogłoby to się skończyć? Nie. Musi działać, i to natychmiast.
Wyciągnął rękę i wystukał kod Rheinhardta, a następnie wyprostował się w fotelu, czekając na pojawienie się generała.
— Helmut — powiedział bez żadnych formalności. —
Mam dla ciebie zadanie. Chcę, abyś przygotował Hei do akcji.
Mają wyruszyć za godzinę. Najwyższy czas, byśmy zakończyli
tę sprawę...
* * *
Stojący w ramie Michael Lever rozglądał się dookoła siebie. Pierwszy raz od tygodni wielki pokój szpitalny był wypełniony ludźmi. Wszyscy, poza dwoma lekarzami i ich czterema pomocnikami, przybyli tu, aby zobaczyć, jak stawia swoje pierwsze kroki. Pierwsze kroki od czasu zamachu. Popatrzył na nich i uśmiechnął się nieśmiało. Czuł się jeszcze mniej pewnie, niż na to wyglądał.
— Nie spiesz się — powiedział jeden z lekarzy, ostatni raz
sprawdzając ramę.
264
265
— Nie denerwuj się — odparł Michael, po czym zerknął na
dźwigienki ręcznego sterowania na piersi, mając równocześnie
nadzieję, że nie będzie ich potrzebował.
Po drugiej stronie salki stali Mary, Jack Parker oraz Kennedy i obserwowali go z uwagą. Kiedy Michael napotkał wzrok Kennedy'ego, na twarzy starszego mężczyzny pojawił się uśmiech.
— Ruszaj — powiedział miękko. — Uda ci się, Michaelu.
Skinął głową, szczęśliwy, że byli przy nim, po czym ponow
nie popatrzył na lekarza.
— Gotowe?
Lekarz odsunął się o krok.
— Możesz zaczynać, gdy tylko będziesz chciał, Michaelu.
Ale nie wysilaj się nadmiernie. Połączenia muszą się rozwinąć.
Jeśli je nadwerężysz, możesz mieć kłopoty.
Mówiono mu już o tym wcześniej, ale mimo to wysłuchał polecenia, wiedząc, jak ciężko pracowali, by tak szybko doprowadzić go do tego, że znowu stał i był gotowy postawić swoje pierwsze kroki. Odwrócił głowę i uśmiechnął się do Mary.
— A więc ruszam.
To było dziwne uczucie. Początkowo przypominało życzenie i jak większość życzeń nie spełniło się. Przyzwyczaił się już do tego, że jego ciało było w części odrętwiałe. Przyzwyczaił się do tego dziwacznego, upiornego stanu, w którym jego ręce i nogi nie odpowiadają na sygnały, które wysyła im mózg. W tej sytuacji właśnie to, co usiłował zrobić, wydawało mu się czymś dziwnym, niezwykłym. Niczym przywoływanie duchów.
Spróbował jeszcze raz, a sygnał, który wysłał — pragnienie — był prawie niezobowiązujący. Poczuł lekkie mrowienie w mięśniach, które jednak nawet nie drgnęły. Za słabo, pomyślał. Niewystarczająco. Zamknął oczy i odpoczywał przez chwilę. Rama, utrzymując go w pozycji stojącej, podnosiła go na duchu, ale mimo to wciąż się bał. Co się stanie, jeśli to nie będzie funkcjonować? Co się stanie, jeśli po tych wszystkich subtelnych i bolesnych zabiegach chirurgicznych aparatura zawiedzie? Co wtedy?
Ostrzegali go, że będzie miał takie nastroje. Mówili, że będzie się czuł niepewnie, jakby wyobcowany z własnego ciała. Bioprotezy będą mu się wydawały czymś obcym, a może
nawet i wrogim. Ale nie były. Były po prostu nierozwinięte. Musiał im tylko zaufać.
Otworzył oczy i spojrzał na lekarza.
— Nie wychodzi mi —powiedział. —Mam takie wrażenie, jakby w moim ciele nie było żadnej siły. Żadnego ciśnienia.
— Czujesz mrowienie?
— Tak, ale bardzo słabe.
Lekarz uśmiechnął się.
— Dobrze. Pracuj nad tym. Staraj się powiększyć odrobinę
to mrowienie. Rozwiń je. Pamiętaj jednak, że twoje mięśnie od
wielu tygodni nie wykonywały żadnej pracy. Pojawiła się już
lekka atrofia. To nic poważnego, ale wystarczy, by począt
kowo wydawało ci się, że zmierzasz donikąd. Próbuj jednak,
a w końcu ci się uda.
Michael zacisnął zęby i znowu spróbował. Mrowienie zwiększyło się, po czym nagle poczuł, że rama podnosi się i po chwili opada. Przesunął nogę o cztery cale do przodu.
Pokój rozbrzmiał brawami i radosnymi okrzykami. Uniósł głowę. Wszyscy uśmiechali się do niego. Roześmiał się także, czując, że ogarnia go prawdziwa ulga.
— Świetnie — powiedział lekarz, podchodząc do ramy, by
ją sprawdzić. — Sprawiłeś się naprawdę doskonale, Michaelu.
W gruncie rzeczy zrobiła to sama rama, wzmacniając mechanicznie ruch i przejmując cały jego ciężar, ale i tak nie zmniejszyło to uczucia dumy z tego osiągnięcia. Po tak długim czasie był znowu połączony, związany z własnym ciałem. Zadrżał, czując, że oczy wypełniają mu się łzami. W miarę jak będzie rozwijał połączenia, zwiększał kontrolę nad swoim ciałem, lekarze będą wolno zmniejszać siłę podtrzymującej go ramy. I w końcu, jeśli wszystko pójdzie dobrze, usuną ją zupełnie. Zacznie znowu chodzić.
Mary podeszła do niego i sięgnąwszy jedną ręką poprzez ramę do jego ramienia, a drugą gładząc go po policzku, powiedziała:
— Tak się cieszę, mój kochany. Jestem taka szczęśliwa. —
Cofnęła się z szerokim uśmiechem na twarzy. — Nie mogę się
już doczekać chwili, kiedy wejdziesz do Izby i zajmiesz swoje
miejsce.
Odpowiedział jej równie szczęśliwym uśmiechem. Cały strach, który czuł przez ostatnie kilka dni, zniknął bez śladu.
266
267
Powoli, świadomy tego, że hydrauliczne elementy urządzenia sprawiają, iż jego ruchy wyglądają niezdarnie, szczudłowato, podniósł lewą rękę i oparł ją na ramieniu żony.
— Czuję się teraz trochę jak maszyna do konserwowania
urządzeń — powiedział, śmiejąc się.
Mary pochyliła się do przodu, by pocałować go w czoło, po czym cofnęła się, ustępując miejsca Kennedy'emu. Ten przysunął się i wyszeptał:
— Jestem z ciebie dumny, Michaelu. Nie wiesz nawet jak dumny. Cierpiałem, widząc, jak leżysz tak bezradny, dzień po dniu.
— Dziękuję... — odpowiedział Michael i dodał z wahaniem: — Nie wiesz, co to dla mnie znaczyło. Myślę nawet, że wolałbym być martwy, niż dłużej tam leżeć.
— Wiem... —Kennedy zrobił krok do tyłu, ale wspomagana przez ramę ręka zatrzymała go.
— Mam jedno pytanie, Joe.
— Pytaj.
— Kto zapłacił za to wszystko?
Kennedy miał właśnie odpowiedzieć, ale Michael odezwał się znowu:
— Posłuchaj, wiem, jak wysokie były nasze długi po ostat
niej kampanii. Nawet po odliczeniu pieniędzy, które sam
zebrałem. — Umilkł i spojrzał pytająco w szare oczy swojego
rozmówcy.
Kennedy zawahał się. W końcu potrząsnął głową.
— Wszystko zostało zapłacone. Nie zawracaj sobie tym
głowy, dobrze?
Michael przez chwilę chciał nalegać, domagać się odpowiedzi, rozmyślił się jednak i skinął głową.
— W porządku. Zostawię to. Na razie. — Powoli, ale już
mniej niezdarnie niż poprzednio, cofnął rękę. — Chciałem
tylko wiedzieć, komu mam podziękować.
Na twarzy Kennedy'ego pojawił się dziwny wyraz, który powoli zmienił się w uśmiech.
— Nie mogę — powiedział, kręcąc głową. — Naprawdę, Michaelu, nie mogę powiedzieć. Po prostu przyjmij to.
— Czy to był mój ojciec?
— Twój ojciec? — Kennedy roześmiał się nagle, jakby sam ten pomysł był czymś absurdalnym. — Nie... Posłuchaj, Mi-
chaelu, przykro mi, ale nie pytaj więcej. Proszę. Nie mogę ci powiedzieć. Dobrze?
— Nie możesz?
— Nie mogę.
Kennedy powiedział to tak, jakby podjął jakąś nieodwołalną decyzję. Zdziwiony Michael zmarszczył czoło. Z jakiegoś powodu sprawa ta dotykała Kennedy'ego osobiście, sięgając przy tym do najbardziej skrytych pokładów jego duszy. Dlaczego?
— Dobrze — odpowiedział po chwili. — Nie będę o to więcej pytał.
— Świetnie — powiedział Kennedy, ustępując mu z drogi. — A teraz zobaczmy, czy możesz także ruszyć lewą nogą.
* * *
Potem, gdy został sam na sam z Parkerem, zapytał o to ponownie.
— Nie pytaj — odparł Parker, siadając obok łóżka i pochylając się nad nim, by ująć jego dłoń. —Joe zadbał o wszystko. Poza tym, czy ma to jakieś znaczenie? Rachunek został zapłacony. Tylko to się liczy.
— Czyżby? — Milczał przez chwilę, po czym odezwał się znowu: — Wiesz, czułem się bezsilny pod więcej niż tylko jednym względem, Jack. Przez cały czas, gdy tu leżałem, miałem wrażenie, że jestem coraz bardziej izolowany. Tak jakby było coś, o czym mi nie mówiliście. Żaden z was. Czy mam rację, Jack? Czy jest coś, czego mi nie powiedziałeś?
Parker opuścił głowę.
— O co ci chodzi?
Michael wziął głęboki oddech, a następnie potrząsnął z irytacją głową.
— Nie mogę w to uwierzyć. Posłuchaj, Jack, to ja, Michael,
twój najlepszy przyjaciel. Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć?
Parker spojrzał mu w oczy.
— Chcesz wiedzieć?
— Oczywiście, do cholery, że chcę wiedzieć. Niewiedza doprowadza mnie do szaleństwa. Jestem inwalidą, to jasne, ale nie traktuj mnie jak niedorozwiniętego umysłowo, Jack. Znasz mnie przecież na tyle, co?
268
269
— Może — odparł Parker. Zabrzmiało to bardzo dziwnie. Przyjaźnili się już od prawie dwudziestu lat i zdążyli się przez ten czas doskonale poznać.
— A więc?
— Wiedzą, kto podłożył bombę.
Michael poczuł, że ogarnia go chłód. Ileż to razy myślał o tym? Tysiąc? Więcej? I zawsze przyjmował, że nie wiedzą.
— Kiedy się dowiedzieli? — zapytał. Nie interesowało go, kto to zrobił, ale kiedy się dowiedzieli. W tym momencie wydawało mu się to ważniejsze.
— Jeszcze tego samego dnia. Złapali... złapali go prawie natychmiast.
Michael zadrżał i odwrócił wzrok. Czuł lekkie mrowienie w swoich członkach. Rama wisiała na podporach na drugim końcu pokoju. Patrzył na nią przez chwilę, myśląc o tym, że bez niego w środku cała ta wielka konstrukcja wygląda topornie i ciężko. Następnie spojrzał znowu na Parkera.
— Kto to był?
Parker uśmiechnął się ze znużeniem.
— Hartmann.
— Hartmann? — Michael roześmiał się z niedowierzaniem. Dopiero po chwili zrozumiał, co to może oznaczać. Odkrycie to spadło na niego tak nagle, że zaparło dech w piersiach. — Nie...
Parker obserwował go z głęboką troską w oczach.
— Przez pierwsze kilka dni dużo się na ten temat mówiło w mediach. Później wprowadzono embargo na wszelkie informacje związane z tym tematem. To dlatego właśnie...
— Dlatego właśnie nic nie słyszałem — dokończył Michael. Znowu poczuł mrowienie w nogach i rękach, jakby jego mózg wysyłał jakieś sygnały, o których on sam nie miał pojęcia.
— Kto wprowadził embargo? Nie wiedziałem, że ktokolwiek może mieć takie możliwości?
Parker zamrugał oczami i spojrzał w bok. Kiedy odpowiedział, jego głos obniżył się prawie do szeptu.
— Wu Shih. Kto inny?
— Wu Shih? — Michael był zupełnie zagubiony. — Dlaczego? Dlaczego miałby to zrobić? — Po czym dodał gwałtownie: — Posłuchaj, Jack, co tu się dzieje? Nie rozumiem...
Parker uśmiechnął się ponuro.
— Ja także. A przynajmniej nie wszystko. Ale mówiąc między
nami, nasz przyjaciel Kennedy pozawierał jakieś porozumienia.
— Porozumienia? Z Wu Shihem?
Parker wzruszył ramionami.
— Powiem ci tylko, że w czasie kilku ostatnich tygodni wszystko szło znacznie łatwiej niż do tej pory. Zbyt gładko. A ja zacząłem się nad tym zastanawiać.
— I?
— Posłuchaj, Michaelu, jest mi bardzo przykro. Wiem, jak to wygląda. Człowiek twojego ojca próbuje cię zabić. To nie jest przyjemna myśl. Wskazuje winnego tam, gdzie raczej nie chciałbyś go szukać. Ale chciałeś wiedzieć. Jeśli zaś chodzi o resztę... jestem równie zagubiony jak ty.
Michael zamknął oczy i pokiwał głową. Tylko wyraz jego twarzy mówił o nagłej goryczy, o rozpaczy, która nim targała. Kiedy znowu otworzył oczy, zobaczył pochylonego nad sobą Parkera.
— Dziękuję, Jack. Masz rację. To nie jest przyjemne. Ale
mimo wszystko, wiedząc o tym, czuję się lepiej. Mam... mam
wrażenie, że mogę teraz ułożyć sobie wszystko w głowie.
Przedtem byłem... skonfundowany. Myślałem, że straciłem
orientację, że nie mam już kontaktu z rzeczywistością.
Parker uśmiechnął się, nie odrywając od niego wzroku.
— Nie zrobisz nic głupiego?
— Co miałbym zrobić? Znokautować kogoś? Parker spojrzał mu prosto w oczy.
— Kto wie? Nie jesteś tak bezsilny, jak wyglądasz.
— Nie — odpowiedział, po raz pierwszy zdając sobie spra
wę z tego, czym były dla niego te operacje. — Nie. Wcale nie
jestem bezsilny.
Odzyska zdrowie i siły. Poświęci na to każdą godzinę, każdą minutę. A gdy już będzie gotowy... Zamknął oczy, uspokajając się, sprawiając, że mrowienie w nogach i rękach powoli zanikło. To był długi i ciężki dzień.
— Michael? — zapytał Parker, czując, że palce dłoni, którą
trzymał w ręce, nagle drgnęły, po czym powoli się rozluźniły.
Pochylił się nad swym przyjacielem i uśmiechnął się, słysząc
jego miękki, regularny oddech. Michael Lever zasnął.
* * *
270
271
Tolonen jeszcze przez chwilę patrzył w dół, na ruiny portu kosmicznego w Nantes, po czym odwrócił głowę w stronę generała Służby Bezpieczeństwa Li Yuana, Rheinhardta. Siedzieli obaj ściśnięci w małym kokpicie patrolowca, gdzie z trudem starczało miejsca na pilota i dwóch potężnych mężczyzn, ale żadna inna maszyna nie była dostępna. Wszystkie uległy zniszczeniu.
— Jak to się mogło stać? — zapytał Tolonen, wskazując na wyrwę ziejącą w gładkiej powierzchni Miasta. Wyrwę pozostawioną przez strefy, które runęły w dół.
— Nie jesteśmy jeszcze pewni — przyznał Rheinhardt, a przygnębienie malujące się na jego twarzy było idealną kopią miny marszałka. — Mamy trzy teorie, nad którymi pracujemy. Wedle pierwszej jest to wynik osłabienia podpór na skutek erozji spowodowanej działaniem wody.
— Czy to możliwe?
Rheinhardt pokręcił głową.
— Nie bardzo. Wprawdzie rzeka w ciągu lat zmieniła swój bieg i wydaje się, że jej poziom lekko się podniósł w czasie ostatniej dekady, ale większość filarów wbito w litą skałę. Poza tym z tego, co widać, prawie wszystkie z nich wciąż stoją. Z wyglądu tej dziury można wywnioskować, że te pokłady po prostu się oderwały.
— A może zostały wyrwane?
— Może. To właśnie mówi druga teoria. Że ogromna, niespotykana siła sztormu, a w szczególności fala, przyczyniła się do oderwania tych stref od przyległych sektorów.
Tolonen pokiwał głową.
— A trzecia?
— Jeden z naszych ekspertów wystąpił z koncepcją, że ciągła wibracja powodowana przez startujące z portu rakiety mogła w ciągu lat osłabić połączenia między strefami. — Rheinhardt wzruszył ramionami. — Według mnie jest to wielce nieprawdopodobne, ale mimo to badamy też taką możliwość.
Tolonen spojrzał jeszcze raz na widoczny w dole obszar zniszczeń i westchnął głęboko. Było znacznie gorzej, niż się spodziewał. Miasto powinno być bezpieczne. Bezpieczne na sto procent. Przez ponad sto lat stało, nie tknięte przez żywioły, a jednak teraz, w ciągu mniej niż trzydziestu sekund, trzy strefy zsunęły się do Gliny, zabierając ze sobą więcej niż
dwieście osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Jeśli wieści o tym wydostaną się na zewnątrz, na pokładach zapanuje panika, rozpętają się zamieszki...
Zadrżał. Rheinhardt miał rację, wzywając go. Miał rację, otaczając kordonem przyległe obszary i odcinając łączność. Ale czy to wystarczy? Czy rzeczywiście uda im się zapobiec temu, by wiadomość o katastrofie tych rozmiarów rozprzestrzeniła się po poziomach Miasta?
Pochylił się do przodu i poklepał pilota po ramieniu.
— W porządku. Zabierz nas stąd. Widziałem już wystar
czająco dużo.
Rheinhardt przysunął się do niego i zniżywszy głos, zapytał:
— No i jak, Knut? Co powinienem zrobić? Li Yuan rozkazał mi zniszczyć naszego przyjaciela Li Mina i oczyścić Doły z wszelkich śladów działalności Triad. I zrobiłbym to z dużą radością. Ale to było przedtem, zanim dowiedziałem się o tym. — Wziął głęboki oddech. — To... no cóż, to jest coś takiego, co mogłoby rozniecić pożar w całym Mieście, nie sądzisz? Wszelkie pogłoski na ten temat muszą być stłumione w zarodku. Mam jednak problem. Nie dysponuję wystarczającymi siłami, by równocześnie opanować tę sytuację i uderzyć na Triady. Rozumiesz to, prawda, Knut?
— Rozumiem bardzo dobrze, Helmut. Poza tym później będzie wystarczająco dużo czasu, by zająć się tymi mętami.
— A więc porozmawiasz z Li Yuanem?
Tolonen uśmiechnął się ponuro.
— Natychmiast. A tymczasem niech ci z T'ing Wei zaczną
zarabiać na swoje pensje. Niech zaleją wszystkie kanały dob
rymi wiadomościami i doniesieniami o zbliżającej się wiośnie.
A my módlmy się, żeby to wystarczyło.
* * *
Owinięty w antyczny sztandar Wong Yi-sun wyglądał jak osa zaplątana w sieć pająka. Krew, która wypłynęła z dziesiątek ran zadanych ostrzami siekier, zaciemniła oryginalne wzory ozdabiające delikatną tkaninę chorągwi, która kiedyś wisiała na honorowym miejscu w sali Tłustego Wonga.
Lehmann stanął nad ciałem swego rywala i spoglądając na jego bladą ptasią twarz, głęboko odetchnął. Był już bliski
272
273
kompletnego wyczerpania. Walczył bez przerwy przez czterdzieści godzin. Pod koniec, gdy stracił już zupełnie nadzieję, w najczarniejszej godzinie, nadeszła pomoc. Przybrała postać stu tysięcy Hei — półludzi GenSynu, używanych przez Służbę Bezpieczeństwa jako oddziały szturmowe —przysłanych przez Li Yuana, aby go wzmocnić. Odwrócić bieg wypadków na jego korzyść. Dać mu zwycięstwo.
Zadrżał, wspominając ten moment, po czym przykucnął i wyciągnął rękę, by dotknąć nasiąkniętego zakrzepłą krwią jedwabiu. Sztandar był koloru pawiego, a w jego środku widniał wielki złoty trójkąt. Wewnątrz trójkąta wyhaftowano krwawoczerwony piktogram.
Tian. Nan Jen. Tu. Niebo. Człowiek. Ziemia.
To był ten sam sztandar, który przed sześcioma wiekami wyniesiono z klasztoru Fu Chou. Ten, kto go posiadał, przewodził wielkiej radzie Hung Mun; był głową wszystkich 489, Wielkim Szefem sprawującym władzę na najniższych poziomach Miasta Europa.
A przynajmniej tak było do tej pory. Do dzisiaj.
Lehmann stał jeszcze przez chwilę, po czym odwrócił się i dał sygnał swoim ludziom, by zabrali ciało i spalili je wraz ze sztandarem. To wszystko właśnie się skończyło. Sześć wieków tradycji zredukowane do garstki popiołu. Teraz istniał tylko on. Wszystko inne zostało zniszczone.
Przeciągnął się, by ulżyć zmęczonym mięśniom, a następnie zaczął się zastanawiać nad tym, co zrobił. Zginęło dwieście tysięcy ludzi. Następne osiemdziesiąt tysięcy — jeńcy wzięci w pierwszych godzinach walki — umrze w ciągu godziny. Tak rozkazał. I tak musi być, nie może bowiem ryzykować pozostawienia najmniejszego nawet śladu opozycji. Jeszcze nie. Dopóki nie przebuduje swojej organizacji i nie odciśnie swojego znaku na każdym z tych poziomów.
Odwrócił się i rozglądając się wokół, zauważył, jak patrzą na niego jego ludzie: z czcią i grozą, jakby był jednym z antycznych bogów, który zstąpił między nich. Widząc to, roześmiał się w duchu. W tej chwili był tryumfatorem, królem tego świata, Białym Tangiem, jak go nazywali. Ale jak długo to będzie trwało? Jeśli Li Yuanowi wpadnie do głowy, by go zmiażdżyć, by rzucić swoich bestialskich Hei przeciwko byłemu sojusznikowi...
Przez chwilę jego umysł był jak odrętwiały. Zmęczenie, powiedział sobie, ale to było coś więcej niż tylko zmęczenie. To było coś takiego, jak ten moment na stokach Alp Oetztalskich. Moment, kiedy zajrzał do wnętrza wielkiego krateru, który pozostał po twierdzy DeVore'a, i zobaczył tylko ciemność. Wtedy także czuł się podobnie, jakby jakaś siła wyssała z niego wszelkie myśli, wszelką inicjatywę.
Był wyczerpany, zmęczony aż do szpiku kości. Zwycięstwo, teraz, gdy je odniósł, zdawało się czymś pustym. Pustym, nie osiągnął go bowiem własnymi siłami. W tej ostatniej chwili zależał od łaski i przychylności kogoś innego.
— Yao Lu — odezwał się, wzywając jednego ze swych
przybocznych.
Mężczyzna podbiegł pospiesznie, ukląkł i pochylił głowę.
— Panie?
— Ile było w skrzyniach, które znalazłeś?
— Ponad dwieście milionów, panie — odpowiedział Yao, nie podnosząc głowy.
— A w pozostałych kryjówkach?
— Trudno dokładnie powiedzieć, panie, ale na pewno więcej niż pięćset milionów.
Siedemset milionów. To była ogromna suma — znacznie większa, niż się spodziewał. Z takimi pieniędzmi pod ręką mógł osiągnąć właściwie wszystko. Pod warunkiem, że będzie miał na to czas. Ale o to właśnie chodziło. Odbudowa będzie długotrwała i czasochłonna, a on nie miał czasu. Jeśli chciał przetrwać, musiał go zyskać.
Tylko jedno miało teraz znaczenie. Załagodzenie Li Yuana.
— Yao Lu — powiedział w końcu, podjąwszy decyzję. —
Chcę, byście to wszystko zebrali i przynieśli tutaj. Wszystko, do
ostatniego/ena. A potem skontaktujcie się z majorem dowodzą
cym Hei Li Yuana i błagajcie go o spotkanie. Nadszedł czas, by
oddać wielkiemu T'angowi jego część. Czas, byśmy zapłacili mu
daninę w podzięce za wielką przysługę, którą nam dzisiaj oddał.
* * *
Li Yuan stał w wielkiej sali widokowej i patrząc na błękit-no-biały glob Chung Kuo, głaskał w zadumie swój gładki podbródek. Miał nadzieję, że spędzi tu, na górze, wolny
274
275
tydzień — wolny od spraw państwa — ale nie było mu to pisane. Tolonen miał rację. Rozmiar zniszczeń w porcie Nantes był tak ogromny, że nie można było tego zignorować. Musiał zająć się tą sprawą jak najszybciej, i to osobiście.
Odwrócił się i rozejrzał po pomieszczeniu, wspominając przy tym, jak często widywał ojca stojącego właśnie w tym miejscu, w którym sam teraz stał. Ojciec, pogrążony w myślach, pociągając jedną ręką delikatnie swoją zaplecioną w warkoczyki brodę, spędzał tu całe godziny. Kiedyś stanie w tym miejscu Kuei Jen i, przygnieciony sprawami państwa, także będzie spoglądał na tę błękitną planetę. Ale na razie dziecko śpi spokojnie, nie mając żadnego pojęcia o ciężarze, który pewnego dnia spocznie na jego barkach.
Ta myśl sprawiła, że uśmiechnął się, ale ten uśmiech zabarwił lekki smutek. Jego życie miało dobre strony, to prawda, ale czasami ciężar stawał się nie do zniesienia. Były takie dni, gdy chciał zrezygnować z tego wszystkiego, jak to kiedyś zaproponował jego brat Han, i przekazać władzę komuś innemu. Ale to nie mogło się stać. To było jego zadanie, jego obowiązek.
Co jednak zrobić w sprawie Nantes? To było pytanie. Gdyby powrócił na Ziemię otwarcie, Wang Sau-leyan z pewnością dowiedziałby się o tym, a to mogłoby się okazać katastrofalne. Była jednakże jeszcze inna możliwość. Mógłby zostawić tu swój prom i polecieć w statku zaopatrzeniowym, który miał wyruszyć za dwie godziny. Dzięki temu dostałby się do Nantes bardzo szybko i miałby wystarczająco dużo czasu na poczynienie niezbędnych kroków dla opanowania sytuacji w rejonie katastrofy. Tak, i może udałoby mu się także przekonać Wu Shiha oraz Tsu Ma, aby spotkali się z nim. Oczywiście w tajemnicy. Gdyby bowiem Wang usłyszał cokolwiek, mógłby w jakiś sposób wykorzystać to nieszczęście. A w sytuacji, gdy na dole wciąż jeszcze trwała wojna Triad, ważne było, by załatwić tę sprawę jak najszybciej, zanim rozejdą się pogłoski, które rozniecą panikę na najniższych poziomach.
Podjąwszy decyzję, Li Yuan zszedł szybko po. schodach i skierował się do pokoju dziecięcego.
Kiedy T'ang wszedł do środka, Tseng-li klęczał właśnie na podłodze, plecami do drzwi. Śmiał się, a maluch trzymający się jego wyciągniętych rąk, odpowiadał mu śmiechem. Niańka
siedząca po drugiej stronie pokoju zerwała się na widok Li Yuana i pochyliła się w ukłonie, ale T'ang przyłożył palec do ust i uśmiechnąwszy się, nakazał jej spokój. Wyprostowała się, ale Tseng-li zauważył kątem oka jej ruch i zorientowawszy się' że ktoś wszedł do pomieszczenia, obrócił się do tyłu. Kuei Jen także spojrzał w stronę drzwi i roześmiawszy się jeszcze radośniej, zawołał:
— Tata!
Li Yuan, nie mogąc powstrzymać śmiechu, podbiegł do niego i pochylił się. Tseng-li, widząc, że chłopczyk wyciąga ręce do swego ojca, odsunął się na bok.
— One zawsze ciągną do swoich — powiedział, podnosząc się na nogi i składając lekki ukłon Li Yuanowi.
— Niektóre bardziej niż inne — odparł Li Yuan, przenosząc wzrok z Kuei Jen na swego sekretarza. — To smutne, że my, którzy sprawujemy władzę, tak rzadko widujemy tych, którzy znaczą dla nas najwięcej. — Spojrzał ponownie na syna, uśmiechnął się do niego szeroko, po czym podniósł go i przycisnął do piersi. — Tak jak i teraz. Muszę wracać na dół, Tseng-li, i to natychmiast. Wydarzyło się coś, czym muszę się zająć osobiście. Nie będzie mnie dwa, może trzy dni.
Tseng-li ukłonił się jeszcze raz.
— Czy jest coś, co powinienem zrobić w czasie twojej nieobecności, Wasza Wysokość?
— Nie ma nic takiego, co nie może poczekać trzech dni. W końcu moi ministrowie są bardzo kompetentnymi urzędnikami.
Tseng-li roześmiał się, rozbawiony ironią pobrzmiewającą w głosie kuzyna.
— Nie, Tseng-li — kontynuował Li Yuan. — Zajmij się
tylko moim synem i moimi żonami, dobrze?
Piętnastomiesięczny Kuei Jen zaczął wydawać ciche, bulgoczące odgłosy i przycisnąwszy się do ramienia Li Yuana, ocierał się o jedwab swoją małą ciemną głową.
— Jest zmęczony — wyjaśnił Tseng-li, odprawiając niańkę gestem dłoni. — Kilka razy obudził się w nocy.
— w iskim razie potrzymam go — powiedział Li Yuan, kiwnąwszy jednocześnie głową. — To dosyć przyjemne, prawda?
— Właśnie teraz — zgodził się Tseng-li z uśmiechem. —
276
277
Ale one tak szybko rosną. Dzieci mojego brata... — Roześmiał się zamyślony. — Są już za duże, by je nosić. Poza tym stały się takie niezależne.
Li Yuan przytaknął, z uwagą obserwując kuzyna. Kuei Jen umościł się już w jego ramionach i przycisnął głowę do ciepłego barku.
— Tęsknisz za braćmi, Tseng-li?
— Czasami.
Li Yuan westchnął, spojrzał z uśmiechem na mały ciepły ciężar, który trzymał w rękach, i znowu popatrzył na Tseng-li.
— Mała przerwa dobrze by ci zrobiła, prawda? Może wy
myślimy coś po moim powrocie.
Tseng-li pochylił głowę, nic nie mówiąc, ale w jego oczach widać było wdzięczność.
— Czasami myślę, że rodzina jest wszystkim. Reszta... —
Yuan roześmiał się miękko, czując równocześnie, że dziecko
lekko się poruszyło. — To może dziwne myśli u Tanga, ale
prawdziwe. Nie zaufałbym także człowiekowi, który czułby
inaczej.
Tseng-li, patrząc na niego, uśmiechnął się i przytaknął. Dziecko już spało.
ROZDZIAŁ 11
Kręgi ciemności
Henssa, kapitan straży na pokładzie orbitującego pałacu Yangjing, przeszedł powoli przez salę kontrolną, oderwał magnetyczne podeszwy swych butów od podłogi i czepiając się poręczy, dotarł szybko do siedzącego przy ekranie porucznika.
— Sprawdziłeś kody?
Porucznik jeszcze raz wywołał sygnał, po czym odsunął się do tyłu, pozwalając kapitanowi obserwować, jak komputer rozszyfrowuje kody i wyświetla rezultaty na ekranie. Poniżej ostro zarysowanych ciągów liter i cyfr widać było rosnący wciąż obraz zbliżającego się statku, a jego skomplikowany, wygenerowany przez komputer wzór rozpoznawczy idealnie pasował do zaprogramowanego formatu.
Na twarzy kapitana pojawił się wyraz całkowitego zaskoczenia.
— Chi Hsing? — zapytał. — Czego on może tu chcieć?
Porucznik zachował milczenie. Decyzja. Niezależnie od rozkazów, nie zamierzał zestrzelić z nieba jednego z Siedmiu. Na dole miał rodzinę, o której musiał myśleć.
— Zażądaj potwierdzenia.
— Od kogo? — zapytał porucznik, wpatrując się nieruchomym wzrokiem w ekran. Wiedział o kamerach obserwacyjnych i o taśmach. Żadna komisja śledcza nie uzna jego działania za niewłaściwe. Będzie postępować dokładnie według regulaminu albo nie zrobi nic.
Kapitan wahał się jeszcze przez minutę, po czym pochylił się raptownie i wsparłszy się jedną ręką na pulpicie, wystukał drugą wiadomość, która została natychmiast zakodowana i wysłana: „Z całym szacunkiem proszę o podanie celu wizyty".
279
Porucznik dostrzegł obawę w oczach kapitana i po raz pierwszy poczuł coś na kształt współczucia do swego zazwyczaj wyniosłego przełożonego. Tanga nie pytało się o to, jakie są jego zamiary. Takie złamanie etykiety mogło pozbawić kapitana jego stopnia.
Przez jakiś czas nic się nie działo. Potem, jakby żadne pytanie nie zostało wysłane, zbliżająca się jednostka ponowiła swoją oryginalną prośbę o zezwolenie na przycumowanie i wejście na pokład. Statek był o zaledwie dziesięć minut od pałacu i ciągle się zbliżał. Decyzję należało podjąć natychmiast.
Kapitan pierwszy raz spojrzał na swego porucznika i pokręcił głową.
— Nie podoba mi się to. — Jednakże on najwyraźniej także był świadomy wiszących nad nimi kamer, dlatego nie rozwinął tej myśli. Odwrócił się i odepchnąwszy się od pulpitu, poszybował w stronę odległych drzwi. Tam złapał się mocno górnej poręczy, obejrzał się do tyłu i rozkazał: — Daj im zezwolenie na wejście na pokład, ale ostrzeż także, że będzie drobne opóźnienie.
— A jeśli zapytają o przyczynę?
Kapitan pogrążył się na chwilę w zadumie, po czym wzruszył ramionami.
— Nowa procedura bezpieczeństwa, to wszystko.
Powiedziawszy to, wdusił przycisk zamka pokrywy luku
i wysunął się przez okrągły otwór na zewnętrzny korytarz. Porucznik patrzył przez chwilę, jak tamten wychodzi, po czym ponownie spojrzał na ekran, a jego palce zaczęły wystukiwać zezwolenie dla zbliżającego się statku.
* * *
Wewnątrz promu było bardzo tłoczno. Siedziały w przednim pomieszczeniu, po sześć z każdej strony, a przejście między nimi było tak wąskie, że ich hełmy prawie się dotykały. Systemy chłodzące ich kombinezonów działały, ale mimo to większość z nich w ciągu kilku ostatnich minut pociła się intensywnie. Wpatrywały się w milczeniu w widoczny nad włazem ekran, obserwując rosnący kadłub pałacu, wiedząc, że te ostatnie chwile są decydujące dla powodzenia całej misji. Teraz, w czasie podejścia, były najbardziej wrażliwe i bezbron-
ne. Jeden błąd i zmienią się w zlodowaciałe śmieci krążące w przestrzeni kosmicznej.
Przez dłuższy czas nic się nie działo. Nie mogły słyszeć sygnału, który wysłał ich statek, nie miały także pojęcia o pytaniu, które nadeszło w odpowiedzi. Napięcie rosło sekunda po sekundzie. I wtedy, w pewnym momencie, z cichym szczęknięciem włączył się kanał wewnętrznej łączności, a w ich słuchawkach rozległ się głos przywódczyni grupy.
^- Dostałyśmy zezwolenie na wejście. Będzie jakieś drobne opóźnienie, ale potem dostaniemy się do środka. Powodzenia!
Odpowiedział jej cichy szmer rozmów, wyrażających uczucie ulgi, które je wszystkie ogarnęło. Dalsze swe działania miały idealnie przećwiczone. Najgorsze było już za nimi.
* * *
Kapitan ustawił swoich ludzi w półokręgu wokół pokładu wejściowego. Wszyscy na jego rozkaz założyli buty z magnetycznymi podeszwami oraz kombinezony kosmiczne. Każdy trzymał w rękach mały laser i lustrzaną tarczę. Oprócz tego nie powiedział im nic więcej. Jeśli miał rację, będzie jeszcze czas na wydanie im prostego rozkazu. Jeśli się mylił...
Uśmiechnął się ponuro, rozglądając się dookoła siebie i słuchając odgłosów wydawanych przez dokujący prom. Jeśli się mylił, będzie musiał zdać się na wyrozumiałość i współczucie Li Yuana, to bowiem, co nakazał zrobić, było zniewagą dla Chi Hsinga.
Zadrżał i wbił wzrok w wielkie drzwi, czekając, aż się otworzą. Instynkt mówił mu, że w tym wszystkim było coś złego. Chociaż sygnały były prawidłowe, sytuacja wydawała się w najwyższym stopniu nieprawidłowa. Dlaczego Chi Hsing miałby składać teraz wizytę, i to bez zapowiedzi? I dlaczego on, kapitan straży pałacowej, nie otrzymał żadnego ostrzeżenia o tej wizycie?
Jednakże gdzieś wewnątrz jego głowy odzywał się także inny głos. Kto, oprócz Chi Hsinga, mógłby lecieć jego statkiem? Kto mógłby użyć jego kodów? Był śmieszny, nawet dopuszczając do siebie myśl, że coś tu było nie w porządku. A jednak...
Może to właśnie jest przyczyna, dla której zostałem wy-
280
281
brany. Może oni wiedzieli, że tak właśnie się zachowam. Cokolwiek by to było, zabrnął już zbyt daleko, aby ograniczyć się do półśrodków. Dopilnuje wszystkiego niezależnie od osobistych kosztów. Niezależnie od tego, czy jego pan zrozumie go, czy też nie, obowiązek kazał mu podjąć takie właśnie działanie.
Nagle zrobiło się cicho. Prom przybił. Następnie rozległ się głośny syk powietrza wypełniającego komorę. Trzydzieści sekund, pomyślał kapitan, zbierając siły i wymierzając swoją broń w drzwi. Zauważył, że kilku z jego żołnierzy spojrzało na niego, po czym ponownie skierowało wzrok w stronę wejścia. Nie wiedzieli, dlaczego tu są ani co się dzieje, ale nie odzywali się. Dowiecie się za chwilę, powiedział sobie w duchu. Kimkolwiek by oni byli, nie będą się was tutaj spodziewali.
Syk ucichł. Najpierw usłyszeli coś, jakby niskie stęknięcie,
po czym drzwi zaczęły się rozsuwać. Przez otwór wyszło trzech
ludzi w kombinezonach. Najbardziej jednak rzucał się w oczy
pierwszy z nich. Jego kombinezon był złoty, a na ramionach
miał żółty cesarski płaszcz. .
— Chi Hsing... — zaczął kapitan, opuszczając broń i pochylając się w ukłonie. Wszyscy jego żołnierze osunęli się na kolana i opuścili głowy. Jednakże jakieś poruszenie za plecami Tanga sprawiło, że kapitan zawahał się i ponownie uniósł swój laser. Ale było już za późno. Powietrze przecięły palące promienie laserów, a ze słuchawek dobiegły go przeraźliwe krzyki jego ludzi. Sam także krzyczał, ale jego głos utonął w ogólnej wrzawie i chaosie. Trzy postacie w kombinezonach prowadziły ogień do klęczących żołnierzy, tnąc ich na kawałki. Tylko on, jakimś cudem, stał pośród tego wszystkiego zupełnie nietknięty.
Dygocząc, podniósł jeszcze raz swoją broń, nacisnął spust i patrzył, jak zabarwiony na złoto wizjer rozpada się, po czym wybucha.
To nie jest Chi Hsing, powtarzał w duchu, trzymając promień na padającej postaci. To nie jest Chi Hsing. Ale nawet, gdy ogniste światło z laserów pozostałych napastników wgryzło się w jego pierś, szyję i ramiona, czuł jedynie wielki, przejmujący żal. Zabił Tanga, Syna Nieba! I teraz cała jego rodzina zostanie wytępiona, a duchy przodków, pozbawione modlitw żyjących, zaginą w bezmiernych obszarach wyższego świata. Jego żona, dziecko...
Zachwiał się, po czym upadł i znieruchomiał. Jeden z ubranych w kombinezony ludzi zatrzymał się przy nim, spojrzał w dół, a następnie przekroczył go i ciężko stąpając, ruszył w stronę korytarza. Za nim podążali inni. Terrorystki. Yu. Ich przywódczyni roześmiała się tryumfalnie, po czym zaczęła wykrzykiwać rozkazy do mikrofonu.
Dokonały tego! Były na pokładzie!
* * *
W wielkim oceanicznym mieście Sohm Abyss był właśnie późny poranek. W restauracji panowała cisza i znajdowała się tam tylko garstka ludzi. Kiedy Rebecca weszła do sali, Kim siedział na swoim stałym miejscu w narożniku, z wypełnioną do połowy czarką eh'a przy łokciu. Zauważywszy go, zbliżyła się i usiadła naprzeciw niego.
Podniósł głowę i spojrzał jej w oczy, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Nie widział jej od tamtej nocy. Unikał jej, pracując dłużej niż zwykle i śpiąc w laboratorium. Przez kilka dni nie przychodził nawet do restauracji, z obawy, że go tam wytropi. Jednak cały czas wiedział, że w końcu będzie musiał stawić jej czoło. I zakończyć tę sprawę.
— Cześć — powiedziała miękko, uśmiechając się do nie
go. — Zastanawiałam się, gdzie się podziałeś. Zostawiłam ci
wiele wiadomości na twoim komsecie. Ale może ich nie do
stałeś. Powiedziano mi, że bardzo ciężko pracujesz.
Uniósł brwi, jakby nic nie wiedział o tych wiadomościach, ale to nie była prawda. Widział je. Było ich ponad tuzin i wszystkie takie same. Prośby o to, by się z nią skontaktował i porozmawiał.
— Martwiłam się o ciebie — ciągnęła, pochylając się nad
stolikiem, tak że poczuł znowu zapach jaśminu. —Myślałam,
że jesteś zły na mnie z powodu tego, co się stało. Kiedy
obudziłam się rano, a ciebie już nie było...
Opuścił wzrok.
— Nie jestem zły na ciebie.
To była prawda. Nie był zły na nią, ale na siebie. Zrobił z siebie durnia i teraz czuł wstyd. Głęboki, bezgraniczny wstyd. Zawiódł siebie. Siebie i Jelkę.
— Posłuchaj, jest mi przykro — zaczął. — Byłem pijany.
Ja...
282
283
Roześmiała się miękko, prowokacyjnie.
— Nie aż tak pijany.
— Nie to miałem na myśli — powiedział poważnie, patrząc znowu w jej oczy. — Chciałem powiedzieć, że to, co zrobiliśmy, było złe. Gdybym był trzeźwy, nigdy nie poszedłbym do twojego pokoju.
— Czy to znaczy, że to nie sprawiło ci przyjemności? — Jej wpatrujące się w niego oczy były szeroko otwarte. Wyciągnąwszy rękę, ujęła jego dłoń i zamknęła w swojej. — Mnie sprawiło. I nie mogę przestać o tym myśleć. Ty i ja, Kimie, razem w ciemności. To było cudowne. Czy nie myślałeś tak samo? Ty i ja robiący to. — Zadrżała i ścisnęła jego palce.
— To było złe — powtórzył, zbierając siły, by oprzeć się jej dotykowi, miękkiej, uwodzicielskiej sile jej głosu. — Jest pewna dziewczyna...
Zauważył drgnięcie jej oczu. Zaskoczenie, a potem zadumę.
— Dziewczyna? Ktoś, kogo lubisz? Skinął głową.
— Złożyłem obietnicę.
— Obietnicę? — Uśmiechnęła się i jednocześnie zmarszczyła czoło, tak że te dwa grymasy dziwnie współistniały przez jakiś czas na jej twarzy. — Jaką obietnicę?
— Widzisz, ona jest bardzo młoda, a jej ojciec... no cóż, jej ojciec jest potężnym człowiekiem. Nie chce, abym się z nią widywał, a więc wysłał ją daleko stąd. Do kolonii. Ale ja jej obiecałem. Ja... — Przerwał, zdawszy sobie nagle sprawę z tego, że powiedział więcej, niż zamierzał. Pragnął jednak, by Rebecca zrozumiała, by uświadomiła sobie, dlaczego ta noc z nią była czymś złym.
Jej palce powoli rozluźniły uścisk. Cofnęła ręce, wyprostowała się na krześle i pokiwała głową, a na jej twarzy pojawił się dziwny wyraz.
— A więc wypieprzyłeś mnie i teraz zostawiasz, co? Zadrżał.
— To nie było tak. Gdybym był trzeźwy...
— Gdybyś był trzeźwy. — Potrząsnęła głową. Jej twarz
nagle stwardniała, a w oczach pojawił się gniew. — Czy ty
tego nie widzisz, Kim? Nie rozumiesz jeszcze swojej sytuaq'i?
Czy jedyne, co potrafisz pojąć, to atomy i abstrakcyjne siły?
Ta dziewczyna... ona nie będzie na ciebie czekać. Nie zrobi
tego, gdy jej ojciec jest przeciwko tobie. Oni nas nienawidzą, Kim. Czy to do ciebie jeszcze nie dotarło? Ich twarze mogą się do nas uśmiechać, ale w głębi swych serc nienawidzą nas. Jesteśmy Urodzeni w Glinie. Inni od nich. I gardzą nami z tego powodu.
— Nie — powiedział spokojnie, zakłopotany tą nagłą zmia
ną, która w niej nastąpiła, tym całym gniewem, który zgroma
dził się w jej drobnym ciele. —- Niektórzy z nich są tacy. Ale
nie wszyscy. Ta dziewczyna...
Wstała gwałtownie i spojrzała na niego z góry.
— Ciągle jeszcze tego nie rozumiesz, prawda? Ty i ja jesteś
my tacy sami. Wiemy, jak mają się rzeczy. Jak one naprawdę
wyglądają. Wiemy o ciemności panującej tam, na dole. Wiemy,
ponieważ ona jest w nas. I wiemy, co to znaczy cierpieć, być
kupionym i sprzedanym, i traktowanym jak zwykły przed
miot. — Zadrżała i rzuciła mu wyzywające spojrzenie. —
Jesteśmy tacy sami, Kimie Wardzie. Nie rozumiesz jeszcze
tego? Ty należysz do mnie. Jesteśmy Wardami. Parą. Dosko
nale dobraną parą.
Siedział, kręcąc głową, zaprzeczając jej słowom, a jednak jakaś jego część dostrzegła prawdę w tym, co mówiła. Polizał wargi i odezwał się, czując ból na myśl o tym, co musiało teraz nastąpić.
— To, co powiedziałaś, Becky... to prawda. Jesteśmy tacy
sami. Ale to wszystko. A to, co zrobiliśmy... — zadrżał —
było pomyłką. Czy nie widzisz, że to była pomyłka?
Stała jeszcze przez chwilę, spoglądając na niego z góry; było to długie, pełne gniewu spojrzenie, które zdawało się przygniatać go swym ciężarem. Potem, bez słowa, odwróciła się i odeszła, spokojnie i ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
Siedział, patrząc na drzwi, wiedząc, że to wcale nie był jeszcze koniec, że nie przekonał jej o tym. Po jakimś czasie odwrócił głowę, uświadomiwszy sobie, że ktoś stanął w pobliżu, nie dalej niż sześć kroków od niego.
— Tuan Wen-ch'ang!
Wysoki Han pochylił głowę i uśmiechnął się, pokazując swoje niezbyt doskonałe zęby.
— Kim... Czy mogę się przysiąść do ciebie?
— Oczywiście. Proszę... — Kim uniósł się, witając go
ukłonem.
284
285
Tuan usiadł, postawił przed sobą swój chung, a potem popatrzył na Kima.
— Wyglądasz na zdenerwowanego, mój przyjacielu. Czy
masz jakieś kłopoty?
Kim opuścił wzrok. Jeśli Tuan nadszedł w czasie jego rozmowy z Rebeccą, to znaczy, że widział, a może nawet i usłyszał coś z tego, co między nimi zaszło. Jednakże Tuan nie to miał na myśli. Pytał Kima, czy chce z nim porozmawiać o swych kłopotach, czy chce się nimi podzielić.
Przez chwilę Kim wahał się, zastanawiając się, czy nie powinien zatrzymać wszystkiego dla siebie, ale potem, widząc wyraz współczucia i zrozumienia na twarzy wysokiego Han, pokiwał głową i pochylił się nad stołem.
— Chodzi o to...
* * *
— Co tu się dzieje?
Tseng-li stał przy biurku Li Yuana i patrzył na wpuszczony w blat ekran. Zaniepokoił go metaliczny odgłos dokującego promu i zjawił się tu niezwłocznie, nie zatrzymując się, aby skonsultować swe odczucia z kimkolwiek.
Porucznik spojrzał na niego z zakłopotaniem.
— Nie jestem pewny, mój panie. Przybył właśnie statek Chi Hsinga. Jakieś trzy minuty temu. Kapitan Henssa wyszedł na powitanie.
— Chi Hsing? — Tseng-li roześmiał się, ale rysy jego twarzy ułożyły się w grymas niepewności. — Jesteś pewny?
— Podali aktualne i prawidłowe kody. Nie mógł ich znać nikt, oprócz straży osobistej Chi Hsinga, mój panie.
Tseng-li pokiwał głową, intensywnie myśląc. Coś tu nie pasuje. Li Yuan uprzedziłby mnie. Nie wyjechałby, wiedząc, że Chi Hsing ma tu przybyć. Przez chwilę stał nieruchomo, lekko pochylony, jakby był w transie, po czym zapytał:
— Czy weszli już na pokład?
Porucznik spojrzał na inny ekran.
— Tak, właśnie wchodzą. Ja... — Szarpnął się do tyłu,
jakby otrzymał silny cios, a jego policzki wyraźnie poblad
ły. — Aiya...
Tseng-li wskoczył do windy i zjechał szybko na obrzeże
286
pałacu. Gdy tam dotarł, rzucił się biegiem wzdłuż powoli wznoszącego się korytarza i wpadł do drugiego pokoju po lewej stronie, kiwając po drodze głową czuwającemu na zewnątrz wartownikowi. Znalazłszy się w środku, pochylił się nad łóżeczkiem, bezceremonialnie wyjął śpiące niemowlę wraz z częścią pościeli i wypadł drugimi drzwiami. Kiedy biegł przez kwatery załogi, ludzie poruszali się, podnosili głowy z poduszek i wołali w ślad za nim, ale nie miał czasu, by się zatrzymać i ostrzec ich. Jego obowiązkiem była ochrona Kuei Jena. Tylko to. A i tak mogło już być za późno.
Przy włazie prowadzącym do kuchni zatarasował mu drogę wartownik, wymierzając w niego swoją broń.
— Przepuść mnie! — wrzasnął, zbijając lufę w dół. — Życie twojego księcia od tego zależy!
Wartownik otworzył usta ze zdumienia, przepuścił go, po czym pokiwał głową i odwrócił się, gotowy bronić włazu, wiedząc już, jeśli nie wiedział tego przedtem, że dzieje się coś bardzo złego.
Kuchnie były puste. Tseng-li biegł wzdłuż wielkich, rozbrzmiewających echem pomieszczeń, słysząc swój chrapliwy oddech i odczuwając już ciężar na wpół uśpionego dziecka, które przyciskał do piersi. Kołysał niezdarnie Kuei Jena, przyciskając równocześnie mocno jego drobne ciało z obawy, że go upuści.
Dotarłszy do końca pomieszeń kuchennych, przystanął i oddychając głęboko, zaczął nasłuchiwać. Słychać już było wyraźne odgłosy walki — eksplozje, odległe wrzaski, a potem przeraźliwy, choć stłumiony głos kogoś, kto krzyczał zupełnie niedaleko. Wcisnął kciukiem kontrolki.zamka włazu i wgra-molił się do wąskiego, skręcającego w bok korytarza, w którym musiał się zgarbić i poruszać znacznie wolniej. Wszystko teraz zależało od tego, jak szybcy byli napastnicy i jak dobrze znali rozkład pałacu. Jeśli poszli prosto na drugą stronę piasty, mogli już tam być, ale założył, że tak nie postąpili. Prywatne kwatery znajdowały się na obrzeżu wielkiego koła, którym był pałac. Jeśli interesował ich T'ang i jego rodzina, to właśnie tam powinni się udać w pierwszej kolejności. A przynajmniej taką miał nadzieję.
W czasie, gdy przeciskał się tym wąskim korytarzem, nie docierały do niego żadne dźwięki. Ale na koniec, gdy dotarł do
287
jasno oświetlonej studni, hałas wrócił. Głosy. Niekulturalne glosy ludzi ze średnich poziomów. Przełknął ślinę, zrozumiawszy wszystko. Terroryści!
Trudno było ocenić, skąd i z jak daleka dochodziły te głosy. Ciągle mogli być daleko za nim, ale mogli także być dokładnie między nim a piastą. W drugim wypadku on i Kuei Jen mogli się pożegnać z życiem.
Przeszedł przez otwartą przestrzeń, a potem położył ostrożnie dziecko wraz z jego kocykami, modląc się przy tym w duchu, by nie obudziło się i nie zaczęło płakać. Następnie wyprostował się i ciężko oddychając, otworzył jedną z tuzina szafek wbudowanych w ścianę. Wyjął z niej kombinezon próżniowy dla niemowlaka. Sprawdził go szybko i upewniwszy się najpierw, że jest w nim odpowiedni zapas tlenu, włożył dziecko do środka. Następnie otworzył inną szafkę, wyjął z niej swój własny kombinezon i szybko go założył.
Stracił kolejne dwie minuty, dopasowując go i sprawdzając, czy wszystko funkcjonuje. Teraz pośpiech stał się jeszcze bardziej konieczny niż poprzednio.
Był w „dolnej" części pałacu, a z tego miejsca tylko jeden tunel, i to najwęższy ze wszystkich, prowadził od obręczy do piasty całej konstrukcji. Był to kanał bezpieczeństwa i konserwacyjny zarazem; zwykła metalowa rura z drabiną w środku. Przyciskając dziecko do siebie, zaczął się wspinać. Wyglądało to bardzo prosto, ale była to wędrówka od szybko rotującej obręczy w stronę piasty wielkiego koła-pałacu. W miarę jak będzie się wspinał w górę drabiny, będzie równocześnie stawał się coraz lżejszy. Ponieważ niesie dziecko, będzie musiał zachować szczególną ostrożność. Na samym końcu jego wspinaczka stanie się szczególnie trudna i kłopotliwa.
I być może, bo nie można wykluczyć takiej możliwości, będą już tam na niego czekać.
* * *
Kiedy drzwi laboratorium otworzyły się z hukiem, Kim siedział właśnie na krawędzi swojego biurka i przeglądał ostatnie wyniki wraz z Feng Wo-shenem i jeszcze jednym ze swoich asystentów.
— Becky...
288
Wstał i spojrzał na nią. Od czasu, gdy ją ostatnio widział, upłynęło trochę więcej niż godzina, ale Rebecca zmieniła się nie do poznania. Jej oczy były ciemne i napuchnięte, a włosy potargane. Rozdarła swoje jedwabie — poszarpała je albo pocięła — i zwisały z niej teraz jak szmaty żebraka z najniższych poziomów. Ale to było jeszcze nic w porównaniu z pozycją, którą przyjęła, z napiętą, zwierzęcą postawą i zapiekłą wrogością widoczną w jej oczach.
Stała tak przez chwilę, patrząc na niego, po czym powoli, bardzo powoli, zaczęła się zbliżać. Natychmiast rozpoznał tę dziwną niezdatność widoczną w jej ruchach. Tak samo zachowywał się Lukę, zanim po niego przyszli. I Will. A w końcu i Deio. Niczym niestabilne formacje atomów, które znalazły się w zewnętrznym polu, każdy z nich, kolejno, rozpadał się gwałtownie i nieodwracalnie.
Cofnęła się. Wróciła do stanu sprzed „rehabilitacji" i stała się znowu tym, kim była tam na dole, w wiecznym mroku Gliny. Albo prawie tym, w jej oczach bowiem tliła się jeszcze iskierka normalności, malutkie światełko w miejsce jasnego ogniska intelektu, które płonęło tam jeszcze tak niedawno.
Feng Wo-shen dotknął jego ramienia.
— Czy mam wezwać straż?
— Nie — odparł Kim, wyciągając rękę, jakby chciał go powstrzymać. — Nie, Feng, sam sobie z tym poradzę.
Feng odsunął się powoli do tyłu, pociągając za sobą asystenta.
Rebecca zatrzymała się w odległości trzech kroków od Kima. Całe jej ciało było tak napięte, jakby miała zamiar na niego skoczyć. Patrząc na nią, miał wręcz fizyczne wrażenie, że widzi wypływającą z niej ciemność. Ciemność, która niczym jakaś wielka niszcząca siła wycieka z jej oczu, ust i napiętych mięśni ciała. Mimo to wciąż był tam jakiś element samokontroli. Coś ciągle jeszcze ją powstrzymywało — jakaś cieniutka, drżąca struna rozumu nie pozwalała jej na całkowite załamanie.
Rozumu... albo obsesji.
Uniosła lekko podbródek, jakby chciała wywęszyć coś w powietrzu, po czym wyciągnęła rękę w jego kierunku.
— Pomyliłeś się, Kimie Wardzie. Nic nie rozumiesz.
Jej trzęsąca się dłoń wyglądała tak, jakby za chwilę miała się
289
rozpaść. Przez chwilę jej usta poruszały się w ciszy, jakby zerwane zostało jakieś istotne połączenie między nimi a jej umysłem; po czym przemówiła:
— To powinniśmy być my. Ty i ja. Razem, jak Yin i Yang,
aż do końca rzeczy. — Zadrżała, a nienaturalne napięcie jej
ciała zmieniło to w dygotanie. — Jesteś mój, Kimie Wardzie,
nie rozumiesz jeszcze tego? Mój. To było nam przeznaczone.
Zbliżyła się, patrząc mu dziko, wyzywająco w oczy. Mięśnie jej policzka drgały teraz gwałtownie, w zupełnie nie kontrolowany sposób, jakby szarpało nimi coś ukrytego w jej ciele.
— Ale ty tego nie chciałeś, prawda? Pragnąłeś czegoś lep
szego. Czegoś subtelniejszego. — Roześmiała się zimno, a jej
twarz wykrzywiła się w ohydnym grymasie. Kiedy się znowu
odezwała, jej głos zdawał się nasiąknięty pełnym jadu szyderst
wem. — Myślisz, że jesteś kimś wyjątkowym, czyż nie? Myś
lisz, że oni naprawdę chcą ciebie tutaj. Ale to nieprawda.
Jesteśmy od nich różni. Jesteśmy Gliną, Kimie. Gliną. I oni
nigdy nie pozwolą nam o tym zapomnieć. Każdy ich
uśmiech jest kłamstwem. Każde słowo oszustwem. Ale ty tego
nie widzisz, prawda? Oślepia cię jasność tego świata. Tak
bardzo oślepia, że nie widzisz mroku, którym to wszystko jest
podszyte. — Przechyliła wolno głowę i spojrzała na niego pod
tym dziwnym, nienaturalnym kątem. — Wszystko. Nawet
twoja bezcenna dziewczyna. Ale przecież ty nie słyszałeś o tym,
prawda?
Zmrużył oczy.
— Co masz na myśli?
Uśmiechnęła się tryumfalnie.
— Obserwowałam cię... wiesz o tym? Śledziłam cię przez te
wszystkie lata. Dowiadywałam się o tym, co robisz i kogo
spotykasz. To dlatego wiem.
Jej uśmiech powoli zanikł. Pod nim była tylko pełna smutku, głęboka gorycz.
— To był Tolonen, prawda? To Tolonen ją odesłał. Wi
dzisz, sprawdziłam to. Reszty się domyśliłam.
Milczał, ale jej słowa przestraszyły go.
— Tolonen — ciągnęła ze stwardniałą nagle twarzą. —
Jelka Tolonen. Twój świetlisty wzór doskonałości. Ale czy
wiesz, co ona zrobiła? Prawie zabiła człowieka. Młodego
kadeta. Skopała go tak, że omal nie umarł.
Potrząsnął głową.
— Kłamiesz.
— Czyżby? — Roześmiała się gorzko. — Z tego, co słyszałam, twoja kochana Jelka jest małym potworem. Słyszałam...
Odgłos policzka zaskoczył Kima. Widział, że Rebecca zatacza się do tyłu, słyszał krzyk Fenga dochodzący zza pleców, ale wszystko to poprzedzał moment całkowitej ciemności. Albo zapomnienia.
Pokręcił lekko głową, jakby budząc się ze snu, po czym znowu spojrzał na nią. Rebecca trzymała się jedną ręką za policzek i patrzyła na niego z wyrazem zaskoczenia oraz gniewu w oczach.
Co ona powiedziała? Co to było?
Popatrzył na swoją rękę. Dłoń piekła go tak, jakby polał ją jakimś środkiem odkażającym. Następnie znowu spojrzał na nią, na czerwoną pręgę widoczną na jej policzku. Przez chwilę nic nie kojarzył, jego umysł był jakby odrętwiały, zatopiony w ciemności. A potem zrozumiał. Uderzył ją. Uderzył ją z powodu czegoś, co powiedziała. Ponieważ...
Przykucnęła naprzeciw niego i widać było, że każdą jej komórkę, każdy atom przepełnia nienawiść i szaleństwo. W tym krótkim momencie ciemności coś całkowicie ją zmieniło. Ta odrobina światła, która jeszcze w niej była, zniknęła, zdmuchnięta jego uderzeniem. Ta istota, której musiał teraz stawić czoło, była więcej zwierzęciem niż człowiekiem. Pomimo to, sedno jej obsesji pozostało nietknięte, nienaruszone. Tylko to uczucie nią jeszcze władało. To i nic innego.
Jej głos także uległ zmianie: zniknęła gdzieś ogłada i elegancja, które cechowały go jeszcze kilka chwil wcześniej. Brzmiał teraz chropowato i gardłowo, a słowa wychodziły z jej ust niezdarnie, jak kawałki potłuczonej porcelany.
— Thhy jehh-steś mhh-ój — powiedziała, przyzywając go gestem dłoni o zakrzywionych na kształt szponów palcach. — Thhy i jaa, Kih-m. Rhaa-zeem. Gli-nna. Mhyy jehh-steśmy z Gli-nny.
— Nie — krzyknął, przerażony tym okropnym, odrażającym głosem wychodzącym z jej ust. —Nie, Becky, proszę... — Ale było już za późno. Warcząc jak zwierzę, z obnażonymi zębami, rzuciła się na niego.
Odepchnął ją z całej siły, tak że poleciała na biurko, tracąc
290
291
na moment oddech, ale już chwilę później znowu była znowu przy nim, sięgając palcami do jego oczu.
— Becky! — Odrzucił ją ponownie, nie zauważając nawet
Fenga, który minął go i pobiegł do drzwi. — Na litość boską,
Becky, nie!
Ale do niej słowa już nie docierały. Z dziką zawziętością, która wprawiła go w przerażenie, skoczyła na niego i złapała za szyję, jakby chciała pociągnąć go z sobą w głębiny, które były teraz jej żywiołem. Tym razem zrozumiał już, że chcąc ją powstrzymać, będzie musiał ją zranić.
Dławiąc się, zaczął uderzać na oślep, trafiając ją w twarz, szyję i klatkę piersiową. Siła tych ciosów zaskoczyła ją i zmusiła do rozluźnienia uścisku. Kiedy chwiejąc się na nogach, odsunęła się trochę do tyłu, uderzył z góry zaciśniętymi w kułak pięściami, rzucając ją na kolana. Miał właśnie z tym skończyć, zadając ten ostatni cios, kiedy usłyszał krzyk:
— Ward! Nie!
Kim zatrzymał się i spojrzał w tamtą stronę. Po drugiej stronie laboratorium stał administrator Schram. Za jego plecami widać było Feng Wo-shena i dwóch uzbrojonych strażników.
— Odsuń się, Ward. Natychmiast. My się tym zajmiemy.
Kim popatrzył w dół. Rebecca klęczała u jego stóp z twarzą
skierowaną ku niemu, ale jej oczy były puste, niewidzące. W chwili, gdy na nią spojrzał, przebiegł ją dreszcz, a potem jej drobne ciało załamało się, jakby zapadając się samo w sobie.
Zabiłem ją, pomyślał przerażony. Zabiłem...
Schram był już przy nim i przejął kontrolę nad sytuacją. Rozkazał strażnikom związać nieprzytomną dzieczynę i zabrać ją z laboratorium, a potem polecił Fengowi, by posprzątał. Ale Kim nie zdawał sobie sprawy z niczego, co się wokół niego działo. Nagle wrócił do czasów „rehabilitacji" i klęcząc obok zniszczonej klatki, wpatrywał się w martwego ptaka, a wizja ta była tak wyraźna, tak żywa, że wydawało mu się, iż wystarczy tylko wyciągnąć rękę, by dotknąć jego piór.
Znowu, pomyślał, oddychając z drżeniem. Wydarzenia są jak zmarszczki na wielkim oceanie Czasu, jak kręgi ciemności zmierzające ku odległym brzegom przyszłości.
Jęknął, myśląc o przyjaciołach, których utracił. Najpierw odszedł Lukę, potem Will i Deio, a teraz Rebecca. Byli z Gliny, każde z nich, ulepieni z ziemi i ukształtowani przez
okoliczności. Ale po co? Jaki był cel tych śmierci i tego całego cierpienia? Jaka przyczyna? Aby on mógł iść dalej? Nie. To nie miało sensu. Absolutnie żadnego sensu.
— Ward!
Schram patrzył na niego z niepokojem w oczach i potrząsał nim.
— Obudź się, Ward! Już po wszystkim. Jej już nie ma. Zabraliśmy ją.
— Zabraliście ją?
Kim popatrzył na Schrama i pod powierzchnią jego oczu zauważył dziką radość, z jaką tamten przyjął tę tragedię. Dla niego ten smutny spektakl był czymś w rodzaju tryumfalnego zwycięstwa; dowodem, że miał rację — że Glina zawsze pozostanie Gliną i wszelkie próby, zrobienia z tych pokracznych istot prawdziwych ludzi muszą się skończyć niepowodzeniem. Ale Schram nie rozumiał. I nigdy nie będzie w stanie zrozumieć. Musiałby tam być, najpierw w ciemności, a potem w jednostce dostosowawczej, z Lukiem i Willem, z Deio i Rebecca.
Kim westchnął, po raz pierwszy pojmując w pełni głębokość swej straty. Byli czymś szczególnym. Czymś jasnym, subtelnym i cudownym. Przez jakiś czas zdawało się, że stanowią obietnicę osiągnięcia wszystkiego. Podobnie jak piękny ptak o złotych oczach. Ptak w klatce, który nigdy nie poleciał.
— Wracaj do pracy — powiedział Schram, dotykając jego ramienia, ale Kim odtrącił jego rękę.
— Nie dotykaj mnie — warknął, rzucając mu pełne wściekłości spojrzenie. — Nigdy więcej mnie nie dotykaj.
Zauważył błysk gniewu w oczach tego człowieka i poczuł, że w odpowiedzi na to coś twardnieje w jego sercu. Niewolnik czy też nie, nie będzie dłużej znosić takiego traktowania. Począwszy od tej chwili będzie z tym walczył i to nie tylko dla siebie, ale także dla tych wszystkich, którzy nie mogli już tego zrobić. Dla dzieci ciemności, które pokochał... i stracił.
Dla Luke'a, Willa, Deio i, na koniec, Rebecci.
— Wezwij Campbella — powiedział, patrząc wyzywająco
na Schrama. — Natychmiast! Powiedz mu, że chcę z nim
porozmawiać. Powiedz mu, że chcę się stąd wydostać.
* * *
292
293
Krawędzie otworu, który wycięły w pokrywie włazu, były jeszcze gorące. Terrorystka z Yu przecisnęła się przezeń ostrożnie, po czym skręciła ciało i odepchnęła się od ściany, tak jak ją nauczono. Przeleciała w ten sposób przez całe pomieszczenie, docierając do miejsca, gdzie na fotelu spoczywało martwe ciało porucznika Służby Bezpieczeństwa. Jego ręce unosiły się bezwładnie w powietrzu, a wielkie kule krwi oraz innych płynów ustrojowych ciągle jeszcze wydobywały się z miazgi, która kiedyś była jego głową. Terrorystka obojętnie odepchnęła je na bok i usiadła przy zwłokach.
Szybko sprawdziła stan urządzeń kontrolnych i zorientowała się, że porucznik nie miał wystarczająco dużo czasu, by zniszczyć konsoletę. Odwróciła się i spojrzała w stronę włazu. Jedna z jej towarzyszek zaglądała przez wyciętą w nim dziurę do wnętrza kabiny.
— No i jak? — zapytała niecierpliwie, używając wąskiego pasma częstotliwości, na które nastawione były odbiorniki całej grupy.
— Wszystko funkcjonuje — odpowiedziała kobieta przy pulpicie. — Vesa może znowu włączyć prąd. Mam tu taśmy.
Wyjęła dwie małe taśmy z kieszonki na szyi swego kombinezonu i pochyliwszy się nad trupem, wsunęła je do otworu w konsolecie. Prądu nie było od zaledwie dwóch i pół minuty, ale to wystarczyło, aby w całym Chung Kuo rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Eskadra szybkich i ciężko uzbrojonych myśliwców zapewne już zmierza w ich stronę. Taśmy mogą wprowadzić trochę zamieszania, skonfundować pilotów i powstrzymać ich od działania na tyle długo, by zdołały wykonać swoje zadanie.
W tej chwili włączono prąd. Na jednym z ekranów zobaczyła dwie członkinie swojej grupy, które strzelały wzdłuż korytarza. Na innym ekranie widać było jakąś postać w jedwabiach pływającą twarzą do dołu w ozdobionym licznymi dekoracjami basenie; ciemnoczerwona plama rozszerzała się ciągle, wypływając spomiędzy kosmyków jej długich, czarnych włosów. Trzeci ekran pokazywał dwóch strażników, którzy przywarli plecami do wielkich ozdobnych drzwi i czekali na atak. Wyglądali na śmiertelnie przestraszonych, ale i zdeterminowanych.
Zafascynowana obserwowała ich jeszcze przez chwilę, po czym odwróciła wzrok i zajęła się wypełnianiem swych zadań.
* * *
Kriz stała w sali widokowej i patrzyła na widoczny w oddali świat. W czasie prób także często zatrzymywała się w tym momencie, by przez króciutką chwilę spojrzeć na tarczę błękitnej planety. Tym razem jednak było inaczej. Tym razem to wszystko było prawdziwe. Stojąc na płycie przezroczystego lodu, który oddzielał ją od zewnętrznej przestrzeni, miała wrażenie, że wręcz fizycznie czuje ten ogromny, mroźny bezmiar, tę nie kończącą się pustkę. Wzdrygnęła się i zwróciwszy wzrok ku gwiazdom, skupiła się na strumieniu wiadomości, które bez przerwy napływały do jej uszu.
Wszystko przebiegało dobrze. Lepiej, niż się spodziewali. Jeszcze dwie minuty i akcja zakończy się całkowitym sukcesem.
— Kriz! Kriz! Jesteś tam?
To była Donna, jej zastępczyni. W tej chwili powinna już być w kwaterach Li Yuana.
— Załatwiłaś go?
— Nie. Jego tu nie ma! Nie możemy go znaleźć!
Kriz zmarszczyła czoło. To nie było możliwe. Prom Tanga stał ciągle w doku, a rozkład jego zajęć wskazywał na to, że powinien być na pokładzie.
— Nie — powiedziała szybko. — Szukajcie wszędzie. On
musi tu być!
W tej samej chwili Donna odezwała się jeszcze raz:
— To samo z Kuei Jenem. Jego też tu 'nie ma!
— Co? — Zdenerwowana i zła zawahała się, po czym wybiegła z pomieszczenia widokowego i ruszyła w górę schodów. — Idę do was. Czekajcie na mnie. — Następnie zmieniła częstotliwość i wezwała trzy inne terrorystki, które zostały z tyłu z zadaniem pilnowania piasty. — Anno, zostań tam, gdzie jesteś. Vesa i Joan, idźcie wzdłuż piasty na drugi koniec. I bądźcie ostrożne. Tam może ktoś być.
Pobiegła, mijając zwłoki strażników i pomieszczenia, w których tlił się jeszcze ogień, aż dotarła do prywatnych apar-
294
295
tamentów Li Yuana. Tutaj, gdzie spodziewała się najbardziej zaciętej walki, wszystko było prawie nietknięte. To, bardziej niż inne argumenty, przekonało ją ostatecznie, że Li Yuana nie było w pałacu.
— Co z żonami? — zapytała.
— Są trochę dalej — odpowiedziała Donna, podchodząc do niej. — Musiałyśmy spalić pokoje. Strażnicy walczyli bardzo zacięcie.
— A Kuei Jen?
— Był tu. Pościel w jego łóżeczku jest poruszona. Niańka jednak nic nie wie. Spała, a kiedy się obudziła, jego już nie było.
— A więc ciągle tu jest — Kriz uśmiechnęła się, odzyskując pewność siebie po usłyszeniu tej wiadomości. — To dobrze. Znajdźmy zatem tego małego bękarta!
* * *
Tseng-li zadrżał. Słyszał wyraźnie, że nadchodzą. Każdy krok ich ciężkich butów odbijał się głośnym echem, przypominając mu, że są coraz bliżej.
— Jeszcze minuta! — syknął miękko przez zęby. — Dajcie
mi jeszcze tylko jedną minutę!
Kuei Jen znajdował się już w środku malutkiego stateczku, który załoga nazywała „trumną". Tseng-li przymocował go prowizorycznie kablami wewnątrz niszy, w której w normalnych warunkach inżynier będący na służbie trzymał zapasową parę butli z powietrzem. Nie było ani czasu, ani miejsca na żadną finezję, więc to musiało wystarczyć. Gdyby im się nie udało, było to mimo wszystko lepsze niż umieranie tutaj. A z każdą upływającą chwilą śmierć była coraz bardziej prawdopodobna.
Stał na zewnątrz, w ciasnym pomieszczeniu służb konserwacyjnych, obok kopuły, pod którą znajdował się ten mały, podobny do chrząszcza stateczek. Od ponad minuty szarpał się z pokrywą zamykającą dostęp do zespołu przyrządów kontrolnych, próbując otworzyć ją kluczem maszynowym. A czas upływał bardzo szybko. Nawet jeśli zdoła to otworzyć i przejść na ręczne sterowanie, nie ma pewności, że zdoła w porę wskoczyć do stateczku. Dręczyły go wizje, w których ta
malutka jednostka, związana z pałacem cumą o długości dwóch li, dryfuje wolno w próżni z otwartym włazem. Gdyby tak się stało, Kuei Jen zamarznie, a jeśli uda mu się uniknąć takiej śmierci, udusi się w końcu z braku powietrza. Chyba że Tseng-li zdoła wskoczyć do statku i zamknąć zewnętrzny luk włazu. A i wtedy powietrza starczy im tylko na dwanaście godzin.
Sytuacja wyglądała źle. I stawała się jeszcze gorsza z każdą mijającą sekundą. Stęknął i uderzył z całej siły w masywny zatrzask pokrywy, klnąc przy tym pod nosem:
— Otwórz się, ty cholero, otwórz!
Zatrzask trzymał jeszcze przez chwilę, po czym puścił z sykiem, a pokrywa odskoczyła do tyłu, uderzając go przy tym w twarz.
— Też cię pieprzę! — krzyknął, śmiejąc się histerycznie,
czując zarówno panikę, która jeszcze nie ustąpiła, jak i ogrom
ną ulgę.
Sięgnął szybko do środka i wyciągnął rączkę. Prawie natychmiast usłyszał głuche stukotanie zamykających się plomb. Po chwili pomieszczenie konserwacyjne zmieniło się w całkowicie odciętą od reszty pałacu komorę powietrzną. Poczuł się lepiej, bezpieczniej. Pokonanie tych zabezpieczeń zajmie im kilka minut. A w kuka minut...
Miał się właśnie odwrócić, kiedy przykuło jego wzrok inne z urządzeń kontrolnych. Tarcza. Tarcza wyskalowana od 0 do 2. W tym momencie była ustawiona na 1. Natychmiast zrozumiał, co to znaczy. Uśmiechając się do siebie, przekręcił ją powoli w prawo, a potem, nagle, z szybkością, która oddawała miarę jego nienawiści, cofnął w lewo, aż do zera, i zostawił w tej pozycji. Zrobiwszy to, odwrócił się ku otwierającej się już kopule, pod którą znajdował się stateczek z Kuei Jenem, i rzucił się pospiesznie w tamtą stronę.
* * *
Kiedy to się stało, Kriz stała właśnie przy basenie. Najpierw pojawiło się chwilowe uczucie ciężkości, jakby coś przyciskało ją do podłogi, a potem, zrazu powoli, ale z wzrastającą szybkością, zaczęły dziać się dziwne rzeczy. W pierwszej chwili było to nawet dosyć przyjemne uczucie lekkości, bardziej
296
297
nawet ducha niż ciała, a potem uświadomiła sobie, że naprawdę traci wagę, a jednocześnie siła bezwładności pcha ją na ścianę.
Z umocowanych przy uszach słuchawek dobiegł ją jazgot przejętych nagłą paniką głosów. Pałac zwalniał szybkość swego ruchu obrotowego! Ktoś włączył silniki hamujące!
— Anno! — krzyknęła, czując, że jej stopy odrywają się na
chwilę od podłogi. — Co ty, do cholery, robisz?
W słuchawkach zapanowała krótka cisza, po czym dobiegł z nich głos Anny:
— Co się dzieje? Aiyal Co się stało?
Kriz zrozumiała w jednej chwili. Przyrządy ręcznego sterowania. Ktoś dotarł na koniec piasty przed nimi. W momencie, gdy kończyła formułować tę myśl, usłyszała głośny krzyk Vesy:
— Wejście jest zaplombowane! Ktoś je odciął!
— Użyjcie materiałów wybuchowych! — wrzasnęła w odpowiedzi Kriz i poruszywszy się nieopatrznie, uniosła się w górę. Po chwili wisiała już kilka stóp nad podłogą. Zrozumiała, że potężne silniki pałacu powstrzymały już zupełnie jego obrót i wszędzie, nawet na jego obrzeżu, zapanował stan nieważkości. Mogła sobie wyobrazić chaos, który zapanował w innych miejscach. Chwyciła poręcz drabinki i ściągnęła się na dół. — Kiedy już znajdziecie się w środku, znajdziecie tam płytę kontrolną. Starajcie się jej nie uszkodzić i ustawcie tarczę na przyspieszenie ziemskie.
Nagle sytuacja zaczęła wyglądać źle. Bardzo źle!
— Vesa, ja...
Cała konstrukcja nagle się zatrzęsła. To było tak, jakby coś ją uderzyło. Coś ogromnego. Potem, zanim Kriz do końca uświadomiła sobie, co się właściwie stało, wielka tafla wody, na którą właśnie patrzyła, uniosła się do góry i zaczęła się rozpadać na wielkie jak bryły krople. Ona sama, pchnięta siłą wstrząsu, leciała nad basenem, a te wielkie krople wody zderzały się z nią, obracały nią, ale równocześnie zwalniały jej lot. Potem, kiedy już myślała, że wszystko się uspokoiło, nastąpił drugi, znacznie potężniejszy wstrząs. Przez moment wydawało jej się, że jakaś potężna ręka podnosi ją do góry, po czym rzuca w dół i z potworną siłą rozpłaszcza na dnie basenu.
* * *
Kiedy to się stało, pierwszy z myśliwców był w odległości zaledwie stu li od pałacu. Pilot zareagował błyskawicznie i uruchomiwszy w porę kamerę, zdołał wszystko nagrać. Najpierw coś zamigotało i obraz gwiazd widocznych w otoczeniu czubka piasty rozmazał się. Następnie powoli, z jakimś dziwnym wdziękiem, szprychy tego ogromnego koła, jakim był pałac, zaczęły odpadać, oddzielając piastę od obręczy. Potem, zaledwie chwilę później, uwolniona z więzów piasta wolno przekręciła się w przestrzeni, przy czym znajdującą się na jej górze komorę doku otoczyła migotliwa warstwa dziwnych wyładowań elektrycznych. Wszystko to zaczęło powoli przemieszczać się w stronę obręczy, ale jeszcze zanim doszło do zderzenia, całym pałacem wstrząsnęła seria drgań, po czym rozpadł się on gwałtownie niczym krucha szklana figurka.
Przez chwilę ekran myśliwca jarzył się oślepiającym światłem, a potem, bardzo wolno, ściemniał. Pilot patrzył osłupiały w jego czarną powierzchnię, która migotała, jakby ktoś rozrzucił wszędzie żarzące się węgielki, i nie mógł zebrać myśli.
-^ Co się stało? — zapytał ktoś, przebijając się przez głośny szum zakłóceń, który dochodził z głośników. — Co tam się, na litość boską, dzieje?
— Rozpadło się — powiedział miękko pilot, nie wierząc własnym słowom. — Oby Kuan Yin miała nas w swej opiece, wszystko zniknęło!
298
ROZDZIAŁ 12
Kamień wewnątrz
— Rozumiem — powiedział Tsu Ma, kiwając przy tym
z powagą głową. Usiadł ciężko, tak blady, jakby cała krew
odpłynęła mu z twarzy. — Czy znaleziono już jakieś szczątki?
Mężczyzna widoczny na ekranie skoncentrował się na moment, po czym przytaknął. Był podłączony do znajdującej się przed nim konsolety i wszelkie doniesienia wpływały bezpośrednio do jego mózgu.
— Większość szczątków pozostała na orbicie. Część jednak
zaczęła opadać na Ziemię. Otrzymałem właśnie raport, że
kilka dużych kawałków wraku spadło do oceanu w pobliżu
wybrzeża Gwinei.
Tsu Ma odwrócił na chwilę wzrok i ponownie spojrzał na ekran. Jego twarz stężała w dziwnym grymasie, a oczy zapłonęły nagłym gniewem.
— Kto to zrobił?
Tym razem otrzymał natychmiastową odpowiedź.
— Terroryści z Yu. Kijów ma dwie minuty nagranego materiału, który przesłano z Yangjingu tuż przed przerwaniem łączności.
— Yu... — powtórzył cicho Tang. — Jak się dostali na pokład?
Oficer pokręcił głową.
— Jeszcze tego nie wiemy, Chieh Hsia. Próby prześledzenia ich ruchów napotykają na pewne... trudności.
— Trudności? — Natychmiast ogarnęły go podejrzenia. — Jakie trudności?
— No cóż... — Mężczyzna zawahał się, ujawniając w ten sposób swoje zakłopotanie i lęk. Znał stare powiedzenie o po-
300
słańcach przynoszących złe wieści. — Wygląda na to, że zniknęły gdzieś zapisy o ruchach wszelkich jednostek w tym sektorze.
— Zniknęły? — Tsu Ma roześmiał się szorstko. — To nie
możliwe. Są przecież kopie i kopie kopii, prawda?
Oficer pochylił głowę.
— Tak jest, Chieh Hsia, ale nie ma nagrania. Brakuje nam
zapisów z połowy dnia.
Tsu Ma umilkł i pogrążył się w zadumie. Wang Sau-leyan, pomyślał. To musi być jego robota. Ale jak tego dowieść? Jak powiązać go z tą nikczemną zbrodnią? A potem, jak zimna fala tłumiąca jego gniew, spadła na niego świadomość tego, czym to wszystko było dla Li Yuana: jego cała rodzina zginęła. Tsu Ma zadrżał i odwrócił się częściowo w bok, usłyszawszy głosy dochodzące z drugiego pokoju. Przebijający ponad wszystko zdrowy, żywy śmiech Li Yuana zdał się T'angowi Azji Wschodniej jakąś okropną ironią losu. Nie będziesz się więcej śmiał, Li Yuanie. Twoje żony i synek nie żyją.
Z trudem skupił uwagę na sprawach bieżących.
— Połącz mnie z Centrum Kontroli. Żądam wyjaśnień.
Po czterech sekundach oczekiwania w miejsce twarzy oficera Służby Bezpieczeństwa na ekranie pojawiła się inna, na której widać było obawę i niepewność.
— Gerhardt, Chieh Hsia. Dowódca Centrum Kontroli Pół
kuli Północnej.
Tsu Ma zaatakował bez żadnego wstępu.
— Co się dzieje, Gerhardt? Powiedziano mi, że brakuje ci zapisów z połowy dnia. Czy to możliwe?
— Nie, Chieh Hsia.
— Ale prawdziwe?
— Tak, Chieh Hsia.
— A więc jak to wytłumaczysz?
Gerhardt przełknął ślinę i wykrztusił z trudem:
— Zostały wymazane, Chieh Hsia. Ktoś usunął je z taśm.
— Ktoś? — W głosie Tsu Ma zabrzmiały nagle stalowe, bezlitosne tony.
Urzędnik pokornie pochylił głowę.
— Jestem za to odpowiedzialny, Chieh Hsia. Wiem, co
powinienem teraz uczynić.
301
— Chcesz powiedzieć, że ty to zrobiłeś?
Gerhardt zawahał się, po czym pokręcił przecząco głową. Tsu Ma wziął głęboki oddech, czując, że za chwilę straci cierpliwość.
— Nie ma czasu na honor, człowieku. Chcę wiedzieć, kto to
zrobił i na czyje polecenie. I chcę to wiedzieć tak szybko, jak to
tylko możliwe. Rozumiesz? Potem pogadamy o twoich powin
nościach.
Gerhardt chciał coś powiedzieć, ale w końcu pochylił tylko głowę. Tsu Ma przerwał połączenie i siedział przez chwilę bez ruchu, wpatrując się pustym wzrokiem w czarny ekran. Następnie westchnął ciężko i ruszył w stronę drzwi.
W progu natknął się na Wu Shiha, który zauważywszy kolor jego twarzy, cofnął się o dwa kroki, wpuszczając go do środka.
— Co się stało, na litość boską?
Tsu Ma polizał wyschnięte wargi, ujął Wu Shiha za ramię i poprowadził w głąb komnaty. Tam, na stojącej pod lewą ścianą kanapie, siedział Li Yuan z kieliszkiem ciemnego wina w dłoni. Tsu Ma popatrzył na Wu Shiha i wskazał mu gestem dłoni, by także usiadł. Li Yuan uniósł głowę i uśmiechnął się, ale ten uśmiech szybko zniknął z jego twarzy.
— Co się stało?
— Mam bardzo złe wieści — zaczął bez żadnego wstępu Tsu Ma, wiedząc, że nie ma sposobu, był złagodzić to, co musiał powiedzieć. — Yangjing został zniszczony. Nikt nie ocalał.
Li Yuan otworzył usta, po czym opuścił nagle głowę. Ostrożnie, starając się nie rozlać wina, odstawił kieliszek, a następnie, szary na twarzy, wstał i unikając ich wzroku, wyszedł z komnaty.
Wu Shih patrzył osłupiały na Tsu Ma, a wyraz jego twarzy oddawał głębię przerażenia, które go ogarnęło.
— Czy to prawda? — zapytał cicho. Potrząsnął głową i za
śmiał się gorzko. — Oczywiście... Nie robiłbyś sobie żartów
z takich spraw. — Odetchnął głębko i jęknął: — Kuan Yin!
Jak to się stało?
Głos Tsu Ma drżał. W końcu straszna prawda dotarła do niego w pełni. Sprawił to widok Li Yuana i fakt, że musiał mu o wszystkim powiedzieć.
— Terroryści z Yu. W jakiś sposób dostali się na pokład.
Wu Shih potrząsnął głową.
— To niemożliwe.
— Nie? — Głos Tsu Ma zabrzmiał ostro. Za ostro. Opanował się, przeprosił niepewnym gestem Tanga Ameryki Północnej i usiadł obok niego. — Przepraszam... ale tak, to jest możliwe.
— Wang Sau-leyan... — powiedział spokojnie Wu Shih, spoglądając ponad ramieniem Tsu Ma w stronę otwartych drzwi.
— Tak — przyznał mu rację Tsu Ma. — To nie może być nikt inny. Wszystko to zdaje się nosić jego piętno.
— Co zatem zrobimy?
Tsu Ma roześmiał się, uświadomiwszy sobie nagle całą ponurą ironię tej sytuacji.
— A więc musimy robić to, co kiedyś powiedział Li Yuan.
Nic. Do czasu, aż zdobędziemy przekonywające dowody.
Rozgniewany Wu Shih zerwał się na nogi.
— Ale to było przedtem!
Tsu Ma spojrzał na swoje dłonie.
— Nic się nie zmieniło. Nawet zniszczenie Yangjingu nie
może usprawiedliwić działania bez dowodu. Li Yuan też się
z tym na pewno zgodzi.
Wu Shih parsknął wyzywająco.
— Łatwo ci być rozsądnym, gdy to innych spotyka nieszczęście. On stracił syna.
— I żony... — dodał Tsu Ma, przypominając sobie o swym własnym udziale w tej części życia młodego Tanga Europy. — Ale oprócz tego, że jesteśmy ludźmi, jesteśmy także Tangami. Musimy postępować zgodnie z prawem, a nie kierować się instynktem.
— Jakie to prawo pozwala Wang Sau-leyanowi wyrzynać nas, podczas gdy my nic nie robimy? — Wu Shih przeszedł szybkim krokiem przez całą komnatę i wrócił. — Po prostu nie mogę siedzieć bezczynnie, Tsu Ma. Udławię się własną żółcią, jeśli nie zacznę działać.
Tsu Ma popatrzył na niego wilgotnymi od łez oczami.
— Czy myślisz, że ja nie czuję tak samo, Wu Shih? Bogowie,
rozszarpałbym go własnymi rękami, gdyby to było takie pros
te. Ale musimy mieć pewność. Musimy postępować sprawied
liwie. Nikt nie może zarzucić nam złej woli.
302
303
Wu Shih prychnął z rozdrażnieniem.
— A jeśli nic nie znajdziemy?
Tsu Ma milczał przez dłuższą chwilę. Potem spojrzał w oczy Wu Shiha i uśmiechnął się ponuro.
— Wówczas i tak go zabiję.
* * *
Wang Sau-leyan usiadł zirytowany na łóżku i zerwał z oczu aksamitne klapki, które zakładał na noc.
— Co tam? O co chodzi?
Klęczący w progu służący uniósł odrobinę głowę.
— To Chi Hsing, Chieh Hsia. Prosi o rozmowę.
Wang zerknął na stojący obok łóżka czasomierz i potrząsnął głową. Potem, jakby nagle zupełnie otrząsnął się ze snu, wstał szybko i owinąwszy ciało w jedwabie, przeszedł do gabinetu.
Rozgniewana twarz Chi Hsinga wypełniała duży ekran wiszący nad biurkiem. Nie czekając, aż Wang zajmie swoje miejsce, zaczął, gdy tylko go zobaczył:
— Co to ma znaczyć, Wang Sau-leyanie? Mój prom! Użyłeś
mojego promu!
Wang Sau-leyan zmarszczył czoło, zagubiony, po czym podszedł do ekranu i podniósł rękę.
— Chwileczkę, kuzynie. Nie wiem, o co ci chodzi. Co z tym
twoim promem? Co się stało?
Chi Hsing roześmiał się cynicznie.
— Żadnych gierek, kuzynie. To poważna sprawa. To może
oznaczać wojnę.
Zdumienie Wang Sau-leyana wyglądało na autentyczne i Chi Hsing, widząc to, zmarszczył brwi, po czym jakby cofnął się w głąb ekranu.
— Chcesz powiedzieć, że nic nie wiesz?
Wang pokręcił głową i poczuł nagły ucisk w żołądku.
— Nie... Coś się stało, tak?
Chi Hsing wziął głęboki oddech i odpowiedział z większym już spokojem:
— Dostałem tę wiadomość zaledwie kilka minut temu. Li
Yuan nie żyje. Wraz z nim zginęła cała jego rodzina. Yangjing
został kompletnie zniszczony w wyniku jakieś eksplozji. Szczą
tki wciąż spadają na Ziemię.
Wang Sau-leyan poczuł, że zalewa go potężna fala radosnego uniesienia. Nie pokazał jednak niczego po sobie, a jego twarz zmieniała się w sztywną maskę.
— Ach... —To było wszystko, co powiedział, ale ta wiadomość była jak słodki wiatr wiejący po stuleciach suszy; zapowiedź nadchodzącego deszczu.
— A więc nic o tym nie wiedziałeś? — odezwał się znowu Chi Hsing.
Wang pokręcił w milczeniu głową. Jednak teraz, kiedy to usłyszał, już wiedział. Mach! Mach za wcześnie przystąpił do działania.
— Kto o tym jeszcze wie? Oprócz ciebie.
— Moja osobista służba i kilku członków mojej ochrony.
— A zatem nie ma problemu. Prom musiał ulec zniszczeniu w czasie eksplozji. Nikt z pewnością nie będzie w stanie powiązać go z tobą.
Mówiąc to, już myślał o krokach, które trzeba będzie podjąć. Kogo przekupić, jakie zapisy zniszczyć. Ślady bowiem będą. Ruchy statku na pewno zostały zanotowane. Ale można jeszcze — jeśli zacznie się działać natychmiast — wymazać takie informacje.
— Nikt nie ocalał?
— Nikt.
Ponownie musiał walczyć z sobą, aby ukryć niezmierną radość, jaką sprawiły mu te wieści. Odetchnął głęboko i pokiwał głową.
— Zostaw to mnie, Chi Hsingu. Dopilnuję, by nie został
żaden ślad.
— Przysięgniesz, że nic o tym nie wiedziałeś, Sau-leyanie?
Wang rzucił mu gniewne spojrzenie.
— Nie obrażaj mnie, kuzynie. Nic nie wiedziałem. I chociaż
ta wiadomość sprawiła mi dużą przyjemność, nie czuję żadnej
radości, dowiadując się o twoich lękach. Uważam za swój
obowiązek pomóc ci, kuzynie.
Chi Hsing milczał przez chwilę, po czym nieznacznie skinął głową.
— Nie podoba mi się to, Sau-leyanie. Nie podzielam także
twojej radości. Ten zamach to uderzenie w nas wszystkich.
Wiem, że nienawidziłeś Li Yuana, ale pomyśl trochę. To
mógłbyś być ty albo ja. Ten, kto to zrobił, uderzył w Siedmiu,
w nas, a nie tylko w Li Yuana.
304
305
Wang opuścił głowę, jakby zgadzał się z naganą brzmiącą w głosie Tanga Australii.
— Przepraszam. Masz rację, Chi Hsingu. Ale nie potrafię
płakać, kiedy czuję radość.
Chi Hsing patrzył na niego jeszcze przez chwilę, po czym odwrócił głowę, pokazując Wang Sau-leyanowi swój profil.
— Czy zdajesz sobie sprawę z problemów, jakich to nam
przysporzy?
Wiedział o tym. I kiedy twarz Chi Hsinga zniknęła już z ekranu, siedział przez jakiś czas nieruchomo, rozdarty między gniewem i radością — radością z wiadomości i gniewem na Macha za to, że swym działaniem wyprzedził jego wystąpienie z nowymi propozycjami przed Izbą. Niecierpliwość Macha przyczyni się do powstania problemów — poważnych problemów. Ale z drugiej strony, gdyby każdy dzień przynosił takie problemy! Wystukał szybko tajny kod sygnału, który — jak wiedział — dotrze do Macha, niszcząc po drodze wszystkie ślady swego przejścia i poprzednich kontaktów między nimi. W ten sposób upewnił się, że na okres najbliższych, bardzo delikatnych tygodni zrywa wszelką łączności z przywódcą Yu.
Pozostało jeszcze zająć się sprawą promu. W tym, jak i we wszystkim, będzie działał poprzez pewnych ludzi z najbliższego otoczenia Chi Hsinga. Nie mieli pojęcia, z kim mają do czynienia, wiedzieli jedynie, że stają się przez to bogatsi. Niech spróbują sami pozacierać swoje ślady. A jeśli im się nie uda?
Wang Sau-leyan wstał i wrócił do sypialni swego zmarłego ojca, zbyt podniecony, aby teraz zasnąć. Jeśli im się nie uda oczyścić imienia Chi Hsinga, nie będzie to miało większego znaczenia. Siedmiu zmieni się w Pięciu. A w sytuacji, gdy zabraknie Li Yuana...
Roześmiał się, podszedł żwawo do okna i rozsunął zasłony. Na dworze było jeszcze ciemno, a księżyc wisiał tuż nad horyzontem. Za dwie godziny wzejdzie słońce. Wyciągnął przed siebie ręce i popatrzył na swoje otwarte dłonie. Były takie gładkie i białe. Trzymał je tak przez dłuższy czas, po czym zacisnął je wolno, uśmiechając się do siebie.
Niech wystąpią ze swymi oskarżeniami. On, Wang Sau--leyan, będzie miał czyste ręce.
Odwrócił się plecami do okna, wyobrażając sobie siebie
przed Radą, patrzącego na gniewne twarze Tsu Ma i Wu Shiha, i panującego nad własnym gniewem.
— Krzywdzicie mnie swymi oskarżeniami — usłyszał sam
siebie. — Nic o tym nie wiedziałem.
I to była prawda. Roześmiał się, zachwycony. Tak, chociaż raz była to niemal prawda.
* * *
Pogrążony w żalu Li Yuan leżał w zaciemnionym pokoju. Ciężar ogromnego cierpienia zgniatał mu klatkę piersiową, miażdżył go niczym ciemny wielki kamień młyński, pod którym leżał bezsilnie. Każdy ruch przychodził mu z wysiłkiem, każdy ciężko wywalczony oddech wydawał się zdradą. Nie żyją... Oni wszyscy nie żyją.
W chwili całkowitego bezruchu, pozbawionej śladu myśli pustki, ktoś wsunął się do pokoju i ukląkł obok niego. To był Tsu Ma. Poczuł na karku dłoń starszego mężczyzny, która zanurzyła się w jego czarnych włosach; poczuł wilgoć na swych brwiach i miękki dotyk jego policzka. Zacisnąwszy powieki, przywarł mocno do przyjaciela i dał upust swej tłumionej rozpaczy. Później, gdy ból nieco zelżał, poczuł, że Tsu Ma odsuwa się od niego. Ciągle jakby pusty wewnątrz, odrętwiały, usiadł i zaczął się wpatrywać niewidzącymi oczami w dla niego tylko dostrzegalne zjawy.
— Taka strata...
Tsu Ma nie dokończył zdania. Li Yuan odwrócił wolno głowę i spojrzał na niego. Czuł taki ucisk w piersiach, taką potrzebę, by coś powiedzieć, a jednak nic nie wychodziło z jego ust. Kaszlnął, prawie się zadławił, po czym opuścił nagle głowę, ulegając kolejnej fali bólu.
Drzwi z drugiej strony pokoju otworzyły się wolno.
— Chieh Hsia...l
Tsu Ma odwrócił głowę, następnie wstał i podszedł do nich.
— Tak — powiedział. — O co chodzi?
Odbyła się krótka, prowadzona szeptem wymiana zdań, po czym Tsu Ma wrócił.
— Yuanie... jeśli chcesz, obmyj sobie twarz. Generał Rhein-
hardt jest tutaj. Ma nowe wiadomości.
Li Yuan podniósł się powoli na nogi. W świetle padającym
306
307
przez otwarte drzwi widział wyraźnie twarz Tsu Ma: jego zaczerwienione oczy i mokre od łez policzki.
— Rheinhardt? — wychrypiał z trudem. — Myślałem, że
nikt nie wie...
Zmarszczył czoło i ponad ramieniem Tsu Ma spojrzał na służącego, który klęczał na progu. Jeśli Rheinhardt wiedział, że byli tutaj, znaczyło to, iż nastąpił przeciek w systemie bezpieczeństwa. Tylko Tseng-li znał miejsce ich spotkania.
Tsu Ma wyciągnął rękę i ujął jego ramię.
— Odśwież się, kuzynie. A potem przyjdź do mojego ga
binetu.
Li Yuan popatrzył na niego z powagą i pokręcił głową.
— Nie. Pójdę tak, jak stoję. Łzy nie są powodem do wstydu.
Wyszli razem, mijając służących i wartowników, którzy nie
śmiejąc otwarcie patrzeć na nich, pospuszczali głowy. Wszyscy znali już sytuaq'ę. Wiadomość obiegła pałac przed godziną. Mimo to nie mogli nie zauważyć, jak Li Yuan znosił swój ból. Taka godność w cierpieniu. Taka siła.
W gabinecie Tsu Ma czekał na nich Wu Shih, który przed wyjściem podszedł do Li Yuana i objął go na chwilę. Następnie, skinąwszy najpierw głową swojemu osobistemu sekretarzowi, wyszedł i Tsu Ma. Sekretarz ukłonił się głęboko, podszedł do drugich drzwi i otworzył je, wpuszczając do środka Rheinhardta.
— Na wypadek, gdybyś mnie potrzebował, Chieh Hsia,
będę w sąsiednim pokoju — powiedział i złożywszy drugi
ukłon, wyszedł, zamykając drzwi za sobą.
Li Yuan został w gabinecie sam ze swoim generałem.
— Kto ci powiedział, że tu jestem, Helmut?
— Tseng-li, Chieh Hsia.
Li Yuan milczał przez chwilę, zaintrygowany i zdziwiony. Rheinhardt nie był uzbrojony, ale on ciągle jeszcze podejrzewał jakąś pułapkę, jakiś podst^r'' -
— Kiedy ci to powiedział?
— Mniej niż godzinę temu, Chieh Hsia.
Li Yuan zadrżał. Czy nie słyszałeś, chciał powiedzieć, ale w tej samej chwili uświadomił sobie, że Rheinhardt musiał się dowiedzieć o wszystkim nawet prędzej od niego. Zrobił krok w jego stronę i zapytał:
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Tylko tyle, że rozmawiałem z nim, Chieh Hsia. Powie
dział mi, gdzie jesteś. To była... — Generał zawahał się, po
czym odważył się uśmiechnąć. — To była dla mnie wielka
ulga, Chieh Hsia.
Zrozumiał natychmiast.
— Myślałeś, że nie żyję?
— Cały świat tak myśli.
— A Tseng-li? — Li Yuan zbliżył się jeszcze o krok, a na jego twarzy na przemian pojawiał się to wyraz wątpliwości, to znowu nadziei.
— Żyje, Chieh Hsia. Podobnie jak Kuei Jen. Li Yuan roześmiał się, całkowicie oszołomiony.
— Kuei Jen? Żyje?
— Znalazł ich statek zwiadowczy. Ich pojazd był uszkodzony, ale im się nic nie stało.
— Pojazd?
— Mała jednostka używana do konserwacji. Przetrwała eksplozję. Ale mieli dużo szczęścia. Wyglądało to jak jeden ze szczątków pałacu. Ocaleli tylko dzięki temu, że statek zwiadowczy przelatywał obok nich.
Li Yuan już go nie słuchał. Przebiegł szybko przez gabinet i stanął nad biurkiem Tsu Ma, przyglądając się płycie kontrolnej. Potem, zniecierpliwiony, spojrzał na Rheinhardta.
— Gdzie oni teraz są? Jak mogę się z nimi skontaktować?
Generał podszedł do biurka, wpisał kod wejściowy i cofnął
się, zostawiając Li Yuana samego przed ekranem.
Najpierw pojawiła się na nim twarz żołnierza, który ukłonił się szybko, a następnie wezwał kogoś na swoje miejsce. Było jasne, że czekali na ten moment.
— Tseng-li! — powiedział radośnie Li Yuan, kiedy na ek
ranie pojawiła się znajoma twarz. — Jak się czujesz?
Tseng-li ukłonił się z uśmiechem, ale jego oczy były wilgotne.
— Żyjemy, Wasza Wysokość.
— A mój syn? Gdzie jest mój syn?
Inny żołnierz przyniósł Kuei Jena, podał go Tseng-li, który zwrócił się znowu w stronę ekranu, kołysząc w ramionach śpiące dziecko. Ruch przebudził Kuei Jena, który naprężył się i zaczął płakać. Przez chwilę odpychał się rączką od szyi Tseng-li, po czym uspokoił się i ponownie znieruchomiał.
308
309
— Kuei! — zawołał miękko Li Yuan, czując, że łzy radości
płyną mu po policzkach. — Mój mały Kuei...
Tseng-li milczał przez chwilę i tylko wyraz jego twarzy mówił o sile emocji, które nim targały. Potem, opanowawszy się, odezwał się znowu:
— To byli Yu, Wasza Wysokość. Słyszałem ich. Ale sta
tek... — Zawahał się, po czym powiedział to: — To był prom
Chi Hsinga. Podali jego osobiste kody bezpieczeństwa.
Li Yuan wyprostował się, czując, że przebiega go dreszcz. Nagle zrobiło mu się bardzo zimno.
— Jesteś tego pewny, Tseng-li?
— Twoi strażnicy byli bardzo skrupulatni, Wasza Wysokość, ale zostali zdradzeni.
Li Yuan jęknął. Chwilowa ulga, której doznał, dowiadując się o ocaleniu syna i Tseng-li, przesłoniła mu całą resztę. A przecież jego żony nie żyły, a pałac był zniszczony. A teraz okazuje się, że zdradził go Chi Hsing.
— A więc nie Wang Sau-leyan? — Powiedział to spokojnie, drżącym głosem, a gorzka nienawiść zastąpiła nagle żal i radość, które odczuwał do tej pory.
— Nie mam żadnego powodu... — zaczął Tseng-li, ale przerwał, zauważywszy wyraz twarzy T'anga. — Li Yuanie, ja...
— Czy twoi bracia wiedzą o tym, że żyjesz? — przerwał mu Li Yuan, zmieniając temat.
— Oni... Nie, oni jeszcze nie wiedzą, Wasza Wysokość.
— W takim razie powiadomię ich osobiście. Nie chcę, by dłużej cię opłakiwali, skoro żyjesz.
Tseng-li otworzył usta, po czym ukłonił się, zrozumiawszy.
— I jeszcze jedno, Tseng-li...
Tseng-li uniósł ponownie głowę i napotkał spojrzenie Li Yuana.
— Tak, Wasza Wysokość?
— Nie wiem, jak tego dokonałeś, ale mój dług wobec ciebie
jest ogromny. Cokolwiek zechcesz, będzie twoje.
Tseng-li uśmiechnął się z goryczą.
— Jest tylko jedna rzecz, której pragnę, kuzynie. Chcę, by umarł.
— Kto? Chi Hsing?
Gorzki uśmiech nie zniknął z twarzy Tseng-li.
310
— Nie on. Ten drugi...
— Ach, tak... — Li Yuan wziął głęboki oddech. —Tak. Ja też tego chcę.
* * *
Tsu Ma czekał na niego w przedpokoju.
— No i jak? — zapytał niespokojnie.
— Tseng-li żyje — odparł Li Yuan z uśmiechem. — I mój syn, Kuei Jen.
Twarz Tsu Ma pojaśniała z radości. Objął mocno Li Yuana, po czym odsunął się i spojrzał na niego z uwagą.
— A więc wiemy, co się stało?
— Tak — potwierdził Li Yuan, opuszczając głowę. — Wygląda na to, że myliliśmy się.
— Myliliśmy się?
— To nie był nasz kuzyn Wang. Przynajmniej nie bezpośrednio. To dzieło Chi Hsinga.
— Chi Hsing? — Tsu Ma roześmiał się z niedowierzaniem. — Przecież on nie ma wystarczającej odwagi, by zrobić coś takiego! — zawołał, lecz widząc, że Li Yuan nie zmienia ani pozycji, ani wyrazu twarzy, T'ang Azji Wschodniej pokręcił głową. — Jakie są dowody?
Li Yuan podniósł wzrok.
— Użyli jego promu, by dostać się na pokład. I podali jego
kody. Czego więcej potrzeba?
Tsu Ma patrzył na niego jeszcze przez chwilę, po czym skinął głową.
— W taki razie zwołam posiedzenie Rady... Li Yuan wyciągnął rękę i chwycił go za ramię.
— Nie. Nie tym razem. Tym razem zrobimy to po mojemu.
* * *
Chi Hsing klęczał u stóp Li Yuana, jedną ręką opierając się na zimnej, pokrytej płytkami podłodze, a drugą czepiając się rąbka szat młodego Tanga. Błagał teraz, prawie we łzach.
— Co mam zrobić, aby cię przekonać, Yuanie? Zostałem
zdradzony...
Wang Sau-leyan patrzył na to z drugiej strony komnaty,
311
milczący i rozgoryczony. Wyszedł na głupca. Jego własna twarz go zdradziła. Ale samo zaskoczenie nie mogło być dowodem, a Chi Hsing nie wspomniał o ich spotkaniach. To, co Li Yuan i inni myśleli, nie miało znaczenia. Światu musieli przedstawić dowód, a nic takiego nie mieli.
— Zostałeś zdradzony? — Głos Tsu Ma ociekał wręcz
sarkazmem. Mruknął coś z odrazą, po czym odwrócił się
i przeszedł na miejsce, gdzie stali Wu Shih oraz Wei Chan
Yin.
Li Yuan pochylił się i wyrwał jedwab swojej szaty z ręki Chi Hsinga. Był to gest pełen wściekłości i nie skrywanej groźby. Chi Hsing popatrzył na pozostałych Tangów i jeszcze raz pochylił głowę. Zniknął gdzieś cały jego majestat. Był teraz błagalnikiem, który prosił o życie. Li Yuan natomiast wydawał się uosobieniem demonicznej wręcz potęgi. W jego oczach niczym w oczach jastrzębia nie było ani śladu litości. Płonęły prawie nieludzkim okrucieństwem. Zatrzymał na chwilę wzrok na koku Chi Hsinga, a następnie odwrócił gwałtownie głowę i spojrzał gniewnie na Wanga.
— I przysięgasz, że Wang Sau-leyan nic o tym nie wiedział?
Jesteś tego pewny, Chi Hsingu?
Wang chciał coś powiedzieć, ale Wu Shih warknął do niego:
— Trzymaj język za zębami, Wang Sau-leyan! Chi Hsing
musi sam na to odpowiedzieć!
Rozwścieczony Wang zrobił jednak, jak mu kazano, patrząc przy tym groźnie na Wu Shiha. Już widok żyjącego Li Yuana był prawdziwym szokiem, ale to, co teraz musiał znosić, przekraczało wszelkie granice jego wytrzymałości. Jak oni śmieli traktować go w ten sposób!
Chi Hsing zadrżał, a potem pokręcił głową.
— Wang Sau-leyan nic nie wiedział. Rozmawiałem z nim kilka minut po tym, gdy sam się dowiedziałem o wszystkim. Myślałem...
— Co myślałeś? — Zimny gniew brzmiący w głosie Li Yuana był tak straszny, że słuchający go mężczyźni poczuli dreszcz grozy.
Chi Hsing odetchnął głęboko i odezwał się znowu, wpatrując się cały czas w jakiś punkt przed stopami Li Yuana.
— To, że cię nienawidzi, nie jest tajemnicą, Li Yuanie.
A więc myślałem w pierwszej chwili, że to jego dzieło.
— A było?
— Uważaj — powiedział Wang, wysuwając się o krok do przodu. Ale w tej samej chwili zrozumiał, jak wyglądają sprawy. Cała etykieta została zapomniana. Li Yuan, jak zawsze, drwił sobie z tradycji. Pozostali byli jego marionetkami. Jego wspólnikami.
Czekali na odpowiedź Chi Hsinga.
— Nic nie wiedział. Przysięgam. Jego zaskoczenie było autentyczne, niekłamane. Istnieje taśma z nagraniem naszej rozmowy. Ja...
— Wystarczy! — przerwał mu Li Yuan. Odwrócił się od Chi Hsinga i podszedł do Wang Sau-leyana. Pochylił nieznacznie głowę i powiedział: — Chi Hsing, chociaż okryty hańbą, nie powiedziałby pochopnie czegoś takiego. A taśma... jestem pewny, że taśma potwierdzi prawdziwość jego słów. — Uniósł podbródek. — Tak więc, kuzynie, muszę cię przeprosić za pytanie, które mu postawiłem.
Twarz Wang Sau-leyana była czerwona z gniewu. Jego nozdrza poruszały się gwałtownie, cała postawa mówiła o oburzeniu, które czuł, ale mimo to nic nie powiedział. Nawet przepraszając, Li Yuan obraził go i ponownie zadrwił z tradycji. A przez ten cały czas pozostali Tangowie patrzyli na to i nic nie mówili.
Li Yuan odwrócił się gwałtownie i stojąc plecami do Wang Sau-leyana, spojrzał na Chi Hsinga.
— Co w takim razie z tobą, Chi Hsingu? Co powinniśmy zrobić?
— To jest nonsens... — zaczął Wang, ale zanim zdołał powiedzieć coś więcej, Li Yuan odwrócił się i położył mu niedelikatnie, prawie brutalnie, dłoń na ustach i odepchnął jego głowę do tyłu.
— Bądź cicho, Wang Sau-leyanie! — powiedział ostro, jakby zwracał się do wasala. — Nie masz tu nic do gadania! Rozumiesz?!
Skończywszy, cofnął rękę, patrzył przez chwilę groźnie na Tanga Afryki, po czym znowu się odwrócił. Wang ostrożnie zaczął masować usta i nic nie odpowiedział. W skośnych oczach Li Yuana ujrzał chęć mordu.
Li Yuan przeszedł przez komnatę i z grymasem odrazy na twarzy stanął nad Chi Hsingiem.
312
313
— Powiedz, Chi Hsingu, co powinniśmy z tobą zrobić.
— Zrobić? — Chi Hsing odwrócił głowę i spojrzał na pozostałych, błagając ich wzrokiem o litość, ale ich twarze były równie twarde jak twarz Li Yuana. Widząc to, Chi Hsing opuścił ponownie głowę w geście pełnym uległości i pokory.
— Nie ma żadnego precedensu — powiedział cicho.
— Nigdy też nie zniszczono pałacu — wtrącił Wu Shih, ale Li Yuan, jakby nie słyszał tej wymiany zdań, zaczął mówić tonem, który nie dopuszczał żadnej możliwości kompromisu.
— Zerwałeś najświętsze więzy zaufania, Chi Hsingu, które łączą nas, władających Chung Kuo. Gdyby chodziło tylko o mnie, zabiłbym cię razem z synami. Ale to nie jest sprawa osobista. Musimy się zastanowić, jakie działanie będzie najkorzystniejsze dla tych, których reprezentujemy. — Przerwał i zwrócił się w stronę pozostałych, którzy stali w pewnej odległości od niego. — Musimy podjąć decyzję teraz i działać natychmiast. Nikt nie może odnieść wrażenia, że jesteśmy niezdecydowani. Gdyby pośród nas powstał zamęt, na pewno znaleźliby się tacy, którzy potrafiliby to wykorzystać. — Wziął głęboki oddech i powiedział to wreszcie: — Chi Hsing musi ustąpić.
— Nie! Nie możesz tego zrobić! — krzyknął rozwścieczony Wang Sau-leyan. — Jest nas tu tylko sześciu. Musimy poczekać na Hou Tung-po. Musimy zwołać posiedzenie Rady.
Li Yuan znieruchomiał w napięciu, ale nie spojrzał nawet na Wang Sau-leyana. Kiedy się znowu odezwał, jego słowa brzmiały tak, jakby Tang Afryki nic nie powiedział.
— Chi Hsing musi to dla nas zrobić. Musi wystąpić na
oczach całego świata i przyznać się do tego, co zrobił. Potem,
także przed wszystkimi, abdykuje. Jego ziemie zostaną prze
kazane Siedmiu. Będziemy rządzić Australią jak kolonią, po
przez gubernatora, który będzie odpowiadał bezpośrednio
przed Radą.
Zarówno Chi Hsing, jak i Wang Sau-leyan milczeli. To Wu Shih, najstarszy z nich wszystkich, był tym, który zabrał głos jako następny.
— Niech tak będzie. Dla dobra nas wszystkich. A ty, Chi
Hsingu, masz być śpiącym smokiem. Udasz się do swojej
posiadłości i nie weźmiesz więcej udziału w sprawach tego
świata. Twoje żony i twoi synowie będą żyć, ale nic nie odziedziczą po tobie.
W tym momencie Wang Sau-leyan wystąpił do przodu i stanął między Li Yuanem a resztą.
— Ponownie mówię, że to się nie może stać! Ten problem powinien być rozstrzygnięty przez Radę!
— Sprzeciwiasz się temu? — zapytał gniewnie Tsu Ma.
— Są pewne formy... — zaczął Wang, ale Li Yuan przerwał mu.
— Będziemy głosować w tej sprawie. Teraz.
Wang Sau-leyan zwrócił się do niego gniewnie.
— Nie! To nie jest właściwe! Nie ma tu Hou Tung-po. Nie możemy tak postępować!
— Właściwe? — prychnął wzgardliwie Li Yuan. — Widzę, że ciągle mnie nie rozumiesz, kuzynie, prawda? Moje żony nie żyją, mój pałac został zniszczony. A ty mówisz o formach, o tradycji... — Roześmiał się obraźliwie. — Jeśli masz wątpliwości, zróbmy ustępstwo na rzecz form. Przyjmijmy, że kuzyn Hou sprzeciwia się naszej decyzji. Czy to będzie w porządku, Wang Sau-leyanie? Czy to będzie właściwe?
Wang wyraźnie się najeżył.
— A Chi Hsing?
Li Yuąn potrząsnął głową.
— Chi Hsing nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia.
— Nic do powiedzenia?
— Jest tak, jak powiedziałem. Nie ma nic do powiedzenia — powtórzył gniewnie Li Yuan, wymawiając wyraźnie i z naciskiem każde ze słów.
Wang iSau-leyan stał naprzeciw niego jeszcze przez chwilę, po czym gwałtownie się odwrócił.
— Rólbcie zatem, jak chcecie. Ja nie wezmę w tym udziału.
— Chtesz mieć czyste ręce, prawda, kuzynie? — odezwał się szyderczo Tsu Ma. Ale to już nie miało znaczenia. Stanie się tak, jak jpowiedział Li Yuan.
— Zrobisz to? — zapytał Li Yuan, patrząc w dół na Chi Hsinga.
— Ni$ mam żadnego wyboru?
— Nic — poprawił go Li Yuan. — To my nie mamy wyboru. Gdyby chodziło tylko o mnie, to jak już powiedziałem, zabiłbym cię teraz.
314
315
Nieszczęśliwy Chi Hsing zawahał się, lecz w końcu pochylił głowę jeszcze niżej i dotknął czołem podłogi. — W takim razie zrobię to, czego chcecie.
* * *
Ubrany w gruby płaszcz Li Yuan stał na balkonie na zewnątrz pokojów swoich nieżyjących żon. Było ciemno i zimno. Cienkie, poszarpane chmury mknęły, gnane wiatrem, po niebie. Przenikające przez pokryte obficie liśćmi krzewy winorośli światło księżyca pokryło wszystko plamkami srebra.
Kuei Jen spał. Tseng-li pojechał do domu, by spędzić trochę czasu z braćmi. Poniżej balkonu, na terenie całego pałacu, krążyły bezszelestnie podwojone patrole straży. Tylko on, jak się zdawało, był niespokojny i nie mógł spać. Odwrócił się, wzdychając, i patrząc na puste, ciche pokoje, pogrążył się we wspomnieniach.
Jakie to dziwne. Przedtem, gdyby ktoś go zapytał, odparłby, że to, co do nich czuł, nie było miłością, a raczej ciepłą zażyłością i czymś na kształt wdzięczności za fizyczną przyjemność, którą mu dawały. I być może uśmiechnąłby się przy tym w zadumie oraz pokręcił głową, jakby był zdziwiony tym pytaniem. Teraz jednak uświadomił sobie, jaki był wtedy głupi. Jaki dziecinny. Dopiero teraz, pogrążony w żalu po ich starcie, zrozumiał w pełni, jak wiele dla niego znaczyły.
Miłość. Jak wyraźnie zabrzmiały mu w uszach słowa wypowiedziane kiedyś przez ojca. Miłość to coś, co zawiodło. Miłość... uczucie zbyt niematerialne, zbyt kruche, by je utrzymać na dłużej, a jednak, w ostatecznym rachunku, silniejsze, bardziej rzeczywiste od wszystkiego innego.
Zadrżał i przeciągnął się, czując, że jest zmęczony ponad wszelkie pojęcie. W tym większym świecie nawet w tej chwili zachodziły zmiany. Chi Hsing, pod nadzorem Wu Shiha, ustąpił z tronu i mianowano gubernatora, który miał rządzić na kontynencie australijskim. Jednakże te wydarzenia, chociaż wielkie, były niczym w porównaniu ze zmianami zachodzącymi w jego sercu. Nie można ich było niczym zmierzyć. Wymazywały obraz gwiazd z nieba, rzucając głęboki, mroczny cień, który przesłaniał wszystko.
316
Tak, pomyślał, pochylając głowę. To Śmierć, a nie Miłość jest panią tego świata.
Kiedy stał tam, patrząc w głąb pustych pokojów, wróciły okruchy wspomnień z przeszłości. Zobaczył swoją drugą żonę, Lai Shi. Odwróciła się w jego stronę i śmiała się w ten dziwny, zalotny sposób, tak dla niej charakterystyczny, sprawiając, że musiał się uśmiechnąć. Za nią siedziała najmłodsza, Fu Ti Chang. Czytała stary romans, a jej kruczoczarne włosy niczym welon przesłaniały jej jasną twarz. Kiedy zwróciła się ku niemu, wstrzymał oddech, porażony pięknem tych ciemnych oczu. A gdy odwrócił lekko głowę, zobaczył Mień Shan, tam, po drugiej stronie pokoju. Siedziała plecami do wielkiego lustra i uśmiechając się, kołysała syna, śpiewając mu cicho. Jak bardzo lubił patrzeć na jej usta, wykrzywiające się lekko, gdy śpiewała. Jak bardzo brakowało mu teraz tego widoku.
Obrazy z przeszłości zblakły i zniknęły. Puste pokoje, pomyślał. To wszystko, co teraz mam. Puste pokoje.
Dotknął ręką szyi. Ciepło jego palców dziwnie kontrastowało z wychłodzoną przez nocne powietrze skórą. Nacisnął, po czym delikatnie szarpnął, badając siłę mięśni i twardość ukrytej pod nimi kości: wszystko takie wiotkie, takie przemijające. Niczym pył na wietrze. A zatem może nawet i lepiej, że odeszły tak, jak odeszły, w jednym, krótkim i nagłym błysku bólu. Ból, a potem... nicość.
— Lepiej... — powiedział cicho, opuszczając rękę i zacis
kając zęby, by znieść nagły przypływ uczuć. Lepiej? Kto
wiedział, co było lepsze? To od niego oczekiwano, że będzie
wiedział — a przynajmniej zdawał się wiedzieć. To właśnie
sprawiało, że jego żal był taki inny. Taki szczególny. A jednak,
w gruncie rzeczy, było to uczucie nie różniące się od żalu
niezliczonych milionów, które cierpiały od zarania dziejów
człowieka.
Ale czy smutek był wszystkim? Czy nie było czegoś więcej? Li Yuan owinął się ciaśniej płaszczem i wyszeptał:
— Czy zawsze tak musi być? Czy serce musi zamienić się
w kamień?
Stał tam jeszcze przez chwilę, czując coś w rodzaju niesmaku na myśl o tym, kim się stał. Następnie przeszedł szybkim krokiem przez pokój i udał się do sypialni Kuei Jena. Obudził niańkę i polecił jej przygotować dziecko do podróży.
317
* * *
Fei Yen spotkała się z nim w Wielkiej Sali pałacu Hei Shui. Nie powiadomił jej o swoim przyjeździe, nie miała więc czasu, aby się przygotować. Narzuciła tylko na siebie jasnoniebieski płaszcz domowy, związała z tyłu swoje długie czarne włosy, ale nie zdążyła nałożyć makijażu ani pomalować paznokci. Upłynęło już wiele lat od czasu, gdy widział ją wyglądającą tak naturalnie. Nie ukrywając swego zaskoczenia, z wahaniem przeszła przez całą szerokość sali, po czym uklękła u jego stóp i pochyliła głowę, czekając na rozkazy.
— Słyszałaś? — zapytał cicho.
Skinęła nieznacznie głową i znowu znieruchomiała.
— Ja... — Rozejrzał się dookoła i zauważył strażników przy drzwiach oraz stojącą za nimi niańkę z Kuei Jenem na rękach. Odwrócił się raptownie i odprawił wszystkich gestem ręki. Następnie pochylił się i ująwszy jej podbródek, zmusił ją, by spojrzała mu w oczy.
— Ja muszę porozmawiać z tobą. Ja...
Widok jej oczu, tych przepięknych oczu, które zawsze najbardziej mu się w niej podobały, sprawił, że następne słowa uwięzły mu w gardle. Klęczał przez chwilę obok niej, czując jej ciepło i słodki zapach, świadomy nagości jej ciała pod płaszczem, i jedyne, czego pragnął, to wziąć ją w ramiona i trzymać, zamknąć oczy i przytulić się mocno do niej.
Odsunęła się od niego i zapytała:
— Dlaczego?
Spojrzała przelotnie na jego rękę, która unosiła się jeszcze w pełnym zakłopotania geście między ich twarzami, po czym popatrzyła mu w oczy z napięciem, które go zaskoczyło.
Cofnął rękę i pochylił głowę. Jak wytłumaczyć, co sprawiło, że tu przyjechał? Było to coś więcej niż tylko nagły impuls, ale nawet on zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo nieprzekony-wająco zabrzmiałoby takie tłumaczenie. Ich związek zakończył się wiele lat temu. I przyjeżdżać teraz tutaj...
— Czego chcesz, Li Yuanie?
Jej głos był bardziej miękki niż poprzednio. Popatrzył na nią, nie bardzo wiedząc, czego może się spodziewać, i zobaczył, że obserwuje go z dziwnym wyrazem twarzy, jakby usiłowała przeniknąć go wzrokiem.
— Myślałam... — zaczęła, lecz zamilkła. Jej usta pozostały nieznacznie otwarte. Zdawało mu się, że jak w snach, czuje ich wilgotną miękkość.
— Myślałem o tobie — powiedział. — O nas.
Zauważył błysk bólu w jej oczach i po raz pierwszy zrozumiał, co musiała przecierpieć, zauważył pustkę, której żadna liczba przygodnych kochanków nie mogła wypełnić. Wyciągnął powoli rękę i dotknął z czułością jej policzka.
— Nie — powiedziała, ale przycisnęła równocześnie lekko
policzek do jego palców, przecząc samej sobie.
Zadrżał.
— One nie żyją.
Na jej twarzy znowu mignął wyraz bólu. Bólu tak głębokiego, że aż odwrócił wzrok, nie mogąc na to patrzeć. Opanowała się jednak i skinęła głową.
— Kochałeś je?
Jego palce znieruchomiały.
— Nie myślałem tak wtedy. Ale musiałem je kochać. To...
to tak boli.
Pochyliła głowę. W jej oczach pojawiły się łzy.
— Czy to dlatego tu jesteś? Z ich powodu?
Wziął długi, głęboki oddech.
— Nie wiem. — Przez chwilę chciał jej opowiedzieć o swych myślach z poprzedniego dnia, o tym momencie na dworze, gdy stał w świetle księżyca i pojął istotę rzeczy, ale po namyśle pokręcił głową. — Nie — powiedział w końcu. —To nie jest to. A przynajmniej nie tylko to. Ja... tęskniłem za tobą.
— Tęskniłeś za mną? — wybuchnęła z niedowierzaniem, a na jej twarzy pojawił się ślad dawnej goryczy. Zauważyła, że skrzywił się z bólu, i złagodniała. — Li Yuanie, ja... — Spuściła głowę i przełknęła ślinę. — Przykro mi. To jest bardzo trudne. Są takie dni, że wydaje mi się, iż nie zniosę tego dłużej.
— Wiem.
Popatrzył na nią uważniej i zauważył drobną siateczkę zmarszczek wokół jej oczu i ust. Przypomniał sobie, że była o osiem lat starsza od niego. Żona jego zmarłego brata, a także nigdyś jego własna. Ale wciąż jeszcze była piękna. Ciągle najpiękniejsza ze wszystkich kobiet, jakie kiedykolwiek widział. Pragnął ponownie całować ją i obejmować, ale czuł
318
319
dziwne skrępowanie. Między nimi stanęła śmierć i rzuciła na nich swój cień.
Wstał i odwrócił się do niej plecami.
— Nie wiem, czego chcę. Jestem zagubiony. Myślałem...
myślałem, że jeśli przyjadę tutaj, wszystko stanie się znowu
zrozumiałe. Że może znowu będzie tak, jak kiedyś było.
Roześmiała się po raz pierwszy; był to gorzki, przygnębiająco smutny śmiech. Odwrócił się i zobaczył, że z jej twarzy zniknęła cała miękkość.
— Czy ty chcesz być taki okrutny, Li Yuanie, czy też to jakaś chora niewinność sprawia, że jesteś tak nieczuły?
— Nie chciałem...
— Ty nigdy nie chcesz. Ty po prostu to robisz.
Usiadła i spojrzała na niego ze złością. Zniknęła gdzieś jej
pokora, nagle stała się znowu kobietą, którą znał i z którą kiedyś żył. Kimś mu równym. Zawsze kimś mu równym.
— Czy jesteś takim głupcem, że nie potrafisz tego pojąć?
Pokręcił głową, ale zaczynał już rozumieć.
— Nie może już tak być, jak było — ciągnęła, wstając
powoli i zmierzając w jego stronę. — Dzieli nas coś więcej niż
tylko śmierć. Więcej niż inne żony, inni mężowie. Czas nas
zmienił, Li Yuanie. Z ciebie zrobił tego, kim teraz jesteś, a ze
mnie taką kobietę, jaką się stałam. Pozostały tylko zewnętrzne
formy, zniszczone przez czas rzeczy, które wyglądają tak, jak
my kiedyś wyglądaliśmy. — Przerwała i spojrzała mu prosto
w oczy. — Nie możemy do tego wrócić. Nigdy.
Milczał, niepewny.
— Czy ciągle mnie kochasz? — zapytała nagle.
Jej twarz stała się nagle zawzięta, bezkompromisowa, ale w jej oczach dostrzegł coś innego; coś, co kryła głęboko, może nawet przed sobą. Wrażliwość. Potrzebę. I po raz pierwszy uśmiechnął się, czule, współczująco.
— Nigdy nie przestałem cię kochać.
Jej twarz skurczyła się, a potem wygładziła, jeszcze brzydsza i przepojona większym cierpieniem niż poprzednio, ale równocześnie w jakiś sposób bardziej piękna. Nie spodziewała się takiej odpowiedzi i to, co usłyszała, wyraźnie ją zaskoczyło.
Opuściła wzrok i odwróciła się, gubiąc gdzieś nagle całą zawziętość. Jej piersi wznosiły się i opadały gwałtownie. Ręce zacisnęła kurczowo na biodrach, jakby chciała powstrzymać
wszystko, co czuła. Kiedy jednak spojrzała ponownie na Yua-na, na jej twarzy znowu był gniew.
— W takim razie dlaczego? Po co to wszystko, jeśli to jest
prawda?
Nie wiem, pomyślał, i po raz pierwszy zrozumiał, że miała rację. To, że znaleźli się w tym miejscu, było jego winą. Och, ona była mu niewierna, tak, ale jakie to miało znaczenie? Potraktował ją surowo, o wiele za surowo. Czy mogła ponosić winę za to, że nie okazała się doskonałością? Czy kochał tylko jej doskonałość?
— Byłem młody, Fei Yen. Może za młody. Skrzywdziłem
cię. Teraz to rozumiem.
Wydała z siebie jakiś cichy dźwięk i pokręciła z wahaniem głową.
— Co powiedziałaś?
Jej twarz stężała w wyrazie nieufności. Bała się tego, co mówił, bała się, że ponownie otworzy się przed nim i ponownie zostanie odrzucona. To były stare, głębokie rany. Po co je otwierać, jeśli nie chce się ich leczyć?
— Jestem zmęczony — powiedział w końcu. — I cierpię. Ale to nie dlatego tu jestem, Fei Yen. Nie chcę cię także zranić. — Potrząsnął głową. — To ostatnia rzecz, jakiej bym chciał, uwierz mi.
— A więc co? Czego chcesz? — Jej głos był teraz cichy i drżący.
Popatrzył na nią i ujrzał taką, jaką widział kiedyś. Zrozumiał nagle, że nie ma w nim już żadnej nienawiści i zazdrości.
— Chcę, byś wróciła. Chcę jeszcze raz spróbować. Odwróciła się od niego, ukrywając twarz.
— Nie, Yuanie, to nie może się stać.
— Dlaczego? — Był zadziwiony. Czy źle ją zrozumiał?
Sądził... — Fei Yen? Dlaczego?
Rzuciła mu szybkie spojrzenie przez ramię, po czym wybiegła z sali. Ale w tej krótkiej chwili, gdy spotkały się ich spojrzenia, dostrzegł to. Na swój własny sposób ciągle go kochała. Zrobił trzy kroki w stronę drzwi, ale potem się zatrzymał, a ból i rozczarowanie, które czuł, sprawiły, że zaczęło mu się kręcić w głowie. Ale jeśli mnie kocha...
Stał jeszcze przez chwilę, nie potrafiąc podjąć żadnej decyzji,
320
321
aż w końcu odwrócił się i ruszył w stronę sali wejściowej. Wezwał strażnika i posłał go po niańkę oraz Kuei Jena. Czekając na nich, podszedł do wyciętej w łuk bramy wejściowej i patrząc w dół schodów, na wschodnie zbocza gór, zaczął wspominać ten dzień, gdy pojechał polować w lesie wraz ze swoim bratem.
To było gorzkie wspomnienie — niczym smak żółci w gardle. Odwrócił się gniewnie i krzyknął, ponaglając niańkę. Następnie, z nie skrywaną goryczą, wyszedł na zewnątrz i ignorując strażników, pobiegł po trawie do swojego statku.
— Dokąd, Chieh Hsia? — zapytał pilot i spojrzał na niego,
a potem na spieszącą ku nim niańkę, która niosła zawiniętego
w kocyki Kuei Jena.
Do domu, chciał odpowiedzieć, ale w tej samej chwili zdał sobie sprawę z tego, że nigdzie nie było miejsca, które naprawdę mógłby nazwać domem.
— Do Fukienu — odrzekł w końcu. — Skontaktuj się
z Tsu Ma. Powiedz mu, że zmieniłem zdanie i że chciałbym
spędzić z nim trochę czasu.
EPILOG — JESIEŃ 2210
PO DESZCZU
„Na granicy Nieba tysiąc zachodnich wiatrów gna cienkie, jesienne chmury.
O świcie po deszczu świat jest piękny, a nadmiar wody nie zaszkodzi rolnikom.
Na zielonych nadbrzeżnych wierzbach zbierają się zimorodki. Porośnięte górskimi gruszami wzgórza czerwienieją w promieniach słońca.
Z wieży dobiega lament Tatara. Samotna dzika gęś leci w nieznane".
— Tu Fu, Po deszczu, VIII w n.e.
Było już późno. Kim, obok którego widać było wysoką sylwetkę Tuan Wen-Ch'anga, stał na obrzeżu lądowiska, obserwując przemykające po powierzchni ciemnego oceanu światła transportowca, który zbliżał się z północnego zachodu. W jednej ręce trzymał swoją torbę —lekki pakunek zawierający jego notatniki, przenośny komset oraz ubranie na zmianę. W drugiej ściskał kopertę, którą otrzymał zaledwie dwadzieścia minut wcześniej. Wewnątrz były szczegółowe informacje o miejscu, do którego się udawał.
Maszyna uniosła się, zatoczyła szeroki łuk na północ i zawisła w odległości pół li, czekając, aż Służba Bezpieczeństwa sprawdzi jego kody. Ciche dudnienie silników zdawało się wypełniać spokojne nocne powietrze. Po chwili, niczym bąk przenoszący się z kwiatka na kwiatek, maszyna uniosła się ponownie, zbliżyła się do nich i z łagodnym sykiem hydraulicznych amortyzatorów osiadła na lądowisku.
Tuan spojrzał z góry na Kima i uśmiechnął się, wskazując mu, że powinien iść pierwszy. Kim oddał mu uśmiech, zadowolony z tego, że Tuana przenoszono razem z nim, po czym odwrócił się i ruszył w stronę statku dokładnie w tej chwili, gdy otworzył się właz statku i wysunęła się z niego rampa.
Ameryka Północna. To właśnie tam wysyłali go tym razem. Z powrotem na Wschodnie Wybrzeże. Co więcej, chcieli, aby skupił się na czymś nowym —- na genetyce, czyli tej właśnie dziedzinie, do zajęcia się którą „Stary" Lever od tak dawna bezskutecznie usiłował go nakłonić. Uśmiechnął się, potrafiąc dostrzec, mimo tego wszystkiego, co niedawno przeszedł, zabawną stronę takiego obrotu spraw. A także z powodu wiadomości, które nadeszły w ciągu ostatniej godziny z Filadelfii.
W połowie rampy zatrzymał się i spojrzał do tyłu, starając się wyryć ten ostatni obraz Sohm Abyss w swojej pamięci. Dorósł tutaj. Bardziej niż gdzie indziej, to właśnie tutaj bowiem ostatecznie zrozumiał siebie. Tutaj stał się pełnym człowiekiem. Albo może tak pełnym, jak tylko mógł się stać bez Jelki. Przyszłość zdawała mu się teraz znacznie mniej groźna
325
niż jeszcze kilka tygodni temu. Wspólne życie z Jelką nie było już nieosiągalną wizją, lecz obietnicą, która spełni się na pewno, chociaż z lekkim opóźnieniem. Tuan położył mu rękę na ramieniu.
— O czym myślisz, Kim?
— Myślę, że będzie mi brakowało tego miejsca. Tuan roześmiał się z zaskoczeniem.
— Naprawdę? Po tym wszystkim, co tu się wydarzyło?
— Może właśnie dlatego. Ale tu nie chodzi tylko o to. Tutaj
czułem, że dotykam istoty rzeczy. Że rzeczywiście jestem
w kontakcie z nieznanym. Popatrz na to, Tuanie. Pod nami jest
wielki ocean, a nad nami niebo. To wszystko jest wspaniałe, nie
sądzisz? I takie otwarte. Takie połączone. Poza tym...
Tuan uniósł brwi, ale Kim tylko się uśmiechnął i nie dokończył.
— Słyszałem, że nasz nowy szef jest dobrym człowiekiem.
Kim wzruszył ramionami.
— Curval z pewnością jest najlepszy w swojej dziedzinie,
jeśli to masz na myśli. Z tego, co mi wiadomo, w ciągu
ostatnich dwudziestu pięciu lat samodzielne zrewolucjonizo
wał genetykę. Korporacja SimFic musiała zapłacić fortunę,
aby przejąć go od ImmVacu.
— Tyle, ile za ciebie? Kim roześmiał się.
— A więc widziałeś moje akta, Tuan Wen-ch'angu?
— Nie. Ale słyszałem pogłoski...
Kim zamyślił się, odwrócił na chwilę głowę, po czym znowu popatrzył na Tuana i uśmiechnął się.
— Cokolwiek nas tam czeka, będzie na pewno interesujące, prawda?
— Sądzę, że będzie to także duże wyzwanie...
Tak, pomyślał Kim, wchodząc do maszyny. Mimo to wiedział, że był to tylko sposób na wypełnienie czymś czasu, coś, co miało zająć jego uwagę do chwili jej powrotu. Do chwili, gdy znowu zobaczy uśmiech w jej błękitnych oczach.
* * *
Jelka stała przy oknie apartamentu gubernatora i patrzyła na zewnątrz. Widoczna za taflą wzmocnionego szkła powierz-
chnia księżyca Saturna była ciemna, a światło Słońca —malutkiego bladego krążka — ledwie przebijało się przez gęstą pomarańczową mgłę. Na wschodzie, wzdłuż brzegów wielkiego jeziora etanu, wznosiły się wieże rafinerii, których strzeliste, oświetlone tysiącami lamp łukowych kształty zdawały się sięgać królującej w górze ciemności. Za nimi rozciągało się Cassini Base, miasto dla czterystu osiemdziesięciu tysięcy ludzi, które zbudowano u stóp górującej nad wszystkim ściany lodowca. Słyszała, że nazywali go Clathrate i zapisała sobie to słowo w notatniku, by powiedzieć o tym Kimowi, gdy go znowu zobaczy.
Odwróciła się, przyjęła podany jej kieliszek i uśmiechnęła się. Był to ich ostatni dzień na największym z księżyców Saturna. Jutro Meridian odleci na Marsa. W związku z tym tej nocy — jeśli pojęcie noc miało jakikolwiek sens w miejscu takim jak to — gubernator postanowił wydać przyjęcie na ich cześć, zapraszając na nie najwybitniejszych obywateli każdej z dziewięciu kolonii. Zlatywali się już od sześciu dni, a ich statki o fantazyjnych, dziwacznych kształtach zatłoczyły wielki hangar znajdujący się na południe od miasta.
Jelka rozglądała się przez chwilę dookoła siebie, chłonąc wzrokiem obrazy tego świata i jego mieszkańców. Byli to dziwni, surowo wyglądający ludzie, o szczupłych, muskularnych ciałach, na których przez cały czas nosili kombinezony próżniowe. Nowa rasa, której wszyscy przedstawiciele byli wysocy, kościści, a ich ruchy powolne, rozważne. Produkt surowego otoczenia, uświadomiła sobie i poczuła, raz jeszcze, coś na kształt zabarwionego lękiem podziwu. Tu, w układzie Saturna, żyły ponad dwa miliony ludzi. Dwa miliony ust, które trzeba było karmić. Dwa miliony par płuc łaknących powietrza. Dwa miliony ciał potrzebujących wody, ciepła i ochrony przed skrajnie niegościnnym środowiskiem tego świata.
Przy brzegu wielkiego jeziora etanu było sto siedemdziesiąt stopni poniżej zera. Trudny do wyobrażenia, przejmujący mróz; źródło nie kończących się problemów technicznych dla mężczyzn i kobiet, którzy pracowali na księżycach Saturna, wydobywając i przerabiając różne surowce albo zbierając gęstą zupę złożonych węglowodorów z wielkich jezior etanu na Tytanie, tej największej z kolonii.
326
327
Ruszyła przez gęsty tłum, uśmiechając się i wymieniając od czasu do czasu kilka słów z różnymi znajomymi, zmierzając w kierunku gubernatora, który wraz z małą grupą oficerów Służby Bezpieczeństwa stał po drugiej stronie sali, obok starego planetarium. Większość tych ludzi spotkała w czasie swych podróży po koloniach. Tylko malutki Mimas, najbliższy księżyc Saturna, okazał się zbyt niegościnny, by go odwiedzić. Poza tym widziała wszystko. I zapisała to — dla Kima.
— Jak się masz, Jelko? Dobrze się bawiłaś?
Zatrzymała się, aby odpowiedzieć na pytanie, i uśmiechnęła
się, przypomniawszy sobie, że ten człowiek nazywa się Wulf Thorsson i że poznała go na Iapetusie.
— Czuję się świetnie, Wulfie — odpowiedziała, ściskając
jego dłoń. — I bawiłam się znakomicie. Przykro mi będzie
stąd odlatywać. Ale może wrócę tu pewnego dnia.
Potężnie zbudowany mężczyzna uśmiechnął się szeroko i objął jej dłonie, jakby chciał je zamknąć w swoich lub ogrzać.
— Z mężem, prawda?
— Być może — odparła w zadumie i kiwnąwszy mu głową, ruszyła dalej.
Tak, to byli wspaniali ludzie, oni wszyscy. Można było na nich polegać i było pewne, że nie zawiodą zaufania. I tacy właśnie być musieli. Jeśli tutaj nie możesz zaufać swojemu towarzyszowi, jesteś martwy. Prędzej czy później.
Minęła kilku ostatnich gości i stanęła w pobliżu gubernatora. Helmut Read był starym przyjacielem jej ojca; wielkim mężczyzną, jakby ulepionym z tej samej gliny. Tej samej gliny, uświadomiła sobie nagle, z której ulepiony był także Klaus Ebert i jego syn Hans, jej były narzeczony. Ta myśl wprawiła ją w zakłopotanie, które szybko minęło. Podobnie jak jej ojciec i stary Ebert, Read zdawał się roztaczać wokół siebie atmosferę pewności siebie i absolutnej kompetencji. Nie było problemu, którego nie potrafiłby rozwiązać; żadnego zła, którego nie umiałby w jakiś sposób zmienić w dobro. Taki sam jest jej ojciec. Mimo to czasem nawet tacy ludzie się mylą, niezależnie od swych dobrych intencji.
Read odwrócił się i patrząc na Jelkę, uśmiechnął się szeroko.
— Zbliż się, moja droga. Chodź tu i porozmawiaj z nami! — powiedział, ujmując jej ręce, przyciągając ją do siebie i obejmując.
328
Wziął ją pod swoje skrzydła w chwili, gdy trzy miesiące wcześniej pojawiła się w systemie Saturna, i od tego czasu nie szczędził wysiłków, aby pokazać jej wszystko, co tylko możliwe. Wciąż pamiętała dumę, z jaką prezentował jej wielkie puste szyby kopalni na Tethys, entuzjazm, z jakim opowiadał jej o rozszerzeniu działalności na malutkiej Phoebe i o planach budowy nowego miasta na drugiej stronie Tytana, w miejscu, gdzie teraz stała baza Huygens. Wiele się tutaj działo i nie dość, że nie nudziła się w czasie swego pobytu, ale uznała to wszystko za fascynujące. Z drugiej jednak strony cały czas pamiętała, że ogląda to niejako za dwoje i zawsze starała się zadawać takie pytania, jakie mógłby zadać Kim.
Czasem wszakże zapominała o tych swoich postanowieniach i ulegała czystemu pięknu tego świata. Jakby w jego surowości dostrzegała to samo piękno, które widziała w Kale-vali, miejscu, skąd przed dwoma tysiącami lat wyszło jej plemię, krainie jezior i skał...
Gubernator zwrócił się do niej, ściskając delikatnie jej dłoń.
— Przykro mi, że już jutro nas opuścisz, Jelko — powiedział, patrząc na nią smutno, jakby była jego własną córką. — Nie potrafię wyrazić, jak bardzo cieszyłem się, mogąc cię tu gościć. Gdybym był o dwadzieścia lat młodszy...
— I nieżonaty — dodał jeden z oficerów, wywołując ogólny wybuch śmiechu.
— I nieżonaty — przyznał Read, uśmiechając się jeszcze szerzej. — Znalazłbym sposób, aby cię tu zatrzymać.
— Odlecę z ciężkim sercem — odpowiedziała szczerze. — Przybywając do was, nie miałam pojęcia, co tutaj znajdę, ale teraz rozumiem, dlaczego tak wielu tu zostaje. To przepiękne miejsce. Być może najpiękniejsze w całym systemie.
— A zatem nie obawiasz się niebezpieczeństwa? — zapytał jeden z oficerów, mówiąc z lekko sztywnym akcentem, typowym dla kolonii.
— Nie — odpowiedziała spontanicznie. — W gruncie rzeczy to jest właśnie jeden z elementów składających się na piękno całości, prawda? To poczucie, że żyje się na krawędzi. Te kombinezony... — Pociągnęła lekko silny, lecz elastyczny materiał pod sztywnym pierścieniem osłaniającym szyję i uśmiechnęła się. — Doszło do tego, że polubiłam mój własny. Myślę nawet, że będę go nosiła, gdy wrócę do Chung Kuo.
329
Kto wie, może dam początek nowej modzie wśród ciepło-światowców!
Odpowiedział jej śmiech rozbawienia i zadowolenia. Wiele razy w czasie swych podróży słyszała to lekko pogardliwe określenie nadmiernie miękkich, ich zdaniem, mieszkańców Chung Kuo. Wiedziała równocześnie, że ją uważają za kogoś różniącego się od tych wszystkich, którzy przybywali w wielkich statkach pasażerskich podobnych do Meridianu. Całkowicie odmiennego.
I taka właśnie była. Tam, w pobliżu Słońca, czuła się izolowana, odcięta od swych towarzyszy. Zawsze była kimś obcym, kimś z zewnątrz. Natomiast tutaj miała dziwne wrażenie, że znalazła się we własnym żywiole i że coś — jakiś instynkt — ciągnęło ją do tych wielkich, powolnych i niezależnych ludzi.
Uśmiechnęła się, patrząc na ich przystojne, wyraziste twarze. Trzeba być wyjątkowym człowiekiem, by zdecydować się na życie w tym świecie odległym o trzy miliardy li od Słońca; trzeba mieć jakiś szczególny rodzaj mentalności. Zabójcze zimno, niskie ciśnienie i fakt, że wszystko —pożywienie, woda, powietrze, wszystko — musi być wytworzone: te czynniki przyczyniły się do wykształcenia się zupełnie nowej rasy. Albo przekształciły starą. Nie była pewna, która z tych wersji była prawdziwa.
Opuściła na chwilę wzrok, przyglądając się staremu, zrobionemu z brązu modelowi systemu planetarnego. Cztery malutkie kulki krążyły blisko Słońca — Merkury, Wenus, Chung Kuo i Mars. Za nimi, znacznie dalej, był Jowisz, a jeszcze dalej Saturn, gdzie właśnie gościła.
W ciągu tych piętnastu miesięcy przebyła długą drogę. Była teraz dziesięć razy dalej niż w chwili, gdy wyruszyła. Ale jej ojciec mylił się. Nie zapomniała Kima. Absolutnie nie. W gruncie rzeczy im bardziej się od niego oddalała, tym więcej o nim myślała; tym bardziej starała się patrzeć jego oczami i myśleć tak, jak on mógłby myśleć. Filmy, które nakręciła, i notatki, którymi zapełniła swój pamiętnik — wszystko to było dla niego. I jeśliby miało upłynąć nawet i sześć lat, zanim go ponownie zobaczy, będzie czekała, przygotowując się; zachowując siebie dla niego. Ta chwila bowiem nadejdzie. Na pewno nadejdzie.
Trzy dni wcześniej otrzymała „list". W pierwszej chwili odłożyła go na bok, zmylona urzędowym wyglądem pakunku i logo SimFicu na jego rewersie. Otworzyła go dopiero piętnaście godzin później, po powrocie z długiej i męczącej wycieczki po Wielkim Lodowcu.
Była to pierwsza wiadomość od niego, która do niej dotarła. Pierwsza od dnia, kiedy załadowano ją na pokład Meridianu w porcie Nanking. Ale nie był to pierwszy raz, jak się zdawało, kiedy do niej napisał. Z tego, co wyczytała, z rzeczy, o których wspominał, wywnioskowała, iż wysłał jej już wiele listów. Myśl o tym rozgniewała ją, nawet teraz. Myśl, że ojciec wciąż wtrąca się w jej sprawy, że próbuje ją izolować i kierować jej życiem w sposób, jaki uznaje za właściwy.
Ale teraz już wiedziała. To, co ojciec powiedział, gdy ostatnio ze sobą rozmawiali, było kłamstwem. Kim nie zapomniał o niej. Był jak najdalszy od tego. A jeśli ojciec myślał, że ona zmieni zdanie, to znaczyło, że po prostu jej nie rozumie. W każdym razie nie tak, jak rozumiał ją Kim.
Uniosła głowę i uśmiechnąła się do siebie. Tak, być może tylko on jeden ją rozumiał — doskonale i instynktownie — i ufał jej w ten sposób, w jaki ci ludzie ufali sobie nawzajem. Na przekór wszelkim przeciwnościom.
Będą musieli czekać sześć lat. Sześć lat, które brakowało jej do osiągnięcia pełnoletności. Ale ona poczeka. A tymczasem powoli będzie do niego wracać. Do środka, zawsze do środka, w stronę wielkiego słońca jej życia.
Wiedząc, że on będzie czekał. Wiedząc, że będzie tam, wypatrując jej swymi ciemnymi oczami.
* * *
Na trawniku przed rezydencją Levera stłoczyło się ponad sto lektyk. W pobliżu każdej z nich przykucnęli tragarze, podczas gdy służący z domu krążyli między nimi, oferując miseczki klusek i malutkie kubeczki z winem ryżowym.
Zaproszeni goście zgromadzili się w wielkiej bibliotece, rozmawiając ze sobą cicho, głosami wyrażającymi ich zdumienie i szok. Zaledwie dzień wcześniej, w tym samym pomieszczeniu, „Stary" Lever przemawiał do nich w czasie spotkania mającego na celu zebranie dodatkowych funduszów. Na widok
330
331
tego tryskającego energią, zdawałoby się niezniszczalnego człowieka wielu z nich skłonnych było wierzyć, że i przez następne sto lat będzie stał nad nimi, ponaglając do działania. A teraz był martwy i żadne słowa nie mogły przywrócić go do życia. Nie w tym cyklu istnienia.
Leżał w wielkiej trumnie pod ścianą sali. Jego siwe włosy były gładko zaczesane do tyłu, a potężnej, przykrytej śnieżnobiałym jedwabiem klatki piersiowej nie poruszał żaden oddech. Pierwszy raz od wielu lat zdawało się, że jest w zgodzie z samym sobą, nie usiłuje już złapać tego, co zawsze wymykało mu się z rąk. Wreszcie był spokojny, wolny od nieustannego gniewu.
Przez ostatnie cztery godziny z każdego zakątka wielkiego Miasta przybywali goście, aby złożyć mu hołd. Ostatnim, który się pojawił, był zmęczony po długiej podróży z kliniki syn Levera, Michael.
Ta wiadomość była również dla Michaela wielkim szokiem. Podobnie jak wszyscy pozostali, myślał, że „Stary" będzie żył wiecznie. Przez godzinę lub dwie zastanawiał się nad pomysłem zbojkotowania pogrzebu, nad odegraniem roli odrzuconego syna aż do jej gorzkiego końca, ale rozmyślił się. Prawdą bowiem było to, że kochał swego ojca. Wiadomość o jego śmierci spadła na niego jak grom z jasnego nieba i wstrząsnęła nim do głębi. Stał przez jakiś czas osłupiały, a potem, gdy znalazł się sam na sam z Mary, załamał się i rozpłakał jak dziecko, podczas gdy ona starała się go ukoić. Teraz, poważny i pełen godności, przeszedł razem z nią przez drzwi domu swego ojca. Jego bioprotezy sprawiły, że poruszał się sztucznym, niepewnym krokiem.
— Stewardzie Dann — powiedział, witając w wielkiej sali
wejściowej „Numer Pierwszy" swego ojca —jest mi w najwyż
szym stopniu przykro, że spotykamy się w takich okolicznoś
ciach.
Steward pochylił głowę w niskim ukłonie, wyraźnie wzruszony tym, że Michael jednak przyszedł.
— Mnie także jest przykro, panie Michaelu. Miałem na
dzieję powitać cię z powrotem w szczęśliwszej chwili.
Michael uśmiechnął się z wysiłkiem i ruszył dalej. Mary szła w milczeniu obok niego, gotowa w każdej chwili wesprzeć go i dodać odwagi.
332
!
Przy wejściu do biblioteki zatrzymał się i spojrzał na nią, przejęty nagłym lękiem. W odpowiedzi wyciągnęła rękę i ścisnąwszy mu delikatnie ramię, zachęciła, by spokojnie stawił czoło temu, co czekało go w środku.
Zaczerpnął głęboki oddech i odczekawszy, aż służący otworzą przed nim wielkie drzwi, wszedł do biblioteki. Na jego widok tłum umilkł. Wszyscy odwrócili głowy, obserwując syna, który zmierzał powoli w stronę trumny ojca.
Stanąwszy nad zwłokami starca, Michael poczuł, że spada na niego fala takiego bólu i tak dojmującej tęsknoty, iż prawie stracił panowanie nad sobą. Zadrżawszy lekko, pochylił nisko głowę i wyciągnąwszy rękę, dotknął dłoni ojca. Była taka zimna. Zimna i twarda.
Uniósł głowę, szukając wzrokiem oczu Mary, i przez chwilę czuł się znowu małym chłopcem, przestraszonym i oszołomionym, po czym wziąwszy jeszcze jeden głęboki, drżący oddech, zaczął rozglądać się wokół siebie, uśmiechając się w podziękowaniach, wdzięczny tym wszystkim przyjaciołom ojca, którzy przyszli zobaczyć go w jego ostatniej chwili na tym świecie.
— Dziękuję wam — powiedział łamiącym się głosem. — Dziękuję wam wszystkim. Mój ojciec byłby wzruszony. A ja... ja jestem wam głęboko wdzięczny za przybycie. Mój ojciec był wielkim człowiekiem. Wielkim, wielkim człowiekiem.
Wielu z nich, wzruszonych tą krótką mową, spuściło głowy, ale niektórzy patrzyli na niego otwarcie, jakby zastanawiając się, jaką grę grał, dlaczego przyszedł tutaj w takiej chwili niczym posłuszny, kochający syn, podczas gdy przedtem odmawiał tego swemu ojcu.
Gdy odsunął się od trumny, ze wszystkich stron dobiegły go szepty. Jeszcze tego samego ranka rozeszły się pogłoski, że Wu Shih postawi na czele korporacji swego zarządcę, który będzie nią kierował do czasu, aż znajdzie się kupiec na całość Im-mVacu. Na wypadek, gdyby nikt taki się nie znalazł, przewidywano rozbicie kompanii na jej części składowe i sprzedanie jej w ten sposób. Wielu z obecnych na tej sali miało nadzieję, że stanie się to drugie i że w ten sposób odniosą korzyść ze śmierci „Starego".
Stanąwszy w progu, Michael obejrzał się jeszcze raz za siebie, po czym zmuszając się do wyjścia, ruszył szybko do przodu. Tak szybko, że Mary musiała prawie biec, aby go
333
dogonić. Zatrzymał się na trawniku, pośród tragarzy, którzy rozpoznawszy w nim jednego z panów tego świata, wstali i pochylili głowy w ukłonach. Mary widząc, że zaczyna płakać, objęła go i przycisnęła mocno do piersi. Kiedy się w końcu opanował, odsunął ją lekko.
— W porządku — powiedział cicho. — Mamy to już za sobą. Możemy iść.
— Shih Lever?
Odwrócili się. To był Ainsworth, adwokat „Starego" Le-vera.
Michael opuścił wzrok.
— O co chodzi? Czy jest coś, co muszę podpisać?
Ainsworth pokręcił przecząco głową i podał coś Michaelo-
wi. Ten wziął to i przejrzał szybko. Był to oryginał aktu wydziedziczenia, na którego ostatniej stronie zobaczył gniewny, zamaszysty podpis swego ojca.
— Mam kopię tego — powiedział chłodno Michael, wyprostowując się i wyciągając rękę z dokumentem w stronę Ainswortha. W tej chwili wyglądał zupełnie tak samo jak swój ojciec.
— Nie. Nie zrozumiał mnie pan. On to podpisał, ale nigdy nie zarejestrował. Nie pozwolił mi tego zrobić. Co oznacza, że to wszystko jest twoje, Michaelu. ImmVac i cała reszta. Twoje.
Michael Lever zmrużył na chwilę oczy, przyglądając się swojemu rozmówcy, jakby czytał w jego myślach. Następnie, rzuciwszy dokument na ziemię, odwrócił się i sztywno stawiając nogi, ruszył szybko — tak szybko, że Mary musiała prawie biec, aby trzymać się obok niego — między rzędami lektyk w stronę tranzytu.
OD AUTORA
Po raz pierwszy transkrypq'i języka mandaryńskiego na alfabet europejski dokonał w siedemnastym wieku Włoch Matteo Ricci, który w 1583 roku założył i aż do śmierci w roku 1610 prowadził pierwszą misję jezuicką w Chinach. Od tej pory dokonano kilkudziesięciu prób przełożenia oryginalnych chińskich dźwięków, reprezentowanych przez kilkadziesiąt tysięcy różnych piktogramów, na zrozumiałą dla ludzi Zachodu formę fonetyczną. Od dawna dominują jednak trzy systemy — używane w trzech wielkich zachodnich mocarstwach, które w dziewiętnastym wieku rywalizowały o wpływy w słabym i skorumpowanym Cesarstwie Chińskim: w Wielkiej Brytanii, Francji i Niemczech. Są to systemy Wade'a-Gilesa (Wielka Brytania i Ameryka — znany także jako system Wade'a), system Ecole Francaise de l'Extreme Orient (Francja) oraz system Lessinga (Niemcy).
Natomiast sami Chińczycy od 1958 roku pracowali nad stworzeniem standardowej formy fonetycznej opartej na systemie niemieckim, którą nazwali hanyu pinyin fang'an (Schemat Chińskiego Alfabetu Fonetycznego), a w skrócie pinyin; pinyin używa się we wszystkich obcojęzycznych książkach wydawanych w Chinach po 1 I 1979 r., a także uczy się go obecnie w szkołach obok tradycyjnych chińskich znaków. Ja jednak postanowiłem korzystać w mej książce ze starszego i moim zdaniem znacznie elegantszego systemu transkrypcji Wade'a-Gilesa (w zmodyfikowanej formie). Dla tych, którzy przyzwyczaili się do twardszej postaci pinyin podaję kilka przykładów (wziętych z tomiku Na drugim brzegu rzeki Edgara Snowa; Wydawnictwo Gollancz, 1961), które mogą posłużyć jako ilustracja niektórych sposobów wymowy:
'Chi wymawia się jak „dżi", natomiast Ch 'i brzmi jak „czi".
Chu brzmi jak „dżu", natomiast Ch'u jak „czu".
Tsung — „dzung"; ts'ung — „tsung".
Tai— „dai"; Tai— „tai".
Pai — „bai"; P'ai — „pai".
Kung — „gung"; K'ung — „kung".
335
J jest równoważne r, ale wielokrotnemu, jak w rrrun.
H przed s, jak w hsi, jest wymawiane z przydechem. Często
jednak jest opuszczane i wtedy zamiast Hsian mówi się „Sian".
Chińskie samogłoski są na ogół krótkie. Nigdy nie brzmią
długo i płasko. Dlatego słowo Tang wymawia się jak „dong",
a nie „tang". Natomiast Tang to „tong".
Mam nadzieję, że używając systemu Wade'a-Gilesa, udało mi się oddać bardziej miękką i poetycką stronę oryginalnych wyrazów mandaryńskich, którym — jak sądzę — źle przysłużył się współczesny pinyin.
Mój wybór, nawiasem mówiąc, pokrywa się z wyborem dokonanym przez autorów większości głównych zachodnich opracowań na temat Chin. Mam tu na myśli następujące dzieła: zakrojoną na 16 tomów Historię Chin Denisa Twitchet-ta i Michaela Loewe'a z Uniwersytetu Cambridge, gigantyczną, wielotomową Naukę i cywilizację w Chinach Josepha Needhama, Chiny, tradycja i transformacja Johna Fairbanka i Edwina Reischauera, Imperialna przeszłość Chin Charlesa Huckera, Historię cywilizacji chińskiej Jacąuesa Gerneta, Chiny: Krótka historia kultury C. P. Fitzgeralda, Sztuka i architektura Chin Laurence'a Sickmana i Alexandra Soprera, klasyczne studia socjologiczne Fanshen i Shenfan Williama Hintona oraz Eseje o cywilizacji chińskiej Dereka Bodde'a.
Wspomniany w prologu diagram Luoshu to następujący kwadrat liczbowy:
4 9 2 3 5 7 8 1 6
Według legendy zauważono go na skorupie żółwia, który wyszedł z rzeki Lou jakieś dwa tysiące lat przed Chrystusem. Jak łatwo zauważyć, wszystkie cyfry leżące w każdej kolumnie, wierszu, czy też na dowolnej przekątnej dają w sumie piętnaście. W czasach dynastii Tang wiara w magiczne właściwości tego diagramu przeniknęła do świata islamu, gdzie — podobnie jak i w Chinach — używano go jako talizmanu mającego ułatwić rodzenie dzieci.
Wu Shih wspomina (w rozdziale pierwszym) „trzech braci w Brzoskwiniowym Ogrodzie". Nawiązuje w ten sposób do
336
klasycznej chińskiej powieści San Kuo Yan Yi, czyli Opowieści o trzech królestwach, w której trzej wielcy bohaterowie, Liu Pei, Chang Fei oraz Kuan Yu zaprzysięgają sobie braterstwo.
Fragment T'ien Wen, czyli Niebiańskich pytań Chu Yuana, pochodzi ze zbioru Pieśni Południa: Antologia starej poezji chińskiej wydanej przez Penguin Books (Londyn, 1985).
Cytat z pierwszej księgi Tao Te Ching Lao-tsy pochodzi z przekładu D. C. Laua, opublikowanego przez Penguin Books, Londyn 1963, i został tu wykorzystany za ich uprzejmą zgodą. Cytat z Analektów Konfucjusza również pochodzi z przekładu D. C. Laua, opublikowanego przez Penguin Books, Londyn 1979, i także został wykorzystany za ich zgodą.
Raz jeszcze sięgnąłem do klasycznego dzieła Sun Tzu Sztuka Wojny w przekładzie Samuela B. Griffitha (Oxford Univer-sity Press, 1963) i cytuję niektóre jego fragmenty (za uprzejmą zgodą wydawców), mając jednocześnie nadzieję, że choć kilku czytelników sięgnie po tę wspaniałą pracę.
Luty 1992
SŁOWNICZEK WYRAZÓW MANDARYŃSKICH
Znaczenia większości mandaryńskich słów można się domyślić z kontekstu. Ponieważ jednak część z nich pojawia się w tekście w sposób naturalny, uznałem, że warto je krótko wyjaśnić.
ai ya\ — wyrażenie potoczne używane w wypadku zaskoczenia lub konsternacji;
eh'a — herbata. Warto tu zaznaczyć, że eh'a shu, sztuka parzenia herbaty wspomniana w tej książce, jest antycznym przodkiem japońskiej ceremonii herbaty, chanoyu;
chang shan — dosłownie „długa szata", którą zawiązuje się po prawej stronie. Noszą ją zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Kobieca wersja jest lepiej dopasowana, długa do połowy łydki, podobna do chi pao. W południowych Chinach jest także znana jako cheung sam;
chan shih — wojownik;
Ch'eng Ou Chou — Miasto Europa;
ch'i— chińska stopa; około 37 cm;
ch'i chu — pająk;
Chieh Hsia — zwrot oznaczający „Wasza Wysokość", pochodzący od wyrażenia „Pod Stopniami". Tak oficjalnie zwracano się do cesarza, poprzez jego ministrów, którzy stali „pod stopniami";
chi pao — dosłownie „suknia sztandarowa"; jednoczęściowy strój kobiecy (na ogół bez rękawów) wprowadzony przez Mandżurów;
chou — państwo; tutaj także nazwa gry karcianej;
eh 'un tzu — dawne chińskie określenie z okresu Walczących Królestw, opisujące pewną klasę szlachty kierującą się zasadami rycerskości i moralności zwanymi li, czyli obyczaje. Tłumaczę to słowo niedokładnie, czasami ironicznie, jako „dżentelmeni". Ch'un tzu to zarówno sposób postępowania — zdefi-
338
niowany przez Konfucjusza w Analektach —jak i rzeczywista klasa w Chung Kuo, aczkolwiek do członkostwa w niej wymagany jest pewien poziom materialnej niezależności i wysokie wykształcenie;
chung — czarka z wieczkiem służąca do podawania eh'a;
erhu — instrument strunowy z pokrytym skórą węża pudłem rezonansowym;
fen — jednostka monetarna; sto fenów równa się jednemu yuanowi;
han — „czarnowłosi"; słowo, którym Chińczycy określają własną rasę. Pochodzi ono z okresu dynastii Han (210 p.n.e.--220 n.e.). Szacuje się, że około dziewięćdziesięciu czterech procent ludności współczesnych Chin należy do rasy Han;
hei — dosłownie „czarny"; chiński piktogram tego słowa przedstawia wytatuowanego mężczyznę w barwach wojennych. W tej książce określam tak genetycznie wyprodukowanych (przez GenSyn) półludzi używanych jako oddziały szturmowe do tłumienia rozruchów na niższych poziomach;
hsiaojen — „mały człowiek/małe ludziki". W księdze XIV Analektów Konfucjusz pisze: „Dżentelmen dociera do tego, co na górze; mały człowiek dociera do tego, co na dole". Owo rozróżnienie „dżentelmenów" (ch'un tzu) i „małych ludzi-ków"(hsiao jen), nie stosowane nawet w czasach Konfucjusza, rzuca jednak światło na perspektywę społeczną w Chung Kuo;
hsien — dawniej okręg administracyjny o zmiennych rozmiarach. Tutaj słowa tego używam na określenie bardzo konkretnego okręgu administracyjnego, obejmującego dziesięć stref po trzydzieści pokładów każda. Każdy pokład to sześciokątna jednostka mieszkalna składająca się z dziesięciu poziomów, o średnicy dwóch li, czyli około jednego kilometra. Strefę można opisać jako jeden plaster miodu w gigantycznym ulu Miasta;
Hsien L'ing — „naczelnik magistratu". Urzędnicy ci są w Chung Kuo przedstawicielami Tanga oraz prawa w poszczególnych Hsienach, czyli okręgach administracyjnych. W czasach pokoju każdy Hsien wybiera także posła do Izby Reprezentantów w Weimarze;
Hung Mao — dosłownie „czerwonogłowi", nazwa nadana przez Chińczyków holenderskim (i później angielskim) żeglarzom, którzy próbowali nawiązać stosunki handlowe z Chi-
339
nami w siedemnastym wieku. Z uwagi na piracki charakter ich wypraw (często sprowadzały się one do plądrownia chińskich statków i portów) słowo to oznacza również pirata;
Hung Mun — Tajne Stowarzyszenia lub — konkretniej — Triady;
hun tun — „Chou wierzyli, że Niebiosa i Ziemia były kiedyś nierozerwalnie związane ze sobą, tworząc jednorodny chaos. Coś na kształt kurzego jaja. Nazywali ten stan Hun tun" (fragment rozdziału 6 z księgi III Chung Kuo. Na moście Chi'n). Hun tun to także nazwa dania z malutkich, podobnych do woreczków, kluseczek;
jou tung wu — dosłownie „mięsne zwierzę";
Kan Pei\ — „na zdrowie", toast;
Ko Ming — „rewolucyjny". Tien Ming jest Mandatem Nieba wręczanym jakoby przez Shang Ti, Najwyższego Przodka, swemu ziemskiemu odpowiednikowi, Cesarzowi (Huang Ti). Ten Mandat jest ważny, dopóki Cesarz jest go wart, a rebelia przeciwko tyranowi — który pogwałcił Mandat swą niesprawiedliwością, złymi uczynkami i nieuczciwością — nie uchodzi za czyn kryminalny, lecz wyraz gniewu Niebios;
k'ou t'ou — zgodnie z Księgą ceremoniałów jest to piąty stopień w hierarchii sposobów okazywania szacunku. Wymaga uklęknięcia i dotknięcia czołem podłogi. Rytuał ten jest powszechnie znany na Zachodzie jako kowtow;
Kuan-hua — mandaryński; język używany w Chinach kontynentalnych. Znany także jako Kuo-Yu lub Poi hua;
Kuan Yin — bogini miłosierdzia. Han brali wielkie piersi buddyjskiego, męskiego bodbisattvy Avalokitsevary (co Han tłumaczą jako „Ten, który Słucha Dźwięków Świata", czyli „Kuan Yin") za atrybut kobiecości i od dziewiątego wieku czczą Kuan Yin jako boginię. Wizerunki Kuan Yin przedstawiają ją zazwyczaj jako Madonnę Wschodu, piastującą w ramionach dziecko. Czasami uważa się ją za żonę Kuan Kunga, chińskiego boga wojny;
li — chińska „mila", w przybliżeniu pół kilometra albo jedna trzecia mili angielskiej. Przed rokiem 1949, kiedy przyjęto w Chinach system metryczny, wartości li zmieniały się w zależności od regionu;
min — dosłownie „ludzie"; określenie używane (jak to robią
w tej książce przedstawiciele Rodzin Mniejszych) w sensie pejoratywnym (odpowiednik „plebsu");
niao — dosłownie „ptak", ale również eufemistyczne określenie penisa;
nu er — córka;
nu shih — kobieta niezamężna; panna;
pai non jen — dosłownie „biały człowiek";
pau — prosta, długa szata noszona przez mężczyzn;
p'i p'a — czterostrunowa lutnia używana do grania tradycyjnej chińskiej muzyki;
Ping Tiao — zrównywanie (z ziemią);
san kuei chiu k'ou — zgodnie z Księgą ceremoniałów jest to ósmy i ostatni stopień w skali sposobów okazywania szacunku. Wymaga trzykrotnego uklęknięcia i za każdym razem trzykrotnego dotknięcia czołem podłogi. Ten najbardziej zawiły rytuał zarezerwowany jest dla Niebios i Syna Niebios,
cesarza;
shan shui — dosłownie „góry i woda", ale nazwę tę wiąże się zazwyczaj ze stylem malowania krajobrazów. Na pierwszym planie tych obrazów są rzeki płynące w dolinach, a tłem jest poszarpany górski masyw. Ten ogromnie popularny styl malowania pojawił się po raz pierwszy w czasach dynastii Tang, około ósmego wieku naszej ery;
shao lin — specjalnie wytrenowany zabójca. Nazwa pochodzi od klasztoru Shao Lin;
shih — „wielmożny pan". Tutaj zwrot grzecznościowy w zasadzie odpowiadający naszemu „pan". Oryginalnie określano tym słowem najniższą warstwę urzędników, dla odróżnienia od znajdujących się poniżej nich pospolitych „panów" (hsiang sheng) i dżentelmenów (ch'un tzu) ponad nimi; siang chi — chińskie szachy;
tai — „kieszenie"; w tej książce nazywam tak reprezentantów kupionych (a zatem „siedzących w kieszeniach") przez rozmaite grupy nacisku (początkowo przez Siedmiu);
tai ch'i — Początek lub Jedność, z której — zgodnie z chińską kosmologią — rozwinął się dualizm wszystkich rzeczy (yin i yang). Generalnie kojarzymy tai ch'i z symbolem Tao, przedstawiającym wirujący krąg mroku i światła reprezentujący jakoby jajko (może Hun Tun), w którym żółtko i białko rozdzielają się;
341
340
Tai Shan — wielka, święta góra w Chinach, na której cesarze składali tradycyjne ofiary Niebiosom. Tai Shan znajduje się w prowincji Shantung i jest najwyższą górą w Chinach. „Bezpieczny jak Tai Shan" jest popularnym powiedzeniem na określenie absolutnej solidności i pewności;
Ta Ts'in — chińska nazwa imperium rzymskiego. Znali także Rzym jako Li Chien oraz „Ziemię na Zachód od Morza". Rzymian Chińczycy nazywali „Wielcy Ts'in", w odróżnieniu od Ts'in, jak w czasie dynastii Ts'in ( 265—316 n.e.) określali samych siebie.
Ting Wei — Superintendentura Sądownictwa. W księdze III Chung Kuo („Biała Góra") opisano funkcje i zadania tego urzędu;
ti tsu — bambusowy flet używany zarówno w orkiestrze, jak i jako instrument solowy;
tong — gang. W Chinach i Europie są zazwyczaj mniejsze i jako takie podporządkowane Triadom, ale w Ameryce Północnej zajęły miejsce Triad;
ts'un — chiński „cal", równy w przybliżeniu 1,44 cala angielskiego. Dziesięć ts'un daje jedną ch'i;
won wu — dosłownie „dziesięć tysięcy rzeczy"; określenie używane dla opisania wszystkiego, co zostało stworzone, albo — jak mówią Chińczycy — „wszystkich rzeczy na Ziemi i w Niebie";
wei chi — „gra okrążeniowa", bardziej znana na Zachodzie pod swoją japońską nazwą go. Wymyślił ją jakoby legendarny cesarz Yao w roku 2350 p.n.e., aby ćwiczyć umysł swojego syna, Tan Chu, i uczyć go, jak powinien myśleć władca;
wen ming — określenie oznaczające cywilizację albo kulturę słowa pisanego;
wuwei — bezruch; stara koncepcja taoistyczna mówiąca o konieczności zachowania harmonii z biegiem rzeczy — nie czynienie niczego, co mogłoby zakłócić ten bieg;
yamen — budynek urzędu;
yang — „męski pierwiastek" w chińskiej kosmologii, który wraz ze swym dopełniającym przeciwieństwem, żeńskim yin, tworzy t'ai chi, wywodzące się z Początku. Z połączenia się yin i yang powstało „pięć elementów" (woda, ogień, ziemia, metal, drewno), a z nich „dziesięć tysięcy rzeczy" {won wu). Yang to Niebiosa i Południe, Słońce i Ciepło, Światło, Wigor, Męskość, Penetracja, liczby nieparzyste i Smok. Także góry są yang;
yin — „żeński pierwiastek" w chińskiej kosmologii (patrz hasło yang). Yin to Ziemia i Północ, Księżyc i Zimno, Ciemność, Bezruch, Kobiecość, Wchłanianie, liczby parzyste i Tygrys. Yin leży w cieniu góry;
yu — dosłownie „ryba", ale z powodu fonetycznej zbieżności z określeniem obfitości, ryba symbolizuje także bogactwo. Jednakże istnieje także powiedzenie, że kiedy ryba płynie w górę strumienia, grożą niepokoje społeczne i rebelia;
yuan — podstawowa jednostka monetarna w Chung Kuo (i współczesnych Chinach). Pospolicie (choć nie używam tu tego słowa) zwany także kuai — „kawałek" albo „bryłka". Zobacz także fen;
yueh ch'in — chińskie cymbały; jeden z najważniejszych instrumentów w chińskiej orkiestrze;
Ywe Lung — dosłownie „Księżycowy Smok", wielkie koło siedmiu smoków, symbol władzy Siedmiu w Chung Kuo. „Pyski królewskich bestii spotykały się w środku, tworząc rozetkową piastę, a w ich oczach płonęły wielkie rubiny. Ich zwinne, mocne cielska wywijały się na zewnątrz niczym szprychy gigantycznego koła, na brzegu zaś, splecione ogonami, tworzyły obręcz" [fragment „Księżycowego Smoka", czwartego rozdziału pierwszej księgi Chung Kuo].
?»66
342
PODZIĘKOWANIA
W miarę jak bestia się rozrasta i przybiera coraz bardziej wyraziste kształty, rośnie także liczba osób, którym jestem winien podziękowania. Pragnę zatem podziękować moim redaktorom, Carolyn Caughey, Brianowi DeFiore i Johnowi Pierzowi, za to, że są tacy mili i ciągle pełni entuzjazmu oraz Alyss Diamond („Cześć, David!"), za to, że zawsze jest taka radosna. Nickowi Sayersowi, naszemu odchodzącemu redaktorowi, ogromne podziękowanie za wszystko, co zrobił (a przede wszystkim za zorganizowanie meczu piłki nożnej!), i życzenia powodzenia w nowej pracy. Spotkamy się znowu i tak dalej...
W tej samotnej i żmudnej pracy, jaką jest pisanie, człowiek potrzebuje czasem chwili przerwy na wypicie paru piw. Mojemu bratu, łanowi Wingrove'owi, Johnowi „Wściekłemu Psu" Hindesowi, Andrew Muirowi, Tomowi Jonesowi, Robowi Holdstockowi, Ritchiemu Smithowi, Tony'emu Richardsowi, Robertowi Allenowi, Simonowi i Julie Berginom oraz Keit-howi Carabine'owi składam dzięki za odrywanie mnie od komputera.
Braterskie pozdrowienia przesyłam Mike'owi „Rekinowi" Cobleyowi („Cześć, Dave!"). Skończ wreszcie tę książkę, Mikę! Ponownie dziękuję Andrew Sawyerowi, pierwszemu krytykowi, za dokładne przeczytanie całości.
Nowym przyjaciołom — Ronanowi, Mike'owi Niallowi, Tomowi, Paulowi, Laurze i Seanowi, Vikki Lee i Steve'owi, Stormowi, Sue i Michelle, Mary Gentle, Geoffowi Rymanowi, łanowi Banksowi, Bobowi Shawowi, Gillowi i Johnowi Alder-manom i Rogerowi — ogromne podziękowanie za czas tak wspaniale spędzony w Dublinie. Kiedy nasza gromada spotka się ponownie...?
Mojemu staremu przyjacielowi Robertowi Carterowi jeszcze raz dziękuję za dane do części drugiej i za czuwanie nad stroną naukową całej pracy. Alexowi „Meteo" Hillowi
kan pei za sprawdzenie mojego meteorologicznego zadania domowego!
Specjalne podziękowania należą się, jak zwykle, Brianowi Griffinowi, wobec którego mam ogromny dług za przeczytanie tej bestii w jej najbardziej wstępnej, nie wygładzonej wersji i za — jak zwykle — dogłębne jej zrozumienie. Oby Przebudzenie znalazło tak oddaną publiczność, na jaką zasługuje.
Muzyczne tło tym razem zawdzięczam niezapomnianemu, wielkiemu Milesowi Davisowi, grupie Cardiacs, Nirvanie, Frankowi Zappie i chłopcom z IQ. Niech was Bóg błogosławi, chłopaki!
Gerry'emu Francisowi i chłopcom z Bush składam wielkie podziękowanie za występ noworoczny. Do zobaczenia w sobotę.
Susan i dziewczynkom (Jessice, Amy i Georgii) należą się, jak zwykle, moje podziękowania za przypominanie mi o tym, co jest naprawdę ważne, i za utrzymywanie zdrowej równowagi w moim życiu. Czego więcej może potrzebować megaloman?
I na koniec braterskie pozdrowienia dla mojego największego fana w Ameryce Północnej, Johna Patricka Kava-nagha, współautora scenariusza filmowego o Chung Kuo, Imperium lodu.
344
W następnej księdze...
W Pod drzewem Niebios, piątej księdze sagi o Chung Kuo, w miarę jak zbliża się koniec obejmującego całą Ziemię imperium Siedmiu, tempo rozwoju akcji ulega znacznemu przyspieszeniu.
Książkę otwiera rozstrzygnięcie sprawy spadku po Gen-Synie — sprawy, która przybiera nieoczekiwany i dziwny obrót — po czym akcja przenosi się na Marsa, gdzie w krytycznym momencie historii kolonii główny wróg Li Yuana, DeVo-re, próbuje porwać córkę marszałka Tolonena i doprowadzić do niepodległości czerwonej planety. Okoliczności zdają się mu sprzyjać, ale działania zagubionej rasy i jednego odmienionego człowieka — zdrajcy, Hansa Eberta — doprowadzają do nieoczekiwanego rezultatu, który wywiera silny wpływ na rozwój sytuacji w Chung Kuo.
Dla Kao Chena, rozczarowanego swoją rolą majora w Służbie Bezpieczeństwa Li Yuana, są to bardzo ciężkie czasy. Odcięty od żony przez jej chorobę umysłową, zmuszony do służenia systemowi, w który już nie wierzy, zaczyna rozumieć, że albo ukształtuje swoje życie na nowo... albo zginie. Jednakże nie jest zupełnie sam. Przez przypadek wiąże sie z młodą dziewczyną, Hannah, która uświadomiwszy sobie brzydotę i brutalną niesprawiedliwość swojego świata, postanawia zostać jego głosem, jego sumieniem w nadchodzących trudnych latach.
W Ameryce Północnej Michael Lever i jego żona Emily Ascher próbują odnaleźć się w roli spadkobierców przegniłego i dekadenckiego finansowego imperium. Zachęcony przez Emily, Michael próbuje stworzyć bardziej humanitarny system, ale w swych działanach ponownie natyka się na mur zjednoczonych sił reakcji — Starców, o których myślał, że odeszli w niebyt wraz z jego ojcem.
W Weimarze przyjaciel i sojusznik Levera, Kennedy, poznaje gorzką prawdę, iż zdobycie władzy jest czasem znacznie
łatwiejsze od jej sprawowania. Sfrustrowany przez ciągłe opóźnienia i kompromisy, decyduje się wziąć sprawy we własne ręce i przyspieszyć nadejście zmiany, choćby miało to doprowadzić go do bezpośredniego konfliktu z Tangiem Ameryki Północnej, Wu Shihem. Przez cały ten czas sytuacja w Ameryce Północnej szybko się pogarsza. Jedna iskra może rozpalić pożar w całym Mieście, iskra, do której skrzesania przyczyni się w końcu ktoś całkowicie niespodziewany.
Dla Bena Shepherda, wielkiego artysty Chung Kuo, są to lata dojrzałości. Ukazuje się wreszcie jego pierwsza praca, Znajomy, spotykając się z entuzjastycznym przyjęciem zarówno publiczności, jak i krytyków. Ale nie wszystko w jego życiu wygląda równie dobrze. Meg opuściła go, a jego maniakalne dążenie do przeżywania wszystkiego — i zapisywania tego dla dobra swej sztuki — naraża go na liczne niebezpieczeństwa w czasie wyprawy w mroczny świat Gliny, pozbawionego światła pustkowia pod Miastem.
Od czasu śmierci swych żon Li Yuan pogrąża się w samotności, odcinając się od najbliższych nawet przyjaciół i rządzi Miastem Europa poprzez swego kanclerza, Nan Ho. Jednakże kiedy jego kuzyn, Wang Sau-leyan, Tang Afryki, rzuca mu bezpośrednie wyzwanie, zmuszony jest jeszcze raz osobiście stawić czoło wypadkom. Stojąc pod drzewem nieba, przy grobie ojca i ukochanego starszego brata, Li Yuan musi zadecydować o losie świata. Czy powinien jeszcze raz spróbować zawrzeć pokój, czy też powienien zacząć wojnę — wojnę, która z całą pewnością zniszczy system Miasta i Siedmiu. System, który tak długo starał się utrzymać. W Pod drzewem Niebios wielki świat Chung Kuo staje na granicy chaosu. Nadchodzi początek nowej ery, która zrodzi się w ogniu i lodzie...
346
SPIS TREŚCI
Część 1 Lato 2209 — ŚWIAT OBJAŚNIANY
1. Początek terroru
2. Intruzi
3. Dziura w ciemności
4. Czerwone kły i pazury natury
Część 2 Lato 2210 — BRZEG CIEMNOŚCI
5. Kręgi światła
6. Odległy grzmot
7. Wschodnie wiatry
8. Weimar
9. Wojna totalna
10. Połączenia
11. Kręgi ciemności
12. Kamień wewnątrz
Epilog Jesień 2210 — PO DESZCZU
Od Autora
Słowniczek wyrazów mandaryńskich
Podziękowania