Robbins David Cien zaglady 3 Pomscic blizniacze miasta


David Robbins

CIEŃ ZAGŁADY 3

Pomścić bliźniacze miasta

Od Trzeciej Wojny Światowej upłynęło sto lat.

Niektórym udało się przetrwać.

Kurt Carpenter, zamożny filmowiec, wybudował osadę w północno-zachodniej Minnesocie, niedaleko Parku Narodo­wego Lake Bronson. Carpenter mądrze to zaplanował, groma­dząc obfite zapasy w Domu, bo tak nazwał to miejsce, i opraco­wując szczegółowe instrukcje dla jego mieszkańców nazwa­nych Rodziną. Jedno z praw brzmiało: „Dla własnego dobra członkowie Rodziny nie powinni kontaktować się z zewnętrz­nym światem, najwyżej w ostatecznym przypadku".

Konieczność kontaktu ze światem jednak zaistniała.

Członkowie Rodziny zaczęli się przedwcześnie starzeć. Ich Lider, mędrzec Platon, zdecydował się wysłać jedną z Triad Wojowników w niebezpieczną misję na zewnątrz. Przy pomo­cy prototypowego pojazdu FOKA, na którego skonstruowanie Carpenter wydał jeszcze przed wojną miliony, Wojownicy mie­li dostać się do Bliźniaczych Miast: Minneapolis i St.Paul, by odnaleźć tam specjalistyczny sprzęt i zaopatrzenie medyczne.

Nie było to takie proste, zważywszy, że życie po atomo­wym kataklizmie musi toczyć się wśród pustoszących środowi­sko promieniotwórczych i chemicznych opadów, a ludzie, któ­rzy przeżyli, nie wiedzą, co ich jeszcze może spotkać. Niebez­pieczeństwo czai się bowiem wszędzie. Chmury, jak wyłaniające się znikąd tajemnicze zielone opary, pochłaniają każdą żywą istotę. Hordy mutantów włóczą się po całym kraju. Zniekształ­cone ssaki, gady i płazy, obdarzone nienasyconym apetytem, atakują każde napotkane stworzenie.

Zanim Wojownicy zdołają wyprowadzić się z Bliźniaczych Miast, Dom zostaje zaatakowany przez okrutnych, napastli­wych Trolli. Pierwsza część serii Cień zagłady - Fox, twierdza śmierci, stanowi kronikę konfliktu pomiędzy Rodziną a Trol­lami.

Po miesiącu trzej Wojownicy i towarzyszący im członek Rodziny wyruszają FOKĄ do Bliźniaczych Miast. Udaje im się dotrzeć do Wodospadu Złodziejskiej Rzeki, gdzie ich podróż zostaje gwałtownie przerwana przez spotkanie z zagadkowymi Wypatrywaczami i z siejącymi śmierć Brutami, żyjącymi na poziomie zbydlęcenia. Ta historia stanowi treść drugiej części serii: Rozkaz: Zabić Arię! Wojownicy Rodziny wraz z kobietą, mieszkanką Bliźniaczych Miast, którą udało się uratować, od­noszą rany w walce z Wypatrywaczami i decydują się wrócić do Domu, by odzyskać siły przed podjęciem kolejnej próby do­tarcia do Bliźniaczych Miast.

Historia tego właśnie wypadku opisana jest w trzeciej czę­ści serii - Pomścić Bliźniacze Miasta.

1.

- Czy któryś z was słyszał coś przed chwilą?

Czterech mężczyzn przerwało swoją pracę, nasłuchując przez moment.

- Nic nie słyszałem - zaprzeczył szczupły, odziany w koźlą skórę młodzian. Jego niebieskie oczy zabłysły, kiedy posyłał uśmiech pięknej, doskonale zbudowanej kobiecie, sto­jącej w pobliżu ich pojazdu.

- Stajesz się zbyt nerwowa, jak na swój wiek - oparł dło­nie na perłowych rękojeściach koltów pyton, tkwiących w skó­rzanych olstrach po obu stronach bioder, i zachichotał: - Wie­działem, że strach cię obleci, kiedy zniżymy się do Domu.

- Wcale nie jestem nerwowa, Białe Mięso! - oburzyła się. - Po prostu usłyszałam jakiś hałas w tych zaroślach.

- A ty coś słyszałeś, Geronimo? - jasnowłosy Wojownik zagadnął jednego ze swoich towarzyszy.

Geronimo, znakomity myśliwy i tropiciel, jedyny członek Rodziny mający w swoich żyłach domieszkę indiańskiej krwi, potrząsnął głową.

- Nie, na pewno nie. Byłem zajęty rozmową z Blade'em przez cały czas.

Jego czarne włosy zwichrzyły się, kiedy odwrócił głowę, badając wzrokiem otaczający ich las.

Blade, dowódca oddziału Wojowników, znanego jako Triada Alfa, skończył przygotowywać dla nich posiłek przy og­nisku. Stanął przy kobiecie.

- Jesteś pewna, że coś słyszałaś, Berto? - nalegał.

Śniada kobieta skinęła głową, a jej kręcone włosy podkre­śliły ten gest.

- Zapomniałeś, że jestem żołnierzem Nomadów? Wiem, co mówię - potwierdziła z przekonaniem.

Blade uważnie przyjrzał się najbliższym drzewom. Może Berta myliła się, w końcu całe swoje życie spędziła w Bliź­niaczych Miastach i nie była przyzwyczajona do odgłosów, ja­kie wydają mieszkańcy wysokiego lasu.

- Chciałbym, żebyśmy już byli w Domu - odezwał się smukły mężczyzna z brązowymi, opadającymi na kark włosa­ mi i takiego samego koloni wąsami i broda.

- Będziemy tam dziś w nocy, Josh - zapewnił go młody Wojownik. Podniósł prawą rękę, macając zarost na swoim pod­bródku i gładząc jasne włosy. - Nareszcie się wykąpię i ogolę.

- Tak, to pierwsza rzecz, jaką powinieneś zrobić, Hickok - potwierdził Geronimo.

Blade wciąż jeszcze lustrował pobliskie krzaki. Nic. Berta musiała się pomylić.

Czuł promienie słońca padające na jego nagą pierś; koiły rany. Potyczka z Wypatrywaczami i z Brutami była gwałtowna i ciężka. W dalszym ciągu, przy każdym ruchu, dokuczał mu ostry ból otwartej rany na prawym ramieniu.

- Ty też nie pachniesz jak róża, koleżko - odciął się Gero­nimo Hickokowi.

Blade zastanawiał się, jak Hickok wytrzymuje to wszystko, zwłaszcza że był w jeszcze gorszym stanie niż on. Miał paskud­ną ranę nad prawym okiem i cztery rany postrzałowe. Jeśli na­wet mu dokuczały, Hickok potrafił doskonale to ukryć.

Berta, którą ocalił z rąk Wypatrywaczy, też była ranna, bo­wiem ci cholerni Brutowie usiłowali dosłownie pożerać ją żyw­cem. Nosiła luźną flanelową koszulę, przykrywającą opatrunek na lewej ręce oraz dżinsy po jednym z zabitych Wypatrywaczy.

Garonimo otrzymał kilka ciosów, lecz na szczęście żaden z nich nie zagrażał jego życiu.

Spośród nich wszystkich tylko Joshua nie był ranny. Stał z tyłu pojazdu z rękami opartymi na biodrach i patrzył spokoj­nie na nieliczne białe chmury, przesuwające się na odległym horyzoncie. Nawet jego ubranie - spłowiałe brązowe spodnie i jasnoniebieska koszula skrojona z zużytego prześcieradła - było tylko lekko znoszone.

Na jego szyi wisiał duży, łaciński krzyż.

Blade przeciągnął się leniwie, rozkoszując się ciszą i spo­kojem. Zielone, mocno sfatygowane spodnie, jakie miał na so­bie, były ściągnięte z jakiegoś wyrośniętego Wypatrywacza i zastąpiły jego własne, podarte dżinsy.

- Zanim rozpalisz to ognisko - powiedział Hickok, zwra­cając się do Blade'a - pójdę podlać jakieś drzewo.

- Podlać drzewo? - powtórzyła zdezorientowana Berta.

- To taki jego potoczny zwrot. Idzie po prostu się załatwić - wyjaśnił Geronimo.

- Wciąż nie mogę się przyzwyczaić do tych jego powie­dzonek - stwierdziła Berta, kiedy Hickok się oddalił.

- Jemu się wydaje, że gada jak prawdziwy Bill Hickok - zauważył Geronimo, szczerząc zęby w uśmiechu. - Niech to pozostanie naszą słodką tajemnicą, że wychodzi przy tym na głupca. - Mrugnął do Berty, która wybuchnęła śmiechem.

Hickok tymczasem doszedł do drzew i obejrzał się. FOKA, pojazd przypominający amfibię, której zdjęcie widział w jednej z książek należących do olbrzymiej biblioteki Rodziny, stał za­parkowany na środku pięćdziesiątej dziewiątej autostrady albo raczej tego, co z niej zostało po stu latach. Jeśli wszystko poto­czy się tak, jak zaplanowali, to po szybkim posiłku pojadą dalej na północ, aż do jedenastej autostrady, potem na wschód, by o zmroku dotrzeć do Domu.

Zarośla po obu stronach drogi były bardzo gęste. Hickok przedzierał się przez nie, szukając odpowiedniego drzewa. Kie­dy był chłopcem, zawsze załatwiał się pod największym i naj­wyższym drzewem, jakie rosło w pobliżu.

Panowała cisza, tylko dwie muchy brzęczały, kiedy zbliżył się do wybranego drzewa. Zastanawiał się, dlaczego tak często musi się wypróżniać? Chyba powinien pozwolić dokładnie się zbadać po powrocie do Domu.

Hickok dotarł wreszcie do upatrzonego przez siebie strze­listego dębu i spojrzał w górę, na rosnące wysoko nad nim ga­łęzie. Czy to właśnie drzewo rosło tu, zanim rozpętała się Trze­cia Wojna? Czy będzie tu nadal?

Cykady nagle przerwały swoją pieśń i cały las ogarnęła cisza.

Niebezpieczeństwo.

Coś prychnęło i zanim Hickok zdołał zareagować, post­rach lasów, plaga tych ziem od czasu Wielkiego Wybuchu, zsu­nął się po rozłożystym pniu czerwonego dębu i stanął o kilka kroków przed nim.

Hickok znieruchomiał.

To stworzenie było mutantem.

Nikt, nawet mądra Starszyzna Rodziny, nawet sam Platon, nie wiedzieli, co spowodowało straszliwe mutacje. Snuto do­mysły, że mutanty były wynikiem użycia podczas Trzeciej Wojny radioaktywnej i chemicznej broni. Zjawisko to dotyczy­ło głównie ssaków, gadów i płazów, zmieniając je w zdeformo­wanych, oszalałych zabójców o niezaspokojonych apetytach. Zachowały swoją naturalną wielkość i kształt, ale ich ciała były pokryte wrzodami, z których wyciekała ropa. Zamiast uszu miały kikuty wypełnione śluzem, a łapiąc powietrze wydawały z siebie głośny, przerażający charkot. Mutanty atakowały i po­żerały każdą żywą istotę, którą były w stanie dopaść. Któregoś dnia żaba-mutant przeskoczyła przez fosę ogradzającą Dom i bez namysłu rzuciła się na pierwszego napotkanego członka Rodziny.

Hickok przypomniał sobie ten incydent i świadomie naka­zał swemu ciału, by trwało bez ruchu. W rękach trzymał rze­mień, podtrzymujący skórzane spodnie, i zastanawiał się, czy zdąży zabić potwora, zanim ten go dosięgnie. Nie wątpił wprawdzie w swój refleks, ale jeśli mutant zdołałby przed śmiercią go ukąsić, czeka go powolne konanie. Przez te wszy­stkie lata tylko kilku członków Rodziny przeżyło zranienie przez mutanta. Jeśli choć odrobina ich ropy przedostała się do ludzkiej krwi, umierało się długo i w straszliwych męczarniach. Ropa gromadziła się zazwyczaj na pysku zwierzęcia, tak że każde jego ukąszenie było zawsze fatalne w skutkach.

Hickok rozmyślał nad najlepszym rozwiązaniem. Czy sięgnąć po rewolwery i liczyć na to, że rozwali zwierzę na strzę­py, zanim ono zatopi w nim swoje lśniące kły, czy może pocze­kać, a nuż mutant w ogóle go nie zauważy?

Jak dotąd chyba właśnie tak było. Mutant swoim wyglą­dem przypominał trochę rudego lisa. Jego słuch był osłabiony, ponieważ uszy miał pokryte śmierdzącym śluzem. Pozostawał mu jedynie nos, jako podstawowy organ czucia i identyfikacji.

Może mi się uda" - spekulował Hickok.

Powietrze było nieruchome i jego zapach nie mógł dotrzeć do mutanta. Niby-lis nie patrzył w jego kierunku, tylko ostroż­nie obserwował gęste zarośla po przeciwnej stronie.

Jeśli się nie poruszę, mutant może się oddali" - pomyślał.

Nagle bestia odwróciła głowę i spojrzała wprost na niego. Hickok wyraźnie widział paciorki brązowych oczu i drżenie je­go drobnych nozdrzy wyczuwających czyjaś obecność. Może pomyśli, że to jeszcze jedno drzewo i pójdzie sobie.

Patrzył prosto w oczy mutatna, oczekując na jego reakcję.

Doczekał się.

Znienacka oczy mutanta gwałtownie się rozszerzyły, lis warknął i jednym susem rzucił się w jego stronę.

Błyskawicznym ruchem Hickok wyciągnął swoje kolty, kciukiem odbezpieczył kurki i pociągnął za spust w momen­cie skoku potwora. Grzmot strzałów, oddanych z rewolwerów kaliber magnum 357, przetoczył się przez las. Kule trafiły be­stię w pysk i powaliły ją na ziemię, u stóp Hickoka.

Hickok cofnął się o krok, ponownie ładując swoją broń. Mutant, charcząc i prychając, zdołał stanąć na nogi. Przy­gotował się do kolejnego skoku. Hickok udaremnił jego zamiar celnymi strzałami. Lis przez chwilę jeszcze dygotał, wreszcie zdechł. Hickok oparł się o pień drzewa i odetchnął z ulgą.

- Tutaj! - krzyknął Joshua.

Nie! - Tym razem Hickok rozpoznał głos Geronimo. - To było gdzieś tu!

Rozległ się szelest krzaków, a potem Blade, Geronimo, Joshua i Berta wynurzyli się z zarośli, zatrzymując się na widok Hickoka z zabitym mutantem u jego stóp.

- O mój Boże! - wykrzyknęła Berta. - To Paskud!

Mieszkańcy Bliźniaczych Miast tak właśnie nazywali mu­ tanty.

- Dzięki Bogu, nie jesteś ranny! - stwierdził Joshua.

Blade zmarszczył brwi. Nienawidził mutantów, od kiedy jeden z nich zabił jego ojca.

Stojąc nad ciałem zwierzęcia, kołysał w ręku karabin commando. Poza karabinem i nożami nosił także dwa sztylety przy­mocowane do pasa na jego szerokich plecach; w prawej prze­dniej kieszeni miał składany nóż buck oraz sztylet, przytroczo­ny do prawej łydki i taki sam do lewego nadgarstka. Na szczęście odzyskał wiele ze swojego arsenału po bitwie przy Wodospadzie Złodziejskiej Rzeki.

- Co się stało? - spytał Geronimo. - Próbowałeś odlać się na niego?

Hickok uśmiechnął się.

- Niezupełnie, kolego - odparł. - Nie mogliśmy dogadać się, który pierwszy wykorzysta to drzewo. On przegrał.

- Ugryzł cię? - dopytywał się zaniepokojony Blade.

- Nie - odpowiedział Hickok.

- Nie rozumiem, dlaczego w ogóle o to pytasz - zauważył Geronimo.

- Co masz na myśli? - spytał Joshua.

- Gdyby ten biedny mutant go ugryzł - kpił Geronimo - wówczas Hickok z miejsca kopnąłby w kalendarz.

- Bardzo śmieszne - przyznał Hickok.

- Gdzie twój henry? - dopytywał Blade, myśląc o strzel­bie Hickoka.

- Zostawiłem w FOCE.

- Następnym razem nie łaź samemu między drzewa.

- Sam troszczę się o siebie, koleżko - uśmiechnął się Hickok. - Wiesz o tym.

- Wiem - przyznał Blade. - Oraz to, że jesteś zbyt pewny siebie i któregoś dnia będziesz miał kłopoty.

- Czemu nie wracacie do FOKI? - spytał Hickok, zmie­niając temat.

- A co z tobą? - odpowiedziała pytaniem Berta.

- Mam tu jeszcze coś do roboty - odparł Hickok.

- Na przykład? - zdziwiła się.

Hickok chwycił za rzemień spodni.

- Zgadnij.

- Och! - Berta odwróciła się zakłopotana.

- A wy, chłopcy, macie zamiar zostać i przyglądać się? - Hickok spoglądał teraz na Geronimo, Joshuę i Blade'a.

- Nie, dzięki - stwierdził Geronimo. - Zostawiliśmy szkła powiększające w Domu.

Blade i Berta parsknęli śmiechem, po czym cała czwórka poszła do pojazdu.

Hickok zwrócił swoje błękitne oczy ku niebu.

- Komedianci - wymamrotał. - Ten świat jest ich pełen.

2.

- Ach! - wykrzyknęła podekscytowana Berta. - Nie mogę wprost uwierzyć, że tu jestem!

Blade zatrzymał FOKĘ na skraju strefy ochronnej, otacza­jącej zachodnie mury Domu.

- Lepiej w to uwierz, czarna ślicznotko - radził jej Hickok. - To jest nasz dom.

Blade prowadził FOKĘ, Geronimo siedział w przodzie, zaś Hickok, Berta i Joshua zajmowali tylne siedzenia. Bagażnik przeznaczony był do przechowywania zapasów, ale teraz zapeł­niono go rzeczami zabranymi Wypatrywaczom w Wodospa­dzie Złodziejskiej Rzeki.

- Wasz Dom jest taki wielki! - zachwycała się Berta. - Jest większy, niż sobie wyobrażałam.

- Zajmuje trzydzieści akrów - wyjaśnił jej Joshua. - Oto­czony ceglanym murem wysokości dwudziestu stóp. W pro­mieniu stu pięćdziesięciu jardów od Domu oczyściliśmy teren z drzew, krzaków i większych głazów, z wszystkiego, co mo­głoby być wykorzystane w razie ataku. Zwróć uwagę na wierz­chołek muru. - Joshua wskazał ręką. - To drut kolczasty - west­chnął. - Z całą pewnością realizujemy ideał braterskiej miłości, nieprawdaż?

- Przestań, Josh! - odezwał się Hickok. - Gdyby Dom nie był tak dobrze zabezpieczony, Rodzina nie przetrwałaby tak długo.

- Chyba masz rację - niechętnie zgodził się Joshua. - W każdym razie - kontynuował - wodę czerpiemy ze strumienia. Kopiąc rów u podnóża muru, Rodzina zbudowała przy tej oka­zji fosę, jeszcze jedną linię obrony na wypadek napaści.

- Jak jest w środku? - dopytywała się Berta.

- Część wschodnia przeznaczona jest na uprawy i pozo­staje w naturalnym stanie - wyjaśniał Joshua. - W centrum są kwatery dla małżeństw, a w części zachodniej stoi sześć głów­nych budynków ułożonych w trójkąty. Zobaczysz je za chwilę.

- Nawet nie wiecie, frajerzy, co znaczy takie miejsce jak to - powiedziała cicho Berta. - Miejsce, gdzie każdy może czuć się bezpiecznie, gdzie nikt nie usiłuje cię zabić.

- Po doświadczeniach z Fox i z Wodospadów - stwierdził Blade - mamy na ten temat wyrobione zdanie.

- Czy rzeczywiście w Bliźniaczych Miastach jest aż tak źle? - spytał Hickok Bertę.

Spojrzała na niego i skinęła głową.

- Nie masz pojęcia, Białe Mięso.

Zwodzony most opuścił się i Blade wjechał na niego kie­rując FOKĘ prosto do Domu.

- Spójrzcie na nich wszystkich! - krzyknęła Berta.

Rodzina uprzedzona przez jednego ze strzegących mury strażników, zebrała się, by ich powitać.

Blade uśmiechnął się na widok swojej ukochanej Jenny oraz Platona, Lidera Rodziny, stojących obok siebie. Razem z Platonem była też jego żona, Nadine.

- Mój Boże! Oni gapią się na nas! - Berta przysunęła się bliżej Hickoka. - Ależ ich jest dużo!

Hickok roześmiał się.

- Nie martw się, złotko. Nie ugryzą cię!

Blade zatrzymał pojazd gwałtownym hamowaniem. Otwo­rzył drzwi i zeskoczył na dół.

- Blade! - krzyknęła Jenny i już była przy nim.

Objął ją, wzruszony jej czułością. Mógł przecież nie wró­cić, ale teraz trzymał ją w objęciach, rozkoszując się widokiem jasnych włosów i niebieskich oczu.

- Wróciłeś! - cieszyła się Jenny. Uścisnęła go i poczuła, że się wzdrygnął. - Coś nie tak? - spytała odsuwając się i pa­trząc mu badawczo w oczy. - Jesteś ranny!

- Tylko kilka draśnięć - powiedział Blade. - Nic poważ­nego.

Platon zbliżył się, by uścisnąć rękę Blade'a.

- Cieszę się, że cię widzę. Prawdę mówiąc, nie spodziewaliśmy się was tak prędko.

- On jest ranny - powiedziała Jenny, a jej twarz posmut­niała.

- Wszyscy jesteśmy trochę pokiereszowani - sprostował Blade. - Hickok i Berta powinni być natychmiast opatrzeni.

- Czy dlatego zawróciliście? - spytał Platon.

- Przykro mi - odrzekł Blade. - Wiem, że chciałeś, byśmy jak najszybciej dotarli do Bliźniaczych Miast, ale kiedy dojechaliśmy do Wodospadu, wszystko diabli wzięli.

- Szczegóły później, po tym, jak zbadają was medycy. Ty... - przerwał Platon, spoglądając zmieszany na Blade'a - powiedziałeś „Berta"?

Blade uśmiechnął się i wskazał palcem.

- Ach tak, jestem... - zaczął Platon i urwał w połowie zdania.

- Ta kobieta jest czarna! - wykrztusiła Jenny.

- Pół na pół - sprostował Blade. - Jedno z jej rodziców było białe.

Rodzina otaczała FOKĘ, próbując zajrzeć doń przez okna. Plastikowy, kuloodporny korpus FOKI był powleczony farbą, by nikt z zewnątrz nie mógł zaglądać do środka, ale niektórzy z członków Rodziny widzieli Bertę przez otwarte drzwi, który­mi wysiadł Blade.

W środku pojazdu Berta tuliła się do Hickoka.

- Dlaczego oni tak na mnie patrzą? Powiedz, żeby prze­stali!

Hickok uśmiechnął się.

- Nie możesz ich o to winić. Jesteś pierwszą czarną kobie­tą, jaką oglądają, w dodatku bardzo piękną.

- Nie cierpię, kiedy ludzie gapią się na mnie - prychnęła Berta.

- Zaraz po wojnie, w Rodzinie była czarna para - poinformował ją Geronimo, który wciąż jeszcze siedział na przednim siedzeniu.

Joshua wyszedł już na zewnątrz i witał się ze swoimi rodzi­cami, Salomonem i Ruth.

- Niestety, zginęli, zanim urodziło im się dziecko - kontynuował Geronimo. - Kurt Carpenter, dzięki któremu powsta­ło to miejsce, pozostawił po sobie dziennik. Pisze w nim, że starał się zebrać różne etniczne jednostki. Moi rodzice na przy­kład byli Indianami. Umarli, kiedy byłem chłopcem.

- Czy to Chińczyk? - spytała Berta, wskazując na drobne­go, muskularnego mężczyznę niosącego długi, czarny futerał. - Co on trzyma w rękach?

Geronimo uśmiechnął się.

- To jest Rikki-Tikki-Tavi, a w ręku trzyma miecz zwany katana. To Wojownik, tak ale my. Rzeczywiście ma w sobie trochę chińskiej krwi. Jest dowódcą Triady Beta.

- To znaczy - upewniła się Berta - że zajmuje taką samą pozycję jak Blade, dowódca Triady Alfa?

Geronimo przytaknął.

- Rodzina ma cztery Triady Wojowników i podobno wkrótce dojdzie nam piąta. Blade jest nie tylko dowódcą Triady Alfa, ale przewodzi wszystkim Wojownikom.

- Chciałabym, żeby przestali się już tak gapić - powie­działa zdenerwowana Berta.

- Chodź, nie będziemy tu siedzieć całą noc - stwierdził Hickok, wyciągając rękę w kierunku drzwi.

- Nie! - Berta kurczowo złapała się jego ramienia. - Daj mi trochę czasu, żebym...

Jej dłoń zacisnęła się wokół jakiegoś twardego przedmiotu, przymocowanego do jego prawego nadgarstka i ukrytego w rę­kawie skórzanej bluzy.

- Co tutaj masz? - spytała, próbując podciągnąć w górę rękaw.

Hickok uśmiechnął się, uwolnił rękę z jej uścisku.

- To jest jeden z moich pomocniczych rewolwerów. Mam też czterostrzałowy arminus kaliber 357, przywiązany do lewej łydki. Więc co robimy, ślicznotko? - zapytał Hickok. - Otwórz drzwi. Słońce już zaszło. Stracimy cały dzień.

- Nie jestem pewna - zawahała się Berta.

- Nigdy nie uważałem cię za tchórza - zażartował Hickok i otworzył drzwi, zanim zdołała go powstrzymać.

Członkowie Rodziny cofnęli się, robiąc im miejsce.

- Może wolałabyś wrócić do swoich Bliźniaczych Miast?

Berta potrząsnęła z przekonaniem głową.

- Masz rację. - Wygramoliła się z pojazdu i stanęła przed tłumem. Uśmiechnęła się szeroko. - Cześć, ludzie! - powitałaich. - Pewnie dziwicie się, czemu was tu wezwałam?!

Nikt się nie zaśmiał.

Hickok zeskoczył na dół i stanął obok Berty.

- Wpadłam jak śliwka w kompot - szepnęła mu do ucha.

W tej samej chwili do strzelca i jego nowej przyjaciółki podszedł Platon.

- Witaj, siostro - wyciągnął dłoń w powitalnym geście. - Nazywam się Platon. W imieniu mych braci serdecznie zapra­szam cię w nasze niskie progi.

Berta uścisnęła wyciągniętą dłoń.

- Co ten ważniak powiedział?

Hickok, śmiejąc się, nachylił ku niej.

- Ten ważniak to Platon, Lider naszej rodziny. Właśnie przywitał się z tobą. Powinienem był cię ostrzec, on lubi uży­wać zabawnych słów...

- No to wpadłam - powtórzyła Berta cicho. Wlepiła wzrok w Platona. - Fajnie jest was poznać, dziadku.

Hickok parsknął.

- Czy powiedziałam coś nie tak? - zapytała zdenerwowana.

- Nonsens, moje dziecko - odparł Platon uspokajająco. - Nathan zdradził się swoim nieodpowiednim poczuciem humoru.

- Kto to jest Nathan? - chciała wiedzieć Berta.

Platon wskazał na Hickoka. Berta wyglądała na zmieszaną.

- Nathan? Myślałam, że on ma na imię Hickok. Tak mi powiedzieli.

- Nathan to było imię, jakie nosił przed Przezwaniem - wyjaśnił Platon, ostrożnie dobierając słowa - Każdy z nas mo­że wybrać sobie imię, kiedy kończy szesnaście lat. Nasz Fundator, Kurt Carpenter, zainicjował, to jest zapoczątkował ten zwy­czaj. Widzisz, Carpenter obawiał się, że zapomnimy, jaki był świat przed Wielkim Wybuchem. Jego zdaniem powinniśmy sięgać do swoich korzeni, przeglądając książki historyczne
w naszej bibliotece, żeby wybrać z nich imię, jakie chcielibyśmy nosić. To nie jest obowiązek, to coś w rodzaju zachęty. Ten zwyczaj rodzi szczególny szacunek do naszych przodków - za­kończył Platon swój nieplanowany wykład.

- Że co? - spytała zdezorientowana Berta.

- Pomaga nam pamiętać, kim jesteśmy i w jaki sposób się tu znaleźliśmy - wyjaśnił Platon.

- Ja przyjechałam w tym pudle - odparła Berta, wskazu­jąc kciukiem FOKĘ.

- W takim razie jeszcze raz witamy - oświadczył Platon poważnie.

- Pozwolicie mi tu zostać, prawda? - spytała Berta z prze­strachem. - Dam wam słowo, że będę się przyzwoicie zacho­wywać. Nie będę się upijać i nie zacznę bójki, chyba że ktoś mnie sprowokuje. Wykonam każdą robotę, jaką mi zlecicie. Mogę zabić każdego, kogo tylko zechcecie, ponieważ jestem naprawdę dobra jeśli chodzi o...

Platon przerwał jej w pół słowa.

- Uspokój się, dziecko! Jesteś wśród przyjaciół. Mamy tu jedno prawo, którego musisz przestrzegać. Poza tym możesz robić wszystko, co tylko zechcesz, naturalnie w granicach przyz­woitości.

- No pewnie - zgodziła się Berta, a po chwili zastanowie­nia spytała: - Co to za prawo?

- Miłość.

- Co, proszę?

- Musisz nauczyć się kochać swoich braci i swoje siostry - powiedział Platon, wygłaszając ich podstawową zasadę. - Jak posilicie się i odpoczniecie, przyjdź do mnie, to porozmawiamy.

Berta skinęła głową, patrząc za odchodzącym Liderem Ro­dziny.

- No, więc - szturchnął ją Hickok. - Co sądzisz teraz o na­szym Domu?

Berta z radością spojrzała we wpatrzone w nią przyjazne twarze, potem westchnęła i odpowiedziała:

- Wydaje mi się, że jestem w niebie!

3.

Do wschodu słońca pozostała jeszcze cała godzina. Ubrana na czarno postać, z maską skrywającą jej twarz, szybko prze­biegła przez pole okalające Dom i, niezauważona przez niko­go, dotarła do ogrodzenia. Ściskając w prawej dłoni linę zakoń­czoną stalowym hakiem, nasłuchiwała przez kilka sekund. Przypasane do biodra czarne olstro kryło automatyczny pistolet niewiadomego pochodzenia. Na ramieniu intruza ciążyła czar­na torba, wypełniona materiałem wybuchowym, detonatorem i czasomierzem.

Sabotażysta wiedział, że tylko jeden Wojownik pilnuje muru, a właśnie w tej chwili oddalił się na północ od jego po­zycji i nie powinien tu wrócić przez co najmniej pięć minut. Miał więc dość czasu, aby sforsować ogrodzenie.

Intruz szybko i sprawnie rozhuśtał stalowy hak, zataczając nim coraz to większe koła. W odpowiednim momencie wyrzu­cił go w górę i hak zaczepił się o drut kolczasty na szczycie mu­ru. Człowiek w czerni pospiesznie, bez widocznego wysiłku, wspiął się po linie. Zatrzymał się na murze, by sprawdzić pozy­cję strażnika, a potem zręcznie rozsunął drut kolczasty i prze­ślizgnął się pod nim.

Osada Rodziny wyglądała na wyludnioną.

Sabotażysta znajdował się na szczycie ogrodzenia, zale­dwie dziesięć stóp od zwodzonego mostu. Po jego obu stronach drewniane schody, podtrzymywane przez solidne belki, prowa­dziły z muru na ziemię. Komandos zbiegł po nich na dół i padł płasko na ziemię, nasłuchując, czy nie został zauważony.

Wokół była cisza. Słyszał tylko cykady i budzące się ptaki.

Postać w czerni znała na pamięć plan Domu. W pobliżu rysowały się kontury sześciu betonowych budynków, tworzą­cych idealny trójkąt, którego jednym z punktów był najbardziej wysunięty na południe blok A. Potem znajdował się blok B, sto jardów na północny zachód od poprzedniego, zaś blok C two­rzył zachodni szczyt trójkąta i był usytuowany najbliżej zwodzo­nego mostu. Blok D znajdował się sto jardów na wschód od bloku C, obok bloku E, będącego wschodnim szczytem trójką­ta. Komandos znał również przeznaczenie każdego budynku. Blok A był zbrojownią, w B mieszkali samotni członkowie Ro­dziny, blok C - to szpital, D krył w sobie warsztaty i magazyny stolarskie, w bloku E mieściła się biblioteka, a w bloku F prze­chowywano żywność i przygotowywano posiłki dla Rodziny.

Sabotażysta przebiegł prędko przez podwórze i bezpiecz­nie dotarł do narożnika bloku C. Bawiła go myśl o wykorzysta­niu materiałów wybuchowych. Zamierzał je podłożyć pod bu­dynki, ale odrzucił ten pomysł. Jego zwierzchnicy wydali mu dość wyraźne rozkazy i nie chciał być nieposłuszny. Bloki go nie interesowały. Chodziło o FOKĘ. Ostrożnie wyjrzał zza rogu i dostrzegł pojazd zaparkowany pomiędzy blokami, dokładnie tam, gdzie uprzednio namierzyły go promienie podczerwone.

Zadowolony podbiegł do transportera. Zadanie przebiega­ło gładko. Osiągnie swój cel i ulotni się, zanim te głupki zorien­tują się, co się stało.

Ktoś zakaszlał, czarna postać rozpłaszczyła się na ziemi. Napastnik ujrzał jednego z członków Rodziny, nadchodzącego od bloku D.

Do diabła, co tu robi on o tak wczesnej porze?"

Wstrzymał oddech i zamarł bez ruchu w nadziei, że nie­znajomy go ominie.

Tymczasem on szedł wyraźnie wprost na niego.

Komandos nie mógł już dłużej czekać. Powoli wyciągnął pistolet i skierował go na zbliżającego się mężczyznę. Kiedy niespodziewana ofiara znalazła się blisko niego, nacisnął spust i kula przeszła klatkę piersiową spacerowicza, powalając go na ziemię. Pistolet z tłumikiem wydał z siebie tylko lekki świsz­czący odgłos.

Zadowolony ze strzału komandos schował broń i powstał. Czas na wykonanie misji powoli upływał. Poinstruowano go, by spowodował eksplozję w godzinę po wschodzie słońca, kie­dy wokół pojazdu będzie najwięcej ludzi. Właśnie tutaj zbierali się o świcie, na poranną modlitwę.

Sabotażysta zbliżył się do FOKI, starając się zachować spokój.

Wojownik na zachodniej ścianie obserwował pole i las, i w ogóle nie był świadomy obecności intruza wewnątrz ogrodze­nia.

Sabotażysta przykucnął obok przedniego koła pojazdu, te­go po stronie kierowcy. Sięgnął do torby i wyjął paczkę mate­riału wybuchowego.

- Jesteś nowym kierowcą? - spytał ktoś niskim głosem za jego plecami.

Komandos upuścił paczkę i obrócił się, sięgając równo­cześnie po broń. Rozpoznał kręcone włosy i muskularne ciało Blade'a, dowódcy Wojowników.

Blade nagłym ruchem chwycił intruza za nadgarstki i, rzu­cając go na ziemię, wykręcił mu lewą rękę.

- Rzuć to albo złamię ci łapę! - warknął.

W odpowiedzi komandos uderzył go kolanem w okolice pachwiny.

Blade zacharczał i brutalnie szarpnął do tyłu jego rękę. Pi­stolet upadł na trawę.

- Teraz zapadam ci kilka pytań, a ty grzecznie na nie od­ powiesz!

Jednak komandos był prawdziwym ekspertem w swoim fachu. Niespodziewanie odrzucił głowę w górę, celując w pod­bródek Blade'a, czym zdołał go ogłuszyć na tyle, że ten rozluźnił swój uchwyt. Uwolniwszy ręce, zanurkował po swój pistolet.

Blade po chwilowym oszołomieniu potrafił wydobyć pra­wego bowie i rzucić. Ostry nóż wbił się w lewe ramię przeciw­nika, gdy podnosił broń. Człowiek w czerni upadł na plecy, wciąż trzymając w ręku pistolet.

Blade w ostatniej chwili schował się za kuloodpornym kor­pusem FOKI.

Komandos podniósł się na kolana i otworzył ogień. Kule uderzały w pojazd i odbijały się od niego rykoszetem, tuż obok ukrytego Blade'a. Sabotażysta zajrzał pod transporter z wyce­lowanym pistoletem. Ani śladu rudowłosego Wojownika. Człowiek w czerni wyprostował się i ostrożnie ruszył naokoło FOKI podejrzewając, że Blade ukrył się za jednym z wielkich kół.

Jednak Wojownika nie było.

Zupełnie zdezorientowany przeszukał otoczenie. Najbliż­sze drzewa rosły w odległości co najmniej dwudziestu pięciu jardów. Blade nie mógł do nich dotrzeć. Gdzie w takim razie się podział? Komandos wiedział, że musi zlikwidować Wojowni­ka, zanim opuści Dom bez pozostawiania po sobie śladów. Gruntowne szkolenie, jakie przeszedł, nauczyło go nie czuć bó­lu. Najważniejsza była misja, nic poza nią nie miało znaczenia.

Wojownik prawdopodobnie musiał okrążyć pojazd. Z pi­stoletem gotowym do strzału komandos przekradł się na tył FOKI.

I znowu pusto.

Człowiek w czerni przykucnął i jeszcze raz zajrzał pod transporter. Gdzie, u diabła, był Blade? Gdy wstawał, zobaczył prowadzącą na dach FOKI drabinkę. Dziesięć godzin temu, podczas odprawy poinstruowano go, że pojazd należący do Ro­dziny jest zasilany energią słoneczną, a więc te metalowe sto­pnie pozwalają zapewne przeprowadzającemu inspekcję baterii słonecznych wspinać się na dach.

Dach!

Zupełnie zapomniał o dachu. W jednej sekundzie koman­dos odwrócił się, kierując swój pistolet w górę, ale było już za późno. Wojownik siedział na krawędzi dachu i mierzył w niego drugim nożem. Zamachnął się i ostrze przybiło szyję sabotażysty.

Komandos padł na kolana, a krew obfitym czerwonym strumieniem spływała mu na piersi.

Blade zeskoczył z pojazdu i znalazł się obok przeciwnika.

- Nic nie mogę zrobić - oświadczył. - Nie powinieneś był zabijać jednego z naszych. Nikt nie może krzywdzić Rodziny bezkarnie!

Ale mężczyzna w czerni już go nie słyszał. Upadł martwy na trawę.

Blade odwrócił się i pobiegł do leżącego członka Rodziny. Właśnie wschodziło słońce i powoli się rozjaśniło.

Kto to był?

Blade dobiegł do mężczyzny i zatrzymał się przy zwło­kach. Jego przypuszczenie okazało się słuszne - to był Brian, konserwator urządzeń mostu zwodzonego. Poprzedniego wie­czoru, podczas rozmowy przy ognisku powiedział, że ma zamiar wstać wcześnie i przeprowadzić kontrolę mechanizmu podnoszenia i opuszczania mostu.

Dlaczego?

Blade zacisnął pięści i spojrzał na wschodzące słońce. Boże, czy Brian musiał umrzeć? Dlaczego tak się dzieje, że wszyscy, którzy poświęcali się tej nieprzyjaznej im ziemi - gi­nęli? Hickok miał rację. Każdy powinien brać to, co najlepsze, kiedy może. Na przykład Joshua. Nieustannie starał się żyć w sposób uduchowiony, a jego wewnętrzny żar nigdy nie gasł. Rajd do Wodospadów stanowił dla niego ogromne przeżycie, natomiast Hickok fantastycznie się bawił. Pragnął akcji, pod­czas gdy Joshua tęsknił za spokojem. Mieli całkowicie odmien­ne zapatrywania na życie. Komu z nich przyznać rację? Hickokowi? Czy Joshule? Pierwszorzędnemu strzelcowi czy ducho­wemu dziecku Kosmicznego Stwórcy? A może odpowiedź leżała gdzieś pomiędzy tymi dwoma skrajnościami, gdzieś...

Z tyłu za nim rozległy się kroki.

To był Platon.

- Zobaczyłem ciało leżące obok FOKI. - Zatrzymał się, opuszczając wzrok na zwłoki, leżące u stóp Blade'a. - O mój Boże, nie! - wyszeptał. - Nie on!

- Niestety, to prawda. - Blade objął lewa ręką wąskie ra­miona Lidera.

- Jak to się stało? - spytał Platon.

- Tego nie widziałem - odparł Blade - ale przypuszczam, że to sprawka tego człowieka w czerni. Brian szedł prawdopo­dobnie do magazynu. Chciał wykonać kilka napraw przy moś­cie wcześnie rano; sam wiesz, jaki był sumienny.

- Wiem - potwierdził Platon ze smutkiem.

- Za chwilę cala Rodzina będzie na nogach - przypomniał Blade. - Lepiej usunę stąd te ciała. Po co niepotrzebnie narażać dzieciaki na ich widok.

- Mamy jeszcze trochę czasu - powiedział Platon. - Po­rozmawiamy.

Blade przytaknął.

- Ja też mam ci coś do powiedzenia, ale możesz zacząć pierwszy.

- Domyślasz się, dlaczego ten człowiek tutaj wtargnął? - spytał Platon.

- Jeszcze nie - przyznał Blade. - Ale zaraz go sprawdzę.

Podeszli do ciała intruza. Blade przyklęknął i przeszukał jego kieszenie i torbę.

- Masz coś?

- Nie. - Blade potrząsnął głową. - Nie ma żadnego iden­tyfikatora, tylko pistolet i jakieś dwa urządzenia w torbie. Jed­no z nich wygląda jak zegar, natomiast nie wiem, czym jest to drugie.

- Jak on wygląda? - spytał Platon, wskazując na zamasko­waną twarz.

Blade odsłonił twarz martwego człowieka. Nieznajomy był młodym, trzydziestoletnim mężczyzną. Miał krótko przy­cięte, brązowe włosy i bliznę na lewym policzku.

- Fryzura wygląda na wojskową - zauważył Platon.

Blade powstał i cofnął się. Zauważył jakiś przedmiot leżą­cy obok przedniej opony, podszedł i podniósł go.

- Materiał wybuchowy - przeczytał na głos. - Numer serii dwa-trzy-siedem-siedem.

Platon wziął od niego paczkę i obejrzał.

- Całe szczęście, że powstrzymałeś go przed ukończe­niem zadania. Zginęlibyśmy bez FOKI.

- Sobie podziękuj - poprawił go Blade, gdy Platon chował przedmiot do kieszeni.

- Co masz na myśli? - zdziwił się.

- Przecież to ty powiedziałeś mi wczoraj, żebyśmy właś­nie dziś wyruszyli. Przyszedłem tu tak wcześnie, bo nie mogłem spać. Postanowiłem zaktywizować generatory słoneczne, by osiągnąć pełną moc naszych baterii.

Przy pomocy specjalnego klucza otworzył przednie drzwi i przesunął czerwoną dźwignię pod tablicą. Platon podniósł wzrok na Blade'a.

- Niech Triada Alfa oraz Joshua wyruszą dzisiaj po połud­niu do Bliźniaczych Miast.

- Oszalałeś? - sprzeciwił się Blade.

- Jestem zupełnie zdrów - uśmiechnął się Platon.

- Wiesz dobrze, co mam na myśli - zdenerwował się Blade. - Pomyśl tylko o potencjalnym niebezpieczeństwie grożą­cym Rodzinie, gdy jedna z jej Triad wyrusza na wyprawę. Je­szcze przed ostatnim wyjazdem powiedziałeś mi, że w Domu jest uzurpator o dyktatorskich zapędach, który pragnie siłą usu­nąć cię z twojego stanowiska. Poza tym są jeszcze Wypatrywacze. Wiemy o nich niewiele. Są śmiertelnie niebezpieczni i sto­sują taktykę powstrzymania. Nie lubią, kiedy ktoś kręci im się po okolicy. W tej sytuacji musisz przyznać, że raczej powinniś­my zostać tutaj.

- Nie zgadzam się z tobą - odparł Platon.

- W takim razie naprawdę zwariowałeś - parsknął Blade.

- Wysłuchaj mnie choć przez chwilę - cierpliwie radził mu Platon. - Z pewnością twoje zastrzeżenia są słuszne, ale powinieneś po prostu zaufać mojej ocenie sytuacji.

- A co z Wypatrywaczami? - pospiesznie wtrącił Blade.

- Nie niepokoili nas w przeszłości, dlaczego mieliby to ro­bić teraz?

- Przecież ten facet mógł należeć do nich, nie jesteśmy w stanie tego wykluczyć! - sprzeciwił się Blade, zirytowany
beztroską Platona.

- To prawda - przyznał Platon. - Niemniej jednak, jeśli Wypatrywacze chcieli tylko pozbawić nas FOKI, a ty zabierasz transporter ze sobą, to nie ma w ogóle sprawy.

- Czysta spekulacja! - zdenerwował się Blade.

- Zanim nie zdobędziemy ścisłych danych, możemy roz­porządzać tylko spekulacją. Powtarzam, w tej kwestii musisz mi zaufać. Głęboko wierzę, że nasza Rodzina będzie bezpiecz­na podczas waszej nieobecności. Nie zwlekaj więc, znajdź po­trzebny nam sprzęt i szybko wracaj.

- Poprzednim razem nie miałem zbytniej ochoty na opusz­czanie Domu - przyznał Blade. - Obecnie wcale nie jestem bar­dziej przekonany niż ostatnio. Jeszcze mniej mi się to podoba.

- Zostaną nam trzy Triady strzegące Domu - przypomniał mu Platon.

- Czy Starsi wybrali już kandydatów potrzebnych do utworzenia nowej Triady? - zainteresował się Blade.

- Wyselekcjonowaliśmy dwóch - odparł Platon. - Ale wciąż nie możemy zdecydować się na trzeciego.

Blade spojrzał na wschodzące słońce.

- Lepiej zabiorę już stad te ciała.

- Zanieś je do bloku C - zaproponował Platon.

Blade schylił się, podniósł z ziemi zwłoki sabotażysty i za­rzucił je sobie na plecy. Potem bez wysiłku ruszył w stronę szpitala.

- Wygląda na to, że już całkowicie wyleczyłeś swoje rany - zauważył Platon.

- Nigdy nie czułem się lepiej.

- A jak tam Hickok? - spytał Platon.

- O ile wiadomo - stwierdził Blade - wyglądał nieźle, kie­dy go wczoraj widziałem. Grał w berka z Gwiazdką, indiańską dziewczynką, którą niegdyś uratował.

- Zauważyłem - wspomniał Platon - że Geronimo spę­dzał ostatnio dużo czasu z jej matką, Tęczą.

- Chyba wszyscy to zauważyli - uśmiechnął się Blade.

Szli do bloku C. Niektórzy z członków Rodziny już wstali, ale na szczęście żaden z nich nie spostrzegł, że Wojownik nie­sie ludzkie ciało.

Lider zatrzymał się i patrzył, jak Blade znika w drzwiach szpitala. Przerażała go perspektywa zawiadomienia Catherine o śmierci Briana. Niektóre jego obowiązki nie należały do przy­jemnych.

- Teraz Brian - oświadczył Blade, pojawiając się obok niego.

- Czy nie zauważyłaś jakiegoś... - Platon zawahał się przez moment - szczególnego zachowania ze strony Nathana?

- Szczególnego? - powtórzył Blade.

- Tak. Nienormalnego, dziwacznego, nie pasującego do niego - sprecyzował Platon.

- Nie, dlaczego pytasz?

Zmierzali teraz z powrotem do bloku C.

- Nie wydaje ci się dziwne, że trochę za szybko doszedł do siebie po utracie Joanny? - spytał Platon.

Blade zastanowił się. Joanna została zamordowana przez Trolle. W opinii ogółu, Hickok i Joanna byli w sobie bardzo za­kochani pierwszą miłością.

- Ja tam byłem, pamiętasz? - powiedział. - Widziałem, co się z nim działo po jej śmierci.

- Zgoda. Przez jakiś czas był przygnębiony. To trwało może miesiąc, do czasu uratowania Tęczy i Gwiazdki. Pamię­tasz?

- Rzeczywiście tak było - potwierdził Blade. - Zaraz po tym zdarzeniu stał się zaskakująco pogodny, a podczas wypra­wy do Wodospadów nawet jakby szczęśliwy. Dziwne. Nigdy przedtem nie zwróciłem na to uwagi, dopiero ty mi to uświadomiłeś.

- Ja również wcale bym tego nie zauważył - pocieszył go Platon. - To Joshua przyszedł do mnie z tą sprawą.

- Joshua?!

- Tak. W końcu jest empatykiem. Naszym najmłodszym i najmniej doświadczonym, ale za to bardzo utalentowanym. Właśnie Joshua powiedział mi, że dusza Hickoka jest w niebez­pieczeństwie.

- Będę go obserwował - obiecał Blade.

Doszli do bloku C i zatrzymali się.

- Teraz pójdę do Catherine - oświadczył Platon. - A ty uprzedź Hickoka, Geronimo i Joshuę, żeby zdążyli pożegnać się ze swoimi bliskimi.

- Zrobię to - przyrzekł Blade.

Wszedł do szpitala i delikatnie ułożył ciało Briana na jed­nym z wielu stojących tam łóżek. Obok niego spoczywał intruz.

Następna wyprawa! Pomyślał o swojej najmilszej Jenny i skrzywił się. Już dwukrotnie opuszczał Dom i za każdym ra­zem, kiedy pozostawiał za sobą pewne i bezpieczne mury, mało nie przypłacał tego życiem. Jak długo jeszcze szczęście będzie mu sprzyjać? Coraz ciężej przychodziło mu rozstawać się z Jenny. Może powinien poprosić Platona, by wysłał za­ miast niego innego Wojownika. Na przykład Rikki-Tikki-Taviego nadzwyczaj sprawnego Wojownika, którego Hickok i Geronimo bardzo lubili.

Blade wyszedł na zewnątrz. To już dzień! Myślał o radości Jenny z jego decyzji, ale jak zareagowaliby na to pozostali członkowie Rodziny: podejrzeniem o utracie odwagi, zakwe­stionowaniem jego zdolności przewodzenia Wojownikom, a tym bardziej całej społeczności, do czego przygotowywał go Platon? A jaka byłaby reakcja Hickoka i Geronima? Byli dla niego czymś więcej, niż najbliższymi przyjaciółmi, towarzy­szami od dzieciństwa; cała trójka stanowiła doskonale wyszko­lony oddział, mający za zadanie ochronę Domu i jego miesz­kańców.

Blade westchnął.

A więc musi jechać. Decydowały o tym jego umiejętności, instynkt i wewnętrzne przekonanie.

- Jeszcze tylko potrzebuję przewodnika - rzekł do siebie.

Nawet wiedział, kto nim będzie.

Platon oczekiwał, że w wyprawie do Bliźniaczych Miast weźmie udział Triada Alfa oraz Joshua. Teraz będzie im towa­rzyszył jeszcze ktoś, czy będą tego chcieli, czy nie.

4.

Odszukał ją wkrótce po obiedzie. Siedziała samotnie pod drzewem nad brzegiem fosy. Plecami opierała się o pień rozło­żystego klonu.

- Cześć, Berto! Masz coś przeciwko memu towarzystwu?

- Nie - odparła.

Jej odpowiedź zaskoczyła go.

- Nie, Berto?

- Och, możesz usiąść - wyjaśniła. - Miałam na myśli to drugie.

- Jakie drugie? - spytał wreszcie.

Berta poważnie spojrzała w jego szare oczy.

- Nie mogę zrozumieć, dlaczego starasz się mnie obrazić - powiedziała.

- Wcale tak nie jest - zaprotestował.

- Nie zaprzeczaj - odparowała. - Nie jestem aż tak głupia.

- Nigdy tego nie powiedziałem.

- Ale właśnie za taką mnie uważasz - odpowiedziała Ber­ta opryskliwie - skoro wydaje ci się, że nie wiem, dlaczego tu jesteś.

- Wiesz? - zaniepokoił się Blade.

Ta rozmowa nie przebiegała po jego myśli. Powinien od­zyskać inicjatywę.

- Naturalnie. I moja odpowiedź brzmi: nie! - Berta odwróciła się i patrzyła na płynące po wodzie liście.

- Przecież jeszcze nie usłyszałaś tego, co chciałem ci po­wiedzieć - zauważył Blade.

Berta spojrzała na niego.

- Żartujesz sobie? To będzie to samo gówno, którym nakarmiłeś mnie przy Wodospadach. Wtedy udało ci się mnie przekonać, ale nie tym razem. Czy jeszcze nie dotarło do two­jego zakutego łba, że nie mam ochoty wracać do Dwumiasta?!

Blade, speszony jej wybuchem, odwrócił wzrok, bawiąc się źdźbłami rosnącej obok trawy.

- Nawet nie wiesz, Blade - powiedziała Berta smutno - nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak tam jest naprawdę. To miej­sce przypomina dom wariatów. Gdziekolwiek byś nie spojrzał, wszędzie są dzikie zwierzęta i szczury, a bandy ludzi walczą ze sobą o kontrolę nad tym parszywym ugorem. Ja należałam do Nomadów, którzy mają w rękach niemal całą północną część miasta. Pornole kontrolują zachodnią, Rogasi wschodnią, podczas gdy Czubki... - Berta wzdrygnęła się. - Szajbusy mają swoją bazę na południu. Nigdy nie wiesz, czy przeżyjesz noc i doczekasz następnego dnia.

- Potrafię cię zrozumieć - zgodził się Blade.

- Bzdura! - wściekła się Berta.

- Czy uważasz, że Hickok, Geronimo, Joshua i ja zdołamy odnaleźć potrzebny nam sprzęt bez narażania się na zbytnie kło­poty?

Berta pokręciła głową.

- Nigdy tam nie byliście... - zaczęła.

- Mamy przecież mapę - przerwał jej Blade.

- To jest śmieć, a nie mapa - żachnęła się. - Hickok poka­zał mi jedną z nich. Jest dobra jedynie przy oznakowaniu nazw ulic i tym podobne, ale nie wskazuje, na czyim jesteście teryto­rium, albo gdzie grozi wam największe niebezpieczeństwo. Na miejscu okaże się zupełnie bezużyteczna. Tak bardzo na nią li­czycie, a ja mogę wam zagwarantować, że nim minie dzień wszyscy będziecie martwi. Czy nie możecie poszukać tego sprzętu gdzie indziej? - zaproponowała.

- To nie takie proste - odparł Blade. - Platon i Starsi potrzebują specjalistycznego sprzętu medycznego. W Bliźniaczych Miastach jest kilka wielkich szpitali oraz Uniwersytet Minne­soty. Istnieje szansa, że część z potrzebnego nam sprzętu wciąż jeszcze tam jest. Dzięki książkom, jakie Kurt Carpenter zgro­madził w naszej bibliotece, poświęconym medycynie, chemii i pokrewnym dyscyplinom, posiadamy wiedzę umożliwiającą wskazanie przyczyn choroby, która dotknęła członków naszej Rodziny. Nie mamy tylko wyposażenia i musimy je zdobyć za wszelką cenę, bo dzięki niemu będziemy mogli precyzyjnie określić charakter tego schorzenia. Niestety sami nie potrafimy wyprodukować odpowiedniego sprzętu, dlatego pozostaje nam tylko jedno rozwiązanie: szukanie aż do skutku.

- Czasami - powiedziała Berta po skończonym wykładzie - używasz dużo mądrych słów, tak jak Platon. Wtedy trudno mi za tobą nadążyć.

- Przepraszam - przyznał jej rację. - Ciągle zapominam, że nigdy nie chodziłaś do szkoły. W Domu jest całkiem niezła szkoła prowadzona przez Starszych. Platon uczy tam również. Jego pasją jest kultywowanie naszego słownictwa. Nawet Hic­kok zna wiele trudnych słów, pomimo sposobu, w jaki się zwy­kle wyraża.

- Tym lepiej dla niego - z dumą oświadczyła Berta.

- Jesteście ze sobą w dość bliskich stosunkach, prawda? - zagadnął Blade.

Jej śliczna twarz zachmurzyła się.

- Nie w tak bliskich, jak bym chciała, chłopie. Powiedz mi coś... - Zbliżyła się do niego. - Znasz Hickoka o wiele dłużej niż ja. O co mu właściwie chodzi?

- Nie rozumiem.

- No, nie udawaj. Wiesz przecież, co do niego czuję, to żadna tajemnica. Z początku było dobrze, ale później nagle zaczął mnie unikać. Nie znam powodu. A ty? - Berta z nadzieją wpatrywała się w niego.

- Wiesz o Joannie, prawda? - spytał Blade.

Przytaknęła.

- Tak. Twoja Jenny opowiedziała mi o niej. Hickok miał fioła na jej punkcie.

- No to musisz zrozumieć, że potrzeba mu trochę czasu, by dojść do siebie po jej śmierci - stwierdził Blade.

- Potrafię to zrozumieć - odparła Berta. - Ale chciałam ci powiedzieć coś innego. Czuję, że on przede mną coś ukrywa.

- Na przykład, co?

- Sama chciałabym wiedzieć - odparła. - On sprawia wrażenie, jakby nie był sobą.

- Pogadam z nim - obiecał.

Wszystko to wydało mu się bardzo dziwne. Najpierw Jos­hua, potem Platon, wreszcie Berta - cała trójka obawia się o stan Hickoka...

- Zrobisz to? - spytała Berta z nadzieją.

- Jasne.

- To dobrze! - uśmiechnęła się. - On bardzo liczy się z to­bą i z Geronimo. Może coś ci powie? Jeśli to zrobi, powiesz mi, o co chodzi?

- Będziesz pierwszą osobą, która się o tym dowie.

- Wspaniale! - odetchnęła z ulgą. - Martwienie się o nie­ go jest jedynym minusem w życiu, jakie teraz wiodę. W tej chwili przeżywam najszczęśliwsze chwile. Nigdy nie przypu­szczałam, że ludzie mogą być tak przyjaźni i łagodni. Nie do wiary: przez ostatnie sześć tygodni nikt nie chciał mnie zabić czy zjeść. Ciągle wszystko wydaje mi się snem, w którym w każdej chwili mogę się obudzić, bo właśnie jakiś Czubek od­gryza mi nogę.

- Czy Czubki jedzą ludzi? - spytał rozbawiony Blade.

- To szaleńcy - odparła. - Prawdę mówiąc, Pornole wcale nie są lepsi. Wiem o tym aż za dobrze. Byłam jedną z nich, za­ nim nie przyłączyłam się do Nomadów.

- Pozwól sprawdzić, co zapamiętałem z twojego opowia­dania o grupach panoszących się w mieście - poprosił Blade. - Każda banda ma własne terytorium. Nomadzi, do których kie­dyś należałaś, powstali z części byłych Pornoli i Rogasów, zga­dza się?

- Tak - potwierdziła Berta. - Zahner, przywódca Noma­dów, jest absolutnym mózgiem całej grupy. Bez niego Nomadzi szybko by się rozpadli. Nazwano go Zet. Czuję się parszywie, że go zdradziłam.

- Zdradziłaś Zahnera? - zdziwił się Blade.

Berta przytaknęła.

- Tak. Zet wysłał mnie, żeby znaleźć sposób na ominięcie Wypatrywaczy. Oni nie pozwalają nikomu wydostać się z mia­sta, a my chcieliśmy tylko poszukać jakiegoś miejsca do zasied­lenia.

- I Zahner liczył na to, że wrócisz i dostarczysz mu tych informacji - podsumował Blade.

- No właśnie. - Łzy napłynęły jej do oczu. - A ja nie po­trafię tego zrobić! Nie mogę tam wrócić!

Blade odwrócił się zamyślony. Pomysł, by wrócić do Bliźniaczych Miast bardzo przerażał Bertę. Jasne, że przy jej współudziale cała podróż byłaby o wiele prostsza, ale to nie mogło przesądzić o nakłonieniu jej do ponownego spotkania z koszmarem, o którym wolała zapomnieć. Czy w razie jej śmierci, on - Blade - potrafiłby z tym żyć?

- Miło mi się z tobą rozmawiało - powiedział.

- Już idziesz? - Na jej twarzy malowało się zaskoczenie.

- Muszę przygotować się do wyjazdu - wyjaśnił i zrobił kilka kroków.

- Odchodzisz bez żadnej propozycji dla mnie? - spytała z niedowierzaniem.

- Nie chcę cię narażać na żadne niebezpieczeństwo.

- Ale przecież ja znam Bliźniaki jak własną kieszeń - do­ dała Berta. - Mogłabym wam doradzić, jak uniknąć większych kłopotów.

Blade zatrzymał się i uśmiechnął.

- Ty zostaniesz tutaj. Damy sobie radę. Jesteśmy Wojow­nikami. Zapomniałaś?

- Jesteście przede wszystkim bandą głupców - odcięła się Berta. - Przy Wodospadach popełniliście masę błędów.

- Poradzimy sobie - rzekł Blade.

- Mogłabym namówić Nomadów, żeby wam pomogli - zaproponowała.

- Zostaniesz tutaj.

- Beze mnie nie macie żadnych szans! - Berta podniosła się z klęczek. - Jadę!

Blade odwrócił się.

- Co powiedziałaś?

- Przecież słyszałeś. Jadę.

- Posłuchaj - zaczął, zbliżając się do niej. - Nie chcę, że­ byś jechała, naprawdę!

- Mów sobie, co chcesz; ja i tak pojadę.

Blade stał teraz tuż przy niej i patrzył prosto w oczy.

- Dlaczego? Dlaczego tak nagle zmieniłaś zdanie?

- Sam mnie do tego namówiłeś - odparła. - Wiedziałeś, że się zgodzę. Jestem to winna Zahnerowi, wam, a przede wszystkim jestem to winna samej sobie. Wiedziałeś o tym przez cały czas.

Berta patrzyła, jak ten doskonale zbudowany mężczyzna oddala się w stronę bloków. A kiedy odszedł jakieś dziesięć jar­dów, wybuchnął nagle śmiechem.

O co w tym wszystkim chodzi?" - zastanawiała się.

5.

Na południowo-wschodnim krańcu Domu, daleko od za­budowań, znajdował się teren o specjalnym przeznaczeniu. Mieściła się tam strzelnica. Dzieciom nie wolno było się tam zbliżyć - najwyżej w towarzystwie dorosłych. Korzystali z niej przede wszystkim Wojownicy, ale pozostali członkowie Rodzi­ny musieli pobierać tam okresowe lekcje strzelania na wypadek zmasowanego ataku.

Odziany w skóry strzelec koncentrował się właśnie przed oddaniem strzału w kierunku tyczek wbitych w ziemię piętnaś­cie jardów od niego.

To były Trolle.

Sześć zgniłych sukinsynów odpowiedzialnych za śmierć jego ukochanej Joanny. Zapłacą za to! Musi ją pomścić!

Strzelnica zatrzęsła się od huku sześciu strzałów i każda z tyczek upadła na ziemię.

Ciastko z kremem!" - pomyślał.

Zakręcił młynka koltami pytonami, wrzucając je z powrotem do skórzanych kabur. Jego rany zagoiły się już całkowicie i był w doskonałej formie. Jeśli zachowa ostrożność i uda mu się uniknąć nowych ran w Bliźniaczych Miastach, to zrealizuje swój plan po powrocie z wyprawy. Kilku Trollom udało się bo­wiem uciec podczas bitwy w Fox. Kilku morderców Joanny przebywa teraz gdzieś na wolności, beztrosko i bezkarnie.

Lecz ich dni są już policzone!

- Niezłe strzały - powiedział ktoś zza jego pleców. - To prawda, co o tobie gadają, Hickok.

Hickok odwrócił się wściekły, że ktoś zakłócił mu myśli o zemście. Przybysz ubrany był w czarne, wypłowiałe i połata­ne spodnie i koszulę. Miał młodą, okrągłą twarz o wydatnych policzkach i gęstych brwiach, okoloną brązowymi włosami. Na jego biodrach kołysał się rewolwer.

- Czy ja cię znam, chłopcze? - spytał Hickok, próbując przypomnieć sobie jego imię.

Młodzieniec poczerwieniał.

- Byłbym ci wdzięczny, Hickok, gdybyś nie mówił do mnie „chłopcze" - ostatnie słowo wyraźnie zaakcentował.

Hickokowi spodobała się jego odwaga.

- Jak wobec tego mam mówić?

- Po prostu Shane.

To imię było mu znane. Skojarzył je od razu z czytaną kie­dyś książką o rewolwerowcu noszącym imię Shane, bohaterem znakomitej powieści o życiu na Dzikim Zachodzie.

- Nie przypuszczałem, że mamy w Rodzinie kogoś o tym imieniu - odezwał się do młodzieńca.

Shane zaczepił kciuki obu dłoni na swoim pasie, nieco zmieszany.

- Właściwie to nie jest jeszcze moje imię - wyjaśnił. - Ale będzie! - dodał natychmiast. - W przyszłym tygodniu przypada mój Dzień Przezwania i wybieram to imię.

- Czy ty przypadkiem nie jesteś Blake, syn Poego? - przy­pomniał sobie Hickok.

Shane przytaknął, wzruszając ramionami.

- Tak, ale nie lubię, kiedy tak się mnie nazywa.

- W porządku, chłopie. - Hickok wyciągnął do niego swoją prawą dłoń. Uścisk chłopca był pewny i silny. - Czy masz do mnie jakąś sprawę?

- Słyszałem, że znowu wyjeżdżasz - zaczął Shane. - Chcę być Wojownikiem, tak jak ty. Wiem, że wybierają właśnie trzech nowych do następnej Triady i chciałbym być jednym z nich. Mój ojciec nie zgadza się z tym i odmówił protegowania mnie przed Starszymi.

- A co ja mam z tym wspólnego? - zdziwił się Hickok.

- Chcę, żebyś mnie poparł - oświadczył Shane.

- Zapomnij o tym. - Hickok znów ładował rewolwery. - To nie moja sprawa.

- Dlaczego? - Na twarzy Shane'a odmalowało się rozcza­rowanie.

- Bo nie mam najmniejszego zamiaru mieszać się w ro­dzinne spory - odparł Hickok.

- Odkąd pamiętam, zawsze pragnąłem być Wojownikiem. Nie czuję powołania do budownictwa ani do uprawy ziemi. Urodziłem się na Wojownika i jeśli tylko będę miał taką szansę, mogę tego dowieść - powiedział z zapałem Shane.

- Wciąż jeszcze mi nie powiedziałeś, co ja mam z tym wspólnego - naciskał Hickok.

- To proste - Shane wpatrywał się w niego. - Ty jesteś moim idolem.

Zaskoczony Hickok wybuchnął śmiechem.

- Kim?

- W szkole - zaczął Shane - uczono nas, że posiadanie w życiu jakiegoś bohatera, wzoru do naśladowania, ma wielkie znaczenie. Ty masz opinię jednego z najlepszych Wojowników w Rodzinie.

- To nieprawda.

Tym razem to Hickok wyglądał na zakłopotanego.

- Nie wiedziałeś o tym? Naturalnie, Blade, Rikki, Geronimo i pozostali są też dobrymi Wojownikami, ale o tobie mówi się najwięcej - zapewnił go Shane.

- Coś bujasz - odparł Hickok.

- Kiedy postanowiłem zostać Wojownikiem, zastanawia­łem się, z którym z was chciałbym się utożsamić, komu pra­gnąłbym dorównać - kontynuował Shane. - Zgadnij, kogo w końcu wybrałem? - uśmiechnął się.

- Schlebiasz mi, Shane, naprawdę. Ale nadal nie mam zamiaru protegować cię do nowej Triady.

- Dlaczego? Co ci się we mnie nie podoba? - głos Shane'a zadrżał.

- Skąd mogę wiedzieć, że dasz sobie radę jako Wojow­nik?

- A ciebie kto poparł? - Shane gwałtownie zmienił temat.

- Ojciec Blade'a, bo mój wtedy już nie żył - odparł Hic­kok, przypominając sobie swój Dzień Przezwania. - On mi zaufał.

- A ty mi nie ufasz? - spytał Shane.

Hickok ruszył powoli w stronę zachodniej części Domu. Shane towarzyszył mu ramię w ramię.

- Nie znam cię, więc jak mógłbym się przekonać, że moż­na na tobie polegać?

Shane milczał przez chwilę, zastanawiając się.

- Nie miej do mnie urazy, chłopie - powiedział pojednaw­czo Hickok.

Shane chwycił jego prawą rękę.

- Czy nie rozumiesz, jakie to dla mnie ważne! Oni prze­cież nie wybierają nowych Wojowników codziennie, doskona­le wiesz o tym. Mogę nie mieć następnej szansy przez całe lata! Musisz mi pomóc!

Hickok uśmiechnął się do swojego wielbiciela.

- Zastanowię się i może coś wymyślę.

- Nie pożałujesz tego! - Shane'a rozsadzał entuzjazm. - Potrafię wypełniać rozkazy i jestem niemal tak dobrym strzel­cem jak ty.

Ta ostatnia uwaga ubodła nieco Hickoka.

- Tak ci się tylko wydaje!

- Wiem o tym - stwierdził hardo pewny siebie Shane.

Hickok rozejrzał się i zauważył uschnięte drzewo, stojące jakieś trzydzieści jardów od niego. Kilka suchych konarów ster­czało po prawej stronie pnia.

- Widzisz te gałęzie na tym suchym drzewie? - wskazał palcem.

Shane spojrzał w tym kierunku.

- Jasne. Chcesz w nie trafić?

- Powiem ci, co zrobimy - oświadczył Hickok. - Policzę do trzech, a wtedy obaj wyciągniemy broń i strzelimy. Ty bie­rzesz tę wyższą gałąź, je tę pod spodem. Dobra?

Ciało Shane'a stężało, jego prawa dłoń kołysała się nad rewolwerem.

- Jestem gotów.

- Dosyć spory ten twój rewolwer, chłopie - zauważył Hic­kok. - Dasz radę z niego wystrzelić?

- Lepiej zacznij już oduczać - odparł Shane, nerwowo rozprostowując palce prawej dłoni.

- W porządku, kolego. Przygotuj się.

- Jestem gotowy od urodzenia.

- Jeden... - zaczął Hickok.

Shane znieruchomiał i wpatrywał się w drzewo.

- Dwa... - Hickok zastanawiał się, czy chłopak da się na­ brać, bo wtedy może pożegnać się z profesją Wojownika - Trzy! - wrzasnął i wykonał ruch sięgania po broń.

W mgnieniu oka Shane wyrwał z pochwy rewolwer i od­bezpieczył. Jego palec nacisnął już na spust, kiedy powstrzymał się przed oddaniem strzału i spojrzał na Hickoka.

Wojownik stał spokojnie.

- Nawet nie wyciągnąłeś broni! - stwierdził Shane.

- A ty nie wystrzeliłeś. Dlaczego?

Shane patrzył przez chwilę na trzymany w ręku rewolwer, potem schował go z powrotem.

- Niewiele brakowało, a dałbym się nabrać! - odetchnął z ulgą.

- Co masz na myśli?

- Nie udawaj niewiniątka - warknął. - To była tylko pró­ba, prawda?

- Jaka próba?

Shane klepnął się w prawe udo i wybuchnął śmiechem.

- Dobry jesteś! Naprawdę dobry!

- Czyżby? - cicho spytał Hickok.

- Przecież strzelanie w Domu jest dozwolone tylko na terenie strzelnicy i każdy o tym wie. Nawet Wojownicy muszą przestrzegać tego przepisu, chyba, że Dom byłby przez kogoś atakowany.

- Czy to już wszystko? - spytał Hickok.

- Niezupełnie - odparł Shane. - To drzewo znalazło się między nami a blokami, gdzie przebywa zwykle najwięcej członków Rodziny. Gdyby któryś z nas nie trafił, kula mogłaby ugodzić kogoś z Rodziny.

- Masz rację - przyznał Hickok.

- Więc to jednak była próba?

- Zgadza się.

- A jeśli bym wystrzelił?

- Powstrzymałbym cię - oświadczył Hickok, wskazując na jego rewolwer. - Wyciągnij go i spróbuj strzelić w kierunku drzewa.

- Co takiego? - zdziwił się Shane.

- Wyciągnij tak szybko, jak tylko potrafisz - poinstruował go Hickok - i staraj się wystrzelić, zanim cię powstrzymam.

- Nikt nie jest taki szybki - powątpiewał Shane. - Nie je­steś w stanie tego zrobić.

- Strzelaj.

Shane posłuchał i podniósł rewolwer do góry, jak podczas treningu. Nagle jego lufa zanurkowała gwałtownie w dół.

Spoczywała na niej ręka Hickoka, a jeden z palców po­wstrzymywał równocześnie kurek, uniemożliwiając Shane'owi oddanie strzału.

Zaskoczony chłopak gapił się na Wojownika.

- Nie do wiary! Myślałem, że jestem w tym dobry.

- Jesteś szybki - podkreślił Hickok. - Ale to jeszcze nie wszystko. Do tego potrzeba refleksu.

- Refleks? Nie rozumiem - przyznał szczerze Shane.

- Jak ci to wyjaśnić? - Hickok zastanawiał się przez chwi­lę. - Czy twoim zdaniem mucha jest szybka?

- Mucha?

- Tak, mucha. Kiedy tak bzyczy wokół twojej głowy, a ty próbujesz ją złapać i wciąż chybiasz. Czy ona jest szybka? - Hickok wpatrywał się w chłopaka.

- Chyba tak - powiedział Shane.

- Wyobraź sobie tę samą muchę, która podlatuje zbyt bli­sko do siedzącej na brzegu rzeki ropuchy - kontynuował Hic­kok. - Ropucha chwyta ją językiem i połyka. Jaka w takim ra­zie jest ta ropucha.

- Szybsza niż mucha - rozpromienił się Shane.

- Nie.

- Nie?

Hickok potrząsnął głową i spojrzał na Shane'a.

- To właśnie jest refleks. Mucha może być szybka, ale prawie zawsze przegra z ropuchą, która ma cholerny refleks. Pomyśl o tym.

- Pomyślę - zgodził się Shane.

Szli jakiś czas w milczeniu. W zasięgu ich wzroku pojawił się rząd kwater zamieszkiwanych przez małżeńskie pary i ich rodziny.

- No więc, jak będzie z moją sprawą? - przerwał ciszę Shane.

- Wezmę twoje słowa poważnie pod uwagę - obiecał Hic­kok.

- Zrobisz to? Naprawdę?

- Człowiek powinien zawsze dotrzymywać raz danego słowa - uroczyście oznajmił Hickok. - Zrobię, co w mojej mo­cy. Będę o tym myślał podczas rajdu do Dwumiasta i odpo­wiem ci po powrocie.

- Tylko że... Skąd mam wiedzieć, czy wrócisz z tej wyprawy? - wygadał się Shane. - Nie możesz porozmawiać ze Star­szymi przed wyjazdem?

- Nie mam na to czasu - stwierdził Hickok. - Ale nie martw się, wrócę. Muszę tutaj coś załatwić i to mnie trzyma przy życiu.

- Co to takiego? - niewinnie spytał Shane.

- Sprawa osobista - uciął Hickok.

- Rozumiem - wycofał się Shane i dodał, zmieniając te­mat: - Przykro mi z powodu Joanny. Była dla każdego taka do­bra. Wiedziałeś, że ją znałem?

- Co? - Hickok zatrzymał się i chwycił go za rękę. - Żar­tujesz.

- Ależ skąd! - oburzył się Shane. - Naprawdę ją znałem. Już dawno chciałem się z tobą spotkać, ale byłem zbyt nieśmia­ły, żeby tak po prostu do ciebie podjeść i zagadać. Wszyscy mówili, że ty i Joanna byliście... bardzo ze sobą blisko i ja... - Shane urwał, patrząc na swoją rękę. - Chcesz mi ją złamać?

Hickok opanował się i zwolnił uścisk.

- Zdecydowałem się poradzić Joanny w sprawie mojej ewentualnej rekomendacji - kontynuował Shane. - Ona dosko­nale mnie rozumiała, była taka życzliwa...

Usta Hickoka zacisnęły się.

... i zaproponowała mi pójście z tym wprost do ciebie. Zanim się zdecydowałem, Trolle zaatakowały nasz Dom. Była jednym z ich więźniów. Nie mogłem uwierzyć w tę straszliwą wiadomość. Przyszedłem potem na jej pogrzeb, ty tego nie zauważyłeś. Długo zbierałem całą swoją odwagę na spotkanie z tobą. - Shane podniósł wzrok i ujrzał smutną minę Hickoka. - Tak mi przykro! Nie powinienem był wspominać o Joannie.

- Nie o to chodzi - uspokoił go Hickok, idąc w stronę FOKI.

- W takim razie, o co? - spytał zdezorientowany Shane.

- Chodzi o Trolle... - wyjaśnił Hickok.

- Nie rozumiem.

Hickok westchnął.

- Zabiliśmy sporo tych sukinsynów... Lecz kilku z nich zdołało uciec.

- Za to, co zrobili z Joanną - oznajmił Shane - zasłużyli tylko na śmierć.

- Tak właśnie się stanie - zapewnił Hickok.

Shane uważnie przyjrzał się Wojownikowi. Co oznaczało to oświadczenie? Czy planował zemścić się na Trollach? Nikt nawet nie wiedział, gdzie ukrywają się po bitwie w Fox. Shane przypomniał sobie słowa Hickoka o załatwieniu jakiejś sprawy po powrocie. Czy chodziło mu właśnie o to? Więc Hickok miał zamiar ścigać Trolle!

- Posłuchaj, kolego - rzekł Hickok. - Odszukaj mnie, kie­dy wrócę. Jeśli mnie przekonasz, że jesteś czegoś wart, poprę twoją kandydaturę. Odpowiada ci to?

Shane skinął głową.

- Muszę się jeszcze spakować - oświadczył Hickok i od­szedł, zostawiając go samego.

Shane popatrzył za oddalającym się Wojownikiem. W jaki sposób mógłby dowieść swojej wartości? Nagle przyszedł mu do głowy genialny pomysł. Ależ to fantastyczne! Shane uśmie­chnął się. Jeżeli jego rozumowanie było słuszne i Hickok rze­czywiście zamierzał ścigać Trolle, to pewnie zależy mu na wia­domości, gdzie ich można znaleźć. Taka informacja i może je­szcze, na dodatek, kilka zdartych skalpów z Trolli zrobi na nim odpowiednie wrażenie.

Nagle Shane zauważył, że Hickok macha do niego ręką.

- Żegnaj, chłopie! - wrzeszczał Hickok. - I trenuj dalej!

- A ty uważaj na siebie! - odkrzyknął Shane.

- Wkrótce się zobaczymy - obiecał Hickok. - A teraz do Bliźniaczych Miast!

6.

Mijał właśnie drugi dzień, odkąd opuścili Dom.

Blade zmrużył oczy za kierownicą FOKI, bo popołudnio­we słońce, nawet zza przyciemnionej szyby, raziło swoim bla­skiem. Utrzymywał stałą prędkość pięćdziesięciu mil na godzi­nę, uważnie omijając liczne dziury i pęknięcia, jakimi była usiana droga.

- Dobrze, że nie zatrzymaliśmy się na lunch - wyznał Hickok. - Nie mogę się doczekać Bliźniaków...

Hickok, Berta i Joshua siedzieli z tyłu. Zapasy wody, amu­nicji i sprzętu ułożono za ich plecami. Geronimo siedział obok Blade'a i studiował mapę.

- Jak daleko jeszcze? - zapytał Blade.

- Chwileczkę. - Geronimo wodził palcem po trzymanej na kolanach mapie, obliczając, ile mil dzieli ich od najbliższego miasta. - Właśnie minęliśmy Plummer, Brooks i Winger. Jakąś milę przed nami powinno znajdować się Bejou.

- Ciekawe, czy będzie tak samo bezludne jak poprzednie - zastanawiał się Joshua.

- Zabawne, do tej pory nie udało nam się spotkać żadnych Wypatrywaczy - dziwił się Hickok.

- To wcale nie jest takie niezwykle - wtrąciła Berta.

- Dlaczego?

- Bo Wypatrywacze mają swoje posterunki jedynie w większych miastach.

- To będzie Detroit Lakes - poinformował ich Geronimo, nie odrywając wzroku od mapy. - Przed wybuchem wojny miało około siedem tysięcy mieszkańców.

- Kiedy dotrzemy do celu? - spytał Blade.

- Przed nami jeszcze około czterdziestu, pięćdziesięciu mil - odparł Geronimo. - Przy tej szybkości zajmie nam to mniej niż godzinę. - Zerknął na zegarek, zabrany kiedyś zabi­temu Wypatrywaczowi. - Będziemy tam o trzeciej.

- Pewnie w Detroit Lakes spotkamy w końcu kilku z nich - powiedział Hickok i dodał cicho: - Muszę pobić pewien re­kord.

- Nie w Detroit Lakes - ostudził jego zapał Blade. - Po­nieważ ominiemy to miasto.

- Unikasz zbyt łatwej zdobyczy? - zmartwił się Hickok.

- Sam wiesz najlepiej - potrząsnął głową Blade. - Zmar­nowaliśmy już dość czasu i nie stać nas na spisanie na straty jeszcze jednego dnia z powodu potyczki z Wypatrywaczami; tym bardziej, że ktoś z nas mógłby zostać poważnie ranny albo zabity. A może któreś z was nie chce wrócić jak najszybciej do Domu?

Nikt się nie odezwał.

- W takim razie, w porządku - kontynuował Blade. - Ominęliśmy już Wodospad Złodziejskiej Rzeki i w dalszym ciągu będziemy unikać każdego potencjalnego zagrożenia ze strony Wypatrywaczy. W ten sposób powinniśmy spokojnie dotrzeć do Bliźniaczych Miast.

- Poczekaj chwilkę, ważniaku - przerwała mu Berta. - Chcesz jechać na przełaj?

- Dokładnie tak.

- Cholera! Niezbyt mi się ten pomysł podoba - zaprote­stowała. - Możemy się natknąć na Paskudy albo na coś jeszcze gorszego!

- Wewnątrz FOKI będziemy bezpieczni - zapewnił ją Blade.

- Tak ci się tylko zdaje.

- Nie obawiaj się.

- Kto się obawia, ja?

- A co z wieczornym posiłkiem? - wtrącił się Geronimo. - Mam zdobyć trochę świeżego mięsa?

- Nie. Jest jeszcze zapas dziczyzny i jedzenie w puszkach z Wodospadów. Jak to się skończy wtedy zapolujesz. Zatrzy­mywać się będziemy tylko w nocy, żeby załatwić naturalne potrzeby i to wszystko.

- Sam to wykombinowałeś, prawda? - Berta starała się dostrzec jego twarz, odbijającą się w tylnym lusterku.

- Robię, co mogę - odparł Blade.

- Będzie z ciebie niezły Lider Rodziny - oświadczyła.

- Co takiego? - rzucił w jej stronę ostre spojrzenie.

- Hej! Nie złość się tak, ważniaku! Wielki Biały Hickok powiedział mi, że któregoś dnia zostaniesz Liderem.

- Wielki Biały Hickok ma za długi język.

- Co cię ugryzło? - naciskała Berta.

- Nic - zbył ją.

Poprzednikiem Platona na stanowisku Lidera był ojciec Blade'a. Przed czterema laty, kiedy został brutalnie rozdarty na strzępy przez mutanta, odpowiedzialność za losy Rodziny wziął na swoje barki Platon. Zwyczaj polegał na tym, że Lider sam wyznaczał swojego następcę i Platon, ku utrapieniu Blade'a, wybrał właśnie jego. Blade doskonale pamiętał wszystkie trud­ności, jakim musiał sprostać jego ojciec, i wcale nie był pewien, czy pragnie wziąć w swoje ręce kierowanie siedemdziesięcioosobową społecznością Domu.

- Bejou przed nami - rzekł Geronimo, wpatrując się w au­tostradę.

Było to jeszcze jedno opuszczone, zrujnowane miasto bez najmniejszych śladów życia. Następne: Mahnomen, Ogema, Callaway i Westbury wyglądały podobnie.

- Zostało dziesięć mil do Detroit Lakes - oznajmił Gero­nimo, kiedy zostawili za sobą ostatnią z wyludnionych osad.

- Wkrótce powinniśmy znaleźć jakieś miejsce na postój - rozglądał się Blade.

Nagle Hickok, który z głową opartą o szybę wpatrywał się bezczynnie w niebo, poderwał się i krzyknął:

- Co to za światło?! Zatrzymaj FOKĘ i wyjrzyj na zewnątrz. Szybko!

Blade bez wahania nacisnął hamulec. Potem otworzył drzwi, gotowy do wyjścia.

- W górze, na niebie - oświadczył Hickok. - Leci z północy na południe. Pospiesz się!

Blade wyskoczył i stanął przed pojazdem, wpatrując się w błękitne niebo. Po chwili obok niego stał Geronimo.

- Co on... - zaczął Blade.

- Widzę to! - krzyknął Geronimo, podnosząc rękę. - Prawie nad nami, kieruje się na południe. Jeszcze nie zauważyłeś?

Wreszcie Blade zobaczył mały, świecący punkt, przecina­jący niebo.

- Co to jest? - spytał zafascynowany Geronimo.

- Nie mam pojęcia.

- Słyszysz coś? - Geronimo pokręcił głową.

- Nie, a ty?

- Owszem. Nie mogę tego dokładnie opisać... Jakby bar­dzo cichy gwizd albo brzęczenie. Nigdy czegoś takiego nie sły­szałem.

Blade i Geronimo stali jak zahipnotyzowani poruszającym się światłem.

- Czyli to nie przywidzenie - powiedział Joshua, który także wyszedł z transportera.

- O czym ty mówisz? - spytał Blade, nie spuszczając oka ze znikającego na horyzoncie obiektu.

- Widziałem to już przedtem kilka razy.

- Widziałeś to? - Blade zerknął na Joshuę. - Kiedy?

- Może ze trzy razy w ciągu ostatnich dwunastu lat. Głów­nie w nocy, bo wtedy to światełko jest znacznie jaśniejsze.

- Dlaczego do tej pory o tym nie powiedziałeś?

Joshua wzruszył ramionami.

- Kiedyś wspomniałem o tym Platonowi, ale według mnie to był meteoryt albo krążący po orbicie satelita, jeden z wielu umieszczonych tam przed wojną. Nic godnego uwagi.

- Być może. - Blade w zamyśleniu pocierał podbródek. - Chodźmy do środka.

- Co to było? - zagadnął Hickok, kiedy wdrapali się do pojazdu.

- Nie wiem - odparł Blade. - Gdyby ktoś z was jeszcze kiedyś to zobaczył, zawiadomcie mnie.

- Ja to już widziałam - wtrąciła się Berta.

- Tak? - Blade odwrócił się w jej stronę.

- Jasne. Latają nad Bliźniaczymi Miastami tam i z powrotem. Czasem w nocy, a czasem w środku dnia.

- Ciekawe - pokręcił głową.

- Hej, spójrzcie na to! Jezioro! - krzyknął Hickok.

Po jednej stronie autostrady rozpościerało się duże jezioro.

- To Floyd Lake - sprawdził na mapie Geronimo.

- Szkoda, że nie możemy sobie trochę połowić - rozma­rzył się Hickok. - Uwielbiam łowić ryby.

- Widziałam, jak ludzie to robią - powiedziała Berta. - Ale sama nigdy nie próbowałam.

- Któregoś dnia pokażę ci - obiecał Hickok. - Polubisz to. Można naprawdę odpocząć.

- Zwłaszcza kiedy ty łowisz - powiedział Geronimo. - Je­szcze nigdy nie widziałem, żebyś coś złapał. Tylko siedzisz i gapisz się na spławik.

- Bardzo śmieszne - przyznał Hickok. - Następnym razem użyję ciebie jako przynęty.

Blade skręcił w lewo i jechał teraz przez pola leżące po­między jeziorem a drogą.

- Jaki plan? - spytał Geronimo.

- Pojedziemy wzdłuż zachodniego brzegu jeziora - wyjaśnił. - Ominiemy łukiem Detroit Lakes i znajdziemy się z po­wrotem na naszej autostradzie, po drugiej stronie miasta. W ten sposób powinniśmy uniknąć kłopotów ze strony Wypatrywaczy z Detroit Lakes.

- Brzmi nieźle - pochwalił go Geronimo. - Dziesięć mil za tym miastem jest mała osada, Frazee...

- W takim razie zatrzymamy się w niej na noc - zdecydo­wał Blade.

- Zaczekaj chwileczkę...

- Coś nie tak? - Blade dostrzegł królika, uciekającego w podskokach przed jadącym transporterem.

- Nie złapiemy naszej autostrady po drugiej stronie Detro­it Lakes, bo w tym mieście krzyżuje się kilka innych autostrad. Nasza pięćdziesiąta dziewiąta skręca dalej na południowy za­chód...

- A my musimy jechać na południowy wschód - przypo­mniał Blade.

- Właśnie. Pozwól mi to sprawdzić. - Geronimo zajął się porównywaniem znaków na mapie. - Droga, która nas intere­suje, to dziesiąta amerykańska.

- Prowadzi na południowy wschód?

- Tak, do samych Bliźniaków. - Geronimo podniósł gło­wę i uśmiechnął się.

- Mam nadzieję, że ta dziesiąta amerykańska jest w przyzwoitym stanie - powiedział Blade.

- Według mapy, to czteropasmowa autostrada. Wygląda na to, że jest znacznie szersza niż pięćdziesiąta dziewiąta.

- No i będziemy ją mieć całą dla siebie - dodał Hickok. - Zaczyna mi się podobać ten interes z podróżowaniem. Robi się z tego niezła zabawa.

- Aż nie spotkamy pojazdów Wypatrywaczy - przypo­mniała mu zamyślona Berta.

- To jest ryzyko, które musimy podjąć - stwierdził Blade.

- Oby tylko w Bliźniakach - oświadczyła Berta - poszło wam lepiej niż w Wodospadach...

- Co znaczy ta cholerna uwaga? - spytał urażony Hickok.

- Jak szybko zapomina się o niektórych sprawach!

Hickok uśmiechnął się.

- Wiem doskonale, o kim myślisz i cieszę się, że nie o mnie.

- Tak uważasz, frajerze? A kto się uparł, żeby szczury w Wodospadach nakarmić zabitymi Wypatrywaczami?

- My - przyznał Hickok ze skruchą.

- A właściwie - wtrącił Geronimo - to ja.

Berta skinęła potakująco głową.

- I o mały włos sami nie zostaliśmy przez nich pożarci!

- Zgoda, popełniliśmy mały błąd - ustąpił Hickok. - Mo­że by się teraz dogadać z Wypatrywaczami?

- Naprawdę jesteście zwykłą bandą głupców! - dziewczyna wybuchnęła śmiechem.

Blade wzruszył ramionami.

- Ona ma rację. Popełniliśmy masę błędów, bazując jedy­nie na naszych poprzednich doświadczeniach, zupełnie niewspółmiernych do nowych realiów, z jakimi zetknęliśmy się po opuszczeniu Domu.

- Skąd mieliśmy wiedzieć o tylu szczurach żyjących wo­kół Wodospadu Złodziejskiej Rzeki - bronił się Geronimo. - Kto przypuszczał, że istnieją jacyś Bruci? Nie możesz winić nas za naszą ignorancję.

- Modlę się tylko o szczęśliwy powrót - smutno powie­dział Blade.

- Życie jest wieczne - włączył się Joshua. - Jeżeli posiadasz prawdziwą Wiarę. Nawet kiedy ktoś z nas zostanie zabity, żyć będzie dalej w Królestwie Niebieskim: „Przynoszę wam światłość, a kto w Nią uwierzy, wyzwoli się z cienia" - zacyto­wał św. Jana.

- Zgadza się - powiedział Blade, - ale wolałbym, żebyśmy wszyscy zdołali wrócić do Domu. Znajdziemy jakiś sposób na wystrzeganie się swoich błędów.

- Całe nasze życie to nieustająca nauka - odparł Joshua. - Uczymy się poprzez działania i czyny. Niestety, niektóre z tych lekcji okupione są gorzkimi doświadczeniami. Miej Wiarę, Blade! W końcu wszystko obróci się na chwałę Pana.

Blade skoncentrował się na prowadzeniu pojazdu. Krajo­braz zmienił się całkowicie. Ich Dom otoczony był gęstymi, pełnymi drzew i krzewów lasami. Podobnie wokół Wodospadu w Thiet River Falls, gdzie rósł wspaniały park, a cała przyroda dosłownie kwitła... Tymczasem tereny w pobliżu Detroit Lakes tchnęły pustką i smutkiem. Rzadko rosnące drzewa były pokrę­cone i karłowate. Wysoka, kołysząca się na wietrze trawa pora­stała brzegi jeziora.

- Ta ziemia nadaje się na pierwszorzędne pastwisko - zauważył Hickok.

- Szkoda, że nie hodujemy bydła. - Geronimo poruszył jeden z najbardziej aktualnych dla Rodziny problemów.

- Rodzina byłaby zachwycona, gdybyśmy wracając przyprowadzili im jakąś krowę - zgodził się Blade.

- Co to jest krowa? - spytała Berta.

- Właśnie to! - krzyknął podekscytowany Hickok, wska­zując palcem.

Blade zwolnił.

Nad południowym brzegiem Royd Lakę pasło się małe stado bydła.

- Nie do wiary! - Hickok przycisnął twarz do szyby. - Musi tam być ze trzydzieści sztuk. Zatrzymujemy się po jedną?

- Nie, szkoda czasu. Może w powrotnej drodze - odparł Blade.

- Co to za gatunek krów? - spytał Joshua.

- Skąd mam wiedzieć? - odparł Blade. - Jeśli żyją na wol­ności przez tyle lat, z pewnością będą dzikie.

Na potwierdzenie jego słów stado oddaliło się szybko, pę­dząc brzegiem jeziora na wschód.

FOKA z łatwością pokonywała zoraną ziemię.

Nadal trzymali się południowego kursu, aż Detroit Lakes pozostało już daleko za nimi. Wtedy skręcili na zachód i po trzech milach dotarli do dziesiątej amerykańskiej autostrady, w nad podziw dobrym stanie.

- Nie do wiary, że niektóre z tych autostrad przetrwały tyle czasu - dziwił się Geronimo.

- Czytałem kiedyś w naszej bibliotece o drogach budowa­nych przez starożytnych Rzymian, z których korzystano jesz­cze przed wybuchem Trzeciej Wojny - powiedział Joshua.

Blade zajęty był innymi myślami.

- Słuchaj, Berta - zaczął. - Znasz dobrze te Bliźniacze Miasta, prawda?

- Przecież wiesz, że spędziłam tam całe życie. Czemu za­dajesz takie głupie pytania?

Rozbawiła go jej szczerość.

- Chodzi mi o to, jak dobrze znasz to miasto, jego wszy­stkie budowle i co w nich jest. Wiesz, że musimy odnaleźć spe­cjalistyczny sprzęt medyczny - wyjaśnił Blade. - Czy przycho­dzi ci do głowy jakieś miejsce, gdzie jest złożony?

- Sprzęt medyczny? - powtórzyła Berta z powątpiewa­niem. - Nawet nie wiem dokładnie, o co ci chodzi, ale będę próbować wam jakoś pomóc. - Zastanawiała się przez chwilę. - Znaczna część miasta została doszczętnie zniszczona podczas wojny. W samym centrum jest obszar nienależący praktycznie do nikogo. Coś w rodzaju ziemi niczyjej. Może właśnie tam znalazłbyś to, czego szukasz. Jednak musiałbyś być szalony,
żeby tam dotrzeć.

- Dlaczego właśnie to miejsce? - spytał Blade.

- Byłam tam raz czy dwa - ponuro przyznała Berta. - Jest tam kilka wielkich budynków, zwanych kiedyś szpitalem, a część z nich należała przed wojną do uniwersytetu. Są tam jakieś tablice, na których można jeszcze przeczytać „Uniwersytet Minnesota". Czy o to ci chodzi?

- Dokładnie.

- Chłopie, jesteś stuknięty!

- A to czemu?

- Ponieważ tam kręci się mnóstwo Czubków, Samotnych Wilków i tym podobnych wariatów. Poza tym Pornusy, Rogasi i Nomadzi wysyłają na ten teren swoje patrole. Jeśli się tam po­każesz, będziesz trupem. Ja nie zamierzam tam iść!

- Wcale nie musisz - zapewnił Hickok. - Wystarczy, że wskażesz nam drogę, a my zajmiemy się resztą.

- Przed nami następne miasto - przypomniał Geronimo.

Była to mała opuszczona osada zwana Frazee, rozpadająca się przez dziesiątki lat zaniedbań i rozbojów.

- Jedźmy dalej - powiedział Blade, mijając niegdysiejszą dzielnicę małych biur. - Jak nazywa się następne miasteczko?

- Perham - odparł Geronimo. - Miało kiedyś dwa tysiące mieszkańców.

- Tam przenocujemy.

- Jest jeszcze jasno - zauważył Geronimo. - Wykorzystaj­my to i jedźmy dalej.

- Odpowiadam za was wszystkich - odparł Blade. - Mu­simy być wypoczęci, kiedy dotrzemy do Bliźniaczych Miast.

- U nas wszystko gra, kolego - zaprotestował Hickok.

- Nie musisz zatrzymywać się ze względu na nas - dodała Berta.

- Długi sen bardzo się nam przyda - powtórzył Blade. - Do bliźniaków przyjedziemy w pełni sił. Kiedy dotrzemy do celu, Geronimo?

Geronimo dłuższą chwilę sprawdzał informacje podane na mapie.

- Przy założeniu, że Blade utrzyma dotychczasową szyb­kość pięćdziesiąt mil na godzinę i uwzględniając ewentualne objazdy posterunków Wypatrywaczy, dodając do tego krótkie postoje, powinniśmy dotrzeć do Bliźniaczych Miast... - Gero­nimo podniósł wzrok i uśmiechnął się - jutro przed nocą.

- No nareszcie! - odetchnął z ulgą Hickok.

- Tak szybko? - zdziwił się Joshua.

- Jeżeli się nie pomyliłem - zapewnił Geronimo.

- Z powrotem w przeklętych Bliźniakach... - wyszeptała z obawą Berta.

Blade zerknął na szybkościomierz. Odkąd jechali dziesiątą amerykańską, zwiększył trochę prędkość, ale nie miał zamiaru się rozpędzać. Wciąż jeszcze powątpiewał w swoje umiejętno­ści kierowcy i nie chciał narażać FOKI na rozbicie.

- Z powrotem w Bliźniakach - powtórzyła Berta i zadrżała.

Hickok objął ją ramieniem.

- Nie przejmuj się, czarna ślicznotko! Nie zatrzymamy się tam długo, nieprawdaż, Blade?

- Jasne - przytaknął. - Wjedziemy tam i spieprzymy z powrotem najszybciej, jak umiemy.

- Widzisz? - pocieszał Bertę Hickok. - Tam i z powro­tem. Proste, prawda?

- Jeszcze jak, frajerze!

7.

FOKA zatrzymała się na skraju stromej skarpy. Jakieś ćwierć mili przed nimi, z pogmatwanego labiryntu mniejszych budowli, wyłaniały się olbrzymie, czarne monolity, a gęsty, zło­wieszczy mrok dopełniał niesamowitej scenerii.

- O kurcze! - wyrwało się Bercie. - Jesteśmy w Bliźniakach!

- Bliźniacze Miasta - cicho dodał Blade. - Udało się.

- Czemu tam jest ciemno? - wtrącił się Joshua.

- A czegoś się spodziewał, skarbie? - rzuciła mu spojrze­nie Berta. - Przecież nie ma elektryczności, tylko ogień rozpa­lany w ukryciu i pod strażą. Jeżeli macie zamiar tam wjechać, to tylko nocą, w zupełnej ciemności.

Transporter stał z wyłączonym silnikiem pośrodku czter­dziestej siódmej autostrady, na północ od Bliźniaczych Miast. Blade rozpatrywał w pamięci minioną podróż.

Wstali wcześnie rano, podekscytowani perspektywą osiąg­nięcia celu przed upływem nadchodzącej doby. Pospiesznie jedli śniadanie, by nie opóźniać wyjazdu.

Berta niechętnie zabierała głos, przerażona powrotem do znienawidzonego miasta. Hickok nie przejmował się jej ponu­rym nastrojem i usiłował ją nieco rozweselić.

W porównaniu z melancholią Berty, Hickok wręcz pro­mieniał entuzjazmem i rozwodził się bez końca nad czekający­mi ich przygodami. Wszyscy dokładnie przejrzeli swoją broń, upewniając się, czy jest wyczyszczona i naładowana.

Wyruszyli z Perham w godzinę po wschodzie słońca. Szybko mijali kolejne opuszczone miasta. W Lincoln pozwolili sobie na małą przerwę. Skręcili w stronę jeziora Crookneck, na kąpiel i posiłek. Mężczyźni pływali w jednej z odosobnionych zatoczek, a Berta w drugiej. Blade i Hickok ogolili się swoim sposobem, ścinając po prostu zarost ostrymi nożami. Joshua, mając długą brodę, nie musiał przejmować się goleniem. Podo­bnie Geronimo, który wiele lat temu, kiedy na jego twarzy po­jawiły się pierwsze włosy, wyskubał je dokładnie starym indiańskim sposobem. Teraz jedynym owłosieniem na jego obli­czu były rzęsy i brwi.

Po skończonej toalecie wrócili na dziesiątą amerykańską, kierując się dalej na południe. Ze względu na posterunki Wypatrywaczy ominęli Little Falls i kontynuowali podróż. Potem okrążyli St. Cloud. W okolicach tego miasta Berta została pojmana przez Wypatrywaczy, którzy przetrzymywali ją tam pra­wie przez tydzień, zanim odesłali do następnej stacji.

- Nie uwierzycie, co te sukinsyny ze mną wyprawiali - skwitowała cicho, napiętym z emocji głosem.

- Nie przejmuj się! - zapewnił ją Hickok. - Za wszystko nam zapłacą!

- W jaki sposób? - spytała. - Jest ich zbyt wielu i wszy­stkich nie dopadniemy.

- Zostaw to mnie - zdecydowanie stwierdził Hickok. - Na pewno coś wymyślę.

Berta uśmiechnęła się wzruszona.

- Jestem o tym przekonana.

Blade wrócił myślami do teraźniejszości. Zapalił silnik FOKI. Kiedy słońce kryło się za horyzontem, dotarli do przed­mieść Minneapolis.

- To jest Anoka - oznajmiła Berta, wskazując na mijane rzędy domów. - Najbardziej zewnętrzna część terytorium No­madów. Należy do nas, ale nie zamieszkujemy tego terenu. Tyl­ko czasami wysyłamy patrole. To dobre miejsce do polowań.

- Miałem nadzieję zobaczyć tu tłumy ludzi - rzekł Hic­kok.

- Jakich ludzi? - zdziwiła się Berta. - W Bliźniaczych Mia­stach jest ich najwyżej kilka tysięcy .

- A co z resztą? - nalegał Joshua.

- Nie wiem, skarbie - odparła Berta.

- Pewnie zostali ewakuowani w czasie wojny - zastana­wiał się Blade. - Tak jak w innych miastach.

- W takim razie dlaczego część z nich tu została? - spytał Hickok. - Wiadomo przecież z naszych kronik, że rząd nakazał wszystkim wyjechać.

- Część z nich mogła się ukryć, może nie chcieli opusz­czać swoich domów, kto wie? - spekulował Blade.

- Dręczy mnie jedna sprawa - dodał Geronimo. - Gdzie podziali się ci, których ewakuowano?

- Może któregoś dnia poznamy odpowiedź - odparł Bla­de. - W tej chwili mamy ważniejsze sprawy na głowie, chociaż­ by to skrzyżowanie przed nami!

Geronimo podniósł mapę do oczu.

- Według tego dziesiąta amerykańska krzyżuje się z czter­dziestą siódmą stanową w tym miejscu. Tamta prowadzi prosto do centrum miasta. A przynajmniej do centrum Minneapolis. St. Paul jest trochę dalej na wschód.

- Wygląda na to, że czterdziesta siódma jest drogą, jakiej nam właśnie trzeba - stwierdził Blade, kierując FOKĘ, na inną autostradę.

Berta tymczasem rozglądała się po okolicy.

- Wiem, gdzie jesteśmy - oznajmiła. - Poznaję ten teren.

- Chcesz wyjść? - spytał Blade. W zapadających ciemnościach miał dużo kłopotów ze znalezieniem właściwej drogi. - Jeśli to teren Nomadów, to jesteś u siebie w domu. Może wolałabyś wrócić do swoich przyjaciół?

- Już ci raz powiedziałam - warknęła Berta. - Nigdy nie wrócę do Nomadów! Nie mam najmniejszego zamiaru!

FOKA przejeżdżała teraz przez Fridley.

- Nic nie widzę - przyznał Joshua.

- Może powinniśmy się zatrzymać? - Geronimo zwrócił się do Blade'a.

- Jedziemy dalej.

Geronimo odwrócił się na siedzeniu, lustrując otoczenie.

- Mam złe przeczucia - drżącym głosem oświadczyła Berta.

Przejechali pod wiaduktem.

- To była sześćset dziewięćdziesiąta czwarta międzynarodo­wa - poinformował Geronimo.

- Wciąż ani śladu człowieka - zauważył Hickok.

Mijane teraz domy były większe i okazalsze od poprze­dnich. Zauważyli mały znak z napisem: Wzgórze Columbia. Kiedy dotarli na szczyt, transporter stanął.

- Bliźniacze Miasta! - wrzasnął Hickok, wskazując przed siebie ręką.

Przed nimi rozpościerało się centrum.

- Wjedziemy tam dzisiejszej nocy? - Geronimo powtórzył zadane wcześniej pytanie.

Wszyscy niecierpliwie kręcili się na swoich fotelach i czekali na decyzję 81ade'a.

- Powinniśmy spędzić tę noc wewnątrz FOKI i trochę od­począć - zaproponował.

- Mamy się przespać? - spytał Hickok.

- Wolałabym jak najszybciej stad spływać - wyraziła swoją opinię Berta.

- Jesteśmy zbyt zdenerwowani, żeby tutaj zasnąć - dorzu­cił Joshua.

- Może rzeczywiście będzie lepiej, jeśli skorzystamy z ciemności. - Blade wreszcie powiedział głośno to, czego oczekiwała od niego reszta uczestników wyprawy. - Nikt nas nie zauważy i nie zaatakuje. Znajdziemy odpowiednie budynki i sprawdzimy, czy sprzęt jest w środku, potem szybko się ulot­nimy. Co wy na to?

- Doskonale - przyznał Hickok. - Jestem za!

- Ja również - dodał Geronimo.

- Jesteś Wojownikiem - podkreślił Joshua - Przywódcą Triady. Zrobię, co uznasz za stosowne.

Blade odwrócił się i spojrzał na Bertę.

- Jeszcze nie usłyszałem twojej opinii, a twoje zdanie li­czy się najbardziej. Przecież ty nas tam zaprowadzisz.

- A jeśli nie? - spytała prowokująco.

- Masz prawo - przyznał Blade. - Zrobisz, co zechcesz.

- No więc, zostanę w FOCE! Postanowione! - Zauważy­ła, że Hickok wpatruje się w nią marszcząc brwi. - O co chodzi, Białe Mięso? Co się tak na mnie gapisz?

Hickok potrząsnął z niedowierzaniem głową.

- Nigdy nie przypuszczałem, że jesteś tchórzem.

Berta zareagowała błyskawicznie. Lewą ręką z całej siły trzasnęła go w twarz.

Hickok cofnął się zaskoczony.

- Mogłem się tego po tobie spodziewać.

Berta nie mogła mu spojrzeć w oczy.

- Przykro mi - przeprosiła szybko. - Masz rację. - Przycisnęła twarz do zimnej szyby. - Boże, pomóż mi! -jęknęła. - Ja naprawdę nie wiem, co robić, Białe Mięso! Nie wiem...

Hickok pogładził ją po ramieniu.

- Jesteśmy z tobą, czarna ślicznotko. Nie ma się czego obawiać.

Berta odwróciła się do niego.

- Głupie sukinsyny, czy nie możecie wreszcie tego po­jąć?! - krzyknęła. - Po tym wszystkim, co wam opowiadałam, ciągle nie macie pojęcia, jak tam jest! Nie macie najmniejszego pojęcia! - Opadła na siedzenie. - I pomyśleć, że byłam już stąd tak daleko. Wolna i bezpieczna.

- Przecież możesz zostać w FOCE - przypomniał jej Blade. - Nie mam nic przeciwko temu.

Berta podniosła na nich swoje zapłakane oczy.

- Może wy nie, ale ja tak - próbowała się uśmiechnąć. - Jeżeli macie zamiar umierać, równie dobrze możemy to zrobić razem.

- Nikt o tym w ogóle nie myśli - zapewnił Hickok.

- A więc ustalone - stwierdził Blade. - Dzisiejszej nocy przeszukamy tę ruderę.

- Podejdziemy czy podjedziemy? - spytał Geronimo.

- Bezpieczniej byłoby dotrzeć tam FOKĄ - uznał Hickok.

- Bezpieczniej - zgodził się Blade. - Ale niezbyt dyskret­nie. Wprawdzie silnik pracuje dość cicho, lecz jeśli użyjemy świateł, będzie to jak rozsyłanie zaproszeń dla każdego w tym mieście. Czyli światła w ogóle nie wchodzą w rachubę. Dlatego nie skorzystamy z jego ochrony.

- Więc co planujesz? - zapytał Geronimo.

- Pojedziemy czterdziestą siódmą do następnego zakrętu - wyjaśnił Blade. - Ukryjemy FOKĘ i dalej pójdziemy pieszo. Spróbujemy znaleźć sprzęt i wrócimy przed świtem. Ty nas po­prowadzisz, Berto. Jak ci się podoba ten pomysł?

- Po prostu cudowny - odparła z ironią.

- Mówię poważnie.

- Ja też.

- Myślisz, że się uda?

Berta prychnęła.

- Gdybyście mnie słuchali, w ogóle byśmy się tu nie znaleźli.

- Jeśli nie chcesz iść... - zaczął Blade.

- To już przerabialiśmy! - wściekła się. - Idę z wami. Na razie twój plan jest w porządku.

- Jakieś uwagi?

Berta wpatrywała się w Blade'a. Owszem, przychodziło jej coś do głowy, ale wolała nie mówić tego na głos.

- Nie. Cokolwiek postanowisz, jest O.K.

- Świetnie. Sprawdźcie jeszcze raz swoją broń - rozkazał, a potem zapalił silnik i ostrożnie poprowadził pojazd w dół uli­cy.

Pozostali zajęli się bronią. Hickok miał swój karabin henry'ego, Geronimo brauninga, Joshua - w torbie przewieszonej przez ramię - rewolwer ruger redhawk, a w rękach karabinek smith&wesson. Cały ten arsenał wręczył mu Blade z nakazem gotowości użycia... Berta wybrała dla siebie strzelbę, która należała
kiedyś do Wypatrywaczy.

Gdy byli pośrodku otwartej przestrzeni, wyłoniło się le­dwie widoczne w mroku pasmo drzew.

- Właśnie tego potrzebujemy!

Blade skręcił, przeciął plac i wjechał głęboko w zagajnik. Chciał w ten sposób uchronić FOKĘ przed niepożądanym wzrokiem.

Niechętnie wyłączył silnik. Pojazd zapewniał im bezpie­czeństwo i był swego rodzaju łącznikiem między nimi a Rodziną.

- Zamykam i ruszamy w stronę centrum.

Zabrał ze stojaka swój commando, karabin Sił Specjal­nych.

- Ziemia niczyja. - Berta zadrżała, kiedy ogarnęła ich cie­mność.

Kolejno zeskakiwali z transportera; na koniec Blade za­bezpieczył drzwi.

- Tutaj nikt nie powinien go zauważyć - wyszeptał i dołą­czył do reszty.

Klucz schował w prawej przedniej kieszeni spodni.

- Miejmy nadzieję, chłopie - szepnęło kilka głosów.

Blade skinął ręką i ruszyli ostrożnie na skraj zagajnika. Po­tem dokładnie penetrowali rozciągającą się przed nimi przestrzeń. Wszystko tonęło w mroku, ale można było odróżnić pa­rę szczegółów. Panowała cisza, przerywana czasami szelestem liści, kołysanych lekko pogwizdującym wiatrem.

Blade ruszył przez plac, nie spuszczając wzroku z czar­nych sylwetek wysokich bloków wyrastających w centrum Minneapolis. Jak też je kiedyś nazywano? Przypomniał sobie: drapacze chmur.

Doszli do czterdziestej siódmej autostrady.

Wkrótce dotarli do skrzyżowania, przed którym stal wy­gięty zardzewiały znak. Tablica zwisała kilka cali nad ziemią i Blade musiał uklęknąć, by odczytać jej treść. Znajdowali się właśnie na skrzyżowaniu czterdziestej siódmej i trzydziestej siódmej autostrady.

Geronimo przykucnął obok Blade'a.

- Przed chwilą coś słyszałem - szepnął.

- Co? Gdzie?

- Z przodu - wskazał palcem na lewo. - Jakby pochrząkiwanie.

- Miejcie oczy szeroko otwarte - rozkazał cicho Blade, podnosząc się z klęczek.

Ruszyli dalej czterdziestą siódmą.

Mijali kolejne budowle, z trudem rozróżniając rzędy znisz­czonych budynków, które wyłaniały się z mroku. Po lewej stro­nie Blade zauważył sporą przestrzeń porośniętą drzewami. Czyżby stamtąd dochodziły owe zwierzęce odgłosy? Zacisnął dłonie na swoim commando i czekał na najmniejszy nawet ruch.

Nagle Berta chwyciła go za łokieć.

- Zapomniałam powiedzieć ci o psach - ostrzegła. - Kręci się tu ich całe mnóstwo. Polują na wszystko, co nadaje się do zjedzenia. Również na ludzi. I jeszcze coś - dodała Berta, kiedy zamierzał właśnie ruszyć w dalszą drogę.

- Co takiego?

- Nawet nie wiem, jak je nazwać ani skąd pochodzą, ale są tutaj i inne zwierzęta polujące na ludzi, o wiele gorsze od psów.

- Świetnie.

Blade ponaglił ich machnięciem ręki. Szli blisko siebie, uważnie rozglądając się wokół.

Nagle spomiędzy drzew rosnących po lewej stronie do­biegł ich gardłowy ryk. Blade znieruchomiał, podobnie jak reszta.

Coś poruszyło się w gęstych zaroślach pod drzewami. Ga­łęzie zaszeleściły, jakby coś wielkiego torowało sobie drogę.

Wiatr zmienił kierunek i uniósł ich zapach ku zaroślom.

To „coś" głośno ryknęło.

Blade ruszył biegiem przed siebie, pociągając za sobą in­nych. Cokolwiek to było, wyczuło ich obecność. Z ciemności rozległ się dziki charkot.

- Biegnijcie dalej - zawołał Blade do pozostałych. - Po­staram się to zatrzymać.

Nikt nawet nie drgnął.

- Słyszeliście, co powiedziałem? Jazda stąd!

Hickok tylko się uśmiechnął.

- Od kiedy to Wojownik zostawia w niebezpieczeństwie swojego towarzysza? Zwłaszcza z tej samej Triady?

Oparł karabin na ramieniu.

- Hickok ma rację - rzekł Geronimo. - Chociaż raz.

Nie było czasu na żadne dyskusje. Dostrzegli nieregularny kształt, pędzący na czterech łapach wprost na nich. Słyszeli co­raz głośniejsze warczenie, oznaczające nieokiełznaną agresję i wielki apetyt.

Blade zawahał się przez moment, jakby nie chciał strzała­mi zdradzić ich obecności. Rozumiał, że po otwarciu ognia, w promieniu kilku mil wszyscy dowiedzą się, gdzie ich szukać.

Ale nie było innego wyjścia.

Nie zwlekając ani chwili dłużej pociągnął za spust swojego commando. Pozostali natychmiast poszli w jego ślady. Rozległ się ogłuszający huk.

Zwierzę, trafione kulami, opadło bezwładnie na asfalt.

W dźwięczącej w uszach ciszy, trzymając broń w pogoto­wiu, zbliżali się powoli do leżącego potwora.

Zwierzę wiło się w konwulsjach u ich stóp, prężąc łapy i spazmatycznie uderzając ogonem o ziemię.

- Co to jest, u licha? - zdziwił się Hickok.

Geronimo ukląkł i przesunął dłonią po zakrwawionej sierści.

- Niby wielki kot - odparł. - Jest zbyt ciemno, żeby go dokładnie określić.

- Przypomina mi lwa - powiedział Blade.

- Nie - zaprotestował Geronimo. - Ale poczekaj, co to były za... - urwał, przypominając sobie nagle książkę z ich bib­lioteki. - Już mam! To leopard albo jaguar. Któryś z nich, na pewno!

- Niemożliwe - sprzeciwił się Hickok. - Czytałem o tych stworzeniach. Nie występują tutaj.

- Przypominam sobie, że czytałem coś o miejscach, gdzie trzymali takie niezwykłe zwierzęta. - Geronimo szukał w pa­mięci odpowiedniego słowa. - Eksponowali je w specjalnych klatkach albo na ogrodzonych siatką wybiegach, a te miejsca nazywały się...

- Ogrody zoologiczne - pomógł mu Blade - albo cyrki.

- No właśnie. Może kilka zwierząt zdołało uciec albo ktoś specjalnie wypuścił je po wojnie na wolność. Niektóre z nich mogły przetrwać do dzisiaj.

- Jeśli to prawda - wtrącił Joshua - to w każdej chwili mo­żemy spotkać inne okazy.

- Niezła perspektywa, co? - parsknął Hickok.

Blade podniósł wzrok i spojrzał na czarne, rozświetlone przez miliony gwiazd niebo. Co czeka ich następnym razem - Wypatrywacze? Brutowie? Dzikie zwierzęta? Jedna przeszko­da za drugą! Czy ujrzy jeszcze kiedyś Jenny? Niczego nie pra­gnął bardziej, jak powrócić wreszcie do Domu i do czekającej tam na niego ukochanej kobiety. Opamiętał się w porę. Nie był to czas ani miejsce na oddawanie się romantycznym rozmyśla­niom.

- Chodźmy - zdecydował ponuro.

Narastała w nim niechęć i agresja do wszystkiego, co mo­głoby teraz stanąć na ich drodze.

Cisza stawała się coraz bardziej przygnębiająca. Biegli środkiem czterdziestej siódmej autostrady, nasłuchując uważnie.

Hickok trzymał się blisko Berty. Wiedział, jak bardzo się bała i podziwiał ją, że tak skutecznie umiała sobie radzić ze strachem. Jeśli przeżyła tutaj tak długo, musiała wyróżniać się dużą odwagą.

Zamykał ich pochód Joshua, który ubezpieczał tyły. Huk strzałów mógł wprawdzie odstraszyć zwierzęta, ale nie ludzi. Wprost przeciwnie. Odgłosy walki zachęciły być może Noma­dów, Rogasów lub Pornoli do zdobycia broni, z której otwarto ogień...

Geronimo biegł obok Blade'a, a jego sokoli wzrok nieustan­nie penetrował ciemność. Karabinek arminus trzymał pod pra­wą pachą a tomahawki kołysały mu się na biodrach. Zauważył dziurę w nawierzchni autostrady i zwolnił.

Droga wznosiła się nieco w górę i tworzyła wiadukt.

Geronimo zerknął w dół, wychylając się przez betonową balustradę. Pod nimi przebiegały jakieś dziwne tory. „Co też to może być" - zastanawiał się.

Blade zatrzymał się tymczasem na szczycie wiaduktu.

- Chwila odpoczynku - zarządził.

- Nieźle nam idzie, jak do tej pory - zażartował Hickok.

- Przed nami jeszcze długa droga, Białe Mięso. - Berta oparła się o balustradę. - Co najmniej kilka mil.

- A co jest bliżej? - Blade patrzył na zaciemnione miasto. - Szpital czy uniwersytet?

- Mówiłam ci już wcześniej - powtórzyła. - Nie wiem za bardzo, czego właściwie szukacie - urwała, wzięła głęboki od­dech i wreszcie wyrzuciła to z siebie: - Nie umiem czytać.

- Że co?

- Słyszałeś. Nie potrafię czytać ani pisać - przyznała ze spuszczoną głową.

- W takim razie skąd wiedziałaś, że to był szpital? - nale­gał Blade. - Mówiłaś też o uniwersytecie. W jaki sposób go rozpoznałaś?

- Zet mi powiedział. Przywódca Nomadów, pamiętasz? Przed śmiercią rodzice nauczyli go trochę czytać i pisać. W mieście zostało jeszcze mnóstwo znaków informujących o tym, co i gdzie było przed wojną. Zahner próbował mnie uczyć, ale niezbyt mi to wychodziło.

- Nie martw się, dziecinko - pocieszył ją Hickok. - Kiedy tylko powrócimy do Domu, osobiście zajmę się twoją nauką.

- Naprawdę? - westchnęła. - Zawsze chciałam się uczyć.

- Tylko nie pozwól mu, by cię uczył prowadzić - poradził Geronimo.

- Co jest najbliżej? - przerwał ich przekomarzania Blade. - Dokąd teraz pójdziemy?

- Dalej czterdziestą siódmą - powiedziała - aż zmieni się w Aleję Uniwersytecką. Przy niej jest Uniwersytet Minnesota. Jest tam sporo pomieszczeń używanych przed wojną. Aha - dodała po chwili namysłu - w pobliżu są też trzy szpitale. Szpital Uniwersytecki, milę dalej Szpital Shrienera i na zachód od nich Szpital Midway.

- Brzmi nieźle - ucieszył się Hickok.

- No, nie za bardzo.

- Czemu?

- Ponieważ cały ten bajzel znajduje się w samym środku ziemi niczyjej - powiedziała napiętym głosem. - Niewielu lu­dzi zapuszcza się tam w ciągu dnia, a już nikt nie jest aż tak głupi, żeby pętać się tam po nocy.

- Aż do dzisiaj - poprawił ją Hickok.

- Właśnie. Na dodatek ja mam to pieprzone szczęście uczestniczyć w tym wydarzeniu.

Hickok wybuchnął śmiechem.

- W porządku - zadecydował Blade. - Idziemy dalej tą drogą, aż do samego uniwersytetu.

Biegli w całkowitej ciszy, zbliżając się coraz bliżej do celu. Budynki po obu stronach ulicy podchodziły teraz coraz bliżej do jej krawędzi. Wysokie wieżowce, mieszczące w sobie kie­dyś apartamenty i biura, coraz częściej zastępowały widziane wcześniej pojedyncze domki.

Blade tymczasem intensywnie myślał nad ewentualnością fiaska wyprawy. Narażali własne życie na tyle niebezpie­czeństw. I na co to wszystko? Uśmiechnął się do siebie. W naj­gorszym przypadku jedynym zyskiem dla Rodziny będzie Ber­ta, a dla Hickoka nowa... przyjaciółka. Wiedział, jakimi uczu­ciami Berta obdarzyła Hickoka, z nadzieją na wzajemność. Ale przed wyjazdem Berta wyznała, że coś trzyma go od niej z da­leka. Dlaczego?

Wtem z prawej strony krótki, brzęczący dźwięk zmącił nocną ciszę.

Blade gwizdnął ostrzegawczo i padł na ziemię. Wszyscy poszli za jego przykładem.

Brzęczenie ustało.

- O Boże! - jęknęła przerażona Berta. - Czubki!...

- Co jest grane? - spytał Hickok.

- Ci szaleńcy, o których nam opowiadałaś?

- Właśnie. To na pewno oni!

- Damy im radę - zapewnił Hickok.

Berta delikatnie pogłaskała go po policzku.

- W razie najgorszego - powiedziała miękko - chcę, że­ byś wiedział, jak bardzo cię lubiłam.

- Skąd ten czas przeszły? Póki co, żyjemy, a tam, gdzie życie, tam i nadzieja.

- Pięknie powiedziane! - Uśmiechnęła się do niego. - Masz głowę nie od parady.

- Gdzieś to przeczytałem - odparł zakłopotany.

- Chodźmy już - popędził ich Blade.

- Dzięki Bogu - wymamrotał Hickok, ruszając za nim. Trzydzieści minut zabrało im dotarcie do skrzyżowania Alei Uniwersyteckiej z dziesiątą ulicą.

- To właśnie jest to miejsce - wskazała Berta, kiedy za­ trzymali się na skrzyżowaniu. - Gdzieś tu muszą być rzeczy, których szukacie.

Uniwersytecki kompleks składał się z labiryntu ciemnych budynków podzielonych pasmami drzew i porastającymi wszy­stko chwastami.

- Spójrzcie na to.

Joshua podszedł do stojącego na poboczu zardzewiałego samochodu z powybijanymi szybami i przebitymi oponami.

- Sporo ich wala się po okolicy - wyjaśnił Blade.

- Od czego by tu zacząć? Niezbyt odpowiadała mu perspe­ktywa snucia się po ciemku w tych ruinach. Pochodnie nieste­ty mogłyby zwabić nieproszonych gości z sąsiedztwa Może popełnił kolejny błąd? Może powinien przyjechać tu FOKĄ i zaczekać do rana? Jeszcze można się cofnąć i powrócić, kiedy będzie jasno.

Wśród stojących przed nimi ciemnych budynków dał się słyszeć znowu metaliczny, brzęczący dźwięk.

- To Czubki - wyszeptała sparaliżowana ze strachu Berta.

- Jesteś pewna? - spytał Hickok.

- Właśnie w taki sposób przesyłają sobie sygnały. - Nerwowo zacisnęła dłonie na karabinie. - Namierzyli nas.

Geronimo dostrzegł jakiś ruch w cieniu.

- Zbliżają się - ostrzegł. - Sporo ich. - Zerknął na Blade'a.

Blade podjął decyzję.

- Z powrotem do FOKI! - rozkazał.

- Nawet nie wiem, czy tam trafię - szczerze wyznał Jos­hua.

Nagle w pobliżu rozległ się niski, męski głos krzyczący przeciągle jedno słowo:

- Miee-OO!

- Co to jest, do cholery? - szepnął Hickok, trzymając w pogotowiu henry'ego.

- MIEE-OO! - dobiegło ich znowu z ciemności.

- Brzmi tak, jakby ktoś krzyczał słowo „mięso" - stwier­dził Joshua.

- MIEE-OO!

Usłyszeli też kroki, wiele kroków w ciemności. Blade zwrócił się do Berty:

- Przepraszam. Miałaś rację. Nie powinniśmy tu przycho­dzić nocą. Nie posłuchałem cię i popełniłem następny błąd.

- Przeprosiny przyjęte - uśmiechnęła się.

- MIEE-OO!

- Spieprzajmy stad! - rzucił Hickok.

Pobiegli w dół Aleją Uniwersytecką. Przez cały czas do­chodziły do nich odgłosy pościgu.

- Nie wytrzymam! - stwierdził Hickok. - Chciałbym, że­ by wreszcie coś zrobili!

No i stało się.

Mijali właśnie wysoki, zapuszczony żywopłot porastający teraz całą lewą stronę Alei. Po przeciwnej stronie wznosił się pięciopiętrowy biurowiec. Od jezdni dzielił go wąski trawnik porośnięty rzadkimi krzakami.

Dobre miejsce na zasadzkę" - zdążył pomyśleć Geroni0x08 graphic
mo, gdy wtem z ciemności runął na nich tłum wrzeszczących i piszczących Czubków. Niektórzy byli uzbrojeni w jakieś ostre narzędzia, kije, deski, pozostali ściskali w rękach kamienie lub cegły.

- MIEE-OO! - brzmiał nieustanny ryk.

Pierwszy z napastników wyskoczył właśnie na jezdnię.

- Spróbuj tego, gnojku! - wrzasnęła Berta.

Wycelowała i pociągnęła za spust.

Czubek, trafiony kulami, upadł na ziemię. Pozostali wydali z siebie dziki, morderczy okrzyk i nagle wszędzie zaroiło się od niewyraźnych sylwetek.

Biegnący na przedzie Blade przyklęknął i długimi seriami starał się wyrąbać przejście przez mrowie napastników.

Cegła rzucona przez któregoś z Czubków ugodziła Geronimo w lewe ramię. Odwrócił się i wypatrzywszy kryjący się w pobliskich krzakach kształt, wygarnął z brauninga. Napast­nik rozciągnął się na trawie.

- Otoczyli nas! - krzyknął Hickok.

Grad kamieni runął na drogę. Czubki atakowali wszystkim, co wpadło im w ręce. Na widok bladej twarzy wynurzającej się zza osłony żywopłotu, Hickok wystrzelił i grzmot henry'ego zlał się z przeszywającym okrzykiem bólu.

- Mam cię!

- Tam jest ich więcej.

Joshua zauważył zbliżającą się kolejną grupę i instynktow­nie wypalił cztery razy z trzymanego w rękach karabinu. Czte­ry cienie, zdmuchnięte tą salwą, upadły na ziemię.

Joshua spojrzał na dymiącą jeszcze broń. Dobry Boże! Co on zrobił? Znów odebrał komuś życie! Stał zdrętwiały, nieświa­domy niebezpieczeństwa, dopóki czyjaś silna ręka gwałtownie nie potrząsnęła go za ramię.

Czubek. Z niewyraźnego kłębu podartego ubrania wysunę­ła się ręka trzymająca rzeźnicki nóż i uniosła się nad jego gło­wą. Joshua szarpnął za spust Kule trafiły w twarz przeciwnika i rozerwały ją na strzępy.

Tymczasem pozostali byli już nieco z przodu. Zajęci walką na śmierć i życie, strzelali raz za razem do pojawiających się co chwila wrogów i nie mieli czasu martwić się o Joshuę.

- Zaczekajcie na mnie! - usiłował przekrzyczeć kanona­dę. - Zaczekajcie!

Nagle ciężki kawałek betonu, rzucony gdzieś z boku, ude­rzył go w tył głowy. Krwawiący Joshua upadł na kolana. Kilku Czubków biegło już w jego stronę.

Geronimo, który pilnował prawego skrzydła, usłyszał wo­łanie przyjaciela. Odwrócił się i ujrzał Czubka, zamierzającego się na Joshuę. Jego brauning wypuścił krótką serię i kule trafiły napastnika w pierś. Siła uderzenia oderwała go od ziemi, prze­kręciła w powietrzu i rzuciła na twarz.

- Joshua! - Geronimo pobiegł do niego i chwycił za ra­miona. - Wstawaj! Musisz się podnieść! - Potrząsnął nim, usi­łując postawić na nogi i zmusić do marszu.

Rzucony znienacka kamień ugodził Geronimo w podbró­dek i rozciął mu skórę. Joshua jęknął.

- Wstawaj!

Atakujący ostrożnie, acz zdecydowanie, napierali na tę parę.

Jeden z Czubków podkradł się bliżej i rzucił cegłą. Niecelnie.

Geronimo nie marnował takich okazji.

Tymczasem z przodu biegł Blade. Rozejrzał się wokół i zamarł, kiedy zorientował się, że wśród nich nie ma Geronimo i Joshuy. Z tyłu dostrzegł jakiś ruch i zdążył jeszcze uchwycić kątem oka błysk wystrzału, kiedy Geronimo ponownie użył swojego brauninga.

- Cholera!

Uchylając się przed nadlatującym kawałkiem szyby przy­skoczył do Hickoka.

Berta rzuciła się pomiędzy niego a szarżującego Czubka. Wycelowała w głowę i w tej samej chwili, kiedy kolba karabi0x08 graphic
nu uderzyła ją odrzutem w ramię, usłyszała wrzask padającego napastnika.

- Gdzie reszta? - krzyknął Hickok.

Nagle Berta uświadomiła sobie, że zostali sami.

Ruszył biegiem z powrotem do swoich, ale już po kilku krokach zorientował się, że zostali odcięci od przyjaciół przez wyjący tłum szaleńców.

- Tędy! - Berta szarpnęła go za rękę. - Droga z przodu jest wolna!

Hickok otworzył ogień do oddalającej się od nich grupy Czubków.

- Ruszaj się, Białe Mięso! Musimy stąd uciekać!

Wysoki Czubek wynurzył się z zarośli, wymachując kijem w powietrzu. Wytrącony z ręki henry potoczył się po jezdni i zniknął w mroku.

Hickok błyskawicznie wyciągnął rewolwer i wypalił.

Berta szarpnęła go za ramię, gdy wokół nich przez chwilę zapanował spokój.

Wciąż jeszcze słychać było strzały.

Blade, Joshua i Geronimo zmagali się teraz z dziesiątkami Czubków.

Drobny, niski Czubek wyskoczył zza krzaków z młotkiem w ręku. Hickok zdołał wystrzelić, zanim uderzenie dosięgło je­go skroni. Walczący padli obok siebie na ulicę.

Podniosła karabin i wsunęła z powrotem do futerału. Potem zawiesiła swojego springfielda na ramieniu, chwyciła bez­władnego Hickoka pod ręce i z wielkim wysiłkiem odciągnęła go na skraj drogi. Ukryli się w zaroślach.

Pozostali wciąż jeszcze walczyli.

Berta dotknęła ręką czoła Hickoka, kiedy nagle poczuła lepką ciecz zalewającą jej dłoń. Hickok był ciężko ranny. Nie mogła go teraz zostawić, by pomóc reszcie. Trzymając kurczo­wo swój karabin, oparła głowę na piersi Hickoka i przerażona wpatrywała się w ciemność, z której w każdej chwili mogli wy­łonić się żądni krwi opętańcy.

8.

Odgłosy strzelaniny, słyszalne w promieniu kilku mil, zwróciły uwagę trzech różnych ugrupowań. W Bliźniaczych Miastach broń palna stanowiła wielką rzadkość, więc dziwnym wydawała się im taka rozrzutność.

W pierwszym obozie przystojny, dobrze zbudowany męż­czyzna o niebieskich oczach, zwrócił się do swoich podwład­nych:

* * *

Tymczasem w innym obozie łysy tłuścioch szturchnął jed­nego ze swoich współtowarzyszy:

* * *

W najdalej położonym obozowisku niski, szpakowaty mężczyzna o przenikliwych szarych oczach, zastanawiał się na głos:

9.

Znalazł ją opartą o pień drzewa. Wpatrywała się w niebo pełne gwiazd. W świetle pochodni widoczna była jej smutna twarz.

Jenny objęła go ramieniem.

- Na szczęście Triada Alfa to najlepsi Wojownicy z całej Rodziny. Blade, Hickok i Geronimo poradzą sobie doskonale. Nie potrzebujesz się o nich martwić.

Platon skinął głową. Bez względu na to, jak wiele osób pró­bowało go pocieszyć, nie potrafił pozbyć się przejmującego przeczucia. Modlił się w duchu, by Blade jak najszybciej wró­cił. Miał informacje, że jego przeciwnik wypowiadał coraz głośniej swoje wątpliwości wobec systemu, który regulował ży­cie Rodziny. Jeśli słowa nie wystarczą na opanowanie sytuacji i uciszenie rodzącego się buntu. Blade byłby jedynym człowie­kiem zdolnym do uspokojenia krwawej rewolucji.

10.

Blade z furią uderzył kolbą swojego commando w brzuch Czubka, który skoczył mu na plecy. Kiedy uderzenie odrzuciło napastnika do tyłu, odwrócił się i otworzył ogień. Celna seria przecięła Czubka niemal na pół.

Nagle poczuł ostry ból w lewym boku.

- Musimy się stąd wydostać! - krzyknął Geronimo. - Uważaj!

Następny Czubek nadbiegał właśnie z prawej strony. Geronimo oparł brauninga o biodro i wystrzelił.

Niespodziewanie Czubki przerwali atak i zniknęli.

Dla niego ta nagła cisza stanowiła zapowiedź jakiejś pułapki.

Blade sprawdził magazynek w commando.

Natomiast Joshua ciągle jeszcze klęczał. Lewą dłoń trzy­mał przyciśniętą do rany na głowie. Jego długie włosy zlepione były skrzepniętą krwią.

- Zdaje się, że teraz będzie spokój - orzekł Blade. - Wy­nieśmy się z tego miejsca.

Niestety nie było im to dane, bo w ciemnościach rozległ się znajomy okrzyk:

Wtem droga przed nimi została dosłownie zalana przez wyskakujących z ciemności pomylonych straceńców.

- Chcą odciąć nam odwrót! - wrzasnął Geronimo.

Rozwścieczony Blade nacisnął na spust i posiał długą śmiercionośną serię w sam środek kłębiącej się ludzkiej masy, która tarasowała im drogę.

Napastników było jednak bardzo dużo, bo zabitych naty­chmiast zastępowali żywi.

- Teraz! - krzyknął jakiś mężczyzna.

Na to hasło Czubki zaczęli rzucać czym kto miał w ręku.

Blade, Geronimo i Joshua bezskutecznie starali się ochro­nić przed gradem kamieni, cegieł, szkła czy metalu. Pociski ra­niły ich. Ręce, nogi, całe ciało...

Atakujący ani na chwilę nie przerywali bombardowania.

Blade popchnął lekko Geronimo.

Joshua jęknął z bólu.

- Jazda! - rozkazał Blade. - Nie ma czasu na dyskusję!

Geronimo wziął Joshuę pod rękę i przeszli na skraj drogi w jakieś bezpieczne miejsce.

Blade został zupełnie sam. Odwrócił się do napastników i zdumiony stwierdził, że oni także zniknęli bez śladu.

Cholera jasna!

Gdzie oni mogli się podziać? Planują kolejny atak? Berta uprzedzała go, że są szaleni. Na czym polega ich umysłowe upośledzenie? Czy byliby w stanie przeprowadzić zorganizo­wany szturm?

Jakiś kamień nadleciał z lewej strony, ale chybił.

Rozdrażniony Blade posłał w tym kierunku krótką serię, nagrodzoną głośnym krzykiem bólu.

Gnojki, nich mają za swoje!

Powoli, niezwykle ostrożnie Blade rozpoczął odwrót, by do­gonić Geronimo i Joshuę.

Jakiś cień, zdaje się że kobieta, wyskoczył z mroku. Bezlitośnie skosił ją serią.

- MIEE-OO!

Gdzie jest ten cholerny palant, który wrzeszczy ciągle to jedno słowo?

Blade dotarł do wschodniej krawędzi Alei Uniwersyteckiej i zastanawiał się, czy zdoła zgubić swoich napastników. Biorąc pod uwagę ich dotychczasowe zachowanie, musieli bardzo do­brze orientować się w tych ciemnościach.

Trzask łamanej gałązki ostrzegł go w porę o niebezpie­czeństwie.

Blade przetoczył się po ziemi, a zardzewiałe zęby wideł wbiły się w ziemię tuż obok jego głowy. Leżąc na plecach, wy­strzelił kilka razy ciężkimi kulami, od pachwiny aż po szyję wroga.

- MIEE-OO! - usłyszał charczący jęk.

Skulił się, był uczynić z siebie jak najmniejszy cel. Traw­nik, po którym biegł, był gęsto porośnięty zielskiem i krzakami. Dopadł drzewa i przytulił się do jego pnia. Jakiś hałas dotarł do niego z gałęzi. Zanim zdążył spojrzeć w górę, Czubek skoczył mu na plecy i przewrócił na ziemię. Kiedy toczyli się po trawie, Blade poczuł na swej szyi zaciskające się palce. Nie mógł użyć karabinu, bo został gdzieś pod drzewem.

Diabli nadali!

Spróbował się podnieść, ale napastnik wciąż siedział mu na plecach.

- Chcę twoich nóg! - bełkotał mu do ucha. - Nogi są bar­dzo smaczne.

Blade sięgnął po sztylet, wymacał jego rękojeść i wyciągnąwszy nóż z pochwy, pchnął nim z całej siły.

- Aaarh! - ugodzony Czubek zwolnił swój śmiertelny chwyt.

Blade wyprostował się i zrzucił z siebie napastnika. Od­szukał karabin i pociągnął za spust.

Był już najwyższy czas, żeby się stąd ulotnić!

Zza drzewa wyskoczył właśnie kolejny, ciemny kształt. Blade wystrzelił w tej samej chwili, kiedy Czubek rzucił w nie­go metalową obręczą. Miał nadzieję, że celną serią zdoła po­wstrzymać szarżującego szaleńca.

Ale commando się zaciął.

Blade zdążył jedynie podnieść go do góry, zasłaniając się przed nadlatującym żelastwem. Potem brutalnie wbił lufę karbinu w szyję napastnika, miażdżąc mu tchawicę.

- MIIEE-OO!

Bez względu na zagrożenie rzucił się do ucieczki. Nie zwracał już uwagi na ryzyko i niemal na oślep przedzierał się przez zarośla.

Coś przeleciało ze świstem i wbiło się w jego lewe udo. Padł na ziemię, gdy poczuł palący, przenikliwy ból. Palcami wymacał cienkie drzewce, które sterczało z uda.

Strzała! Postrzelili go jakąś pieprzoną strzałą! A niech to szlag!

Na dodatek krzaki wokół niego ożyły odgłosami kroków i tłumionych szeptów.

Zbliżali się.

Z wściekłością wyszarpnął strzałę ze swej nogi. Z ziejącej rany trysnął strumień lepkiej krwi.

Najbliższe zarośla rozchyliły się i pojawiła się w nich czy­jaś twarz.

Blade wypalił trzykrotnie z dobrym skutkiem.

Podczołgał się do przodu, by znaleźć schronienie.

- MEE-OO! - usłyszał za sobą znajomy głos.

Krzaki przerzedziły się i wkrótce przed Blade'm rozciągał się duży brukowany plac, dawniejszy parking.

Wojownik przestraszył się niebezpiecznej, otwartej prze­strzeni, ale nie miał innego wyjścia. Przechodził akurat przez plac, gdy następna strzała ze świstem przecięła powietrze tuż obok jego ucha.

Blade kątem oka dostrzegł skuloną postać na skraju parkin­gu. Łucznik gotował się właśnie do kolejnego ataku. Blade uniósł vegę, dokładnie wycelował i strzelił. Wystrzał zlał się z wrzaskiem trafionego Czubka.

Potem skierował się w stronę gęstych krzaków oraz drzew.

Gdyby udało mu się do nich dotrzeć, może zgubiłby ścigającą go bandę.

Usłyszał za swoimi plecami tupot stóp. W jego kierunku biegło czterech Czubków. Zapewne chcieli go dopaść, zanim dotrze do upragnionego schronienia. Nie było czasu na rewol­wer. Zapowiadała się ciężka bezlitosna walka wręcz - jego spe­cjalność. Wyciągnął noże bowie. Ich ciężkie rękojeści dodały mu pewności siebie. Był gotów.

Napastnicy również.

Pierwszy Czubek zaatakował uniesioną nad głową łopatą. Blade doskoczył do niego i zanim napastnik zdążył się uchylić, przeciągnął nożem po jego lewym nadgarstku. Odcięta dłoń upadła na ziemię.

Następny napastnik odsłonił się całkowicie i Wojownik pokonał go z łatwością.

Trzeci Czubek rzucił się na ziemię. Blade wrzasnął z bólu, kiedy ten zderzył się z jego zranionym udem. Zdrową nogą ko­pnął w twarz jednego z nich i zdruzgotał mu nos.

Ale gdzie ten czwarty?

Blade spróbował wstać.

Przecież było ich czterech...

11.

Geronimo zaprowadził Joshuę głębiej między drzewa, któ­re rosły po drugiej stronie rozległej, otwartej przestrzeni.

- Spróbuję - obiecał Joshua słabym głosem.

Niespokojny Geronimo zerknął do tyłu. Blade powinien ich dogonić. Co się z nim dzieje? Zabili go albo wzięli do nie­woli? Jak Czubki postępowali ze swymi więźniami? Berta mó­wiła, że oni jedzą ludzi. Mój Boże! Co za potworność!

- Nie mogę iść dalej - wyszeptał Joshua. - Przykro mi, bracie.

Zemdlał.

Geronimo położył go delikatnie na trawie, pośrodku polan­ki osłoniętej dwoma drzewami, których grube pnie zapewniały jako taką ochronę i dawały poczucie bezpieczeństwa. Geroni­mo położył się płasko na ziemi i przytulił do niej ucho.

Usłyszał kroki. A więc idą ich tropem!

Przygotował brauninga. Nie miał zamiaru zostawić nieprzy­tomnego Joshuę na pastwę losu. Zerknął na przyjaciela. To za­bawne. Joshua wcale nie był Wojownikiem, a mimo to w Alei Uniwersyteckiej walczył wspaniale, zapominając o swoich pacyfistycznych poglądach i duchowych zasadach.

Ktoś zakasłał.

Geronimo zamarł bez ruchu, przygotowany na najgorsze.

- Ucieszy go ten, którego już mamy.

Ich głosy oddaliły się. Zdezorientowany Geronimo wstał. To, co usłyszał, nie miało większego sensu, niemniej zrozu­miał, że udało im się złapać jakiegoś „wielkoluda". Chyba cho­dziło o Blade'a. W głowie miał zamęt, ponieważ nie wiedział, czy zostać tu z Joshua, czy iść na odsiecz Blade'owi? Jeśli zo­stanie tutaj, Czubki zaniosą Blade'a do swojej nieznanej kry­jówki i tam go zeżrą. Z kolei jeśli zostawi Joshuę samego i bez­bronnego, może mu grozić niechybna śmierć.

Usiadł ze skrzyżowanymi nogami. Starał się na zimno przeanalizować całą sytuację. Nie wyglądało to optymistycz­nie. Byli rozdzieleni, odcięci od FOKI, utknęli na terytorium wroga, który pojmał jednego z nich, a drugiego zranił.

Joshua zajęczał.

Geronimo położył dłoń na jego czole. Tego jeszcze im bra­kowało! Joshua miał wysoką gorączkę!

Dopadły go czarne myśli. A jeśli nigdy nie uda im się stąd wydostać? Co wtedy zrobi Rodzina? Czy zgodnie ze swymi obietnicami Platon zdecyduje się jednak wysłać Wojowników na ich poszukiwanie? A jeśli Czubki pożrą Blade'a, zanim on zdoła przyjść mu z pomocą? Czy Berta i Hickok jeszcze żyją?

Zadarł głowę i wpatrując się w gwiazdy modlił się, by wstało słońce.

12.

Obudziło ją porażające światło.

Berta odruchowo uniosła głowę.

Czyżby zmorzył ją sen?

Jak mogła pozwolić sobie na taką nierozwagę w tej okoli­cy? Jej głupota musiała dorównywać głupocie Czubków! Co prawda czuwała prawie do samego świtu i dopiero na godzinę przed wschodem słońca zasnęła, wyczerpana wydarzeniami po­przednich dni. Odkąd opuścili Dom miała koszmarne sny.

Spojrzała na Hickoka. Oddychał. Jego pierś unosiła się i opadała w regularnym rytmie. Na głowie, z lewej strony, za­uważyła niewielką, okrągłą ranę. Delikatnie odgarnęła włosy i zbadała rozcięcie. Nie wyglądało na głębokie, mimo to oba­wiała się, czy Hickok nie doznał jakiegoś urazu mózgu. Prze­kona się o tym, gdy on się obudzi. Im prędzej, tym lepiej.

Z pobliskich drzew dobiegał śpiew ptaków.

Dobry znak. Gdyby pojawiło się jakieś zagrożenie, ptaki natychmiast by ucichły.

Berta zaczęła od rozprostowania zdrętwiałych nóg. Pod­niosła springfielda i ostrożnie wyjrzała zza skrywających ich zarośli. Aleja Uniwersytecka usiana była ciałami zabitych Czubków, które leżały po obu jej stronach. Niedobrze. Zwłoki zwabią tu wszelkiego rodzaju robactwo, szczury, psy, a może coś gorszego. Musi zabrać Hickoka do FOKI albo przynajmniej do jakiejś innej, bezpieczniejszej kryjówki. Na razie potrzebo­wała wody.

Od południa nadleciała wrona i zataczając kręgi nad leżą­cymi ciałami, krakaniem powiadomiła ptaki o cennym znalezi­sku.

Berta wyruszyła na poszukiwanie wody. Minęła trzy bu­dynki i zatrzymała się. Bała się iść dalej, by nie zostawić bez opieki swego towarzysza. Z lewej strony stał zniszczony, dwupiętrowy biurowiec. Przed wojną wejście do niego zdobiła fontanna, nęcąca prze­chodniów wysokim strumieniem wyrzucanej w powietrze wody. Teraz wspaniały basen fontanny zamienił się w wielki zbiornik z deszczówką.

Tego właśnie było jej trzeba. Berta podbiegła do zbiornika, lecz nie wiedziała, w jaki sposób zanieść wodę do leżącego w ukryciu Hickoka. Rozejrzała się i bezradnie wzruszyła ra­mionami. W pobliżu nic się do tego nie nadawało.

- Masz ochotę na kąpiel, Berta?

Odwróciła się błyskawicznie i zobaczyła, że jest otoczona przez trzech mężczyzn. Jeden z nich miał w rękach strzelbę, po­zostali uzbrojeni byli w wycelowane w nią łuki. Znała tych ludzi.

Spełniła jego polecenie.

- Co z tobą, Tommy? Czy to nowy sposób traktowania starej kumpelki?

Tommy, tak jak i pozostali, ubrany był w podarte, znisz­czone łachmany. Miał brodę i długie czarne włosy, które opa­dały mu na ramiona.

Wyczuwała ich nieufność i podejrzliwość, jednak nie moła mieć o to pretensji. Będąc na ich miejscu zareagowałaby tak samo.

Tommy podrzucił strzelbę do ramienia.

- Ani kroku dalej, Berta! Ostrzegam cię.

Pomyślała o samotnym i bezbronnym Hickoku, który po­trzebował jej opieki.

Jeden z łuczników wypuścił swoją strzałę.

Jak w zwolnionym tempie, Berta obserwowała lecącą w jej kierunku brązową strzałę, której pióra wirowały na wietrze, kie­dy pokonywała dzielącą ją od celu odległość. Na czubku drzew­ca osadzony był naostrzony gwóźdź ze spiłowaną główką, któ­ry połyskiwał w promieniach słońca, coraz bliżej i bliżej...

Strzała wbiła się głęboko w ciało Berty w okolicy prawej piersi. Siła uderzenia odrzuciła ją do tyłu.

Berta rozpoznała w człowieku, który ją zranił, Vinta. Za­wsze był z niego kawał sukinsyna. Paraliżujący ból rozpływał się po całym jej ciele. Nogi same ugięły się w kolanach. Tom­my podbiegł i podtrzymał ją.

- Niech to szlag! Ale krwawi!

Berta z wysiłkiem starała się walczyć z ogarniającą ją sła­bością.

13.

Kiedy nastał wreszcie świt, Geronimo odetchnął z ulgą. Wstał i przeciągnął się. Joshua wciąż był nieprzytomny i tylko długi odpoczynek mógł przywrócić mu siły. Za jakąś godzinkę Geronimo obudzi swojego towarzysza, opatrzy jego ranę i bę­dzie mógł ruszyć w ślad za Czubkami.

Przyszedł mu do głowy pewien pomysł.

Schylony ruszył w kierunku drogi, kryjąc się za drzewami i uważnie nasłuchując. Dotarł do skraju parkingu i zamarł.

Na środku placu leżały dwa ludzkie ciała, nieco dalej po prawej stronie zauważył trzecie.

Blade?

Biegiem przemierzył otwartą przestrzeń i dopadł krzaków porastających przeciwległy brzeg parkingu. Omal nie potknął się o ciało leżącego tam Czubka. Niedaleko znalazł kolejne dwie nieruchome postacie. Jeżeli rzeczywiście udało im się poj­mać Blade'a, to zapłacili za to wysoką cenę. Uśmiechnął się dziwnie uspokojony widokiem tylu zabitych wrogów.

Kiedy doszedł do Alei Uniwersyteckiej, odkrył zwłoki następnego Czubka, leżącego na wznak obok porzuconych wi­deł. Nieopodal, na skraju drogi, ledwo widoczny spod gęstych krzaków wystawał smith & wesson. Właśnie schylał się po nie­go, gdy usłyszał piskliwy chichot. Odruchowo padł na ziemię, rozglądając się w poszukiwaniu źródła śmiechu.

Stała na środku Alei i przyciskała zakrwawioną rękę do le­wego boku. Jej wyniszczone ciało okrywały podarte szmaty. Prześwitująca spod nich skóra pokryta była grubą warstwą bru­du. Uśmiechała się, ukazując bezzębne dziąsła.

Geronimo ostrożnie wstał, przygotowany na ewentualny atak kryjących się gdzieś w pobliżu Czubków.

Jednak nikt się nie pojawił.

- Hej! - zagadnął Geronimo dziewczynę. - Kim jesteś?

Okręciła się w kółko, a potem wskazując go palcem wybuchnęła głośnym śmiechem.

- Nazywam się Geronimo - spróbował znowu. - A ty?

Dziewczyna potrząsnęła tylko głową.

Ile ma lat? Osiemnaście? Najwyżej dwadzieścia.

- Może mógłbym ci jakoś pomóc? - powoli ruszył w jej kierunku.

Speszona spuściła wzrok i zaczęła się przed nim cofać.

- Nie uciekaj! - zawołał. - Proszę cię, zostań!

Odwróciła się i rzuciła do ucieczki.

No i co powinien teraz zrobić? Po krótkim namyśle zdecy­dował się na kompromis: będzie śledził dziewczynę tylko przez jakiś czas, by potem wrócić do rannego Joshuy.

Pobiegł zatem za znikającą w zaroślach dziewczyną, która sprawnie przedzierała się przez gęsto rosnące drzewa i krzaki.

Z wielkim trudem udawało mu się utrzymać ją w zasięgu swego wzroku.

Biegła pomiędzy rzędami budynków, jakby dokładnie wie­działa, gdzie chce się dostać. Geronimo bezskutecznie usiłował ją dogonić.

Dotarła do drogi i zatrzymała się na moment, po czym przebiegła przez ulicę i zniknęła w wąskiej alejce.

Geronimo przystanął na chwilę. Ścieżka przed nim tonęła w mroku. Wysoki wieżowiec skutecznie osłaniał ją przed dziennym światłem. Po obu stronach walały się stosy śmieci i odpadów.

Wyglądało to bardzo podejrzanie.

Ruszył jednak w głąb, odurzony panującym tam smrodem. Zauważył sporo walających się wszędzie zwierzęcych kości, których biel rozjaśniała ponure ciemności.

Gdzie podziała się ta dziewczyna?

Przeszedł parę kroków i zatrzymał się. To nie miało sensu. W ogóle nie przybliżył się do Blade'a, tymczasem pozostawił Joshuę samego w niepewnej kryjówce. Przyklęknął, badając ślady. Dużo ludzi przechodziło tędy w ciągu ostatnich dwuna­stu godzin. Błoto pełne było odcisków ich stóp. Dziwne. Dokąd wszyscy mogli pójść? Nieważne. I tak nie miał czasu tego sprawdzać. Joshua zbyt długo pozostawał bez opieki. Wypro­stował się, gotów do odwrotu.

- Pobawisz się ze mną lalkami? - usłyszał nagle jej głos.

Dziewczyna stała niedaleko.

Znowu to dziwne imię.

W odpowiedzi wybuchnęła szaleńczym śmiechem.

- Głupiec, głupiec, głupiec! Fant to nie „kto". To nie ja ani nie ty. Nie wiedziałeś?

Nic nie rozumiał.

Z powagą potrząsnęła przecząco głową.

Zrobił krok w jej stronę, nie ruszyła się z miejsca. W po­równaniu z jej wcześniejszą, paniczną ucieczką, jej obecne za­chowanie było bardzo dziwne. Dlaczego stała się nagle tak przyjazna, wręcz zachęcająca go, by podszedł bliżej? Mógł to być podstęp mający zwabić go w pułapkę. Spojrzał w górę.

Na stosie śmieci czaił się gotowy do skoku Czubek.

Pomimo zaskoczenia, Geronimo zdążył unieść w górę brauninga i uskakując w bok, pociągnął za spust.

Napastnik upadł bezwładnie i potoczył się po śmieciach, aż zniknął z pola widzenia.

Dziewczyna wrzasnęła i rzuciła się do ucieczki.

- Zaczekaj! - zawołał Geronimo. - Nie uciekaj!

Ruszył za nią w pogoń. Nagle zauważył, jak dziewczyna niespodziewanie obraca się twarzą do niego i ze śmiechem wskazuje na coś u jego stóp. Co tu się...

Ziemia pod nim zapadła się znienacka i runął w dół. Spró­bował powstrzymać swój upadek i chwycił się jedną ręką za brzeg uskoku. Zawisł przez moment, a potem zaczął zsuwać się powoli w dół.

Dziewczyna stanęła nad nim i wciąż chichotała.

Usiłował wzmocnić swój uchwyt, lecz nie udało mu się. Tkwił teraz w dziurze po samą pierś.

Nogami starał się znaleźć jakieś oparcie, ale na próżno.

- Pozdrów ode mnie Zęba - powiedział z uśmiechem.

Zęba?

Geronimo wciąż osuwał się w głąb. Bezużyteczny brau-ning zaczął mu przeszkadzać. Miał jedną, jedyną szansę, ale musi się pozbyć karabinu. Nie było innego wyjścia.

Dziewczyna schyliła się i poklepała go po głowie.

- Pa, pa!

Wypuścił z ręki brauninga i z ledwością zdążył się złapać za jakiś występ. Przebierając bezradnie nogami w powietrzu, napotkał wreszcie na jakąś podporę i powoli podciągnął się do góry.

Kopnęła go w skroń.

Oszołomiony usiłował rozpaczliwie wydostać się z potrza­sku.

Kopnęła go drugi raz.

Jego uchwyt osłabł.

I jeszcze raz.

Nie potrafił już dłużej walczyć. Czuł, jak miękną mu nogi.

Następne kopnięcie.

Omdlałe ręce puściły i Geronimo zniknął w otworze.

Dziewczyna pochyliła się i pomachała ręką w głęboką czerń dziury.

- Pa, pa!

14.

Miał uczucie, jakby cały świat składał się wyłącznie z cier­pienia, i bał się otworzyć oczy, by znowu nie zalała go fala bó­lu. Przez głowę przelatywały mu jakieś oderwane wspomnie­nia. Wyprawa do Bliźniaczych Miast. Berta. Czubki. Pomyleńcy! Przypomniał sobie ich atak, szaleńca z młotkiem... Wzdrygnął się i wreszcie otworzył oczy, ale natychmiast tego pożałował, bo ostry ból poraził wszystkie jego nerwy.

Hickok uniósł się na łokciach. Leżał na pryczy w jakimś nieznanym pokoju. Wraz z nim było jeszcze dwóch mężczyzn, stojących naprzeciwko siebie po obu stronach drzwi.

- Zakład to zakład - powiedział olbrzym oparty o futrynę. - Zastawiłeś sześć magazynków, że on nie dojdzie do siebie, i pomyliłeś się. Do końca tygodnia chcę mieć moją amunicję.

Wielkolud ubrany był jedynie w dżinsy. Potężne mięśnie jego nagiego torsu napinały się pod czarną jak heban skórą.

- Czy mógłbym prosić o coś do picia? Czuję w ustach potworną suszę.

Szczur zacisnął pięści i ruszył w stronę Hickoka.

- Spokojnie, mały - powstrzymał go Niedźwiedź.

- Sam słyszałeś, co on mi nagadał! - pienił się Szczur. - Ci, którzy próbowali mnie obrazić, od dawna gryzą ziemię!

- Mam rozkaz utrzymać go przy życiu - przypomniał Niedźwiedź.

- Jeszcze będzie okazja - groził Szczur. - Prędzej czy później.

- Aleś mnie nastraszył! Nigdy w życiu nie bałem się bar­dziej niż teraz - kpił Hickok.

Szczur niechętnie cofnął się z powrotem na swoje miejsce.

- Lubisz ryzykować, co? - zagaił Niedźwiedź. - Jak się czujesz?

- Całkiem rozbity - przyznał Hickok. - O ile dobrze zro­zumiałem, jestem waszym więźniem.

- Zgadza się.

- A kim wy jesteście, chłopcy? Rogasami?

Tym razem to Szczur wybuchnął śmiechem.

- Słyszałeś go? Myśli, że jesteśmy Rogasami. Co za kre­tyn!

- Larwa miał rację - powiedział Niedźwiedź. - On nie jest z Bliźniaków.

- Skąd pochodzisz? - spytał Szczur.

- Chciałbyś wiedzieć, co? - odparł pytaniem Hickok.

- I tak się dowiemy - obiecał mu Szczur.

Hickok pomyślał o swoim uzbrojeniu. Henry'ego i oba py­tony mu zabrano, ale dwa inne rewolwery zostały pod skórza­nym kombinezonem. W porządku. Nie był bezbronny.

- Jak się tu dostałem? - spytał.

- Wysłaliśmy patrol, żeby sprawdził, co tu się działo po­przedniej nocy - odparł Niedźwiedź. - Przy okazji znaleźliśmy ciebie, nieprzytomnego.

Hickok usiadł na łóżku.

- Chcesz powiedzieć, że spędziłem tu półtora dnia? - spy­tał z niedowierzaniem.

- Jasne. Chłopcy z patrolu natknęli się na ciebie. Żyłeś je­szcze, pomimo paskudnej rany na głowie. Nie mogli zoriento­wać się, kim właściwie jesteś - nie Czubkiem, nie Rogasem. Nie jesteś też jednym z nas. Postanowili więc cię zabrać i poka­zać Larwie.

Hickok dopiero teraz zwrócił uwagę na pewną prawidło­wość.

Wyciągnął przed siebie prawą dłoń.

Niedźwiedź popatrzył na niego przez kilka chwil, najwyraźniej zaskoczony takim gestem. W końcu uścisnął ją, pewnie i mocno.

- Cieszę się, że cię poznałem, Niedźwiedź - powiedział Hickok. - Są jakieś szanse, żebym dostał coś do jedzenia? Mógł­bym z głodu pożreć całego... niedźwiedzia! - uśmiechnął się.

Murzyn odpowiedział szerokim uśmiechem.

Niedźwiedź odwrócił się na pięcie i posłał mu gniewne spojrzenie.

- Bo tak ci każę.

Szczur sięgał już za klamkę.

- I z nikim nie gadaj po drodze - ostrzegł go Niedźwiedź.

Szczur zniknął za drzwiami.

- Domyślam się, że jesteście Pornolami - rzekł Hickok.

Niedźwiedź skinął głową.

Niedźwiedź wzruszył ramionami.

Niedźwiedź drgnął, słysząc znajome imię. Klęknął przy posłaniu i uważnie wpatrywał się w twarz Hickoka.

- Berta?

- Tak. Znasz ją?

Skinął głową.

- Byliśmy przyjaciółmi - przyznał ponuro - zanim nie uciekła do Nomadów.

- Dlaczego to zrobiła?

Niedźwiedź skrzywił się.

- Torturował? W jaki sposób?

Niedźwiedź spuścił wzrok i zawstydził się.

- I on jej to zrobił?

Niedźwiedź przełknął ślinę.

Niedźwiedź zerknął na zamknięte drzwi, potem na Hickoka.

Przerażony Niedźwiedź wytrzeszczył oczy.

Hickok zastanawiał się nad jego słowami, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł Szczur z tacą z jedzeniem.

Niedźwiedź zerwał się pospiesznie na nogi.

Pot zalewał mu twarz i kroplami odrywał się od tłustego, podwójnego podbródka.

Niedźwiedź cofnął się kilka kroków.

- Larwa!

- A kogoś się spodziewał, Świętego Mikołaja? - huknął.

Szczur zbliżył się do posłania z tacą, na której stała miska zupy i szklanka wody.

Larwa niczym wielka piłka potoczył się w stronę Hicko­ka. Za nim do pokoju weszło czterech uzbrojonych po zęby zbi­rów.

Obstawa Larwy" - domyślił się Hickok.

Wypił łyk wody, udając że nie zwraca najmniejszej uwagi na obecność tłuściocha.

- Wiesz, kim jestem? - zapytał Larwa.

Powoli i bez wyraźnego zainteresowania Hickok spojrzał na łysą głowę, pochylającą się nad jego łóżkiem.

- Z tego miejsca wyglądasz jak wielka góra końskiego gówna.

Wszyscy w pokoju zamarli z przerażenia Larwa bez zmrużenia oka przełknął obrazę.

Hickoka ubawiła ta nieudolna próba zastraszenia go.

- Szkoda, że nie stało się na odwrót. - Podniósł do ust łyż­kę i spróbował zupy. Ohydna.

Hickok zerknął na Szczura, który szczerzył zęby w uśmiechu.

Larwa zaczął przechadzać się po pokoju.

- Widzisz, zawsze dostaję wszystko, co tylko zapragnę. Mogę sprawić, że twoje dalsze życie będzie pozbawione trosk albo przeciwnie, mogę wypełnić je bólem i cierpieniem. Wszy­stko zależy od ciebie.

Hickok skończył zupę i dokładnie oblizał usta, całkowicie ignorując słowa Larwy.

Hickok poczuł, jak żołądek zaczyna mu się buntować.

Wszyscy zgodnie skinęli głowami.

- Nie potrafię - kontynuował - odpowiedzieć na wszy­stkie twoje pytania. W mieście nie zachowało się za dużo ksią­żek, bowiem większość została zużyta jako opał podczas chło­dów. Od rodziców wiem, że Pornole są z tych, którzy przeżyli w tym mieście wojnę. Zajęli zachodnią część Bliźniaków i od tamtego czasu nieustannie walczą z Rogasami. Tak było od chwili, kiedy ten pieprzony Zahner nie założył kolonii Nomadów. Zabrali część terytorium naszych wrogów i zagnieździli się tam na dobre, komplikując nam wszystkim życie.

Zdezorientowany Hickok w dalszym ciągu nie rozumiał sytuacji, jaka panowała w mieście.

Larwa uniósł karabin i przyłożył go do ramienia.

- Wystarczy - oświadczył niecierpliwie. - Teraz twoja kolej.

Hickok nonszalancko rozparł się na posłaniu.

Hickok starał się ocenić, jaką wiedzą z zakresu geografii i historii może dysponować Larwa. Jeśli większość książek zo­stała zniszczona, to na pewno niewielką. Deadwood to przecież miejscowść, w której zginął Bili Hickok, bohater powieści o Dzi­kim Zachodzie...

- A może jesteście Wypatrywaczami? - spytał Larwa.

Larwa zmarszczył brwi.

Hickok uśmiechnął się. Co za głupiec! Udawał, że wie wię­cej niż wie, żeby zaimponować swoim podwładnym.

- Nawet na pewno - wysyczał Larwa.

Bez ostrzeżenia pochylił się i wbił kolbę henry'ego w brzuch Hickoka.

Hickok o mało nie zwymiotował.

Larwa chwycił go za kołnierz i postawił na nogi.

- Prawie mnie już miałeś, Hickok. Łykałem to twoje gów­no, zanim nie wspomniałeś o Zane Gray. Mówiłem ci, że wię­kszość książek w tym mieście została spalona, ale nie wszy­stkie. Ja sam mam ich tuzin. Jedna z nich, zatytułowana Dzień Bestii, została napisana przez faceta o imieniu Zane Gray. Nie­zły podstęp, gnojku!

Rzucił Hickoka na podłogę.

- Zabrać go do dziury! - rozkazał. - Tam się nauczy mó­wić prawdę!

15.

Stał w wejściu do namiotu. Promienie słońca połyskiwały na jego brązowych włosach, odbijały się od niebieskich oczu i spływały po śniadej, opalonej skórze. Był ubrany w czarne szorty i skórzane sandały; w ręku trzymał jedną z trzech nale­żących do Nomadów strzelb.

- Halo, Berta - przywitał się.

Berta usiłowała się podnieść, ale nie miała sił. Leżała na podartym materacu przykryta kocami. Cały jej prawy bok był zabandażowany.

- Leż spokojnie - powiedział. - Straciłaś zbyt wiele krwi.

Berta wyciągnęła ręce i ich dłonie spotkały się w uścisku.

- Zet, tak się cieszę, że cię znów widzę! - uśmiechnęła się serdecznie. - Tęskniłam za tobą.

Zahner usiadł na ziemi, tuż obok jej posłania.

Uważnie wpatrywał się w jej twarz, szukając najmniej­szych oznak fałszu.

Zahner patrzył jej w oczy.

Berta uśmiechnęła się. Po co powtarzał rzeczy, które ona doskonale znała? Nie mogła skoncentrować się na jego sło­wach. W jej umyśle ciągle odzywała się obawa o bezpieczeń­stwo Hickoka.

- Ci ludzie polegają na mnie - mówił dalej Zahner. - Nie mogę ich rozczarować. Myślałem, że samo stworzenie nowej grupy rozwiąże wszystkie problemy, lecz tak się nie stało. Wal­ka trwa nadal, jeszcze gorsza niż kiedyś. Pornole i Rogasi na­padają na nas, a my na nich. Daliśmy się znowu wciągnąć w to błędne koło bez wyjścia.

Nagle Zahner przestał mówić. Przygnębiony, ze spuszczo­ną głową, wpatrywał się w ziemię.

Potrząsnął głową i uśmiechnął się.

- No więc - kontynuował - doszedłem w końcu do wnio­sku, że jedynym rozwiązaniem byłaby ucieczka z miasta. Wy­brałem najbardziej zaufaną osobę i wysłałem ją w nadziei, że potrafi znaleźć dla nas wszystkich drogę ucieczki.

Wspomnienie tego haniebnego czynu powróciło do Berty. Czuła się teraz winna i upokorzona. Ze wstydem unikała wzro­ku człowieka, którego zdradziła.

Zahner zauważył jej zmieszanie.

- Minęły całe tygodnie, Berto. Byłem pewien, że zginęłaś przez ten mój przeklęty plan. Masz pojęcie, jak się czułem? Ileż to razy wypominałem sobie własną głupotę - jego głos przybie­rał na sile. - Pojmujesz, przez co przeszedłem?!

- Jest mi naprawdę bardzo przykro - przepraszała go. - Nie chciałam... Nie myślałam o tym w ten sposób.

Spuściła głowę, starając się powstrzymać łzy. Zahner podszedł bliżej i usiadł na materacu obok niej.

Berta chwyciła go za rękę.

Podniosła głowę, jej oczy były pełne łez.

Przy ostatnich słowach wybuchnęła płaczem. Zaskoczony Zahner objął ją delikatnie i próbował uspokoić.

- Nie martw się. Przecież ci wybaczyliśmy.

- Ale ja nie potrafię wybaczyć sobie samej - wymamrotała.

Zahner odchylił się od tyłu z uśmiechem.

- W takim razie zacznij od samego początku. Słucham.

Opowiedziała mu wszystko, nie ukrywała żadnego szcze­gółu swojej tułaczki. Mówiła o tym, jak została pojmana i wie­lokrotnie zgwałcona, a potem poddana torturom. W końcu poruszyła temat Rodziny i ludzi, których poznała, a zwłaszcza jednego z nich, który zdobył jej serce.

Zahner słuchał jej cierpliwie. Kiedy w swej opowieści do­tarła do Rodziny i Domu, gdzie mieszkała, pewien pomysł przyszedł mu do głowy.

Berta skończyła i zmęczona opadła na posłanie.

Jego oczy, po raz pierwszy od wielu tygodni, rozbłysły nadzieją.

- Naszego nowego domu - powtórzył Zahner rozpromie­niony. - Po prostu do Domu!

16.

Nie wiedział już, jak długo błądził po omacku w ciemno­ściach, badając każdy krok wyciągniętą stopą. Używał zapałek tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne.

Dobry Boże, czy długo jeszcze miał taplać się w tej śmier­dzącej mazi? Narastający niepokój doprowadzał go do szału, miał ocho­tę oprzeć gdzieś głowę, zamknąć oczy i zasnąć.

Znowu usłyszał te odgłosy, które niczym złowieszcza przestroga, nie pozwalały na sen.

Chciał przynajmniej przetrzeć zmęczone powieki, ale w porę dotarło do niego, że może sobie zainfekować oczy, a na­wet całą twarz. Ile to już czasu minęło, odkąd wpadł w ten labi­rynt tuneli? Pamiętał, jak leciał w dół, po czym niefortunnie wylądował skręcając sobie prawą kostkę. Na szczęście odnalazł brauninga i przy jego pomocy zdołał jakoś wstać. Tamta dziew­czyna śmiała się z niego. Potem usłyszał szuranie i coś przykry­ło otwór, którym się tu dostał. Zapadły kompletne ciemności. Próbował wspinać się w górę szybu, ale nadaremnie. Zdecydo­wał się więc ruszyć w głąb tunelu.

Był to istny koszmar!

Wysokość tunelu była różna. Czasem mógł iść swobodnie, wyprostowany, innym razem pełzał na czworakach, cały oble­piony śmierdzącym błotem. Powietrze było wilgotne i duszne. Łokcie i kolana miał zdarte do krwi, skręcona kostka pulsowała bólem, a żołądek wciąż przypominał o dręczącym go głodzie.

A poza tym te dźwięki.

Na początku panowała śmiertelna cisza. Nie potrafił do­kładnie określić, kiedy po raz pierwszy usłyszał odgłosy skro­bania i ciche popiskiwania. To było chyba wtedy, kiedy przeci­skał się przez jakąś wąską szczelinę. Po przejściu Geronima przez tę przeszkodę, dotarł do niego wysoki pisk. Zatrzymał się, bezskutecznie poszukując źródła dźwięku. Jego oczy na tyle przyzwyczaiły się do panujących ciemności, że potrafił już od­różnić otaczające go szczegóły.

Potem na kilka chwil zmorzył go sen, gwałtownie przerwa­ny dotykiem drobnych zębów, szarpiących jego dłoń. Zerwał się, cofnął rękę i sięgnął po zapałki, skonfiskowane kiedyś Wypatrywaczom. Szybko zapalił jedną i w świetle małego drżące­go płomyka ujrzał dwa czerwone punkciki, spoglądające na nie­go z ciemności.

Szczury.

Teraz, kiedy stracił rachubę czasu, coraz trudniej przycho­dziło mu zmagać się z ogarniającym go zmęczeniem. Zastana­wiał się, dlaczego nie atakowały. Było ich przecież coraz wię­cej i więcej, odkąd samotny szczur odnalazł go i głośnym pi­skiem powiadomił o tym pozostałych.

Sufit tunelu nieco się podniósł, więc wstał. Mógł rozpro­stować zmęczone mięśnie. Zwrócił uwagę na stłumiony szelest, wypełniający teraz cały tunel.

Pora zapalić kolejną zapałkę.

Kiedy zrobił to po raz pierwszy, ujrzał tylko jedną parę czerwonych oczu, następnie razem było ich ze dwadzieścia, ostatnio około sześćdziesiąt.

A teraz?

Potarł zapałką o bok pudełka i uniósł płomień nad głową.

Boże!

Poczuł, jak zimny pot spływa mu po plecach. Na pewno wiedziały, że i tak nie zdoła im uciec. Pilnowały swojej ofiary. Zobaczył istną mozaikę czerwonych punkcików.

Ruszył ostrożnie przed siebie: obawiał się nadepnąć na któregoś z gryzoni, by nie sprowokować ich do zmasowanego ataku. Wyobrażał sobie własne ciało rozszarpywane na strzępy setkami ostrych jak brzytwa zębów.

Musi być jakieś wyjście z tej pułapki!

Co mogli robić pozostali? Czy ocaleli i dotarli do FOKI?

Geronimo zmrużył oczy. Wydawało mu się, że tunel przed nim trochę pojaśniał.

Coś uderzyło w jego prawą nogę.

Po chwili znów poczuł dotknięcie.

Przyśpieszył, nie bacząc na skręconą kostkę.

Szczury wokół zapiszczały gwałtownie.

Co się dzieje?

Zwiększył tempo, pewien, że w oddali znajduje się jakieś źródło światła. Czyżby odnalazł wyjście z labiryntu?

Jakiś szczur rzucił się na jego nogę i przegryzając spodnie, zranił skórę powyżej kolana.

Geronimo trafił gryzonia kolbą. Szczur wyleciał w powie­trze i uderzył o ścianę. Następny zdążył ugryźć go w udo, zanim nie został odrzu­cony na bok uderzeniem pięści.

Niezwłocznie zastąpiły go dwa inne, wściekłe i żądne krwi.

Geronimo ruszył biegiem w stronę światła. Przeczuwał, że szczury przygotowywały się do masowego ataku, najwyraźniej nie chcąc dopuścić, by zdołał dotrzeć do wyjścia z tunelu.

Musi mu się udać!

Z głośnym piskiem jeden ze szczurów wyskoczył w górę jak sprężyna i wylądował mu na plecach, czepiając się bluzy. Następny skoczył, ale chybił i zwalił się z powrotem na ziemię.

Geronimo stąpał teraz po morzu szczurów i kopniakami to­rował sobie drogę.

Coś otarło się o jego policzek.

Tymczasem światło stawało się coraz bardziej widoczne. Zostało mu nie więcej niż kilkadziesiąt metrów.

Ze wszystkich stron do atakujących szczurów dołączało coraz więcej nowych.

Zaczął biec.

Podczas biegu otworzył ogień z brauninga i posłał długą serię przed siebie oraz kilka strzałów za siebie.

Teraz albo nigdy!

Biegiem przebył dziesięć metrów, nie atakowany z tyłu. Kolejne dziesięć metrów. Dwadzieścia. Widział przed sobą, jak tunel rozszerza się tworząc obszerną salę. Światło pochodziło właśnie z niej.

Wielki szczur odbił się od jego piersi.

Następny wbił się zębami w pośladek.

Jeszcze tylko kilka kroków!

Nadepnął nogą na biegnącego szczura i pośliznął się, roz­paczliwie szukając oparcia. Wpadł głową prosto w zbiornik wypełniony ciemną, gryzącą cieczą. Przy wynurzeniu połknął niechcący kilka łyków ciepłego, kwaśnego płynu, którego smak wywoływał mdłości.

Przetarł oczy spodziewając się zobaczyć wokół siebie kłę­biące się szczury.

Nie było żadnego.

Szczury zniknęły!

Gapił się w tunel, którym się tu dostał i niczego nie rozu­miał. Co się z nimi stało?

Ostry, kłujący ból w dole pleców przypomniał mu, że je­den z gryzoni nie zrezygnował jeszcze ze swojej zdobyczy. Sięgnął do tyłu ręką i zacisnął palce na śliskim futerku, w koń­cu wrzucił go do wody.

Szczur wypłynął na powierzchnię, i machając łapkami, gwałtownie oddalił się od Geronimo.

Indianin rozejrzał się po pomieszczeniu. Była to przestron­na sala, całkowicie zalana wodą. Wpadało do niej kilka tuneli. Całą powierzchnię zbiornika pokrywała gruba warstwa śmieci i odpadków. Światło padało z góry, ze szczeliny w suficie. Me­talowe klamry wbite w ścianę prowadziły wprost do otworu wyjściowego.

Słońce! Najdroższe słońce! Jeszcze nigdy nie wyglądało tak cudownie!

Geronimo uśmiechnął się odprężony. Koniec koszmaru. Teraz postara się o trochę jedzenia i wróci tam, gdzie zostawił Joshuę.

Postanowił odnaleźć swojego brauninga, który wypadł mu z ręki podczas upadku. Schylił się i macał dłońmi pod powierz­chnią wody. Próbował wyczuć go stopami na mulistym dnie, jednak bez skutku.

Karabin zginął.

Westchnął rozczarowany. Nic nie mógł na to poradzić.

Z przygnębiającego nastroju wyrwały go raptem jakieś ru­chy, głośny chlupot i pisk.

Odwrócił się i zauważył kręgi na wodzie, ale nigdzie nie było widać śladu szczura. Skierował się ku światłu. Im prędzej się stąd wydostanie, tym lepiej.

W niektórych miejscach śmieci tarasowały mu drogę i mu­siał odpychać je na bok rękami. Starannie macał nogami dno, bowiem nie miał ochoty wpaść w jakąś dziurę i ponownie za­nurzyć się w ohydnej cieczy. Powoli szedł do przodu.

Jakiś ruch z prawej strony zwrócił jego uwagę.

Zatrzymał się i spojrzał zaniepokojony na śmieci, które uniesione falą, zatrzymały się obok niego.

Co się dzieje? Czyżby w tym zbiorniku żyło jakieś większe zwierzę? Ta myśl popędziła go do wyjścia. Przyśpieszył kroku, czując, że poziom wody podniósł się nieco, bo sięgał teraz jego piersi.

Z lewej strony dobiegł go skrzek żaby.

Żaba! Odetchnął z ulgą. Nawet w takim środowisku prze­trwały pewne formy życia. To pocieszające!

Kolejna sterta śmieci zgromadzona wokół długiego, leżą­cego poziomo na wodzie pnia, zablokowała mu przejście. Wy­ciągnął rękę i odepchnął ją. Zdziwił się, kiedy zobaczył, że kło­da popłynęła dalej, niezależnie od jego pchnięcia.

Wtem wielki stwór wyskoczył z wody i wyginając się w łuk, uderzył go ogonem w głowę. Swoim potężnym ciel­skiem wzbił przy tym istną fontannę, która opadła wprost na zaskoczonego Geronimo.

Indianin stracił grunt pod nogami i oszołomiony wpadł do wody. Przed oczami mignął mu jeszcze wystający z jeziora dłu­gi, zwężony na końcu zielony łeb, żółte, wyłupiaste oczy i roz­dziawiona paszcza, wypełniona kilkoma rzędami ogromnych zębów.

Zęby!

17.

- A teraz, cwany dupku - kpił z niego Larwa - masz coś jeszcze do powiedzenia?

Ciało Hickoka wisiało na linie przywiązanej do poziomej belki i kołysało się powoli raz w jedną, raz w druga, stronę. Na belce leżał Szczur, który ze złośliwą satysfakcją pociągał za li­nę i usiłował doprowadzić Hickoka do mdłości.

- Warunki, w jakich przyjmujesz swoich gości, pozosta­wiają wiele do życzenia, tłuściochu - odciął się Hickok.

Larwa stanął na brzegu dziury wraz z czterema członkami swojej obstawy i Niedźwiedziem.

Larwa uniósł henry'ego, ale rozmyślił się.

- Nie - powiedział.- Chcę, żebyś umierał powoli. Bę­dziesz czuł, jak szczury pożerają twoje ciało od stóp w górę. Wrócę tu, by ujrzeć przerażenie w twoich oczach!

Hickok ziewnął ostentacyjnie.

Zbierający się do odejścia grubas przystanął i odwrócił się w stronę Hickoka.

Hickok zauważył, że Niedźwiedź odwraca twarz, starając się nie wybuchnąć śmiechem.

Larwie nie było jednak do śmiechu.

Obstawa ruszyła za swoim przywódcą.

Co do diabła? - zastanawiał się Hickok.

Nie musiał długo czekać na odpowiedź. Stojąc nad nim Szczur opróżnił wprost na niego swój pę­cherz.

Kiedy pierwsza kropla deszczu dotknęła jego włosów i ra­mion Hickok pochylił głowę i wstrzymał oddech. Sukinsyn! Cholerny skurwiel! Dostanie go, choćby miał to przypłacić własnym życiem!

- Hickok? - zawołał Szczur. - Teraz tobie przydałaby się kąpiel!

Słyszał śmiech pozostałych, kiedy dołączył do nich Szczur, potem był tylko trzask zamykanych drzwi. Mógł sobie teraz pogratulować. Udało mu się wpakować w całkiem niezłe tarapaty! Co dalej?

Zastanawiał się nad swoim położeniem.

Larwa zawiesił go w okrągłej dziurze. Umocowane nad je­go głową dwie pochodnie oświetlały blaskiem jej dno. Zauwa­żył tam trzy czarne otwory. Tunele. Dokąd prowadziły - nie miało to większego znaczenia. Wkrótce wyjdą z nich szczury, by go pożreć. Doprawdy, niezbyt przyjemna perspektywa. Dziura, w której wisiał, znajdowała się w podziemiach budyn­ku, gdzie Pornusy mieli swoje kwatery. Nie przyjrzał mu się dokładnie, bo kiedy wlekli go w dół po schodach, wciąż był ogłuszony uderzeniem zadanym mu przez Larwę. Napotkani po drodze Pornole ustępowali im służalczo miejsca. Najwyraźniej Larwa rządził, za pomocą terroru. Hickok miał zamiar wyko­rzystać ten fakt, kiedy już wydostanie się z tej pułapki.

Uwolni się?

Kogo starał się oszukać?

Powinien raczej powiedzieć - jeśli...

Wysoki dobiegający z dołu pisk przerwał jego rozmyśla­nia. Spojrzał w głąb dziury. Szczur stanął dokładnie pod nim. Zmarszczył nos i poru­szał wąsami.

- Jazda stąd, bydlaku! - wrzasnął Hickok.

Szczur zniknął w jednym z tuneli.

Hickok uśmiechnął się. Punkt dla niego. Dzięki Bogu, miał nadal swoje rewolwery. Tacy spryciarze a przegapili ukrytą pod ubraniem broń. Kiedy wiązali mu ręce, jeden ze strażników trzymał go pod łokcie, podczas gdy drugi ciasno okręcał sznu­rem nadgarstki. Potem zaprowadzili go nad brzeg dziury, przy­mocowali drugi koniec liny do przełożonej nad nią belki i wrzu­cili go wprost do ciemnej jamy. Omal nie wyrwało mu ramion, kiedy lina naprężyła się pod jego ciężarem. Musiał zacisnąć zę­by, by nie krzyknąć z bólu, lecz nie miał zamiaru dawać Larwie satysfakcji. Zamiast tego zdobył się na uśmiech, patrząc w górę na swego oprawcę.

Z dna jamy dobiegły kolejne piski.

Spojrzał ponownie w dół.

Były tam już dwa szczury.

- Przyprowadziłeś swoją żonę, co, szczurku? - szepnął Hickok. - Dalej, nie krępuj się. Skocz jeszcze po swoje dziecia­ki! Zróbcie sobie rodzinny piknik.

Kolejne dwa szczury wyłoniły się z czarnego otworu.

Aha!

Najwyższa pora wiać z tego miejsca!

Hickok patrzył na gromadzące się pod nim gryzonie. Jego nogi zwisały w niedużej odległości od dna.

Jeden ze szczurów podskoczył i odbiwszy się od prawej stopy Hickoka, upadł na ziemię.

- Spróbuj jeszcze, na pewno ci się uda - poradził mu.

Jakby zachęcony jego uwagą szczur ponowił skok, ale zno­wu chybił.

Zawzięty, mały sukinsyn!

Hickok skoncentrował się na napinaniu mięśni i dzięki temu zdołał uchwycić linę dłońmi. Dobrze. Ale to dopiero począ­tek.

Poczuł kolejne uderzenie szczura, który próbował dosięg­nąć jego stopy.

Zaczął huśtać się na sznurze tak mocno, że jego długie nogi znalazły się w położeniu równoległym do belki, na której wi­siał. Świetnie! Teraz z całej siły wyrzucił nogi wysoko w górę i, oplatając nimi belkę, jednym szybkim ruchem przerzucił przez nią swój tułów, przytrzymując się jednocześnie łokciami i udami w obawie, że w każdej chwili może stracić oparcie i ru­nąć z powrotem w dół.

Udało się!

W duchu pogratulował sobie sukcesu.

Jak dotąd wszystko przebiegało zgodnie z planem. Wydo­stał się z dziury i siedział okrakiem na belce. Ale co dalej? Wciąż był do niej przywiązany za ręce.

W jaki sposób mógłby uwolnić się teraz z więzów?

Kiedy patrzył w dół, przyszedł mu do głowy pewien po­mysł. Spróbuje przegryźć sznur krępujący nadgarstki. Niestety lina była gruba i spleciona z syntetycznego włókna. Niewielka szansa na przegryzienie jej własnymi zębami.

A więc co robić?

Potrzebował jakiegoś ostrza, ale czy zdoła po nie sięgnąć, bez utraty równowagi?

- Ciasteczko z kremem! - dodał sobie otuchy.

Powoli, z najwyższą ostrożnością przyciągnął nogi do tu­łowia, aż kolanami dosięgnął własnych łokci. Teraz jego uda silnie obejmowały belkę; uniósł się do pozycji siedzącej. Dobra jest! Opuścił ręce i zza lewej nogawki skórzanych spodni wy­ciągnął broń.

Teraz możecie tu przyjść! Jak na zawołanie drzwi otworzyły się gwałtownie. Hickok trzymał magnum z palcem zaciśniętym na spuście. W progu stanął Niedźwiedź.

- Nie strzelaj, Hickok - rzucił pośpiesznie. - Przyszedłem ci pomóc!

- Zamknij drzwi! - warknął Hickok.

Niedźwiedź bez wahania spełnił polecenie.

- Dlaczego to robisz? To ty pomogłeś Bercie?!

- Tak, ja. Jest wielu takich jak ja, mamy dość pouczania, co mamy robić. Jesteśmy także wyczerpani bezsensownymi bitwami z Rogasami i Nomadami.

Hickok spojrzał na drzwi. Piwnica była pusta, brakowało nawet podłogi. Pomyślał, że to pomieszczenie musiało być w trakcie remontu, który przerwała wojna.

Hickok zbliżył się do drzwi. Otwierają się do środka. Do­brze.

- Samobójstwa? O czym ty mówisz?

Murzyn nerwowo skubał spodnie.

- Chodzi o to - przerwał mu Niedźwiedź - że pomóc ci w ucieczce to jedno, a startować przeciwko Larwie, to zupełnie inna sprawa.

Hickok uśmiechnął się.

- Mam zamiar zaczekać na Larwę i jego obstawę, a kiedy nadejdą, pozabijam ich wszystkich.

Niedźwiedź zaśmiał się rozbawiony.

Hickok pokiwał głową.

18.

Odpoczywał na wygodnym łóżku w przestronnym pokoju, oświetlonym promieniami słońca, wpadającymi przez cztery okna. Nad nimi zwisały kolorowe, niebieskie zasłony. Wybla­kły dywan przykrywał drewnianą podłogę. Obok łóżka stał dę­bowy stolik, na którym leżały resztki jego ostatniego posiłku.

Joshua westchnął z ulgą. Jego głowę drobiazgowo opatrzo­no i zabandażowano, zmieniono mu ubranie na strój podobny do tych, jakie nosili tu wszyscy: czarną koszulę i spodnie.

Drzwi otworzyły się i do środka wszedł, wyraźnie utyka­jąc, niski brodaty mężczyzna o siwych włosach.

Wielebny był również przyodziany na czarno. Podszedł i usiadł na brzegu łóżka.

- Naturalnie! - Paul podniósł głos. - Nikt inny nie wchodzi w rachubę. Wciąż zapominam, że ty nie jesteś z Bliźniaczych Miast. Zdumiewające! - dodał przepraszająco.

Paul zmarszczył brwi.

Paul oparł się na łokciu.

- Fascynujące - zauważył Joshua. - W ten sposób Minne­apolis dostało się w ręce handlarza pornografią, a St.Paul opanowaliście wy, Pierwszy Kościół Nazareński. Dwumiasto po­dzielone zostało pomiędzy całkowicie sobie przeciwstawne grupy.

Paul skinął głową.

- Wasze życie seksualne?

Paul zarumienił się.

- Tak. Twierdzili, że moralność tłumi naszą aktywność na tym polu.

- Dlatego nazywają was Rogasami - skonstatował Joshua.

Tego wyrażenia używali czasami mężczyźni należący do Rodziny, zwłaszcza Wojownicy, którzy lubili żartować w nie­zbyt wyszukany sposób. Ostatnim razem tego dwuznacznego, ale nie wulgarnego słowa użył Hickok w historii o Wojowniku, który spotkawszy w lesie ponętną dziewczynę nie bardzo wie­dział, co ma z nią robić, ponieważ oblał kurs z teamtu: „Zasto­sowanie narządów płciowych człowieka w procesie reprodu­kcji". Takie kursy prowadzili członkowie starszyzny. Joshua przypadkowo usłyszał tę anegdotę i pomimo początkowego zmieszania, uśmiał się do łez. Hickok miał bowiem niezwykły dar opowiadania różnych historii. Ciekawe, co mogło się z nim teraz dziać? Gdzie byli Blade, Geronimo, Berta? Dotarło do niego, że Paul mówi coś dalej:

Paul skrzywił się.

Paul wybuchnął śmiechem.

- Nie możesz od nas oczekiwać, byśmy starali się porozu­mieć z Pornolami albo z Nomadami i żyli z nimi w zgodzie.

- Właśnie na to liczę - stwierdził Joshua. - Waszym obo­wiązkiem jest uczynić w ich stronę gest przyjaźni i pojednania.

Paul zerwał się na nogi.

- Naturalnie. Zejdę na dół i przyniosę ci swój egzemplarz.

Paul ruszył w stronę drzwi.

Paul zniknął za drzwiami.

Joshua przeżywał ogromne emocje. W rozważaniach o swoim dotychczasowym losie przyznawał się do sprawianych swoim przyjaciołom zawodów i kłopotów. Cóż pożytecznego dla nich uczynił? Protestował za każdym razem, kiedy Wojow­nicy bronili się przed atakiem wrogów. Narzekał i lamentował, jeśli kogoś zabili. Wprawdzie udało mu się ocalić Bertę z rąk Brutów, ale później nie popisał się specjalnie. Podczas walk z Czubkami jego obecność nie na wiele się przydała. W tej chwili nadarza się wyśmienita okazja, by pokazać, co potrafi. Zamierza pogodzić ze sobą Rogasów i Pornoli, przerwać ten bezsensowny rozlew krwi. W Bliźniaczych Miastach starczy miejsca dla wszystkich grup. Efektywne zrealizowanie tego projektu, godnie uwieńczyłoby jego udział w wyprawie. Ale czy to w ogóle jest możliwe - przecież Rogasi i Pornole wal­czyli ze sobą przez prawie sto lat. Wiedział doskonale, jak trud­no jest obudzić ludzkie uczucia w tych, dla których zabijanie stało się chlebem powszednim. Jedynie fakt istnienia Nomadów pod przywództwem Zahnera napawał go nadzieją. Jeśli przyłą­czyło się do niego tak wiele osób, należących przedtem do wal­czących ze sobą obozów, mogło to świadczyć o tym, że więk­szość ludzi miała już dosyć wojny i pragnęła pokoju.

Paul wrócił z Biblią.

Joshua w dalszym ciągu wertował Biblię.

Paula dziwiła śmiałość, z jaką Joshua przepytywał go z Pisma Świętego. Jego dostojeństwo, pewność siebie i głęboka wiara zrobiły na nim duże wrażenie.

- W Biblii nie ma przecież żadnych sprzeczności.

Joshua przerwał kartkowanie Pisma Świętego.

- Na przykład Psalm pierwszy. Werset piąty i szósty. - Joshua przebiegł palcem po linijkach, czytając na głos: - „Prze­to nie ostoją się bezbożni na sądzie ani grzesznicy w zgroma­dzeniu sprawiedliwych. Gdyż Pan troszczy się o drogę spra­wiedliwych, droga zaś bezbożnych wiedzie donikąd" [Cytowane fragmenty Pisma Świętego pochodzą z przekładu opracowanego przez zespól powołany przez Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne w Warszawie.] - zakończył cytat.

Paul uśmiechnął się z satysfakcją.

Paul uniósł głowę i podrapał się w brodę.

- Boję się tych nauk... - zaczął.

Joshua odnalazł w Biblii Ewangelię według świętego Jana i odczytał z niej rozdział piąty, werset dwudziesty czwarty:

Joshua znalazł kolejny fragment z tej samej Ewangelii:

Joshua spróbował jeszcze jednego cytatu z rozdziału dwu­nastego, werset czterdziesty szósty i siódmy:

- Ja jako światłość przyszedłem na świat, aby nie pozo­stawał w ciemności nikt, kto wierzy we mnie. A jeśliby kto słu­chał słów moich, a nie przestrzegał ich, Ja go nie sądzę: nie przyszedłem bowiem sądzić świata, ale świat zbawić."

Paul spoglądał teraz na Joshuę z respektem i podziwem.

- Jestem pod wrażeniem - przyznał Paul.

Joshua pochylił się w jego stronę.

- Nie wiem tylko, czy znajdzie się ktoś, kto chciałby tam pójść - stwierdził Paul. - Myślałem o sobie, ale ich obecny przywódca, Larwa poprzysiągł, że ukrzyżuje mnie na płonącym krzyżu...

- Nawet nie przyszłoby mi do głowy prosić cię, abyś wy­wierał nacisk na któregoś ze swoich braci lub sam się narażał. - Joshua położył rękę na ramieniu Paula. - To był mój pomysł i ja będę pośrednikiem.

Paul zdecydowanie potrząsnął głową.

Paul zbliżył się do jego łóżka.

Joshuę rozbawił ten wybuch entuzjazmu.

Przygnębiony Paul usiadł obok niego na łóżku.

- Jak zamierzasz to uczynić? Twój Dom jest daleko stąd.

Joshua zawahał się. Pomimo całej sympatii, jaką żywił do Paula, postanowił nie wspominać o FOCE.

- Znajdę sposób, ale najpierw muszę wiedzieć, co z moi mi przyjaciółmi. Wrócę do miejsca, w którym zaatakowali nas Czubki.

Paul skinął głową.

- Pomożemy ci ich odnaleźć. Moi ludzie znaleźli cię nie­przytomnego pomiędzy stosami zabitych. Pójdziemy tam i wte­dy przekonasz się, czy zostały jakieś ślady po twoich przyjacio­łach.

Joshua uśmiechnął się zadowolony ze swego podstępu.

- W takim razie wyruszymy w ciągu najbliższych godzin.

Paul pokiwał głową i zniknął za drzwiami.

Joshua był z siebie bardzo zadowolony. Co prawda przed chwilą oszukał swojego brata, żarliwego wyznawcę tej samej Wiary, jednak jego kłamstwo było w pewnym sensie uspra­wiedliwione. Pójdzie wraz z nimi do miejsca, w którym wal­czył wraz z przyjaciółmi przeciw Czubkom. Potem poczeka na odpowiednią sposobność, by móc bez przeszkód dotrzeć do obozu Pornoli. To nie powinno być trudne. Przekona ich o ko­nieczności rozmowy z przywódcą i wtedy spróbuje namówić go na spotkanie z Paulem. To jest do zrobienia.

Joshua uśmiechnął się.

19.

Jeśli wkrótce go nie zabiją, to z pewnością wyręczy ich w tym upał.

Blade usiłował odwrócić się od słońca, które świeciło mu prosto w oczy. Był kolejny sierpniowy, gorący dzień, w trakcie którego smażył się na słońcu i cierpiał od oparzeń.

Gdy obudził się po napaści w Alei Uniwersyteckiej, był już w innym miejscu. Zupełnie nagi i z rozłożonymi szeroko koń­czynami leżał na plecach, przywiązany do czterech słupków wbitych w ziemię. Przed nim wznosił się zrujnowany, wysoki budynek. Na ocalałej ścianie wisiała wypłowiała, zakurzona tablica, informująca Blade'a, że znajduje się przed jednym z oddziałów Stanowego Szpitala Minnesoty dla psychicznie chorych kryminalistów.

- A niech to szlag!

Przez ponad dwa dni leżał bezbronny i wystawiony na wszelkie niebezpieczeństwa, czekając na śmierć z rąk Czub­ków.

Jakiś cień padł na jego twarz i Blade rozpoznał w przyby­łym Clorga, przywódcę Czubków.

Clorg uśmiechnął się do Blade'a, ukazując bezzębne dziąsła.

- Duży Człowiek głodny? Duży Człowiek głodny?

Blade zaczynał być wściekły. Clorg przychodził do niego kilkakrotnie i zadawał pytania, drażniąc się z nim jak z dziec­kiem. Przestał odpowiadać na jego zaczepki.

Clorg wziął zamach i kopnął go w bok.

Blade napiął mięśnie; liny ciasno związane wokół nadgar­stków i kostek wpiły mu się w ciało. Ten, kto przywiązał go do słupków, kiedy był nieprzytomny, zrobił to bardzo starannie. Lina zaciśnięta była tak silnie, że niemal uniemożliwiała krąże­nie krwi. Stracił kompletnie czucie w dłoniach i stopach.

- Chce pić? Chce pić? - Clorg pochylił się nad jeńcem i przyglądał się mu z uwagą.

Blade postanowił odpowiedzieć, by uniknąć kolejnych ra­zów.

Clorg wybuchnął głośnym śmiechem.

Gdybym był wolny - myślał Blade - skręciłbym ci ten twój śmierdzący kark!"

Kolejny Czubek, karzeł, utykający wyraźnie na jedną nogę i pozbawiony lewego ucha, dołączył do nich.

Clorg klepnął go w ramię.

Tamten wykrzywił twarz w uśmiechu.

Clorg zerknął w dół na Blade'a.

- Niedługo jest Fant! - oświadczył. - Nie trzeba wody! Nie trzeba jeść! Sam być zjedzony!

Odszedł.

Miał spieczone, wyschnięte gardło i obrzmiały język, toteż mówienie przychodziło mu z największym trudem.

- Każdy przyzwoity człowiek by ci współczuł.

- Nazywam się Blade - przedstawił się. - A ty?

Mężczyzna wyprostował się i zamaszystym ruchem położył sobie na piersi prawą dłoń.

- Ja, panie, jestem drzewem! Ciągle opadają mi liście.

Blade przymknął oczy rozczarowany. Kim był ten pieprzo­ny Fant? Co się stanie, kiedy się tu zjawi?

Ktoś zachichotał.

Otworzył oczy. Drzewo poszedł sobie i zamiast niego uj­rzał młodą kobietę i dziewczynkę, która mogła mieć około dwunastu lat. Kobieta o długich, czarnych, brudnych włosach nosiła zielone szorty i niebieską bluzkę. Z przodu przez okrągłe dziury wystawały na zewnątrz jej piersi. Lewy sutek był znie­kształcony i widniały na nim ślady zębów. Dziewczynka ubra­na była jedynie w brązową koszulę.

Kobieta uklękła obok Blade'a, popatrzyła na niego i uśmiechnęła się.

Blade odpowiedział uśmiechem. Spróbował oblizać spie­rzchnięte usta.

- Nazywam się Blade.

Kobieta z rozmachem uderzyła go w twarz.

- Zamknij się!

Blade poczuł krew spływającą mu z ust. Dziewczynka wyciągnęła palec i dotknęła krwawiącej wargi. Potem uniosła go, pomazanego krwią, i włożyła do buzi.

- Patrz! - rozkazała jej matka.

Czego one od niego chcą? Wykręcił głowę, by mieć na nie oko.

Znienacka kobieta chwyciła w rękę jego zwiotczały czło­nek i pokazała go córce.

Nie!

Szarpnął się i z całej siły napiął mięśnie.

Kobieta uderzyła go pięścią w podbródek. Jego głowa opadła bezwładnie do tyłu.

Dobry Boże. Nie pozwól, by go okaleczyła!

- Widzisz? - kobieta wskazywała na jego męskość.

Dziewczynka skinęła główką, nie wyjmując palca z buzi.

- Mężczyzna - powiedziała jej matka, potrząsając peni­sem. Następnie włożyła sobie rękę pomiędzy nogi i dodała: - Kobieta.

Dziecko przyglądało się jej z uwagą.

- Kobieta nie ma ptaszka - stwierdziła kobieta. - Wi­dzisz?

Dziewczynka przestała na moment ssać palec.

- Widzę.

Dziecko pochyliło się i dotknęło najpierw Blade'a, a po­tem siebie.

Blade odetchnął z ulgą.

- Wygląda nieładnie - naiwnie powiedziało dziecko.

Kobieta zastanawiała się przez chwilę, wreszcie stwierdzi­ła z uśmiechem:

Blade'owi nie podobał się sposób, w jaki dziewczynka pa­trzyła na niego.

Dziewczynka tupnęła nóżką w ziemię.

Kobieta obejrzała się przez ramię.

- Tak! Tak! Tak! - wrzeszczała jej córka, czerwona ze złości.

Kobieta uderzyła ją w twarz.

Dziewczynka umilkła, patrząc spode łba na Blade'a.

Matka zaczęła się oddalać. Dziecko niechętnie podążało za nią.

Mój Boże! O mały włos!...

Zaraz, dlaczego ta kobieta mówiła, że Clorg to dostanie? Blade pomyślał o Jenny. Tak bardzo za nią tęsknił! Jak tylko wróci do Domu już nigdy jej nie opuści. Polubi zacisze domo­wego ogniska, zrezygnuje ze swojego dotychczasowego zaję­cia. Po co mi te zbędne obciążenia? Niepotrzebny nikomu trud?

Co się z nim dzieje? Odrobina trudności, trochę niepowo­dzeń i już się poddaje. Wyrzeka się wszystkich wartości, któ­rym do tej pory służył?

Skoncentrował się na odparciu zdradzieckich myśli. Fizy­czne wyczerpanie zaczynało najwyraźniej zbierać swoje żniwo, pozbawiając go sił fizycznych i równowagi umysłowej.

Gdzieś z tyłu narastało poruszenie. Odgłosy kroków i pro­wadzonych rozmów stawały się coraz głośniejsze.

Rozejrzał się i ze zdziwieniem stwierdził, że Czubki dużą grupą otaczają go z trzech stron.

Znajdował się pośrodku porośniętego trawą placyku, miej­sca zebrań Czubków. O każdej porze dnia przebywało na nim co najmniej kilkanaście osób. Na noc kryli się do wnętrza bu­dynku i zostawiali go samego. Pierwszej nocy nie mógł zasnąć w obawie przed dzikimi zwierzętami. Ku jego zaskoczeniu, nic złego mu się nie przydarzyło. Ani jedno zwierzę nie zaatakowa­ło go w nocy. Musiał istnieć ku temu jakiś powód.

Tłum Czubków ciągle rósł. Do tej pory nie widział ich aż tylu na raz.

Z tłumu wyłonił się Clorg z commando w ręku. W eskor­cie sześciu mężczyzn zbliżył się do Blade'a i ze złością mach­nął mu przed oczami karabinem.

- Nie działa! - wrzasnął. - Czemu?

Blade był ciekaw, gdzie znajdowała się reszta jego uzbro­jenia.

Clorg uderzył się pięścią w pierś.

Clorg ściskał karabin wielce zdziwiony.

Blade zorientował się, że nie ma sensu mu tego tłumaczyć.

Wycelował w Blade'a i pociągnął za spust.

Instynktownie spróbował przetoczyć się na bok, ale więzy zatrzymały go w miejscu.

Commando nie wystrzelił.

Rozwścieczony Clorg dźgnął go lufą w zranione strzałą udo. Blade skręcił się z bólu, zaciskając zęby. Niech piekło po­chłonie tego sukinsyna.

Clorg uśmiechnął się, obserwując jego cierpienia.

- Teraz działa!

Pozostali wybuchnęli śmiechem.

- Jest pora na Fanta - obwieścił Clorg zebranym Czub­kom. - Pora go wezwać! Pora zjeść Duży Człowiek!

Podekscytowani gapie klaskali w dłonie, uradowani per­spektywą uczty. W tłumie wariatów narastało zbiorowe szaleń­stwo, zmieniające ich w bandę morderczych demonów.

Blade, przeczuwający swój rychły koniec, próbował ze­rwać krępujące go więzy, jednak bez powodzenia. Co się tu działo?

- Pora jeść! - krzyczał Clorg machając rękami. - Wezwać Fanta!

Czubki podskakiwali wrzeszcząc: kręcili się w kółko i ge­stykulowali.

Clorg uśmiechnął się złowieszczo.

Clorg uniósł w górę dłoń i skinął głową.

O co tu chodzi? Blade przekręcił głowę i badał wzrokiem tłum. Rzuciło mu się w oczy, że Czubki otaczali jego jedynie z trzech stron: wschodniej, północnej i południowej. Strona za­chodnia placu tworzyła przejście. Dla kogo? Widział stąd bu­dynek, pozbawiony fragmentu przedniej ściany.

Czubki znienacka umilkli, wpatrując się wraz z nim w zie­jący otwór.

Clorg ze złością kopnął go w żebra.

- Powiedziałem, zamknij się.

Blade z trudnością łapał oddech.

Nagle Clorg wyciągnął w górę obie ręce i rozpromieniony zaintonował:

- FANT! FANT! FANT!

Pozostali pochwycili jego zew. Padali na kolana, powta­rzając histerycznie:

- FANT! FANT! FANT!

I jeszcze raz, i jeszcze, bez końca krzyczeli to słowo. Blade spojrzał na dziurę w ścianie odległego budynku.

- FANT! FANT! FANT!

Coś się w niej poruszyło, coś wielkiego, jakiś blady kształt zamajaczył niewyraźnie w ciemnej jamie.

- FANT! FANT! FANT!

Blade dostrzegł zarys potężnej postaci.

- FANT! FANT! FANT!

Nieustające wołanie drażniło Blade'a coraz bardziej.

Clorg zbliżył się do niego i pochylił nad jego męskością. Oblizał językiem strumyczek śliny kapiącej mu z półotwartych ust.

Blade nie mając już nic do stracenia, z furią odciągnął do tyłu głowę i niespodziewanym szarpnięciem w przód zmiaż­dżył czołem nos Clorga. Usłyszał chrzęst pękających kości Czubka.

- FANT! FANT! FANT! - kontynuowali zebrani swoją pieśń, nie zwracając uwagi na Clorga. Wszystkie oczy z napię­ciem wpatrywały się w norę Fanta.

Clorg zawył z bólu, prawą ręką starał się powstrzymać krew, która zalewała mu połowę twarzy.

- FANT! FANT! FANT!

Czubki uczestniczyli w obrzędzie powstałym trzydzieści lat temu. Przez wszystkie te lata biernie ulegali Fantowi, który co jakiś czas składał im wizyty. Umierali ze strachu na jego widok, co powodowało ich niezdolność do jakiejkolwiek samo­obrony. W końcu pożerał tylko jednego z nich, zaś resztę pozo­stawiał w spokoju. Starali się więc dostarczyć mu zawsze świe­żego mięsa, by ułagodzić jego agresję wobec nich. Jedynie na to mogli liczyć.

Blade jeszcze raz naparł na więzy. Jego czas wyraźnie się kończył.

Nagle pieśń się urwała; w jednej chwili Czubki umilkli jak sparaliżowani.

Blade spojrzał w kierunku dziury.

Fant opuszczał właśnie swoje legowisko.

Dobry Boże! Co to takiego?

Fant stanął w pełnym słońcu i mrugając oczami przyglądał się zgromadzonym tłumom.

- FANT! FANT! FANT! - zawyli szaleńcy, zwani Czub­kami.

Dobry Boże! Cóż to za przedziwny stwór? Blade nie do­wierzał własnym oczom. Nigdy, nawet w najśmielszych wyob­rażeniach nie przypuszczał, że może istnieć aż tak zdeformowa­na istota. Ale to monstrum istniało naprawdę.

Fant potoczył się w jego stronę. Poruszając się używał obu rąk i dwóch sprawnych nóg, natomiast trzecia, bezużyteczna, wlokła się za nim po ziemi.

Czubki zerwali się z klęczek i cofnęli przed nadchodzącą bestią.

Tylko Clorg pozostał na miejscu i przyciskał do twarzy za­krwawioną dłoń.

Włożył w to całą swoją siłę i po chwili czuł, jak krew pulsuje w nabrzmiałych od ucisku żyłach, a pot oblewa całe jego ciało. Nie zamierzał umrzeć pożerany przez potwora! Twarz poczer­wieniała mu z wysiłku, skronie przeszywał tętniący ból. Nie zwracał na to uwagi, zmuszając swoje zmaltretowane mięśnie do posłuszeństwa

Zerknął na Fanta, który zdążał w jego stronę. Był wysoki i dysponował ogromną siłą. Jego skóra o prawie białym odcie­niu niezbyt często oglądała słońce. Kompletnie nagie, przysa­dziste ciało nie miało żadnych proporcji. Z krępego tułowia wy­rastały nadmiernie długie kończyny, a pomiędzy dwiema noga­mi zwisała trzecia, bezużyteczny i omyłkowy dodatek. Lewą stronę jego klatki piersiowej i twarzy pokrywała spękana, brą­zowa skóra, na której pełno było owrzodzeń sączących śluz - przeklęte znamię wszystkich mutantów. Miał bardzo szeroki i guzowaty nos, oczy niczym czarne jamy i zamiast ust - czer­woną szramę. Fant całkowicie pozbawiony był włosów.

Co to jest? - zastanawiał się Blade. - Efekt narodzin zde­formowanego płodu, czy raczej rodzaj jakiegoś mutanta? A może oba warianty na raz?"

- Nie! - krzyknął nagle Clorg. - Ty zranić Clorg! Zabiję! - uniósł karabin i wycelował go w głowę Blade'a.

Blade zdążył przekręcić się przed ciosem kolby. Drewno roztrzaskało się na ziemi, niedaleko jego ucha. Rozzłościło to Clorga jeszcze bardziej. Pełen wściekłości zadawał kolejne cio­sy. Przy następnym pośliznął się i złamana kolba wbiła się w piach, tuż obok prawej dłoni Blade'a. Wojownik bez waha­nia zacisnął na niej swoje palce.

Clorg szarpnął za broń.

- Puść! - wrzasnął.

Zaparł się nogami i ciągnął ze wszystkich sił.

Tylko na to Blade czekał, bowiem w tym samym momen­cie naciągnął liny trzymające go przy słupkach. Zaciskając z wysiłku zęby czuł, jak Clorg bezwiednie pomaga mu w jego planie.

Słupek nie wytrzymał podwójnego obciążenia i wyskoczył z ziemi. Prawa ręka Blade'a była wolna. Wojownik błyskawicznie się przekręcił i oswobodzoną ręką starał się wyrwać drugi słupek. Wkrótce poczuł luz. Jeszcze trochę!

- Nie! Zabiję!

Clorg ponownie uniósł karabin, lecz nagle zamarł, kiedy pomiędzy nich wkradł się cień. Spojrzał w górę i jego oczy na­potkały dwa czarne punkty.

- Nie!

Przerażony machnął trzymanym w ręku commando, trafia­jąc Fanta w lewą nogę.

Blade przetoczył się do tyłu i wylądował na plecach, kiedy udało mu się w końcu wyrwać lewy słupek. Potem zaczął uwal­niać prawą stopę.

- Nie! Nie teraz! - krzyczał Clorg, opędzając się od ohyd­nego stwora. - Odejdź! Później zjesz! - Uderzył go po raz drugi.

Fant zasyczał ze złości, po czym chwycił Clorga za szyję i uniósł go wysoko nad ziemią. Clorg z trudem łapał powietrze i machał bezradnie nogami.

Zgromadzeni na placu Czubki rozbiegli się w panice na wszystkie strony.

Blade w szybkim tempie pozbył się zwisających luźno więzów. Biegiem rzucił się w stronę szpitala.

W trakcie ucieczki zobaczył, że Fant skręcił Clorgowi kark i cisnął jego bezwładne ciało na ziemię.

Czubki, przerażeni usiłowali wszyscy naraz wydostać się z placu.

Blade wbiegł na chodnik i zatrzymał się na moment dla złapania oddechu. Czuł ostry ból, paraliżujący lewą połowę je­go ciała.

Obejrzał się raz jeszcze.

Fant zatapiał właśnie dłoń w krwawej masie zwłok leżą­cych u jego stóp. Wyszarpał z nich kawał mięsa i wepchnął go sobie do ust. Przeżuwał bez pośpiechu, rozglądając się na boki. Zauważył przed budynkiem grupę ludzi i bez wahania, z głoś­nym sykiem ruszył w ich stronę, zwęszywszy trop Blade'a.

20.

Hickok skinął głową.

Niedźwiedź zerwał się na równe nogi.

Niedźwiedź zastanawiał się przez chwilę.

Murzyn wzruszył ramionami i ruszył prosto korytarzem. Wejście do piwnicy, z której się wydostali, znajdowało się na jego końcu. W połowie korytarza było dwoje otwartych na oścież drzwi, prowadzących do ciasnych, niskich pomieszczeń.

- Co to jest, do diabła? - zdziwił się Hickok.

Pokoiki skojarzyły mu się z ubikacjami.

Hickok westchnął.

Wszedł do lewej kabiny i spojrzał na otwór nad głową.

Niedźwiedź skrzywił się.

Hickok podskoczył, złapał za krawędź otworu i huśtając się tam i z powrotem, odbił się stopami od ściany, podciągając na rękach w górę i wgramolił się na kabinę.

Niedźwiedź wszedł do środka i spojrzał w górę.

Wszedł do drugiej kabiny i tak jak Hickok wspiął się na nią, wrzucając przedtem swojego winchestera.

Niedźwiedź nerwowo wpatrywał się w mrok, niepewny w ciemnościach. Po lewej stronie usłyszał szelest.

Hickok wyprostował się i sprawdził właśnie wytrzymałość kabli, szarpiąc za nie z całej siły. Zastanawiał się, do czego mo­gły być przymocowane.

- Nie strasz mnie! - upomniał go Niedźwiedź. - O mało co nie umarłem ze strachu!

Hickok też skończył zabezpieczać swoją broń. To, czym dysponował, musiało wystarczyć.

Hickok złapał za kabel i podskoczył w górę. Zaplótł wokół niego kostki nóg, by stanowił dodatkową podporę, a potem po­woli, chwyt za chwytem, zaczął piąć się do góry.

Niedźwiedź zacisnął mocno pasek i zatknął za niego winchestera.

- Idziesz, czy nie? - ponaglał go z góry Hickok.

Wziął głęboki oddech i chwyciwszy za kabel ruszył po nim w ten sam sposób co Hickok. Tymczasem Wojownik dotarł już do drzwi na pierwszym piętrze i tam czekał na Niedźwiedzia.

- Coś nie tak? - zapytał Murzyn, gdy do niego dołączył.

Byli teraz na tej samej wysokości, nieco oddaleni od siebie.

- Myślałem, że zdrzemnąłeś się gdzieś po drodze - zakpił Hickok.

Po chwili Hickok ruszył w górę. Bolały go nadgarstki usz­kodzone sznurem, ale co tam! Musi wytrzymać do trzeciego piętra!

Niedźwiedź podążał za nim w tym samym tempie. Rozmy­ślał, w jaki sposób Hickok i Berta się poznali. Chciał koniecz­nie ją zobaczyć i wyrazić swoje uczucia, których nie zdecydo­wał się jej zdradzić, kiedy była wśród nich. Dlaczego wtedy nie poszedł razem z nią? Chciała, żeby jej towarzyszył, nawet bła­gała go o to ze łzami w oczach. A on odmówił. Potem długo nie mógł sobie darować tej decyzji, zły sam na siebie.

Dotarli do drugiego piętra i zatrzymali się chwilę na odpo­czynek.

- Zostało jeszcze jedno - wyszeptał Niedźwiedź.

Hickok przytaknął z uśmiechem.

Nagle tuż obok usłyszeli dwa kobiece głosy.

- Nie przepadam za nim - mówiła pierwsza.

Zajęta kon­wersacją powoli zbliżała się do drzwi windy.

Hickok i Niedźwiedź wisieli na wprost nich i przerażeni czekali, kiedy zostaną odkryci.

Jej przyjaciółka pocałowała ją w usta.

Kobieta w żółtej bluzce powoli pokiwała głową i ruszyła dalej korytarzem. Żadna z nich nie spojrzała w stronę windy.

Hickok zerknął na Niedźwiedzia, który wzruszył ramiona­mi i bez słowa zaczął się dalej wspinać. Przy trzecim piętrze zwolnił nieco, zachowując środki ostrożności, by nie popełnić drugi raz tego samego błędu.

- Ciesz się, że w ogóle żyjemy - rzuciła kobieta z obawą. Odgłosy rozmowy oddaliły się.

Hickok podciągnął się na kablu, wychylił się i spojrzał w obie strony.

Hickok wspiął się jeszcze kawałek, rozhuśtał się na linie i skoczył na korytarz. Z rewolwerem w dłoni gotów był na przywitanie każdego napotkanego Pornusa!

Po chwili dołączył do niego Niedźwiedź. Wyciągnął zza paska karabin i sprawdził, czy jest naładowany.

- W którym pokoju jest Larwa? - spytał Hickok.

Niedźwiedź machnął ręką w prawo, wskazując na oddalo­ne zamknięte okno.

- Tam jest jadalnia - oświadczył.

Hickok delikatnie nacisnął na klamkę i bezszelestnie uchy­lił drzwi. Pośrodku bogato udekorowanej sali stał stół, wielki na dwanaście osób. Larwa, nieco wyżej niż pozostali, siedział na jego końcu. Policzki i wargi miał umazane tłuszczem i resztka­mi jedzenia. Białą chochlą zapychał sobie usta jedzeniem z wielkiej miski i połykał je, nie tracąc czasu na przeżuwanie. Hickok zwrócił uwagę na kilka interesujących go szczegó­łów. Po lewej stronie Larwy siedział Szczur. Wszyscy mężczyźni mieli broń, ale strzelby stały oparte o ścianę za ich plecami i w tej chwili były poza zasięgiem ręki. Wzrok Hickoka zatrzymał się na pytonach i henrym, które leżały na stole tuż obok Larwy. Zadowolony z oględzin, cofnął się z powrotem na korytarz.

Hickok skinął głową.

Niedźwiedź był zaskoczony takim obrotem sprawy.

- Chciałem tego - poprawił go Hickok. - Ale zmieniłem zdanie. Sam tam wejdę.

- Dlaczego? - dziwił się Niedźwiedź. - Nie rozumiem.

Hickok odciągnął go na bok.

- Zapomnij o mnie. Pomyśl o Bercie.

Niedźwiedź skinął głową.

Hickok przyjrzał mu się uważnie. O co tu chodzi? Czyżby Berta znaczyła dla niego więcej niż zwykła przyjaciółka?

- Żyła i była w niezłym stanie - powiedział Hickok.

Niedźwiedź odetchnął z wyraźną ulgą.

- Sam nie wiem... - Niedźwiedź stał niezdecydowany.

Hickok popatrzył na niego surowo.

- No już, Niedźwiedź, ruszaj! - powiedział szorstkim gło­sem.

Murzyn powoli poszedł w głąb korytarza.

Tymczasem Hickok przygotował swój arsenał do użycia.

Najwyższa pora porachować się z Larwą!

Kiedy patrzył na drzwi, przypomniała mu się twarz Berty. Kim był dla niej Niedźwiedź? Dlaczego nigdy o nim nie wspomniała? Może on był przyczyną jej obaw przed powrotem do. Bliźniaczych Miast? Może winiła siebie za to, że pociągali ją dwaj mężczyźni, pochodzący z całkowicie różnych środowisk i kultur? Potrząsnął głową, jego kręcone włosy opadły mu na j czoło. Dość już tych głupich przypuszczeń. Ma teraz ważniej­szy problem na głowie.

Przypomniał sobie obietnicę, jaką złożył Blade'owi i Geronimo: Jeśli zginę, to tylko w walce, z rewolwerem w dłoniach.

Przyszła więc pora, by dotrzymać danego słowa!

I wtedy otworzyły się drzwi.

21.

Uderzony, po raz drugi zanurzył się w śmierdzącym sta­wie, woda lała mu się do otwartych ust. Odbił się od dna, wy­nurzył na powierzchnię i spróbował stanąć pewniej na nogach. Chwycił w ręce oba tomahawki i czekał na kolejny atak niezna­nego przeciwnika.

Potwór był ogromny, a ogon stanowił ponad połowę jego długości. Cztery łapy miały szponiaste pazury, ale główną bro­nią była paszcza wypełniona ostrymi zębami, wystającymi częś­ciowo na zewnątrz.

Kiedyś Geronimo spędzał dużo czasu na studiowanie przy­rodniczych książek. Gdy zaatakował go ten wielki gad, przypu­szczał, że to krokodyl albo aligator. Nie miało to większego znaczenia, bowiem liczył się tylko sposób jego pokonania. Tym bardziej, że stwór gotował się znowu do ataku; z rozdziawioną szeroko paszczą zbliżał się do Geronimo.

Indianin odskocz na bok, lecz jego ruchy spowalniał opór wody. Uderzył prawym tomahawkiem w pysk potwora i rozciął mu skórę. Z niewielkiej rany trysnęła krew. Machnął lewą, uz­brojoną ręką tuż ponad oczami gada. Siła uderzenia oszołomiła zwierzę, ale tomahawk odbił się od twardej skóry.

Krokodyl zniknął pod powierzchnią wody.

Geronimo kręcił się w kółko, niepewny i zdenerwowany. Nie był w stanie walczyć z gadem, gdy ten znajdował się pod wodą! Spojrzał na drabinę odległą o trzydzieści metrów. To by­ła jedyna szansa!

Rzucił się do przodu i zaczął płynąć, desperacko burząc wodę silnymi uderzeniami rąk i stóp.

Dobry Boże, pomóż mi wydostać się z tej pułapki!

Odległość od drabiny zmniejszała się. Nagle obok niego wynurzył się wielki łeb. Jak błyskawica przeciął wodę i Gero­nimo poczuł silne szczęki zaciskające się na lewej łydce.

Nie!

Skulił się i z całej siły uderzył tomahawkiem w wypukłe oko gada. Zobaczył, jak z rany tryska krew, zabarwiając mętną wodę na czerwono.

Zwierzę zanurkowało, nie dając za wygraną. Geronimo rzucił się w kierunku drabiny. W szamotaninie drogocenny to­mahawk wypadł mu z dłoni...

Był już jednak coraz bliżej celu. Przedzierał się przez kępy śmieci, które tarasowały drogę i czepiały się twarzy i ubrania.

Lewa ręka, prawa ręka i lewa, prawa. Starał się trzymać równy rytm, nie dopuścić do paniki, bo to znaczyło śmierć.

W wodzie pojawił się kolejny gad, nieco mniejszy od po­przedniego.

Ile ich tu jest, do diabła? Szczeble drabiny były już w zasięgu ramienia. Nie wszystko stracone!

Wreszcie lewa dłoń osiągnęła cel, ale szczebel wysunął się spod mokrych palców. Chwycił go ponownie i zawisł na drabinie całym swym ciężarem, lecz w tym momencie znów poczuł zaciskające się na stopie zęby. Dobry Boże!

Z brutalną siłą uderzył trzymanym w prawej ręce tomahawkiem, całkowicie oślepiając potwora.

Ale gad ani myślał uwolnić jego nogi z paszczy... Uderzył więc ponownie, wbijając ostrze w czaszkę krokodyla Niestety, poruszył się przy tym tak energicznie, że puścił szczebel i zsunął się do wody.

Oszalałe z bólu zwierzę rozwarło wreszcie szczęki i poszło na dno. Jedynie czerwona od krwi woda świadczyła o jego nie­dawnej obecności.

Geronimo pośpiesznie wspiął się na drabinę i w szybkim tempie zdołał dotrzeć do owalnego włazu. Podciągnął się w gó­rę i przetoczył przez jego brzeg. Leżał na powierzchni, kom­pletnie wyczerpany, otwartymi ustami z trudnością łapał od­dech.

Udało się!

Odpoczywał, przepełniony radością. Wdychał głęboko, świeże powietrze i grzał się w promieniach słońca. Nigdy, w ciągu całego życia, słońce nie wydawało mu się tak piękne, jak w tej chwili. Zadziwiające, ile niezwykłych darów przy­zwyczailiśmy się traktować jako coś zupełnie naturalnego.

Pulsujący ból stopy przypomniał mu, że nie jest jeszcze całkiem bezpieczny. Wsunął tomahawk za pas i klepnął z ani­muszem olstro, uwieszone pod ramieniem.

Znajdował się pośrodku szerokiej ulicy. Po obu jej stro­nach ciągnęły się obskurne, zrujnowane budynki. Dwa spalone wraki samochodów stały jeden za drugim w bliskiej odległości od niego. Niedaleko, ulicę przecinała jakaś aleja.

Dochodził z niej odgłos biegnącego człowieka. Słychać było jego ciężkie sapanie i grzechotanie potrącanych puszek.

Indianin wyciągnął z kabury ociekający wodą rewolwer, aiminus 357. Stopy sprawiały ból, z łydki sączyła się krew. Zaj­mie się nimi, kiedy już upora się z nadciągającym właśnie nie­bezpieczeństwem.

Kolejna puszka, odrzucona czyimś kopniakiem, potoczyła się z hałasem po chodniku.

Geronimo dobiegł do skrzyżowania i ukrył się za rogiem, trzymając w pogotowiu rewolwer. Teraz był gotów. Spięty do skoku, starał się ocenić dystans dzielący go do biegnącego. Kie­dy z alejki wynurzył się niewyraźny kształt, wysunął do przodu nogę. Nieznajomy potknął się o nią i upadł na chodnik.

- Cholera!

Geronimo wycelował w leżącego, zaciskając palec na spu­ście.

Tym razem on był górą!

22.

Żądna krwi bestia podążała prosto jego śladem! Blade dopadł do drzwi szpitala, przed którymi kłębili się oszalali ze strachu Czubki.

- Bez paniki! - krzyknął - Wszyscy zdążymy się schronić, jeśli zachowamy spokój.

Czubki całkowicie go zignorowali, popychając się nawza­jem i przewracając jeden drugiego.

- Uspokójcie się!

Z przerażeniem spojrzał na opętany wściekłością tłum, na­pierający nań. Z furią chwycił najbliższego mężczyznę za rękę i rzucił nim o ziemię. Najgłośniej wrzeszczącą kobietę ode­pchnął na bok.

- Z drogi! - ryknął.

Kopniakami i uderzeniami pięści torował sobie przejście do drzwi.

Jakiś chudzielec skoczył mu na plecy, oplatając rękami szyję. Blade sięgnął do tyłu i chwycił go za włosy. Silnym szarpnięciem przerzucił go przez bark na chodnik.

Tymczasem Fant, gdy doszedł do zapach tłoczących się przed nim Czubków, ruszył ku nim, przyglądając się zamiesza­niu z rosnącym wciąż apetytem.

Uwagę Blade'a przyciągnął jakiś błysk z prawej strony. Je­den z Czubków miał przy sobie jego noże! Nosił również spod­nie, zdarte przedtem z Wojownika...

Blade chwycił go za prawy nadgarstek.

- Hej, ty!

Oszalały Czubek wyrwał rękę i odepchnął go od siebie.

Blade natychmiast zareagował: uderzeniem kung fu zgruchotał mu tchawicę. Czubek upadł na kolana. Blade chwycił jego głowę w żelazny uścisk i energicznie ją przekręcił...

Potem sprawdził, czy Fant jest już blisko.

Właśnie jeden z Czubków ruszył biegiem w kierunku be­stii. Wymachiwał rękami i krzyczał na Fanta, żeby go po­wstrzymać. Udało mu się. Potwór zamarł w miejscu, wpatrzony w zbli­żającego się natręta.

Tymczasem tłum pod budynkiem z uporem walczył o do­stęp do szpitalnych podwoi...

Blade przykucnął i szybkim ruchem zdarł z pokonanego Czubka swoje spodnie i odebrał mu noże bowie. Pośpiesznie sprawdził kieszenie i z ulgą stwierdził obecność kluczy od FOKI.

Fant w dalszym ciągu nie ruszał się z miejsca.

Blade natychmiast ubrał spodnie, pieszczotliwym ruchem przesunął palcami po rękojeściach noży po czym przypiął je do pasa. Poczuł się znacznie pewniej, kiedy odzyskał część swego uzbrojenia.

Nagle za plecami usłyszał pełen przerażenia krzyk.

Odwrócił się na pięcie i sięgnął po noże bowie.

Fant przewrócił Czubka na ziemię i stanął na jego piersi. Czubek krztusił się własną krwią, która tryskała z jego szeroko otwartych ust.

Blade spróbował jeszcze raz zapanować nad przerażonym tłumem.

- Przestańcie się pchać! Dla wszystkich starczy miejsca, jeśli nie będziecie się tak tłoczyć!

Nadaremnie. Tak więc poczuł się zwolniony z wszelkich skrupułów, które powstrzymywały go dotąd przed aktywną walką z tymi biednymi głupolami. Wóz albo przewóz.

Wkroczył w tłum szaleńców i wymachując nożami bowie, na boki, siał wokół siebie spustoszenie. Obcinał kończyny, pod­rzynał gardła i rozpruwał brzuchy; z determinacją oddawał się krwawej rzezi.

Dobiegające go z tyłu dzikie, niesamowite syczenie, ostrzegało, że Fant jest coraz bliżej.

Drogę do drzwi zatarasowało mu dwóch mężczyzn. Prze­pychali się między sobą. Każdy z nich chciał pierwszy przekro­czyć zbawienny próg. Blade nie mógł sobie pozwolić nawet na chwilę zwłoki. Wbił im noże w plecy i pchnął ich do przodu, wpadając wraz z nimi do środka. Potem silnym szarpnięciem uwolnił oba ostrza. Mężczyźni upadli na wykafelkowaną pod­łogę, wijąc się w agonii.

Ze szpitalnych drzwi pozostały jedynie metalowe ramy, wiszące bezradnie na zawiasach wyrwanych z framug. Blade przeskoczył leżące ciała i zagłębił się w mroczny tunel koryta­rza. Zastanawiał się, co dalej począć.

Hałas za plecami zwrócił jego uwagę.

Fant wpadł właśnie w sam środek tłumu i zajął się tymi, którzy leżeli na chodniku, powaleni przez Blade'a.

W ciągu kilkunastu sekund Fant był jedyną żywą istotą, ja­ka pozostała pod drzwiami szpitala. Z brutalną siłą cisnął ostat­nie drgające jeszcze ciało o ziemię, na której zmiażdżone, za­krwawione ludzkie resztki tworzyły ohydną, czerwoną masę.

Niespodziewanie z mroków korytarza wyskoczył brodaty szaleniec. Blade wysunął do przodu oba swoje noże a nadbie­gający Czubek nadział się na nie wypiętą piersią. Wojownik trzymał go na odległość wyprostowanej ręki tak długo, aż nabi­ty na ostrza napastnik znieruchomiał. Dopiero wtedy wyciągnął z jego ciała ostrze, pozwalając mu upaść na ziemię. Był pewien, że to nie koniec jego zmagań. Jakby na potwierdzenie tych my­śli, z głębi budynku dobiegł go szaleńcy śmiech.

Co za ironia losu!

W rękach trzymał przygotowane do ataku noże i tak przy­gotowany dotarł do trzech rozchodzących się korytarzy. Jeden z nich prowadził na wprost, pozostałe skręcały w nieznane.

Który z nich wybrać?

Zdecydował się na środkowy, bowiem najkrótsza droga pomiędzy dwoma krańcami budynku wiedzie zawsze po linii prostej...

Kiedy mijał korytarz z ciemności dobiegł go jakiś szelest.

Szedł dalej ostrożnie, asekurując się. Czubki najwyraźniej nie potrzebowali światła w mieszkalnych kwaterach, potrafili doskonale się bez niego obejść. Mieli wspaniałą zdolność orientowania się w ciemnościach. Był to dodatkowy problem, który nękał Blade'a, nie licząc głodu, zmęczenia i ran odniesio­nych w walce. W tym stanie rzeczy prowadzenie jakiejkolwiek dłuższej walki stawało się niemożliwe.

Im szybciej wydostanie się z tego domu wariatów, tym le­piej!

W ciemności usłyszał za plecami tupot licznych kroków.

Odwrócił się i z wielkim trudem wypatrzył w mroku kilka niewyraźnych sylwetek. Skradali się za nim z tyłu.

Blade usiłował bezszelestnie biec środkiem korytarza. Wiedział, że tylko w taki sposób ma szansę nie spotkać na swo­jej drodze dodatkowych przeszkód. Mijał nieskończoną ilość pokoi, w których panowały jeszcze większe ciemności niż na korytarzu. Z niektórych dochodziły dźwięki zawodzenia, poję­kiwania, westchnienia, czasami krzyki.

Pogoń zbliżała się nieuchronnie.

Z nadmiernego wysiłku omdlewały mu nogi, kurcze łapały mięśnie łydek i ud, tętniła bólem rana od strzały.

Gdzie to cholerne wyjście? Przecież muszą być jakieś tylne drzwi.

Smuga światła, jaką zobaczył przed sobą, obudziła w nim nadzieję.

Dzięki Bogu! Chyba znalazłem wyjście!

Rzeczywiście - wypadł na zewnątrz i znalazł się na przes­tronnym placu, gdzie walały się śmieci i odpadki. Przystanął na moment, by złapać oddech, bo wysiłek zupełnie pozbawił go sił.

I wtedy właśnie dopadli go Czubki.

Było ich czterech, na dodatek każdy uzbrojony. Rzucili się na niego, zanim zdążył pomyśleć o obronie.

Tworzyli plątaninę wzajemnie na siebie nacierających ciał. Rozwścieczony, wyciągnął jeden z noży bowie i z całej siły wbił go w szyję któregoś z napastników. Z przebitego gardła chlusnął strumień krwi. Następnie płynnym ruchem zatoczył nożem łuk i zatopił go w szyi kolejnego Czubka. Mężczyzna jęknął i osunął się na ziemię bez czucia.

Oby tak dalej! Tylko bez paniki!

Teraz Blade miał już w rękach oba noże i użył ich z pomyśl­nym skutkiem. W końcu pozostał ostatni Czubek, najbardziej wojowniczy z całej czwórki. Napierał na Blade'a z olbrzymią siłą, dopomagając sobie trzymaną w ręku siekierką.

Blade przetoczył się po ziemi, kiedy napastnik opuścił uz­brojoną rękę. Trzonek siekiery otarł się o jego lewe ramię. O mały włos byłoby po ręce; zmęczony umysł nie reagował tak błyskawicznie jak dawniej.

Nie zostało mu również zbyt wiele sił...

Niebezpieczeństwo nie zostało do końca zażegnane, ponie­waż jednemu napastnikowi udało się zbiec.

Psiakrew! Ani chybi ściągnie tu za sobą innych! Musi temu zapobiec, natychmiast!

Blade usłyszał wrzawę, jaka wybuchła wewnątrz budynku.

Najwyższa pora postawić wszystko na jedną kartę!

Postanowił spróbować starej sztuczki, często stosowanej przez nożowników. Markując cios, przestraszył Czubka, który przed pchnięciem odskoczył na bok. Mężczyzna stracił na mo­ment równowagę, a w tej samej sekundzie Blade zaskoczył go celnym rzutem prosto w serce.

Nieco później Blade wyciągnął swój nóż bowie z ciała za­bitego i rzucił się do ucieczki.

Dotarł do końca placu i zatrzymał się na moment.

A niech to!

Tłum Czubków wylewał się właśnie ze szpitala. Część z nich zatrzymała się przy zabitym. Jedna z kobiet dostrzegła go.

- Tam jest! Za nim!

Rozpoczęła się pogoń na śmierć i życie.

Blade pobiegł ulicą przylegającą do parkingu. Szukał miej­sca, w którym mógłby się schować i odpocząć. Nie wierzył, że zdoła odeprzeć kolejny atak. Jeśli dopadną go, nie będzie miał żadnych szans.

Wybiegł na skrzyżowanie i na chwilę napastnicy zniknęli mu z oczu.

Blade zwolnił, widząc przed sobą wrak samochodu. Nie miał dachu ani drzwi, zaś jego wnętrze wypalił ogień. Pozostały w nim jedynie zwęglone resztki siedzeń. Ktoś odkręcił wszy­stkie koła i karoseria spoczywała na wsuniętych pod nią ce­głach.

- Cegły?

Po jaką cholerę ktoś podkładał pod ten wrak cegły?

Zatrzymał się i przyklęknął. Pomiędzy asfaltem a podwo­ziem pozostała wolna przestrzeń. Ciasno. Ale nie było innego wyjścia. Położył się na plecach i wsunął pod samochód.

Czubki dotarli właśnie do skrzyżowania i kłócili się mię­dzy sobą, w którą stronę powinni pobiec.

- Tędy! - krzyknął jakiś mężczyzna. - Widziałem, jak skręcał!

Ruszyli za przewodnikiem, wybierając ulicę, którą pobiegł Blade...

Wojownik wstrzymał oddech i zamarł bez ruchu w swojej kryjówce.

Nadeszła krytyczna chwila, jednak Czubki minęli go i po­biegli dalej.

Blade widział brudne stopy uderzające o chodnik. Napast­nicy oddalili się od jego schronienia. Dobiegli do końca budyn­ków i zatrzymali się na kolejnym skrzyżowaniu.

- Tędy! - odezwał się wysoki, kobiecy głos. - Tędy!

Skręcili w lewo i zniknęli z pola widzenia. Blade słyszał jeszcze ich stopniowo zanikające wrzaski.

Z trudem wygramolił się spod samochodu i stanął na drżą­cych nogach. Potrzebował odpoczynku i opieki, ale gdzie je znaleźć w Bliźniaczych Miastach?

Zakręciło mu się w głowie i musiał oprzeć się o wrak sa­mochodu, by nie upaść. Oddychał głęboko, czekając aż dolegli­wości ustąpią, po czym chwiejnym krokiem skierował się w stronę najbliższej alejki. Może tam będzie jakieś bezpieczne miejsce do odpoczynku?

Przedzierał się pomiędzy tarasującymi mu drogę odpadka­mi i nieugięcie szedł naprzód.

Gdzieś daleko za jego plecami znów rozległy się krzyki.

Czyżby Czubki wracali?

Znów musiał się ukryć!

Potknął się i wpadł na metalową beczkę, która przewraca­jąc się, narobiła mnóstwo hałasu. W tej chwili było mu już wszystko jedno. I tak zawiódł, nie wykonał swojego zadania. Ze złością kopnął kolejną puszkę, która zaplątała mu się pod nogi.

Nagle zauważył, że alejka już się kończy. Kątem oka zdą­żył dostrzec wysuwającą się zza rogu nogę i potknąwszy się na niej, upadł na ziemię. Przekonany, że Czubki dostali go w koń­cu, postanowił pokazać im, co potrafi, tak żeby zapamiętali go ugo po śmierci!

Błyskawicznie powstał i wtedy ze zdumieniem spostrzegł wymierzoną w siebie lufę rewolweru.

- Blade?

Minęła dobra chwila, zanim rozpoznał stojącego naprze­ciw mężczyznę. Jego skóra była prawie czarna od pokrywającej ją grubej warstwy brudu, mułu i innych nieczystości.

Blade odsunął się od niego.

23.

Hickok uniósł rewolwer i wypalił zaskoczonemu Pornusowi prosto w twarz. Mężczyzna zatoczył się do tyłu, wpadł przez otwarte drzwi z powrotem do środka i runął na ziemię.

Siedzący przy stole zamarli z wrażenia.

Hickok wkraczając do jadalni wiedział, że nie może po­zwolić sobie na niecelny strzał. Zgodnie ze swoimi zasadami powinien najpierw zaatakować przeciwnika znajdującego się najbliżej, stanowiącego bezpośrednie zagrożenie; wybrał inny wariant ataku. Winchester wystrzelił z hukiem i kula rozerwała prawe ramię Larwy, rzucając grubasa z krzesła na stół. Hickok strzelił do Larwy z dwóch powodów. Po pierwsze: - chciał uniemożliwić mu sięgnięcie po leżącą na stole broń. Po drugie: - nienawidził tego opasłego sukinsyna z całego serca!

Pornusy ocknęli się z osłupienia i niektórzy sięgali właśnie do rewolwerów: inni rzucili się w stronę opartych o ścianę strzelb.

Hickok wystrzelił dwa razy z półobrotu, z miejsca kładąc trupem siedzących najbliżej Larwy mężczyzn. Szpakowaty Pornol, z lewej strony stołu, odzyskał zimą krew i celował z pistoletu w jego stronę.

Hickok odstrzelił mu czubek głowy.

Wojownik usłyszał gwizd obok swojego ucha.

Skąd?

Dostrzegł Szczura, który ukryty za stołem, trzymał w ręku dymiący rewolwer. Jeden z Pornoli zdecydował się na bezpośrednie starcie. Opuścił głowę i rzucił się bykiem na Hickoka.

Ten odskoczył na bok, unikając równocześnie następnej kuli posłanej mu przez Szczura. Wypróżnił magazynek winchestera, sześciokrotnie pociągając za spust. Atakujący go mężczy­zna, trafiony kilkakrotnie w pierś, zatoczył się na bok, lecz nie dawał za wygraną. Chwiejąc się na nogach, odbił się od ściany i wyciągnął ręce, aby pochwycić Hickoka.

Hickok odrzucił strzelbę i uniósł rewolwer.

Szczur wychylił się zza brzegu stołu i strzelił, trafiając nie­chcący, szarżującego Pornola w twarz, kiedy ten dopadał właś­nie Hickoka.

Tymczasem jeden z jego kumpli zdołał sięgnąć po karabin. Zadudniła seria i kule rozprysły się na ścianie tuż obok Hickoka.

Wojownik cofnął się i, starannie celując, wystrzelił tylko raz, roztrzaskując mu głowę.

Teraz zostało tylko dwóch Pornoli.

Szczur w dalszym ciągu krył się po drugiej stronie stołu, wraz z młodym, kilkunastoletnim chłopakiem.

- Nie rób tego! - ostrzegał go Hickok, gdy ten sięgał po broń.

Za późno.

Dzieciak miał już w ręku rewolwer, kiedy kula Hickoka trafiła go w oko.

Wojownik rozglądał się teraz za Szczurem. Gdzie schowa­ła się ta gnida? Ostrożnie, trzymając w pogotowiu rewolwer, zajrzał pod stół, lecz zobaczył jedynie same poprzewracane krzesła.

Ani śladu Szczura.

Wyprostował się i zaskoczony zauważył, że stół i krzesła stanowiły jedyne umeblowanie pokoju.

Gdzie w takim razie mógł się schować Szczur?

Doszedł do końca jadalni i zabrał ze stołu leżące na nim kolty pytony. Gdy poczuł w dłoniach ich ciężar, odzyskał pew­ność siebie.

Zerknął na miejsce, gdzie powinno leżeć ciało Larwy.

Powinno.

Co się tu wyrabia?

Znienacka dobiegło go ciche skrobanie.

W rogu pokoju, ukryte w cieniu i dlatego niewidoczne, znajdowały się lekko uchylone drzwi.

Hickok uśmiechnął się złowrogo.

Za chwilę kogoś spotka nieprzyjemna niespodzianka.

Wypalił czterokrotnie w środek drzwi.

Łomot padającego na ziemię ciała potwierdził celność strzału.

Zbliżył się do drzwi i otworzył je mocnym kopniakiem.

Na podłodze leżał Larwa i jęcząc z bólu, przyciskał obie ręce do krwawiącego brzucha.

Pokój oświetlała pojedyncza pochodnia i w jej blasku Hic­kok dostrzegł znajdujące się po przeciwnej stronie drugie drzwi. Były otwarte. Czyli Szczur zbiegł.

- No, bydlaku - spojrzał na Larwę - ponownie się spotykamy.

Leżący na plecach Larwa zakaszlał chrapliwie.

- Trochę ołowiu nie mogło wyrządzić krzywdy takiemu spaślakowi jak ty - bezlitośnie zakpił z niego Hickok.

Z oczu Larwy aż buchała nienawiść.

Larwa nie ruszył się z miejsca.

Hickok pochylił się i wpakował mu pod brodę lufę kolta pytona.

- Zastanów się, kundlu. Nie będę tracił całego dnia, aż po­ prawi ci się humor. - W jego głosie pobrzmiewała prawdziwa groźba. - Nie sprawi mi zbytniej różnicy sposób, w jaki zdech­niesz. Jeśli chcesz, by twój mózg znalazł się na tej ścianie, z przyjemnością spełnię tę prośbę.

Obwisłe wargi Larwy drżały, kiedy usiłował unieść swoje tłuste cielsko. Po długiej chwili stanął na chwiejnych nogach.

- Świetnie - powiedział Hickok. - A teraz przejdziemy się kawałek. Ty pierwszy. Trzymaj ręce na tyłku, bo jak nie, to przybędzie ci w nim jeszcze jedna dziura!

Larwa spełnił jego polecenie i ruszył w stronę korytarza.

Hickok rozejrzał się na boki, zanim przekroczył próg. Na końcu korytarza ujrzał Niedźwiedzia, który nerwowo przecha­dzał się w kółko. Na widok Hickoka uśmiechnął się szeroko.

Z pokojów po obu stronach korytarza wychodzili Pornole. Nieśmiało, z niedowierzaniem podchodzili do znienawidzone­go przywódcy, który z trudem utrzymywał się na nogach.

Hickok wysunął się do przodu przed zgromadzonych Pornoli.

Pornole w skupieniu przysłuchiwali się każdemu słowu.

Hickok wyszczerzył zęby w uśmiechu i odwrócił się w stronę Niedźwiedzia. W ułamku sekundy Murzyn zorientował się, o co chodzi, i w zdumieniu otworzył szeroko oczy.

- Ty pieprzony sukinsynu! - zdołał wykrztusić z siebie Niedźwiedź.

24.

Czterech Pornoli wprowadziło go do przestronnej sali, mieszczącej się na pierwszym piętrze budynku należącego nie­gdyś do Riker Manufacturing Complex, wypełnionej po brzegi tłumem ludzi. Na końcu na wyściełanym krześle siedział potęż­ny Murzyn. Otaczało go sześciu uzbrojonych mężczyzn.

Eskorta zatrzymała się blisko fotela.

- Oto on - oświadczył dowódca patrolu - Znaleźliśmy go dziś rano. Uparł się, że chce rozmawiać z przywódcą Pornoli.

Niedźwiedź przyglądał się nieznajomemu. Ubrany był w czarne szaty, tradycyjny strój Rogasów. Miał długie, kaszta­nowe włosy i brodę, która skrywała połowę twarzy.

Przybysz z uśmiechem postąpił kilka kroków do przodu.

- I pochodzisz z Domu?

Zaskoczony Joshua cofnął się o krok.

- Jesteś kumplem Hickoka? Znasz go, czy nie? On bez przerwy opowiada mi o swoim przyjacielu, noszącym to imię.

Joshua ścisnął Niedźwiedzia za ramię.

- Czy Hickok jest tutaj? - spytał rozpromieniony.

- Hickok go zabił?

Niedźwiedź zachichotał.

Joshua wzdrygnął się na samą myśl.

- Tak, wiem - Niedźwiedź zauważył jego reakcję. - Ja też nie mógłbym się temu przyglądać. Gdybyś słyszał błagania Larwy o litość. Okropne.

25.

Parlamentariusze z białymi flagami krążyli pomiędzy trze­ma obozami, przedstawiając sobie nawzajem kolejne propozy­cje. W ten sposób, po dwóch dniach negocjacji osiągnięto wstę­pne porozumienie. Ustalono, że ostateczne spotkanie przywód­ców wszystkich trzech ugrupowań: Pornoli, Nomadów i Rogasów odbędzie się następnego dnia na terytorium Nomadów. Nara­stająca przez wieki zaciekła nienawiść Pornoli i Rogasów nie mogła zniknąć z dnia na dzień, dlatego wybrano neutralne tery­torium na rokowania. Przywódcy zagwarantowali wprawdzie pokojowe nastawienie wobec siebie, ale nie byli w stanie prze­widzieć zachowania swoich podopiecznych.

Nomadom najbardziej zależało na zorganizowaniu spotka­nia i zawarciu pokoju, toteż Zahner przyrzekł zagwarantować pełne bezpieczeństwo wszystkim, którzy znaleźli się na jego terenie. Narada miała odbyć się w ich letnim obozie składają­cym się z prymitywnych chat i skleconych z odpadków do­mów.

W południe, zgodnie z opracowanym protokołem, przy­wódcy grup w towarzystwie dwóch podwładnych wyruszyli na trawiaste wzgórze pośrodku obozowiska. Wokół całego terenu rozstawione były straże, chroniące zebranych przed nieproszo­nymi gośćmi. Na szczycie pagórka, pod gołym niebem, stały cztery drewniane ławy ustawione w kwadrat. Kolejno przyby­wali: Nomadzi, czyli Zahner i jego dwaj towarzysze, Pornole, których reprezentował Niedźwiedź ze swoją obstawą, wielebny Paul i dwaj bracia Pierwszego Kościoła Nazareńskiego oraz Jo­shua i Hickok, którzy jako przybysze z zewnątrz pełnili funkcje mediatorów.

Gdy wszyscy zajmowali swoje miejsca, Zahner zbliżył się do Hickoka z wyciągniętą ręką.

- Witam - uśmiechnął się. - Cieszę się, że mogę cię po­znać. Byłem zbyt zajęty przygotowaniami i nie mogłem godnie cię powitać.

Hickok potrząsnął jego ręką i po dokładnym obejrzeniu musiał przyznać, że podoba mu się ten człowiek: zrównoważo­ny, pewny siebie, a jego niebieskie, szczere oczy patrzyły mą­drze i budziły zaufanie.

- Ty pewnie jesteś Zet - stwierdził. - Już przedtem ktoś zwrócił mi na ciebie uwagę.

Hickok pośpiesznie zerknął w stronę Niedźwiedzia, który siedział na ławie i rozmawiał właśnie z jednym ze swoich ludzi.

Zahner również podszedł do swojej ławy i usiadł. Joshua stał pomiędzy stołami i czekał aż wszyscy zamilkną.

- Chciałbym wyrazić moją najszczerszą radość - powitał wszystkich - i pogratulować wam odwagi i mądrości, że w ogó­le doszło do tego historycznego spotkania. Obdarzyliście nas zaufaniem, powierzając nam zaszczyt prowadzenia negocjacji. Wszyscy tu obecni wyrazili chęć zakończenia toczącej się, bezsensownej wojny. Jest to pragnienie większości z waszych obo­zów. To optymistyczny objaw życia, które przestanie być jedy­nie śmiertelną walką. Teraz musicie nauczyć się, co to znaczy radosne i beztroskie życie, będące najpiękniejszym darem od naszego Stwórcy.

Wielebny Paul i Niedźwiedź słuchali z uwagą, kiwając z aprobata głowami. Obaj rozmawiali już kilkakrotnie z Joshuą na te tematy, ale dla Zahnera, który do tej pory nie miał okazji zamienić z nim słowa, to, co mówił Joshua, było prawdziwą rewelacją.

- Dopuściliście do uzależnienia się od własnych złych na­wyków - ciągnął dalej Joshua. - To czyhające zewsząd niebezpieczeństwa narzuciły niezrozumiałe i bzdurne prawa waszemu życiu. Poddaliście się okolicznościom, zamiast kształtować je według woli. Pozwoliliście, by nienawiść, która narodziła się dawno temu, dotrwała do waszych czasów. Już najwyższy czas z tym skończyć! Przerwijcie ten bezmyślny rozlew krwi! Weźcie przyszłość w swoje ręce! Stwórzcie nowy układ, oparty na wzajemnym szacunku i przyjaźni. Wspólnie macie szansę zmienić bieg historii!

Wielebny Paul spojrzał na Zahnera.

- Ponad tysiąc dwieście osób - pomógł mu Joshua. - Wi­dzicie więc, że potrzeba czasu, by wszystko przygotować. Dom nie jest wcale dużą osadą. Przyjęcie tak wielu osób zupełnie ją zmieni. Z małej społeczności przekształcimy się w tętniące ży­ciem miasto. Musimy wznieść drewnianą palisadę i powię­kszyć fosę, jak to sugerował wcześniej brat Paul. Zbudujemy prowizoryczne chaty, w których będziecie mogli zamieszkać, zanim sami nie wzniesiecie odpowiednich budynków. Rodzina musi też zapewnić wam żywność, a przecież należy ją przedtem zgromadzić.

Joshua przesunął wzrokiem po ich twarzach.

Zahner uśmiechnął się. Wiedział od Berty o FOCE. Wido­cznie to było ich tajemnicą.

- Czy uważasz - z nadzieją spytał Niedźwiedź - że wasi ludzie przystaną na naszą propozycję zamieszkania wraz z wa­mi w Domu?

Hickok uprzedził Joshuę.

- Bardzo możliwe, ale niezależnie od ich decyzji, w pobli­żu Domu jest kilka małych miejscowości w sam raz nadających się do zasiedlenia. Nie martw się, chłopie, Rodzina pomoże wam we wszystkim, co postanowicie.

Hickok poklepał dłońmi rękojeści swoich rewolwerów.

Hickok podniósł leżącego na stole henry'ego.

- Jak na niego, to całkiem normalnie - zauważył Joshua. Odwrócił się i przemówił do zebranych: - Oto moja propozycja: skontaktujcie się ze swoimi ludźmi, by wypowiedzieli się na temat naszego planu.

Niedźwiedź wyszczerzył zęby w uśmiechu.

26.

Czekała na niego cierpliwie od wielu godzin. Hickok uniósł w górę zasłonę i wszedł do namiotu.

Hickok posłuchał i stanął przy jej posłaniu.

- Nie pocałujesz mnie? - upomniała się Berta. - Tęskni łam za tobą, głuptasie!

Pociągnęła go w dół i objęła zdrową ręką. On również ją objął, ale wyczuła pewien chłód bijący od niego, jakby obawiał się ją do siebie przytulić.

- Miło mi to słyszeć - oświadczyła. - A co z resztą?

Hickok opuścił głowę i ze smutkiem patrzył w ziemię.

Zauważyła brak reakcji z jego strony i serce zabiło jej szybciej. Co się z nim stało? Czy to jej wina? A może ma kogoś innego?

Berta odwróciła wzrok. Była zaniepokojona i przygnębio­na jego chłodnym zachowaniem.

- Wrócę - powtórzył Hickok. - Jedziemy do Domu, żeby przekazać Rodzinie propozycję mieszkańców Bliźniaczych Miast. Rodzina przegłosuje ich plan i wówczas, wraz z podjętą decyzją, wrócę do Bliźniaków. Wynik nieważny, bo i tak tu przyjadę. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia.

Berta wciąż nie mogła wykrztusić z siebie słowa.

- Ty też powinnaś wiele rzeczy przemyśleć - powiedział.

- Czyżby? Nie rozumiem.

Wojownik spojrzał na wejście do namiotu.

- No jasne, białasie! - wybuchnęła śmiechem. - Przeszliśmy razem niejedno! Kiedy byłam u Pornoli, trzymaliśmy się blisko siebie. To on uwolnił mnie z łap Larwy.

- W porządku. Pójdę się przewietrzyć.

Szedł już w stronę wyjścia.

- Hickok! - Berta usiłowała się podnieść, chcąc go zatrzy­mać, ale ogarnęła ją nagła słabość.

Hickok przystanął na moment przed zasłoną.

27.

We dwóch szli czterdziestą siódmą stanową autostradą; po­łudniowe słońce paliło im plecy.

Hickok z sympatią spojrzał na Joshuę.

Przedzierali się teraz przez wysoką trawę.

Podchodzili już do drzew.

Hickok położył palec na ustach.

Joshua skinął głową.

Hickok pochylił się i ostrożnie okrążał pnie i krzaki.

Trzask złamanej gałązki ostrzegł go o niebezpieczeństwie. Odwrócił się na pięcie, unosząc lufę karabinu. Za późno.

Potężny mężczyzna spadł mu na plecy i przycisnął do ziemi.

Hickok błyskawicznym ruchem wyciągnął rewolwer, celu­jąc w napastnika. Dopiero wtedy zorientował się, z kim ma do czynienia.

- Ty pieprzony Indiańcu! - wybuchnął. - Niewiele brakowało, a bym cię zastrzelił!

Geronimo wybuchnął głośnym śmiechem.

Geronimo puścił go, uradowany ze spotkania.

- Indianie od wieków polowali na blade twarze.

Hickok mamrotał pod nosem przekleństwa, otrzepując się z piasku.

- Przyznaj się - kpił z niego Geronimo. - Dostałem cię tym razem. Nawet nie pisnąłeś!

Hickok z uśmiechem objął ramionami swego przyjaciela.

- A niech cię! Cieszę się, że żyjesz, chłopie!

Usłyszeli za plecami szelest odgarnianych gałęzi i z zarośli wyłonił się Joshua.

- My? - z nadzieją spytał Hickok. - Czy powiedziałeś: my?

Geronimo skinął głową.

- Jest wewnątrz FOKI. Odpoczywa bo trochę był poturbo­wany, kiedy go znalazłem.

Hickok i Joshua rzucili się w stronę pojazdu i spojrzeli do środka.

Blade leżał na tylnym siedzeniu. Podniósł się na ich widok.

- Nie do wiary.

Hickok zerknął na Joshuę.

- A gdzie Berta? - zagadnął Geronimo.

Hickok spuścił wzrok.

Ten podrapał się w głowę.

- Może opowiemy o tym po drodze? - zaproponował Hickok, wyglądając na zewnątrz. - Zdążymy jeszcze wydostać się z miasta przed zmrokiem.

- Z ranną nogą na pewno sobie nie poradzę. - Jesteś jedy­ny, który ma w tym względzie jakieś doświadczenie.

Geronimo uniósł ku niebu oczy i wykrzyknął:

Hickok ostrożnie wycofał transporter z zagajnika. Szybko przejechał przez otwartą przestrzeń i ruszył na północ czter­dziestą siódmą stanową.

Hickok zachichotał i mrugnął do Joshuy.

- Znam cię dobrze. Coś ukrywasz - powiedział Blade. - Co zabawnego jest w fakcie powrotu do Bliźniaczych Miast?

- No właśnie - wtrącił się Geronimo. - Chyba już pora na waszą relację?

- Zgoda. Powiedz im, Joshua - szturchnął go Hickok.

Joshua zrelacjonował im szczegółowo swój pobyt u Rogasów, misję u Pornoli, spotkanie przywódców trzech ugrupo­wali.

- Jesteś wielkim człowiekiem, Joshua - przyznał Geronimo.

Hickok spojrzał na jego odbicie we wstecznym lusterku.

Przez ponad dwadzieścia minut Blade opowiadał im o swoich doświadczeniach z Czubkami. Opisał dokładnie poj­manie, uwięzienie, incydent z przerażającym Fantem i swoją ucieczkę.

- Po moim spotkaniu z Bladem - kontynuował opowieść Indianin - razem ukrywaliśmy się w ruinach. Czasami Czubki podchodzili bardzo blisko, ale wracali z niczym. Blade chciał, żebym odnalazł jego broń. Podkradłem się więc do budynku stojącego naprzeciw szpitala, wszedłem na piętro i obserwowa­łem przez okno, co robią szajbusy... - przerwał na chwilę.

Formatowanie i poprawienie skanowania - Bogusław P. Marcela

65



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Robbins David Cień zagłady 03 Pomścić bliźniacze miasta
Robbins David Cień zagłady 04 Kto zagraża kalispell
Robbins David Cień Zagłady 05 Szarża na Dakotę
Robbins David Cień zagłady 01 Fox twierdza śmierci
Robbins David Cień zagłady 01 Fox twierdza śmierci
Robbins David Cień zagłady 06 W sidłach dyktatora

więcej podobnych podstron