Robbins David Cień zagłady 03 Pomścić bliźniacze miasta

background image

WOJOWNICY FEDERACJI WOLNOŚCI,
JEDYNI SPRAWIEDLIWI W ŚWIECIEPRZEMOCY,
SZALEŃSTWA I ŚMIERĆ!
III TOM NOWEJ SERII III TOM NOWEJ SERII

CIEŃ ZAGŁADY
StóTatpc^^^^^^^^^^^^^^^^Zjearyocźn? Leżą w gruzach^P^^^fl^^^^^Rrmość z trudem odpiera
ataki przestępców, szaleńców, mutantó\*f Ameryka już dawno zamieniłaby się w piekło, gdyby
nie Rodzina i jej nieustraszeni Wojownicy. Oni bronią tego, co pozostało z ludzkiej’cywilizacji,
przed ostatecznym upadkiem k zapomnieniem.
3
POMSC^C BLIŹNIACZE MIASTA
Grube mury, zwieńczone drutem kolczastym, nie uchroniły Rodziny przed potwornym
zagrożeniem. Kilku członków wspólnoty zapadło na tajemniczą wyniszczającą chorobę. Nad
Domem zawisło widmo zagłady. Jedynym ratunkiem jest misja do Twin Cities, gdzie znajduje
się specjalistyczny sprzęt medyczny, umożliwiający zwalczenie straszliwej plagi. Po drodze
czekają Wojowników niezliczone niebezpieczeństwa, z których najgroźniejsze stanowią hordy
żywiących się ludzkim mięsem mutantów. W ruinach Twin Cities grasują zwalczające się
wzajemnie bandy okrutnych, zwyrodniałych morderców. Czy Wojownicy wygrają wyścig ze
śmiercią?
Już wkrótce: KTO ZAGRAŻA KALiSPELL?
POMŚCIĆ BLIŹNIACZE MIASTA
-

Fant! Fant! Fant! - zawyli szaleńcy, zwani Czubkami.

Dobry Boże! Cóż to takiego? Blade nie dowierza! Własnym oczom. Cóż to za przedziwny
stwór? Nigdy, nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie przypuszczał, że może istnieć aż tak
zdeformowana istota. Ale to monstrum istniało naprawdę.
Fant potoczył się w jego stronę. Poruszając się używał obu rąk i dwóch sprawnych nóg; trzecia,
bezużyteczna, wlokła się za nim po ziemi.
Czubki zerwali się z klęczek i cofnęli przed nadchodzącą bestią.
-

Nie! - Blade po raz kolejny szarpnął krę pujące go liny, gwałtownie wykręcał ręce i nogi.

Wkładając w to całą swoją siłę, czuł, jak krew pulsuje w nabrzmiałych od ucisku żyłach, a pot
oblewa całe jego ciało. Nie zamierzał umrzeć w ten sposób.

DAVID ROBBINS
David Robbins
1.FOX-TWIERDZA ŚMIERCI
Pomścić Bliźniacze Miasta

2.

ROZKAZ: ZABIĆ ARLĘ!

Przełożył Jerzy Toczyski

3.

POMŚCIĆ BLIŹNIACZE MIASTA

4.

KTO ZAGRAŻA KALISPELL?

W PRZYGOTOWANIU KOLEJNE TOMY SERII
PHANTOM PRESS INTERNATIONAL Gdańsk 1993
Co zdarzyło się przedtem
Tytuł oryginału Endworld. Twin Cities Run
Redaktor
Józef Foromański
Ilustracja © Maciej Olender Piotr Maria Górny
Projekt i opracowanie graficzne Agnieszka Wójkowska
Copyright © 1986 by David Robbins

background image

by ARRANGEMENT WITH DORCHESTER
PUBLISHING CO., INC.,
NEW YORK CITY, U.S.A.
© Copyright for the Polish edition
by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL
Gdańsk 1993
Printed and bound in Germany
Wydanie I
ISBN 83-7075-364-7
Od Trzeciej Wojny Światowej upłynęło sto lat.
Niektórym udało się przetrwać.
Kurt Carpenter, zamożny filmowiec, wybudował osadę w północno-zachodniej Minnesocie,
niedaleko Parku Narodowego Lakę Bronson. Carpenter mądrze to zaplanował, gromadząc obfite
zapasy w Domu, bo tak nazwał to miejsce, i opracowując szczegółowe instrukcje dla jego
mieszkańców nazwanych Rodziną. Jedno z praw brzmiało: „Dla własnego dobra członkowie
Rodziny nie powinni kontaktować się z zewnętrznym światem, najwyżej w ostatecznym
przypadku”.
Konieczność kontaktu ze światem jednak zaistniała.
Członkowie Rodziny zaczęli się przedwcześnie starzeć. Ich Lider, mędrzec Platon, zdecydował
się wysłać jedną z Triad Wojowników w niebezpieczną misję na zewntąrz. Przy pomocy
prototypowego pojazdu FOKA, na którego skonstruowanie Carpenter wydał jeszcze przed
wojną miliony, Wojownicy mieli dostać się do Bliźniaczych Miast: Minneapolis i St.Paul, by
odnaleźć tam specjalistyczny sprzęt i zaopatrzenie medyczne.
Nie było to takie proste, zważywszy, że życie po atomowym kataklizmie musi toczyć się wśród
pustoszących środowisko promieniotwórczych i chemicznych opadów, a ludzie, którzy przeżyli,
nie wiedzą, co ich jeszcze może spotkać. Niebezpieczeństwo czai się bowiem wszędzie.
Chmury, jak wyłaniające się znikąd tajemnicze zielone opary, pochłaniają każdą żywą istotę.
Hordy mutantów włóczą się po całym kraju. Zniekształcone ssaki, gady i płazy, obdarzone
nienasyconym apetytem, atakują każde napotkane stworzenie.
Zanim Wojownicy zdołają wyprowadzić się z Bliźniaczych Miast, Dom zostaje zaatakowany
przez okrutnych, napastliwych Trolli. Pierwsza część serii Cień zagłady – Fox, twierdza śmierci,
stanowi kronikę konfliktu pomiędzy Rodziną a Trollami.
Po miesiącu trzej Wojownicy i towarzyszący im członek
Rodziny wyruszają FOKĄ do Bliźniaczych Miast. Udaje im się dotrzeć do Wodospadu
Złodziejskiej Rzeki, gdzie ich podróż zostaje gwałtownie przerwana przez spotkanie z
zagadkowymi Wypatrywaczami i z siejącymi śmierć Brutami, żyjącymi na poziomie
zbydlęcenia. Ta historia stanowi treść drugiej części serii: Rozkaz: Zabić Arię! Wojownicy
Rodziny wraz z kobietą, mieszkanką Bliźniaczych Miast, którą udało się uratować, odnoszą rany
w walce z Wypatrywaczami i decydują się wrócić do Domu, by odzyskać siły przed podjęciem
kolejnej próby dotarcia do Bliźniaczych Miast.
Historia tego właśnie wypadku opisana jest w trzeciej części serii – Pomścić Bliźniacze Miasta.
Rozdział I
-

Czy któryś z was słyszał coś przed chwilą? Czterech mężczyzn przerwało swoją pracę,

nasłuchując
przez moment.
Nic nie słyszałem – zaprzeczył szczupły, dziany w koźlą skórę młodzian. Jego niebieskie oczy
zabłysł., kiedy posyłał uśmiech pięknej, doskonale zbudowanej kobiecie, sto jącej w pobliżu ich
pojazdu.
Stajesz się zbyt nerwowa, jak na swój wiek – oparł dło nie na perłowych rękojeściach koltów
pyton, tkwiących w skó rzanych olstrach po obu stronach bioder, i zachichotał: - Wie
działem, że strach cię obleci, kiedy zniżymy się do Domu.
Wcale nie jestem nerwowa, Białe Mięso! - oburzyła się. - Po prostu usłyszałam jakiś hałas w
tych zaroślach.

background image

A ty coś słyszałeś, Geronimo? - jasnowłosy Wojownik zagadnął jednego ze swoich towarzyszy.
Geronimo, znakomity myśliwy i tropiciel, jedyny członek Rodziny mający w swoich żyłach
domieszkę indiańskiej krwi, potrząsnął głową.
-

Nie, na pewno nie. Byłem zajęty rozmową z Blade’em przez cały czas.

Jego czarne włosy zwichrzyły się, kiedy odwrócił głowę, badając wzrokiem otaczający ich las.
Blade, dowódca oddziału Wojowników, znanego jako Triada Alfa, skończył przygotowywać dla
nich posiłek przy ognisku. Stanął przy kobiecie.
-

Jesteś pewna, że coś słyszałaś, Berto? - nalegał. Śniada kobieta skinęła głową, a jej

kręcone włosy podkre śliły ten gest.
-

Zapomniałeś, że jestem żołnierzem Nomadów? Wiem, co mówię – potwierdziła z

przekonaniem.
Blade uważnie przyjrzał się najbliższym drzewom. Może Berta myliła się, w końcu całe swoje
życie spędziła w Bliźniaczych Miastach i nie była przyzwyczajona do odgłosów, jakie wydają
mieszkańcy wysokiego lasu.
Chciałbym, żebyśmy już byli w Domu – odezwał się smukły mężczyzna z brązowymi,
opadającymi na kark włosa mi i takiego samego koloni wąsami i broda.
Będziemy tam dziś w nocy, Josh – zapewnił go młody Wojownik. Podniósł prawą rękę, macając
zarost na swoim pod bródku i gładząc jasne włosy. - Nareszcie się wykąpię i ogolę.
Tak, to pierwsza rzecz, jaką powinieneś zrobić, Hickok – potwierdził Geronimo.
Blade wciąż jeszcze lustrował pobliskie krzaki. Nic. Berta musiała się pomylić.
Czuł promienie słońca padające na jego nagą pierś; koiły rany. Potyczka z Wypatrywaczami i z
Brutami była gwałtowna i ciężka. W dalszym ciągu, przy każdym ruchu, dokuczał mu ostry ból
otwartej rany na prawym ramieniu.
-

Ty też nie pachniesz jak róża, koleżko – odciął się Gero nimo Hickokowi.

Blade zastanawiał się, jak Hickok wytrzymuje to wszystko, zwłaszcza że był w jeszcze gorszym
stanie niż on. Miał paskudną ranę nad prawym okiem i cztery rany postrzałowe. Jeśli nawet mu
dokuczały, Hickok potafił doskonale to ukryć.
Berta, którą ocalił z rąk Wypatrywaczy, też była ranna, bowiem ci cholerni Brutowie usiłowali
dosłownie pożerać ją żywcem. Nosiła luźną flanelową koszulę, przykrywającą opatrunek na
lewej ręce oraz dżinsy po jednym z zabitych Wypatrywaczy.
Garonimo otrzymał kilka ciosów, lecz na szczęście żaden z nich nie zagrażał jego życiu.
Spośród nich wszystkich tylko Joshua nie był ranny. Stał z tyłu pojazdu z rękami opartymi na
biodrach i patrzył spokojnie na nieliczne białe chmury, przesuwające się na odległym
horyzoncie. Nawet jego ubranie – spłowiałe brązowe spodnie i jasnoniebieska koszula skrojona
z zużytego prześcieradła -było tylko lekko znoszone.
Na jego szyi wisiał duży, łaciński krzyż.
Blade przeciągnął się leniwie, rozkoszując się ciszą i spokojem. Zielone, mocno sfatygowane
spodnie, jakie miał na sobie, były ściągnięte z jakiegoś wyrośniętego Wypatrywacza i zastąpiły
jego własne, podarte dżinsy.

Zanim rozpalisz to ognisko – powiedział Hickok, zwra cając się do Blade’a – pójdę podlać
jakieś drzewo.
Podlać drzewo? - powtórzyła zdezorientowana Berta.
To taki jego potoczny zwrot. Idzie po prostu się załatwić – wyjaśnił Geronimo.
Wciąż nie mogę się przyzwyczaić do tych jego powie dzonek – stwierdziła Berta, kiedy Hickok
się oddalił.
Jemu się wydaje, że gada jak prawdziwy Bili Hickok – zauważył Geronimo, szczerząc zęby w
uśmiechu. - Niech to pozostanie naszą słodką tajemnicą, że wychodzi przy tym na głupca. -
Mrugnął do Berty, która wybuchnęła śmiechem.
Hickok tymczasem doszedł do drzew i obejrzał się. FOKA, pojazd przypominający amfibię,
której zdjęcie widział w jednej z książek należących do olbrzymiej biblioteki Rodziny, stał za-
parkowany na środku pięćdziesiątej dziewiątej autostrady albo raczej tego, co z niej zostało po
stu latach. Jeśli wszystko potoczy się tak, jak zaplanowali, to po szybkim posiłku pojadą dalej na

background image

północ, aż do jedenastej autostrady, potem na wschód, by o zmroku dotrzeć do Domu.
Zarośla po obu stronach drogi były bardzo gęste. Hickok przedzierał się przez nie, szukając
odpowiedniego drzwa. Kiedy był chłopcem, zawsze załatwiał się pod największym i naj-
wyższym drzewem, jakie rosło w pobliżu.
Panowała cisza, tylko dwie muchy brzęczały, kiedy zbliżył się do wybranego drzewa.
Zastanawiał się, dlaczego tak często musi się wypróżniać? Chyba powinien pozwolić dokładnie
się zbadać po powrocie do Domu.
Hickok dotarł wreszcie do upatrzonego przez siebie strzelistego dębu i spojrzał w górę, na
rosnące wysoko nad nim gałęzie. Czy to właśnie drzewo rosło tu, zanim rozpętała się Trzecia
Wojna? Czy będzie tu nadal?
Cykady nagle przerwały swoją pieśń i cały las ogarnęła cisza.
Niebezpieczeństwo.
Coś prychnęło i zanim Hickok zdołał zareagować, postrach lasów, plaga tych ziem od czasu
Wielkiego Wybuchu, zsunął się po rozłożystym pniu czerwonego dębu i stanął o kilka kroków
przed nim.
Hickok znieruchomiał.
To stworzenie było mutantem.
Nikt, nawet mądra Starszyzna Rodziny, nawet sam Platon, nie wiedzieli, co spowodowało
straszliwe mutacje. Snuto domysły, że mutanty były wynikiem użycia podczas Trzeciej Wojny
radioaktywnej i chemicznej broni. Zjawisko to dotyczyło głównie ssaków, gadów i płazów,
zmieniając je w zdeformowanych, oszalałych zabójców o niezaspokojonych apetytach.
Zachowały swoją naturalną wielkość i kształt, ale ich ciała były pokryte wrzodami, z których
wyciekała ropa. Zamiast uszu miały kikuty wypełnione śluzem, a łapiąc powietrze wydawały z
siebie głośny, przerażający charkot. Mutanty atakowały i pożerały każdą żywą istotę, którą były
w stanie dopaść. Któregoś dnia żaba-mutant przeskoczyła przez fosę ogradzającą Dom i bez
namysłu rzuciła się na pierwszego napotkanego członka Rodziny.
Hickok przypomniał sobie ten incydent i świadomie nakazał swemu ciału, by trwało bez ruchu.
W rękach trzymał żemień, podtrzymujący skórzane spodnie, i zastanawiał się, czy zdąży zabić
potwora, zanim ten go dosięgnie. Nie wątpił wprawdzie w swój refleks, ale jeśli mutant zdołałby
przed śmiercią go ukąsić, czeka go powolne konanie. Przez te wszystkie lata tylko kilku
członków Rodziny przeżyło zranienie przez mutanta. Jeśli choć odrobina ich ropy przedostała
się do ludzkiej krwi, umierało się długo i w straszliwych męczarniach. Ropa gromadziła się
zazwyczaj na pysku zwierzęcia, tak że każde jego ukąszenie było zawsze fatalne w skutkach.
Hickok rozmyślał nad najlepszym rozwiązaniem. Czy sięgnąć po rewolwery i liczyć na to, że
rozwali zwierzę na strzępy, zanim ono zatopi w nim swoje lśniące kły, czy może poczekać, a
nuż mutant w ogóle go nie zauważy?
Jak dotąd chyba właśnie tak było. Mutant swoim wyglądem przypominał trochę rudego lisa.
Jego słuch był osłabiony, ponieważ uszy miał pokryte śmierdzącym śluzem. Pozostawał mu
jedynie nos, jako podstawowy organ czucia i identyfikacji.
„Może mi się uda” - spekulował Hickok.
Powietrze było nieruchome i jego zapach nie mógł dotrzeć do mutanta. Niby-lis nie patrzył w
jego kierunku, tylko ostrożnie obserwował gęste zarośla po przeciwnej stronie.
„Jeśli się nie poruszę, mutant może się oddali” - pomyślał.
Nagle bestia odwróciła głowę i spojrzała wprost na niego. Hickok wyraźnie widział paciorki
brązowych oczu i drżenie jego drobnych nozdrzy wyczuwających czyjaś obecność. Może
pomyśli, że to jeszcze jedno drzewo i pójdzie sobie.
Patrzył prosto w oczy mutatna, oczekując na jego reakcję.
Doczekał się.
Znienacka oczy mutanta gwałtownie się rozszerzyły, lis warknął i jednym susem rzucił się w
jego stronę.
Błyskawicznym ruchem Hickok wyciągnął swoje kolty, kciukiem odbezpieczył kurki i
pociąganą! Za spust w momencie skoku potwora. Grzmot strzałów, oddanych z rewolwerów
kaliber magnum 357, przetoczył się przez las. Kule trafiły bestię w pysk i powaliły ją na ziemię,

background image

u stóp Hickoka.
Hickok cofnął się o krok, ponownie ładując swoją broń.
Mutant, charcząc i prychając, zdołał stanąć na nogi. Przygotował się do kolejnego skoku.
Hickok udaremnił jego zamiar celnymi strzałami.
Lis przez chwilę jeszcze dygotał, wreszcie zdechł.
Hickok oparł się o pień drzewa i odetchnął z ulgą.
Tutaj! -krzyknął Joshua.
Nie! - Tym razem Hickok rozpoznał głos Geronimo. - To było gdzieś tu!
Rozległ się szelest krzaków, a potem Blade, Geronimo, Joshua i Berta wynurzyli się z zarośli,
zatrzymując się na widok Hickoka z zabitym mutantem u jego stóp.
-

O mój Boże! - wykrzyknęła Berta. - To Paskud! Mieszkańcy Bliźniaczych Miast tak

właśnie nazywali mu tanty.
-

Dzięki Bogu, nie jesteś ranny! - stwierdził Joshua. Blade zmarszczył brwi. Nienawidził

mutantów, od kiedy
jeden z nich zabił jego ojca.
Stojąc nad ciałem zwierzęcia, kołysał w ręku karabin com-mando. Poza karabinem i nożami
nosił także dwa sztylety przymocowane do pasa na jego szerokich plecach; w prawej przedniej
kieszeni miał składany nóż buck oraz sztylet, przytroczony do prawej łydki i taki sam do lewego
nadgarstka. Na szczęście odzyskał wiele ze swojego arsenału po bitwie przy Wodospadzie
Złodziejskiej Rzeki.
-

Co się stało? - spytał Geronimo. -Próbowałeś odlać się na niego?

Hickok uśmiechnął się.
Niezupełnie, kolego – odparł. - Nie mogliśmy dogadać się, który pierwszy wykorzysta to
drzewo. On przegrał.
Ugryzł cię? - dopytywał się zaniepokojony Blade.
Nie – odpowiedział Hickok.
Nie rozumiem, dlaczego w ogóle o to pytasz – zauważył Geronimo.
Co masz na myśli? - spytał Joshua.
Gdyby ten biedny mutant go ugryzł – kpił Geronimo – wówczas Hickok z miejsca kopnąłby w
kalendarz.
Bardzo śmieszne – przyznał Hickok.
Gdzie twój henry? - dopytywał Blade, myśląc o strzel bie Hickoka.
Zostawiłem w FOCE.
Następnym razem nie łaź samemu między drzewa.
Sam toroszczę się o siebie, koleżko – uśmiechnął się Hickok. - Wiesz o tym.
Wiem – przyznał Blade. - Oraz to, że jesteś zbyt pewny siebie i któregoś dnia będziesz miał
kłopoty.
Czemu nie wracacie do FOKI? - spytał Hickok, zmie niając temat.
A co z tobą? - odpowiedziała pytaniem Berta.
Mam tu jeszcze coś do roboty – odparł Hickok.

Na przykład? - zdziwiła się. Hickok chwycił za rzemień spodni.
Zgadnij.
Och! - Berta odwróciła się zakłopotana.

A wy, chłopcy, macie zamiar zostać i przyglądać się? - Hickok spoglądał teraz na Geronimo,
Joshuę i Blade’a.
Nie, dzięki – stwierdził Geronimo. - Zostawiliśmy szkła powiększające w Domu.
Blade i Berta parsknęli śmiechem, po czym cała czwórka poszła do pojazdu.
Hickok zwrócił swoje błękitne oczy ku niebu.
-

Komedianci – wymamrotał. - Ten świat jest ich pełen.

Rozdział II
-

Ach! - wykrzyknęła podekscytowana Berta. - Nie mogę wprost uwierzyć, że tu jestem!

background image

Blade zatrzymał FOKĘ na skraju strefy ochornnej, otaczającej zachodnie mury Domu.
-

Lepiej w to uwierz, czarna ślicznotko – radził jej Hic kok. - To jest nasz dom.

Blade prowadził FOKĘ, Geronimo siedział w przodzie, zaś Hickok, Berta i Joshua zajmowali
tylne siedzenia. Bagażnik przeznaczony był do przechowywania zapasów, ale teraz zapełniono
go rzeczami zabranymi Wypatrywaczom w Wodospadzie Złodziejskiej Rzeki.
Wasz Dom jest taki wielki! - zachwycała się Berta. - Jest większy, niż sobie wyobrażałam.
Zajmuje trzydzieści akrów – wyjaśnił jej Joshua. - Oto czony ceglanym murem wysokości
dwudziestu stóp. W pro mieniu stu pięćdziesięciu jardów od Domu oczyściliśmy teren z drzew,
krzaków i większych głazów, z wszystkiego, co mo głoby być wykorzystane w razie ataku.
Zwróć uwagę na wierz chołek muru. - Joshua wskazał ręką. - To drut kolczasty – west chnął. - Z
całą pewnością realizujemy ideał braterskiej miłości, nieprawdaż?
Przestań, Josh! - odezwał się Hickok. - Gdyby Dom nie był tak dobrze zabezpieczony, Rodzina
nie przetrwałaby tak długo.
Chyba masz rację – niechętnie zgodził się Joshua. - W każdym razie – kontynuował – wodę
czerpiemy ze strumienia. Kopiąc rów u podnóża muru, Rodzina zbudowała przy tej oka zji fosę,
jeszcze jedną linię obrony na wypadek napaści.
Jak jest w środku? - dopytywała się Berta.
Część wschodnia przeznaczona jest na uprawy i pozo staje w naturalnym stanie – wyjaśniał
Joshua. - W centrum są kwatery dla małżeństw, a w części zachodniej stoi sześć głów nych
budynków ułożonych w trójkąty. Zobaczysz je za chwilę.
Nawet nie wiecie, frajerzy, co znaczy takie miejsce jak
to – powiedziała cicho Berta. - Miejsce, gdzie każdy może czuć się bezpiecznie, gdzie nikt nie
usiłuje cię zabić.
Po doświadczeniach z Fox i z Wodospadów – stwierdził Blade – mamy na ten temat wyrobione
zdanie.
Czy rzeczywiście w Bliźniaczych Miastach jest aż tak źle? - spytał Hickok Bertę.
Spojrzała na niego i skinęła głową.
-

Nie masz pojęcia, Białe Mięso.

Zwodzony most opuścił się i Blade wjechał na niego kierując FOKĘ prosto do Domu.
-

Spójrzcie na nich wszystkich! - krzyknęła Berta. Rodzina uprzedzona przez jednego ze

strzegących mury
strażników, zebrała się, by ich powitać.
Blade uśmiechnął się na widok swojej ukochanej Jenny oraz Platona, Lidera Rodziny, stojących
obok siebie. Razem z Platonem była też jego żona, Nadine.
-

Mój Boże! Oni gapią się na nas! - Berta przysunęła się bliżej Hickoka. - Ależ ich jest

dużo!
Hickok roześmiał się.
-

Nie martw się, złotko. Nie ugryzą cię!

Blade zatrzymał pojazd gwałtownym hamowaniem. Otworzył drzwi i zeskoczył na dół.
-

Blade! - krzyknęła Jenny i już była przy nim.

Objął ją, wzruszony jej czułością. Mógł przecież nie wrócić, ale teraz trzymał ją w objęciach,
rozkoszując się widokiem jasnych włosów i niebieskich oczu.
Wróciłeś! - cieszyła się Jenny. Uścisnęła go i poczuła, że się wzdrygnął. - Coś nie tak? - spytała
odsuwając się i pa trząc mu badawczo w oczy. - Jesteś ranny!
Tylko kilka draśnięć – powiedział Blade. - Nic poważ nego.
Platon zbliżył się, by uścisnąć rękę Blade’a.
Cieszę się, że cię widzę. Prawdę mówiąc, nie spodzie waliśmy się was tak prędko.
On jest ranny – powiedziała Jenny, a jej twarz posmut niała.
Wszyscy jesteśmy trochę pokiereszowani – sprostował Blade. - Hickok i Berta powinni być
natychmiast opatrzeni.

Czy dlatego zawróciliście? - spytał Platon.
Przykro mi – odrzekł Blade. - Wiem, że chciałeś, byśmy

background image

jak najszybciej dotarli do Bliźniaczych Miast, ale kiedy doje
chaliśmy do Wodospadu, wszystko diabli wzięli.
Szczegóły później, po tym, jak zbadają was medycy. Ty... - przerwał Platon, spoglądając
zmieszany na Blade’a – powiedziałeś „Berta”?
Blade uśmiechnął się i wskazał palcem.
Ach tak, jestem... - zaczął Platon i urwał w połowie zdania.
Ta kobieta jest czarna! - wykrztusiła Jenny.
Pół na pół – sprostował Blade. - Jedno z jej rodziców było białe.
Rodzina otaczała FOKĘ, próbując zajrzeć doń przez okna. Plastikowy, kuloodporny korpus
FOKI był powleczony farbą, by nikt z zewnątrz nie mógł zaglądać do środka, ale niektórzy z
członków Rodziny widzieli Bertę przez otwarte drzwi, którymi wysiadł Blade.
W środku pojazdu Berta tuliła się do Hickoka.
-

Dlaczego oni tak na mnie patrzą? Powiedz, żeby prze stali!

Hickok uśmiechnął się.
Nie możesz ich o to winić. Jesteś pierwszą czarną kobie tą, jaką oglądają, w dodatku bardzo
piękną.
Nie cierpię, kiedy ludzie gapią się na mnie – prychnęła Berta.
Zaraz po wojnie, w Rodzinie była czarna para – poinfor mował ją Geronimo, który wciąż
jeszcze siedział na przednim siedzeniu.
Joshua wyszedł już na zewnątrz i witał się ze swoimi rodzicami, Salomonem i Ruth.
Niestety, zginęli, zanim urodziło im się dziecko – kon tynuował Geronimo. - Kurt Carpenter,
dzięki któremu powsta ło to miejsce, pozostawił po sobie dziennik. Pisze w nim, że starał się
zebrać różne etniczne jednostki. Moi rodzice na przy kład byli Indianami. Umarli, kiedy byłem
chłopcem.
Czy to Chińczyk? - spytała Berta, wskazując na drobne go, muskularnego mężczyznę niosącego
długi, czarny futerał. - Co on trzyma w rękach?
Geronimo uśmiechnął się.
To jest Rikki-Tikki-Tavi, a w ręku trzyma miecz zwany katana. To Wojownik, tak ale my.
Rzeczywiście ma w sobie trochę chińskiej krwi. Jest dowódcą Triady Beta.
To znaczy – upewniła się Berta – że zajmuje taką samą pozycję jak Blade, dowódca Triady
Alfa?
Geronimo przytaknął.
Rodzina ma cztery Triady Wojowników i podobno wkrótce dojdzie nam piąta. Blade jest nie
tylko dowódcą Triady Alfa, ale przewodzi wszystkim Wojownikom.
Chciałabym, żeby przestali się już tak gapić – powie działa zdenerwowana Berta.
Chodź, nie będziemy tu siedzieć całą noc – stwierdził Hickok, wyciągając rękę w kierunku
drzwi.
Nie! - Berta kurczowo złapała się jego ramienia. - Daj mi trochę czasu, żebym...
Jej dłoń zacisnęła się wokół jakiegoś twardego przedmiotu, przymocowanego do jego prawego
nadgarstka i ukrytego w rękawie skórzanej bluzy.
-

Co tutaj masz? - spytała, próbując podciągnąć w górę rękaw.

Hickok uśmiechnął się, uwolnił rękę z jej uścisku.
To jest jeden z moich pomocniczych rewolwerów. Mam też czterostrzałowy arminus kaliber
357, przywiązany do lewej łydki. Więc co robimy, ślicznotko? - zapytał Hickok. - Otwórz drzwi.
Słońce już zaszło. Stracimy cały dzień.
Nie jestem pewna – zawahała się Berta.
Nigdy nie uważałem cię za tchórza – zażartował Hickok i otworzył drzwi, zanim zdołała go
powstrzymać.
Członkowie Rodziny cofnęli się, robiąc im miejsce.
-

Może wolałabyś wrócić do swoich Bliźniaczych Miast? Berta potrząsnęła z

przekonaniem głową.
-

Masz rację. - Wygramoliła się z pojazdu i stanęła przed tłumem. Uśmiechnęła się

szeroko. - Cześć, ludzie! - powitała ich. - Pewnie dziwicie się, czemu was tu wezwałam?!

background image

Nikt się nie zaśmiał.
Hickok zeskoczył na dół i stanął obok Berty.
-

Wpadłam jak śliwka w kompot – szepnęła mu do ucha.

W tej samej chwili do strzelca i jego nowej przyjaciółki podszedł Platon.
-

Witaj, siostro – wyciągnął dłoń w powitalnym geście. - Nazywam się Platon. W imieniu

mych braci serdecznie zapra szam cię w nasze niskie progi.
Berta uścisnęła wyciągniętą dłoń.
-

Co ten ważniak powiedział? Hickok, śmiejąc się, nachylił ku niej.

-

Ten ważniak to Platon, Lider naszej rodziny. Właśnie przywitał się z tobą. Powinienem

był cię ostrzec, on lubi uży wać zabawnych słów...
No to wpadłam – powtórzyła Berta cicho. Wlepiła wzrok w Platona.
Fajnie jest was poznać, dziadku. Hickok parsknął.
Czy powiedziałam coś nie tak? - zapytała zdenerwowana.
-

Nonsens, moje dziecko – odparł Platon uspokajająco. - Nathan zdradził się swoim

nieodpowiednim poczuciem humoru.
-

Kto to jest Nathan? - chciała wiedzieć Berta. Platon wskazał na Hickoka.

Berta wyglądała na zmieszaną.
Nathan? Myślałam, że on ma na imię Hickok. Tak mi powiedzieli.
Nathan to było imię, jakie nosił przed Przezwaniem – wyjaśnił Platon, ostrożnie dobierając
słowa – Każdy z nas mo że wybrać sobie imię, kiedy kończy szesnaście lat. Nasz Funda tor,
Kurt Carpenter, zainicjował, to jest zapoczątkował ten zwy czaj. Widzisz, Carpenter obawiał się,
że zapomnimy, jaki był świat przed Wielkim Wybuchem. Jego zdaniem powinniśmy sięgać do
swoich korzeni, przeglądając książki historyczne w naszej bibliotece, żeby wybrać z nich imię,
jakie chcielibyś my nosić. To nie jest obowiązek, to coś w rodzaju zachęty. Ten zwyczaj rodzi
szczególny szacunek do naszych przodków – za kończył Platon swój nieplanowany wykład.
Że co? - spytała zdezorientowana Berta.
Pomaga nam pamiętać, kim jesteśmy i w jaki sposób się tu znaleźliśmy – wyjaśnił Platon.
Ja przyjechałam w tym pudle – odparła Berta, wskazu jąc kciukiem FOKĘ.
W takim razie jeszcze raz witamy – oświadczył Platon poważnie.
Pozwolicie mi tu zostać, prawda? - spytała Berta z prze strachem. - Dam wam słowo, że będę się
przyzwoicie zacho wywać. Nie będę się upijać i nie zacznę bójki, chyba że ktoś mnie
sprowokuje. Wykonam każda robotę, jaką mi zlecicie. Mogę zabić każdego, kogo tylko
zechcecie, ponieważ jestem naprawdę dobra jeśli chodzi o...
Platon przerwał jej w pół słowa.
Uspokój się, dziecko! Jesteś wśród przyjaciół. Mamy tu jedno prawo, którego musisz
przestrzegać. Poza tym możesz robić wszystko, co tylko zechcesz, naturalnie w granicach przyz
woitości.
No pewnie – zgodziła się Berta, a po chwili zastanowie nia spytała: - Co to za prawo?
Miłość.
Co, proszę?
Musisz nauczyć się kochać swoich braci i swoje siostry – powiedział Platon, wygłaszając ich
podstawową zasadę. -Jak posilicie się i odpoczniecie, przyjdź do mnie, to porozmawia my.
Berta skinęła głową, patrząc za odchodzącym Liderem Rodziny.
-

No, więc – szturchnął ją Hickok. - Co sądzisz teraz o na szym Domu?

Berta z radością spojrzała we wpatrzone w nią przyjazne twarze, potem westchnęła i
odpowiedziała:
-

Wydaje mi się, że jestem w niebie!

Rozdział III
Do wschodu słońca pozostała jeszcze cała godzina. Ubrana na czarno postać, z maską
skrywającą jej twarz, szybko przebiegła przez pole okalające Dom i, nie zauważona przez niko-
go, dotarła do ogrodzenia. Ściskając w prawej dłoni linę zakończoną stalowym hakiem,
nasłuchiwała przez kilka sekund. Przypasane do biodra czarne olstro kryło automatyczny pistolet
niewiadomego pochodzenia. Na ramieniu intruza ciążyła czarna torba, wypełniona materiałem

background image

wybuchowym, detonatorem i czasomierzem.
Sabotażysta wiedział, że tylko jeden Wojownik pilnuje muru, a właśnie w tej chwili oddalił się
na północ od jego pozycji i nie powinien tu wrócić przez co najmniej pięć minut. Miał więc dość
czasu, aby sforsować ogrodzenie.
Intruz szybko i sprawnie rozhuśtał stalowy hak, zataczając nim coraz to większe koła. W
odpowiednim momencie wyrzucił go w górę i hak zaczepił się o drut kolczasty na szczycie mu-
ru. Człowiek w czerni pospiesznie, bez widocznego wysiłku, wspiął się po linie. Zatrzymał się
na murze, by sprawdzić pozycję strażnika, a potem zręcznie rozsunął drut kolczasty i prze-
ślizgnął się pod nim.
Osada Rodziny wyglądała na wyludnioną.
Sabotażysta znajdował się na szczycie ogrodzenia, zaledwie dziesięć stóp od zwodzonego
mostu. Po jego obu stronach drewniane schody, podtrzymywane przez solidne belki, prowadziły
z muru na ziemię. Komandos zbiegł po nich na dół i padł płasko na ziemię, nasłuchując, czy nie
został zauważony.
Wokół była cisza. Słyszał tylko cykady i budzące się ptaki.
Postać w czerni znała na pamięć plan Domu. W pobliżu rysowały się kontury sześciu
betonowych budynków, tworzących idealny trójkąt, którego jednym z punktów był najbardziej
wysunięty na południe blok A. Potem znajdował się blok B, sto jardów na północny zachód od
poprzedniego, zaś blok C tworzył zachodni szczyt trójkąta i był usytuowny najbliżej zwodzo-
nego mostu. Blok D znajdował się sto jardów na wschód od
bloku C, obok bloku E, będącego wschodnim szczytem trójkąta. Komandos znał również
przeznaczenie każdego budynku. Blok A był zbrojownią, w B mieszkali samotni członkowie
Rodziny, blok C – to szpital, D krył w sobie warsztaty i magazyny stolarskie, w bloku E mieściła
się biblioteka, a w bloku F przechowywano żywność i przygotowywano posiłki dla Rodziny.
Sabotażysta przebiegł prędko przez podwórze i bezpiecznie dotarł do narożnika bloku C. Bawiła
go myśl o wykorzystaniu materiałów wybuchowych. Zamierzał je podłożyć pod budynki, ale
odrzucił ten pomysł. Jego zwierzchnicy wydali mu dość wyraźne rozkazy i nie chciał być
nieposłuszny. Bloki go nie interesowały. Chodziło o FOKĘ. Ostożnie wyjrzał zza rogu i
dostrzegł pojazd zaparkowany pomiędzy blokami, dokładnie tam, gdzie uprzednio namierzyły
go promienie podczerwone.
Zadowolony podbiegł do transportera. Zadanie przebiegało gładko. Osiągnie swój cel i ulotni
się, zanim te głupki zorientują się, co się stało.
Ktoś zakaszlał, czarna postać rozpłaszczyła się na ziemi. Napastnik ujrzał jednego z członków
Rodziny, nadchodzącego od bloku D.
„Do diabła, co tu robi on o tak wczesnej porze?”
Wstrzymał oddech i zamarł bez ruchu w nadziei, że nieznajomy go ominie.
Tymczasem on szedł wyraźnie wprost na niego.
Komandos nie mógł już dłużej czekać. Powoli wyciągnął pistolet i skierował go na zbliżającego
się mężczyznę. Kiedy niespodziewana ofiara znalazła się blisko niego, nacisnął spust i kula
przeszła klatkę piersiową spacerowicza, powalając go na ziemię. Pistolet z tłumikiem wydał z
siebie tylko lekki świszczący odgłos.
Zadowolony ze strzału komandos schował broń i powstał. Czas na wykonanie misji powoli
upływał. Poinstruowano go, by spowodował eksplozję w godzinę po wschodzie słońca, kiedy
wokół pojazdu będzie najwięcej ludzi. Właśnie tutaj zbierali się o świcie, na poranną modlitwę.
Sabotażysta zbliżył się do FOKI, starając się zachować spokój.
Wojownik na zachodniej ścianie obserwował pole i las, i w
ogóle nie był świadomy obecności intruza wewnątrz ogrodzenia.
Sabotażysta przykucnął obok przedniego koła pojazdu, tego po stronie kierowcy. Sięgnął do
torby i wyjął paczkę materiału wybuchowego.
-

Jesteś nowym kierowcą? - spytał ktoś niskim głosem za jego plecami.

Komandos upuścił paczkę i obrócił się, sięgając równocześnie po broń. Rozpoznał kręcone
włosy i muskularne ciało Blade’a, dowódcy Wojowników.
Blade nagłym ruchem chwycił intruza za nadgarstki i, rzucając go na ziemię, wykręcił mu lewą

background image

rękę.
-

Rzuć to albo złamię ci łapę! - warknął.

W odpowiedzi komandos uderzył go kolanem w okolice pachwiny.
Blade zacharczał i brutalnie szarpnął do tyłu jego rękę. Pistolet upadł na trawę.
-

Teraz zapadam ci kilka pytań, a ty grzecznie na nie od powiesz!

Jednak komandos był prawdziwym ekspertem w swoim fachu. Niespodziewanie odrzucił głowę
w górę, celując w podbródek Blade’a, czym zdołał go ogłuszyć na tyle, że ten rozluźnił swój
uchwyt. Uwolniwszy ręce, zanurkował po swój pistolet.
Blade po chwilowym oszołomieniu potrafił wydobyć prawego bowie i rzucić. Ostry nóż wbił się
w lewe ramię przeciwnika, gdy podnosił broń. Człowiek w czerni upadł na plecy, wciąż
trzymając w ręku pistolet.
Blade w ostatniej chwili schował się za kuloodpornym korpusem FOKI.
Komnados podniósł się na kolana i otworzył ogień. Kule uderzały w pojazd i odbijały się od
niego rykoszetem, tuż obok ukrytego Blade’a. Sabotażysta zajrzał pod transporter z wyce-
lowanym pistoletem. Ani śladu rudowłosego Wojownika. Człowiek w czerni wyprostował się i
ostrożnie ruszył naokoło FOKI podejrzewając, że Blade ukrył się za jednym z wielkich kół.
Jednak Wojownika nie było.
Zupełnie zdezorientowany przeszukał otoczenie. Najbliższe drzewa rosły w odległości co
najmniej dwudziestu pięciu jardów. Blade nie mógł do nich dotrzeć. Gdzie w takim razie się
podział? Komandos wiedział, że musi zlikwidować Wojownika, zanim opuści Dom bez
pozostawiania po sobie śladów . Gruntowne szkolenie, jakie przeszedł, nauczyło go nie czuć bó-
lu. Najważniejsza była misja, nic poza nią nie miało znaczenia.
Wojownik prawdopodobnie musiał okrążyć pojazd. Z pistoletem gotowym do strzału komandos
przekradł się na tył FOKI.
I znowu pusto.
Człowiek w czerni przykucnął i jeszcze raz zajrzał pod transporter. Gdzie, u diabła, był Blade?
Gdy wstawał, zobaczył prowadzącą na dach FOKI drabinkę. Dziesięć godzin temu, podczas
odprawy poinstruowano go, że pojazd należący do Rodziny jest zasilany energią słoneczną, a
więc te metalowe stopnie pozwalają zapewne przeprowadzającemu inspekcję baterii
słonecznych wspinać się na dach.
Dach!
Zupełnie zapomniał o dachu. W jednej sekundzie komandos odwrócił się, kierując swój pistolet
w górę, ale było już za późno. Wojownik siedział na krawędzi dachu i mierzył w niego drugim
nożem. Zamachnął się i ostrze przybiło szyję sabotażysty.
Komandos padł na kolana, a krew obfitym czerownym strumieniem spływała mu na piersi.
Blade zeskoczył z pojazdu i znalazł się obok przeciwnika.
- Nic nie mogę zrobić – oświadczył. - Nie powinieneś był zabijać jednego z naszych. Nikt nie
może krzywdzić Rodziny bezkarnie!
Ale mężczyzna w czerni już go nie słyszał. Upadł martwy na trawę.
Blade odwórcił się i pobiegł do leżącego członka Rodziny. Właśnie wschodziło słońce i powoli
się rozjaśniło.
Kto to był?
Blade dobiegł do mężczyzny i zatrzymał się przy zwłokach. Jego przypuszczenie okazało się
słuszne – to był Brian, konserwator urządzeń mostu zwodzonego. Poprzedniego wieczoru,
podczas rozmowy przy ognisku powiedział, że ma za-
miar wstać wcześnie i przeprowadzić kontrolę mechanizmu podnoszenia i opuszczania mostu.
Dlaczego?
Blade zacisnął pięści i spojrzał na wschodzące słońce.
Boże, czy Brian musiał umrzeć? Dlaczego tak się dzieje, że wszyscy, którzy poświęcali się tej
nieprzyjaznej im ziemi – ginęli? Hickok miał rację. Każdy powinien brać to, co najlepsze, kiedy
może. Na przykład Joshua. Nieustannie starał się żyć w sposób uduchowiony, a jego
wewnętrzny żar nigdy nie gasł. Rajd do Wodospadów stanowił dla niego ogromne przeżycie,
natomiast Hickok fantastycznie się bawił. Pragnął akcji, podczas gdy Joshua tęsknił za

background image

spokojem. Mieli całkowicie odmienne zapatrywania na życie. Komu z nich przyznać rację?
Hicko-kowi? Czy Joshule? Pierwszorzędnemu strzelcowi czy duchowemu dziecku
Kosmicznego Stwórcy? A może odpowiedź leżała gdzieś pomiędzy tymi dwoma skrajnościami,
gdzieś...
Z tyłu za nim rozległy się kroki.
To był Platon.
Zobaczyłem ciało leżące obok FOKI. - Zatrzymał się, opuszczając wzrok na zwłoki, leżące u
stóp Blade’a. - O mój Boże, nie! - wyszeptał. - Nie on!
Niestety, to prawda. - Blade objął lewa ręką wąskie ra miona Lidera.
Jak to się stało? - spytał Platon.
Tego nie widziałem – odparł Blade – ale przypuszczam, że to sprawka tego człowieka w czerni.
Brian szedł prawdopo dobnie do magazynu. Chciał wykonać kilka napraw przy moś cie
wcześnie rano; sam wiesz, jaki był sumienny.
Wiem – potwierdził Platon ze smutkiem.
Za chwilę cala Rodzina będzie na nogach – przypomniał Blade. - Lepiej usunę stąd te ciała. Po
co niepotrzebnie narażać dzieciaki na ich widok.
Mamy jeszcze trochę czasu – powiedział Platon. - Po rozmawiamy.
Blade przytaknął.
-

Ja też mam ci coś do powiedzenia, ale możesz zacząć pierwszy.

-

Domyślasz się, dlaczego ten człowiek tutaj wtargnął? - spytał Platon.

-

Jeszcze nie – przyznał Blade. - Ale zaraz go sprawdzę. Podeszli do ciała intruza. Blade

przyklęknął i przeszukał
jego kieszenie i torbę.
-

Masz coś?

Nie. - Blade potrząsnął głową. - Nie ma żadnego iden tyfikatora, tylko pistolet i jakieś dwa
urządzenia w torbie. Jed no z nich wygląda jak zegar, natomiast nie wiem, czym jest to drugie.
Jak on wygląda? - spytał Platon, wskazując na zamasko waną twarz.
Blade odsłonił twarz martwego człowieka. Nieznajomy był młodym, trzydziestoletnim
mężczyzną. Miał krótko przycięte, brązowe włosy i bliznę na lewym policzku.
-

Fryzura wygląda na wojskową – zauważył Platon. Blade powstał i cofnął się. Zauważył

jakiś przedmiot leżą cy obok przedniej opony, podszedł i podniósł go.
-

Materiał wybuchowy – przeczytał na głos. - Numer serii dwa-trzy-siedem-siedem.

Platon wziął od niego paczkę i obejrzał.
Cale szczęście, że powstrzymałeś go przed ukończe niem zadania. Zginęlibyśmy bez FOKI.
Sobie podziękuj – poprawił go Blade, gdy Platon chował przedmiot do kieszeni.
Co masz na myśli? - zdziwił się.
Przecież to ty powiedziałeś mi wczoraj, żebyśmy właś nie dziś wyruszyli. Przyszedłem tu tak
wcześnie, bo nie mo głem spać. Postanowiłem zaktywizować generatory słoneczne, by osiągnąć
pełną moc naszych baterii.
Przy pomocy specjalnego klucza otworzył przednie drzwi i przesunął czerwoną dźwignię pod
tablicą. Platon podniósł wzrok na Blade’a.
Niech Triada Alfa oraz Joshua wyruszą dzisiaj po połud niu do Bliźniaczych Miast.
Oszalałeś? - sprzeciwił się Blade.
Jestem zupełnie zdrów – uśmiechnął się Platon.
Wiesz dobrze, co mam na myśli – zdenerwował się Bla-
de. - Pomyśl tylko o potencjalnym niebezpieczeństwie grożącym Rodzinie, gdy jedna z jej Triad
wyrusza na wyprawę. Jeszcze przed ostatnim wyjazdem powiedziałeś mi, że w Domu jest
uzurpator o dyktatorskich zapędach, który pragnie siłą usunąć cię z twojego stanowiska. Poza
tym są jeszcze Wypatrywa-cze. Wiemy o nich niewiele. Są śmiertelnie niebezpieczni i stosują
taktykę powstrzymania. Nie lubią, kiedy ktoś kręci im się po okolicy. W tej sytuacji musisz
przyznać, że raczej powinniśmy zostać tutaj.
Nie zgadzam się z tobą – odparł Platon.
W takim razie naprawdę zwariowałeś – parsknął Blade.

background image

Wysłuchaj mnie choć przez chwilę – cierpliwie radził mu Platon. - Z pewnością twoje
zastrzeżenia są słuszne, ale powinieneś po prostu zaufać mojej ocenie sytuacji.
A co z Wypatrywaczami? - pospiesznie wtrącił Blade.
Nie niepokoili nas w przeszłości, dlaczego mieliby to ro bić teraz?
Przecież ten facet mógł należeć do nich, nie jesteśmy w stanie tego wykluczyć! - sprzeciwił się
Blade, zirytowany beztroską Platona.
To prawda – przyznał Platon. - Niemniej jednak, jeśli Wypatrywacze chcieli tylko pozbawić nas
FOKI, a ty zabierasz transporter ze sobą, to nie ma w ogóle sprawy.
Czysta spekulacja! - zdenerwował się Blade.
Zanim nie zdobędziemy ścisłych danych, możemy roz porządzać tylko spekulacją. Powtarzam,
w tej kwestii musisz mi zaufać. Głęboko wierzę, że nasza Rodzina będzie bezpiecz na podczas
waszej nieobeności. Nie zwlekaj więc, znajdź po trzebny nam sprzęt i szybko wracaj.
Poprzednim razem nie miałem zbytniej ochoty na opusz czanie Domu – przyznał Blade. -
Obecnie wcale nie jestem bar dziej przekonany niż ostatnio. Jeszcze mniej mi się to podoba.
Zostaną nam trzy Triady strzegące Domu – przypomniał mu Platon.
Czy Starsi wybrali już kandydatów potrzebnych do utworzenia nowej Triady? - zainteresował
się Blade.
Wyselekcjonowaliśmy dwóch – odparł Platon. - Ale wciąż nie możemy zdecydować się na
trzeciego.
Blade spojrzał na wschodzące słońce.
Lepiej zabiorę już stad te ciała.
Zanieś je do bloku C – zaproponował Platon.
Blade schylił się, podniósł z ziemi zwłoki sabotażysty i zarzucił je sobie na plecy. Potem bez
wysiłku ruszył w stronę szpitala.
Wygląda na to, że już całkowicie wyleczyłeś swoje rany – zauważył Platon.
Nigdy nie czułem się lepiej.
A jak tam Hickok? - spytał Platon.
O ile wiadomo – stwierdził Blade – wyglądał nieźle, kie dy go wczoraj widziałem. Grał w berka
z Gwiazdką, indiańską dziewczynką, którą niegdyś uratował.
Zauważyłem – wspomniał Platon – że Geronimo spę dzał ostatnio dużo czasu z jej matką,
Tęczą.
-

Chyba wszyscy to zauważyli – uśmiechnął się Blade. Szli do bloku C. Niektórzy z

członków Rodziny już wstali,
ale na szczęście żaden z nich nie spostrzegł, że Wojownik niesię ludzkie ciało.
Lider zatrzymał się i patrzył, jak Blade znika w drzwiach szpitala. Przerażała go perspektywa
zawiadomienia Catherine o śmierci Briana. Niektóre jego obowiązki nie należały do przy-
jemnych.
Teraz Brian – oświadczył Blade, pojawiając się obok niego.
Czy nie zauważyłaś jakiegoś... - Platon zawahał się przez moment – szczególnego zachowania
ze strony Nathana?
Szczególnego? - powtórzył Blade.
Tak. Nienormalnego, dziwacznego, nie pasującego do niego – sprecyzował Platon.
Nie, dlaczego pytasz?
Zmierzali teraz z powrotem do bloku C.
-

Nie wydaje ci się dziwne, że trochę za szybko doszedł do siebie po utracie Joanny? -

spytał Platon.
Blade zastanowił się. Joanna została zamrodowana przez Trolle. W opinii ogółu, Hickok i
Joanna byli w sobie bardzo zakochani pierwszą miłością.

Ja tam byłem, pamiętasz? - powiedział. - Widziałem, co się z nim działo po jej śmierci.
Zgoda. Przez jakiś czas był przygnębiony. To trwało może miesiąc, do czasu uratowania Tęczy i
Gwiazdki. Pamię tasz?
Rzeczywiście tak było – potwierdził Blade. - Zaraz po tym zdarzeniu stał się zaskakująco

background image

pogodny, a podczas wypra wy do Wodospadów nawet jakby szczęśliwy. Dziwne. Nigdy
przedtem nie zwróciłem na to uwagi, dopiero ty mi to uświado miłeś.
Ja również wcale bym tego nie zauważył – pocieszył go Platon. - To Joshua przyszedł do mnie z
tą sprawą.
Joshua?!
Tak. W końcu jest empatykiem. Naszym najmłodszym i najmniej doświadczonym, ale za to
bardzo utalentowanym. Właśnie Joshua powiedział mi, że dusza Hickoka jest w niebez
pieczeństwie.
-

Będę go obserwował – obiecał Blade. Doszli do bloku C i zatrzymali się.

Teraz pójdę do Catherine – oświadczył Platon. - A ty uprzedź” Hickoka, Geronimo i Joshuę,
żeby zdążyli pożegnać się ze swoimi bliskimi.
Zrobię to – przyrzekł Blade.
Wszedł do szpitala i delikatnie ułożył ciało Briana na jednym z wielu stojących tam łóżek. Obok
niego spoczywał intruz.
Następna wyprawa! Pomyślał o swojej najmilszej Jenny i skrzywił się. Już dwukrotnie
opuszczał Dom i za każdym razem, kiedy pozostawiał za sobą pewne i bezpieczne mury,
0mało nie przypłacał tego życiem. Jak długo jeszcze szczęście będzie mu sprzyjać? Coraz ciężej
przychodziło mu rozstawać się z Jenny. Może powinien poprosić Platona, by wysłał za miast
niego innego Wojownika. Na przykład Rikki-Tikki-Ta- viego nadzwyczaj sprawnego
Wojownika, którego Hickok
1Geronimo bardzo lubili.
Blade wyszedł na zewnątrz. To już dzień! Myślał o radości Jenny z jego decyzji, ale jak
zareagowaliby na to pozostali członkowie Rodziny: podejrzeniem o utracie odwagi, zakwe-
stionowaniem jego zdolności przewodzenia Wojownikom,
a tym bardziej całej społeczności, do czego przygotowywał go Platon? A jaka byłaby reakcja
Hickoka i Geronima? Byli dla niego czymś więcej, niż najbliższymi przyjaciółmi, towarzyszami
od dzieciństwa; cała trójka stanowiła doskonale wyszkolony oddział, mający za zadanie ochronę
Domu i jego mieszkańców.
Blade westchnął.
A więc musi jechać. Decydowały o tym jego umiejętności, instynkt i wewnętrzne przekonanie.
- Jeszcze tylko potrzebuję przewodnika – rzekł do siebie.
Nawet wiedział, kto nim będzie.
Platon oczekiwał, że w wyprawie do Bliźniaczych Miast weźmie udział Triada Alfa oraz Joshua.
Teraz będzie im towarzyszył jeszcze ktoś, czy będą tego chcieli, czy nie.
Rozdział IV
Odszukał ją wkrótce po obiedzie. Siedziała samotnie pod drzewem nad brzegiem fosy. Plecami
opierała się o pień rozłożystego klonu.
Cześć, Berto! Masz coś przeciwko memu towarzystwu?
Nie-odparła.
Jej odpowiedź zaskoczyła go.
Nie, Berto?
Och, możesz usiąść – wyjaśniła. - Miałam na myśli to drugie.
Jakie drugie? - spytał wreszcie.
Berta poważnie spojrzała w jego szare oczy.
Nie mogę zrozumieć, dlaczego starasz się mnie obrazić – powiedziała.
Wcale tak nie jest – zaprotestował.
Nie zaprzeczaj – odparowała. - Nie jestem aż tak głupia.
Nigdy tego nie powiedziałem.
Ale właśnie za taką mnie uważasz – odpowiedziała Ber ta opryskliwie – skoro wydaje ci się, że
nie wiem, dlaczego tu jesteś.
Wiesz? - zaniepokoił się Blade.
Ta rozmowa nie przebiegała po jego myśli. Powinien odzyskać inicjatywę.
Naturalnie. I moja odpowiedź brzmi: nie – Berta odwró ciła się i patrzyła na płynące po wodzie

background image

liście.
Przecież jeszcze nie usłyszałaś tego, co chciałem ci po wiedzieć – zauważył Blade.
Berta spojrzała na niego.
-

Żartujesz sobie? To będzie to samo gówno, którym na karmiłeś mnie przy

Wodospadach. Wtedy udało ci się mnie przekonać, ale nie tym razem. Czy jeszcze nie dotarło
do two jego zakutego łba, że nie mam ochoty wracać do Dwumiasta?!
Blade, speszony jej wybuchem, odwrócił wzrok, bawiąc się źdźbłami rosnącej obok trawy.
-

Nawet nie wiesz, Blade – powiedziała Berta smutno -

nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak tam jest naprawdę. To miejsce przypomina dom wariatów.
Gdziekolwiek byś nie spojrzał, wszędzie są dzikie zwierzęta i szczury, a bandy ludzi walczą ze
sobą o kontrolę nad tym parszywym ugorem. Ja należałam do Nomadów, którzy mają w rękach
niemal całą północną część miasta. Pornole kontrolują zachodnią, Rogasi wschodnią, podczas
gdy Czubki... - Berta wzdrygnęła się. - Szajbusy mają swoją bazę na południu. Nigdy nie wiesz,
czy przeżyjesz noc i doczekasz następnego dnia.
Potrafię cię zrozumieć – zgodził się Blade.
Bzdura! - wściekła się Berta.
Czy uważasz, że Hickok, Geronimo, Joshua i ja zdołamy odnaleźć potrzebny nam sprzęt bez
narażania się na zbytnie kło poty?
Berta pokręciła głową.
Nigdy tam nie byliście... - zaczęła.
Mamy przecież mapę – przerwał jej Blade.
To jest śmieć, a nie mapa – żachnęła się. - Hickok poka zał mi jedną z nich. Jest dobra jedynie
przy oznakowaniu nazw ulic i tym podobne, ale nie wskazuje, na czyim jesteście teryto rium,
albo gdzie grozi wam największe niebezpieczeństwo. Na miejscu okaże się zupełnie
bezużyteczna. Tak bardzo na nią li czycie, a ja mogę wam zagwarantować, że nim minie dzień
wszyscy będziecie martwi. Czy nie możecie poszukać tego sprzętu gdzie indziej? -
zaproponowała.
To nie takie proste – odparł Blade. - Platon i Starsi po trzebują specjalistycznego sprzętu
medycznego. W Bliźniaczych Miastach jest kilka wielkich szpitali oraz Uniwersytet Minne soty.
Istnieje szansa, że część z potrzebnego nam sprzętu wciąż jeszcze tam jest. Dzięki książkom,
jakie Kurt Carpenter zgro madził w naszej bibliotece, poświęconym medycynie, chemii i
pokrewnym dyscyplinom, posiadamy wiedzę umożliwiającą wskazanie przyczyn choroby, która
dotknęła członków naszej Rodziny. Nie mamy tylko wyposażenia i musimy je zdobyć za
wszelką cenę, bo dzięki niemu będziemy mogli precyzyjnie określić charakter tego schorzenia.
Niestety sami nie potrafimy wyprodukować odpowiedniego sprzętu, dlatego pozostaje nam tylko
jedno rozwiązanie: szukanie aż do skutku.

Czasami – powiedziała Berta po skończonym wykładzie – używasz dużo mądrych słów, tak jak
Platon. Wtedy trudno mi za tobą nadążyć.
Przepraszam – przyznał jej rację. - Ciągle zapominam, że nigdy nie chodziłaś do szkoły. W
Domu jest całkiem niezła szkoła prowadzona przez Starszych. Platon uczy tam również. Jego
pasją jest kultywowanie naszego słownictwa. Nawet Hic kok zna wiele trudnych słów, pomimo
sposobu, w jaki się zwy kle wyraża.
Tym lepiej dla niego – z dumą oświadczyła Berta.
Jesteście ze sobą w dość bliskich stosunkach, prawda? - zagadnął Blade.
Jej śliczna twarz zachumrzyła się.
Nie w tak bliskich, jak bym chciała, chłopie. Powiedz mi coś... - Zbliżyła się do niego . - Znasz
Hickoka o wiele dłużej niż ja. O co mu właściwie chodzi?
Nie rozumiem.
No, nie udawaj. Wiesz przecież, co do niego czuję, to żadna tajemnica. Z początku było dobrze,
ale później nagle za czął mnie unikać. Nie znam powodu. A ty? - Berta z nadzieją wpatrywała
się w niego.
-

Wiesz o Joannie, prawda? - spytał Blade. Przytaknęła.

background image

Tak. Twoja Jenny opowiedziała mi o niej. Hickok miał fioła na jej punkcie.
No to musisz zrozumieć, że potrzeba mu trochę czasu, by dojść do siebie po jej śmierci –
stwierdził Blade.
Potrafię to zrozumieć – odparła Berta. - Ale chciałam ci powiedzieć coś innego. Czuję, że on
przede mną coś ukrywa.
Na przykład, co?
Sama chciałabym wiedzieć – odparła. - On sprawia wra żenie, jakby nie był sobą.
Pogadam z nim – obiecał.
Wszystko to wydało mu się bardzo dziwne. Najpierw Joshua, potem Platon, wreszcie Berta –
cała trójka obawia się o stan Hickoka...
Zrobisz to? - spytała Berta z nadzieją.
Jasne.
To dobrze! - uśmiechnęła się. - On bardzo liczy się z to bą i z Geronimo. Może coś ci powie?
Jeśli to zrobi, powiesz mi, o co chodzi?
Będziesz pierwszą osobą, która się o tym dowie.
Wspaniale! - odetchnęła z ulgą. - Martwienie się o nie go jest jedynym minusem w życiu, jakie
teraz wiodę. W tej chwili przeżywam najszczęśliwsze chwile. Nigdy nie przypu szczałam, że
ludzie mogą być” tak przyjaźni i łagodni. Nie do wiary: przez ostatnie sześć tygodni nikt nie
chciał mnie zabić czy zjeść. Ciągle wszystko wydaje mi się snem, w którym w każdej chwili
mogę się obudzić, bo właśnie jakiś Czubek od gryza mi nogę.
Czy Czubki jedzą ludzi? - spytał rozbawiony Blade.
To szaleńcy – odparła. - Prawdę mówiąc, Pornole wcale nie są lepsi. Wiem o tym aż za dobrze.
Byłam jedną z nich, za nim nie przyłączyłam się do Nomadów.
Pozwól sprawdzić, co zapamiętałem z twojego opowia dania o grupach panoszących się w
mieście – poprosił Blade. - Każda banda ma własne terytorium. Nomadzi, do których kie dyś
należałaś, powstali z części byłych Pornoli i Rogasów, zga dza się?
Tak – potwierdziła Berta. - Zahner, przywódca Noma dów, jest absolutnym mózgiem całej
grupy. Bez niego Nomadzi szybko by się rozpadli. Nazwano go Zet. Czuję się parszywie, że go
zdradziłam.
-

Zdradziłaś Zahnera? - zdziwił się Blade. Berta przytaknęła.

Tak. Zet wysłał mnie, żeby znaleźć sposób na ominięcie Wypatrywaczy. Oni nie pozwalają
nikomu wydostać się z mia sta, a my chcieliśmy tylko poszukać jakiegoś miejsca do zasied lenia.
I Zahner liczył na to, że wrócisz i dostarczysz mu tych informacji – podsumował Blade.
No właśnie. - Łzy napłynęły jej do oczu. - A ja nie po trafię tego zrobić! Nie mogę tam wrócić!
Blade odwórcił się zamyślony. Pomysł, by wrócić do Bliźniaczych Miast bardzo przerażał Bertę.
Jasne, że przy jej współudziale cała podróż byłaby o wiele prostsza, ale to nie
mogło przesądzić o nakłonieniu jej do ponownego spotkania z koszmarem, o którym wolała
zapomnieć. Czy w razie jej śmierci, on – Blade – potrafiłby z tym żyć?
Miło mi się z tobą rozmawiało – powiedział.
Już idziesz? - Na jej twarzy malowało się zaskoczenie.
Muszę przygotować się do wyjazdu – wyjaśnił i zrobił kilka kroków.
Odchodzisz bez żadnej propozycji dla mnie? - spytała z niedowierzaniem.
Nie chcę cię narażać na żadne niebezpieczeństwo.
Ale przecież ja znam Bliźniaki jak własną kieszeń – do
dała Berta. - Mogłabym wam doradzić, jak uniknąć większych
kłopotów.
Blade zatrzymał się i uśmiechnął.
Ty zostaniesz tutaj. Damy sobie radę. Jesteśmy Wojow nikami. Zapomniałaś?
Jesteście przede wszystkim bandą głupców – odcięła się Berta. - Przy Wodospadach
popełniliście masę błędów.
Poradzimy sobie – rzekł Blade.
Mogłabym namówić Nomadów, żeby wam pomogli – zaproponowała.
Zostaniesz tutaj.

background image

Beze mnie nie macie żadnych szans! - Berta podniosła się z klęczek. - Jadę!
Blade odwrócił się.
Co powiedziałaś?
Przecież słyszałeś. Jadę.
Posłuchaj – zaczął, zbliżając się do niej. - Nie chcę, że byś jechała, naprawdę!
Mów sobie, co chcesz; ja i tak pojadę.
Blade stał teraz tuż przy niej i patrzył prosto w oczy.
Dlaczego? Dlaczego tak nagle zmieniłaś zdanie?
Sam mnie do tego namówiłeś – odparła. - Wiedziałeś, że się zgodzę. Jestem to winna
Zahnerowi, wam, a przede wszystkim jestem to winna samej sobie. Wiedziałeś o tym przez cały
czas.
Berta patrzyła, jak ten doskonale zbudowany mężczyzna
oddala się w stronę bloków. A kiedy odszedł jakieś dziesięć jardów, wybuchnął nagle śmiechem.
„O co w tym wszystkim chodzi?” - zastanawiała się.
Rozdział V
Na południowo-wschodnim krańcu Domu, daleko od zabudowań, znajdował się teren o
specjalnym przeznaczeniu. Mieściła się tam strzelnica. Dzieciom nie wolno było się tam zbliżyć
– najwyżej w towarzystwie dorosłych. Korzystali z niej przede wszystkim Wojownicy, ale
pozostali członkowie Rodziny musieli pobierać tam okresowe lekcje strzelania na wypadek
zmasowanego ataku.
Odziany w skóry strzelec koncentrował się właśnie przed oddaniem strzału w kierunku tyczek
wbitych w ziemię piętnaście jardów od niego.
To były Trolle.
Sześć zgniłych sukinsynów odpowiedzialnych za śmierć jego ukochanej Joanny. Zapłacą za to!
Musi ją pomścić!
Strzelnica zatrzęsła się od huku sześciu strzałów i każda z tyczek upadła na ziemię.
„Ciastko z kremem!” - pomyślał.
Zakręcił koltami pytonami, wrzucając je z powrotem do skórzanych kabur. Jego rany zagoiły się
już całkowicie i był w doskonałej formie. Jeśli zachowa ostrożność i uda mu się uniknąć nowych
ran w Bliźniaczych Miastach, to zrealizuje swój plan po powrocie z wyprawy. Kilku Trollom
udało się bowiem uciec podczas bitwy w Fox. Kilku morderców Joanny przebywa teraz gdzieś
na wolności, beztrosko i bezkarnie.
Lecz ich dni są już policzone!
-

Niezłe strzały – powiedział ktoś zza jego pleców. - To prawda, co o tobie gadają,

Hickok.
Hickok odwrócił się wściekły, że ktoś zakłócił mu myśli o zemście. Przybysz ubrany był w
czarne, wypłowiałe i połatane spodnie i koszulę. Miał młodą, okrągłą twarz o wydatnych
policzkach i gęstych brwiach, okoloną brązowymi włosami. Na jego biodrach kołysał się
rewolwer.
-

Czy ja cię znam, chłopcze? - spytał Hickok, próbując przypomnieć sobie jego imię.

Młodzieniec poczerwieniał.
-

Byłbym ci wdzięczny, Hickok, gdybyś nie mówił do mnie „chłopcze” - ostatnie słowo

wyraźnie zaakcentował.
Hickokowi spodobała się jego odwaga.
Jak wobec tego mam mówić?
Po prostu Shane.
To imię było mu znane. Skojarzył je od razu z czytaną kiedyś książką o rewolwerowcu
noszącym imię Shane, bohaterem znakomitej powieści o życiu na Dzikim Zachodzie.
-

Nie przypuszczałem, że mamy w Rodzinie kogoś o tym imieniu – odezwał się do

młodzieńca.
Shane zaczepił kciuki obu dłoni na swoim pasie, nieco zmieszany.
Właściwie to nie jest jeszcze moje imię – wyjaśnił. - Ale będzie! - dodał natychmiast. -W
przyszłym tygodniu przypada mój Dzień Przezwania i wybieram to imię.

background image

Czy ty przypadkiem nie jesteś Blake, syn Poego? - przy pomniał sobie Hickok.
Shane przytaknął, wzruszając ramionami.
Tak, ale nie lubię, kiedy tak się mnie nazywa.
W porządku, chłopie. - Hickok wyciągnął do niego swo ją prawą dłoń. Uścisk chłopca był
pewny i silny. - Czy masz do mnie jakąś sprawę?
Słyszałem, że znowu wyjeżdżasz – zaczął Shane. -Chcę być Wojownikiem, tak jak ty. Wiem, że
wybierają właśnie trzech nowych do następnej Triady i chciałbym być jednym z nich. Mój ojciec
nie zgadza się z tym i odmówił protegowania mnie przed Starszymi.
A co ja mam z tym wspólnego? - zdziwił się Hickok.
Chcę, żebyś mnie poparł – oświadczył Shane.
Zapomnij o tym. - Hickok znów ładował rewolwery. - To nie moja sprawa.
Dlaczego? - Na twarzy Shane’a odmalowało się rozcza rowanie.
Bo nie mam najmniejszego zamiaru mieszać się w ro dzinne spory – odparł Hickok.
Odkąd pamiętam, zawsze pragnąłem być Wojownikiem. Nie czuję powołania do budownictwa
ani do uprawy ziemi.
Urodziłem się na Wojownika i jeśli tylko będę miał taką szansę, mogę tego dowieść –
powiedział z zapałem Shane.
Wciąż jeszcze mi nie powiedziałeś, co ja mam z tym wspólnego – naciskał Hickok.
To proste – Shane wpatrywał się w niego. - Ty jesteś moim idolem.
Zaskoczony Hickok wybuchnął śmiechem.
Kim?
W szkole – zaczął Shane – uczono nas, że posiadanie w życiu jakiegoś bohatera, wzoru do
naśladowania, ma wielkie znaczenie. Ty masz opinię jednego z najlepszych Wojowników w
Rodzinie.
To nieprawda.
Tym razem to Hickok wyglądał na zakłopotanego.
Nie wiedziałeś o tym? Naturalnie, Blade, Rikki, Geroni- mo i pozostali są też dobrymi
Wojownikami, ale o tobie mówi się najwięcej – zapewnił go Shane.
Coś bujasz – odparł Hickok.
Kiedy postanowiłem zostać Wojownikiem, zastanawia łem się, z którym z was chciałbym się
utożsamić, komu pra gnąłbym dorównać – kontynuował Shane. - Zgadnij, kogo w końcu
wybrałem? - uśmiechnął się.
Schlebiasz mi, Shane, naprawdę. Ale nadal nie mam za miaru protegować cię do nowej Triady.
Dlaczego? Co ci się we mnie nie podoba? - głos Shane’a zadrżał.
Skąd mogę wiedzieć, że dasz sobie radę jako Wojow nik?
A ciebie kto poparł? - Shane gwałtownie zmienił temat.
Ojciec Blade’a, bo mój wtedy już nie żył – odparł Hic kok, przypominając sobie swój Dzień
Przezwania. - On mi zaufał.
A ty mi nie ufasz? - spytał Shane.
Hickok ruszył powoli w stronę zachodniej części Domu. Shane towrzyszył mu ramię w ramię.
-

Nie znam cię, więc jak mógłbym się przekonać, że moż na na tobie polegać?

Shane milczał przez chwilę, zastanawiając się.
-

Nie miej do mnie urazy, chłopie – powiedział pojednaw czo Hickok.

Shane chwycił jego prawą rękę.
-

Czy nie rozumiesz, jakie to dla mnie ważne! Oni prze cież nie wybierają nowych

Wojowników codziennie, doskona le wiesz o tym. Mogę nie mieć następnej szansy przez całe
lata! Musisz mi pomóc!
Hickok uśmiechnął się do swojego wielbiciela.
Zastanowię się i może coś wymyślę.
Nie pożałujesz tego! - Shane’a rozsadzał entuzjazm. - Potrafię wypełniać rozkazy i jestem
niemal tak dobrym strzel cem jak ty.
Ta ostatnia uwaga ubodła nieco Hickoka.
-

Tak ci się tylko wydaje!

background image

-

Wiem o tym – stwierdził hardo pewny siebie Shane. Hickok rozejrzał się i zauważył

uschnięte drzewo, stojące
jakieś trzydzieści jardów od niego. Kilka suchych konarów sterczało po prawej stronie pnia.
-

Widzisz te gałęzie na tym suchym drzewie? - wskazał palcem.

Shane spojrzał w tym kierunku.
Jasne. Chcesz w nie trafić?
Powiem ci, co zrobimy – oświadczył Hickok. - Policzę do trzech, a wtedy obaj wyciągniemy
broń i strzelimy. Ty bie rzesz tę wyższą gałąź, je tę pod spodem. Dobra?
Ciało Shane’a stężało, jego prawa dłoń kołysała się nad rewolwerem.
Jestem gotów.
Dosyć spory ten twój rewolwer, chłopie – zauważył Hic kok. - Dasz radę z niego wystrzelić?
Lepiej zacznij już oduczać – odparł Shane, nerwowo rozprostowując palce prawej dłoni.
W porządku, kolego. Przygotuj się.
Jestem gotowy od urodzenia.
Jeden... - zaczął Hickok.
Shane znieruchomiał i wpatrywał się w drzewo.
-

Dwa... - Hickok zastanawiał się, czy chłopak da się na brać, bo wtedy może pożegnać się

z profesją Wojownika
-

Trzy! - wrzasnął i wykonał ruch sięgania po broń.

W mgnieniu oka Shane wyrwał z pochwy rewolwer i odbezpieczył. Jego palec nacisnął już na
spust, kiedy powstrzymał się przed oddaniem strzału i spojrzał na Hickoka.
Wojownik stał spokojnie.
Nawet nie wyciągnąłeś broni! - stwierdził Shane.
A ty nie wystrzeliłeś. Dlaczego?
Shane patrzył przez chwilę na trzymany w ręku rewolwer, potem schował go z powrotem.
Niewiele brakowało, a dałbym się nabrać! - odetchnął z ulgą.
Co masz na myśli?
Nie udawaj niewiniątka – warknął. - To była tylko pró ba, prawda?
Jaka próba?
Shane klepnął się w prawe udo i wybuchnął śmiechem.
Dobry jesteś! Naprawdę dobry!
Czyżby? - cicho spytał Hickok.
Przecież strzelanie w Domu jest dozwolone tylko na te renie strzelnicy i każdy o tym wie. Nawet
Wojownicy muszą przestrzegać tego przepisu, chyba, że Dom byłby przez kogoś atakowany.
Czy to już wszystko? - spytał Hickok.
Niezupełnie – odparł Shane. - To drzewo znalazło się między nami a blokami, gdzie przebywa
zwykle najwięcej członków Rodziny. Gdyby któryś z nas nie trafił, kula mogłaby ugodzić kogoś
z Rodziny.
Masz rację – przyznał Hickok.
Więc to jednak była próba?
Zgadza się.
A jeśli bym wystrzelił?
Powstrzymałbym cię – oświadczył Hickok, wskazując na jego rewolwer. - Wyciągnij go i
spróbuj strzelić w kierunku drzewa.
Co takiego? - zdziwił się Shane.
Wyciągnij tak szybko, jak tylko potrafisz – poinstruował go Hickok – i staraj się wystrzelić,
zanim cię powstrzymam.
Nikt nie jest taki szybki – powątpiewał Shane. - Nie je steś w stanie tego zrobić.
Strzelaj.
Shane posłuchał i podniósł rewolwer do góry, jak podczas treningu. Nagle jego lufa zanurkowała
gwałtownie w dół.
Spoczywała na niej ręka Hickoka, a jeden z palców powstrzymywał równocześnie kurek,
uniemożliwiając Shane’owi oddanie strzału.

background image

Zaskoczony chłopak gapił się na Wojownika.
Nie do wiary! Myślałem, że jestem w tym dobry.
Jesteś szybki – podkreślił Hickok. - Ale to jeszcze nie wszystko. Do tego potrzeba refleksu.
Refleks? Nie rozumiem – przyznał szczerze Shane.
Jak ci to wyjaśnić? - Hickok zastanawiał się przez chwi lę. - Czy twoim zdaniem mucha jest
szybka?
Mucha?
Tak, mucha. Kiedy tak bzyczy wokół twojej głowy, a ty próbujesz ją złapać i wciąż chybiasz.
Czy ona jest szybka? - Hickok wpatrywał się w chłopaka.
Chyba tak – powiedział Shane.
Wyobraź sobie tę samą muchę, która podlatuje zbyt bli sko do siedzącej na brzegu rzeki ropuchy
– kontynuował Hic kok. - Ropucha chwyta ją językiem i połyka. Jaka w takim ra zie jest ta
ropucha.
Szybsza niż mucha – rozpromienił się Shane.
Nie.
Nie?
Hickok potrząsnął głową i spojrzał na Shane’a.
To właśnie jest refleks. Mucha może być szybka, ale prawie zawsze przegra z ropuchą, która ma
cholerny refleks. Pomyśl o tym.
Pomyślę – zgodził się Shane.
Szli jakiś czas w milczeniu. W zasięgu ich wzroku pojawił się rząd kwater zamieszkiwanych
przez małżeńskie pary i ich rodziny.
-

No więc, jak będzie z moją sprawą? - przerwał ciszę Shane.

Wezmę twoje słowa poważnie pod uwagę – obiecał Hic kok.
Zrobisz to? Naprawdę?
Człowiek powinien zawsze dotrzymywać raz danego słowa – uroczyście oznajmił Hickok. -
Zrobię, co w mojej mo
cy. Będę o tym myślał podczas rajdu do Dwumiasta i odpo
wiem ci po powrocie.
Tylko że... Skąd mam wiedzieć, czy wrócisz z tej wypra wy? - wygadał się Shane. - Nie możesz
porozmawiać ze Star szymi przed wyjazdem?
Nie mam na to czasu – stwierdził Hickok. - Ale nie martw się, wrócę. Muszę tutaj coś załatwić i
to mnie trzyma przy życiu.
Co to takiego? - niewinnie spytał Shane.
Sprawa osobista – uciął Hickok.
Rozumiem – wycofał się Shane i dodał, zmieniając te mat: -Przykro mi z powodu Joanny. Była
dla każdego taka do bra. Wiedziałeś, że ją znałem?
Co? - Hickok zatrzymał się i chwycił go za rękę. - Żar tujesz.
Ależ skąd! - oburzył się Shane. - Naprawdę ją znałem. Już dawno chciałem się z tobą spotkać,
ale byłem zbyt nieśmia ły, żeby tak po prostu do ciebie podjeść i zagadać. Wszyscy mówili, że ty
i Joanna byliście... bardzo ze sobą blisko i ja... - Shane urwał, patrząc na swoją rękę. - Chcesz mi
ją złamać?
Hickok opanował się i zwolnił uścisk.
-

Zdecydowałem się poradzić Joanny w sprawie mojej ewentualnej rekomendacji –

kontynuował Shane. - Ona dosko nale mnie rozumiała, była taka życzliwa...
Usta Hickoka zacisnęły się.
... i zaproponowała mi pójście z tym wprost do ciebie. Zanim się zdecydowałem, Trolle
zaatakowały nasz Dom. Była jednym z ich więźniów. Nie mogłem uwierzyć w tę straszliwą
wiadomość. Przyszedłem potem na jej pogrzebcie ty tego nie zauważyłeś. Długo zbierałem całą
swoją odwagę na spotkanie z tobą. - Shane podniósł wzrok i ujrzał smutną minę Hickoka. - Tak
mi przykro! Nie powinienem był wspominać o Joannie.
Nie o to chodzi – uspokoił go Hickok, idąc w stronę FOKI.

background image

W takim razie, o co? - spytał zdezorientowany Shane.
Chodzi o Trolle... - wyjaśnił Hickok.
Nie rozumiem. Hickok westchnął.

Zabiliśmy sporo tych sukinsynów... Lecz kilku z nich zdołało uciec.
Za to, co zrobili z Joanną – oznajmił Shane – zasłużyli tylko na śmierć.
Tak właśnie się stanie – zapewnił Hickok.
Shane uważnie przyjrzał się Wojownikowi. Co oznaczało to oświadczenie? Czy planował
zemścić się na Trollach? Nikt nawet nie wiedział, gdzie ukrywają się po bitwie w Fox. Shane
przypomniał sobie słowa Hickoka o załatwieniu jakiejś sprawy po powrocie. Czy chodziło mu
właśnie o to? Więc Hickok miał zamiar ścigać Trolle!
-

Posłuchaj, kolego – rzekł Hickok. - Odszukaj mnie, kie dy wrócę. Jeśli mnie przekonasz,

że jesteś czegoś wart, poprę twoją kandydaturę. Odpowiada ci to?
Shane skinął głową.
-

Muszę się jeszcze spakować – oświadczył Hickok i od szedł, zostawiając go samego.

Shane popatrzył za oddalającym się Wojownikiem. W jaki sposób mógłby dowieść swojej
wartości? Nagle przyszedł mu do głowy genialny pomysł. Ależ to fantastyczne! Shane uśmie-
chnął się. Jeżeli jego rozumowanie było słuszne i Hickok żeczywiście zamierzał ścigać Trolle, to
pewnie zależy mu na wiadomości, gdzie ich można znaleźć. Taka informacja i może jeszcze, na
dodatek, kilka zdartych skalpów z Trolli zrobi na nim odpowiednie wrażenie.
Nagle Shane zauważył, że Hickok macha do niego ręką.
Zegnaj, chłopie! - wrzeszczał Hickok. -1 trenuj dalej!
A ty uważaj na siebie! - odkrzyknął Shane.
Wkrótce się zobaczymy – obiecał Hickok. - A teraz do Bliźniaczych Miast!
Rozdział VI
Mijał właśnie drugi dzień, odkąd opuścili Dom.
Blade zmrużył oczy za kierownicą FOKI, bo popołudniowe słońce, nawet zza przyciemnionej
szyby, raziło swoim blaskiem. Utrzymywał stałą prędkość pięćdziesięciu mil na godzinę,
uważnie omijając liczne dziury i pęknięcia, jakimi była usiana droga.
-

Dobrze, że nie zatrzymaliśmy się na lunch – wyznał Hic kok. - Nie mogę się doczekać

Bliźniaków...
Hickok, Berta i Joshua siedzieli z tyłu. Zapasy wody, amunicji i sprzętu ułożono za ich plecami.
Geronimo siedział obok Blade’a i studiował mapę.
Jak daleko jeszcze? - zapytał Blade.
Chwileczkę. - Geronimo wodził palcem po trzymanej na kolanach mapie, obliczając, ile mil
dzieli ich od najbliższego miasta. - Właśnie minęliśmy Plummer, Brooks i Winger. Jakąś milę
przed nami powinno znajdować się Bejou.
Ciekawe, czy będzie tak samo bezludne jak poprzednie – zastanawiał się Joshua.
Zabawne, do tej pory nie udało nam się spotkać żadnych Wypatrywaczy – dziwił się Hickok.
To wcale nie jest takie niezwykle – wtrąciła Berta.
Dlaczego?
Bo Wypatrywacze mają swoje posterunki jedynie w większych miastach.
To będzie Detroit Lakes – poinformował ich Geronimo, nie odrywając wzroku od mapy. - Przed
wybuchem wojny mia ło około siedem tysięcy mieszkańców.
Kiedy dotrzemy do celu? - spytał Blade.
Przed nami jeszcze około czterdziestu, pięćdziesięciu mil – odparł Geronimo. - Przy tej
szybkości zajmie nam to mniej niż godzinę. - Zerknął na zegarek, zabrany kiedyś zabi temu
Wypatrywaczowi. - Będziemy tam o trzeciej.
Pewnie w Detroit Lakes spotkamy w końcu kilku z nich
-

powiedział Hickok i dodał cicho: - Muszę pobić pewien re kord.

Nie w Detroit Lakes – ostudził jego zapał Blade. - Po nieważ ominiemy to miasto.
Unikasz zbyt łatwej zdobyczy? - zmartwił się Hickok.
Sam wiesz najlepiej – potrząsnął głową Blade. - Zmar nowaliśmy już dość czasu i nie stać nas na

background image

spisanie na straty jeszcze jednego dnia z powodu potyczki z Wypatrywaczami; tym badziej, że
ktoś z nas mógłby zostać poważnie ranny albo zabity. A może któreś z was nie chce wrócić jak
najszybciej do Domu?
Nikt się nie odezwał.
W takim razie, w porządku – kontynuował Blade. - Ominęliśmy już Wodospad Złodziejskiej
Rzeki i w dalszym ciągu będziemy unikać każdego potencjalnego zagrożenia ze strony
Wypatrywaczy. W ten sposób powinniśmy spokojnie dotrzeć do Bliźniaczych Miast.
Poczekaj chwilkę, ważniaku – przerwała mu Berta. - Chcesz jechać na przełaj?
Dokładnie tak.
Cholera! Niezbyt mi się ten pomysł podoba – zaprote stowała. - Możemy się natknąć na
Paskudy albo na coś jeszcze gorszego!
Wewnątrz FOKI będziemy bezpieczni – zapewnił ją Blade.
Tak ci się tylko zdaje.
Nie obawiaj się.
Kto się obawia, ja?
A co z wieczornym posiłkiem? - wtrącił się Geronimo.
-

Mam zdobyć trochę świeżego mięsa?

Nie. Jest jeszcze zapas dziczyzny i jedzenie w puszkach z Wodospadów. Jak to się skończy
wtedy zapolujesz. Zatrzy mywać się będziemy tylko w nocy, żeby załatwić naturalne po trzeby i
to wszystko.
Sam to wykombinowałeś, prawda? - Berta starała się dostrzec jego twarz, odbijającą się w
tylnym lusterku.
Robię, co mogę – odparł Blade.
Będzie z ciebie niezły Lider Rodziny – oświadczyła.

Co takiego? - rzucił w jej stronę ostre spojrzenie.
Hej! Nie złość się tak, ważniaku! Wielki Biały Hickok powiedział mi, że któregoś dnia
zostaniesz Liderem.
Wielki Biały Hickok ma za długi język.
Co cię ugryzło? - naciskała Berta.
Nic-zbył ją.
Poprzednikiem Platona na stanowisku Lidera był ojciec Blade’a. Przed czterema laty, kiedy
został brutalnie rozdarty na strzępy przez mutanta, odpowiedzialność za losy Rodziny wziął na
swoje barki Platon. Zwyczaj polegał na tym, że Lider sam wyznaczał swojego następcę i Platon,
ku utrapieniu Blade’a, wybrał właśnie jego. Blade doskonale pamiętał wszystkie trudności,
jakim musiał sprostać jego ojciec, i wcale nie był pewien, czy pragnie wziąć w swoje ręce
kierowanie siedemdziesięcio-osobową społecznością Domu.
-

Bejou przed nami – rzekł Geronimo, wpatrując się w au tostradę.

Było to jeszcze jedno opuszczone, zrujnowane miasto bez najmniejszych śladów życia.
Następne: Mahnomen, Ogema, Callaway i Westbury wyglądały podobnie.
Zostało dziesięć mil do Detroit Lakes – oznajmił Gero nimo, kiedy zostawili za sobą ostatnią z
wyludniowych osad.
Wkrótce powinniśmy znaleźć jakieś miejsce na postój – rozglądał się Blade.
Nagle Hickok, który z głową opartą o szybę wpatrywał się bezczynnie w niebo, poderwał się i
krzyknął:
-

Co to za światło?! Zatrzymaj FOKĘ i wyjrzyj na zew nątrz. Szybko!

Blade bez wahania nacisnął hamulec. Potem otworzył drzwi, gotowy do wyjścia.
-

W górze, na niebie – oświadczył Hickok. - Leci z pół nocy na południe. Pospiesz się!

Blade wyskoczył i stanął przed pojazdem, wpatrując się w błękitne niebo. Po chwili obok niego
stał Geronimo.
Co on...-zaczął Blade.
Widzę to! - krzyknął Geronimo, podnosząc rękę. - Pra wie nad nami, kieruje się na południe.
Jeszcze nie zauważyłeś?

background image

Wreszcie Blade zobaczył mały, świecący punkt, przecinający niebo.
Co to jest? - spytał zafascynowany Geronimo.
Nie mam pojęcia.
Słyszysz coś? - Geronimo pokręcił głową.
Nie, a ty?
Owszem. Nie mogę tego dokładnie opisać... Jakby bar dzo cichy gwizd albo brzęczenie. Nigdy
czegoś takiego nie sły szałem.
Blade i Geronimo stali jak zahipnotyzowani poruszającym się światłem.
Czyli to nie przywidzenie – powiedział Joshua, który także wyszedł z transportera.
O czym ty mówisz? - spytał Blade, nie spuszczając oka ze znikającego na horyzoncie obiektu.
Widziałem to już przedtem kilka razy.
Widziałeś to? - Blade zerknął na Joshuę. - Kiedy?
Może ze trzy razy w ciągu ostatnich dwunastu lat. Głów nie w nocy, bo wtedy to światełko jest
znacznie jaśniejsze.
-

Dlaczego do tej pory o tym nie powiedziałeś? Joshua wzruszył ramionami.

Kiedyś wspomniałem o tym Platonowi, ale według mnie to był meteoryt albo krążący po orbicie
satelita, jeden z wielu umieszczonych tam przed wojną. Nic godnego uwagi.
Być może. - Blade w zamyśleniu pocierał podbródek. - Chodźmy do środka.
Co to było? - zagadnął Hickok, kiedy wdrapali się do pojazdu.
Nie wiem – odparł Blade. - Gdyby ktoś z was jeszcze kiedyś to zobaczył, zawiadomcie mnie.
Ja to już widziałam – wtrąciła się Berta.
Tak? - Blade odwrócił się w jej stronę.
Jasne. Latają nad Bliźniaczymi Miastami tam i z powro tem. Czasem w nocy, a czasem w
środku dnia.
Ciekawe – pokręcił głową.
Hej, spójrzcie na to! Jezioro! - krzyknął Hickok.
Po jednej stronie autostrady rozpościerało się duże jezioro.
-

To Floyd Lakę – sprawdził na mapie Geronimo.

Szkoda, że nie możemy sobie trochę połowić – rozma rzył się Hickok. -Uwielbiam łowić ryby.
Widziałam, jak ludzie to robią – powiedziała Berta. - Ale sama nigdy nie próbowałam.
Któregoś dnia pokażę ci – obiecał Hickok. - Polubisz to. Można naprawdę odpocząć.
Zwłaszcza kiedy ty łowisz – powiedział Geronimo. Je szcze nigdy nie widziałem, żebyś coś
złapał. Tylko siedzisz i gapisz się na spławik.
Bardzo śmieszne – przyznał Hickok. - Następnym ra zem użyję ciebie jako przynęty.
Blade skręcił w lewo i jechał teraz przez pola leżące pomiędzy jeziorem a drogą.
Jaki plan? - spytał Geronimo.
Pojedziemy wzdłuż zachodniego brzegu jeziora – wy jaśnił. Ominiemy łukiem Detroit Lakes i
znajdziemy się z po wrotem na naszej autostradzie, po drugiej stronie miasta. W ten sposób
powinniśmy uniknąć kłopotów ze strony Wypatrywa- czy z Detroit Lakes.
Brzmi nieźle – pochwalił go Geronimo. - Dziesięć mil za tym miastem jest mała osada, Frazee...
W takim razie zatrzymamy się w niej na noc – zdecydo wał Blade.
Zaczekaj chwileczkę...
Coś nie tak? - Blade dostrzegł królika, uciekającego w podskokach przed jadącym
transporterem.
Nie złapiemy naszej autostrady po drugiej stronie Detro it Lakes, bo w tym mieście krzyżuje się
kilka innych autostrad. Nasza pięćdziesiąta sziewiąta skręca dalej na południowy za chód...
A my musimy jechać na południowy wschód – przypo mniał Blade.
Właśnie. Pozwól mi to sprawdzić. - Geronimo zajął się porównywaniem znaków na mapie. -
Droga, która nas intere suje, to dziesiąta amerykańska.
Prowadzi na południowy wschód?
Tak, do samych Bliźniaków. - Geronimo podniósł gło wę i uśmiechnął się.
Mam nadzieję, że ta dziesiąta amerykańska jest w przy zwoitym stanie – powiedział Blade.

background image

Według mapy, to czteropasmowa autostrada. Wygląda na to, że jest znacznie szersza niż
pięćdziesiąta dziewiąta.
No i będziemy ją mieć całą dla siebie – dodał Hickok. - Zaczyna mi się podobać ten interes z
podróżowaniem. Robi się z tego niezła zabawa.
Aż nie spotkamy pojazdów Wypatrywaczy – przypo mniała mu zamyślona Berta.
To jest ryzyko, które musimy podjąć – stwierdził Blade.
Oby tylko w Bliźniakach – oświadczyła Berta – poszło wam lepiej niż w Wodospadach...
Co znaczy ta cholerna uwaga? - spytał urażony Hickok.
-

Jak szybko zapomina się o niektórych sprawach! Hickok uśmiechnął się.

Wiem doskonale, o kim myślisz i cieszę się, że nie o mnie.
Tak uważasz, frajerze? A kto się uparł, żeby szczury w Wodospadach nakarmić zabitymi
Wypatrywaczami?
My – przyznał Hickok ze skruchą.

A właściwie – wtrącił Geronimo – to ja. Berta skinęła potakująco głową.
I o mały włos sami nie zostaliśmy przez nich pożarci!

Zgoda, popełniliśmy mały błąd – ustąpił Hickok. - Mo że by się teraz dogadać z
Wypatrywaczami?
Naprawdę jesteście zwykłą bandą głupców! - dziewczy na wybuchnęła śmiechem.
Blade wzruszył ramionami.
Ona ma rację. Popełniliśmy masę błędów, bazując jedy nie na naszych poprzednich
doświadczeniach, zupełnie nie współmiernych do nowych realiów, z jakimi zetknęliśmy się po
opuszczeniu Domu.
Skąd mieliśmy wiedzieć o tylu szczurach żyjących wo kół Wodospadu Złodziejskiej Rzeki –
bronił się Geronimo. - Kto przypuszczał, że istnieją jacyś Bruci? Nie możesz winić nas za naszą
ignorancję.
Modlę się tylko o szczęśliwy powrót – smutno powie dział Blade.

Życie jest wieczne – włączył się Joshua. - Jeżeli posia dasz prawdziwą Wiarę. Nawet kiedy ktoś
z nas zostanie zabity, żyć będzie dalej w Królestwie Niebieskim: „Przynoszę wam światłość, a
kto w Nią uwierzy, wyzwoli się z cienia” - zacyto wał św. Jana.
Zgadza się – powiedział Blade – ale wolałbym, żebyśmy wszyscy zdołali wrócić do Domu.
Znajdziemy jakiś sposób na wystrzeganie się swoich błędów.
Całe nasze życie to nieustająca nauka – odparł Joshua. - Uczymy się poprzez działania i czyny.
Niestety, niektóre z tych lekcji okupione są gorzkimi doświadczeniami. Miej Wiarę, Blade! W
kotku wszystko obróci się na chwałę Pana.
Blade skoncentrował się na prowadzeniu pojazdu. Krajobraz zmienił się całkowicie. Ich Dom
otoczony był gęstymi, pełnymi drzew i krzewów lasami. Podobnie wokół Wodospadu w Thiet
River Falls, gdzie rósł wspaniały park, a cała przyroda dosłownie kwitła... Tymczasem tereny w
pobliżu Detroit Lakes tchnęły pustką i smutkiem. Rzadko rosnące drzewa były pokręcone i
karłowate. Wysoka, kołysząca się na wietrze trawa porastała brzegi jeziora.
Ta ziemia nadaje się na pierwszorzędne pastwisko – za uważył Hickok.
Szkoda, że nie hodujemy bydła. - Geronimo poruszył jeden z najbardziej aktualnych dla Rodziny
problemów.
Rodzina byłaby zachwycona, gdybyśmy wracając przy prowadzili im jakąś krowę – zgodził się
Blade.
Co to jest krowa? - spytała Berta.
Właśnie to! - krzyknął podekscytowany Hickok, wska zując palcem.
Blade zwolnił.
Nad południowym brzegiem Royd Lakę pasło się małe stado bydła.
Nie do wiary! - Hickok przycisnął twarz do szyby. - Musi tam być ze trzydzieści sztuk.
Zatrzymujemy się pojedna?

background image

Nie, szkoda czasu. Może w powrotnej drodze – odparł Blade.
-

Co to za gatunek krów? - spytał Joshua.

-

Skąd mam wiedzieć? - odparł Blade. - Jeśli żyją na wol ności przez tyle lat, z pewnością

będą dzikie.
Na potwierdzenie jego słów stado oddaliło się szybko, pędząc brzegiem jeziora na wschód.
FOKA z łatwością pokonywała zoraną ziemię.
Nadal trzymali się południowego kursu, aż Detroit Lades pozostało już daleko za nimi. Wtedy
skręcili na zachód i po trzech milach dotarli do dziesiątej amerykańskiej autostrady, w nad
podziw dobrym stanie.
Nie do wiary, że niektóre z tych autostrad przetrwały ty le czasu – dziwił się Geronimo.
Czytałem kiedyś w naszej bibliotece o drogach budowa nych przez starożytnych Rzymian, z
których korzystano jesz cze przed wybuchem Trzeciej Wojny – powiedział Joshua.
Blade zajęty był innymi myślami.
Słuchaj, Berta – zaczął. - Znasz dobrze te Bliźniacze Miasta, prawda?
Przecież wiesz, że spędziłam tam całe życie. Czemu za
dajesz takie głupie pytania?
Rozbawiła go jej szczerość.
Chodzi mi o to, jak dobrze znasz to miasto, jego wszy stkie budowle i co w nich jest. Wiesz, że
musimy odnaleźć spe cjalistyczny sprzęt medyczny – wyjaśnił Blade. - Czy przycho dzi ci do
głowy jakieś miejsce, gdzie jest złożony?
Sprzęt medyczny? - powtórzyła Berta z powątpiewa niem. - Nawet nie wiem dokładnie, o co ci
chodzi, ale będę próbować wam jakoś pomóc. - Zastanawiała się przez chwilę . - Znaczna część
miasta została doszczętnie zniszczona podczas wojny. W samym centrum jest obszar nie
należący praktycznie do nikogo. Coś w rodzaju ziemi niczyjej. Może właśnie tam znalazłbyś to,
czego szukasz. Jednak musiałbyś być szalony, żeby tam dotrzeć.
Dlaczego to miejsce? - spytał Blade.
Byłam tam raz czy dwa – ponuro przyznała Berta. - Jest tam kilka wielkich budynków, zwanych
kiedyś szpitalem, a część z nich należała przed wojną do uniwersytetu. Są tam jakieś tablice, na
których można jeszcze przeczytać „Uniwersy tet Minnesota”. Czy o to ci chodzi?

Dokładnie.
Chłopie, jesteś stuknięty!
A to czemu?
Ponieważ tam kręci się mnóstwo Czubków, Samotnych Wilków i tym podobnych wariatów.
Poza tym Pornusy, Rogasi i Nomadzi wysyłają na ten teren swoje patrole. Jeśli się tam po
każesz, będziesz trupem. Ja nie zamierzam tam iść!
Wcale nie musisz – zapewnił Hickok. - Wystarczy, że wskażesz nam drogę, a my zajmiemy się
resztą.
-

Przed nami następne miasto – przypomniał Geronimo. Była to mała opuszczona osada

zwana Frazee, rozpadająca
się przez dziesiątki lat zaniedbań i rozbojów.
Jedźmy dalej – powiedział Blade, mijając niegdysiejszą dzielnicę małych biur. -Jak nazywa się
następne miasteczko?
Perham – odparł Geronimo. - Miało kiedyś dwa tysiące mieszkańców.
Tam przenocujemy.
Jest jeszcze jasno – zauważył Geronimo. - Wykorzystaj my to i jedźmy dalej.
Odpowiadam za was wszystkich – odparł Blade. - Mu simy być wypoczęci, kiedy dotrzemy do
Bliźniaczych Miast.
U nas wszystko gra, kolego – zaprotestował Hickok.
Nie musisz zatrzymywać się ze względu na nas – dodała Berta.
Długi sen bardzo się nam przyda – powtórzył Blade. - Do bliźniaków przyjedziemy w pełni sił.
Kiedy dotrzemy do celu, Geronimo?
Geronimo dłuższą chwilę sprawdzał informacje podane na mapie.

background image

-

Przy założeniu, że Blade utrzyma dotychczasową szyb kość pięćdziesiąt mil na godzinę i

uwzględniając ewentualne objazdy posterunków Wypatrywaczy, dodając do tego krótkie
postoje, powinniśmy dotrzeć do Bliźniaczych Miast... - Gero nimo podniósł wzrok i uśmiechnął
się -jutro przed nocą.
No nareszcie! - odetchnął z ulgą Hickok.
Tak szybko? - zdziwił się Joshua.
Jeżeli się nie pomyliłem – zapewnił Geronimo.
-

Z powrotem w przeklętych Bliźniakach... - wyszeptała z obawą Berta.

Blade zerknął na szybkościomierz. Odkąd jechali dziesiątą amerykańską, zwiększył trochę
prędkość, ale nie miał zamiaru się rozpędzać. Wciąż jeszcze powątpiewał w swoje umiejętności
kierowcy i nie chciał narażać FOKI na rozbicie.
-

Z powrotem w Bliźniakach – powtórzyła Berta i zadrżała. Hickok objął ją ramieniem.

Nie przejmuj się, czarna ślicznotko! Nie zatrzymamy się
tam długo, nieprawdaż, Blade?
Jasne – przytaknął. - Wjedziemy tam i spieprzymy z po wrotem najszybciej, jak umiemy.
Widzisz? - pocieszał Bertę Hickok. - Tam i z powro tem. Proste, prawda?
Jeszcze jak, frajerze!
Rozdział VII
FOKA zatrzymała się na skraju stromej skarpy. Jakieś ćwierć mili przed nimi, z pogmatwanego
labiryntu mniejszych budowli, wyłaniały się olbrzymie, czarne monolity, a gęsty, złowieszczy
mrok dopełniał niesamowitej scenerii.
O kurcze! - wyrwało się Bercie. - Jesteśmy w Bliźniakach!
Bliźniacze Miasta – cicho dodał Blade. - Udało się.
Czemu tam jest ciemno? - wtrącił się Joshua.
A czegoś się spodziewał, skarbie? - rzuciła mu spojrze nie Berta. - Przecież nie ma
elektryczności, tylko ogień rozpa lany w ukryciu i pod strażą. Jeżeli macie zamiar tam wjechać,
to tylko nocą, w zupełnej ciemności.
Transporter stał z wyłączonym silnikiem pośrodku czterdziestej siódmej autostrady, na północ
od Bliźniaczych Miast. Blade rozpatrywał w pamięci minioną podróż.
Wstali wcześnie rano, podekscytowani perspektywą osiągnięcia celu przed upływem
nadchodzącej doby. Pospiesznie jedli śniadanie, by nie opóźniać wyjazdu.
Berta niechętnie zabierała głos, przerażona powrotem do znienawidzonego miasta. Hickok nie
przejmował się jej ponurym nastrojem i usiłował ją nieco rozweselić.
W porównaniu z melancholią Berty, Hickok wręcz promieniał entuzjazmem i rozwodził się bez
końca nad czekającymi ich przygodami. Wszyscy dokładnie przejrzeli swoją broń, upewniając
się, czy jest wyczyszczona i naładowana.
Wyruszyli z Perham w godzinę po wschodzie słońca. Szybko mijali kolejne opuszczone miasta.
W Lincoln pozwolili sobie na małą przerwę. Skręcili w stronę jeziora Crookneck, na kąpiel i
posiłek. Mężczyźni pływali w jednej z odosobnionych zatoczek, a Berta w drugiej. Blade i
Hickok ogolili się swoim sposobem, ścinając po prostu zarost ostrymi nożami. Joshua, mając
długą brodę, nie musiał przejmować się goleniem. Podobnie Geronimo, który wiele lat temu,
kiedy na jego twarzy pojawiły się pierwsze włosy, wyskubał je dokładnie starym in-
diańskim sposobem. Teraz jedynym owłosieniem na jego obliczu były rzęsy i brwi.
Po skończonej toalecie wrócili na dziesiątą amerykańską, kierując się dalej na południe. Ze
względu na posterunki Wypa-trywaczy ominęli Little Falls i kontynuowali podróż. Potem
okrążyli St. Cloud. W okolicach tego miasta Berta została poj-mana przez Wypatrywaczy,
którzy przetrzymywali ją tam prawie przez tydzień, zanim odesłali do następnej stacji.
Nie uwierzycie, co te sukinsyny ze mną wyprawiali – skwitowała cicho, napiętym z emocji
głosem.
Nie przejmuj się! - zapewnił ją Hickok. - Za wszystko nam zapłacą!
W jaki sposób? - spytała. - Jest ich zbyt wielu i wszy stkich nie dopadniemy.
Zostaw to mnie – zdecydowanie stwierdził Hickok. -Na pewno coś wymyślę.
Berta uśmiechnęła się wzruszona.

background image

-

Jestem o tym przekonana.

Blade wrócił myślami do teraźniejszości. Zapalił silnik FOKI. Kiedy słońce kryło się za
horyzontem, dotarli do przedmieść Minneapolis.
To jest Anoka – oznajmiła Berta, wskazując na mijane rzędy domów. - Najbardziej zewnętrzna
część terytorium No madów. Należy do nas, ale nie zamieszkujemy tego terenu. Tyl ko czasami
wysyłamy patrole. To dobre miejsce do polowań.
Miałem nadzieję zobaczyć te tłumy ludzi – rzekł Hic kok.
Jakich ludzi? - zdziwiła się Berta. - W Bliźniaczych Mia stach jest ich najwyżej kilka tysięcy .
A co zresztą? - nalegał Joshua.
Nie wiem, skarbie – odparła Berta.
Pewnie zostali ewakuowani w czasie wojny – zastana wiał się Blade. - Tak jak w innych
miastach.
W takim razie dlaczego część z nich tu została? - spytał Hickok. - Wiadomo przecież z naszych
kronik, że rząd nakazał wszystkim wyjechać.
Część z nich mogła się ukryć, może nie chcieli opusz czać swoich domów, kto wie? -
spekulował Blade.

Dręczy mnie jedna sprawa – dodał Geronimo. - Gdzie podziali się ci, których ewakuowano?
Może któregoś dnia poznamy odpowiedź – odparł Bla de. - W tej chwili mamy ważniejsze
sprawy na głowie, chociaż by to skrzyżowanie przed nami!
Geronimo podniósł mapę do oczu.
Według tego dziesiąta amerykańska krzyżuje się z czter dziestą siódmą stanową w tym miejscu.
Tamta prowadzi prosto do centrum miasta. A przynajmniej do centrum Minneapolis. St. Paul
jest trochę dalej na wschód.
Wygląda na to, że czterdziesta siódma jest drogą, jakiej nam właśnie trzeba – stwierdził Blade,
kierując FOKĘ, na inną autostradę.
Berta tymczasem rozglądała się po okolicy.
Wiem, gdzie jesteśmy – oznajmiła. - Poznaję ten teren.
Chcesz wyjść? - spytał Blade. W zapadających ciemno ściach miał dużo kłopotów ze
znalezieniem właściwej drogi. - Jeśli to teren Nomadów, to jesteś u siebie w domu. Może wola
łabyś wrócić do swoich przyjaciół?
Już ci raz powiedziałam – warknęła Berta. - Nigdy nie wrócę do Nomadów! Nie mam
najmniejszego zamiaru!
FOKA przejeżdżała teraz przez Fridley.
Nic nie widzę – przyznał Joshua.
Może powinniśmy się zatrzymać? - Geronimo zwrócił się do Blade’a.
Jedziemy dalej.
Gernimo odwrócił się na siedzeniu, lustrując otoczenie.
-

Mam złe przeczucia – drżącym głosem oświadczyła Berta.

Przejechali pod wiaduktem.
To była sześćset dziewięćdziesiąta czwarta międzynarodo wa – poinformował Geronimo.
Wciąż ani śladu człowieka – zauważył Hickok.
Mijane teraz domy były większe i okazalsze od poprzednich. Zauważyli mały znak z napisem:
Wzgórze Columbia Kiedy dotarli na szczyt, transporter stanął.
-

Bliźniacze Miasta! - wrzasnął Hickok, wskazując przed siebie ręką.

Przed nimi rozpościerało się centrum.
-

Wjedziemy tam dzisiejszej nocy? - Geronimo powtó rzył zadane wcześniej pytanie.

Wszyscy niecierpliwie kręcili się na swoich fotelach i cze-, kali na decyzję 81ade’a.
Powinniśmy spędzić tę noc wewnątrz FOKI i trochę od począć – zaproponował.
Mamy się przespać? - spytał Hickok.
Wolałabym jak najszybciej stad spływać – wyraziła swoją opinię Berta.
Jesteśmy zbyt zdenerwowani, żeby tutaj zasnąć – dorzu cił Joshua.
Może rzeczywiście będzie lepiej, jeśli skorzystamy z ciemności. - Blade wreszcie powiedział

background image

głośno to, czego oczekiwała od niego reszta uczestników wyprawy. - Nikt nas nie zauważy i nie
zaatakuje. Znajdziemy odpowiednie budynki i sprawdzimy, czy sprzęt jest w środku, potem
szybko się ulot nimy. Co wy na to?
Doskonale – przyznał Hickok. - Jestem za!
Ja również – dodał Geronimo.
Jesteś Wojownikiem – podkreślił Joshua – Przywódcą Triady. Zrobię, co uznasz za stosowne.
Blade odwórcił się i spojrzał na Bertę.
Jeszcze nie usłyszałem twojej opinii, a twoje zdanie li
czy się najbardziej. Przecież ty nas tam zaprowadzisz.
A jeśli nie? - spytała prowokująco.
Masz prawo – przyznał Blade. - Zrobisz, co zechcesz.
No więc, zostanę w FOCE! Postanowione! - Zauważy ła, że Hickok wpatruje się w nią
marszcząc brwi. - O co chodzi, Białe Mięso? Co się tak na mnie gapisz?
Hickok potrząsnął z niedowierzaniem głową.
-

Nigdy nie przypuszczałem, że jesteś tchórzem.

Berta zareagowała błyskawicznie. Lewą ręką z całej siły trzasnęła go w twarz.
Hickok cofnął się zaskoczony.
Mogłem się tego po tobie spodziewać. Berta nie mogła mu spojrzeć w oczy.
Przykro mi – przeprosiła szybko. - Masz rację. - Przy-
cisnęła twarz do zimnej szyby. - Boże, pomóż mi! -jęknęła. -Ja naprawdę nie wiem, co robić,
Białe Mięso! Nie wiem... Hickok pogładził ją po ramieniu.
-

Jesteśmy z tobą, czarna ślicznotko. Nie ma się czego obawiać.

Berta odwróciła się do niego.
Głupie sukinsyny, czy nie możecie wreszcie tego po jąć?! - krzyknęła. - Po tym wszystkim, co
wam opowiadałam, ciągle nie macie pojęcia, jak tam jest! Nie macie najmniejszego pojęcia! -
Opadła na siedzenie. -1 pomyśleć, że byłam już stąd tak daleko. Wolna i bezpieczna.
Przecież możesz zostać w FOCE – przypomniał jej Blade.
Nie mam nic przeciwko temu.
Berta podniosła na nich swoje zapłakane oczy.
Może wy nie, ale ja tak – próbowała się uśmiechnąć. - Jeżeli macie zamiar umierać, równie
dobrze możemy to zrobić razem.
Nikt o tym w ogóle nie myśli – zapewnił Hickok.
A więc ustalone – stwierdził Blade. - Dzisiejszej nocy przeszukamy tę ruderę.
Podejdziemy czy podjedziemy? - spytał Geronimo.
Bezpieczniej byłoby dotrzeć tam FOKA – uznał Hickok.
Bezpieczniej – zgodził się Blade. - Ale niezbyt dyskret nie. Wprawdzie silnik pracuje dość
cicho, lecz jeśli użyjemy świateł, będzie to jak rozsyłanie zaproszeń dla każdego w tym mieście.
Czyli światła w ogóle nie wchodzą w rachubę. Dlatego nie skorzystamy z jego ochrony.
Więc co planujesz? - zapytał Geronimo.

Pojedziemy czterdziestą siódmą do następnego zakrętu – wyjaśnił Blade. - Ukryjemy FOKĘ i
dalej pójdziemy pieszo. Spróbujemy znaleźć sprzęt i wrócimy przed świtem. Ty nas po
prowadzisz, Berto. Jak ci się podoba ten pomysł?
Po prostu cudowny – odparła z ironią.
Mówię poważnie.
Ja też.
-

Myślisz, że się uda? Berta prychnęła.

Gdybyście mnie słuchali, w ogóle byśmy się tu nie znaleźli.
Jeśli nie chcesz iść... - zaczął Blade.
To już przerabialiśmy! - wściekła się. - Idę z wami. Na razie twój plan jest w porządku.
Jakieś uwagi?
Berta wpatrywała się w Blade’a. Owszem, przychodziło jej coś do głowy, ale wolała nie mówić
tego na głos.

background image

Nie. Cokolwiek postanowisz, jest O.K.
Świetnie. Sprawdźcie jeszcze raz swoją broń – rozkazał, a potem zapalił silnik i ostrożnie
poprowadził pojazd w dół uli cy. Pozostali zajęli się bronią. Hickok miał swój karabin henry,
Geronimo brauninga, Joshua – w torbie przewieszonej przez ramię – rewolwer ruger redhawk , a
w rękach karabinek smith & wesson. Cały ten arsenał wręczył mu Blade z nakazem goto wości
użycia... Berta wybrała dla siebie strzelbę, która należała kiedyś do Wypatrywaczy.
Gdy byli pośrodku otwartej przestrzeni, wyłoniło się ledwie widoczne w mroku pasmo drzew.
-

Właśnie tego potrzebujemy!

Blade skręcił, przeciął plac i wjechał głęboko w zagajnik. Chciał w ten sposób uchornić FOKĘ
przed niepożądanym wzrokiem.
Niechętnie wyłączył silnik. Pojazd zapewniał im bezpieczeństwo i był swego rodzaju łącznikiem
między nimi a Rodziną.
-

Zamykam i ruszamy w stronę centrum.

Zabrał ze stojaka swój commando, karabin Sił Specjalnych.
-

Ziemia niczyja. - Berta zadrżała, kiedy ogarnęła ich cie mność.

Kolejno zeskakiwali z transportera; na koniec Blade zabezpieczył drzwi.
-

Tutaj nikt nie powinien go zauważyć – wyszeptał i dołą czył do reszty. Klucz schował w

prawej przedniej kieszeni spodni.
-

Miejmy nadzieję, chłopie – szepnęło kilka głosów. Blade skinął ręką i ruszyli ostrożnie

na skraj zagajnika. Po tem dokładnie penetrowali rozciągającą się przed nimi prze-
strzeń. Wszystko tonęło w mroku, ale można było odróżnić parę szczegółów. Panowała cisza,
przerywana czasami szelestem liści, kołysanych lekko pogwizdującym wiatrem.
Blade ruszył przez plac, nie spuszczając wzroku z czarnych sylwetek wysokich bloków
wyrastających w centrum Minneapolis. Jak też je kiedyś nazywano? Przypomniał sobie:
drapacze chmur.
Doszli do czterdziestej siódmej autostrady.
Wkrótce dotarli do skrzyżowania, przed którym stal wygięty zardzewiały znak. Tablica zwisała
kilka cali nad ziemią i Blade musiał uklęknąć, by odczytać jej treść. Znajdowali się właśnie na
skrzyżowaniu czterdziestej siódmej i trzydziestej siódmej autostrady.
Geronimo przykucnął obok Blade’a.
Przed chwilą coś słyszałem – szepnął.
Co? Gdzie?
Z przodu – wskazał palcem na lewo. - Jakby pochrząki- wanie.
Miejcie oczy szeroko otwarte – rozkazał cicho Blade, podnosząc się z klęczek.
Ruszyli dalej czterdziestą siódmą.
Mijali kolejne budowle, z trudem rozróżniając rzędy zniszczonych budynków, które wyłaniały
się z morku. Po lewej stronie Blade zauważył sporą przestrzeń porośniętą drzewami. Czyżby
stamtąd dochodziły owe zwierzęce odgłosy? Zacisnął dłonie na swoim commando i czekał na
najmniejszy nawet ruch.
Nagle Berta chwyciła go za łokieć.
Zapomniałam powiedzieć ci o psach – ostrzegła. - Kręci się tu ich całe mnóstwo. Polują na
wszystko, co nadaje się do zjedzenia. Również na ludzi. I jeszcze coś – dodała Berta, kiedy
zamierzał właśnie ruszyć w dalszą drogę.
Co takiego?
Nawet nie wiem, jak je nazwać ani skąd pochodzą, ale są tutaj i inne zwierzęta polujące na ludzi,
o wiele gorsze od psów.
Świetnie.
Blade ponaglił ich machnięciem ręki. Szli blisko siebie, uważnie rozglądając się wokół.
Nagle spomiędzy drzew rosnących po lewej stronie dobiegł ich gardłowy ryk.
Blade znieruchomiał, podobnie jak reszta.
Coś poruszyło się w gęstych zaroślach pod drzewami. Gałęzie zaszeleściły, jakby coś wielkiego
torowało sobie drogę.
Wiatr zmienił kierunek i uniósł ich zapach ku zaroślom.

background image

To „coś” głośno ryknęło.
Blade ruszył biegiem przed siebie, pociągając za sobą innych. Cokolwiek to było, wyczuło ich
obecność. Z ciemności rozległ się dziki charkot.
-

Biegnijcie dalej – zawołał Blade do pozostałych. - Po staram się to zatrzymać.

Nikt nawet nie drgnął.
-

Słyszeliście, co powiedziałem? Jazda stąd! Hickok tylko się uśmiechnął.

-

Od kiedy to Wojownik zostawia w niebezpieczeństwie swojego towarzysza? Zwłaszcza

z tej samej Triady?
Oparł karabin na ramieniu.
-

Hickok ma rację – rzekł Geronimo. - Chociaż raz.

Nie było czasu na żadne dyskusje. Dostrzegli nieregularny kształt, pędzący na czterech łapach
wprost na nich. Słyszeli coraz głośniejsze warczenie, oznaczające nieokiełznaną agresję i wielki
apetyt.
Blade zawahał się przez moment, jakby nie chciał strzałami zdradzić ich obecności. Rozumiał,
że po otwarciu ognia, w promieniu kilku mil wszyscy dowiedzą się, gdzie ich szukać.
Ale nie było innego wyjścia.
Nie zwlekając ani chwili dłużej pociągnął za spust swojego commando. Pozostali natychmiast
poszli w jego ślady. Rozległ się ogłuszający huk.
Zwierzę, trafione kulami, opadło bezwładnie na asfalt.
W dźwięczącej w uszach ciszy, trzymając broń w pogotowiu, zbliżali się powoli do leżącego
potwora.
Zwierzę wiło się w konwulsjach u ich stóp, prężąc łapy i spazmatycznie uderzając ogonem o
ziemię.
-

Co to jest, u licha? - zdziwił się Hickok.

Geronimo ukląkł i przesunął dłonią po zakrwawionej sierści.
Niby wielki kot – odparł. - Jest zbyt ciemno, żeby go dokładnie określić.
Przypomina mi lwa – powiedział Blade.
Nie – zaprotestował Geronimo. - Ale poczekaj, co to były za... - uwrał, przypominając sobie
nagle książkę z ich bib lioteki. - Już mam! To leopard albo jaguar. Któryś z nich, na pewno!
Niemożliwe – sprzeciwił się Hickok. - Czytałem o tych stworzeniach. Nie występują tutaj.
Przypominam sobie, że czytałem coś o miejscach, gdzie trzymali takie niezwykłe zwierzęta. -
Geronimo szukał w pa mięci odpowiedniego słowa. - Eksponowali je w specjalnych klatkach
albo na ogrodzonych siatką wybiegach, a te miejsca nazywały się...
Ogrody zoologiczne – pomógł mu Blade – albo cyrki.
No właśnie. Może kilka zwierząt zdołało uciec albo ktoś specjalnie wypuścił je po wojnie na
wolność. Niektóre z nich mogły przetrwać do dzisiaj.
Jeśli to prawda – wtrącił Joshua – to w każdej chwili mo żemy spotkać inne okazy.
Niezła perspektywa, co? - parsknął Hickok.
Blade podniósł wzrok i spojrzał na czarne, rozświetlone przez miliony gwiazd niebo. Co czeka
ich następnym razem -Wypatrywacze? Brutowie? Dzikie zwierzęta? Jedna przeszkoda za drugą!
Czy ujrzy jeszcze kiedyś Jenny? Niczego nie pragnął bardziej, jak powrócić wreszcie do Domu i
do czekającej tam na niego ukochanej kobiety. Opamiętał się w porę. Nie był to czas ani miejsce
na oddawanie się romantycznym rozmyślaniom.
-

Chodźmy – zdecydował ponuro.

Narastała w nim niechęć i agresja do wszystkiego, co mogłoby teraz stanąć na ich drodze.
Cisza stawała się coraz bardziej przygnębiająca. Biegli środkiem czterdziestej siódmej
autostrady, nasłuchując uważnie.
Hickok trzymał się blisko Berty. Wiedział, jak bardzo się bała i podziwiał ją, że tak skutecznie
umiała sobie radzić ze
strachem. Jeśli przeżyła tutaj tak długo, musiała wyróżniać się dużą odwagą.
Zamykał ich pochód Joshua, który ubezpieczał tyły. Huk strzałów mógł wprawdzie odstraszyć
zwierzęta, ale nie ludzi. Wprost przeciwnie. Odgłosy walki zachęciły być może Nomadów,
Rogasów lub Pomoli do zdobycia broni, z której otwarto ogień...

background image

Geronimo biegł obok Blade’a, a jego sokoli wzrok nieustannie penetrował ciemność. Karabinek
arminus trzymał pod prawą pachą a tomahawki kołysały mu się na biodrach. Zauważył dziurę w
nawierzchni autostrady i zwolnił.
Droga wznosiła się nieco w górę i tworzyła wiadukt.
Geronimo zerknął w dół, wychylając się przez betonową balustradę. Pod nimi przebiegały jakieś
dziwne tory. „Co też to może być” - zastanawiał się.
Blade zatrzymał się tymczasem na szczycie wiaduktu.
Chwila odpoczynku – zarządził.
Nieźle nam idzie, jak do tej pory – zażartował Hickok.
Przed nami jeszcze długa droga, Białe Mięso. - Berta oparła się o balustradę. - Co najmniej kilka
mil.
A co jest bliżej? - Blade patrzył na zaciemnione miasto. - Szpital czy uniwersytet?
Mówiłam ci już wcześniej – powtórzyła. - Nie wiem za bardzo, czego właściwie szukacie –
urwała, wzięła głęboki od dech i wreszcie wyrzuciła to z siebie: - Nie umiem czytać.
Że co?
Słyszałeś. Nie potrafię czytać ani pisać – przyznała ze spuszczoną głową.
W takim razie skąd wiedziałaś, że to był szpital? - nale gał Blade. - Mówiłaś też o uniwersytecie.
W jaki sposób go rozpoznałaś?
Zet mi powiedział. Przywódca Nomadów, pamiętasz? Przed śmiercią rodzice nauczyli go trochę
czytać i pisać. W mieście zostało jeszcze mnóstwo znaków informujących o tym, co i gdzie było
przed wojną. Zahner próbował mnie uczyć, ale niezbyt mi to wychodziło.
Nie martw się, dziecinko – pocieszył ją Hickok. - Kiedy tylko powrócimy do Domu, osobiście
zajmę się twoją nauką.

Naprawdę? - westchnęła. - Zawsze chciałam się uczyć.
Tylko nie pozwól mu, by cię uczył prowadzić – poradził Geronimo.
Co jest najbliżej? -przerwał ich przekomarzania Blade. - Dokąd teraz pójdziemy?
Dalej czterdziestą siódmą – powiedziała – aż zmieni się w Aleję Uniwersytecką. Przy niej jest
Uniwersytet Minnesota. Jest tam sporo pomieszczeń używanych przed wojną. Aha – do dała po
chwili namysłu – w pobliżu są też trzy szpitale. Szpital Uniwersytecki, milę dalej Szpital
Shrienera i na zachód od nich Szpital Midway.
Brzmi nieźle – ucieszył się Hickok.
No, nie za bardzo.
Czemu?
Ponieważ cały ten bajzel znajduje się w samym środku ziemi niczyjej – powiedziała napiętym
głosem. - Niewielu lu dzi zapuszcza się tam w ciągu dnia, a już nikt nie jest aż tak głupi, żeby
pętać się tam po nocy.
Aż do dzisiaj – poprawił ją Hickok.
Właśnie. Na dodatek ja mam to pieprzone szczęście uczestniczyć w tym wydarzeniu.
Hickok wybuchnął śmiechem.
-

W porządku – zadecydował Blade. - Idziemy dalej tą drogą, aż do samego uniwersytetu.

Biegli w całkowitej ciszy, zbliżając się coraz bliżej do celu. Budynki po obu stronach ulicy
podchodziły teraz coraz bliżej do jej krawędzi. Wysokie wieżowce, mieszczące w sobie kiedyś
apartamenty i biura, coraz częściej zastępowały widziane wcześniej pojedyncze domki.
Blade tymczasem intensywnie myślał nad ewentualnością fiaska wyprawy. Narażali własne
życie na tyle niebezpieczeństw. I na co to wszytko? Uśmiechnął się do siebie. W najgorszym
przypadku jedynym zyskiem dla Rodziny będzie Berta, a dla Hickoka nowa... przyjaciółka.
Wiedział, jakimi uczuciami Berta obdarzyła Hickoka, z nadzieją na wzajemność. Ale przed
wyjazdem Berta wyznała, że coś trzyma go od niej z daleka. Dlaczego?
Wtem z prawej strony krótki, brzęczący dźwięk zmącił nocną ciszę.
Blade gwizdnął ostrzegawczo i padł na ziemię. Wszyscy poszli za jego przykładem.
Brzęczenie ustało.
O Boże! -jęknęła przerażona Berta. - Czubki!...

background image

Co jest grane? - spytał Hickok.
Ci szaleńcy, o których nam opowiadałaś?
Właśnie. To na pewno oni!
Damy im radę – zapewnił Hickok. Berta delikatnie pogłaskała go po policzku.

W razie najgroszego – powiedziała miękko – chcę, że byś wiedział, jak bardzo cię lubiłam.
Skąd ten czas przeszły? Póki co, żyjemy, a tam, gdzie życie, tam i nadzieja.
Pięknie powiedziane! - Uśmiechnęła się do niego. - Masz głowę nie od parady.
Gdzieś to przeczytałem – odparł zakłopotany.
Chodźmy już – popędził ich Blade.
-

Dzięki Bogu – wymamrotał Hickok, ruszając za nim. Trzydzieści minut zabrało im

dotarcie do skrzyżowania
Alei Uniwersyteckiej z dziesiątą ulicą.
-

To właśnie jest to miejsce – wskazała Berta, kiedy za trzymali się na skrzyżowaniu. -

Gdzieś tu muszą być rzeczy, których szukacie.
Uniwersytecki kompleks składał się z labiryntu ciemnych budynków podzielonych pasmami
drzew i porastającymi wszystko chwastami.
-

Spójrzcie na to.

Joshua podszedł do stojącego na poboczu zardzewiałego samochodu z powybijanymi szybami i
przebitymi oponami.
-

Sporo ich wala się po okolicy – wyjaśnił Blade.

Od czego by tu zacząć? Niezbyt odpowiadała mu perspektywa snucia się po ciemnku w tych
ruinach. Pochodnie niestety mogłyby zwabić nieproszonych gości z sąsiedztwa Może popełnił
kolejny błąd? Może powinien przyjechać tu FOKĄ i zaczekać do rana? Jeszcze można się
cofhąć i powrócić, kiedy będzie jasno.
Wśród stojących przed nimi ciemnych budynków dał się słyszeć znowu metaliczny, brzęczący
dźwięk.
To Czubki – wyszeptała sparaliżowana ze strachu Berta.
Jesteś pewna? - spytał Hickok.
Właśnie w taki sposób przesyłają sobie sygnały. - Ner wowo zacisnęła dłonie na karabinie. -
Namierzyli nas.
Geronimo dostrzegł jakiś ruch w cieniu.
Zbliżają się – ostrzegł. - Sporo ich. - Zerknął na Blade’a. Blade podjął decyzję.
Z powrotem do FOKI! - rozkazał.
-

Nawet nie wiem, czy tam trafię – szczerze wyznał Jos hua.

Nagle w pobliżu rozległ się niski, męski głos krzyczący przeciągle jedno słowo:
Miee-OO!
Co to jest, do cholery? - szepnął Hickok, trzymając w pogotowiu henry’ego.
MIEE-OO! - dobiegło ich znowu z ciemności.
Brzmi tak, jakby ktoś krzyczał słowo „mięso” - stwier dził Joshua.
MIEE-OO!
Usłyszeli też kroki, wiele kroków w ciemności. Blade zwrócił się do Berty:
Przepraszam. Miałaś rację. Nie powinniśmy tu przycho dzić nocą. Nie posłuchałem cię i
popełniłem następny błąd.
Przeprosiny przyjęte – uśmiechnęła się.
MIEE-OO!
Spieprzajmy stad! - rzucił Hickok.
Pobiegli w dół Aleją Uniwersytecką. Przez cały czas dochodziły do nich odgłosy pościgu.
-

Nie wytrzymam! - stwierdził Hickok. - Chciałbym, że by wreszcie coś zrobili!

No i stało się.
Mijali właśnie wysoki, zapuszczony żywopłot porastający teraz całą lewą stronę Alei. Po
przeciwnej stronie wznosił się pięciopiętrowy biurowiec. Od jezdni dzielił go wąski trawnik
porośnięty rzadkimi krzakami.

background image

„Dobre miejsce na zasadzkę” - zdążył pomyśleć Geroni-
mo, gdy wtem z ciemności runął na nich tłum wrzeszczących i piszczących Czubków. Niektórzy
byli uzbrojeni w jakieś ostre narzędzia, kije, deski, pozostali ściskali w rękach kamienie lub
cegły.
-

MIEE-OO! - brzmiał nieustanny ryk.

Pierwszy z napastników wyskoczył właśnie na jezdnię.
-

Spóbuj tego, gnojku! - wrzasnęła Berta. Wycelowała i pociągnęła za spust.

Czubek, trafiony kulami, upadł na ziemię. Pozostali wydali z siebie dziki, morderczy okrzyk i
nagle wszędzie zaroiło się od niewyraźnych sylwetek.
Biegnący na przedzie Blade przyklęknął i długimi seriami starał się wyrąbać przejście przez
mrowie napastników.
Cegła rzucona przez któregoś z Czubków ugodziła Gero-nimo w lewe ramię. Odwrócił się i
wypatrzywszy kryjący się w pobliskich krzakach kształt, wygarnął z brauninga. Napastnik
rozciągnął się na trawie.
-

Otoczyli nas! - krzyknął Hickok.

Grad kamieni runął na drogę. Czubki atakowali wszystkim, co wpadło im w ręce. Na widok
bladej twarzy wynurzającej się zza osłony żywopłotu, Hickok wystrzelił i grzmot henry’ego zlał
się z przeszywającym okrzykiem bólu.
Mam cię!
Tam jest ich więcej.
Joshua zauważył zbliżającą się kolejną grupę i instynktownie wypalił cztery razy z trzymanego
w rękach karabinu. Cztery cienie, zdmuchnięte tą salwą, upadły na ziemię.
Joshua spojrzał na dymiącą jeszcze broń. Dobry Boże! Co on zrobił? Znów odebrał komuś
życie! Stał zdrętwiały, nieświadomy niebezpieczeństwa, dopóki czyjaś silna ręka gwałtownie nie
potrząsnęła go za ramię.
Czubek. Z niewyraźnego kłębu podartego ubrania wysunęła się ręka trzymająca rzeźnicki nóż i
uniosła się nad jego głową. Joshua szarpnął za spust Kule trafiły w twarz przeciwnika i
rozerwały ją na strzępy.
Tymczasem pozostali byli już nieco z przodu. Zajęci walką na śmierć i życie, strzelali raz za
razem do pojawiających się co chwila wrogów i nie mieli czasu martwić się o Joshuę.
-

Zaczekajcie na mnie! - usiłował przekrzyczeć kanona dę. - Zaczekajcie!

Nagle ciężki kawałek betonu, rzucony gdzieś z boku, uderzył go w tył głowy. Krwawiący
Joshua upadł na kolana. Kilku Czubków biegło już w jego stronę.
Geronimo, który pilnował prawego skrzydła, usłyszał wołanie przyjaciela. Odwrócił się i ujrzał
Czubka, zamierzającego się na Joshuę. Jego brauning wypuścił krótką serię i kule trafiły
napastnika w pierś. Siła uderzenia oderwała go od ziemi, przekręciła w powietrzu i rzuciła na
twarz.
-

Joshua! - Geronimo pobiegł do niego i chwycił za ra miona. - Wstawaj! Musisz się

podnieść! - Potrząsnął nim, usi łując postawić na nogi i zmusić do marszu.
Rzucony znienacka kamień ugodził Geronimo w podbródek i rozciął mu skórę. Joshua jęknął.
-

Wstawaj!

Atakujący ostrożnie, acz zdecydowanie, napierali na tę parę.
Jeden z Czubków podkradł się bliżej i rzucił cegłą. Niecelnie.
Geronimo nie marnował takich okazji.
Tymczasem z przodu biegł Blade. Rozejrzał się wokół i zamarł, kiedy zorientował się, że wśród
nich nie ma Geronimo i Joshuy. Z tyłu dostrzegł jakiś ruch i zdążył jeszcze uchwycić kątem oka
błysk wystrzału, kiedy Geronimo ponownie użył swojego brauninga.
-

Cholera!

Uchylając się przed nadlatującym kawałkiem szyby przyskoczył do Hickoka.
Musicie przedrzeć się do FOKI! Nie czekajcie na nas! - wykrzyknął i pobiegł tam, gdzie bronili
się pozostali.
Co? Co powiedziałeś? - mamrotał Hickok. Spojrzał za oddalającym się Bladem – Dokąd do
diabła... Zaraz, a gdzie Joshua i Geronimo?

background image

Uważaj!
Berta rzuciła się pomiędzy niego a szarżującego Czubka. Wycelowała w głowę i w tej samej
chwili, kiedy kolba karabi-
nu uderzyła ją odrzutem w ramię, usłyszała wrzask padającego napastnika.
-

Gdzie reszta? - krzyknął Hickok.

Nagle Berta uświadomiła sobie, że zostali sami.
Jezu! Wynośmy się stąd! - krzyknęła.
Nie możemy ich tak zostawić! - zaprotestował Hickok. Ruszył biegiem z powrotem do swoich,
ale już po kilku
krokach zorientował się, że zostali odcięci od przyjaciół przez wyjący tłum szaleńców.
-

Tędy! - Berta szarpnęła go za rękę. - Droga z przodu jest wolna! Hickok otworzył ogień

do oddalającej się od nich grupy Czubków.
-

Ruszaj się, Białe Mięso! Musimy stąd uciekać! Wysoki Czubek wynurzył się z zarośli,

wymachując kijem
w powietrzu. Wytrącony z ręki henry potoczył się po jezdni i zniknął w mroku.
Hickok błyskawicznie wyciągnął rewolwer i wypalił.
Berta szarpnęła go za ramię, gdy wokół nich przez chwilę zapanował spokój.
Teraz! Wynośmy się stąd!
Za nic na świecie nie zostawię Blade’a. Wciąż jeszcze słychać było strzały.
Nie pomożesz im, jak będziesz martwy!
Blade, Joshua i Geronimo zmagali się teraz z dziesiątkami Czubków.
Nie zostawię ich! - z uporem powtórzył Hickok i rozej rzał się w poszukiwaniu henry’ego. -
Gdzie, do cholery, jest mój karabin?
Jest! - Ucieszył się, wyciągnąwszy go z zarośli.
Uwaga! - Ostrzeżenie Berty okazało się zbyt późne. Drobny, niski Czubek wyskoczył zza
krzaków z młotkiem w ręku. Hickok zdołał wystrzelić, zanim uderzenie dosięgło je go skroni.
Walczący padli obok siebie na ulicę.
Boże, nie! - Berta przykucnęła obok nieprzytomnego Hickoka, gotowa do odparcia kolejnych
napastników. Nikt jed nak się nie pojawił. Przyłożyła ucho do jego ust, wyczuła bar dzo płytki
oddech.
Podniosła karabin i wsunęła z powrotem do futerału. Po-
tem zawiesiła swojego springfielda na ramieniu, chwyciła bezwładnego Hickoka pod ręce i z
wielkim wysiłkiem odciągnęła go na skraj drogi. Ukryli się w zaroślach.
Pozostali wciąż jeszcze walczyli.
Berta dotknęła ręką czoła Hickoka, kiedy nagle poczuła lepką ciecz zalewającą jej dłoń. Hickok
był ciężko ranny. Nie mogła go teraz zostawić, by pomóc reszcie. Trzymając kurczowo swój
karabin, oparła głowę na piersi Hickoka i przerażona wpatrywała się w ciemność, z której w
każdej chwili mogli wyłonić się żądni krwi opętańcy.
Rozdział VIII
Odgłosy strzelaniny, słyszalne w promieniu kilku mil, zwróciły uwagę trzech różnych
ugrupowań. W Bliźniaczych Miastach broił palna stanowiła wielką rzadkość, więc dziwnym
wydawała się im taka rozrzutność.
W pierwszym obozie przystojny, dobrze zbudowany mężczyzna o niebieskich oczach, zwrócił
się do swoich podwładnych:
Potrzebuję natychmiast sześciu ludzi gotowycn ao wy marszu. Trzeba zbadać, co się tam dzieje.
Na rozkaz – rozległ się chór głosów.
Tymczasem w innym obozie łysy tłuścioch szturchnął jednego ze swoich współtowarzyszy:
Roześlij kilka patroli po okolicy. Niech się dowiedzą, co jest grane!
Tak jest, Larwa!
W najdalej położonym obozowisku niski, szpakowaty mężczyzna o przenikliwych szarych
oczach, zastanawiał się na głos:
Najpierw słychać było pojedynczą salwę, ale teraz to ist na kanonada. Zazwyczaj trzymamy się z
dala od tej piekielnej dziury, ale tym razem zrobimy wyjątek i zaspokoimy naszą cie kawość.

background image

Wyślij patrol. Niech zlokalizują miejsce, skąd docho dzą strzały.
Już się robi, mój bracie – odparł jego zastępca. - Twoja wola będzie spełniona.
Rozdział IX
Znalazł ją opartą o pień drzewa. Wpatrywała się w niebo pełne gwiazd. W świetle pochodni
widoczna była jej smutna twarz.
Ja też lubię patrzeć na gwiazdy – powiedział, zdradzając swoją obecność. - Dostarcza mi to
wielu doznań.
Przepraszam, zamyśliłam się. Nie słyszałam, jak przy szedłeś. Co takiego powiedziałeś przed
chwilą?
Nieważne. - Bezradnie wzruszył ramionami. - Bardzo za nim tęsknisz, Jenny?
Naturalnie. Ty nie, Platon? Jesteście sobie przecież bar dzo bliscy.
Traktuję go jak syna, którego nigdy nie miałem – przy znał Platon. - Żałuję, że musiałem wysłać
go na tą wyprawę.
Jenny objęła go ramieniem.
Przestań się gryźć. Zrobiłeś to dla dobra całej Rodziny.
Stale to sobie powtarzam – powiedział. - Choć to nie wielka pociecha, jeśli coś złego im się
przydarzy.
Bóg ma ich w swojej opiece – zapewniła go Jenny.
Wiem o tym.
Na szczęście Triada Alfa to najlepsi Wojownicy z całej Rodziny. Blade, Hickok i Geronimo
poradzą sobie doskonale. Nie potrzebujesz się o nich martwić.
Platon skinął głową. Bez względu na to, jak wiele osób próbowało go pocieszyć, nie potafił
pozbyć się przejmującego przeczucia. Modlił się w duchu, by Blade jak najszybciej wrócił. Miał
informacje, że jego przeciwnik wypowiadał coraz głośniej swoje wątpliwości wobec systemu,
który regulował życie Rodziny. Jeśli słowa nie wystarczą na opanowanie sytuacji i uciszenie
rodzącego się buntu. Blade byłby jedynym człowiekiem zdolnym do uspokojenia krwawej
rewolucji.
Czy wszystko w porządku? - spytała Jenny. - Wyglą dasz na mocno zmęczonego.
Nic mi nie jest – skłamał Platon. - Nigdy nie czułem się lepiej.
Zastanawiam się, co teraz robi Blade? - To najwyraźniej nie dawało jej spokoju.
W tej chwili na pewno już śpi – uspokoił ją Platon. - Powinnaś zrobić to samo. Pozwól, że cię
odprowadzę, bo robi się chłodno.
W porządku – zgodziła się niechętnie. - Może uda mi się zasnąć.
Z pewnością przyśnisz się Blade’owi tej nocy – Platon uśmiechnął się.
Obyś miał rację.
Rozdział X
Blade z furią uderzył kolbą swojego commando w brzuch Czubka, który skoczył mu na plecy.
Kiedy uderzenie odrzuciło napastnika do tyłu, odwrócił się i otworzył ogień. Celna seria
przecięła Czubka niemal na pół.
Nagle poczuł ostry ból w lewym boku.
-

Musimy się stąd wydostać! - krzyknął Geronimo. - Uważaj!

Następny Czubek nadbiegał właśnie z prawej strony. Geronimo oparł brauninga o biodro i
wystrzelił.
Punkt dla ciebie! - krzyknął Blade. Niespodziewanie Czubki przerwali atak i zniknęli.
Gdzie oni się podziali? - spytał Geronimo.
Dla niego ta nagła cisza stanowiła zapowiedź jakiejś pułapki.
Może się przegrupowują – zasugerował Blade. - Stracili już wielu swoich.
Ponad dwa tuziny – stwierdził Geronimo. - Nowych na razie nie widać.
Blade sprawdził magazynek w commando.
Wkrótce skończy mi się amunicja. Musimy wracać do FOKI, żeby uzupełnić magazynki.
A gdzie Hickok i Berta? - spytał zaniepokojony Geronimo.
Kazałem im przedzierać się w stronę pojazdu – odparł Blade. - Pewnie już tam dotarli.
Mam nadzieję.

background image

Natomiast Joshua ciągle jeszcze klęczał. Lewą dłoń trzymał przyciśniętą do rany na głowie. Jego
długie włosy zlepione były skrzepniętą krwią.
Spróbuję się podnieść – odezwał się. Zacisnął zęby i chwiejnie stanął na nogach.
Ostrożnie – upominał go Geronimo. - Pomożemy ci.
-

Zdaje się, że teraz będzie spokój – orzekł Blade. - Wy nieśmy się z tego miejsca.

Niestety nie było im to dane, bo w ciemnościach rozległ się znajomy okrzyk:
MffiE-OO! MIEE-OO!
Cholera! - Blade przykucną} w oczekiwaniu na atak. Wyglądało na to, że Czubki jeszcze z nimi
nie skończyli.
Chodźmy! - ponaglił Geronimo, obejmując prowadze nie.
Wtem droga przed nimi została dosłownie zalana przez wyskakujących z ciemności pomylonych
straceńców.
-

Chcą odciąć nam odwrót! - wrzasnął Geronimo. Rozwścieczony Blade nacisnął na spust

i posiał długą
śmiercionośną serię w sam środek kłębiącej się ludzkiej masy, która tarasowała im drogę.
Napastników było jednak bardzo dużo, bo zabitych natychmiast zastępowali żywi.
-

Teraz! - krzyknął jakiś mężczyzna.

Na to hasło Czubki zaczęli rzucać czym kto miał w ręku.
Blade, Geronimo i Joshua bezskutecznie starali się ochronić przed gradem kamieni, cegieł, szkła
czy metalu. Pociski raniły ich. Ręce, nogi, całe ciało...
Atakujący ani na chwilę nie przerywali bombardowania.
Blade popchnął lekko Geronimo.
Uciekajcie stąd!
Nie zostawię cię samego! - sprzeciwił się Geronimo.
Pomyśl o Joshua – przypomniał mu Blade. - Jesteśmy tu na otwartej przestrzeni. Zatrzymam ich,
a potem do was dołączę.
Joshua jęknął z bólu.
-

Jazda! - rozkazał Blade. - Nie ma czasu na dyskusję! Geronimo wziął Joshuę pod rękę i

przeszli na skraj drogi
w jakieś bezpieczne miejsce.
Blade został zupełnie sam. Odwrócił się do napastników i zdumiony stwierdził, że oni także
zniknęli bez śladu.
Cholera jasna!
Gdzie oni mogli się podziać? Planują kolejny atak? Berta uprzedzała go, że są szaleni. Na czym
polega ich umysłowe upośledzenie? Czy byliby w stanie przeprowadzić zorganizowany szturm?
Jakiś kamień nadleciał z lewej strony, ale chybił.
Rozdrażniony Blade posłał w tym kierunku krótką serię, nagrodzoną głośnym krzykiem bólu.
Gnojki, nich mają za swoje!
Powoli, niezykle ostrożnie Blade rozpoczął odwrót, by dogonić Geronimo i Joshuę.
Jakiś cień, zdaje się że kobieta, wykoczył z mroku. Bezlitośnie skosił ją serią.
-

MIEE-OO!

Gdzie jest ten cholerny palant, który wrzeszczy ciągle to jedno słowo?
Blade dotarł do wschodniej krawędzi Alei Uniwersyteckiej i zastanawiał się, czy zdoła zgubić
swoich napastników. Biorąc pod uwagę ich dotychczasowe zachowanie, musieli bardzo dobrze
orientować się w tych ciemnościach.
Trzask łamanej gałązki ostrzegł go w porę o niebezpieczeństwie.
Blade przetoczył się po ziemi, a zardzewiałe zęby wideł wbiły się w ziemię tuż obok jego głowy.
Leżąc na plecach, wystrzelił kilka razy ciężkimi kulami, od pachwiny aż po szyję wroga.
-

MIEE-OO! - usłyszał charczący jęk.

Skulił się, był uczynić z siebie jak najmniejszy cel. Trawnik, po którym biegł, był gęsto
porośnięty zielskiem i krzakami. Dopadł drzewa i przytulił się do jego pnia. Jakiś hałas dotarł do
niego z gałęzi. Zanim zdążył spojrzeć w górę, Czubek skoczył mu na plecy i przewrócił na
ziemię. Kiedy toczyli się po trawie, Blade poczuł na swej szyi zaciskające się palce. Nie mógł

background image

użyć karabinu, bo został gdzieś pod drzewem.
Diabli nadali!
Spróbował się podnieść, ale napastnik wciąż siedział mu na plecach.
-

Chcę twoich nóg! - bełkotał mu do ucha. - Nogi są bar dzo smaczne.

Blade sięgnął po sztylet, wymacał jego rękojeść i wycią-gwnowszy nóż z pochwy, pchnął nim z
całej siły.
-

Aaarh! - ugodzony Czubek zwolnił swój śmiertelny chwyt.

Blade wyprostował się i zrzucił z siebie napastnika. Odszukał karabin i pociągnął za spust.
Był już najwyższy czas, żeby się stąd ulotnić!
Zza drzewa wyskoczył właśnie kolejny, ciemny kształt. Blade wystrzelił w tej samej chwili,
kiedy Czubek rzucił w niego metalową obręczą. Miał nadzieję, że celną serią zdoła powstrzymać
szarżującego szaleńca.
Ale commando się zaciął.
Blade zdążył jedynie podnieść go do góry, zasłaniając się przed nadlatującym żelastwem. Potem
brutalnie wbił lufę karabinu w szyję napastnika, miażdżąc mu tchawicę.
-

MffiE-OO!

Bez względu na zagrożenie rzucił się do ucieczki. Nie zwracał już uwagi na ryzyko i niemal na
oślep przedzierał się przez zarośla.
Coś przeleciało ze świstem i wbiło się w jego lewe udo. Padł na ziemię, gdy poczuł palący,
przenikliwy ból. Palcami wymacał cinkie drzewce, które sterczało z uda.
Strzała! Postrzelili go jakąś pieprzoną strzałą! A niech to szlag!
Na dodatek krzaki wokół niego ożyły odgłosami kroków i tłumionych szeptów.
Zbliżali się.
Z wściekłością wyszarpnął strzałę ze swej nogi. Z ziejącej rany trysnął strumień lepkiej krwi.
Najbliższe zarośla rozchyliły się i pojawiła się w nich czyjaś twarz.
Blade wypalił trzykrotnie z dobrym skutkiem.
Podczołgał się do przodu, by znaleźć schronienie.
-

MEE-OO! - usłyszał za sobą znajomy głos.

Krzaki przerzedziły się i wkrótce przed Bladem rozciągał się duży brukowany plac, dawniejszy
parking.
Wojownik przestraszył się niebezpiecznej, otwartej przestrzeni, ale nie miał innego wyjścia.
Przechodził akurat przez plac, gdy następna strzała ze świstem przecięła powietrze tuż obok jego
ucha.
Blade kątem oka dostrzegł skuloną postać na skraju parkingu. Łucznik gotował się właśnie do
kolejnego ataku. Blade uniósł vegę, dokładnie wycelował i strzelił. Wystrzał zlał się z
wrzaskiem trafionego Czubka.
Potem skierował się w stronę gęstych krzaków oraz drzew.
Gdyby udało mu się do nich dotrzeć, może zgubiłby ścigającą go bandę.
Usłyszał za swoimi plecami tupot stóp. W jego kierunku biegło czterech Czubków. Zapewne
chcieli go dopaść, zanim dotrze do upragnionego schronienia. Nie było czasu na rewolwer.
Zapowiadała się ciężka bezlitosna walka wręcz -jego specjalność. Wyciągnął noże bowie. Ich
ciężkie rękojeści dodały mu pewności siebie. Był gotów.
Napastnicy również.
Pierwszy Czubek zaatakował uniesioną nad głową łopatą. Blade doskoczył do niego i zanim
napastnik zdążył się uchylić, przeciągnął nożem po jego lewym nadgarstku. Odcięta dłoń upadła
na ziemię.
Następny napastnik odsłonił się całkowicie i Wojownik pokonał go z łatwością.
Trzeci Czubek rzucił się na ziemię. Blade wrzasnął z bólu, kiedy ten zderzył się z jego
zranionym udem. Zdrową nogą kopnął w twarz jednego z nich i zdruzgotał mu nos.
Ale gdzie ten czwarty?
Blade spróbował wstać.
Przecież było ich czterech...
Rozdział XI

background image

Gdzie reszta?
Bądź cicho.
Nie możemy ich zostawić bez pomocy!
Odnajdziemy ich, ale teraz musisz siedzieć cicho, Jos- hua. Jesteś ranny. Nie wiem tylko, jak
ciężko – przypomniał m u Geronimo. - Potrzebujesz odpoczynku.
Geronimo zaprowadził Joshuę głębiej między drzewa, które rosły po drugiej stronie rozległej,
otwartej przestrzeni.
Słabo mi – wymamrotał sennie.
Jeszcze tylko trochę – powtarzał Geronimo.
-

Spróbuję – obiecał Joshua słabym głosem. Niespokojny Geronimo zerknął do tyłu. Blade

powinien
ich dogonić. Co się z nim dzieje? Zabili go albo wzięli do niewoli? Jak Czubki postępowali ze
swymi więźniami? Berta mówiła, że oni jedzą ludzi. Mój Boże! Co za potworność!
-

Nie mogę iść dalej – wyszeptał Joshua. - Przykro mi, bracie.

Zemdlał.
Geronimo położył go delikatnie na trawie, pośrodku polanki osłoniętej dwoma drzewami,
których grube pnie zapewniały jako taką ochronę i dawały poczucie bezpieczeństwa. Geronimo
położył się płasko na ziemi i przytulił do niej ucho.
Usłyszał kroki. A więc idą ich tropem!
Przygotwał brauninga. Nie miał zamiaru zostawić nieprzytomnego Joshuę na pastwę losu.
Zerknął na przyjaciela. To zabawne. Joshua wcale nie był Wojownikiem, a mimo to w Alei
Uniwersyteckiej walczył wspaniale, zapominając o swoich pacyfistycznych poglądach i
duchowych zasadach.
Ktoś zakasłał.
Geronimo zamarł bez ruchu, przygotowany na najgorsze.
Są jakieś ślady? - rozległ się nieznany głos.
Nie – odpowiedział inny.
Clorg nie będzie zadowolony – powiedział ktoś trzeci.
Ucieszy go ten, którego już mamy.

Jeden to niewiele żarcia – narzekał drugi z rozmówców.
Jeden, ale za to jaki wielki.
Mimo wszystko to za mało jedzenia – nalegał tamten. - Najwyżej dla dwóch osób.
Znajdziemy jeszcze więcej dzisiejszej nocy.
Słuchaj, Miffle... Nie widziałeś mojego palca? Gdzieś go zgubiłem.
Twoja wina – odparł Miffle. - Nie trzeba było go ze sobą nosić.
Wcale nie chciałem go odcinać – usprawiedliwiał się ten drugi. - Złaziła z niego skóra.
Twoim palcem zajmiemy się później, a teraz zanieśmy tego wielkoluda Fantowi.
Ich głosy oddaliły się. Zdezorientowany Geronimo wstał. To, co usłyszał, nie miało większego
sensu, niemniej zrozumiał, że udało im się złapać jakiegoś „wielkoluda”. Chyba chodziło o
Blade’a. W głowie miał zamęt, ponieważ nie wiedział, czy zostać tu z Joshua, czy iść na odsiecz
Blade’owi? Jeśli zostanie tutaj, Czubki zaniosą Blade’a do swojej nieznanej kryjówki i tam go
zeżrą. Z kolei jeśli zostawi Joshuę samego i bezbronnego, może mu grozić niechybna śmierć.
Usiadł ze skrzyżowanymi nogami. Starał się na zimno przeanalizować całą sytuację. Nie
wyglądało to optymistycznie. Byli rozdzieleni, odcięci od FOKI, utknęli na terytorium wroga,
który pojmał jednego z nich, a drugiego zranił.
Joshua zajęczał.
Geronimo położył dłoń na jego czole. Tego jeszcze im brakowało! Joshua miał wysoką
gorączkę!
Dopadły go czarne myśli. A jeśli nigdy nie uda im się stąd wydostać? Co wtedy zrobi Rodzina?
Czy zgodnie ze swymi obietnicami Platon zdecyduje się jednak wysłać Wojowników na ich
poszukiwanie? A jeśli Czubki pożrą Blade’a, zanim on zdoła przyjść mu z pomocą? Czy Berta i
Hickok jeszcze żyją?

background image

Zadarł głowę i wpatrując się w gwiazdy modlił się, by wstało słońce.
Rozdział XII
Obudziło ją porażające światło.
Berta odruchowo uniosła głowę.
Czyżby zmorzył ją sen?
Jak mogła pozwolić sobie na taką nierozwagę w tej okolicy? Jej głupota musiała dorównywać
głupocie Czubków! Co prawda czuwała prawie do samego świtu i dopiero na godzinę przed
wschodem słońca zasnęła, wyczerpana wydarzeniami poprzednich dni. Odkąd opuścili Dom
miała koszmarne sny.
Spojrzała na Hickoka. Oddychał. Jego pierś unosiła się i opadała w regularnym rytmie. Na
głowie, z lewej strony, zauważyła niewielką, okrągłą ranę. Delikatnie odgarnęła włosy i zbadała
rozcięcie. Nie wyglądało na głębokie, mimo to obawiała się, czy Hickok nie doznał jakiegoś
urazu mózgu. Przekona się o tym, gdy on się obudzi. Im prędzej, tym lepiej.
Z pobliskich drzew dobiegał śpiew ptaków.
Dobry znak. Gdyby pojawiło się jakieś zagrożenie, ptaki natychmiast by ucichły.
Berta zaczęła od rozprostowania zdrętwiałych nóg. Podniosła springfielda i ostrożnie wyjrzała
zza skrywających ich zarośli. Aleja Uniwersytecka usiana była ciałami zabitych Czubków, które
leżały po obu jej stronach. Niedobrze. Zwłoki zwabią tu wszelkiego rodzaju robactwo, szczury,
psy, a może coś gorszego. Musi zabrać Hickoka do FOKI albo przynajmniej do jakiejś innej,
bezpieczniejszej kryjówki. Na razie potrzebowała wody.
Od południa nadleciała wrona i zataczając kręgi nad leżącymi ciałami, krakaniem powiadomiła
ptaki o cennym znalezisku.
Berta wyruszyła na poszukiwanie wody. Minęła trzy budynki i zatrzymała się. Bała się iść dalej,
by nie zostawić” bez opieki swego towarzysza.
Z lewej strony stał zniszczony, dwupiętrowy biurowiec. Przed wojną wejście do niego zdobiła
fontanna, nęcąca przechodniów wysokim strumieniem wyrzucanej w powietrze wo-
dy. Teraz wspaniały basen fontanny zamienił się w wielki zbiornik z deszczówką.
Tego właśnie było jej trzeba. Berta podbiegła do zbiornika, lecz nie wiedziała, w jaki sposób
zanieść wodę do leżącego w ukryciu Hickoka. Rozejrzała się i bezradnie wzruszyła ramionami.
W pobliżu nic się do tego nie nadawało.
-

Masz ochotę na kąpiel, Berta?

Odwróciła się błyskawicznie i zobaczyła, że jest otoczona przez trzech mężczyzn. Jeden z nich
miał w rękach strzelbę, pozostali uzbrojeni byli w wycelowane w nią łuki. Znała tych ludzi.
Cześć, chłopaki! Jak leci?
Nie zalewaj, złotko – odparł mężczyzna ze strzelbą. - Wstawaj bardzo powoli.
Spełniła jego polecenie.
-

Co z tobą, Tommy? Czy to nowy sposób traktowania starej kumpelki?

Tommy, tak jak i pozostali, ubrany był w podarte, zniszczone łachmany. Miał brodę i długie
czarne włosy, które opadały mu na ramiona.
Stara kumpela? - powtórzył, nie zdejmując palca ze spu stu. - Wszyscy byli pewni, że zginęłaś.
Od tygodni nie mieli śmy o tobie żadnych wiadomości. Zet głęboko to przeżywał. Przypuszczał,
że zamordowali cię Wypatrywacze albo pożarły Paskudasi.
Ale oto jestem cała i zdrowa! - rozpromieniła się Berta.
Wyczuwała ich nieufność i podejrzliwość, jednak nie mogła mieć o to pretensji. Będąc na ich
miejscu zareagowałaby tak samo.
Bardzo dziwne – oświadczył Tommy. - Wszyscy myślą, że nie żyjesz, a tu patrzcie! Nowe
ciuchy, wspaniała broń. Wy glądasz bardzo zdrowo i chyba nieźle się odżywiałaś! Ktoś bar dzo
troskliwie zajął się tobą, nieprawdaż, dziecinko?
Nie mam czasu na takie gadanie! - Zrobiła krok w ich kierunku.
Tommy podrzucił strzelbę do ramienia.
-

Ani kroku dalej, Berta! Ostrzegam cię.

Pomyślała o samotnym i bezbronnym Hickoku, który potrzebował jej opieki.
Nie mogę teraz wszystkiego wam wyjaśnić – powiedzia ła zniecierpliwiona.

background image

Chłopaki – oznajmił Tommy. - Jeśli ona zrobi jeszcze jeden krok, wiecie co macie robić.
Tommy! To ja, Berta! Co z tobą?
Tylko dlatego jeszcze żyjesz – poinformował ją Tommy – że kiedyś byliśmy przyjaciółmi.
Tommy...
Zamknij się! - ostrzegł ją. - Połóż karabin na ziemi. Za prowadzimy cię do naszego obozu. Zet z
pewnością zechce z tobą porozmawiać, kochanie.
Posłuchaj mnie, Tommy...
Nie teraz. Ostatniej nocy słyszeliśmy głośną strzelaninę i przyszliśmy to sprawdzić. Rogasi i
Pomole pewnie też robią to samo. Na nas już pora, a ty zabieraj się z nami.
Chętnie, ale niestety, nie mogę.
Nie masz wyboru, dziecinko.

Tommy, proszę... - Zrobiła krok w jego stronę. Jeden z łuczników wypuścił swoją strzałę.
Nie! - w tej samej chwili krzyknął Tommy.
Jak w zwolnionym tempie, Berta obserwowała lecącą w jej kierunku brązową strzałę, której
pióra wirowały na wietrze, kiedy pokonywała dzielącą ją od celu odległość. Na czubku drzewca
osadzony był naostrzony gwóźdź ze spiłowaną główką, który połyskiwał w promieniach słońca,
coraz bliżej i bliżej...
Strzała wbiła się głęboko w ciało Berty w okolicy prawej piersi. Siła uderzenia odrzuciła ją do
tyłu.
Cholera! - zaklął Tommy. - Ona nie chciała nas zaata kować!
Przecież powiedziałeś, żebym strzelił, jeśli tylko ruszy się w naszą stronę – usprawiedliwiał się
łucznik.
Berta rozpoznała w człowieku, który ją zranił, Vinta. Zawsze był z niego kawał sukinsyna.
Paraliżujący ból rozpływał się po całym jej ciele. Nogi same ugięły się w kolanach. Tommy
podbiegł i podtrzymał ją.
-

Niech to szlag! Ale krwawi!

Berta z wysiłkiem starała się walczyć z ogarniającą ją słabością.

Tommy...
Jestem tutaj. Zaopiekujemy się tobą w obozie.
Nie, nie – zaprotestowała cicho. - Posłuchaj. Musicie pomóc...
Pomożemy ci – zapewnił ją.
Nie. Nie mnie. Pomóżcie jemu. Pomóżcie Hicko... - zemdlała w jego ramionach.
Straciła przytomność – stwierdził jeden z Nomadów.
Przecież widzę! - warknął Tommy.
Naprawdę podejrzewasz, że wróciła do Pomoli? - spytał Vint.
Po tym, co jej zrobił Maggot, nie przypuszczam – rzekł Tommy. - Ta biedna dziewczyna
przeżyła więcej potworności niż ktokolwiek inny.
Przykro mi, że ją zraniłem – przepraszał Vint. - Zrobi łem, co mi kazałeś.
No dobra, zabierajmy się stąd. Ona potrzebuje pomocy. - Tommy ze smutkiem popatrzył na
leżącą Bertę.
A co z tym, o którym wspomniała? - spytał drugi No- mad. - Może jest gdzieś w pobliżu i także
potrzebuje pomocy?
Jeśli tak – stwierdził Tommy – tym gorzej dla niego. Nie możemy tracić czasu na
przeszukiwanie całej okolicy. Kimkol wiek jest, teraz będzie musiał radzić sobie sam.
Rozdział XIII
Kiedy nastał wreszcie świt, Geronimo odetchnął z ulgą. Wstał i przeciągnął się. Joshua wciąż
był nieprzytomny i tylko długi odpoczynek mógł przywrócić mu siły. Za jakąś godzinkę
Geronimo obudzi swojego towarzysza, opatrzy jego ranę i będzie mógł ruszyć w ślad za
Czubkami.
Przyszedł mu do głowy pewien pomysł.
Schylony ruszył w kierunku drogi, kryjąc się za drzewami i uważnie nasłuchując. Dotarł do

background image

skraju parkingu i zamarł.
Na środku placu leżały dwa ludzkie ciała, nieco dalej po prawej stronie zauważył trzecie.
Blade?
Biegiem przemierzył otwartą przestrzeń i dopadł krzaków porastających przeciwległy brzeg
parkingu. Omal nie potknął się o ciało leżącego tam Czubka. Niedaleko znalazł kolejne dwie
nieruchome postacie. Jeżeli rzeczywiście udało im się pojmać Blade’a, to zapłacili za to wysoką
cenę. Uśmiechnął się dziwnie uspokojony widokiem tylu zabitych wrogów.
Kiedy doszedł do Alei Uniwersyteckiej, odkrył zwołoki nastęnego Czubka, leżącego na wznak
obok porzuconych wideł. Nieopodal, na skraju drogi, ledwo widoczny spod gęstych krzaków
wystawał smith & wesson. Właśnie schylał się po niego, gdy usłyszał piskliwy chichot.
Odruchowo padł na ziemię, rozglądając się w poszukiwaniu źródła śmiechu.
Stała na środku Alei i przyciskała zakrwawioną rękę do lewego boku. Jej wyniszczone ciało
okrywały podarte szmaty. Prześwitująca spod nich skóra pokryta była grubą warstwą brudu.
Uśmiechała się, ukazując bezzębne dziąsła.
Geronimo ostrożnie wstał, przygotowany na ewentualny atak kryjących się gdzieś w pobliżu
Czubków.
Jednak nikt się nie pojawił.
-

Hej! - zagadnął Geronimo dziewczynę. - Kim jesteś? Okręciła się w kółko, a potem

wskazując go palcem wybu-
chnęła głośnym śmiechem.
-

Nazywam się Geronimo – spróbował znowu. - A ty?

Dziewczyna potrząsnęła tylko głową.
Ila ma lat? Osiemnaście? Najwyżej dwadzieścia.
-

Może mógłbym ci jakoś pomóc? - powoli ruszył w jej

kierunku.
Speszona spuściła wzrok i zaczęła się przed nim cofać.
-

Nie uciekaj! - zawołał. - Proszę cię, zostań! Odwróciła się i rzuciła do ucieczki.

No i co powinien teraz zrobić? Po krótkim namyśle zdecydował się na kompromis: będzie
śladził dziewczynę tylko przez jakiś czas, by potem wrócić do rannego Joshuy.
Pobiegł zatem za znikającą w zaroślach dziewczyną, która sprawnie przedzierała się przez gęsto
rosnące drzewa i krzaki.
Z wielkim trudem udawało mu się utrzymać ją w zasięgu swego wzroku.
Biegła pomiędzy rzędami budynków, jakby dokładnie wiedziała, gdzie chce się dostać.
Geronimo bezskutecznie usiłował ją dogonić.
Dotarła do drogi i zatrzymała się na moment, po czym przebiegła przez ulicę i zniknęła w
wąskiej alejce.
Geronimo przystanął na chwilę. Ścieżka przed nim tonęła w mroku. Wysoki wieżowiec
skutecznie osłaniał ją przed dziennym światłem. Po obu stronach walały się stosy śmieci i
odpadów.
Wyglądało to bardzo podejrzanie.
Ruszył jednak w głąb, odurzony panującym tam smrodem. Zauważył sporo walających się
wszędzie zwierzęcych kości, których biel rozjaśniała ponure ciemności.
Gdzie podziała się ta dziewczyna?
Przeszedł parę kroków i zatrzymał się. To nie miało sensu. W ogóle nie przybliżył się do
Blade’a, tymczasem pozostawił Joshuę samego w niepewnej kryjówce. Przyklęknął, badając
ślady. Dużo ludzi przechodziło tędy w ciągu ostatnich dwunastu godzin. Błoto pełne było
odcisków ich stóp. Dziwne. Dokąd wszyscy mogli pójść? Nieważne. I tak nie miał czasu tego
sprawdzać. Joshua zbyt długo pozostawał bez opieki. Wyprostował się, gotów do odwrotu.
-

Pobawisz się ze mną lalkami? - usłyszał nagle jej głos. Dziewczyna stała niedaleko.

Co? - Nie był pewien, czy dobrze zrozumiał.
Fant pokaże ci swoje paluszki. Znowu to dziwne imię.
Kto to jest Fant? - zainteresował się.
W odpowiedzi wybuchnęła szaleńczym śmiechem.

background image

-

Głupiec, głupiec, głupiec! Fant to nie „kto”. To nie ja ani nie ty. Nie wiedziałeś?

Nic nie rozumiał.
Czy uciekniesz, kiedy się do ciebie zbliżę? Z powagą potrząsnęła przecząco głową.
Ja zostać.
Zrobił krok w jej stronę, nie ruszyła się z miejsca. W porównaniu z jej wcześniejszą, paniczną
ucieczką, jej obecne zachowanie było bardzo dziwne. Dlaczego stała się nagle tak przyjazna,
wręcz zachęcająca go, by podszedł bliżej? Mógł to być podstęp mający zwabić go w pułapkę.
Spojrzał w górę.
Na stosie śmieci czaił się gotowy do skoku Czubek.
Pomimo zaskoczenia, Geronimo zdążył unieść w górę brauninga i uskakując w bok, pociągnął
za spust.
Napastnik upadł bezwładnie i potoczył się po śmieciach, aż zniknął z pola widzenia.
Dziewczyna wrzasnęła i rzuciła się do ucieczki.
-

Zaczekaj! - zawołał Geronimo. - Nie uciekaj! Ruszył za nią w pogoń. Nagle zauważył,

jak dziewczyna
niespodziewanie obraca się twarzą do niego i ze śmiechem wskazuje na coś u jego stóp. Co tu
się...
Ziemia pod nim zapadła się znienacka i runął w dół. Spróbował powstrzymać swój upadek i
chwycił się jedną ręką za brzeg uskoku. Zawisł przez moment, a potem zaczął zsuwać się powoli
w dół.
Dziewczyna stanęła nad nim i wciąż chichotała.
Usiłował wzmocnić swój uchwyt, lecz nie udało mu się. Tkwił teraz w dziurze po samą pierś.
Głupiec, głupiec, głupiec! - wyśmiewała się z niego dziewczyna.
Pomóż mi! Proszę!
Nogami starał się znaleźć jakieś oparcie, ale na próżno.
-

Pozdrów ode mnie Zęba – powiedział z uśmiechem.

-

Zęba?

Geronimo wciąż osuwał się w głąb. Bezużyteczny brau-ning zaczął mu przeszkadzać. Miał
jedną, jedyną szansę, ale musi się pozbyć karabinu. Nie było innego wyjścia.
Dziewczyna schyliła się i poklepała go po głowie.
-

Pa,pa!

Wypuścił z ręki brauninga i z ledwością zdążył się złapać za jakiś występ. Przebierając
bezradnie nogami w powietrzu, napotkał wreszcie na jakąś podporę i powoli podciągnął się do
góry.
Nieładnie. - Dziewczyna pokręciła głową. - Nieładnie.
Co ona, do diabła, bełkocze?
Nieładnie – powtórzyła, zamierzając się prawą nogą.
Zaczekaj... - usiłował ją powstrzymać. Kopnęła go w skroń.
Oszołomiony usiłował rozpaczliwie wydostać się z potrzasku.
Kopnęła go drugi raz.
Jego uchwyt osłabł.
I jeszcze raz.
Nie potrafił już dłużej walczyć. Czuł, jak miękną mu nogi.
Następne kopnięcie.
Omdlałe ręce puściły i Geronimo zniknął w otworze.
Dziewczyna pochyliła się i pomachała ręką w głęboką czerń dziury.
-

Pa, pa!

Rozdział XIV
Miał uczucie, jakby cały świat składał się wyłącznie z cierpienia, i bał się owtorzyć oczy, by
znowu nie zalała go fala bólu. Przez głowę przelatywały mu jakieś oderwane wspomnienia.
Wyprawa do Bliźniaczych Miast. Berta. Czubki. Pomyleń-cy! Przypomniał sobie ich atak,
szaleńca z młotkiem... Wzdrygnął się i wreszcie otworzył oczy, ale natychmiast tego pożałował,
bo ostry ból poraził wszystkie jego nerwy.

background image

Patrzcie no! - Usłyszał czyjś niski głos. - W końcu obu dził się!
Byłem już pewien, że z nim koniec – odparł ktoś wyso kim, piskliwym głosem.
Wygrałem. Płacisz.
Hickok uniósł się na łokciach. Leżał na pryczy w jakimś nieznanym pokoju. Wraz z nim było
jeszcze dwóch mężczyzn, stojących naprzeciwko siebie po obu stronach drzwi.
-

Zakład to zakład – powiedział olbrzym oparty o futrynę.

-

Zastawiłeś sześć magazynków, że on nie dojdzie do siebie, i pomyliłeś się. Do końca

tygodnia chcę mieć moją amunicję.
Wielkolud ubrany był jedynie w dżinsy. Potężne mięśnie jego nagiego torsu napinały się pod
czarną jak heban skórą.
Dostaniesz ją, Niedźwiedź – zapewniał ten drugi. - Za wsze dotrzymuję słowa.
Wiem o tym, Szczurze.
Wybaczcie mi, panowie – beztrosko wtrącił się Hickok.
-

Czy mógłbym prosić o coś do picia? Czuję w ustach potworną suszę.

Doprawdy? - uśmiechnął się Szczur. - Dostaniesz swoje cholerne picie, kiedy zechcę cię
obsłużyć.
Posłuchaj, brzydalu – powiedział Hickok. - Chyba zda jesz sobie z tego sprawę, że gdybym czuł
się odrobinę lepiej, wyskoczyłbym z tego barłogu i z rozkoszą powyrywał ci te
twoje cienkie nóżki z dupy. Może wtedy byłbyś bardziej uczynny!
Szczur zacisnął pięści i ruszył w stronę Hickoka.
-

Spokojnie, mały – powstrzymał go Niedźwiedź.

Sam słyszałeś, co on mi nagadał! - pienił się Szczur. - Ci, którzy próbowali mnie obrazić, od
dawna gryzą ziemię!
Mam rozkaz utrzymać go przy życiu – przypomniał Niedźwiedź.
Jeszcze będzie okazja – groził Szczur. - Prędzej czy później.
Aleś mnie nastraszył! Nigdy w życiu nie bałem się bar dziej niż teraz – kpił Hickok.
Szczur niechętnie cofnął się z powrotem na swoje miejsce.
Lubisz ryzykować, co? - zagaił Niedźwiedź. - Jak się czujesz?
Całkiem rozbity – przyznał Hickok. - O ile dobrze zro zumiałem, jestem waszym więźniem.
Zgadza się.
-

A kim wy jesteście, chłopcy? Rogasami? Tym razem to Szczur wybuchnął śmiechem.

Słyszałeś go? Myśli, że jesteśmy Rogasami. Co za kre tyn!
Larwa miał rację – powiedział Niedźwiedź. - On nie jest z Bliźniaków.
Skąd pochodzisz? - spytał Szczur.
Chciałbyś wiedzieć, co? - odparł pytaniem Hickok.
I tak się dowiemy – obiecał mu Szczur.
Hickok pomyślał o swoim uzbrojeniu. Henry’ego i oba pytony mu zabrano, ale dwa inne
rewolwery zostały pod skórzanym kombinezonem.
W porządku. Nie był bezbronny.
Jak się tu dostałem? - spytał.
Wysłaliśmy patrol, żeby sprawdził, co tu się działo po przedniej nocy – odparł Niedźwiedź. -
Przy okazji znaleźliśmy ciebie, nieprzytomnego.
Hickok usiadł na łóżku.
Chcesz powiedzieć, że spędziłem tu półtora dnia? - spy tał z niedowierzaniem.
Jasne. Chłopcy z patrolu natknęli się na ciebie. Żyłeś je szcze, pomimo paskudnej rany na
głowie. Nie mogli zoriento wać się, kim właściwie jesteś – nie Czubkiem, nie Rogasem.
Nie jesteś też jednym z nas. Postanowili więc cię zabrać i pokazać Larwie.
Kim jest ten Larwa?
Dowiesz się, jak go spotkasz.
To nasz przywódca – dodał Niedźwiedź.
Hickok dopiero teraz zwrócił uwagę na pewną prawidłowość.
Ty nazywasz się Niedźwiedź – wskazał na czarnoskóre go. - A ten mały z tobą to Szczur. Wasz

background image

szef to Larwa. Dlacze go wszyscy nosicie imiona zwierząt?
Bystry jesteś – pochwalił go Niedźwiedź. - Te pseudo nimy to pomysł Larwy. Wziął je z książki
o dzikich zwierzę tach. Starał sieje dostosować do naszych osób.
Szczur idealnie do niego pasuje – przyznał Hickok, wskazując na mniejszego ze strażników. -
Natomiast nie mogę wyobrazić sobie kogoś o imieniu Larwa.
Wkrótce zrozumiesz – powoli powiedział Niedźwiedź. A tak przy okazji, jak ty się nazywasz?
Hickok.
Wyciągnął przed siebie prawą dłoń.
Niedźwiedź popatrzył na niego przez kilka chwil, najwyraźniej zaskoczony takim gestem. W
końcu uścisnął ją, pewnie i mocno.
-

Cieszę się, że cię poznałem, Niedźwiedź – powiedział Hickok. - Są jakieś szansę, żebym

dostał coś do jedzenia? Mógł bym z głodu pożreć całego... niedźwiedzia! - uśmiechnął się.
Murzyn odpowiedział szerokim uśmiechem.
Zaraz coś dostaniesz.
Chwileczkę, przecież Larwa chciał, żebyśmy przypro wadzili go, jak tylko otworzy oczy –
zaprotestował Szczur.
Trochę żarcia mu nie zaszkodzi - ostro odparł Niedźwiedź. - Jazda, skocz po coś dla niego.
Dlaczego ja?
Niedźwiedź odwórcił się na pięcie i posłał mu gniewne spojrzenie.
-

Bo tak ci każę.

Szczur sięgał już za klamkę.
-

I z nikim nie gadaj po drodze – ostrzegł go Niedźwiedź.

Szczur zniknął za drzwiami.
-

Domyślam się, że jesteście Pomolami – rzekł Hickok. Niedźwiedź skinął głową.

Cholernie dużo wiesz o Bliźniakach. Skąd jesteś, Hic kok?
Wybacz, kolego, ale wolałbym zachować tę informację dla siebie.
Niedźwiedź wzruszył ramionami.
W takim razie skąd dowiedziałeś się tyle o mieście, Ro- gasach, Pornolach...?
Od przyjaciela.
Ten przyjaciel ma jakieś imię?
Chyba nie zaszkodzi, jak ci powiem – Hickok zastana wiał się przez chwilę. - Może nawet ją
znasz. To Berta. Wspo mniała, że była kiedyś jedną z was.
Niedźwiedź drgnął, słysząc znajome imię. Klęknął przy posłaniu i uważnie wpatrywał się w
twarz Hickoka.
-

Berta?

-

Tak. Znasz ją? Skinął głową.

-

Byliśmy przyjaciółmi – przyznał ponuro – zanim nie uciekła do Nomadów.

-

Dlaczego to zrobiła? Niedźwiedź skrzywił się.

Nie powiedziała ci? Uciekła przez Larwę. Miał na nią ochotę, a ona mu odmówiła.
To do niej podobne.
Pewnie – uśmiechnął się Niedźwiedź. - Ogień nie dziewczyna. Tylko że Larwa nie przepada za
tymi, którzy się z nim nie zgadzają. Torturował ją.
-

Torturował? W jaki sposób? Niedźwiedź spuścił wzrok i zawstydził się.

Związał jej ręce nad głową i powiesił w dziurze. Myślał, że to ją zmiękczy.
Co to za dziura?
To specjalne miejsce dla tych, których Larwa nie lubi. Kiedy ktoś tam wpadnie, z pobliskich
tuneli wyłażą szczury
i pożerają nieszczęśnika żywcem!... - przerwał ocierając pot z czoła.
-

I on jej to zrobił? Niedźwiedź przełknął ślinę.

Tak, ale nie wrzucił jej do środka, tylko powiesił na bel ce w poprzek otworu w taki sposób, że
tylko niektóre, najwię ksze szczury chwytały ją za stopy. Wytrzymała trzy dni, aż wre szcie
udało jej się stamtąd wydostać. Potem przyłączyła się do Nomadów.
W jaki sposób uciekła?

background image

Dokładnie nie wiadomo – przyznał Niedźwiedź. - Lar wa twierdzi, że ktoś jej w tym pomógł.
Dzięki za te informacje – powiedział Hickok. - To mi pozwala lepiej zrozumieć Bertę.
Jesteście przyjaciółmi?
Zgadza się.
Gdzie ona teraz jest?
Też chciałbym to wiedzieć – odparł Hickok ze smut kiem.
Niedźwiedź zerknął na zamknięte drzwi, potem na Hickoka.
Słuchaj, bracie. Twoje życie tutaj nie jest nic warte. Lar wa zabije cię. To jest tylko kwestia
czasu. Nie wierz mu, nawet jeżeli będzie ci obiecywał coś innego, bo i tak cię zabije!
Bardzo gościnna okolica – wymamrotał Hickok. - Czy wszyscy jesteście tacy bezwzględni?
Nie. Większości nie podoba się takie postępowanie.
Dlaczego więc nic z tym nie robicie? - spytał Hickok. - Czemu na przykład nie zabijecie Larwy i
w ten sposób nie uwolnicie się spod jego tyranii?
Przerażony Niedźwiedź wytrzeszczył oczy.
Zamknij się, głupcze! Taki pomysł to samobójstwo!
Dlaczego? - nalegał Hickok.
Po pierwsze: cała broń jest w rękach jego obstawy i ni komu uzbrojonemu nie wolno nawet się
do niego zbliżyć. Po drugie: gdyby Larwa zginął, nie ma żadnej pewności, że jego następca
byłby lepszy od niego.
Hickok zastanawiał się nad jego słowami, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł Szczur z tacą z
jedzeniem.
Niedźwiedź zerwał się pospiesznie na nogi.
Mam żarcie – oświadczył Szczur. - Po drodze kogoś spotkałem.
Kogo? - spytał Niedźwiedź.
Mnie – warknął wielki, otyły, łysy mężczyzna, wcho dząc właśnie do środka.
Pot zalewał mu twarz i kroplami odrywał się od tłustego, podwójnego podbródka.
Niedźwiedź cofnął się kilka kroków.
-

Larwa!

-

A kogoś się spodziewał, Świętego Mikołaja? - huknął. Szczur zbliżył się do posłania z

tacą, na której stała miska
zupy i szklanka wody.
Larwa niczym wielka piłka potoczyła się w stronę Hickoka. Za nim do pokoju weszło czterech
uzbrojonych po zęby zbirów.
„Obstawa Larwy” - domyślił się Hickok. Wypił łyk wody, udając że nie zwraca najmniejszej
uwagi na obecność tłuściocha.
-

Wiesz, kim jestem? - zapytał Larwa.

Powoli i bez wyraźnego zainteresowania Hickok spojrzał na łysą głowę, pochylającą się nad
jego łóżkiem.
-

Z tego miejsca wyglądasz jak wielka góra końskiego gówna.

Wszyscy w pokoju zamarli z przerażenia Larwa bez zmrużenia oka przełknął obrazę.
Cwany z ciebie dupek.
Jak pięknie potrafisz się wysłowić – zakpił Hickok. - Po takim typie jak ty, trudno spodziewać
się literackiego języka.
Moi rodzice nauczyli mnie czytać i pisać – oświadczył Larwa. - Zanim nie zadusiłem ich na
śmierć...
Hickoka ubawiła ta nieudolna próba zastraszenia go.
-

Szkoda, że nie stało się na odwrót. - Podniósł do ust łyż kę i spróbował zupy. Ohydna.

Podobno nazywasz się Hickok – powiedział Larwa. Hickok zerknął na Szczura, który szczerzył
zęby w uśmiechu.
Zgadza się.
Skąd jesteś?
To moja sprawa.
Czyżby? - Palce Larwy zacisnęły się na karabinie. - A gdybym tak cię zmusił do odpowiedzi...

background image

Przymus to jak zabawa z samym sobą. Nie jest wskaza ny, dopóki nie upewnisz się, że możesz
osiągnąć satysfakcję inną drogą.
Jesteś niezwykle dowcipny, Hickok – pochwalił go.
Dzięki.
Ale masz godne pożałowania poczucie rzeczywistości.
Doprawdy? - Hickok pił teraz zupę prosto z miski. - Za bawne, jak głód potrafi człowieka
zmienić.
Larwa zaczął przechadzać się po pokoju.
-

Widzisz, zawsze dostaję wszystko, co tylko zapragnę. Mogę sprawić, że twoje dalsze

życie będzie pozbawione trosk albo przeciwnie, mogę wypełnić je bólem i cierpieniem. Wszy
stko zależy od ciebie.
Hickok skończył zupę i dokładnie oblizał usta, całkowicie ignorując słowa Larwy.
Całkiem niezłe. Co było w środku?
Gotowany szczur.
Hickok poczuł, jak żołądek zaczyna mu się buntować.
W dalszym ciągu odmawiasz odpowiedzi na zadane py tanie? - naciskał Larwa.
Jasne, chłopie. Ale... - Hickok przeciągnął się – być mo że doczekasz się, pod warunkiem, że ty
odpowiesz na moje.
Jestem ugodowym człowiekiem – oświadczył Larwa. - Co chciałbyś wiedzieć?
Coś o Pornusach. Kim jesteście? Skąd pochodzicie?
Nie jesteś z Bliźniaków – stwierdził Larwa i odwracając się do pozostałych, dodał: - A nie
mówiłem?
Wszyscy zgodnie skinęli głowami.
-

Nie potrafię – kontynuował – odpowiedzieć na wszy stkie twoje pytania. W mieście nie

zachowało się za dużo ksią żek, bowiem większość została zużyta jako opał podczas chło dów.
Od rodziców wiem, że Pornole są z tych, którzy przeżyli w tym mieście wojnę . Zajęli zachodnią
część Bliźniaków i od tamtego czasu nieustannie walczą z Rogasami. Tak było od chwili, kiedy
ten pieprzony Zahner nie założył kolonii Noma-
dów. Zabrali część terytorium naszych wrogów i zagnieździli się tam na dobre, komplikując nam
wszystkim życie.
Zdezorientowany Hickok w dalszym ciągu nie rozumiał sytuacji, jaka panowała w mieście.
Dlaczego Pornusy walszą z Rogasami? Musi być jakiś powód.
Musi? - uśmiechnął się Larwa. - My go nie znamy. Po prostu uwielbiamy zabijać Rogasów. Te
gnojki zbytnio zadzie rają nosa, traktując nas jak coś gorszego od siebie! Oni i ten ich pieprzony
Bóg!
Bóg?
Larwa uniósł karabin i przyłożył go do ramienia.
-

Wystarczy – oświadczył niecierpliwie. - Teraz twoja kolej.

Hickok nonszalancko rozparł się na posłaniu.
W porządku. Pytaj.
Skąd jesteś?
Zdeadwood.
Deadwood? - powtórzył Larwa, zdziwiony. - Nigdy nie słyszałem – dodał podejrzliwie.
Nie słyszałeś o Deadwood? - spytał Hickok, udając zdziwienie.
Nie. Gdzie to jest?
Hickok starał się ocenić, jaką wiedzą z zakresu geografii i historii może dysponować Larwa.
Jeśli większość książek została zniszczona, to na pewno niewielką. Deadwood to przecież
miejscość, w której zginął Bili Hickok, bohater powieści o Dzikim Zachodzie...
To na zachód stąd – odparł.
Naprawdę? - Larwa zaczynał wierzyć w każde zasły szane słowo. - Kto tam rządzi?
Dwóch ludzi – Hickok usiałował powstrzymać uśmiech. - Lone Ranger i jego kumpel, Tonto.
Po co tutaj przyjechałeś?
Czasem wysyłamy ludzi, żeby rozejrzeli się po okolicy. Tak jest w moim przypadku – wyjaśnił

background image

Hickok. - Na zwiady, polowanie i tak dalej.
-

A może jesteście Wypatry waczami? - spytał Larwa.

Nie.
Nie wiesz przypadkiem, co to za jedni? - nalegał.
Jasne, że nie – odparł Hickok. - Są dla nas taką samą zagadką, jak i dla was. Co jeszcze
chciałbyś wiedzieć?
Przyszedłeś tu sam?

Nie. Razem z moim partnerem. Larwa zmarszczył brwi.
Zane Gray? Nie gadaj.
Słyszałeś o nim?
No jasne – odpowiedział Larwa.
Hickok uśmiechnął się. Co za głupiec! Udawał, że wie więcej niż wie, żeby zaimponować
swoim podwładnym.
-

Nawet na pewno – wysyczał Larwa.

Bez ostrzeżenia pochylił się i wbił kolbę henry’ego w brzuch Hickoka.
Hickok o mało nie zwymiotował.
Larwa chwycił go za kołnierz i postawił na nogi.
-

Prawie mnie już miałeś, Hickok. Łykałem to twoje gów no, zanim nie wspomniałeś o

Zane Gray. Mówiłem ci, że wię kszość książek w tym mieście została spalona, ale nie wszy
stkie. Ja sam mam ich tuzin. Jedna z nich, zatytułowana Dzień Bestii, została napisana przez
faceta o imieniu Zane Gray. Nie zły podstęp, gnojku!
Rzucił Hickoka na podłogę.
-

Zabrać go do dziury! - rozkazał. - Tam się nauczy mó wić prawdę!

Rozdział XV
Stał w wejściu do namiotu. Promienie słońca połyskiwały na jego brązowych włosach, odbijały
się od niebieskich oczu i spływały po śniadej, opalonej skórze. Był ubrany w czarne szorty i
skórzane sandały; w ręku trzymał jedną z trzech należących do Nomadów strzelb.
-

Halo, Berta – przywitał się.

Berta usiłowała się podnieść, ale nie miała sił. Leżała na podartym materacu przykryta kocami.
Cały jej prawy bok był zabandażowany.
-

Leż spokojnie – powiedział. - Straciłaś zbyt wiele krwi. Berta wyciągnęła ręce i ich

dłonie spotkały się w uścisku.
-

Zet, tak się cieszę, że cię znów widzę! - uśmiechnęła się serdecznie. - Tęskniłam za tobą.

Zahner usiadł na ziemi, tuż obok jej posłania.
Miło to słyszeć. Ja też za tobą tęskniłem. Masz dosyć sił, żeby rozmawiać?
Mogę mówić – odparła. - W dodatku jestem głodna.
Jedzenie jest już w drodze – zapewnił ją. Wskazał pal cem na zabandażowaną ranę. -
Przepraszam za to. Chłopcy nie byli pewni czy mogą ci zaufać.
Dobrze, że wyciągnęliście ze mnie to paskudztwo. Jak długo tu jestem?
Około dwóch dni.
Nie! - Uniosła się na łokciach, lecz wkrótce opadła bez silnie na posłanie. - A niech to szlag!
Czemu tak ci spieszno stanąć na nogi?
Uważnie wpatrywał się w jej twarz, szukając najmniejszych oznak fałszu.
Muszę tam wrócić – odparła bezradnie. - On mnie po trzebuje.
Kto?

Hickok. Mój przyjaciel – powiedziała wymijająco. Zahner patrzył jej w oczy.
Myślałem, że to my jesteśmy twoimi przyjaciółmi, Berto.
Bo jesteście -oświadczyła. -Najlepszymi, jakich kiedy kolwiek miałam.
Niestety nie jestem pewny, czy można ci wierzyć – po wiedział Zahner. - Wielu ludzi liczy na
mnie, ufa, że podejmuję właściwe decyzje, i nie mogę ich zawieść. Byłem kiedyś Roga- sem...
Wiesz dokładnie, jaka jest obecna sytuacja a jaką była przedtem. Nie potrafię już dłużej znieść

background image

tej ciągłej walki z Ro- gasami i Pornolami. Nie masz pojęcia, jaki panuje wśród nich terror, jak
ingerują w nasze życie. Owszem, należało uformo wać swoją własną grupę i dlatego powstali
Nomadzi. Najcieka wsze w tym wszystkim, że przychodzili do nas Rogasi i Porno- le, którzy
zdecydowali się porzucić swoich. Tylko Czubków mi tu brakuje do szczęścia... ale któregoś dnia
przyjdą.
Berta uśmiechnęła się. Po co powtarzał rzeczy, które ona doskonale znała? Nie mogła
skoncentrować się na jego słowach. W jej umyśle ciągle odzywała się obawa o bezpieczeństwo
Hickoka.
-

Ci ludzie polegają na mnie – mówił dalej Zahner. - Nie mogę ich rozczarować.

Myślałem, że samo stworzenie nowej grupy rozwiąże wszystkie problemy, lecz tak się nie stało.
Wal ka trwa nadal, jeszcze gorsza niż kiedyś. Pomole i Rogasi na padają na nas, a my na nich.
Daliśmy się znowu wciągnąć w to błędne koło bez wyjścia.
Nagle Zahner przestał mówić. Przygnębiony, ze spuszczoną głową, wpatrywał się w ziemię.
Hej, bracie! Co z tobą? - spytała dziewczyna. Potrząsnął głową i uśmiechnął się.
Ostatnio dopada mnie straszliwa chandra.
Rozumiem cię.
-

No więc – kontynuował – doszedłem w końcu do wnio sku, że jedynym rozwiązaniem

byłaby ucieczka z miasta. Wy brałem najbardziej zaufaną osobę i wysłałem ją w nadziei, że
potrafi znaleźć dla nas wszystkich drogę ucieczki.
Wspomnienie tego haniebnego czynu powróciło do Berty. Czuła się teraz winna i upokorzona.
Ze wstydem unikała wzroku człowieka, którego zdradziła.
Zahner zauważył jej zmieszanie.
-

Minęły całe tygodnie, Berto. Byłem pewien, że zginęłaś

przez ten mój przeklęty plan. Masz pojęcie, jak się czułem? Ileż to razy wypominałem sobie
wasną głupotę -jego głos przybierał na sile. - Pojmujesz, przez co przeszedłem?!
-

Jest mi naprawdę bardzo przykro – przepraszała go. - Nie chciałam... Nie myślałam o

tym w ten sposób.
Spuściła głowę, starając się powstrzymać łzy. Zahner podszedł bliżej i usiadł na materacu obok
niej.
Przepraszam. Nie chciałem cię zdenerwować.
W porządku – pociągnęła nosem. - Przecież wiem.
Zostawię cię teraz samą i wrócę trochę później -powie dział i chciał już wstać.
Berta chwyciła go za rękę.
Nie odchodź, Zet! Muszę z kimś porozmawiać!
Zawsze byłem do twojej dyspozyji, kiedy mnie potrze bowałaś.
Wiem. I to właśnie jest najgorsze.
Jak to?
Podniosła głowę, jej oczy były pełne łez.
Tak bardzo chciałam się stąd wydostać, że byłam nawet gotowa porzucić was wszystkich.
W porządku, rozumiem cię – pocieszał ją Zahner.
Byłam gotowa zapomnieć o tym, że miałam przyjaciół – kontynuowała. - A teraz popatrz na
mnie! - rzuciła gorzko. - Straciłam swoich najlepszych przyjaciół...
Wcale nie. Zwątpiliśmy w ciebie, to prawda, ale nadal
jesteś naszym przyjacielem.
... straciłam szansę na normalne, spokojne życie... i czło wieka, którego kochałam!
Przy ostatnich słowach wybuchnęła płaczem. Zaskoczony Zahner objął ją delikatnie i próbował
uspokoić.
-

Nie martw się. Przecież ci wybaczyliśmy.

-

Ale ja nie potrafię wybaczyć sobie samej – wymamrotała. Zahner odchylił się od tyłu z

uśmiechem.
-

W takim razie zacznij od samego początku. Słucham.

Opowiedziała mu wszystko, nie ukrywała żadnego szczegółu swojej tułaczki. Mówiła o tym, jak
została pojmana i wielokrotnie zgwałcona, a potem poddana torturom. W końcu po-

background image

ruszyła temat Rodziny i ludzi, których poznała, a zwłaszcza jednego z nich, który zdobył jej
serce.
Zahner słuchał jej cierpliwie. Kiedy w swej opowieści dotarła do Rodziny i Domu, gdzie
mieszkała, pewien pomysł przyszedł mu do głowy.
Berta skończyła i zmęczona opadła na posłanie.
To wszystko – stwierdziła. - Czy po tym wszystkim w dalszym ciągu mnie lubisz?
Jak można winić duszę, że pragnęła wyrwać się z piekła. Nie bądź dla siebie za surowa. Mamy
ważniejsze sprawy do przemyślenia.
Jego oczy, po raz pierwszy od wielu tygodni, rozbłysły nadzieją.
Nie rozumiem?
Wszystko w swoim czasie – roześmiał się. - Pójdziesz za mną, kiedy poprowadzę wszystkich do
naszego nowego, wspólnego domu.
Nowego domu? - spytała zaskoczona.
Naszego nowego domu – powtórzył Zahner rozpromie niony. - Po prostu do Domu!
Rozdział XVI
Nie wiedział już, jak długo błądził po omacku w ciemnościach, badając każdy krok wyciągniętą
stopą. Używał zapałek tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne.
Dobry Boże, czy długo jeszcze miał taplać się w tej śmierdzącej mazi?
Narastający niepokój doprowadzał go do szału, miał ochotę oprzeć gdzieś głowę, zamknąć oczy
i zasnąć.
Znowu usłyszał te odgłosy, które niczym złowieszcza przestroga, nie pozwalały na sen.
Chciał przynajmniej przetrzeć zmęczone powieki, ale w porę dotarło do niego, że może sobie
zainfekować oczy, a nawet całą twarz. Ile to już czasu minęło, odkąd wpadł w ten labirynt
tuneli? Pamiętał, jak leciał w dół, po czym niefortunnie wylądował skręcając sobie prawą kostkę.
Na szczęście odnalazł brauninga i przy jego pomocy zdołał jakoś wstać. Tamta dziewczyna
śmiała się z niego. Potem usłyszał szuranie i coś przykryło otwór, którym się tu dostał. Zapadły
kompletne ciemności. Próbował wspinać się w górę szybu, ale nadaremnie. Zdecydował się więc
ruszyć w głąb tunelu.
Był to istny koszmar!
Wysokość tunelu była różna. Czasem mógł iść swobodnie, wyprostowany, innym razem pełzał
na czworakach, cały oblepiony śmierdzącym błotem. Powietrze było wilgotne i duszne. Łokcie i
kolana miał zdarte do krwi, skręcona kostka pulsowała bólem, a żołądek wciąż przypominał o
dręczącym go głodzie.
A poza tym te dźwięki.
Na początku panowała śmiertelna cisza. Nie potrafił dokładnie określić, kiedy po raz pierwszy
usłyszał odgłosy skrobania i ciche popiskiwania. To było chyba wtedy, kiedy przeciskał się
przez jakąś wąską szczelinę. Po przejściu Geronima przez tę przeszkodę, dotarł do niego wysoki
pisk. Zatrzymał się, bezskutecznie poszukując źródła dźwięku. Jego oczy na tyle przyzwyczaiły
się do panujących ciemności, że potrafił już odróżnić otaczające go szczegóły.
Potem na kilka chwil zmorzył go sen, gwałtownie przerwany dotykiem drobnych zębów,
szarpiących jego dłoń. Zerwał się, cofnął rękę i sięgnął po zapałki, skonfiskowane kiedyś Wy-
patrywaczom. Szybko zapalił jedną i w świetle małego drżącego płomyka ujrzał dwa czerwone
punkciki, spogladajce na niego z ciemności.
Szczury.
Teraz, kiedy stracił rachubę czasu, coraz trudniej przychodziło mu zmagać się z ogarniającym go
zmęczeniem. Zastanawiał się, dlaczego nie atakowały. Było ich przecież coraz więcej i więcej,
odkąd samotny szczur odnalazł go i głośnym piskiem powiadomił o tym pozostałych.
Sufit tunelu nieco się podniósł, więc wstał. Mógł rozprostować zmęczone mięśnie. Zwrócił
uwagę na stłumiony szle-lest, wypełniający teraz cały tunel.
Pora zapalić kolejną zapałkę.
Kiedy zrobił to po raz pierwszy, ujrzał tylko jedną parę czerwonych oczu, następnie razem było
ich ze dwadzieścia, ostatnio około sześćdziesiąt.
A teraz?

background image

Potarł zapałką o bok pudełka i uniósł płomień nad głową.
Boże!
Poczuł, jak zimny pot spływa mu po plecach. Na pewno wiedziały, że i tak nie zdoła im uciec.
Pilnowały swojej ofiary. Zobaczył istną mozaikę czerwonych punkcików.
Ruszył ostrożnie przed siebie: obawiał się nadepnąć na któregoś z gryzoni, by nie sprowokować
ich do zmasowanego ataku. Wyobrażał sobie własne ciało rozszarpywane na strzępy setkami
ostrych jak brzytwa zębów.
Musi być jakieś wyjście z tej pułapki!
Co mogli robić pozostali? Czy ocaleli i dotarli do FOKI?
Geronimo zmrużył oczy. Wydawało mu się, że tunel przed nim trochę pojaśniał.
Coś uderzyło w jego prawą nogę.
Po chwili znów poczuł dotknięcie.
Przyśpieszył, nie bacząc na skręconą kostkę.
Szczury wokół zapiszczały gwałtownie.
Co się dzieje?
Zwiększył tempo, pewien, że w oddali znajduje się jakieś źródło światła. Czyżby odnalazł
wyjście z labiryntu?
Jakiś szczur rzucił się na jego nogę i przegryzając spodnie, zranił skórę powyżej kolana.
Geronimo trafił gryzonia kolbą. Szczur wyleciał w powietrze i uderzył o ścianę.
Następny zdążył ugryźć go w udo, zanim nie został odrzucony na bok uderzeniem pięści.
Niezwłocznie zastąpiły go dwa inne, wściekłe i żądne krwi.
Geronimo ruszył biegiem w stronę światła. Przeczuwał, że szczury przygotowywały się do
masowego ataku, najwyraźniej nie chcąc dopuścić, by zdołał dotrzeć do wyjścia z tunelu.
Musi mu się udać!
Z głośnym piskiem jeden ze szczurów wyskoczył w górę jak sprężyna i wylądował mu na
plecach, czepiając się bluzy. Następny skoczył, ale chybił i zwalił się z powrotem na ziemię.
Geronimo stąpał teraz po morzu szczurów i kopniakami torował sobie drogę.
Coś otarło się o jego policzek.
Tymczasem światło stawało się coraz bardziej widoczne. Zostało mu nie więcej niż kilkadziesiąt
metrów.
Ze wszystkich stron do atakujących szczurów dołączało coraz więcej nowych.
Zaczął biec.
Podczas biegu otworzył ogień z brauninga i posłał długą serię przed siebie oraz kilka strzałów za
siebie.
Teraz albo nigdy!
Biegiem przebył dziesięć metrów, nie atakowany z tyłu. Kolejne dziesięć metrów. Dwadzieścia.
Widział przed sobą, jak tunel rozszerza się tworząc obszerną salę. Światło pochodziło właśnie z
niej.
Wielki szczur odbił się od jego piersi.
Następny wbił się zębami w pośladek.
Jeszcze tylko kilka kroków!
Nadepnął nogą na biegnącego szczura i pośliznął się, rozpaczliwie szukając oparcia. Wpadł
głową prosto w zbiornik wypełniony ciemną, gryzącą cieczą. Przy wynurzeniu połknął
niechcący kilka łyków ciepłego, kwaśnego płynu, którego smak wywoływał mdłości.
Przetarł oczy spodziewając się zobaczyć wokół siebie kłębiące się szczury.
Nie było żadnego.
Szczury zniknęły!
Gapił się w tunel, którym się tu dostał i niczego nie rozumiał. Co się z nimi stało?
Ostry, kłujący ból w dole pleców przypomniał mu, że jeden z gryzoni nie zrezygnował jeszcze
ze swojej zdobyczy. Sięgnął do tyłu ręką i zacisnął palce na śliskim futekru, w końcu wrzucił go
do wody.
Szczur wypłynął na powierzchnię, i machając łapkami, gwałtownie oddalił się od Geronimo.
Indianin rozejrzał się po pomieszczeniu. Była to przestronna sala, całkowicie zalana wodą.

background image

Wpadało do niej kilka tuneli. Całą powierzchnię zbiornika pokrywała gruba warstwa śmieci i
odpadków. Światło padało z góry, ze szczeliny w suficie. Metalowe klamry wbite w ścianę
prowadziły wprost do otworu wyjściowego.
Słońce! Najdroższe słońce! Jeszcze nigdy nie wyglądało tak cudownie!
Geronimo uśmiechnął się odprężony. Koniec koszmaru. Teraz postara się o trochę jedzenia i
wróci tam, gdzie zostawił Joshuę.
Postanowił odnaleźć swojego brauninga, który wypadł mu z ręki podczas upadku. Schylił się i
macał dłońmi pod powierzchnią wody. Próbował wyczuć go stopami na mulistym dnie, jednak
bez skutku.
Karabin zginął.
Westchnął rozczarowany. Nic nie mógł na to poradzić.
Z przygnębiającego nastroju wyrwały go raptem jakieś ruchy, głośny chlupot i pisk.
Odwrócił się i zauważył kręgi na wodzie, ale nigdzie nie było widać śladu szczura. Skierował się
ku światłu. Im prędzej się stąd wydostanie, tym lepiej.
W niektórych miejscach śmieci tarasowały mu drogę i musiał odpychać je na bok rękami.
Starannie macał nogami dno,
bowiem nie miał ochoty wpaść w jakąś dziurę i ponownie zanurzyć się w ohydnej cieczy.
Powoli szedł do przodu.
Jakiś ruch z prawej strony zrócił jego uwagę.
Zatrzymał się i spojrzał zaniepokojony na śmieci, które uniesione falą, zatrzymały się obok
niego.
Co się dzieje? Czyżby w tym zbiorniku żyło jakieś większe zwierzę? Ta myśl popędziła go do
wyjścia. Przyśpieszył kroku, czując, że poziom wody podniósł się nieco, bo sięgał teraz jego
piersi.
Z lewej strony dobiegł go skrzek żaby.
Żaba! Odetchnął z ulgą. Nawet w takim środowisku przetrwały pewne formy życia. To
pocieszające!
Kolejna sterta śmieci zgromadzona wokół długiego, leżącego poziomo na wodzie pnia,
zablokowała mu przejście. Wyciągnął rękę i odepchnął ją. Zdziwił się, kiedy zobaczył, że kłoda
popłynęła dalej, niezależnie od jego pchnięcia.
Wtem wielki stwór wyskoczył z wody i wyginając się w łuk, uderzył go ogonem w głowę.
Swoim potężnym cielskiem wzbił przy tym istną fontannę, która opadła wprost na zaskoczonego
Geronimo.
Indianin stracił grunt pod nogami i oszołomiony wpadł do wody. Przed oczami mignął mu
jeszcze wystający z jeziora długi, zwężony na końcu zielony łeb, żółte, wyłupiaste oczy i roz-
dziawiona paszcza, wypełniona kilkoma rzędami ogromnych zębów.
Zęby!
Rozdział XVII
-

A teraz, cwany dupku – kpił z niego Larwa – masz coś jeszcze do powiedzenia?

Ciało Hickoka wisiało na linie przy wiązanej do poziomej belki i kołysało się powoli raz w
jedną, raz w druga, stronę. Na belce leżał Szczur, który ze złośliwą satysfakcją pociągał za linę i
usiłował doprowadzić Hickoka do mdłości.
-

Warunki, w jakich przyjmujesz swoich gości, pozosta wiają wiele do życzenia,

tłuściochu – odciął się Hickok.
Larwa stanął na brzegu dziury wraz z czterema członkami swojej obstawy i Niedźwiedziem.
Zobaczymy, czy będziesz taki beztroski, kiedy szczury przyjdą tu na swój posiłek. Czeka cię
długa i powolna śmierć.
I tak mnie nie przebijesz! - Hickok wyszczerzył zęby. - Na twojej padlinie szczury będą się pasły
rok, a może i dłużej!
Larwa uniósł henry’ego, ale rozmyślił się.
-

Nie – powiedział.- Chcę, żebyś umierał powoli. Bę dziesz czuł, jak szczury pożerają

twoje ciało od stóp w górę. Wrócę tu, by ujrzeć przerażenie w twoich oczach!
Hickok ziewnął ostentacyjnie.

background image

Jeśli mnie zabijesz, w jaki sposób dowiesz się tego, co chciałeś wiedzieć?
Czy wyglądam na głupca? - ze złością warknął Larwa.
A czy gówno może być głupie?
Tak trzymaj – poradził mu Larwa. - Kiedy tu wrócę, będziesz mnie błagał, żebym cię odciął.
Wtedy powiesz mi wszystko, co zechcę i wcale nie będę musiał nawet kiwnąć pal cem.
Larwa...
Zbierający się do odejścia grubas przystanął i odwrócił się w stronę Hickoka.
Chciałeś coś jeszcze?
Owszem. Kiedy tu przyjdziesz następnym razem, bądź tak dobry i umyj się przedtem. Okropnie
śmierdzisz.
Hickok zauważył, że Niedźwiedź odwaraca twarz, starając się nie wybuchnąć śmiechem.
Larwie nie było jednak do śmiechu.
Żegnaj, ty tępy sukinsynu – rzucił na odchodnym.
Chyba miałeś na myśli swoją matkę! - to wszystko, co Hickok mógł mu odpowiedzieć. -
Świetna riposta – zakpił sam z siebie.
Obstawa ruszyła za swoim przywódcą.
Zbieraj się – warknął Larwa na Szczura.
Chwileczkę – Szczur balansował ostrożnie na belce, po czym sięgnął do guzików u rozporka.
Co do diabła? - zastanawiał się Hickok.
Nie musiał długo czekać na odpowiedź.
Stojąc nad nim Szczur opróżnił wprost na niego swój pęcherz.
Kiedy pierwsza kropla deszczu dotknęła jego włosów i ramion Hickok pochylił głowę i
wstrzymał oddech.
Sukinsyn! Cholerny skurwiel! Dostanie go, choćby miał to przypłacić własnym życiem!
-

Hickok? - zawołał Szczur. - Teraz tobie przydałaby się kąpiel!

Słyszał śmiech pozostałych, kiedy dołączył do nich Szczur, potem był tylko trzask zamykanych
drzwi.
Mógł sobie teraz pogratulować. Udało mu się wpakować w całkiem niezłe tarapaty! Co dalej?
Zastanawiał się nad swoim położeniem.
Larwa zawiesił go w okrągłej dziurze. Umocowane nad jego głową dwie pochodnie oświetlały
blaskiem jej dno. Zauważył tam trzy czarne otwory. Tunele. Dokąd prowadziły – nie miało to
większego znaczenia. Wkrótce wyjdą z nich szczury, by go pożreć. Doprawdy, niezbyt
przyjemna perspektywa. Dziura, w której wisiał, znajdowała się w podziemiach budynku, gdzie
Pomusy mieli swoje kwatery. Nie przyjrzał mu się dokładnie, bo kiedy wlekli go w dół po
schodach, wciąż był ogłuszony uderzeniem zadanym mu przez Larwę. Napotkani po drodze
Pornole ustępowali im służalczo miejsca. Najwyraźniej Larwa rządził, za pomocą terroru.
Hickok miał zamiar wykorzystać ten fakt, kiedy już wydostanie się z tej pułapki.
Uwolni się?
Kogo starał się oszukać?
Powinien raczej powiedzieć -jeśli...
Wysoki dobiegający z dołu pisk przerwał jego rozmyślania. Spojrzał w głąb dziury.
Szczur stanął dokładnie pod nim. Zmarszczył nos i poruszał wąsami.
-

Jazda stąd, bydlaku! - wrzasnął Hickok. Szczur zniknął w jednym z tuneli.

Hickok uśmiechnął się. Punkt dla niego. Dzięki Bogu, miał nadal swoje rewolwery. Tacy
spryciarze a przegapili ukrytą pod ubraniem broń. Kiedy wiązali mu ręce, jeden ze strażników
trzymał go pod łokcie, podczas gdy drugi ciasno okręcał sznurem nadgastki. Potem zaprowadzili
go nad brzeg dziury, przymocowali drugi koniec liny do przełożonej nad nią belki i wrzucili go
wprost do ciemnej jamy. Omal nie wyrwało mu ramion, kiedy lina naprężyła się pod jego
ciężarem. Musiał zacisnąć zęby, by nie krzyknąć z bólu, lecz nie miał zamiaru dawać Larwie
satysfakcji. Zamiast tego zdobył się na uśmiech, patrząc w górę na swego oprawcę.
Z dna jamy dobiegły kolejne piski.
Spojrzał ponownie w dół.
Były tam już dwa szczury.

background image

-

Przyprowadziłeś swoją żonę, co, szczurku? - szepnął Hickok.- Dalej, nie krępuj się.

Skocz jeszcze po swoje dziecia ki! Zróbcie sobie rodzinny piknik.
Kolejne dwa szczury wyłoniły się z czarnego otworu.
Aha!
Najwyższa pora wiać z tego miejsca!
Hickok patrzył na gromadzące się pod nim gryzonie. Jego nogi zwisały w niedużej odległości od
dna.
Jeden ze szczurów podskoczył i odbiwszy się od prawej stopy Hickoka, upadł na ziemię.
-

Spróbuj jeszcze, na pewno ci się uda – poradził mu. Jakby zachęcony jego uwagą szczur

ponowił skok, ale zno wu chybił.
Zawzięty, mały sukinsyn!
Hickok skoncentrował się na napinaniu mięśni i dzięki te-
mu zdołał uchwycić linę dłońmi. Dobrze. Ale to dopiero początek.
Poczuł kolejne uderzenie szczura, który próbował dosięgnąć jego stopy.
Zaczął huśtać się na sznurze tak mocno, że jego długie nogi znalazły się w położeniu
równoległym do belki, na której wisiał. Świetnie! Teraz z całej siły wyrzucił nogi wysoko w
górę i, oplatając nimi belkę, jednym szybkim ruchem przerzucił przez nią swój tułów,
przytrzymując się jednocześnie łokciami i udami w obawie, że w każdej chwili może stracić
oparcie i runąć z powrotem w dół.
Udało się!
W duchu pogratulował sobie sukcesu.
Jak dotąd wszystko przebiegało zgodnie z planem. Wydostał się z dziury i siedział okrakiem na
belce. Ale co dalej? Wciąż był do niej przywiązany za ręce.
W jaki sposób mógłby uwolnić się teraz z więzów?
Kiedy patrzył w dół, przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Spróbuje przegryźć sznur
krępujący nadgarstki. Niestety lina była gruba i spleciona z syntetycznego włókna. Niewielka
szansa na przegryzienie jej własnymi zębami.
A więc co robić?
Potrzebował jakiegoś ostrza, ale czy zdoła po nie sięgnąć, bez utraty równowagi?
-

Ciasteczko z kremem! - dodał sobie otuchy.

Powoli, z najwyższą ostrożnością przyciągnął nogi do tułowia, aż kolanami dosięgną! Własnych
łokci. Teraz jego uda silnie obejmowały belkę; uniósł się do pozycji siedzącej. Dobra jest!
Opuścił ręce i zza lewej nogawki skórzanych spodni wyciągnął broń.
Teraz możecie tu przyjść! Jak na zawołanie drzwi otworzyły się gwałtownie. Hickok trzymał
magnum z palcem zaciśniętym na spuście. W progu stanął Niedźwiedź.
-

Nie strzelaj, Hickok – rzucił pośpiesznie. - Przyszedłem

ci pomóc!
-

Zamknij drzwi! - warknął Hickok. Niedźwiedź bez wahania spełnił polecenie.

Pouczania, co mamy robić. Jesteśmy także wyczerpani bezsensownymi bitwami z Rogasami i
Nomadami.
Dlaczego więc nie zmieniacie tego?
Wszyscy są zastraszeni, boją się – wyjaśnił Niedźwiedź.
Poza tym brakuje nam kogoś, kto wskazałby rozsądne rozwiązanie.
Hickok spojrzał na drzwi. Piwnica była pusta, brakowało nawet podłogi. Pomyślał, że to
pomieszczenie musiało być w trakcie remontu, który przerwała wojna.
Niedźwiedź – stanął przed Murzynem -jak myślisz, ilu goryli przyprowadzi ze sobą Larwa?
A bo ja wiem? - zastanawiał się Niedźwiedź. - Co naj mniej czterech, bo to są jego ulubieńcy.
Larwa nigdzie się bez nich nie rusza. Może jeszcze Szczura.
Specjalnie na niego zaczekam – powiedział Hickok, za ciskając zęby.
Jeśli Larwa będzie chciał się popisać - dodał Niedźwiedź – może przyprowadzić ze sobą
całą bandę.
Hickok zbliżył się do drzwi. Otwierają się do środka. Dobrze.
Czy mogę na tobie polegać? - spojrzał na Niedźwiedzia.- Pomożesz mi, gdy dojdzie do

background image

walki?
Sam nie wiem... - Niedźwiedź zawahał się.
O co chodzi? - nalegał Hickok- Nie wyglądasz na tchórza.
Nie wiem, Hickok. Nie mam zbytniej ochoty popełniać samobójstwa.
-

Samobójstwa? O czym ty mówisz? Murzyn nerwowo skubał spodnie.

Pomożesz mi, czy nie? Chcę wiedzieć – naciskał Hic kok.
Ty nie wiesz, jaki on jest – odparł Niedźwiedź. - Kiedyś jeden facet próbował go sprzątnąć, ale
Larwa go uprzedził. Od ciął potem temu nieszczęśnikowi jaja i zmusił go, by je zeżarł! To było
przerażające! - Niedźwiedź wzdrygnął się na samo wspomnienie.- Gdybyś słyszał krzyk tego
biedaka!
Nie ma sprawy – powiedział Hickok. - Jeśli nie chcesz mi pomóc, nie musisz...
Chodzi o to – przerwał mu Niedźwiedź – że pomóc ci
w ucieczce to jedno, a startować przeciwko Larwie, to zupełnie inna sprawa.
Rozumiem – zapewnił go Hickok.
Mówiłeś o jakimś planie? - spytał z nadzieją Niedźwiedź. - Co to jest?
Hickok uśmiechnął się.
-

Mam zamiar zaczekać na Larwę i jego obstawę, a kiedy nadejdą, pozabijam ich

wszystkich.
Niedźwiedź zaśmiał się rozbawiony.
A jeśli oni będą pierwsi?
Wtedy będziesz mnie opłakiwał. - Hickok rzucił mu winczestera. - Zostajesz albo spadasz.
Wybór należy do ciebie.

Jesteś szalonym sukinsynem, Hickok. Hickok pokiwał głową.
Mówiono mi to już kilka razy. Niedźwiedź wziął głęboki oddech.
W porządku. Co mam robić?
Rozdział XVIII
Odpoczywa} na wygodnym łóżku w przestronnym pokoju, oświetlonym promieniami słońca,
wpadającymi przez cztery okna. Nad nimi zwisały kolorowe, niebieskie zasłony. Wyblakły
dywan przykrywał drewnianą podłogę. Obok łóżka stał dębowy stolik, na którym leżały resztki
jego ostatniego posiłku.
Joshua westchnął z ulgą. Jego głowę drobiazgowo opatrzono i zabandażowano, zmieniono mu
ubranie na strój podobny do tych, jakie nosili tu wszyscy: czarną koszulę i spodnie.
Drzwi otworzyły się i do środka wszedł, wyraźnie utykając, niski brodaty mężczyzna o siwych
włosach.
Jak się czujesz, bracie Joshua? - spytał wchodzący.
Świetnie – zapewnił go Joshua. - Nie wiem, jak mam ci dziękować, Wielebny Ojcze Paul, za to
wszystko, co dla mnie zrobiłeś.
Proszę, mów mi po prostu Paul.
Wielebny był również przyodziany na czarno. Podszedł i usiadł na brzegu łóżka.
Naprawdę, nie potrafię należycie wyrazić swojej wdzię czności – powtórzył Joshua. - Nie
spodziewałem się tak łaska wego przyjęcia w Bliźniaczych Miastach szczególnie po tym, co
spotkało mnie tu na początku.
To nie nam powinieneś dziękować – Paul ujął w dłoń złoty łańcuch, na którym wisiał należący
do Joshuy krzyż. - Temu podziękuj. Gdyby jeden z braci nie znalazł go podczas przesłuchania,
pozostawiono by cię na pastwę dzikich zwierząt.
Czyżby krzyż decydował o takich sprawach?
Krzyż decyduje o wszystkim! - podkreślił zdecydowa nie Paul.- Nasz Pan odkupił na nim
wszystkie nasze winy. - Spojrzał na naszyjnik. - Poganin nigdy nie nosiłby tego symbo lu! Oni
wstąpili na drogę grzechu! Należą do diabła.
Domyślam się, że poganie to owi Pornole, o których mó wiłeś mi już co nieco – rzekł Joshua.
Naturalnie! - Paul podniósł głos. - Nikt inny nie wcho-
dzi w rachubę. Wciąż zapominam, że ty nie jesteś z Bliźniaczych Miast.

background image

Zdumiewające! - dodał przepraszająco.
Nie jestem stąd – przyznał Joshua – i dlatego chciałbym dowiedzieć się więcej o tym miejscu.
Opowiedziałem ci już o miejscu, z którego pochodzę i sposobie, w jaki się tu dosta łem...
To doprawdy niezwykłe! - przerwał mu Paul. - To Pan Nasz zesłał cię do nas, bracie Joshua .
Nigdy nie przypuszcza liśmy, że oprócz nas istnieje jeszcze jakaś inna społeczność wy znająca tę
samą Wiarę.
Wierzymy w Najwyższego – przyznał Joshua, starannie dobierając słowa-który uczył nas, iż
wszyscy ludzie są braćmi.
Dzięki Najwżyszemu! - wykrzyknął Paul z radością.
Opowiedziałem ci o Rodzinie i o Domu – kontynuował Joshua.- teraz chciałbym, byś
odwzajemnił mi tym samym o Bliźniaczych Miastach.
Z wielką przyjemnością – zapewnił go Paul serdecznie.
Proszę, powiedz mi, jak doszło do obecnej sytuacji? - zapytał Joshua. - Czy znacie historię
Bliźniaczych Miast od chwili wybuchu wojny?
Nawet całą – z dumą oświadczył Paul. - Każdy kolejny lider Pierwszego Kościoła prowadził
dokładny zapis wydarzeń, poczynając od Wielebnego Ojca Jacka Wilcoxa, naszego zna
mienitego patriarchy, człowieka, który założył Pierwszy Ko ściół Nazareński.
Tego, który odmówił ewakuacji, kiedy rząd wydał na kaz, by wszyscy opuścili miasto? - spytał
Joshua
Dokładnie. Wielebny Wilcox był nieugięty. To wielki człowiek, utwierdzony w wierze
głębokiej. Wiedział, że wier nym, znajdującym się pod jego opieką, nic nie grozi, toteż na
mawiał ich, by pozostali wraz z nim, udowadniając grzesznemu światu, że prawdziwi
chrześcijanie potrafią poświęcić się bez reszty swemu Panu i zaufać mu w chwili najcięższej
próby. Większość uwierzyła w jego słowa i pozostała w St.Paul, mod ląc się do swego Stwórcy,
podczas gdy innych ogarnęła panika. Od tamtej pory już nigdy nie opuściliśmy tego miejsca.
Oparli śmy się najazdom degeneratów i odszczepieńców. Nigdy nie wyrzekliśmy się Słowa
Bożego!
Ilu was jest teraz? - pytał braciszka Joshua.
Chwileczkę. - Paul zastanawiał się przez moment. - Ponad czterysta osób.
Przypuszczasz, że przez te wszystkie lata powodziło się wam całkiem nieźle?
Naturalnie! Pan dba o swoje stado!
A ile liczą sobie pozostałe grupy w mieście?
Co do tego nie mogę mieć całkowitej pewności – odparł Paul. - Prawdopodobnie jest około
sześciuset Pornoli, niech Piekło pochłonie ich przeklęte dusze! Te ohydne kreatury pod
względem moralnym nie różnią się od zwierząt!
A co z Nomadami i Czubkami?
Nomadzi powstali zaledwie siedem lat temu – smutno oświadczył Paul. - Skrzyknął ich jeden z
naszych braci, noszą cy imię Zahner. Byliśmy przyjaciółmi. Nie pojmuję, jak to mógł uczynić.
Ile osób przyłączyło się do niego?
O dziwo, według naszych obliczeń jest ich około dwustu.

Dlaczego was to dziwi? Paul zmarszczył brwi.
Bo widać, że ludziom spodobała się droga brata Zahnera.
Jaka to droga?
Paul oparł się na łokciu.
Opuścił Pierwszy Kościół, ponieważ stwierdził, że ma już dość tej nieustannej walki.
Skąd wzięły się te dziwne nazwy ugrupowań: Pomole, Rogasi, Czubki?
To długa historia. - Paul w zamyśleniu bawił się rogiem prześcieradła, na którym leżał Joshua. -
Nasze kroniki mówią, że Wielebny Wilcox nie był jedynym, który pozostał w Bliź niakach. To
samo zrobił handlarz pornografią i szef kryminal nego podziemia, który zanim stał się
właścicielem sieci kin po rno i salonów masażu, zajmował się handlem narkotykami w
Minneapolis. Nazywał się Creel. On również odmówił ewa kuacji. Wiele z podziemnych band
przyłączyło się do niego. Pozostali tam aż do dzisiaj, mnożąc się jak króliki!

background image

Fascynujące – zauważył Joshua. - W ten sposób Minne apolis dostało się w ręce handlarza
pornografią, a St.Paul opa-
nowaliście wy, Pierwszy Kościół Nazareński. Dwumiasto podzielone zostało pomiędzy
całkowicie sobie przeciwstawne grupy.
Dokładnie tak – powiedział Paul. - Na początku obozy tolerowały się nawzajem i żyły w zgodzie
aż do dnia, w którym jeden z Pomoli zgwałcił młodą kobietę należącą do naszego ko ścioła.
Pomusy nie zgodzili się przykładnie ukarać złoczyńcy, więc nasi bracia wzięli na nich odwet,
atakując ich obóz i paląc część zapasów żywności...
Pozwól, że ze zgadnę – przerwał mu Joshua. - Potem Pornole zrobili to samo w stosunku do
was, toteż musieliście się im jakoś zrewanżować. W ten sposób zemsta jednych powodo wała
odpowiedź drugich, i trwa to do dziś.
Dokładnie tak.
O ile dobrze rozumiem – nazywacie ich Pornolami czy Pornusami ze względu na ich dawną
profesję. Czy mam rację?
Paul skinął głową.
Nie wiem, kto to wymyślił, ale od pewnego momentu kroniki Wielebnego Wilcoxa wymieniają
Creela i jego bandę jako Pornoli.
Jak to się stało, że zostaliście Rogasami?
To przez Pornoli. Zaczęli uważać nas za próżnych i nietolerancyjnych egoistów. Ponadto w
sposób niedopusz czalny krytykowali fizjologiczną sferę życia w naszej wspólnocie.
-

Wasze życie seksualne? Paul zarumienił się.

-

Tak. Twierdzili, że moralność tłumi naszą aktywność na tym polu.

-

Dlatego nazywają was Rogasami – skonstatował Joshua. Tego wyrażenia używali

czasami mężczyźni należący do
Rodziny, zwłaszcza Wojownicy, którzy lubili żartować w niezbyt wyszukany sposób. Ostatnim
razem tego dwuznacznego, ale nie wulgarnego słowa użył Hickok w historii o Wojowniku, który
spotkawszy w lesie ponętną dziewczynę nie bardzo wiedział, co ma z nią robić, ponieważ oblał
kurs z teamtu: „Zastosowanie narządów płciowych człowieka w procesie reprodukcji”. Takie
kursy prowadzili członkowie starszyzny. Joshua przypadkowo usłyszał tę anegdotę i pomimo
początkowego
zmieszania, uśmiał się do łez. Hickok miał bowiem niezwykły dar opowiadania różnych historii.
Ciekawe, co mogło się z nim teraz dziać? Gdzie byli Blade, Geronimo, Berta? Dotarło do niego,
że Paul mówi coś dalej:
... no i w ten sposób zostaliśmy dla nich Rogasami, co to niby mają czym, a nie wiedzą jak...
Między sobą nigdy tak nie mówimy, sam rozumiesz.
Naturalnie. Dziękuję ci, że mi o tym powiedziałeś. To wiele wyjaśnia Zostali jeszcze Czubki.
Ci biedni szaleńcy.
Dlaczego tak ich nazywacie?
Z kroniki wynika – wyjaśniał Paul – że kiedy rząd ogło sił nakaz ewakuacji, wszyscy wpadli w
panikę. Cały personel szpitala dla niepoczytalnych przestępców kryminalnych w Blo- omington,
w południowej części Minneapolis, opuścił swoje stanowiska pracy, pozostawiając pacjentów na
łaskę losu...
Dobry Boże!
Niestety. - Paul skinął głową – Chorzy umysłowo opa nowali budynek szpitala i rozeszli się po
okolicy, żyjąc od tam tej pory jak dzikie zwierzęta. Swoją nazwę zawdzięczają Por- nolom , bo
tylko oni mają niezwykłą skłonność do wymyślania innym oryginalnych przezwisk.
Przypuszczalnie to część ich ulicznej edukacji.
Nareszcie mam jako takie pojęcie o przyczynach tej po żałowania godnej sytuacji, jaka panuje w
Bliźniaczych Mia stach. - Joshua oparł głowę na poduszce. - Teraz pozostaje je dynie znaleźć
jakieś rozwiązanie.
O czym ty mówisz?
Rozwiązanie, które pozwoli ludziom w tym mieście żyć, jak przystało na dzieci jednego Boga.
Paul skrzywił się.

background image

Nie mówisz tego poważnie.
Jak najbardziej.
Paul wybuchnął śmiechem.
Chyba poplątało ci się w głowie od tego uderzenia!
Dlaczego tak uważasz?
Nie możesz od nas oczekiwać, byśmy starali się porozu mieć z Pornolami albo z Nomadami i
żyli z nimi w zgodzie.
-

Właśnie na to liczę – stwierdził Joshua. - Waszym obo wiązkiem jest uczynić w ich

stronę gest przyjaźni i pojednania.
Paul zerwał się na nogi.
Kto tak twierdzi? - zaprotestował rozdrażniony.
Nasz Pan – zapewnił Joshua. - Jezus pozostawił nam szczegółowe instrukcje dotyczcąe
podobnych sytuacji. Macie tutaj Biblię?
Oczywiście, że tak – odparł Paul. - Przeklęci Pornole spalili część książek, ale udało się nam
ocalić przynajmniej nie które. Trzymamy je pod strażą w budynku dawnej Harding High School.
Pytałem o Biblię. Czy macieja w tym budynku?
-

Naturalnie. Zejdę na dół i przyniosę ci swój egzemplarz. Paul ruszył w stronę drzwi.

Chwileczkę, powiedz mi, Paul – Joshua zatrzymał go – gdzie dokładnie się znajdujemy, w której
części St.Paul?
Jesteśmy w jednym z budynków należących do Concor- dia College. W St.Paul jest dużo
domów, lecz my zachowaliś my dla siebie tylko wybrane, te które najlepiej mogą służyć do
naszych celów. Pójdę teraz po Biblię.
Paul zniknął za drzwiami.
Joshua przeżywał ogromne emocje. W rozważaniach o swoim dotychczasowym losie
przyznawał się do sprawianych swoim przyjaciołom zawodów i kłopotów. Cóż pożytecznego
dla nich uczynił? Protestował za każdym razem, kiedy Wojownicy bronili się przed atakiem
wrogów. Narzekał i lamentował, jeśli kogoś zabili. Wprawdzie udało mu się ocalić Bertę z rąk
Brutów, ale później nie popisał się specjalnie. Podczas walk z Czubkami jego obecność nie na
wiele się przydała. W tej chwili nadarza się wyśmienita okazja, by pokazać, co potrafi. Zamierza
pogodzić ze sobą Rogasów i Pornoli, przerwać ten bezsensowny rozlew krwi. W Bliźniaczych
Miastach starczy miejsca dla wszystkich grup. Efektywne zrealizowanie tego projektu, godnie
uwieńczyłoby jego udział w wyprawie. Ale czy to w ogóle jest możliwe – przecież Rogasi i
Pornole walczyli ze sobą przez prawie sto lat. Wiedział doskonale, jak trudno jest obudzić
ludzkie uczucia w tych, dla których zabijanie stało się chlebem powszednim. Jedynie fakt
istnienia Nomadów
pod przywództwem Zahnera napawał go nadzieję. Jeśli przyłączyło się do niego tak wiele osób,
należących przedtem do walczących ze sobą obozów, mogło to świadczyć o tym, że większość
ludzi miała już dosyć wojny i pragnęła pokoju. Paul wrócił z Biblią.
Oto ona! Teraz udowodnij mi, że powinniśmy żyć w przyjaźni z naszymi wrogami!
Z przyjemnością.-Joshua wziął od niego Biblię.-Duch Święty znajduje się w każdym i próbuje
wskazać nam właściwą drogę, drogę wiodącą ku Bogu. - Przewracał strony w poszuki waniu
odpowiedniego fragmentu. - Powiedz mi, jak silna jest twoja wiara w słowo Chrystusa?
Wierzę w nie całym sercem i umysłem, całym duchem i ciałem, ze wszystkich sił – oświadczył
Paul. - Jestem paste rzem Jego stada.
Joshua w dalszym ciągu wertował Biblię.
Czyli cokolwiek Jezus powiedział, nie podlega krytyce. Zgadzasz się z tym?
Jezus to Słowo, które Ciałem się stało. - stwierdził Paul. - Należy być mu posłusznym i nie mieć
wątpliwości. Jezus jest wypełnieniem proroctwa!
To prawda – zgodził się Joshua.
Paula dziwiła śmiałość, z jaką Joshua przepytywał go z Pisma Świętego. Jego dostojeństwo,
pewność siebie i głęboka wiara zrobiły na nim duże wrażenie.
-

W Biblii nie ma przecież żadnych sprzeczności. Joshua przerwał kartkowanie Pisma

Świętego.

background image

-

Na przykład Psalm pierwszy. Werset piąty i szósty. - Joshua przebiegł palcem po

linijkach, czytając na głos: - „Prze to nie ostoją się bezbożni na sądzie ani grzesznicy w zgroma
dzeniu sprawiedliwych. Gdyż Pan troszczy się o drogę spra wiedliwych, droga zaś bezbożnych
wiedzie donikąd”* - za kończył cytat.
* Cytowane fragmenty Pisma Świętego pochodzą z przekładu opracowanego przez zespól
powołany przez Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne w Warszawie.
Paul uśmiechnął się z satysfakcją.
A nie mówiłem! To przecież dotyczy Pomoli!
Poczekaj chwileczkę – Joshua pośpiesznie odszukał No wy Testament. - Jeszcze nie
skończyłem. Przeczytam ci kilka fragmentów, a ty powiesz mi, czy one również mogą odnosić
się do Pornoli, zgoda?
Oczywiście – uśmiechnął się Paul. - Jednak i tak nie zdołasz mnie przekonać.
Wcale nie zamierzam tego robić – odparł Joshua – Sam Jezus to uczyni. Zacznijmy od
Ewangelii według świętego Łu kasza. Rozdział czwarty, werset osiemnasty: - „Duch Pański
nade mną, przeto namaścił mnie, abym zwiastował ubogim do brą nowinę, posłał mnie, abym
głosił jeńcom wyzwolenie, a ślepym przejrzenie, abym uciśnionych wypuścił na wolność.”
-

Joshua zerknął na Paula. - To coś jakby o tobie.

Właśnie. Jestem pasterzem Jego stada. Powinienem więc iść dokładnie w Jego ślady.
Świetnie – uśmiechnął się Joshua. - Kontynuujmy więc
-

przerzucił kilka stron. - Pamiętasz, jak Jezus wprawił w za kłopotanie uczonych w

Piśmie i faryzeuszy, jedząc i pijąc ra zem z celnikami i grzesznikami?
Naturalnie.
Z Ewangelii według świętego Łukasza, rozdział piąty, werset trzydziesty pierwszy i trzydziesty
drugi: „A Jezus odpo wiadając rzekł do nich: Nie potrzebują zdrowi lekarza, lecz ci, którzy się
źle mają. Nie przyszedłem wzywać do opamiętania sprawiedliwych, lecz grzesznych.” -
Odwrócił stronę. - Teraz posłuchaj z rozdziału szóstego wersetów trzydziestego piątego,
szóstego i siódmego. - Zerknął na Paula i zauważył z zadowo leniem, jak ten zamyślił się i w
skupieniu zmarszczył brwi. - „Ale miłujcie nieprzyjaciół waszych i dobrze czyńcie, i poży
czajcie, nie spodziewając się zwrotu, a będzie obfita nagroda wasza, i synami Najwżyszego
będziecie, gdyż On dobrotliwy jest i dla niewdzięcznych, i dla złych. Bądźcie miłosierni, jak
miłosierny jest Ojciec wasz. I nie sądźcie, a nie będziecie są dzeni, i nie potępiajcie, a nie
będziecie potępieni, odpuszczaj cie, a dostąpicie odpuszczenia”.
Paul uniósł głowę i podrapał się w brodę.
-

Boję się tych nauk... - zaczął.

Joshua odnalazł w Biblii Ewangelię według świętego Jana i odczytał z niej rozdział piąty, werset
dwudziesty czwarty:
„Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, kto słucha słowa mego i wierzy temu, kto mnie posłał,
ma żywot wieczny i nie stanie przed sądem, lecz przejdzie ze śmierci do żywota.”
Oni są naszymi wrogami – powiedział Paul. - Śmiertel nymi wrogami.
Joshua znalazł kolejny fragment z tej samej Ewangelii:
„Ja jestem drzwiami; jeśli ktokolwiek przeze mnie wej dzie zbawiony będzie i wejdzie, i
wyjdzie, i pastwisko znaj dzie.” Zwróć uwagę, że Jezus podkreślił: „ktokolwiek”...
To prawda – przyznał Paul, czując nagle siłę wewnętrz nego objawienia.
Joshua spróbował jeszcze jednego cytatu z rozdziału dwunastego, werset czterdziesty szósty i
siódmy:
-

„Ja jako światłość przyszedłem na świat, aby nie pozo stawał w ciemności nikt, kto

wierzy we mnie. A jeśliby kto słu chał słów moich, a nie przestrzegał ich, Ja go nie sądzę: nie
przyszedłem bowiem sądzić świata, ale świat zbawić.”
Paul spoglądał teraz na Joshuę z respektem i podziwem.
Doprawdy, jesteś prawdziwym znawcą Pisma.
Spędziłem większą część swojego życia na studiowaniu Biblii.
-

Jestem pod wrażeniem – przyznał Paul. Joshua pochylił się w jego stronę.

Wobec tego wyślij do Pomoli swojego negocjatora z propozycją spotkania się z nimi i zawarcia

background image

porozumienia.
Oni nas wyśmieją.
Skąd możesz o tym wiedzieć, skoro nigdy tego nie uczy niłeś.
Spotkałbym się z nimi, jeśli powstałaby jakakolwiek szansa na dojście do porozumienia. Winien
jestem to mojemu Panu.
Świetnie.
Nie wiem tylko, czy znajdzie się ktoś, kto chciałby tam pójść – stwierdził Paul. - Myślałem o
sobie, ale ich obecny
przywódca, Larwa poprzysiągł, że ukrzyżuje mnie na płonącym krzyżu...
-

Nawet nie przyszłoby mi do głowy prosić cię, abyś wy wierał nacisk na któregoś ze

swoich braci lub sam się narażał.
-

Joshua położył rękę na ramieniu Paula. - To był mój pomysł i ja będę pośrednikiem.

Co takiego? - Paul aż podskoczył z wrażenia – To nie możliwe! Nigdy ci na to nie pozwolę.
Nie masz innego wyjścia.
Zabronię ci tam iść.
Nie jestem członkiem twojego Kościoła – przypomniał mu Joshua. - Nie masz więc prawa mi
rozkazywać.
Paul zdecydowanie potrząsnął głową.
Nie, źle mnie zrozumiałeś. Właśnie dlatego, że nie jesteś jednym z nas, nie mogę pozwolić ci
zrealizować tego pomysłu. Wszystkie te lata, podczas których staraliśmy się za wszelką cenę
zachować naszą moralność i duchową dyscyplinę, rów nież na nas wywarły bardzo zgubny
wpływ. Ostatnio zauważy łem, że wiara i entuzjazm naszych braci słabną, ale nie winie ich za to.
Interesuje nas tylko, aby przeżyć. Zatraciliśmy niektó re cechy i uczucia. Najgorsze, że nie
mamy żadnej szansy na dalszy duchowy rozwój, bowiem brakuje zgody i pokoju, bez których
nie możemy prowadzić normalnego, cywilizowanego życia.
Co to ma wspólnego z niechęcią wobec mojego zamiaru udania się do Pomoli z propozycją
zawarcia rozejmu? - spytał Joshua.
Moi podopieczni wierzą w Pana i w pośmiertne odku pienie, albowiem w życiu doczesnym nie
mamy żadnych per spektyw. Ono nie może składać się jedynie z ciągłej walki czy gwatłownych
wybuchów epidemii bądź cerpienia. Ty jesteś w stanie wszystko odmienić!
W jaki sposób?
Jesteś naszą nadzieją na przyszłość! - wykrzyknął Paul.
-

Sama świadomość istnienia jeszcze jakiejś innej enklawy, wyznającej tę samą wiarę,

dodaje nam odwagi. To oznacza, że nie jesteśmy osamotnieni na świecie!
Ty jesteś kluczem do naszego jutra – powiedział pode kscytowany Paul.
Jak to?
Paul zbliżył się do jego łóżka.
Chciałem z tym trochę poczekać, ale skoro czujesz się lepiej, wyjawię ci pewna propozycję.
Jaka propozycję?
Pokornie błagam cię, byś pozwolił nam wszystkim udać się wraz z tobą do Domu.
Co takiego? - Zaskoczony Joshua usiadł na brzegu po słania. - Mówisz to serio?
Absolutnie – z powagą potwierdził Paul.
Dom nie jest wystarczająco duży, by mógł pomieścić dodatkową liczbę ludzi – zaprotestował
Joshua.
Już o tym myślałem – przyznał Paul. - Na pewno dałoby się go powiększyć, prawda? Mówiłeś,
że ziemia tam jest żyzna i łatwa do uprawy, a plony obfite. Każdy z nas stałby się rolni kiem, tak
jak wy. Może wspólnie stworzylibyśmy zalążek no wej cywilizacji? Co ty na to?
Joshuę rozbawił ten wybuch entuzjazmu.
Decyzja nie należy do mnie.
Czyżby?
Nie patrz na mnie z takim żalem – pocieszył go Joshua – O sprawach tej wagi decyduje cała
Rodzina. Ogłoszenie wy niku poprzedza głosowanie i wypowiedzi Starszych, których opinia i
przyzwolenie ma swą wagę.

background image

Przygnębiony Paul usiadł obok niego na łóżku.
Tak bardzo liczyłem na ciebie.
Nie ma powodu martwić się na zapas – oświadczył Jos hua. - Może da się coś zrobić z twoją
propozycją.
Naprawdę tak uważasz? - rozchmurzył się Paul.
Jak wrócę do Domu, to się dowiem. Być może przeko nam kogo trzeba.
-

Jak zamierzasz to uczynić? Twój Dom jest daleko stąd. Joshua zawahał się. Pomimo

całej sympatii, jaką żywił do
Paula, postanowił nie wspominać o FOCE.
-

Znajdę sposób, ale najpierw muszę wiedzieć, co z moi-

mi przyjaciółmi. Wrócę do miejsca, w którym zaatakowali nas Czubki.
Sam nie wiem...
Nie udam się z powrotem do Domu, zanim nie poznam losu swoich towarzyszy – powtórzył
Josuha. - Jeśli tego nie zrobię, stracicie bezpowrotnie szansę na wydostanie się z Bliźniaczych
Miast.
Paul skinął głową.
-

Pomożemy ci ich odnaleźć. Moi ludzie znaleźli cię nie przytomnego pomiędzy stosami

zabitych. Pójdziemy tam i wte dy przekonasz się, czy zostały jakieś ślady po twoich przyjacio
łach.
Joshua uśmiechnął się zadowolony ze swego podstępu.
Zrobisz to?
Naturalnie. Zaraz się tym zajmę. Wytrzymasz trudy ta kiej wyprawy? Dasz sobie radę?
Nie powinienem mieć problemów – stwierdził Joshua. - Czuję wprawdzie ból głowy, ale poza
tym wszystko w porządku.
-

W takim razie wyruszymy w ciągu najbliższych godzin. Paul pokiwał głową i zniknął za

drzwiami.
Joshua był z siebie bardzo zadowlony. Co prawda przed chwilą oszukał swojego brata,
żarliwego wyznawcę tej samej Wiary, jednak jego kłamstwo było w pewnym sensie uspra-
wiedliwione. Pójdzie wraz z nimi do miejsca, w którym walczył wraz z przyjaciółmi przeciw
Czubkom. Potem poczeka na odpowiednią sposobność, by móc bez przeszkód dotrzeć do obozu
Pornoli. To nie powinno być trudne. Przekona ich o konieczności rozmowy z przywódcą i wtedy
spróbuje namówić go na spotkanie z Paulem. To jest do zrobienia.
Joshua uśmiechnął się.
Rozdział XIX
Jeśli wkrótce go nie zabiją, to z pewnością wyręczy ich w tym upal.
Blade usiłował odwrócić się od słońca, które świeciło mu prosto w oczy. Był kolejny
sierpniowy, gorący dzień, w trakcie którego smażył się na słońcu i cierpiał od oparzeń.
Gdy obudził się po napaści w Alei Uniwersyteckiej, był już w innym miejscu. Zupełnie nagi i z
rozłożonymi szeroko kończynami leżał na plecach, przywiązany do czterech słupków wbitych w
ziemię. Przed nim wznosił się zrujnowany, wysoki budynek. Na ocalałej ścianie wisiała
wypłowiała, zakurzona tablica, informująca Blade’a, że znajduje się przed jednym z oddziałów
Stanowego Szpitala Minnesoty dla psychicznie chorych kryminalistów.
-

A niech to szlag!

Przez ponad dwa dni leżał bezbronny i wystawiony na wszelkie niebezpieczeństwa, czekając na
śmierć z rąk Czubków.
Jakiś cień padł na jego twarz i Blade rozpoznał w przybyłym Clorga, przywódcę Czubków.
Clorg uśmiechnął się do Blade’a, ukazując bezzębne dziąsła.
-

Duży Człowiek głodny? Duży Człowiek głodny? Blade zaczynał być wściekły. Clorg

przychodził do niego
kilkakrotnie i zadawał pytania, drażniąc się z nim jak z dzieckiem. Przestał odpowiadać na jego
zaczepki.
Clorg wziął zamach i kopnął go w bok.
Blade napiął mięśnie; liny ciasno związane wokół nadgarstków i kostek wpiły mu się w ciało.

background image

Ten, kto przywiązał go do słupków, kiedy był nieprzytomny, zrobił to bardzo starannie. Lina
zaciśnięta była tak silnie, że niemal uniemożli wiała krążenie krwi. Stracił kompletnie czucie w
dłoniach i stopach.
-

Chce pić? Chce pić? - Clorg pochylił się nad jeńcem i przyglądał się mu z uwagą.

Blade postanowił odpowiedzieć, by uniknąć kolejnych razów.

Przydałoby się trochę wody – przyznał. Clorg wybuchnął głośnym śmiechem.
Śmieszne! Śmieszne!
„Gdybym był wolny – myślał Blade – skręciłbym ci ten twój śmierdzący kark!”
Kolejny Czubek, karzeł, utykający wyraźnie na jedną nogę i pozbawiony lewego ucha, dołączył
do nich.
Clorg klepnął go w ramię.
Duży Człowiek chce wody! Tamten wykrzywił twarz w uśmiechu.
Teraz?
Clorg zerknął w dół na Blade’a.
-

Niedługo jest Fant! - oświadczył. - Nie trzeba wody! Nie trzeba jeść! Sam być zjedzony!

Odszedł.
Naprawdę, bardzo mi przykro – powiedział karzeł.
Czyżby?
Miał spieczone, wyschnięte gardło i obrzmiały język, toteż mówienie przychodziło mu z
największym trudem.
-

Każdy przyzwoity chłowiek by ci współczuł.

Nazywam się Blade – przedstawił się. - A ty? Mężczyzna wyprostował się i zamaszystym
ruchem poło żył sobie na piersi prawą dłoń.
Ja, panie, jestem drzewem! Ciągle opadają mi liście. Blade przymknął oczy rozczarowany. Kim
był ten pieprzo ny Fant? Co się stanie, kiedy się tu zjawi?
Ktoś zachichotał.
Otworzył oczy. Drzewo poszedł sobie i zamiast niego ujrzał młodą kobietę i dziewczynkę, która
mogła mieć około dwunastu lat. Kobieta o długich, czarnych, brudnych włosach nosiła zielone
szorty i niebieską bluzkę. Z przodu przez okrągłe dziury wystawały na zewntąrz jej piersi. Lewy
sutek był zniekształcony i widniały na nim ślady zębów. Dziewczynka ubrana była jedynie w
brązową koszulę.
Pokażę ci – powiedziała kobieta, zwracając się do dziec ka. - Popatrz uważnie i słuchaj, co
mówię.
Dobrze, mamo – odparła mała.
Kobieta uklękła obok Blade’a, popatrzyła na niego i uśmiechnęła się.
Blade odpowiedział uśmiechem. Spróbował oblizać spierzchnięte usta.
-

Nazywam się Blade.

Kobieta z rozmachem uderzyła go w twarz.
-

Zamknij się!

Blade poczuł krew spływającą mu z ust. Dziewczynka wyciągnęła palec i dotknęła krwawiącej
wargi. Potem uniosła go, pomazanego krwią, i włożyła do buzi.
-

Patrz! -rozkazała jej matka.

Czego one od niego chcą? Wykręcił głowę, by mieć na nie oko.
Znienacka kobieta chwyciła w rękę jego zwiotczały członek i pokazała go córce.
Nie!
Szarpnął się i z całej siły napiął mięśnie.
Kobieta uderzyła go pięścią w podbórdek. Jego głowa opadła bezwładnie do tyłu.
Dobry Boże. Nie pozwól, by go okaleczyła!
-

Widzisz? - kobieta wskazywała na jego męskość. Dziewczynka skinęła główką, nie

wyjmując palca z buzi.
-

Mężczyzna – powiedziała jej matka, potrząsając peni sem. Następnie włożyła sobie rękę

pomiędzy nogi i dodała: - Kobieta.

background image

Dziecko przyglądało się jej z uwagą.
-

Kobieta nie ma ptaszka – stwierdziła kobieta. - Wi dzisz?

Dziewczynka przestała na moment ssać palec.
-

Widzę.

Dziecko pochyliło się i dotknęło najpierw Blade’a, a potem siebie.
Tak?
Właśnie – pochwaliła ją matka, wypuszczając z dłoni członek.
Blade odetchnął z ulgą.
-

Wygląda nieładnie – naiwnie powiedziało dziecko.

Kobieta zastanawiała się przez chwilę, wreszcie stwierdziła z uśmiechem:
Jest miły.
Naprawdę?
Tak – Wstała, pociągnęła za rękę córkę.
Blade’owi nie podobał się sposób, w jaki dziewczynka patrzyła na niego.
Mamo – uśmiechnęła się przymilnie – ja chcę to zatrzy mać.
Co takiego?
Chcę to odciąć i zabrać ze sobą – odparła. - Pokażę swo im koleżankom.

Nie – krótko odparła matka, odwracając się. Dziewczynka tupnęła nóżką w ziemię.
Chcę to, mamo! Chcę! Kobieta obejrzała się przez ramię.
Nie!
-

Tak! Tak! Tak! - wrzeszczała jej córka, czerwona ze złości.

Kobieta uderzyła ją w twarz.
Powiedziałam: nie! Clorg to dostanie! Zawsze tak jest. Dziewczynka umilkła, patrząc spode łba
na Blade’a.
Chodź!
Matka zaczęła się oddalać. Dziecko niechętnie podążało za nią.
Mój Boże! O mały włos!...
Zaraz, dlaczego ta kobieta mówiła, że Clorg to dostanie? Blade pomyślał o Jenny. Tak bardzo za
nią tęsknił! Jak tylko wróci do Domu już nigdy jej nie opuści. Polubi zacisze domowego
ogniska, zrezygnuje ze swojego dotychczasowego zajęcia. Po co mi te zbędne obciążenia?
Niepotrzebny nikomu trud?
Co się z nim dzieje? Odrobina trudności, trochę niepowodzeń i już się poddaje. Wyrzeka się
wszystkich wartości, którym do tej pory służył?
Skoncentrował się na odparciu zdradzieckich myśli. Fizyczne wyczerpanie zaczynało
najwyraźniej zbierać swoje żniwo, pozbawiając go sił fizycznych i równowagi umysłowej.
Gdzieś z tyłu narastało poruszenie. Odgłosy kroków i prowadzonych rozmów stawały się coraz
głośniejsze.
Rozejrzał się i ze zdziwiniem stwierdził, że Czubki dużą grupą otaczają go z trzech stron.
Znajdował się pośrodku porośniętego trawą placyku, miejsca zebrań Czubków. O każdej porze
dnia przebywało na nim co najmniej kilkanaście osób. Na noc kryli się do wnętrza budynku i
zostawiali go samego. Pierwszej nocy nie mógł zasnąć w obawie przed dzikimi zwierzętami. Ku
jego zaskoczeniu, nic złego mu się nie przydarzyło. Ani jedno zwierzę nie zaatakowało go w
nocy. Musiał istnieć ku temu jakiś powód.
Tłum Czubków ciągle rósł. Do tej pory nie widział ich aż tylu naraz.
Z tłumu wyłonił się Clorg z commando w ręku. W eskorcie sześciu mężczyzn zbliżył się do
Blade’a i ze złością machnął mu przed oczami karabinem.
-

Nie działa! - wrzasnął. - Czemu?

Blade był ciekaw, gdzie znajdowała się reszta jego uzbrojenia.
Clorg uderzył się pięścią w pierś.
Chcę znać, co jest!
Zaciął się – powiedział Blade. Clorg ściskał karabin wielce zdziwiony.
Że co?

background image

Blade zorientował się, że nie ma sensu mu tego tłumaczyć.
Nie działa – powiedział tylko.
Chcę działać! Zrób, żeby działać!
Nie mogę – odparł. - Mam związane ręce.
Zrób! - wrzasnął Clorg. Wycelował w Blade’a i pociągnął za spust. Instynktownie spróbował
przetoczyć się na bok, ale więzy
zatrzymały go w miejscu.
Commando nie wystrzelił.
Rozwścieczony Clorg dźgnął go lufą w zranione strzałą udo.
Blade skręcił się z bólu, zaciskając zęby. Niech piekło pochłonie tego sukinsyna.
Clorg uśmiechnął się, obserwując jego cierpienia.
-

Teraz działa!

Pozostali wybuchnęli śmiechem.
-

Jest pora na Fanta – obwieścił Clorg zebranym Czub kom. - Pora go wezwać! Pora zjeść

Duży Człowiek!
Podekscytowani gapie klaskali w dłonie, uradowani perspektywą uczty. W tłumie wariatów
narastało zbiorowe szaleństwo, zmieniające ich w bandę morderczych demonów.
Blade, przeczuwający swój rychły koniec, próbował zerwać krępujące go więzy, jednak bez
powodzenia. Co się tu działo?
-

Pora jeść! - krzyczał Clorg machając rękami. - Wezwać Fanta!

Czubki podskakiwali wrzeszcząc: kręcili się w kółko i gestykulowali.
Clorg! - zawołał Blade. Niechętnie odwrócił się w jego stronę.
Czego, Duży Człowiek?
Kim jest Fant?
Clorg uśmiechnął się złowieszczo.
Będziesz widzieć. Niedługo.
Czy Fant jest jednym z was? - Blade rozpaczliwie pró bował dowiedzieć się czegoś o swoim
losie.
Fant? - Clorg powoli pokiwał głową. - Kiedyś być. Te raz nie.
Nie jest już Czubkiem? - dopytywał się Blade.
Nie jest człowiek. O, nie! Zmienił się. Będziesz wie dzieć. Zaraz.
Czy stał się zwierzęciem?
Będziesz wiedzieć. Fant głodny. Zawsze głodny. Damy ciebie, zostawi nas.

Chcecie ofiarować mnie Fantowi? Clorg uniósł w górę dłoń i skinął głową.
Clorg mądry. Nakarmi Fanta. Wtedy nas nie zje.
O co tu chodzi? Blade przekręcił głowę i badał wzrokiem tłum. Rzuciło mu się w oczy, że
Czubki otaczali jego jedynie z trzech stron: wschodniej, północnej i południowej. Strona za-
chodnia placu tworzyła przejście. Dla kogo? Widział stąd budynek, pozbawiony fragmentu
przedniej ściany.
Czubki znienacka umilkli, wpatrując się wraz z nim w ziejący otwór.
Odetnij mnie – Blade zwrócił się do Clorga. - Naprawię ci karabin.
Cicho! - warknął Clorg.
Naprawdę to zrobię!
Clorg ze złością kopnął go w żebra.
-

Powiedziałem, zamknij się. Blade z trudnością łapał oddech.

Nagle Clorg wyciągnął w górę obie ręce i rozpromieniony zaintonował:
-

FANT! FANT! FANT!

Pozostali pochwycili jego zew. Padali na kolana, powtarzając histerycznie:
-

FANT! FANT! FANT!

I jeszcze raz, i jeszcze, bez końca krzyczeli to słowo. Blade spojrzał na dziurę w ścianie
odległego budynku.
-

FANT! FANT! FANT!

background image

Coś się w niej poruszyło, coś wielkiego, jakiś blady kształt zamajaczył niewyraźnie w ciemnej
jamie.
-

FANT! FANT! FANT!

Blade dostrzegł zarys potężnej postaci.
-

FANT! FANT! FANT!

Nadszedł czas! - wykrzyknął Clorg. - Umrzesz Duży Człowiek!
FANT! FANT! FANT!
Nieustające wołanie drażniło Blade’a coraz bardziej.
Clorg zbliżył się do niego i pochylił nad jego męskością. Oblizał językiem strumyczek śliny
kapiącej mu z półotwartych ust.
FANT! FANT! FANT!

!

Ja też jeść – powiedział Blade’owi do ucha. - Clorg głodny. Clorg je, kiedy Fant skończy.
Blade nie mając już nic do stracenia, z furią odciągnął do tyłu głowę i niespodziewanym
szarpnięciem w przód zmiażdżył czołem nos Clorga. Usłyszał chrzęst pękających kości Czubka.
-

FANT! FANT! FANT! - kontynuowali zebrani swoją

pieśń, nie zwracając uwagi na Clorga. Wszystkie oczy z napięciem wpatrywały się w norę Fanta.
Clorg zawył z bólu, prawą ręką starał się powstrzymać krew, która zalewała mu połowę twarzy.
-

FANT! FANT! FANT!

Czubki uczestniczyli w obrzędzie powstałym trzydzieści lat temu. Przez wszystkie te lata biernie
ulegali Fantowi, który co jakiś czas składał im wizyty. Umierali ze strachu na jego widok, co
powodowało ich niezdolność do jakiejkolwiek samoobrony. W końcu pożerał tylko jednego z
nich, zaś resztę pozostawiał w spokoju. Starali się więc dostarczyć mu zawsze świeżego mięsa,
by ułagodzić jego agresję wobec nich. Jedynie na to mogli liczyć.
Blade jeszcze raz naparł na więzy. Jego czas wyraźnie się kończył.
Nagle pieśń się urwała; w jednej chwili Czubki umilkli jak sparaliżowani.
Blade spojrzał w kierunku dziury.
Fant opuszczał właśnie swoje legowisko.
Dobry Boże! Co to takiego?
Fant stanął w pełnym słońcu i mrugając oczami przyglądał się zgromadzonym tłumom.
-

FANT! FANT! FANT! - zawyli szaleńcy, zwani Czub kami.

Dobry Boże! Cóż to za przedziwny stwór? Blade nie dowierzał własnym oczom. Nigdy, nawet
w najśmielszych wyobrażeniach nie przypuszczał, że może istnieć aż tak zdeformowana istota.
Ale to monstrum istniało naprawdę.
Fant potoczył się w jego stronę. Poruszając się używał obu rąk i dwóch sprawnych nóg,
natomiast trzecia, bezużyteczna, wlokła się za nim po ziemi.
Czubki zerwali się z klęczek i cofnęli przed nadchodzącą bestią.
Tylko Clorg pozostał na miejscu i przyciskał do twarzy zakrwawioną dłoń.
Clorg ranny – powtarzał osłupiały sam do siebie – zafa scynowany widokiem własnej krwi.
Nie! - Blade po raz kolejny szarpnął krępujące go liny.
Włożył w to całą swoją siłę i po chwili czuł, jak krew pulsuje w nabrzmiałych od ucisku żyłach,
a pot oblewa całe jego ciało. Nie zamierzał umrzeć pożerany przez potwora! Twarz poczer-
wieniała mu z wysiłku, skronie przeszywał tętniący ból. Nie zwracał na to uwagi, zmuszając
swoje zmaltretowane mięśnie do posłuszeństwa
Zerknął na Fanta, który zdążał w jego stronę. Był wysoki i dysponował ogromną siłą. Jego skóra
o prawie białym odcieniu niezbyt często oglądała słońce. Kompletnie nagie, przysadziste ciało
nie miało żadnych proporcji. Z krępego tułowia wyrastały nadmiernie długie kończyny, a
pomiędzy dwiema nogami zwisała trzecia, bezużyteczny i omyłkowy dodatek. Lewą stronę jego
klatki piersiowej i twarzy pokrywała spękana, brązowa skóra, na której pełno było owrzodzeń
sączących śluz -przeklęte znamię wszystkich mutantów. Miał bardzo szeroki i guzowaty nos,
oczy niczym czarne jamy i zamiast ust – czerwoną szramę. Fant całkowicie pozbawiony był
włosów.
„Co to jest? - zastanawiał się Blade. - Efekt narodzin zdeformowanego płodu, czy raczej rodzaj
jakiegoś mutanta? A może oba warianty naraz?”

background image

-

Nie! - krzyknął nagle Clorg. - Ty zranić Clorg! Zabiję! - uniósł karabin i wycelował go w

głowę Blade’a.
Blade zdążył przekręcić się przed ciosem kolby. Drewno roztrzaskało się na ziemi, niedaleko
jego ucha. Rozzłościło to Clorga jeszcze bardziej. Pełen wściekłości zadawał kolejne ciosy. Przy
następnym pośliznął się i złamana kolba wbiła się w piach, tuż obok prawej dłoni Blade’a.
Wojownik bez wahania zacisnął na niej swoje palce.
Clorg szarpnął za broń.
-

Puść! - wrzasnął.

Zaparł się nogami i ciągnął ze wszystkich sił.
Tylko na to Blade czekał, bowiem w tym samym momencie naciągnął liny trzymające go przy
słupkach. Zaciskając z wysiłku zęby czuł, jak Clorg bezwiednie pomaga mu w jego planie.
Słupek nie wytrzymał podwójnego obciążenia i wyskoczył z ziemi. Prawa ręka Blade’a była
wolna. Wojownik błyskawi-
cznie się przekręcił i oswobodzoną ręką starał się wyrwać drugi słupek. Wkrótce poczuł luz.
Jeszcze trochę!
-

Nie! Zabiję!

Clorg ponownie uniósł karabin, lecz nagle zamarł, kiedy pomiędzy nich wkradł się cień. Spojrzał
w górę i jego oczy napotkały dwa czarne punkty.
-

Nie!

Przerażony machnął trzymanym w ręku commando, trafiając Fanta w lewą nogę.
Blade przetoczył się do tyłu i wylądował na plecach, kiedy udało mu się w końcu wyrwać lewy
słupek. Potem zaczął uwalniać prawą stopę.
-

Nie! Nie teraz! - krzyczał Clorg, opędzając się od ohyd nego stwora. - Odejdź! Później

zjesz! - Uderzył go po raz drugi.
Fant zasyczał ze złości, po czym chwycił Clorga za szyję i uniósł go wysoko nad ziemią. Clorg z
trudem łapał powietrze i machał bezradnie nogami.
Zgromadzeni na placu Czubki rozbiegli się w panice na wszystkie strony.
Blade w szybkim tempie pozbył się zwisających luźno więzów. Biegiem rzucił się w stronę
szpitala.
W trakcie ucieczki zobaczył, że Fant skręcił Clorgowi kark i cisnął jego bezwładne ciało na
ziemię.
Czubki, przerażeni usiłowali wszyscy naraz wydostać się z placu.
Blade wbiegł na chodnik i zatrzymał się na moment dla złapania oddechu. Czuł ostry ból,
paraliżujący lewą połowę jego ciała.
Obejrzał się raz jeszcze.
Fant zatapiał właśnie dłoń w krwawej masie zwłok leżących u jego stóp. Wyszarpał z nich kawał
mięsa i wepchnął go sobie do ust. Przeżuwał bez pośpiechu, rozglądając się na boki. Zauważył
przed budynkiem grupę ludzi i bez wahania, z głośnym sykiem ruszył w ich stronę, zwęszywszy
trop Blade’a.
Rozdział XX
Nie podoba mi się to, chłopie. Sporo czasu już minęło!
Męczy mnie to czekanie.
Uspokój się, człowieku. Mówiłem ci przecież, że Larwa uwielbia chwile, kiedy tuczy swoje
obrzydliwe cielsko. Przyjdą wcześniej czy później.
Nie lubię bezczynności – denerwował się Hickok. - Moi przyjaciele na pewno potrzebują
pomocy.
Berta?
Hickok skinął głową.
Także. I jeszcze trzech innych. Nie wiem, gdzie są. Nie mam nawet pewności, czy jeszcze żyją.
Muszę to sprawdzić.
Co zamierzasz? - naciskał Niedźwiedź.
Zaprowadź mnie tam, gdzie ucztuje Larwa – postanowił Hickok.
Niedźwiedź zerwał się na równe nogi.

background image

Jesteś pomylony!
Już to mówiłeś – przypomniał mu Hickok.
Nie możesz tego zrobić – protestował Niedźwiedź. - Larwa będzie w towarzystwie całej świty:
dwunastu ludzi.
Idziemy – oświadczył Hickok i ostrożnie otwierał drzwi.
Nie należysz przypadkiem do tych Czubków? - Niedźwiedź zaczynał mieć poważne
wątpliwości.
Nawet jeśli, to ty i tak idziesz ze mną, nie?
A niech to szlag! - zaklął Niedźwiedź. Wahał się jesz cze, kalkulując ryzyko. - Do diabła z tym!
- I przyłączył do Hickoka.
Gdzie jest teraz Larwa? - spytał Hickok, kiedy znaleźli się na korytarzu.
Trzy piętra nad nami. - Niedźwiedź wskazał sufit.
Znasz ten budynek – powiedział Hickok. - Wybierz naj lepszą drogę, by nikt nas nie zauważył.
Niedźwiedź zastanawiał się przez chwilę.
-

Mamy szczęście, bo nikt nie używa niższych pięter. Mo żemy pójść na górę po

schodach. Nie powinniśmy nikogo spotkać.

Czy oprócz tego jest jakieś inne przejście?
Jest jeszcze szyb – od niechcenia rzucił Niedźwiedź. - Ale nie możemy z niego korzystać,
ponieważ wewnątrz szybu zwisają w dół kable. Musielibyśmy się po nich wspinać. Trzy piętra!
Dobra. Chodźmy! - Hickok popchnął Niedźwiedzia, by ten wskazał mu drogę.
Nic nie rozumiesz – zdenerwował się Niedźwiedź.
Pokaż mi to miejsce.
Murzyn wzruszył ramionami i ruszył prosto korytarzem. Wejście do piwnicy, z której się
wydostali, znajdowało się na jego końcu. W połowie korytarza było dwoje otwartych na oścież
drzwi, prowadzących do ciasnych, niskich pomieszczeń.
-

Co to jest, do diabła? - zdziwił się Hickok. Pokoiki skojarzyły mu się z ubikacjami.

Nie mam pojęcia – odparł Niedźwiedź. - Nie wiem, do czego to służyło. Spójrz! -Wskazał na
sufit, gdzie mieściły się dwa kwadratowe otwory. - Można się tam dostać właśnie przez te
dziury. Środkiem szybu biegną kable przymocowane do su fitów tych kabin. Prowadzą w górę,
aż do samego dachu, przez osiem pięter...
A tak przy okazji – powiedział Hickok. - Gdzie właści wie jest ten budynek?
Na naszym terenie, to jasne. Dość bezpieczna okolica. Kiedyś była tu fabryka Rikera.
Jak daleko stąd do ziemi niczyjej?

Około pięciu, sześciu mil. Hickok westchnął.
Dobra, nie traćmy czasu.
Wszedł do lewej kabiny i spojrzał na otwór nad głową.
To nie jest najlepszy pomysł – rzekł Niedźwiedź pełen wątpliwości.
Przecież powiedziałeś, że tędy można dostać się na pię tro, gdzie przebywa Larwa, bez ryzyka
spotkania się z Pornusami.
Niedźwiedź skrzywił się.
Jasne, bo nikt nie jest tak szalony, by się tu pętać.
Wobec tego świetnie!
Hickok podskoczył, złapał za krawędź otworu i huśtając
się tam i z powrotem, odbił się stopami od ściany, podciągając na rękach w górę i wgramolił się
na kabinę.
Niedźwiedź wszedł do środka i spojrzał w górę.
Naprawdę chcesz to zrobić? A jeśli kable się zerwą?
Wtedy ty zajmiesz się pogrzebem.
Cholera. Ale z ciebie świr! - wymamrotał Murzyn. Wszedł do drugiej kabiny i tak jak Hickok
wspiął się na
nią, wrzucając przedtem swojego winczestera.

background image

Wreszcie zmądrzałeś – powitał go Hickok.
Tak myślisz?
Niedźwiedź nerwowo wpatrywał się w mrok, niepewny w ciemnościach. Po lewej stronie
usłyszał szelest.
Co to? - spytał, podnosząc karabin.
To tylko ja.
Hickok wyprostował się i sprawdził właśnie wytrzymałość kabli, szarpiąc za nie z całej siły.
Zastanawiał się, do czego mogły być przymocowane.
-

Nie strasz mnie! - upomniał go Niedźwiedź. - O mało co nie umarłem ze strachu!

Hickok też skończył zabezpieczać swoją broń. To, czym dysponował, musiało wystarczyć.
Jesteś gotów? - spytał go Niedźwiedź.
A ty? - odpowiedział pytaniem Hickok.
Możemy startować.
Hickok złapał za kabel i podskoczył w górę. Zaplótł wokół niego kostki nóg, by stanowił
dodatkową podporę, a potem powoli, chwyt za chwytem, zaczął piąć się do góry.
Niedźwiedź zacisnął mocno pasek i zatknął za niego winczestera.
-

Idziesz, czy nie? - ponaglał go z góry Hickok.

Wziął głęboki oddech i chwyciwszy za kabel ruszył po nim w ten sam sposób co Hickok.
Tymczasem Wojownik dotarł już do drzwi na pierwszym piętrze i tam czekał na Niedźwiedzia.
-

Coś nie tak? - zapytał Murzyn, gdy do niego dołączył. Byli teraz na tej samej wysokości,

nieco oddaleni od siebie.
-

Myślałem, że zdrzemnąłeś się gdzieś po drodze – zakpił Hickok.

Nie bądź taki dowcipny, chłopie – odparł Niedźwiedź.
Przypomniałem sobie, jak nazwywano te urządzenia – oświadczył Hickok.
Tak? - Niedźwiedź zaglądał w głąb korytarza przez uchylone drzwi.
Windy. Tak mi się wydaje.
Po chwili Hickok ruszył w górę. Bolały go nadgarstki uszkodzone sznurem, ale co tam! Musi
wytrzymać do trzeciego piętra!
Niedźwiedź podążał za nim w tym samym tempie. Rozmyślał, w jaki sposób Hickok i Berta się
poznali. Chciał koniecznie ją zobaczyć i wyrazić swoje uczucia, których nie zdecydował się jej
zdradzić, kiedy była wśród nich. Dlaczego wtedy nie poszedł razem z nią? Chciała, żeby jej
towarzyszył, nawet błagała go o to ze łzami w oczach. A on odmówił. Potem długo nie mógł
sobie darować tej decyzji, zły sam na siebie.
Dotarli do drugiego piętra i zatrzymali się chwilę na odpoczynek.
-

Zostało jeszcze jedno – wyszeptał Niedźwiedź. Hickok przytaknął z uśmiechem.

Nagle tuż obok usłyszeli dwa kobiece głosy.
-

Nie przepadam za nim – mówiła pierwsza. Zajęta kon wersacją powoli zbliżała się do

drzwi windy.
Hickok i Niedźwiedź wisieli na wprost nich i przerażeni czekali, kiedy zostaną odkryci.
Ja też go nie cierpię – przyznała druga z kobiet. - Ale nie wiem, co można na to poradzić.
Najlepiej, to wbić nóż w tego sukinsyna! - oświadczyła jej przyjaciółka, brunetka ubrana w
spłowiałą, zieloną sukienkę.
Zwariowałaś? - wykrzyknęła ta druga, ubrana w obcis łe, brązowe spodnie i żółtą koszulę. - Nie
wyplątałabym się po tem z tego do końca życia!
Przesadzasz! - Brunetka chwyciła przyjaciółkę za rękę. - Powiesz wszystkim, że kiedy go
znalazłaś, był już martwy. Potwierdzę każde twoje słowo.
Bo ja wiem – wahała się tamta.
To jedyny sposób na pozbycie się go!
Na to wygląda...
Nie chcesz być ze mną? - spytała brunetka. Jej przyjaciółka pocałowała ją w usta.
Jasne, że tak!
No to zrób, co ci mówię.

background image

Kobieta w żółtej bluzce powoli pokiwała głową i ruszyła dalej korytarzem. Żadna z nich nie
spojrzała w stronę windy.
Hickok zerknął na Niedźwiedzia, który wzruszył ramionami i bez słowa zaczął się dalej
wspinać. Przy trzecim piętrze zwolnił nieco, zachowując środki ostrożności, by nie popełnić
drugi raz tego samego błędu.
Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś tyle żarł co on! - usłyszeli jakiś męski głos.
Cicho, bo cię usłyszy – upomniała go kobieta.
Niemożliwe.
On ma wszędzie swoje uszy – ostrzegła go przestraszona.
Już czwarty raz wysyła nas po żarcie – wściekał się męż czyzna.
-

Ciesz się, że w ogóle żyjemy – rzuciła kobieta z obawą. Odgłosy rozmowy oddaliły się.

Hickok podciągnął się na kablu, wychylił się i spojrzał w obie strony.
Korytarz jest pusty – szepnął do Niedźwiedzia.
Nie zmieniłeś swego zamiaru? - spytał Niedźwiedź.

Ile razy mam ci powtarzać? - odparł Hickok. - Czas, żeby Pornusy poznali nowego wodza.
Wiesz, co mówisz?
Hickok wspiął się jeszcze kawałek, rozhuśtał się na linie i skoczył na korytarz. Z rewolwerem w
dłoni gotów był na przywitanie każdego napotkanego Pornusa!
Po chwili dołączył do niego Niedźwiedź. Wyciągnął zza paska karabin i sprawdził, czy jest
naładowany.
-

W którym pokoju jest Larwa? - spytał Hickok. Niedźwiedź machnął ręką w prawo,

wskazując na oddalo ne zamknięte okno.
-

Tam jest jadalnia – oświadczył.

Hickok delikatnie nacisnął na klamkę i bezszelestnie uchylił drzwi. Pośrodku bogato
udekorowanej sali stał stół, wielki na dwanaście osób. Larwa, nieco wyżej niż pozostali, siedział
na
i
jego końcu. Policzki i wargi miał umazane tłuszczem i resztkami jedzenia. Białą chochlą
zapychał sobie usta jedzeniem z wielkiej miski i połykał je, nie tracąc czasu na przeżuwanie.
Hickok zwrócił uwagę na kilka interesujących go szczegółów. Po lewej stronie Larwy siedział
Szczur. Wszyscy mężczyźni mieli broń, ale strzelby stały oparte o ścianę za ich plecami i w tej
chwili były poza zasięgiem ręki. Wzrok Hickoka zatrzymał się na pytonach i henrym, które
leżały na stole tuż obok Larwy. Zadowolony z oględzin, cofnął się z powrotem na korytarz.
Są tam jeszcze? - wyszeptał Niedźwiedź. Hickok skinął głową.
Jak chcesz to rozegrać? - nalegał Murzyn.
Daj mi swoją broń i spływaj – rozkazał Hickok.
Myślałem, że zależy ci na mojej pomocy. Niedźwiedź był zaskoczony takim obrotem sprawy.
-

Chciałem tego – poprawił go Hickok. - Ale zmieniłem zdanie. Sam tam wejdę.

-

Dlaczego? - dziwił się Niedźwiedź. - Nie rozumiem. Hickok odciągnął go na bok.

Posłuchaj, bracie – położył rękę na jego szerokim ramie niu. - Jeden z nas musi pozostać przy
życiu. Nie wiadomo, co się zdarzy.
Nie ma mowy, Hickok! - Niedźwiedź zdecydowanie po trząsnął głową. - Tym razem mnie nie
przekonasz. Idę z tobą!
-

Zapomnij o mnie. Pomyśl o Bercie. Niedźwiedź skinął głową.

Dobra. Twoim zadaniem jest powrót w to miejsce, gdzie mnie pojmano. Tam właśnie widziałem
ją oraz moich towarzy szy po raz ostatni. Jeżeli coś mi się przydarzy, będę miał przy najmniej
świadomość, że postarasz się ich odnaleźć. Nazywają się Blade, Geronimo i Joshua. Poznasz ich
bez trudu.
Czy Berta jeszcze żyła, kiedy widziałeś ją ostatni raz? - spytał Niedźwiedź cały spięty.
Hickok przyjrzał mu się uważnie. O co tu chodzi? Czyżby Berta znaczyła dla niego więcej niż
zwykła przyjaciółka?
-

Żyła i była w niezłym stanie – powiedział Hickok. Niedźwiedź odetchnął z wyraźną

background image

ulgą.
Ty naprawdę bardzo ją lubisz – rzucił od niechcenia Hic- kok.
Chyba tak – przyznał Niedźwiedź. - Bardziej niż był bym w stanie się do tego przyznać.
Zdecydowałem się poprosić ją, by została ze mną.
No tak – odpowiedział Hickok. - Życie bez przerwy pła ta nam figle.
Co masz na myśli?
Nieważne. Ja mam tu pewne rachunki do wyrównania i tylko to się liczy. - Hickok wyjął mu rąk
winchestera. - Za czekaj na końcu korytarza. Jeśli nie opuszczę po strzelaninie pokoju, wówczas
pakuj dupę w troki i uciekaj.
-

Sam nie wiem... - Niedźwiedź stał niezdecydowany. Hickok popatrzył na niego surowo.

-

No już, Niedźwiedź, ruszaj! - powiedział szorstkim gło sem.

Murzyn powoli poszedł w głąb korytarza.
Tymczsem Hickok przygotował swój arsenał do użycia.
Najwyższa pora porachować się z Larwą!
Kiedy patrzył na drzwi, przypomniała mu się twarz Berty. Kim był dla niej Niedźwiedź?
Dlaczego nigdy o nim nie wspo- j mniała? Może on był przyczyną jej obaw przed powrotem
do .1 Bliźniaczych Miast? Może winiła siebie za to, że pociągali jąl dwaj mężczyźni,
pochodzący z całkowicie różnych środowisk | i kultur? Potrząsnął głową, jego kręcone włosy
opadły mu na j czoło. Dość już tych głupich przypuszczeń. Ma teraz ważniejszy problem na
głowie.
Przypomniał sobie obietnicę, jaką złożył Blade’owi i Ge-! ronimo: Jeśli zginę, to tylko w walce,
z rewolwerem w dło- f niach.
Przyszła więc pora, by dotrzymać danego słowa!
I wtedy otworzyły się drzwi.
Rozdział XXI
Uderzony, po raz drugi zanurzył się w śmierdzącym stawie, woda lała mu się do otwartych ust.
Odbił się od dna, wynurzył na powierzchnię i spróbował stanąć pewniej na nogach. Chwycił w
ręce oba tomahawki i czekał na kolejny atak nieznanego przeciwnika.
Potwór był ogromny, a ogon stanowił ponad połowę jego długości. Cztery łapy miały szponiaste
pazury, ale główną bronią była paszcza wypełniona ostrymi zębami, wystającymi częściowo na
zewntąrz.
Kiedyś Geronimo spędzał dużo czasu na studiowanie przyrodniczych książek. Gdy zaatakował
go ten wielki gad, przypuszczał, że to krokodyl albo aligator. Nie miało to większego znaczenia,
bowiem liczył się tylko sposób jego pokonania. Tym bardziej, że stwór gotował się znowu do
ataku; z rozdziawioną szeroko paszczą zbliżał się do Geronimo.
Indianin odskocz! Na bok, lecz jego ruchy spowalniał opór wody. Uderzył prawym
tomahawkiem w pysk potwora i rozciął mu skórę. Z niewielkiej rany trysnęła krew. Machnął
lewą, uzbrojoną ręką tuż ponad oczami gada. Siła uderzenia oszołomiła zwierzę, ale tomahawk
odbił się od twardej skóry.
Krokodyl zniknął pod powierzchnią wody.
Geronimo kręcił się w kółko, niepewny i zdenerwowany. Nie był w stanie walczyć z gadem, gdy
ten znajdował się pod wodą! Spojrzał na drabinę odległą o trzydzieści metrów. To była jedyna
szansa!
Rzucił się do przodu i zaczął płynąć, desperacko burząc wodę silnymi uderzeniami rąk i stóp.
Dobry Boże, pomóż mi wydostać się z tej pułapki!
Odległość od drabiny zmniejszała się. Nagle obok niego wynurzył się wielki łeb. Jak błyskawica
przeciął wodę i Geronimo poczuł silne szczęki zaciskające się na lewej łydce.
Nie!
Skulił się i z całej siły uderzył tomahawkiem w wypukłe
oko gada. Zobaczył, jak z rany tryska krew, zabarawiając mętną ) wodę na czerwono.
Zwierzę zanurkowało, nie dając za wygraną. Geronimo rzucił się w kierunku drabiny. W
szamotaninie drogocenny tomahawk wypadł mu z dłoni...
Był już jednak coraz bliżej celu. Przedzierał się przez kępy śmieci, które tarasowały drogę i

background image

czepiały się twarzy i ubrania.
Lewa ręka, prawa ręka i lewa, prawa. Starał się trzymać równy rytm, nie dopuścić do paniki, bo
to znaczyło śmierć.
W wodzie pojawił się kolejny gad, nieco mniejszy od poprzedniego.
Ile ich tu jest, do diała? Szczeble drabiny były już w zasięgu ramienia. Nie wszystko stracone!
Wreszcie lewa dłoń osiągnęła cel, ale szczebel wysunął się spod mokrych palców. Chwycił go
ponownie i zawisł na drabi- 4 nie całym swym ciężarem, lecz w tym momencie znów poczuł j
zaciskające się na stopie zęby. Dobry Boże!
Z brutalną siłą uderzył trzymanym w prawej ręce tomaha- ) wkiem, całkowicie oślepiając
potwora.
Ale gad ani myślał uwolnić jego nogi z paszczy... Uderzył więc ponownie, wbijając ostrze w
czaszkę krokodyla Niestety, poruszył się przy tym tak energicznie, że puścił szczebel i zsunął się
do wody.
Oszalałe z bólu zwierzę rozwarło wreszcie szczęki i poszło na dno. Jedynie czerwona od krwi
woda świadczyła o jego niedawnej obecności.
Geronimo pośpiesznie wspiął się na drabinę i w szybkim tempie zdołał dotrzeć do owalnego
włazu. Podciągnął się w górę i przetoczył przez jego brzeg. Leżał na powierzchni, kompletnie
wyczerpany, otwartymi ustami z trudnością łapał oddech.
Udało się!
Odpoczywał, przepełniony radością. Wdychał głęboko , świeże powietrze i grzał się w
promieniach słońca. Nigdy, \ w ciągu całego życia, słońce nie wydawało mu się tak piękne,
jak w tej chwili. Zadziwiające, ile niezwykłych darów przyzwyczailiśmy się traktować jako coś
zupełnie naturalnego.
Pulsujący ból stopy przypomniał mu, że nie jest jeszcze całkiem bezpieczny. Wsunął tomahawk
za pas i klepnął z animuszem olstro, uwieszone pod ramieniem.
Znajdował się pośrodku szerokiej ulicy. Po obu jej stronach ciągnęły się obskurne, zrujnowane
budynki. Dwa spalone wraki samochodów stały jeden za drugim w bliskiej odległości od niego.
Niedaleko, ulicę przecinała jakaś aleja.
Dochodził z niej odgłos biegnącego człowieka. Słychać było jego ciężkie sapanie i grzechotanie
potrącanych puszek.
Indianin wyciągnął z kabury ociekający wodą rewolwer, aiminus 357. Stopy sprawiały ból, z
łydki sączyła się krew. Zajmie się nimi, kiedy już upora się z nadciągającym właśnie nie-
bezpieczeństwem.
Kolejna puszka, odrzucona czyimś kopniakiem, potoczyła się z hałasem po chodniku.
Geronimo dobiegł do skrzyżowania i ukrył się za rogiem, trzymając w pogotowiu rewolwer.
Teraz był gotów. Spięty do skoku, starał się ocenić dystans dzielący go do biegnącego. Kiedy z
alejki wynurzył się niewyraźny kształt, wysunął do przodu nogę. Nieznajomy potknął się o nią i
upadł na chodnik.
- Cholera!
Geronimo wycelował w leżącego, zaciskając palec na spuście.
Tym razem on był górą!
Rozdział XXII
Żądna krwi bestia podążała prosto jego śladem! Blade dopadł do drzwi szpitala, przed którymi
kłębili się oszalali ze strachu Czubki.
-

Bez paniki! - krzyknął – Wszyscy zdążymy się schronić, jeśli zachowamy spokój.

Czubki całkowicie go zignorowali, popychając się nawzajem i przewracając jeden drugiego.
-

Uspokójcie się!

Z przerażeniem spojrzał na opętany wściekłością tłum, napierający nań. Z furią chwycił
najbliższego mężczyznę za rękę i rzucił nim o ziemię. Najgłośniej wrzeszczącą kobietę ode-
pchnął na bok.
-

Z drogi! - ryknął.

Kopniakami i uderzeniami pięści torował sobie przejście do drzwi.
Jakiś chudzielec skoczył mu na plecy, oplatając rękami szyję. Blade sięgnął do tyłu i chwycił go

background image

za włosy. Silnym szarpnięciem przerzucił go przez bark na chodnik.
Tymczasem Fant, gdy doszedł do zapach tłoczących się przed nim Czubków, ruszył ku nim,
przyglądając się zamieszaniu z rosnącym wciąż aptetytem.
Uwagę Blade’a przyciągnął jakiś błysk z prawej strony. Jeden z Czubków miał przy sobie jego
noże! Nosił również spodnie, zdarte przedtem z Wojownika...
Blade chwycił go za prawy nadgarstek.
-

Hej, ty!

Oszalały Czubek wyrwał rękę i odepchnął go od siebie.
Blade natychmiast zareagował: uderzeniem kung fu zgru-chotał mu tchawicę. Czubek upadł na
kolana. Blade chwycił jego głowę w żelazny uścisk i energicznie ją przekręcił...
Potem sprawdził, czy Fant jest już blisko.
Właśnie jeden z Czubków ruszył biegiem w kierunku bestii. Wymachiwał rękami i krzyczał na
Fanta, żeby go powstrzymać.
Udało mu się. Potwór zamarł w miejscu, wpatrzony w zbliżającego się natręta.
Tymczasem tłum pod budynkiem z uporem walczył o dostęp do szpitalnych podwoi...
Blade przykucnął i szybkim ruchem zdarł z pokonanego Czubka swoje spodnie i odebrał mu
noże bowie. Pośpiesznie sprawdził kieszenie i z ulgą stwierdził obecność kluczy od FOKI.
Fant w dalszym ciągu nie ruszał się z miejsca.
Blade natychmiast ubrał spodnie, pieszczotliwym ruchem przesunął palcami po rękojeściach
noży po czym przypiął je do pasa. Poczuł się znacznie pewniej, kiedy odzyskał część swego
uzbrojenia.
Nagle za plecami usłyszał pełen przerażenia krzyk.
Odwrócił się na pięcie i sięgnął po noże bowie.
Fant przewrócił Czubka na ziemię i stanął na jego piersi. Czubek krztusił się własną krwią, która
tryskała z jego szeroko otwartych ust.
Blade spróbował jeszcze raz zapanować nad przerażonym tłumem.
- Przestańcie się pchać! Dla wszystkich starczy miejsca, jeśli nie będziecie się tak tłoczyć!
Nadaremnie. Tak więc poczuł się zwolniony z wszelkich skrupułów, które powstrzymywały go
dotąd przed aktywną walką z tymi biednymi głupolami. Wóz albo przewóz.
Wkroczył w tłum szaleńców i wymachując nożami bowie, na boki, siał wokół siebie
spustoszenie. Obcinał kończyny, podrzynał gardła i rozpruwał brzuchy; z determinacją oddawał
się krwawej rzezi.
Dobiegające go z tyłu dzikie, niesamowite syczenie, ostrzegało, że Fant jest coraz bliżej.
Drogę do drzwi zatarasowało mu dwóch mężczyzn. Przepychali się między sobą. Każdy z nich
chciał pierwszy przekroczyć zbawienny próbg. Blade nie mógł sobie pozwolić nawet na chwilę
zwłoki. Wbił im noże w plecy i pchnął ich do przodu, wpadając wraz z nimi do środka. Potem
silnym szarpnięciem uwolnił oba ostrza. Mężczyźni upadli na wykafelkowaną podłogę, wijąc się
w agonii.
Ze szpitalnych drzwi pozostały jedynie metalowe ramy,
wiszące bezradnie na zawiasach wyrwanych z framug. Blade przeskoczył leżące ciała i zagłębił
się w mroczny tunel korytarza. Zastanawiał się, co dalej począć.
Hałas za plecami zwrócił jego uwagę.
Fant wpadł właśnie w sam środek tłumu i zajął się tymi, którzy leżeli na chodniku, powaleni
przez Blade’a.
W ciągu kilkunastu sekund Fant był jedyną żywą istotą, jaka pozostała pod drzwiami szpitala. Z
brutalną siłą cisnął ostatnie drgające jeszcze ciało o ziemię, na której zmiażdżone, zakrwawione
ludzkie resztki tworzyły ohydną, czerwoną masę.
Niespodziewanie z mroków korytarza wyskoczył brodaty szaleniec. Blade wysunął do przodu
oba swoje noże a nadbiegający Czubek nadział się na nie wypiętą piersią. Wojownik trzymał go
na odległość wyprostowanej ręki tak długo, aż nabity na ostrza napastnik znieruchomiał.
Dopiero wtedy wyciągnął z jego ciała ostrze, pozwalając mu upaść na ziemię. Był pewien, że to
nie koniec jego zmagań. Jakby na potwierdzenie tych myśli, z głębi budynku dobiegł go
szaleńcy śmiech.

background image

Co za ironia losu!
W rękach trzymał przygotowane do ataku noże i tak przygotowany dotarł do trzech
rozchodzących się korytarzy. Jeden z nich prowadził na wprost, pozostałe skręcały w nieznane.
Który z nich wybrać?
Zdecydował się na środkowy, bowiem najkrótsza droga pomiędzy dwoma krańcami budynku
wiedzie zawsze po linii prostej...
Kiedy mijał korytarz z ciemności dobiegł go jakiś szelest.
Szedł dalej ostrożnie, asekurując się. Czubki najwyraźniej nie potrzebowali światła w
mieszkalnych kwaterach, potrafili doskonale się bez niego obejść. Mieli wspaniałą zdolność
orientowania się w ciemnościach. Był to dodatkowy problem, który nękał Blade’a, nie licząc
głodu, zmęczenia i ran odniesionych w wlace. W tym stanie rzeczy prowadzenie jakiejkolwiek
dłuższej walki stawało się niemożliwe.
Im szybciej wydostanie się z tego domu wariatów, tym lepiej!
W ciemności usłyszał za plecami tupot licznych kroków.
Odwrócił się i z wielkim trudem wypatrzył w mroku kilka niewyraźnych sylwetek. Skradali się
za nim z tyłu.
Blade usiłował bezszelestnie biec środkiem korytarza. Wiedział, że tylko w taki sposób ma
szasnę nie spotkać na swojej drodze dodatkowych przeszkód. Mijał nieskończoną ilość pokoi, w
których panowały jeszcze większe ciemności niż na korytarzu. Z niektórych dochodziły dźwięki
zawodzenia, pojękiwania, westchnienia, czasami krzyki.
Pogoń zbliżała się nieuchronnie.
Z nadmiernego wysiłku omdlewały mu nogi, kurcze łapały mięśnie łydek i ud, tętniła bólem
rana od strzały.
Gdzie to cholerne wyjście? Przecież muszą być jakieś tylne drzwi.
Smuga śwatła, jaką zobaczył przed sobą, obudziła w nim nadzieję.
Dzięki Bogu! Chyba znalazłem wyjście!
Rzeczywiście – wypadł na zewntąrz i znalazł się na przestronnym placu, gdzie walały się śmieci
i odpadki. Przystanął na moment, by złapać oddech, bo wysiłek zupełnie pozbawił go sił.
I wtedy właśnie dopadli go Czubki.
Było ich czterech, na dodatek każdy uzbrojony. Rzucili się na niego, zanim zdążył pomyśleć o
obomie.
Tworzyli plątaninę wzajemnie na siebie nacierających ciał. Rozwścieczony, wyciągnął jeden z
noży bowie i z całej siły wbił go w szyję któregoś z napastników. Z przebitego gardła chlusnął
strumień krwi. Następnie płynnym ruchem zatoczył nożem łuk i zatopił go w szyi kolejnego
Czubka. Mężczyzna jęknął i osunął się na ziemię bez czucia.
Oby tak dalej! Tylko bez paniki!
Teraz Blade miał już w rękach oba noże i użył ich z pomyślnym skutkiem. W końcu pozostał
ostatni Czubek, najbardziej wojowniczy z całej czwróki. Napierał na Blade’a z olbrzymią siłą,
dopomagając sobie trzymaną w ręku siekierką.
Blade przetoczył się po ziemi, kiedy napastnik opuścił uzbrojoną rękę. Trzonek siekiery otarł się
o jego lewe ramię. O mały włos byłoby po ręce; zmęczony umysł nie reagował tak
błyskawicznie jak dawniej.
Nie zostało mu również zbyt wiele sił...
Niebezpieczeństwo nie zostało do końca zażegnane, ponieważ jednemu napastnikowi udało się
zbiec.
Psiakrew! Ani chybi ściągnie tu za sobą innych! Musi temu zapobiec, natychmiast!
Blade usłyszał wrzawę, jaka wybuchła wewnątrz budynku.
Najwyższa pora postawić wszystko na jedną kartę!
Postanowił spróbować starej sztuczki, często stosowanej przez nożowników. Markując cios,
przestraszył Czubka, który przed pchnięciem odskoczył na bok. Mężczyzna stracił na moment
równowagę, a w tej samej sekundzie Blade zaskoczył go celnym rzutem prosto w serce.
Nieco później Blade wyciągnął swój nóż bowie z ciała zabitego i rzucił się do ucieczki.
Dotarł do końca placu i zatrzymał się na moment.

background image

A niech to!
Tłum Czubków wylewał się właśnie ze szpitala. Część z nich zatrzymała się przy zabitym. Jedna
z kobiet dostrzegła go.
-

Tam jest! Zanim!

Rozpoczęła się pogoń na śmierć i życie.
Blade pobiegł ulicą przylegającą do parkingu. Szukał miejsca, w którym mógłby się schować i
odpocząć. Nie wierzył, że zdoła odeprzeć kolejny atak. Jeśli dopadną go, nie będzie miał
żadnych szans.
Wybiegł na skrzyżowanie i na chwilę napastnicy zniknęli mu z oczu.
Blad zwolnił, widząc przed sobą wrak samochodu. Nie miał dachu ani drzwi, zaś jego wnętrze
wypalił ogień. Pozostały w nim jedynie zwęglone resztki siedzeń. Ktoś odkręcił wszystkie koła i
karoseria spoczywała na wsuniętych pod nią cegłach.
-

Cegły?

Po jaką cholerę ktoś podkładał pod ten wrak cegły?
Zatrzymał się i przyklęknął. Pomiędzy asfaltem a podwoziem pozostała wolna przestrzeń.
Ciasno. Ale nie było innego wyjścia. Położył się na plecach i wsunął pod samochód.
Czubki dotarli właśnie do skrzyżowania i kłócili się między sobą, w którą stronę powinni pobiec.
-

Tędy! - krzyknął jakiś mężczyzna. - Widziałem, jak skręcał!

Ruszyli za przewodnikiem, wybierając ulicę, którą pobiegł Blade...
Wojownik wstrzymał oddech i zamarł bez ruchu w swojej kryjówce.
Nadeszła krytyczna chwila, jednak Czubki minęli go i pobiegli dalej.
Blade widział brudne stopy uderzające o chodnik. Napastnicy oddalili się od jego schronienia.
Dobiegli do końca budynków i zatrzymali się na kolejnym skrzyżowaniu.
-

Tędy! - odezwał się wysoki, kobiecy głos. - Tędy! Skręcili w lewo i zniknęli z pola

widzenia. Blade słyszał
jeszcze ich stopniowo zanikające wrzaski.
Z trudem wygramolił się spod samochodu i stanął na drżących nogach. Potrzebował odpczynku i
opieki, ale gdzie je znaleźć w Bliźniaczych Miastach?
Zakręciło mu się w głowie i musiał oprzeć się o wrak sąmochodu, by nie upaść. Oddychał
głęboko, czekając aż dolegliwości ustąpią, po czym chwiejnym krokiem skierował się w stronę
najbliższej alejki. Może tam będzie jakieś bezpieczne miejsce do odpoczynku?
Przedzierał się pomiędzy tarasującymi mu drogę odpadkami i nieugięcie szedł naprzód.
Gdzieś daleko za jego plecami znów rozległy się krzyki.
Czyżby Czubki wracali?
Znów musiał się ukryć!
Potknął się i wpadł na metalową beczkę, która przewracając się, narobiła mnóstwo hałasu. W tej
chwili było mu już wszystko jedno. I tak zawiódł, nie wykonał swojego zadania. Ze złością
kopnął kolejną puszkę, która zaplątała mu się pod nogi.
Nagle zauważył, że alejka już się kończy. Kątem oka zdążył dostrzec wysuwającą się zza rogu
nogę i potknąwszy się na niej, upadł na ziemię. Przekonany, że Czubki dostali go w końcu,
postanowił pokazać im, co potrafi, tak żeby zapamiętali go d}ugo po śmierci!
Błyskawicznie powstał i wtedy ze zdumieniem spostrzegł5 wymierzoną w siebie lufę
rewolweru.
-

Blade?

Minęła dobra chwila, zanim rozpoznał stojącego naprzeciw mężczyznę. Jego skóra była prawie
czarna od pokrywającej ją grubej warstwy brudu, mułu i innych nieczystości.
Geronimo? - spytał z wahaniem.
Blade! To naprawdę ty! - Geronimo z radością objął przyjaciela i przycisnął do siebie. - Nie
mogę w to uwierzyć.
Blade odsunął się od niego.
Jeszcze nigdy czyjś widok nie sprawił mi tyle radości.
I mnie również! - Indianin zamrugał oczami. - Gdzie się podziewałeś? Myślałem, że dopadli cię
te Szajbusy!

background image

To długa historia. - Blade obejrzał się za siebie. - Naj- ‘i lepiej szybko stąd wiać, jeżeli nie
chcemy być posiłkiem dla tych przeklętych Czubków, zwłaszcza ich pogromcy...
Ścigają cię?
Właśnie.
Nie martw się – pocieszył go Geronimo. - Wydostanie-1 my stąd nasze tyłki.
Abyś się nie mylił – rzekł Blade, kiedy biegiem oddalali się od alejki. - Liczę na to, że
pozostałym również się udało.
Ja również, chłopie, ja również!
Rozdział XXIII
Hickok uniósł rewolwer i wypalił zaskoczonemu Pomuso-wi prosto w twarz. Mężczyzna
zatoczył się do tyłu, wpadł przez otwarte drzwi z powrotem do środka i runął na ziemię.
Siedzący przy stole zamarli z wrażenia.
Hickok wkraczając do jadalni wiedział, że nie może pozwolić sobie na niecelny strzał. Zgodnie
ze swoimi zasadami powinien najpierw zaatakować przeciwnika znajdującego się najbliżej,
stanowiącego bezpośrednie zagrożenie; wybrał inny wariant ataku. Winczester wystrzelił z
hukiem i kula rozerwała prawe ramię Larwy, rzucając grubasa z krzesła na stół. Hickok strzelił
do Larwy z dwóch powodów. Po pierwsze: - chciał uniemożliwić mu sięgnięcie po leżącą na
stole broń. Po drugie: - nienawidził tego opasłego sukinsyna z całego serca!
Pornusy ocknęli się z osłupienia i niektórzy sięgali właśnie do rewolwerów: inni rzucili się w
stronę opartych o ścianę strzelb.
Hickok wystrzelił dwa razy z półobrotu, z miejsca kładąc trupem siedzących najbliżej Larwy
mężczyzn.
Szpakowaty Pomol, z lewej strony stołu, odzyskał zimą krew i celował z pistoletu w jego stronę.
Hickok odstrzelił mu czubek głowy.
Wojownik usłyszał gwizd obok swojego ucha.
Skąd?
Dostrzegł Szczura, który ukryty za stołem, trzymał w ręku dymiący rewolwer.
Jeden z Pornoli zdecydował się na bezpośrednie starcie. Opuścił głowę i rzucił się bykiem na
Hickoka.
Ten odskoczył na bok, unikając równocześnie następnej kuli posłanej mu przez Szczura.
Wypróżnił magazynek wincze-stera, sześciokrotnie pociągając za spust. Atakujący go mężczy-
zna, trafiony kilkakrotnie w pierś, zatoczył się na bok, lecz nie dawał za wygraną. Chwiejąc się
na nogach, odbił się od ściany i wyciągnął ręce, aby pochwycić Hickoka.
Hickok odrzucił strzelbę i uniósł rewolwer.
Szczur wychylił się zza brzegu stołu i strzelił, trafiając niechcący, szarżującego Pomola w twarz,
kiedy ten dopadał właśnie Hickoka.
Tymczasem jeden z jego kumpli zdołał sięgnąć po karabin. Zadudniła seria i kule rozprysły się
na ścianie tuż obok Hickoka.
Wojownik cofnął się i, starannie celując, wystrzelił tylko raz, roztrzaskując mu głowę.
Teraz zostało tylko dwóch Pornoli.
Szczur w dalszym ciągu krył się po drugiej stronie stołu, wraz z młodym, kilkunastoletnim
chłopakiem.
- Nie rób tego! - ostrzegał go Hickok, gdy ten sięgał po broń.
Za późno.
Dzieciak miał już w ręku rewolwer, kiedy kula Hickoka trafiła go w oko.
Wojownik rozglądał się teraz za Szczurem. Gdzie schowała się ta gnida? Ostrożnie, trzymając w
pogotowiu rewolwer, zajrzał pod stół, lecz zobaczył jedynie same poprzewracane krzesła.
Ani śladu Szczura.
Wyprostował się i zaskoczony zauważył, że stół i krzesła stanowiły jedyne umeblowanie pokoju.
Gdzie w takim razie mógł się schować Szczur?
Doszedł do końca jadalni i zabrał ze stołu leżące na nim kolty pytony. Gdy poczuł w dłoniach
ich ciężar, odzyskał pewność siebie.
Zerknął na miejsce, gdzie powinno leżeć ciało Larwy.

background image

Powinno.
Co się tu wyrabia?
Znienacka dobiegło go ciche skrobanie.
W rogu pokoju, ukryte w cieniu i dlatego niewidoczne, znajdowały się lekko uchylone drzwi.
Hickok uśmiechnął się złowrogo.
Za chwilę kogoś spotka nieprzyjemna niespodzianka.
Wypalił czterokrotnie w środek drzwi.
Łomot padającego na ziemię ciała potwierdził celność strzału.
Zbliżył się do drzwi i otworzył je mocnym kopniakiem.
Na podłodze leżał Larwa i jęcząc z bólu, przyciskał obie ręce do krwawiącego brzucha.
Pokój oświetlała pojedyncza pochodnia i w jej blasku Hickok dostrzegł znajdujące się po
przeciwnej stronie drugie drzwi. Były otwarte. Czyli Szczur zbiegł.
-

No, bydlaku – spojrzał na Larwę – ponownie się spoty kamy.

Leżący na plecach Larwa zakaszlał chrapliwie.
-

Trochę ołowiu nie mogło wyrządzić krzywdy takiemu spaślakowi jak ty – bezlitośnie

zakpił z niego Hickok.
Z oczu Larwy aż buchała nienawiść.
Dobra – warknął Wojownik. - Mamy teraz kilka spraw do załatwienia.
Dostałeś mnie, gnojku! - wycharczał Larwa.
O nie, jeszcze nie – poprawił go Hickok. - Ale kto wie? Na pocieszenie powiem ci historię
człowieka imieniem Thomas Coleman Younger. Podczas nieudanego skoku na bank został
postrzelony jedenaście razy. Jedenaście! Wyobrażasz to sobie? I, o dziwo, przeżył. Więc nie
udawaj przede mną trupa, śmier dzielu. Wstawaj! Jazda!
Larwa nie ruszył się z miejsca.
Hickok pochylił się i wpakował mu pod brodę lufę kolta pytona.
-

Zastanów się, kundlu. Nie będę tracił całego dnia, aż po prawi ci się humor. - W jego

głosie pobrzmiewała prawdziwa groźba. - Nie sprawi mi zbytniej różnicy sposób, w jaki zdech
niesz. Jeśli chcesz, by twój mózg znalazł się na tej ścianie, z przyjemnością spełnię tę prośbę.
Obwisłe wargi Larwy drżały, kiedy usiłował unieść swoje tłuste cielsko. Po długiej chwili stanął
na chwiejnych nogach.
-

Świetnie – powiedział Hickok. - A teraz przejdziemy się kawałek. Ty pierwszy. Trzymaj

ręce na tyłku, bo jak nie, to przybędzie ci w nim jeszcze jedna dziura!
Larwa spełnił jego polecenie i ruszył w stronę korytarza.
Hickok rozejrzał się na boki, zanim przekroczył próg. Na końcu korytarza ujrzał Niedźwiedzia,
który nerwowo przechadzał się w kółko. Na widok Hickoka uśmiechnął się szeroko.
Udało ci się! - ryknął uszczęśliwiony, nie dowierzając własnym oczom. - Udało się!
Szczur się wymknął – rzucił Hickok
Nim się nie przejmuj! Pewnie schował się w jakimś klo zecie. Bez swojego szefa Szczur jest
niczym.
Co zresztą obstawy? - Hickok dźgnął lufą plecy Larwy.
Zostało ich chyba dwóch czy trzech – zapewnił go Niedźwiedź. - Nie sprawią ci kłopotu, kiedy
zobaczą, co się stało.
A inni?
Oto odpowiedź – odparł Murzyn.
Z pokojów po obu stronach korytarza wychodzili Pornole. Nieśmiało, z niedowierzaniem
podchodzili do znienawidzonego przywódcy, który z trudem utrzymywał się na nogach.
Co się dzieje? - spytał jakiś mężczyzna.
Co to za strzały? - dodała stojąca obok niego kobieta.
Larwa nie jest już waszym wodzem – oświadczył
Niedźwiedź.
Czyżby? A kto nim jest? - rzucił ktoś z tłumu.
On! - Niedźwiedź ochoczo wskazał na Hickoka.
To nieprawda – szybko zaprzeczył Hickok. - Nie jestem waszym przywódcą.

background image

Ale musisz nim zostać! - zaprotestował Niedźwiedź. - Zwyciężyłeś Larwę! Teraz zajmiesz jego
miejsce!
No to jak, będziesz nim w końcu, czy nie? - nalegała kobieta.
Hickok wysunął się do przodu przed zgromadzonych Po-rnoli.
Posłuchajcie mnie! Muszę wam coś powiedzieć.
Nigdy nie sprzeciwiam się człowiekowi, który trzyma w ręku dwa rewolwery – zauważyła jedna
z młodszych kobiet.
Podobno większość z was nie przepada za tym kundlem – powiedział Hickok, wskazując na
Larwę.
Zgadza się! - krzyknął jeden z mężczyzn.
Ten sukinsyn zabił mego syna! - oświadczył następny.
I moją córkę! - dodał trzeci.
W takim razie on już zrezygnował ze swojego stanowi ska – rzekł Hickok.

O co mu chodzi? - Kobieta szarpnęła za rękę swojego towarzysza.
Mówi, że Larwa nic nam już nie zrobi – wyjaśnił jej tam ten.
Nikt z was mnie nie zna – kontynuował Hickok. - Nie pochodzę z Bliźniaków. Przyjrzałem się
dokładnie, jak tu żyje cie i wcale mi to się nie spodobało! Prawdopodobnie większość uważa tak
samo.
Pornole w skupieniu przysłuchiwali się każdemu słowu.
Chcecie zmienić swoje podłe życie? - Hickok przesunął wzrokiem po wpatrzonych w niego
twarzach. - Nie musicie eg zystować jak zwierzęta, można to zmienić! Jest wyjście! Ja je
wskażę. Ludzie, którzy pochodzą z moich stron, pomogą wam, ale pod warunkiem, że zechcecie
się zmienić. Rozważcie moją propozycję, a potem podejmijcie decyzję! Poczekam, co prze każe
mi wasz nowy przywódca.
Nasz przywódca? Skoro nie ty, to kto nim będzie? - zwrócił mu uwagę jeden z zebranych.
Hickok wyszczerzył zęby w uśmiechu i odwrócił się w stronę Niedźwiedzia.
W ułamku sekundy Murzyn zorientował się, o co chodzi, i w zdumieniu otworzył szeroko oczy.
Zaraz, chwileczkę... - usiłował zaprotestować. Hickok uniósł dłoń nad głową Niedźwiedzia.
A teraz powitajcie swojego nowego wodza! - wrzasnął.
-

Ty pieprzony sukinsynu! - zdołał wykrztusić z siebie Niedźwiedź.

Rozdział XXIV
Czterech Pornoli wprowadziło go do przestronnej sali, mieszczącej się na pierwszym piętrze
budynku należącego niegdyś do Riker Manufacturing Complex, wypełnionej po brzegi tłumem
ludzi. Na końcu na wyściełanym krześle siedział potężny Murzyn. Otaczało go sześciu
uzbrojonych mężczyzn.
Eskorta zatrzymała się blisko fotela.
-

Oto on – oświadczył dowódca patrolu – Znaleźliśmy go dziś rano. Uparł się, że chce

rozmawiać z przywódcą Pornoli.
Niedźwiedź przyglądał się nieznajomemu. Ubrany był w czarne szaty, tradycyjny strój
Rogasów. Miał długie, kasztanowe włosy i brodę, która skrywała połowę twarzy.
Niewiarygodne, że jakiś Rogas chce mnie widzieć. - Niedźwiedź podejrzewał podstęp. - Może
ten frajer to najemny morderca? Sprawdziliście, czy nie ma broni? - rzucił w stronę dowódcy
patrolu.
Jasne, Niedźwiedziu.
Przybysz z uśmiechem postąpił kilka kroków do przodu.
Witam, bracie Niedźwiedziu. Nazywam się Joshua i przynoszę ci wiadomość od Wielebnego
Paula.
Co takiego?
Na początek chciałbym wyjaśnić, iż nie jestem Roga- sem. Dostałem się tu z zewntąrz... - Joshua
przerwał, przestra szony reakcją Niedźwiedzia, który zerwał się z fotela i chwycił go za poły
koszuli.
Chwileczkę! Powtórz, jak ci na imię? - Potrząsał nim niecierpliwie.

background image

Używam tylko jednego: Joshua.
-

I pochodzisz z Domu? Zaskoczony Joshua cofnął się o krok.

-

Jesteś kumplem Hickoka? Znasz go, czy nie? On bez przerwy opowiada mi o swoim

przyjacielu, noszącym to imię.
Joshua ścisnął Niedźwiedzia za ramię.
-

Czy Hickok jest tutaj? - spytał rozpromieniony.

No pewnie – odparł Niedźwiedź. - Teraz odpoczywa, zmęczony i nieco poturbowany.
Ranny? - zaniepokoił się Joshua.
Nic mu nie jest – uspokoił go Murzyn. - Trochę oberwał, pogryzły go też szczury, ale poza tym
wszystko w porządku.
Gdzie on jest? - Joshua niecierpliwie rozglądał się po sali.
Obok. Śpi. Nie pozwolimy, by stała mu się jakaś krzyw da. Zbyt wiele mu zawdzięczamy.
Ty rzeczywiście troszczysz się o niego – rzekł Joshua.
To prawda. Dzięki niemu zostałem przywódcą Pomoli. Nasz poprzedni szef powitałby cię kulką.
Co stało się z Larwą? - dopytywał się Joshua. - Właśnie z nim miałem się spotkać.
To już nieaktualne. Larwa nie żyje.
-

Hickok go zabił? Niedźwiedź zachichotał.

Tylko mu dopomógł. Zaprowadził go na skraj pewnej dziury w podziemiach tego budynku i
kazał mu tam zostać aż nieco się wykrwawi.
Nie rozumiem – przyznał się Joshua. - Pozwolił mu wy krwawić się na śmierć?
Nie. Nie, człowieku. - Niedźwiedź z trudnością po wstrzymywał wybuch śmiechu. -Kiedy
zapach krwi zwabił ich całe setki, kiedy jama była pełna, Hickok kopniakiem pomógł Larwie
tam wejść. Prosto na nie.
Na kogo? - wciąż nie rozumiał Joshua.
Szczury, człowieku. Setki kłębiącch się, głodnych szczurów. Do tej pory zapewne obgryzły już
resztki mięsa z je go kości.
Hickok tak postąpił!? - spytał ze zgrozą Joshua.
Właśnie. I wiesz co? - Niedźwiedź pochylił się nad uchem Joshuy i dodał szeptem: - Chyba miał
przy tym niezłą zabawę. Bardzo długo stał nad jamą, patrząc, jak szczury poże rają Larwę
żywcem.
Joshua wzdrygnął się na samą myśl.
-

Tak, wiem – Niedźwiedź zauważył jego reakcję. - Ja też

nie mógłbym się temu przyglądać. Gdybyś słyszał błagania Larwy o litość. Okropne.
Spotkałeś jeszcze kogoś z naszych przyjaciół? - Joshua chciał zmienić temat rozmowy. -
Blade’a, Geronimo lub Bertę?
Nie. Nie widziałem. Wydałem natomiast rozkaz moim ludziom, żeby ich szukali. - Położył rękę
na ramieniu Joshuy. - A teraz powiedz mi, jaka to wiadomość mi przynosisz?
Rozdział XXV
Parlamentariusze z białymi flagami krążyli pomiędzy trzema obozami, przedstawiając sobie
nawzajem kolejne propozycje. W ten sposób, po dwóch dniach negocjacji osiągnięto wstęp.n.e.
porozumienie. Ustalono, że ostateczne spotkanie przywódców wszystkich trzech ugrupowań:
Pomoli, Nomadów i Rogasów odbędzie się następnego dnia na terytorium Nomadów. Nara-
stająca przez wieki zaciekła nienawiść Pomoli i Rogasów nie mogła zniknąć z dnia na dzień,
dlatego wybrano neutralne terytorium na rokowania. Przywódcy zagwarantowali wprawdzie
pokojowe nastawienie wobec siebie, ale nie byli w stanie przewidzieć zachowania swoich
podopiecznych.
Nomadom najbardziej zależało na zorganizowaniu spotkania i zawarciu pokoju, toteż Zahner
przyrzekł zagwarantować pełne bezpieczeństwo wszystkim, którzy znaleźli się na jego terenie.
Narada miała odbyć się w ich letnim obozie składającym się z prymitywnych chat i skleconych z
odpadków domów.
W południe, zgodnie z opracowanym protokołem, przywódcy grup w towarzystwie dwóch
podwładnych wyruszyli na trawiaste wzgórze pośrodku obozowiska. Wokół całego terenu

background image

rozstawione były straże, chroniące zebranych przed nieproszonymi gośćmi. Na szczycie
pagórka, pod gołym niebem, stały cztery drewniane ławy ustawione w kwadrat. Kolejno przyby-
wali: Nomadzi, czyli Zahner i jego dwaj towarzysze, Pornole, których reprezentował
Niedźwiedź ze swoją obstawą, wielebny Paul i dwa bracia Pierwszego Kościoła Nazareńskiego
oraz Joshua i Hickok, którzy jako przybysze z zewnątrz pełnili funkcje mediatorów.
Gdy wszyscy zajmowali swoje miejsca, Zahner zbliżył się do Hickoka z wyciągniętą ręką.
- Witam – uśmiechnął się. - Cieszę się, że mogę cię poznać. Byłem zbyt zajęty przygotowaniami
i nie mogłem godnie cię powitać.
Hickok potrząsnął jego ręką i po dokładnym obejrzeniu
musiał przyznać, że podoba mu się ten człowiek: zrównoważony, pewny siebie, a jego
niebieskie, szczere oczy patrzyły mądrze i budziły zaufanie.
-

Ty pewnie jesteś Zet – stwierdził. - Już przedtem ktoś zwrócił mi na ciebie uwagę.

A ja sporo słyszałem o tobie – powiedział Zahner. - Je den z naszych zwiadowców doniósł mi o
strzelaninie, w której zabiłeś około dwudziestu napastników.
Lekka przesada. Było ich tylko dziewięciu.
Mam też informacje z innego źródła.
Hickok pośpiesznie zerknął w stronę Niedźwiedzia, który siedział na ławie i rozmawiał właśnie
z jednym ze swoich ludzi.
Berta? Jest tutaj? - spytał ostrożnie, starając się po wstrzymać ogarniającą go radość.
Tak. - Zahner patrzył na niego ze zdziwieniem. Odwró cił się i wskazał ręką namiot. - Jest tam i
bardzo chce się z tobą spotkać.
Dzięki. Zobaczę się z nią po skończonej naradzie – obie cał mu Hickok, siadając na swoim
miejscu.
Zahner również podszedł do swojej ławy i usiadł. Joshua stał pomiędzy stołami i czekał aż
wszyscy zamilkną.
-

Chciałbym wyrazić moją najszczerszą radość – powitał wszystkich – i pogratulować

wam odwagi i mądrości, że w ogó le doszło do tego historycznego spotkania. Obdarzyliście nas
zaufaniem, powierzając nam zaszczyt prowadzenia negocjacji. Wszyscy tu obecni wyrazili chęć
zakończenia toczącej się, bez sensownej wojny. Jest to pragnienie większości z waszych obo
zów. To optymistyczny objaw życia, które przestanie być jedy nie śmiertelną walką. Teraz
musicie nauczyć się, co to znaczy radosne i beztroskie życie, będące najpiękniejszym darem od
naszego Stwórcy.
Wielebny Paul i Niedźwiedź słuchali z uwagą, kiwając z aprobata głowami. Obaj rozmawiali już
kilkakrotnie z Joshuą na te tematy, ale dla Zahnera, który do tej pory nie miał okazji zamienić z
nim słowa, to, co mówił Joshua, było prawdziwą rewelacją.
-

Dopuściliście do uzależnienia się od własnych złych na wyków – ciągnął dalej Joshua. -

To czyhające zewsząd niebez-
pieczeństwa narzuciły niezrozumiałe i bzdurne prawa waszemu życiu. Poddaliście się
okolicznościom, zamiast kształtować je według woli. Pozwoliliście, by nienawiść, która
narodziła się dawno temu, dotrwała do waszych czasów. Już najwyższy czas z tym skończyć!
Przerwijcie ten bezmyślny rozlew krwi! Weźcie przyszłość w swoje ręce! Stwórzcie nowy
układ, oparty na wzajemnym szacunku i przyjaźni. Wspólnie macie szansę zmienić bieg historii!
Ładne słowa – zauważył Niedźwiedź. - Ale słowa to je szcze nie wszystko. Czyny są o wiele
bardziej przekonywające.
W zasadzie się z tobą zgadzam – oświadczył Wielebny Paul. - Ale jak możemy zmienić obecną
sytuację?
Mam kilka pomysłów – odparł Joshua.
I ja również – wtrącił się Zahner. - Jest tylko jedno wyj ście: musimy opuścić Bliźniacze Miasta.
Słyszałem o miejscu,
z którego pochodzicie, zwanego Domem. Może tam uda się
nam zacząć wszystko od nowa, oczywiście pod waszym kierun
kiem.
Wielebny Paul spojrzał na Zahnera.

background image

Zadziwiające! - wykrzyknął. - Wpadłem na identyczny pomysł. - Uśmiechnął się się serdecznie.
- Zawsze byliśmy ze sobą bardzo zgodni, bracie.
Czy możemy pójść razem z wami? - Zahner naciskał na Joshuę.
W tym momencie to niemożliwe – odpowiedział Joshua – Aby doszło do tak wielkiej wyprawy,
trzeba poczynić odpo wiednie przygotowania. Dajcie nam trochę czasu, a niedługo będziecie
mogli opuścić Bliźniacze Miasta, jeśli wasza wola pozostanie nie zmieniona.
Naprawdę? - odezwał się Niedźwiedź. - Wszyscy wyj dziemy z tego piekła? To przecież
będzie... - urwał, licząc w pamięci.
Ponad tysiąc dwieście osób – pomógł mu Joshua. - Wi dzicie więc, że potrzeba czasu, by
wszystko przygotować. Dom nie jest wcale dużą osadą. Przyjęcie tak wielu osób zupełnie ją
zmieni. Z małej społeczności przekształcimy się w tętniące ży ciem miasto. Musimy wznieść
drewnianą palisadę i powię kszyć fosę, jak to sugerował wcześniej brat Paul. Zbudujemy
prowizoryczne chaty, w których będziecie mogli zamieszkać, zanim sami nie wzniesiecie
odpowiednich budynków. Rodzina musi też zapewnić wam żywność, a przecież należy ją
przedtem zgromadzić.
Joshua przesunął wzrokiem po ich twarzach.
Czeka was i wasze rodziny długa, wyczerpująca wę drówka. Nie jest możliwe pokonanie tej
trasy zimą. Niewielu przeżyłoby taką podróż, dlatego musicie poczekać, aż będzie cieplej.
Co proponujesz? - zapytał Niedźwiedź.
Hickok i ja wrócimy do Domu i przekażemy waszą pro pozycję Rodzinie.
Jak zamierzacie wrócić do Domu? - spytał Wielebny Paul.
Damy sobie radę – zapewnił go Joshua.
Zahner uśmiechnął się. Wiedział od Berty o FOCE. Widocznie to było ich tajemnicą.
-

Czy uważasz – z nadzieją spytał Niedźwiedź – że wasi ludzie przystaną na naszą

propozycję zamieszkania wraz z wa mi w Domu?
Hickok uprzedził Joshuę.
-

Bardzo możliwe, ale niezależnie od ich decyzji, w pobli żu Domu jest kilka małych

miejscowości w sam raz nadających się do zasiedlenia. Nie martw się, chłopie, Rodzina pomoże
wam we wszystkim, co postanowicie.
A co z Wypatrywaczami? - spytał Zahner. Hickok poklepał dłońmi rękojeści swoich
rewolwerów.
Wiemy, jak sobie z nimi radzić.
A Paskudy? - dorzucił Niedźwiedź. Hickok podniósł leżącego na stole henry’ego.

Rodzina zapewni wam zbrojną ochronę. Zajmiemy się mutantami.
Zaczynam wierzyć, że to naprawdę możliwe – stwierdził ze zdumieniem Zahner. - Z początu
myślałem, że to tylko mrzonki.
Zostawiam was, chłopcy, żebyście uzgodnili szczegóły – oświadczył Hickok. - Mam teraz
pewną sprawę do załatwienia.
Dziwnie się zachowuje – skomentował Niedźwiedź.
-

Jak na niego, to całkiem normalnie – zauważył Joshua. Odwrócił się i przemówił do

zebranych:
Oto moja propozycja: skontaktujcie się ze swoimi ludźmi, by wypowiedzieli się na temat
naszego planu.
My nie musimy tego robić – przerwał mu Wielebny Pa ul. - Moi bracia zrobią to, co uznam za
stosowne.
Jeśli wszyscy zgodzą się na tę wyprawę, rozpoczniecie przygotowania.
Jakie przygotowania? - chciał wiedzieć Niedźwiedź.
Przede wszystkim trzeba zebrać zapasy żywności, zbu
dować skrzynie na ubrania, narzędzia, książki, wszystko, co
zdecydujecie się ze sobą zabrać i co może się przydać. Jeżeli
opuścicie Bliźniacze Miasta, to już na zawsze.
Kiedy przypuszczalnie będziemy mogli wyruszyć? - Zahner zadał pytanie, które każdy miał w

background image

pogotowiu.
Jeśli nie będzie większych przeszkód – odparł Joshua – i dobre duchy natchną was mądrością,
nie wykluczone, że pod koniec wiosny lub na początku lata, w przyszłym roku.
Trochę późno! - oburzył się Niedźwiedź.
Opuścimy Bliźniacze Miasta – powiedział sam do siebie Zahner, wyobrażając sobie, co kiedyś
czuła Berta. Nic dziwne go, że nie chciała tu wracać.
Czy wszystko zostało już wyjaśnione? - spytał ich Jos hua.
Kiedy możemy spodziewać się was z powrotem, z decy zją, jaką podjęła Rodzina? - dopytywał
się Paul.
Dajcie nam miesiąc.
Nie wykiwacie nas? - zaniepokoił się Niedźwiedź.
Myślisz, że Hickok mógłby wystawić cię do wiatru? - odpowiedział pytaniem Joshua.
Nie ma mowy. Kiedy on coś mówi, to tak, jakby to się już stało.
Skoro wszystko jest ustalone, rozejdźcie się teraz w po koju! Spróbujcie razem przygotować się
do wspólnego, czeka jącego was marszu. Będę się modlił, by się wam powiodło.
To rzeczywiście będzie trudne – zgodził się Wielebny Paul. - Ale jeśli ustanowię takie prawo,
moi bracia posłuchają mnie.
Nomadzi są bardziej demokratyczni – rzekł kwaśno Za- hner. - Nam wszystkim, rzecz jasna,
zależy na utrzymaniu po koju. Nie spodziewam się zbytnich trudności z moimi ludźmi.
Niestety, Pomole mogą mieć zastrzeżenia – przyznał Murzyn.
Jak sobie z nimi poradzisz?
Tym, którzy mają jakieś wątpliwości, polecę, by zwró cili się z nimi do Hickoka!
Niedźwiedź wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Rozdział XXVI
Czekała na niego cierpliwie od wielu godzin. Hickok uniósł w górę zasłonę i wszedł do namiotu.
Witaj, czarna ślicznotko – powiedział miękko.
Nie stój tak, Białe Mięso! - Wyciągnęła do niego lewą rękę, jej prawy bark wciąż jeszcze był
owinięty bandażami. - Podejdź tutaj!
Hickok posłuchał i stanął przy jej posłaniu.
-

Nie pocałujesz mnie? - upomniała się Berta. - Tęskni łam za tobą, głuptasie!

Pociągnęła go w dół i objęła zdrową ręką. On również ją objął, ale wyczuła pewien chłód bijący
od niego, jakby obawiał się ją do siebie przytulić.
Co się dzieje? - spytała, odchylając się do tyłu.
A co ma się dziać? - Hickok położył obok siebie kara bin.
No właśnie, nie wiem – powiedziała niepewnie.
Cieszę się, że jesteś w formie -powiedział cicho, uśmie chając się.
-

Miło mi to słyszeć – oświadczyła. - A co zresztą? Hickok opuścił głowę i ze smutkiem

patrzył w ziemię.
Tak mi przykro – starała się go pocieszyć. - Wiem, ile dla ciebie znaczyli.
Byli moimi najlepszymi przyjaciółmi – powiedział drżą cym głosem.
Co się tam dzieje? - Berta szybko zmieniła temat.
Planują ewakuację Bliźniaczych Miast. Wszyscy chcą wynieść się stąd i zamieszkać razem z
nami w Domu, tak jak ty kiedyś.
U mnie nic się nie zmieniło – poprawiła go. - Nie mogę
się doczekać, kiedy wreszcie zamieszkam razem z pewnym
znajomym facetem w kolonii domków dla młodych par.
Zauważyła brak reakcji z jego strony i serce zabiło jej szybciej. Co się z nim stało? Czy to jej
wina? A może ma kogoś innego?
Jak ci poszło z Pornolami? - spytała beztrosko. - Słysza łam, że w jednej strzelaninie położyłeś
trzydziestu.
To plotki – odparł Hickok.

5

Spotkałeś jakieś powabne lisice?-próbowała żartować. ‘-,
Nie.

background image

Dobrze się czujesz?
Jasne. Trochę mnie poturbowali, to nieważne. A ty, jak się właściwie czujesz? - delikatnie
dotknął jej opatrunku.
Powiedzieli mi, że nie opuszczę tego posłania przez co najmniej kilka tygodni – oświadczyła
gorzko. - Dostałam w płuco.
Kto to zrobił? - ze złością spytał Hickock. - Czubki?
No... - zawahała się. - Wynikło nieporozumienie... - od parła w końcu.
Nie musisz o tym mówić – uspokoił ją.
Jakie masz teraz plany?
Razem z Joshem wracamy do Domu.
Ach tak – wyrwało się jej z zaciśniętych ust.
Hej, głowa do góry! - Z czułością poklepał ją po policz ku. - Przecież tu wrócę!
Berta odwróciła wzrok. Była zaniepokojona i przygnębiona jego chłodnym zachowaniem.
-

Wrócę – powtórzył Hickok. - Jedziemy do Domu, żeby przekazać Rodzinie propozycję

mieszkańców Bliźniaczych Miast. Rodzina przegłosuje ich plan i wówczas, wraz z podjętą
decyzją, wrócę do Bliźniaków. Wynik nieważny, bo i tak tu przyjadę. Mam jeszcze kilka spraw
do załatwienia.
Berta wciąż nie mogła wykrztusić z siebie słowa.
-

Ty też powinnaś wiele rzeczy przemyśleć – powiedział.

-

Czyżby? Nie rozumiem. Wojownik spojrzał na wejście do namiotu.

Spotkałem jednego z twoich kumpli. Powiedział, że by liście kiedyś ze sobą... w bliskiej
przyjaźni. To był Niedźwiedź.
Niedźwiedź? - Rozpromieniona Berta opadła na podu szki. - Mój stary kumpel Niedźwiedź!
Żyje!
Właśnie. A więc jesteście... przyjaciółmi?
No jasne, białasie! - wybuchnęła śmiechem. - Przeszliś-
my razem niejedno! Kiedy byłam u Pomoli, trzymaliśmy się blisko siebie. To on uwolnił mnie z
łap Larwy.
Tak właśnie myślałem – powiedział powoli Hickok.
Gdzie on jest? - dopytywała się Berta.
Na zewntąrz – Hickok podniósł się. - Powiem mu, że tu jesteś. On jeszcze o tym nie wie.
Ależ nie! - zaprotestowała Berta. - Nie chciałam...
-

W porządku. Pójdę się przewietrzyć. Szedł już w stronę wyjścia.

-

Hickok! - Berta usiłowała się podnieść, chcąc go zatrzy mać, ale ogarnęła ją nagła

słabość.
Hickok przystanął na moment przed zasłoną.
Jak ci mówiłem, wrócę tu i spotkam się z tobą. Kiedy mnie nie będzie, postaraj się przemyśleć
kilka spraw.
Hickok – wyszeptała ze łzami w oczach, a jej serce pę kało z rozpaczy. - Dlaczego?
Rozdział XXVII
We dwóch szli czterdziestą siódmą stanową autostradą; południowe słońce paliło im plecy.
FOKA powinna gdzieś tu być – zauważył Joshua. - Wi
dzę już czubki drzew, między którymi ją ukryliśmy.
Tak – obojętnie przyznał Hickok.
Nic ci nie jest? - zaniepokoił się Joshua.
Ile razy mam ci to powtarzać, że czuję się świetnie – zirytował się Hickok.
Akurat. Wiem, że życie osobiste człowieka jest jego pry watną sprawą...
Zgadza się.
... ale mimo to martwię się o ciebie. Nie jesteś sobą, od kąd spotkałem cię w obozie Pornusów.
Drogi bracie, jeśli chcesz mi coś powiedzieć, to możesz na mnie liczyć.
Hickok z sympatią spojrzał na Joshuę.
Przepraszam cię, Josh. Sporo straciliśmy na tej wypra wie i tego znieść nie mogę.
Wiem, o czym myślisz – przytaknął Joshua. - To strasz ne, że Blade i Geronimo odeszli od nas

background image

na zawsze.
Przedzierali się teraz przez wysoką trawę.
Chciałbym się już stąd wydostać – stwierdził Hickok.
Nie chcieli nas puścić. - Joshua przypomniał sobie ostat nie rozmowy, jakie prowadzili z
Niedźwiedziem, Zahnerem i Wielebnym Paulem. - Obawiali się, że pomimo obietnic nie
wrócimy do nich.
Człowiek nie zna swego losu – filozofował Hickok.
Ale w tym przypadku spotka ich miła niespodzianka – uśmiechnął się Joshua.
Podchodzili już do drzew.
Słyszałeś coś? - Hickok zatrzymał się nagle.
Nie. A ty?
Chyba tak. - Hickok zrobił kilka kroków w stronę drzew. - Zostań tutaj. W razie kłopotów pędź z
powrotem do Zahnera. On potrafi zapewnić ci bezpieczeństwo.
Hickok położył palec na ustach.
Joshua skinął głową.
Hickok pochylił się i ostrożnie okrążał pnie i krzaki.
Trzask złamanej gałązki ostrzegł go o niebezpieczeństwie. Odwrócił się na pięcie, unosząc lufę
karabinu. Za późno.
Potężny mężczyzna spadł mu na plecy i przycisnął do ziemi.
Hickok błyskawicznym ruchem wyciągnął rewolwer, celując w napastnika. Dopiero wtedy
zorientował się, z kim ma do czynienia.
-

Ty pieprzony Indiańcu! - wybuchnął. - Niewiele brako wało, a bym cię zastrzelił!

Geronimo wybuchnął głośnym śmiechem.
Co w tym śmiesznego? - wściekał się Hickok.
Powinieneś widzieć swoją minę! - Geromino nie potra fił powstrzymać radości.
Złaź ze mnie! - warknął Hickok. - Tylko ty jesteś zdolny do takich wygłupów.
Geronimo puścił go, uradowany ze spotkania.
-

Indianie od wieków polowali na blade twarze. Hickok mamrotał pod nosem

przekleństwa, otrzepując się
z piasku.
-

Przyznaj się – kpił z niego Geronimo. - Dostałem cię tym razem. Nawet nie pisnąłeś!

Hickok z uśmiechem objął ramionami swego przyjaciela.
-

A niech cię! Cieszę się, że żyjesz, chłopie! Usłyszeli za plecami szelest odgarnianych

gałęzi i z zarośli
wyłonił się Joshua.
Geronimo! - krzyknął. Podskoczył do niego i klepnął go serdecznie w plecy. - Już cię
opłakiwałem.
My też obawialiśmy się o was.
-

My? - z nadzieją spytał Hickok. - Czy powiedziałeś: my? Geronimo skinął głową.

-

Jest wewnątrz FOKI. Odpoczywa bo trochę był poturbo wany, kiedy go znalazłem.

Hickok i Joshua rzucili się w stronę pojazdu i spojrzeli do środka.
Blade leżał na tylnym siedzeniu. Podniósł się na ich widok.
-

Nie do wiary!

Hickok zerknął na Joshuę.
Jeżeli to ma być powitanie, to lepiej wracajmy z powro tem do Bliźniaków. Nawet Czubki są
bardziej serdeczni od tego ponuraka.
Bałem się, że już nigdy się nie spotkamy! - powiedział drżącym ze wzruszenia głosem.
Nawet się trochę rozgadał, co? - kpił Hickok.
Postanowiliśmy tutaj na was czekać – wyjaśniał Blade, kiedy dołączył do nich Geronimo. -
Wiedzieliśmy, że w miarę możności postaracie się wrócić do FOKI.
-

A gdzie Berta? - zagadnął Geronimo. Hickok spuścił wzrok.

Jest ranna. Została u Nomadów; musi odpocząć przez kilka tygodni. Zabierzemy ją po powrocie.
Dlaczego mielibyśmy tu wrócić? - spytał Blade. - Nie wiem jak wy, ale ja mam już serdecznie

background image

dość tego miejsca.
Joshua wyjaśni ci wszystko podczas jazdy – obiecał Hic kok.
A co ze sprzętem, o którym mówił Platon? - zauważył Joshua.
Staruszek zrozumie, kiedy wrócimy do domu z pustymi rękami. Następnym razem będzie dość
czasu na szukanie. Mie siąc zwłoki nie robi chyba zbyt dużej różnicy, co? - Hickok zwrócił się
do Blade’a.
Ten podrapał się w głowę.
Hickok ma rację – poparł go Geronimo. - Wszyscy na zbyt ucierpieliśmy.
Zgadzam się z tym, co powiedzieliście – oświadczył Blade. - To prawda, nie mamy sił, żeby
dalej walczyć. Rozsą dek nakazuje wycofać się i odłożyć poszukiwania na później. - Uśmiechnął
się do Hickoka. - Skoro i tak mamy tutaj wrócić.
Czyli ruszamy do Domu? - spytał z nadzieją Joshua.
Zgadza się.
Powiedzcie nam wreszcie, skąd ten pomysł o powrocie do Bliźniaczych Miast? - z
niecierpliwością dopytywał się Ge ronimo.
Może opowiemy o tym po drodze? - zaproponował Hic-
kok, wyglądając na zewnątrz. - Zdążymy jeszcze wydostać się z miasta przed zmrokiem.
Dobry pomysł. - Blade sięgnął do kieszeni. - Tutaj! Rzucił klucze w stronę Hickoka.
To ja mam prowadzić?
-

Z ranną nogą na pewno sobie nie poradzę.- Jesteś jedy ny, który ma w tym względzie

jakieś doświadczenie.
Geronimo uniósł ku niebu oczy i wykrzyknął:
Dobry Boże! Najpierw Czubki! Potem szczury! A teraz jeszcze Hickok będzie prowadził
FOKĘ! Doprawdy, wysta wiasz mnie na ciężką próbę, Panie!
Widzę, że nie opuściło cię to kretyńskie poczucie humo ru, chłopie – warknął Hickok, nerwowo
kręcąc się na siedzeniu kierowcy.
Dasz sobie radę, Nathan – powiedział Blade, chcąc do dać mu otuchy.
Jasne! Ciasteczko z kremem...
Hickok ostrożnie wycofał transporter z zagajnika. Szybko przejechał przez otwartą przestrzeń i
ruszył na północ czterdziestą siódmą stanową.
Nie ma to, jak wracać z powrotem do domu.
Wprost nie mogę się doczekać – przyznał Blade, leżąc
z rękami podłożonymi pod głowę na tylnym siedzeniu. - Znów
zobaczę Jenny.
A ja tęsknię za rodzicami – rzekł Joshua.
Wyprawa do Bliźniaków nie okazała się taką zupełną klęską – zauważył Blade.
Co masz na myśli? - spytał Hickok, skoncentrowany na prowadzeniu pojazdu.
Dostaliśmy cenną lekcję – wyjaśnił Blade. - Nigdy wię cej nie damy się złapać w kolejną
pułapkę. Po powrocie będzie my lepiej przygotowani na podobne niespodzianki.
Hickok zachichotał i mrugnął do Joshuy.
Co się tak cieszysz? - oburzył się Blade.
Nic – zbył go Hickok.
Znam cię dobrze. Coś ukrywasz – powiedział Blade. - Co zabawnego jest w fakcie powrotu do
Bliźniaczych Miast?
-

No właśnie – wtrącił się Geronimo. - Chyba już pora na waszą relację?

-

Zgoda. Powiedz im, Joshua – szturchnął go Hickok. Joshua zrelacjonował im

szczegółowo swój pobyt u Roga-
sów, misję u Pornoli, spotkanie przywódców trzech ugrupowali.
-

Jesteś wielkim człowiekiem, Joshua – przyznał Geronimo.

Tak, z całą pewnością – poparł Blade Indianina. - Dzię ki tobie zapanwoał pokój między ludźmi.
To dość szczególne osiągnięcie.
Wszyscy ludzie powinni żyć w pokoju – oświadczył Joshua. - Choć skłonny jestem przyznać, że
niektóre okolicz ności usprawiedliwiają czasem użycie siły.

background image

Hickok spojrzał na jego odbicie we wstecznym lusterku.
Cieszę się, że w końcu przyznałeś mi rację – uśmiechnął się.
Pokój pomiędzy trzema grupami – powiedział Joshua – jest warunkiem ich przesiedlenia do
Domu.
Z tym nie powinno być problemu – z ufnością odparł Blade. - Platon bez wątpienia będzie chciał
im pomóc. Możesz na to liczyć.
Wiem o tym – pokiwał głową Joshua i westchnął. - Ża łuję tylko jednego: - nie udało mi się ich
przekonać, by w swo ich rokowaniach uwzględnili także Czubków. Oni przecież tak samo
zasługują na pokój.
Przez jakiś czas byłem gościem Czubków – zaczął Bla de. - Nie polecałbym ich jako partnerów
do rozmowy.
Przez ponad dwadzieścia minut Blade opowiadał im o swoich doświadczeniach z Czubkami.
Opisał dokładnie pojmanie, uwięzienie, incydent z przerażającym Fantem i swoją ucieczkę.
To musiało być straszne – powiedział Joshua.
To jeszcze nie wszystko. Resztę opowie Geronimo.
Po moim spotkaniu z Bladem – kontynuował opowieść Indianin – razem ukrywaliśmy się w
ruinach. Czasami Czubki podchodzili bardzo blisko, ale wracali z niczym. Blade chciał, żebym
odnalazł jego broń. Podkradłem się więc do budynku
stojącego naprzeciw szpitala, wszedłem na piętro i obserwowałem przez okno, co robią
szajbusy... - przerwał na chwilę.
Co widziałeś? - dopytywał się Joshua.
Stałem w oknie i widziałem jak kilkunastu szaleńców pożerało zwłoki swoich martwych
towarzyszy... - Geronimo zamknął oczy.
Jedli ludzkie mięso?
Tak, to prawda – potwierdził Geronimo. - Zebrali się wokół trupów i palcami wyrywali krwawe
ochłapy, aby potem je zjeść. Nigdy w życiu nie widziałem bardziej przerażającego widoku niż
tamten wówczas.
Dobry Boże! - wykrzyknął Joshua.
Całe szczęście, że wszystko już poza nami i jedziemy do Domu – przyznał Hickok.
Są jakieś specjalne powody? - od niechcenia rzucił Ge
ronimo.
Owszem, gdyż na gwałt potrzebuję nowych ubrań.
Zaraz, zaraz. Przecież to, co masz na sobie, było niedaw no prane!
Musiał zrobić pranie – dodał Joshua.
Musiałeś? - Geronimo patrzył z niedowierzeniem na Hickoka.
Życie dało mi pamiętną lekcję – uciął Hickok. - Zmie niło mój stosunek do przyrody.
Nie rozumiem – przyznał Geronimo.
Nigdy nie będę się odlewał na drzewa.
Świetnie – rzekł Blade. - Ale teraz prowadź ostrożnie i uważaj na dziury, bo mam zamiar się
trochę zdrzemnąć.
Spij, chłopie! Jak mówiłem: to dla mnie ciastko z kre mem!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Robbins David Cien zaglady 3 Pomscic blizniacze miasta
Robbins David Cień zagłady 04 Kto zagraża kalispell
Robbins David Cień Zagłady 05 Szarża na Dakotę
Robbins David Cień zagłady 01 Fox twierdza śmierci
Robbins David Cień zagłady 01 Fox twierdza śmierci
Robbins David Cień zagłady 06 W sidłach dyktatora
Robbins David Cień zagłady 02 Rozkaz zabić Arlę
David Robbins Cien zagłady 4 Kto zagraza Kalispell
03 Asc Bliźnięta, Astrologia
Gemmell, David [Drenai Saga 03] Waylander [rtf](1)
Peter David Modern Arthur 03 Fall of Knight
Wingrove David Chung Kuo 03 Biała Góra 01 Na Moście Ch in
Weis Margaret Legendy 03 Proba Blizniakow
Ferring David Trylogia Konrad 03 Ostrze
06 Legendy 03 Proba Blizniakow
David Ferring Konrad 03 Ostrze

więcej podobnych podstron