David Ferring Konrad 03 Ostrze



David Ferring

Ostrze

Część trzecia trylogii Konrad


* * *

Czarne chmury zbierają się nad światem. Chaos staje się z każdym dniem silniejszy. Konrad wyrusza na ostatnią bitwę, dzierżąc tarczę swojego ojca. Od wyniku tej bitwy będzie zależało, czy pozostanie sobą, czy też zostanie pochłonięty przez mrok…

* * *


Spis treści

Rozdział pierwszy 4

Rozdział drugi 14

Rozdział trzeci 24

Rozdział czwarty 37

Rozdział piąty 48

Rozdział szósty 60

Rozdział siódmy 69

Rozdział ósmy 81

Rozdział dziewiąty 94

Rozdział dziesiąty 106

Rozdział jedenasty 118

Rozdział dwunasty 128

Rozdział trzynasty 142

Rozdział czternasty 151

Rozdział piętnasty 161

Rozdział szesnasty 174


Rozdział pierwszy

- Konrad! - wysyczał znajomy głos. - Czekaliśmy na ciebie.

Litzenreich i Ustnar leżeli na ziemi. Nadzy i ukrzyżowani. Ich dłonie i stopy przybito gwoździami do skały.

Ale nie były to ich jedyne rany. Po umęczonych ciałach jeńców spływały czerwone strumyczki sączące się z niezliczonych skaleczeń. Zakneblowano ich, aby nie mogli krzyczeć.

Konrad zorientował się, że pozostawiono między nimi wolne miejsce - dla niego. Obok, na kamieniu, przygotowano już podłużne gwoździe.

Wokół leżących postaci kłębiło się mnóstwo nagich kształtów - małych, bezpłciowych, bezwłosych i humanoidalnych. Przypominały dzieci, Konradowi wydawało się, że słyszy ich płacz, ale pod żadnym innym względem nie były do nich podobne.

Wokoło stały dziesiątki karłów o wielkich, zniekształconych głowach, ogromnych, różowych oczach i ciałach białych jak u robaków. Byli jakąś odmianą jaskiniowych zwierzołaków o długich językach, ostrych kłach, napęczniałych cielskach i krótkich ogonach. Ich skóra pokryta była łuskami, a na końcu każdej kończyny znajdowały się trzy szpony. Przepychali się i tłoczyli, gorączkowo pragnąc napić się krwi z ran czarownika i krasnoluda. To właśnie owe monstra wydawały te okropne zawodzenia i wycia pełne pożądania żywego ciała.

Krwawiące rany ofiar zapewne były śladami ich ukąszeń. Stwory zaczęły już swoją kanibalską ucztę.

Był tu też Srebrne Oko. Stał blisko Gaxara, trzymając przed sobą tarczę z tajemniczym złotym herbem. Wysunął język i Konrad przypomniał sobie pocałunek skavena, gdy gryzoń zlizywał jego krew. Znajdowały się tu również jakieś inne potwory, ale Konrad nie widział ich dokładnie. Stały na wysokiej, skalnej półce z drugiej strony jaskini, jak widzowie czekający na przedstawienie.

Wzrok Konrada zarejestrował wszystko to w niecałą sekundę - tę samą sekundę, w której przerzucił miecz do lewej dłoni, prawą sięgnął do ukrytej pod płaszczem kabury, wydobył z niej nową broń, wycelował i wystrzelił.

Była to jednoręczna kusza o precyzyjnie wykonanym mechanizmie, składającym się z mosiężnych kółek i stalowych trybów. Piętnastocentymetrowy bełt tkwił już na miejscu, cięciwa z drutu była naciągnięta. Konrad ćwiczył posługiwanie się tą bronią przez ostatni tydzień.

Gaxar mógł być Szarym Prorokiem, ale nie miał wystarczająco szybkiego refleksu, aby się uratować. Pocisk trafił go w prawe oko, odrzucając do tyłu. Próbował wyszarpnąć bełt prawą ręką - ale kikut nie był wystarczająco sprawny. Bez najmniejszego dźwięku powoli przewrócił się i zastygł w bezruchu.

Rozległ się straszliwy wrzask, ryk do tego stopnia mrożący krew w żyłach, że Konrad zamarł na chwilę. Krzyczał Srebrne Oko, zrozpaczony śmiercią swego pana. Szczuroczłek rzucił się w stronę Konrada, ale oficer z Altdorfu zastąpił mu drogę. Ich miecze uderzyły o siebie.

Konrad odrzucił kuszę i skoczył do przodu, tnąc mieczem atakującego go pierwszego karłowatego drapieżnika. Odcięta głowa stwora wrzeszczała, lecąc przez kryptę.

Konrad zabijał blade obrzydlistwa, rojące się w jaskini. Skakały na niego ze skał, usiłując wbić mu pazury w twarz. Inne chwytały go za nogi, szarpiąc jego ciało, próbując przewrócić swoją masą. Odrzucał je kopniakami, odrywał od siebie, ciął i uderzał sztychem, rozdeptywał. Dźwięki, które wydawały umierając, były jeszcze gorsze od odgłosów ich uczty.

Dotarł do Litzenreicha i pochylił się, wyrywając mu knebel z ust. W tym czasie kilka skarłowaciałych mutantów skoczyło na niego i omal nie stracił równowagi. Przy tej liczbie wrogów, gdyby znalazł się na ziemi, nie miałby najmniejszej szansy.

- Magia! - wrzasnął. - Czar!

- Uwolnij mi rękę - poprosił słabym głosem czarownik.

Konrad odrzucił niebezpieczny ciężar. Jego miecz zawirował. Kilka zniekształconych głów odpadło, rozbryzgując naokoło krew. Znowu pochylił się, na próżno usiłując wyciągnąć palcami gwóźdź z prawej dłoni Litzenreicha.

- Ręka, pociągnij rękę!

Konrad spełnił polecenie i choć na ćwieku pozostały fragmenty kości i skrwawionego ciała, dłoń maga odzyskała swobodę ruchów. Czarownik krzyknął, podniósł gwałtownie prawą rękę i jego wrzask obniżył tonację, przemieniając się w zaklęcie. Z zakrwawionego wskazującego palca strzeliła błyskawica.

Inkantacji odpowiedział szaleńczy wrzask, gdy pierwszy dręczyciel przemienił się w ognistą kulę. Potem zaczął płonąć następny, za nim jeszcze jeden, aż całą jaskinię wypełnił odór palonego mięsa.

Konrad przeszedł teraz do Ustnara, zabijając po drodze kolejnych przygarbionych troglodytów. Wsunął klingę pod główkę ćwieka tkwiącego w przegubie krasnoluda, oparł sztych o ziemię i podważył gwóźdź. Ustnar wyciągnął uwolnioną rękę, schwycił jednego z napastników za gardło i zgniótł mu grdykę, gdy tymczasem Konrad uwalniał mu drugą dłoń.

Wstrętnych stworów było coraz mniej, a mimo wszystko atakowały z taką samą szaleńczą wściekłością. Gdy Konrad uwalniał drugą nogę Ustnara, Litzenreich zdołał oswobodzić się i wstał. Miecz Konrada pękł na pół, kiedy ostatni ćwiek wyłaził ze skały.

Rozejrzał się wokoło. Oficer z Altdorfu leżał na ziemi i wygląd jego skulonego ciała świadczył o tym, że nie żyje. Nigdzie nie było widać Srebrnego Oka ani Gaxara. Skaven musiał uciec, zabierając ze sobą ciało pana. Postaci na skalnej półce również chyba zniknęły. Wszyscy pigmejscy mutanci albo już nie żyli, albo stawali się ofiarami ognistej zemsty Litzenreicha i teraz umierali w płomieniach, wypełniając powietrze odorem spalonego ciała.

Konrad, Litzenreich i Ustnar stali, spoglądając na siebie. Krew ciekła z ich ran. Byli sami wśród śmierci i zniszczenia. Słychać było tylko ich ciężkie oddechy i dziecięce kwilenie śmiertelnie rannych bestii.

Nagle rozległ się jeszcze inny dźwięk. Dobiegał z głębi jednego z tuneli prowadzących do krypty. Konrad rozpoznał go bez trudu - były to bojowe okrzyki zwierzołaków Chaosu. Ale te zwierzołaki nie będą karłowate ani bezbronne i będzie ich więcej niż da się policzyć.

- Rzeka! - rozkazał Konrad. - To nasza jedyna szansa wydostania się stąd!

Podbiegli do brzegu. Rzeka wydawała się niczym nie różnić od innych, a jej pokryta pianą woda pędziła korytem wyżłobionym w skale i znikała w niskim otworze na skraju krypty.

- Nienawidzę wody! - burknął Ustnar. I wskoczył w fale.

Zniknął pod powierzchnią i pojawił się po kilku sekundach w połowie drogi do ściany krypty. Litzenreich jakby się wahał, więc Konrad popchnął go ręką. Czarownik wpadł do wody, a potem jego podskakująca na falach głowa przepadła w głębi tunelu.

Konrad odrzucił hełm, zerwał płaszcz i ściągnął półpancerz. Zrzucił kopniakiem jeden but, ale na pozbycie się drugiego nie starczyło już czasu. Dostrzegł w jednym z korytarzy błysk czerwonych oczu, po czym pojawiła się następna para, a za nią jeszcze jedna. Wskoczył do rzeki i nie wynurzał się, pozwalając, aby szybki nurt niósł go w stronę tunelu.

Na chwilę przed zniknięciem w otworze Konrad uniósł głowę nad powierzchnię i rozejrzał się. Na skalnej półce w dalszym ciągu znajdowały się dwie postaci. Teraz mógł dokładnie im się przyjrzeć.

Jedną z nich był Czaszkolicy.

Tym razem nie mógł się mylić. Mimo upływu pięciu lat pamiętał go, jakby to było wczoraj. To samo chude ciało, ta sama łysa głowa, która zdawała się nie mieć ciała na kościach.

U jego boku stał ktoś, kogo Konrad również nie widział pięć lat, ale także nigdy nie mógłby zapomnieć, aczkolwiek z zupełnie innego powodu. Teraz była starsza, ale również poznał ją natychmiast.

Na krótką chwilę ich oczy spotkały się. Jego - zielone i złote, jej - czarne jak węgiel

Elyssa…

W tej samej chwili wezbrany nurt wody wciągnął Konrada w mrok tunelu i było to wszystko, co mógł sobie potem przypomnieć.

Pamiętał.

Przez ponad pięć lat wierzył, że Elyssa nie żyje, że została zamordowana, gdy ich wioskę napadła i całkowicie zniszczyła pustoszącą kraj armia zwierzołaków. Aż do tej pory Konrad był przekonany, że tylko jemu udało się ocaleć.

Atak miał miejsce pierwszego dnia lata, w święto Sigmara. Kilkanaście godzin wcześniej Konrad próbował opuścić wioskę, ale nie udało mu się przemknąć przez otaczający dolinę pierścień wrogich wojsk. Ubrany w skórę zabitego zwierzołaka i zmuszony do powrotu przez plemię skavenów, stał się świadkiem całkowitego zniszczenia jedynego domu, jaki kiedykolwiek miał.

A później, przemykając wśród ruin i zgliszcz, dotarł wreszcie do dworu, łudząc się nadzieją, że może zdoła ocalić dziewczynę. Ale dom rodziny Kastringów też płonął i w jego wnętrzu nikt nie mógł przeżyć. Żaden człowiek.

Ale spomiędzy szalejących płomieni wyłoniła się nie tknięta żywiołem, przypominająca szkielet nieludzka postać. Konrad nazwał ją w myśli Czaszkolicym.

Uniósł łuk i wysłał jedną ze swoich czarnych strzał w serce stwora. Gdyby wychudzona postać była człowiekiem, zginęłaby natychmiast. Ale Czaszkolicy jedynie wyciągnął strzałę z nagiej piersi… na której nie pojawiła się krew, nie było widać rany.

Konrad odwrócił się i uciekł. On ocalał, ale nikt inny nie miał najmniejszej szansy. Był o tym przekonany.

Elyssa…

Elyssa, która była pierwszą i, jak do tej pory, jedyną miłością Konrada.

Elyssa, która nadała mu imię.

Elyssa, która odmieniła jego życie.

I która ofiarowała mu kołczan, łuk oraz strzały, a każdy z tych przedmiotów nosił na sobie tajemniczy herb. Taki sam jaki widniał na tarczy, którą obecnie posługiwał się Srebrne Oko.

Czaszkolicy musiał więc pojmać dziewczynę i dla jakichś szatańskich celów zachował ją przy życiu aż do tej chwili.

Po niepowodzeniu sprzed pięciu lat miał jeszcze jedną szansę ocalenia Elyssy.

Zapuścił się w labirynty pod Altdorfem, aby wydostać Litzenreicha i Ustnara z cel, do których zostali wtrąceni przez władze miasta. Miał dług wdzięczności wobec Ustnara, jeżeli nie wobec obydwu więźniów. Krasnolud był jedynym ocalałym członkiem grupy, która wyrwała go ze szponów Gaxara i uwolniła z więzienia, do którego wtrąciły go podstępne machinacje maga poszukującego spaczenia skavenów. Konrad jednak za późno dotarł do Litzenreicha i Ustnara. Tym razem oni znaleźli się w mocy Szarego Proroka.

Konrad był pewien, że zabił Gaxara. Ale Srebrne Oko uciekł, zabierając tarczę, z powodu której Konrad ścigał obu skavenów od Middenheimu do stolicy Cesarstwa.

Teraz jednak nie miała ona żadnego znaczenia, podobnie jak Litzenreich i Ustnar. Liczyła się jedynie Elyssa.

Chciał wrócić, popłynąć z powrotem do krypty, w której widział dziewczynę, ale prąd wody był zbyt silny i niósł go nieubłaganie wąskim przepustem. Uświadomił sobie, że to Elyssa nauczyła go pływać.

Wniosła tak wiele do jego życia, że z trudem przypominał sobie cokolwiek sprzed dnia, w którym się spotkali. Zupełnie jakby do tamtego momentu nie żył prawdziwym życiem. Była córką pana włości, a on chłopskim wyrostkiem, który pracował w gospodzie. Ocalił jej życie, zabijając zwierzołaka, który zaatakował ją na skraju lasu. W zamian za to dała mu osobowość… ale w dalszym ciągu nie wiedział, kim naprawdę był ani skąd pochodził.

Szalejący nurt nie wypełniał całkowicie tunelu i gdy Konrad wypłynął na powierzchnię starał się trzymać usta zamknięte i oddychać jedynie przez nos. Część ścieków stolicy była odprowadzana do podziemnej rzeki, ale nie była to jednak najbardziej zapaskudzona woda, w jakiej zdarzyło mu się pływać.

Nie widział niczego w ciemności i większość czasu przebywał pod wodą, obijając się o kamienie po obu stronach tunelu. Doszedł do wniosku, że lepiej narazić się na obrażenia kończyn, niż rozwalić sobie głowę o obniżające się nagle sklepienie.

Gdy po raz trzeci wypłynął, aby nabrać powietrza, zauważył, że ciemność przed nim nie jest już tak kompletna. Była noc i mógł zbliżać się do miejsca, w którym rzeka wypływała spod miasta. Skoro tak, wyjście mogła zamykać brona, rodzaj przegrody, która pozwalała swobodnie przepływać wodzie, ale jednocześnie uniemożliwiała intruzom przedostanie się do miasta systemem kanalizacyjnym. Poza tym przy wylocie kanału mogły być wystawione straże.

Przecież gdy Konrad i oficer zobaczyli, że dwie cele na dolnym poziomie wojskowego więzienia są puste, dowódca straży wydał rozkaz, by Litzenreichowi i Ustnarowi uniemożliwiono ucieczkę podziemną rzeką. I teraz zapewne wartownicy czekali na każdego, kto wyłoni się z ujścia tunelu.

Po raz pierwszy, zamiast pozwolić unosić się prądowi, podjął próbę zmniejszenia prędkości, z jaką niosła go woda. Nurt był zbyt silny, by płynąć w przeciwną stronę, ale postanowił spróbować. Zwolnił nieco, ale różnica była niemal niezauważalna. Wyciągnął na oślep rękę, w nadziei, że uda mu się złapać jakiś występ skalny i zatrzymać. W przeciwnym razie wkrótce i tak zakończy swój spływ, rzucony na kraty czy jakąkolwiek inną przegrodę zamykającą wylot tunelu.

Czerń zmieniła się w szarość i wydało mu się, że widzi zarys otworu. Gdzie są Litzenreich i Ustnar? Czy potężny nurt cisnął nimi o grubą siatkę i uderzenie odebrało im przytomność? A może prąd wody wciągnął ich pod powierzchnię i utonęli?

Szarawa plama zbliżała się coraz bardziej, w miarę jak prąd zdawał się unosić Konrada ze wzrastającą szybkością. A potem dostrzegł odległy blask. Albo na zewnątrz tunelu było już jasno, albo były to pochodnie oczekujących strażników. Obrócił się tyłem, przygotowując na nieuniknione zderzenie z metalowymi prętami stanowiącymi część systemu obronnego miasta.

I nagle znalazł się na zewnątrz tunelu. Przegradzająca podziemną rzekę krata z zaostrzonych prętów była rozerwana i wygięta na zewnątrz. Był to niewątpliwie rezultat działania magii Litzenreicha.

Teraz znajdował się w o wiele szerszej i głębszej rzece. Musiał to być Reik. Wydostał się z Altdorfu, poza obręb miejskich murów.

Ujrzał latarnie przy wylocie tunelu i trzymające je niewyraźne postacie, usłyszał głosy… i nagły okrzyk.

- Tam! Jeszcze jeden!

Zanurkował gwałtownie i strzała uderzyła w wodę tuż przy jego twarzy. Woda zmieniła tor jej lotu i grot minął ramię Konrada o parę centymetrów. Kolejna strzała przemknęła koło jego piersi. Konrad zanurzył się głębiej, zawrócił i zaczął płynąć pod prąd, w stronę miasta. Miał nadzieję, że żołnierze nie spodziewali się takiego wybiegu. Nurt nie był tak silny jak w podziemnej rzece.

Przez chwilę zastanawiał się, o co chodzi żołnierzom, ale w zaistniałej sytuacji wolał nie wdawać się z nimi w dyskusję.

Jego pierwotny plan zakładał uwolnienie Litzenreicha i Ustnara z cel, a potem wspólną ucieczkę z miasta. Nie miał powodu zatrzymywać się dłużej w Altdorfie - było mało prawdopodobne, by przebywał tu Srebrne Oko - a udzielenie pomocy w ucieczce dwóch więźniów oznaczało, że sam również nie mógł zostać.

Teraz jednak musiał powrócić, dostać się z powrotem do stolicy ; Cesarstwa, gdzie Czaszkolicy więził Elyssę.

Przestał płynąć i odwrócił się na plecy. Ostrożnie unosząc twarz ponad powierzchnię wody, złapał oddech. Był gotów w każdej chwili ponownie zanurkować. Zobaczył światła jakieś czterdzieści metrów w dole rzeki, na drugim brzegu. Chwilowo był bezpieczny i miał nadzieję, że mag i krasnolud również.

Wymknięcie się patrolowi milicji nie powinno sprawić Litzenreichowi specjalnego problemu. Chociaż on i Ustnar byli ranni, nadzy i bezbronni, znalazłszy się poza miastem, bez trudu mogli stawić czoło każdemu niebezpieczeństwu.

Konrad bardzo by chciał, aby obaj byli tu razem z nim. Byliby bardzo pożytecznymi towarzyszami w czasie wyprawy w nie znaną sieć korytarzy pod miastem. Ustnar, ze względu na swoją znajomość tuneli i umiejętność walki, Litzenreich - dzięki wiedzy magicznej.

Przez chwilę myślał o Wilku. Gdzie się obecnie znajduje? Może w Kislevie, na granicy? Czy granica nadal istnieje, czy też hordy z północy zalały już kraj? Ale gdyby sprawy ułożyły się aż tak źle, wiadomości dotarłyby już do Altdorfu i sierżant Taungar, werbując Konrada do gwardii cesarskiej, z całą pewnością wspomniałby o szykującej się kampanii.

Płynął wolno w górę rzeki. Był to chyba najlepszy sposób przedostania się do stolicy, ale mury miasta znajdowały się daleko i najwyraźniej wcale się nie zbliżały. Nurt Reiku był jednak dość silny, a Konrad czuł ogarniające go coraz większe zmęczenie, zupełnie jakby walczył z jakimś bezlitosnym przeciwnikiem. Pamiętał, że przez rzekę przerzucono pływającą zaporę, uniemożliwiającą statkom dalszą żeglugę w górę Reiku bez zezwolenia i uiszczenia należnych opłat.

Rzekę zawsze przegradzano na noc i widział, że cała ta jej część jest bardzo dobrze oświetlona. Z całą pewnością objęta była również stałym nadzorem, zwłaszcza po ogłoszeniu alarmu. Lepiej byłoby więc znaleźć jakąś inną drogę. Zaczął szukać miejsca, żeby wyjść z wody.

Jednak brzegi nie opadały do rzeki w zwykły sposób. Nawet poza murami miejskimi cały Reik był obramowany wysokimi nabrzeżami, do których cumowały statki i barki oczekujące na wpłynięcie do stolicy. Skierował się do północnego brzegu, który zdawał się mniej zatłoczony.

Chociaż zdarzyło się tak wiele, uświadomił sobie, że minęła zaledwie godzina od chwili, gdy przyszedł do koszar. Było jeszcze stosunkowo wcześnie i na jednostkach zacumowanych wzdłuż rzeki panował dosyć ożywiony ruch. Musiał uważać, aby go nie zauważyli ani nie usłyszeli ludzie pełniący wachtę na pokładach statków i łodzi.

Pomiędzy pełnomorskim żaglowcem kupieckim a skromną barką rzeczną widniała trzydziestometrowa luka i Konrad wpłynął w nią. Schwycił wystrzępioną linę, zwisającą z pachołka znajdującego się przy górnej krawędzi wysokiego na trzy metry nabrzeża. Przez kilka minut tkwił nieruchomo, unosząc jedynie głowę nad powierzchnię wody. Oparty o drewniane pale łapał oddech, rozglądając się jednocześnie wokoło i w górę, aby zorientować się, czy został zauważony. Noc była ciemna, żaden z księżyców jeszcze nie wzeszedł.

Wreszcie zaczął wychodzić z wody. W większości wypadków na taką wysokość wspiąłby się po linie w ciągu dwóch, trzech sekund. Był jednak wyczerpany, lina mokra i śliska, więc przebycie połowy drogi trwało dwa razy dłużej.

Usłyszał nad sobą głosy. Podniósł wzrok i ujrzał patrzące na niego dwie twarze. Zamarł nieruchomo w nadziei, że może go nie zauważyli w ciemnościach. Wtedy jednak lina zakołysała się lekko i zaczęła unosić. Wciągali go na górę. Właśnie miał zamiar puścić ją i ponownie schronić się w rzece, gdy któryś z mężczyzn zawołał do niego.

- Trzymaj się, stary! Wyciągniemy cię…

Mówili z nieznanym akcentem. Nie byli altdorfskimi żołnierzami - zapewne marynarzami z odległej części Imperium, którzy uznali, że Konrad wpadł do rzeki z jakiejś zacumowanej wyżej łodzi.

Zgubił but w tunelu i jedynymi przedmiotami, które mogły zdradzić jego obecny zawód, były pas i pochwa. Teraz, gdy nie miał miecza, były bez wartości. Jedną ręką rozpiął więc pas i upuścił go do wody.

- Dobrze se radzisz, stary. Zara cie wyciągniem.

Dwaj mężczyźni wyholowali go na górę i wyciągnęli ręce, aby złapać go pod pachy. Nie chcąc ryzykować, przyjął pomoc tylko jednego z nich. Gdyby to była pułapka, obezwładniliby go bez trudu. Sekundę lub dwie później był już na nabrzeżu. Marynarz puścił go i razem z kolegą spojrzeli na Konrada i wybuchnęli śmiechem..

- Dzięki - powiedział. Zatoczył się na bok, udając, że stara się złapać równowagę. - Nie mogę się przyzwyczaić, że ziemia nie rusza mi się pod nogami.

- Taa - skinął głową ten, który złapał go pod ramię. - Wiemy. Gdzie twój statek?

Konrad kciukiem wskazał w górę rzeki, w stronę miasta.

- O tam, tam. Wszystko będzie w porządku. Dzięki. Nic mi nie jest. A może chcecie się napić? Może wpadlibyśmy gdzie na jednego, co?

- Chiba kiedy indziej, stary - odparł drugi marynarz. - Widzi mi się, że masz już dosyć. Pewnie nie chcesz jeszcze raz plusnąć w te wache, no nie?

Konrad energicznie pokręcił kilkakrotnie głową.

- Nie - oświadczył. - Nie. Nie. - cofnął się nieco, zataczając z lekka. - Ale następnym razem, następnym razem ja stawiam. Dobra?

- Dobra.

Pomachał swoim ratownikom i wolno ruszył wzdłuż nabrzeża. Domyślał się, że w dalszym ciągu go obserwują, sprawdzając, czy nie zboczy z kursu i nie wleci ponownie do Reiku. Dotarł na wysokość barki, odwrócił się, pomachał do nich i ruszył dalej. Gdy obejrzał się powtórnie, nie było ich już widać.

Wyprostował się, otarł wodę z twarzy i zaczął się zastanawiać, w jaki sposób ponownie wejść do miasta. Altdorf był stolicą Cesarstwa. Nie zamykał wszystkich bram o zmierzchu. Jego obywatele wieczorem nie barykadowali się w domach z obawy przed stworami, wychodzącymi nocą na łowy. W mieście nie marnowano godzin ciemności, tak jak działo się to w wielu miejscowościach Cesarstwa. Altdorf czuł się bezpieczny, ponieważ było tam dość wojska, aby chronić ludzi przed jakimkolwiek niebezpieczeństwem.

Istotnie, Altdorf nie musiał się obawiać niczego, co mogłoby mu zagrozić spoza miejskich murów, ale Konrad odkrył, że największe niebezpieczeństwo leży pod fundamentami stolicy.

Szedł wzdłuż nabrzeża w stronę białych murów miasta, do miejsca, gdzie ostatnia potężna wieża wydawała się wyrastać z głębin rzeki. W normalnych okolicznościach nie miałby żadnych problemów z przekroczeniem bramy. Za kilka miedziaków łapówki dla wartowników marynarze, których statki cumowały w dole rzeki, wchodzili i wychodzili z Altdorfu o dowolnej porze. Najczęściej odwiedzanym przez nich miejscem była Ulica Setki Gospod, ale korzystali również z innych nocnych atrakcji, które największe miasto Cesarstwa miało do zaproponowania zarówno swoim mieszkańcom, jak i gościom.

Ostrożnie, starając się trzymać w cieniu, Konrad zbliżył się do wejścia. Odniósł wrażenie, że brama rzeczna jest lepiej strzeżona niż było to konieczne. Jej otoczenie zostało dobrze oświetlone i widać było, że oprócz zwykłej straży służbę wartowniczą pełnią również żołnierze. Kilku marynarzy z rozmaitych krajów wykłócało się, chcąc opuścić miasto, ale zanim pozwolono im na to, każdy z nich był dokładnie przesłuchany i sprawdzony.

Kilku mężczyzn nadchodzących z drugiej strony przepuszczono bez takich trudności. Milicja sprawdzała jedynie wychodzących. Najprawdopodobniej miała rozkaz znaleźć maga i krasnoluda. Gdyby Ustnar spróbował wyjść, nawet milicja nie miałaby problemu z rozpoznaniem zbiega. Konrad zastanawiał się, w jaki sposób mieli zamiar złapać czarownika. Być może na wartowni znajdował się jakiś mag, który mógł wykryć znajdującego się w pobliżu kolegę po fachu.

Gdyby nie był przemoczony do suchej nitki i miał przy sobie kilka monet, wszedłby do stolicy zupełnie bez trudu, ale ociekał wodą i nie miał ani grosza. Złota korona, otrzymana od Taungara w chwili werbunku, przepadła. Teraz, w nocy i przy zaczynających się zimowych chłodach, jego ubranie długo nie wyschnie. Już dygotał z zimna i wiedział, że musi jak najszybciej zmienić odzież.

Konrad obserwował marynarzy, których wypuszczano z miasta. Najczęściej szli grupkami, on zaś potrzebował samotnego wędrowca, ponieważ swój plan musiał zrealizować szybko i po cichu. Poza tym ten, którego wypatrywał, powinien mieć mniej więcej jego wymiary. Czekał cierpliwie. Wreszcie z bramy wyłonił się marynarz, którego wzrost i tusza wydawały się odpowiednie. Szedł bardzo wolno, starając się zachować równowagę, ale mimo wszystko zataczał się lekko.

- Skurwysyny - mamrotał pod nosem. - Altdorfskie skurwysyny - obejrzał się, popatrzył na miasto i splunął przez ramię.

- Masz zupełną rację, stary - przytaknął Konrad, wychodząc z ciemności.

- Taa - burknął pijany żeglarz. - Najpierw zabierają nam całą forsę, a potem nie chcą wypuścić z tego przeklętego miasta.

- Jasne - oznajmił Konrad i objął mężczyznę za ramiona.

- Jesteś cały mokry - zauważył marynarz, próbując się uwolnić, Konrad podniósł rękę, zakrył dłonią usta mężczyzny, aby go uciszyć, a potem wciągnął go w mrok. Żeglarz próbował się bronić, ale na próżno. Otrzymał szybkie uderzenie zaciśniętą pięścią w głowę i znieruchomiał. Sekundę później leżał już na ziemi. Jeszcze pół minuty i Konrad rozebrał go z wierzchniej odzieży. Potem sam szybko zerwał z siebie ubranie i nałożył koszulę, kurtkę, spodnie i buty pijanego marynarza.

Przekonał się, że mężczyzna mówił prawdę. W Altdorfie dokładnie oczyszczono go z pieniędzy. Konrad zapiął klamrę marynarskiego pasa i obejrzał przypięty do niego sztylet. Miał krótkie, wąskie ostrze i zapewne właściciel używał go do patroszenia ryb. Odciął z nowej kurtki metalowe guziki. Udając monety, powinny mu; pomóc dostać się do miasta. Miał nadzieję, że strażnicy nie będą mieli ochoty ścigać go z powodu kilku groszy. Gdyby jednak okazało się inaczej, tym gorzej dla nich.

- Dzięki, kolego - szepnął do leżącego marynarza. - W Altdorfie wszyscy jesteśmy skurwysynami.

Naciągnął mocniej czapkę na mokre włosy i podszedł do bramy, ściskając w dłoni trzy lśniące, metalowe guziki. Odzież leżała na nim w miarę dobrze, chociaż buty były luźne i ocierały kostki nóg. Wartownik w bramie ledwo spojrzał na Konrada i gestem kazał mu iść dalej.

- Jakoś nie zgarniacie dzisiaj zbyt wiele, Haraldzie - usłyszał żołnierza, zwracającego się do jednego z wartowników.

- Szkoda, że wy, chłopaki, nie możecie postać tu każdej nocy - odparł wysoki mężczyzna z mosiężną odznaką. - Ale przypuszczam, że gdybyście to robili, wojacy, sami zaczęlibyście brać swoją działkę.

Konrad minął obu oficerów i znalazł się ponownie za murami Altdorfu.

Rozdział drugi

Konrad zdawał sobie sprawę, że jedynym sposobem powrotu do podziemnej jaskini, w której widział Elysse i Czaszkolicego, jest powtórne przebycie tej samej trasy. Wiedział, że jeśli nawet odnajdzie drogę do jaskini, na pewno dawno już ich tam nie będzie, ale musiał podjąć tę próbę.

Oznaczało to, że musi wrócić do budynku dowództwa, a stamtąd zejść na dół przez wojskowe więzienie. Spodziewał się, że w koszarach będzie panowało zamieszanie. Być może zwierzołaki, które słyszał w tunelu, spróbowały nawet przedrzeć się do stolicy.

Gdy dotarł do bramy, przez chwilę obserwował, stojąc ukryty w cieniu. Odniósł wrażenie, że panuje tu taki sam spokój jak w czasie jego pierwszego przybycia na kwaterę. Dwaj piechurzy pilnowali otwartej bramy, ale stali oparci o mur i rozmawiali ze sobą po cichu. Wszystko wskazywało na to, że nikt w pełni nie uświadomił sobie znaczenia tego, co się stało.

Zbiegło dwóch więźniów, a oficer, który odkrył ucieczkę, wyruszył na ich poszukiwania, wydawszy uprzednio rozkazy, żeby pilnowano wszystkich wyjść z miasta. Oficer jednak nie żył, a wiadomość o jego śmierci mogła jeszcze tu nie dotrzeć. Może przypuszczano, że w dalszym ciągu ściga zbiegów, podążając za nimi przez podziemny labirynt. A jeżeli odnaleziono jego ciało, nie natrafiając na żaden ślad stworów, uznano, iż został zamordowany przez Litzenreicha i Ustnara.

Gdyby bowiem wiedziano, że oficer padł ofiarą skavenów, a horda stworów Chaosu jest tak blisko, wtedy koszary byłyby postawione na nogi i wszystkie siły wojskowe Altdorfu szykowałyby się do wzięcia udziału w wyprawie przeciwko podstępnym najeźdźcom.

Infiltracja skavenów wciąż była tajemnicą, nikt o niej nie słyszał. Wydawać się mogło, że wie o niej tylko Konrad. Może to i lepiej. W pojedynkę będzie miał chyba większą szansę odnalezienia Elyssy. Wielka wyprawa odwetowa niewątpliwie wywołałaby przedwczesny alarm i ci, w których niewoli znajdowała się dziewczyna, mieliby wystarczająco dużo czasu, aby uciec ze swoją zakładniczką.

Konrad musiał przedostać się pod miasto przez lochy pod koszarami. Tam również mógłby się zaopatrzyć w niezbędną broń i zbroję. Poprzednio nie miał kłopotów z wejściem do koszar, ale wtedy ubrany był w mundur gwardii cesarskiej, a na hełmie powiewał mu szkarłatny oficerski pióropusz. Teraz jednak jego cywilna odzież wyglądała o wiele mniej imponująco.

Zdjął czapkę i wetknął ją do kieszeni. Jego włosy były ścięte tak krótko, że już zdążyły wyschnąć, a tego rodzaju fryzura dobrze pasowała do ascetycznego wyglądu typowego dla kadry oficerskiej altdorfskich pułków. Konrad zbliżył się ukradkiem do kwatery głównej milicji. Teraz cofnął się do miejsca, w którym nie był już widoczny od strony wejścia, a potem wyprostował się i stukając obcasami tak głośno, jak potrafił, ruszył zdecydowanym krokiem w stronę bramy.

- Baa…czność! - rozkazał.

Słysząc rozkaz, dwaj wartownicy wyprężyli się, gdy Konrad wyłonił się z mroku.

- Na wprost patrz! - polecił.

Obydwaj patrzyli obok niego, trzymając w wyprostowanych prawych rękach halabardy pochylone dokładnie pod tym samym kątem. Konrad przeszedł między nimi przez bramę i przeciął dziedziniec, kierując się w stronę ceglanego budynku wartowni.

Kolejny wartownik stał przy drzwiach i uważnie obserwował Konrada zbliżającego się do niego pewnym krokiem.

- Kto idzie? - zapytał, kładąc dłoń na rękojeści miecza.

- Panie! - warknął Konrad. - Zwracaj się do mnie „panie”, albo ukarzę cię za bezczelność.

- Panie! - powtórzył strażnik, stukając obcasami. Zerknął w stronę wartowni.

Był to ten sam żołnierz, który pełnił służbę wtedy, gdy Konrad przybył tu po raz pierwszy.

- Spocznij - rzucił łagodniejszym tonem Konrad. - Oczekuje mnie twój dowódca.

Gdy zrównał się ze strażnikiem, ten odwrócił się, żeby go przepuścić.

- Znam cię! - powiedział nagle.

Był bardzo spostrzegawczy. Rozpoznał Konrada w słabym świetle, mimo że miał on wtedy na sobie zupełnie inną odzież i jego twarz częściowo przesłaniał hełm.

Wartownik zdążył do połowy wydobyć miecz z pochwy, ale Konrad trzymał już w dłoni sztylet marynarza. Korpus strażnika chroniony był pancerzem oraz kolczugą, więc ręka Konrada wystrzeliła do góry, zadając pchnięcie w gardło. Nie miał czasu na półśrodki. Strażnik zginął, ponieważ zbyt dobrze pełnił służbę… i ponieważ nie był wystarczająco szybki.

Konrad zacisnął dłoń na ustach żołnierza, aby uciszyć jego ostatni okrzyk, i podtrzymał osuwające się na ziemię ciało. Potem wyjął ofierze miecz z ręki. Trzymając w jednej ręce miecz, a w drugiej sztylet, przebiegł przez drzwi wejściowe.

- Gunther? Co się dzieje?

Konrad dostrzegł wewnątrz budynku najpierw jedną postać w zbroi, zmierzającą w stronę wejścia, a potem następną. Był pewien, że upora się z obydwoma, zanim zorientują się, co się dzieje, ale nie wiedział, ilu jeszcze żołnierzy jest w środku. Chciał przedostać się bezgłośnie, przemknąć niepostrzeżenie przez koszary i dostać się do położonych w dole tuneli. Gdyby nawet przedarł się przez tak wielu przeciwników, stałby się zwierzyną, a nie myśliwym. Sprawa była już przegrana, należało się wycofać.

Machnął mieczem, przecinając linę, podtrzymującą wiszącą nad wejściem lampę oliwną. Gdy spadła na ziemię, kopnięciem posłał ją w głąb wartowni. Tam rozleciała się na kawałki, oblewając płonącą cieczą podłogę i ściany. W ciągu kilku sekund pojedynczy płomień przerodził się w szalejący pożar. Konrad odwrócił się i popędził w stronę głównej bramy. Dwaj wartownicy zaczęli rozglądać się wokoło.

- Pali się! - wrzasnął, biegnąc w ich stronę. - Pali się!

Żołnierze rzucili się w stronę ognia. Jeden z nich nagle zatrzymał się i krzyknął w stronę kolegi, który również się zawahał.

- Zostańcie na posterunkach! - zawołał Konrad. - Ogłoszę alarm.

Zanim zdołali wrócić, podjąć decyzję i zagrodzić mu drogę, Konrad przebiegł obok nich i znalazł się na placu przed bramą. Nie zwalniał tempa do chwili, gdy znalazł się w odległości kilku przecznic. Dopiero wtedy oparł się o mur piekarni i rozejrzał. Nie było śladu pościgu, ale widział chmurę gęstego, czarnego dymu unoszącego się wolno w ciemne niebo.

Zastanawiał się, co robić dalej.

Musiał pozostać w Altdorfie ze względu na Elyssę. Jedynym znanym mu miejscem w stolicy był Pałac Cesarski. Mógłby powrócić i dalej służyć w cesarskim elitarnym oddziale wojskowym udając, że wydarzenia kilku ostatnich godzin nie mają żadnego związku z jego osobą.

Konrad ruszył w powrotną drogę do koszar gwardii cesarskiej. Wybrał okrężną, dalszą trasę przez most Karla-Franza, prowadzący do południowej części miasta. Wciąż zaciskał w dłoni miecz wartownika. I nagle uświadomił sobie, że w obecne tarapaty wpędziła go broń innego poległego żołnierza.

Gdy wziął udział w szturmie na fortecę skavenów położoną głęboko pod Middenheimem, walczył mieczem należącym do jednego z żołnierzy miasta-fortecy - tego, którego zabił. Gaxar i Srebrne Oko uciekli z podziemnej kryjówki, zabierając ze sobą więźnia, który według Litzenreicha był sobowtórem samego cesarza.

Konrad wiedział, że Gaxar potrafił tworzyć ożywieńców, będących idealnymi replikami ludzi, ponieważ sam stoczył pojedynek z taką właśnie kopią - dziełem Szarego Maga. Jeżeli Gaxar rzeczywiście stworzył replikę Karla-Franza, uczynił to z jednego tylko powodu. Aby dokonać zamiany na tronie Cesarstwa…

Litzenreich stwierdził wówczas, że Gaxar musi udać się do Altdorfu poprzez podziemia skavenów, labirynt tuneli, który łączył wszystkie miasta i miasteczka, nękane przez szczuroludzi. Tą samą drogą chciał powędrować Konrad, aby odnaleźć Srebrne Oko, a zwłaszcza jego tarczę z herbem, który znajdował się na łuku, kołczanie i strzałach. Konrad był przekonany, że tajemniczy złoty symbol - pięść w pancernej rękawicy pomiędzy dwiema skrzyżowanymi strzałami - ma niezwykłe znaczenie. Uważał, że gdyby zdołał dowiedzieć się czegoś o tych fragmentach uzbrojenia, a może nawet ustalić tożsamość ich poprzedniego właściciela, rozwiązałby zagadkę własnego pochodzenia.

Zdarzenia w Middenheimie zmusiły również Litzenreicha do opuszczenia Miasta Białego Wilka. Wyruszył do Altdorfu, aby kontynuować badania nad zastosowaniem spaczenia. W rezultacie Konrad, Litzenreich i Ustnar, jedyny pozostały przy życiu członek krasnoludzkiej służby maga, przybyli do Altdorfu tym samym dyliżansem. Ale po przyjeździe krasnolud i czarownik natychmiast zostali aresztowani za złamanie cesarskiego prawa.

Używanie spaczenia było zakazane, chyba że robiono to w służbie Cesarstwa. Karą była śmierć i z Middenheimu wysłano wiadomość, że na wolności znajdują się dwaj niebezpieczni przestępcy. Nie było nakazu aresztowania Konrada, ponieważ nikt nie wiedział, że towarzyszy Litzenreichowi, a nikomu poza tą trójką nie udało się przeżyć bitwy w zorganizowanej przez Gaxara rafinerii spaczenia. Ale sierżant Taungar z gwardii cesarskiej zauważył, że Konrad ma miecz z symbolem wilczego łba oznaczającym, że broń pochodzi z middenheimskiego pułku. Taungar znał Konrada z czasów, gdy razem walczyli w Kislevie, podczas oblężenia Praag. Sierżant wiedział, jak doskonałym wojownikiem jest Konrad i chciał go zwerbować do gwardii cesarskiej jako instruktora. W zamian obiecał zachować dyskrecję w sprawie middenheimskiego miecza.

Takie rozwiązanie odpowiadało Konradowi. Musiał zatrzymać się w Altdorfie, ale nie miał zamiaru przebywać w szeregach gwardii zbyt długo.

Wydawało się również, że niewiele dłużej potrwa jego przynależność do straży przybocznej cesarza.

Miecz strażnika był funkcjonalną bronią, może jedynie trochę za ciężką i nie najlepiej wyważoną. Nie mógł się równać z klingą, którą walczył w podziemiach Middenheim, ani z mieczem gwardii cesarskiej, który pękł, gdy podważał ostatni gwóźdź, którym przybito Ustnara do ziemi.

Na moście było pusto. Konrad przechylił się nad balustradą i upuścił oręż wartownika w ciemne wody Reiku. Nie cierpiał być bez broni, ale ponieważ nóż marynarza również przestał być użyteczny, postąpił z nim tak samo. Wyciągnął czapkę z kieszeni kurtki i nałożył ją na głowę. Może, jeżeli ktoś go zauważy, pomoże ona ukryć jego tożsamość.

Gdy naciągał wełnianą czapkę niemal na same oczy, spostrzegł krew na prawej ręce i przedramieniu. Należała do wartownika. Zdjął kurtkę i najlepiej jak potrafił wytarł skórę rękawem, plując na grzbiet dłoni, aby zmyć zaschniętą krew, a potem rzucił kurtkę przez balustradę mostu. Luźne buty za bardzo hałasowały, więc także wylądowały w rzece.

Bruk był lodowato zimny i para oddechu unosiła się przed nim chmurą, gdy ponownie ruszył w stronę pałacu. Potężny budynek był czarnym cieniem na nocnym niebie, a sylwetka wieży rysowała się ostro na tle otaczających ją gwiazd.

Wejście do koszar, w których służył, mogło być bardziej kłopotliwe niż dostanie się do wojskowej kwatery głównej. Mógł bez problemów przejść przez bramę, ale wtedy musiałby tłumaczyć, co się stało z jego mundurem. Wychodząc kilka godzin temu nie planował powrotu, a więc teraz musiał sprawiać wrażenie, że w ogóle nie opuszczał kwatery. Nie miał przepustki i nigdzie nie rejestrowano jego wyjścia. Wartownicy, którzy widzieli jak przechodził przez bramę, nie podejrzewali, że wychodzi bez zezwolenia. Nie musieli więc meldować o tym fakcie, a jeżeli dopisze mu choć trochę szczęścia, nikt nie będzie ich przesłuchiwał.

Idąc na bosaka, Konrad czuł się tak, jakby cofnął się do czasów, gdy w jego życiu jeszcze nie było Elyssy. Nadal bez trudu zamieniał się w cień wśród cieni i umiał poruszać się cicho, niewidocznie. Dzięki temu karczmarz, u którego wtedy służył, nigdy nie orientował się, gdzie jest jego posługacz. Potem, przez pięć lat pracy dla Wilka, nauczył się również umiejętności maskowania i podstępów niezbędnych, by przeżyć w Kislevie, na granicy pomiędzy ludzkością a nieludzkością.

Konrad często przenikał przez stanowiska wroga i chociaż wrogowie byli podludźmi, ich zmysły często przewyższały ludzkie. Nazywano ich zwierzołakami, ponieważ nie dysponowały żadnymi szlachetnymi cechami rodzaju ludzkiego, ale były czujnie jak bestie. Lepiej widziały w ciemnościach, słyszały niemal niesłyszalne dźwięki, ich węch wyczuwał najsłabszy nawet zapach przeciwnika. Tę ostatnią przewagę niwelowano tłumiąc go innym, bardziej intensywnym odorem. Nie raz Konrad ukrywał swoje człowieczeństwo pod zapachowym kamuflażem zwierzęcej krwi.

Tej nocy jego przeciwnik nie miał tak wyostrzonych zmysłów. Strażnicy w pałacu byli tylko ludźmi, a poza tym jego kolegami. Ale gdyby popełnił błąd i dał się zauważyć, mógł się spodziewać tylko jednego. Na intruza czekał bełt wystrzelony bez ostrzeżenia z kuszy.

Gdy po raz pierwszy znalazł się w obrębie murów fortecy, przede wszystkim zbadał cały system obrony. Ta wiedza mogła się przydać, gdyby zaistniała konieczność opuszczenia tego miejsca w pośpiechu. Znał już wszystkie stanowiska wartowników, wszystkie baszty obronne, wszystkie punkty obserwacyjne. Pory patroli często ulegały zmianie, także zmiany wart przeprowadzano w nieregularnych odstępach czasu. Kiedy kilkakrotnie wyprawiał się, aby zbadać Altdorf, wychodził z pałacu własnymi, nieoficjalnymi drogami. Tym razem sytuacja wyglądała nieco inaczej. Wartownicy mieli zapobiec wtargnięciu intruzów, a nie wyjściu jednego z ich grona.

Tej nocy nie mogło się zdarzyć nic, co zakłóciłoby rutynowe obchody patroli w obrębie cytadeli. Nic, co wzbudziłoby jakiekolwiek podejrzenia. Nie wolno mu było w żaden sposób zwrócić na siebie uwagi straży - ich służba musiała pozostać zwykłą rutynową sprawą - jak do tej pory.

Przez jakiś czas obserwował główne wejście. Przyglądał się uważnie, gdy zatrzymano do kontroli dyliżans z ubranymi w liberię woźnicą i pocztylionem. Ruch był obecnie bardzo niewielki, ponieważ cesarz przebywał z wizytą w Talabheim. Konrad wiedział, że gdyby monarcha znajdował się w pałacu, pojazdy przyjeżdżałyby i wyjeżdżały aż do późnych godzin nocnych, a ambasadorzy, arystokraci, dworzanie, kupcy i służba kręciliby się, spełniając swoje obowiązki lub poszukując przyjemności.

Wartownicy porozmawiali z woźnicą i pocztylionem, otworzyli drzwi pojazdu, zasalutowali i sprawdzili dokumenty pasażerów. Jeden z nich obejrzał spód dyliżansu, zanim w końcu strażnicy pozwolili mu przejechać przez dziedziniec. Widząc jak przeprowadzana jest kontrola, Konrad zrezygnował z tego sposobu przedostania się do środka. Ale do cytadeli można było przedostać się wieloma innymi drogami, nie tylko przez bramy.

Wszystko sprowadzało się do wspinania i skoków, czekania i skradania się. Konrad wspinał się więc po zewnętrznej części muru pomiędzy dwiema basztami obserwacyjnymi, gdzie miał największe szanse przedostać się nie zauważony. Wdrapywał się wolno, sprawdzając każdy chwyt, każde miejsce, w które wczepiał się czubkami palców stóp. Wreszcie błyskawicznie przeskoczył przez parapet i wylądował na położonym niżej dachu stajni. Tutaj, leżąc nieruchomo na gontach, poczekał, aż strażnicy przejdą z jednego końca muru na drugi. Następnie wolno przedostał się przez dalsze dachy. Wspinał się na nie i ześlizgiwał w dół, kryjąc się za kominami, aż wreszcie zszedł na dół i przez strzelnicę przemknął do sali, w której był zakwaterowany.

Chociaż miał ten sam stopień, co inni rekruci, ze względu na przydzielone stanowisko instruktora walki i w uznaniu jego zasług wojskowych, Konradowi wyznaczono osobną niszę sypialną. Dostał się do niej nie zauważony przez nikogo, ale wciąż nie mógł pozwolić sobie na odpoczynek. Utracił miecz, hełm, zbroję, mundur i teraz musiał zająć się uzupełnieniem tych braków.

* * *

- Tyle lat służę w gwardii imperialnej, ale nigdy nie widziałem takiego apelu.

Taungar chodził tam i z powrotem, patrząc z niedowierzaniem na żołnierzy ustawionych na dziedzińcu pałacowym do porannego przeglądu.

- Zdarzało się, że moi ludzie tracili hełmy, gubili bluzy albo portki. Bywało, że przepadały im ostrogi. Od czasu do czasu któryś gubił prawie wszystko. Zapodziewały im się miecze, lance, sztylety, rękawice, buty, napierśniki, tarcze czy konie. Ale nigdy, nigdy nie zdarzyło mi się, aby tak wielu moich ludzi utraciło w tym samym czasie tak wiele przedmiotów! Brakuje całego, kompletnego munduru. Czy sam sobie odszedł? Czy to Dzień Błaznów? Na pewno nie. A nawet gdyby był, gwardia cesarska nie jest miejscem na urządzanie sobie kretyńskich dowcipów. Wcale mnie to nie bawi. I każdy, kto utracił choćby jeden kawałek galonu nie będzie śmiał się przez miesiąc! Dostanie zakaz opuszczania koszar, prace poza kolejnością i utraci miesięczny żołd - skoro ma taki talent do tracenia rzeczy. A poza tym, będzie musiał odkupić wszystko, co zgubił. Jak można od was oczekiwać, że ochronicie cesarza, skoro nawet nie potraficie upilnować mundurów, które łaskawie pozwolił wam nosić? Wy bezużyteczna bando niekompetentnych idiotów. Nie mam pojęcia, po co w ogóle pozwolono wam zaciągnąć się do gwardii. Nie nadajecie się nawet do służby w armii. Nie nadajecie się nawet do miejskiej straży.

W swoim nowym mundurze Konrad patrzył obojętnie przed siebie, gdy Taungar przechodził przed nim, opieprzając ponad połowę swoich podkomendnych. Nie miał możliwości dotrzeć do magazynu kwatermistrza i zdobyć w nim brakujące umundurowanie i broń. Zamiast tego musiał skonfiskować wszystko, co mu było potrzebne u innych żołnierzy w sali sypialnej koszar - parę butów od jednego, pas od drugiego i tak dalej. W rezultacie skompletował całe oporządzenie. Wiele czasu zajęło mu upewnienie się, że wszystko dobrze na nim leży. Gdyby byli bardziej czujni, Konradowi nie udałaby się ta sztuczka, a oni uniknęliby kary. Wojskowa sprawiedliwość była subiektywna i surowa. Tylko tego mógł się spodziewać każdy, kto zaciągnął się do wojska. Być może będzie to dla nich pożyteczna lekcja. Uświadomią sobie, że nigdy nie powinni czuć się bezpieczni bez względu na to, gdzie się znajdują i że nigdy nie powinni nikomu ufać.

Wszyscy stali w szyku, na baczność, bez napierśników, spodni czy też innych utraconych elementów wyposażenia. O świcie w koszarach zapanowało straszliwe zamieszanie, gdy przed świtem gwardziści zaczęli ubierać się po ciemku. Ci, którzy pierwsi zauważyli, że coś im zginęło, próbowali zdobyć brakujące elementy wyposażenia u mniej spostrzegawczych kolegów i wybuchło kilka bójek. Zaczęły się poszukiwania, ale bez rezultatów. Bo też i niczego nie można było znaleźć - Konrad wszystko miał na sobie.

- Ubiegłej nocy wojsku udało się podpalić własną wartownię - ciągnął dalej Taungar. - Gdybyście wy byli na ich miejscu, przypuszczam, że udałoby się wam spalić cały pałac! Z ich więzienia zbiegło dwóch więźniów, wartownik nie żyje, a oficer zaginął.

Taungar zatrzymał się przed Konradem.

- Twierdzą, że odpowiedzialność za wszystko, co się stało, ponosi członek gwardii cesarskiej - hełm Konrada nie był w stanie zasłonić wszystkich świeżych ranek i zadrapań na jego twarzy. Sierżant wpatrywał się w niego przez chwilę i dodał - Ale oczywiście wojacy kłamią, żeby ukryć własną nieudolność.

A więc nie znaleziono poległego oficera i nie została przekazana żadna wiadomość o skavenach lub jakichś innych bestiach z piekła rodem gnieżdżących się w podziemiach Altdorfu. Nawet stolica Cesarstwa nie była bezpieczna przed tymi spłodzonymi przez ciemność stworami. A może właśnie ze względu na swoją stołeczność Altdorf stał się głównym ośrodkiem działań Chaosu?

Miasto stało się stolicą Sigmara, gdy dwa i pół tysiąca lat temu zjednoczył on osiem zwalczających się ludzkich plemion. Wtedy nazywało się Reikdrof. W dalszym ciągu pozostawało sercem Cesarstwa - a najszybszym sposobem zabicia większości istot było zadanie im ciosu w serce. A to oznaczało zamach na samego cesarza, Karla-Franza z domu Wilhelma Drugiego.

Może teraz, gdy cesarz znajdował się poza stolicą, nie było bezpośredniego niebezpieczeństwa. Jeżeli Gaxar zamierzał zastąpić Karla-Franza stworzonym przy pomocy swojej nekromantycznej sztuki sobowtórem, po śmierci Szarego Maga najprawdopodobniej zaniechano realizacji jego planu. Wszak Gaxar był jedyną istotą, która potrafiła kontrolować tego stwora, który teraz zapewne utracił już pozory życia. Litzenreich na pewno wiedziałby, jak przestawia się sytuacja. Swego czasu mag zapowiadał, że ma zamiar pokrzyżować Gaxarowi plan umieszczenia na tronie ożywionego czarami uzurpatora. Czarownik i Szary Prorok byli odwiecznymi wrogami.

Zabity przez Konrada wartownik był jedynym człowiekiem, który mógłby go rozpoznać. Ani strażnicy przy bramie, ani towarzyszący mu żołnierz i oficer w lochach nie mieli czasu ani okazji, aby przyjrzeć mu się dokładniej. W każdym razie wszystko wskazywało na to, że cesarska gwardia nie potraktowała poważnie wysuniętych przez wojsko oskarżeń. Obie te formacje nie żywiły do siebie szczególnej sympatii.

Ale Taungar patrzył na Konrada tak, jakby podejrzewał, że jego podwładny miał jakiś związek z wydarzeniami minionej nocy.

- Wszyscy regulaminowo ubrani - polecił sierżant, ponownie rozpoczynając swoją wędrówkę tam i z powrotem wzdłuż szeregu - jeden krok wystąp!

Konrad i siedmiu gwardzistów wykonało rozkaz.

- Ty, ty i ty, za mną biegiem marsz!

Konrad wraz z dwoma towarzyszami ruszył za sierżantem. Okazało się, że zostali członkami pocztu, który wspinał się dwieście stóp na przedostatni poziom pałacu, na ostatni bastion, gdzie - wysoko nad miastem, nad całym państwem - co ranka rozwijano cesarskie sztandary. W czasie całej dotychczasowej służby Konrada jeden z drzewców zawsze pozostawał pusty. Był to złocony maszt flagowy, na którym podnoszono osobisty sztandar władcy, gdy ten przebywał w swojej rezydencji.

W tym miejscu, nad którym górowało jedynie stanowisko obserwacyjne na wieży, miało się u stóp całe rozpościerające się w dole miasto. Konrad widział wojskowe koszary, choć nie dostrzegł już żadnego śladu pożaru. Ujrzał Reik i bramę w białych murach obronnych, przez którą powrócił do Altdorfu. Spoglądał ponad czerwonymi dachami murów i przez chwilę zastanawiał się, jak daleko do tej pory zdołali uciec Litzenreich i Ustnar.

Miał wrażenie, że gdyby się pochylił, mógłby podnieść znajdujące się w dole budynki, jak domki dla lalek, i zobaczyć, gdzie Czaszkolicy ukrył Elyssę.

Gdy uroczystość dobiegła końca i ostatnie nuty trąbki herolda wciąż odbijały się echem od widniejącej nieopodal kopuły katedry Sigmara, dowódca warty poprowadził żołnierzy spiralnymi schodami z powrotem w dół.

Taungar i Konrad jako ostatni zaczęli tę długą wędrówkę i gdy przez chwilę byli sami, sierżant oznajmił:

- Będę dziś wieczorem w „Wypoczynku Wędrowca”.

Rozdział trzeci

Słowa Taungara nie były rzuconym mimochodem zaproszeniem towarzyskim. Sierżanci i szeregowcy nie nawiązywali przyjaźni, a „Wypoczynek Wędrowca” nie był knajpą, którą zazwyczaj odwiedzaliby członkowie gwardii cesarskiej. Konrad ubrany był tak jak w chwili przybycia do Altdorfu i miał przepustkę pozwalającą mu na opuszczenie koszar na cały wieczór. Szedł do gospody okrężną drogą, aż przez mosty: najpierw Sigmara, a potem Oswalda Bohatera. Przechodząc przez pierwszy z nich, wyrzucił resztę marynarskiej odzieży, którą po powrocie do koszar ukrył w sienniku. Wreszcie dotarł do karczmy.

Lokal nie różnił się od tysięcy innych karczm. Był zatłoczony i gwarny, wszędzie słyszało się rozmowy, śmiechy i kłótnie. Ściany oraz sufit czarne były od odkładającej się przez dziesięciolecia sadzy, a powietrze przesycał zapach ale, kwaśny odór zwietrzałego piwa rozlewanego i wsiąkającego przez lata w podłogę, a także uderzający do głowy chmielowy aromat świeżego piwa, które wciąż warzono za salą dla gości.

Początkowo nie zauważył Taungara, pomyślał więc, że sierżant jeszcze nie przyszedł. W końcu zobaczył go siedzącego w kącie. Przez moment miał jednak wątpliwości, czy rzeczywiście jest to jego dowódca. Niektórzy po zdjęciu zbroi wyglądali na mniejszych, ale nie Taungar. Nie był wprawdzie wysokim mężczyzną, ale dobrze zbudowanym i umięśnionym. Cywilna odzież dziwnie nie pasowała do jego wyglądu i pokrytej szramami twarzy. Mógł się ubrać jak doker albo robotnik, wybrał zaś strój bogatego kupca. Miał na sobie dobrze skrojoną kurtkę z filcu, dopasowane do niej spodnie, koszulę z niebieskiej satyny i żółtawy jedwabny szalik owinięty wokół szyi, spięty złotą spinką o jakimś skomplikowanym wzorze. Obcięte niemal tak samo krótko jak u Konrada siwe włosy były staranie wyszczotkowane. Na biodrze wisiała pochwa ze sztyletem o maksymalnej długości klingi, na jaką zezwalano cywilom. Rękojeść sztyletu sprawiała wrażenie wykonanej ze srebra.

Palił fajkę, a na stole stał przed nim prawie pełen puchar wina. Konrad skinął głową na znak, że go poznaje i miał zamiar zawrócić w stronę beczek w drugim kącie sali, ale Taungar przywołał go skinieniem głowy.

- Dziewko! - ryknął, jakby musztrował swój oddział.

Konrad usiadł naprzeciwko swojego sierżanta. Po kilku minutach przez tłum przecisnęła się młoda dziewczyna, z trudem trzymając w rękach tacę zastawioną kuflami pełnymi piwa. Postawiła ją przed nimi na stole.

Mogła mieć najwyżej jakieś dwanaście lat, prawie białe włosy a w jej wyglądzie było coś, co przypominało Konradowi osobę, o której wolałby nie pamiętać. Gdy stawiała przed nim kufel, jej łagodne, orzechowe oczy dostrzegły, że ją obserwuje. Uśmiechnęła się. Taungar zapłacił, a ona podniosła tacę i ruszyła dalej.

Jej uśmiech był taki sam jak Krysten - ciepły, uczciwy, ale również kpiarski.

Krysten, którą niemal kochał, którą opuścił, gdy wyjechał z kopalni w poszukiwaniu świątyni krasnoludów. Schwytana wówczas przez armię najeźdźców z północy być może już nie żyła. Miał tylko nadzieję, że umarła szybko i bez cierpień. Nagle uświadomił sobie, jak bardzo ją kochał.

Konrad podniósł kufel i jednym haustem opróżnił go do połowy.

Taungar obserwował go przez chwilę, aż wreszcie się odezwał:

- Czy chciałbyś mi powiedzieć, co się stało?

Konrad wzruszył ramionami.

- Nie musisz nic wyjaśniać, ale może będę w stanie ci pomóc.

Konrad spojrzał na niego. Taungar był weteranem wielu kampanii, przeżył więcej niż Konrad mógł sobie wyobrazić. Służył we wszystkich zakątkach Imperium, walczył i zwyciężał wszelkiego rodzaju przeciwników. Ludzi i innych. Konrad rozejrzał się wokoło, przyglądając się siedzącym w karczmie gościom. Niektórzy z nich znajdowali się w zasięgu głosu.

- Najlepszym miejscem do prowadzenia rozmów, których treść powinna zostać w tajemnicy, jest takie, w którym panuje hałas - stwierdził Taungar. - A najlepszym miejscem dla tych, którzy pragną być nie zauważeni, jest takie, gdzie jest pełno ludzi. A więc?..

Konrad wypił jeszcze jeden łyk piwa.

- Chaos - oznajmił cicho i Taungar pokiwał ze zrozumieniem głową.

Często używane słowo, ale niewielu rozumiało jego sens - nawet Konrad nie był pewien jego prawdziwego znaczenia. Zresztą większość ludzi w ogóle się nim nie interesowała. Zajęci swoimi codziennymi sprawami, nawet nie podejrzewali jego istnienia i nie zdawali sobie sprawy z jego wpływu na ich życie i cały świat.

- Jest tutaj - dodał Konrad. - W Altdorfie.

Taungar pociągnął ze swojej fajki i wypuścił dym pomiędzy zębami.

- Wiem o tym - rzekł.

- Od jak dawna? Od Praag?

- Jeszcze wcześniej. I rozpoznałem wrogie siły, które przewodziły oblężeniu. Niemal zginąłem. Jestem podobny do ciebie. Obaj żyjemy na krawędzi śmierci. Byłem w armii, która przełamywała oblężenie i niewiele brakowało, a nie przeżyłbym tej akcji. Czasem wyobrażam sobie, że rzeczywiście nie żyję, że od tamtych czasów jestem duchem. - Taungar uśmiechnął się na tę myśl i wypił łyk wina. - Kiedy człowiek się starzeje, coraz bardziej uświadamia sobie, że jest śmiertelny, Konradzie. Gdy byłem młodszy, często ryzykowałem, walczyłem, nie przejmując się swoim losem - wypił kolejny łyk i odstawił puchar.

- Wiem o Chaosie - ciągnął dalej. - Jakieś dwadzieścia lat temu byłem jednym z tych, którzy poszli do zamku Drachenfels, aby uprzątnąć bałagan. Wstąpiłem do gwardii cesarskiej, żeby walczyć za cesarza - to były czasy Luitpolda - aby bronić jego i Cesarstwa. Byłem młody i niewinny, ale wyrosłem z jednego i drugiego. Wszystkie moje poglądy o tym świecie uległy całkowitej zmianie, gdy znaleźliśmy się w Szarych Górach i natknęliśmy na nieprawdopodobne stwory, jakie żyły w twierdzy wielkiego maga. Torturowaliśmy je, wieszaliśmy, paliliśmy, ale nie byliśmy w stanie usunąć ich z pamięci. Były wyjątkowo koszmarne: bardziej zwierzęce niż zwierzęta, gorsze niż złe. Były całkowitym zaprzeczeniem wszystkiego, co ludzkie. Były Chaosem.

- I są tutaj, w Altdorfie - rzekł Konrad. - Spiskują przeciwko miastu.

- Zawsze spiskuje się przeciwko cesarzowi - odparł bardzo spokojnie Taungar.

- Skaveni chcą go zastąpić sobowtórem.

- Nie może być gorszy niż Karl-Franz.

Konrad spojrzał na Taungara ze zdziwieniem. Nie była to reakcja, jakiej można by się spodziewać po członku gwardii cesarskiej. Wspomniał o spisku Gaxara tylko dlatego, bo potrzebował pomocy Taungara, która niewiele miała wspólnego z ochroną Karla-Franza. Miał nadzieję, że Taungar zechce go wesprzeć. Potrzebny był mu ktoś, kto zna Altdorf i wiedziałby, w jaki sposób odnaleźć ukryte przejścia pod miastem.

- Czy cesarz coś dla mnie zrobił? - zapytał Taungar, zauważywszy zdziwioną minę Konrada. - Służyłem mu wiernie przez ćwierć wieku, ale wciąż jestem sierżantem. Kobaltowy pióropusz jest wszystkim, co osiągnę, ponieważ nie urodziłem się w odpowiedniej rodzinie. Wiele czasu upłynęło, zanim do mnie dotarło, Konradzie, że należy służyć wyłącznie samemu sobie. Nie obowiązuje wierność wobec nikogo, tylko wobec samego siebie. Wszystko, co będę robił w przyszłości, będę robił wyłącznie w swoim własnym, najlepiej pojętym interesie.

- Ale… co będzie, jeżeli Cesarstwo zostanie zaatakowane przez legiony Chaosu… jeżeli staniemy się niewolnikami ciemności?

- Jesteśmy niewolnikami, wcale o tym nie wiedząc. Czyż jeden pan może być gorszy od drugiego?

- Nie możemy dopuścić do triumfu Chaosu!

- To jedynie mit rozpowszechniany przez naszych władców, by zmusić nas do posłuszeństwa. Żyjemy w lęku, aby oni żyli w luksusie.

- A co z Praag? To nie był mit. Mówiłeś przecież, że omal tam nie zginąłeś! A co z tymi wszystkimi obrzydliwymi stworami, które zabiłeś w zamku Drachenfels?

- Walka w tak zwanej słusznej sprawie nie dała mi nic poza ranami i cierpieniami. Dlaczego miałoby mnie obchodzić, co dzieje się z cesarzem i Imperium? Dopóki żyję i teraz, kiedy mam już za sobą ponad połowę życia, chcę dla siebie wszystkiego, co najlepsze.

Słowa Taungara znalazły odzew w umyśle Konrada. Tak bardzo przypominały jego własne rozważania. Wszak dla niego najważniejszym zadaniem było ocalenie Elyssy. Zastanawiał się, jaką cenę jest gotów zapłacić za jej bezpieczeństwo. Jeżeli ceną za dziewczynę byłoby życie cesarza, nie miał wątpliwości, że wybrałby Elyssę. Uświadomienie sobie tego faktu brzmiało niemal jak herezja. Ale przecież na miejsce Karla-Franza przyszedłby inny cesarz. Ktokolwiek, kto występowałby w roli symbolicznej głowy państwa. Ale Elyssa była tylko jedna.

Tego rodzaju myśli nie były jedynie czczymi dywagacjami.

Gaxar spiskował przeciwko cesarzowi - a Elyssa była w tej samej podziemnej krypcie, w której był Szary Mag.

- Mówię ci to - ciągnął dalej Taungar - ponieważ nie chcę, abyś stracił w życiu tyle, co ja.

Konrad pokręcił głową.

- Nie, nie. Musimy być w stanie robić jedno i drugie. Walczyć z Chaosem i realizować nasze własne cele. Jedno nie wyklucza drugiego.

- Nic nie rozumiesz. Jesteś bardzo podobny do mnie, Konradzie, do takiego, jakim byłem niegdyś - mówiąc te słowa Taungar wpatrywał się uparcie w Konrada, trzymając oburącz przeguby rąk młodszego mężczyzny. - Musisz mi pozwolić, abym ci udowodnił, że mam rację. Przekonasz się, gdy zobaczysz dowód.

Konrad nie tego oczekiwał. Zrozumiał, że nie uzyska od sierżanta pomocy. Był sam - jak zawsze. Tylko on jeden wiedział o Elyssie i dbał o jej los. Cokolwiek należało zrobić, tylko on mógł i chciał podjąć taką próbę.

Konrad szarpnięciem uwolnił ręce i wstał.

- Wracam do koszar - oznajmił.

- Byłoby lepiej, gdybyś poszedł ze mną - powiedział Taungar. Nie musiał już niczego dodawać. Konrad zdawał sobie sprawę, że sierżant musi wiedzieć o jego udziale we wczorajszej ucieczce z więzienia i że jeżeli tylko zechce, będzie mógł zadenuncjować Konrada.

Sięgnął po kufel i napił się. Miał niewielki wybór. Był bez broni i chociaż uważał, że w razie potrzeby mógłby dać sobie radę z Taungarem, kolejna śmierć jeszcze bardziej skomplikowałaby jego sytuację.

- Jegomość, którego odwiedzimy, przypadkiem jest również w dobrych stosunkach z Mathiasem, doradcą Wielkiego Teogonisty - oznajmił Taungar. - Jeżeli chcesz, możesz mu opowiedzieć swoją historię o uzurpatorze, a potem zostanie ona przekazana dalej zwykłą drogą służbową. To jedyny sposób, aby cię wysłuchano, któż bowiem uwierzyłby szeregowcowi albo nawet sierżantowi gwardii cesarskiej?

Wypił ostatni łyk wina, a kiedy wstał, Konrad wreszcie mógł dokładnie zobaczyć wzór na jego złotej broszy. Przedstawiał dwie nagie kobiety splecione w uścisku. Taungar uśmiechnął się i dodał:

- Ale sądzę, że zdołamy ci wytłumaczyć, że naprawdę twój interes polega na czymś zupełnie innym. Możemy iść?

Przecisnęli się przez tłum. Taungar szedł pierwszy i w pewnej chwili obejrzał się, aby sprawdzić, czy Konrad idzie za nim. W tym samym momencie zderzył się z niosącą kufle blondynką. Poślizgnęła się, taca wypadła jej z rąk, a zawartość kufli rozlała się na podłogę. W sali na chwilę zapadła cisza. Ludzie oglądali się, ale wkrótce znowu rozległy się rozmowy, śmiechy i sprzeczki.

Taungar zaklął i wytarł krople piwa, które zmoczyły mu spodnie. Obszedł naokoło dziewczynę, która klęczała, podnosząc puste naczynia.

Konrad zatrzymał się i spojrzał na służącą. Teraz nie przypominała mu już Krysten, ale raczej jego samego. Przypomniał sobie wszystkie lata przepracowane w karczmie Brandenheimera. Był niewiele więcej niż niewolnikiem, bitym i kopanym za każdym razem, gdy w czymś zawinił, a nawet wtedy, gdy nie zrobił nic złego.

- Trudi! - zawołał krępy, łysiejący mężczyzna, nadbiegając z drugiego końca karczmy. - Coś ty narobiła?

Niewątpliwie był to właściciel i Konrad domyślał się, że dziewczynę czeka lanie. Zrobił krok do przodu. Tego wieczoru równie dobrze cięgi może zebrać karczmarz.

- Bardzo mi przykro, herr Runze - powiedziała.

- Mnie również - odparł mężczyzna. - Eee, mniejsza z tym. To były tylko zlewki. Ta banda nie jest już w stanie o tej porze poczuć jakiejkolwiek różnicy.

Runze odwrócił się i wrócił tam, skąd przyszedł. Konrad rozluźnił dłoń. Trudi spojrzała na niego, uśmiechnęła się jeszcze raz i przez moment znowu wyglądała jak Krysten - takie same włosy, twarz, oczy…

Konrad odwrócił wzrok i wyszedł w noc za Taungarem.

* * *

Konrad zastanawiał się, czy mógłby po prostu dyskretnie odłączyć się do Taungara i porzucić służbę w gwardii cesarskiej, ale wiedział, że znalazłby się wówczas w gorszej sytuacji. Jeżeli nie powróci do pałacu, straci miejsce, z którego mógłby działać. Nie mógłby pozostać w mieście, ponieważ gwardia poszukiwałaby go jako dezertera. Nie miałby dokąd iść, żadnych kontaktów, pieniędzy i broni, a bez tego jego szanse odnalezienia Elyssy stałyby się jeszcze mniejsze.

Fakt, że Taungar wcale nie jest lojalnym gwardzistą, mógł się okazać korzystny dla Konrada. Słowa sierżanta świadczyły, że bierze on udział w jakiejś przestępczej działalności. Prawdopodobnie to właśnie miał na myśli, gdy twierdził, że od tej pory będzie działał, mając na względzie tylko własne interesy. Altdorf był portem, zapewne chodziło więc o udział w przemycie. Cła na niektóre importowane wyroby były bardzo wysokie i ci, którzy mieli możność dostarczania takich luksusów, dorabiali się fortun. A członkowie bandy przemytników najprawdopodobniej lepiej znali podziemne miasto pod Altdorfem niż gwardia cesarska.

Taungar zapewne prowadził go na spotkanie z innym zleceniodawcą, szefem tajnej organizacji, dla której pracował. Zrozumiałe, że taki człowiek zna doradcę Wielkiego Teogonisty kultu Sigmara, ponieważ bogaci i wpływowi ludzie często mniej szanowali prawo niż biedota. Konrad pamiętał słowa Litzenreicha, że układają oni prawo tak, aby działało na ich korzyść. Był skłonny przyznać mu rację. Gdyby bogaty obywatel został przyłapany na łamaniu prawa, jego sędziami okazaliby się równi mu stanem, którzy zapewne ukaraliby go w możliwie jak najłagodniejszy sposób. Ale, oczywiście, nie dotyczyło to liczniejszej i mniej zamożnej części społeczeństwa. Bez względu na to, jak drobne było wykroczenie, wymierzano za nie bardzo surową karę - bolesną albo czasem nawet w najwyższym wymiarze.

Żołd, jaki otrzymywał Konrad jako członek gwardii, był bardzo niski, a poza tym nie mógł go otrzymać przed odsłużeniem miesiąca. Niezależnie od rozwoju wydarzeń wątpił czy w tym momencie będzie jeszcze w Altdorfie, ale nie miał nic przeciwko zarobieniu paru koron. Najemnicy na północnej granicy zawsze marzyli o zrobieniu wielkiego majątku. Nawet Wilkowi takie ambicje finansowe nie były obce, o czym świadczyło zorganizowanie ekspedycji w poszukiwaniu starego złota krasnoludów i klejnotów w zagubionej świątyni w górach Kislevu. Wilk, Konrad i Anvila istotnie odnaleźli taką świątynię, ale nie było w niej ukrytego bezcennego skarbu, lecz horda jaskiniowych goblinów.

Minęło już ponad pięć lat od momentu wzięcia Elyssy do niewoli. Konrad próbował nie myśleć o straszliwych katuszach, jakie z całą pewnością musiała przeżyć w tym czasie. Teraz, gdy wiedział, że dziewczyna wciąż jeszcze żyje, wszystkie zmysły nakazywały mu nie tracić ani chwili i natychmiast odnaleźć ją i uwolnić. Ale gdy rozważył tę sprawę logicznie, uświadomił sobie, że w porównaniu ze wszystkimi torturami, które dziewczyna zniosła do tej pory, kilka dni nie mogło uczynić specjalnej różnicy.

Problem polegał na tym, że Czaszkolicy mógł już opuścić miasto, zabierając ze sobą jeńca. Gdyby tak się stało, Konrad już byłby się spóźnił. Gdyby jednak było inaczej, miał w ciągu następnych dni szansę precyzyjnie wszystko przemyśleć i zaplanować. Gdyby udało mu się wytropić stwora, którego nazywał Czaszkolicym, w jaki sposób byłby w stanie zabić istotę, umiejącą wyciągnąć sobie strzałę z serca, nie pozostawiając nawet śladu rany?

Pamiętał doskonale nienaturalnie chudą postać zapewne jedynego człowieka biorącego udział w napadzie i masakrze mieszkańców rodzinnej wioski. Tak ludzki, a zarazem tak obcy. Gdy wtedy wyszarpnął ze swojej piersi strzałę, na której nie widać było najmniejszego śladu krwi, obejrzał uważnie herb i dopiero później przełamał drzewce. Ten gest sprawiał wrażenie, jakby Czaszkolicy rozpoznał złoty znak. Podobnie Wilk, ujrzawszy herb na kołczanie Konrada, zachował się tak, jakby już go kiedyś widział.

Idąc przez miasto obok Taungara, Konrad ziewał. Od dwóch nocy nie wysypiał się i czuł się wyczerpany. Nie był obecnie tak sprawny jak na granicy. Jego siły zostały nadszarpnięte w czasie wielotygodniowej niewoli u bandy rabusiów Kastringa, a uwięzienie w spiżowej zbroi jeszcze bardziej nadwątliło jego witalność. Minęły niecałe dwa tygodnie od przybycia do Altdorfu. Służąc w gwardii, bardzo starał się odtworzyć swoje mięśnie i wytrzymałość.

Rany, które odniósł w czasie bitwy stoczonej pod ziemią z karłowatymi, zwierzokształtnymi stworami, były jedynie powierzchownymi zadrapaniami i ugryzieniami. Ale takie, pozornie niewinne obrażenia często okazywały się najgroźniejsze. Ślina, która przy ugryzieniu przedostała się do krwi, mogła być trująca i zabić ofiarę wolno i bardzo boleśnie. Ale zęby i pazury mięsożerców zwyciężonych ubiegłej nocy przez Konrada chyba nie były pokryte taką śmiercionośną wydzieliną, ponieważ obrażenia na jego lewym ramieniu i dłoni goiły się bardzo dobrze. Gdy pełnił służbę w Kislevie, niemal stracił ramię z powodu gangreny, która wdała się w ranę. Kończynę ocalił mu wtedy elf obdarzony magicznymi zdolnościami uzdrawiającymi i od tej pory rany na lewej ręce Konrada goiły się o wiele szybciej niż na innych częściach ciała.

Elyssa również dysponowała ukrytą mocą uzdrawiającą. Wyleczyła obrażenia, które odniósł zabijając atakującego ją zwierzołaka. Być może właśnie owe talenty magiczne ocaliły jej życie, gdy wioska została zdobyta przez siły Chaosu.

Konrad nie lubił przebywać w osadach i miastach. Czuł się w nich zamknięty. Fortyfikacje Altdorfu sprawiały wrażenie stworzonych po to, aby trzymać mieszkańców wewnątrz, a nie by uniemożliwić napastnikom wdarcie się do środka. Miał uczucie, że prawie każdy, z kim się tu spotykał, mógł być potencjalnym wrogiem, a on nie był w stanie go rozpoznać. Na granicy nie było z tym problemów, ale w mieście sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. W mieście nie było zwierzołaków, w każdym razie nie na powierzchni. Tu byli jedynie ludzie. Ale ludzie są najbardziej zdradzieckimi, najbardziej niebezpiecznymi przeciwnikami.

Ze względu na swoje bogactwo Altdorf miał więcej złodziei i rabusiów niż każde inne miasto. Główne ulice były szerokie, oświetlone przez całą noc i regularnie patrolowane, ale Konrad wciąż nasłuchiwał, czy za jego plecami nie rozlegnie się na bruku odgłos kroków. Każdy łotrzyk, który podjąłby ryzyko, mógłby znaleźć coś więcej niż by się spodziewał. Tylko banda rzezimieszków mogłaby odważyć się napaść na dwóch sprawnych i trzeźwych mężczyzn. Ale bandyci niekoniecznie musieli odznaczać się zdrowym rozsądkiem. Konrad rozglądał się więc wokoło i szerokim łukiem omijał każdy zaułek, obok którego przechodzili. Pozostawali w północnym rejonie miasta, kierując się w stronę handlowej dzielnicy, aż w końcu ujrzeli cel wędrówki.

Dom stał na szczycie wzgórza w odległości jakichś dwustu metrów od granic miasta, otoczony białymi murami, będącymi dokładną kopią murów miasta. Była tam również wewnętrzna fosa, którą przekroczyć można było po zwodzonym moście, usytuowanym za potężną, drewnianą bramą. Taungar dał znać o ich przybyciu, stukając ciężką, żelazną kołatką w kształcie legendarnego młota bojowego Sigmara, Ghalmaraza.

Szczupły chłopiec, w wieku może piętnastu lub szesnastu lat, natychmiast otworzył drzwi i skłonił się nisko, wpuszczając ich do środka. Był ubrany cały na biało - pantofle, obcisłe spodnie, luźna bluza, okrągła czapka, wszystko było białe. Poprowadził ich do budynku znajdującego się pośrodku otoczonego murem ogrodu. Teren oświetlony był lampami ozdobionymi znakiem słynnej, dwuogoniastej komety, która pojawiła się na niebie Starego Świata w chwili narodzin Sigmara. Z każdej padał podwójny promień światła, ukazując urządzony z przepychem ogród.

Znajdowało się tu kilka fontann. W środku każdej widniały rzeźby przedstawiające groteskowe postaci umierających orków i goblinów, a z ich ran tryskały strugi wody imitujące krew. Prawdopodobnie przedstawiały wrogów, którzy padli pod ciosami młota Sigmara podczas bitwy na Przełęczy Czarnego Ognia. Od fontann biegło kilka strumieni, wijących się meandrami po terenie parka Przerzucono przez nie mostki, będące miniaturowymi kopiami sześciu mostów Altdorfu. Pomiędzy tymi strumykami, wpadającymi do wewnętrznej fosy, leżały wysepki porośnięte egzotycznymi drzewami i krzewami. Choć była już zima, na gałęziach niektórych z nich w dalszym ciągu wisiały owoce.

Dom o białych ścianach i czerwonym dachu stał pośrodku ogrodu. Mury wzniesiono z cegieł z motywem podwójnej komety. Każda z dachówek miała kształt podwójnej głowicy bojowego młota, a okna - zarys ośmioramiennych gwiazd. Przed samym wejściem przerzucony był jeszcze jeden mostek. Sługa otworzył drzwi, skłonił się i gestem zaprosił Taungara i Konrada do hollu.

- Czy mogę zabrać wasze płaszcze, panowie? - zapytał kolejny sługa czekający w sieni.

Konrad uświadomił sobie, że jest to dziewczyna, identycznie ubrana i w podobnym wieku, jak poprzedni służący. Jej włosy wsunięte były pod białą czapeczkę. Powiesiła ich płaszcze na ozdobnym wieszaku i poprowadziła obu gości szerokim korytarzem o ścianach wyłożonych boazerią z ciemnego drewna i obwieszonych gobelinami oraz obrazami przedstawiającymi rozmaite zwycięstwa Sigmara. Kilka kryształowych kandelabrów migotało płomykami świec. Dziewczyna zastukała do drzwi przy końcu hollu, otworzyła je, po czym ukłonem zaprosiła Konrada i Taungara do środka. Znaleźli się obszernej komnacie. Stały w niej pod ścianami eleganckie serwantki, rzeźbione skrzynie i najrozmaitszego rodzaju bogato zdobione meble.

- Rolf! To cudowne, że cię widzę!

Taungara powitał mężczyzna, który pospieszył im na spotkanie. Był przeciętnego wzrostu, ale miał zdecydowanie większy niż przeciętny obwód talii. Wydawał się ukrywać swoją tuszę pod luźną, jasnobłękitną szatą, ale jego wysiłki nie były uwieńczone jakimś szczególnym powodzeniem. Musiał mieć około pięćdziesiątki, a jego tłuste policzki pokrywała siatka popękanych żyłek. Włosy miał szpakowate i przerzedzone, związane na karku wstążką dopasowaną barwą do koloru szaty. W upierścienionej dłoni trzymał zdobiony rubinami srebrny puchar.

Objął ramionami Taungara, przytulając mocno do siebie i całując w oba policzki. Konrad zastanawiał się, czy gospodarz pochodzi z Bretanii, gdzie mężczyźni zachowywali się tak w stosunku do innych mężczyzn.

- Witaj Wernerze - rzekł Taungar. - To jest Konrad, człowiek, o którym ci mówiłem - odwrócił się do swojego towarzysza. - A to Werner Zuntermein - przedstawił gospodarza.

- Ach, Konrad! - zawołał Zuntermein, kierując się w jego stronę. - Jakże jestem rad z zawarcia tej znajomości.

Konrad cofnął się, aby uniknąć uścisków, ale Zuntermein zamiast go objąć, podniósł rękę i pogłaskał Konrada po twarzy.

- Co się stało? Walczyliście? - westchnął i pokręcił głową. - Chłopcy zawsze pozostaną chłopcami - stał, wpatrując się w Konrada. - Jaki przystojny. A oczy, jakie niezwykłe!

Konrad miał oczy różnego koloru. Jedno i drugie na pierwszy rzut oka było zielone, ale przyjrzawszy się bliżej, można się było zorientować, że lewe jest właściwie złote. Swego czasu różnica nie polegała tylko na barwie. Lewe oko ostrzegało go o niebezpieczeństwo, ponieważ często był w stanie zobaczyć nim to, co miało się stać i odpowiednio się przygotować. W miarę upływu lat ten dar proroczego widzenia stawał się coraz bardziej kapryśny i w końcu zniknął, gdy Litzenreich wydobył Konrada ze spiżowej zbroi.

Konrad odchylił się do tyłu, aby uniknąć dotknięcia Zuntermeina

- Szkoda, że masz te szramy - dodał Zuntermein. - Ale, niestety, nic na tym świecie nie jest doskonałe. Siadajcie. Coś do picia? - nie czekając na odpowiedź strzelił palcami i kolejny służący napełnił dwa puchary zdobione drogimi kamieniami.

Konrad usiadł tak daleko od Zuntermeina, jak to było możliwe. Służący podał mu puchar, który był zapewne wart tyle koron, ile Konrad byłby w stanie zarobić przez pięć lat w gwardii cesarskiej Czymkolwiek zajmował się Zuntermein było to z całą pewnością dochodowe zajęcie. Służący ubrany był w tym samym stylu, co po została dwójka, ale Konrad nie był w stanie zorientować się, jakie płci jest ten trzeci.

- Rolf powiedział mi, że mógłbyś zostać jednym z nas - oznajmił Zuntermein, sadowiąc się na sofie, na której pomieściłoby się dwóch ludzi o normalnych wymiarach.

- Wyznawcą Sigmara? - zapytał Konrad.

- Niezupełnie - odparł Zuntermein.

Konrad podniósł kielich do warg, korzenny aromat uderzył go w nozdrza. Domyślał się, że blady płyn jest bardzo mocny, a moment wymagał zachowania pełnej sprawności umysłu. Przez chwilę trzymał srebrny puchar przy ustach, udając że pije, a potem go opuścił. Taungar nie skończył w karczmie swojego wina, ale teraz łykał niezwykły napój, jakby umierał z pragnienia.

- Zna pan doradcę Wielkiego Teogonisty? - zapytał Konrad uznając, że nadeszła pora, aby przejąć inicjatywę.

- Mathiasa? Tak, owszem. Ale wyjechał razem z cesarzem.

- Skaveni zamierzają zabić cesarza i zastąpić go sobowtórem.

Zuntermein milczał przez kilka sekund. A potem wypił łyk wina i rzucił od niechcenia:

- Doprawdy?

- Tylko tyle ma pan do powiedzenia? Musimy ostrzec cesarza.

- Jeżeli wiesz o tym spisku, Konradzie i jeżeli nie jest on jedynie jakąś głupią pogłoską, jakich wiele ciągle krąży, jestem pewien, że ci, którzy chronią drogiego Karla-Franza, równie dobrze zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Wszak tydzień bez przynajmniej tuzina zagrożeń jego osoby jest doprawdy bardzo nudny. Nie obawiaj się, cesarz jest najdokładniej pilnowanym człowiekiem w Starym Świecie.

„Jeżeli ochrona cesarza przejmuje się swoimi obowiązkami w takim samym stopniu, jak Taungar i Zuntermein, to Karl-Franz ma poważne kłopoty” - pomyślał Konrad, ale nie odezwał się ani słowem. W końcu musiał myśleć o sprawach ważniejszych niż los cesarza. Upił łyk wina, które okazało się rzeczywiście tak mocne, jak oczekiwał. Przełknął je powoli, czując jak ciepło spływa gardłem i promieniuje przez całe ciało. Zauważył, że Taungar podsuwa swój pusty puchar służącemu, aby go ponownie napełnił.

- Mam wrażenie, że służyłeś w Kislevie? - zapytał Zuntermein. - Byłeś tam w czasie oblężenia Praag?

Konrad dwukrotnie skinął głową.

- Poznałeś już świat lepiej niż większość ludzi w ciągu całego życia - mówił dalej Zuntermein. - To znaczy, prawdziwy świat. Wiemy, jaki jest, co się dzieje i będzie działo. My… - leniwym ruchem ręki wskazał Konrada, Taungara i siebie. - Wiemy. I możemy to wykorzystać.

- A co to takiego?

- Chaos - stwierdził Zuntermein.

Konrad nie odpowiedział.

- Pustkowia Chaosu - dodał Zuntermein, kołysząc zawartością pucharu i wpatrując się w nią. - Co twoim zdaniem tam robiłeś, Konradzie? Broniłeś granicy przed najeźdźcami z północy? Powstrzymywałeś Chaos? Ale Chaosu nie można zatrzymać przy pomocy zbrojnej siły, ponieważ nie ma on granic. Jest jak powietrze, którym oddychamy. Znajduje się wszędzie. Tutaj - w Cesarstwie, w Altdorfie - podniósł głowę i spojrzał Konradowi w oczy. - W tym pokoju.

Konrad popatrzył na Taungara, który się nie odezwał. Uśmiechał się tylko i popijał przyprawione wino.

- Powietrze, którym oddychamy - powtórzył Zuntermein. - Chaosu potrzebujemy tak samo jak powietrza do oddychania. To jest jedno i to samo.

Konrad odstawił puchar na intarsjowany stolik i zaczął podnosić się z miejsca, ale się rozmyślił. Wyjście stąd byłoby czczym gestem, ponieważ nie miał dokąd pójść. Postanowił towarzyszyć Taungarowi, więc teraz musiał pozostać i wysłuchać, co Zuntermein miał do powiedzenia, chociaż, podobnie jak wcześniej w karczmie, nie takiej rozmowy się spodziewał. Czuł, że jest spokojny, rozluźniony i nic mu nie grozi. Równie dobrze mógł pozostać i skończyć swój napój.

- Niektórzy wierzą, że ludzkość jest tworem Chaosu - kontynuował Zuntermein. - I dlatego właśnie ludzie są jego najlepszym sługami. Ale Chaos służy także i nam, a nagrody, które daje, są nit do pogardzenia.

Konrad roześmiał się krótko, pogardliwie.

- Nie szydź z tego, Konradzie - rzekł Zuntermein spokojnie. - Ja już zostałem dotknięty Chaosem.

- Co ma to znaczyć? - zapytał Konrad, ale znał już odpowiedź.

Zuntermein również zdawał sobie z tego sprawę. Uśmiechnął się do Konrada i wypił łyk wina.

- Nie możesz z tym walczyć, Konradzie. Jesteś częścią Chaosu, a on częścią ciebie.

- Czego pan chce?

- Możemy nawzajem sobie pomóc, Konradzie. Przyłącz się do nas. W twoim życiu było tak wiele bólu. Nadeszła pora na zadośćuczynienie. Nadszedł czas na radość, na przyjemności.

- Nie - zaprotestował Konrad, wstając z miejsca. - Nie sądzę abyśmy mieli jeszcze jakiś temat do omówienia, herr Zuntermein.

- Wernerze, nazywaj mnie Wernerem - gospodarz również się podniósł. - Miałem nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi, Konradzie.

- A więc pomylił się pan.

- Przynajmniej nie rozstawajmy się jako wrogowie.

Zuntermein wyciągnął prawą dłoń, Konrad odruchowo odpowiedział tym samym gestem i uścisnęli sobie ręce w wojskowy sposób, ściskając dłonią przegub. Ręka Zuntermeina stawała się cieplejsza, bardzo ciepła, podczas gdy przegub Konrada był coraz zimniejszy. Próbował się uwolnić, ale bez skutku. Całe ramię miał unieruchomione i całkowicie pozbawione sił życiowych.

Zuntermein był czarownikem…

- Wiem, gdzie ona jest - oznajmił i puścił rękę.

Konrad zatoczył się do tyłu i zaczął rozcierać lodowatą prawą rękę lewą dłonią, starając się z powrotem ją ożywić.

- Kto? - spytał Konrad wiedząc, że odpowiedź może być tylko jedna.

- Ta, o której myślisz.

- Gdzie jest? Zaprowadź mnie do niej!

- To nie takie proste, Konradzie - Zuntermein zamknął oczy i dotknął czoła czubkami palców prawej dłoni. - Jednak może uda się coś załatwić - otworzył oczy i się uśmiechnął. - Istotnie, mógłbyś ją spotkać… jeżeli obiecasz przyjść na jedno z naszych spotkań towarzyskich i poważnie rozważyć możliwość przyłączenia się do nas.

- Zrobię wszystko, co powiesz, wszystko, co zechcesz.

- Cieszę się - odparł Zuntermein. - Rolfie, odprowadź Konrada. W ciągu kilku dni przyślę wiadomość.

Taungar wstał i podszedł do drzwi, które służący przed nim otworzył. Konrad wyszedł w ślad za nim do hollu.

W dalszym ciągu rozcierał swoje przedramię, czując jak odrętwienie stopniowo ustępuje. Chciał zadać jeszcze wiele pytań, ale nie wiedział, od czego zacząć.

- Za kilka dni - szepnął Zuntermein i pocałował go w lewy policzek. Konrad cofnął się w samą porę, aby uniknąć drugiego całusa.

Rozdział czwarty

Kolejny świt, kolejne rozwinięcie cesarskich sztandarów wysoko nad pałacem, stolicą i Imperium. Konrad spoglądał na północ, gdzie mógł dostrzec czerwony dach domu Zuntermeina.

Nigdy nie wierz czarownikowi…

Ale właściwie nie miał wyboru. Odnalezienie Elyssy na własną rękę było beznadziejnym przedsięwzięciem.

Tylko raz zdradził komuś imię dziewczyny. Stało się to wtedy, gdy Wilk oglądał czarny kołczan, a Konrad wyjaśnił mu, że dostał go od Elyssy.

Dotykając Konrada, Zuntermein poznał jego najtajniejszą myśl - o Elyssie - i to wykorzystał. Chciał go skłonić, by się do niego przyłączył, ale równie dobrze mógł kłamać. Skąd bowiem mógł wiedzieć, gdzie jest Elyssa? Konrad miał zamiar wrócić do domu Zuntermeina. Gdyby okazało się, że dziewczyny tam nie ma - wyjdzie natychmiast - ale przedtem zemści się na czarowniku.

Kilka dni. Zuntermein powiedział, że za kilka dni coś będzie wiedział.

Konrad zerknął na stojącego na baczność Taungara, salutującego rozwijanym właśnie bogato haftowanym sztandarom. Sierżant zwerbował go do gwardii cesarskiej, a teraz zamierzał zrobić z nie go wyznawcę Chaosu…

Czy Zuntermein istotnie był czcicielem Chaosu? Konrad raczej w to wątpił. Pamiętał Kastringa i jego pogański oddział. W ciągu minionych lat zetknął się z niezliczoną liczbą innych fanatyków. Znał cenę ich bluźnierczej wiary. Kosztowała ich wszystko. Przekształcali się, stając na wpół zwierzętami, na wpół ludźmi, zmieniając w końcu w zwierzołaków, prawdziwe twory Chaosu, zdeformowane na duszy i na ciele.

Może rzeczywiście za tą szacowną fasadą, w domu ozdobionym świętymi symbolami Młota Sigmara, mieszkał wyznawca Chaosu. Bardzo prawdopodobne, że była to najnowsza moda wśród bogaczy w Altdorfie. Taungar wplątał się w tę sprawę być może dlatego, że można było na niej zrobić pieniądze.

- Potrzebuję trochę gotówki - powiedział Konrad do sierżanta, gdy ponownie jako ostatni opuszczali mury obronne. - A także przepustkę. Muszę dziś wyjść na miasto.

Taungar spojrzał na niego. Pamiętał słowa Zuntermeina - chociaż nie mógł wiedzieć, kogo czarownik miał na myśli, mówiąc „ona” - i zdawał sobie sprawę, że Konrad musi powrócić. Skinął głową.

- Pięć koron ci wystarczy? - zapytał. - Mogę zwolnić cię ze służby dziś po południu.

Konrad skinął głową i po ranku poświęconym na ćwiczeniu walki na topory wyszedł z pałacu. Tak jak poprzedniego wieczoru, był ubrany w cywilne ubranie, ponieważ nie wykonywał żadnych oficjalnych czynności.

Przeszedł przez Altdorf, czując taki sam niepokój, jak ubiegłej nocy. Wolałby się znaleźć zupełnie gdzie indziej, wszędzie, byle nie w największym mieście Cesarstwa.

Jedynym miastem, w którym przebywał dłużej, było Praag, ale znalazł się tam w zupełnie innych okolicznościach. Zdobyte i zajęte przez oddziały Chaosu Praag zostało odbite, po czym zrównano je z ziemią i odbudowano od nowa. Większość budynków Altdorfu było więc o wiele starsza. Ulice stolicy przebiegały według planu przyjętego tysiące lat temu, a niektóre domy stały w miejscach, które zamieszkiwano bez przerwy od czasów Sigmara.

A jednak nie budynki, bez względu na ich wiek, wywierały szczególny wpływ na Konrada; ani ulice, ani zaułki, wybrukowane na pradawnej ziemi, która od wieków nie widziała słonecznego światła. Cały ciężar historii przypominał przytłaczające Konrada opary. Miał wrażenie, że nie może się ruszyć, nie wpadając na kogoś. Nawet gdy nikogo nie było w pobliżu, duchy z tak wielu tysiącleci zdawały się przegradzać mu drogę. W porównaniu z tym miastem nawet ponure, zaśnieżone równiny Kislevu były o wiele przyjaźniejsze.

Być może to tylko wielkie skupisko ludzi wywierało na nim tak niepokojące wrażenie. Przypomniał sobie, co powiedział Zuntermein: że ludzie są tworami Chaosu…

Czy taka była prawda? W takim razie istniało tu największe skupisko energii Chaosu, z jakim kiedykolwiek się zetknął. Nic też dziwnego, że takie okazały się jego reakcje.

A skoro Konrad sam był teraz stworzeniem Chaosu, a podobieństwa się odpychają… tak przynajmniej stwierdził kiedyś Litzenreich. Czy nie dlatego właśnie siły Chaosu były podzielone i nieustannie ze sobą walczyły? Wszak legiony przeklętych bóstw toczyły ze sobą bezustanne wojny. Bez przerwy trwała bitwa jednej armii zła przeciwko drugiej.

Litzenreich uważał, iż zło nie jest synonimem Chaosu. Chaos po prostu istniał, a ludzie jedynie warunkowali jego byt. Litzenreich porównywał Chaos do wody, a Zuntermein do powietrza, ale Konrad nie wierzył ani jednemu, ani drugiemu.

Był uwięziony wewnątrz zbroi ze spiżu - zbroi Chaosu, co oznaczało, że został skażony Chaosem. Litzenreich uwolnił go z metalowego więzienia, ale użył w tym celu spaczenia… Mag przy znał potem, że tajemnicza substancja w rzeczywistości pochodził z pustkowi i uważa się, iż jest przyczyną wszelkich mutacji i właśnie ona stworzyła zwierzołaków.

Konrad był więc podwójnie przeklęty.

A Zuntermein to wyczuł.

Konrad był pewien, że czarownik wykorzystał swe magiczne zdolności. Najprawdopodobniej również majątek zdobył dzięki nim, a nie kultowi Chaosu. Tego rodzaju związek wpłynąłby przecież na jego wygląd. Także czary pozwoliły mu przeniknąć w myśli Konrada i umożliwiły tak szybkie odnalezienie Elyssy – jeżeli istotnie tego dokonał.

Starając się - aczkolwiek bez większego sukcesu - nie myśleć o dziewczynie i o tym, co może zdarzyć się w ciągu kilku następnych dni, próbował skupić się na innej sprawie. Przybył przecież do Altdorfu z jednego powodu: tarczy, którą posługiwał się Srebrne Oko, gdy walczyli pod Middenheimem. Konrad chciał wiedzieć gdzie skaven znalazł tarczę. Miał również nadzieję, że dowie się czegoś o złotym herbie. Był to problem, który intrygował go ponad dziesięć lat, od chwili gdy Elyssa dała mu łuk, strzały i dziesięć strzał w kołczanie z czarnej, karbowanej skóry. A teraz wreszcie pojawiła się okazja…

* * *

Poza Pałacem Cesarskim i Katedrą Sigmara, Kolegium Heraldyczne było najstarszym budynkiem, jaki Konrad kiedykolwiek widział. Mieściło się na tyłach domów, w zaułku, który niegdyś musiał być o wiele szerszy. Przesmyk między domami był tak ukryty, że początkowo wcale go nie zauważył. W rezultacie musiał się cofnąć krętą, boczną ulicą. Wszystkie pozostałe budynki w sąsiedztwie były budowane i odbudowywane wiele razy, natomiast pradawne kolegium zapadło się do połowy w ziemię, jakby uświadamiając sobie swój wiek i próbując się ukryć. Przez wieki wyrzucane przez mieszczan śmiecie i odpadki nagromadziły się grubą warstwą, aż poziom jezdni się podniósł, a niższe piętra kolegium stały się sutereną. Dach pokryty był gontem i dachówkami, z których każda wydawała się innego rozmiaru i barwy, swoją różnorodnością pokazując, jak wiele razy dach był remontowany. Wszystkie mury, łuki i szczyty były przekrzywione. Cały budynek pochylił się ze starości, jak kaleka, któremu jakimś cudem udało się przetrwać pomimo zniekształcających go zmian.

Konrad zszedł po wydeptanych stopniach i zastukał do drzwi. Niżej istniał jeszcze przynajmniej jeden poziom - Konrad zauważył, że drzwi były osadzone w dawnym oknie. Drewno osypywało się pod dotknięciem palców. Nikt nie odpowiedział, popchnął więc drzwi, które otworzyły się ze skrzypieniem zardzewiałych zawiasów, a potem wszedł w mrok.

W środku pachniało jednocześnie kurzem i wilgocią. Konrad odczekał kilka sekund, aby jego oczy przywykły do ciemności. W oddali dostrzegł migoczące światło i ruszył w jego kierunku wąskim korytarzem. Podłoga była nierówna, ściany powykrzywiane. Gdy wzrok Konrada przyzwyczaił się już do braku światła, zauważył, że wzdłuż całego korytarza umieszczono tablice - niektórej okrągłe, inne w kształcie stylizowanej tarczy, a na każdej z nich znajdował się odmienny wzór. Uświadomił sobie, że są to herby, setki herbów, a widząc, jak farba na nich wyblakła lub się osypała, wywnioskował, że musiały być bardzo stare. Na ścianach dostrzegł kilka luk w miejscach, skąd tarcze spadły i niczego już tam nie umieszczono.

Przyglądając się im, nastąpił na coś, co pękło pod jego ciężarem. Pochylił się, aby obejrzeć dokładniej ten przedmiot. Była to jedna z brakujących tarcz przedstawiająca srebrny krzyż na czerwonym tle z jakimiś czarnymi sylwetkami ptaków myśliwskich w jednym z pól. Pozostałych trzech figur nie był w stanie rozpoznać, ponieważ gdy nadepnął tarczę farba odpadła. Odłożył dwa przerdzewiałe kawałki i ponownie ruszył w stronę światła.

Korytarz rozszerzał się, tworząc większe pomieszczenie. Ściany, od sufitu do podłogi, zastawione były tysiącami stojących na półkach książek. Regały zostały ściśle wypełnione, a inne książki piętrzyły się w stosach na podłodze. Nic nie było tu proste, półki wyginały się pod rozmaitymi kątami, nawet sterty książek na podłodze nie stały pionowo, ale przechylały się w różne strony, Wszystko pokryte było kurzem i pajęczynami, zupełnie jakby od wieków niczego tu nie ruszano.

A jednak w samym środku pokoju, przy biurku pełnym dokumentów i rękopisów sypiących się na podłogę, siedziało dwóch ludzi. Pomiędzy nimi stała latarnia. Byli tak zajęci badaniami, iż wydawało się, że nie dostrzegają gościa. Przeglądali rozmaite księgi, robiąc notatki na leżących przed nimi kartach pergaminu.

- Dobry wieczór - odezwał się Konrad. W niezwykłej ciszy biblioteki jego głos zabrzmiał bardzo głośno.

Żaden z mężczyzn przez kilka sekund nie zwracał na niego uwagi, aż wreszcie młodszy podniósł głowę. Młodszy w porównaniu ze swoim kolegą, ponieważ miał mniej więcej sześćdziesiąt lat i siwe włosy, jakby przyprószone kurzem. Ten drugi, wyglądający na przynajmniej o trzydzieści lat starszego, dalej zajmowali się swoją pracą.

- Przyszedł pan w sprawie ścieków? - zapytał młodszy bibliotekarz.

- Nie - odparł Konrad. - W sprawie herbu.

Mężczyzna westchnął, przesuwając okulary na czubek nosa i przetarł oczy.

- Szkoda. Wie pan, na najniższym poziomie są trzy stopy wody i sytuacja może się jedynie pogorszyć. Niektóre utracone materiały są bezcenne, po prostu nie do zastąpienia.

- A herb? - przypomniał mu Konrad.

- Przyszedł pan w niewłaściwe miejsce. Tutaj są archiwa. Jeżeli chce pan kupić herb, musi pan pójść do nowego budynku.

- Byłem tam i przysłano mnie tutaj.

„Nowy budynek” miał przynajmniej dwieście lat. Był w zdecydowanie lepszym stanie i pracowało w nim więcej ludzi. Gdy urzędnik przy pierwszym biurku usłyszał, o co Konradowi chodzi, pokręcił tylko głową, a następnie skierował go do starego kolegium. Za swoje usługi zażądał koronę.

- O co chodzi? - spytał archiwista, przesuwając okulary z powrotem na miejsce.

- Chciałbym, żeby mi pan objaśnił pewien herb. Może pan to zrobić?

- Wie pan, że będzie pan musiał zapłacić? Mamy obowiązek pobierać opłatę za nasze opinie.

- Mogę zapłacić - potwierdził Konrad, podrzucając na dłoni cztery korony.

Archiwista wziął kawałek papieru, a potem gestem przywołał Konrada. Starszy skryba w dalszym ciągu nie podnosił głowy. Siedział pochylony nad leżącym na biurku pergaminem, zaglądając od czasu do czasu do znajdującej się obok niego potężnej księgi.

- Może mi pan opisać ten klejnot? Bardzo dokładnie, z każdym szczegółem. Niektóre herby są tak podobne do innych, że tylko specjalista może ustalić różnicę.

- Rysunek jest bardzo prosty.

- To, co wydaje się proste dla laika, może okazać się bardzo skomplikowane dla specjalisty.

Konrad spojrzał na skrybę, którego twarz pozostała jednak zupełnie obojętna.

- Zacznijmy więc od tynktur.

- Od czego?

- No, wie pan, od barw heraldycznych - mężczyzna wskazał ręką szereg sterczących przed nim gęsich piór.

Konrad w tym momencie zorientował się, że są one zanurzone w kałamarzach z tuszami o różnych barwach.

- Są tylko dwie - oznajmił Konrad. - Złota i czarna.

- My nazywamy je or i sable.

- A rysunek przedstawia parę skrzyżowanych strzał…

- Czyli fleche en croix.

- …i pomiędzy nimi dłoń w pancernej rękawicy.

- Poing maille.

- Strzały i rękawice są złote. Cała reszta jest czarna. Przynajmniej zazwyczaj.

- Zazwyczaj?

- Na strzałach wzór jest odwrócony. Strzały są z czarnego drewna z wąską złotą obwódką koło upierzenia, a rysunek został wycięty w złocie tak, że widać pod spodem drewno.

- A więc fleches, jest sable dans or, zamiast or dans sable?

- Skoro tak pan twierdzi.

- Gdzie pan widział ten herb? Na ecusson?

- Na czym?

- Na tarczy.

- Tak. Złoto na czarnym. Podobnie na łuku i kołczanie.

- Archet i carquois - mężczyzna sporządził kolejną notatkę, a potem zaczął zadawać dalsze pytania. - Pod jakim kątem są strzały? Czy ich groty skierowane są w górę, czy w dół? I czy są bardzo duże w stosunku do drzewców? A czy upierzenie jest bardzo duże w proporcji do drzewców? Z której ręki jest pięść, dexter czy sinister! Czy widać palce? Z której strony jest kciuk? Jak w stosunku do czubków strzał umieszczona jest podstawa pięści? Jak do długości strzał ma się rozmiar pięści?

Odpowiedział na wszystkie pytania tak precyzyjnie, jak tylko potrafił, a skryba każdą odpowiedź notował na papierze. Konrad zastanawiał się, ile czasu wymagałoby sporządzanie opisu, gdyby herb był bardziej skomplikowany.

- Dobrze - mężczyzna wziął następny kawałek papieru i z szeregu kałamarzy wyjął pióro. Minutę później zapytał: - Czy tak wyglądał?

Gestem poprosił Konrada, aby przyjrzał się temu, co robi. Czarnym atramentem naszkicował na białym papierze strzały i pięść w pancernej rękawicy. Wyglądały dokładnie tak, jak je Konrad zapamiętał.

- Tak jest.

- Zapewne jest dosyć stary. Późniejsze herby są zazwyczaj bardziej skomplikowane, częściowo z estetycznych powodów, a częściowo dlatego, że wszystkie podstawowe wzory zostały już wykorzystane.

- Nie ma takiego herbu.

Tym razem odezwał się starszy mężczyzna. Odłożył swoje pióro oraz księgę, którą studiował. Wstał z trudem i spojrzał na ilustrację sporządzoną przez towarzysza. Był przygarbiony, jakby wciąż ślęczał nad pracą, przechylał się też na bok, chociaż wcale nie sięgał po ciężki tom. Sprawiał wrażenie, jakby sam nadał sobie kształt najlepiej pasujący do układu biblioteki. Albo być może pracował tu tak długo, że jego ciało wykrzywiło się i powyginało pod nieubłaganym ciśnieniem czasu, tak samo jak kolumny i cegły kolegium.

- Ale przecież go widziałem - zaprotestował Konrad.

- Mógł pan widzieć ten sam wzór na różnych częściach uzbrojenia - odparł młodszy mężczyzna obserwując, jak jego kolega wolno kuśtyka przez pomieszczenie. - Ale to nie oznacza, że są elementem herbu.

- Czy nie może pan sprawdzić? Poszukać w jednej z waszych ksiąg?

- Nie ma takiej potrzeby. Herr Renemann jest encyklopedią, jeżeli chodzi o heraldykę. Jeżeli stwierdził, że nie ma takiego herbu, to znaczy, że taki herb nie istnieje.

- Ale przecież nie może znać wszystkich.

- Jednak zna.

- A jeśli to bardzo stary herb, taki, który już nie jest używany?

- Wtedy też istnieje. Wie pan, rodzina może wymrzeć, ale jej herb pozostaje. Mamy go gdzieś w naszych aktach.

- W takim razie pochodzi spoza Imperium.

- Nie. Nasze dane obejmują cały Stary Świat od Albionu do Księstw Granicznych, od Kislevu do Królestw Estalijskich. Nie chcemy ryzykować pomyłki i nadania w Altdorfie herbu, który być może już należy, na przykład, do jakiegoś szlachetnego domu w Magritcie. Chociaż te sprawy nie są już w kompetencji mojego wydziału - mężczyzna pokręcił ze smutkiem głową. - Herb, który pan opisał, nie istnieje. Jeżeli jednak pan chce, może pan podjąć niezbędne kroki, aby powołać go do życia. Jesteśmy w stanie spowodować, że taki herb zostałby nadany panu i pana potomkom. W dalszym ciągu możemy to robić - rozpromienił się na tę myśl, kiwając głową z aprobatą.

Konrad był całkowicie pewien, że Renemann się myli. Pięść w pancernej rękawicy i skrzyżowane strzały nie mogły być zwykłymi ozdóbkami na częściach uzbrojenia.

- Chyba jednak nie skorzystam - rzekł. - Ile jestem panu winien?

- Dwie korony?

Konrad położył dwie monety na lewej dłoni mężczyzny.

- Wspomniał pan o wymarłych rodach. Czy przechowujecie dane o herbowych rodzinach?

- Tak.

- Chcę dowiedzieć się czegoś o rodzinie Kastringów.

- Skąd pochodzili?

- Z wioski w Ostlandzie niedaleko miasta Ferlangen.

Była to jego własna wioska, w której żył odkąd sięgał pamięcią, chociaż nigdy nie miał wrażenia, że jest z nią naprawdę związany. Jeżeli wioska miała jakąś nazwę, Konrad nigdy jej nie poznał. On sam również nie miał imienia, dopóki nie nadała mu go Elyssa Elyssa, której rodowe nazwisko brzmiało Kastring.

Skryba przesunął okulary na czubek nosa i spojrzał nad nimi powoli przypatrując się bibliotecznym regałom. Po raz pierwszy wstał ze stołka i zrobił krok w stronę najbliższego szeregu regałów. Przez kilka chwil wodził po nich wzrokiem, a potem odwrócił się w stronę regału koło wejścia. Stał zdecydowanie za daleko, aby odczytać słowa, tam gdzie jeszcze były widoczne na grzbietach ksiąg, Można było odnieść wrażenie, że spodziewa się, iż znajdzie właściwy informator nie ruszając się z miejsca.

- Aha! - rzekł, jakby zorientował się dokładnie, w którym tomie znajduje się genealogia Kastringów. Podszedł do odległych półek i skinieniem ręki dał znak Konradowi, aby szedł za nim.

- Tutaj - oznajmił mężczyzna, gdy dotarli do wypełnionych książkami półek. - Pięć rzędów od tej, siódmy, ósmy i dziewiąty wolumin od tej odwróconej do góry nogami w czerwonej oprawie. Widzisz?

- Zatytułowana Chron Ost XXXVI, Jul-Kel?

Mężczyzna spojrzał na Konrada i kiwnął głową.

- Niech ją pan stamtąd zdejmie, dobrze? Jest pan chyba zręczniejszy ode mnie.

Żaden ze znajdujących się w sąsiedztwie tomów nie miał choćby podobnego tytułu. Jakby książki w całej bibliotece były ustawione bez żadnego systemu. Ta, którą wymienił skryba, stała zbyt wysoko, by do niej dosięgnąć, więc Konrad rozejrzał się wokoło, poszukując drabiny. Musiała tu być, ponieważ tylko przy jej pomocy można było dotrzeć do górnych półek.

- Niech pan skorzysta z tego - poradził mężczyzna, wskazując na stertę książek obok siebie.

- Jeżeli tak pan sobie życzy.

Konrad wspiął się na jeden z niższych stosów książek, a potem na wyższy, wykorzystując rozsypujące się stare tomy zamiast stopni. W dalszym ciągu nie mógł sięgnąć tam, gdzie chciał. Postawił więc jedną stopę na książkach znajdujących się na najbliższej półce, sięgnął do góry i zdołał wsunąć czubki palców pod grzbiet potrzebnego tomu. Wyciągał go powoli, cal po calu. Schwycił go, gdy spadał, a potem zeskoczył na podłogę.

- Trzymamy tu kopie jedynie współczesnych materiałów - poinformował skryba. Położył tom na szczycie stosu rozpadających się książek i otworzył na pierwszej stronie. - Oryginały są w nowym budynku. Ten prawdopodobnie wymagał uzupełnień, ale trudno się temu dziwić. Mamy pewne braki personalne, jak zapewne mógł pan zauważyć - zaczął kartkować księgę. - Jest… Kastring.

Na górnej części karty narysowany był herb, który Konrad poznał bez trudu - niebieska, ułożona poziomo ręka, rozdzielająca dwie połowy tarczy. Na górnym polu przedstawiono dwie wieże połączone murem z blankami - czerwone na białym tle. Na dolnym prawym znajdował się sygnet, srebrny na purpurowym tle, a umieszczony na nim herb był powtórzeniem całego klejnotu Kastringów.

- Zamek i pierścień - skomentował bibliotekarz kręcąc głową. - Podoba mi się to, że klejnot na pierścieniu musi maleć w nieskończoność. Ale czego chciał się pan dowiedzieć?

Konrad stał przy nim i czytał wpis, który kończył się w dolnej części strony. Księga istotnie wymagała aktualizacji. Nie wspomniano w niej, że dwór Kastringów został spalony, a rodzina wymordowana.

- Według tego - zauważył - Kastring miał trzech synów - Wilhelma, Sigismunda i Friedricha. A co z córką?

- Pozwoli pan, że popatrzę - palec mężczyzny przesunął się po drzewie genealogicznym rodu. - Szlachetnie urodzony Wilhelm Kastring. Ożenił się z Ulricą Augenhaus z Middenheimu. Proszę zwrócić uwagę, że najstarszy syn nazwany został imieniem ojca, Rodzinna tradycja. Dwaj inni synowie…

- Dlaczego nie wspomniano o córce? Ponieważ była najmłodsza i nie zdążono jej wpisać?

- Możliwe, choć wątpię. Widzi pan, z genealogicznego punktu widzenia córki nie są zbyt ważne. Jedynym zadaniem kobiety jest dostarczać synów. To oni zachowują nazwisko i przedłużają ród, Córki uważane są często za niepotrzebny zbytek - od chwili urodzin do zamążpójścia, ponieważ aby małżeństwo doszło do skutku, rodzinie pana młodego należy wypłacić posag. Ale nawet jeśli istotnie w rodzinie Kastringów była jakaś córka, powinno się ją zapisać. Dla porządku. Czy to wszystko?

Konrad skinął głową. Mężczyzna zamknął księgę i położył na niej rękę.

- Proszę ją tu zostawić. Trzeba ją uaktualnić. Może któregoś dnia… - wzruszył ramionami.

Konrad ponownie odliczył monety. Bibliotekarz przetarł ręce, by oczyścić je z kurzu i brudu. Konrad dał mu cztery korony. Rozważał, czy nie poprosić o rysunek tajemniczego herbu, skoro już za niego zapłacił, ale zrezygnował.

- Dziękuję - rzekł mężczyzna i włożył monety do kieszeni bluzy. - Jeżeli kiedykolwiek będzie pan czegoś od nas potrzebował, chętnie służymy informacją.

Cała ta wizyta nic nie dała. Udowodniono mu tylko, że Elyssa i herb w ogóle nie istniały… A przecież wiedział, że i w jednym, i w drugim przypadku nie jest to prawda.

- Jest pan całkowicie pewien, że nie ma takiego herbu?

- Jeżeli istnieje - odparł bibliotekarz - to nie pieczętuje się nim żaden człowiek.

Żaden człowiek…

Słowa te dźwięczały echem w myślach Konrada przez dwa następne dni. Bibliotekarz prawdopodobnie miał na myśli sztandary i proporce, którymi posługiwali się wojownicy Chaosu, ale Konrad wiedział, że wszystkie te flagi i znaki zawierały bluźnierczy symbol bóstwa, które czcili członkowie danego oddziału. Skrzyżowane strzały i pięść w pancernej rękawicy nie były skażone takim bałwochwalstwem.

Gdy wkrótce po napadzie Konrad powrócił do swojej wsi, jedynymi śladami istniejącego tu kiedyś życia były wypalone w ziemi zarysy budynków. Pan Wilhelm i pani Ulrica musieli zginąć w piekle, które pochłonęło ich dwór, i aż do przedwczoraj Konrad sądził, że Elyssa straciła życie razem z rodzicami.

Jej bracia o wiele wcześniej opuścili dolinę, aby zrobić karierę w świecie i jeden z nich stał się później dręczycielem Konrada w czasie długiej i nużącej, wędrówki z Kislevu do Cesarstwa.

Konrad stał się jeńcem bandy wyznawców krwawego boga Khorne’a, której szlak, znaczony śmiercią i zniszczeniami, sięgnął daleko poza granice Północnych Pustkowi. Sprawcą jego niewoli był Gaxar. Udający człowieka Szary Mag oszukał Konrada, a potem ogłuszył. Gdy Konrad nieco później odzyskał zmysły, okazało się, że jest ofiarą przeznaczoną dla łowcy dusz. Ale przywódca krwiożerczej bandy ciągle nosił herb Kastringów na swojej zbroi. Konrad poznał go i to ocaliło mu życie - przynajmniej na jakiś czas.

Bez względu na to, czy był to Wilhelm, Sigismund czy Friedrich, zaczął już płacić wysoką cenę za swoją występną wiarę. Twarz i ciało Kastringa uległy przemianie, z czaszki wyrastały rogi, skórę pokryło futro, a zęby zmieniły się w kły.

Jego banda maruderów była zbieraniną bestii, ale to Konrada traktowano jak zwierzę w klatce, dręczono i torturowano. W końcu wywarł straszliwą pomstę, zabijając dziesiątki psiogłowych mutantów podczas krwawej bitwy, która mogła zaćmić nawet ich ponure ceremonie. A ostatnim, który zginął, był sam Kastring, nadziany na kopię Konrada - kopię rycerza ze spiżu…

Kastring w rozmowie o Elyssie stwierdził, że nie jest ona jego prawdziwą siostrą. Prawdopodobnie też Elyssa nie zdawała sobie sprawy, że z jej pochodzeniem wiązały się jakieś wątpliwości. Kastring nie znał dokładnie szczegółów, ale utrzymywał, że Elyssa była tylko jego siostrą przyrodnią - jeżeli w ogóle istniały między nimi jakieś więzy krwi. Być może mówił prawdę i mogło to tłumaczyć, dlaczego jej imię nie zostało wpisane w rodowe spisy Kastringów.

Elyssa znalazła łuk i strzały głęboko w podziemiach dwom, Konrad zapytał więc Kastringa, czy zna herb przedstawiający pięść w pancernej rękawicy i skrzyżowane strzały.

„Może elfa? - zastanawiał się Kastring. - Może jakoś związany jest z elfami?”

Czy Konrad widział więc fragmenty elfiego uzbrojenia? Czy Srebrne Oko posługiwał się teraz tarczą elfów? Elfy były równie wysokie jak ludzie i być może Konrad nauczył się łucznictwa, korzystając z ich broni?

Ludzie i elfy mogli wydawać wspólne potomstwo, a więc może ojciec Elyssy był elfem?

Żaden człowiek…

Słowa te rozbrzmiewały w myślach Konrada przez następne dwa dni… A potem nadeszło wezwanie Zuntermeina.

Rozdział piąty

Dom zdawał się dziś całkowicie odmieniony.

Z zewnątrz wyglądał dokładnie tak samo, jak przed trzema wieczorami. Konrada i Taungara wpuścił w obręb zewnętrznych murów ten sam ubrany na biało służący, który poprowadził ich przez iluminowany ogród. Szli miniaturowymi mostkami nad krętymi strumieniami, aż do drzwi domu.

Natomiast wnętrze uległo całkowitemu przekształceniu.

Młoda służąca oczekiwała na nich w holu i dzisiaj od razu było widać, że jest kobietą. Biała liberia znikła zastąpiona przez różową, jedwabną szatę, odsłaniającą prawą pierś. Nie miała czapki i widać było, że jej włosy również są różowe. Były ufarbowane i rozpuszczone, sięgały do połowy pleców. Przypominała Konradowi kogoś lub coś, chociaż nie był w stanie przypomnieć sobie, co to takiego.

- Czy mogę zabrać wasze ubrania, panowie? - zapytała.

Kilka dni temu dom był bardzo cichy, teraz wypełniał go gwar. Z pomieszczeń wzdłuż całego korytarza dobiegały odgłosy śmiechu i rozmów, a rytm wielkiego bębna zdawał się wstrząsać całym budynkiem do fundamentów. Dziwny, słodki zapach przesycał powietrze zamglone wijącymi się cieniutkimi smugami różnokolorowych dymów. Nie było najmniejszej wątpliwości, że odbywa się jedno ze spotkań towarzyskich Zuntermeina. Liczbę gości można było ocenić widząc wieszak pełen ubrań. Nawet na podłodze leżały stosy różnej odzieży, nie tylko płaszczy.

Konrad zdjął kurtkę i podał służącej, która niedbale rzuciła ją na ziemię. A potem zauważył, że Taungar nie poprzestał na zdjęciu płaszcza. Dalej zrzucał kolejne części ubrania.

- Wszystko - powiedział, dając Konradowi znak ręką, żeby się rozebrał.

Był już nagi. Miał na sobie jedynie swoje kosztowności, zapewne noszone zawsze, nawet pod mundurem. Powyżej łokci znajdowały się dwie srebrne bransolety z wygrawerowanymi na ich powierzchniach skomplikowanymi znakami, a do złotego łańcucha na szyi umocowany był wisior w takim samym kształcie. Był to krąg ze sterczącym z niego czymś, co przypominało wychyloną w prawo rękojeść miecza, której górna część tworzyła mniejszy krąg. Konrad widywał ten znak na proporcach i sztandarach wielu oddziałów diabolicznych wojowników, z którymi walczył i których zabijał na granicy.

Służąca podała Taungarowi szatę podobną do tej, którą miała na sobie, ale w pastelowobłękitnym kolorze. Nałożył ją przez głowę.

- Dalej! - odezwał się do Konrada. - Nie bądź taki wstydliwy!

Niechęć Konrada do pozbycia się odzieży wynikała z faktu, że oznaczałoby to rozstanie się ze sztyletem, który ukrył za cholewą prawego buta, oraz drugim, zatkniętym za pasek spodni.

Był prawie pewien, że Zuntermein zwabił go tu pod fałszywym pretekstem. Mało prawdopodobne, aby dziś w nocy Elyssa znalazła się w tym domu. Ale gdyby tak się stało, dalsze działania Konrada byłyby oczywiste: musiał z nią uciec. W jaki sposób miał tego dokonać, nie bardzo jeszcze wiedział, ale niewątpliwie broń mogła się przydać.

Ale Elyssa mogła się pojawić jedynie za pozwoleniem Czaszkolicego - który zapewne również byłby tu obecny.

Konrad starał się nie myśleć o takiej możliwości. Postać Czaszkolicego w dalszym ciągu mroziła mu krew w żyłach. Tamtego dnia, gdy rodzinna wioska została zniszczona przez bandę maruderów, Konrad był świadkiem wielu okropnych widoków, ale obraz niewiele różniącej się od szkieletu postaci Czaszkolicego, przechodzącej go bez szwanku przez płomienie pożerające dwór Kastringów, był z nich najstraszliwszy.

Przez następne lata Konrad zetknął się z wieloma jeszcze bardziej zdumiewającymi przejawami odporności. Widział stwory porąbane do tego stopnia, że mogły jedynie pełzać na pokrwawionych kikutach nóg lub macek, ale wciąż nie chciały umierać; widział obcięte kończyny, które zdawały się żyć własnym życiem i stawały się nowymi żołnierzami wrogich hord; obserwował, jak martwi wstają i wracają do walki przeciwko żywym, chociaż ich gnijące, pełne robaków ciało odpadało od kości, gdy kuśtykali do boju.

Ale mimo to, wciąż prześladowało go wspomnienie Czaszkolicego. Wiele zjawisk, które widział, i spraw, z którymi się zetknął, często napawało go lękiem. Strach jednak pomagał wojownikowi w czasie bitwy, wyostrzając jego zmysły i reakcje. Najeźdźcy zdawali się nie znać strachu, ponieważ wszelkiego rodzaju ludzkie uczucia były im obce. Nigdy się nie bali, ale i nigdy nie byli dzielni. Odnosiło się wrażenie, że żyją po to, aby walczyć i ginąć, zabijać i być zabijanymi. Często wydawało się, że nie ma dla nich znaczenia, kto cierpi, jeżeli tylko w walce padały ofiary. Najeźdźcy zabijali bez wyboru, sojusznika czy wroga, i nie obchodziło ich nawet to, że mordowano ich samych.

Konrad wolałby jednak stawić czoło całemu legionowi takich berserkerów, niż ponownie spotkać się z Czaszkolicym…

Elyssa była najważniejszą osobą w jego życiu. Bez niej w dalszym ciągu byłby nikim i zapewne już by nie żył, ponieważ nie uciekłby podczas masakry wioski. Czaszkolicy był najstraszliwszą istotą, jaką kiedykolwiek widział. Świadomość, że Elyssa tak długo przebywała w jego niewoli, była wręcz odrażająca.

Dlatego Konrad miał przy sobie dwa ukryte sztylety. Miał niewielką nadzieję, że uda mu się ich użyć, ale musiał podjąć taką próbę. Jeżeli bowiem Czaszkolicy zdołał przeżyć trafienie strzałą w serce, cios nożem będzie dla niego równie nieszkodliwy jak ugryzienie pchły dla smoka.

Ale nie miał wyboru, musiał postąpić zgodnie z poleceniem Taungara. Konrad zdjął ubranie, wsuwając drugi sztylet za cholewę lewego buta, i nałożył długą, jedwabną szatę. Była jaskrawo żółta i - podobnie jak szaty Taungara i służącej - skrojona w taki sposób, że pozostawiała odsłoniętą prawą pierś. Czuł się idiotycznie w tym stroju, ale jego samopoczucie nie miało żadnego znaczenia. Trzy dni temu powiedział Zuntermeinowi prawdę - dla Elyssy jest gotów na wszystko.

Tego wieczora świece w kandelabrach były czerwone i widmową poświatą oświetlały korytarz, przez który prowadziła ich dziewczyna. Gobeliny i obrazy na ścianach również były inne niż poprzednio. Zamiast zwycięstw Sigmara, największego bohatera ludzkości, przedstawiały najbardziej wyuzdane sceny, na jakie mógł zdobyć się zdeprawowany ludzki umysł.

Konrad nigdy dotąd nie widział tak wielu obrzydliwych obrazów i z trudem mógł uwierzyć, że tego rodzaju ohydne perwersje można było wymyślić, a co dopiero wykonać. Mężczyźni, kobiety, zwierzęta połączeni w najbardziej wyuzdanych formach kopulacji. Każda scena obrzydliwsza od poprzedniej. Obrazy przedstawiały chyba to, jak stworzona została ohydna rasa, znana pod nazwą zwierzołaków. Dowodziły one, że istotnie jej członkowie byli bękarcim potomstwem powstałym z rozpustnych związków pomiędzy ludźmi a bestiami.

- Rolf! Konrad! Jakże się cieszę, że przyjęliście moje zaproszenie.

Był to Zuntermein, chociaż Konrad rozpoznał go z trudem. Gospodarz miał na sobie zwiewną szafranową szatę, odsłaniającą prawą pierś. Pierś kobiety. Nie ulegało jednak wątpliwości, że całe ciało Zuntermeina jest ciałem mężczyzny, mimo że wargi miał uszminkowane, a popękane żyłki na policzkach ukryte zostały pod warstwą różu. Z płatków uszu zwisały długie kolczyki, których wzór był identyczny z widniejącym na wisiorze Taungara. Gospodarz - tłusty, jaskrawo ubrany, z siwymi włosami przykrytymi żółtą peruką - stanowił karykaturę szczupłej służącej. Dziewczyna pozostała na zewnątrz i zamknęła za nimi drzwi.

Zuntermein uścisnął Taungara i ucałował go w oba policzki. Konrad cofnął się, aby uniknąć tych serdeczności, i szybko obrzucił spojrzeniem pomieszczenie.

- Teraz jesteśmy sześciorgiem - oznajmił Zuntermein, gestem ręki wskazując pozostałe osoby. - Sześć razy sześć - pierścienie na jego palcach błysnęły w płomieniach świec, a wino przelało się przez krawędź kryształowego kielicha.

- Czy ona jest tutaj? - zapytał Konrad.

- Cierpliwości, drogi chłopcze. Noc jest jeszcze młoda. Jedzmy, pijmy i weselmy się. A jeżeli będziesz dobry, jeżeli będziesz naprawdę dobry, wtedy… - Zuntermein uśmiechnął się i odwrócił, wciąż obejmując Taungara za ramiona.

Wszyscy w pokoju byli ubrani w takie same stroje. Ich kolory trudno było rozróżnić w szkarłatnym świetle. Wydawało się, że jest tu tyle samo mężczyzn, co kobiet, chociaż trudno było to ustalić.

Młody służący, który w czasie poprzedniej wizyty podawał im przyprawione wino, wręczył teraz ozdobne puchary zdjęte z zastawionej tacy. Konrad wciąż nie był w stanie ustalić czy jest to mężczyzna, czy kobieta. Odsłonięta prawa pierś wyglądała niewątpliwie jak pierś mężczyzny, ale błękitne włosy sługi były długie i ufryzowane, twarz pokryta pudrem i różem. Konrad miał już odmówić napoju, ale uznał, iż najlepiej będzie udawać, że przyłączył się do zabawy. Wziął puchar i przyłożył go do ust, ale przez zaciśnięte wargi nie przedostała się ani kropla.

Był to ten sam pokój, w którym znajdował się poprzednio, ale również zmieniony nie do poznania. Eleganckie meble zniknęły, a na ich miejscu znalazły się jedwabne poduszki zaścielające podłogę. Na ścianach wisiały długie aksamitne draperie. Dudnienie dobiegało od strony dwóch bębnów, w które uderzał gołymi dłońmi potężny, łysy mężczyzna. W rogu, obok niego, siedziała drobna kobieta, która szarpała struny harfy. Instrument ten wydawał się nie pasować do tak hałaśliwego akompaniamentu, ale mimo to rytm owego dziwnego duetu posiadał hipnotyczną moc.

Wokół rozlegały się dźwięki, unosiły zapachy, roztaczały widoki. Konrad wprawdzie nie ulegał pokusom, ale czuł, że jego zmysły zostały niemal przytłoczone tym, co działo się naokoło. Powietrze było gęste od woni najrozmaitszych egzotycznych substancji. Rozpoznawał korzeń omamów, a także wiele innych zakazanych aromatów. Czuł się coraz bardziej oszołomiony samym oddychaniem tym powietrzem.

Wszyscy rozmawiali i śmiali się, tańczyli i całowali. Tymczasem Konrad wciąż pozostawał tylko obserwatorem. Wędrował po pokoju udając, że pije, i starając się, aby jego brak zaangażowania w jak najmniejszym stopniu rzucał się w oczy.

W tym czasie dźwięki stawały się głośniejsze, zapachy intensywniejsze, widoki coraz bardziej nieprzyzwoite.

- Konrad! - zawołał jeden z podpitych biesiadników, klepiąc go w plecy. - To jest życie, co?

Popatrzył na uśmiechniętą twarz, która pojawiła się tuż przy jego twarzy. Wydawała się znajoma. Spróbował wyobrazić ją sobie pod hełmem gwardii cesarskiej i wreszcie poznał człowieka, który go zaczepił. Był to kapitan Holwald, oficer, który dowodził pocztem podnoszącym każdego ranka cesarskie sztandary nad pałacem. Konrad zastanawiał się, jak wielu innych gwardzistów jest tu obecnych.

- Tak jest, panie - przytaknął.

- Panie? Panie! - Holwald roześmiał się i wino pociekło mu strużką po brodzie. - Tu wszyscy jesteśmy sobie równi, Konradzie, Mów mi Manfred. A jak ty masz na imię, Konradzie?

- To właśnie moje imię. I nazwisko. Moje jedyne nazwisko.

- A oto Sybille - oznajmił Holwald, wskazując kobietę u swego boku. - Przywitaj się z Konradem Konradem, Sybille.

Wysoka, jasnowłosa i bardzo kobieca Sybille na nagiej piersi miała wytatuowany ten sam runiczny znak, który posiadali wszyscy z wyjątkiem Konrada. Była zdecydowanie mniej odurzona niż jej towarzysz. Zlustrowawszy z nieukrywanym podziwem Konrada, spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się.

- Przynieś mi jeszcze coś do picia, Manfredzie - poleciła, nie spojrzawszy nawet na Holwalda.

Kapitan odszedł chwiejnym krokiem, a Sybille przysunęła się bliżej Konrada.

- Werner wie, jak urządzić dobrą zabawę - powiedziała.

Konrad kiwnął głową. Zabawa, dobre sobie. Spotkanie gwałtownie przekształcało się w wieczór rozpusty, który mógł być traktowany jako dziwaczna orgia bogatych i znudzonych mieszkańców stolicy, ale nie miał nic wspólnego z Chaosem. Po prostu zaspokajali swoje niskie instynkty, oddając się dostępnym dziś wieczór hedonistycznym przyjemnościom, ponieważ później będą musieli znowu nałożyć ubrania i powrócić do zwykłych, szacownych zajęć.

A czego innego się spodziewał? Podniósł do ust puchar i tym razem wypił łyk. Płyn był gęsty jak śmietanka, rzeczywiście mocny, jak się spodziewał, a gdy go przełknął, miętowy posmak rozgrzał mu usta i gardło.

- Próbowałeś tego? - spytała Sybille, biorąc go za rękę i prowadząc przez pokój. - Są cudowne. Muszę poprosić kuchmistrza Wernera o przepis - wskazała srebrną tacę na stole i zaczerpnąwszy z niej dłonią nieco potrawy podniosła ją do ust.

- Nie, dziękuję - odparł Konrad, poznając danie.

Jego głównym składnikiem były grzyby, chętnie jedzone przed bitwą przez niektórych żołnierzy na granicy. Twierdzili, że dzięki nim są odporni na rany. Być może, ponieważ rzeczywiście niewielu, którzy spożyli taki posiłek, odnosiło jakiekolwiek rany - zazwyczaj ginęli. Niektórzy twierdzili, że grzyby zmieniają ich zdolność postrzegania i pozwalają lepiej wyczuć niebezpieczeństwo. Konrad uważał, że jest akurat odwrotnie. Ich zmysły ulegały takiemu przytępieniu, że nie obchodziło ich, czy zostaną zabici. Grzyby sprawiały, że niewiele różnili się od zwierzołaków.

- Chyba niezbyt się rozluźniłeś, Konradzie - stwierdziła Sybille, nie wypuszczając ręki Konrada ze swojej dłoni.

Była wyjątkowo ładna i wrażenia tego nie psuły nawet zielone włosy. Konrad zorientował się, że w innej sytuacji mógłby ją nawet uznać za pociągającą. Sybille musiała zauważyć, że patrzy na nią w szczególny sposób, ponieważ nagle pochyliła się do przodu i go pocałowała. Konrad poczuł ciepło jej nagiej piersi na swoim ciele i nie opierał się, przynajmniej do chwili, gdy w czasie pocałunku próbowała mu wcisnąć do ust nieco grzybów.

Cofnął się, pijąc kolejny łyk wina. Trzymał puchar między nimi, jakby naczynie było tarczą, a Sybille nieprzyjacielem, którego trzeba poskromić.

- Daj mi trochę twojego wina - powiedziała. Konrad podał jej swój puchar. - Ale nie tak - odsunęła od siebie kielich. - Najpierw ty się napij. Chcę je spróbować z twoich ust.

Pokręcił głową i wreszcie uwolnił rękę, nie chcąc nawet jej dotykać.

- Jesteś między przyjaciółmi - powiedziała Sybille. - Wszyscy tu jesteśmy przyjaciółmi - rozejrzała się. - Dlaczego nie mielibyśmy się przyłączyć do zabawy?

Konrad zauważył, że on i Sybille byli właściwie jedynymi osobami, które jeszcze stały. Teraz w pokoju panowała niemal całkowita cisza. Wszyscy byli zajęci czymś zupełnie innym. Nieważne było, kto legł z kim. Dobosz i harfistka nie grali już na instrumentach, ale robili coś całkowicie odmiennego. Trzeci służący znajdował się w objęciach kogoś o równie nieokreślonej płci. Taungar udowadniał, że służąca o różowych włosach potrafi coś więcej niż tylko prowadzić gości przez pałacyk. Nawet kapitan Holwald w czasie krótkiej rozłąki z Sybille zdołał znaleźć sobie inne partnerki. Ale nigdzie nie było ani śladu Zuntermeina, który powinien łatwo rzucać się w oczy. Jego nieobecność zaniepokoiła Konrada.

Dłonie Sybille zaczęły błądzić po jego ciele. Odpychał ją, początkowo łagodnie, potem bardziej zdecydowanie. Wzruszyła ramionami, odwróciła się i szybko znalazła gorące przyjęcie gdzie indziej.

Bez względu na to czy Zuntermein był czarodziejem, czy nie, nadeszła pora, by go odnaleźć i stawić mu czoło. Konrad ruszył przez pokój do miejsca, gdzie za atłasowymi draperiami ukryte były drzwi.

W tej samej chwili opadła zasłona po drugiej stronie pokoju, Podczas pierwszej wizyty Konrada była tam ściana, która teraz jednak zniknęła, odsłaniając ukryte pomieszczenie.

I Zuntermeina. Stał na podwyższeniu przed wielkim posągiem swojego występnego boga, a przy nim znajdowała się dziewczyna - bezbronna i naga.

Nie była jednak Elyssą.

W przeciwieństwie do dziewczyny na podwyższeniu, Elyssa była wysoka, szczupła i długonoga. Jej włosy były grube, proste i kruczoczarne; dziewczyny natomiast krótkie, jasne, delikatne i falujące. Oblicze Elyssy było owalne, nos dość wydatny i prosty, ta zaś miała okrągłą twarz, mały i zadarty nos. Oczy Elyssy były tak czarne, że tęczówka i źrenica niemal nie różniły się barwą, a nie piwne.

Przed Konradem stała nie Elyssa.

To była Krysten…!

* * *

Nieco później, zanim Konrad zdołał zareagować na ten widok, od tyłu mocno schwyciły go ramiona, całkowicie unieruchamiając.

Ogromny posąg przedstawiał istotę na wpół męską, na wpół żeńską. Lewa strona jego humanoidalnego ciała posiadała męskie cechy, podczas gdy prawa należała niewątpliwie do kobiety. Na jego czaszce znajdowały się dwie pary rogów, sterczące spomiędzy długich, złotych włosów. Postać, ubrana w strój z jasnego aksamitu nałożonego na kaftan kolczy, trzymała w lewej dłoni jaspisowe berło, a w lewej mały sztylet.

- Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh!

Niemal sparaliżowany Konrad popatrzył na monstrualny posąg. Był zarazem odpychająco brzydki, a jednak, w jakiś paradoksalny sposób, piękny.

- Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh!

Wszyscy, którzy przed paroma zaledwie sekundami z zapałem uczestniczyli w orgii, teraz klęczeli i jak bluźnierczą modlitwę wyśpiewywali dwie sylaby imienia swojego duchowego pana i władcy.

To właśnie oni tworzyli świętokradcze zgromadzenie, tu właśnie znajdowała się bałwochwalcza świątynia, a Zuntermein był pogańskim kapłanem.

Czarownik w dalszym ciągu miał na sobie ten sam strój jak poprzednio, ale już nie wyglądał w nim komicznie. Zmienił się w plemiennego szamana odzianego w rytualne szaty. Świecidełka, które miał na sobie, stały się magicznymi talizmanami, makijaż - barwami wojennymi, peruka była identycznej barwy jak złota grzywa jego pana i stanowiła oznakę religijnej władzy.

- Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh!

- Slaanesh…

Slaanesh, jedno z najpotężniejszych bóstw w panteonie Chaosu, był panem rozkoszy, bogiem hedonizmu i cielesnego pożądania.

- Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh!

Konrad znał to imię i przypomniał sobie, że symbol obojnaczego bóstwa stworzono z połączenia starodawnego znaku męskości i znaku kobiecości - koła ze strzałą skierowaną do góry i w prawo oraz koła z umieszczonym na nim krzyżem. Ten właśnie motyw widniał na biżuterii wiernych albo ich tatuażach.

- Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh!

Ołtarz bóstwa rozwiązłości i deprawacji dominował nad postacią Zuntermeina i piętrzył się groźnie nad jego bezbronną ofiarą.

Krysten stała z opuszczoną głową przed śpiewającym tłumem. Wokół szyi miała owinięty łańcuch, a Zuntermein trzymał w dłoni jego drugi koniec, jakby była jakimś dzikim zwierzęciem, które musiał poskromić

- Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh!

Zuntermein uniósł dłoń i śpiew umilkł.

- Dotrzymałem obietnicy - oznajmił, spoglądając w dół, na Konrada. - Wiem, że byłbyś rozczarowany, gdybym tego nie zrobił.

Konrad wierzył, że Krysten nie żyje, że zginęła tak samo jak pięć lat temu Elyssa. Sądził, że obie zostały zabite w Sigmarzeit, pierwszego dnia lata. Dzisiaj w nocy miał nadzieję zobaczyć Elyssę. A teraz, wiedział, że obie kobiety żyją… Przynajmniej na razie…

- Zauważyłem, że sprawiasz wrażenie, jakby nasza gościnność niezbyt przypadła ci do gustu - rzekł Zuntermein, jakby on i Konrad byli zupełnie sami i prowadzili prywatną rozmowę. - Być może nie mamy do zaproponowania niczego, co mogłoby ci się spodobać. Mogę to zrozumieć. Każdy ma inne upodobania, jedni bardziej wyrafinowane, inni mniej. Ale pragniemy dostarczać naszym gościom takich przyjemności, jakich najbardziej pragną. Teraz już nie masz żadnych wymówek, Konradzie. Posiadamy dokładnie to, czym możemy cię kusić.

Słysząc imię Konrada, Krysten po raz pierwszy się poruszyła. Uniosła lekko głowę i popatrzyła przed siebie. Gdy ujrzała Konrada, jej oczy rozszerzyły się i zrobiła krok do przodu. Mogła przesunąć się tylko tyle, ponieważ łańcuch ograniczał jej ruchy. Wyciągnęła do niego ręce.

- Konradzie - szepnęła błagalnie. - Konradzie.

- Puść ją! - wrzasnął i po raz pierwszy zaczął wyrywać się z uścisku ramion, trzymających go za kark i kończyny. Prawie nie mógł się poruszać, zupełnie jakby całe jego ciało też skrępowane było łańcuchami. Jego przeciwnicy byli mistrzami w obezwładnianiu. Byli wśród nich Taungar i Holwald.

- Nie bądź głupi - oznajmił Zuntermein. - Zadałem sobie wiele trudu z twojego powodu, Konradzie. Powinieneś być mi bardzo zobowiązany, chociaż, jak sądzę, na twoją wdzięczność nie mogę liczyć. Czyż nie jesteś rad, że ponownie widzisz swoją przyjaciółkę?

- Czy nic ci się nie stało? - zamiast dopowiedzieć magowi-kapłanowi, Konrad zwrócił się z pytaniem do dziewczyny. Zdawał sobie sprawę, że to, co mówi, jest zupełnie bez sensu, ale nie mógł wymyślić niczego innego.

Krysten pokręciła głową, ale jej gest świadczył raczej o dezorientacji niż był próbą odpowiedzi.

- Myślałam - odezwała się. - Myślałam… - patrzyła na Konrada, a po jej policzkach spływały łzy. Wytarła je czubkami palców.

- Puść ją! - wrzasnął ponownie. Uświadomił sobie, że tylko tego pragnie i jego żądanie wcale nie jest bez sensu.

- Wyobrażam sobie, Konradzie, jak bardzo się cieszysz widząc, że twoja piękna przyjaciółka jest bezpieczna. Mam wrażenie, że nie widziałeś jej od dosyć dawna, prawda? A to oznacza, że macie wiele do nadrobienia. Zapewne cudownie byłoby pocałować ją znowu, przytulić. Pomyśl o czekającej cię przyjemności. Sądzę, że powinieneś nam pokazać, jak bardzo ci jej brakowało.

Konrad patrzył na niego, doskonale zdając sobie sprawę z tego, co mag ma na myśli. Oczekiwano od niego, że będzie się zachowywał w równie nieskrępowany sposób jak wszyscy pozostali goście. Konrad przysiągł, że uczyni wszystko, aby ocalić Elyssę, ale odnosiło się to również do Krysten. Zamierzał spełnić każde polecenie, chociaż zdawał sobie sprawę, że bez względu na to, jak bardzo poniży siebie i Krysten, Zuntermein nie ma zamiaru pozwolić im dożyć świtu.

Opuścił oczy i skinął głową.

- Cokolwiek każesz - rzekł cicho.

- Wiedziałem, że mnie zrozumiesz - stwierdził Zuntermein. - Przyprowadźcie go tutaj.

Konrada popchnięto w stronę stopni prowadzących na podwyższenie. Przypomniał sobie, że gdy był jeńcem bandy Kastringa schwytała ona grupkę maruderów wyznających inne bóstwo. Ci, którzy więzili Konrada, byli wyznawcami Khorne’a, a tamci - Slaanesha. Czciciele boga krwi i ci, którzy wielbili boga rozkoszy, byli zaprzysięgłymi wrogami, albowiem zasady ich wiary diametralnie się różniły.

Kastring przygotowywał dla wyznawców Slaanesha bardzo specjalny rodzaj śmierci, zadbawszy, aby umierali o wiele dłużej i w większych cierpieniach niż którakolwiek z ofiar, które jego podwładni tak regularnie składali łowcy dusz. Wyznawcy dwóch bóstw nienawidzili się i pogardzali sobą nawzajem - a sami bogowie wiecznie toczyli walkę, rywalizując o władzę nad królestwem Chaosu.

Zuntermein z trudnością odciągnął Krysten na kraniec ołtarza. Wsunęła dłonie pod łańcuch, dzięki czemu metalowe ogniwa nie wrzynały się jej w gardło, natomiast, aby utrzymać Konrada przy krawędzi podwyższenia, potrzebne były trzy pary silnych rąk.

- Przytrzymajcie ją - rozkazał Zuntermein i jeden z ludzi obezwładniających Konrada rozluźnił chwyt i podszedł do maga, aby wziąć od niego łańcuch Krysten.

- Mówisz szczerze? - zapytał mag, podchodząc wolno do Konrada. - Rzeczywiście masz zamiar zademonstrować swoje uczucie do niej… do nas?

W głowie Konrada tkwiło dotąd tylko jedno - w jaki sposób zabić Zuntermeina. Na razie jednak rozpaczliwie starał się zmienić bieg swoich myśli - wyobrazić sobie, że razem z Krysten spełniają perwersyjne żądanie maga.

Zuntermein oparł dłoń o nagi tors Konrada i był to lodowato zimny dotyk. Konrad czuł, jak ciepło opuszcza jego ciało, ale nie było to istotne. Ważne było jedynie to, co czarownik wykradał z jego umysłu.

- Nie powinieneś był próbować mnie oszukać - westchnął Zuntermein, robiąc krok do tyłu. - Chciałeś wyrządzić mi krzywdę! - pokręcił ze smutkiem głową. - Cóż za przykrość. Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, miałem nadzieję, że zostaniemy dobrymi przyjaciółmi. Niestety, nic z tego. A więc, jeżeli nie uczynisz tego, czego od ciebie żądam…

- Nie! - krzyknął Konrad.

- Tak - uśmiechnął się Zuntermein.

Konrad znowu zaczął się szarpać. Teraz trzymało go tylko dwóch ludzi, ale czuł się o wiele słabszy, zupełnie jakby mrożący krew dotyk czarownika pozbawił go również sił.

Bezradnie obserwował, jak Zuntermein wolnym krokiem przechodzi przez podest, kierując się w stronę Krysten. Dziewczyna próbowała przed nim uciec, ale mężczyzna trzymający metalową smycz nie pozwalał jej się cofnąć. Uderzyła czarownika, ale nie zwracając uwagi na jej ciosy wyciągnął rękę, aby pogłaskać ją po policzku. Po tym dotknięciu zaprzestała gorączkowych ruchów i się uspokoiła. Ręce Krysten ciągle się poruszały, ale w bardzo zwolnionym tempie.

Zuntermein spojrzał na Konrada.

- Jest rozkosz w rozkoszy - rzekł. - I jest rozkosz…

Sięgnął do góry, do lewej dłoni potężnego posągu i wyjął z niej sztylet. W ręku maga nóż nie wydawał się już taki mały, ponieważ broń została wykonana na ludzką miarę. Był to sztylet gwardii cesarskiej i Konrad wiedział, że jest to jeden z tych, które miał przy sobie.

- …w bólu!

- Nie! - z ust Konrada wyrwał się pełen cierpienia wrzask.

- Slaanesh, Slaanesh - zebrani znowu zaczęli wyśpiewywać imię swojego obrzydliwego bóstwa. Ich początkowo ciche głosy narastały do crescendo, aż wreszcie rozbrzmiewały głośniej niż poprzednio. - Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh!!! Slaanesh!!!

Zuntermein podszedł do Krysten, której dłonie wciąż unosiły się wolno, próbując go odepchnąć. Skinął głową mężczyźnie, który zdjął z jej szyi łańcuch i odsunął się na bok. Mag-kapłan pochylił się nad dziewczyną i szepnął jej coś na ucho. Potem pocałował ją w oba policzki - i podał jej nóż…

- Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh!

Przez chwilę Konrad nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje. Oczekiwał, że Zuntermein użyje noża, aby torturować Krysten. Ale teraz ona miała sztylet. Jej szkliste, niewidzące oczy opętanej skierowały się w stronę Konrada i dziewczyna wolno ruszyła w jego stronę, unosząc do góry ostrze.

Znajdowała się pod władzą Zuntermeina i mag na pewno kazał jej zabić Konrada!

- Krysten! - zawołał. - Krysten!

Wiedział jednak, że jego wołanie nie wystarczy, by wyrwać dziewczynę z hipnotycznego transu. Znowu spróbował się uwolnić, ale był równie bezsilny jak Krysten. Oboje byli więźniami Zuntermeina. Konrad już nie kontrolował swojego ciała, a dusza Krysten była podporządkowana czarownikowi.

- Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh!

Krysten przysunęła się do Konrada. Z każdym jej krokiem zbliża się śmierć. W najokrutniejszej postaci - śmierci z ręki kochanki.

Uświadomił sobie, że po to właśnie został tu zwabiony. Aby zginąć, złożony w ofierze władcy rozkoszy.

- Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh!

Dziewczyna zatrzymała się metr przed Konradem. W wyciągniętej ręce trzymała nóż skierowany w jego gardło. Jej twarz była zupełnie bez wyrazu, oczy patrzyły nic nie widząc.

- Krysten! - krzyknął ponownie.

Mrugnęła i dłoń z nożem drgnęła lekko.

Szepnęła coś. Konrad pomyślał, że jest to jego imię, ale słowo zostało zagłuszone rytualnym zaśpiewem.

- Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh! Slaanesh!

- Krysten!

I nagle dziewczyna odzyskała całkowicie panowanie nad swoim ciałem i umysłem. Jej kończyny utraciły nienaturalną sztywność i Krysten uśmiechnęła się przelotnie. Powtórzyła jeszcze raz to słowo, tym razem o wiele głośniej. I wreszcie wykrzyknęła je na całe gardło, Jednocześnie trzymane przez nią ostrze opadło na pierś Konrada.

- KHORNE…!

Rozdział szósty

- KHORNE…!

Czubek ostrza ciął na ukos przez pierś Konrada, pozostawiając krwawą ranę.

Gdy w sali rozbrzmiało imię znienawidzonego boga-rywala, pełen przejęcia chór akolitów zamilkł gwałtownie, a Konrad poczuł, że przytrzymujące go dłonie rozluźniły uchwyt… A wtedy się wyswobodził.

Wbił lewy łokieć w twarz Taungara, miażdżąc nos sierżanta, który wrzasnął z bólu, zrobił krok do tyłu i spadł na stłoczony pod nim tłum.

Holwald trzymał prawe ramię jeńca nieco dłużej, do momentu gdy Konrad z półobrotu uderzył go pięścią w krtań, zgniatając ją jednym potężnym ciosem. Ofiara nie była w stanie nawet jęknąć z bólu, a Konrad wsunął mu kant dłoni pod podbródek i szarpnął gwałtownie do tyłu. Kark Holwalda pękł z obrzydliwym trzaskiem i kapitan umarł, zanim jeszcze dotknął podłogi.

Mężczyzna, który trzymał łańcuch Krysten, rzucił się w jej stronę. Twarz miał wykrzywioną grymasem nienawiści, palce wyciągniętych dłoni były zakrzywione niczym szpony. Dziewczyna nie poruszyła się od chwili, gdy cięła Konrada nożem, ale teraz się obróciła. Zrobiła niewielki unik, a potem wbiła sztylet w brzuch atakującego ją wyznawcy Slaanesha. Stęknął z bólu i zaskoczenia i po chwili przewrócił się na ziemię, wyszarpując nóż z dłoni Krysten.

Zabiła fanatyka dokładnie według wskazówek Konrada, który jakiś czas temu uczył ją bronić się przed napaścią. Spojrzał na dziewczynę, ale jej twarz zmieniona była nie do poznania. Jej rysy wykrzywiał pełen wrogości grymas pozbawiony nawet cienia dawnej niewinności. Uwolniona od zaklęcia Zuntermeina, znajdowała się pod władzą o wiele potężniejszej mocy.

Chociaż krew spływała po piersi Konrada, nie czuł żadnego bólu. Odniósł już wiele poważniejszych ran. Gdyby chciała go zabić, mogła zrobić to szybkim i celnym ciosem w serce. Była to kolejna umiejętność, której ją nauczył.

Ale wcale nie pragnęła śmierci Konrada - ale jego krwi…

- Khorne…! - zawołała ponownie, unosząc do góry dłonie w modlitwie do boga krwi.

Konrad wyczuł jakiś ruch nad swoją głową i spojrzał w górę, Posąg Slaanesha wydawał się migotać. Jego kształty rozpływały się, rysy zmieniały, a na podium zaczęła zstępować inna ogromna postać. Odziana była w spiżową zbroję, siedziała na tronie ustawionym na kościach swoich ofiar, trzymała potężny topór bojowy i tarczę ze znakiem w kształcie X.

Przypomniał sobie, jak niedawno stał przed podobnym ołtarzem. Wtedy dziewczyna-zwierzę o imieniu Silk ostrzem noża nakreśliła identyczny runiczny krzyż na piersi jednego z jeńców Kastringa…

Dotknął piersi, czując ciepłą wilgoć spływającą z rany, jakby i sam składał ofiarę bogowi śmierci i cierpienia.

Wydawało się, że czas zamarł, rozciągając się w nieskończoność. Krysten spojrzała na Konrada i ich oczy wreszcie się spotkały. Wydawało się, że jej źrenice płonęły czerwienią, jakby sam Khorne dawał Konradowi szansę złożenia przysięgi krwi… A więc jedynym sposobem ucieczki przed wyznawcami Slaanesha jest przyłączenie się do ich najbardziej znienawidzonego wroga?

Puls bił mu gwałtownie, serce łomotało i krew zaczęła obficiej sączyć się z rany.

Krysten stała się jedną z wyznawczyń Khorne’a. Wszystkie pragnienia Konrada przebudziły się ponownie, gdy przypomniał sobie namiętności, które z nią dzielił. Pragnął być z nią znowu, mniejsza o to, za jaką cenę; chciał również uciec ze świątyni Slaanesha, również bez względu na cenę.

A jednak coś go powstrzymywało: świadomość tego, jak wysoka byłaby ta cena. Zdawał sobie sprawę, że byłoby to coś więcej niż jego życie.

Krysten uśmiechnęła się, przyzywając go gestem.

A potem krzyknęła.

Nie był to jednak krzyk uwielbienia, skierowany do czczonego przez nią obrzydliwego bóstwa, ale wrzask wywołany najstraszliwszym bólem. Całe ciało dziewczyny skuliło się ogarnięte spazmem cierpienia i Krysten runęła na podłogę, wijąc się w drgawkach.

Dokonał tego Zuntermein. Wystarczyło parę sekund i czarownik ponownie spętał dziewczynę swą magiczną mocą.

Khorne został odegnany. Ołtarz Slaanesha znowu stał się widoczny i lada chwila Zuntermein mógł rzucić czar na Konrada. A przeciwko tego rodzaju magicznym atakom nie był w stanie się obronić.

Zaczął działać natychmiast. Nie miał broni, a zarazem nie chciał dotknąć czarownika gołymi rękami, obawiając się magii, która mogłaby przepłynąć pomiędzy ich ciałami. Wyskoczył w górę, w stronę jaspisowego berła, które posąg Slaanesha trzymał w prawej dłoni. Konrad wyszarpnął pokryte kunsztownymi rzeźbami i zwieńczone symbolem berło z dłoni posągu, po czym skoczył na Zuntermeina, który wznosił właśnie ręce, aby rzucić następne zaklęcie.

Zanim mag zdołał wypowiedzieć choćby jedną sylabę inkantacji, Konrad uciszył go, wbijając trzonek berła w jego usta, a potem wepchnął go do gardła.

I przekonał się, że maga można zabić równie łatwo jak zwykłego człowieka. Byli śmiertelni, a więc mogli umrzeć.

Zuntermein umarł.

Przed chwilą dźwięk wykrzykniętego nagle imienia wrogiego bóstwa sprawił, że tłum wiernych umilkł i znieruchomiał. Teraz jednak wszyscy odzyskali głosy i zdolność poruszania się. Fanatycy wspinali się już na podwyższenie, wywrzaskując swoją żądzę krwi. Konrad cisnął zwłoki Zuntermeina w stronę schodów, przewracając kilku napastników.

Wyszarpnął nóż z ciała ofiary Krysten i rzucił się do przodu, atakując dwóch pierwszych mężczyzn, którzy zdołali wedrzeć się na podium. Jeden runął, a z jego rozchlastanego gardła trysnęła fontanna krwi. Drugi upadł z wyrwanym z dłoni Konrada sztyletem tkwiącym w sercu.

Chociaż żaden z jego przeciwników nie miał broni, fanatyków atakowało zbyt wielu, aby można się było z nimi uporać w pojedynkę. Tego rodzaju dysproporcja sił rzadko kiedy zniechęcała go do walki, ale teraz jego umysł zaprzątało co innego. Musiał wydostać stąd Krysten.

Spojrzał na wiszący w górze kandelabr, na tkwiące w nim świece i ich czerwone płomienie, a następnie przeniósł spojrzenie na atłasowe zasłony okrywające ściany tajemnej świątyni.

Konrad odwrócił się w stronę ołtarza i jeszcze raz skoczył na gigantyczny posąg. Tym razem jednak schwycił palec Slaanesha, podciągnął się po kończynach figury jak po stopniach, wspiął na rogatą głowę bóstwa i stamtąd sięgnął w stronę bogato zdobionej lampy. Znajdowała się metr poza zasięgiem jego ręki, więc Konrad rzucił się w górę, chwytając za jej dolną krawędź. Połączony ciężar lampy i jego ciała wyrwał łańcuch, na którym była umocowana do sufitu, i Konrad razem z nią runął w dół. Spadł na stojących pod nim fanatyków, ściągając na nich ciężką lampę. Tam, gdzie rozsypały się odłamki kryształu, znowu trysnęła krew.

Większość świec zgasła w chwili upadku, ale kilka paliło się dalej. Bijąc i kopiąc, Konrad uwolnił się i wyszarpnął dwie świece z gniazd, w których były osadzone. Trzymając je w dłoniach, podbiegł do jednej ze ścian i przyłożył płomień do draperii. Materiał natychmiast zajął się ogniem, który w ciągu kilku chwil gwałtownie się rozprzestrzenił.

Oderwawszy z następnej zasłony kawał aksamitu, Konrad zwinął go w kulę i zapalił od szalejących płomieni. Gdy cisnął go przez całą szerokość pomieszczenia, materiał rozpalił się mocniej, jak wystrzelona z balisty beczka ze smołą, a draperie na przeciwległej ścianie również zaczęły się palić.

Okrzyki pełne nienawiści bardzo szybko zmieniły się w rozpaczliwe wrzaski strachu. Fanatycy, zamiast atakować Konrada, próbowali uniknąć płomieni. Nie wszystkim udało się jednak wystarczająco szybko usunąć na bok. Przeciw nim Konrad używał gołych dłoni zamiast broni. Nie sprawiało mu różnicy czy przeciwnikiem jest mężczyzna, czy kobieta. Wszyscy stawali się ofiarami Konrada przedzierającego się z powrotem na podium i do Krysten.

Leżała na wznak. Jej oczy były otwarte, powieki nieruchome. Nadprzyrodzony atak Zuntermeina nie pozostawił żadnych widocznych obrażeń i dziewczyna wciąż jeszcze żyła.

- Konrad - westchnęła, gdy ukląkł obok niej. - Myślałam, że nie żyjesz…

- Nie umarłem - odparł, wsuwając ręce pod jej kolana i plecy. - Ty również nie umrzesz - obiecał.

Krysten jęknęła z bólu, gdy Konrad ją podnosił. Przeniósł ją obok ołtarza, w dół po schodach, przez kłębiący się dym, i w stronę płomieni. Płonęły już nie tylko zasłony, ogień ogarnął wszystko. Wewnątrz świątyni panował absolutny chaos. Obok Konrada przebiegł oszalały fanatyk z płonącymi włosami. Inni rozpaczliwie szarpali na sobie palące się szaty, a straszliwy żar pokrywał ich ciała pęczniejącymi pęcherzami.

Draperie na ścianach spaliły się, odsłaniając drzwi na korytarz. Przy nich zgromadziła się grupa fanatyków, ale straszliwy żar uniemożliwiał im dalszą ucieczkę. Przepychali się do przodu, ale natychmiast cofali się szybko na środek sali - jedynego miejsca nie objętego jeszcze płomieniami. Pożar szalał wzdłuż ścian, a języki ognia już lizały łapczywie podłogę i sufit.

Świątynia pełna była dymu i smrodu palących się ciał. Rozbrzmiewały przeraźliwe wrzaski i huk pożogi.

Jeszcze chwila i ogień zniszczy już wszystko.

Konrad przeniósł Krysten przez płomienie, które w tym momencie jakby się rozstąpiły. Na chwilę powstała droga, ścieżka, którą tylko on był w stanie wyczuć i która nie stanowiła części tego pokoju, Atldorfu, czy nawet tego świata…

Szedł pomiędzy sczerniałymi zwłokami wrogów w stronę jedynego miejsca w sali, którego nie ogarnął jeszcze ogień. Gdy dotarł do drzwi, otworzył je kopniakiem i wyszedł do znajdującego się za nimi korytarza. Był bezpieczny.

Drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem. Chwilę przedtem Konrad widział ogromny stos pogrzebowy i był świadkiem straszliwej śmierci w płomieniach wszystkich, których uwięziła pożoga.

Uświadomił sobie, że drzwi musiały zostać zatrzaśnięte przez przeciąg wywołany gwałtownym napływem powietrza wciąganego przez szalejące w pomieszczeniu piekło, ale jednocześnie wiedział, że skazanych na zagładę wyznawców Slaanesha uwięziło coś więcej niż ogień. Jakaś groźna siła trzymała ich wśród płomieni, uniemożliwiała ucieczkę, a jednak pozwoliła mu wyjść i wynieść Krysten. I chociaż żar płomieni był straszliwy, nie osmalił mu wet włosów.

Gdy znaleźli się w korytarzu, nagle zapanowały spokój i cisza. Nie dolatywał tu nawet swąd spalenizny. Można było odnieść wrażenie, że pożar szaleje gdzieś daleko stąd. Podtrzymując Krysten jedną ręką, dotknął dłonią ściany i cofnął ją gwałtownie. Drewniana boazeria byłą gorąca, bardzo gorąca. Konrad zrozumiał, że lada chwila ogień wyrwie się zza otaczających ich ścian.

Przeszedł na koniec korytarza i położył dziewczynę na stosie ubrań. Skrzywiła się z bólu. Do tej pory oczy miała zamknięte, teraz jednak otworzyła je znowu i uśmiechnęła się na widok Konrada.

- Cieszę się, że żyjesz - powiedziała cicho.

- A ja, że ty żyjesz - odparł i pocałował ją w czoło.

Uniosła głowę i objąwszy go za szyję przyciągnęła do siebie, aby pocałował ją w usta - i poczuł smak ciepłej krwi. Spojrzał na swoje ręce i zobaczył, że są nią pokryte. Przez chwilę myślał, że pochodzi ona z jego ran, ale nagle uświadomił się, że to krew Krysten. Przy ołtarzu odniósł wrażenie, że oczy Krysten są czerwone, ale teraz całe jej ciało przybrało tę barwę. Wyglądała jakby ktoś obdarł ją żywcem ze skóry.

- Musimy iść - powiedział, uwalniając się z jej objęć, i wstał.

Uśmiechnął się, chcąc w ten sposób ukryć przed nią swój niepokój. Rozejrzał się, szukając dla niej jakiegoś okrycia, i znalazł najpierw jeden, a potem drugi płaszcz z zielonego aksamitu. Takie płaszcze nosili dworzanie w pałacu, ale dotychczasowi właściciele na pewno nie będą już ich potrzebowali. Konrad owinął nimi Krysten.

Rozchyliła usta do następnego pocałunku i Konrad spełnił jej życzenie. Tym razem krwi było jeszcze więcej.

- Dlaczego mnie opuściłeś? - zapytała. I umarła.

Konrad z niedowierzaniem spojrzał na jej ciało. Zdjął z policzka Krysten luźne pasemko blond włosów, otarł krew z twarzy i po raz ostatni dotknął czubkami palców warg. A potem naciągnął jeden z aksamitnych płaszczy na głowę dziewczyny i otulił ją nim, jakby układał do snu.

Wstał, odnalazł swoją odzież i szybko się ubrał. Drugi sztylet wciąż tkwił w cholewie jego buta.

Krysten odeszła, pozostało jedynie jej ciało. Konrad położył resztę ubrań na zwłoki i wokół nich, a potem wyjął świecę z kinkietu i podpalił stos odzieży. Następnie ruszył korytarzem dalej, przykładając płomień do gobelinów i wszystkiego, co mogło się palić. Wreszcie dotarł do prowadzących na zewnątrz drzwi. Wyszedł w noc.

Tu czekał już na niego młodziutki służący. Trzymał w ręku włócznię i gwałtownym pchnięciem usiłował trafić Konrada w brzuch. Ten zrobił krok w bok i schwycił przesuwające się obok jego biodra drzewce. Szarpnął, przyciągając chłopaka do siebie, prosto na klingę sztyletu.

Służący jęknął z bólu, gdy ostrze wbiło się w jego pierś. A kiedy uświadomił sobie, że umiera, z jego ust wyrwał się okrzyk rozpaczy.

Konrad zabił go. Wolno, z zimną krwią i bez litości. Zadawał ciosy raz za razem, aż biała liberia stała się całkowicie czerwona. Dopiero wtedy strącił kopniakiem ciało do fosy, której wody zabarwiły się wypływającą krwią.

Następnie przeszedł przez ogród otaczający dwór Zuntermeina. Gdy dotarł do bramy, obejrzał się. Ten ogień był o wiele bardziej widowiskowy niż pożar wartowni.

* * *

Konrad poznał Zuntermeina po spotkaniu w karczmie z Taungarem. Młoda służąca przypomniała mu Krysten i dlatego, gdy mag sondował jego umysł, odnalazł w nim Krysten.

I dzięki temu, po trwającej tak wiele miesięcy rozłące, Konrad ponownie się z nią spotkał.

Nie istnieje coś takiego jak przypadek” - często powtarzał Wilk. Albo to twierdzenie było prawdą, albo jego odwrotność: miało miejsce zbyt wiele przypadków. Wydarzyło się zbyt wiele rzeczy, które nie sposób było przypisać ślepemu trafowi. Tak wiele splatających się ze sobą zdarzeń mogło stanowić jedynie część jakiegoś większego wzoru, ale Konrad znajdował się zbyt blisko, aby odnaleźć w nim swoje miejsce.

Po powrocie ze świątyni krasnoludów, którą odkryli wspólnie w Wilkiem i Anvilą, Konrad przekonał się, że przygraniczna kopalnia została zniszczona, a wszyscy jej mieszkańcy zabici lub wzięci do niewoli. Wyglądało na to, że ocalał tylko jeden człowiek, jednoręki mężczyzna o imieniu Heinler, który jednak w rzeczywistości był skavenem Gaxarem. Szary Mag przybrał postać górnika i zniszczył wieże obserwacyjne, umożliwiając najeźdźcom skryte podejście do umocnionej osady.

Nie znalazłszy wśród ruin ciała Krysten, Konrad uznał, że stała się jeńcem pogańskich hord. Tropiąc łupieżcze armie, wyjawił Gaxarowi, że powodem jego pościgu jest chęć odnalezienia i ocalenia porwanej dziewczyny.

Wtedy Gaxar go ogłuszył. A gdy Konrad się ocknął, był jeńcem bandy czcicieli Khorne’a. Krysten została pojmana w kopalni przez inną grupę wyznawców Khome’a i odebrano jej coś więcej niż ciało. Zdeprawowano ją, skłoniono, aby zaczęła oddawać cześć krwawemu bogowi. A potem, w jakiś sposób, dostała się w ręce Zuntermeina.

Konrad uciekł z oddziału Kastringa zakładając zbroję spiżowego wojownika, rycerza nazywanego przez Wilka bratem bliźniakiem. Była to ta sama postać, którą Konrad i Elyssa widzieli przejeżdżającą przez wioskę dzień przed tym, jak rój oszalałych zwierzołaków całkowicie zniszczył wszystkich i wszystko w obrębie doliny.

Ze spiżowego więzienia uwolnił Konrada Litzenreich. Także przez Litzenreicha Gaxar stracił prawą łapę. To właśnie czarownik przekonał Konrada, że po zniszczeniu gniazda skaveńskiego maga przez wojska Middenheimu Gaxar musiał skierować się do Altdorfu.

I rzeczywiście, Szary Prorok znalazł się w stolicy Cesarstwa - podobnie jak Elyssa… Czaszkolicy… i Krysten.

Nie było czegoś takiego jak przypadek.

Konrad miał wrażenie, że zaplątał się w gigantyczną sieć i przez cały czas gmatwa się w niej coraz bardziej. Pajęcze nici wydawały się łączyć wszystkich ludzi, których kiedykolwiek znał - zarówno wrogów, jak i przyjaciół.

Elyssę i Kastringa; Kastringa i Gaxara; Gaxara i Krysten; Krysten i Zuntermeina…

Wilka i spiżowego rycerza; spiżowego rycerza i Litzenreicha…

Elyssę i Czaszkolicego; Czaszkolicego i Gaxara…

Srebrne Oko i złoty herb; złoty herb i Elyssę…

Przypadek…

Tak wielu z nich znalazło się w głębokich lochach pod Altdorfem: Litzenreich, Gaxar, Srebrne Oko, Elyssa, Czaszkolicy…

I on sam.

Nie łączyła ich ze sobą tylko pojedyncza nić. Każdego wiązało kilka krzyżujących się, powiązanych w różnoraki sposób splotów. I niezależnie od tego, gdzie rozpoczynał swoje poszukiwania, za każdym razem wracał do punktu wyjścia.

Chaos…

Był pionkiem Chaosu rzuconym bezradnie na łaskę wiatrów losu, kawałkiem drewna dryfującego tam, gdzie zechcą ponieść go prądy i fale morskie, wyrzucanym na jakiś obcy brzeg, a następnie porywanym następnym przypływem. Wierzył, że przybycie do Altdorfu było jego własną decyzją, ale się mylił. Wszystko, co czynił było graniem roli, którą wyznaczyło mu przeznaczenie.

A poza tym stał się stworzeniem mroku, odmienionym przez spaczeń znajdujący się w spiżowych okowach, które tak długo go więziły. Później jeszcze bardziej został skażony przez nową dozę tej piekielnej substancji użytej przez Litzenreicha do wydostania go ze zbroi.

Zuntermein rozpoznał piętno, jakie Chaos wycisnął na Konradzie. Konrad zaś wiedział, że nigdy nie zdoła uciec przed tym piętnem. Skaveni nawet węchem potrafili wyczuć przesycający jego ciało spaczeń.

Czy kiedy Krysten wykrzyknęła imię łowcy dusz, rzeczywiście przywołała wizję krwawego władcy? Przez kilka chwil Konrad wierzył, że na ołtarzu widzi Khorne’a i czuł wtedy, jak coraz bardziej pragnie złożyć hołd jego przeklętym mocom. Czyżby okrutne bóstwo przydało mu jakąś pogańską potęgę, która pozwoliła mu uciec?

Tym razem było inaczej niż wówczas, gdy walczył z jaskiniowymi goblinami w starożytnej świątyni krasnoludów pod górami Kislevu. Teraz nie czuł w sobie żadnej ożywiającej go nieludzkiej mocy. Kiedy zabijał Zuntermeina i walczył przeciwko wyznawcom Slaanesha, nie miał wrażenia, że został jakoś odmieniony. To jego własna nienawiść przydała mu sił niezbędnych do walki z pogańskimi wrogami.

Jednak uciekł razem z Krysten ze skazanej na zagładę świątyni, gdy tymczasem wszyscy inni zginęli. Nie mógł zaprzeczyć, że odniósł wrażenie, że jakaś nadnaturalna siła pomogła mu przetrwać, przeprowadzając go całego i zdrowego przez zabójcze płomienie.

Czy ocalił go właśnie krwawy bóg po to, aby następnie zażądać za swoją pomoc ofiary, którą stałą się Krysten?

Konrad nie mógł znać odpowiedzi i nie miał zamiaru zastanawiać się nad tym problemem. Ani teraz, ani nigdy.

Przede wszystkim musiał wydostać się z Altdorfu. Sieć oplątywała go coraz mocniej, wciągając go do środka, gdzie czekało na niego to, co miało być jego przeznaczeniem. Dlatego musiał koniecznie opuścić stolicę.

Wiedział, że może uciec z miasta bez najmniejszej trudności i zdawał sobie sprawę, że najrozsądniej byłoby zabrać przed odejściem nieco kosztowności Zuntermeina. Uważał jednak, że w całym pałacyku była tylko jedna cenna rzecz. Przez wiele miesięcy wierzył, że Krysten umarła. Teraz stało się to prawdą.

A kiedy opuszczał miasto, przemykając się w nocy obok straży jak cień, był pewien, że nigdy już tu nie powróci.

Rozdział siódmy

Mógł udać się wszędzie, gdzie miał ochotę, do każdego miejsca w Imperium albo poza nim - ale nigdzie nie chciało mu się iść ani nic robić.

Jego jedynym zawodem była wojaczka i mógłby poszukać pracy jako najemnik w dowolnym kraju znanego świata. Zawsze toczono jakieś wojny i bitwy, zawsze trzeba było walczyć, zabijać, grabić i niszczyć. Mógłby wrócić do Kislevu, dalej brać udział w wiecznej bitwie przeciwko najazdowi armii z Północnych Pustkowi. Na granicy przynajmniej wiadomo było kim są nieprzyjaciele - nie tak jak w Altdorfie.

W stolicy dworzanie Karla-Franza mogli być fanatykami Slaanesha, a przyboczną gwardią cesarza dowodzili wyznawcy Chaosu.

Konrad chciał znaleźć się możliwie jak najdalej od Altdorfu, panujących tu zdrad i intryg, ale część jego istoty wciąż pozostawała w murach cesarskiej stolicy.

Była to pamięć o Elyssie, krótki moment, gdy ich oczy spotkały się, zanim prąd podziemnego potoku uniósł go z jaskini. Dziewczyna tak długo była ważną częścią jego życia, że nie był w stanie usunąć jej ze swojego umysłu. Do niedawna był przekonany, że zginęła. A teraz, kiedy wiedział, że ocalała, coraz więcej czasu poświęcał na rozmyślania o niej.

Konrad znajdował się w identycznej sytuacji jak przed pierwszym spotkaniem z Elyssą. Wtedy jego jedynym dobytkiem było ubranie i nóż. W chwili obecnej również posiadał tylko to, i niczego więcej nie potrzebował

Krysten umarła w jego ramionach. Konrad starał się teraz pogodzić z faktem, że utracił również Elyssę. Być może fizycznie wciąż jeszcze żyła, ale dusza jej już dawno temu musiała zostać spętana. Jeżeli Krysten została znieprawiona w ciągu kilku krótkich miesięcy, to Elyssa w ciągu tych lat, które minęły od momentu jej uwięzienia, niewątpliwie stała się jedną z przeklętych. Tak długo była więźniem Czaszkolicego, że musiała zostać skażona pogańskimi wpływami. Teraz zapewne była jego wspólniczką i sojuszniczką oraz takim samym stworem Chaosu jak on sam.

Dla Krysten męka się skończyła, dla Elyssy jeszcze trwała.

A Konrad nie mógł zrobić niczego, oprócz jednego - zapomnieć o niej. Ale to było prawie niemożliwe.

Przybył do Altdorfu, ścigając skavena Srebrne Oko, posiadającego tajemniczą tarczę. Ale teraz, gdy jego pan zginął, być może szczurzy wojownik uciekł z tuneli pod cesarską stolicą. Spisek, który miał na celu zastąpienie cesarza jego sobowtórem, z chwilą śmierci Gaxara stracił swój sens.

Po ucieczce ze stolicy Konrad ruszył na południe przez Las Reikwald. Przypominał mu ostępy, w których spędził wczesne lata życia. Przez kilka pierwszych dni miał wrażenie, że powrócił do takiej właśnie egzystencji.

W puszczy było wiele zwierzyny, co oznaczało, że w okolicy jest niewiele zmutowanych drapieżników. Większość ptaków i zwierząt nie była ścierwojadami. Nie żyłyby długo, pożerając szczątki zmasakrowanych przez zwierzołaków ofiar.

Las Cieni wyglądał na bardzo stary. Było w nim wiele odwiecznych, omszałych drzew. Swego czasu Konrad urażał wszechobecny odór rozkładu za coś oczywistego, ponieważ nie wiedział, że może być inaczej. Teraz zdawał sobie sprawę, że nie tylko wiek powykręcał pnie i konary i sprawił, że drzewa ulegały rozkładowi - było to piętno Chaosu. W Ostlandzie lasy wciąż zamieszkiwało mnóstwo zwierzołaków, potomków tych, które dwa wieki wcześniej wzięły udział w ostatniej wielkiej inwazji Chaosu. Ziemie te wciąż nie mogły się uporać ze skutkami najazdu, jak również z wpływem obecności paskudnych stworów wciąż kryjących się w najciemniejszych ostępach.

Spotykało się je w całym znanym świecie, ale w tej części Imperium, tak blisko stolicy, było mniej tego rodzaju odmieńców. Gdy Konrad był młody, jego dar przewidywania wielokrotnie uchronił go przed niebezpieczeństwem. Ale nawet bez tej umiejętności proroczego widzenia czuł się bezpieczniejszy w tym lesie niż dawniej, w swojej rodzinnej dolinie. Drzewa były zdrowsze i nie sprawiały groźnego wrażenia. W Lesie Cieni szeregi pni tworzyły często wrażenie nieprzeniknionych murów, które miały powstrzymać napastników albo tworzyły labirynt uniemożliwiający ucieczkę.

Zima zbliżała się szybko. Konrad nie miał zamiaru pozostawać w lesie dłużej niż to było konieczne. Bez konia nie odjechałby daleko, co oznaczało, że będzie musiał zatrzymać się w pierwszej napotkanej wiosce. Ale nie miał pieniędzy, żeby zapłacić za pokój w gospodzie.

Wioska była większa niż ta, w której się wychował. Znajdowała się na skrzyżowaniu dróg. Drogowskaz informował, że szlak prowadził w jedną stronę do Carroburga, a w drugą do Altdorfu. W największym budynku mieściła się karczma i zajazd. Na wywieszce nad drzwiami widniał napis „Pod Szarym Gronostajem” i wyobrażenie tego zwierzęcia.

Powinien mieć coś, co mógłby sprzedać. Żałował, że nie ma ze sobą łuku i kołczanu, które ułatwiłyby zadanie. Zdołał jednak złapać w sidła młodą łanię. Sprawił zwierzę, przerzucił przez ramię i skierował się do wioski.

Konrad przypomniał sobie moment swojego przybycia do Ferlangen. Niósł wtedy na sprzedaż królika, a w konsekwencji został skazany na śmierć za kłusownictwo. Wyrok wydał baron Otto Krieshmier, mężczyzna, którego Elyssa miała poślubić.

Krieshmier i Elyssa - kolejna nitka w pajęczynie, w którą był zaplątany.

Ocalił go wówczas Wilk, wyzywając Krieshmiera na pojedynek i zabijając za to, że baron oszustwem pozbawił go kiedyś jakiejś sumy pieniędzy.

Wilk i Krieshmier - kolejna nitka…

Tym razem Konrad mógł stoczyć swoją własną walkę. Nie był już tym samym przerażonym młodzieniaszkiem jak pięć i pół roku temu. Nikt nie ośmieliłby się zarzucić mu kłusownictwa, nie zapewniwszy sobie uprzednio towarzystwa garści zbrojnych, którzy poparliby oskarżenie. Mimo to był ostrożniejszy i do „Szarego Gronostaja” wszedł dopiero po zmierzchu, tylnymi drzwiami i ukrył swoją zdobycz za rzędem baryłek.

Przy palenisku kuchennym chłopak obracał prosię na rożnie. Na krześle bujanym na dwóch płozach siedział mężczyzna z nogami opartymi na stole. Przeżuwał kawałek mięsa. Żaden z nich nie zauważył Konrada, który cicho zamknął drzwi i stanął za ich plecami. Nagle mężczyzna się odwrócił. Ujrzał Konrada, stracił równowagę i runął jak długi na podłogę. Leżał na plecach, ściskając w dłoni rękojeść miecza, na której widniała cesarska korona. Był to miecz gwardii cesarskiej.

- Nie podchodź bliżej - ostrzegł mężczyzna. - Jestem z gwardii cesarskiej.

Chociaż Konrad zauważył miecz, bardzo wątpił, że ma do czynienia z gwardzistą. Mężczyzna miał za długie włosy i brodę oraz zbyt pospolitą wymowę jak na oficera. A poza tym, chociaż był odpowiedniego wzrostu, nadmierna tusza dyskwalifikowała go jako członka elitarnych oddziałów cesarza.

- Jesteś właścicielem?

- Bo co?

- To ja zadaję pytania. Jesteś właścicielem?

- Nie - odparł mężczyzna wstając i cofając się. Ściskał w dłoni rękojeść miecza, ale oceniwszy wzrokiem Konrada najwyraźniej doszedł do wniosku, że dobywając broni wykazałby się brakiem rozsądku.

- Sprowadź go - rozkazał Konrad.

- Idź po Netzlera - zwrócił się do chłopca fałszywy gwardzista.

- Powiedziałem, żebyś ty go zawołał - oznajmił Konrad, odsuwając krzesło i siadając.

Mężczyzna patrzył na niego przez chwilę, aż wreszcie otworzył wewnętrzne drzwi i wyszedł z kuchni. Chłopak spojrzał na Konrada.

- Dieter nie służy w gwardii cesarskiej - oznajmił chłopak i roześmiał się, zupełnie jakby nigdy w życiu nie widział niczego głupszego. - Nie potrafił nawet upilnować kuchni - dodał i roześmiał się ponownie.

Konrad również się uśmiechnął. Chłopak miał jakieś osiem, dziewięć lat, brudną twarz, odzież w strzępach i robił dokładnie to, czym Konrad zajmował się piętnaście lat temu. W karczmie Brandenheimera Konrad musiał wykonywać najbrudniejsze, najnudniejsze i najcięższe prace. Tak wyglądało całe jego dzieciństwo, ale w przeciwieństwie do tego chłopca nigdy nie miał okazji do śmiechu. Zawsze musiał milczeć, nawet udawać, że w ogóle jest niemową. Do momentu spotkania z Elyssą nie miał nawet ochoty odezwać się do kogokolwiek.

- Lepiej zacznij znowu obracać rożen, bo ci się świnia przypali - odezwał się Konrad i chłopak szybko wrócił do swojego zajęcia.

Chwilę później drzwi ponownie otworzyły się szeroko i do kuchni wkroczył karczmarz. Szczupły, bez tak charakterystycznego dla jego branży wydatnego brzucha piwosza, bardziej sprawiał wrażenie zamożnego kupca. Dieter wszedł za nim do kuchni i stanął na baczność, jakby pełnił wartę.

- Co się dzieje? - zapytał gospodarz.

- Mam pewną handlową propozycję, która może być korzystna dla nas obydwu, herr Netzler - oświadczył Konrad.

- To zawsze mnie interesuje, herr…?

- Taungar - odparł Konrad. Nazwisko sierżantowi już do niczego nie mogło się przydać, podczas gdy Konrad miał powody, by zachować swoje w tajemnicy.

- Przynieś herr Taungarowi coś do picia, Dieterze. Na co ma pan ochotę?

- Piwo.

- Piwo - powtórzył Netzler, siadając naprzeciwko Konrada.

- Hans - Dieter zwrócił się do chłopca kuchennego. - Piwo.

- Sam je przynieś - polecił Dieterowi Netzler. - A potem weź się do roboty - gdy drzwi zamknęły się za mężczyzną, wyjaśnił Konradowi: - Służy w gwardii cesarskiej - uśmiechnął się, a Hans roześmiał się w głos.

- I przychodzi tu pracować po służbie? - zapytał Konrad.

- Wygląda na to, że przez cały czas jest po służbie. Ale dość o tym. Co mogę dla pana zrobić?

- Więcej ja mogę zrobić dla pana.

- Sądziłem, że tak właśnie pan odpowie.

- Mam trochę świeżego towaru, który może pan zechce kupić.

- Co?

Konrad spojrzał na rożen.

- Dziczyznę - odparł.

- Mam nadzieję, że nie cesarską dziczyznę.

- Będzie taka, jeżeli przyjdzie tu, żeby coś zjeść.

- Karl-Franz jadł tu obiad i kosztował coś innego. Danie, które mieliśmy właśnie do zaproponowania.

Dieter wrócił niosąc kufel piwa. Z trzaskiem postawił go na stole, popchnął w stronę Konrada i wyszedł. Kufel był napełniony tylko do połowy.

- Na zewnątrz, z lewej, za baryłkami - powiedział Konrad, upijając łyk piwa, a potem opróżniając kufel dwoma dużymi haustami

Netzler wyszedł tylnymi drzwiami, wrócił, skinął głową i zapytał:

- Ile?

Targowali się przez chwilę.

- …i to jest moja ostateczna cena - oświadczył wreszcie karczmarz.

- Zgoda.

- I nie zażądam zapłaty za ten kufel piwa.

- W takim razie - rzekł Konrad, gestem głowy wskazując pusty kufel - poproszę o druga połowę.

* * *

Jeszcze kilka piw, posiłek składający się z chleba, wieprzowiny i rzepy, łóżko na nocleg i połowy pieniędzy Konrada już nie było. Nic dziwnego, że Netzler ubierał się jak bogaty kupiec. Był nim rzeczywiście.

„Szary Gronostaj” był większy niż Konrad początkowo przypuszczał. Był też czymś więcej niż tylko karczmą, obsługującą wieśniaków. Raczej można by go uznać za zajazd, w którym podróżni spędzali noc przed ruszeniem w dalszą drogę przez Imperium. Na piętrze znajdowały się usytuowane nieco na uboczu prywatne pokoje przeznaczone dla arystokratów z Altdorfu, którzy przybywali tu ze stolicy na noc przyjemności. W tym celu „Szary Gronostaj” był w stanie dostarczyć czegoś więcej niż tylko wiktu i noclegu.

Konrad pił powoli, siedząc samotnie w kącie i obserwując wszystko wokół. Zauważył zasłony z drugiej strony sali, które skrywały schody prowadzące na następne piętro. Goście na galerii woleli pić importowane wina i egzotyczne likiery zamiast miejscowego piwa, a posługujące tam dziewczyny były najmłodsze i najładniejsze spośród pracujących w karczmie. Zapewnić mogły coś więcej niż tylko napoje wyskokowe.

Konrad obserwował przede wszystkim Dietera. Wydawało się, że zatrudniono go, aby pilnował porządku w lokalu i nieźle mu szło wbijanie pijakom rozumu do głowy oraz wyrzucanie ich za drzwi. Konrad spojrzał przez okno i zobaczył, że znowu zaczął padać śnieg. Uświadomił sobie, iż pobyt w gospodzie będzie go kosztował jedną sarnę na dwa dni. Ale może było inne wyjście…

Dieter najwyraźniej spędzał większość czasu pijąc z dwoma przyjaciółmi. Konrad spostrzegł, że właśnie on zawsze przynosił nowe kufle z piwem, które napełniał z jednej z wielkich beczek, ale nigdy nie płacił. Od czasu do czasu Dieter obchodził salę jak na patrolu, trzymając dłoń na rękojeści miecza, a Netzler niezmiennie zaglądał minutę później, wyglądając zza drzwi prowadzących do sali albo przechylając się przez balustradę galerii.

- Dieter! - krzyknął Konrad, gdy mężczyzna zaczął swoją kolejną rundę. - Chodź tu.

- Czego chcesz? - zapytał Dieter podchodząc.

Konrad odczekał, aż mężczyzna znajdzie się w odległości metra, a potem popchnął w jego stronę kufel.

- Przynieś mi następne piwo.

Dieter wytrzeszczył oczy.

- Co?

- Słyszałeś. Przynieś mi następne piwo.

- Nie jestem żadnym cholernym posługaczem.

- Widziałem, co robisz. Obsługiwałeś swoich przyjaciół. I nie płacili. A więc przynieś mi darmowe piwo… Albo powiem Netzlerowi.

- Tylko mi nie groź! Jestem cesarskim gwardzistą!

Konrad wyciągnął sztylet i położył go przed sobą na stole. Skomplikowany wzór na klindze świadczył, że jest to broń gwardii cesarskiej. Splunął Dieterowi na buty i oświadczył:

- Kłamiesz, beko tłuszczu.

- Powtórzysz to jeszcze raz - przestrzegł go Dieter, dobywając miecza. - a zginiesz.

- Co mam powtórzyć? Że kłamiesz, czy że jesteś beką tłuszczu?

- I to, i to!

- A więc kłamiesz i jesteś beką tłuszczu.

W całej karczmie zapanowała prawie kompletna cisza. Wszystkie oczy w sali i na galerii wpatrzone były w Konrada i Dietera. Netzler znajdował się wśród patrzących i tylko on nie tkwił nieruchomo. Przepychał się korytarzem w stronę przeciwników.

- Jaaaa! - wrzasnął Dieter i pchnął mieczem w pierś Konrada.

Konrad wciąż siedział na krześle i tylko przechylił się w bok. Sztych miecza minął go i wbił się w otynkowaną ścianę, przy której siedział. Odsunął się, wstał zza stołu, po czym wyrżnął Dietera w brzuch i gdy ten padał, poprawił ciosem w kark. Fałszywy gwardzista runął na ziemię jak worek. Walka była skończona, ale żeby pokazać wszystkim, że traktuje sprawę poważnie, Konrad kopnął Dietera kilka razy w żebra i Dieter zaczął pluć piwem, które wypił w ciągu minionych dwóch godzin.

Wsunąwszy sztylet do pochwy, Konrad podniósł miecz Dietera i zobaczył, że kiedyś klinga złamała się przy jelcu i została niechlujnie przyspawana. Konrad wbił sztych w podłogę, a następnie skręcił rękojeść. Gdy została mu w ręku, upuścił ją także.

- Gwardia cesarska, też mi coś - powiedział do Netzlera, gdy wreszcie gospodarz dotarł do niego. Pozostali goście wracali już do swoich napitków i rozmów.

- Jest kłamcą i złodziejem.

- Wiem. Ale potrzebuję kogoś do tej roboty. Jego poprzednik został pchnięty nożem miesiąc temu i wykrwawił się na podwórzu.

- Potrzebuje pan kogoś lepszego niż on.

- Masz na myśli siebie?

- Tak.

Netzler zerknął w stronę stołu, przy którym siedzieli kumple Dietera, a potem przeniósł wzrok na Konrada. Doskonale było widać, że zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje. Obydwaj mężczyźni sprawiali wrażenie, że to, co stało się z Dieterem, niezbyt ich obchodzi.

Konrad podszedł do stołu, przy którym pili obaj mężczyźni. Wziął stojące przed nimi kufle i wylał ich zawartość na podłogę.

- Nie zapłaciliście za nie - wyjaśnił. - A więc nie będziecie pić.

Spojrzeli na niego ze złością i próbowali wstać, ale załapał ich za włosy i stuknął głowami.

- Uważam, że powinniście zapłacić za wszystko, co już wypiliście. Według mnie - pół litra. Macie ochotę na drugie? - wciąż trzymał ich za włosy i zrobił taki gest, jakby chciał ponownie zderzyć ich głowy.

- Nie - odparł jeden z mężczyzn, podczas gdy jego towarzysz sięgnął do sakiewki i rzucił na stół garść monet.

- Dziękuję, panowie - oznajmił Konrad, zgarniając pieniądze. - Życzę dobrej zabawy.

- Pozbądź się go - rzekł Netzler, gdy Konrad przyniósł mu zapłatę. Skinął głową w stronę Dietera. - A potem przyjdź do mnie.

Konrad szarpnięciem podniósł gramolącego się niezdarnie Dietera. Wsunął do pochwy złamaną klingę, wetknął mu za pazuchę rękojeść, na wpół zawlókł go do głównych drzwi wejściowych i wypchnął na zewnątrz, w śnieg.

- Musisz tylko dopilnować, żeby nie było kłopotów - oświadczył gospodarz chwilę później. - Jeżeli coś się zdarzy, zajmij się wszystkim tak, jak uznasz za słuszne. Załatw sprawę po cichu, dyskretnie, a ja nie chcę o niczym wiedzieć. Czasami będziesz musiał pomagać przy koniach albo zająć się jakimiś innymi pracami.

- Nie będę podawał napojów - oznajmił Konrad - sprzątał ze stołów, zamiatał. Wykonałem swoją porcję tych zajęć w pierwszym okresie życia.

- Oczywiście. Zamieszkasz w jednym pokoju z Hansem, dostaniesz pełne wyżywienie, możesz pić w rozsądnych granicach, a jeżeli któraś z dziewcząt na górze nie będzie zajęta, możesz się z nimi dogadać.

- Za co? Ile będzie mi pan płacił?

Znowu zaczęli się targować, a kiedy doszli do porozumienia, Netzler dodał:

- A kiedy będziesz miał wolny czas, kupię wszystko, co przyniesiesz z lasu.

Jedynym zawodem Konrada była żołnierka i mógłby poszukać zatrudnienia jako najemnik w dowolnym kraju. Został jednak strażnikiem w karczmie.

Praca w zajeździe sprawiała wrażenie powrotu do lat wczesnej młodości i początkowo nieustannie powracał myślą do dni spędzonych w gospodzie rodzinnej wioski. Zapach fermentującego piwa, mnóstwo codziennych zadań niezbędnych do funkcjonowania karczmy, wszystko przypominało mu o dawnych czasach. Teraz jednak do wykonywania większości prac było wiele innych osób i żadna z nich nie zbierała takich cięgów jak Konrad od Otta Brandenheimera.

„Szary Gronostaj” miał również inne uroki. Konrad spędzał wiele czasu z dziewczynami podającymi napoje na galerii dla specjalnych gości oraz obsługującymi swoich klientów za drzwiami, które z niej prowadziły. Czasami, gdy ostatni gość poszedł do domu albo zasnął, siadywał razem z nimi przy szklaneczce, aby porozmawiać i pożartować.

Ale tej nocy, gdy przybyli po niego jeźdźcy, zajmował się z Giną i Marcellą czymś zupełnie innym…

* * *

Zaczął się nowy rok. Najgorsza część zimy byłą już za nimi. Oba księżyce stały wysoko i świeciły najjaskrawiej. Chociaż uwaga Konrada była rozproszona, powinien usłyszeć zbliżające się konie, ale dopiero przeszywający noc mrożący krew w żyłach krzyk uświadomił mu, że coś się dzieje.

Było wiele odmian krzyków i w czasie swojego życia Konrad słyszał już wszystkie. Rozpoznał wrzask najstraszliwszego przerażenia, który urwał się tak gwałtownie, że przyczyną tego mogła być tylko śmierć. Krzyczał mężczyzna i Konrad już wiedział, że właśnie zamordowano Netzlera.

Odepchnął obie dziewczyny, które teraz obejmowały go ze strachu, a nie z namiętności, i chwytając odzież oraz sztylet, wyjrzał przez okno. A wtedy zobaczył jeźdźców przed „Szarym Gronostajem”. Światło księżyca błyszczało na spiżowych hełmach i napierśnikach. Chociaż ciemność nie pozwalała mu rozpoznać barwy, Konrad wiedział, że mają ozdobione szamerunkami szkarłatne mundury z guzikami z masy perłowej, a ich obfite pióropusze oznaczają stopień wojskowy.

Byli członkami gwardii cesarskiej.

Dwaj znajdowali się pod oknem, trzymając dodatkowe osiodłane konie bez jeźdźców. W ciemnych postaciach było coś dziwnego, ale Konrad nie miał czasu, aby zastanawiać się nad tym dłużej. Musiał uciekać, a zadanie wcale nie było łatwe. Przybysze należeli do najlepszych wojsk w całym Imperium, otoczyli gospodę - i niewątpliwie przyszli po niego.

Miał już łuk i kołczan pełen strzał, ale znajdowały się na dole w pokoju, który dzielił z chłopcem kuchennym. Najwyraźniej jacyś gwardziści byli już w gospodzie, ale gdyby mógł dostać się tam przed nimi, byłby w stanie ustrzelić paru jeźdźców i zmniejszyć dysproporcję.

Gina podeszła ostrożnie do okna, wyjrzała na zewnątrz i jęknęła, widząc groźne postaci na podwórzu.

- Nie idź - szepnęła błagalnie. - Ochroń nas.

- Nie zrobią wam nic złego - zapewnił obie dziewczyny Konrad i w tej samej chwili z głębi gospody rozległ się kolejny wrzask. Tym razem krzyczała kobieta i też był to przedśmiertny krzyk.

- Szybko - powiedział, przywołując dziewczyny. - Na dach.

Owinęły się w koce i wyszły za nim na korytarz. Otwierały po drodze kolejne drzwi, dając gestami znaki pozostałym kobietom, aby szły za nimi. Gdy znaleźli się przy drabinie na strych, Konradowi towarzyszyła już cała piątka.

- Cicho - szepnął, pomagając dziewczynom wspinać się po szczeblach. - Jeden dźwięk i wszyscy zginiemy.

Zdążył zbadać strych tuż po zamieszkaniu w karczmie. Była to rozległa, zakurzona przestrzeń pełna zapomnianych gratów, przez dziesięciolecia gromadzonych pod krokwiami. Gdy dziewczyny wdrapały się już na górę, Konrad cofnął się korytarzem i ostrożnie wyjrzał przez balustradę galerii. Co jakiś czas rozlegał się nowy wrzask, obwieszczający o nowym morderstwie. Wszystko wskazywało na to, że intruzi wycinali w pień wszystkich, zachowując się jak banda maruderów lub rabusiów - ale podejrzewał, że tym właściwie stała się gwardia cesarska.

Musieli się w niej znajdować inni wyznawcy Slaanesha, nie tylko Taungar i Holwald, i jakimś sposobem udało im się wytropić Konrada w jego kryjówce. Nie mogli mieć pewności, że jest w „Szarym Gronostaju”, ale nie przejmowali się takim drobiazgiem. Podobnie jak całe potomstwo Chaosu, stwory te żyły jedynie dla rzezi i zadawania śmierci. Nikt nie zostanie oszczędzony.

Konrad miał jedynie nóż i raczej niewielkie szanse, by dotrzeć do łuku i strzał. Chwilę później jego obawy potwierdził przedśmiertny krzyk Hansa. Musieli znaleźć chłopaka i przeciąć jego krótki żywot. Wkrótce zabójcy wymordują wszystkich na parterze i udadzą się na następne piętro. Szukanie kryjówki na strychu w nadziei, że zdoła się ukryć w ciemnościach, było bez sensu.

Będzie musiał zaskoczyć pierwszego z odmienionych gwardzistów, który wejdzie na galerię, zabić go nożem, zabrać mu miecz i przez jakiś czas zatrzymać pozostałych napastników. Schody były wąskie i tylko jeden z nich mógł po nich wchodzić. Ponownie podszedł do stóp drabiny.

- Hej! - syknął i nad jego głową pojawiła się przestraszona twarz Marcelli. - Zabieram drabinę. Zamknijcie właz, a nie zorientują się, że tam jesteście. Macie sztylety?

Zobaczył błysk kling. Dziewczyny miały do samoobrony noże - ale te nie pomogłyby im w starciu z gwardzistami.

- Zróbcie dziurę w strzesze - polecił Konrad. - Jeżeli będziecie musiały, wyjdźcie koło komina kuchennego.

Wziął drewnianą drabinę, ale nie odstawił jej na bok, ponieważ od razu stałoby się oczywiste, do czego miała tu służyć. Wrócił korytarzem i miał właśnie zrzucić ją z balkonu, gdy na szczycie schodów pojawił się pierwszy gwardzista. Konrad dostrzegł jedynie refleks spiżowej zbroi, ale runął prosto na przybysza, używając końca drabiny jako tarana. Trafił gwardzistę w pierś i zepchnął go na dół.

Zrzucił drabinę z balkonu, wyciągnął nóż z pochwy i wbiegł do pokoju, z którego wyszedł zaledwie dwie minuty temu. Zamknął za sobą drzwi, podparł je krzesłem, po czym bezszelestnie otworzył okno i stanął na wąziutkim gzymsie. Dwaj jeźdźcy ciągle znajdowali się na dole, podobnie jak konie, które trzymali dla swoich towarzyszy masakrujących mieszkańców zajazdu.

Jedyną szansą ucieczki było zdobycie konia. Należało więc zabić obu gwardzistów i zniknąć stąd, zanim pozostali zorientują się, co zaszło. Od ziemi dzieliło go jakieś siedem metrów, do pancernych jeźdźców nieco mniej. Byli zbyt daleko od siebie, aby mógł zaatakować ich jednocześnie.

Konrad skoczył na bliższego jeźdźca nogami do przodu, strącając go z siodła. Przetoczył się po ziemi i rzucił na mężczyznę, którego właśnie wysadził z siodła - ale to wcale nie był człowiek…

A więc dlatego jeźdźcy robili tak dziwne wrażenie. Nie byli ludźmi, ale zwierzołakami. Zwierzołakami w mundurach gwardii cesarskiej!

Ten, którego Konrad przewrócił, miał głowę byka, zielone, okrągłe oczy i bardzo jasną sierść. Otrząsnąwszy się z zaskoczenia, Konrad wbił sztylet w kark stwora, którego przyciskał do ziemi. Gorąca krew trysnęła z rany i zwierzołak ryknął, umierając.

Gdy podobna do byka istota wciąż wiła się w agonii, Konrad zerwał się i natychmiast musiał zrobić unik, ponieważ miecz drugiego bykoczłeka przeciął powietrze nad jego głową. Skoczył do przodu, wbijając klingę sztyletu między skórzane pasy spiżowego półpancerza. Znowu trysnęła skażona krew i ponownie rozległ się zwierzęcy wrzask bólu i wściekłości.

Konrad nie miał dość czasu, by wykończyć drugiego przeciwnika. Konie z puszczonymi luźno cuglami cofały się płochliwie, ale Konradowi udało się schwycić wodze jednego z nich. Chwilę później jego lewa stopa tkwiła już w strzemieniu i popędził konia, zanim jeszcze dobrze usadowił się w siodle.

Nagle przed koniem pojawił się cień. W świetle księżyców błysnęła stal i koń runął do przodu. Konradowi udało rzucić się w bok, zanim przygniotło go martwe zwierzę.

Próbując wstać, skręcił stopę i osunął się z powrotem na bruk. Zanim zdołał wstać, otoczyły go zwierzołaki: trzy, cztery, a wreszcie pięć.

Sztychy mieczy dotykały jego ciała. Konrad mocniej ścisnął rękojeść sztyletu. Pięć gwardyjskich mieczy przeciwko jednemu gwardyjskiemu sztyletowi. Podkuty obcas mocno przycisnął jego rękę do bruku i Konrad musiał wypuścić broń. Inny but odrzucił kopniakiem sztylet.

- To on, to on! - krzyknął bardzo człowieczy głos.

Za mrocznymi sylwetkami zwierzołaków stał Dieter. To właśnie on musiał przyprowadzić jeźdźców, ale ten fakt nie miał specjalnego znaczenia. Konrad starał się policzyć przeciwników. Zabił jednego, zranił drugiego, otaczało go pięciu, a przy Dieterze stał kolejny.

- Widzicie? Jestem jednym z was - stwierdził Dieter, zwracając się do stojącego obok niego napastnika. - Jestem z gwardii cesarskiej.

Ósmy zwierzołak musiał być dowódcą oddziału i dopiero teraz dobył miecza. Przywołał gestem Dietera, który zrobił krok do przodu. I nagle jednym, zamaszystym ruchem stwór ściął Dieterowi głowę. Potoczyła się w ciemność, a ciało wolno osunęło się na ziemię.

Dowódca przywołał dwóch wojowników, którzy cofnęli się i po chwili skierowali do karczmy. Ich nieludzki wódz, kulejąc, ruszył w stronę Konrada. Jego ukryte pod pancerzem ciało musiało być jeszcze bardziej powykręcane i zdeformowane niż u pozostałych.

Nagle rozbłysło światło. Dwaj przybysze zapalili pochodnie i wnieśli je do gospody. W ich poświecie Konrad dostrzegł twarz dowódcy. Była jeszcze straszliwsza niż otaczających go bykogłowych zwierzołaków.

Kiedyś musiał być człowiekiem, ale został ciężko doświadczony przez los. Chociaż jego twarz prawie w całości zakrywał hełm, widać było, że była bezkształtną masą poczerniałego, jakby roztopionego ciała. Nie miał warg, nosa, prawe oko sprawiało wrażenie bardzo wielkiego, ponieważ powieki uległy spaleniu; w miejscu lewego ziała dziura.

Trzymał sztych miecza przy gardle Konrada, a gorąca, lepka krew Dietera skapywała z ostrza.

Taungar - albo raczej to, co z niego zostało.

Rozdział ósmy

„Szary Gronostaj” zapłonął błyskawicznie. Jego wysuszona, drewniana konstrukcja paliła się jak papier. W blasku szalejących płomieni Konrad spoglądał na straszliwie zniekształcone rysy Taungara.

Całe jego ciało musiało być zniszczone w równym stopniu jak twarz. Wydawało się niemożliwe, aby komukolwiek udało się wydostać z piekła, które ogarnęło dwór Zuntermeina, i równie nieprawdopodobne, aby ktoś tak potwornie okaleczony jak Taungar mógł w ogóle utrzymać się przy życiu.

Oddech miał chrapliwy i nierówny, zupełnie jakby jego płuca wciąż były pełne dymu. Zęby miał czarne jak węgiel, jak pniaki spalonych drzew. Gdy mówił, jego pozbawione warg usta wykrzywiały się jeszcze bardziej, a słowa wydobywały się z nich świszczącym szeptem.

- Dlatego mnie oszszszczędzono i wybawiono od ognia - wysyczał, łapiąc haust powietrza pomiędzy każdą sylabą. - Żżżebym mógł cię zzzabić, zzzdrajco.

- Sam jesteś zdrajcą, Taungarze - warknął Konrad. - Zdrajcą wszystkich ludzi.

Taungar wcisnął sztych miecza w miękkie ciało pod brodą Konrada i kilka kropli jego krwi zmieszało się z krwią Dietera.

- Musiszszsz cierpieć, jak ja cierpiałem - wyszeptał. - Wciążżż cierpię, a ty będziesz cierpiał przez wieczność.

Nacisnął mocniej i kropelki krwi połączyły się w strumyk. Jeszcze trochę i klinga przecięłaby tchawicę Konrada, ale Taungar cofnął miecz i gestem przywołał zwierzołaków. Dwóch postawiło :Konrada na nogi, a trzeci poszedł zbadać powalonego towarzysza. Bestia nie żyła i bykoczłek ruszył do stwora, którego Konrad ranił. Siedział on na ziemi, starając się zatrzymać krew wypływającą z rany w boku.

Dwóch pozostałych dalej buszowało po gospodzie, podpalając wszystko, co się dało. Chociaż ręce pary przytrzymującej Konrada były jak z żelaza, Taungar odkuśtykał na bezpieczną odległość. Musiał pamiętać, jak Konrad zdołał się uwolnić, gdy to on był jednym z tych, którzy mieli go poskromić w szatańskiej świątyni Zuatermeina.

- Módl się do swojego boga o pomoc - powiedział kpiąco. Zapewne wierzył, że Konrad, podobnie jak Krysten, jest wyznawca, Khorne’a.

- Nie potrzebuję pomocy, żeby rozprawić się z tobą i twoim bastardzim bogiem!

Taungar wydał rozkaz w gardłowym języku mutantów - cios w skroń niemal pozbawił Konrada przytomności. Jeden ze zwierzołaków uderzył go pięścią twardą jak skała. Głowa poleciała mu do przodu, a krew z rany zaczęła spływać po twarzy. A potem drugi stwór oderwał pas materiału z bluzy Konrada i wetknął mu do ust jako knebel.

Konrad zastanawiał się, czy ci odmienieni gwardziści mają ludzkie ciała pod pancerzami i czy pięść, która go uderzyła, była tak twarda, ponieważ stała się zmutowanym kopytem. Stali wyprostowani jak ludzie, ale czy ich ciała pokrywało blade futro? Ich oddechy cuchnęły, nieludzkie głowy miały nadnaturalne rozmiary, a w spiżowych hełmach widniały wywiercone otwory, przez które sterczały pokręcone rogi. Wiedział, że pragnęli jego krwi równie silnie jak Taungar.

Konrad został zakneblowany, trzymano go tak mocno, że miał wrażenie, iż jest od stóp do głów zakuty w kajdany. Nie miał broni, otaczały go zwierzołaki, które sprawiały wrażenie członków elitarnego oddziału wojskowego Cesarstwa. Czuł, jak żar bijący od płonącego zajazdu pali jego ciało. Gorąco nie wywierało większego wrażenia na jego strażnikach, chronionych przez zbroje i ich zwierzęce skóry, a Taungarowi już nic nie mogło zaszkodzić.

Wyglądało na to, że tylko Taungarowi udało się uciec z ruin pogańskiej świątyni Zuntermeina. Czy miał zamiar zemścić się w podobny sposób i spalić Konrada żywcem? Czy właśnie dlatego rozkazał podpalić gospodę, aby cisnąć go w płomienie? Ale Taungar zapowiadał mu powolną śmierć, a fanatycy Chaosu, mówiąc o morderstwie i torturach, zazwyczaj nie przesadzali.

Konrad miał jedynie nadzieję, że jego strażnicy w którymś momencie osłabią chwyt. Każdy z nich był od niego wyższy i cięższy, obaj mieli broń i zbroje. Gdy dwójka podpalaczy powróci z gospody, stosunek sił stanie się dla niego bardzo niekorzystny. Trzymano go tak mocno, iż miał wrażenie, że jeśli zacisną dłonie jeszcze choć trochę, jego kości i ciało zostaną zmiażdżone.

- Zassstanawiałem ssie, co zrobię, jeżeli cię zzznajdę, Konradzie - szepnął Taungar. - Miałem tyle pomysssłów.

Konrad był w stanie dostrzec tylko dolną połowę ciała Taungara. Ujrzał, jak gwardzista uniósł miecz i ponownie wsunął klingę pod brodę swojego jeńca. Użył go jako dźwigni, aby unieść głowę Konrada i przekonać się, że wciąż jest przytomny. Spojrzeli na siebie i jedyne oko Taungara błysnęło w pozostałości twarzy.

- Zzzacznę od twoich oczu - dodał Taungar i sztych miecza nagle dotknął dolnej powieki lewego oka Konrada.

Ten odruchowo szarpnął głową do tyłu i zdołał poruszyć się o parę centymetrów, zanim ponownie nie unieruchomiła go pancerna rękawica jednego z bykoludzi. Czubek klingi powrócił do lewego oka, tym razem celując prosto w źrenicę. Miecz wciąż oblepiony był krwią, jego ostrze błysnęło w świetle płomieni i Konrad uświadomił sobie, że jest to ostatnia rzecz, jaką zobaczy jego lewe oko.

Próbował odsunąć się choć trochę albo odwrócić głowę, ale nie był w stanie tego zrobić. Zacisnął powieki, szykując się na ból w chwili, gdy gałka oczna zostanie nadziana na miecz Taungara.

I nagle jego głowa odskoczyła gwałtownie do tyłu i się odwróciła. Poczuł, jak ostrze ociera się o jego policzek, rozcinając ciało i zahaczając o kość, a potem zaczął padać…

Tylko zaczął, ponieważ jeden ze strażników trzymał go w dalszym ciągu - drugi jednak puścił go, wydając przeraźliwy jęk bólu.

Konrad otworzył oczy i zobaczył jak Taungar spogląda za jego plecy. Bez wahania obrócił się na pięcie i wbił prawą pięść w byczy pysk fanatyka, który wciąż ściskał jego lewe ramię. Drugi zwierzołak wił się na ziemi, krzycząc - i umierając. Uderzenie Konrada odrzuciło ocalałego strażnika krok do tyłu, a chwilę później również zawył w śmiertelnej męce trafiony w plecy.

Odskakując w bok przed atakującym Taungarem, Konrad wyrwał z ust knebel, zerknął za siebie i zobaczył za plecami postać w zbroi. Miała na sobie czarny pancerz, trzymała czarny miecz, którym zabiła strażników, a na głowie miała czarny hełm w kształcie głowy zwierzęcia, głowy…

Wilka!

- Jest mój! - wrzasnął Konrad, gdy czarny rycerz opuścił miecz, aby przeszyć nim Taungara.

Wilk odsunął się w bok i Taungar chwiejnym krokiem przebiegł obok niego. Konrad schwycił miecz jednego z umierających zwierzołaków, więc Taungar odwrócił się, aby stawić mu czoło. Bykoczłek, który opatrywał towarzysza ranionego wcześniej przez Konrada, rzucił się na Wilka, który skrzyżował z nim klingi.

Taungar i Konrad spoglądali na siebie. Były sierżant uniósł miecz pionowo, salutując przeciwnikowi w pojedynku. Konrad powtórzył jego gest.

- Kiedy stałeś się niewolnikiem Chaosu? - zapytał.

Taungar wolno pokręcił swoją zdeformowaną głową i gdzieś z głębi jego gardła wydobył się paskudny, zduszony dźwięk – coś, co zapewne miało być śmiechem.

- Niewolnikiem? Nnnigdy! W Praag stałem się wolny. Myślałem, że zginąłem, ale wtedy naprawdę zzzacząłem żyć.

- Ale już długo nie pożyjesz!

Opuścili miecze, skrzyżowali je i dwie klingi gwardii cesarskiej przez chwilę dotykały się lekko - a potem zaczęła się walka na śmierć i życie.

Konrad zaatakował gwałtownie, chcąc szybko wykończyć przeciwnika. Jego przewaga wydawała się oczywista. Dysponował pełnią sił, gdy tymczasem ciało Taungara była poskręcane i zniekształcone ogniem. Ale dawny sierżant był wytrawnym szermierzem i nadrabiał doświadczeniem tam, gdzie ustępował zręcznością. Właśnie te umiejętności pomogły mu utrzymać się przy życiu wystarczająco długo, aby stać się weteranem, ale dopiero jego poddanie się Chaosowi pozwoliło mu przetrwać pożar domu Zuntermeina.

Taungar był również ubrany w zbroję, chroniącą go przed większością ciosów Konrada. Ten zaś musiał odskakiwać poza zasięg jego miecza za każdym razem, gdy sierżantowi udawało się minąć jego obronę. Gdyby został trafiony, oznaczałoby to jego koniec. I tak krwawił już z ran na szyi, głowie i policzku.

Klingi dzwoniły o siebie i niemal jak echo rozlegały się odgłosy uderzających mieczy dwóch pozostałych przeciwników. Potem rozległ się pełen bólu, zwierzęcy wrzask i przeciwnik Wilka runął, a jego zawodzące wycie było żałobnym lamentem nad własną niechybną śmiercią. Wilk pozostawił swojego przeciwnika, wijącego się i kopiącego nogami w kałuży krwi, i ruszył, by dobić zwierzołaka ranionego wcześniej przez Konrada. Stwór usiłował się podnieść, ale udało mu się jedynie pełzać. Niedaleko.

A Konrad wciąż nie był w stanie pokonać swojego przeciwnika. Nawet mając tylko jedno oko, Taungar był w stanie dokładnie ocenić wymierzone w niego ciosy, sparować je i zaatakować samemu. Jego zmysły były silniejsze niż ludzkie, chociaż on sam był czymś mniej niż człowiekiem. Tkwiące w nim wrogie moce zapewniały sierżantowi tak wielką siłę.

Obydwaj walczyli tylko mieczami, nie parując ciosów tarczami. Zabite przez Wilka zwierzołaki były uzbrojone w gwardyjskie miecze - jeden z nich podniósł Konrad. A więc drugi leżał gdzieś w pobliżu. Zaczął się cofać w stronę zwłok, a Taungar zaatakował tak gwałtownie, że Konrad nieomal przewrócił się potykając o pierwsze ciało. Klinga Taungara przecięła powietrze, niemal pozbawiając go głowy. Konrad pochylił się, schwycił drugi miecz i gwałtownie odwrócił się w stronę przeciwnika.

Trzymał teraz broń również w lewej ręce, chowając ją za plecami, i walczył jedynie mieczem w prawej ręce. Gdy Taungar chwilę później zaatakował z wypadu, Konrad związał swoją klingą klingę jego miecza, zablokował ją na jelcu i zaczął coraz dalej odpychać w bok ramię przeciwnika.

A potem zadał cios drugim mieczem, wbijając go prosto w pozostałe oko Taungara. Głownia przeszyła mózg i wyszła z tyłu czaszki.

Usta byłego sierżanta otworzyły się szeroko, zanim jednak zdołał krzyknąć, wypełniła je krew, uciszając go na zawsze. Konrad pchnął nieco mocniej lewą ręką, puścił rękojeść i Taungar runął na wznak.

Konrad rozejrzał się wokoło. Wszystkie zwierzołaki leżały na ziemi, a ich ciała oświetlały płomienie palącej się gospody. Wszystkie zabił Wilk - jeżeli rzeczywiście był to Wilk.

W czarną zbroję mógł być ubrany ktokolwiek. Chociaż najwyraźniej był sojusznikiem, który przyszedł Konradowi z pomocą, fakt ten znaczył niewiele. Równie dobrze mógł być wrogiem nie tylko któregoś z zabitych, ale i Konrada.

Czarna postać wbiła głownię miecza w ziemię.

- Wyczyść go - rozkazała. To rzeczywiście był Wilk.

Zdjął hełm i Konrad ujrzał twarz człowieka, który był jego panem, ale stał się przyjacielem. Białe włosy i brodę wciąż miał krótko przycięte, a zaostrzone zęby i czarny tatuaż sprawiały, że jego twarz przypominała pysk zwierzęcia, którego nazwę przybrał.

- W środku są jeszcze dwa - poinformował Konrad, opuszczając miecz i wycierając krew pokrywającą mu połowę twarzy. Odwrócił się w stronę gospody. Ogień buchał z każdego okna i drzwi.

- Wiem - rzekł Wilk. - I już z niej nie wyjdą.

Nie tylko one, uświadomił sobie Konrad, odskakując gwałtownie przed płonącym kawałkiem drewna. Gospoda stała się huczącym piekłem. Strzecha płonęła gwałtownie i nagle większa jej część się zapadła. Konrad miał nadzieję, że dziewczyny uciekły przez dach, ponieważ nikt, kto przebywał na strychu, nie mógł ujść z życiem. Cała gospoda gwałtownie przekształciła się w jedno ogromne ognisko.

- Wyczyść go - powtórzył Wilk. - Jesteś mi winny dwa dni.

- I masz zamiar zażądać następnych pięciu lat służby za to, że znowu ocaliłeś mi życie? - zapytał Konrad, biorąc do ręki czarny miecz.

- Gdybym za każdym razem, gdy ratowałem ci życie, żądał pięciu lat służby, pracowałbyś dla mnie przez wieczność - Wilk pokręcił głową z kpiarskim zdziwieniem. - Nie mogę pojąć, w jaki sposób udało ci się przeżyć tyle miesięcy beze mnie.

Niegdyś Wilk pojedynkował się z Otto Krieshmerem i zabił go, ratując Konrada przed stryczkiem. Konrad zgodził się wówczas służyć najemnikowi jako giermek przez równe pięć lat. Okres ten prawie minął, gdy zostawił rannego Wilka pod opieką Anvili i ruszył na poszukiwanie rycerza ze spiżu. Nie wspomniał, że wkrótce przedtem to on ocalił Wilkowi życie, uwalniając go z niewoli goblinów, ponieważ Wilk doskonale o tym wiedział.

- Jak mnie znalazłeś? - zapytał Konrad.

Wilk wzruszył ramionami.

- Przypadek - odparł.

- Nie ma czegoś takiego jak… - zaczął Konrad i w tej samej chwili zauważył, że Wilk uśmiecha się, odsłaniając zaostrzone zęby.

Wytarł czarną klingę do czysta o płaszcz jednego ze zwierzołaków, a Wilk tymczasem zniknął w ciemności. Gdy pojawił się ponownie, dosiadał czarnego rumaka i prowadził jucznego konia. Wierzchowiec musiał być następcą Północy, białego ogiera zabitego przez gobliny, które wzięły Wilka do niewoli.

- Ruszajmy - rzekł Wilk, biorąc miecz i chowając go do pochwy.

Konrad miał ochotę zapytać „Dokąd?”, ale zamiast tego zaczął szukać wierzchowca dla siebie.

Zawsze przestrzegano go przed dotykaniem broni nieprzyjaciela. Była często skażona kontaktem z poprzednimi właścicielami. Dopiero niedawno Konrad uświadomił sobie, że chodziło tu o skażenie Chaosem - nie znał tego słowa, ale wiedział, jakie są jego zdradzieckie skutki. Teraz już sam zaliczał się do przeklętych.

Po raz pierwszy trzymał tego rodzaju broń po powrocie do swojej wioski albo raczej miejsca, w którym kiedyś była jego wioska. Trzy purpurowo-złote stwory zanurkowały na niego oraz Wilka i wtedy zmusił jednego z nich do wypuszczenia miecza. Gdy go podniósł, poczuł jak całe ciało ogarnia gwałtowna fala mocy. Od tej pory stykał się z wieloma innymi egzemplarzami nieludzkiej broni, ale nigdy więcej nie wyczuł w nich takiej uśpionej potęgi.

Miecz, którym walczył z Taungarem, nie różnił się od innych. Zbadał go, myśląc o zwierzołaku, do którego poprzednio należał. Czy ten stwór rzeczywiście był członkiem gwardii cesarskiej? Jak wielu żołnierzy tej elitarnej jednostki zostało w podobny sposób skażonych wpływem Chaosu? Jak wielu z nich służyło Slaaneshowi, a nie cesarzowi?

A jak było z innymi żołnierzami oddziałów stacjonujących w Altdorfie? Czy oni również zostali w podobny sposób zwerbowani? Komu można było ufać w straży miejskiej, w armii Reiklandu i w pozostałych cesarskich pułkach? Jak wielu pozostało lojalnych cesarzowi, a jak wielu zaprzedało się mocom ciemności?

Taungar był członkiem cesarskiej straży przybocznej, ale okazał się zdrajcą, jednym z przeklętych. Konrad zrozumiał teraz, dlaczego sierżant zupełnie się nie przejął słysząc o spisku Gaxara, w wyniku którego Karl-Franz miał zostać zastąpiony przez uzurpatora. I chociaż Konrad uznał, że zagrożenie musiało zniknąć wraz ze śmiercią Szarego Proroka, wcale nie musiało to być prawdą. Czaszkolicy wciąż żył. A przecież przebywał razem z Gaxarem i musiał być ściśle związany z jego diabolicznym planem.

Konrad wziął pochwę i wsunął do niej miecz. Nie zainteresował się żadnymi elementami zbroi… Zbyt dobrze pamiętał spiżowy pancerz i pułapkę, w którą został złapany. Udało mu się odnaleźć swój sztylet, a potem podszedł do jednego z koni, które nie uciekły daleko od ognia, chwycił cugle i wskoczył na siodło.

Wilk nie skomentował jego wyboru. Podał mu wodze jucznego konia i Konrad ruszył za najemnikiem przez ciemną i cichą wioskę. Wszystkie drzwi były zamknięte, okna zasłonięte okiennicami, a mieszkańcy kryli się, ogarnięci przerażeniem, przed niszczącą eksplozją przemocy, która wdarła się w ich spokojne życie.

Odjeżdżając, Konrad spojrzał w stronę karczmy. Płomienie nie buchały tak gwałtownie, bo nie miało już co się palić. Do świtu zostaną jedynie zgliszcza i kilka poczerniałych kości wśród dymiących popiołów.

Wilk również spojrzał przez ramię.

- Szkoda - oznajmił. - Na wiele mil wokoło było to jedyne miejsce, gdzie można było się napić.

* * *

- Zobaczyłem ich na trakcie w połowie drogi między tamtą wiochą a Altdorfem - wyjaśnił Wilk. Siedzieli przy ognisku, które Konrad rozpalił, aby ogrzewało ich w czasie długich godzin dzielących od świtu. - I postanowiłem pojechać za nimi, żeby się przekonać, o co im chodzi. A potem zobaczyłem ciebie.

- A co robiłeś na drodze? - spytał Konrad.

Wilk zapatrzył się w ogień, aż w końcu się odezwał:

- Byłem w stolicy, a potem wyjechałem. Mogłem ruszyć dowolnym szlakiem, ale wybrałem tę drogę. Albo może została wybrana dla mnie? - wpatrywał się w płomienie, a w końcu zapytał: - A ty Konradzie, co robiłeś od pierwszego dnia lata?

Konrad wzruszył ramionami, nie wiedząc ani od czego ma zacząć, ani ile chciałby powiedzieć Wilkowi. Było wiele spraw, których wolał nie wyjawiać nikomu. Wilk był oprócz Elyssy najważniejszą osobą w jego życiu, ale tak wiele zdarzyło się od chwili, gdy udali się każdy swoją drogą, że teraz wydawał mu się właściwie kimś obcym.

- Widziałem wojownika ze spiżu - rzekł Konrad. - Czy Anvila powiedziała ci o tym?

Wilk skinął głową.

- Ostatni raz widziałem go pięć lat wcześniej, dokładnie pięć lat. W przeddzień zniszczenia mojej wioski przez hordę zwierzołaków. A dzień po tym, jak spotkałem go w Kislevie, kopalnia została zniszczona przez wojsko najeźdźców.

W mroku Wilk ponownie skinął głową.

- Znalazłeś go?

- Zanim zszedłem z gór, już zniknął. - to była prawda, ale prawdą był również fakt, że nieco później Konrad odnalazł wojownika ze spiżu. Nie wspomniał o tym jeszcze i nie wiedział, czy kiedykolwiek to zrobi. - Kiedyś mi powiedziałeś, że był twoim bratem, bratem-bliźniakiem i że spotkał go los gorszy od śmierci. Został stworem Chaosu?

- Tak.

- Jak się to stało?

Wilk milczał chwilę. Wciąż patrzył w płomienie ogniska i Konrad doszedł do wniosku, że już nie odpowie, gdy jego towarzysz zaczął mówić.

- Jestem starszy o kilka minut. Fizycznie byliśmy identyczni, tyle tylko że moje włosy były białe, a jego czarne. Pod każdym innym względem byliśmy jednak swoimi przeciwieństwami. Może początkowo różniło nas niewiele, ale Jurgen stał się… inny. Jego zainteresowanie magią i czarnymi sztukami doprowadziło go do skażenia. Zaczął wierzyć, że jest tylko połową człowieka, że nie stanie się całością, dopóki nie zniszczy mnie i nie pochłonie mej duszy. Był przekonany, że musi mnie zabić, musi uczynić to, używając broni, a nie magii. Stworzył spiżową zbroję, aby posłużyć się nią w czasie walki ze mną. Ale… tak się nie stało.

Wilk zamilkł ponownie i Konrad zastanawiał się, czy jego towarzysz kiedykolwiek opowiadał o tym komukolwiek. Wciąż wpatrywał się w płomienie, ale jego oczy widziały coś bardzo odległego - dawno minioną część jego życia.

- Zdradzony przez najbliższą osobę - rzekł cicho Konrad, wspominając coś, co Wilk powiedział wkrótce po ich spotkaniu, ale ten nie usłyszał albo udał, że nie słyszy.

Konrad zastanawiał się również nad zbroją Wilka, czarnym pancerzem, który najemnik nosił od tak dawna. Miał też ciężki, czarny miecz oraz czarną tarczę bez żadnego herbu - te same, co pięć lat temu. Rzadko którym elementom uzbrojenia udawało się wytrzymać tak długo, ponieważ krew zwierzołaków i ich wstrętnych sojuszników działała jak kwas, powodując rdzawienie metalu, jego nadwątlenie i kruchość. Miecz Wilka przelał wiele takiej krwi, ale jego klinga nie nosiła żadnych śladów uszkodzeń. Czy istniał jakiś związek między zbroją ze spiżu a czarną zbroją? Ta pierwsza zawierała spaczeń… ale ta druga?

Gdyby był to ktoś inny, a nie Wilk, Konrad podejrzewałby, że w produkcji czarnej zbroi zastosowano jakieś magiczne procesy. Ale Wilk zawsze nienawidził magii i magów - zapewne nienawiść ta wynikała ze zdrady jego brata bliźniaka.

Jurgen von Neuwald wykonał zbroję ze spiżu, a Litzenreich ją rozmontował. Brat Wilka i mag z Middenheimu: kolejny wątek. Im więcej Konrad wiedział, tym bardziej skomplikowana stawała się oplatająca go sieć.

Spiżowa zbroja musiała pożreć Jurgena, wysysając jego siły życiowe dokładnie tak samo, jak zaczynała pożerać Konrada. Pancerz Chaosu nosiło zapewne wielu innych wojowników, nie tylko Jurgen i Konrad. Wszystkich zniszczył bez reszty. Jurgen był pierwszy, Konrad ostatni i tylko on zdołał się ocalić.

Konrad czekał, aż Wilk zacznie mówić dalej, ale ciszę przerywało jedynie potrzaskiwanie palących się szczap i odległe pohukiwanie sowy w lesie. Bez słowa dotknął bandaża na szyi. Krew już wyschła, rana zaczynała się zasklepiać i dlatego nieco rozluźnił pasek materiału. Głowę i policzek miał identycznie opatrzone.

Niegdyś Konrad martwiłby się, że zginie od trucizny na klindze przeciwnika. Pozornie niewinne skaleczenie mogło spowodować śmierć w męczarniach, jak po ugryzieniu jadowitego węża. Ale w ciągu minionych lat był wielokrotnie ranny i zawsze wracał do zdrowia. Przestał się więc przejmować takimi obrażeniami. Istniała możliwość bolesnej śmierci w przypadku, gdyby drobna rana zaczęła się paskudzić zamiast goić, ale teraz było to już bardzo mało prawdopodobne.

Przez chwilę Konrad myślał o Taungarze i o tym, co się z nim stało. Przecież sierżant wspominał, że w czasie oblężenia Praag nieomal zginął; tymczasem stał się stworem Chaosu. Czy to właśnie niekiedy zdarzało się wojownikom, którzy walczyli z najeźdźcami z północy? Zaczynało ich zatruwać obecne zewsząd skażenie. Rana wcale nie musiała być śmiertelna, ale powodowała przemiany, podobnie jak ugryzienie wampira mogło spowodować śmierć albo stworzyć kolejnego takiego samego stwora. Niewykluczone, że między innymi dzięki temu legiony przeklętych stawały się coraz liczniejsze, ponieważ rekrutowały nowych wojowników z tych oddziałów, które usiłowały odrzucić je z powrotem w piekielne regiony, w których się wylęgły.

W kilku krótkich zdaniach Wilk więcej powiedział o swoim wcześniejszym życiu niż w ciągu pięciu lat, w czasie których Konrad mu służył. Wpatrywał się w swoją przeszłość i chociaż wszystko wskazywało na to, że nie ma już zamiaru powiedzieć niczego więcej o bracie, pierwszym wojowniku ze spiżu, Konrad miał jednak więcej pytań.

- Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy - odezwał się - miałem kołczan z czarnej karbowanej skóry. Pamiętasz?

Początkowo sądził, że Wilk znowu go nie usłyszał, ale po kilku sekundach jego towarzysz pokręcił głową.

- Był na nim złoty herb - tłumaczył dalej Konrad. - Pięść w pancernej rękawicy pomiędzy parą skrzyżowanych strzał. Zapytałem cię, czy poznajesz ten znak. Zaprzeczyłeś, ale odniosłem wrażenie, że wydał ci się znajomy.

- Tak - przyznał Wilk po upływie kilku dalszych sekund. - Pamiętam. Już wcześniej widziałem taki herb, na tarczy.

Tarcza! Tarcza, która teraz należała do skavena, przezwanego przez Konrada Srebrnym Okiem. Ale była to kolejna nitka w pajęczynie…

- Do kogo należała? - zapytał Konrad.

Znowu zapadła cisza, aż wreszcie Wilk się odezwał:

- Do wroga. Wroga, który mógł mnie zabić, ale oszczędził mi życie.

- Kto to taki?

Musiał być to ktoś, kto był dawniej właścicielem łuku i strzał, przekazanych Konradowi przez Elyssę. Kolejna nitka łącząca Wilka i Elyssę.

- Elf - odparł Wilk.

- Elf? - tłumaczyłoby to informację, jaką Konrad otrzymał w Kolegium Heraldycznym, że tajemniczy herb nie należał do człowieka.

- Byliśmy wrogami. Mógł mnie zabić. Nie zrobił tego.

- Kiedy?

- Dwadzieścia lat temu - Wilk pokiwał wolno głową, jakby odliczając kolejno rok po roku. - A może więcej.

- Gdzie?

- Na wschodzie, w Middenheimie.

Czy rzeczywiście mogło to się wiązać z przeszłością Elyssy? Może jej ojcem był elf i dziewczyna nieświadomie przekazała Konradowi broń, która należała do jej prawdziwego rodzica?

- Niedaleko miejsca, gdzie się spotkaliśmy? - zapytał Konrad.

- Być może.

- Co się stało z elfem, z jego bronią?

- Nie wiem. Starałem się o nim zapomnieć… do chwili, gdy zobaczyłem cię z tym kołczanem.

- Jak się nazywał?

Wilk wzruszył ramionami.

Konrad odchylił się do tyłu i spojrzał w gwiazdy. Od chwili, gdy Mannslieb skryła się za horyzontem, noc stała się jeszcze ciemniejsza. Większy księżyc otrzymał swoją nazwę na cześć Mananna, boga mórz. „Ukochana Mananna” była tej nocy w pełni i pojawi się ponownie za dwadzieścia pięć dni. Ale Morrslieb w dalszym ciągu stała wysoko na niebie i jej niesamowity blask słabo oświetlał okolicę. Nazwana na cześć boga śmierci Morra, miała nieregularny kształt i nie sposób było przewidzieć, kiedy się pojawi. Czasem była większa, kiedy indziej mała, a jej kształt zdawał się zmieniać niemal co noc. Jedna z legend twierdziła, że „Ukochana Morra” składa się całkowicie ze spaczenia. Było to wierzenie rozpowszechnione wśród wyznawców Chaosu, którzy organizowali swoje bluźniercze ceremonie, gdy Morrslieb wydawała się największa. Banda Kastringa, której bóstwem był Khorne, składała jej ofiary za każdym razem, gdy mniejszy księżyc był w pełni. Tak było również dzisiejszej nocy i dlatego dowodzeni przez Taungara fanatycy Slaanesha zapolowali na Konrada.

- Co się stało z Anvilą? - zapytał Konrad, ponieważ wydało mu się, że kobieta-krasnolud jest jedyną istotą, która nie ma związku z czymkolwiek w jego życiu.

- Przez wiele dni kopiowała wszystkie runy w świątyni, jakie udało się jej znaleźć - odparł Wilk. - Na szczęście gobliny już nie wróciły. Gdy odzyskałem siły na tyle, aby móc wyruszyć w podróż, zeszliśmy z gór, odnaleźliśmy konie, które nam zostawiłeś, i wróciliśmy do kopalni. Albo raczej do tego, co z niej zostało. I tam się pożegnaliśmy. Anvila ruszyła do Gór Krańca Świata, bo miała zamiar wrócić na uniwersytet w Everpeak, czyli, jak mówią krasnoludy, w Carac-a-Carak, „Wiecznej Drodze na Szczyt”. Zamierzała napisać książkę o swoich odkryciach. A ja pojechałem na wschód i w końcu znalazłem się w Altdorfie. Od mojego ostatniego pobytu wiele się tam zmieniło i wszystko na gorsze. Nie miałem co robić w stolicy, a więc wyjechałem. No, i się spotkaliśmy.

W wyglądzie najemnika nie zaszły wielkie zmiany w porównaniu z dniem ich pierwszego spotkania. Wyjątek stanowiła jedynie twarz, na której pojawiło się więcej zmarszczek i blizn.

- Czy cesarz wrócił do Altdorfu? - zapytał Konrad.

- Postanowił spędzić zimę w Talabheim, ale krążą pogłoski o jakichś romantycznych przyczynach, które skłoniły go do pozostania. Rzekomo wysłał cesarzową z powrotem do Altdorfu wcale nie dlatego, że tak bardzo zajmowały go sprawy państwowe. Niektórzy twierdzą, że ma romans z siostrzenicą Arcylektora Anglima, inni uważają, że sama księżna Elise Kreiglitz-Untermensch cieszy się cesarską przychylnością, a jeszcze inni głoszą, że spędza każdą noc w Świątyni Sigmara - za każdym razem z inną kapłanką.

Wilk roześmiał się.

- Czasami żałuję, że nie noszę aksamitnej peleryny. Byłby ze mnie wspaniały dworak, doskonale potrafiłbym rozsiewać plotki i wymyślać pogłoski. Ale przypuszczam, że bardzo by mi brakowało wielu innych rzeczy w życiu - sięgnął za pazuchę, podrapał się i wyciągnął rękę, trzymając zaciśnięty kciuk i palec wskazujący, w której trzymał pchłę. - Ale w cesarskim pałacu pchły są szlachetniejszego gatunku.

- Gdy cesarz powróci do Altdorfu, zostanie zabity i zastąpiony na tronie przez kogoś, kto będzie go udawał.

Wilk skinął głową tak obojętnie, jakby poinformowano go, jaka jest pora dnia. Szturchnął patykiem drewno w ognisku, a potem dorzucił kilka nowych kawałków

- Skąd o tym wiesz? - zapytał. - Udało ci się wykręcić od opowiedzenia czegokolwiek o tym, co działo się z tobą.

- Opuściłem Kislev - wyjaśnił Konrad - i pojechałem do Middenheimu. Potem przybyłem do Altdorfu i wreszcie znalazłem się tutaj - starannie pomijał milczeniem Kastringa, spiżową zbroję, Litzenreicha, Gaxara i skavenów.

Po raz pierwszy od początku całej rozmowy Wilk popatrzył wprost na Konrada, chociaż upłynęło sporo czasu, zanim odezwał się ponownie.

- Jesteś jakiś inny - stwierdził. - Coś cię odmieniło. Jesteś jakiś inny niż wtedy, gdy powróciłeś po przełamaniu oblężenia Praag, chociaż właśnie wtedy widziałeś tyle okrucieństw, musiałeś walczyć z niewiarygodnymi stworami. A to oznacza, że od naszego rozstania zdarzyło się z tobą coś o wiele, wiele gorszego. W twojej duszy jest mrok, Konradzie.

Konrad nigdy nie słyszał, aby Wilk używał tego rodzaju sformułowań. Chociaż jego towarzysz głosił, że jest wyznawcą Sigmara i że swego czasu miał zamiar wstąpić do Zakonu Kowadła, nigdy nie odznaczał się szczególną religijnością. W gruncie rzeczy Konrad naśladował Wilka w dość obojętnym stosunku do modlitw i ceremonii religijnych. Uwagę żołnierzy na granicy oddzielającej ludzkość od piekielnych najeźdźców bardziej zaprzątały problemy, w jaki sposób przeżyć niż jak zostać zbawionym.

- Chaos - powiedział Konrad. - To były ostatnie słowa, które wypowiedziałeś, zanim opuściłem świątynię krasnoludów. Co chciałeś przez to powiedzieć? To było ostrzeżenie, ale…

Wilk ziewnął, przeciągnął się i rzekł:

- Jutro ruszymy do Jałowych Krain…

- Jałowych Krain?

- Zrobisz, co każę - oznajmił Wilk. - Przynajmniej przez następne dwa dni. I jeżeli masz choć trochę rozsądku, pozostaniesz ze mną tak długo, jak będzie to potrzebne. Teraz wiem, że jesteś wybranym…

- Wybranym?

- Tym, kogo muszę przyprowadzić. Jest ktoś, kogo musisz spotkać, kto mógłby odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania, kto będzie ci mógł powiedzieć, co naprawdę zdarzyło się z tobą w ciągu minionych miesięcy.

Konrad spojrzał osłupiałym wzrokiem na Wilka. Ktoś, kto mógłby odpowiedzieć na wszystkie jego pytania?

I gdy patrzył nad migoczącymi płomieniami ogniska, uświadomił sobie, że mają z Wilkiem więcej wspólnego niż poprzednio. Zbroja Jurgena von Neuwalda i użyty do wyzwolenia ze spiżowego więzienia spaczeń napiętnowały Konrada, ale już o wiele wcześniej Wilk został skażony uwodzicielskim pocałunkiem Chaosu.

Rozdział dziewiąty

Jałowe Krainy leżały na zachód od Reikwaldu i dotarcie do granicy zajęło Konradowi i Wilkowi zdecydowanie więcej niż dwa dni. Minęło już pięć lat służby Konrada, ale żaden z nich w ogóle o tym nie wspomniał.

Jałowe Krainy były niegościnne i pozbawione życia, a zimny wiatr od Morza Środkowego bez przerwy omiatał ich równiny. Tereny te były tak słabo zaludnione, że w całym regionie znajdowało się tylko jedno miasto. Był nim Marienburg, największy port w całym Starym Świecie. Ale Wilk nie tam prowadził Konrada, więc nie zatrzymywali się ani w wioskach, ani w folwarkach, gdzie żyła pozostała część ludności Jałowych Krain.

Wilk nie mówił nic o celu ich wędrówki, ani kogo tam spotkają, i Konrad wkrótce przestał zadawać pytania. Jechali wspólnie przez Jałowe Krainy, aby spotkać tajemniczą istotę, która zdoła odpowiedzieć na wszystkie pytania Konrada na temat Chaosu.

Albo przynajmniej mógł udawać, że tak właśnie zamierzał los, że nie może nic zrobić, tylko zgodzić się, aby niósł go dalej wytyczonym przez siebie kursem. A im dalej podążał na zachód, tym większe ogarniało go przeświadczenie, że wymyka się z pajęczyny, która groziła uwięzieniem go w splątanych niciach jego własnego życia.

Wilk odmówił także odpowiedzi na pytanie, gdzie i jak został skażony Chaosem. Konrad doskonale to rozumiał. Sam też nie miał ochoty rozmawiać o swoim uwięzieniu w spiżowej zbroi. Jednakże fakt, że Wilk zdołał przetrwać tak długo od chwili swojego skażenia i w dalszym ciągu był nieubłaganym wrogiem Chaosu, dawał Konradowi nową nadzieję. Wiedział, że zetknięcie ze spaczeniem skazało go na ostateczną zagładę, ale może zdoła opóźnić swoją nieuniknioną zgubę.

Przez cały czas ich znajomości Wilk walczył z Chaosem, chociaż nigdy nie używał tego słowa. Wilk zdawał sobie sprawę, że walka przybiera różne postacie, a światu grozi niebezpieczeństwo z wielu stron. Ponieważ był wojownikiem, postanowił zwalczać legiony piekła w jedyny znany sobie sposób - siłą oręża. Wykorzystywał ją, aby powstrzymać hordy z północy, które starały się przełamać linie obrony w Kislevie, i odniósł na tym polu wielkie sukcesy. Zorganizowana przez niego armia najemników zdołała nawet odepchnąć barbarzyńskie hordy poza granicę. Wtedy jednak nastąpił moment, w którym najeźdźcy uderzyli na południe, niszcząc górnicze miasteczko i mordując wszystkich jego mieszkańców. Albo prawie wszystkich. Krysten była ostatnią ofiarą.

Konrad i Wilk jechali dalej przez dziką okolicę, dzień za dniem. Nazwa Jałowych Krain całkowicie odpowiadała rzeczywistości. Trawa była wysuszona i pożółkła, rzadko rosnące drzewa były karłowate i poskręcane. Roślinności zaledwie wystarczało, aby wyżywić kilka dzikich ptaków i niewielkich zwierząt, które udało się im zobaczyć. Nic dziwnego, że ludności było tu tak niewiele. Wyglądało to tak, jakby cały kraj został zagarnięty przez Chaos, a następnie porzucony jako bezwartościowy.

Nie napotkali dróg, ponieważ nie żyło tu wystarczająco dużo ludzi, aby z nich korzystać. Na pozbawionej życia ziemi nie było nawet prymitywnych szlaków, więc Konrad zastanawiał się, skąd Wilk wie, w którą stronę się skierować.

Wreszcie Konrad zobaczył na horyzoncie zielony punkt. W miarę jak odległość się zmniejszała, przekształcił się w kępę drzew. Prawie zapadł zmierzch, więc rozłożyli obóz na noc. Następnego ranka zorientowali się, że lasek jest małą wyspą roślinności, całkowicie otoczoną przez szerokie jezioro. Jednak sama tylko obecność wody nie mogła tłumaczyć żyzności tego skrawka ziemi. Sprawiał niemal wrażenie zamku otoczonego fosą z drzewami zamiast murów.

- Tutaj właśnie mieszka Galea - oznajmił Wilk, ściągając cugle konia, gdy dotarli do brzegu jeziora.

- Kim jest Galea? - zapytał Konrad, chociaż nie bardzo wierzył, że otrzyma odpowiedź.

- Najmądrzejsza osoba na świecie - Wilk spojrzał na Konrada i się uśmiechnął. - Przynajmniej w Starym Świecie.

- Powie mi wszystko, co chce wiedzieć?

- I wiele takich rzeczy, o których nie widziałeś, że chcesz wiedzieć.

- Czy już tu byłeś?

- Tak - Wilk pokiwał z namysłem głową.

- W takim razie ruszajmy - Konrad skierował konia w stronę wody.

- Nie - Wilk zatrzymał go ruchem ręki. - Musisz się tam przedostać sam. Na bosaka, z gołą głową, bez broni i zbroi.

Konrad spoglądał na niego przez kilka sekund.

- Skoro tak twierdzisz - zsiadł z konia, rozpiął pas z mieczem, odłożył sztylet i zdjął buty. Potem znowu spojrzał na wodę. - Jesteś pewien, że się nie mylisz?

- Tak. Tu nie jest głęboko. Możesz przejść w bród.

Wyspa miała średnicę około pięćdziesięciu metrów i znajdowała się w takiej samej odległości od brzegu.

- Gdy dojdziesz do połowy - dodał Wilk - musisz zanurzyć się z głową. Trzykrotnie.

- Jesteś pewien tego wszystkiego?

- Tak. Byłem tutaj raz, a nikomu nie wolno wracać.

Konrad patrzył na Wilka. Wierzył mu bez reszty, ale mimo wszystko czuł się nieswojo. Wszak od pobytu jego towarzysza w tym miejscu musiało minąć wiele lat i sytuacja mogła się zmienić.

- Wszystko, co zechcę wiedzieć? - zapytał, spoglądając na wyspę.

- Tak. I nie jedz niczego, niczego nie dotykaj, nie próbuj niczego zabrać. Musisz również wziąć ze sobą jakiś prezent.

- Co?

- To - rzekł Wilk i podał Konradowi mały grzebień z kości słoniowej. - Miałem go ze sobą od dawna, przygotowany na ten właśnie dzień.

Konrad obejrzał grzebień. Nie sprawiał wrażenia czegoś szczególnego. Schował go do kieszeni bluzy.

- Czy chcesz mi powiedzieć coś jeszcze o Galei?

- Będziesz wiedział wszystko, gdy znajdziesz się na miejscu. Dla mnie była to niespodzianka, więc nie chcę ci psuć twojej.

- Lepiej, żeby ta wyprawa była tego warta.

- Będzie - zapewnił Wilk.

Konrad odwrócił się i wszedł do wody. Była bardzo zimna, a po kilku krokach sięgnęła mu do pasa.

- Czy mogę przepłynąć? - zawołał.

- Nie wiem, ale pamiętaj, żeby całkowicie zanurzyć się pod powierzchnię, gdy dotrzesz na środek.

„To jak bicie pokłonów w świątyni” - pomyślał Konrad, robiąc wolno dwa następne kroki. Woda sięgnęła mu do piersi, ale dalej głębokość już się nie zwiększała. Przepłynął resztę drogi, na środku zanurkował trzykrotnie i podążył dalej.

Gdy wychodził na brzeg, zobaczył, że błoto powyżej linii wody jest białe. Wyglądało na tak stare, że pochylił się, wziął całą garść i przyjrzał mu się dokładniej. Zauważył, że widnieją w nim kawałki kości i nagle uświadomił sobie, że kości są jedynym składnikiem białego błota! Cała wyspa otoczona była murem ze zmielonych kości, wyrzuconych tu przez wody jeziora.

Czy taki był los tych, którzy nie zachowali odpowiedniej etykiety? Tych, którzy nie zdjęli nakrycia głowy, nie odłożyli mieczy? Albo zapomnieli złożyć odpowiedniego hołdu w połowie przeprawy przez jezioro…

Jeżeli tak, ofiar, które zginęły w zimnych wodach, musiały być setki, może tysiące. Konrad wzdrygnął się i wytarł dłonie w wilgotne spodnie, starając się nie myśleć, z czego je właściwie wyciera.

Wyspa wydawała się teraz większa niż widziana z brzegu. O wiele większa. I gdy spojrzał na brzeg, na którym pozostawił Wilka, nie zobaczył niczego poza wodą.

Powinien był widzieć oddalony o pięćdziesiąt metrów brzeg, ale rozpościerało się przed nim jedynie jezioro, które przepłynął. Sprawiało wrażenie równie szerokiego jak Morze Szponów, od którego brzegów oddzielały ich setki mil. Nagle miał ochotę zawrócić, ale uznał, że nie byłoby to rozsądne, że nigdy nie zdoła dotrzeć do przeciwległego brzegu, który obecnie mógł się znajdować w odległości wielu mil. Był to zapewne kolejny czynnik, który zwiększał liczbę ofiar pochłoniętych przez jezioro i dodawał ich zbielałe kości do tych, które otaczały już zieloną wyspę.

Gdy Konrad ruszył w głąb wyspy, zorientował się, że jest o wiele cieplej niż kilka minut temu, a jego ubranie szybko wysycha w tej temperaturze. Słońce wisiało niemal prosto nad głową, wyżej niż widział je kiedykolwiek dotąd. Niebo miało głęboki odcień błękitu - kolor, jaki widywał jedynie w środku lata. Nigdy dotąd nie widział też takich egzotycznych roślin i drzew. Zaskoczył go ten widok. Odniósł wrażenie, że znalazł się w zupełnie innym kraju.

Być może tak właśnie się stało. Nie dotarł na jakąś zwykłą wyspę. Miał uczucie, że przekraczając wodę, dotarł na zupełnie inny kontynent…

Rozglądał się wokoło oszołomiony, gdy usłyszał nagle ryk, który natychmiast sprowadził go na ziemię. Odruchowo sięgnął po nóż. Od kiedy sięgał pamięcią, zawsze miał jakiś przy sobie. Pierwszym był sztylet o falistej klindze, ukradziony żołnierzowi z oddziału, który przybył do wioski, aby oczyścić ze zwierzołaków tę część lasu. Wiele lat później Wilk wyjaśnił mu, że jest to kris, broń pochodząca z drugiego końca świata. Najnowszy sztylet Konrad otrzymał wraz z całym ekwipunkiem, zaciągając się do gwardii cesarskiej. Ale teraz nie miał nic.

Ryk stawał się coraz głośniejszy, coraz bliższy. Przez gęste poszycie skradała się w jego stronę jakaś drapieżna bestia i Konrad szybko rozejrzał się wokół siebie, poszukując wzrokiem czegoś, co mógłby użyć jako broń. Gałąź mogła posłużyć za maczugę, sięgnął więc w górę, aby ją obłamać z najbliższego drzewa. Zanim jednak zacisnął na niej dłoń, przypomniał sobie ostrzeżenie Wilka: nie dotykaj tam niczego.

Zawahał się, a potem cofnął. Jego jedyną bronią było to, z czym przyszedł na świat i co do tej pory dobrze mu służyło - gołe ręce.

Chwilę później pojawił się i sam stwór, zbliżając się do niego pewnym krokiem. Był to wielki, czarny kot, na którego piersi, na czarnym futrze, widniał biały romb. Spodziewał się ujrzeć jakiegoś nadnaturalnego potwora, tymczasem pojawił się jedynie lampart o gładkim, lśniącym futrze i długich, ostrych kłach. Zwierzę zwolniło, a potem stanęło. Jego ogon poruszał się wolno, a potem zwierzę otworzyło szeroko paszczę i ryknęło wyzywająco.

Wolałby mieć do czynienia ze zwierzołakiem, bo ten zaatakowałby natychmiast. Działania dzikiego zwierzęcia były mniej przewidywalne i dlatego to bardziej niebezpieczne.

- Witaj - rozległ się głos u boku Konrada. Odwrócił się gwałtownie.

Cztery czy pięć metrów od niego stała młoda dziewczyna i gryzła jabłko. Miała jakieś osiem lat, czarne włosy splecione w dwa warkocze, bose nogi; ubrana była w wieśniaczą sukienkę wielokrotne łataną i cerowaną. Na jej umorusanej buzi widniała dość dziwna mina, której Konrad nie był w stanie zrozumieć.

- Eee… Witaj - odparł i zerknął na czarnego lamparta.

- Nie zrobi ci krzywdy - oświadczyła dziewczynka. - Chyba że będziesz niedobry. Masz dla mnie prezent?

Konrad wciąż obserwował zwierzę, które bez przerwy cicho porykiwało.

- Przyszedłem spotkać się z Galeą. Wiesz, gdzie on jest?

- To ja jestem Galea.

Konrad znowu zerknął na dziewczynkę.

- To ja - powtórzyła i odgryzła kolejny kęs jabłka. - Naprawdę.

Konrad spojrzał na nią z osłupieniem. Najmądrzejsza istota na świecie. To właśnie musiała być niespodzianka, o której wspomniał Wilk.

- Kto cię tu przyprowadził? - zapytała.

- Wilk. Wolfgang von Neuwald.

Galea skinęła głową.

- Pamiętam. Przyniósł mi bransoletę, a ja mu powiedziałam, że chciałabym grzebień…

Wydawało się niemożliwe, że Wilk widział dziewczynkę w czasie swojej bytności na wyspie, że z nią rozmawiał. Nawet gdyby udał się tu natychmiast po opuszczeniu granicy, kilka tygodni przed spotkaniem Konrada, mogła mieć wówczas zaledwie dwa albo trzy lata.

Wydawało się niemożliwe, a jednak się zdarzyło.

- To dla ciebie - rzekł Konrad, podając grzebyk z kości słoniowej.

- Och, dziękuję! - zawołała Galea, robiąc krok do przodu i przyjmując prezent. Ujęła jeden z warkoczy i obejrzała postrzępiony kawałek szmatki, którą był przewiązany. - Następnym razem chciałabym dostać wstążkę. Chyba jedwabną. I czerwoną…

- Następnym razem? - zapytał Konrad, spoglądając jej w oczy. I nagle uświadomił sobie, co dziwnego dostrzegł w jej wyglądzie.

Miała oczy jak kot. Były całkowicie złote, bez śladu białek, a źrenice tworzyły wąski, czarny owal.

Spojrzał na lamparta, który przestał pomrukiwać. Oczy miał takie same jak dziewczyna. Dokładnie takie same. A jej włosy były tak czarne jak futro zwierzęcia.

Galea wróciła do lamparta i wyciągnęła rękę, żeby podrapać go po karku. Jej głowa sięgała grzbietu zwierzęcia, które zaczęło mruczeć, gdy drapała je za uszami.

- Jak się nazywasz? - spytała.

- Konrad.

- Chodź ze mną, Konradzie - powiedziała. Odwróciła się i ruszyła pomiędzy drzewami ze swoim oswojonym lampartem u boku. Konrad obejrzał się i w dalszym ciągu nie mógł zobaczyć niczego poza powierzchnią wody. Ruszył za Galeą w głąb wyspy.

* * *

Powiedział jej. Wszystko. O sprawach, z których nigdy dotąd nikomu się nie zwierzył, lecz teraz mógł je wreszcie wyrzucić z głębi duszy.

Siedzieli na trawie, ukryci przed słońcem wśród kępy drzew, a olbrzymi lampart spoczywał u boku Galei. Nie prosiła go, aby jej opowiadał o sobie, ale gdy tylko spojrzał w jej mądre, kocie oczy, od razu wiedział, co powinien zrobić. Chociaż Konrad nie wiedział, dlaczego tak sądzi, był pewien, że robi to z własnej woli, że Galea nie stosuje wobec niego swojej nadnaturalnej mocy.

Opowiedział jej historię swojego życia od najwcześniejszych dni do momentu ponownego spotkania z Wilkiem. Wspominał wszystkich ludzi, z którymi zetknął się w ciągu ostatnich kilku lat, i o ich wzajemnych powiązaniach. Opowiedział o tajemniczym złotym herbie - pancernej pięści pomiędzy dwiema skrzyżowanymi strzałami, o walce z goblinami w zagubionej świątyni krasnoludów i owym niezwykłym przypływie sił życiowych, jakiego doświadczył w czasie masakry zielonych wrogów, a także o dziwnym złudzeniu, że walczy młotem bojowym, a nie toporem. Mówił o uwięzieniu w spiżowej zbroi i skażeniu go spaczeniem. Opisał dziwne wizje, jakich doświadczał, gdy Litzenreich i jego krasnoludy wyzwalali go ze spiżowego pancerza, uważając za umarłego. O tym, jak wydawało mu się, że wędruje wśród gwiazd, o zmartwychwstaniu w swoim poprzednim ciele, o wspomnieniach, które do niego nie należały, o pomyleniu śmierci Elyssy ze śmiercią Evane, pierwszej miłości Sigmara, zamordowanej przez bandę goblinów. O tym fakcie Konrad dowiedział się w swoim śnie, a potwierdził go później, czytając historię życia Sigmara.

Większą część tej historii opowiadał spontanicznie, bez najmniejszego przymusu, jakby przygotowywał ją od dawna, chociaż czasami Galea musiała podpowiedzieć mu jakieś słowo, poprosić o wyjaśnienia lub o jakieś szczegóły. Niekiedy łapał się na tym, że powtarza coś, co już powiedział, dla podkreślenia jakiegoś fragmentu. Aż wreszcie zakończył opowieść.

Zupełnie zapomniał, że pozornie zwraca się do małej dziewczynki, ponieważ zdawał sobie sprawę, że naprawdę Galea wcale nie jest dzieckiem.

Przez cały czas, gdy Konrad mówił, siedziała bez ruchu. Teraz rozpuściła włosy i zaczęła czesać je grzebykiem z kości słoniowej. Przypominały Konradowi włosy Elyssy, ale starał się odpędzić te skojarzenia. Wkrótce jego myśli zaprzątnęły inne sprawy. Galea, czesząc włosy, zaczęła mówić. Tym razem to ona opowiadała, a Konrad mógł jedynie siedzieć, słuchać i zdumiewać się.

- Wyobraź sobie - zaczęła - że świat jest wyspą, wyspą otoczoną Chaosem. Niekiedy wody przypływu wzbierają wyżej i światu grozi, że zostanie całkowicie zatopiony. Tak właśnie dzieje się obecnie.

Ludzkość ukształtowała się wiele tysiącleci temu, gdy świat również był zalany Chaosem, gdy jego surowa materia najpierw zestaliła się pod postacią spaczeniowego kamienia i pyłu. Jego działanie w mniejszym stopniu dotknęło elfy i krasnoludy niż nową rasę, znaną jako ludzie. Miały one swoje czasy szczytowego rozwoju, stanowiły wtedy przewodnie rasy. Gdy jednak ludzkość wystąpiła jako pretendent do dominacji nad światem, nie był on już taki jak dawniej. Zmieszanie spaczenia z substancjami naszego świata doprowadziło do powstania Pustkowi Chaosu i gwałtownego zwiększenia liczby mutantów, które żyły tam już wcześniej, ale teraz zaczęły pojawiać się wszędzie. Zwierzołaki są rezultatem pojawienia się na tym świecie Chaosu, podobnie jak gobliny, orki, skaveni i wszelkiego rodzaju inne ohydne, znieprawione istoty.

Ludzi również można uznać za twór Chaosu.

W granicach tego, co nazywamy Starym Światem, krasnoludy zastąpiły elfy, które przepłynęły Zachodni Ocean. Wszystko zdawało się wskazywać na to, że krasnoludy utracą swe ziemie na rzecz goblinoidowatych ras. Pojawiło się niebezpieczeństwo, że mutanty wkrótce staną się panami ziem na zachód od Gór Krawędzi Świata. Wtedy jednak osiem walczących ze sobą ludzkich plemion, które zamieszkiwały te tereny, zostało zjednoczonych przez Sigmara. Ten zawarł sojusz z krasnoludami, które dały mu swój święty młot bojowy, Ghalmaraza. Sprzymierzeńcy zniszczyli armie goblinów w bitwie na Przełęczy Czarnego Ognia. Działo się to dwa i pół tysiąca lat temu, a Sigmar Młotodzierżca - Młot na Gobliny - założył Imperium.

Sigmar jest obecnie czczony jako bóg. Ma swoją katedrę w Altdorfie, świątynie na całym znanym świecie i niezliczone rzesze wyznawców. Wszyscy mieszkańcy Imperium są jego dziećmi i to zarówno w metaforycznym, jak i dosłownym sensie tego słowa. Żył tak dawno, że fakt iż każdy człowiek wywodzi się z jego linii, wydaje się czymś nieuniknionym. W każdym jest jakaś cząstka Sigmara.

Galea przerwała i spojrzała na Konrada.

- W tobie jest więcej Sigmara niż w innych - oznajmiła.

Spojrzał na nią podejrzliwie. Może swoją opowieścią zasugerował Galei taki właśnie związek z Sigmarem. Powiedział jej przecież o bitwie z goblinami, w czasie której wyobrażał sobie, że walczy młotem bojowym, a nie toporem, a także że posiada niemal nadnaturalną siłę. Wyjawił także swój sen, w którym jego przeszłość splotła się z życiem Sigmara.

- Nie staram się ci pochlebić - rzekła Galea. - Sam już podejrzewasz, że Sigmar wyznaczył ci jakiś cel. I masz rację.

- Jaki cel? - zapytał Konrad. - Jaki?

- Nie znam przyszłości, chociaż gdy przybył tu Wilk, wiedziałam, że któregoś dnia przyprowadzi do mnie kogoś. Takie jest jego zadanie, Konradzie. Od dnia, w którym się spotkaliście, jest twoim przewodnikiem.

Konrad nic nie odpowiedział, zbyt zajęty zastanawianiem się nad wszystkim, co wynikało z wyjaśnień Galei.

- Jesteś ważny dla Sigmara - mówiła dalej. - A to oznacza, że masz wielu wrogów, którzy pragną pokrzyżować jego zamiary. Szczególnie jeden posługuje się swoimi różnymi sługami, aby zrealizować swoje podłe zamysły.

Konrad doskonale wiedział, o kim mówi Galea.

- Czaszkolicy! Kim on jest? Czego ode mnie chce?

Tym razem Galea nic nie odpowiedziała.

- Powiedz mi coś więcej o Sigmarze - poprosił Konrad.

- Pół wieku po koronowaniu się na cesarza - podjęła opowieść Galea - Sigmar powrócił w Góry Krawędzi Świata, aby odnieść Ghalmaraza krasnoludom. Od tej pory nie widziało go już żadne ludzkie oko i uważa się, że jego doczesne ciało zginęło. Ciało stanowi część materialnego świata, ale dusza częściowo jest Chaosem. W chwilach największego napięcia śmiertelnik może sięgnąć po wewnętrzne zasoby duszy i tym samym czerpać swoją moc bezpośrednio z Chaosu. Po śmierci ludzki duch powraca do Chaosu, aby przyłączyć się do innych dusz albo oczekiwać na reinkarnację. Niewiele dusz się odradza, ale te, które to spotyka, stają się coraz potężniejsze po każdych powtórnych narodzinach.

Chaos jest niekiedy nazywany Morzem Zagubionych Dusz. Mogą one zespolić się w większą całość, tworząc skupisko energii powstałej z połączenia podobnych duchów. Te ośrodki energii są więc stworzone przez samą esencję życia i znane jako moce Chaosu. Albo bogowie Chaosu…

I dlatego można twierdzić, że ludzie uczynili bogów na swój kształt i podobieństwo, podczas gdy sami bogowie wywierali wpływ na ludzkość. Albo może jest tylko jeden bóg, a wszyscy inni są jedynie jego rozmaitymi postaciami? Czy jest tylko jedna dusza, którą dzielą wszyscy ludzie? Czy ta jedna dusza stanowi część jednego boga, czy też jeden bóg jest częścią jednej duszy?

Dobro i Zło, Porządek i Chaos. Czy jedno może istnieć bez drugiego? A może są jedynie odmiennymi przejawami tego samego wierzenia?

Wiem tyle tylko, czego się nauczyłam. Poznałam wiele. Być może pewne sprawy wydają się sprzeczne, ale możemy się opierać jedynie na naszych wspomnieniach i naszej wierze w doświadczenia nas samych i innych. A jednak ludzkie wspomnienia są zawodne i nie można na nich całkowicie polegać. Może żadne z nich nie są prawdziwe, a może tylko niektóre. To, co mi powiedziałeś, mogło nigdy się nie zdarzyć albo nie jest tym, za co je bierzesz. Może krasnoludy nigdy nie mieszkały w Starym Świecie, a starodawna świątynia, którą odnalazłeś, mogła powstać poprzedniego dnia. Coś, o czym czytamy w księgach historycznych, może zostało napisane wczoraj, a kurz, który spoczywa na wytartych okładkach tych tomów, został stworzony zaledwie przed chwilą. Nie ma i nie może być na to dowodu.

Galea powiedziała Konradowi to i o wiele więcej, a potem oznajmiła, że niczemu nie można wierzyć. On sam dobrze już wiedział, że coś, co mogło być prawdą jednego dnia, następnego mogło stać się fałszem.

- Czemu powiedziałaś mi o tym wszystkim? - zapytał.

- Ponieważ powinieneś wiedzieć - odparła.

Patrzył na nią, starając się przeniknąć poza postać małej dziewczynki, poza jej kocie oczy.

- Kim jesteś?

- Jestem tą, która została zbawiona. Wiele lat temu byłam opętana przez mroczną stronę Chaosu. Przez długi czas byłam demonem.

Konrad dobrze znał to słowo, ale z trudem mógł sobie wyobrazić, co oznaczało.

- Zostałam jednak wyzwolona przez potężniejszą siłę, podobną do tej, która przyciągała cię w twojej wizji życia po życiu - ale nieskończenie potężniejszą. I jej teraz służę.

Biała gołębica usiadła na ramieniu Galei. Dziewczynka wzięła ptaka do ręki i zaczęła gładzić jego pióra. Gołębica zaczęła gruchać, podobnie jak czarny lampart mruczał, gdy gładziła jego sierść.

- Co muszę zrobić? - zapytał Konrad.

- Musisz zrobić to, co musisz.

- Kim jestem?

Galea uśmiechnęła się i pokręciła głową. Konrad nie wiedział, czy oznacza to, że nie chce, czy też, że nie może odpowiedzieć.

Schwyciła gołębicę jedną ręką i nagle rzuciła ją w stronę lamparta. Jeden kęs, mlaśnięcie i ptak zniknął w gardle wielkiego kota.

* * *

Gdy Konrad wszedł do zimnej wody i zaczął płynąć z powrotem, od razu pojawił się drugi brzeg jeziora. Był zadowolony i nie miał ochoty opuszczać wyspy, ale nie było już niczego, o czym chciałby się jeszcze dowiedzieć. Dopiero gdy dotarł do drugiego brzegu, uświadomił sobie, że w gruncie rzeczy Galea powiedziała mu bardzo niewiele. Nie wszystko musiało być prawdą, o większości spraw już wiedział i nieważne, czy była to prawda, czy nie. Galea wyjaśniła istotę Chaosu, ale jej interpretacja nie musiała być prawdziwa.

Pomimo wszystko, to czego się dowiedział, podniosło go na duchu. Świat miał sens, a on - poważną rolę do odegrania; nie wątpił, że w tym przypadku Galea powiedziała mu prawdę. Dowiedział się, że poza tym światem jest inny - rozleglejsza płaszczyzna istnienia i to, co działo się w jednym, miało znaczący wpływ na wydarzenia w drugim. Wszystko było powiązane ze sobą, tak samo jak łączyły się ze sobą wszystkie ważne osoby w jego życiu. Jeszcze nie potrafił określić wzoru, ale przynajmniej wiedział, że istnieje i może kiedyś zdoła zrozumieć go w całości.

Konrad nie dowiedział się niczego o swoim pochodzeniu, ale miało to niewielkie znaczenie w porównaniu ze świadomością swojej roli w dziejach. Przeszłość była już nieistotna, ponieważ nie miała na niego wpływu. Wszystko, co będzie robił teraz i w przyszłości, będzie miało dla niego o wiele większe znaczenie.

Gdy wyszedł z powrotem na brzeg, Wilk czekał na niego przy ognisku. Zapadł już wieczór i Konrad popatrzył na zachodzące słońce.

- Nie wiedziałem, że nie było mnie tak długo - rzekł, grzejąc się przy ogniu.

- Wiesz, że to były trzy dni?

- Trzy dni?

- Tam czas biegnie inaczej.

Konrad popatrzył na miejsce, w którym do niedawna przebywał i kiwnął potakująco głową.

- A teraz dokąd? - spytał Wilk.

Odpowiedź mogła być tylko jedna. Wilk do tej pory był przewodnikiem Konrada, ale ta rola dobiegła końca.

- Do Altdorfu - odparł Konrad.

- Ja również. Jechałem w stronę granicy, bo tam znajdował się nieprzyjaciel. Teraz wróg jest w stolicy i wiem, jak sobie z nim radzić - Wilk schwycił rękojeść miecza, wyciągając do połowy klingę, a potem wsunął ją z powrotem do natłuszczonej, czarnej pochwy tak gwałtownie, jakby wbijał ostrze w ciało przeciwnika.

Konrad wciąż spoglądał na wyspę Galei. Sprawiała wrażenie takiej małej, pogrążonej w mroku, ale dobrze wiedział, że słońce ciągle świeci nad jej rozległą przestrzenią.

„Wiem teraz, że jesteś wybrany - powiedział Wilk po walce z mutantami w mundurach gwardii cesarskiej. - Tym, którego muszę przyprowadzić”. - I przywiódł go tutaj.

Czy dlatego wiele lat temu Wilk uczynił Konrada swoim giermkiem? Czy wszystko, co zdarzyło się w czasie następnych lat, miało jedynie przywieść go do Galei?

Konrad przypomniał sobie, że propozycja Wilka, aby został jego giermkiem, padła dopiero wówczas, gdy zobaczył w jego dłoni czarny kołczan z tajemniczym herbem.

- Możemy dotrzeć do Marienburga w kilka dni - dodał Wilk. - A potem popłynąć łodzią w górę Reiku do Altdorfu.

Patrząc na miejsce, które sprawiało wrażenie wyspy na środku jeziora, Konrad zastanawiał się, jak odbyło się spotkanie Wilka z Galeą. Jak dawno miało ono miejsce i kto go tutaj przyprowadził? I kto odwiedził ją poprzednio, gdy poprosiła o bransoletkę, którą przywiózł jej Wilk?

Nie zapytał o to, ponieważ wiedział, że Wilk mu nie odpowie. Zastanawiał się jednak, czy któregoś dnia sam tu powróci i będzie stał w tym miejscu, w czasie gdy ktoś inny popłynie przez jezioro. Może przy następnej okazji powinien kupić nieco czerwonej wstążki i mieć ją przy sobie do momentu, gdy nastąpi czas, by zaprowadzić kogoś do wiecznego dziecka.

Rozdział dziesiąty

Niecały wiek temu Jałowe Krainy były częścią Cesarstwa, jednak w miarę upływu lat burmistrzowie Marienburga uzyskiwali dla swojego miasta szereg zamorskich koncesji handlowych, które skrępowały ruchy kupców z wnętrza państwa i sprawiły, że to Marienburg stał się jednym z niewielu okien Cesarstwa na świat. Przy poparciu Bretanii Jałowe Krainy ostatecznie dokonały secesji i uzyskały niepodległość.

Brzegi ujścia Reiku dzieliła mila, ale w delcie znajdowało się wiele wysepek i w rezultacie rzeka wpadała do oceanu przez szereg wąskich kanałów. Marienburg został wybudowany na tych właśnie wyspach i poszczególne dzielnice miasta połączone były licznymi mostami. Tylko jeden kanał został pogłębiony na tyle, aby mogły nim pływać najwyższe nawet statki. Jego brzegi spinał jeden most, tak wysoko sklepiony, że mieściły się pod nim najdłuższe maszty. Nazwany został Wysokim Mostem. Przebiegający pod nim główny tor żeglugowy znajdował się w południowej części Marienburga, a na jego brzegach leżały baseny portowe.

Miasto otoczone było murami, które broniły przed napadami piratów i chroniły suwerenności państwa, a przeważająca część dużych domów przypominała fortece. Wilk wyjaśnił, że należały one do bogatych rodzin kupieckich, których przodkowie-założyciele sami byli zapewne piratami lub korsarzami. Konradowi zaimponowało swego czasu portowe miasto Erengrad na granicy Kislevu, które jednak w porównaniu z rozmiarami i wspaniałością największego portu Starego Świata kojarzyło mu się raczej z zapadłą wioską rybacką.

Razem z Wilkiem spoglądali na miasto i położoną za nim redę w szerokiej zatoce, gdzie wszystkie statki stały na kotwicy oczekując na przypływ, który pozwoli im wejść do portu. Jednostki były najrozmaitszych kształtów i rozmiarów, a piloci i urzędnicy celni przepływali od jednego zagranicznego statku do drugiego na pokładach licznych łódek z powiewającą flagą z herbem Marienburga - syreną trzymającą miecz w prawej ręce, a sakiewką monet w lewej.

- Chodźmy się napić - zaproponował Wilk. - Chociaż, skoro znalazłeś się w mieście, może się zdarzyć, że każda tutejsza karczma pójdzie z dymem.

- Myślałem, że jedziemy do Altdorfu.

- Pójdziemy do jednej z portowych gospod. Tam najłatwiej znajdziemy jakiś statek. A kiedy już tam będziemy, równie dobrze możemy się odświeżyć po podróży.

- A jak zapłacimy za przejazd?

- Mam trochę pieniędzy - oznajmił Wilk i była to chyba najbardziej zadziwiająca rzecz, jaką Konrad kiedykolwiek od niego usłyszał.

Przez cały czas służby u Wilka ogólna suma zarobków Konrada nie przekroczyła garści koron. Wilk od samego początku nigdy nie miał pieniędzy. Gdy podążali na granicę Kislevu, dał jucznego konia za miejsca na pokładzie statku płynącego do Praag rzeką Lynsk. Wilk miał nadzieję zbić majątek, służąc jako najemnik w kopalni złota, i marzył o niewyobrażalnych bogactwach zdobytych w zagubionej świątyni krasnoludów.

- A co ze spiskiem i planami zamiany cesarza na sobowtóra? - zapytał, gdy jechali w stronę Reiku.

Obydwaj wiedzieli, że jest to przyczyna ich powrotu do Altdorfu. Ale do tej pory nie rozmawiali na ten temat. Aczkolwiek Karl-Franz nie zaliczał się do bezpośrednich potomków Sigmara, był zarazem ostatni z jego dynastii - i dlatego musiał być chroniony.

Jeszcze kilka miesięcy temu Konrad nie interesował się cesarzem, ale od tej pory wiele się wydarzyło. Teraz orientował się, na czym polega jego misja i czego oczekuje od niego Sigmar.

Początkowo nie chciał wyjawić wszystkiego, co się z nim działo w czasie miesięcy, które minęły od opuszczenia Kislevu, a teraz, kiedy znowu był razem z Wilkiem, wszystko to przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.

- Skaven zrobił sobowtóra cesarza - powiedział. - Widziałem go.

Swego czasu Konrad był więźniem Gaxara w lochach głęboko pod Middenheimem, ale podczas ataku ludzi na kryjówkę skavenów, gdy Konrad walczył ze Srebrnym Okiem, Gaxara widziano z jakimś innym zakładnikiem. Litzenreich rozpoznał go jako cesarza. Nie mógł to być prawdziwy Karl-Franz, lecz jego replika. Konrad widział później portrety cesarza - podobieństwo rzeczywiście było całkowite.

Nie był to pierwszy sobowtór wykonany przez Gaxara. Szary Mag sporządził również replikę Konrada - którą Konrad pokonał i zabił.

- Skaven chciałby posiadać sobowtóra Karla-Franza tylko dlatego, aby móc zamordować prawdziwego cesarza i zastąpić go marionetką - kontynuował Konrad. - Gwardia cesarska musi należeć do spisku i dlatego próbowali mnie zabić, kiedy go wykryłem.

- Możliwe.

- Możliwe?

- Być może gwardziści stali się wyznawcami Slaanesha, a bóstwem skavenów jest przecież Rogaty Szczur. Mało prawdopodobne, by te dwa kulty zechciały ze sobą współpracować. Skaveni, ewentualnie, mogliby połączyć swoje siły z hordami Nurgle’a, ale nie ze sługami władcy rozkoszy. Prędzej bym przypuszczał, że poprzegryzają sobie gardła.

- Ale zwalczające się siły Chaosu niekiedy współdziałają, gdy oczekują, że będzie to korzystne dla wszystkich stron. Wiesz dobrze o tym. A zniszczenie cesarza, symbolu oporu ludzkości, byłoby doskonałym celem dla wyznawców obu bóstw.

A Konrad domyślił się, kto stworzył ów sojusz przeklętych - Czaszkolicy.

Widział go zaledwie dwa razy, ale przypominająca szkielet postać zawsze kryła się w cieniu, spiskując i pociągając za sznurki swych marionetek.

To Czaszkolicy musiał pokierować spiżowym rycerzem, wywabiając Konrada ze świątyni krasnoludów, a potem zadbał, aby zbroja znalazła się na miejscu, aby pojmać Konrada po jego ucieczce z niewoli bandy Kastringa. Chciał, aby Konrad zginął, pochłonięty przez zbroję Chaosu, ale jego plany zawiodły.

Zapewne również Czaszkolicy sprawił, że Krysten wpadła w łapy Zuntermeina. Skażona stykaniem się ze zdeprawowaną wiarą w Khorne’a w czasie niewiarygodnej podróży z Kislevu do Altdorfu, stała się zakładniczką kultu Slaanesha. Krysten była przynętą, która miała zwabić Konrada, ale i tym razem udało mu się ujść cało.

I to Czaszkolicy miał Elyssę…

- Może - powtórzył Wilk. - Ale co możemy zrobić?

- Możemy go ostrzec. Powiedzieć mu, że gwardia cesarska to sami zdrajcy, że skaveni mają zamiar go zabić.

- Chcesz powiedzieć, że trzeba mu wysłać list?

- Nie!

- Masz rację. Poczta nie jest już taka jak dawniej. Pewnie doręczyliby go za późno.

Konrad spojrzał ostro na Wilka.

- Nie traktujesz sprawy zbyt poważnie.

Wilk popatrzył na niego kpiarsko.

- A ty zbyt się nią przejmujesz.

Zdawał się wiedzieć, że Konrad ma inny motyw, by powrócić do Altdorfu, chociaż aż do tej pory Konrad nie przyznał się do tego nawet sam przed sobą.

Elyssa została skażona Chaosem i Konrad doszedł do wniosku, że została zgubiona na wieki. Ale Galea była kiedyś przeklęta w jeszcze większym stopniu niż Elyssa, a jej dusza została zbawiona. Może więc i Elyssę również da się ocalić?

- Co, według ciebie, powinniśmy zrobić? - zapytał.

- Jak sam powiedziałeś, ostrzec cesarza. Jeżeli nie wrócił jeszcze do Altdorfu, popłyniemy rzeką do Talabheim i znajdziemy go tam.

- Albo zatrzymamy się w Altdorfie i spróbujemy zorientować się, co się dzieje… i to powstrzymać.

- Zwyciężyć gwardię cesarską, zwyciężyć skavenów, znaleźć i zlikwidować uzurpatora? Tylko we dwójkę? - chociaż Wilk starał się zachować powagę, nie potrafił ukryć uśmiechu.

- Masz lepszy pomysł?

- Może.

Konrad czekał i czekał.

- Co? - przynaglił go w końcu.

- Napadniemy na miasto.

- Tylko we dwójkę?

- Nie, z innymi. Zorganizujemy armię najemników, która zaatakuje Altdorf. Korzystając z zamieszania, wśliźniemy się do miasta i sprawdzimy, co dzieje się naprawdę.

- Zaatakujemy stolicę Cesarstwa? Rzeczywiście, niezłe zamieszanie. A gdzie znajdziemy tę armię?

- Tutaj - Wilk wskazał miasto u ich stóp. - Wszyscy nienawidzą Altdorfu i jego mieszkańców, nawet ja - a przecież stamtąd pochodzę. Altdorfczycy są tacy zarozumiali wierząc, że stanowią elitę ludności Cesarstwa, a nawet Starego Świata i innych krain. Ograbimy miasto, spalimy je!

Konrad wytrzeszczył oczy.

Wilk wzruszył ramionami.

- Może będziesz mógł spalić kilka karczm, Konradzie. Te, w których sprzedają najgorsze piwo.

- Jak zdołamy zorganizować tu armię?

- Możemy zwołać tu taką armię, jaką będziemy chcieli. Taką, która narobi wystarczająco dużo hałasu, zwróci na siebie uwagę i da się wyrżnąć, absorbując mnóstwo cennego czasu… podczas gdy my zrobimy to, co trzeba.

Na granicy Wilk nie wahałby się poświęcić grupy swoich ludzi, jeżeli uznałby to za konieczne. Potraktowałby ich jako przynętę, pozwalającą zwabić klany Chaosu w pułapkę, aby później je unicestwić. Nigdy nie uważał tych ludzi za prawdziwych wojowników. Większość żołdaków, którzy nazywali siebie najemnikami, traktował z równa pogardą jak pogańskie oddziały, z którymi walczyli. Ich jedynym zadaniem było umrzeć. Jeżeli przed śmiercią zdołali zabić trochę nieprzyjaciół, Wilk uważał to za dodatkową premię.

Mordercy, złodzieje, bandyci, rzezimieszki, robactwo Cesarstwa - nazywali się najemnikami wierząc, że przywłaszczony sobie tytuł uprawomocni ich tchórzliwe okrucieństwo. Z tego właśnie powodu Wilk stwierdził kiedyś, że woli uważać się za „żołnierza fortuny”, ponieważ nie życzy sobie, aby kojarzono go z rynsztokowymi śmieciami, dzięki którym walka za pieniądze tak źle się kojarzy.

Gdy Wilk i Konrad po raz pierwszy przybyli do kopalni złota, znajdowali się tam już ludzie wynajęci jako strażnicy. Niewiele różniło ich od górników, którzy bez wyjątku byli przestępcami i odbywali tu swoje wyroki. Strażnicy prawdopodobnie uciekli z rodzinnych stron, aby uniknąć więzienia, natomiast górnicy mieli pecha, bo dali się złapać.

Dopiero po objęciu dowództwa przez Wilka zwerbowano prawdziwych żołnierzy, ludzi, którzy wiedzieli jak walczyć twarzą w twarz, zamiast wbijać przeciwnikowi nóż w plecy; szkolonych przez wiele lat, zdyscyplinowanych i posłusznie wykonujących rozkazy - przynajmniej w większości przypadków. Rabusie i mordercy wyginęli, podczas gdy prawdziwi wojownicy spełnili swoje zadanie. Wtedy zawodowa armia Wilka zaczęła spychać najeźdźców i zamiast czekać, by zaatakowali kopalnię, sama przejęła inicjatywę.

Marienburg znajdował się na granicy Starego Świata i tu właśnie gromadziły się wyrzutki z wszystkich ziem i krajów, był to bowiem najdalszy punkt, do którego mogli dotrzeć. Miasto pełne było zbiegów, kryminalistów uciekających przed sądem i karą, dezerterów, którzy uciekli, gdy tylko ich statek zawinął do portu, bandziorów gotowych poderżnąć tuzin gardeł za kubek gorzałki. Było to idealne miejsce, by zwerbować oddział pseudonajemników.

- Znajdziemy naszą armię w portowych karczmach? - zapytał Konrad.

- Otóż to. A przy okazji możemy wypić parę kufelków.

Konrad roześmiał się i pokręcił głową.

- Mam nadzieję, że masz dużo pieniędzy. Będzie ci potrzebna fortuna, żeby wyposażyć tę armię i doprowadzić ją do Altdorfu.

- Znajdziemy sponsorów - odparł Wilk. - Sfinansują wyprawę za udział w łupach.

Konrad, słuchając tych wyjaśnień, obserwował Wilka i zaczął się zastanawiać, czy jego kompan rzeczywiście ma zamiar ograbić Altdorf i tylko dlatego chce wrócić do stolicy Cesarstwa.

- Będą się spodziewali zabójczych łupów - zakończył Wilk. - I w jakimś sensie będą mieli rację - uśmiechnął się paskudnie, błyskając zaostrzonymi zębami.

- Może jednak lepiej przedostać się do Altdorfu tylko we dwóch - zasugerował Konrad.

- O, nie - Wilk pokręcił głową. - Wiedzą, że nie zostałeś zabity i spodziewają się twojego powrotu… Ale nie oczekują najazdu. Im więcej ludzi, tym lepiej.

Konrad nie wyzbył się wątpliwości, ale uznał, że dyskusja w tym momencie byłaby próżnym zajęciem. Dojechali do brzegu rzeki, który wyznaczał granice miasta. Właściwy Marienburg zaczynał się po drugiej stronie kanału, ale przez lata na południowym brzegu również wyrosły liczne budynki i cumowało tu kilka statków. Wozy oraz karety przeprawiano przez rzekę promem, ale jeźdźcy i piesi mogli przedostać się na drugi brzeg po Wysokim Moście.

Zbliżał się zmierzch. Niebo gwałtownie ciemniało, gdy Konrad spojrzał na most. Przypominał długą drogę, która wije się po zboczu góry, prowadząc w stronę bram Middenheimu. Chociaż do Miasta Białego Wilka docierało się po szeregu wiaduktów i szerszą oraz wyżej położoną drogą, szlak wiodący do Marienburga był też bardzo malowniczy. Na południowym brzegu wzniesiona została wysoka, kamienna wieża, a droga wiła się wokół jej zewnętrznej strony, prowadząc coraz wyżej i wyżej.

Główny most w Erengradzie miał dłuższe przęsło, ale był wzniesiony z drewna, a jego środkowa część mogła być podnoszona jak most zwodzony. Natomiast Wysoki Most został zbudowany w całości z potężnych bloków kamiennych. Dopasowane do siebie, tworzyły szeroki łuk utrzymywany własnym ciężarem. Na przeciwległym, północnym brzegu most opierał się o skaliste urwisko, do którego mocowały go dwie solidne kolumny.

Mytnik wziął od Wilka monety, a strażnicy u podstawy wieży ledwo zerknęli na nich i machnięciem ręki kazali im ruszać dalej. Dwaj jeźdźcy zaczęli wspinaczkę. Ich konie wolno podążały spiralną jezdnią ku wierzchołkowi stopniowo zwężającemu się ku górze. Chociaż Konrad nie był już służącym Wilka, jak zazwyczaj prowadził jucznego konia i obserwował rozpościerający się poniżej ciemniejący krajobraz.

Na wschodzie, tam skąd przyjechali, znajdowały się pustynne tereny, które dały Jałowym Krainom swoją nazwę. Na północy, za zatoką, leżało Morze Szponów o szarych i groźnych wodach. Z południa, od Altdorfu, z głębi Cesarstwa płynęła rzeka Reik, której dopływy rozpościerały się daleko - do Czarnych Gór, Sudenlandu, Averlandu, Stirlandu, Gór Krańca Świata, a na północy aż do Kislevu. A przed nimi leżał sam Marienburg i właściwie widać było tylko to miasto i jego światła, wyspy i mosty, domy i sklepy, stajnie i karczmy, rynki i składy, koszary i świątynie, rzeki i statki.

Most był węższy niż Konrad oczekiwał, a jego krawędzie chronione były niskimi parapetami. Wiatr na tej wysokości był ostry, uderzał lodowatymi powiewami i Konrad cieszył się, że na drugą stronę nie jest zbyt daleko.

Jechał przed Wilkiem po kamiennym łuku i ujrzał dwóch jeźdźców, zbliżających się z przeciwnej strony. Początkowo nie zwracał na nich uwagi, starając się nie myśleć o tym, jak blisko jest krawędzi i jak daleko w dole jest rzeka.

Pierwszy jeździec był niski, krępy i rudobrody - krasnolud. Drugi był człowiekiem w czarnych szatach z opuszczonym kapturem, o długiej, siwiejącej brodzie.

Konrad ściągnął nieco cugle i zjechał na bok, dając podążającym z naprzeciwka wystarczająco dużo miejsca na wyminięcie. W tejże chwili po raz pierwszy spojrzał dokładniej na krasnoluda - i rozpoznał go.

Jednocześnie usłyszał gniewny okrzyk Wilka:

- Litzenreich!

* * *

Wilk dobył miecza i zawrócił konia w stronę maga, ale Ustnar zajechał mu drogę. Krasnolud trzymał już w dłoni topór bojowy o podwójnym żeleźcu, który do tej pory miał przewieszony przez ramię. Wilk był w zbroi, ale z odkrytą głową, podczas gdy Ustnar ubrany był w grube futra chroniące go przed chłodem.

- Z drogi, kurduplu! - warknął Wilk. - Albo umrzesz pierwszy!

- Nawet nie próbuj - mruknął Ustnar, zataczając łuk toporem.

- Czyżby był jakiś problem? - zainteresował się Litzenreich.

- Problem? Problem! - wrzasnął Wilk, wskazując mieczem maga. - To ty jesteś problemem, sukinsynu! Ale nie na długo!

- Wilk! - ostrzegł go Konrad, poganiając konia. - On jest czarownikiem…

Jedną błyskawicą Litzenreich mógł cisnąć płonące ciało Wilka poza parapet mostu - a przy okazji również trupa Konrada.

- Wiem - syknął Wilk. - I między innymi dlatego musi umrzeć! - machnął mieczem w stronę Ustnara. - Precz!

Krasnolud zatrzymał czarną klingę toporzyskiem i obaj popatrzyli na siebie wściekłym wzrokiem. Żaden z nich jeszcze nie próbował przełamać obrony przeciwnika, ale w ciągu kilku sekund mogła się zacząć prawdziwa walka.

Podmuch mroźnego wiatru rozwiał włosy Konrada, który spojrzał w dół i ujrzał cień statku przepływającego wąskim kanałem pod mostem. Ostatnie promienie słońca odbijały się od powierzchni rzeki, która wydawała się być bardziej oddalona niż w rzeczywistości.

Nie miał żadnych pretensji do Litzenreicha i Ustnara, ale Wilk był jego towarzyszem i gdyby doszło do walki, Konrad stanąłby u jego boku. W normalnych okolicznościach nawet tak zajadły wojownik jak Ustnar miałby niewielkie szanse z Wilkiem, ale te okoliczności trudno było uznać za normalne, a czarownik był idealnym sojusznikiem w każdej bitwie.

- Precz! - powtórzył Wilk.

Tym razem cięcie było szybsze i mocniejsze, ale Ustnar sparował je z równą zręcznością i siłą.

- Nie! - odparł Ustnar. - To ty odejdź! Z drogi! - i machnął toporem jeszcze szybciej, mocniej i bliżej ciała przeciwnika.

Konrad spojrzał na Litzenreicha.

- Czy nie możemy rozejść się w pokoju?

- Nie! - zawołał Wilk i jego czarna klinga znowu wyskoczyła do przodu. Tym razem prawie się nie powstrzymywał.

- Pokój! - parsknął Litzenreich. - On… ten facet… nie zna takiego słowa.

- Facet! Nie dziwię się, że zapomniałeś, jak się nazywam. Myślałeś, że zginąłem, prawda? Zostawiłeś mnie, żebym zginął. Ale teraz jestem tu, żeby cię zabić. Wilk! Tym właśnie jestem. Nie będziesz miał czasu zapomnieć, bo to jest twoja ostatnia chwila!

Kolejne cięcie mieczem, kolejny zamach toporem.

- Nie rozumiem, dlaczego narzekasz - stwierdził Litzenreich. - Przecież nie umarłeś. Gdyby stało się inaczej, nie byłoby cię tutaj.

Wilk nie był w nastroju do dyskusji. Zrobił fintę w lewo, cofnął się, a gdy Ustnar przechylił się, aby sparować cios, pochylił się do przodu w strzemionach i zadał pchnięcie. Ustnar uchylił się w porę, sztych minął go i teraz Wilk musiał robić unik przed spadającym toporem krasnoluda.

Obaj walczący i ich konie zajmowali większą część szerokości mostu i Konrad mógł jedynie obserwować, jak pojedynek staje się coraz bardziej zażarty. Litzenreich trzymał wodze swojego konia lewą ręką i Konrad spodziewał się, że lada chwila wyciągnie prawą, by z wyprostowanych palców strzelić w Wilka piorunem. Ale można było odnieść wrażenie, że mag zadowala się jedynie rolą widza. A potem Konrad spostrzegł jego prawą rękę albo raczej to, co z niej zostało. Przewiązane kawałkiem skóry przedramię czarownika kończyło się na przegubie.

To przez Litzenreicha Gaxar stracił prawą łapę, chociaż Konrad nie wiedział, w jakich okolicznościach. A potem, gdy Litzenreich głęboko pod Altdorfem dostał się do niewoli Szarego Maga, jego kończyny zostały przybite do ziemi. Wtedy rozkazał Konradowi, aby uwolnił mu prawą dłoń, aby mógł rzucać czary przeciwko atakującym ich karłowatym troglodytom. Ale magowie nie mogli leczyć własnych ran i wszystko wskazywało na to, że okaleczona dłoń Litzenreicha nie zagoiła się po tym, jak została siłą oderwana od gwoździa, którym była przybita do skały. Gaxar zginął, ale zemścił się na magu.

Gdy Konrad przyglądał się wcześniej Wysokiemu Mostowi, zauważył szereg postaci idących po kamiennym przęśle. Teraz uświadomił sobie, że kiedy razem z Wilkiem podążali stromą spiralną drogą do góry, nie spotkali nikogo jadącego z naprzeciwka. Jedynymi osobami, których napotkali na moście, byli Litzenreich i Ustnar. Czterech jeźdźców, pięć koni i poza nimi nikt inny nie próbował przejechać po moście. Konrad odniósł wrażenie, że coś jest nie w porządku. Zapadająca ciemność nie powinna była przeszkodzić innym podróżnym w przekraczaniu mostu z południa na północ.

Wilk i Ustmar walczyli zajadle, wymieniając ciosy. Litzenreich jednak zachowywał się tak, jakby pojedynek niezbyt go interesował. Odrzucił kaptur, przechylił głowę na bok nadsłuchując i wolno spojrzał w kierunku, z którego przyjechał wraz z Ustnarem. Drugi koniec mostu osadzony był w stromym zboczu skalnym i czarny granit po obu stronach kolumn został wydrążony, tworząc przejścia prowadzące bezpośrednio na most.

Na horyzoncie zamigotał niewyraźny kształt. Wschodził Morrslieb, mniejszy księżyc, tak ważny dla wyznawców Chaosu.

I nagle pojawili się na moście - groźne postacie pędzące w ich stronę…

- Skaveni! - wrzasnął Konrad, puszczając wodze jucznego konia i wyciągając miecz.

Spojrzał przez ramię i zobaczył jeszcze jedną bandę szczuroludzi, pędzącą od strony wieży z drugiej strony mostu. Trzej ludzie oraz krasnolud zostali zaatakowani z obu stron, przyłapani na samym środku przez dzikich napastników.

Konrad zabił pierwszego. Zrobił unik przed zamaszystym ciosem i z rozwalonego cieciem owłosionego gardła prowadzącego atak stwora trysnęła fontanna krwi. Drugi skaven zaatakował mierząc sztychem w brzuch Konrada. Odbił cios głownią i pchnął bestię w wyszczerzoną paszczę, gdy rozpędzona wpadła na jego konia.

Wilk i Ustmar przerwali pojedynek i odwrócili się - krasnolud, by bronić Litzenreicha, najemnik, aby przyłączyć się do Konrada. Ich głownie cięły szarżujące na nich zmutowane szczury. Konrad widział błyski jaskrawego światła padające zza jego pleców, czuł odór palonego mięsa i wiedział, że Litzenreich walczy ze wspólnymi wrogami, korzystając z magicznych mocy.

Obaj z Wilkiem górowali nad drapieżną hordą, ale Konrad wolał w takich sytuacjach walczyć pieszo. Siedząc na końskim grzbiecie, zablokowany na moście, pozbawiony przestrzeni pozwalającej na jakiś manewr, był lepszym celem i łatwiej byłoby ściągnąć go na dół. Zanim jednak zdążył zsiąść, koń runął pod nim z podciętymi nogami. Wyskoczył z siodła, a Wilk zrobił to samo. Walczyli teraz ramię w ramię.

Skaveni bardzo rzadko bili się walcząc ostrze przeciwko ostrzu. Ich taktyka bardziej polegała na ataku przeważającymi siłami z zasadzki. Gnieździli się pod ziemią i woleli atakować w cuchnących tunelach, gdzie ich wzrok dawał im przewagę w ciemności.

Ale teraz postanowili walczyć na otwartej przestrzeni, na Wysokim Moście. Wszystkie inne okoliczności działały jednak na ich korzyść - zasadzka, liczebna przewaga, nadciągająca noc.

Byli uzbrojeni w ząbkowane miecze i zakrzywione ostrza osadzone na długich drzewcach. Konrad rozpoznał znak umieszczony na ich tarczach, proporcach i wytatuowany na ciele - krąg z prowadzącą ku środkowi pionową linią i dwoma innymi liniami, biegnącymi od środka do krawędzi kręgu. Był to klanowy znak skavenów, dowodzonych przez Gaxara, z którymi walczył pod Middenheimem.

Teraz skaveni chyba nie mieli dowódcy. Byli zajadli, silni, dzicy - zbyt dzicy. W czasie bitwy potrzebne było jednak coś więcej niż sama siła - trzeba było posiadać mózg, nie tylko mięśnie. Drapieżcy byli do tego stopnia opętani żądzą krwi, że ich przewaga liczebna straciła znaczenie. Wszyscy chcieli atakować jednocześnie i w rezultacie przeszkadzali sobie nawzajem. Wiele szczuroludzi ogarniętych szałem bojowym zostało rannych szaleńczymi ciosami zadawanymi przez ich własnych pobratymców, ale nie zważając na nic, rzucali się do przodu, rycząc i plując.

Początkowo Konrada i Wilka chroniły jedynie ciała zabitych koni, ale wkrótce trupy zabitych skavenów powiększyły tę barykadę.

Konrad wypatrywał Srebrnego Oka. Gdyby tu się znajdował, tłumaczyłoby to ten nieoczekiwany atak - obrońca Gaxara chciał pomścić śmierć swojego pana. Ale Konrad nigdzie nie mógł go wypatrzyć.

Z mieczem w jednym ręku i sztyletem w drugim, walczył tak zaciekle, jak dawno tego nie czynił. Nocne powietrze przeszywały wrzaski napastników oraz bojowe okrzyki jego i Wilka. Szczuroludzie wyli atakując i wyli umierając. Kamienie mostu były śliskie od krwi skavenów, lśniącej w widmowym świetle Morrslieba.

Konrad zadawał ciecia i sztychy mieczem, zabijając z bezlitosną skutecznością. Odcinał kończyny i głowy, rozpruwał brzuchy i gruchotał kości. Pomagał sobie nogami i sztyletem, kopiąc rannych, zadając ciosy tym, których nie udało mu się skutecznie obezwładnić. Nawet na kikutach nóg i rąk wciąż mogli się czołgać, wciąż mogli kąsać.

Nagle wszystko się uspokoiło. Cisza nie zapadła, ponieważ wiele ohydnych bestii wyło jeszcze, gdy krew wypływała z ich śmiertelnych ran, a płuca chwytały ostatni haust powietrza.

- Jak za dawnych czasów - Wilk zwrócił się do Konrada, spoglądając na scenę rzezi i wycierając rękawicą krew z twarzy.

W czasie starcia wydawało się, że z obu końców mostu atakuje ich cały legion nieludzi, ale wokół nich można było naliczyć zaledwie kilkanaście ciał..

Nagle rozległ się jeszcze jeden krzyk i ostatni, oszalały skaven przeskoczył pagórek trupów, rzucając się w stronę Konrada i Wilka. Obaj zareagowali jednocześnie, nabijając stwora na swoje klingi - czarną i gwardyjskiego miecza. Szczuroczłek zachwiał się, szarpany drgawkami, i zawył. Wilk zdążył wyciągnąć głownię z ciała umierającej bestii, ale broń Konrada została wyszarpnięta z jego dłoni. Próbował schwycić ją powtórnie, ale rękę miał śliską od krwi.

Ostatni wróg zatoczył się na krawędź mostu, na próżno starając się wyjąć miecz Konrada z piersi, ale udało mu się jedynie obciąć pazury ostrzem klingi. Wpadł na niski parapet, zatoczył się i przewrócił do tyłu. Zaczął spadać w dół, w stronę powierzchni Reiku, aż jego przedśmiertne, pełne bólu wycie stawało się coraz cichsze.

- Wszystko w porządku? - zapytał Wilk.

- Chyba tak - Konrad był cały zachlapany lepką krwią, ale tylko niewielka jej część wypływała z jego ran.

Odwrócili się w stronę Litzenreicha i Ustnara, którzy również ocaleli. Ich konie także zostały zabite, a wokół piętrzył się stos zakrwawionych i osmalonych ohydnych stworów. Mag i krasnolud popatrzyli na Konrada i Wilka.

- Rozejm - zaproponował Konrad, zwracając się jednocześnie do Wilka i Litzenreicha.

Ustnar opierał się na ociekającym krwią toporze. Wiadomo było, że zrobi wszystko, co poleci mu czarownik.

- Bardzo dobrze - zgodził się Litzenreich. - Wygląda na to, że mamy wspólnego wroga, co jest dobrym punktem wyjścia do negocjacji.

- Sprawa nie jest zakończona, Litzenreich - oznajmił Wilk, ale również przytaknął skinieniem głowy. A potem powiedział Konradowi: - Ale przede wszystkim trzeba się napić…

Chciał podać Konradowi miecz, aby oczyścił klingę, ale przypomniał sobie, że minęło już wyznaczonych pięć lat służby. Wytarł broń o derkę pod siodłem i wyjął to, co było mu potrzebne z juków zabitego konia. Jeden ze skavenów drgał jeszcze, więc Wilk dobił go paroma kopniakami.

- Gdyby mieli choć trochę rozsądku - powiedział - poczekaliby, aż pozabijamy się nawzajem.

Litzenreich powiedział coś do Ustnara oglądającego trupy skavenów. Konrad, który utracił miecz, zaczął oglądać broń, którą posługiwali się napastnicy. Była jednak poważna różnica pomiędzy posługiwaniem się mieczem gwardii cesarskiej, używanym jedynie przez wyznawcę Chaosu, a bronią, która zawsze należała do jednego z przeklętych. Pozostawił na miejscu ich skażone klingi, nie dotykając ich nawet.

Stwory musiały ocaleć ze szturmu na ich leża pod Middenheimem. Miasto Białego Wilka znajdowało się w odległości setek mil, ale prowadziło z niego do Marienburga jedno z podziemnych przejść, które łączyły wszystkie miejsca zamieszkane przez skavenów. Wszędzie, gdzie żyli ludzie, najprawdopodobniej znajdowały się również leża szczuroludzi.

Dlaczego jednak ten klan przybył do Jałowych Krain? Prawdopodobnie ich cel był tylko jeden - aby jego, Konrada, odnaleźć i zabić. Litzenreich także miał ogromny udział w zniszczeniu gniazda skavenów głęboko pod Altdorfem. Szczuroludzie być może chcieli również zemścić się na magu.

- Skąd znasz Litzenreicha? - zapytał Konrad.

- Z Middenheimu. To było… - Wilk przerwał. - Znasz go? No tak, przecież wiesz, że jest magiem.

Konrad kiwnął głową.

- Spotkaliśmy się.

Wilk czekał na dalsze wyjaśnienia, ale ponieważ się ich nie doczekał, mówił dalej:

- Gdy przybyłem do Ferlangen i spotkałem ciebie, przybyłem prosto z Middenheimu. Tam Litzenreich niemal stał się przyczyną mojej śmierci.

Wilk i Litzenreich…

Kolejna nitka w pajęczynie spowijającej Konrada. Jej pasma zaciskały się coraz bardziej, jak pętla na gardle.

Rozdział jedenasty

Wilk i Ustnar szli przodem w stronę zejścia z mostu, trzymając miecz i topór w pogotowiu na wypadek następnego ataku. Doszli do północnej krawędzi, obok kamiennych kolumn, i przez wykuty w skale tunel skierowali się do serca Marienburga.

Mytnik urzędujący przy wejściu na most leżał martwy, żołnierze w wartowni również byli zakrwawionymi trupami, zmasakrowanymi przez skavenów. To samo musiało się stać z ludźmi z drugiej strony mostu.

Gdy cała czwórka ostrożnie zjechała krętą drogą z Wysokiego Mostu, Mannslieb wzeszedł na wschodzie, rozpraszając cienie, które mogły kryć następnych wrogów, i oświetlając drogę do miasta. Niżej pod nimi widniały światła domów, słychać było głosy, a po ulicach przesuwało się parę niewyraźnych kształtów. Nikt jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego, co stało się zaledwie sto metrów dalej, wysoko nad ich głowami.

I chyba nikt się nie dowie. O świcie na moście zapewne nie będzie już ani jednego martwego zwierzołaka, ponieważ ich ciała znikną w ciągu nocy, usunięte przez skavenów z Marienburga. Pozostaną jedynie ciała tajemniczo zamordowanych strażników i pięć zabitych koni.

Dotarli do rzeki niedaleko miejsca, gdzie pochylnia opadała ku zimnym i ciemnym wodom Reiku. Konrad wszedł prosto do rzeki. Wciąż trzymając sztylet w prawej ręce zanurzył się całkowicie, aby zmyć pokrywającą jego ciało i odzież posokę skavenów, a także obmyć rany. Wilk w czasie walki miał na sobie czarną zbroję, więc musiał zmyć z metalu krew, mózg i okruchy kości zabitych bestii, zanim zaschną w śmierdzącą skorupę. Pochylił się przy krawędzi wody i umył twarz.

Jeżeli było to w ogóle możliwe, Ustnar był jeszcze bardziej brudny niż Konrad. Brodę i włosy miał posklejane krwią skavenów. Mimo to bardzo niechętnie zabrał się do mycia. Stał i przyglądał się, jak Konrad zdejmuje ubranie, aż wreszcie jego obrzydzenie do pokrywających go cuchnących szczątków wzięło górę nad niechęcią do wody. Ściągnął wierzchnie futra, a potem wolno wszedł do rzeki i z głową zanurzył się pod powierzchnię, nie wypuszczając jednak z dłoni topora. Konrad i krasnolud stali od siebie w odległości dwóch metrów, obserwując się czujnie, ale nie odezwali się ani słowem.

Tylko Litzenreich nie został splamiony wrażą krwią, więc czekał na górze pochylni. Trzymał przed sobą ręce, jakby je badał, porównując lewą dłoń z miejscem, gdzie powinna znajdować się prawa.

Bez względu na to, jak dokładnie Konrad mył swoje ciało i ubranie, nie mógł się pozbyć cuchnącego odoru śmierci. Aby się oczyścić, powinien się wymoczyć w gorącej wodzie, a ubranie spalić. Wyszedł z rzeki na nabrzeże, wyżął koszulę i ją nałożył. Wykonując te czynności, dygotał z zimna i słyszał, jak Ustnar kicha za jego plecami. Cieszył się, że jego włosy nie są tak długie jak u krasnoluda, i że odrastająca broda nie jest tak gęsta jak dawniej.

- Musimy znaleźć jakieś miejsce na nocleg - odezwał się do niego Wilk. - Gdzieś, gdzie będziesz mógł się osuszyć i ogrzać, a ja - oczyścić.

- Przyłączymy się do was - oznajmił Litzenreich.

- Doprawdy? - zapytał Wilk.

- Musimy omówić różne sprawy.

- Niczego nie będę z tobą omawiać, ty zdradziecki sukinsynu. Zniknij mi z oczu, zanim… - Wilk schwycił za rękojeść miecza i Ustnar wbiegł po pochylni, aby stanąć pomiędzy nim a Litzenreichem.

- Powinniśmy zachować nasz rozejm - powiedział mag. - Mamy chyba wspólne interesy. Wszak znaleźliśmy się na moście dokładnie w tym samym momencie, chociaż podążaliśmy w przeciwnych kierunkach, i tak samo jak wy, zostaliśmy zaatakowani przez te bestie. Czy to nasze spotkanie było tylko zbiegiem okoliczności?

- Tak!

Wilk poczuł, że Konrad mu się przygląda i wzruszył ramionami.

Przypadek, szansa, szczęście. Wilk nie wierzył w nic takiego.

- No dobrze - zgodził się. - Porozmawiamy.

Tak też zrobili.

Istnienie Marienburga zależało od morza i wpadającej do niego rzeki. Było to miasto położone w równym stopniu na lądzie, jak i na wodzie. Jego mosty były czymś więcej niż tylko połączeniami pomiędzy poszczególnymi dzielnicami. Stanowiły część miasta w takim samym stopniu jak każda z jego ulic. Były wybudowane nad wodą, a nie na lądzie, ale najszersze z nich w niczym nie ustępowały ulicom w dowolnej części Cesarstwa. Wzdłuż mostów wznosiły się domy, sklepy i karczmy.

Czterech sojuszników z przymusu znalazło pokoje w gospodzie „Pod Ośmioma Dzwonami”, stojącej na środku jednego z mostów przerzuconych nad Tussenkanal, jednym z wielu odgałęzień Reiku. Pierwszym żądaniem Konrada była wanna z gorącą wodą, drugim - komplet nowego ubrania. Odzież zapewne należała poprzednio do jakiegoś gościa, który nie był w stanie zapłacić rachunku, ale była o wiele czystsza od tej, którą wyrzucił.

Wilk zażądał, aby wieczerzę podano im do pokoju, dzięki czemu jego rozmowy z Litzenreichem nie mógł usłyszeć nikt niepowołany. Było już za późno, aby ukryć fakt, że cała czwórka jest razem. Ustnar prawie się nie odzywał przez cały wieczór, a Litzenreich zachowywał się tak, jakby jego towarzysz w ogóle nie istniał. Krasnolud siedział z toporem u boku, gotów rozsiekać Wilka, gdyby ten tylko ośmielił się zagrozić magowi. Pas z przywieszonym czarnym mieczem Wilka był przewieszony przez oparcie krzesła.

Konrad był równie małomówny. Miał niewiele do powiedzenia, ale uznał, że może wiele się dowiedzieć, słuchając. W czasie jedzenia z trudem udawało mu się trzymać oczy otwarte. Po raz pierwszy od wielu tygodni przebywał w zamkniętym pomieszczeniu i było mu ciepło. Żar bijący od ognia wprawiał go w odrętwienie, a przecież jeszcze przed walką ze szczuroludźmi był zmęczony długą podróżą do Marienburga i wolałby raczej wyspać się niż jeść.

- Przechodziłem mostem, żeby wsiąść na łódź do Altdorfu - wyjaśnił Litzenreich. - A ty?

Wilk zastanawiał się moment, zanim udzielił odpowiedzi. Wyraźnie nie dowierzał magowi, co Konrad mógł doskonale zrozumieć, i miał opory przed wyjawieniem swoich zamiarów. Powoli żuł kęs baraniny, potem obejrzał dokładnie chrząstkę wydobytą z ust, aż wreszcie podjął decyzję, co powinien odpowiedzieć.

- Dopiero co przyjechaliśmy do Marienburga i również mamy zamiar popłynąć do Altdorfu - oznajmił zgodnie z prawdą.

- Przebywałem tu jakiś czas, ale uznałem, że nadeszła pora wrócić do stolicy.

- Wrócić?

- Byłem gościem altdorfskiego garnizonu. To długa historia, ale twój przyjaciel… - Litzenreich wskazał widelcem Konrada.

- Konrad - rzekł Wilk.

- Tak, trochę o tym wie - czarownik potarł kikut prawej ręki. - Podążałem dalej w dół rzeki, chociaż nie rzeką. Wreszcie dotarłem do Marienburga. Byłem zdania, że doskonale nada się do moich celów. Ponieważ jest portem, można tu znaleźć wszelkie udogodnienia, jeżeli się wie, gdzie szukać i o kogo pytać. I jeżeli można zapłacić żądaną cenę. Oczywiście wiesz, o jakiej substancji mówię, prawda?

- O spaczeniu - warknął Wilk i popatrzył najpierw na Litzenreicha, a potem na Konrada, uświadamiając sobie, że ów tajemniczy pierwiastek połączył tych dwóch mężczyzn. - Wiesz, czym jest spaczeń?

Konrad skinął głową. Wiedział, albo uważał, że wie, ale zdawał sobie również sprawę z tego, że niczego nie może być pewny.

- Spaczeń jest wytworem Chaosu - rzekł Wilk. - A Chaos jest źródłem całej magii. Czy wiesz o tym?

Konrad ponownie skinął głową, chociaż nie uświadamiał sobie, kiedy się o tym dowiedział. Może była to jedna z rzeczy, o których powiedziała mu Galea albo stopniowo zaczął zdawać sobie sprawę z tego faktu w czasie swoich kontaktów z Litzenreichem.

- Magia i Chaos są takim samym złem - oświadczył Wilk.

Litzenreich roześmiał się, rozpryskując jedzenie po całym stole i pokręcił z niedowierzaniem głową.

Konrad doszedł do wniosku, że Wilk jest uprzedzony do magii, ponieważ z jej powodu spotykało go w życiu samo zło - poczynając od zdrady brata, a kończąc na tym, co uczynił mu Litzenreich. W chwili obecnej Konrad nie wierzył już we wszystko, co usłyszał od Wilka - czy kogokolwiek innego. Wiązanie magii ze złem było zbyt wielkim uproszczeniem. Może Litzenreich miał rację: Chaos wcale nie musiał być złem. Po prostu był, stanowił część tego świata. Skutki działania Chaosu, zarówno pozytywne, jak i negatywne, można było różnie interpretować.

- Magia uratowała mi życie - stwierdził.

- Nauka - poprawił go Litzenreich.

Konrad jednak nie miał na myśli sposobu, w jaki został wydobyty ze spiżowej zbroi. Podniósł do góry prawą dłoń.

- Tamten elf - rzekł do Wilka. - Pamiętasz?

Litzenreich spojrzał na rękę Konrada, a potem przeniósł wzrok na swoją.

- Zostałeś wyleczony przez elfa? - zapytał i Konrad skinął głową. - Szkoda, że nie mogłem znaleźć żadnego, żeby mi pomógł. Sądziłem, że magia elfów działa tylko na elfy, ale twoje słowa dowodzą, iż ich sztuka bez przerwy się rozwija. Dlatego właśnie muszę wrócić do Altdorfu. Muszę mieć więcej spaczenia, żeby dalej prowadzić badania. W Marienburgu jest go bardzo mało.

- I przypuszczasz, że ci pomożemy? - spytał Wilk.

- Wierzę, że będziemy pomagali sobie nawzajem. Po co chcesz się dostać do Altdorfu?

Wilk spojrzał na Konrada, a potem odpowiedział Litzenreichowi.

- Nie mamy nic szczególnego do roboty, więc pomyśleliśmy, że moglibyśmy uratować cesarza i ocalić Cesarstwo. Konrad mi powiedział, że skaveni mają zamiar wyrządzić jakąś psotę i że kopia Karla-Franza czeka, aby zastąpić oryginał.

- Zgadza się. Została sporządzona przez Gaxara.

- Gaxara!

- Tak, ale on już nie żyje. Konrad zabił go w katakumbach Altdorfu, kiedy uciekałem - zerknął na prawą rękę. - Albo raczej moja większa część.

Konrad obserwował Wilka, który wyszczerzył zęby w grymasie wściekłości. Oczy jego towarzysza były szeroko otwarte, pięści zaciśnięte, a mięśnie przypominały napięte powrozy.

Litzenreich przewiózł do Middenheimu uwięzionego w spiżowej zbroi Konrada, który głęboko pod tym miastem po raz pierwszy zetknął się z Gaxarem w jego skaveniej postaci. Ale na długo przedtem właśnie w Middenheimie Litzenreich porzucił Wilka, skazując go na niemal pewną śmierć. Najwidoczniej ta zdrada miała jakiś związek z Gaxarem. Czy to Szary Prorok niemal go zabił?

Wilk i Gaxar…

* * *

Można było odnieść wrażenie, że Konrad niczego nie zrobił z własnej, nieprzymuszonej woli i jedynie odgrywa wyznaczoną mu role. Bez względu na to, co robił, zawsze mógł się poruszać wyłącznie w granicach skomplikowanej sieci, której nici łączyły wszystko, co znał.

Teraz siedział, przyglądał się i słuchał, jak Wilk i Litzenreich, który zdążył już opowiedzieć jego kompanowi o niedawnych wydarzeniach w Middenheimie i Altdorfie, planują następną część jego życia.

- Byłeś bardzo zajęty, Konradzie - stwierdził Wilk. - Zawsze chciałem jeszcze raz spotkać się z Gaxarem i wyrównać z nim rachunki, ale wygląda na to, że oszczędziłeś mi kłopotu - spojrzał na Litzenreicha i mówił dalej: - Ale skoro Gaxar nie żyje, co stało się ze stworzonym przez niego uzurpatorem? Czy on również umarł?

- Niekoniecznie - odpowiedział Litzenreich. - Gaxar musiał ożywić zwłoki, przekształcając je na obraz i podobieństwo cesarza. Sobowtór był już ożywieńcem, więc niby jak mógł umrzeć?

- Ale bez skaveńskiej magii, która utrzymywałaby go w całości, rozpadłby się całkowicie.

- Jestem pewien, że replika ciągle istnieje. Najtrudniejszą sprawą było jej stworzenie i dlatego uważam, że w dalszym ciągu może funkcjonować. Istnieje wielu Szarych Magów, którzy mogą się tym zająć. Nawet bez Gaxara skaveni są w stanie zrealizować swój plan i zamienić cesarza.

Konrad tak właśnie podejrzewał, ale zdawał sobie sprawę, że Litzenreicha wcale nie obchodzi los cesarza. Czarownik przyznał przecież, że zależy mu wyłącznie na spaczeniu. W Altdorfie znajdowali się skaveni, co oznaczało, że jest tam również ta magiczna substancja. Musiał jednak przekonać Wilka, że szczuroludzie w dalszym ciągu zagrażają Karlowi-Franzowi i że tylko on może zapobiec niebezpieczeństwu.

Być może była to nawet prawda, albo jej część.

Litzenreich był więźniem skavenów w katakumbach pod Altdorfem i nie miał ochoty ponownie dać się złapać. Musiał wierzyć, że jego powrót do stolicy byłby mniej niebezpieczny, gdyby Wilk i Konrad pomagali jemu, a on im.

- Nasze interesy są zbieżne? - rzekł Wilk, powtarzając jedno z poprzednich zdań Litzenreicha.

- Tak.

Wilk wzruszył ramionami.

- Może.

- Tak - nalegał Litzenreich.

- W takim razie pojedziemy do Altdorfu razem.

Konrad przez chwilę zastanawiał się, czy Litzenreich przekonał Wilka przy pomocy swoich sił magnetycznych. Obaj rozmówcy siedzieli naprzeciwko siebie i mag patrzył w czasie rozmowy prosto na Wilka. Gdy ten jednak spojrzał na Konrada, z jego spojrzenia można było wywnioskować, że z przyjemnością poderżnąłby magowi gardło.

- Dobrze - zgodził się Litzenreich, podnosząc w toaście kielich z winem.

Wilk i Konrad podnieśli kufle. Ustnar popatrzył przez okno na pogrążone w mroku miasto i beknął.

- Kiedy odpływamy? - spytał mag.

- Gdy tylko będzie gotowa nasza armia.

- Nasza armia?

- Ustnar ze swoim toporem może się przydać - stwierdził Wilk. - Ty również potrafisz zrobić parę sztuczek, ale żeby dostać się do stolicy, potrzeba będzie czegoś jeszcze. Mamy zamiar najechać Altdorf na czele armii najemników.

- Uważasz ten pomysł za rozsądny?

- Nie wiem, ale to nasza najlepsza szansa.

- Jeżeli wymaszerujesz z najemnikami na Altdorf, będą wiedzieli, że nadchodzimy.

- Będą o tym wiedzieli, gdy tylko zacznę werbunek. A poza tym, popłyniemy rzeką, a nie pomaszerujemy.

- Rozumiem - powiedział Litzenreich, kiwając głową. Wypił łyk wina, a potem wytarł usta grzbietem lewej dłoni. Na środku dłoni, tam gdzie była przybita do ziemi, widniała zaogniona szrama. - Manewr pozorujący? Uważam, że najlepiej byłoby, gdybyśmy poszli tylko w czwórkę. Czy tak zrobimy, gdy twoje wojska zaatakują miasto?

- Tak.

- Czy werbunek najemników nie zajmie zbyt dużo czasu?

- Może.

- Mam lepszy pomysł.

Wilk westchnął.

- Jaki?

- Zamiast werbować armie, a potem wynajmować łodzie, żeby ją przewieźć, czy nie lepiej byłoby zmobilizować jeden lub dwa pirackie okręty? W Marienburgu są cesarscy szpiedzy, którzy szybko zorientują się, co się dzieje i zameldują do stolicy. Żeby jednak się upewnić, że dowiedzą się o planowanym ataku, namówimy bandytów, aby w czasie rejsu w górę rzeki spalili parę wiosek nad Reikiem. Sądzę, że nie powinniśmy mieć z tym trudności.

Wilk popatrzył ze zdziwieniem na Litzenreicha. Najwyraźniej strategiczne myślenie maga wywarło na nim wrażenie i jednocześnie było widać, że nie chce dać tego po sobie poznać.

- Być może - powiedział i przytaknął ruchem głowy. - Powinniśmy zejść ze statków daleko przed Altdorfem, ponieważ władze nie dopuszczą, aby dopłynęły gdzieś w pobliże miasta. Najprawdopodobniej zablokują rzekę, żeby nie dać piratom szansy na przeprowadzenie ataku, i wyślą wojska, by ich zniszczyły. Już samo to powinno wystarczająco odwrócić uwagę i ułatwić nam dostanie się do miasta.

- Doskonale - rzekł Litzenreich. - Ocalimy cesarza przed skavenami, a za swoje usługi zażądam tyle spaczenia, ile zdołają odnaleźć.

Możliwe, że będą musieli stawić czoło czemuś więcej niż tylko skavenom, pomyślał Konrad, ale pewnie Litzenreichowi jest to obojętne. Jedyną rzeczą, jaką kiedykolwiek się interesował, był spaczeń, a zmutowane szczury były najbardziej prawdopodobnym źródłem uzyskania tej substancji. Dlatego planował powrót do stolicy, zanim jeszcze spotkał Wilka i Konrada.

- Pomimo moich talentów - dodał Litzenreich, przenosząc spojrzenie z Wilka na Konrada, a potem na Ustnara - zawsze lubię mieć wsparcie zręcznych wojowników z bronią na podorędziu.

- Będzie ci potrzebny nowy miecz, Konradzie - zauważył Wilk.

- A co z łukiem i strzałami? - spytał Konrad.

- Chłopska broń - odparł Wilk, uśmiechając się lekko.

Strzała z łuku Konrada ocaliła Wilka przed złożeniem w ofierze przez gobliniego czarownika. Gdy Konrad wszedł do podziemnej świątyni, w której trzymano Wilka, szaman zginął pierwszy.

- Nigdy nie miałeś własnego miecza, prawda? - mówił dalej Wilk. - A więc najwyższa pora - dotknął rękojeści czarnego miecza, a Ustnar schwycił za toporzysko.

- Kowal Magnin cieszy się dobra opinią - ciągnął Wilk, nie zwracając uwagi na krasnoluda. - Możemy mu złożyć wizytę po zakończeniu naszych spraw w Altdorfie.

- Jeżeli chcesz miecz - powiedział Litzenreich - może będę mógł pomóc.

- Potrafisz zrobić magiczny miecz? - parsknął szyderczo Wilk.

- Ustnar zna najlepszego miecznika w Marienburgu - zauważył Litzenreich, pierwszy raz wspominając o krasnoludzie. - Jak się nazywa?

- Barra - mruknął Ustnar.

- Zrobił Ustnarowi nowy topór. Poleciłbyś jego umiejętności?

- Tak, panie.

- Jeżeli chcesz miecz, Barra ci go zrobi.

- Mogę obejrzeć topór? - zapytał Wilk, wyciągając rękę.

- Obejrzeć możesz - odparł Ustnar i popatrzył na swoją broń o podwójnym żeleźcu. - Ale, żeby go dotknąć, będziesz musiał wyciągnąć go sobie z głowy.

Wilk uśmiechnął się.

- Pewnego dnia, Ustnarze, wrócimy do tego, co nam dzisiaj przerwano - odwrócił się do Konrada. - Chcesz miecz?

Konrad wzruszył ramionami.

- Nie mam miecza i oczywiście potrzebuję go, ale nie wiem, czy chcę mieć go na własność. Gdy przychodzi do walki, ważny jest człowiek, nie broń.

- Człowiek i broń. Kiedy będę szukał jakichś piratów, którzy zechcieliby spróbować sił w grabieniu Altdorfu, możesz kazać zrobić sobie miecz. Jestem pewien, że Ustnar z radością przedstawi cię Barrowi.

Konrad i Ustnar popatrzyli po sobie.

- Z radością - mruknął Ustnar.

- Litzenreich może się przydać - stwierdził Wilk, gdy mag i krasnolud poszli.

- Podobnie myśli o nas - odparł Konrad.

- Dopóki on i my mamy o sobie takie same zdanie, wszystko powinno dobrze się ułożyć. Wole mieć Litzenreicha przy sobie, bo dzięki temu przynajmniej dokładnie wiem, gdzie ten skurwysyn jest.

- Czy zrobimy tak, jak mówiłeś? Znajdziemy bandę piratów, żeby zaatakować Altdorf?

- Tak.

- W jaki sposób chcesz ich namówić?

- Obietnicami o niewyobrażalnych bogactwach - ponieważ Altdorf jest najbogatszym miastem Cesarstwa i Starego Świata - i kłamstwami. Przekonam ich, że stolica jest dojrzałym owocem, gotowym do zerwania, a ja mam klucz od sadu - uśmiechnął się. - Przeczytałem to kiedyś w książce, chociaż mam wrażenie, że dotyczyło jakiegoś haremu w Arabii.

- Uwierzą ci?

- Nie wiem, ale to moje zmartwienie. Pomyśl, jakiego rodzaju miecz chciałbyś mieć. Kiedy będziesz już miał własną broń, przygotowaną według twoich wymagań, nigdy więcej nie będziesz chciał używać innej klingi.

O tym właśnie myślał z zatroskaniem Konrad, gdy poszedł do swojego pokoju. W czasie minionych lat utracił tyle mieczy… Ten, który dzisiaj wyrwano mu z dłoni, był po prostu ostatnim z długiej serii. Łamały się w walce albo psuły na skutek zetknięcia z jadowitą krwią wroga. Miecz był tylko mieczem, narzędziem do zabijania. Jedne były lepsze od drugich, ale nauczył się posługiwać wszystkimi typami. Uczyli go specjaliści, najemnicy służący na granicy, których Wilk wyznaczał jako jego instruktorów, i uczył się sam.

Chociaż czuł się znużony, sen nie chciał nadejść. Zbyt silnie przeżywał wydarzenia minionych godzin, a także to, co czekało go w najbliższych dniach.

Zostali zaatakowani przez hordę skavenów, co oznaczało, że wrogowie już wiedzieli o ich obecności w Marienburgu. Miasta zawsze wzbudzały w Konradzie niepokój. Maleńki pokój w „Ośmiu Dzwonach” przypominał pułapkę. Pomimo przeciągu, leżał przy otwartym oknie ze sztyletem w ręku w nadziei, że jeśli karczma zostanie napadnięta, będzie mógł skoczyć do przepływającej w dole rzeki.

Konrad zastanawiał się nad planem ataku na Altdorf. Był pomyślany jako dywersja, dzięki której cała czwórka łatwiej przedostanie się do miasta. Ale co będzie, jeżeli piratom uda się przedrzeć przez linie obrony miasta? Co będzie, jeżeli skorumpowana gwardia cesarska i wszystkie inne armie przeklętych, które potajemnie zamieszkiwały Altdorf, przyłączą się do napastników, aby spalić i złupić stolicę? Czy nie o to właśnie chodziło legionom Chaosu?

Wszystko, co pozostanie ze stolicy cesarstwa, stanie się ruinami i zgliszczami, idealnym środowiskiem dla skavenów. Szczuroludzie już nie będą dłużej zamieszkiwały labiryntów pod miastem, ponieważ cały Altdorf będzie należał do nich.

Rozdział dwunasty

- Ustnar? Jak topór?

- Świetnie.

W ustach Ustnara był to prawdziwy komplement, najprawdopodobniej coś, co niemal można było uznać za przejaw entuzjazmu. Bez przerwy jednak minę miał obojętną.

Barra również był krasnoludem, ale jego gęste włosy i broda były niemal białe. Sprawiał wrażenie równie szerokiego jak wysokiego, tors i kończyny pokryte miał potężnymi mięśniami. Mimo chłodu był rozebrany do pasa, miał na sobie jedynie kilt i sandały. Ciało spływało mu potem - musiał wyjść na zewnątrz, aby ochłonąć. Za drzwiami, przed którymi stał Barra, Konrad dostrzegł blask żarzących się węgli, czuł też fale gorąca płynące od paleniska.

Działo się to dzień po tym, jak Wilk i Litzenreich postanowili połączyć siły. Ustnar prowadził Konrada przez ulice i mosty Marienburga, nie odzywając się ani słowem. Konrad ocalił go przed skavenami w podziemiach Altdorfu, ale można było odnieść wrażenie, że ów fakt jest niegodny wspomnienia, a cóż dopiero podziękowań. Krasnolud prawdopodobnie uważał nawet, że wyrównali rachunki. Wszak uwolnił Konrada w podobnej sytuacji w katakumbach Middenheimu, chociaż udał się tam, aby wyrwać z łap skavenów swojego brata. Ale Varsung już nie żył, a więc Ustnar i dwa towarzyszące mu krasnoludy ocaliły Konrada. Oba krasnoludy, Hjornur i Joukelm, również już nie żyły.

Kuźnia stała samotnie w zrujnowanej części miasta. Wszystkie okoliczne budynki były albo wypalone, albo miały drzwi i okna pozabijane deskami. Sam warsztat również kiedyś musiał znajdować się w opłakanym stanie, ale w chwili obecnej większa część uszkodzeń została załatana nowym drewnem. Prace remontowe w dalszym ciągu trwały i na dachu siedział jeszcze jeden krasnolud, wymieniając połamane gonty. Wyglądał młodo, ale prawdopodobnie był dwa razy starszy od Konrada. Na jego ramieniu przycupnął kruk, jakby nadzorując pracę.

- Konrad chce miecz - oznajmił Ustnar, ruchem głowy wskazując Konrada.

Barra bardzo szybko powiedział coś w języku krasnoludów. Ustnar odpowiedział równie szybko, bez przerwy wskazując Konrada. Chociaż trochę rozumiał po krasnoludzku, Konrad nie był w stanie niczego pojąć z tej wymiany zdań, ale wyraźnie widział, ze Barra jest zły.

Barra przez chwilę przyglądał się uważnie Konradowi, a potem wolno pokiwał głową.

- Możesz zapłacić? - zapytał w staroświatowym.

Konrad poklepał się po kieszeni i zadzwoniły w niej złote korony, które otrzymał od Wilka.

- Ulubiony dźwięk Barry.

Konrad poznał wymowę Barry. Gdy po raz pierwszy ją słyszał, wydawała mu się całkowicie niezrozumiała. Kilku ludzi mówiących w taki sposób służyło jako najemnicy na granicy. Pochodzili z kraju, który leżał na północy Albionu, znanego również jako Albany, mieszkańcy woleli jednak nazwę Scotia. Twardzi i odważni żołnierze, nie zwracający uwagi na własne bezpieczeństwo, nie wycofywali się nigdy, nie bacząc na to, jak wielką przewagą dysponował przeciwnik. Rzadko dożywali późnego wieku. W końcu Konrad nauczył się ich dziwnego języka.

Chociaż krasnoludy miały swoją własną pradawną ojczyznę, założyły swoje osady w całym Starym Świecie. Barra musiał więc przybyć do Marienburga ze Scotii.

- Specjalny miecz - rzekł Ustnar.

- Dobry miecz - poprawił go Konrad.

- Barra robi tylko dobre miecze. Wszystko, co robi Barra, jest najlepsze - wskazał na zakrzywione kawałki metalu ustawione wzdłuż drąga przy drzwiach, które najwyraźniej były jego dzisiejszą produkcją. - Nawet podkowy.

Wypełniwszy swoje zadanie, Ustnar odwrócił się i odszedł. Konrad i Barra obserwowali, jak wychodzi z podwórza.

- Barra woli raczej robić broń niż coś innego - przesunął dłonią po podkowach, które zadźwięczały pod jego dotykiem. - Ale Barra musi zarobić na życie.

- Chce…

Krasnolud podniósł dłoń i Konrad umilkł.

- Barra wie, czego chcesz. Barra wie lepiej niż ty, czego chcesz. Barra zrobi, co Barra chce, a to jest to, czego ty chcesz.

- Ale…

Znowu nakazujący milczenie gest, któremu Konrad się podporządkował.

- Co wiesz o mieczach?

- Wiem, jak ich używać.

- Wyciągasz miecz z pochwy, walczysz, zabijasz, chowasz miecz z powrotem do pochwy. Co jeszcze wiesz?

Konrad w milczeniu wzruszył ramionami.

- Barra wie wszystko o mieczach. Barra wie, co nikt inny nie wie. A czego nie wie Barra, nie wie nikt.

- Ja zaś czuję, kiedy trzymam dobry miecz - rzekł Konrad, wyciągając prawą rękę i wyobrażając sobie, że ściska w dłoni rękojeść. To samo dotyczy również koni, pomyślał. Mógł dać sobie radę z każdym wierzchowcem i mógł szybko ustalić, jakiego rodzaju zwierzę najlepiej będzie się nadawało pod siodło, ale nie był w stanie wyjaśnić, skąd ma tę wiedzę. Między jeźdźcem a koniem istniała więź, podobna do związku między szermierzem a jego bronią.

- Ale Barra wie, jak zrobić dobry miecz, wspaniały miecz. I Barra zrobi go dla ciebie, co?

- Tak - przytaknął Konrad.

A wtedy Barra dodał:

- Jeżeli Barra uzna, że jesteś wystarczająco dobry, żeby mieć miecz Barry…

- Co?

- Lodnar! - zawołał kowal do krasnoluda na dachu. - Dwa miecze!

- Co? - powtórzył Konrad. - Mam udowodnić co jestem wart, zanim zrobisz dla mnie miecz?

- Tak. Przyprowadził cię tutaj Ustnar, a to ważne. Ale musisz pokazać, że jesteś godny sztuki Barry.

- A czy konie, którym przybijesz to do kopyt - powiedział Konrad, wskazując ręką podkowy - są wszystkie warte twojej sztuki?

- To rzemiosło Barry - wyjaśnił. - Sztuką Barry są klingi.

Barra wprawdzie zirytował Konrada, ale również rozbawił go pomysłem udowodnienia swojej wartości. Przyglądał się, jak młody krasnolud schodzi po drabinie. Gdy znalazł się już na ziemi, kruk zerwał się z jego ramienia i usiadł na dachu nad drzwiami. Lodnar był szczuplejszy od Barry i miał ciemną brodę. Wszedł do kuźni i po chwili wrócił z dwoma mieczami. Podał je Barrowi, który wręczył jeden Konradowi.

Miecz był doskonały, znakomicie wyważony, o odpowiednim ciężarze, świetnej, prostej klindze, z wyśmienitymi ostrzami i sztychem. Rękojeść miał owiniętą miękką skórą. Konrad wykonał kilka gwałtownych ciosów i zasłon - bardziej popisując się przed Barrą, niż chcąc wypróbować miecz. Byłby szczęśliwy, gdyby mógł posiadać tę broń i używać jej w walce. Miał ochotę zapytać o cenę. Przecież chyba nie musiał mieć miecza specjalnie wykutego dla niego, skoro ten był bardziej niż odpowiedni.

- Bardzo zgrabnie - zauważył Barra, gdy Konrad zakończył swój wyimaginowany pojedynek. - Ruszasz się jak wojownik, a twoje blizny świadczą, że musiałeś brać udział w paru bitwach. Ale jak dobrze potrafisz walczyć? Spróbuj zrobić parę pchnięć. - uniósł prawą ręką miecz.

- Nie obawiasz się, że mogę cię zabić?

- Zabijesz Barrę i Barra nie będzie mógł zrobić ci miecza.

- Ale jeżeli cię zabiję, czy oznacza to, że byłbym dla ciebie wystarczająco dobrym szermierzem, żeby zrobić dla mnie miecz?

Barra roześmiał się i nagle zadał pchnięcie w brzuch Konrada. Gdyby ten nie zablokował i nie odbił głowni, miałby już piętnaście centymetrów stali w bebechach. Barra mógł powstrzymać cios zanim by doszedł celu, ale czy by tak zrobił…?

Walczyli i Konrad właściwie wcale nie markował. Pojedynek z przeciwnikiem, którego miecz poruszał się na innej wysokości niż miecz kogoś równego wzrostem, był trudniejszy. Barra był doświadczonym szermierzem, co było rzadkością u krasnoludów, które zawsze wolały posługiwać się toporem. Technikę miał niezbyt wyrafinowaną i wymachiwał mieczem jak toporem, ale jego refleks i umiejętność przewidywania były bardzo dobre. Można było odnieść wrażenie, że serio stara się zranić Konrada i niezbyt go obchodzi, czy rana będzie śmiertelna.

Żeby zdenerwować krasnoluda, Konrad nagle przerzucił miecz do lewej dłoni i walczył dalej. Krył się za gardą i nie przechodził do ataku, a po pół minuty znowu zaczął walczyć prawą ręką. Zamarkował ruch lewą ręką, cofnął ja szybko, gdy miecz Barry skoczył w tę stronę, i udał, że znowu chce przełożyć broń. Barra szybko zareagował, żeby sparować następny cios, ale wtedy Konrad rzucił się z mieczem wysuniętym do przodu w prawej ręce. Chwilę później odskoczył do tyłu, a na piersi Barry pojawił się czerwony krzyż, dwie krwawe linie przecinające się na torsie krasnoluda w miejscu, gdzie znajdowało się jego serce.

Barra cofnął się i spojrzał na krew spływającą po spoconej piersi. Opuścił miecz.

- Nie dziwię się, że zarabiasz na życie robieniem podków - powiedział Konrad. - Ilu klientów zabiłeś?

- Niewielu - odparł Barra i uśmiechnął się.

- Ale jeżeli kazałeś Ustnarowi, aby udowodnił, co jest wart, dziwię się, że w ogóle jeszcze żyjesz.

- Niekiedy Barra dziwi się, że Barra żyje - uśmiechnął się jeszcze szerzej i oddał miecz Lodnarowi. - Barra zrobi ci miecz, Konradzie. Ale nigdy i nikomu nie powiesz, od kogo masz ten miecz. Rozumiesz? - znowu spoważniał.

Konrad skinął głową. Zorientował się, że o to spierali się Barra i Ustnar - o wyjawienie Konradowi, kto zrobił topór krasnoluda. Barra nie był do wynajęcia. On sam wybierał, komu wykonać broń.

- Daj Lodnarowi trochę pieniędzy - Barra odwrócił się i poszedł do kuźni.

Konrad niechętnie oddał miecz i sięgnął do kieszeni.

- Ile?

Wilk dał mu garść koron i w końcu powiedział, skąd pochodzą pieniądze. Starożytna świątynia krasnoludów nie była całkowicie pozbawiona skarbów. Wielkie soczewki, przez które kierowano światło z powierzchni góry w podziemia, wykonane były z półszlachetnych kamieni. Chociaż eksplozja prochu Anvili pokruszyła je na kawałki, okazały się warte okrągłą sumę.

- Dziesięć koron - odparł Lodnar. - Po to, by się upewnić, że traktujesz sprawę poważnie. Jutro przynieś trochę więcej.

Konrad odliczył dziesięć złotych monet, kładąc je na dłoni krasnoluda. Lodnar włożył pieniądze do kieszeni i zaczął wchodzić po drabinie. Kruk przefrunął na jego ramię.

- Czy jutro będzie gotów? - zapytał Konrad.

Lodnar popatrzył na niego.

- Barra miał rację. Niewiele wiesz o mieczach.

* * *

Gdy Konrad wrócił następnego ranka, zobaczył stojących na podwórku Ustnara i Lodnara. Mówił wyłącznie młody krasnolud. Kruk siedział na dachu, nad drzwiami, wyglądając jak żywy herb. A w kuźni, razem z Barrą, znajdował się Litzenreich. Konrad zaczął się pocić, gdy tylko wszedł do rozgrzanego wnętrza, ale mag najwyraźniej czuł się tu równie dobrze jak krasnolud.

- Rozmawiamy o twoim mieczu - wyjaśnił Litzenreich.

- A jaki ma to związek z tobą? - zapytał Konrad. Jeżeli jemu samemu nie pozwolono powiedzieć Barrowi, jakiej chce broni, to dlaczego mag miałby mieć większy wpływ na jej powstanie?

- Jeżeli masz być ze mną - oznajmił Litzenreich - musisz mieć najlepszy miecz, jaki może istnieć. Wybieramy się do Altdorfu i nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, jaką siłą dysponują ci, przeciwko którym wystąpimy. Będziesz potrzebował całej pomocy, jaką będziesz mógł dostać. Musisz mieć specjalny miecz.

Ustnar to samo powiedział Barrowi poprzedniego dnia, a teraz Konrad uświadomił sobie dokładnie, co oznacza słowo „specjalny”.

Spaczeń…

- Nie chcę mieć nic wspólnego z tym świństwem!

- Trochę za późno zaczynasz się tym martwić, nie sądzisz? - zauważył Litzenreich. Nie chcąc, żeby Barra go usłyszał, wyszedł z kuźni, dając Konradowi znak, aby poszedł za nim.

- Nie chcę, żeby mnie jeszcze bardziej skaził - wyjaśnił Konrad. - I gdyby Wilk wiedział, co robisz…

- Więc nic mu nie mów.

W pojęciu Wilka spaczeń był złem i nie przyjmował żadnych argumentów w tej sprawie, chociaż Galea również i jemu musiała wyjaśnić pochodzenie tej substancji. A może każdemu gościowi na jej tajemniczej wyspie opowiadała inną historię? Konrad nie rozmawiał z Wilkiem o Galei i jej słowach. Miał wrażenie, że przejął jej wiedze, ale nie był stanie dyskutować na temat tego, o czym się dowiedział.

- Jeżeli ten miecz ma w sobie spaczeń, nie dotknę go - oświadczył.

- Czy myślisz, że mam ochotę stracić tę niewielką ilość spaczenia, jaką jeszcze posiadam? - zapytał Litzenreich. - Dysponuję tylko odrobiną, tą, którą zdobyłem na skavenach na moście, i staram się ją wykorzystać jak najlepiej. Potrzebuję cię, Konradzie. Musisz mieć miecz. A twój miecz wymaga spaczenia. Powinieneś zwalczać Chaos Chaosem. Nie ma innej drogi.

- Ale ja sam jestem Chaosem! Jego częścią. Zostałem tak skażony spaczeniem, że skaveni mogą mnie wyczuć węchem.

- Wszyscy jesteśmy częścią Chaosu, a Chaos częścią nas. Spaczeniowy pył w mieczu pomoże zrównoważyć twoje niepożądane chaotyczne skłonności. Jeżeli wierzysz, że już jesteś przeklęty, to co masz do stracenia? Ale w tym może być twoje ocalenie.

Konrad popatrzył na Litzenreicha. Wiedział, że magowi nie można ufać, ale zdawał sobie sprawę, że musi podjąć ryzyko.

- A dzięki spaczeniowi - dodał Litzenreich - będziesz miał więcej szans na realizację swojej misji w Altdorfie… czymkolwiek w rzeczywistości jest.

Czarodziej najwyraźniej podejrzewał, że Konrad ma inne powody, aby udać się w górę Reiku, niż tylko uratowanie cesarza Karla-Franza, a Konrad zastanawiał się, czy Litzenreich ma w stolicy Cesarstwa swoją własną tajną misję do zrealizowania.

Czy rzeczywiście wracał, aby zdobyć więcej spaczenia? Miał obsesję na punkcie tej substancji i Konrad dobrze wiedział, że mag zrobiłby wszystko, byle tylko zgromadzić jak najwięcej zapasów. W stolicy już go raz aresztowano i oskarżono o zdradę. Gdyby wykryto go w mieście, czekała go kara śmierci. W takich okolicznościach nikt nie powróciłby z własnej woli, ale gorączka spaczeniowa sprawiała, że Litzenreich był ślepy na wszelkie niebezpieczeństwo.

Wreszcie Konrad skinął głową.

- Powiedz mu, żeby kontynuował - polecił Litzenreich i Lodnar wrócił do kuźni.

Litzenreich i Ustnar stali na zewnątrz, ale Konrad ruszył w stronę drzwi i zaczął się przyglądać, jak Barra z Lodnarem przystępują do pracy.

Barra wybrał kilka wstęg metalu z rozmaitych stosów, znajdujących się w warsztacie - jedną z lśniącej stali, jedną z ciemnego żelaza, inną sprawiającą wrażenie wykonanej ze srebra, kolejną, przypominającą spiż, i jeszcze jedną o błękitnawym odcieniu, której Konrad nie rozpoznał. Wszystkie były mniej więcej tych samych rozmiarów.

W tym czasie Lodnar rozgrzewał w palenisku mały, metalowy pojemnik. Przedmiot ten sprawiał wrażenie formy, do której lano roztopione złoto, by je uformować w sztaby. Wyjąwszy formę z płomieni, poczekał aż ostygnie, by później umieścić w niej rozmaite olejki i proszki, po czym rozmieszał je na papkę. Barra zbadał powstałą mieszankę, zamieszał ją znowu i dodał jeszcze kilka kropli gęstego płynu. Powiedział coś do Lodnara, który wyszedł, by przyprowadzić Litzenreicha.

Mag wszedł do środka z krasnoludem, sięgnął za pazuchę i wyjął amulet zawieszony na łańcuchu. Amulet był czarny i miał kształt odwróconej piramidy - zapewne znajdował się w nim pył spaczeniowy, który Ustnar zebrał od martwych skavenów na Wysokim Moście.

Litzenreich zdjął łańcuch z szyi, otworzył piramidę i nasypał szarego proszku do masy. Potrząsnął amuletem jedną ręką, upewniając się, że w środku nie pozostało ani trochę rafinowanego pyłu spaczeniowego, a potem dokładnie przemieszał wszystko. Rozmawiał z Barrą po cichu i wreszcie krasnolud wziął pierwszy wybrany kawałek metalu. Małym pędzelkiem Litzenreich rozprowadził spaczeniowe ciasto po powierzchni stali.

Wykonywał tę czynność czterokrotnie i za każdym razem na wierzchu kładziona była nowa sztabka, dzięki czemu masa tworzyła warstwę pomiędzy rozmaitymi odmianami metalu. Związane razem drutem, uformowały wiązkę mniej więcej o rozmiarach miecza.

Powiesiwszy z powrotem amulet na szyi, Litzenreich wyszedł z kuźni. Minął Konrada, ale nagle zatrzymał się i spojrzał w dół.

- Co to takiego? - zapytał.

Konrad popatrzył na wzór, który bezmyślnie nakreślił na ziemi trzymanym w dłoni patykiem. Był to herb, który znajdował się na łuku i strzałach otrzymanych od Elyssy, ale pięść w pancernej rękawicy okazała się zbyt trudna do narysowania i starł tę część butem.

- Dwie skrzyżowane strzały - odparł. - A bo co?

- Dwie? - Rzekł Litzenreich. - Czy cztery?

Pochylił się. Litzenreich zamazał narysowane przez Konrada opierzenia strzał i dodał groty. Dwie strzały miały je teraz z każdego końca.

- W dalszym ciągu są tylko dwie - rzekł zdziwiony Konrad.

Litzenreich wysunął palec wskazujący i narysował dwie linie przechodzące przez punkt, w którym strzały się przecinały - jedną pionową, a drugą poziomą. Potem również dodał groty na ich końcach. Teraz wzór przypominał szprychy koła.

- Osiem strzał Chaosu - wyjaśnił mag. Podniósł się i pokazał Konradowi amulet zawieszony na szyi.

Na każdej z odwróconych trójkątnych powierzchni znajdował się złoty, miniaturowy wzór - ten sam wzór, który Litzenreich narysował na ziemi.

- To symbol unikany przez wszystkich, poza Czarnymi Magami - oznajmił Litzenreich, a potem odwrócił się i odszedł. Ustnar podążył za nim.

Gdy Konrad spojrzał w dół, elementy, które Litzenreich dodał do rysunku, zniknęły. Pozostały jedynie strzały naszkicowane przez Konrada. Zatarł wzór butem, starając się nie myśleć, czy elfi herb mógł rzeczywiście być związany z symbolem Chaosu, i zerknął przez drzwi kuźni.

Barra położył wiązkę metalu bokiem na rozżarzonych węglach w palenisku. Podczas gdy Lodnar dmuchał miechami, podsycając ogień, wsunął koniec wiązki w jego najgorętszą część. W miarę wzrostu temperatury, metal zaczął zmieniać kolor, a masa pomiędzy warstwami wydzielała pęcherzyki, sycząc.

Konrad podszedł bliżej, przyglądając się, co robią krasnoludy. Nie zwracały na niego uwagi. Chociaż znajdował się kilka metrów od paleniska, owionęło go straszliwe gorąco, więc po kilku minutach zdjął wierzchnią odzież.

Nieco później Barra przeniósł kleszczami metal z paleniska na kowadło i zaczął miarowo walić ciężkim młotem w rozpalony koniec sztaby. Co chwila przerywał, uważnie oglądał swoje dzieło, obracając wiązkę pięciu pasów metalu, a potem uderzał znowu. Metal ciemniał stygnąc i krasnolud odwinął kleszczami drucianą pętlę z dolnej części sztaby, a potem przeniósł wiązkę z powrotem do ognia. Tym razem w najgorętszej części paleniska ułożył fragment, z którego odwinął drut. Gdy uznał, że metal uzyskał odpowiednią temperaturę, ponownie położył go na kowadle i zaczął uderzać młotem. Powtarzał te czynności do momentu, gdy cała sztaba została poddana temu samemu procesowi. Była teraz dłuższa i szersza niż poprzednio, a pięć oddzielnych pasków zostało zespolonych w jedną całość.

Potem Barra i Lodnar wyszli na dwór, żeby ochłonąć, i każdy z nich wypił duszkiem kilka kubków wody. Konrad wyszedł za nimi żałując, że na zewnątrz nie ma kislevskiej zimy.

- Nie przejmujesz się faktem, że pracujesz ze spaczeniem? - zapytał Barrę.

Krasnolud ryknął śmiechem.

- Scottia jest daleko na północy i tam nawet dzieci budują zamki ze spaczeniowego błota. Tej substancji jest tu mniej niż we krwi Barry - grubym palcem dotknął krzyża, który Konrad narysował sztychem miecza na wysokości jego serca.

- A ty? - Konrad zapytał Lodnara.

- To dla mnie kolejna praca.

- A co z toporem Ustnara? Czy w nim również jest spaczeń?

- To tajemnica - odparł Barra. - Pomiędzy Ustnarem i Barrą. Możesz spróbować go zapytać.

Konrad wiedział, że może spróbować, ale zdawał sobie sprawę, że byłaby to jedynie strata czasu.

- Do roboty - polecił Barra. - Wracasz do środka?

Wilk wyraźnie stwierdził, że prowadzi bardzo delikatne negocjacje, byłoby więc najlepiej, gdyby mógł spotkać się z pirackim dowódcą sam na sam. Ani Ustnar, ani Litzenreich nie byli jego ulubionymi towarzyszami, a nikogo innego w Marienburgu nie znał. Konrad mógł pójść się czegoś napić do jednej z licznych karczm w mieście, co po straszliwym upale w kuźni byłoby nawet wskazane, ale praca Barry i Lodnara dziwnie go zainteresowała i dlatego odpowiedział:

- Tak.

Wrócili do kuźni, gdzie Lodnar umieścił czubek mocnego dłuta w jednej trzeciej odległości od końca metalowej sztaby i przeciął ją niemal na wylot. Powtórzył tę czynność w połowie pozostałej długości, po czym uderzeniami młota złożył sztabę w zaznaczonych miejscach. W rezultacie obrabiany kawałek metalu miał długość zredukowaną do jednej trzeciej, ale grubość powiększoną trzykrotnie. Poszczególne warstwy posmarowano jeszcze większą ilością oleistej masy spaczeniowej, po czym jeden koniec został wsunięty głęboko pomiędzy rozpalone do czerwoności węgle. Proces rozgrzewania i kucia, kucia i rozgrzewania trwał do momentu, aż sztaba metalu stała się jednolitą bryłą o piętnastu warstwach grubości.

Praca ta trwała cały dzień, a potem następny, zaś Konrad płacił każdego dnia po dziesięć koron.

Wieczorami Ustnar przychodził do kuźni, aby masę spaczeniową i metal, w którym uwięziono istotę Chaosu, zabrać na przechowanie. On i Litzenreich nocowali za każdym razem w innej gospodzie. Konrad zastanawiał się, czy czarownik przypadkiem nie ma nadziei, że zapach spaczenia przywabi skavenów, dzięki czemu zdobędzie jeszcze więcej tajemniczej substancji.

* * *

Pod koniec trzeciego dnia było trzysta sześćdziesiąt złączonych cieniutkich warstw metalu. Konrad liczył dokładnie i wiedział, że pomiędzy każdą warstwą znajdowała się spaczeniowa masa. Metalowe płaszczyzny były bardzo cienkie, ale dzięki swoim odmiennym kolorom doskonale widoczne. Barra nazywał sztabę metalu „kęsem”. Miała mniej więcej wymiary miecza, jak wówczas, gdy była jeszcze pięcioma wstęgami metalu.

- Jutro - oznajmił Barra - zacznie się prawdziwa praca. Zakładając, że skaveni nie ukradną w nocy kęsa. Kiedy będziesz go nosił, miecz przyciągnie ich, jak ser myszy!

Barra się roześmiał, ale Konradowi nie było do śmiechu. Wtedy jednak uświadomił sobie, że nie sprawi to większej różnicy. Szczuroludzie i tak potrafili wyczuć spaczeń płynący w jego żyłach. Miecz nie zwróci większej uwagi niż jego własne, skażone ciało.

- Oczywiście, nie tylko skavenów - mówił dalej Barra. - Zrobię tak wspaniały miecz, że każdy zechce go mieć. Będziesz musiał zabijać więcej ludzi i nieludzi z powodu tej głowni. Ale dzięki niej łatwiej uda ci się zwyciężać wrogów. Potrzebujesz dobrego miecza, ponieważ masz dobry miecz, a ponieważ masz dobry miecz, potrzebujesz dobrego miecza - roześmiał się znowu.

Chociaż Konrad nie do końca wiedział, do jakiego stopnia Barra mówi poważnie, dobrze rozumiał, co krasnolud ma na myśli. Rabusie chętniej wybiorą swoją ofiarę wśród bogatych albo tych, którzy sprawiają wrażenie zamożnych. Jeżeli Konrad będzie nosił miecz, który sprawia wrażenie drogiego, zwróci na siebie większą uwagę. Obserwując pracę, jaką Barra włożył w przygotowanie odkuwki, Konrad zdawał sobie sprawę, że będzie to wyjątkowy okaz mistrzowskiego rękodzieła.

- W takim razie - powiedział - zrób tak, aby wyglądał jak zwyczajna broń - dopóki go nie dobędę. Nie chcę fikuśnego jelca ani zdobionej głowicy, a pochwa powinna być tylko wygodna.

Barra na samym początku oświadczył, że zrobi mecz w taki sposób, jaki sam uzna za słuszny, ale teraz skinął głową z aprobatą. Jednak miało minąć jeszcze kilka dni, zanim miecz był na tyle gotów, by zająć się jelcem i głowicą.

Dni mijały, a Konrad każdą godzinę i minutę spędzał w kuźni, obserwując jak Barra dalej zajmuje się swoim rzemiosłem, swoją sztuką, a Lodnar pomaga mu w pieczołowitym przekształcaniu surowca w idealną klingę.

Powoli wyłaniał się kształt miecza: stopniowo zwężająca się ku sztychowi głownia o wyszlifowanych ostrzach, zbieg sztychu, zbroczą na płazach. Dwukrotnie cała klinga była nagrzewana w palenisku, a potem zanurzana gwałtownie w głębokim korycie pełnym wody, gdzie syczała, wznosząc kłęby pary. Odbywał się proces hartowania, dzięki któremu metal był utwardzany, a przez cały czas głownia miecza była kuta, szlifowana i polerowana wieloma rozmaitymi narzędziami, wykorzystywanymi przy różnych etapach obróbki. Polerowano ją i oliwiono, oliwiono i polerowano. Barra ani razu nie wykonał żadnego pomiaru. Wszystko robione było na oko, na dotyk, w oparciu o talent, sztukę, o lata doświadczenia.

Został przyspawany jelec - ciemny i funkcjonalny, z solidnej stali, o lekko wygiętych ku górze wąsach. Sama rękojeść, owinięta brązowym zamszem, zapewniała dobry chwyt, świetnie wchłaniała pot i krew, i łatwo można ją było wymienić, gdy za bardzo przemokła. Głowica, zwykła mosiężna kulka, została przyśrubowana na wierzchu rękojeści. Jelec, rękojeść, głowica, wyglądały zupełnie zwyczajnie. Ale głownia, sama głownia…

- O ile miecz nie jest dwuręczny - wyjaśnił Barra - jego punkt równowagi powinien znajdować się w odległości mniej więcej trzech cali od jelca. Oczywiście sposób wykonania klingi, jej rozmiary i przekrój mają wpływ na wyważenie, ale ważny jest również ciężar głowicy. Barra uważa, że najlepsza jest mała głowica i taka powinna najlepiej pasować do tego miecza… i do ciebie.

Konrad miał wielką ochotę wziąć broń do ręki, ale Barra trzymał ją mocno, wyjaśniając rozmaite elementy konstrukcji.

- Dzięki pogłębieniu zbroczy klinga jest lżejsza, chociaż nie traci wcale wytrzymałości. Te rozmaite warstwy metalu sprawiają, że miecz jest o wiele bardziej sprężysty i mocny. Jak wiesz, jest w nim pył spaczenia. A także srebro - Barra przygryzł dolną wargę, odsłaniając zęby. - Dobry na wampiry! - roześmiał się.

- Tak - zgodził się Konrad, wyciągając rękę w stronę wypolerowanej broni.

- A dzięki tym wszystkim warstwom - rzekł Barra, odsuwając klingę - samo ostrze jest o wiele mocniejsze i wytrzymalsze. Przekonasz się, że ponowne naostrzenie nie jest zbyt trudne. Dopilnuj, żeby robić to jednakowo po obu stronach, wolno, po kilka cali.

- Tak, tak.

- Barra da ci osełkę, za dodatkową dopłatę.

Krasnolud ujął broń prawą dłonią, podniósł ją i obracał, sprawdzając, czy nie ma jakichś usterek. Ostrze połyskiwało w czerwonej poświacie padającej z paleniska. Kowal wyszedł na zewnątrz, a Konrad ruszył za nim. Na podwórzu stał wóz i Lodnar trzymał cugle konia stojącego pomiędzy dyszlami. Zwierzę było bardzo spłoszone. To, co znajdowało się na samym wozie, było osłonięte wielką płachta brezentu. Lodnar podał Barrowi klucz.

- Musiałeś słyszeć historie o kowalach, którzy wbijają nowe klingi w żywe ciało, aby zahartować metal - powiedział Barra, podchodząc do tylnej części wozu.

Konrad skinął głową. Teraz już wiedział, co znajduje się pod płótnem. Czuł już jego zapach.

- Ale to do niczego. Barra próbował ten sposób. Żar rozmiękcza głownię i chociaż ciało sprawia wrażenie bardzo miękkiego, jest w nim dużo kości, które mogą uszkodzić gorący metal. A po takiej pracy, kto miałby na to ochotę? Ale zbiornik wypełniony krwią może zupełnie dobrze spełnić taką rolę.

Zsunął brezent z tylnej części wozu, odsłaniając klatkę. W jej wnętrzu znajdował się zwierzołak.

Obrzydliwy stwór cofnął się przed nagłym światłem i szarpnął pazurami jednej łapy solidne kraty. Druga łapa zmutowała się w zakrzywioną klingę. Miał dwa metry wzrostu, wężowy ogon i pokryty był zielonkawymi łuskami. Na ptasiej głowie o ostrym dziobie i małych, czarnych oczkach, widniał grzebień z żółtych kolców. Z kłów ściekał mu jad, a pazury na nogach i łapie były ostre jak brzytwa.

- Złapano go w ubiegłym tygodniu - wyjaśnił kowal. - Dostał się do miasta ściekami i zabił troje dzieci, które bawiły się na brzegu jednego z kanałów. W każdym razie Barra ma nadzieję, że zabił je przed rozszarpaniem i pożarciem ich wnętrzności.

- Dlaczego nie zabito go zaraz po złapaniu?

- Ponieważ jest cenny. Zwierzołaków wykorzystuje się w czasie zawodów sportowych, w walkach z innymi mutantami, ze stadami psów, a czasem nawet z ludźmi. Pokazy na arenie. Stosuje się je do wabienia innych bestii, a niekiedy bojowych mutantów rozmnaża się w niewoli. To nielegalne, ale na zakładach zarabia się mnóstwo pieniędzy.

- A co to tu robi? - zapytał Konrad, chociaż zaczął już podejrzewać.

- Kupiłem go - wyjaśnił Barra, spoglądając na warczącego jeńca. - Może pomysł wbijania rozpalonego do czerwoności ostrza w żywe ciało jest mitem, ale nieźle brzmi. Jak zauważyłeś, Barra jest tradycjonalistą i dlatego wykonanie miecza zajmuje tak wiele czasu - i dlatego miecze Barry są najlepsze. A Barra ci mówi, że twoja głownia jest jedna z najlepszych. Barra robi miecze, a one odchodzą. To niewłaściwe, Barra powinien użyć tego miecza zanim ty to zrobisz, ponieważ ta głownia najpierw należała do Barry. Barra żąda dla siebie prawa pierwszej krwi, aby poświęcić ją jako ofiarę dla bogów Barry i jego przodków. Dla bogów ognia, stali i broni.

Wyciągnął rękę w stronę klatki i wsunął klucz do zamka, obrócił go, a potem szybko odskoczył do tyłu, gdy okratowane drzwi otworzyły się gwałtownie i reptilion wyrwał się na wolność. Jego drapieżna paszcza otworzyła się i wysunął się z niej rozdwojony język, gdy potwór wysyczał głośno swoje nieludzkie wyzwanie. Ale zanim jego nogi dotknęły ziemi, Barra ponownie skoczył do przodu i lśniące ostrze przebiło łuski zdeformowanego torsu. Gejzer krwi wytrysnął z rany, a potem rozległo się wycie potwora. Klinga była tak ostra, że Barra nawet nie poczuł, jak przebija obrzydliwe cielsko.

Bryzgając krwią i jadem, wyjąc z wściekłości i bólu, potwór stanął nad Barrą. Jednym ruchem przekształconego przedramienia mógłby przeciąć krasnoluda na pół, a uderzenie wijącego się ogona roztrzaskałoby mu czaszkę.

Zmutowana kończyna cięła z rozmachem, ale Barra zręcznie odskoczył na bok, parując chitynowe ostrze nowym mieczem. Paszcza zwierzołaka atakowała, pazury machały w powietrzu, ogon uderzał, ale kowal odpowiadał na każdy atak pchnięciem lub cięciem klingi. Wyglądało to tak, jakby jego szermiercze umiejętności zwiększały się z każdą chwilą, dorównując wspaniałości broni, którą walczył.

Mutant ryczał coraz głośniej, gdy Barra wytaczał jego trującą krew. Atakował coraz bardziej szaleńczo. Jednak każda próba kończyła się niczym. Bestia nie potrafiła się bronić, jedyną znaną formą walki narzucaną jej przez instynkt był atak.

W miarę jak spadały na nią dalsze nieubłagane ciosy, jej wzywające ryki zmieniły się w pełne desperacji wrzaski. Ruchy potwora stawały się coraz wolniejsze i bardziej niezgrabne, gdy wykrwawiał się na śmierć. Krasnolud nie rąbał stwora, on go ćwiartował. Albo raczej przeprowadzał powolną wiwisekcję, wycinając kawałki ciała, wnętrzności, obnażając kości…

Ale potwór nie chciał umierać. Wciąż wył i szarpał się, chociaż całe jego ciało tworzyło krwawą masę. W pewnym momencie Barra przerwał preparowanie reptiliona i cofnął się, by obejrzeć miecz. A potem znowu ruszył do przodu, uniósł klingę i ciął od góry, przecinając łuski i ścięgna, kości i naczynia krwionośne. Głowa zwierzołaka potoczyła się po ziemi, a ciało padło, by wić się w obrzydliwej parodii życia.

Krasnolud oparł miecz o koło wozu. Klinga byłą lepka od świeżej krwi. Odsunął się od broni, nie spuszczając jej z oczu, a potem wskazał ją gestem dłoni.

- Jest twój - rzekł i skierował się do kuźni.

- Masz - Lodnar podał mu kawał szmaty w zamian za ostatnią porcję złotych koron.

Konrad przeszedł po mokrym od krwi bruku i ujął prawą dłonią rękojeść miecza. Ukląkł przed nim i wytarł do sucha jednym długim ruchem. I wtedy po raz pierwszy zobaczył głownię dokładnie.

Była rzeczywiście wspaniała.

Jej powierzchnia przypominała rtęć - kiedy patrzyło się na nią pod nieco innym kątem, zdawała się lekko drżeć. Na płazach widniały żyłkowania, jak klejnoty o nieskończenie odmiennych fasetach, sprawiające niekiedy wrażenie płomienistych wirów jaśniejących tym bardziej, im głębiej sięgały ich spirale, a czasami wyglądających jak skrzące się pryzmaty, z których na całą długość klingi rozlewała się jasność.

Zbroczę w środku klingi przypominało wyrytą przez tysiąclecia dolinę, odsłaniającą różne warstwy prastarych skał, całą wielobarwną tęczę, wytworzoną przez pięć pierwotnych warstw metalu.

A sztych i krawędzie były niewiarygodnie ostre i miały trudną do określenia barwę. Była czymś o wiele więcej niż tylko sumą ich poprzednich odcieni. Zostały one zwielokrotnione dodatkiem ognia i powietrza, chłodzącej je wody i rozgrzewających węgli. Każdą warstwę metalu można było odróżnić nawet tam, gdzie klinga przechodziła w sztych - wszystkie trzysta sześćdziesiąt: pięć metali składowych potrojonych i podwojonych, potem znowu potrojonych i podwojonych, i podwojonych raz jeszcze.

Wreszcie Konrad podniósł miecz, trzymając go mocno w dłoni, czując jego ciężar i wyważenie.

Wzniósł go wysoko nad głowę, jakby zwycięstwo już należało do niego.

Jakby ta klinga zawsze stanowiła część jego osoby.

Rozdział trzynasty

Konrad do tej pory właściwie nie interesował się, jakim mieczem walczy. Po prostu była to broń i nie miało znaczenia, z czego jest wykonana ani skąd pochodzi. Miał już wiele mieczy, ale obchodziło go jedynie, czy spełniają swoją funkcje.

Ale to, czego był ostatnio świadkiem, sprawiło, że zaczął na najprostszy ze sztyletów spoglądać z szacunkiem. Każdy z nich był bowiem początkowo bezkształtnym kawałkiem żelaza, który uzyskał ostateczną formę dzięki umiejętnościom wioskowego kowala. A jeszcze wcześniej metal był bryłą rudy, wykopaną z ziemi, przetopioną i odlaną w sztaby. Konrad orientował się nieco, jak przebiega taki proces, ponieważ widział obróbkę złota w kopalni w Kislevie.

Myślał o pięciu metalach, które posłużyły do wykonania jego miecza i zastanawiał się, gdzie mogły być wykopane. Czy każdy z nich pochodził z innego rejonu świata, był sprowadzony przez rozległy ocean z odległego kontynentu, aby ostatecznie wszystkie razem zostały przekute w jedną głownię?

Na granicy zniszczona broń było często przetapiana, a uzyskany metal wykorzystywany ponownie. Nigdy jednak nie robiono tego z orężem pokonanych wojowników Chaosu, ponieważ mógł on skazić czysty metal, spowodować jego gwałtowną korozję i zniszczenie. Wszelkie metale były bardzo cenne i niewykluczone, że niektóre z materiałów wykorzystanych przez Barrę w nowym mieczu niegdyś stanowiły część broni wojowników z odległych krajów, którzy walczyli w pradawnych bitwach. Ludzie, którzy nosili te klingi, dawno umarli, przemienili się w proch, ale ich broń odrodziła się w wyjątkowym mieczu Konrada.

A któregoś dnia, dawno po tym, jak Konrad umrze i zostanie zapomniany, jego klinga stanie się częścią całego arsenału legionu przyszłych wojowników: grotów włóczni i strzał, żeleźców toporów, głowni mieczy i sztyletów.

Konrad mógł jedynie mieć nadzieję, że czas ten okaże się bardzo odległy i że jego nowy miecz odsunie w czasie ów dzień, gdy ostatecznie padnie w walce.

Ale gdy patrzył na rzekę Reik, uświadamiał sobie, że podróż ta coraz bardziej przybliża dzień śmierci. Był przekonany, że Czaszkolicy i Elyssa wciąż znajdują się w Altdorfie. Zupełnie, jakby nadal posiadał dar przepowiadania, domyślał się, że spotka ich oboje, gdy tylko dotrze do cesarskiej stolicy. Wiedział także, że nie przeżyje walki z Czaszkolicym. Lecz „starcie to było czymś, do czego zmierzało całe jego życie, i tak jak nie mógł powstrzymać się przed oddychaniem, nie był w stanie zrezygnować z tej podróży.

Konrad spędzał możliwie jak najwięcej czasu na pokładzie, ponieważ pod nim czuł się jak w klatce. Jego dłoń spoczęła na rękojeści miecza, gdy spojrzał na żagle pirackiego okrętu. Tak jak nigdy nie zastanawiał się, w jaki sposób robiony jest miecz, do tej pory nie myślał też o tym, jak okręt może żeglować w górę rzeki, pod prąd i pod wiatr.

Po raz pierwszy w życiu płynął łodzią w górę rzeki Lynsk, z Erengradu do Praag, ale wtedy nie interesował się ani statkiem, ani tym, dzięki czemu się porusza. Wtedy nie zwrócił prawie wcale uwagi na statek i sposób jego funkcjonowania. Był zbyt zajęty oglądaniem nowego kraju, przez który przepływali. Teraz jednak przez cały czas obserwował okręt, ponieważ wolał to od zastanawiania się nad tym, co go czeka po przybyciu do Altdorfu.

Wilk namówił dwóch piratów do pożeglowania w stronę stolicy, tłumacząc im, że miasto jest słabo bronione, ponieważ armia została osłabiona wysłaniem wielu oddziałów na granicę w Kislevie. Przekonał również dowódców, że jest jedynym człowiekiem, który potrafi odkryć sekret niezmierzonych bogactw miasta. Każdy statek był zwykłą, kupiecką łajbą, ale jego ładunek na pewno trudno było uznać za zwyczajny. Powierzchnia pod pokładami zatłoczona była bezlitosnymi rzezimieszkami, ludźmi, którzy przez całe życie siali śmierć i zniszczenie, atakując bezbronne statki i rabując ich towar. Zazwyczaj mieli dwóch nieprzyjaciół - okręt, który atakowali, i ocean. Morze potrafiło być równie niebezpiecznym i nieubłaganym przeciwnikiem jak piraci, ale na Reiku, ku swemu zadowoleniu, nie mieli takich wrogów.

Zamiast tego, siedzieli ukryci pod pokrywami luków. Niezliczone baryłki piwa i rozrywki, które sami sobie zorganizowali, sprawiały, że zachowywali się cicho. Ale nie za bardzo. Jedynie w nocy, gdy statki cumowały do brzegu na okres ciemności, pozwalano im wyjść na pokład.

Okręty trzymały się daleko od siebie, jakby nic je ze sobą nie łączyło. Plan Wilka zakładał, że pierwsza jednostka powinna wpłynąć do Altdorfu i zacumować u szczytu jednej z wielu kei portowych. Drugi okręt miał wtedy przestać się maskować, wytoczyć działa zakamuflowane jako ładunek pokładowy, i rozpocząć bombardowanie stolicy. Artylerię przetransportowano na jego pokład z szybkich, oceanicznych jednostek, na których piraci zazwyczaj żeglowali. Armaty były potężne, odlane z metalu i ozdobione smokami oraz rozmaitymi hieroglifami. Wykonano je w Kitaju, a artylerzyści również pochodzili z tego słynnego kraju. W skład załóg obu okrętów wchodzili ludzie ze wszystkich stron świata.

Bombardowanie artyleryjskie miało na celu odwrócenie uwagi, gdy piraci na pokładzie pierwszego okrętu rozpoczną swój atak. Tak przynajmniej powiedział im Wilk…

Wszyscy czterej - Wilk, Konrad, Litzenreich i Ustnar - znajdowali się na pierwszym okręcie. Przepisy w Marienburgu były bardzo liberalne, dzięki czemu przed odpłynięciem w górę rzeki nie przeprowadzono na okręcie żadnej kontroli. Na Reiku było kilka miejsc, gdzie przepływające jednostki zatrzymywano pod murami fortec i pobierano opłaty żeglugowe. Zależały one od rodzaju przewożonego ładunku, ale większość celników wolała prowadzić pertraktacje bez trudzenia się wyprawą na pokład kontrolowanego statku. Urzędnicy przywykli do załatwiania spraw z przemytnikami i, o ile ich prywatne stawki były regulowane, z radością stosowali ulgowe taryfy celne.

Reik był najważniejszą rzeką w Cesarstwie i całym Starym Świecie. Jego źródła znajdowały się daleko na południowym zachodzie, w obrębie Gór Krańca Świata. Jedno z nich znajdowało się na Przełęczy Czarnego Ognia i według legend wytrysnęło w miejscu, w którym Sigmar pierwszy raz odłożył Ghalmaraz po zwycięstwie nad goblinami.

Reik był najdłuższą ze wszystkich rzek i jego wody niosły wiele statków oraz okrętów rozmaitego typu i rozmiarów. Koryto było tak szerokie i głębokie, że do stolicy mogły dopływać nawet oceaniczne jednostki. Gdy przepływały pod mostami, nie trzeba było opuszczać nawet najwyższych masztów, ponieważ środkowa część każdego mostu na rzece dawała się podnieść lub obrócić, by przepuścić statek.

Piracki okręt płynął wolno w górę rzeki, mijając wioski i miasta, które wyrosły na jej brzegach. Wszystkie one musiały stanowić źródło pokusy dla rabusiów, chociaż nad każdą miejscowością piętrzył się groźny zamek, wzniesiony na wysokim występie skalnym. Mijali pojedyncze farmy, samotne wiatraki, opadające tarasami pola winnic i ciągnące się milami nieprzebyte puszcze. Rzeka rzadko kiedy biegła prosto na długim odcinku; prawie zawsze wiła się w głębokich dolinach albo tworzyła zakola na żyznych pastwiskach, niosąc okręt coraz bliżej Altdorfu.

Mijały dni i noce. Konrad był zadowolony, że jego miecz nie rzuca się w oczy. Każdy z piratów chętnie by go zabił, aby tylko zdobyć tę klingę, mimo że podobno byli sojusznikami. Wiadomo, iż szeregowi piraci, a także ich oficerowie, zabijali nawet dla skromniejszych łupów. Konrad rzadko kiedy widywał kapitana okrętu, wszystkimi codziennymi sprawami kierował pierwszy oficer.

Pochodził ze Estalijskich Królestw i przedstawił się Konradowi jako Guido. Wyjaśnił, że nie może podać rodowego nazwiska, ponieważ w jego żyłach płynie królewska krew i dlatego woli zachować anonimowość. Konrad pomyślał sobie wówczas, że jeśli chce się zachować incognito, najlepiej nie mówić, że usiłuje się to zrobić.

- Uciekłem na morze - rzekł Guido - a teraz jestem otoczony lądem. Kiedy na niego patrzę, robi mi się niedobrze, bo przez cały czas jest taki nieruchomy.

Guido był mniej więcej trzydziestoletnim mężczyzną, średniego wzrostu oraz szczupłej budowy ciała i w niczym nie przypominał pirata, jakiego wyobrażał sobie Konrad. Był dobrze wychowany, wykształcony i być może rzeczywiście wysokiego rodu. Zawsze elegancko ubrany, zmieniał odzież codziennie, a wszyscy na pokładzie okrętu wykonywali jego rozkazy z największym pośpiechem. Jego władza wynikała ze stanowiska, a nie z siły fizycznej. Jedynym przypadkiem czegoś, co można było nazwać kłopotami na pokładzie, była sytuacja, kiedy mocowanie topsla nie odpowiadało wymaganiom Guida. Dwaj odpowiedzialni za to niedociągnięcie marynarze zostali natychmiast wychłostani, a Guido obserwował całą egzekucję w czasie, gdy golił go chłopak okrętowy. Nawet kapitan de Tevoir traktował swojego pierwszego oficera z szacunkiem, należnym raczej dowódcy niż podwładnemu.

- Moi przodkowie byli bandytami i rabusiami - wyjaśnił Guido. - Setki lat temu wykroili sobie kawałek Estalii i zostali jego władcami. Ale tam nie ma dla mnie miejsca. Mój najstarszy brat odziedziczył tron po moim ojcu zanim jeszcze przyszedłem na świat. Miałem szczęście, że pozwolił mi przeżyć. Ja miałem szczęście, ale on nie. Pewnego dnia wrócę, strącę Alphonso z tronu i sam zagarnę królestwo - wzruszył ramionami. - Jeżeli kiedykolwiek zadam sobie trud powrotu do tej dziury.

Przyglądał się przepływającej obok żaglowej barce, kierującej się w dół rzeki. W jego wzroku było coś drapieżnego i z całą pewnością żałował, że nie może zrezygnować z kamuflażu i ograbić mijanego statku.

Początkowo Konrad starał się unikać Guida. Nie chciał mieć do czynienia z człowiekiem, którego będzie musiał zdradzić, a może nawet zabić. Trudno było jednak trzymać się na uboczu, przebywając na pokładzie tak niewielkiej jednostki, i obaj mężczyźni coraz więcej czasu zaczęli spędzać w swoim towarzystwie. Guido pożyczał mu książki, opowieści, jakich Konrad nawet sobie nie wyobrażał. Dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, że czyta zwykłe baśnie, wymyślone historie, których podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń było bardzo niewielkie. Gdy tylko się o tym przekonał i uznał, że nie musi studiować tych książek tak pilnie jak wszystkich, które czytał poprzednio, zaczął doskonale bawić się tymi nieprawdopodobnymi historiami. A opowieści Guida były prawie tak samo atrakcyjne jak historie, które czytał Konrad.

Od chwili opuszczenia rodzinnej wioski Konrad podróżował z jednego końca Cesarstwa w drugi, a nawet poza jego granice. Ale Guido przewędrował cały świat, a nawet opłynął go dookoła, powracając do miejsca, z którego wyruszył.

Konrad nie miał pojęcia, jak wiele z tego, co usłyszał, było i prawdą, ani jak wiele z tego, co opowiadał Guido, rzeczywiście zdarzyło się piratowi, ale fascynowały go historie o rozmaitych krajach oraz zamieszkujących je ludziach i stworach.

- Byłem wszędzie - powiedział Guido. - Widziałem wszelkiego rodzaju ludzi, i zabijałem - mówiąc te słowa, przeciągnął palcem po gardle, uśmiechając się ponuro.

Dopiero w tym momencie Konrad uświadomił sobie, z kim ma do czynienia - z zimnokrwistym zabójcą, kimś, kto bez wahania zabiłby bezbronne niemowlę. Na tym polegało życie Guida - na mordach i grabieży - i po to na pokładzie tego okrętu płynął do Altdorfu. Starał się o najwyższą nagrodę w Starym Świecie, o samą stolicę Cesarstwa. Nie miało znaczenia, ile osób będzie musiało ucierpieć lub zginąć, jeżeli tylko Guido oraz jego towarzysze zarobią na tej rozbójniczej wyprawie.

Przepłynęli bez kłopotów poza Carroburg, gdzie rzeka Bogen wpadała do Reiku, i wreszcie zatrzymali się jakieś dwadzieścia mil poniżej stolicy, pomiędzy wioskami Rottefach i Walfen.

- Pora, żebyśmy zeszli na brzeg - odezwał się Wilk do kapitana. - Musimy pójść przodem na zwiady.

Po raz pierwszy od wypłynięcia z Marienburga na pokładzie znaleźli się wszyscy trzej towarzysze Konrada. Wielu członków załogi wspięło się na maszty, gdzie zwijali żagle, inni cumowali statek do brzegu.

- Ależ oczywiście - przytaknął de Tevoir. - Zdobędziesz konie w następnej wiosce?

- Tak.

- Będziesz potrzebował tylko dwóch.

- Dwóch? - zapytał Wilk i chwilę później jego dłoń spoczęła na rękojeści czarnego miecza.

Konrad zareagował w tej samej chwili, ponieważ uświadomił sobie, co kapitan ma na myśli, i po raz pierwszy zaczął dobywać swoją nową broń. Jednak żaden z nich nie okazał się wystarczająco szybki. Natychmiast skrępowały ich liny rzucone przez marynarzy na rejach. Litzenreich i Ustnar również zostali schwytani, chociaż krasnolud zdołał zerwać pierwsze spowijające go sznury. Zanim jednak udało mu się machnąć toporem, cios w głowę ogłuszył go i powalił na pokład.

- Dwa konie - powtórzył de Tevoir. - Jeden dla ciebie, drugi dla niego - wskazał ręką Litzenreicha. - Macie wrócić przed świtem, w przeciwnym bowiem razie ci dwaj zginą.

Było prawie południe. Gdy Konrad odwrócił się, zobaczył statek wypływający zza zakrętu. Rozpoznał drugi okręt piracki. Przyłączali się do nich po raz pierwszy od opuszczenia portu.

- To za mało czasu - zaprotestował Wilk.

- Do świtu - powtórzył de Tevoir. - Musicie obaj wrócić tu do świtu, albo…

- Wrócimy - zgodził się Wilk i spojrzał na Konrada.

- A do tej pory załatwicie wszystko tak, żebyśmy mogli spokojnie wpłynąć do Altdorfu. Razem.

- Oczywiście - oświadczył Wilk, jakby takie były jego plany od samego początku.

Kapitan wydał rozkaz. Najemnika i maga uwolniono z więzów.

- Jeżeli was tu nie będzie - dodał de Tevoir - i tak dalej popłyniemy w górę rzeki. Ale na pokładzie będzie nas już mniej - na wypadek, gdyby Konrad nie był pewien, o co mu chodzi, wskazał kordelasem jeńców.

Konrad szarpnął sznurami, ale na próżno. Schwytano go i przywiązano mocno do grotmasztu. Rozpięto mu pas i zabrano nowy miecz. Nie miał najmniejszej szansy go wydobyć, użyć w walce, wytoczyć nim krew nieprzyjaciela.

Oparty o nadburcie Guido obserwował, jak Wilk i Litzenreich odchodzą. Odwrócił się, gdy Ustnara podniesiono i przywiązano do tego samego masztu, co Konrada. Stali odwróceni plecami do siebie, a pierwszy oficer przeszedł wolno przez pokład i stanął przed Konradem. Wyciągnął rękę, a jeden z piratów podał mu pas z mieczem Konrada.

- Ja na ich miejscu - powiedział - wcale bym nie wrócił.

- Ale oni nie są tobą - odparł Konrad.

- Nie, ale czy sądzisz, że wrócą?

Konrad nic nie odpowiedział.

- A ty? - zapytał Guido.

- Tak.

Guido wolno skinął głową.

- Pewnie tak. Wilk też. Mag - nie.

To właśnie niepokoiło Konrada. Litzenreich myślał tylko o sobie. Nie zechce powrócić, choćby po to, żeby pomóc Ustnarowi. Nawet gdyby nie wiązało się to z żadnym niebezpieczeństwem, Litzenreich nie zrobiłby nic, co nie leżałoby w jego własnym interesie. A powrót na piracki okręt na pewno do takich nie należał.

- Ale muszą powrócić obaj - przypomniał Guido, obracając głowę na południowy wschód, w stronę Altdorfu. Spojrzał na broń, którą trzymał w ręku, ujął pochwę w lewą, a rękojeść w prawą dłoń, po czym zaczął powoli wyciągać klingę z naoliwionej pochwy.

- Ładny - rzekł. - Doprawdy, bardzo ładny.

* * *

- Gdyby to ode mnie zależało - powiedział Guido po południu - rozwiązałbym cię, Konradzie. Ale muszę spełniać rozkazy. Pewnie nie chciałbyś zostać uwolniony, gdyby krasnolud pozostał związany. Mogę ufać tobie, ale nie jemu. Rozumiesz mój problem? I swój?

- Po prostu zamknij się, dobra? - warknął wściekle Konrad.

- Czyżby moje gadanie cię irytowało? W takim przypadku będę dalej mówił.

Konrad czuł się bardzo zmęczony, ręce i nogi zesztywniały mu zupełnie. Związano go po mistrzowsku. Prawie nie mógł się poruszać, a mimo to sznury nie wrzynały mu się w ciało i nie utrudniały krążenia krwi.

- Nie jesteśmy głupi - mówił dalej Guido. - Przynajmniej niektórzy. Czy naprawdę przypuszczaliście, że pozwolimy wam wszystkim odejść? W naszej branży często bierzemy zakładników. Niektórzy ludzie są zbyt cenni, aby ich zabić i można ich zatrzymać dla okupu. Ile jesteś wart, Konradzie? Czy jest ktoś, kto zapłaciłby za twoją wolność? Nie? To samo ze mną. Jesteśmy tacy do siebie podobni. Obaj mamy tylko imię, chociaż jakoś wątpię, że jesteś szlachetnej krwi. A jeżeli mówimy już o krwi, mam wrażenie, że wkrótce stracisz sporo swojej. Oczywiście, razem z życiem. Czy kiedykolwiek myślałeś choć trochę o krwi, Konradzie? Zastanawiam się, po co ją mamy? Do czego jest nam potrzebna?

Guido przerwał na chwilę, jakby zastanawiając się nad naturą krwi, a potem rzekł:

- Czy chciałbyś, żebym ci poczytał, Konradzie? Na przykład słynną opowieść o odległej Lustrii?

- Nie.

- A może historię o tym, co stało się kiedyś nieszczęsnemu ulicznikowi w Naggaroth?

- Nie.

- A o jednej z moich przygód w Arabii?

- Nie!

- Niektórym nie sposób dogodzić - westchnął Guido, którego coraz bardziej bawiła irytacja Konrada. - Zdajesz sobie sprawę, że któregoś dnia będę opowiadał o tym, jak brałem udział w grabieży Altdorfu. Ten fakt przejdzie do historii. Jaka szkoda, że tego nie ujrzysz. Ale zapewniam cię, że tam będziesz - powieszony na rei. Kapitan de Tevoir uważa, że ciała najnowszych ofiar przynoszą szczęście okrętowi. Zastanawiam się, w jaki sposób cię zabije?

Konrad przygryzł dolną wargę, całą siłą woli powstrzymując się, by nie odpowiedzieć.

- Uważam, że powinien zrobić to twoim mieczem. Bardzo właściwe i poetyczne, nie sądzisz? Wykonanie egzekucji na tobie będę uważał za zaszczyt, Konradzie. A możesz mi wierzyć, zrobię to szybko i tak bezboleśnie, jak to możliwe.

Konrad przygryzł wargę jeszcze mocniej i poczuł smak krwi Zacisnął pięści i zamknął oczy. Czyżby miał zostać pierwszym człowiekiem, który padnie od tej wspanialej klingi wykutej specjalnie dla niego?

- Ale co z krasnoludem? Co mam z nim począć? Obciąć mu głowę jego toporem?

- Może wepchniesz sobie swoją głowę w tyłek? - warknął Ustnar, odzywając się po raz pierwszy od chwili jego uwięzienia. - Tam powinna się znaleźć twoja gęba.

- Możemy to zrobić z twoim paskudnym łbem - stwierdził Guido. - Czy taka będzie twoja przedśmiertna wola?

- Każ się zmutować! - burknął Ustnar.

- Może powinniśmy urządzić wam pojedynek - zaproponował Guido. - Walczylibyście ze sobą. Dzięki temu jeden z was by zginął. Załoga uwielbia oglądać takie pojedynki i dzięki temu ma mniejszą ochotę bić się ze sobą. Człowiek przeciwko krasnoludowi, miecz przeciwko toporowi. Moglibyście używać swojej broni. Może powinienem zasugerować to de Tevoirowi.

- Wydaje się, że nie masz żadnych wątpliwości, iż Wilk i Litzenreich nie wrócą - rzekł Konrad. Inna sprawa, że sam również był tego niemal pewien.

- Wiem, że nie wrócą - odparł Guido. - No dobra, nie mogę tu tak stać i gadać przez cały dzień. W przeciwieństwie do was dwóch mam coś do roboty.

Reszta dnia mijała powoli. Konradowi zdawało się, że na rzece jest mniej łodzi niż zazwyczaj, ale równie dobrze mogło to być złudzenie. Wyobrażał sobie mnóstwo rzeczy - że wojenna flota z Altdorfu lada moment zaatakuje pirackie okręty albo że batalion wojska zrobi to samo od strony brzegu, lub że Wilk i Litzenreich wrócą, aby ich ocalić.

Ale nic się nie stało. Okręty stały spokojnie przy brzegu rzeki. Deski ich poszycia poskrzypywały w rytm lekkiego kołysania. Na pokładach marynarze ostrzyli miecze i noże, szykując się do czekającego ich szturmu na największe miasto Starego Świata.

Zapadła noc, a razem z mrokiem nadciągnął chłód. Na wschodzie pojawił się Mannslieb, ale nie wznosząc się zbyt wysoko nad horyzontem, kilka godzin później zsunął się za widnokrąg. Morrslieb nie pojawił się wcale. Konrad z przyjemnością powitałby mniejszy księżyc, nie bacząc na jego widmowe światło. Na pokładach nie zapalono latarni i dwa okręty wtopiły się w ciemność. Spoglądał na gwiazdy, nie mogąc i nie chcąc zasnąć. Zastanawiał się, czy dożyje następnego świtu.

Obudził go odgłos cichych kroków na deskach pokładu. Początkowo rozzłościł się sam na siebie, że jednak zasnął, a potem zaczął czujnie wsłuchiwać się w te nowe dźwięki. Niebo wciąż było czarne i nic nie zapowiadało jeszcze wschodu słońca. A więc to jeszcze nie po niego, uznał. Poza tym zbliżał się tylko jeden człowiek.

Niedaleko masztu stało dwóch wartowników, ale to nie oni się poruszali. Dźwięk był tak słaby, że zapewne żaden z nich go nie usłyszał. Możliwe zresztą, że obaj zasnęli. Konrad usłyszał, jak ginie pierwszy marynarz. Został zabity tak sprawnie, że jego towarzysz w ogóle się nie zorientował. Potem znowu rozległ się dźwięk ostrza przecinającego grdykę i drugie ciało osunęło się na pokład.

Konrad poczuł, że krępujące go sznury zostały przecięte i odwrócił się, aby popatrzeć na twarz Wilka.

- Zabierajmy się stąd - znajomy głos szepnął do niego i Ustnara.

Znajomy, ale nie Wilka. Uwolnił ich Guido.

Nie było czasu na zadawanie pytań i razem z krasnoludem podążyli za niewyraźną sylwetką pierwszego oficera. Zaprowadził ich do burty statku, a potem, po drabince sznurowej, do czekającej w dole małej łódki. Guido ujął wiosła i ruszyli w górę rzeki. Płynęli wolno pod prąd, oddalając się od dwóch pirackich okrętów, a zbliżając do Altdorfu. Guido wiosłował godzinę, aż wreszcie niebo nad wzgórzami na wschodzie zaczęło różowieć. Wtedy skierował łódź do południowego brzegu rzeki i przybił do błotnistej łachy.

- Jesteśmy - oznajmił, składając wiosła. A potem sięgnął za siebie i wyciągnął miecz Konrada i topór Ustnara.

Konrad wstał i zapiął pas z mieczem. Ustnar popatrzył na Guida, a potem zarzucił topór na plecy. Wreszcie całą trójka wyszła z łodzi, wyciągnęła ją na brzeg i ukryła w gęstych zaroślach kilka metrów od wody.

- O co tu chodzi? - zapytał Konrad.

- Wilk zwerbował mnie w Marienburgu - wyjaśnił Guido. - Wiedział, że de Tevoir nie pozwoli wam odejść. Moim zadaniem było uwolnić każdego ewentualnego zakładnika pozostawionego na okręcie.

- A co z tego będziesz miał? - zapytał Ustnar, podejrzliwie przyglądając się piratowi.

- Uznałem, że w dniu dzisiejszym zdrowiej dla mnie będzie znaleźć się na lądzie niż na statku. No, i korzystniej finansowo.

Wyglądało na to, że Guido w dalszym ciągu wierzy, iż Wilk ma zamiar zaatakować skarbiec Cesarstwa - i być może, pomyślał Konrad, wcale się nie myli…

- Wilk i Litzenreich czekają na nas w Altdorfie - powiedział Guido. - ale oba okręty pierwsze dopłyną do miasta. Zanim my tam dotrzemy, w Altdorfie powinno być dość gorąco.

Rozdział czternasty

Guido się mylił. Dwa pirackie okręty nie dotarły przed nimi do Altdorfu. Ten, na którym uwięzieni byli Konrad i Ustnar, został zatopiony przez cesarskie wojska, które zablokowały rzekę. Druga jednostka, ziejąc ogniem z armat, zdołała się jednak przebić przez przegradzającą rzekę flotyllę i popłynęła w górę Reiku w stronę stolicy. Cała trójka zdołała obejść blokujące rzekę okręty zanim zaczęła się bitwa i z brzegu obserwowała starcie. Wojskowe oddziały Altdorfu patrolowały teren po obu stronach Reiku. Ich zadaniem było zabicie wszystkich rozbitków z pierwszego okrętu pirackiego i dopilnowanie, by żadna grupa wrogów nie była w stanie dotrzeć do miasta drogą lądową. Najwyraźniej dowództwo obrońców uważało, że walki na rzece są częścią połączonych działań.

Wyminięcie wszystkich patroli zajęło Konradowi, Ustnarowi i Guido nieco czasu. Po wielogodzinnym uwięzieniu krasnolud rwał się do boju, chcąc zemścić się za to, co mu się przytrafiło, i na dobrą sprawę nie miało dla niego znaczenia, kogo zabije. W pewnym momencie ukrywali się w odległości dwunastu metrów od pieszego patrolu. Ustnar ścisnął topór ze wszystkich sił, jakby powstrzymując broń, by sama nie rzuciła się na żołnierzy. Zapewne zdawał sobie sprawę, że chwilowo musi stłumić żądzę krwi. Żołnierze mieli nad nimi zbyt wielką przewagę liczebną i krasnolud nie mógł liczyć na to, że zdoła się przeciwstawić wojskowej potędze miasta i przeżyć.

„Gdy dotrzemy do Altdorfu - pomyślał Konrad - będziemy musieli stawić czoła nie tylko wojsku. Naszym wrogiem będzie każdy - zarówno piraci, którzy atakowali miasto, jak i siły, które go broniły, a także wszystkie przeklęte stwory mieszkające pod stolicą. A co z gwardią cesarską? Czy każdy człowiek w mundurze straży przybocznej cesarza został przeciągnięty na stronę Chaosu, stał się jego niewolnikiem?”

Na długo zanim zobaczyli białe mury miasta, ponownie usłyszeli odgłos kanonady. Ocalały okręt piracki bombardował Altdorf. Widzieli pożary w stolicy i chmury gęstego, czarnego dymu, unoszące się z rozmaitych źródeł ognia. Wyglądało na to, że Wilkowi udało się zorganizować działania odwracające uwagę obrońców.

- Gdzie jest Wilk? - zapytał Konrad.

- Spotkamy się z nim o zmierzchu - odparł Guido.

Czyli, gdy dotrą do miasta. Czekała ich długa droga, a marsz musiał przebiegać wolno, ponieważ, aby uniknąć żołnierzy, trzymali się z dala od leśnych ścieżek.

- A Litzenreich? - zapytał Ustnar.

- Kto wie? - odparł Guido.

Konrad zastanawiał się, czy opuszczając okręt, mag zdawał sobie sprawę, że Wilk umówił się z Guidem, że ten uwolni zakładników de Tevoira - i czy w ogóle go to obchodziło. Ale Litzenreich zadbał, by nowa broń Konrada zawierała spaczeń, a czarownik nigdy niczego nie robił bez powodu.

Ustnar spełniłby każde polecenie Litzenreicha. Guido robił wrażenie człowieka, który ma zamiar zrabować tyle, ile zdoła unieść. Oprócz zorganizowania podróży do Altdorfu i całego obecnego zamieszania, Wilk musiał zaplanować również dalsze działania. A Konrad znowu miał wrażenie, że jest niesiony biegiem wydarzeń. Uświadamiał sobie jednak, że teraz było to coś więcej. Oddzielne części jego życia zaczynały przynajmniej do siebie pasować, tworząc wzór, który był w stanie niemalże rozpoznać. Miał zamiar pokrzyżować plany przeklętych, uniemożliwić im nałożenie cesarskiej korony na głowę uzurpatora. Konrad był pewien, że Czaszkolicy tkwi w samym centrum tego zbrodniczego spisku, a to oznaczało, że walka z tą tajemniczą postacią jest nieunikniona.

Ale pragnął w tej chwili czegoś więcej niż tylko walki. Pragnął stanąć oko w oko z Czaszkolicym.

A także odnaleźć Elyssę, bez względu na to, co się z nią stało.

Minionej nocy, kiedy był więźniem na pokładzie okrętu de Tevoira, przypuszczał, że nie ujrzy następnego dnia. Ale umarł nie on, lecz dowódca piratów. Konrad widział, jak de Tevoir zginął, wydostając się na brzeg po zatopieniu okrętu.

Nadciągała następna noc i tym razem Konrad już nie wątpił, że nie ujrzy świtu. Wiedział o tym…

Z ich punktu obserwacyjnego widział, że drugiemu okrętowi pirackiemu nie udało się przedrzeć za mury miejskie, skąd mógłby skuteczniej bombardować Altdorf. Jednostka znajdowała się na środku rzeki, ostrzeliwała umocnienia i odpierała wszelkie próby abordażu. Trudno było jednak dostrzec, co dzieje się naprawdę, ponieważ obserwację utrudniał zapadający zmierzch oraz snujące się dymy wystrzałów i pożarów.

Gdy zbliżyli się do miasta, Konrad spostrzegł, że widoczność ogranicza nie tylko snujący się dym. Na rzece pojawiała się niesamowita, blada mgła, której kłęby zbijały się, łącząc z nadciągającą nocą i najwyraźniej powodując wcześniejsze zapadnięcie mroku. Gęste opary ograniczały jednak nie tylko widzenie, ale i inne zmysły. Niektóre dźwięki stawały się głośniejsze, podczas gdy inne były zdecydowanie wygłuszone.

Odległy szczęk broni i wrzaski umierających, rozlegające się nad rzeką, wydawały się pochodzić od całej walczącej armii. W mieście widać było o wiele więcej zniszczeń niż byłby w stanie dokonać jeden piracki okręt - bez względu na to, jak wielu bandytów znajdowało się na jego pokładzie - a przecież żaden z morskich rozbójników nie wylądował jeszcze w stolicy.

Czy legiony Chaosu wybrały ten właśnie moment, aby powstać przeciwko wojskom cesarskim? Czy to był prawdziwy cel zorganizowanego przez Wilka dywersyjnego ataku? Konrad pamiętał, że jego towarzysz, podobnie jak on sam, również został ogarnięty działaniem Chaosu. Ale czy skażenie objęło całe ciało Wilka? W jakim stopniu jego okryte czarną zbroją ciało uległo mutacji?

Guido prowadził. Oddalili się od Reiku, kierując na ukos w stronę południowo-zachodniego krańca miejskich murów. Bitwa na rzece była niewidoczna, ale dobrze słyszalna. Konrad bez przerwy obserwował blanki. Gdyby choć jeden z obrońców przypadkiem spojrzał w dół, natychmiast by ich zobaczył i całą trójkę naszpikowano by strzałami. Ale baszty sprawiały wrażenie opuszczonych. Mgła znad rzeki zaczęła przesuwać się nad lądem i otaczać miasto, jakby podążając ich śladem. Początkowo snuła się na wysokości kostek, ale powoli zaczęła wznosić się ku górze. Była zimna, bardzo zimna i przeszywała Konrada jak kislevski wiatr. Wzdrygnął się, czując jak chłód przeszywa go do szpiku kości.

Dotarli do wąskiej furty umieszczonej przy jednej z głównych bram prowadzących do stolicy. Zarówno wrota, jak i mniejsze drzwi były dokładnie zamknięte, dowodząc tym samym jak poważnie potraktowano sytuację w mieście. Altdorf chlubił się, że można wejść do niego nawet w środku nocy. Przecież nie był zapadłą, głuchą wioską, zamieszkaną przez ludzi bojących się nocy i jej stworów.

Mgła podniosła się na wysokość twarzy Guida. Zatrzymał się, oparł o mur i przyłożył dłoń do ust, usiłując stłumić nagły kaszel. Konrad ledwo go widział, a Ustnar w ogóle zniknął w oparach.

- Poczekajmy - szepnął Guido, podnosząc kołnierz, żeby osłonić usta.

- Podobno znasz drogę - powiedział Konrad, spoglądając w stronę wież nad potężną bramą. One również sprawiały wrażenie nieobsadzonych przez wojsko.

- Byłem wszędzie - odparł Guido i ogarnęła go mgła. Znajdował się w odległości metra, ale zupełnie nie było go widać.

Konrad wydobył swój nowy miecz. Robił tak wiele razy od chwili, gdy Barra wykuł dla niego klingę, chociaż ani razu nie uczynił tego na pokładzie pirackiego okrętu. Początkowo jedynie podziwiał broń, pragnąć użyć jej w walce. Teraz trzymał obnażony miecz, ponieważ czuł się bezpieczniej z bronią w ręku. W tej chwili po raz pierwszy uwierzył, że będzie musiał się nią posłużyć.

Mgła wciskała się chłodem w nozdrza Konrada i paliła jego skórę. Starał się oddychać płytko, nabierając możliwie jak najmniej nienaturalnego powietrza w płuca.

Usłyszał uderzenia dzwonu. Ten dźwięk musiał dobiegać z daleka, chociaż brzmiał dość blisko. W czasie pobytu w Altdorfie słyszał go każdego wieczoru. Był to sygnał zapadnięcia zmierzchu, chociaż opary spowodowały, że trudno było ustalić czy to dzień, czy noc.

A potem dobiegł go inny dźwięk i odwrócił się gwałtownie. Furta, przed którą stali, otworzyła się nagle i pojawiły się w niej dwie postaci - Wilka, w jego czarnej zbroi, i Litzenreicha, w ciemnych szatach. Trójka przybyszów szybko przeszła na drugą stronę murów i Wilk ponownie zamknął za nimi wejście, odcinając dopływ bladej mgły.

- Zajęło to wam trochę czasu - powiedział.

Konrad oskarżycielskim gestem wyciągnął palec w stronę Guida.

- On jest z nami - wyjaśnił Wilk. - Czyżbym zapomniał ci o tym powiedzieć? - uśmiechnął się, obnażając zaostrzone zęby.

Trzymał hełm pod pachą. Jeżeli nawet ciało uległo przemianie, nie miało to wpływu na tatuaż zdobiący jego twarz.

W obrębie murów nie było ani śladu mgły. Poza najemnikiem i magiem nie było widać nikogo innego. Zupełnie jakby cała stolica była wyludniona.

Wilk zatrzymał się nagle i odwrócił, spoglądając na miasto.

- Czemu jest ciemno? - zapytał, dobywając czarny miecz i spojrzał na Litzenreicha. - Gdzie są wszyscy?

A więc kilka sekund temu musiało być tu światło i ulice pełne ludzi.

Teraz panowała niemal kompletna czerń. Za murami był zmierzch, a tutaj środek nocy. Na niebie widać było jedynie Morrslieba, rzucającego zielonkawą poświatę na stolicę Cesarstwa. Widmowy księżyc wydawał się większy i bliższy niż kiedykolwiek. Zdawał się wisieć bezpośrednio nad Pałacem Cesarskim, niemal dotykając umocowanej do wierzchołka wieży repliki bojowego młota Sigmara.

Wszędzie panowała cisza. Jakby poza murami nie trwała rozpaczliwa walka, jakby w jego granicach nie było powstania wywołanego przez kryjące się tu legiony Chaosu.

Konrad ujrzał gwałtowny ruch u swoich stóp i natychmiast pchnął mieczem. Rozległ się pisk, a gdy uniósł klingę, zobaczył nabitego na nią szczura. Cisnął wijące się ciało w bok i zauważył, że po ulicach przemykają tysiące tych stworzeń. Można było odnieść wrażenie, że jest to miasto gryzoni, że w obrębie murów stolicy nigdy nie mieszkała ludzka istota.

Otoczone mroźną mgłą miasto znajdowało się pod władzą potężnego czaru.

Zerknął na Litzenreicha, który mruczał coś pod nosem i rytualnym gestem wyciągał swoją laskę, najwyraźniej przygotowując jakieś własne zaklęcie, które miałoby osłonić jego i towarzyszy.

- I co teraz? - zapytał Wilka.

- Oczywiście, ocalimy cesarza - odparł Wilk. - A cóż by innego?

- Ocalimy cesarza? - powtórzył Guido. - Przed kim?

Konrad ponownie przeniósł wzrok na Litzenreicha. Wyglądało na to, że nie sprzeciwia się oświadczeniu Wilka. Mag obserwował biegające stada szczurów i potakująco skinął głową. Za wydarzenia w stolicy Cesarstwa musieli być odpowiedzialni skaveni, a to oznaczało, że do swojej zdeprawowanej magii musieli używać spaczenia.

- Do Pałacu Cesarskiego - oznajmił Wilk, nakładając hełm. W czasie pobytu w Altdorfie cesarz rezydował właśnie tam, a więc najwidoczniej powrócił ze swojej wyprawy do Talabheim.

Wilk odwrócił się i zaciął iść szybkim krokiem. Litzenreich i Ustnar ruszyli za nim, to samo zrobił Konrad.

- Nic nie wiem o ratowaniu cesarza - oznajmił Guido, równając krok z Konradem. - Ale nie mam zamiaru pozostać tu sam jak palec.

Altdorf był największym miastem Starego Świata, a jednak sprawiał wrażenie całkowicie nie zamieszkanego - jeżeli nie liczyć stad szczurów. W domach i karczmach paliły się światła, lecz w środku nie było widać nikogo. Tak samo na ulicach - znajdowała się na nich tylko ich piątka.

Ale Konrad nagle uświadomił sobie, że nie są sami. Na placu widać było wiele niewyraźnych kształtów. Dziesiątki nieruchomych, przezroczystych postaci stawało się widocznych dopiero wówczas, gdy się do nich zbliżali. Byli to mieszkańcy Altdorfu, przypominający teraz postaci na obrazie - ale o wiele mniej materialne.

Czy wszyscy już nie żyli, a to były ich duchy?

Ale wóz nie mógł posiadać ducha, a bezpośrednio przed nim znajdował się właśnie pojazd zaprzężony w dwa konie. Konrad wyciągnął rękę, żeby dotknąć boku jednego ze zwierząt i jego dłoń zagłębiła się w eteryczne ciało jak w wodę. Jego palce natychmiast zdrętwiały pod wpływem paraliżującego chłodu.

Natychmiast cofnął rękę, poruszając palcami i potrząsając nimi, aby przywrócić im ciepło i sprawność, a potem szybkim krokiem wyminął zamarłe zjawy.

Cywile uciekający przed napaścią, wojska spieszące do walki: wszyscy stali się duchami - czymś więcej niż trupami, ale mniej niż żyjącymi.

A wszyscy rzeczywiście umrą, gdy tylko Chaos ostatecznie zaciśnie w swej pięści stolicę.

* * *

Konrad biegł bezszelestnie, w świetle księżyca jego ciało nie rzucało cienia. Gdy dostrzegł swoich czterech towarzyszy, odniósł wrażenie, że poruszają się w zwolnionym tempie. Biegli jak postaci widziane we śnie. Wydawało mu się, że porusza się normalnie, ale utrzymywał to samo tempo, co pozostali, a więc jego własne ruchy musiały być w równym stopniu zwolnione.

Konrad cieszył się, że trzyma w dłoni rękojeść miecza - coś, co mógł czuć i czemu mógł zaufać. Pragnął spotkać wroga, nawet setkę wrogów - i był przekonany, że nie będzie musiał długo czekać. Weszli do pałacu głównym wejściem. Bramy były otwarte na oścież, ale intruzów nie okrzyknięto, ponieważ na posterunkach nie było wartowników, nawet widmowych.

Gwardia cesarska odpowiadała za ochronę pałacu, ale skoro wszyscy stali się sługami Slaanesha, ich nieobecność łatwo było wytłumaczyć. Za każdym razem, gdy Morrslieb był w pełni, nadchodziła noc, w czasie której Chaos dysponował pełną mocą.

A Konrad nie znalazł się nigdy dotąd w sytuacji, która byłaby równie groźna. Wszystko wokół sprawiało wrażenie, jakby legiony Chaosu stały tuż pod Altdorfem i w każdym momencie mury mogłyby pęknąć, a stolica na zawsze stać się częścią przeklętych Pustkowi Chaosu.

Wilk zatrzymał się na dziedzińcu. Był pusty, poza widmowym oddziałem kawalerii. Rycerze byli Templariuszami Sigmara, a jeźdźcy i konie zastygli jak niesamowite posągi. Litzenreich i Ustnar dopędzili go, a potem do całej trójki dołączył Konrad oraz Guido, i wszyscy spojrzeli w stronę stojącego przed nimi ogromnego gmachu.

- Co się dzieje? - Konrad zapytał Litzenreicha.

- Nic - odparł Litzenreich. - Zupełnie nic. Świat przestał się poruszać. Czas stanął - rozejrzał się wokoło. - To robi duże wrażenie, prawda?

Konrada i jego towarzyszy zjawisko to nie dotknęło, nie dotknęło też szczurów, które zazwyczaj zamieszkiwały kanały pod miastem. A czas również nie musiał zastygnąć dla tych, którzy rzucili ten poważny czar temporalny - przeklętych stworów, które zagarnęły Pałac Cesarski.

Wilk uniósł czarny miecz, Konrad swoją nową klingę, Guido kordelas, Ustnar topór, a Litzenreich magiczną różdżkę. Cała piątka ramię w ramię zaczęła wchodzić biegnącymi szerokim łukiem schodami, które prowadziły do pałacowego wejścia. Kamienne stopnie były ogromne, zupełnie jakby zbudowano je dla gigantów, i wszystko wewnątrz głównego budynku również było skonstruowane w nadnaturalnej skali.

Pierwsze drzwi były tak wielkie, że niemal mógłby przez nie wpłynąć piracki okręt de Tevoira. Znajdująca się za nimi sala była rozległa, a jej wysoko sklepione sufity podpierały przypory, na których wyrzeźbiono wszelkiego rodzaju mityczne istoty i stwory. Wszędzie pod ścianami, jak oddziały wojska, stały gigantyczne posągi dawnych cesarzy, odzianych we wspaniałe ceremonialne szaty.

Marmurowe schody po obu stronach komnaty prowadziły na wyższe poziomy pałacu, gdzie toczyła się codzienna procedura zarządzania Cesarstwem, oraz do prywatnych apartamentów cesarza.

- Tędy - oznajmił Litzenreich, wskazując różdżką bezpośrednio przed siebie.

Wilk zawahał się, ale Konrad nie. Ruszył biegiem w stronę łuku. Wiedział, że za nim każda komnata poświęcona jest kolejnemu władcy. Wypełnione trofeami i łupami z zapomnianych dawno wojen sale ozdobione były obrazami i gobelinami, ilustrującymi całą historię każdego panowania.

A w samym środku pomieszczenia umieszczony był kamienny cokół, na którym spoczywały doczesne szczątki cesarza. Niektóre umieszczone były w kamiennych trumnach, inne w złotych sarkofagach. Czasami były to pokryte złotem kości, a czasami na cokole nie było niczego. Altdorf nie zawsze był stolicą Cesarstwa i wielu władców pochowano gdzie indziej. Ale każdy miał w pałacu swoją salę i przy każdym cokole, bez względu na to czy był pusty, czy nie, stał wartownik z gwardii cesarskiej. Gwardia była nie tylko ochroną obecnego cesarza, ale również wszystkich poprzednich.

Cała czwórka podążyła za Konradem, który wszedł do pierwszej sali poświęconej Luitpoldowi, ojcu Karla-Franza. Jego ciało spoczywało w wysadzanej drogimi kamieniami trumnie, na wieku której umieszczono podobiznę zmarłego. Oświetlała ją widmowa poświata Morrslieba, wpadająca przez umieszczoną w sklepieniu rozetę z witrażem. Obok cokołu stał wartownik w lśniącym mundurze. Wszystko wydawało się być jak zwykle - z tą tylko różnicą, że wartownik nie był człowiekiem…

W przeciwieństwie do wszystkich poza obrębem pałacu, strażnik na pewno nie był bezcielesnym duchem. Był, podobnie jak ci, którzy zaatakowali karczmę „Pod Szarym Gronostajem”, zwierzołakiem o byczym łbie z rogami i sterczącymi z pyska kłami.

Konrad miał go już zaatakować, gdy spostrzegł, że stwór sprawia wrażenie w równym stopniu martwego jak Luitpold. Bestia stała nie oddychając, nawet nie mrugając oczami, wydawała się tak samo pozbawiona życia jak posągi w zewnętrznym holu i jak wszyscy inni w Altdorfie.

W dzień i w nocy święte komnaty oświetlone były wonnymi świecami umieszczonymi w kinkietach na ścianach. W ich świetle było jednak coś dziwnego i Konrad zatrzymał się, aby obejrzeć jedną ze świec. Była zapalona, ale płomień się nie kołysał, z perfumowanego wosku nie unosił się żaden zapach, a światło nie dawało cienia. Zawahał się chwilę, a następnie przesunął dłonią przez płomień. Poczuł chłód, zupełnie jakby płomień był z lodu. Zadrżał i najpierw spróbował zdmuchnąć płomień, a potem ugasić go, zaciskając knot między kciukiem, a palcem wskazującym. Bez skutku. Cała piątka ruszyła dalej. Następna komnata okazała się podobna do pierwszej: trumna strzeżona przez zwierzołaka w mundurze gwardii cesarskiej, otoczona pamiątkami po cesarzu, ozdobiona wyobrażeniami przedstawiającymi sceny jego tryumfów i oświetlona niesamowitym blaskiem księżyca oraz widmowymi płomieniami świec.

Każde następne pomieszczenie było starsze od poprzedniego, ponieważ wybudowano je po śmierci cesarza, któremu było poświęcone. Tam, gdzie pozwalała na to przestrzeń zbudowano korytarze - niekiedy zakręcające pod kątem prostym, niekiedy prowadzące na inny poziom. Przechodzenie z jednej sali do drugiej, cofanie się o całe wieki w czasie, przypominało wędrówkę po labiryncie.

Wilk, który biegł kilka kroków za Konradem, zawołał nagle:

- Teraz umrzesz!

Konrad odruchowo odskoczył w bok i odwrócił się, wznosząc swój nowy miecz - ale okrzyk Wilka adresowany był do kogoś innego, jakiejś niewidzialnej istoty.

Najemnik machnął czarnym mieczem, przecinając klingą puste powietrze. A potem rzucił się do przodu, unosząc szybko tarczę, jakby zasłaniał się przed ciosem.

Konrad patrzył z niedowierzaniem, jak Wilk zostaje odrzucony do tyłu ciężarem bezcielesnego wroga i uderza w antyczną szafkę z bezcenną kolekcją porcelany, zmieniając ją w drobny pył. Potem Wilk ponownie rzucił się do ataku na przeciwnika, który był widoczny tylko dla niego i pchnął mieczem w pustkę.

Trzej pozostali towarzysze Konrada poszli dalej, podczas gdy on sam zatrzymał się w nadziei, że zdoła pomóc Wilkowi - ale nie był w stanie dostrzec wroga.

Wilk walczył z nieznanym przeciwnikiem z przeszłości. Była to więc jego prywatna walka. Konrad powinien iść dalej. Musiał iść dalej.

Odwrócił się i ruszył za magiem, krasnoludem i piratem przez kolejną salę, bezgłośnie krocząc po marmurowej podłodze.

Minutę później Ustnar padł ofiarą widmowego wroga z przeszłości. Mijał właśnie starożytny sarkofag, gdy nagle wykrzyknął krasnoludzkie przekleństwo bojowe i szeroko zamachnął się toporem, wbijając wzrok w coś, czego nikt inny nie był w stanie dostrzec. Broń wykonana dla niego przez Barrę czyniła spustoszenie w sanktuarium. Zwierzołak w mundurze gwardzisty nie był jego wrogiem, ale zamaszyste cięcie przecięło na pół pancerz i wartownika. Obie części osunęły się wolno na podłogę, ale nie wypłynęła z nich ani jedna kropla krwi.

Topór Ustnara w poszukiwaniu wroga, który zdawał się chować za materialnymi przedmiotami, raz za razem przecinał powietrze i wszystko, co znalazło się w jego zasięgu. Gobeliny szły w strzępy, płótno obrazów pękało, fragmenty antycznych zbroi rozlatywały się na boki, krucha kamienna trumna spadła z cokołu, na którym spoczywała od wieków i pękła, wysypując na podłogę kruche kości cesarza. Ustnar odrzucił kopniakiem czaszkę, wykrzykując kolejne straszliwe przekleństwo i rzucił się znowu na niewidzialnego wroga, niszcząc wszystko, co znajdowało się na jego drodze.

I tym razem Konrad niczego nie mógł dostrzec. Zdawał sobie jednak sprawę, że nic nie powinno go zatrzymywać, podążył więc dalej w głąb pałacu, przez sale z grobami i pamiątkami po cesarzach, którzy żyli i umarli piętnaście wieków temu. Odgłosy walki Ustnara wkrótce ucichły, jakby stłumione odległością - lub upływem czasu.

Czuł chłód, chłód jeszcze silniejszy niż wówczas, gdy mgła ogarniała jego ciało, ale po skórze spływały drażniące krople potu. Przez chwilę spoglądali na siebie z Litzenreichem i widać było, że mag również zastanawia się, kto następny ulegnie tajemnym mocom broniącym pałacu. Szli razem, rozdzielając się jedynie po to, by wyminąć kolejny cokół i strzegącego go zmutowanego strażnika, a Guido nie odstępował ich na krok.

- Proszę! - krzyknął błagalnym głosem Litzenreich, padając na kolana i wbijając wzrok w pustkę: w nic i we wszystko.

Ale nawet błagając, wyciągnął przed siebie różdżkę i szykował czar - celował w niewidzialne zagrożenie i lada chwila miał posłużyć się swą magiczną mocą, by zadać cios.

Nagle całą komnatę rozjaśniły smugi wielobarwnych błyskawic, wystrzelone przez niewidzialnego dla innych wroga i pomknęły w stronę Litzenreicha. Przy pomocy swej różdżki odtrącał je, jak szermierz parujący ciosy klingą. A potem z powrotem stanął na nogi, przechodząc do ataku i strugi energii wystrzeliły z jego różdżki.

Przebywanie w sąsiedztwie Litzenreicha było groźniejsze niż towarzystwo Ustnara, więc Konrad pozostawił maga, by dalej sam prowadził swój pojedynek. Razem z Guidem ruszyli do następnej sali umarłych, a potem do kolejnej i dalej. Każda komnata, przez którą przechodzili, była krokiem w przeszłość w ich wędrówce przez stulecia.

Aż wreszcie dotarli do ostatniego sanktuarium. Sali poświęconej samemu Sigmarowi.

Rozdział piętnasty

O Sigmarze Młotodzierżcy opowiadano więcej legend niż o jakimkolwiek innym cesarzu, a jednak poświęcona mu sala była niemal pusta. Sigmar założył Cesarstwo. Ściany sanktuarium pokryte były poświęconymi mu, licznymi fryzami, ale wszystkie obrazy i rzeźby wykonano długo po panowaniu Sigmara. Pierwszy cesarz żył dwa i pół tysiąca lat temu i nie wiedziano go od chwili, gdy wyruszył w swoją ostatnią podróż na Przełęcz Czarnego Ognia, aby oddać Ghalmaraz krasnoludom. W każdym razie nie widział go żaden przedstawiciel ludzkiej rasy. Na cokole, gdzie powinny spoczywać jego doczesne szczątki, leżała czarna, aksamitna poduszka, a na niej jedyna znana relikwia z okresu jego panowania. Była to rękojeść sztyletu, który Sigmar miał przy sobie w czasie bitwy na Przełęczy Czarnego Ognia.

Konrad zatrzymał się. Tutaj droga się kończyła, ponieważ ta komnata była ostatnia i znajdowały się w niej tylko jedne drzwi. Rozejrzał się wokoło, zdając sobie sprawę, że to, co go czeka, jest właśnie tutaj. Popatrzył do góry, widząc za witrażem zniekształconego Morrslieba. W każdej komnacie nekropolii księżyc tkwił dokładnie w tej samej pozycji. Normalnie przesuwał się przez nocne niebo o wiele szybciej. Ale dzisiejszej nocy zamarł nieruchomo. Czas rzeczywiście przestał istnieć. Czasu nie było - i czas był wszystkim.

Spojrzał na Guida, który odpowiedział mu spojrzeniem. Pirat zmarszczył brwi i podniósł dłoń do ust. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć i Konrad zobaczył, jak język pirata porusza się - i nagle uświadomił sobie, że to nie może być język. Brązowy, pokryty futrem…

Z ust Guida wyłoniła się głowa szczura!

Jeden policzek pirata napęczniał i pękł, a przez ciało przedarł się zakrwawiony pysk następnego szczura. Lewe oko zniknęło i z oczodołu wyłonił się trzeci gryzoń - jego ostre zęby wpiły się w gałkę oczną.

Całe ciało Guida trzęsło się i dygotało, a potem nagle rozpadło się na kawałki, gdy całe stado zakrwawionych szczurów wydobyło się z jego brzucha, piersi, ramion i nóg. Był pożerany od wewnątrz, a jego ludzki kształt podtrzymywał jedynie szkielet.

Konrad patrzył z przerażeniem, jak ubranie Guida i kordelas padają na ziemię. Piszcząca horda szczurów rozproszyła się po komnacie, znikając w dziurach w ścianach.

Rzeczywiście, była to skaveńska magia. Gwardia cesarska mogła stać się wyznawcami Slaanesha, ale to słudzy Rogatego Boga zwabili Konrada do samego centrum Pałacu Cesarskiego.

Trzymając mocno nowy miecz, Konrad przypomniał sobie, że spaczeń w klindze został zabrany szczuroludziom, którzy zaatakowali go na Wysokim Moście. Czy skaveni ci byli świadomą ofiarą, mającą zwabić go w górę Reiku? A gdy płynął do Altdorfu, właśnie skonstruowany przez skavenów Guido dopilnował, aby udało mu się uciec z pirackiego okrętu?

A teraz Konrad ponownie był sam, co często zdarzało się w jego życiu. Miał sucho w ustach, serce dudniło mu w piersi, dłonie miał suche.

Został wciągnięty w pułapkę. Jedyną drogą ucieczki była ta, którą przyszedł. Odwrócił się - i zobaczył pędzącego w jego stronę zdeformowanego stwora. Pojawił się i zniknął, jakby nigdy nie istniał.

Potwór miał przezroczyste ciało i był jednym z najbardziej prymitywnych mutantów, z jakimi Konrad się zetknął - kuśtykał niezgrabnie, miał pozlepiane szare futro, kły sterczące z psiego pyska i pazury na palcach nóg i łap. Uzbrojony był w zardzewiały miecz.

Bestia wydawała się znajoma, ale Konrad nie wiedział, skąd ją zna. Podniósł miecz i zadał szybki cios w kark mutanta, starając się ściąć mu głowę. Miecz przeszedł na wylot, nie napotykając żadnego oporu. Zjawa zaczęła się jednak rozpływać, ale natychmiast na jej miejsce pojawił się następny zwierzołak.

Ten z kolei był wielki, z odwróconą głową, ubrany w kawałki spatynowanej zbroi. Wymachiwał toporem wyrastającym z przegubu prawej ręki. Tego Konrad rozpoznał. Była to bestia, którą Konrad zabił w dniu zniszczenia jego wioski, obdarł ze skóry i przebrał w nią. Próbował zabić stwora ponownie, wbijając mu miecz w pierś, ale mutant już się rozwiewał i natychmiast pojawił się następny potwór - tym razem skaven.

W tej samej chwili Konrad przypomniał sobie, kiedy po raz pierwszy widział poprzednie monstrum. Był to zwierzołak, zabity przez niego, gdy atakował Elyssę. Wtedy, w czasie ich pierwszego spotkania, ocalił dziewczynie życie.

Ciął na odlew skavena, który również rozpłynął się w powietrzu, ustępując miejsca stworowi sprawiającemu wrażenie na wpół owada i na wpół człowieka. Miał ludzkie nogi i ciało mrówki z czterema górnymi kończynami, wyrastającymi z czarnego odwłoku. Podobnie jak całą reszta, insektoid był dawną ofiarą Konrada. Zabił stwora strzałą z łuku podczas ataku na wioskę. Kolejny duch, jak wszyscy dotychczasowi przeciwnicy. Odniósł wrażenie, że atakują go widma wszystkich zwierzołaków, jakie padły z jego ręki - za każdym razem, gdy zadawał cios, przeciwnik znikał, a na jego miejsce pojawiał się następny. Konrad czuł, że słabnie.

Gdy zmaterializowała się kolejna bestia - tym razem nad jego głową, spróbował unieść miecz, ale miał wrażenie, że broń jest zbyt ciężka. Tym razem jego przeciwnikiem okazał się jeden z latających stworów, na którego Konrad natknął się powracając z Wilkiem do zniszczonej wioski. Potwór był bardziej materialny niż poprzednie, ale mimo to miecz Konrada nie był w stanie go zranić. Podobnie jak w poprzednich przypadkach, klinga przeszła bez oporu przez pokrytą łuskami skórę i niematerialne ciało.

I nagle Konrad zauważył, że jego broń także staje się przezroczysta - podobnie jak jego ręka! Wydało mu się, że rękaw kurtki zniknął, zniknęła też skóra. Widział żyły, którymi płynęła krew, ścięgna do tej pory przykryte mięśniami. A potem rozwiały się również one, pozostawiając jedynie zbielałe kości, które także zniknęły, jakby pochłonęły je tysiąclecia.

Jego energia wysączała się przez miecz, przepływała w stwory, które usiłował zniszczyć. Zamiast tego - one go zabijały. Stawały się coraz silniejsze i bardziej materialne, a jego siły życiowe nikły. Konrad zdawał się ginąć, a jego ciało stawało się niewidzialne.

Cofnął się, nie chcąc posługiwać się mieczem, ponieważ zorientował się, w jaki sposób go osłabiano. Pył spaczeniowy pochodził od skavenów i właśnie spaczeń wysysał jego siły życiowe.

Kiedy jednak Konrad zaprzestał prób obrony, latający zwierzołak natarł gwałtowniej, tnąc mieczem. Broń przeszła przez ciało Konrada nie pozostawiając śladu, ale kradnąc część jego cielesności.

Wokół niego materializowało się coraz więcej ohydnych kształtów, cieni jego dawnych ofiar. Zginęły dawno temu, ale robiły wrażenie o wiele bardziej żywych niż Konrad. Teraz on należał do królestwa cieni. Gasł coraz szybciej, gdy tymczasem jego wrogowie wywrzaskiwali niemy okrzyk tryumfu, z każdą chwilą materializując się coraz bardziej. A jednocześnie, z każdą chwilą Konrad rozpływał się coraz bardziej.

Poczuł, że jest coraz silniej przyciskany do cokołu, na którym leżała jedyna relikwia Sigmara - mocniej i mocniej…

Wysunął do tyłu lewą rękę, próbując się oprzeć o postument i zobaczył, jak jego palce przenikając głęboko w kamień. Przesuwając rękę przez cokół, przez atłasową poduszkę, dotknął wreszcie szczątków sztyletu i nagle poczuł pod palcami antyczną rękojeść z kości słoniowej. Schwycił ją mocno i w tej samej chwili jego dłoń odzyskała kształt i barwę.

Konrad znowu zobaczył swoją dłoń - a także klingę noża. Metal sztyletu Sigmara, który zmienił się w rdzawy pył całe wieki temu, ponownie stał się widoczny - ostry i lśniący, jakby dopiero co został wykuty. Konrad poczuł ciepło płynące wzdłuż jego ramienia, które szybko traciło swoją przezroczystość.

Stopniowo znowu stawał się sobą, a nawet czymś więcej niż sobą. Fala energii ogarniała jego ciało, odtwarzając utraconą siłę. Poczuł się całkowicie wypoczęty i rzucił się na hordę wrogów. Zniszczył ich już raz i teraz musiał zrobić to raz jeszcze.

Teraz, zamiast pozbawiać go ducha, klinga ze spaczeniem dodawała Konradowi nowych sił. Miecz przecinał powietrze - i ohydne cielska - zabijając ożywieńców. Należeli do pomiotu Chaosu, z którym walczył na granicy Kislevu. I skoro hordy te odrodziły się w sercu Cesarstwa, musiał zwyciężyć je raz jeszcze. Ich zmutowane ciała zgniły dawno temu, ale teraz niszczył ich dusze, skazując je na wieczny niebyt.

Posługiwał się trzymanym w lewej dłoni ostrzem Sigmara, aby odpędzić od siebie hordę ożywieńców, tnąc ciała, które nie były już ciałami i które traciły materialność w takim samym tempie, w jakim powracały jego własne siły.

Miał też uczucie, jakby bronią władała jakaś zewnętrzna moc, jakby miał władzę nad prawą częścią swojego ciała, podczas gdy lewa znajdowała się pod wpływem jakiejś potężniejszej istoty. Czuł się jak kiedyś, w czasie bitwy z jaskiniowymi goblinami. Wiedział, że wtedy był prawdziwie nawiedzony, zmuszony do największego wyczynu potęgą duchowej mocy, która władała całą jego istotą.

„W każdym jest jakaś cząstka Sigmara - powiedziała mu Galea. - W tobie jest więcej Sigmara niż w kimkolwiek innym”.

Konrad ponownie był wybranym wojownikiem Sigmara, niszczącym najeźdźców, którzy ośmielili się napaść najstarszą świątynię bóstwa.

Natychmiast uświadomił sobie wszystko. To nie skaveni zwabili tu Konrada, chociaż tak im się wydawało. Był to duch Sigmara, który skierował Konrada do tego miejsca, do tego czasu.

Konrad otworzył swój umysł przed założycielem Cesarstwa, przed człowiekiem, który stał się bogiem.

Razem, jak jedna istota walcząca w jednym ciele, niszczyli pułki przeklętych, odrzucali je z powrotem w otchłań ciemności, która je spłodziła.

Tryskały rzeki niewidzialnej krwi, odpadały dziesiątki niematerialnych kończyn, pękały niewidzialne kości, rozpadały ciała. Wszystkie dotychczasowe lata krwawych walk Konrada skoncentrowały się w jednym gigantycznym paroksyzmie śmierci. Ponownie zabijał robactwo Chaosu, z którym zawsze walczył. Gobliny w świątyni krasnoludów i pogański wódz Kastring, bladzi jaskiniowcy pod Altdorfem i kapłan Slaanesha - Zuntermein, sierżant - zdrajca Taungar i banda skavenów, która zaatakowała ich na moście w Marienburgu.

Atakujący byli jedynie słabymi wcieleniami ich dawnych postaci, na zawsze skazanymi na wygnanie siłą miecza Konrada i wewnętrzną mocą świętego sztyletu Sigmara.

I nagle było już po bitwie. Wszyscy wrogowie zostali zniszczeni i Konrad znowu został sam. Duch Sigmara powrócił do świata, w którym obecnie przebywał, a Konrad czuł się zarazem wyczerpany i odrodzony.

Rozejrzał się wokoło i odniósł wrażenie, że nic się nie zmieniło. Gwardia cesarska wciąż stała na swoich miejscach, wciąż nieruchoma, wciąż pod postacią bykoludzi. Morrslieb rzucał swoje upiorne światło na mauzoleum, a płomienie świec tkwiły nieruchomo.

Konrad spojrzał na sztylet trzymany w lewej ręce, która ponownie do niego należała, i widział, jak ostrze powoli rozpływa się w nicość. Ze sztyletu Sigmara znowu została krucha, kościana rękojeść. Odłożył relikwię z powrotem na czarną, atłasową poduszkę. Aż nagle, poza szczątkami Guida na marmurowej posadzce, wszystko było tak jak w chwili, gdy wszedł do komnaty.

Jeżeli nie liczyć Srebrnego Oka…

* * *

- Konradzie - wysyczał skaven. - Czy masz zamiar spróbować zabić mnie jeszcze raz…?

Szczuroczłek stał w rogu komnaty, zupełnie jakby zmaterializował się z cieni. Wyglądał jak Srebrne Oko, miał te same znaki plemienne, tę samą skompletowaną z różnych kawałków zbroję, metalowe zęby, kawałek spaczenia zamiast lewego oka, miecz o zębatym ostrzu i trójkątną tarczę, na której widniał złoty herb, przedstawiający pięść w pancernej rękawicy i skrzyżowane strzały. Ale jego głos nie przypominał głosu Srebrnego Oka.

- Gaxar! - zawołał Konrad.

- A któż by inny?

Konrad podniósł miecz i rzucił się na skavena.

- Stać! - rozkazał Gaxar, unosząc swój miecz. - Stój! Jeden krok, a cesarz zginie!

Dopiero teraz Konrad spostrzegł, że przekształcony Szary Mag nie stoi sam w półmroku. Z jego prawej strony widniała ludzka postać, którą Konrad poznał z obrazów i monet. Był to Karl-Franz z domu Wilhelma Drugiego, cesarz we własnej postaci. Albo też sobowtór, którego Gaxar stworzył w swojej kryjówce w podziemiach Middenheimu.

- To nie cesarz - odparł Konrad, ale jednak stanął.

- Może i nie - przyznał Gaxar. - Ale jeżeli ten nie jest cesarzem, musi nim być tamten!

Wskazał w lewą stronę, a tam obok niego stał w mroku następny człowiek. Kolejny cesarz Karl-Franz.

Jeden z nich był prawdziwym imperatorem, ale który? A może obaj byli uzurpatorami stworzonymi za pośrednictwem nekromantycznych umiejętności Gaxara.

- Wiem, że potrafisz nadać umarłym pozory życia - rzekł Konrad. - Ale w jaki sposób ożywiłeś siebie?

- Dzięki mojemu lojalnemu członkowi straży przybocznej. Kiedy mnie zabiłeś, Fenbrod uczynił mi zaszczyt i zjadł moje wnętrzności - mózg, serce i wątrobę. Spożył to, co stanowiło kwintesencję mojej osoby, dzięki czemu mogłem odrodzić się w jego ciele.

- A Fenbrod? - Konrad nie znał wcześniej prawdziwego imienia Srebrnego Oka, ale też specjalnie go to nie obchodziło.

- W jego ciele istniało miejsce tylko dla jednego z nas. Uczynił tak, jak lojalny sługa zrobić powinien - poświęcił się dla mnie. Muszę przyznać, że to przyjemne uczucie, mieć znowu dwie łapy, chociaż brak oka jest niemiły.

- A więc zabijając cię, wyświadczyłem ci przysługę?

- Ha! - Gaxar zaśmiał się ochryple. - Teraz ja cię zabiję, Konradzie. Ale kiedy ty umrzesz, umrzesz na zawsze!

- A co z tarczą? - zapytał Konrad.

- Tarczą? - zdziwił się Gaxar.

- Skąd masz tę tarczę?

Gaxar przez chwilę spoglądał na trzymaną w ręku poobijaną pawęż.

- A skąd mam wiedzieć? - burknął. - Walczmy!

- Dlaczego?

- Dlaczego? Dlaczego! Ponieważ chcę cię zabić, Konradzie. Dlatego! Teraz dysponuję siłą Fenbroda, a także moimi magicznymi umiejętnościami. Mam zamiar cię zniszczyć. Zabicie mnie nikomu nie może ujść płazem - Gaxar ponownie zaniósł się swoim szczekającym śmiechem.

Być może wspomnienia strażnika zostały wymazane w chwili, gdy Szary Prorok zawładnął jego futrem i kośćmi, i dlatego Gaxar nic nie wiedział o tarczy. Ale musiał wiedzieć coś o Elyssie, ponieważ dziewczyna znajdowała się w podziemnej komnacie razem ze skaveńskim czarownikiem i przyglądała się jak krzyżowano Litzenreicha i Ustnara - a była tam razem z Czaszkolicym.

Konrad wzruszył ramionami i zrobił krok do tyłu.

- Nie masz odwagi walczyć? Nie chcesz ocalić swojego cesarza?

- Mojego cesarza? A dlaczego miałoby mnie obchodzić, co się z nim stanie?

- Zabiję go! Zabiję! - wrzasnął Gaxar i groźnie odwrócił się w stronę postaci z prawej strony. Zatrzymał się jednak nagle i odwrócił gwałtownie, mierząc klingą w drugą, identyczną sylwetkę. - Ci ludzie są tacy podstępni, tacy podstępni!

Bliźniacze postaci miały na sobie identyczne ubrania i stały bez ruchu. Chociaż nie przypominały posągów jak cesarscy gwardziści, stojący na posterunkach w całym pałacu, było oczywiste, że Gaxar rzucił na nie czar i nie są w stanie postępować zgodnie ze swoją wolną wolą. Ale tylko jeden z nich mógł ją kiedykolwiek posiadać. Drugi zawsze był wytworem Szarego Maga, przywiezionym przezeń z Middenheimu do stolicy.

Schwytany przez skavenów prawdziwy cesarz miał właśnie być zamieniony na swojego sobowtóra, marionetkę skavenów. Ta operacja niewątpliwie została zaplanowana na dzisiejszą noc. Gdyby Karla-Franza udało się zastąpić sługą Chaosu, trudno było sobie wyobrazić wszystkie koszmarne konsekwencje tego faktu.

- No, to go zabij - rzekł Konrad, udając całkowitą obojętność.

- Nie! - krzyknął Gaxar. - Ty go zabij! Wybieraj, Konradzie. Który z nich ma żyć, a który umrzeć? Jeden z nich jest prawdziwym Karlem-Franzem? Musisz wybrać, a potem zabić tego drugiego!

- A dlaczego ja?

- Ponieważ tak ci rozkazuję!

Przeszywające spojrzenie Gaxara zdawało się przewiercać przez oczy Konrada do jego mózgu. Próbował odwrócić wzrok, ale było za późno. Gaxar zahipnotyzował go i nagle poczuł, ze wolno posuwa się do przodu. Próbował się zatrzymać, ale na próżno. Jego prawa ręka zaczęła podnosić miecz, ale to nie on miał zadecydować, który Karl-Franz umrze. Gaxar zadba, by przeżył uzurpator, by na tronie zasiadła jego marionetka.

Ponad głową Gaxara znajdował się fryz przedstawiający koronację pierwszego cesarza. Zwrócił uwagę Konrada, ponieważ to nie Sigmar był na nim koronowany. Na tronie zasiadał skaven - Rogaty Szczur we własnej osobie…

A jeżeli zginie Karl-Franz, umrze ostatni ze spadkobierców Sigmara - zamordowany przez Konrada.

Konrad zrobił kolejny krok do przodu i klinga uniosła się jeszcze wyżej. Zbierając wszystkie zasoby energii, Konrad zdołał wymamrotać dwie sylaby:

- Sigmar - wyszeptał.

W oddali rozległ się odgłos, dudnienie przypominające odległą kanonadę. Być może piracki okręt zdołał przedrzeć się przez zaporę na Reiku i bombarduje Altdorf. Konrad poczuł, że ziemia drży i spojrzał w dół w samą porę, by zobaczyć, jak marmurowe płyty pod jego stopami pokrywają szczeliny i pęknięcia. Cały świat musiało ogarnąć zamieszanie wstrząsające fundamentami, na których wzniesiona była stolica Cesarstwa i pałac.

Idąc dalej, Konrad potknął się i niemal upadł. Może był to wynik trzęsienia ziemi, a może fakt, że hipnotyczna kontrola Gaxara zaczęła słabnąć. Sprzeciwiał się jeszcze bardziej, próbując odeprzeć wrogi wpływ skavena i skupił się na swoich własnych mocach umysłowych, których ukryte głębie dopiero niedawno odkrył.

- Sigmar - powiedział jeszcze raz, tym razem głośniej i słowo to dodało mu wystarczająco dużo sił, by krzyknąć: - Sigmar!

W oddali rozjarzył się gwałtowny, jaskrawy błysk, który przedarł się przez rozetę witraża i Konrad podniósł głowę w samą porę, aby zobaczyć podwójny zygzak rozcinającej niebo błyskawicy. Był tak jasny, że całkowicie przytłumił makabryczną poświatę Morrslieba.

Nad pałacem rozległ się grzmiący huk. Piorun musiał trafić w szczyt wierzy wybudowanej z granitowych bloków przywiezionych z Przełęczy Czarnego Ognia i cały wielki budynek zadygotał jeszcze raz. Tym razem zygzakowata szczelina przecięła ścianę.

Gaxar z niepokojem spojrzał w górę, uwalniając Konrada ze swoich nadnaturalnych pęt.

I nagle, bez ostrzeżenia, sufit pękł pod uderzeniem gigantycznego, kamiennego bloku..

Konrad odskoczył do tyłu, zaś Gaxar w bok, a potężny odłamek skalny spadł pomiędzy nimi, rozbryzgując kamienne okruchy po całej komnacie.

Pomieszczenie wypełniły chmury pyłu, ale nagle zapanowała cisza. Nie było widać ani cesarza, ani uzurpatora. A gdy kurz i kamienne okruchy opadły, Konrad zobaczył, co uderzyło w mauzoleum Sigmara. Była to kopia młota Ghalmaraza, która spadła z pałacowej wieży. Trzykrotnie większy od człowieka kamienny młot bojowy został strącony piorunem i spadł prosto na centralną salę tego skrzydła pałacu. W suficie widniała ogromna dziura, ale widać przez nią było jedynie niebo i gwiazdy. Morrslieb zniknął. Wszystkie świece paliły się normalnie i ich płomienie kołysały się pod wpływem wiatru, dmącego przez otwór w sklepieniu.

Na antycznym fryzie Sigmar wrócił na swoje prawowite miejsce na cesarskim tronie.

Konrad odwrócił się, słysząc jakiś dźwięk. Potężne uderzenie przewróciło gwardzistę stojącego w komnacie. Teraz jednak wstał i rzucił się na Konrada, wznosząc miecz do ciosu.

Czas ruszył znowu, serce gwardzisty zaczęło bić ponownie, ale było to serce mutanta. Wciąż pozostawał sługą przeklętych, czcicielem władcy rozkoszy.

Broń Konrada smagnęła gardło stwora, prawie odcinając mu głowę. Trysnęła krew, bestia wrzasnęła i umarła.

Obróciwszy się, Konrad zauważył, że jedna z dwóch postaci, które zostały magicznie zniewolone przez Gaxara, stoi wyprostowana i rozgląda się wokoło z całkowicie zdezorientowaną miną. Druga leżała zmiażdżona wielką granitową rzeźbą i była obecnie jedynie masą rozkładającego się mięsa. Legendarny młot Sigmara zabrał kolejną ofiarę. Uzurpator ponownie był tylko trupem.

Gaxar stał nieruchomo przez kilka sekund, jakby oszołomiony gwałtowną zmianą sytuacji. Konrad podbiegł i zasłonił Karla-Franza przed skavenem.

- Jestem… - powiedział z wahaniem cesarz. - Jestem… - Potrząsnął głową i zachwiał się lekko.

Nagle rozległ się odgłos wielu kroków, zmierzających w stronę sali. Do sali wpadło kilku gwardzistów. Kiedyś najbardziej lojalni słudzy cesarza, teraz nie mieli w sobie ani krzty człowieczeństwa. Z ich byczych pysków wyrwał się bojowy ryk.

Konrad zerknął w stronę Gaxara, ale nie miał już czasu, by zabić Szarego Maga - zabić go ponownie - zanim dosięgną go gwardziści. Zasłonił sobą cesarza. Musiał obronić Karla-Franza za każdą cenę. Taka była jego misja, dlatego Sigmar go tu sprowadził. Całe dotychczasowe życie stanowiło przygotowanie do tej właśnie chwili.

Walczył, a jego nowa klinga uderzała sztychem, by zabić następną ofiarę, a po chwili cięła na odlew, trafiając kolejną. W komnacie dźwięczała zderzająca się stal, rozlegały się krzyki umierających mutantów. Konrad zapamiętał się w walce, wykrzykując zawołanie bojowe równie głośno jak jego wrogowie, dający upust żądzy krwi. I umierali z przedśmiertnym wrzaskiem wśród przelewanej bezlitośnie ich nieludzkiej krwi.

W pomieszczeniu pojawiły się nowe postaci, ale to nie miało już żadnego znaczenia. Konrad i tak walczył z przeważającym wrogiem. Umrzeć mógł tylko raz i nieważne czy atakował go tuzin wrogów, czy setka.

Nagle zobaczył czarne ostrze przecinające powietrze i wiedział, że nie jest już sam. Wilk był razem z nim. Przewaga wroga zmniejszyła się o połowę i Konrad zaczął walczyć ze zdwojonym zapałem. Zapłonęła błyskawica i rozbłysk jaskrawego światła rozjaśnił salę. Litzenreich włączył się do walki.

We wnętrzu pałacu zadudniły pędzące kopyta. Konrad spojrzał w stronę następnej sali podejrzewając, że przybyły posiłki dla przeklętych. W tej samej chwili do komnaty wpadł konny rycerz - Templariusz Sigmara - a jego czerwona kopia przeszyła jednego z przeobrażonych gwardzistów.

Do sanktuarium Sigmara wjechali następni jeźdźcy, włączając się do walki. Była to kawaleria uwięziona w zastygłym czasie na dziedzińcu pałacu. Hełmy rycerzy zwieńczone były rogami - natomiast rogi ich przeciwników wyrastały bezpośrednio z czaszek.

Gaxar krył się w kącie komnaty, czekając na chwilę, w której mógłby rzucić się na Karla-Franza. Uznał jednak, że w tej chwili różnica sił jest zbyt wielka i obrócił się gwałtownie. Obok jego stóp w podłodze pojawił się otwór, wylot tunelu otwierającego się na jego magiczny rozkaz, i skaven ruszył w tę stronę, przygotowując się do ucieczki.

- Gaxar! - zawołał Konrad, a Szary Mag się zawahał.

Odwrócił się, a może raczej w taki sposób zareagowała zachowana w nim cząstka osobowości wojownika. Ciało Srebrnego Oka musiało zachować jego odruchy i nawyki. Wyzwania nie można było zignorować.

Skaven uśmiechnął się, odsłaniając metalowe zęby, i oblizał wargi. Konrad przypomniał sobie szorstki dotyk języka Srebrnego Oka, kiedy ten oblizywał jego krew, smakując spaczeń przepływający przez żyły. Gaxar - jeżeli to rzeczywiście Gaxar sprawował kontrolę nad szczurzym kształtem - podniósł zębaty miecz, zasłonił się tajemniczą tarczą i rzucił na Konrada.

Walczyli, wymieniając ciosy. Gaxar miał przewagę, ponieważ mógł chronić się za trójkątną tarczą. Ale to skaven się bronił, zdając sobie sprawę z tego, że znalazł się w pułapce. Nawet gdyby udało mu się pokonać Konrada, w zrujnowanej komnacie było wielu rycerzy, z którymi również musiałby walczyć. A oni nie atakowaliby w pojedynkę. Kilku rycerzy zsiadło z koni i zwartym szykiem otoczyło Cesarza. Konrad kątem oka dostrzegł Wilka i Litzenreicha obserwujących morderczy pojedynek. Żaden z nich nie pozwoliłby Szaremu Magowi ujść z życiem - chociaż Litzenreich pewnie mógłby pójść na jakąś ugodę, gdyby miał szansę zdobycia spaczenia.

Nowa klinga Konrada uderzała o zakrzywiony miecz Gaxara. Częściowo pochodziła od skavenów i nadeszła pora, aby posmakowała skaveńskiej krwi. Ostrze cięło przez brązowe futro - na kurz, który grubą warstwą pokrywał marmurową posadzkę, zaczęła kapać krew. Gaxar zawył z bólu, a Konrad ponownie zaatakował. Sztych miecza wbił się w pierś Gaxara, a potem ciął go przez prawą łapę. Jeszcze więcej krwi, nowe szczurze piski. Gaxar walczył jeszcze zacieklej, rzucając się do przodu, ułatwiając tym samym kontrataki. I znowu krew i piski.

Skaven walczył coraz rozpaczliwiej. Nagle cisnął tarczą w Konrada, obrócił się i rzucił w utworzony przez siebie tunel. Ale żaden skaven nie był w stanie biec szybciej niż człowiek i Konrad dopędził Szarego Maga, zanim tamtemu udało się uciec. Schwycił go za ogon i szarpnął do tyłu. Gaxar zawył, bardziej z wściekłości niż z bólu. Odwrócił się, odciął własny ogon, żeby się uwolnić, i popędził dalej. Na chwilę udało mu się zwiększyć dystans i niemal zdołał dotrzeć do dziury w ziemi, gdy Konrad wbił sztych miecza pomiędzy płyty zbroi, w grzbiet szczuroczłeka. Skaven zamarł na moment, a Konrad cofnął miecz. Gaxar odwrócił się wolno. Krew tryskała mu z rany w piersi i na grzbiecie.

Uniósł miecz, jakby chciał zadać cios, ale broń wypadła mu z łapy. Otworzył paszczę, ale nie wydobył się z niej żaden dźwięk. Upadł, umierając, zanim dotknął podłogi. W tej samej chwili zniknął czarny otwór, który skaven otworzył swoją magią.

Konrad opuścił wzrok na powalonego wroga. Uniósł miecz, przyglądając się krwi. Broń zalśniła w świetle świec i skaveńska posoka wyraźnie podkreślała różne warstwy metalu, lśniąc w rozmaitych odcieniach.

- To Gaxar - wyjaśnił Konrad Wilkowi i Litzenreichowi, ruchem głowy wskazując trupa skavena. Popatrzył na nich uważnie: - Ustnar? - zapytał.

- Nie żyje - odparł Wilk. Zgubił gdzieś hełm i na jego twarzy widać było świeże ślady cięć. Zbroję miał powgniataną i porysowaną, kilku fragmentów brakowało.

Litzenreich nie wyglądał lepiej. Odzież miał poszarpaną, część włosów na głowie i w brodzie sprawiała wrażenie spalonych, na twarzy widać było pęcherze i ślady poparzeń. Jego laska poczerniała od ognia, a straszliwy żar zmienił jej czubek w kawałek węgla drzewnego.

- Kim jesteście?

Cała trójka spojrzała w stronę cesarza, który przecisnął się między dwoma rycerzami.

- To Konrad - wyjaśnił Wilk. - To Litzenreich. A ja nazywam się… Wilk - zawahał się, ale nie podał prawdziwego nazwiska.

- Niewiele pamiętam z tego, co się wydarzyło - oznajmił Karl-Franz. - Ale zdaję sobie sprawę, że zawdzięczam wam życie - spojrzał na rozkładające się ciało sobowtóra, przygniecione kopią Rozbijacza Głów. - Jak sądzę, szczególnie tobie - dodał, zwracając się do Konrada. Mówił powoli, jakby w obcym języku. - Muszę odpocząć. Ale zostaniecie nagrodzeni, wszyscy. Nie zapomnę. Odwrócił się i został odprowadzony przez dwóch swoich Templariuszy.

- Zapomni - powiedział Wilk, przyglądając się cesarzowi opuszczającemu zrujnowaną komnatę. Wszyscy kawalerzyści wyszli, prowadząc konie - i pozostawiając za sobą martwych zwierzołaków.

Jedyną rzeczą, która pozostała nienaruszona, był kamienny cokół w samym środku rozległej sali, a także leżące na nim aksamitna poduszka i kościana rękojeść sztyletu Sigmara.

- Ocaliliśmy cesarza - powiedział ze zmęczeniem Konrad. - Ocaliliśmy Cesarstwo. Czy nie to właśnie powinniśmy zrobić?

- Doprawdy? Wiedziałem, że po coś tu przyszliśmy - Wilk się uśmiechnął. Otarł twarz grzbietem ręki, rozmazując pot i krew po swoich tatuażach. Trzymał w ręku ociekający krwią miecz.

Konrad ukląkł, aby obejrzeć trójkątną tarczę możliwie najdokładniej, nie dotykając jej. Była stara i poszczerbiona, ze śladami rdzy w miejscach, w których odpadła czarna farba. Złoty herb był jednak prawie nietknięty i wiernie powtarzał wzór na strzałach, łuku i kołczanie, które dawno temu dała mu Elyssa.

- Czy to tarcza elfa? - zapytał Konrad.

Wilk wzruszył ramionami, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie ma ochoty wspominać elfa, który go pokonał, a potem oszczędził mu życie.

Czy całe to uzbrojenie należało do prawdziwego ojca Elyssy, elfa? I gdzie Srebrne Oko zdobył tę tarczę?

Litzenreich oglądał ciało Gaxara, obchodząc je naokoło i stukając o podłogę swoją nadpaloną laską. Powiedział coś tak cicho, że Konrad nie dosłyszał słów, a potem dalej mruczał coś do siebie. Aż nagle, gdy otwór w podłodze otworzył się ponownie, Konrad uświadomił sobie, że mag rzuca czar.

W podłodze ziała czarna dziura, dokładnie w tym samym miejscu, co wlot do tunelu stworzony przez Gaxara. Litzenreich popatrzył w dół i Wilk przyłączył się do niego.

Konrad uświadomił sobie, że niemal nadszedł już świt. Cała noc została ukradziona przez Chaos.

W coraz silniejszym świetle Konrad dostrzegł stopnie prowadzące w dół od wyczarowanego przez Litzenreicha wejścia. Musiało to być jakieś tajne przejście pod pałacem.

- Czy powinniśmy tam wejść? - zapytał Litzenreich, wpatrując się w ciemną głębie.

Musiał wierzyć, że w dole gnieździ się więcej skavenów, a tam, gdzie zamieszkują zwierzołaki, powinien być i spaczeń - a spaczeń był źródłem magii.

Wilk skinął głową i Konrad zastanowił się, dlaczego jego towarzysz może mieć ochotę wejść w podmiejski labirynt. Może dlatego, że było to miejsce skażone Chaosem, a dla Wilka oznaczało to jeszcze więcej wrogów, z którymi mógłby walczyć.

Obydwaj towarzysze spojrzeli na Konrada. Wcale nie miał ochoty na powrót do zdradzieckich labiryntów pod Altdorfem, ale jednocześnie był pewien, że jeszcze raz musi zagłębić się w podziemny świat.

Wszak była tam Elyssa.

A także Czaszkolicy.

Konrad podniósł czarną tarczę, przełożył lewą rękę przez pętlę uchwytu i zacisnął w dłoni miecz. Tak jak w przypadku nowego miecza, odniósł wrażenie, że tarcza została wykonana dla niego.

Wilk wziął jedną z wielkich świec i ruszył do tunelu, Litzenreich zabrał drugą i przyłączył się do niego. Konrad również wyjął jedną z perfumowanych świec z kinkietu, a potem spojrzał w górę i zobaczył na nocnym niebie pierwsze ślady błękitu.

Zdając sobie sprawę, że może już nigdy nie zobaczy światła dziennego i nie powróci z podziemnego świata, Konrad po raz ostatni odetchnął powietrzem na powierzchni i ruszył za swoimi towarzyszami tam, gdzie wiedział, że prawdopodobnie znajdzie swój grób.

Rozdział szesnasty

Wykute w litej skale tunele były dokładnie takie, jak pod Middenheimem. Podobnie jak przejścia znajdujące się pod Miastem Białego Wilka, zapewne zostały wybudowane przez krasnoludy. Na długo przed pojawieniem się ludzi Stary Świat zamieszkany był przez krasnoludy - a przed nimi przez elfy. Krasnoludy wybudowały tunele na obszarze tego, co dzisiaj było Cesarstwem, łącząc wiele ze swoich miast i miasteczek. Ich porzucone siedziby zostały zajęte przez młodszą rasę ludzką, ale sieć przejść pozostała.

Ludzie zajęli miasta, ale tunele należały teraz do skavenów…

Wszystko było tak dobrze znane Konradowi: smród zmutowanych gryzoni wypełniających wąski tunel, w który zagłębiali się trzej ludzie. Szczuroludzie mogli wyczuć spaczeń, będący obecnie częścią Konrada, ale on również rozpoznawał je węchem.

Nienawidził skavenów bardziej niż jakichkolwiek innych stworów Chaosu. Jego nienawiść wywodziła się z czasów, kiedy był więziony przez Gaxara. Może wiązało się to z faktem, że skaveni tak bardzo przypominali ludzi, a jednocześnie tak diametralnie się od nich różnili. Byli inteligentni, dobrze zorganizowani, ale jednocześnie wydawali się niemal parodią ludzi i ich cech.

Wilk nienawidził każdego przejawu Chaosu z równą zajadłością. Dla niego skaveni nie byli ani lepsi, ani gorsi od dowolnego pomiotu z piekła rodem. Przypominali robactwo, które należało wytępić jak wszystkie inne mutanty. Natomiast stosunek Litzenreicha do skavenów był niejednoznaczny. Potrzebował ich, ponieważ to właśnie oni rafinowali spaczeń - a Litzenreich potrzebował go, aby prowadzić to, co nazywał swoimi „badaniami”.

Konrad był bardzo zdenerwowany wiedząc, że wszędzie naokoło są skaveni. Szedł z tyłu za towarzyszami i nie widział nic przed sobą, gdy zagłębiali się w labirynt ciemnych, wilgotnych korytarzy. Prowadził Wilk. Z każdym krokiem szli coraz dalej, ale czy rzeczywiście on był przewodnikiem?

Nie tylko skaveni mieszkali głęboko pod Altdorfem i używali tych tuneli. Bardzo często napotykali płonące latarnie, których nie potrzebowali skaveni. Jakie więc inne stwory żyły w tych głębinach? Kimkolwiek były, Konrad mniej się ich obawiał niż zdradzieckich szczuroludzi.

Czas mijał, znajdowali się coraz głębiej i Konrad zaczął się uspokajać. Czemu Gaxar był sam? Czy to możliwe, że pod Altdorfem nie było innych skavenów, że wszyscy opuścili miasto? Może jakieś inne istoty objęły w posiadanie ich nory i dlatego szczuroludzie nie zaatakowali.

W tej samej chwili jednak zaatakowali…

Nagle rozległy się przed nimi obrzydliwe piski skavenów i szczęk metalu o metal, gdy Wilk mieczem zaczął odpierać obrzydliwych napastników. Konrad próbował przejść do przodu, ale drogę zagradzał mu Litzenreich, który wcale nie miał ochoty zbliżać się do rejonu zagrożenia. Konrad przecisnął się obok niego do obszernej jaskini, która niespodziewanie otworzyła się przed nimi. Pieczara była niska, ale rozległa i oświetlało ją kilka latarni wiszących na ścianach. Konrad niemal wolał, by światła nie było, ponieważ wtedy nie widziałby zwartych szeregów dziesiątków skavenów, zapewne czekających cierpliwie, aż nieostrożni ludzie wyłonią się z ciemności.

Konrad przyłączył się do Wilka i razem walczyli przeciwko napływającej fali zmutowanych szczurów. Ich klingi cięły wrogów, powalając ich, rozcinając na pół. Wkrótce obaj byli obryzgani skaveńską posoką, ale na miejsce każdego zabitego stwora pojawiał się następny. Wszyscy przeciwnicy byli szczurzymi wojownikami wzrostu człowieka, uzbrojonymi jak zwykle w zębate miecze i włócznie z hakowatymi grotami. Ale gdy tracili broń, walczyli zębami i pazurami. Mimo swojej tarczy, Konrad wkrótce krwawił z wielu ran.

Zamiast utrzymywać pozycję w tunelu, z którego wyszli, Wilk ruszył do przodu, nacierając na szeregi skavenów, wycinając przejście wśród hordy wrogów. Po drugiej stronie jaskini widniał kolejny tunel i tam właśnie najemnik zdawał się kierować. Konrad ruszył za nim, walczyli ramię przy ramieniu. Ich klingi cięły i kłuły, gdy bronili jeden drugiego.

Litzenreich przeszukiwał zwłoki skavenów sprawdzając, czy któryś z nich ma przy sobie spaczeń, ale żaden z żyjących stworów go nie atakował. Skupiły całą swą uwagę na Konradzie i Wilku. Konrad przypuszczał, że mag ochrania się jakimś czarem. Teraz, kiedy odnalazł źródło spaczenia, nie potrzebował już sojuszników. Ale w tej samej chwili Litzenreich wstał, podniósł swoją laskę i jaskinię przecięła jaskrawa smuga światła. Jednego ze skavenów, który zamachnął się, by ciąć Konrada, nagle spowiły płomienie i stwór zawył przeraźliwie, paląc się żywcem. Mag zaczął przedzierać się przez jaskinię, zabijając każdego sakvena, który ośmielił się stanąć mu na drodze.

Wilk wycinał krwawy szlak wśród szczuroludzi, a jego miecz nie spoczywał ani przez chwilę. Walcząc, wykrzykiwał jedno ze swoich zwierzęcych zawołań bojowych i wreszcie razem z Konradem dotarł do drugiego krańca jaskini. Litzenreich przyłączył się do nich kilka sekund później. Wiele dziesiątków skavenów leżało martwych lub umierających, spalonych lub palących się, ale w pomieszczeniu było ich jeszcze bardzo dużo. A z tunelu, którym nadeszli trzej ludzie, wysypywały się nowe posiłki.

Horda skavenów zaatakowała z nowym zapałem. Wilk wepchnął swoich towarzyszy do tunelu za sobą, a następnie zajął pozycję u jego wlotu, blokując wejście własnym ciałem i mieczem.

- Idź! - krzyknął do Konrada, który ledwo go zrozumiał, ponieważ głos najemnika brzmiał bardzo dziwnie.

A wtedy zauważył twarz Wilka.

Zaczęła się zmieniać. Czoło cofnęło się, szczęki wysunęły i spłaszczyły, białe włosy na głowie i w brodzie pokryły całą twarz, a zaostrzone zęby wydłużyły się jak kły. Podobnie wyglądał, gdy gobliny wzięły go do niewoli, chociaż wtedy Konrad uznał, że zawodzi go wzrok.

A więc w taki sposób Wilk został skażony Chaosem.

Przybierał obraz zwierzęcia, którego nazwę nosił. Stawał się wilkołakiem…

Zmieniał się kształt jego ciała, nie tylko twarz. Pochylił się niżej, jego korpus rozciągnął się i zbroja pękła, gdy wilcze ciało wyrwało się z czarnego metalu.

- Idź!

Jego słowa były już całkowicie niezrozumiałe. Przypominały jedynie zwierzęcy ryk, ale Konrad wiedział, co muszą oznaczać.

Najemnik przemienił się w wielkiego, białego wilka. Nie miał już zbroi, a jedynie łańcuch na szyi - łańcuch, na którym trzymano Wilka w niewoli, i który nosił po to, aby przypominał mu, by nigdy więcej nie wpaść w ręce wroga. Czarny miecz leżał na ziemi. Wilki nie potrzebują broni. Ich potężne szczęki są w stanie błyskawicznie zmiażdżyć gardło skavena, a pazury rozpruć mu brzuch.

- Tędy - rozkazał Litzenreich.

Mag szybko ruszył w głąb drugiego tunelu. Konrad zawahał się, ale posłusznie podążył jego śladem. Tak jak w komnacie na górze, gdy Wilk został zmuszony do walki z niewidzialnym wrogiem, również teraz w niczym nie można mu było pomóc. Istota, która kiedyś była Wilkiem, nie potrzebowała ludzkiego wsparcia, by zniszczyć każdego skavena usiłującego ją wyminąć. Tunel dudnił wilczymi rykami i piskami gryzoni.

Minęli kilka skrzyżowań i początkowo Litzenreich wybierał kierunek bez wahania, ale po pewnym czasie zwolnił tempo marszu.

Odgłosy walki dźwięczały echem w labiryncie tuneli i teraz już słychać było okrzyki bólu nie tylko skavenów. Bojowe powarkiwania Wilka przerywane były teraz bolesnym wyciem. Stanął sam przeciwko ogromnej gromadzie nieprzyjaciół i jego klęska była nieunikniona. Bronił dostępu do tunelu, aby Konrad mógł iść dalej. Nie mógł więc upaść na duchu i zawieść towarzysza.

Szedł dalej, ale zatrzymał się Litzenreich.

- Idź dalej w tym kierunku - powiedział ledwo słyszalnym głosem.

- Co tam znajdę?

Czarownik pokręcił głową.

- Muszę wrócić - rzekł niemal szeptem.

W słabym świetle Konrad ujrzał jego twarz. Nagle postarzała się. Bardzo. Do tej pory Litzenreich sprawiał wrażenie mężczyzny w średnim wieku, ale teraz widać było po nim jego prawdziwy wiek. Okolona białą brodą twarz pokryta była głębokimi zmarszczkami, lewa ręka była wychudzona i poskręcana. Stał zgarbiony, zgięty niemal wpół i był najstarszym człowiekiem, jakiego Konrad kiedykolwiek widział.

- Już raz opuściłem Wilka - mówił dalej Litzenreich. Oddychał szybko, płytkimi haustami. - Wtedy, gdy groziła mu śmierć. Być może wyrównam rachunek, jeżeli umrzemy razem. A poza tym, razem może zdołamy powstrzymać skavenów nieco dłużej. Po to, abyś ty mógł iść dalej.

- Ale dlaczego? - zapytał Konrad. - Dokąd?

Sędziwy mag zdawał się nie słyszeć jego słów. Ruszył z powrotem tunelem, powracając do odgłosów bitwy. Jego przygarbiona postać zniknęła w mroku.

Litzenreich był starcem. Wilk bestią. I obaj mieli wkrótce zginąć po to, aby Konrad mógł pójść dalej ciągnącym się przed nim czarnym tunelem.

Stał chwilę bez ruchu. Nie chciał zagłębiać się w ciemność kryjącą niewiadomą. Jego skazani na zagładę towarzysze zdawali się lepiej od niego wiedzieć, dlaczego się tu znalazł i co go czeka.

Podjął decyzję. Zawrócił i pobiegł z powrotem. On i Wilk byli towarzyszami od tak dawna, że nie mógł go porzucić, a Litzenreich także stał się jego sojusznikiem. Przeżyją wspólnie albo razem zginą.

Pędził tunelami, kierując się dźwiękami rozpaczliwej walki i wreszcie dojrzał w tunelu przed sobą słabe światełko. Powietrze przesycone było ostrym odorem skaveńskiej krwi.

Gdy dotarł do jaskini, zatrzymał się i ogarnął spojrzeniem scenę rzezi. Całe stada skavenów leżały pokotem, ale nie mniejsza ich liczba walczyła dalej. Wilk znajdował się wśród nich, bardziej martwy niż żywy. Nie był już białym, lecz czerwonym wilkiem, ponieważ każdy skrawek jego sierści sklejała krew - i większa jej część musiała należeć do niego. Krwawił z setki ran, ale walczył. Jego szczęki zatrzaskiwały się, pazury szarpały. Mógł zginąć w każdej chwili, zalany falą nacierających z wrzaskiem skavenów.

Litzenreich również się tu znajdował. Stał koło wylotu tunelu, ale wrogowie znowu nie zwracali na niego uwagi, jakby nie przedstawiał żadnego niebezpieczeństwa.

Konrad zdawał sobie sprawę, że to ostateczna bitwa. Z podziemnej sali nie było już drogi odwrotu. Ale czyż można było lepiej zginąć niż z mieczem w dłoni, walcząc u boku towarzyszy przeciwko najbardziej znienawidzonemu wrogowi?

Ruszył do przodu, ale zatrzymał się, gdy Litzenreich odwrócił się gwałtownie i spojrzał na niego.

Mag skierował swoją laskę w stronę Konrada, dając mu znak, by się cofnął, a potem skierował ją ku górze i wystrzelił z niej biały zygzak błyskawicy. Chwilę później rozległ się ogłuszający trzask, odgłos pękających potężnych bloków skalnych i całe sklepienie jaskini się zapadło. Niezliczone tony głazów runęły w dół, miażdżąc wszystkich - skavenów, człowieka i tego, który kiedyś był człowiekiem.

Ani Litzenreich, ani Wilk nie mogli przeżyć tego kataklizmu.

Zginęli, aby Konrad mógł kontynuować swoje dzieło i nie pozostało mu nic innego, jak tylko zawrócić i ruszyć przed siebie.

Poszedł, zagłębiając się w mrok, na spotkanie z przeznaczeniem.

* * *

Minąwszy miejsce, w którym zawrócił Litzenreich, gdzie tunel rozdzielił się na dwa korytarze, Konrad intuicyjnie wybrał lewe odgałęzienie. Na następnym mrocznym skrzyżowaniu skręcił w prawo, znowu kierując się wewnętrznym przekonaniem, że musi iść w tym właśnie kierunku, chociaż wciąż nie orientował się, jaki będzie punkt docelowy. Miał niemal wrażenie, że widzi dalszą drogę - zupełnie jakby utracony dar przewidywania powrócił, by nim kierować.

Z zagadkową tarczą w jednej dłoni i nowym mieczem w drugiej, Konrad zanurzał się coraz bardziej w półmrok. Drogę oświetlały mu migoczące latarnie, których refleksy wabiły go coraz dalej i dalej.

Panowała całkowita cisza. Nie było dobiegającego z oddali szczęku broni, pełnych bólu przedśmiertnych wrzasków. Wyjście z jaskini zostało całkowicie zablokowane przez spadające bloki skalne i żadna horda gryzoni nie była w stanie go ścigać - przynajmniej chwilowo.

Ale ten podziemny świat był królestwem skavenów, które z całą pewnością znały każdy szlak w labiryncie pod cesarską stolica. Konrad domyślał się, że już niedługo pozostanie sam. Nasłuchiwał odgłosów zbliżania się wrogów.

Na razie jedynymi dźwiękami był odgłos jego butów stąpających po zimnej, kamiennej podłodze i tarczy ocierającej się od czasu do czasu o wilgotne ściany wąskiego korytarza. Puls Konrada zdążył już się uspokoić po zaciekłej walce w jaskini, ale wciąż czuł krew mknącą przez jego żyły. Wydawało mu się, że słyszy swoje dudniące serce i że dźwięk ten ostrzega wszystkich kryjących się przed nim wrogów.

Być może do szczuroludzi dołączyły już stada ich ohydnych sojuszników. Każdy stawiany przez niego krok zbliżał go do następnej zasadzki, każda mijająca sekunda mogła nieść groźbę ataku. Ale po jednym kroku następował drugi, a potem jeszcze jeden i wciąż nie było śladu skavenów. Konrad wchodził coraz głębiej w podziemia miasta, coraz bardziej oddalał się od powierzchni.

Momentami miał wrażenie, jakby nie panował nad swoim ciałem. Gdyby nawet chciał się zatrzymać i zawrócić, nie byłby w stanie tego zrobić. Znajdował się tu, gdzie skierowało go przeznaczenie, w obliczu tego, co miał dokonać, i musiał odegrać wyznaczoną mu rolę. Po to Wilk i Litzenreich oddali swoje życia.

Dotarł do następnego skrzyżowania, bez namysłu skręcił w lewo i zobaczył przed sobą odległe światło. Jego źródłem nie było jednak światło jednej z mijanych olejnych lamp. Jego natężenie nie ulegało zmianie i znajdowało się na poziomie ziemi, jakby sączyło się pod framugą drzwi.

Ruszył ostrożnie przed siebie. Rzeczywiście, bezpośrednio przed nim znajdowały się drzwi. Sprawiały wrażenie jakby zamykały wyjście z labiryntu tuneli, ponieważ padało zza nich dzienne światło. Ale przecież było to zupełnie niemożliwe - wszak znajdował się zbyt głęboko pod ziemią.

Konrad zatrzymał się przy końcu korytarza, na odległość klingi miecza od drewnianych drzwi. Sprawiały znajome wrażenie, zupełnie jakby powinien je rozpoznać. Serce ponownie zaczęło mu szybciej bić, a na rozgrzane ciało wystąpił zimny pot. Rozejrzał się wokoło, popatrzył przez ramię w nieprzeniknioną ciemność. W wąskim tunelu wciąż panowała całkowita cisza, a jednak czuł, że nie jest już sam. Coś znajdowało się przed nim, coś czekało również za drzwiami.

Coś albo ktoś.

Otwarcie drzwi było łatwą rzeczą, ale przerażała go myśl o tym, co może za nimi odnaleźć.

Otarł przedramieniem pot z czoła. Twarz miał lepką od krwi z jego własnych ran i wytoczonej z zabitych skavenów.

Konrad nie orientował się, jak długo stał w ciemności, z mieczem gotowym do zadania ciosu temu czemuś, co pojawi się przed nim, gdy otworzą się drzwi. Ale się nie otworzyły. Wiedział, że musi to zrobić sam.

Dotknął sztychem miecza drewnianą deskę, wyciągnął rękę, pchnął drzwi i jednym susem przeskoczył próg, natychmiast szykując się do obrony przed spodziewanym atakiem.

Tak jak oczekiwał, nie znalazł się na zewnątrz.

Był w środku… w środku karczmy Adolfa Brandenheimera!

Drzwi zatrzasnęły się za Konradem, więżąc go w przeszłości, w karczmie, gdzie pracował przez większą część życia.

Wszystko było złudzeniem, wizją przeszłości, która miała go spętać. Karczma spłonęła w dniu, gdy hordy Chaosu całkowicie zniszczyły wioskę.

W środku nie było ludzi, ale każdy szczegół stanowił idealną kopię detali oryginalnego budynku. Na palenisku płonął ogień, klepisko pokrywała słoma, stały prymitywne stoły i ławy, sufit czerniał od sadzy. Konrad zauważył, że przez okna widać kawałek wioski. Nad ogniem piekł się dzik, na stole, przed baryłkami z piwem, stały cynowe kufle. Można było odnieść wrażenie, że lada chwila Brandenheimer wrzaśnie na Konrada, aby obrócił rożen albo napełnił kufle.

Ale karczmarz nie żył już od dawna. Konrad widział, jak głową Brandenheimera posłużono się zamiast piłki w koszmarnym meczu, który triumfujące mutanty rozegrały po rzezi urządzonej w wiosce.

Nic tu nie było prawdziwe.

Uwagę Konrada zwróciło nagle coś, czego poprzednio nie było w karczmie. Wreszcie poruszył się, wolno zmierzając w stronę stołu, na którym leżał ów obcy przedmiot.

Było to owalne lusterko, którego ramka i rączka zrobione zostały ze srebra wysadzanego drogimi kamieniami.

Lusterko Elyssy.

W nim właśnie po raz pierwszy zobaczył własną twarz, ujrzał, że jego oczy różnią się od siebie barwą, i tak wiele innych szczegółów…

To również musiał być czar, ale nagle zorientował się, że zsuwa tarczę z lewego ramienia, kładzie ją na stole i podnosi lusterko. Nie miał ochoty spoglądać w jego taflę, ale nie mógł się przed tym powstrzymać. Przyglądał się swojemu odbiciu - brodatej, ochlapanej krwią twarzy - i przypomniał sobie, że już się takim widział - dokładnie takim.

Nagle wydało mu się, że jego twarz się rozpływa, zamieniona przez oblicze kogoś innego, kogoś o wiele młodszego, ale o oczach, z których również każde było innego koloru - jedno zielone, drugie złote.

I uświadomił sobie, że patrzy na siebie takiego, jakim był dawniej, widział swoją młodą twarz z dnia, kiedy po raz pierwszy popatrzył w lustro - dokładnie to samo lustro.

Poczuł za sobą czyjąś obecność i odwrócił się gwałtownie.

To był Czaszkolicy!

Siedział przy jednym ze stołów, popijając piwo z kufla.

- Napijesz się? - zaproponował, podsuwając Konradowi drugi kufel. - Wyglądasz jakby ci się przydał łyczek piwa.

Konrad skoczył do przodu, z zakrwawioną klingą wymierzoną w siedzącą postać. Czaszkolicy nawet nie drgnął. Jego blada postać była jak dawniej nienaturalnie chuda, na głowie przypominającej trupią nie było ani jednego włoska. Był ubrany w strój dworzanina - zieloną pelerynę, haftowaną bluzę, eleganckie spodnie i wyglansowane buty, ale nie widać było u jego boku rapiera z ozdobną gardą. Wszystko wskazywało na to, że jest bez broni.

Spojrzał na sztych miecza, znajdujący się kilka cali od jego torsu, i wypił łyk piwa.

- Nawet kiedy byłem człowiekiem, nie miałem serca - oznajmił, uśmiechając się ironicznie.

Nie było wątpliwości, co miał na myśli. Jego aluzja dotyczyła owego momentu, gdy Konrad trafił go strzałą w pierś - i nie wytoczył ani kropli krwi.

Konrad czekał od tak dawna na chwilę, gdy będzie miał szansę zabić Czaszkolicego. Ale jak można zgładzić nieśmiertelnego?

Do tej pory przypuszczał, że w czasie spotkania z Czaszkolicym będzie przerażony, ale zamiast lęku czuł ogromny spokój. Wiele bowiem zdarzyło się od chwili, gdy po raz pierwszy spotkał tę wychudzoną postać, która wyszła bez szwanku z piekła, w jakie zmienił się dwór Kastringów. Konrad później widział wiele dziwniejszych rzeczy i był świadkiem jeszcze bardziej niewiarygodnych zdarzeń.

Spoglądali na siebie. Nieludzkie spojrzenie oczu, w których nawet nie drgnęła powieka, wydało mu się dziwnie znajome. Zarówno tęczówki, jak i źrenice były czarne jak węgiel - dokładnie tak samo jak u Elyssy.

- Gdzie jest Elyssa? - zapytał Konrad. - Co z nią zrobiłeś? Jeżeli wyrządziłeś jej krzywdę…

- Nigdy nie skrzywdziłbym rodzonej córki.

- Twojej córki?

- Już ci mówiłem - kiedyś byłem człowiekiem. Dlaczegóż więc nie miałbym mieć córki?

- Ale… - Konrad potrząsnął głową. W głowie kłębił mu się w wir sprzecznych myśli i wspomnień, pomysłów i podejrzeń.

Doszedł już do wniosku, że wszystkie części jego życia były ze sobą związane, że wszyscy ludzie, z którymi się zetknął, są połączeni jakąś niewidzialną siecią, która więzi go w nieubłagany sposób. I to właśnie Czaszkolicy uplótł tę kunsztowną plątaninę nici, w które Konrad był zaplątany od tak dawna. Był pająkiem, wciągającym go do wnętrza swej śmiercionośnej pułapki, a tu znajdowało się jego gniazdo.

- Odłóż miecz, Konradzie - oznajmił Czaszkolicy. - Stal nie może mnie zabić, nawet jeżeli do metalu klingi domieszano pył spaczenia.

Konrad patrzył na widmową postać, która od tak dawna go prześladowała.

- Wiem wszystko - odparł Czaszkolicy, odpowiadając na nie zadane pytanie. - Napij się - dodał i jego kościste palce ponownie przesunęły kufel w stronę Konrada.

Konrad wciąż trzymał miecz wymierzony w swojego odwiecznego wroga, ale odłożył lustro na stół i ujął kufel lewą ręką. Podniósł naczynie do ust, powąchał napój, a potem spróbował

- Kim jesteś? - zapytał i wypił duży haust.

- Ojcem Elyssy.

- Kim jesteś? - powtórzył Konrad. - Jakiemu podłemu bóstwu Chaosu służysz? Kimkolwiek on jest, twój podstępny plan zawiódł. Karl-Franz żyje i wciąż jest cesarzem. Spisek skavenów się nie udał.

- Skaveni! - Czaszkolicy roześmiał się bez cienia wesołości w głosie. Wypił kolejny łyk piwa i ponownie spojrzał na Konrada. - Cesarz nie ma tu żadnego znaczenia, Konradzie. Ty natomiast jesteś o wiele ważniejszy dla przyszłości Cesarstwa. I dlatego musisz umrzeć. Dlatego już kilkakrotnie próbowałem spowodować twoją śmierć.

- Wioska? - rzekł Konrad.

- Została zniszczona, aby można było cię zabić. A potem kopalnia - Czaszkolicy wzruszył ramionami niemal ludzkim gestem. - I kilka innych przypadków. Jesteś bardzo odporny. Dlatego zostałeś sprowadzony właśnie tutaj, w podziemia Altdorfu, aby można cię było usunąć. Spisek przeciwko cesarzowi był jedynie podstępem, który miał doprowadzić do twojej zguby. Ale być może nie powinienem był powierzać skavenom dzieła twego zniszczenia.

Konrad pokręcił z niedowierzaniem głową, starając się zrozumieć to, co przed chwilą usłyszał. Był o wiele ważniejszy od cesarza?

- Pewnie by się im udało - dodał Czaszkolicy. - gdyby nie ci dwaj, mag i najemnik. Poświęcili się, abyś mógł przeżyć. Tylko ludzie dobrowolnie rezygnują ze swego życia, na rzecz swego pobratymca - znowu napił się piwa. - Niemal czuję się dumny, że należałem kiedyś do tego gatunku.

- Nigdy nie mógłbyś być jednym z mojego gatunku - rzucił wyzywająco Konrad.

- Ale nim byłem, zanim stałem się… - Czaszkolicy przerwał w pół zdania.

- Stałeś się kim? - zapytał Konrad.

W Czaszce wciąż jeszcze było widać wiele ludzkich cech. Nie można było dostrzec żadnych objawów mutacji i nie nosił symboli żadnego z bóstw Chaosu. Był jednym z przeklętych. Jego pan zapewne wynagrodził go umiejętnością przechodzenia przez ogień i przeżycia ran, które musiały dla każdej innej żywej istoty okazać się śmiertelne. Czaszkolicy musiał być nie jakimś zwyczajnym sługą, ale jednym z Szermierzy któregoś z wrogich bóstw.

- Czy masz zamiar mnie zabić? - zapytał Konrad, nie słysząc odpowiedzi na poprzednie pytanie.

- Gdybym chciał, mógłbym cię zabić w twojej wiosce - odparł Czaszkolicy - ale ja nie zabijam.

- Nie… Wysyłasz innych, żeby to zrobili.

Koścista postać podniosła kufel, w geście uznania dla szybkiej orientacji Konrada.

I nagle Konrad uświadomił sobie, któremu władcy Chaosu Czaszkolicy służy. Tylko jeden uczynił z podstępu i zdrady sztukę i manipulował każda inną istotą, dla własnej perwersyjnej przyjemności. Niekiedy znany był jako Zmieniający Drogi albo jako Wielki Spiskowiec; inni mówili o nim jako o Twórcy Losu albo Mistrzu Fortuny.

- Tzeentch! - syknął.

- Ty również mógłbyś służyć mojemu panu, Konradzie - oznajmił Czaszkolicy.

- Co?!

Konrad wciąż stał nad nieczłowiekiem, a jego nowa klinga mierzyła w pierś Szermierza.

- Masz do odegrania wielką rolę w przyszłości Cesarstwa i Starego Świata. Czemu nie miałbyś jej odegrać tak, aby przyniosła korzyść właśnie tobie? Wcale nie musimy być wrogami, jeżeli mamy szansę być sojusznikami, Konradzie.

- Co to za podstęp?

- Podstęp? Ja? - Czaszkolicy roześmiał się. Popatrzył obok Konrada na trójkątną tarczę. - Sądziłem, że cię to zainteresuje?

Konrad uważał dotąd, że tarcza należała kiedyś do elfa, który był prawdziwym ojcem Elyssy. Ale teraz wiedział, że Czaszkolicy mówi prawdę i istotnie jest ojcem dziewczyny. Mieli takie same oczy i właśnie po nim musiała odziedziczyć magiczny talent.

- Dlaczego powinno mnie to zainteresować? - zapytał Konrad.

- Herb. Taki sam jak na strzale, którą we mnie wypuściłeś. Dlatego dałem tę tarczę członkowi straży przybocznej Gaxara, abyś mógł ją zobaczyć i ruszyć w pościg.

- Ty mu ją dałeś? A skąd ją miałeś?

- Od twojego ojca.

- Co..?

Konrad wpił spojrzenie w czarne oczy Czaszkolicego. Całkowicie zdezorientowany, opuścił na chwilę wzrok i popatrzył na owalne lustro. Powinien był w jego tafli zobaczyć odbicie Czaszkolicego, ale zamiast tego, ujrzał inną postać siedzącą przy stole.

Elyssa!

Czaszkolicy zniknął. Na jego miejscu siedziała Elyssa. Być może nigdy go tu nie było i to dziewczyna przybrała postać swojego ojca - albo może Szermierz Tzeentcha teraz ukrywał się, udając swoją córkę.

Czarne włosy dziewczyny sięgały pasa. Miała na sobie białą, wełnianą suknię bez żadnych ozdób. Postarzała się od chwili, gdy Konrad ją poznał i teraz patrzyła na niego ze złośliwym rozbawieniem. Było to spojrzenie, które już widział i przypomniał sobie, iż jego dar przewidywania dawno temu przepowiedział mu, że Elyssa się zmieni i pewnego dnia stanie się przyczyną jego śmierci.

Teraz właśnie nastąpił ów dzień.

Spoglądali na siebie i widział swoje odbicie w jej czarnych oczach.

- Dałam ci imię - powiedziała. - Dałam ci wszystko. Uczyniłam cię, Konradzie.

- A ja cię kochałem - odparł.

Elyssa była stworem Chaosu. Zapewne zawsze nim była i być może rzeczywiście Chaos można było zwalczyć jedynie Chaosem.

Jeszcze mocniej zacisnął dłoń na rękojeści miecza.

„To już nie Elyssa - powiedział sobie. - To nie dziewczyna, którą kochałem, którą wciąż kocham”.

Zatoczył łuk mieczem, mierząc klingą w jej kark i zamknął oczy na moment przed tym, jak metal przeciął ciało dziewczyny, odrąbując jej głowę.

- Jeszcze się spotkamy, Konradzie - rozległy się ciche słowa. Konrad nie wiedział, czy rzeczywiście je słyszał, czy też ów głos, który mógł należeć zarówno do Elyssy, jak i do Czaszkolicego, zabrzmiał jedynie w jego wyobraźni.

Patrzył na leżącą na podłodze odciętą głowę, starając się nie zwracać uwagi na krew mieszającą się z kurzem. Oczy Elyssy były otwarte i wydawały się spoglądać prosto na niego, ale nie było w nich nienawiści. Sprawiała wrażenie znowu młodej, rysy jej twarzy były pełne spokoju i pogody. Może ta śmierć była ocaleniem, zbawieniem jej duszy.

Konrad zamknął na chwilę powieki i odmówił w myśli modlitwę. Przypomniał sobie coś jeszcze z tego ważnego dnia sprzed pięciu lat - przyszłe wspomnienie tego właśnie wydarzenia. Wtedy wyobraził sobie Elyssę martwą.

Konradowi udało się dotrzeć tak daleko jedynie dzięki mocy zawartej w jego nowym mieczu, ale spaczeń nie wystarczał, by zabić Szermierza Chaosu.

I chociaż Elyssa być może umarła, ten los na pewno nie spotkał Czaszkolicego.

Obraz karczmy zaczął się rozpływać. Miraż się kończył. Ściany, podłoga i sklepienie z powrotem stawały się częścią podziemnej jaskini.

Konrad podniósł trójkątną tarczę, nasunął ją na lewe ramię i zacisnął w dłoni miecz. Czuł, jakby stanowiła część jego osoby, podobnie jak łuk i strzały, które otrzymał od Elyssy. Wszystkie te przedmioty należały dawniej do elfa… I czy rzeczywiście elf był jego ojcem?

Czaszkolicy wcale nie miał powodu, żeby powiedzieć mu prawdę, kłamstwo leżało w jego naturze.

Gdy ułuda zniknęła, Konrad uświadomił sobie, że przezwyciężył przeznaczenie, które skazało go na śmierć.

Zginęła Elyssa. Jej obcięta głowa i martwe ciało leżały na podłodze tunelu. Jedyne dowody podstępu Czaszkolicego.

Nie istniało więc coś takiego jak przeznaczenie. Los Konrada zależał wyłącznie od niego samego, od jego umysłu i dłoni.

Spojrzał przed siebie i ujrzał niezliczone pary czerwonych ślepi patrzące na niego z mroku.

Był panem swojego życia i nic nie było mu z góry przeznaczone - ale miał jeszcze wiele bitew do stoczenia, przeciwników do zabicia, podbojów do dokonania.

Konrad ucałował jelec swego miecza, podniósł broń w milczącym salucie dla Sigmara, a potem ruszył przed siebie tunelem w gąszcz czekających wrogów.

Jego klinga spadała na ich zwierzęce ciała.

Tarcza, która być może stanowiła własność jego ojca, odbijała śmiercionośne ciosy.

Konrad przebijał się przez ohydne hordy Chaosu, kierując się przed siebie, w bój, na spotkanie światła.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
David Ferring Konrad 03 Ostrze
Ferring David Trylogia Konrad 03 Ostrze
David Ferring Konrad 02 Zrodzony z cienia
David Ferring Konrad 02 Zrodzony z cienia
David Ferring Konrad 01 Konrad
David Ferring Konrad 01 Konrad
Ferring David Trylogia Konrad 01 Konrad
Ferring David Trylogia Konrad t 1 Konrad
David Ferring Cykl Konrad (2) Zrodzony z cienia
Ferring David Trylogia Konrad 01 Konrad
Ferring David Trylogia Konrad 02 Zrodzony z cienia
79 Nw 03 Ostrzenie dlut
Gemmell, David [Drenai Saga 03] Waylander [rtf](1)
Peter David Modern Arthur 03 Fall of Knight
Gemmell David Saga Drenajów 03 Waylander 2
Wingrove David Chung Kuo 03 Biała Góra 01 Na Moście Ch in
David L Robbins Endworld 03 Twin Cities Run
Robbins David Cień zagłady 03 Pomścić bliźniacze miasta
Ostrzeżenie 2 03 2014 20 14(1)

więcej podobnych podstron