David Ferring
Zrodzony z cienia
Stanisław Belina
Tom II trylogii Konrad
Tytuł oryginału: Shadowbreed
1998 Wydawnictwo MAG
Rozdział pierwszy
Sigmar stał, niczym samotna skała, pośród zielonego morza goblinich łbów. Wywijał
ogromnym bojowym młotem. Każdy cios rozgniatał na krwawą miazgę kolejną głowę. Ale
gobliny wciąż nadchodziły — tylko po to, by paść ofiarą świętego oręża krasnoludów.
Krasnoludy nazwały ten legendarny młot Ghalmarazem — Rozbija-czem Czaszek. Tamtego
dnia w pełni dowiódł prawdziwości swego imienia. Raz za razem opadał w dół — przy
każdym uderzeniu ginął kolejny z obrzydliwych wrogów.
Przeznaczenie chciało, aby dzień ten okazał się punktem zwrotnym historii, dniem, w którym
Sigmar, wódz Unberogenów, przywódca ośmiu zjednoczonych ludzkich plemion, stanie się
znany jako Młot na Gobliny — Sigmar Młotodzierżca. W dniu tym położono podwaliny pod
mury Imperium. Był to też dzień, w którym gobliny, orki i wszyscy ich bezbożni sojusznicy
zostali wypędzeni ze znanego świata.
Gobliny były odwiecznymi wrogami krasnoludów. Rasy te długo i zaciekle walczyły o
panowanie nad ziemiami położonymi między Morzem Szponów a Górami Krańca Świata.
Wydawało się, że gobliny, dzięki liczebnej przewadze, zatriumfują. Po wiekach walk
krasnoludy zo-stały zepchnięte do swojej górskiej ojczyzny. Wycofywały się przez Przełęcz
Czarnego Ognia — odwrót miało osłaniać kilkuset walecznych ochotników. Wydawało się,
że ta decyzja jest ostatnią nadzieją narodu krasnoludów, choć tylna straż żadnej nadziei na
ocalenie mieć nie mogła. Przeznaczeniem ariergardy było umrzeć, składając życie w ofierze
dla ratowania reszty ludu.
Ale armie goblinów nie zmiażdżyły stawiających im czoło bohaterów — zamiast tego same
zostały unicestwione. Zablokowane pomiędzy krasnoludami a ich nowymi sprzymierzeńcami
— młodą rasą znaną jako ludzie — zielone potwory zostały zmasakrowane, ich poskręcane
ciała zasiały całą przełęcz cuchnącym dywanem ciał, ich cuchnąca krew na zawsze splamiła
okoliczne skały.
To właśnie Sigmar poprowadził swoje oddziały do zwycięskiej walki przeciwko wspólnemu
wrogowi. Gdy nacierał przez zwarte szeregi goblinów, jego potężny młot zbierał krwawe
żniwo...
* * *
Ostrze broni zataczało szerokie łuki. Po każdym ciosie padała następna ofiara, wijąc się w
męczarniach. Mózgi wypływały ze zdruzgotanych, zielonych czaszek...
Czuł się niezwyciężony. Nowa siła wypełniała jego ciało, duch nasycał się jakąś ogromną
mocą, która wydawała się zawsze w nim tkwić, choć objawiła się dopiero teraz.
Gobliny wrzeszczały z bólu i usiłowały umknąć przed razami bezlitosnego topora. Bały się
nie tylko ostrza. Próbowały również uciec przed gwałtowną ulewą światła, które nagle
rozjaśniło ich podziemne leże — zasłaniały oczy przed błyskiem gromu, wypełniającego ich
mroczne króle-stwo.
Konrad rozchylił wargi, wyszczerzając zęby w dzikim grymasie. Czuł przepływającą przez
ciało żądze krwi, taką samą, jaka rozpalała jego prymitywnych pradziadów. Czuł także, że
nie jest sam. Niezliczone pokolenia przodków przynaglały, zmuszały do walki — stał się już
tylko widzem czynionej przez siebie masakry. Miał wrażenie, jakby jego własne ramiona
należały do kogo innego, a toporem kierowała obca siła.
To była jego noc, a zabijanie piekielnych goblinów — jego misja. Zadawał ciosy odruchowo.
Całe ciało stało się maszyną zniszczenia, wyzutą z jakichkolwiek myśli. Potrzebował jedynie
wyczucia i szybkich reakcji.
Zwłoki niezliczonych wrogów leżały porozrzucane na podłodze starożytnej świątyni
krasnoludów, a ich krew płynęła obfitą strugą. Jak w rzeźni.
I nagle okazało się, że zabrakło przeciwników. Leżeli zmasakrowani — martwi lub
umierający. Wszyscy, którym udało się przeżyć, wymknęli się w mrok. Konrad wreszcie
przestał zabijać. Pozwolił rannym cierpieć, dał śmierci możliwość ogarnięcia ich dusz. Niech
umierają powoli, czując ból.
Dysząc ciężko, oparł się na toporzysku i spojrzał na uczynioną przez siebie jatkę. Grymas
morderczej furii przemienił się w pełen zadowolenia uśmiech. Otarł lepką posokę,
pokrywającą twarz. Nie była to jego krew, a martwi nie będą jej już potrzebowali.
Powoli wychodził z morderczego transu. Spojrzał na źródło światła, które, rozjaśniając w
pewnym momencie jaskinie, ocaliło mu życie. Stało się to akurat wtedy, gdy pośród
sprzyjających goblinom ciemności podziemnego świata począł tracić siły.
Zdawał sobie sprawę, że owa przemiana nocy w dzień musiała być dziełem Anvili. Kurz w
dalszym ciągu unosił się z kamieni, które spadły ze sklepienia, po raz pierwszy od tysiącleci
wpuszczając światło do świątyni.
Konrad ruszył w stronę cierpiącego Wilka.
Konrad, Wilk i Anvila przybyli w te góry w poszukiwaniu zaginionej świątyni krasnoludów,
gdzie miała spoczywać ukryta fortuna w złocie i kosztownościach. Zamiast tego znaleźli
twierdzę goblinów — czy raczej to gobliny ich znalazły.
Rozdzielili się na czas poszukiwań. Wilk został schwytany i właśnie miano go złożyć w
ofierze, gdy pojawił się Konrad. Teraz Wilk wisiał, powieszony za przeguby, nagi, pokryty
krwią — własną, ludzką — czerwoną, a nie zieloną.
Konrad, idąc w kierunku towarzysza, uświadomił sobie nagle, że Wilk wygląda jakoś inaczej.
Jego ciało było jakby zniekształcone, a kończyny — zdeformowane. Być może dlatego, że
wciąż zwijał się z bólu, ale jego wytatuowana twarz również wyglądała niezwykle, zupełnie
jakby miał wykręconą szczękę. I chociaż skórę pokrywała mu skorupa krwi, przebijał spod
niej gęsty, zbity zarost. Wilk przypominał pierwotne zwierzę. Konrad czuł, że sam też staje
się podobną istotą...
Wilk spoglądał dziwnie, jakby nie poznawał Konrada i w dalszym ciągu obawiał się, że
będzie torturowany, a w końcu złożony w ofierze.
— Czy nie słyszałeś, co ci rozkazałem? — zdołał zapytać słabym głosem. — Miałeś zabić
mnie, a nie jego — splunął w stronę ciała czarownika-kapłana goblinów. Zabarwiona krwią
ślina wylądowała na pokrytej rytualnymi szramami zielonej twarzy.
Wilk wydał ten rozkaz, gdy Konrad wszedł do ukrytej jaskini, i gdy zobaczyli się z oddali w
świetle płonącej pochodni. Konrad wykorzystał jedyną pozostała mu strzałę, aby zastrzelić
szamana goblinów, torturującego bezbronną ludzką ofiarę.
— Nie można mieć zaufania do łuku, to chłopska broń — odpowiedział Konrad, powtarzając
opinię wyrażoną przez Wilka w dniu ich pierwszego spotkania.
Oparł pokryty krwią młot o ścianę i sięgnął po nóż. A potem zatrzymał się, patrząc na broń,
którą gromił wrogów. Przecież używał topora, a nie młota. Dlaczego więc pomyślał, że
odstawia młot?
W głowie wciąż dudniły mu odgłosy walki i koszmarne wrzaski nieprzyjaciół. Słyszał też
łoskot eksplozji i dudnienie spadających skał. Przesunął dłonią po twarzy, ścierając
zalewający oczy strumyk krwi. To była jego własna krew. Raniono go kilkakrotnie i krwawił
obficie z ran, ale właściwie tego nie zauważał. Takie obrażenia zdawały mu się niczym.
Za pomocą krisa przeciął liny, którymi przywiązano Wilka do ściany świątyni. Gdy pękło
ostatnie włókno sznura, ostrze noża rozsypało się na kawałki. Tę broń o falistej klindze
Konrad posiadał przez połowę życia — wielokrotnie ocaliła go od śmierci. Spojrzał na
kościaną rękojeść, a potem upuścił ją na ziemię.
— Sądziłem, że masz zamiar poderżnąć sobie gardło, zanim cię wezmą do niewoli —
powiedział. Wilk kiedyś przysiągł, że nie da się wziąć żywcem.
Gdy ściągał przyjaciela na ziemię, Wilk skrzywił się, odsłaniając szpiczaste zęby.
— Postanowiłem raczej poderżnąć parę ich gardeł — wychrypiał.
Chwilę później usłyszeli zbliżający się odgłos ciężkich kroków. Spojrzeli na drugi koniec
jaskini — w stronę ciemnych tuneli, do których umknęły ocalałe stwory.
Konrad jedną ręką podtrzymywał Wilka, a drugą sięgnął po zakrwawiony topór. Stali z
Anvilą ramię przy ramieniu, czekając aż wrogowie wyłonią się z czarnych korytarzy.
Stąpanie zbliżało się, stawało coraz groźniejsze, dudniąc echem w złowieszczej ciszy.
Musiała się tam znajdować cała armia goblinów — tym razem wędrowcy nie mieli żadnych
szans.
— Gdzie są te wszystkie skarby? — spytała Anvila.
Kobieta-krasnolud stała w wyjściu z jednego z tuneli i rozglądała się po nagich ścianach
wysoko sklepionej świątyni, nie zwracając uwagi na martwe i umierające gobliny.
Wreszcie zapadła cisza. Ustały jęki umierających. Wszystkie zielone bestie nie żyły — albo
były zbyt słabe, by prosić o pomoc. Zresztą wkrótce również i te dogorywające staną się
martwe.
Konrad spojrzał na leżącego, nieprzytomnego Wilka. Jego rany w końcu się zagoją i o tej
przygodzie będą przypominać jedynie nowe szramy.
Zmiany, które Konrad zaobserwował w Wilku, musiały wynikać z doznanych cierpień. Albo
też zmysły samego Konrada uległy zaburzeniu pod wpływem bitewnego szału. Jak inaczej
bowiem można wytłumaczyć złudzenie, że walczył młotem, a nie toporem?
Obserwował mroczne tunele, obawiając się, że hordy obrzydliwych goblinów lada chwila
powrócą. Światło trzymało je na dystans, ale jak prędko przezwyciężą strach, jak prędko
uświadomią sobie ilu naprawdę jest wrogów?
Gdy Konrad zagłębił się w podziemny labirynt, poszukując Wilka i tych, którzy go pojmali,
Anvila pozostała na powierzchni. Przy pomocy swych technicznych umiejętności sprowadziła
w mroki podziemi światło dnia. Jasność.
— Krasnoludy oświetlały swoje świątynie układem soczewek, przenoszących z powierzchni
ziemi światło słoneczne — wyjaśniła Anvila — Na górze znalazłam soczewkę, ale była
zasypana tonami skał. Wysadziłam je prochem.
— Mówiłem ci, że ona jest sprytna — mruknął Wilk, który na chwilę odzyskał świadomość,
po czym stracił przytomność.
Konrad zazdrościł mu stanu nieświadomości — sam marzył o śnie. Ale nie wolno mu
odpoczywać, póki nie wydostaną się ze świątyni. Obserwował, jak Anvila bada otoczenie.
Nie mogła przecież poszukiwać skarbu, na który liczył Wilk. Jeżeli w ogóle kiedyś były tu
jakieś pozostawione przez krasnoludy kosztowności, dawno już zostały znalezione przez
go-bliny.
Anvila oglądała kamienie i rzeźby, badała kolumny przy wejściach do korytarzy
odchodzących ze środkowej części świątyni. Przesuwała palcem po śladach niektórych
runów, próbując odczytać, co napisali przed wiekami jej praojcowie.
Komnata musiała być wykuta w litej skale, a jej podłogę i ściany wyłożono potężnymi,
kamiennymi blokami. Dolna część pomieszczenia była okrągła, zaś ściany wyginały się
łukowato ku górze, tworząc potężną kopułę o ponad trzydziestometrowej wysokości.
— Kiedyś była tu świątynia krasnoludów — oświadczyła po powrocie Anvila — a teraz
gobliny odprawiają w niej swe ohydne rytuały. Musieliście je zastać w trakcie odprawiania
jakiejś ceremonii, związanej z ostatnim dniem wiosny — uklękła przy Wilku i popatrzyła na
miejsce, do którego był przywiązany.
— Czy jutro jest pierwszy dzień lata? — zapytał łagodnie Konrad.
Właśnie podczas pierwszego dnia lata odmieniło się jego życie.
Dokładnie pięć lat temu jego rodzinna wieś została całkowicie zniszczona. Konrad był
jedynym, który ocalał.
Potrząsnął głową i zacisnął mocno powieki, starając się odgonić napływające wspomnienia
— przede wszystkim wyobrażenia o tym, co musiało dziać się wtedy z Elyssą.
Krew, która oblepiała kończyny i tors Konrada, obrzydliwie śmierdziała. Teraz, kiedy Anvila
była już przy Wilku, Konrad mógł w ruinach świątyni poszukać wody do umycia się.
W ostatnich latach zabił wiele goblinów, ale żaden z nich nie był tak odmieniony, jak te
napotkane tutaj. Życie pod ziemią musiało przyczynić się do zmiany ich wyglądu, uczynić je
mniejszymi i bardziej zgarbionymi, sprawić, że ich skóra stała się bledsza, a oczy większe.
W przeciwieństwie do wielu zwierzołaków, których krew paliła jak kwas, posoka goblinów
była stosunkowo niegroźna, ale należało jak najszybciej pozbyć się jej śladów z poranionego
ciała.
Konrad nie znalazł wody w obrębie świątyni, ale za to odszukał miecz, zagubiony w czasie
walki. Odwracając się w stronę Wilka i Anvili, spojrzał do góry, na wielki szklany krąg,
wbudowany w kamienną ścianę. Wyglądał jakby składał się z pierścieni o różnych wymiarach
i grubości.
Już odwracał głowę, gdy dostrzegł w soczewce jakiś ruch. Patrzył dalej, obserwując, jak
widoczny w niej kształt staje się coraz wyraźniejszy. Wreszcie ujrzał jeźdźca, człowieka na
wierzchowcu, człowieka, którego nie mógł nie rozpoznać — wojownik ze spiżu!
Konrad nie wierzył własnym oczom. Minęło pięć lat od dnia, w którym razem z Elyssą
widzieli, jak rycerz ze spiżu przejeżdża przez ich skazaną na zagładę wioskę — milcząca
postać, sprawiająca wrażenie jakiejś nadnaturalnej istoty.
A gdy w dniu spotkania z Wilkiem, Konrad opisał mu jeźdźca, który zjawił się w przededniu
zniszczenia wioski, ten odpowiedział, że jest to jego brat, brat bliźniak...
Konrad wciąż dokładnie pamiętał słowa Wilka: „On jest bardziej niż martwy...”
Od tej pory Wilk nie wspominał już swojego brata i Konrad nie myślał więcej o wojowniku
ze spiżu. Nie sądził, że kiedykolwiek jeszcze go spotka.
Czy jeździec rzeczywiście wrócił, aby znów zakłócić spokój jego duszy — czy też był tylko
iluzją?
— Anvilo! — wrzasnął Konrad, wskazując na szklany krąg. — Czy ty też go widzisz?
— Tak! — odkrzyknęła.
— Co to takiego?
— Odległy obraz, odbity i powiększony przez soczewki. Jedna z powierzchni musiała zostać
uszkodzona i, dzięki jakiemuś fenomenowi przekazuje nam ten widok.
— Czy jest rzeczywisty?
— Tak. Zapewne znajduje się w odległości kilku mil, u stóp góry.
Ale w chwili, gdy wypowiadała te słowa, widmowy obraz rozpłynął się we mgle soczewek,
po czym zniknął.
Konrad jeszcze przez jakiś czas wpatrywał się w szklany krąg, chociaż nic już nie było na nim
widać, a potem odwrócił się i pospieszył do miejsca, w którym znajdowali się Anvila i Wilk.
— Muszę iść za nim — oznajmił.
Kobieta-krasnolud spojrzała na niego, ale nie odezwała się ani słowem.
— Muszę iść. Takie jest moje przeznaczenie...
Anvila wzruszyła ramionami.
— Skoro tak uważasz — idź!
— A co z Wilkiem? Możesz się nim zaopiekować, pomóc mu się stąd wydostać?
— Oczywiście.
— A co z goblinami?
— Jestem krasnoludka. A to jest królestwo moich przodków. Wiem, jak sobie radzić z
goblinami.
Konrad spojrzał na Wilka, którego oczy otwierały się powoli. Ból i cierpienie, które wciąż
odczuwał, odbijały się w ich lodowatym błękicie. Utkwił wzrok w twarzy Konrada. Oblizał
wargi i otworzył usta.
— Chaos — szepnął. Wziął płytki oddech, a potem powtórzył, ale tym razem głośniej: —
Chaos! — ostrzegł przyjaciela.
A potem zamknął powoli oczy i ponownie pogrążył się w nieświadomości, jakby te dwa
słowa do cna go wyczerpały.
„Chaos...”
Było to określenie, które Konrad słyszał wielokrotnie, które często wymawiano na ziemiach
pogranicza, którego sam używał, ale które każdy rozumiał inaczej. Bez względu jednak na to,
co naprawdę znaczyło, słowo to spowodowało, że Konrad poczuł zimny dreszcz,
przebiegający po plecach.
Wilk znałby znaczenie tego terminu. Ale Wilk nie mógł odpowiedzieć na żadne pytanie.
Konrad chciał również dowiedzieć się paru rzeczy o bliźniaku towarzysza: co się z nim stało,
w jaki sposób związał się z siłami ciemności. Odwrócił się do Anvili. Jak zwykle nie
zareagowała i nie odezwała się ani słowem.
— Muszę iść — oznajmił.
— Już mówiłam. Jeżeli musisz — idź!
Konrad skinął głową i ruszył wolno, kierując się w stronę korytarza, którym Anvila weszła do
świątyni. Niechętnie porzucał towarzyszy, ale krasnoludka była pewna, że zdoła bezpiecznie
wyprowadzić rannego człowieka z legowiska goblinów, a potem z gór.
Wilk był drugim co do ważności człowiekiem w życiu Konrada, kimś, kto zmienił wiejskiego
chłopaka w wojownika. Ale najważniejsza była Elyssa. Jego pierwsza, prawdziwa miłość,
dzięki której zdobył osobowość, a nawet własne imię. Minęło już pięć lat od chwili, gdy
została zamordowana, starta z powierzchni ziemi.
Pięć lat bez jednego dnia.
A teraz rycerz ze spiżu znajdował się w pobliżu, akurat w piątą rocznicę dnia, w którym
Konrad i Elyssa go zobaczyli.
Wilk często powtarzał, że nie ma czegoś takiego jak przypadek — wszystko jest
przeznaczeniem. I Konrad nauczył się wierzyć, że jest to istotnie prawda.
Musi odszukać jeźdźca. Dopiero wtedy będzie mógł odnaleźć własną osobowość i odkryć
tajemnicę swojego życia.
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Anvile i Wilka, Konrad odwrócił się i wszedł do ciemnego
tunelu, który miał wyprowadzić go na powierzchnie.
Korytarz był zbyt wąski, aby posługiwać się w nim toporem, wydobył więc miecz.
Zapomniawszy, że stracił nóż, sięgnął po niego lewą ręką. Wypatrując lśnienia wrogich,
czerwonych oczu, które ostrzegłoby go przed oczekującymi w zasadzce, zniekształconymi
wrogami, wkroczył w ciemność.
* * *
Zamrugał, oślepiony nagłym światłem. Słońce stało w zenicie, płonąc żywym ogniem na
bezchmurnym niebie. W zimie Kislev mógł być najchłodniejszym miejscem na ziemi, ale w
lecie wydawał się najgorętszym.
Zrobił kilka głębokich oddechów, napełniając płuca czystym powietrzem i uwalniając
nozdrza od przyprawiającego o mdłości gobliniego smrodu podziemnego labiryntu. Skórę i
ubranie wciąż miał poplamione zieloną krwią, której nie pozbędzie się tak łatwo, jak odoru z
płuc.
Zrzucając większą część zabrudzonej odzieży, przypomniał sobie, kiedy po raz ostatni był
pokryty taką ilością wrażej posoki. Był to ten sam dzień, kiedy zniszczono wioskę. Wtedy,
dla bezpieczeństwa, przebrał się, zakładając skórę, zerwaną z zabitego zwierzołaka. Potem
przyłączył się do szalonych napastników.
Splunął, próbując pozbyć się z ust smaku śmierci. Postanowił nie myśleć o przeszłości, ale to
było trudne.
Wkrótce odnalazł wielką soczewkę, niegdyś oświetlającą podziemną świątynię krasnoludów.
Była okrągła i miała przynajmniej pięć metrów średnicy. Szlifowana jak drogocenny kamień,
spoczywała zagłębiona w zboczu góry. Anvila wysadziła skały, które od wieków
przysypywały wielką taflę szkła. Teraz soczewka była w wielu miejscach popękana i
po-kruszona.
Kilku fragmentów brakowało i te zmiany musiały spowodować ów miraż, który ukazał mu
wojownika ze spiżu. Odległy obraz, uchwycony przez jedną z brakujących płaszczyzn, został
przekazany do soczewki na powierzchni i za pośrednictwem systemu mniejszych zwierciadeł
do znajdującej się w dole jaskini.
Konrad podszedł do skraju urwiska i spojrzał w dół, starając się dostrzec położony poniżej
teren. Chociaż jednak wychylał się na całą długość ramion, niżej znajdujące się szczyty
przesłaniały widok. Z tak dużej odległości nie był w stanie określić, gdzie przebywał jeździec
ze spiżu, i w którym kierunku podążał.
Tylko po odszukaniu właściwego odłamka soczewki mógł mieć szansę ustalenia, gdzie
znajduje się rycerz. Fragment ten musiał istnieć, ponieważ dzięki niemu zobaczył obraz.
Gdyby go odszukał, spojrzałby przez niego, jak przez okular lunety, i być może zobaczyłby
cel poszukiwań.
Eksplozja prochu użytego przez Anvile skruszyła skałę na tak wiele odłamków, że Konrad
uświadomił sobie, iż jego poszukiwania niemal z góry skazane są na niepowodzenie. Ale
musiał spróbować.
Prawie godzinę wspinał się po głazach, grzebał wśród pyłu i gruzu, wypatrując kawałka
szkła, ustawionego w odpowiednim miejscu lub zaklinowanego tak, że widać byłoby przezeń
położony w dole teren. Odnalazł wiele fragmentów soczewki, lśniących w słońcu jak
drogocenne klejnoty, ale żaden z nich nie był tym, którego poszukiwał.
Wreszcie musiał przyznać się do porażki. A tymczasem, z każdą mijającą minutą, wojownik
ze spiżu oddalał się coraz bardziej.
Konrad tym razem wyszedł na powierzchnię inną szczeliną, ale natychmiast zorientował się
w terenie i skierował kroki w stronę dolnej części zbocza. Spojrzał na południe, na szlak,
którym wspinał się z Anvilą. Rozpoznał znajome miejsca, a potem popatrzył na mroczniejące
pękniecie w skale, przez które wszedł do twierdzy goblinów.
Przez chwilę miał ochotę wrócić i pomóc Anvili w opiece nad Wilkiem, ale uświadomił
sobie, że nie ma tam nic do roboty. Nie potrzebowali jego wsparcia. Wyszedł na
powierzchnię, aby odnaleźć wojownika ze spiżu i to było teraz jego najważniejszym
zadaniem.
Tym samym niebezpiecznym szlakiem, którym szedł na górę, teraz zaczął podążać w dół
zbocza. Schodzenie wcale nie było łatwiejsze od wspinaczki, pod pewnymi względami
sprawiało nawet więcej trudności. Wtedy nie obawiał się o siebie, ponieważ za wszelką cenę
starał się odnaleźć Wilka — myślał tylko o ocaleniu towarzysza.
Wtedy przez cały czas widział przed sobą szczyt. Wracając — tylko przepaść. Długo by
spadał...
W końcu dotarł do miejsca, gdzie tuż przed świtem Anvila i Wilk wpadli w zasadzkę. Nie
różniło się niczym od pozostałych odcinków tego trudnego szlaku, jeżeli nie liczyć
zmasakrowanych goblinich trupów. Zdążyli zabić całkiem sporo wrogów, zanim Wilk został
wzięty do niewoli, a Anvila wpadła w szczelinę. Wśród zwłok leżała również Północ — koń
Wilka.
Między zapasami, które biały ogier wniósł na strome zbocze, Konrad znalazł bukłak z wodą.
Zwilżył gardło. Pozwolił też, by woda spływała mu po twarzy, zmywając większą część
zaschniętej krwi. Wytarł usta grzbietem dłoni. Potem zabrał się za wybieranie potrzebnego
prowiantu.
Nie zabrał go zbyt wiele. Wilk i Anvila również będą potrzebowali jedzenia i wody. W
jukach koni pozostawionych dalej, u stóp góry, znajdowało się więcej zapasów —
oczywiście pod warunkiem, że nie znalazła ich jakaś banda goblinów albo innych istot
zamieszkujących tę skalistą krainę.
Konrad wciąż czuł zmęczenie, ale nie zatrzymał się na długo. Musiał ruszać dalej. Podążył w
dół poszarpanego zbocza, zbierając po drodze przedmioty, które poprzednio odrzucił, gdyż
spowalniały wspinaczkę — futrzane nogawice, fragmenty zbroi. Wreszcie dotarł do miejsca,
w którym spędził poprzednią noc.
Wszystko wyglądało tak samo jak w chwili, gdy dostrzegł, co przydarzyło się jego
towarzyszom i rzucił się im na pomoc. Konie wciąż były uwiązane, ale Konrad zbliżał się do
nich ostrożnie, z mieczem w dłoni. Bacznie obserwował skały i głazy. Jednak nigdzie nie
zauważył wrogów.
Umył się i dopiero potem zabrał się za bandażowanie ran. Od czasu kiedy niemal utracił w
walce prawą rękę, każda rana na niej goiła się o wiele szybciej niż reszta ciała. Przed paroma
laty został ciężko ranny i wydawało się, że trzeba będzie ramię amputować. Jednak pewien
elf, dysponujący uzdrowicielskimi mocami, opatrzył ranę i ocalił rękę.
Po zabandażowaniu wszystkich obrażeń, i po szybkim zjedzeniu posiłku, Konrad osiodłał
konia. Zaczął się zastanawiać, w którym kierunku powinien się udać. Nie miał jednak
specjalnego wyboru. Musiał kontynuować wędrówkę w dół zbocza. Szlak poniżej
obozowiska nie był już tak stromy ani tak zdradziecki, ale nie można go było nazwać łatwym.
Kiedy przemierzali tę część drogi, musieli prowadzić wierzchowce. Owinęli im też kopyta
szmatami, w celu stłumienia odgłosu uderzania podków o kamienie. Poruszali się jedynie
nocą, w obawie przed wykryciem.
Teraz jednak to Konrad był ścigającym. Szlak w świetle dnia wyglądał równie paskudnie jak
w nocy. Ale wojownik nie miał czasu, by prowadzić konia za wodze. Teraz najbardziej
liczyła się szybkość. Musiał ryzykować, że zwierze potknie się i złamie nogę. Ale jeżeli nie
będzie się spieszyć, rycerz ze spiżu zdoła uciec.
Po wydostaniu się z gór będzie musiał podjąć ostateczną decyzje, w którym kierunku
powinien pojechać. Wciąż obserwował położony w dole teren, wypatrując jeźdźca. Ale
nikogo — ani niczego — nie zauważył. Podobnie było poprzednim razem — gdy
przemierzali te drogę, nie dostrzegli najmniejszej oznaki bytności wrogich hord, od których
przecież aż roiło się w tej części Kislevu. Już sam fakt braku wrogów powinien wzbudzić ich
podejrzenia, ale trójka wędrowcowi była wdzięczna bogom za każdą przebytą w spokoju
milę.
Konrad, który wychowywał się w Lesie Cieni, gdzie wróg czaił się za każdym drzewem,
wciąż nie mógł przyzwyczaić się do i otwartych przestrzeni gór. Na równinach widział
wszystko w odległości wielu mil. Gdyby w pobliżu znajdowali się jakieś zwierzołaki,
zapewne zauważyłby je, zanim one by go spostrzegli. Bez przerwy bacznie obserwował
okolice, ale to nie napastników wypatrywał. Liczył się tylko brat Wilka.
Wkrótce uświadomił sobie, w którą stronę powinien podążyć. Musiał jechać jedyną istniejącą
drogą.
Pięć lat temu, wraz z Elyssą, po raz pierwszy ujrzał wojownika ze spiżu. A następnego dnia
armia zwierzołaków zniszczyła wioskę i wyrżnęła wszystkich jej mieszkańców. Konrad
ocalał jedynie dzięki temu, że opuścił dolinę przed rozpoczęciem ataku.
A jutro znowu nadejdzie pierwszy dzień lata, święty dzień Sigmara. Czy historia się
powtórzy? Czy dlatego znalazł się tu tajemniczy jeździec, zwiastun śmierci i zniszczenia?
Konrad obawiał się, że tak właśnie się stanie. Jeździec ze spiżu był tym, który wytycza szlak,
zwiadowcą prowadzącym hordy ciemności do wyznaczonego celu.
Północny Kislev był pustynnym i niegościnnym miejscem. Obszar, wokół Przełęczy
Belyevorota pozostawał słabo zamieszkany. Znajdowało się tu kilka niewielkich faktorii, parę
małych, samotnych wiosek i fortów. Jedynym liczniej zamieszkanych miejsc była kopalnia
— i to ona prawdopodobnie stanowiła obiekt ataku napastników.
Konrad popędził konia, kierując się z powrotem do miejsca, w którym żył niemal pięć lat.
Tyle czasu bowiem wraz z Wilkiem bronili kopalni złota przed najazdami z północy,
dowodząc oddziałem najtwardszych najemników, jacy kiedykolwiek działali na
przygranicznych ziemiach. W ciągu dwóch ostatnich lat udało im się odepchnąć napastników.
Nie ograniczali się do obrony, przenieśli też działania wojenne na tereny przeciwnika.
A potem nastąpiło oblężenie Praag. Najeźdźcy walczyli wprawdzie zaciekle i z pogardą dla
śmierci, ale napad ten sprawiał wrażenie pojedynczego, odosobnionego. Jakby miał odwrócić
uwagę Kislevitów od czegoś ważniejszego...
Konrad nie miał na to dowodu, jeszcze nie miał. Przepełniała go za to żarliwa nadzieja, że się
myli, choć w głębi duszy zdawał sobie sprawę ze słuszności swoich podejrzeń.
Jechał szybko, wracając tym samym szlakiem, którym wraz z dwoma towarzyszami podążał
zaledwie kilka dni temu. Dawał kordowi odpoczywać tylko tyle, żeby nie padł, a potem
znów poganiał zwierzę. Prowadził wyścig z czasem, lecz zachód słońca nastąpił o wiele za
wcześnie, jak na jego potrzeby. Ciemność nie wpłynęła jednak na prędkość jazdy Konrada.
Pędził przez noc, aż wreszcie ani on, ani jego wierzchowiec nie byli w stanie podążać dalej.
Był to długi, bardzo długi dzień. Wydawał mu się znacznie dłuższy od dnia, kiedy ocknął się
przed świtem i ujrzał niebezpieczeństwo, z którym za chwilę mieli spotkać się Wilk i Anvila.
A potem nastąpiła bitwa z goblinami, w której jego topór ściął łby dziesiątkom bestii.
Pogrążając się we śnie, Konrad rozmyślał o jeźdźcu ze spiżu. Czy rzeczywiście go widział?
A może było to złudzenie, wywołane bitewną gorączką, podobnie jak przekonanie, że
walczył młotem? „Ale przecież Anvila również widziała zakutą w zbroję postać” —
uświadomił sobie w chwili, gdy zmęczenie wzięło wreszcie górę i zaczął zasypiać.
Śniło mu się, że zabija gobliny, które próbowały uniemożliwić mu dotarcie do rycerza ze
spiżu. A wśród zniekształconych stworów znajdowała się dowodząca nimi Elyssą.
Rozkazywała zabić Konrada...
Ocknął się gwałtownie, zlany potem, usiłując dłonią chwycić nie istniejący już kris. Usiadł,
patrząc na gwiazdy i dwa księżyce. Dopiero po pewnym czasie położył się znowu i zapadł w
kolejny niespokojny sen.
O świcie siedział już w siodle, galopując po równinie, przez pustkę i ciszę, jakby był jedyną
istotą na całym świecie.
Pięć lat temu bezbronna wioska uległa kompletnemu zniszczeniu. Przecież to
nieprawdopodobne, by powtórzyły się wydarzenia które miały miejsce tak dawno w odległym
Ostlandzie. Kopalnia była silnie ufortyfikowana i strzegli jej zahartowani w bojach, czujni
żołnierze, którzy w niezliczonych potyczkach i walkach zwyciężali barbarzyńskie hordy z
północnych Pustkowi. Obu tych sytuacji nie można było porównywać.
Bez względu na to, ilu najeźdźców ginęło, zawsze znajdował się następni, gotowi zająć ich
miejsce. Jednak w czasie ostatnich dwóch lat nie wydawali się już tak liczni. Czyżby zbierali
siły, przygotowując wielką inwazję?
Jednak w konfrontacji z zawodowymi żołnierzami sama liczebność napastników nie
wystarczała. W przeciwnym razie już dawno spustoszyliby Kislev. Zresztą raz udało im się
dokonać podobnej sztuki. Dwa wieki temu opanowali cały kraj, ale zostali wyparci, gdy car
Kislevu zawarł sojusz z cesarzem Imperium. Zjednoczonej armie dwóch narodów odrzuciły
napastnika, zmuszając go do odwrotu w granice mrocznego królestwa.
Jedynym motywem kierującym nieprzyjaciółmi wydawała się być żądza zabijania, jakby
tylko owo barbarzyńskie uczucie uzasadniało ich istnienie. Pragnienie krwi zaspokajali
zadając śmierć, zadając śmierć komukolwiek. Często odnosiło się wrażenie, że mordowali
się nawzajem z taką samą ochotą, z jaką zabijali ludzi zagradzających im drogę do serca
Kis-levu i dalej, do Imperium.
Jednak w dniu, w którym zniszczona została wioska Konrada, zwierzołaki zjednoczyły się w
swej barbarzyńskiej misji. Gdyby dzisiaj również połączyły siły, odsunęły na bok waśnie i
spory, ludzie żyjący w okolicach kopalni byliby skazani na zagładę.
Gdy więc Konrad dostrzegł słup czarnego dymu, unoszący się daleko na horyzoncie, wiedział
już, że przybywa za późno.
Rozdział drugi
Konrad pędził dalej i dalej, jeszcze gwałtowniej bodąc konia ostrogami, aż wreszcie
wyczerpany wierzchowiec padł, zrzucając człowieka na ziemię. Zwierzę leżało, z sierścią
pokrytą krwią i potem i dyszało ciężko, tocząc pianę z pyska. Jego tylne nogi kopały
gwałtownie, jakby próbował galopować dalej. A potem wszelkie ruchy ustały. Koń był
martwy.
Konrad zatrzymał się jedynie po to, aby podnieść miecz, hełm i tarczę, a potem pobiegł dalej,
zmuszając obolałe mięśnie do wielkiego wysiłku.
Znajdował się już w odległości zaledwie dwóch, trzech mil od kopalni, czuł zapach dymu,
widział płomienie. Chociaż biegł pod wiatr, niczego nie słyszał. Żadnych odgłosów walki,
uderzeń stali o stal, bojowych okrzyków wojowników... Ani przedśmiertnych wrzasków.
Kopalnia położona była w górzystej okolicy, choć przecież znajdowała się w odległości wielu
mil od łańcucha szczytów, wyznaczającego granice Starego Świata, a biegnącego od Kislevu
na dalekiej północy do Złych Ziem na południu. Miasteczko kopalniane leżało w dolinie,
pomiędzy trzema piętrzącymi się, stromymi turniami, połączonymi solidnymi liniami
fortyfikacji. Posiadało idealną pozycję i strategiczną i obronną. W innym wypadku nigdy nie
przetrwałoby tak długo i nie stałoby się centrum handlowym całego regionu.
Na każdej z trzech turni wzniesiono wieże strażnicze, z których obserwowano położone niżej
równiny. Teraz wszystkie trzy wieże stały w ogniu, pożerane przez języki czerwonych
płomieni. Dym wzbijał się spiralami z każdego szczytu, wyglądał jednak niepozornie w
porównaniu z gęstymi, czarnymi kłębami unoszącymi się z obronnej osady.
Konrad przypomniał sobie pożar, który napastnicy rozniecili, atakując jego rodzinną wieś.
Podłożyli ogień pod świątynie Sigmara, składając w ofierze swym ciemnym bogom
wszystkich, którzy się w niej modlili. Ale najlepiej zapamiętał nie płonącą świątynię, lecz
ogień, który strawił dwór — i jego mieszkańców...
Pędził wtedy w stronę szczytu wzgórza w nadziei, że znajdzie tam Elyssę. Żywą. Zamiast
tego ujrzał najstraszliwszy widok, na jaki natknął się w czasie tej koszmarnej próby. Pomimo
wszystkich mordów, których był świadkiem podczas ataku, pomimo widoku ohydnych
stworów, które napadły na wieś, najbardziej w jego pamięci zapisał się obraz człowieka
kroczącego bez szwanku przez płonące piekło, niegdyś będące dworem. Obraz człowieka,
którego nazwał Czaszkolicym.
Wbrew swemu wyglądowi, nie mógł być istotą ludzką. Jak inne parodie życia, szalejące po
wiosce, był on jedynie człekokształtny.
Konrad zdołał wówczas zabić z łuku wielu napastników. Każdy, którego trafił, umierał. Ale
nie Czaszkolicy. Czarna strzała wbiła się głęboko w jego pierś, ale wyrwał ją bez trudu. Nie
popłynęła krew nie było też śladu rany.
Nienaturalnie chudy Czaszkolicy był pierwszą spotkaną przez Konrada istotą niewrażliwą na
śmiertelne rany. W ciągu następnych pięciu lat zetknął się z wieloma nieprawdopodobnymi
bestiami, które nie chciały umierać, o ile nie zostały zabite na tuzin rozmaitych sposobów.
Uśmiercanie goblinów przychodziło bez trudu, ale przecież zaliczały się one do
pośledniejszego rodzaju stworzeń zamieszkujących nieludzkie królestwa. Stanowiły część
Starego Świata — jak krasnoludy, jak ludzie. Nie były odrażającym pomiotem Północnych
Pustkowi, Pustkowi Cha-osu...
Stamtąd właśnie wywodziły się wszystkie stwory znane pod nazwą zwierzoludzi. Nic
naturalnego nie mogło tam istnieć, zupełnie jakby pustkowia były całkiem innym światem.
Były to krainy, gdzie rodziło się jedynie zło.
Stwory, z którymi Konrad stykał się w młodości, były zdegenerowanymi istotami,
potomkami tych, które przed dwoma wiekami najechały Imperium. Gdy agresja została
odparta, ocalałe stwory uciekły w gęste lasy. Były słabe i wolne, łatwe do zabicia —
oczywiście w porównaniu z tymi, z którymi Konrad miał do czynienia od chwili przybycia na
kislev-skie pogranicze.
Niemal każdy zwierzołak wyglądał inaczej i każdego trzeba było likwidować w odmienny
sposób. Czaszkolicy przeżył trafienie strzałą w serce — albo w miejsce, gdzie u człowieka
powinno się ono znajdować. Ale niektóre istoty z pustkowi miały po kilka serc i każde z nich
należało zniszczyć. Inne potwory sprawiały wrażenie, że w ogóle nie posiadają tego organu...
Rana, która dla człowieka mogła okazać się śmiertelna, dla niektórych z tych piekielnych
bestii była zaledwie draśnięciem. Odcięte w walce kończyny potrafiły żyć własnym życiem
— odrąbana noga przekształcała się w groźnego węża, ręka trzymająca broń — w kolejnego
wroga. Niektóre z potworów mogły nawet rozmyślnie dzielić się na dwoje — dwugłowy
wróg stawał się dwoma jednogłowymi.
Konrada nigdy nie dręczyły senne koszmary, ponieważ bez względu na to, co mogła stworzyć
jego wyobraźnia, w życiu codziennym miał do czynienia z o wiele gorszymi wrogami.
Aby zachować siły, przestał biec na złamanie karku i teraz podążał długimi, swobodnymi
susami. Wkrótce poczuł piekielny żar. Patrząc na płomienie, zastanawiał się, co poza trupami
znajdzie za objętą ogniem palisadą.
Poczuł odór palącego się ciała, ludzkiego ciała. Zwolnił na chwilę. Pomyślał — na co
właściwie liczy? Nie mógł już nikogo ocalić — spóźnił się. Jedynymi żywymi istotami były
zwierzołaki — jeżeli takie potwory można nazwać istotami żywymi.
Nie miał żadnego rozsądnego powodu, aby podążać dalej, ale nie była to kwestia rozsądku.
Podobnie jak wioska, w której się wychował, okolice kopalni stały się jego domem. Był u
siebie, a najeźdźcy — nie.
* * *
Odnalazł pierwsze zwłoki — zwierzołaków, zabitych strzałami obrońców. Im bliżej
podchodził do umocnień, tym więcej ciał leżało na ziemi, skąpanych we własnej krwi. Było
południe i napastnicy leżeli od wielu godzin, ale Konrad zwolnił kroku, ostrożnie posuwając
się wśród trupów. Dobrze znał taktykę najpodstępniejszych wrogów rodzaju ludzkiego.
Większość stworów była bezmózga, często dosłownie, ale inne mogły udawać trupy w
nadziei na zaskoczenie nieostrożnej ofiary.
Dla niektórych z tych piekielnych istot samo słowo „śmierć” nie miało znaczenia. W
przeszłości zabijał bestie, które po chwili wstawały znowu, jak wypoczęci po drzemce ludzie.
Sam fakt przechodzenia obok nich żywej istoty mógł wywołać odruchową reakcję
potworów, skłaniając do ostatniego, wściekłego ataku. Były w stanie wyczuć ciepłą,
czerwoną krew człowieka, chociaż płyn, który płynął w ich żyłach nawet wówczas, kiedy
były potwornym odpowiednikiem żyjących istot, mógł mieć temperaturę krwi jaszczurki... I
dowolną barwę.
Kształty tych, między którymi przechodził, były jak zawsze obrzydli-wymi parodiami postaci
zwierzęcych i ludzkich, owadzich gadzich i ptasich, połączonych ze sobą w przypadkowy
sposób. Trudno było sobie wyobrazić, jakim sposobem stwory te mogły egzystować, nic
więc dziwnego, że tak trudno było je pokonać.
Te jednak zostały zabite salwami strzał, wypuszczonych zza wału obronnego. Podobnie, jak
pięć lat temu, gdy Konrad sam był w stanie zabić kilku napastników...
Odsunął te myśl. Przeszłość odeszła, równie martwa jak zabite wtedy potwory. Musiał skupić
się na chwili obecnej — i na przeżyciu jej.
Ostrożnie przechodził między ciałami, wpatrując się w to, co się przed nim znajdowało.
Zamrugał, gdy gryzący dym dostał mu się do oczu. Uniósł tarczę, osłaniając twarz przed
straszliwym żarem. W prawej ręce dzierżył ciężki topór, zaś miecz nadal trzymał w pochwie.
Trzy szczyty były połączone solidną palisadą, trzykrotnie wyższą od człowieka. Przed nią
znajdował się głęboki rów, poprzedzony od przedpola zaostrzonymi kołkami, sterczącymi
pod ostrym kątem. Do przełamania tych linii obronnych potrzebna była pełna determinacji
ar-mia — a zwierzołaki stanowiły taką właśnie armię.
Tworzące palisadę pnie drzew płonęły, jednak główna brama wciąż była dokładnie zamknięta
i zabarykadowana podniesionym mostem zwodzonym. Najeźdźcy nie wdarli się więc tą
drogą.
Przez rów, ponad palami, do wnętrza samej fortecy prowadziła grobla — grobla z ciał...
W przeszłości Konrad często obserwował, jak zwierzołaki atakowały gromadami, nie
przejmując się tym, ile z nich zginie. Liczyły, że przynajmniej kilku przetrwa wystarczająco
długo, by zabić choć jednego człowieka. Dziesięciu poległych, dwudziestu czy stu — taka
liczba nie miała żadnego wpływu na ich walkę. Nie biły się dla siebie, nie posiadały żadnego
instynktu samozachowawczego i dlatego były tak niebezpieczne.
A tutaj wiele setek tych oszalałych istot musiało się poświęcić, ułożyć własne ciała jedno na
drugim tak ciasno, że same się podusiły, ale umożliwiły towarzyszom przerwanie
zewnętrznego pierścienia obrony.
Konrad próbował wspiąć się na palisadę, aby ominąć tę obrzydliwą drogę, ale szalejący ogień
zmusił go do odwrotu. Jedynym sposobem było przejście po tym samym moście z ciał, przez
który poprowadzono szturm. Zaczął wspinać się po śliskim zboczu, jego nogi zapadały się,
gdy stąpał po nieludzkich kończynach i torsach. Koszmarne twarze rozgniatał butami,
oblepionymi cuchnącym śluzem.
Dotarł już prawie do szczytu, gdy pokryta łuskami dłoń wyłoniła się z góry ciał i chwyciła go
za kostkę. Zareagował natychmiast. Ostrze topora spadło, przecinając zdeformowaną rękę
wroga. Ale odrąbana dłoń zacisnęła się jeszcze mocniej. Musiał oderwać ją żeleźcem topora.
Upadła na stos ciał, spazmatycznie zaciskając zakończone pazurami palce. Odrzucił ją
kopniakiem i skoczył do przodu.
Znalazł się na szczycie palisady. Próbował przebić wzrokiem dym i cokolwiek zobaczyć.
Jako świadek ataku na swoją wioskę widział wiele przerażających obrazów, a podczas pięciu
lat spędzonych na pograniczu napatrzył się na jeszcze gorsze rzeczy — ale w miarę jak
wnętrze fortecy stawało się widoczne, coraz wyraźniej czuł, że żołądek podchodzi mu do
gardła. Zachwiał się, miał zawroty głowy. Zamknął oczy, powstrzymując wzbierające
wymioty. Rozpaczliwie próbował zaczerpnąć świeżego powietrza. Ale go nie znalazł.
Atmosfera była przesycona smrodem rzezi, odorem palących się ciał i rozlanej krwi.
Wszystkie drabiny spłonęły, więc Konrad musiał zeskoczył do środka. Przerzucił tarczę przez
ramię, wydobył miecz i ruszył na pobojowisko.
Każdy metr kwadratowy ziemi był splamiony krwią, na każdym leżało ciało — ludzkie lub
nieludzkie. A jeżeli nie całe ciało, to jego porąbane części. Śmierć nie oznaczała dla
pokonanych spokoju...
Zamordowani, okaleczeni i zmasakrowani znajdowali się wszędzie — przybici do ścian,
wiszący na słupach, przygwożdżeni bronią do ziemi. Porozrywani na strzępy, nadjedzeni,
zachłostani na śmierć, podpaleni. I mieli szczęście ci, którzy zginęli na samym początku
walki.
Niektórzy zostali uduszeni własnymi jelitami, inni zadławieni wnętrznościami. Odcięte
głowy, wyrwane kończyny, wydłubane oczy, odrąbane palce, twarze odarte ze skóry... lista
barbarzyńskich okaleczeń zdawała się nie mieć końca.
Wiele odciętych członków zostało specjalnie poukładanych, jakby dla jakiegoś
makabrycznego żartu. Głowę krasnoluda umieszczono na brzuchu kobiety, wtykając szyją w
otwór, w którym kiedyś znajdowały się wnętrzności. Odcięte nogi górnika zastąpiono rękami
dziecka. Z piersi najemnika sterczała stopa. Innemu w rozcięte gardło powtykano gałki
oczne, tworząc jakby naszyjnik z gigantycznych pereł. Każde następne ciało zostało
zbezczeszczone w ohydniejszy sposób od poprzedniego. To było coś więcej niż rzeź, więcej
niż zemsta czy efekt zwykłej żądzy krwi — to było zło, absolutne i całkowite.
„Kwintesencja Chaosu” — uświadomił sobie Konrad.
Żołnierze, którzy bronili kopalni, skazańcy wydobywający rudę, pilnujący ich strażnicy,
krasnoludy-inżynierowie, mieszkające tu kobiety, ich dzieci... martwi, wszyscy martwi.
Mimo tortur, jakim poddano ich ciała, Konrad rozpoznał wielu najem-ników. Pochodzili z
każdego zakątka Starego Świata, a nawet z jeszcze odleglejszych krain. Żołnierze fortuny,
którzy zginęli setki, tysiące mil od domu — i którzy nigdy nie sięgną fortun, o których
marzyli.
Mieszkańcy Kislevu, broniący swojej ziemi ojczystej, wojownicy z każdej prowincji, z
każdego miasta Imperium, z estalijskich królestw i Bretonii, z tileańskich miast-państw i
Księstw Granicznych, z mitycznych krajów za oceanem, z Arabii i Południowych Krain,
Kitaju i Nipponu — wszyscy oni tworzyli elitarny oddział Wilka. Stali się sojusznikami,
walczącymi z tym samym wrogiem. Bili się razem, a teraz zginęli razem. Większość umarła
wolno, w koszmarnych cierpieniach.
Konrad przygryzł dolną wargę i poczuł wypełniający usta ciepły, miedziany smak krwi.
Zacisnął dłonie na rękojeściach topora i miecza. Chciał walczyć, zabijać, rzucić się w bój, dać
upust wściekłości i gniewowi, walcząc ze znienawidzonym wrogiem — ale nie było z kim
walczyć ani kogo zabijać.
Poza szalejącym ogniem wszystko wokoło było nieruchome. Począł przycichać nawet huk
ognia, nie mogącego wyżywić się zwęglonym drewnem. Wokół ciał unosiły się muchy, pijąc
krew. Kilka wron i sępów krążyło wysoko czekając, aby Konrad odszedł. Szczur wychylił się
z ruin stajni, ale szybko umknął z powrotem. Wkrótce pojawią się na ucztę wilki i inne
drapieżniki, przywabione zapachem krwi.
Na każdego martwego człowieka przypadało kilka ohydnych, nieludzkich trupów. Jak w
czasie ataku na wioskę Konrada, i tym razem zwierzołaki odłożyły na bok spory i
zjednoczyły się w celu wspólnego ataku. Konrad nie wiedział czy, tak jak w poprzednich
wypadkach, po odniesieniu zwycięstwa zwrócili się przeciwko sobie — i nawet go to nie
obchodziło.
Ciała zwierzołaki były takie same, jak tych, z którymi wiele razy walczył i które zabijał —
zmutowanych stworów, przypełzłych z Północnych Pustkowi. Koszmarnych istot, które nie
miały prawa żyć, które, by przetrwać, kradły ludzkie istnienia, ponieważ same nie miały
żadnej formy życia.
Stworzenia pokryte futrem i piórami, z kolcami i łuskami, o kłach i pazurach, dziobach i
szponach, skrzydlate i z ogonem; których kończyny stanowiły broń, a ciała były bądź
jaskrawo, bądź maskująco ubarwione; o odwróconych twarzach albo zupełnie bez twarzy;
których oczy tkwiły na szypułkach lub w ogóle nie posiadały źrenic; takie, które potrafiły
sparaliżować człowieka swym pozornym urokiem.
Konrad już je widział i zabijał wszystkie.
Ale były także inne, o zdecydowanie subtelniejszych mutacjach, takie, które niemal mogły
udawać ludzi. I czasami to robiły, ponieważ kiedyś rzeczywiście były ludźmi...
Jak zwierzołaki zdawały się pretendować do osiągnięcia poziomu ludzkiego, tak samo
niektórzy ludzie zapragnęli stać się zwierzętami. Woleli czcić mrocznych bogów i
przemienić się w istoty, które były czymś o wiele gorszym od człowieka. Wśród poległych
leżało wielu takich ludzkich zaprzańców, z pozoru człowieczego wyglądu, a tak naprawdę
kryjących efekt mutacji pod szczelnymi zbrojami.
Konrad szedł między trupami, trzymając broń w pogotowiu, pragnąc, by choć jeden z
wrogów dał znak życia i w ten sposób pomógł mu uwolnić się choć trochę od szarpiącej nim
furii. Ale nie było nikogo żywego. Nawet ścierwojady trzymały się z dala, czekając aż
wojownik opuści strefę śmierci.
Nagle uświadomił sobie, że drugi raz udało mu się przeżyć taki atak. I tym razem nie było go
na miejscu w momencie, gdy zaczynała się walka. Znowu ocalał.
Wioska została starta z powierzchni ziemi. Gdy powrócił po kilku dniach, w niczym nie
przypominała miejsca, gdzie żyli ludzie. Wszystkie budynki zniknęły, znać było jedynie
zarysy fundamentów. Jeżeli taki sam kataklizm miał również dosięgnąć kopalni, powinien
odejść stąd, póki może. Ale najpierw musiał jeszcze coś uczynić — coś, o czym usiłował nie
myśleć od chwili, gdy ujrzał pierwszy ślad dymu na horyzoncie.
Wejście do szybu sprawiało wrażenie zasypanego. Potężne drewniane podpory zostały
wyrwane, a na ich miejscu widniała wielka sterta kamieni oraz zmasakrowane ciała — ludzi i
zwierzołaki. Każdy budynek w obrębie palisady został splądrowany. Zwłoki zwisały ze
wszystkich okien, piętrzyły się w każdym wejściu. Większość drewnianych konstrukcji
została spalona albo w inny sposób zniszczona. Na miejscu gospody widniały jedynie
zwęglone belki i poczerniałe kości.
W tej chwili Konrada interesowały tylko dwa miejsce — galeria nad koszarami najemników i
pokój, w którym mieszkała Krysten. Unikał spoglądania w tym kierunku tak długo, jak
potrafił, alt w końcu skierował wzrok w stronę nieregularnej konstrukcji, sterczącej ze zbocza
najbardziej stromej turni.
Chociaż dym buchał z większości okien, środkowa część górne go piętra wydawała się
nienaruszona. Konrad niemal żałował, że cały budynek nie zamienił się w pył i popiół. Wtedy
przynajmniej nie musiałby się wspinać po wąskich schodach, aby ujrzeć to, co wiedział, że
tam zastanie.
Powoli, niechętnie, ruszył w stronę koszar.
Hol był zasłany ciałami. Schody spływały czerwoną krwią i wielokolorową posoką.
Wewnątrz było znacznie ciemniej, pomieszczenia wypełniał gryzący dym. Konrad zdjął hełm.
Zostawił go, wraz z toporem i tarczą, przy wejściu, a potem zaczął iść między szczątkami
mebli a leżącymi belkami, odsuwając na bok zwłoki. Nie zwracając uwagi czy są trupami
ludzi, czy nie, odrzucał je kopniakami albo odsuwał mieczem. Zmasakrowane ciała były dla
niego już tylko surowym mięsem. To, co stanowiło istotę ich człowieczeństwa, dawno
uleciało, a dusze przyjęli bogowie.
Poznawał prawie wszystkich poległych, a przynajmniej tych, którzy jeszcze dawali się
rozpoznać. Byli to żołnierze, którymi dowodził, i którym ufał, dziewczyny, które znał, i z
którymi się kochał.
Nigdzie jednak nie dostrzegał małej postaci o falistych blond włosach, chociaż im dalej
wędrował przez to miejsce rzezi, tym bardziej było prawdopodobne, że ją znajdzie.
Każdy następny krok przychodził z coraz większym trudem, serce łomotało szybciej niż w
czasie biegu w stronę płonącej górniczej osady. Wcześniej udało mu się pohamować mdłości,
teraz jednak nie był w stanie powstrzymać kłębiących się w nim emocji. Cały smutek skupił
się w jednej łzie, która spłynęła po lewym policzku.
Kilka dni temu poczuł na wargach słone łzy Krysten, gdy pochylił się nad śpiącą przyjaciółką,
aby pocałować ją na pożegnanie. Oboje wiedzieli, że nigdy się już nie zobaczą i dlatego
udawała, że śpi. Zdradziły ją jednak łzy.
Wtedy, wyruszając z Wilkiem i Anvilą na poszukiwanie zaginionej świątyni krasnoludów i
ukrytych w niej skarbów, myślał, że nie wróci. Świątynię znaleźli, ale nic poza tym. Opuścił
Krysten tak samo, jak ją znalazł — samotną. Dawała sobie nieźle radę, zanim Konrad
pojawił się w jej życiu i uważał, że tak będzie i teraz. Nikt jednak nie był w stanie przeżyć tak
niezwykłego ataku połączonych hord przeklętników.
Opłakiwał nie tylko Krysten. Pamięć o Elyssie zawsze tkwiła w nim mocno, a teraz, w tej
sytuacji, wspomnienie o niej ponownie owładnęło jego myślami.
Również została zabita przez zwierzołaki, zamordowana w czasie napaści na wioskę. I,
podobnie jak w przypadku Krysten, Konrad opuścił ją, pozostawił, by umarła...
Nie miał pewności czy Krysten zginęła, ale śmierć Elyssy widział — zdawał sobie sprawę, że
zginie, chociaż nie wiedział kiedy, ani jak.
Ale również przewidywał, że Elyssa spowoduje jego śmierć — i pod tym względem się mylił.
Ona umarła, a on w dalszym ciągu żył.
Elyssa i Krysten, Krysten i Elyssa. Pod tak wieloma względami stanowiły swoje absolutne
przeciwieństwo. Czy dlatego właśnie Kislevitka go pociągała? Bo była tak całkowicie inna,
bo nawet nie przypominała Elyssy? Elyssa była wysoką, ciemnowłosą kobietą, Krysten —
drobną blondynką. „A jednak teraz są takie same” — uświadomił sobie. — „Obie nie żyją.”
Odsunął na bok zakrwawioną zasłonę i wszedł do pokoju Krysten. Na sienniku leżały zwłoki
żółtoskórego zwierzołaka, którego kocia twarz wykrzywiona była w grymasie bólu. Na
środku jego pokrytej sierścią piersi sterczała rękojeść wbitego noża.
Konrad stał bez ruchu, wodząc wzrokiem po zdemolowanym pokoju. Nie było ani śladu
dziewczyny — żywej czy martwej. Rozpoznał nóż. Był to sztylet, który wygrał w karty i
ofiarował Krysten, aby miała się czym bronić. Najwyraźniej spełnił zadanie. Wszystko
wskazywało na to, że zdołała uciec, ale jak daleko?
Wszedł w głąb pokoju i szturchnął leżącego stwora klingą, przecinając zimne ciało. Cofnął
ostrze i wytarł je o futro zwierzołaka. Potem, nie chcąc, aby trup choć chwilę dłużej
bezcześcił łoże Krysten, przechylił siennik, zrzucając ciało na podłogę.
Konrad znał każdy cal małego pokoju i wiedział, że nie było w nim miejsca, w którym
dziewczyna mogłaby się ukryć. Pochylił się i podniósł maleńkie figurki, które trzymała na
półce nad łóżkiem, oraz garść ozdób i drobiazgów — jej jedyne skarby. Półka została
oderwana i rozbita, zabrał więc i zatrzymał te pamiątki po Krysten. Miał wrażenie, że
wszystko, co po niej zostało, zamknął w swojej lewej dłoni.
Prostując się, zauważył lustro — kolejny jego podarunek. Kiedy je dawał, było już pęknięte,
teraz zaś wisiało przekrzywione, jeszcze bardziej rozbite i zniszczone.
Spojrzał w popękane szkło i przypomniał sobie inne lustro. Lustro Elyssy, w którym po raz
pierwszy zobaczył swoje odbicie i w którym zdawało mu się, że dostrzega spoglądającą na
niego inną twarz — twarz jego samego, ale nie takim jaki był, lecz jakim mógłby zostać...
Lustro wisiało tak przekrzywione, że Konrad nie widział swojego odbicia i wcale nie pragnął
je zobaczyć. Jego myśli opanowała przeszłość, ale nagle dostrzegł w popękanym szkle jakiś
ruch — i błysk światła na ostrzu!
Odskoczył, rzucił się na ziemię, a nóż wbił się w drewnianą ścianę, tuż nad jego głową.
Gdyby poruszył się ułamek sekundy później, klinga utkwiłaby w jego gardle.
Natychmiast wypadł przez drzwi, ścigając swego niedoszłego zabójcę. Wydał okrzyk bojowy,
pędząc za skuloną postacią, która mknęła po zacienionej galerii. Potknęła się wreszcie o
rozrąbane ciało i upadła. Próbowała odczołgać się dalej, ale drogę jej ucieczki blokowały inne
zwłoki.
— Giń! — warknął Konrad, unosząc miecz.
— Nie! — wrzasnął przeciwnik. — Nie! Jestem człowiekiem. Jestem człowiekiem!
Rozdział trzeci
— Myślałem, że jesteś jednym z nich, panie. Widziałem, jak wspinałeś się tu, na górę, i
pomyślałem, że mam jedyną szansę zemszczenia się za wszystko, co zrobili, prawda?
Konrad wyciągnął człowieka, który go zaatakował, na dwór, żeby dobrze mu się przyjrzeć.
Stali teraz w zaułku, gdzie znajdowało się stosunkowo niewiele zwłok i gdzie smród śmierci
nie był tak straszliwy.
Był jednym z górników i chyba jedynym człowiekiem, któremu udało się przeżyć atak. Miał
metr pięćdziesiąt pięć wzrostu, ale byłby wyższy, gdyby go nie przygarbiły lata spędzone pod
ziemią. Jego niewielka głowa zdawała się być tak głęboko wciśnięta w ramiona, jakby w
ogóle nie miał karku. Zestarzał się przedwcześnie, miał gęste włosy na kończynach i torsie, a
te, które rosły na głowie i brodzie, były siwe. Nawet jego skóra sprawiała wrażenie szarej od
kurzu, który wżerał się w nią pod ziemią. Przez cały czas nerwowo kręcił głową, jakby
obawiał się, że napastnicy lada chwila powrócą.
— Dlaczego żyjesz? — spytał Konrad. Nie dowierzając siwowłosemu górnikowi, trzymał
miecz w pogotowiu.
— Ukryłem się, co nie? — zerknął na miecz. — Słowo daję, panie. Myślałem, że jest pan
jedną z tych bestii.
Zmarszczył długi nos, podnosząc lewą rękę, żeby się podrapać po głowie. Konrad zauważył,
że górnik zamiast prawej dłoni ma kikut. Musiał ją utracić przed wieloma laty — albo w
wypadku, albo za karę.
Wszyscy górnicy byli skazańcami, wysłanymi tu do odbycia wyroku. Niemal zawsze był to
wyrok dożywotni, niewielu bowiem udawało się przeżyć pracę w kopalni. Nigdy nie
zakuwano ich w łańcuchy, ponieważ nie mieli dokąd uciec. Za kopalnią rozpościerały się
setki mil dziczy pełnej zwierzołaków. Więźniowie mogli, bez specjalnego wysiłku, zbiec z
osady, ale niełatwo było uciec przed tym, co znajdowało się poza jej granicami.
Konrad patrzył na widniejący wokół obraz zniszczenia. Na trupy. Wciąż szukał Krysten,
mając jednocześnie nadzieję, że jej nie znajdzie. Ciemne oczy górnika podążały za jego
spojrzeniem.
Konrad odwrócił wzrok, a potem zerknął na swoją lewą dłoń, Wciąż zaciskał pięść, wciąż
trzymał w niej bezwartościowe pamiątki po Krysten, które podniósł w chwili, gdy rzucono w
niego nożem. Wbił sztych miecza w ziemię, wydłubał płytki otwór, a potem wrzucił do niego
drobiazgi i zasypał je.
— Co się wydarzyło? — zapytał.
— Świtało i szykowaliśmy się, żeby wejść do szybu, panie, gdy zaatakowały nas
zwierzołaki. Były ich setki. Tysiące. Nie sposób było ich zatrzymać. Nigdy niczego takiego
nie widziałem, no nie? I mam nadzieję, że nie zobaczę. Strażnicy nic nie mogli zrobić. Jak
powiedziałem, było ich zbyt wiele. To było straszne. Straszne.
Górnik zmarszczył nos i zadygotał, opowiadając swoją historię.
— Przedostały się przez palisadę, było ich coraz więcej, wrzeszczały i wyły. Zabijały
każdego, kto próbował je zatrzymać. Inni górnicy wzięli broń zabitych strażników, ale
wkrótce oni też już nie żyli. Nie mogłem wiele zdziałać bez ręki, prawda? — podniósł kikut.
— Jakoś dałeś sobie radę z nożem, którym we mnie rzuciłeś — zauważył Konrad,
zastanawiając się, jak niewiele brakowało, by zginął, by został zabity, nie mając nawet
możliwości obrony. Jego oko, które ostrzegało go przed niebezpieczeństwem, widząc, co
może się w przyszłości zdarzyć, znowu go zawiodło.
Z biegiem lat Konrad coraz mniej polegał na wizjach przyszłości, dostarczanych przez lewe
oko. Nie potrzebował żadnych ostrzeżeń przed niebezpieczeństwem. Tu, w Kislevie, zawsze
było niebezpiecznie — nie obawiano się tylko zasadzek, ponieważ na tych pustkowiach było
niewiele miejsc, w których mógł się ukryć napastnik.
Stał się również żołnierzem, wyćwiczonym wojownikiem, i jego umiejętności bojowe
wystarczały, by zwyciężyć każdego, kto by go zaatakował. Nie musiał już widzieć, co
przeciwnik robi ułamek sekundy wcześniej. Wyćwiczone reakcje i odruchy wystarczały, aby
dać sobie rade ze wszystkim, co pogańskie hordy mogły rzucić przeciwko ludziom.
— Jestem dobry z nożem, prawda? Zawsze byłem — górnik uśmiechnął się, odsłaniając
poplamione zęby.
Konrad zastanowił się, za co skazano tego mężczyznę i dlaczego stracił dłoń.
Najprawdopodobniej był rzezimieszkiem z któregoś z miast Kislevu.
— Mów dalej — ponaglił Konrad.
— Niewiele mogłem zrobić — wzruszył ramionami. — Albo się ukryć, albo dać zabić. Wielu
innych wpadło na ten sam pomysł, panie. Ale niewiele im to dało, co nie? Znaleziono ich i
zamordowano — pociągnął nosem, spoglądając na scenę rzezi. — Zamordowano albo
jeszcze gorzej. Ja wcisnąłem się pod kilka trupów. W ten sposób ocalałem — spojrzał na
ślady krwi, które plamiły jego poszarpaną bluzę.
— Leżałem bez ruchu przez wiele godzin — mówił dalej. — A potem zobaczyłem pana i
pomyślałem, że jest pan jednym z nich. Czułem się paskudnie z powodu tego, co zrobiłem —
chowałem się, kiedy wszystkich innych zabijano... I dlatego ruszyłem za panem. I to byłoby
tyle, panie — wzruszył ramionami i dokładnie przyjrzał się Konradowi. — Jak to się stało, że
pan nie zginął?
Konrad popatrzył na górnika — nie miał pewności, czy wierzy w jego opowieść. W każdym
razie żył i tylko to się liczyło.
Nie wiedział czy górnik rozpoznał go, czy nie. Właściwie nie było ku temu żadnych
powodów. Dla Konrada wszyscy przymusowi robotnicy wyglądali tak samo. Zapewne dla
górnika wszyscy najemnicy byli identyczni.
— Byłem na patrolu — odpowiedział Konrad. — Gdy ujrzałem dym, wróciłem — nie było
potrzeby wyjawiania prawdy, proste kłamstwo powinno wystarczyć. — Jak się nazywasz?
— Nazywam?
— Tak.
— Heinler, panie.
Odpowiedział po króciutkim wahaniu. Konrad pomyślał, że pewnie to kolejne kłamstwo.
Obaj wiedzieli, że nie powinni sobie ufać. Jego nowy towarzysz był skazanym przestępcą, ale
jedyna różnica między nim a wieloma najemnikami, którzy strzegli kopalni, polegała na tym,
że dał się złapać.
— A ja nazywam się Konrad. Wygląda na to, że jesteśmy jedynymi ludźmi w promieniu setek
mil. Nie ma potrzeby, żebyś zwracał się do mnie „panie”.
— Przepraszam, panie. Kiedy jest się więźniem tak długo jak ja, każdy inny jest „panem”.
— Zobaczmy, czy uda nam się znaleźć trochę wody, Heinlerze, i może coś do jedzenia.
Przeszukali osadę, ale studnia była zanieczyszczona, pełna zwłok, a wszystkie zapasy ze
składu kwatermistrza skradziono. Konie ze stajni zniknęły, cała broń została zabrana,
podobnie jak zgromadzona ruda złota. Nigdy dotąd taka zdobycz nie interesowała
napastników. Za każdym razem, gdy atakowali konwój, ich jedynym celem było zabijanie,
nigdy rabunek.
Konrad dotarł do wysuniętej najdalej na południe turni, a za nim podążał Heinler. Wspięli się
po stopniach wykutych w skale, do miejsca, gdzie w dalszym ciągu dymiły szczątki wieży
strażniczej i leżały spalone ciała.
— Skierowali się w tamtą stronę? — zapytał Konrad, a Heinler skinął głową.
Na horyzoncie nie było śladu napastników. A więc podążali w kierunku Praag. Konrad zdał
sobie sprawę, że wraz z Heinlerem znaleźli się między obcą armią a krajem, skąd wyłoniły się
piekielne hordy. Czy była to powtórka wielkiej inwazji sprzed dwóch wieków, tak samo jak
atak na kopalnię był powtórką zniszczenia rodzinnej wioski Konrada?
— Czaszkolicy — powiedział Konrad.
— Co?
— Czy widziałeś wśród tych stworów wysokiego człowieka? Łysego, bardzo chudego? Mógł
być jednym z dowódców.
— Eeee...
— Poznałbyś go, ponieważ zupełnie nie przypomina pozostałych. Wygląda jak człowiek,
zapewne nie ma broni. I może bez szwanku chodzić wśród płomieni. Widziałeś go?
— Tak! Tak! Widziałem, widziałem!
Konrad spojrzał na Heinlera, nie wiedząc czy mu wierzyć. Górnik potwierdził zbyt gorliwie.
— Bardzo wysoki, bardzo chudy, łysy i wyglądał jak człowiek! — zawołał Heinler. —
Przysięgam, że to był on!
Konrad zdał sobie sprawę, że podał zbyt wiele informacji i Heinler po prostu powtarza jego
słowa. Nie robiło to jednak żadnej różnicy, ponieważ Konrad chciał uwierzyć.
Wczoraj rycerz ze spiżu, dzisiaj Czaszkolicy.
Odwrócił się, znowu spoglądając na południe, w stronę Imperium, w stronę Ostlandu i doliny,
w której się wychował.
— Wydawał rozkazy, prawda? — mówił dalej Heinler. — Był jednym z tych, którzy
przerwali zabijanie i kazali pozostałych ludzi wziąć do niewoli.
— Do niewoli? — zapytał Konrad, odwracając się gwałtownie. Schwycił Heinlera za bluzę i
przyciągnął do siebie. — Wzięli jeńców?
— Tak — Heinler odsunął się. — Mówię uczciwie, panie!
— Kogo? Jak wielu? Po co?
Górnik potrząsnął gwałtownie głową.
— Nie wiem. Dużo.
— Mężczyzn? Kobiety?
— Tak. Mężczyzn. Kobiety. Jednych i drugich. Chyba każdego, kto jeszcze żył i nie był
ciężko ranny.
Konrad puścił go.
Nie było sensu pytać o Krysten, dowiadywać się, czy ją widział. Na pewno odpowiedziałby
twierdząco, domyślając się, że taką odpowiedź Konrad chciałby usłyszeć. Heinler jednak z
własnej woli przekazał mu informację o jeńcach. Nie miał pojęcia, że Konrad szukał jednej,
konkretnej osoby. W obrębie wypalonej palisady nigdzie nie było śladu Krysten, co mogło
jedynie oznaczać, że zwierzołaki ją zabrały.
Konrad chciał wierzyć, że dziewczyna jeszcze żyje, i że on ma szansę odkupić swoją winę.
Jeśli jednak żyła, to nie na długo. Stwory jedynie opóźniły jej śmierć, zachowały przy życiu
dla jakichś swych ohydnych celów.
— Czeka nas długi spacer, Heinlerze — oznajmił.
— Co?
— Chyba że wolisz tu zostać.
Heinler spojrzał na leżące w dole ciała i zmarszczył nos.
— Dokąd idziemy? — zapytał.
Konrad wskazał na południe.
— Tam, gdzie oni — odparł.
Zabrali swoją broń z pokoju Krysten, ale nie mogli nic więcej wziąć, ponieważ wszystko, co
mogłoby im się przydać, zostało zagrabione.
Nóż Heinlera wyglądał jakby został własnoręcznie wykonany przez górnika. Rękojeść
stanowił byle jak obrobiony kawałek drewna, ostrze wyklepano z kawałka metalu. Była to
jednak broń — prymitywna, ale broń — niemal zdołała zabić Konrada.
Sztylet Krysten był wąski, ale o kwadratowym przekroju ostrza — bar-dzo dobry do
przebijania grubych skór. Początkowo należał do jednego z najemników Wilka, milczącego
wojownika, który nie zdradził ani swojego nazwiska, ani skąd pochodzi. Był na patrolu z
czterema innymi żołnierzami — żaden nie wrócił. Właśnie Konrad znalazł to, co z nich
zostało — cztery ludzkie ciała, a obok trupy tuzina zniekształconych napastników, którzy
urządzili zasadzkę. Ale po milczącym najemniku nie było nawet śladu, nic poza sztyletem,
który leżał na ziemi kilka metrów od miejsca rzezi. Jego zakrwawiony czubek wskazywał na
północ.
Ponieważ Konrad miał swój własny nóż, który tak dobrze mu służył przez wiele lat, oddał ten
sztylet Krysten. A teraz znowu trzymał go w ręku.
Razem z Heinlerem wyszli południową bramą, całkowicie zniszczoną przez zwycięzców.
Opuszczona palisada bardzo szybko ulegała zniszczeniu. Niektóre elementy umocnień
rozpadły się w czasie, gdy Konrad znajdował się w osadzie. Działo się tak nie tylko dlatego,
że płomienie strawiły większą część drewna. Belki sprawiały wrażenie jakby były całkowicie
spróchniałe, jakby postarzały się o wiek w ciągu kilku godzin. Cała osada wyglądała, jakby
była nie zamieszkana i zapomniana od niezliczonych lat. Wkrótce wszystko, co zostało
wykonane ludzką ręką, rozpadnie się w pył i będzie rozwiane przez wiatr.
Słońce wisiało już niżej, ale paliło niemal tak straszliwie jak w południe. Konrad zawsze
sądził, że obchodzi go tylko jedna dziewczyna. A teraz to się zmieniło — Krysten stanowiła
najważniejszy cel jego życia.
Na horyzoncie nie było widać najeźdźców, ale nie potrzebowali doświadczonego tropiciela,
aby podążać ich śladem. Znaki przemarszu były łatwo widoczne. Co jakiś czas natykali się na
zniekształcone zwłoki jakiegoś zwierzołaka, zmarłego z ran odniesionych w czasie szturmu
na osadę. Wiele ciał wyglądało jakby życie uciekło z nich wiele dni, a nawet miesięcy, temu
— opuchnięte, rozkładające się, oblepione rojami much i pełzającego robactwa.
Konrad miał wrażenie, że armia z Północy specjalnie zostawia ślady swojego przemarszu,
wyrzucając niepotrzebne łupy, zarysowując pnie drzew piastami kół — jakby wytyczała szlak
dla pościgu. Ogromną połać terenu pokrywały dziesiątki śladów kół, niezliczone odciski
stóp, kopyt, łap. Rzeczywiście, musiały tędy przejść tysiące tych przeklętych istot. Tropy
mówiły też, że prędkość kolumny była ograniczana przez najwolniejszych członków grupy.
Mimo bliskości armii, Konrad wciąż miał to samo uczucie, co rano — że jest sam na całym
świecie. Wprawdzie Heinler znajdował się tuż obok, ale wojownik czuł, że obaj są
wędrowcami, którzy jedynie przypadkowo idą tym samym szlakiem. Nie byli sojusznikami
— łączył ich tylko fakt, że obaj są ludźmi.
Konrad maszerował równym tempem, a Heinler dotrzymywał mu kroku. Górnik rzeczywiście
musiał być twardzielem. Miał tylko jedną rękę, a musiał nią wykonywać tyle samo pracy, co
inni skazańcy dwiema. Szedł na bosaka, stopy mu krwawiły i kulał lekko. Podobnie było z
Konra-dem — jego buty nadawały się tylko do konnej jazdy. Nigdy tak długo nie poruszał się
w nich na piechotę, ale próbował nie zwracać uwagi na odciski i ból mięśni. Dopóki
nieprzyjaciel szedł, on musiał robić to samo. Podążając uparcie naprzód, zmniejszali
odległość dzielącą ich od wroga. Przed wieczorem widzieli już na horyzoncie kurz wzbijany
przez wrogą armię.
Po tak wielu godzinach marszu napastnicy będą musieli się zatrzymać. Choć może, skoro nie
są ludźmi, nie potrzebują wypoczynku?
Odległość między nimi wciąż się zmniejszała. Jak okiem sięgnąć, od jednego do drugiego
krańca horyzontu okolica była pełna ciemnych postaci. Dopiero po chwili Konrad
uświadomił sobie, że wojsko dzieli się na grupy. Część piekielnej hordy podążała w lewo,
część w prawo, a reszta szła dalej, wprost na południe. Przypuszczał, że rozdzielają siły, aby
uderzyć w kilku różnych miejscach.
Kraj posiadał trzy gęsto zamieszkane rejony: wokół Praag, Erengardu i stolicy — Kislevu.
Zwierzołaki i ich sojusznicy wkrótce przekonałyby się, że fortyfikacje tych miast są o wiele
silniejsze niż umocnienia kopalni, a obrońcy liczniejsi. Być może więc ich zamiarem było
zaatakowanie mniejszych miast i wiosek, w celu szerzenia leku i paniki w całym kraju.
Albo te maszerujące przed nimi bandy banitów były jedynie strażą przednią przerażającej
zarazy, która dopiero miała nadejść — dziesiątków tysięcy wrogich stworów, czekających na
zew ataku...
W chwili obecnej Konrad chciał jednak tylko ustalić, który z oddziałów zabrał ze sobą
Krysten.
Po kilku minutach zauważył, że zatrzymały się te legiony, które maszerowały pośrodku.
Pomiędzy trzema głównymi grupami istniały przynajmniej milowe odstępy, a więc było
mało prawdopodobne, że rozdzieliły się jedynie w celu rozbicia obozów. Tak jak
podejrzewał, zwierzołaki musiały podzielić swoje pułki, szykując się do marszu w trzech
różnych kierunkach. A teraz, jak wszystkie inne wojska, rozpaliły ogniska i zaczynały
przygotowania do noclegu.
Po raz pierwszy od wielu godzin Konrad pozwolił sobie na odpoczynek. Usiadł wolno, dając
wytchnienie obrzmiałym kostkom nóg, obolałym łydkom i udom, zmasakrowanym stopom.
Heinler, dysząc ciężko, osunął się obok niego na ziemię. Krew sączyła się z jego stóp. Konrad
nawet nie chciał myśleć o zdjęciu butów. Czuł, że stopy ma mokre i lepkie. Przy każdym
kroku słyszał chlupanie potu w butach.
— Poczekamy, aż zrobi się ciemno — powiedział. — A potem ruszymy dalej.
— I?
Górnik w dalszym ciągu nie wiedział, dlaczego Konrad podąża za piekielną hordą, chociaż
musiał się już czegoś domyślać. Jego uwagi nie mogła umknąć reakcja Konrada na
wiadomość, że napastnicy nie zabili wszystkich w osadzie, że wzięli jeńców. Poszedł jednak
za Konradem bez zadawania pytań. Aż do tej chwili żaden z nich się nie odezwał. Nie było o
czym rozmawiać.
— I wtedy zobaczymy, czy mają jakąś niepotrzebną żywność i wodę — wyjaśnił Konrad.
W drodze ze zniszczonej kopami można było znaleźć mnóstwo i jednego, i drugiego —
jeżeli wiedziało się, gdzie szukać, a Konrad wiedział. Nie sposób zapomnieć umiejętności
zdobywania pożywienia. Ale nie chciał się zatrzymywać, aby nie tracić bezcennych minut.
Jedzenie i picie miały niewielkie znaczenie w porównaniu z tym, co musiał zrobić.
Najważniejsza była misja, którą musi wypełnić.
Na razie zamierzał zbadać dokładnie każde obozowisko, aby odnaleźć to, czego szukał.
Usiadł, obserwując zachodzące słońce. Z niecierpliwością oczekiwał nocy.
Nie chciał brać ze sobą Heinlera. Górnik nie był wojownikiem, nie wiedział, jak poruszać się
w ciemności, aby być niewidzialnym, nie potrafił zaatakować z zasadzki strażników i zabić
ich po cichu, nie znał subtelnej sztuki przekradania się przez nieprzyjacielski obóz i
podrzynania gardeł tak, aby nie zbudzić śpiącego obok wroga.
Heinler zasnął. Konrad zostawił go samego i ruszył przez ciemną noc. Świeciły jedynie
gwiazdy. Brakowało jeszcze kilku godzin do chwili, gdy Mannslieb zaleje okolice swym
zimnym blaskiem. Morrslieb może wzejść wcześniej, ale mniejszy księżyc dostarczy mniej
światła.
Zostawiwszy hełm oraz tarcze, Konrad zacisnął topór w prawej, a miecz w lewej dłoni i
ruszył ostrożnie w stronę migoczących płomieni ogniska, położonego na zachodnim krańcu
obozu wroga. Próbował nie myśleć, co właśnie może pożerać barbarzyńska armia.
Posuwając się uważnie naprzód, przypominał sobie, jak jego rodzinna wieś przeszła na jedną
noc we władanie zwierzołaki, i jak to samo musiało się dziać w wielu innych częściach
świata. Dzień był dla ludzi, ale po zapadnięciu mroku te same ziemie znajdowały się w mocy
zdeformowanych mieszkańców lasu.
Teraz jednak godzina nie miała znaczenia. To, że wrogowie byli stworami ciemności, nie
oznaczało, że są stworzeniami nocnymi. Dzikusów było wystarczająco wielu, aby mogli
podjąć wypad o dowolnej porze, nie musieli kryć się w mroku. Uważali północ Kislevu za
swój teren — a teraz wszystko wskazywało na to, że mają zamiar opanować resztę kraju. A
potem sięgnąć dalej...
Noc wypełniały hałasy i dziwne zapachy. Armia była na wpół zwierzęca, na wpół ludzka,
więc dźwięki i zapachy, wydobywające się z obozowisk, były mieszaniną pochodzącą z obu
tych światów. Rozlegały się śmiechy i wrzaski — nieludzkie śmiechy i ludzkie wrzaski.
Nawet latem noce w Kislevie są chłodne. Konrad dawno się do nich przyzwyczaił, ale nagle
przebiegł go dreszcz. Uświadomił sobie, że właśnie owe krzyki spowodowały lodowate
ukłucie, które przeszyło go od szyi po palce stóp. Przypomniał sobie ofiary masakry w
osadzie górniczej. One również musiały krzyczeć, długo i głośno, pod wpływem okropnego
bólu — o ile nie obcięto im wcześniej języków albo nie rozerwano gardeł.
Konrad przysiągł sobie, że dzisiejszej nocy zostanie wymierzona choć cząstka
sprawiedliwości za ohydne tortury, zadane ludziom w kopalni. Wczoraj zabijał tuzinami
gobliny, a teraz nadchodziła kolej na zwierzołaki. Atak będzie mniej widowiskowy od
wczorajszego, ale nie mniej skuteczny.
Żałował, że nie ma już swojego krisa, którym wiele lat temu zabił pierwszego zwierzołaka.
Ocalił wówczas życie Elyssie. Może teraz jego nowa broń dopomoże w ten sam sposób
Krysten.
Przysuwał się coraz bardziej do położonego na zachodzie ogniska. Zacznie tutaj, a potem
będzie się posuwał między wrogimi od działami aż do chwili, gdy znajdzie pojmaną
dziewczynę. Albo do chwili, gdy nieprzyjaciel dopadnie jego.
Byli tak pewni siebie albo może tak głupi, że nie wystawili żadnych straży. Konrad bardzo
wolno podszedł jeszcze bliżej, a potem przykucnął, by móc obserwować najbliższą grupę. Pół
tuzina groteskowych istot siedziało wokół ognia. W migoczącym świetle wyglądały jeszcze
obrzydliwiej niż za dnia. Blask płomieni tańczył migotliwie na ich zdeformowanych ciałach.
Niektóre stwory chwilami wyglądały zupełnie jak ludzie, dopóki światło ognia nie ujawniło
ich koszmarnych, zwierzęcych cech, sprawiających, że potwory wyglądały na coś gorszego
od zwierząt. A potem światło zmieniało się, kryjąc w mroku ohydę jednych, a wydobywając
obrzydliwie sparodiowane człowieczeństwo innych.
Konrad patrzył, niemal sparaliżowany tym koszmarem. Najstraszliwszy był fakt, że w swoim
zachowaniu tak niewiele różnili się od oddziału najemników, którym dowodził. Podawali
sobie po kolei dzban piwa, śmieli się, zapewne z jakiegoś wulgarnego dowcipu, rozmawiali w
swoim pogańskim języku, niewątpliwie przechwalając się wyczynami z porannej rzezi.
Nawet śpiewali ochrypłymi, zupełnie niemuzykalnymi głosami.
Konrad nienawidził ich, pogardzał zwierzołakami. Zaprzysiągł sobie, że wszystkie umrą i w
ten sposób rozpocznie się jego zemsta.
Wstał wolno, zrobił kilka oddechów i rozprostował ramiona, przygotowując się do
osobistego odwetu. Uniósł miecz i topór — i zamarł, widząc...
Odwrócił się gwałtownie w lewo, uświadamiając sobie, że z tej właśnie strony pojawi się
niebezpieczeństwo. Cofnął się głębiej w mrok. W tej samej chwili ujrzał wyłaniającą się z
ciemności bladą postać, kierującą się w stronę ognia. Ludzką postać — wysoką, szczupłą i
całkowicie pozbawioną włosów.
Czaszkolicy!
Kompletnie oszołomiony Konrad przyglądał się, nie mogąc wykonać żadnego ruchu. Postać
przeszła bezpośrednio przed nim, w odległości kilku metrów. Musi działać natychmiast albo
straci dogodną sytuację. Otrząsnął się z krępujących, wyimaginowanych więzów ł skoczył na
znie-nawidzonego wroga.
Odruchowo posłużył się mieczem — była to broń o wiele precyzyjniej-sza od topora o
podwójnym żeleźcu. A lewa ręka Konrada była równie silna i dokładna jak prawa.
Sztych miecza wbił się w grzbiet Czaszkolicego, trafiając między żebra, poniżej lewej łopatki,
tam gdzie znajdowało się — albo powinno znajdować — serce. Trysnęła krew i Konrad
natychmiast pojął, że się pomylił. Takiej ilości krwi nie było, gdy kiedyś jego strzała
odnalazła serce Czaszkolicego.
Wyszarpnął klingę, a wysoka postać upadła na ziemię. Po krótkich, spazmatycznych
drgawkach, znieruchomiała zupełnie. Konrad zabijał wystarczająco często, aby wiedzieć,
kiedy jego ofiara nie żyje. Rozejrzał się szybko wokoło, poszukując następnego przeciwnika.
Konrad kopnięciem przewrócił trupa na wznak. Już wiedział, że to nie mógł być Czaszkolicy
— stwór umarł zbyt łatwo. Pomimo mroku jedno szybkie spojrzenie potwierdziło jego
podejrzenia. Był to po prostu zwykły zwierzołak. Wysoki, chudy, blady i łysy — łysy,
ponieważ włosy nie mogą rosnąć na kości. Na jego głowie nie było ani skóry, ani ciała.
A potem Konrad usłyszał nowy dźwięk — obrócił się na pięcie i odskoczył, gdy z ciemności
runęła na niego bezkształtna masa. Uniósł topór i miecz, najszybciej jak potrafił, ale nie dość
szybko. Stwór przewrócił go, zamachnął się siekierą, celując w odsłonięte gardło, upadł na
niego... i stoczył się na ziemię.
Konrad poczuł na twarzy wilgoć. Krew. Ale nie własną. Spojrzał na zwierzołaka. W mroku
nie widział go dokładnie — jedynie, że był wielki, ciemny... i martwy.
Z ciemności wyłoniła się następna postać.
— Pomyślałem, że może będziesz potrzebował pomocy, no nie? — wyszeptał znajomy głos.
Konrad wstał i wytarł rękawem krew z twarzy, patrząc jak Heinler odzyskuje swój nóż. Nie
doceniał tego człowieka. Jako górnik posiadał przecież niemal doskonałą umiejętność
widzenia w ciemności, najwyraźniej też dysponował innymi umiejętnościami.
Nieprzypadkowo przeżył atak na kopalnię, gdy tymczasem inni zostali zabici lub pojmani.
Konrad spojrzał w stronę ogniska i siedzącej wokół niego grupy nieludzi. Nie spostrzegli, co
wydarzyło się w odległości zaledwie kilkunastu metrów.
Podobnie jak blada postać, którą pomyłkowo uznał za Czaszkolicego, drugi napastnik
również pojawił się nie od strony ogniska. Chwilowo żądza krwi Konrada została
zaspokojona. Nie musiał zabijać i podejmować zbytecznego ryzyka — jeszcze nie.
— Czy zechcesz mi powiedzieć, czego naprawdę szukasz? — odezwał się Heinler.
Konrad wyjaśnił w czym rzecz.
— No to poszukajmy jej, dobra? — zaproponował górnik.
— Chcesz tego? — spytał Konrad, podając mu miecz. W tej sytuacji lepiej było podzielić się
bronią.
Heinler wsunął nóż za pas i przyjął miecz. Konrad w dalszym ciągu trzymał topór w prawej
ręce, a w lewą wziął sztylet. Dyskusja była zbyteczna. Heinler od razu zrozumiał, co do
niego należy, i po raz pierwszy Konrad zaczął się na serio zastanawiać, kim naprawdę był
jego towarzysz i czym się poprzednio zajmował. Na razie nie zwracał jednak specjalnej uwagi
na górnika ani na nic innego. Chciał znaleźć oddział, który schwytał Krysten. Wędrowali
ostrożnie w mroku, kierując się w stront płomieni następnego ogniska i osłaniali nawzajem,
zbliżając do celu.
I nagle ciszę przerwał wrzask Heinlera:
— Uważaj!
Konrad odwrócił się natychmiast, ale było już za późno. Poczuł straszliwy cios w skroń.
Udało mu się zrobić jeden krok w stronę niewidocznego napastnika, zaczął unosić ciężki
topór, ale w końcu runął na ziemię i ogarnęła go ciemność.
Rozdział czwarty
Konrad uchylił z trudem ciężkie powieki i jego oczom ukazał się błyszczący wysoko na
niebie Morrslieb.
Głowę miał odciągniętą w tył, szyje ściśniętą powrozem, ręce spętane na plecach. Stał nagi
przy drzewie, przywiązany do pnia. Znajdował się w tak samo beznadziejnej sytuacji, jak
przed dwoma dniami Wilk — a może w jeszcze bardziej beznadziejnej, bo znikąd nie mógł
się spodziewać pomocy.
Bał się spojrzeć w dół, wlepiał więc wzrok w nieregularny kształt tarczy księżyca. Straszliwe
odgłosy atakujące uszy mówiły mu o tym, co się wokół dzieje więcej, niż potrzebował
wiedzieć.
W odróżnieniu od Mannslieba, mniejszy księżyc, Morrslieb, nawet kiedy stał w pełni, światła
dawał niewiele. A było to światło dziwne, niemal pozbawione blasku. Zupełnie jakby
Morrslieb był księżycem cieniem rzucającym mrok na świat, wokół którego krąży,
odciągającym zeń wszelką jasność, zamiast mu ją dawać.
Wpatrując się w księżyc, Konrad usiłował pozbierać myśli i oszacować odniesione rany.
Jego szyja i przeguby były przywiązane do drzewa mocno zaciśniętymi powrozami. Czaszkę
rozsadzał nadal pulsujący ból, efekt uderzenia, jakie otrzymał, i w ogóle cały był obolały,
jakby bito go, kiedy stracił przytomność, a potem wleczono po ziemi. Otworzyło się kilka ran
odniesionych podczas szturmu na warownię goblinów. Od stóp do głów zbroczony był
zakrzepłą krwią.
Na razie żył jeszcze, ale wszystko wskazywało na to, że pisana jest mu śmierć w
męczarniach.
Oderwał wreszcie oczy od księżyca, rozejrzał się szybko dookoła i jeszcze szybciej zacisnął
mocno powieki. Nie chciał, by ci, którzy go pojmali, zorientowali się, że odzyskał
przytomność, a poza tym wolał nie patrzeć na sceny rozgrywające się na oblanej księżycową
poświatą polanie.
Łatwiej było jednak zamknąć oczy, niż wyrzucić z myśli te mrożące krew w żyłach widoki.
Pośrodku kępy drzew wznosił się mały ołtarz. Jego centrum zajmowała postać w zarzuconej
na pancerz czerwono-czarnej tunice, zbrojna w potężny topór i trzymająca tarcze ze
znajomym Konradowi emblematem. Konrad nie raz widział już ten symbol na sztandarach
powiewających nad legionami zwierzołaków: symbol w kształcie litery X przeciętej przez
środek poziomą kreską i podkreślonej u podstawy.
Pod zdobnym hełmem z brązu nie widać było jednak twarzy, panował tam mrok. Pusty
pancerz siedział w fotelu. Nie, nie w fotelu, lecz na rzeźbionym tronie — bowiem zbroja
wyobrażała zdegenerowanego boga, którego czcił ten klan wyrzutków. U jego stóp piętrzył
się stos kości i czaszek. Ludzkich czaszek.
Dorzucono doń niedawno świeże ludzkie głowy...
Wokół ołtarza stali pokornie zdeprawowani akolici upojeni widokiem płynącej obficie krwi
ofiar, które złożyli właśnie swemu krwiożerczemu panu.
Konrad widział to wszystko tylko przez krótką chwile. Widział również ofiary. A teraz
słyszał je, jak cierpią niewypowiedziane męki. Wrzeszczeli torturowani, a ich wrzaski
zdawały się dalej unosić w powietrzu, kiedy w końcu umierali z krzykiem na ustach..
Zaryzykował jeszcze jedno ukradkowe spojrzenie, wypatrując Heinlera. Nie dostrzegł go
jednak. Heinler nie stał przywiązany do innego drzewa, jego trup nie spoczywał na kupie
bezgłowych zwłok jego głowa nie leżała na ofiarnym stosie u stóp odrażającego bóstwa.
Sunąc wzrokiem po barbarzyńskiej świątyni, Konrad rozpoznał ostatnią ofiarę. Człowiek ten
nazywał się Hralvan i był najemnikiem z Norska, chyba najsilniejszym z ludzi wojowników,
jakiego Konrad znał. Zwykł dla żartu okaleczać własne ciało, przykładać sobie płonącą
pochodnię do kończyn, by zademonstrować swą niewrażliwość na ból.
Ale po tej niewrażliwości pozostało tylko wspomnienie. Hralvan był potężnie zbudowany i
mierzył siedem stóp wzrostu. Teraz nie miał nóg i ćwiartowany żywcem płakał jak chłostane
dziecko tyle że to nie łzy, lecz krew płynęła mu z oczu.
A te niewysłowione męki zadawały jego potężnemu ciału dwie najpiękniejsze kobiety, jakie
Konrad w życiu widział. Z tym, że nie mogły to już być kobiety; obie miały długie,
rozwidlone na końcach ogony.
Nie licząc najeżonych kolcami metalowych obręczy na szyjach i szerokich kościanych
kolczyków w płatkach uszu, były zupełnie nagie. Nogi miały długie, smukłe i zbryzgane
krwią. W miarę jak z udręczonej ofiary uchodziło życie, ich skóra pokrywała się coraz
obficiej czerwienią. Uśmiechnięte tańczyły wokół Hralvana, zlizując krople czerwieni z
ostrzy, którymi tak zapamiętale wywijały. Noże, podobnie jak ich właścicielki, były smukłe i
sprężyste.
Konrad nie był w stanie stwierdzić, ilu wyznawców otacza ołtarz, bo większość z nich stała w
mroku; słyszał jednak, jak wyrykują swój zdeprawowany entuzjazm i rytualne psalmy.
I nagle zaległa kompletna cisza: ucichły krzyki, ucichły jęki, ucichły śpiewy i modlitwy.
Konrad domyślał się dlaczego. Hralvan wyzionął wreszcie ducha. Jedna z dziewczyn
trzymała w górze jego odciętą od tułowia głowę, z której otwartych ust ściekał strumyczek
krwi. Po chwili głowa olbrzymiego Norskańczyka wylądowała na ofiarnym stosie u stóp
opancerzonego idola.
Nie było już kogo zabijać, nie było kogo torturować na śmierć — z jednym wyjątkiem...
Konrad zacisnął mocno powieki w nadziei, że uznają go za wciąż nieprzytomnego, w
nadziei, że zrobi to jakąś różnicę, jeśli nawet rzeczywiście tak się stanie.
Cisza przeciągała się, ale wyczuwał, że dwie diabelskie tancerki suną lekkim krokiem w jego
stronę. Zatrzymały się przy nim i twarz owionęły mu ich ciepłe oddechy. Po chwili wodziły
już dłońmi po jego ciele. Palce miały lepkie, wilgotne od krwi. Potrafiłby udawać dalej
nieprzytomnego, nawet gdyby zaczęły go kaleczyć; ale nie był w stanie zignorować ich
upiornie zmysłowych zalotów.
Otworzył oczy i przytrzymując się pnia skrępowanymi rękami, poderwał błyskawicznie obie
nogi. Chybił. Krwawe panny odskoczyły z chichotem, a jego omal nie udusił powróz
zadzierzgnięty na szyi.
Przemknęło mu przez myśl, że byłby to o wiele mniej bolesny i szybszy sposób zejścia z
tego świata. Ale zanim zdążył wprowadzić ją w czyn, jedna z nagich dziewcząt obiegła pień i
uwolniła mi szyje. W chwile później wolne miał również ręce — ale tylko na moment.
Piękne oprawczynie chwyciły za kawałki powroza zwisają mu z nadgarstków. Pomimo że
ich twarze przypominały krwawi maski, a długie włosy ociekały posoką, były obie
hipnotycznie pociągające. Wydawały się podobne do siebie jak dwie krople wody nie sposób
było ich odróżnić.
Konrad natarł na tę po prawej, ale odskoczyła zwinnie. Jej nóż przeciął ze świstem powietrze
i ugodził Konrada w przedramię. Stęknął z zaskoczenia i bólu. Kiedy wyciekająca z rany
krew zaczęła skapywać na ziemię, czciciele wydali ekstatyczne westchnień i podjęli rytualne
śpiewy na cześć ostatniej ofiary biorącej udział w ich obscenicznej ceremonii.
Dziewczyna potrząsnęła tryumfalnie nożem, po czym przytknęła sobie ostrze do języka,
zlizując zeń krew Konrada. Język, podobnie jak ogon, miała rozwidlony.
Konrad szarpnął lewą ręką, by przyciągnąć do siebie drugą kapłankę. Ta puściła powróz, a on
stracił równowagę i runął na wznak. Ziemia była jak błoto po rzęsistej ulewie. Ale to deszcz
krwi tak ją rozmiękczył.
Obie dziewczyny dopadły go niczym bliźniacze czerwone błyskawice i z jego gardła
popłynęły dwa strumyczki krwi. Podźwignął się na nogi, a nagie kobiety zaczęły pląsać
wokół niego, doskakując na przemian, zadając pchnięcie lśniącym nożem, odskakuj; i znowu
doskakując.
Szybkie były, nieludzko szybkie. Kobiety prawdopodobnie chętniej wybierano na oprawców,
bo były subtelniejsze od mężczyzn delikatniejsze, nie zabijały tak szybko, z niepotrzebną
siłą. Ich ofiary umierały powoli, kropla po kropli wykrwawiały się na śmierć.
Wkrótce Konrad był już tak samo okrwawiony jak one, ale to jego własna krew czerwieniła
mu skórę. Ból, jaki cierpiał, był powierzchowny i wiedział, że nie będzie musiał znosić go
długo. Na razie oprawczynie tylko się z nim bawiły. Kiedy wezmą się poważnie do pracy,
będzie po nim.
Musi przejąć inicjatywę, póki jeszcze czas. Ale żeby wyrównać szanse, potrzebuje jakiejś
broni. Pomyślał o zbroi na ołtarzu i o potężnym toporze w zakutej w żelazną rękawicę garści.
Ta myśl wystarczyła, by wyzwolić w nim impuls.
Drogę do postaci na tronie blokowała mu jedna z ogoniastych dziewcząt. Kiedy na nią runął,
odskoczyła zwinnie, tak jak się tego spodziewał. Nie oglądając się na nią pobiegł dalej w
kierunku ołtarza, zdzierając sobie po drodze kawałki powroza z przegubów.
Nie zwracał do tej pory większej uwagi na czcicieli otaczających diaboliczną świątynię.
Zajmował go głównie drapieżny duet, i a tamtych i tak ledwie było widać w mroku.
Teraz drogę do upragnionej broni zastąpiła mu niespodziewanie grupa widmowych postaci,
które sprawnie utworzyły kordon wokół miejsca składania ofiar. Rąbnął pięścią w jakąś
ocienioną twarz usłyszał chrzęst miażdżonej kości. Postać runęła na ziemię pozostawiając po
sobie wyłom w kordonie.
Konrad miał już w niego zanurkować, kiedy na ramię spadła mu dłoń w rękawicy. Szarpnął
się, wyrwał, odwrócił na pięcie i w mdłej poświacie księżyca dostrzegł błysk broni. Tamten
dobywał miecza. Niewiele myśląc Konrad wykręcił mu dłoń ściskającą rękojeść i sam
wyszarpnął miecz z pochwy. Rękojeść miała kształt zwiniętego węża. Konrad uniósł miecz
nad głowę i pomknął z powrotem w kierunku bliźniaczych oprawczyń. Nagle wąż ożył,
rozwinął się i wbił mu zęby w nasadę dłoni.
Konrad wrzasnął z bólu, wypuścił miecz z ręki i zaczął machinalnie rozcierać dwa nakłucia
na przegubie.
Wokół panowała kompletna cisza i bezruch. Ustało rytmiczne zawodzenie, wszyscy wlepiali
wzrok w Konrada. Diabelska para stała za nim, reszta czcicieli otaczała kręgiem trzy nagie,
zbroczone krwią postaci.
Ten, któremu Konrad odebrał miecz, wystąpił naprzód. To samo uczyniła inna ciemna postać,
która schyliła się po upuszczony miecz i wręczyła go właścicielowi. Rękojeść znowu była
tylko rękojeścią, zwinięty ciasno wąż znowu zastygł w bezruchu.
Konrad spojrzał na pierwszą ciemną postać ledwie widoczną w mrokach nocy. Zauważył
tarczę. Widniał na niej ten sam runiczny symbol, co na tarczy z ołtarza, ale nie tylko. I ten
drugi herb Konrad rozpoznał.
— Kastring! — wykrztusił.
Postać, która wsuwając miecz do pochwy odwracała się, teraz zamarła. Patrzyła przez chwilę
na Konrada, a potem zbliżyła się do niego powoli.
— Już dawno nikt mnie tak nie nazwał — powiedział mężczyzna.
Chociaż stał bardzo blisko, Konrad nie widział jego twarzy, bo ocieniał ją hełm.
— Kastring — powtórzył.
— Tak pragnąłem przyglądać się jak umierasz. — Mężczyźni westchnął. — Ale chyba
powinniśmy porozmawiać. Ostatnią ofiarę złożyć jednak trzeba. — Rzucił władczo kilka słów
w jakimś pogańskim języku.
Konrad nie zrozumiał, co powiedział, ale wyczuł za sobą poruszenie. Obrócił się na pięcie w
samą porę, by zobaczyć jeszcze, jak jedna z tancerek śmierci machnięciem długiego noża
ścina głów swojej towarzyszce. Bezgłowy trup stał jeszcze kilka sekund bluzgając krwią z
szyi, a potem osunął się w błoto.
Bliźniaczka podniosła skrwawioną głowę za włosy i zakręciła nią młynka, opryskując
kaskadami krwi wszystkich widzów wyrażających zwierzęcym rykiem swój entuzjazm.
Konrad przeniósł wzrok na mężczyznę, który wydał poleceni Ponad jego ramieniem widział
postać siedzącą na ołtarzu. Pewności nie miał, bo świeża krew zalewała mu oczy, ale przez
chwilę wydało mu się, że zbroja nie jest pusta, że z hełmu patrzy na niego czyjaś skryta w
cieniu twarz...
— Chcesz się odświeżyć? — spytał Kastring, który najwyraźniej przewodził tej grupie pogan.
* * *
Rodowe nazwisko Elyssy brzmiało Kastring. To dlatego Konrad rozpoznał herb na tarczy.
Ale którym Kastringiem był ten mężczyzna?
Nie mógł to być ojciec Elyssy, Wilhelm Kastring, bo tamten zginął wraz z córką. To pewnie
któryś z jej trzech braci. Byli od niej starsi; odeszli z doliny przed zniszczeniem przez
zwierzołaki wioski i dworu. I teraz jeden z Kastringów przewodzi bandzie takich bestii.
Elyssa rzadko opowiadała o swojej rodzinie i Konrad bezskutecznie usiłował sobie teraz
przypomnieć imiona jej braci. W końcu dał za wygraną. Co za różnica, który to z nich,
pomyślał.
Rozpalono ognisko, na szczęście z drewna i chrustu, nie z ludzkich ciał. Konrad siedział przy
ogniu i dygotał. Był osłabiony z upływu krwi i kompletnie wyczerpany wypadkami ostatnich
kilku dni. Jego ciało pokrywała pajęczyna bolesnych ran i zadraśnięć.
— Mawiają, że znając czyjeś nazwisko, zyskujesz nad tą osobą władze — zagaił Kastring,
siadając kilka stóp od Konrada. Nie spojrzał na niego, patrzył w płomienie. — Sam fakt, że
jeszcze żyjesz, dowodzi, śmiem powiedzieć, że w powiedzeniu tym może być coś z prawdy.
Ale ja, pytając o imię ciebie, nic bym nie zyskał.
Konrad przyglądał się uważnie mężczyźnie. Często widywał braci Elyssy, ale to było wiele
lat temu. Którymkolwiek z nich był ten, bardzo się od tamtego czasu zmienił. Nie miał warg,
co spowodowało, że wyglądał tak, jakby się wciąż uśmiechał, a z głowy wyrastała mu para
zakrzywionych rogów. Jednak nawet w blasku ogniska trudno było odróżnić rysy twarzy
Kastringa, stwierdzić, gdzie kończą się jego długie, ciemne włosy, a zaczyna gęste, ciemne
futro, które nosił na zbroi. Zresztą Konrad wolał nie widzieć, jakim jeszcze przemianom uległ
ten człowiek — jeśli w ogóle można go jeszcze było nazywać człowiekiem... Zbliżyła się do
nich jakaś postać. Szczupła, prężna kobieta. Konrad rozpoznał w niej oprawczynię, która
przeżyła. Trzymała srebrną tacę z wysadzaną drogimi kamieniami karafką i dwoma
kielichami tej samej roboty. Kastring zagadał coś do niej. Postawiła tacę na ziemi i napełniła
kielichy jakąś czerwoną cieczą. Podniosła znowu tacę i podsunęła mu ją. Kastring machnął
niecierpliwie ręką, znowu powiedział coś w jakimś niezrozumiałym języku, i dziewczyna
odwróciła się z tacą do Konrada.
— Z przykrością przyznaję, że ona nie zna się zupełnie na etykiecie — powiedział Kastring.
— Bierz, bierz — dorzucił, widząc wahanie na twarzy Konrada. Zachichotał ponuro. — To
nie to, co myślisz, zapewniam cię. To wino, czerwone wino.
Konrad wziął kielich z tacy, powąchał, posmakował i uspokojony jednym haustem wychylił
zawartość.
Dopiero wtedy obserwujący go bacznie Kastring sięgnął po swój kielich i znowu zagadał do
dziewczyny. Postawiła tacę na ziemi i oddaliła się.
— Zamierzałem wznieść toast za twoje zdrowie, ale ośmielę się zauważyć, że w zaistniałych
okolicznościach byłby to, skromnie mówiąc, nietakt.
Zakręcił kielichem, wciągnął w nozdrza zapach, po czym przystawił sobie kielich do zębów
— dolne zachodziły mu na górne — i odchylił w tył głowę. Ponieważ nie miał warg, cześć
czerwonego płynu pociekła mu po brodzie. Otarł kropelki koronkową chusteczką.
— Nie krępuj się, dolej sobie. — Wskazał na tacę.
Konrad napełnił kielich po raz drugi, potem jeszcze raz.
— Był ktoś ze mną — odezwał się — kiedy zostałem pojmany. Co się z nim stało?
Kastring wzruszył ramionami i burknął coś niezrozumiałego w obcym języku. Zwracał się
pewnie do ogromnej postaci stojące kilka jardów za Konradem, postaci z dziobem, pazurami
u rąk i szponami u nóg. Postać odpowiedziała przeciągłym, głośnym beknięciem. Kastring
znowu wzruszył ramionami, pociągnął łyczek wina, przetrzymał je chwilę na języku,
przełknął i starł z brody kropelki.
Konrad nie widział wśród zabitych ciała Krysten, ale wolał nie pytać o jej los. Był
przekonany, że i tak nie powiedziano by mii prawdy, a poza tym w okolicy grasowało wiele
innych kohort mutantów, które mogły ją pojmać.
— Skąd mnie znasz? — spytał w końcu Kastring.
Konrad wychodził zawsze z założenia, że prawdy należy w miarę możliwości unikać.
— Jestem z Ferlangen — odparł.
— Ferlangen! Tej nazwy również od lat nie słyszałem. Z twoje go akcentu wnoszę, że
pochodzisz z tych samych stron Ostlandu, co ja. Mieszkałem kiedyś w pewnej zabitej
dechami wiosce niedaleko Ferlangen i nie raz nieźle się w tym mieście zabawiłem. Często
polowaliśmy z Ottem Kreishmierem. Wiesz może, co tam u niego?
— Nie żyje.
Kastring uniósł kielich w milczącym salucie, ale Konrad nie wypił. Kreishmier skazał go na
śmierć za nielegalne upolowanie królika, a potem został zabity przez Wilka w pojedynku. Tak
właśnie poznali się z Wilkiem.
— Dawno wywędrowałeś z Ferlangen?
— Pięć lat temu — odparł Konrad. — A ty?
Kastring milczał przez kilka sekund i Konrad myślał już, że nie doczeka się odpowiedzi,
toteż zaskoczyło go, kiedy tamten w końcu się odezwał:
— Chyba dawniej. Dokładnie sobie nie przypominam. Ale czyż czas nie jest tylko łańcuchem
skuwającym nasze życie? Odszedłem stamtąd, bo chciałem zobaczyć świat, wielkie miasta,
inne krainy. No i zobaczyłem. Potem popadłem w złe towarzystwo i...
Gdyby mógł się uśmiechać, prawdopodobnie by to zrobił. Nie mógł jednak, pociągnął więc
tylko kolejny łyk wina i znowu otarł sobie brodę. Był gładko wygolony, nawet nie próbował
osłonić brodą ust. Trudno było stwierdzić, czy wargi mu zgniły i odpadły, czy też sam celowo
się okaleczył.
— No, ale opowiedz mi coś więcej o Ferlangen — podjął. — Co z Marleną, siostrą Otta?
Ona, dufam, żyje jeszcze?
— Żyła.
— Sporo wesołych chwil ze sobą spędziliśmy. Przez długi czas łączyła nas zażyła przyjaźń.
Nasze rodziny o mało się poprzez nas nie połączyły, ale mnie nie uśmiechało się jakoś wiązać
na stałe. Podsunąłem więc myśl, żeby Otto poślubił moją siostrę. Nie wiesz czasem, czy się w
końcu pobrali? Przyznaję, że jestem na bakier z listowną korespondencją. A sytuacja, w
jakiej się obecnie znajduję sprawiła, że chcąc nie chcąc straciłem kontakt z domem —
Kastring wzruszył ramionami i sięgnął po karafkę z winem.
Konrad przewiercał go wprost wzrokiem.
— To od ciebie wyszedł pomysł wydania za mąż Elyssy?
— Owszem — Kastring opuścił kielich, nie popijając z niego. — Znasz moją siostrę?
— Obiło mi się o uszy to imię — odparł szybko Konrad. — Ale chyba się nie pobrali. Otto
zginął, zanim doszło co do czego. Wypadek na polowaniu.
— Jaka szkoda. Elyssa zasłużyła sobie na małżeństwo z tym spasionym bydlakiem. —
Kastring dotknął policzka. Szpeciła go stara blizna biegnąca od lewego oka do szczęki.
Zauważył już, jak bacznie przygląda mu się Konrad.
— Moja pierwsza rana odniesiona w walce — zaśmiał się. — Prezent od siostrzyczki. Otto i
Marlena byli ze sobą bardzo blisko, pomyślałem więc, że czemu ja i Elyssa nie mielibyśmy
nawiązać tego rodzaju intymnych stosunków. — Pokręcił głową, upił łyk wina, otarł usta. —
Ale ona była innego zdania. — Znowu się roześmiał, lecz w tym śmiechu nie było ani krzty
wesołości.
Elyssa nie wspomniała Konradowi słowem, że napastował któryś z braci; ale ona w ogóle
mało co mu mówiła.
— Skoro Otto nie żyje — podjął Kastring — to Marlena jest baronową. Chyba wypadałoby
odwiedzić stare śmiecie, kiedy już zawitamy do Imperium. Nie miałbym nic przeciwko
odnowieni znajomości z Marlena.
— Do Imperium? — spytał cicho Konrad. — Wybieracie się do Impe-rium? — Od jakiegoś
już czasu podejrzewał, że potępieńcze armie zamierzają przekroczyć granicę, ale łudził się
jeszcze, że jest w błędzie
— Z króciutką wizytą — przytaknął Kastring. — Puścić z dymem parę miast, splądrować
parę wiosek, wyciąć w pień mieszkańców. — Tym razem nie było wątpliwości, że się
uśmiecha; resztki warg w kącika ust powędrowały mu w górę. — Za łatwo im się ostatnio
żyje i za długo już to trwa. Zmiękli jak przejrzały owoc gotów do zerwania.
Konrad zadrżał. Wiedział, co może czekać bezbronnych mieszczan ze strony zwierzołaków,
tych zahartowanych w walce wojowników północy, i ich szalonych sprzymierzeńców.
Zacisnął dłoń na kielichu.
— Wy... wy łotry! Wy morderczy barbarzyńcy! Wy... ! — Potną snął głową, zbrakło mu
słów.
— Komplementów nigdy za wiele. — Kastring pociągnął łyczek wina. — Może nawet
wpadnę do siostrzyczki. Na pewno się ucieszy. — Dostrzegł błysk w oczach Konrada. —
Daj spokój, nie bądź taki staroświecki. Ona chyba nie jest nawet moją rodzoną siostrą.
— Jak to?
Kastring ziewnął i oparł się o pień powalonego drzewa.
— No, całkiem pewien to nie jestem. Ojciec nigdy tego ni przyznał, ale według mnie z Elyssa
sprawa jest bardzo niejasna Matka zmarła wkrótce po jej urodzeniu, ale ja nie jestem wcale
przekonany, że to rzeczywiście ona wydała Elysse na świat, ani że to ojciec ją spłodził.
Podejrzewam jedno z rodziców o spłatani drugiemu jakiegoś, że tak powiem, figla.
Niewykluczone, że z wzajemnością.
Konrad milczał. Elyssa o niczym takim nie wspominała, ale z drugiej strony, po co miałaby to
robić. Może nawet nie wiedziała, Matka mogła nie być jej matką, Wilhelm Kastring mógł nie
być je ojcem, kto wie, czy którekolwiek z tej dwójki było jej rodzicem? Wyglądało na to, że
pochodzenie dziewczyny owiane jest taką sapią mgiełką tajemnicy jak jego...
Ciekaw był, czy Kastring słyszał coś o jego nie znanej przeszłości. Mieszkali w tej samej
wiosce. Ojciec Kastringa był dziedzicem we dworze i powinien wiedzieć o wszystkim, co się
tam działo. Ale skoro Kastring nie zna nawet prawdy o swej siostrze, to mało
prawdopodobne, żeby wiedział coś o korzeniach bezimiennego sieroty.
Na ziemi obok Kastringa leżała jego tarcza ozdobiona talizmanicznym emblematem
mrocznego bóstwa, któremu oddawał cześć, oraz rodowym herbem. Nie był to jedyny
symbol, jaki Konrad zapamiętał z rodzimej wioski. Przed oczyma stał mu wciąż znak
wytłoczony na łuku i strzałach, które dostał od Elyssy, na broni, którą znalazła podobno w
zapomnianym loszku w dworze Kastringów.
Kołczan z jakiejś dziwnej, falistej skóry, dziesięć strzał i łuk. Wszystko smolisto czarne,
wszystko opatrzone tym samym złotym symbolem: pięścią w kolczej rękawicy między
grotami skrzyżowanych strzał. Ostatnia z tych strzał przeszyła serce Czaszkolicemu, a kiedy
nieludzka istota wyciągnęła ją sobie spokojnie z piersi, nie pojawiła się na niej nawet kropla
krwi. Ale Czaszkolicy rozpoznał chyba ten złoty symbol, tak samo jak Wilk, który
zobaczywszy go na czarnym kołczanie, kazał się natychmiast zaprowadzić do zmiecionej z
powierzchni ziemi wioski...
Czyżby ta broń należała do prawdziwego ojca Elyssy?
— Raz w Ferlangen — zaczął Konrad — widziałem inny herb rodowy. Czarno-złoty. Dwie
skrzyżowane strzały i pięść w kolczej rękawicy między grotami. Mówi ci to coś?
Kastring nie odpowiedział od razu.
— Znajomo mi to brzmi — odezwał się po chwili zastanowienia.
— Był wytłoczony na łuku, na strzałach i na kołczanie.
— Tak — Kastring przymknął oczy i przesunął dłonią po czole. — Elf? Czyżby miało to jakiś
związek z elfem? Przyznaję, że nic innego nie przychodzi mi do głowy.
Konrad wpatrzył się w płomienie, usiłując się skoncentrować, ale wyczerpanie i osłabienie
nie pozwalały mu skupić myśli.
Elyssa dała mu łuk i strzały, i nadała imię. Wcześniej nie miał żadnego. A teraz jej brat, a
przynajmniej osoba, którą bierze za jej brata, ostentacyjnie nie interesuje się jego imieniem.
— Powiedziałeś, że znajomość imion daje władze — zwrócił się do Kastringa. — Dlaczego
nie chcesz poznać mojego?
Odpowiedzi Kastringa zawsze padały z opóźnieniem, ale teraz zwłoka trwała blisko minutę i
Konrad zaczynał już podejrzewać, że tamtego zmorzył sen.
— Bo i tak niedługo już będziesz je nosił — wycedził w końcu Kastring. — Nie doczekasz
świtu.
Konrad rozejrzał się niespokojnie.
— Praktycznie rzecz biorąc już jesteś martwy — dorzucił Kastring. — Nie trzeba było
zabierać mi miecza.
Konrad uniósł prawą rękę do ognia i obejrzał bliźniacze nakłucia na przegubie. Prawą dłoń
miał zdrętwiałą, lewą i obie stopę również. Był zmęczony, bardzo zmęczony, to wszystko.
Zmęczony, przemarznięty i poraniony.
Nadgarstek nawet mu nie napuchł. Wynikało z tego, że wąż — jeśli w ogóle był to wąż — nie
wstrzyknął mu w ciało trującego jadu. Ból odczuł tylko w chwili ukąszenia. Prawdopodobnie
była to jakaś magiczna sztuczka, wzrokowy omam. Nie było żadnego gada, żadne zęby nie
wbiły mu się w ciało, żaden jad nie dostał się do żył...
Przed chwilą Konrad marzył tylko o spoczynku, ale teraz ani myślał zamknąć oczu i odpłynąć
w sen.
Rozdział piąty
Konrad usiadł gwałtownie, krzywiąc się z bólu. Słońce paliło straszliwie. Gardło miał
wysuszone, wargi popękane, pokrywała go warstwa zaschniętej krwi. Węgle ogniska jeszcze
się żarzyły. W ogólnym bezruchu wyróżniały się tylko tańczące smugi szarego dymu.
Wszyscy gdzieś poszli.
Na podstawie wysokości słońca ustalił, że od świtu minęły przynajmniej trzy godziny.
Rzadko kiedy spał tak długo, ale przecież w tym względzie miał jeszcze wiele do odrobienia.
Chociaż nie czuł się już tak straszliwie wyczerpany, miał wrażenie, że gdyby znalazł trochę
cienia, bez trudu mógłby zamknąć oczy i przespać resztę dnia.
Odsunął tę pokusę i spojrzał na przegub dłoni. Ślady po kłach węża zabliźniły się, podobnie
jak rany na ramieniu, zadane nożem nieludzkiej dziewczyny. Elf, który uratował Konradowi
rękę, najwyraźniej dziś ocalił mu również życie.
Zgodnie z tym, co powiedział Kastring, Konrad powinien umrzeć. Dlatego najeźdźcy go
zostawili — uznali, że jest martwy. Ocaliło go jedynie oddziaływanie potężnego eliksiru
uzdrawiającego.
Wstał i poszedł, by zbadać obóz stworów. Na pierwszy rzut oka trudno było stwierdzić, że w
ogóle tu przebywały. Zniknęły nawet bezgłowe zwłoki ludzi złożonych w ofierze. Krew
wsiąkła w ziemię i została wypalona przez słońce. Gleba wyglądała na bardzo wysuszoną.
Konrad ukląkł, żeby jej dotknąć. Nic nie poczuł, była równie pozbawiona życia jak piasek.
Znajdujące się w pobliżu kępy trawy i roślin zbrązowiały, zwiędły, kruszyły się pod dotykiem
dłoni. Okoliczne drzewa pokrywała zgnilizna i śmierdzące porosty. Rozkładały się tak samo
jak te w Lesie Cieni, gdy zamieszkały w nim zwierzołaki.
Wszystko, czego tknęli się najeźdźcy, ulegało zniszczeniu, nawet ziemia, po której stąpali.
Konrad przesunął palcami po ustach, przypominając sobie kielich, z którego pił, a także
wygląd warg Kastringa. Zaczął się zastanawiać, dlaczego jego własne usta są tak bardzo
spieczone.
Tłumaczył sobie, że to wynik braku wody i straszliwego pragnienia. Zawsze następnego dnia
po winie bardzo chciało mu się pić, ale przecież tym razem suszyło go zanim spróbował
trunku.
— Okazuje się, że rzeczywiście jesteś tak twardy, na jakiego wyglądasz.
Konrad odwrócił się gwałtownie.
W odległości kilku metrów znajdował się Kastring. Siedział na wierzchowcu, który kiedyś
musiał być koniem. Jego skórę pokrywały czerwone i czarne plamy, boki chronił pancerz,
zamiast kopyt miał łapy z pazurami, z pyska sterczały kły jak u psa, a ze środka czaszki
sterczał pojedynczy, spiralny róg.
Kastring wyglądał równie groteskowo — w świetle dnia nie sprawiał już tak przerażającego
wrażenia. Rogi na jego głowie były jakby częścią hełmu, a dolna część twarzy z
wyszczerzonymi w uśmiechu zębami przypominała maskę. Włosy zwisały mu do pasa. Był
odziany w czarne futro i lśniącą, spiżową zbroję, spod której wyglądał kaftan z czerwonej
skóry. U biodra wisiał mu miecz z wężową, rękojeścią, zaś do siodła miał przytroczoną tarczę
z dwoma herbami
Konrad cofnął się.
— Nie bój się — powiedział Kastring. — Zapewniam, że nie mam zamiaru cię zabić. Nie
teraz. Po prostu pragnę ci zaproponować, abyś przyłączył się do naszej ekspedycji.
— A jeżeli odmówię?..
— Nie masz takiej możliwości. Moja prośba ma charakter rozkazu. Powinieneś być martwy,
ale nie jesteś — i to mnie intryguje. Przyłączysz się do nas. Będziesz mnie bawił
opowieściami o Ferlangen. Muszę się przyznać, że ubiegłej nocy byłem zmęczony, a więc
rozmowa ze mną mogła się wydawać niezbyt porywająca Racz mi to wybaczyć. W
przyszłości poświęcimy wiele godzin na konwersację, do chwili...
— Do chwili?
— Kiedy umrzesz. Wszystkie rzeczy mają swój koniec, nawet życie. Szczególnie życie.
Jesteśmy zrodzeni, aby umrzeć. Fakt, że nie wiemy kiedy nastąpi ostateczny koniec, czyni
nasze życie tak ciekawy. Jestem pewien, że się z tym zgadzasz? A obiecuje, że twoje życie
będzie wyjątkowo interesujące.
Konrad wyczuł za sobą czyjąś obecność. Odwrócił się. Stała tam pozostała przy życiu
tancerka śmierci. Już ubrana, miała na sobie sandały i krótką, luźną szatę. Obmyła się z krwi.
Włosy, które odgarnęła do tyłu i związała na karku, wciąż miały barwę krwi, podobnie oczy i
drapieżne zęby.
Na czole miała wyrysowany ten sam symbol, który widniał na tarczy Kastringa. W jej ciele
wycięto ukośny krzyż z dwiema poprzeczkami, pozostawiając wyraźną, purpurową szramę.
Kobieta zdawała się o wiele chudsza i już nie tak uwodzicielska, jak w upiornym świetle
księżyca, ale wcale nie stała się przez to mniej przeradzająca. Kolczasta obroża wciąż
opasywała jej gardło, ale teraz nosiła również naszyjnik, do którego umocowała swój nóż.
Naszyjnik sprawiał wrażenie wykonanego z kości, kości ludzkich palców.
— Nie sądzę, żebyście byli sobie oficjalnie przedstawieni — rzekł Kastring. — To Jedwab.
A może Satyna. Nigdy nie potrafiłem ich odróżnić. To bez znaczenia. Podobnie jak ja, nie
musi znać twego imienia. Nie mówi staroświatowym, ale nauczysz się robić wszystko, co ci
rozkaże. Od tej pory nigdy nie będziecie od siebie dalej niż o metr. Może jeszcze bliżej.
Zapewniam cię, że potrafi być bardzo miłą towarzyszką. A potem, pewnego dnia, może
wkrótce, a może nie, zginiesz z jej ręki.
Kastring zwrócił się do dziewczyny, która kiwała poważnie głową. Przez cały czas nie
spuszczała wzroku z Konrada, przyglądając się jego nagiemu ciału. Gdy wódz skończył
mówić, uniosła klingę noża, pocałowała ją i posłała Konradowi ten pocałunek. Wzdrygnął się,
patrząc na jej wargi i przypominając sobie rozdwojony język, którym ubiegłej nocy
oblizywała jego krew.
— Wydaje mi się, że cię lubi — zauważył Kastring.
Konrad nie odezwał się. „To nie ja umrę” — obiecał sobie w duchu. — „Najpierw moją
dręczycielkę spotka śmierć. Albo ją, albo Kastringa...”
— Imperium, Ostland, Ferlangen! — zawołał Kastring, szarpiąc wodze wierzchowca. —
Ukochany kraj rodzinny oczekuje na nasz powrót! — koń stanął dęba, zaczął harcować, a
potem ruszył galopem na południowy zachód.
— Mogę dostać coś do picia? — Konrad zwrócił się do strażniczki. — Coś do jedzenia?
Jakieś ubranie?
Zobaczył, jak jej ogon zadrgał. Rzuciła kilka gardłowych sylab i wskazała kierunek, w
którym podążył Kastring. Nie ruszył się z miejsca, przyglądając się jej twardo. Dziewczyna
wyciągnęła nóż i przyszykowała go do rzutu. Była zbyt daleko, aby zdołał dosięgnąć ją zanim
ciśnie sztyletem, ale zbyt blisko, żeby mogła chybić.
Konrad odwrócił się i poszedł za jeźdźcem. Tancerka śmierci ruszyła jego śladem.
* * *
Przybył do Kislevu z Imperium, prowadząc jucznego konia Wilka. A teraz szedł z powrotem,
tym razem z podążającym za nim krok w krok morderczym cieniem.
Podróż na południe trwała o wiele dłużej — cały czas poruszali się pieszo, zamiast pokonać
część drogi łodzią. Zatrzymywały ich też bezustanne bitwy, rabunki wsi, składanie ofiar z
jeńców...
Konrad widział niewiele z tych wydarzeń i miał ograniczony kontakt z pułkiem Kastringa. Ci
żołnierze nie przypominali regularnej armii — spełniającej rozkazy, maszerującej razem.
Samorzutnie dzielili się na mniejsze oddziały, wybierali własne szlaki, a potem łączyli znowu,
aby przeprowadzić atak lub dokonać masakry.
Pozwolono mu ubrać się w odzież zabraną ofiarom. Szybko jednak stawała się poszarpana i
pocięta, gdy nie rozumiał rozkazów Jedwabiu albo nie spełniał ich z należytą gorliwością.
Całe ciało miał pokryte małymi kłutymi rankami, jakby został pogryziony przez owady.
Istniała niewielka szansa ucieczki, a jeszcze mniejsza — powodzenia takiej ucieczki. Jedwab
nie odstępowała go ani na chwilę. Oprócz niej czuwali jeszcze wojownicy Kastringa i
zwierzołaki, każdy ogarnięty żądzą zabijania, pragnący ofiar, które mógłby złożyć swemu
ohydnemu władcy. Trudno było odgadnąć liczbę członków bandy Kastringa. Zmieniała się
ona nieustannie — zwiększała, gdy przyjmowano nowych członków z rejonów, przez które
przeszli, i zmniejszała po każdym zbrojnym starciu.
Czasami wędrowali nocą, kiedy indziej ich przemarsze miały miejsce w dzień. Często szli i
dniem, i nocą, a potem zatrzymywali się na dłuższy czas. Dlaczego — Konrad nie potrafił
zrozumieć. Nigdy nie pytał, a nikt mu niczego nie wyjaśniał.
Wieźli niewiele zapasów. Nie mieli wozów taborowych, chociaż w oddziale był jeden
rydwan. Zawsze pilnowano go niezwykle starannie i Konrad domyślił się, że jest w nim
przewożona święta spiżowa zbroja, która wieńczyła ołtarz.
Wojownicy musieli zdobywać żywność, najczęściej w niszczonych farmach. Większość
zdobywców wędrowała pieszo, co oznaczało, że mogli nieść niewiele pakunków. Niektórzy
jechali na koniach, które zaczynały ulegać takim samym mutacjom jak ich właściciele.
Jeźdźcy stanowili elitarny oddział — byli prawdziwymi wojownikami, wyposażonymi w
doskonałą broń i zbroje.
Dziwnie nie pasowali do reszty zwierzołaków. Bardziej przypominali karnych rycerzy niż
opętanych żądzą walki dzikusów. Posiadali swój własny, spaczony kodeks rycerski i
sprawiali wrażenie ludzi, których jedynym przeznaczeniem jest staczanie walk. Swoje
wybrane bóstwo czcili, przelewając krew na polu bitwy — własną lub pokonanych wrogów.
Z drugiej jednak strony zdarzało się coś zupełnie odmiennego, gdy mniejszy księżyc
znajdował się w pełni. Wtedy zabijani byli bezbronni jeńcy, których rytualnie torturowano i
w koszmarny sposób mordowano, aby zaspokoić obrzydliwe wymogi kultów Chaosu.
Całkowitym przeciwieństwem rycerzy byli brutalni człekokształtni, odziani w szmaty i
uzbrojeni w to, co udało im się ukraść. Pomiędzy tymi dwoma krańcowymi rodzajami
żołnierzy znajdowała się większość renegatów Kastringa, istot, które nie były ani ludźmi, ani
potworami, lecz koszmarnymi połączeniami jednych i drugich.
Z takimi właśnie Konrad najczęściej walczył na granicy. Walczył z nimi i zabijał. Monstra,
których kończyny stawały się bronią; posiadające dodatkowe oczy, uszy lub usta; których
twarze znajdowały się na torsach; będące częściowo owadami i mające szczypce zamiast rąk;
będące na poły ptakami o wielkich skrzydłach na grzbiecie; będące po części gadami o ciele
pokrytym łuskami. A także inne istoty o zwierzęcych łbach na ludzkich tułowiach lub
ludzkich głowach na zwierzęcych korpusach.
Ich ciała były najczęściej czerwono-czame, czyli odznaczały się barwami krwi i śmierci.
Sierść, pióra, płetwy i skorupy posiadały paski lub cętki w odcieniach tych dwóch kolorów.
Wiele z tych stworzeń miało całkowicie białe oczy, bez śladu źrenic. Wydawały się ślepe, ale
przecież widziały.
I wszystkie były zjednoczone pod tym samym symbolem, który widniał na ich sztandarach,
tym samym herbem, który znajdował się na tarczy Kastringa, piętnem wyciętym na czole
Jedwabiu — występnym znakiem Khorne'a, boga krwi...
Khorne, jedna z czterech wielkich potęg Chaosu.
Runiczny symbol był znakiem śmierci, jakby piekielnym podpisem samego Łowcy Dusz.
Jedwab zaświadczała swoje poddaństwo mrocznemu władcy runicznym piętnem wyciętym
na czole. Inne stwory nosiły podobne symbole. Wiele miało rogi powykręcane na kształt
skomplikowanego krzyża Khorne'a.
Wierni czcili Khorne'a rzezią, walką na polu bitwy, krwawymi ofiarami. Każdą śmierć
zadawano dla większej chwały Khorne'a — ale nie tylko wrogowie mogli być zabijani. Gdy
niezbędna była śmierć, mógł ją ponieść jeden z wyznawców — na przykład jak wtedy, gdy
Jedwab zabiła Satynę.
Dla wyznawców Khorne'a każdy był potencjalną ofiarą. Nie istnieli przyjaciele, sojusznicy —
jedynie przyszłe ofiary. Z każdym mijającym dniem wydawało się coraz bardziej
prawdopodobne, że Konrad stanie się następnym krwawym dowodem hołdu.
Ale do tego momentu każdy następny dzień, który udało mu się przetrwać, był kolejnym
zwycięstwem.
Mijały dni, tygodnie, miesiące... aż wreszcie straszliwe pułki przekroczyły granicę Kislevu z
Imperium i kolejne mile ich przemarszu znaczone zostały śmiercią następnych niewinnych
istot — albo sojuszników.
Konrad złapał samego siebie na tym, że modli się, aby najeźdźcy znaleźli wystarczająco
dużo ofiar. Niech mordują kogoś innego, kogokolwiek, aby tylko on przeżył jeszcze jeden
dzień. Musiał przetrwać, aby zabić zarówno Jedwab, jak i Kastringa. Początkowo zależało
mu tylko na tym, to stanowiło najważniejszy cel, który trzymał go przy życiu i pozwalał
uczynić następny krok.
Krysten zapadła się gdzieś w ciemne otchłanie jego pamięci. Już zaczynał zapominać o
dziewczynie. Znał ją niecały rok i teraz, za każdym razem, gdy usiłował ją sobie wyobrazić,
widział obraz Elyssy. Nie chciał pamiętać Krysten, ponieważ czuł, że ją zdradził. Gdyby nie
odszedł z Wilkiem i Anvilą, może żyłaby w dalszym ciągu. Ale teraz niewątpliwie była już
martwa. Najlepsze dla niej by było, gdyby zginęła w czasie szturmu — uniknęłaby tortur,
upokorzenia i straszliwej śmierci przed ołtarzem bóstwa.
Nigdy nie czuł bezpośredniego zagrożenia. Zupełnie, jakby rzeź ł przemoc, których był
świadkiem, nie miały z nim nic wspólnego, jakby obserwował wszystko z oddali — obojętny
widz rozgrywających się wokół niego wydarzeń. Nawet kary, którym go poddawano, zdawały
się mieć bardzo niewiele wspólnego z nim samym. Ciało mogło odczuwać ból, ale jego
umysł znajdował się gdzieś indziej. Miał wrażenie, że po prostu przypadkiem podróżuje w
tym samym kierunku, co wojsko Khorne'a. Podążali tym samym szlakiem i tylko to ich
łączyło.
Konrad zdawał sobie sprawę, że taki stan rzeczy może nie potrwać długo, że coś musi się
zdarzyć — że coś na pewno się zdarzy. Poczucie realności powróci, gdy on sam stanie
twarzą w twarz ze śmiercią, obiecaną przez Kastringa. Albo nagle obudzi się z transu w jakiś
inny sposób. Nie mógł jednak wyobrazić sobie, co mogło spowodować takie przebudzenie.
Nie wiedział, dlaczego Kastring zachowuje go przy życiu. Wydawał się czerpać makabryczną
przyjemność z długotrwałej męczarni Konrada. Może, gdy dotrą do Ferlangen, zostanie
stracony w miejscu, które tamten uważał za swoje rodzinne miasto. Wiedział przecież, że
Konrad jest żołnierzem, ale pragnął, aby zginął jak zwierzę — pod toporem rzeźnika.
— Jesteś weteranem wielu bitew — zauważył pewnego wieczoru, siedząc naprzeciwko
Konrada i jego ogoniastej strażniczki.
Dziewczyna rzucała Konradowi resztki pożywienia. Ręce miał związane za plecami i musiał
jeść wprost z ziemi. Była to łagodna tortura, ale Kastring i krwawa panna doskonale się tym
bawili.
— Spowodowałeś wiele śmierci — mówił dalej Kastring — i dlatego twoja własna śmierć ma
o wiele większe znaczenie niż kogoś, kto sam nie odbierał życia, nie przelewał krwi. Jesteś
zbyt cenny, aby złożyć cię w ofierze bez ważnej przyczyny. Sądzę, że zachowam cię w
zapasie, dla uczczenia jakiejś szczególnej okazji.
Obserwował, jak Jedwab wylewa na ziemię strumyk wody, a Konrad łapczywie ją chłepcze.
Potem odezwał się do dziewczyny i nagle jej stopa wcisnęła głowę Konrada w błoto, a sztylet
dotknął jego gardła.
— A może nie — dodał Kastring. Kilka sekund później wydał następny rozkaz i Jedwab
uwolniła więźnia.
Kastring rozkoszował się upokorzeniem Konrada, wojownika zamie-nionego w niewolnika,
nad którym sprawowała władzę kobieta. Konrad czuł jedynie nienawiść, która nasilała się z
każdym mijającym dniem. Zimną, wyrachowaną nienawiść, nie zaś gwałtowny, wywołany
odruchem wybuch.
Jedwab i Satyna były dla niego zbyt silnymi przeciwniczkami tamtej pierwszej nocy, kiedy
był słaby i wyczerpany. Teraz zwyciężyłby obie, ale pozostała tylko jedna.
Wiedział, że mógłby zabić dziewczynę, mógłby nawet zabić Kastringa, ale często zastanawiał
się, czy warto tego dokonać za cenę własnego życia. Wtedy dochodził do wniosku, że ma
zbyt wiele do zrobienia w życiu, że ostateczna zemsta nad wrogami nie jest warta jego
własnej śmierci. Ale tylko dopóki wie, że przetrwa następną noc. I dopóki wciąż oczekuje na
chwilę, o której wiedział, że musi nadejść.
Niekiedy kilka nocy mijało bez składania ofiar i podczas takiej przerwy zwiększała się liczba
jeńców. A kiedy kolejny raz nadchodził czas tortur, przywiązywano go za szyję i przeguby,
by jeszcze raz stał się jedynym uwięzionym, któremu dane było doczekać świtu.
Tylko wtedy był pozostawiany sam — Jedwab odchodziła, aby odegrać swoją rolę w
obrzydliwej ceremonii. Ostatecznie wracała do niego, naga i pokryta krwią, podniecona
bólem, przerażeniem i śmiercią, którą zadawała ofiarom. Wbrew swemu wyglądowi, o wiele
bardziej przypominała zwierzę niż człowieka. Ogon i rozdwojony język stanowiły właściwe
odzwierciedlenie jej prawdziwej natury.
— A może powinieneś się do nas przyłączyć — zaproponował Kastring przy innej okazji.
Był w dobrym humorze po zniszczeniu niewielkiego garnizonu strażników dróg. — Zawsze
chętnie przyjmujemy dobrych ludzi. Chociaż, oczywiście, wcale nie musisz być
człowiekiem, ani nawet dobrym...
Pomysł był odrażający, ale Konrad udawał, że zastanawia się nad propozycją, a jednocześnie
obserwował siedzącego po drugiej stronie ogniska Kastringa. Może dzięki temu zdoła przeżyć
nieco dłużej?
— Co musiałbym zrobić? — zapytał.
— Zabić. Co już czyniłeś, jak sądzę. Ale teraz zabiłbyś w świętym imieniu Khorne'a. Wiem,
że jesteś najemnikiem. Dlatego byłeś w Kislevie. Zabijałeś dla pieniędzy. Jaki w tym sens?
Czy nie wolałbyś zabijać w świętej sprawie, dla chwały największego z bogów?
Nieprawdą było, że Konrad zabijał dla pieniędzy. W czasie, gdy pracował z Wilkiem, nie
otrzymywał właściwie żadnej zapłaty i nie ona stanowiła motywację jego działania.
Zabijanie miało swój cel, ponieważ chroniło ludność północnego pogranicza przed inwazją
stworzeń z mroźnych pustkowi, z królestwa Chaosu...
A teraz znajdował się właśnie wśród tych istot. Przebywając między nimi, żyjąc, gdy tak
wielu umarło — czuł się jak zdrajca.
Poganie przerwali pierwszą linię obrony ludzi, przedzierając się przez setki mil na ich
terytorium. A jednak trudno było to nazwać inwazją. Najeźdźcy Kastringa przetarli ognisty
szlak w głąb Ostlandii, najbliższej prowincji Imperium. Dzikusy nie próbowały ukryć swojej
obecności i w rezultacie kierowano przeciwko nim coraz większe siły.
Początkowo Konrad zastanawiał się, czy jest to część jakiegoś większego planu —
podkomendni Kastringa tworzyli zasłonę dymną, odciągając oddziały imperialne, podczas
gdy trzon legionów mroku przygotowywał się do najazdu gdzie indziej, do uderzenia na
większe miasta. A jednak taki pomysł byłby chyba zbyt skomplikowany, jak na te
prymitywne istoty. Kastring sprawiał wrażenie sprytnego i wyrachowanego, ale niewiele
różnił się od stworów, którymi dowodził. Pragnął jedynie krwi, zabijania i niszczenia.
Tak właśnie utrzymywał swoją władzę — dostarczając podwładnym wrogów i ofiary. Im
więcej oddziałów wychodziło przeciwko niemu w pole, tym więcej było okazji do rzezi i tym
więcej jeńców można było przeznaczyć na ofiary.
— Kogo mam zabić? — zapytał Konrad, z góry znając odpowiedź.
— Sądzę, że mamy kilku odpowiednich więźniów — odparł Kastring. — Może zechcesz ich
sobie obejrzeć i wybrać tego, którego chciałbyś ofiarować naszemu wielkiemu panu i
władcy.
Kastring miał racje. Konrad zabijał wiele, wiele razy. Ale nigdy nie mordował. Wydawało mu
się jednak, że teraz nie ma wyboru. Jeżeli nie odbierze życia człowiekowi, wtedy sam stanie
się ofiarą. Nawet jeżeli odmówi, nie zdoła ocalić tego jeńca. Ofiara umrze mimo wszystko.
Konrad musiał zabić. Ale mógł zabić szybko, dając miłosierne wybawienie natychmiastowej
śmierci, zamiast długotrwałego cierpienia podczas tortur.
— Mają zamiar nas zabić, panie? — zapytała mała postać, przy wiązana tuż obok.
Był to chłopak w wieku około piętnastu lat. Został przyprowadzony razem z innymi jeńcami,
milicjantami, z położonego nieopodal miasta. Pozostałych odprowadzono gdzie indziej, jego
zaś odłączono od grupy i umieszczono razem z Konradem. Ubranie chłopca było poplamione
krwią, twarz miał brudną i posiniaczoną, pokrytą śladami łez.
— Nie — skłamał Konrad. — Gdyby chcieli to zrobić, już by s tak stało.
— Co się z nami stanie?
— Nie wiem — skłamał ponownie.
Jedwab kucnęła bezpośrednio przed więźniami. Uśmiechała się, mrucząc niemelodyjnie pod
nosem i postukując ostrzem noża o kościany naszyjnik.
— Skąd pochodzicie, panie? Dlaczego zostaliście schwytani?
Konrad nic nie odpowiedział. Chciał uniknąć jakiejkolwiek formy znajomości, ponieważ ze
spojrzenia czerwonych oczu dziewczyny domyślił się, że chłopak został wybrany jako ten,
którego powinien złożyć w ofierze.
— Chcą nas zabić, panie. Wiem o tym!
— Nie — powtórzył Konrad, starając się dodać mu otuchy. — Schwytali mnie dawno temu, a
wciąż żyję.
— Ona chce nas zabić — stwierdził chłopak, przyciszając głos do szeptu. — Widzę to.
Jedwab spojrzała na nich, on jednak wbił wzrok w ziemię, starając się nie patrzeć jej w oczy.
— Jest jednym z tych „mutantów”? — wymówił to słowo tak, jakby po raz pierwszy ośmielił
się go użyć.
Konrad zdał sobie sprawę, że młodzieniec wie o wiele więcej niż on wiedział w tym samym
wieku. Nie słyszał o mutantach, dopóki nie opuścił rodzinnej doliny.
Mutanci Chaosu. Źródło ich deformacji znajdowało się w skażonych regionach na północ od
Kislevu.
— Nie chce umierać, panie.
— Ani ja — odparł łagodnie Konrad, pamiętając, że ceną jego własnego życia jest,
najprawdopodobniej, śmierć chłopaka.
Spojrzał w ciemne niebo, rozświetlone jedynie gwiazdami. Mannslieb wzejdzie dopiero za
kilka godzin. Mniejszy księżyc był o wiele bardziej nieprzewidywalny, zarówno pod
względem faz, jak i godzin pojawiają się na niebie, ale wszystko wskazywało na to, że
dzisiejszej nocy Morrslieb będzie w pełni.
Przerażony chłopiec bez przerwy mówił, zadawał pytania, a Konrad odpowiadał lakonicznie.
Tymczasem Jedwab obserwowała niebo i czekała, aż wreszcie nieregularny kształt księżyca
uniesie się nad horyzontem. Wtedy cisze rozerwał koszmarny wrzask, długi, zawodzący
krzyk naj-straszliwszego cierpienia.
Zgromadzone zwierzołaki, mutanci i wojownicy Khorne'a powitali pojawienie się
Morrslieba, składając pierwszą ofiarę.
Chłopak jęknął, a Jedwab się roześmiała. Pozbawiona partnerki, nie zawsze była główną
oprawczynią, chociaż mało który wieczór śmierci obywał się bez jej udziału w krwawej
orgii.
Z miejsca, w którym znajdował się Konrad, nie można było dostrzec ołtarza. Od pierwszej
nocy umieszczano wojownika poza strefą śmierci, ale zawsze wystarczająco blisko, by słyszał
wrzaski mordowanych.
Tej nocy znajdował się na skraju obozu najeźdźców, na samej krawędzi zarośniętego stoku,
opadającego w stronę doliny. Słyszał rozlegający się poniżej, odległy szum wody. Gdy
zaczęła się krwawa ceremonia, mógł skupić uwagę na odgłosach rzeki, a nie na krzykach
męki.
Wrzaski dobiegały z oddali, z ofiarnego miejsca. Jęczeć też zaczął siedzący obok chłopak.
— Przestań! — krzyknął Konrad, odwracając się do sąsiada. — Zamknij się! Posłuchaj
mnie!
Chłopiec umilkł, wpatrując się w niego rozszerzonymi ze strachu oczyma. W tej chwili
bardziej obawiał się Konrada niż oczekującego go losu.
— Nic ci się nie stanie. Nic się nam nie stanie. Dlatego ze mną jesteś. Dlatego odłączyli cię
od innych. Nie złożę cię w ofierze. Nie zabili mnie. Nie zabiją też ciebie.
Chłopak spojrzał na niego i rysy jego twarzy stwardniały.
— Jesteś jednym z nich! — rzucił oskarżycielskim tonem i splunął Konradowi w twarz. A
potem się odwrócił.
„Przynajmniej będzie cicho” — pomyślał Konrad. Ale wciąż nie mógł zapomnieć słów
chłopaka: „Jesteś jednym z nich...”
Na swój sposób chyba miał rację. Konrad przebywał wśród dzikusów od wielu lat, a z tą
armią szedł od wielu tygodni. Gdyby zmuszono go do zabicia chłopca, rzeczywiście stałby się
„jednym z nich” — albo niemal jed-nym z nich.
Przecież Kastring zaproponował mu, aby przeszedł na strony Khorne'a. Czy zabicie ofiary
przed ołtarzem jest równoznaczne z ceremonią inicjacji? Czy bez względu na motywy,
intencje, mord okaże się pierwszym etapem jego upadku w przepaść zwierzęcej mutacji?
Kastring był kiedyś człowiekiem. W jaki sposób zaczął się, zmieniać? Czy stało się to na
Pustkowiach Chaosu, czy też mutacje mogły dokonywać się wszędzie?
Czy złożenie ofiary przed ołtarzem oznacza uznanie Khorne'a za własne bóstwo? Jeżeli tak,
życie Konrada przestanie być już jego własnością — będzie zgubiony na zawsze. A nie tylko
jego życie było zagrożone. Gdyby przyłączył się do tego barbarzyńskiego plemienia, Khorne
zdobyłyby również prawo do jego nieśmiertelnej duszy.
Żałował, że nie dysponuje większą wiedzą. Nigdy nie był religijny. W Imperium i Kislevie
modlono się do wielu bogów, ale on nie miał kontaktu ani z ich wyznawcami, ani rytuałami.
Najwięcej wiedział o Sigmarze Młotodzierżcy, również czczonym jako bóstwo. Wilk był
członkiem kultu Sigmara i zawsze przed wyruszeniem do walki zanosił modły do założyciela
Imperium.
Jedwab wstała i Konrad uświadomił sobie nagle, że panuje cisza. Umarła ostatnia ofiara.
Ostatnia, poza jedną. Albo dwiema...
Dziewczyna zrzuciła sandały, pozwoliła też opaść na ziemię szacie, zdjęła naszyjnik
wykonany z kości ludzkich palców, rozpuściła czerwone jak krew włosy i potrząsnęła głową,
rozrzucając je na ramionach. Wypowiedziała kilka słów. Konrad rozpoznał polecenie.
Mówiła mu, żeby wstał, ale nie zrobił tego. Podskoczyła do niego, przykładając ostrze do
gardła. Klinga noża skaleczyła mu skórę. Powtórzyła rozkaz.
Wiedział, że go nie zabije, ale doskonale potrafiła zadawać męczarnie. Kilkoma szybkimi i
precyzyjnymi pociągnięciami ostrza mogła spowodować straszliwe cierpienia. Ale zamiast
zajmować się Konradem, odwróciła się w stronę chłopca, uderzając go sztychem w ramię.
Krzyknął z bólu. Gestem kazała mu wstać. Posłuchał. Szybko porozcinała jego odzież i teraz
stał nagi, z rękami wciąż związanymi na plecach.
Spojrzała na Konrada, a potem wolno przeciągnęła czubkiem ostrza po piersi chłopaka, na
ukos od prawej strony do lewej. Wrzasnął, a z rany zaczęła spływać krew. Powtórzyła tę
czynność, tym razem od lewej do prawej, nie spuszczając czerwonych oczu z Konrada.
Uświadomił sobie, że wycina w ciele chłopca znak Khorne'a i będzie robić to do chwili, gdy
Konrad okaże posłuszeństwo. Poddał się i wstał. Ale Jedwab nie przerwała tortur. Dwoma
gwałtownymi cieciami — jednym w lewo, drugim w prawo — uzupełniła wzór. Tors ofiary
lśnił od krwi.
Chłopak zakołysał się, jakby miał za chwilę zemdleć, ale udało mu się zachować równowagę.
Przestał krzyczeć i tylko łkał. Nie był poważnie ranny. Jedwab nie chciała go zabić. Jeszcze
nie teraz.
Zbliżyła się do Konrada. Jej nóż błysnął. Skrzywił się, gdy za karę rozcięła mu policzek.
Klinga migotała dalej i po kilku sekundach również i on był nagi. Warknęła rozkaz i Konrad
zaczął powoli iść w stronę ołtarza. Popchnęła chłopca, który również ruszył w tę stronę.
Wyznawcy oczekiwali — czarne sylwetki okrążające pancerz, będący symbolem Khorne'a.
Jedna z postaci wysunęła się do przodu.
— Ogromnie się cieszę, że przyjąłeś nasze zaproszenie — odezwał się Kastring. — Czy to
nasz gość?
Chłopak stał nieruchomo, oszołomiony, wbijając oczy w ołtarz, patrząc na czaszki i
niedawno obcięte głowy, leżące u stóp zakutej w spiż postaci.
— Mam zamiar cię zabić, Kastring — syknął Konrad.
— Chyba nie rozumiesz sytuacji — odparł rycerz. — Jedyną osobą, jaką zabijesz, jest ten
młody dżentelmen. Nie sądzę też, że jest to najwłaściwsza pora, aby mi grozić. Tutaj ja
grożę. I, jak ci już obiecałem, to ty zginiesz. Kiedyś.
Jedwab rozciął wieży Konrada. Kastring podał wojowników sztylet. Gdy Konrad ujął
rękojeść broni, poczuł czubek noża Jedwabiu, dotykający podstawy jego czaszki. Gdy
Kastring cofnął się o krok, to samo zrobiła Jedwab.
Konrad i chłopiec pozostali sami na środku przestrzeni przed ołtarzem. Ziemia pod ich
stopami była mokra od krwi. Chłopiec odwrócił się i spojrzał na nóż oraz na twarz Konrada.
— Wiedziałem, że jesteś jednym z nich — rzekł bardzo cicho i opuścił głowę.
Konrad chciał odrzucić oskarżenie, powiedzieć, że zabije go szybko, podczas gdy wszyscy
inni zadawaliby mu śmierć w powolny i straszliwy sposób. Ale nie było sensu. Robił to
przecież nie dla dobra chłopaka, ale dla uratowania własnego życia.
Bałwochwalcy zaintonowali ponurą pieśń.
— Zrób to! — rozkazał Kastring głosem zagłuszającym świętokradcze pienia.
Konrad spojrzał ku przemawiającemu i rozluźnił dłoń, zaciśniętą na rękojeści noża,
sprawdzając jego wyważenie i próbując wyczuć, jak będzie się zachowywał, lecąc przez noc
— w gardło Kastringa.
Zanim jednak wykonał swój zamysł, nóż został nagle wytrącony z jego dłoni. Jedwab bez
słowa rzuciła się na niego i odtrąciła ramieniem na bok. Konrad stracił równowagę i runął w
błoto. Natychmiast przetoczył się na bok, przekonany, że dziewczyna zaraz rzuci się do ataku.
Ale jej celem był młody Ostlandczyk...
Jej ostrze wbiło się w pierś chłopaka, a krzyk, który wyrwał się z jego ust, był straszliwy,
długi i przeszywający. Upadł, a Jedwab pochyliła się nad nim, rozcinając głęboko jego tors.
Po kilku sekundach wyprostowała się gwałtownie. W jednej dłoni trzymała nóż, a w drugiej
kawałek ludzkiego ciała. Było to serce chłopca.
Jeszcze bijące serce!
Rozległ się pochwalny ryk wyznawców Khorne'a. Dziewczyna z szacunkiem położyła
krwawą ofiarę u stóp spiżowej postaci.
Konrad nie mógł odnaleźć sztyletu. Wstał i natychmiast dojrzał ciemną postać zmierzającą w
jego stronę. Usłyszał dźwięk miecza, dobywanego z naoliwionej pochwy. Wiedział, że jest to
miecz z wężem owiniętym wokół rękojeści.
Cofał się powoli. Zerknął szybko przez ramię, wypatrując kolejnego potencjalnego zabójcy.
Kiedy chwilę później spojrzał przed siebie, zobaczył smukłą postać odgradzającą go od
Kastringa. Była to Jedwab. Stała odwrócona w stronę swojego przywódcy, grożąc mu
trzymanym w dłoni zakrwawionym ostrzem. Kastring zatrzymał się i powiedział coś w
pogańskim języku. Jedwab nie odpowiedziała, ale również nie odsunęła się na bok.
— Wyraźnie cię lubi — oznajmił Kastring. A potem zmusił się do pogardliwego śmiechu,
schował miecz i zawrócił.
Jedwab spojrzała na Konrada i ich oczy spotkały się. Z jakiegoś, sobie tylko znanego powodu
zabiła chłopca, a potem obroniła go przed gniewem Kastringa. Ale również ocaliła życie
Kastringa, wytrącając sztylet z ręki Konrada. Nie miał pojęcia, dlaczego zmąciła przebieg
ceremonii, chroniąc go przed Kastringiem. Bez względu na kierujące nią motywy, jej czyn
niewątpliwie zapowiadał zagładę ich obojga.
Ciemne kształty rozpłynęły się w mroku, pozostawiając ich samych, samych z ciałem
młodego Ostlandczyka i zwłokami wszystkich innych ofiar, złożonych w krwawej ofierze
przed ołtarzem Khorne'a.
Gdy patrzyli na siebie, Konrad nagle uświadomił sobie, kim kiedyś musiała być —
człowiekiem.
I wiedział również, że to jest moment, na który czekał. Był to czas jego przebudzenia.
Konrad odszedł, za nim ruszyła Jedwab. Była o krok z tyłu, gdy dotarł do cypla nad rzeką.
Odwrócił się w chwili, gdy dziewczyna uniosła nóż, i stał w bezruchu, gdy wbijała czubek
ostrza w pień drzewa. Klinga zalśniła, dygocąc. Mannslieb zaczął wznosić się na niebie —
srebrny okruch nad horyzontem — rzucając jaskrawe światło, o wiele silniejsze niż mętna
poświata Morrslieba. Rzeka płynęła głęboko w dole. Konrad dostrzegł też inny błysk w głębi
doliny. Było to odbicie księżycowego światła na metalu.
I wreszcie uświadomił sobie, co musi zrobić.
Dziewczyna przytuliła się do niego mocno, unosząc twarz ku jego twarzy. Bez względu na
wszystko, nienawidził jej bezgranicznie, ale przypomniał sobie, co myślał, gdy po raz
pierwszy zobaczył ją i Satynę — że były najpiękniejszymi kobietami, jakie widział w życiu.
Do tej pory zawsze stawiał opór pokusom jej ciała, bez względu na to, jakim torturom
poddawała go za karę. Ale z powodu dzisiejszej nocy był jej winien ten ostatni hołd, złożony
jej utraconemu człowieczeństwu, jej zapomnianej kobiecości.
Z zaskoczeniem poczuł, że jej ciało jest ciepłe i miękkie. Próbował nie zwracać uwagi na
krew pokrywającą skórę, na drapieżne oczy, na rozdwojony język i ogon. Osunął się na
ziemię, pozwalając jej przyjąć dominującą pozycję, jakby w dalszym ciągu godził się ze swą
niewolniczą rolą.
Okazywała swoją zwierzęcość w najmniejszym, on zaś w największym stopniu. Gdy
krzyknęła, nie był to lubieżny wrzask jakiegoś mutanta, ale wołanie kobiety, doprowadzonej
do szczytu namiętności. To on stękał jak zwierzę, kierowane najbardziej prymitywnymi
instynktami.
W taki sposób tworzono życie, takie było nie znane pochodzenie Konrada, w taki sposób
sama Jedwab zaczęła swoją prawdziwą egzystencję, zanim jej ciało zostało skażone
Chaosem, jej dusza skradziona i spaczona.
Konrad wyciągnął do niej ręce, po raz pierwszy pozwolił, aby wargi dziewczyny dotknęły
jego ust. One również były tak cieple i miękkie. Pocałowali się — i był to pocałunek śmierci.
Jedwab westchnęła, gdy wbił jej sztylet w plecy, sięgając ostrzem głęboko, aż do serca. Ich
spojrzenia spotkały się po raz ostatni. Oczy dziewczyny były pełne łez. Odchyliła się do tyłu,
uśmiechnęła i umarła z taką łatwością, jakby w dalszym ciągu była człowiekiem.
Konrad chwycił ją, gdy padała, a potem wysunął spod jej ciała, Wydobył ostrze i spojrzał w
dół, w dolinę, wypatrując widzianego przed paroma minutami błysku światła księżycowego
na zbroi.
Zbroi ze spiżu...
Rozdział szósty
Konrad biegł na złamanie karku, poza krawędź urwiska, w ciemność, ściskając w dłoni
sztylet. Wreszcie uciekał swoim barbarzyńskim strażnikom, ale co ważniejsze, podążał za
tajemniczym rycerzem ze spiżu.
Dlatego właśnie tak długo pozostał z klanem Kastringa. Przypominało to niemal jego dawne
widzenie, ale tym razem był całkowicie nieświadomy na czym polega istota jego wizji,
ponieważ dostrzegł wydarzenie bardzo oddalone w czasie.
W dole nie widział już żadnego znaku obecności jeźdźca, ale wynikało to z panujących
warunków. Światło nie rozjaśniało tutaj mroku tak do-brze, jak na szczycie zbocza, a poza
tym zbyt wiele drzew przesłaniało widok.
Zabił Jedwab. Umarła w chwili, gdy odzyskała istotę swego człowieczeństwa. Konrad
żałował jedynie, że nie zdołał zgładzić Kastringa. Chociaż uwolnił się od swojego
czerwonego cienia, nie miał czasu, aby szukać pomsty na dowódcy banitów. O wiele
ważniejsze było odnalezienie spiżowej postaci widzianej na dnie doliny, dotarcie do niej,
zanim znajdzie się poza jego zasięgiem.
Pośliznął się, potknął i potoczył dalej, uderzając o jedno z drzew rosnących na zboczu
doliny. Nie zwracając uwagi na ból, niemal natychmiast zerwał się z powrotem na nogi i
znów popędził, ale ponownie zderzył się z młodym drzewem, zagradzającym mu drogę.
Złamało się, a Konrad kontynuował szaleńczy bieg w dół. Znów stracił równowagę i potknął
się, ale tym razem nie było pnia, który zatrzymałby jego upadek. Toczył się więc i toczył —
aż przeleciał nad krawędzią urwiska.
Gdy spadał, widział pędzący mu na spotkanie skalisty grunt. Ale w dole znajdowała się
również wąska rzeczka — trafił w jej chłodne wody, o włos mijając ostrą, kamienną iglicę.
Zniknął pod po wierzchnią nurtu, a potem wypłynął z powrotem. Przez kilka sekund
utrzymywał się w pozycji pionowej. Zachłysnął się lodowatą wodą. Dopłynął do brzegu i
wydźwignął na pełną otoczaków plażę.
Siedział tam kilka chwil, odzyskując oddech i oglądając własne skaleczenia, zadrapania i
siniaki. W dalszym ciągu zaciskał w ręku sztylet. Było to prawie dokładne powtórzenie
sytuacji, kiedy wpadł do rzeki uciekając ze swojej wioski — trzymał wtedy w ręku kris. Teraz
miał jednak tylko nóż.
W jaki sposób może stawić czoło spiżowemu jeźdźcowi, uzbrojony jedynie w sztylet? W tej
chwili jednak nie zawracał sobie głowy takimi rzeczami. Najpierw należało odnaleźć
tajemniczą postać,
Pięć lat temu wymknął się armii zwierzołaków, teraz udało mu się uciec mniejszemu
oddziałowi najeźdźców. Kiedy pomyślał o tym, usłyszał wysoko nad sobą odgłosy pościgu...
Pędzili jego śladem, wywrzaskując okrzyki bojowe ze zwierzęcą wściekłością. Te dzikie
odgłosy przeszywały nocne powietrze, tak jak broń, którą mieli ze sobą, cięłaby ciało
Konrada, gdyby go odnaleźli.
Rozejrzał się wokoło, próbując wzrokiem przebić ciemności. Dostrzegł migotanie światła z
lewej strony i ruszył w tym kierunku. Pobiegł wzdłuż brzegu rzeki, ścigając postać, którą po
raz pierwszy ujrzał pięć lat temu. Kierował się w górę strumienia, przeskakując, sięgające
wody ciemne korzenie. Miał kilka minut przewagi nad nieprzyjaciółmi, którzy o wiele
ostrożniej od niego schodzili po zboczu. Część prześladowców spróbuje odnaleźć inną drogę
do rzeki i zablokować oba wyjścia z doliny. Zanim zostanie osaczony, musi odnaleźć cel
swoich poszukiwań.
Konrad pędził przez noc, wytężając wszystkie siły. Czuł twardy grunt pod nogami, smakował
językiem zimne powietrze, słyszał płynącą obok rzekę, obserwował krętą dolinę, chwytał
nozdrzami ostry odór tropiących go zwierzoludzi — i widział, widział...
Jego dodatkowa świadomość nie ostrzegała go przed kłopotami, nic mu bezpośrednio nie
zagrażało. Być może widzenie przyszłości zawodziło go po raz kolejny.
Nagle zatrzymał się gwałtownie i ukrył za pniem szerokiego drzewa — daleko przed sobą
dostrzegł błysk księżycowego światła, odbitego od metalu. Ostrożnie wyjrzał zza drzewa. W
odległości stu metrów stał koń, całkowicie okryty spiżowym pancerzem. Ale nie było
żadnego śladu jeźdźca.
Konrad wspiął się wyżej na zbocze i, ukrywając się między drzewami, szedł równolegle do
rzeki, zmniejszając odległość dzielącą go od wierzchowca. Poruszał się wolno i cicho.
Wydawało mu się, że minęła cała wieczność, zanim znalazł się powyżej zwierzęcia.
Nie miał wątpliwości, że jest to ten sam wierzchowiec, którego po raz pierwszy widział ponad
pięć lat temu. Rozpoznał ozdobną zbroję, w którą był zakuty od łba do kopyt. Nie było widać
ani centymetra końskiej skóry. Łeb miał okryty skomplikowanej konstrukcji nagłówkiem, z
którego sterczały dwa rogi. Jak Konrad sobie przypominał, takie same rogi znajdowały się na
hełmie rycerza. Tarcza ciągle tkwiła przytroczona do opancerzonego boku konia, a obok
pionowo sterczała długa kopia, umocowana do tylnego łęku siodła. Nawet skóra rzemieni i
siodła wyglądała, jakby ufarbowano ją na kolor spiżu.
Jeździec zsiadł z konia, co oznaczało, że nie mógł już wykorzystać swej przewagi. Obciążony
zbroją, nie był w stanie zbyt szybko się poruszać. Gdyby Konradowi udało się go zaskoczyć,
mógłby wbić mu sztylet w gardło, wsuwając ostrze w szczelinę między hełmem a
obojczykiem.
Ale nie zależało mu na zabiciu spiżowego wojownika. Na dobrą sprawę nie wiedział, czego
naprawdę od niego chce. Wybadać go, zadać parę pytań? Czy rzeczywiście był bratem
Wilka?
Ale właściwie, gdzie on się teraz znajduje?
Nie mógł odejść daleko. Konrad rozglądał się, przebiegając wzrokiem pogrążoną w ciemności
dolinę. Zauważył, że w wyglądzie konia jest coś dziwnego. Nie poruszał się, stał dokładnie w
tej samej pozycji, w jakiej Konrad go zobaczył. Znajdował się metr od brzegu rzeki i sprawiał
wrażenie statuy, konnego posągu wielkiego wodza. Konrad widywał czasem podobne
przedstawienia w wielkich miastach. Z tą tylko różnicą, że w tym posągu brakowało jeźdźca.
Pomyślał, że pancerny koń przypomina ołtarz Khorne'a — pusty, pozbawiony wnętrza
pancerz.
W innych okolicznościach Konrad obserwowałby konia i czekał, aż pojawi się rycerz, ale w
tej chwili najważniejszy był czas. Wojownicy Kastringa mogli zjawić się w każdej chwili.
Konrad spojrzał z siebie na zbocze pagórka i wydało mu się, że dostrzega ciemną sylwetkę
stojącą na występie skalnym, z którego on sam niedawno strzegł spiżowego wojownika. Na
podstawie szybkiej obserwacji doszedł do wniosku, że znajduje się obecnie dokładnie w tym
samym miejscu, w którym dostrzegł błysk odbitego światła Mannslieba. Najwidoczniej
widział wówczas samego konia, a nie jeźdźca.
Może wpadł do rzeki? Może koń go zrzucił albo spieszony rycerz potknął się i stoczył do
wody. Przytłoczony ciężarem zbroi nie mógł się podnieść i utonął.
Konrad ruszył w dół zbocza, kierując się w stronę konia. I nagle, przy jednym z drzew
rosnących nad samą wodą, zobaczył zbroję. Hełm i rękawice, napierśnik i naplecznik,
fartuch i taszki, naramienniki i opachy, na-biodrki i nakolanki, nagolenice i trzewiki, pas
rycerski i miecz w pochwie — wszystko leżało na ziemi. Wyglądało to tak, jakby cały
pancerz został pozostawiony, porzucony. Ale gdzie był rycerz? Czy zdjął ciężkie
wyposażenie przed snem albo kąpielą?
Konrad podszedł ostrożnie i uklęknął, aby zbadać spiż. Popatrzył na konia. Wilk powiedział,
że rumak jest bliźniakiem Północy, jego własnego wierzchowca, a Konrad wiedział, że biały
koń był zabójcą. Ale to zwierzę w dalszym ciągu stało w absolutnym bezruchu.
Konrad usłyszał dźwięk, daleki okrzyk. Wstał gwałtownie i cofnął się o kilka kroków. Jeżeli
wołał właściciel pancerza, to pozbawiony zbroi i oręża był właściwie bezbronny. Konrad
poczuł się pewniej. A potem, w odpowiedzi, rozległ się drugi krzyk — wtedy Konrad
uświadomił sobie, że to jego prześladowcy się nawołują. Kilka krwiożerczych bestii
znajdowało się w odległości kilkuset metrów i podążało w jego stronę.
Spojrzał na miecz, wyciągnął po niego rękę, a potem zatrzymał się, przyglądając zbroi. W
czasie ataku na wioskę przebrał się w skórę zdartą ze zwierzołaka. „Pancerz będzie czymś
więcej niż przebraniem” — pomyślał.
Upuścił sztylet i zaczął zakładać zbroję. Powinien mieć spodnią odzież, która chroniłaby
skórę przed otarciami o metal, ale musiał sobie bez niej poradzić. Był przecież nagi. Dziwne,
ale pancerz nie był zimny. Być może dlatego, że nocne powietrze wyziębiło ciało Konrada.
Zazwyczaj nałożenie pełnej zbroi było bardzo trudne. Trzeba było pomocy w uniesieniu
pancerza oraz przy zapinaniu rzemyków i sprzączek, ale Konrad spieszył się i być może
dzięki temu dopasowanie elementów zdawało się przychodzić bez trudu. Napierśnik i
naplecznik były połączone, tworząc kirys, zaopatrzony w fartuch i taszki. Zarówno osłony
rąk, jak i nóg również zostały połączone w całość, łatwo więc było je nałożyć i przymocować.
Zapiął na biodrach pas z mieczem, umocował na szyi obojczyk, nałożył rękawice. Podobnie
jak wszystkie inne części zbroi, były idealnie dopasowane. Ponieważ schylanie się w
kompletnym opancerzeniu mogło sprawiać trudności, Konrad umieścił wcześniej rogaty hełm
na głazie. Teraz go podniósł.
W czasie lat spędzonych na pograniczu zazwyczaj walczył w jakiejś zbroi, ale nigdy w pełnej
płytowej. Uważał je za zbyt ciężkie i zanadto ograniczające ruchy. Jednak spiżowy pancerz
sprawiał zupełnie inne wrażenie. Był wygodny i jakby pozbawiony ciężaru.
Nie miał czasu zastanawiać się nad tym, ponieważ tuż obok rozległo się wycie. Odwrócił się
w samą porę, aby ujrzeć dwie potężne postaci pędzące wzdłuż brzegu rzeki. Byli to
psiogłowi degeneraci z oddziału Kastringa. Światło księżyca połyskiwało na ich broni.
Konrad nałożył hełm, opuścił zasłonę i zaczął dobywać miecza. A potem spojrzał na konia.
Zauważył, że przy wierzchowcu znajduje się pochyła skała, po której może wspiąć się na
siodło. Udało mu się jednak tylko wdrapać na głaz i opuścić na koński grzbiet, gdy
zaatakował go pierwszy ze zwierzoludzi.
Cios miecza trafił go w rękę, a siła uderzenia wgięła blachę, niemal wysadzając go z siodła.
Wsunął zaopatrzone w ostrogi trzewiki w strzemiona, schwycił wodze i w tej samej chwili
koń się poruszył. Stanął dęba i uderzając spiżowymi podkowami przewrócił atakującego
zwierzołaka, po czym wdeptał ohydnego stwora w ziemię.
Konrad już był pewien, że to bliźniak wierzchowca Wilka.
Drugi dzikus wskoczył na tę samą skałę, po której Konrad wsiadł na konia, i rzucił się na
jeźdźca. Konrad zdążył jednak wyciągnąć broń. Jego ramię stanowiło jedność z mieczem.
Ostrze błysnęło w powietrzu i psia głowa została odcięta od humanoidalnego tułowia.
Wojownik poczuł nagłe uderzenie gorąca, zupełnie jakby wychylił kielich estalijskiego
likworu. Ale nie był to jedynie ciepły smak na jeżyku i w gardle. Żar objął całe ciało
Konrada, promień jąć do najdalszych jego zakamarków. Najemnik odniósł wrażenie, że
źródłem gorąca jest prawa ręka, ta dzierżąca miecz.
Był rad, że zabił wroga — ta śmierć musiała być przyczyną owego dziwnego stanu. Znowu
czuł ogień w żyłach, podniecenie bitewne. Wydawało mu się, że minęło wiele czasu od
momentu, gdy ostatni raz trzymał miecz, dosiadał konia, walczył. Spojrzał przez wizjer w
zasłonie twarzy, pragnąc odnaleźć następnych wrogów, których trzeba zabić. Wkrótce ich
zobaczył.
Koń zareagował, zanim Konrad dotknął wodzy i ruchem ciała wydał mu polecenie. Zawrócił i
ruszył cwałem, kierując się w górę rzeki, gdzie, w świetle rzucanym przez Mannslieba,
pojawiły się zwierzołaki.
W ciągu kilku minut Konrad wytoczył tyle samo krwi, ile przelano podczas składania ofiar
Khorne'owi — a poległych było jeszcze więcej.
Jego miecz przecinał noc, rąbiąc i kłując, a spiż ostrza spływał krwią, zamieniając
przeciwników w trupy.
Konrad miał wrażenie, że jest zupełnie niewrażliwy na ciosy. Każde odebrane wrogowi życie
dodawało mu energii. Z każdą przelaną kroplą krwi czuł coraz większy przypływ sił.
Koń zdawał się dokładnie wiedzieć, co ma robić — Konrad wcale nie musiał nim kierować,
ani nie musiał myśleć, jak zabijać — było to coś zupełnie oczywistego i naturalnego.
Wyznawcy Khorne'a atakowali go mieczami i pałkami, włóczniami i maczugami, ale zawsze
spotykał ich ten sam los. Umierali.
Spiżowa zbroja przyjmowała każdy cios, który omijał tarcze, ale żadnemu z mutantów nie
udało się zadać ponownego uderzenia Wszyscy padali przeszyci sztychem miecza albo z
kończynami odciętymi szybkim ostrzem. Kończyli życie, wykrwawiając się na śmierć tak
samo jak składane przez nich ofiary.
Nadchodzili z obu krańców doliny. Nie baczyli na los swoich towarzyszy, żaden się nie
wycofał. Atakowali z szaleńczym zapałem, podnieceni przelaną krwią. Dno doliny zasłane
było ich ohydnymi ciałami, trupy innych zostały uniesione skłębionymi nurtami rzeki.
Ostatni cios i Konrad pchnął mieczem w czoło kosmatego potwora — czoło, na którym
znajdowało się trzecie oko. To była jego ostatnia ofiara. Stwór upadł na ziemię, kopiąc i wijąc
się w drgawkach, aż wreszcie skonał.
Zapadła cisza. Zupełna cisza. Nie było krzyków, wrzasków ani jęków rannych. Nie było
rannych.
Pomiot Chaosu ginął tuzinami, stanowiły one jednak drobniutką część hord, z którymi
Konrad dotarł aż tak daleko — z Kislevu do impe-rium. Wszyscy zabici stawali do walki
pieszo. Żaden z nich lnie należał do elitarnej kawalerii, do siejących postrach rycerzy.
I żaden z nich nie był Kastringiem.
Konrad ruszył na poszukiwanie znienawidzonego przeciwnika.
* * *
Kastring musiał domyślić się, że wszyscy wysłani w pościg za Konradem nie żyją.
Niewątpliwie słyszał odgłosy walki — brzęk broni i straszliwe, przedśmiertne wrzaski,
odbijające się ponurym echem od zboczy górskich. Może nawet oglądał bitwę ze swojego
punktu obserwacyj-nego.
Aby dostać się na wzgórze, Konrad musiał pokonać długą drogę przez wylot doliny. Nawet
po tak uciążliwej trasie wierzchowiec był w stanie wnieść go po bardzo stromym zboczu.
Najemnik przypomniał sobie Północ, a także fakt, że koń Wilka okazał się jedynym
zwierzęciem zdolnym wspiąć się po urwistej ścieżce aż do zaginionej świątyni
krasnolu-dów.
Noc dobiegała końca, gdy Konrad dotarł na szczyt urwiska. Morrslieb już zaszedł, a
Mannslieb wkrótce stanie się niewidoczny w promieniach słońca. Na wschodzie niebo
jaśniało, zapowiadając nadejście świtu. Najeźdźcy opuścili obóz w wielkim pośpiechu. Nie
mieli nawet czasu pozbyć się bezgłowych trupów swoich ofiar. Jeden z martwych w dalszym
ciągu miał głowę — był to chłopak zabity przez Jedwab. W jego piersi, w miejscu skąd
dziewczyna wydarła serce, ziała dziura ze sterczącymi, połamanymi żebrami. Ale, podobnie
jak inni, wyglądał jakby nie żył już od wielu tygodni, a nie paru godzin.
Nawet w słabym świetle brzasku Konrad spostrzegł, że teren, na którym biwakowały
dzikusy, jest całkowicie pozbawiony życia. Wszystko zaczynało już gnić i rozkładać się.
Drzewa wkrótce zaczną przypominać poczerniałe, jakby opalone ogniem, skamieliny, a
ziemia będzie wyglądać jakby zasypano ją tonami soli, a nie zroszono krwią niewinnych
ofiar. W tym miejscu nigdy już nic nie wyrośnie. Chaos owładnął kolejnym kawałkiem
Imperium.
Ale dlaczego potwory odeszły w tak wielkim pośpiechu? Czyżby aż tak bardzo przelękły się
Konrada? To było jedyne wytłumaczenie. Nie zdawały sobie jednak sprawy, że uciekają
przed swoim zbiegłym niewolnikiem. Przypuszczały, że jest spiżowym wojownikiem.
Konrad nigdy dotąd nie stoczył takiej bitwy. Chociaż zdarzyło mu się zabić więcej
przeciwników wtedy, gdy walczył z goblinami w ich obrzydliwej, podziemnej kryjówce,
bitwa z wojownikami Khorne'a trwała zdecydowanie dłużej. Wielu wrogów było
berserkerami, bez żadnych umiejętności bojowych, ale wśród mutantów znajdowało się
przynajmniej tyle samo doświadczonych weteranów.
Powinien być zmęczony, ale czuł, że pozostaje w pełni sił. Przez wiele tygodni trzymano go
w niewoli, nie karmiono do syta, czuł się przygnębiony i pełen niepokoju. A jednak teraz był
całkowicie sprawny i czujny, nie odczuwał nawet głodu czy pragnienia.
Spojrzał na ziemię, wypatrując tropów. Dostrzegł mnóstwo śladów kopyt prowadzących w
różnych kierunkach, wiedział jednak, że Kastring udał się tam, dokąd podążył rydwan z
ołtarzem Khorne'a. Wyżłobione kołami bruzdy skierowane były na zachód, jeszcze głębiej w
serce Imperium. Konrad ruszył w tę samą stronę, odwracając się plecami do wstającego
słońca.
Wydało mu się, że upłynęło zaledwie kilka minut, gdy w oddali dostrzegł postacie trzech
jeźdźców. Stali, zagradzając mu dalszą drogę. Podejrzewał, że stanowią tylną straż, która
miała nawiązać z nim walkę, by umożliwić ucieczkę rydwanu ze świętym ładunkiem.
Każdy z jeźdźców dosiadał ogromnego zwierzęcia, istoty, która albo sama niegdyś była
koniem, albo byli nim jej przodkowie. Teraz wierzchowce miały rogate łby i uzbrojone w
pazury łapy, a pokrywające je łuski i zbroje tworzyły całość. To samo dotyczyło jeźdźców.
Byli odziani w czarno -czerwone, narzucone na ramiona futra, które w niezauważalny sposób
stawały się ciałem, zaś spiżowe zbroje łączyły się z metalowymi kośćmi. Jeźdźcy stojący na
flankach mieli na głowach zamknięte hełmy ze skomplikowanymi ozdobami nawiązującymi
do symbolu Khorne'a, zaś między nimi siedział na rumaku posępny i zadumany Kastring.
W odległości pięćdziesięciu metrów od mrocznych rycerzy Konrad zatrzymał konia. Nałożył
tarczę na lewe ramię, ujmując uchwyt pancerną rękawicą, i dobył miecza. Nie oczyścił go z
krwi, ale na spiżu nie pozostał najmniejszy ślad posoki, a metal lśnił w szkarłatnym blasku
świtu.
— Kim jesteś? — zapytał Kastring.
Poprzednio nie chciał znać imienia swego więźnia, więc Konrad miał zamiar odpowiedzieć,
że nie ma żadnego. Ale zachował milczenie.
— Czego chcesz? — zapytał Kastring. — Któremu bogu służysz? Dlaczego z nami
walczysz?
Gdy Konrad milczał w dalszym ciągu, Kastring wydobył miecz z wężową rękojeścią.
Jeździec z lewej uzbrojony był w topór na długiej rękojeści, zaś rycerz z prawej w
morgenstern — kolczastą kulę na łańcuchu.
I gdy Kastring machnął mieczem, dając znak do szarży, właśnie ta dwójka runęła do ataku.
Zanim Konrad zdołał pokierować wierzchowcem, koń sam skoczył do przodu i zaczął
galopować w stronę wojowników Chaosu. Konrad wjechał pomiędzy nich, blokując tarczą
cios topora. Łańcuch morgensterna zaczepił o jelec jego miecza, więc mocnym szarpnięciem
wyrwał przeciwnikowi broń. Trójka walczących w niecałą sekundę przemknęła obok siebie.
Kastring nie ruszył się, choć Konrad myślał, że dowódca włączy się do starcia. Ten jednak
stał nieruchomo i obserwował.
Wierzchowiec Konrada zawrócił — to samo nakazali swoim zwierzętom obaj wojownicy
Chaosu. Z grzmotem kopyt popędzili w jego stronę. Jeden w dalszym ciągu uzbrojony był w
topór, drugi wydobył miecz. Tym razem zwolnili, i to samo zrobił Konrad. Zaatakowali go z
obu stron, ale nie próbował uciekać. Zasłonił się tarczą przed ciosem topora, a mieczem przed
mieczem drugiego wroga.
Klinga Konrada w fajerwerku iskier zablokowała głownię broni przeciwnika. Miecze
zderzyły się ponownie. A potem jeszcze raz. Przy następnym ciosie Konrad w ostatniej
chwili odchylił się do tyłu i wraża klinga przemknęła tuż obok. Pchnął sztychem — ostrze
wbiło się w szczelinę między napierśnikiem a naplecznikiem kirysu, przeszywając na wylot
wojownika Chaosu. Gdy Konrad wyszarpnął miecz, jego wróg pochylił się do przodu, a
potem osunął na ziemię.
Teraz mógł zająć się drugim wojownikiem. Przyjął jeszcze jeden cios na tarcze, a potem
opuścił zasłonę. Ramie rycerza wzniesione było do ponownego uderzenia, więc Konrad po
prostu zadał pchniecie, trafiając w gardło tuż pod krawędzią hełmu. Przesunął klingę w lewo,
potem w prawo. Hełm, razem z głową wojownika upadł na ziemie.
Reszta ciała jeźdźca pozostała w siodle i przez chwile Konrad myślał, że walka jeszcze się nie
zakończyła. Już nieraz walczył z rzekomo martwymi przeciwnikami. Ale po chwili topór, a
potem tarcza wypadły z rąk rycerza i bezgłowe ciało runęło wreszcie na ziemie.
Konrad zobaczył, że Kastring sięga po kopie, której zębaty grot ozdobiony był rozmaitymi
talizmanami, zbielałymi kośćmi i kosmykami włosów. Konrad schował miecz i też wyjął z
tulei kopie.
Jechali kłusem ku sobie, wolno opuszczając groty. Potem konie przeszły w galop. Znad
górnej krawędzi tarczy Konrad spoglądał wzdłuż drzewca kopii, widząc jak zmniejsza się
odległość między nim a wrogiem.
Chwile później było już po wszystkim. Spiżowa tarcza Konrada odbiła grot, gdy tymczasem
jego kopia wbiła się w pierś Kastringa, przeszywając go na wylot, jak owce nadzianą na
rożen. Potem Kastring ześliznął się z drzewca i upadł na ziemie. Konrad podjechał i spojrzał
na pokonanego.
— Kim jesteś? — wychrypiał Kastring, patrząc na niego przenikliwie. Krew pieniła mu się na
wargach i płynęła z rany ziejącej w piersi.
Wciąż był wyzywający, dumny i arogancki. Dla niego przecież śmierć w niczym nie różniła
się od zwycięstwa. Żył, aby walczyć i tak właśnie postanowił umrzeć — składając swą krew
w ostatniej ofierze dla Khorne'a. Konrad żałował, że nie może upokorzyć Kastringa, zadając
mu hańbiącą śmierć.
Milczał, obserwując jak Kastring sięga po miecz dłonią poruszającą się z męczącą
powolnością. Zanim jednak palce dotknęły rękojeści, ręka opadła bezwładnie. Był martwy.
Konrad nie poczuł triumfu, który powinien ogarnąć go po zwycięstwie. Jak wówczas, gdy
zabijał mutantów, ogarnęła go fala ciepła, ale to było wszystko.
Umieścił na swoich miejscach tarczę i kopię, a potem sięgnął do hełmu, by podnieść zasłonę.
Ani drgnęła. Najwyraźniej musiała się zaciąć. Pchnął ją z całej siły, ale znowu bez skutku.
Kantem opancerzonej dłoni uderzył w dolną krawędź osłony. Na próżno.
Zdał sobie sprawę, że musi użyć więcej siły. Głowica rękojeści miecza powinna nadać się w
sam raz. Schwycił za nią i spróbował wyciągnąć broń z pochwy. Nic z tego. Być może włożył
go nieprawidłowo, krzywo i dlatego klinga się zaklinowała. Schwycił rękojeść oburącz i
szarpnął tak mocno jak potrafił, ale nie był w stanie uwolnić ostrza.
Jeszcze raz spróbował podnieść zasłonę, ale nic z tego nie wyszło. A kiedy chciał zdjąć cały
hełm, mocowania nie dały się otworzyć.
Doszedł do wniosku, że jego poczynania będą bardziej skuteczne, gdy zejdzie z konia.
Spróbował podnieść się z siodła, ale poczuł, że to również jest niemożliwe.
Mógł odrobinę poruszyć nogą, ale sama zbroja ani drgnęła. Wyglądało to tak, jakby jego
pancerz stał się częścią zbroi wierzchowca.
Człowiek, koń i zbroja były jedną całością.
* * *
Był spiżowym jeźdźcem.
Był spiżem, był koniem, był człowiekiem.
Koń przenosił go tam, gdzie było trzeba, zbroja zaś dostarczała wszelkiego niezbędnego
pokarmu. Pancerz odżywiał się odbieranym życiem, po czym siły witalne przekazywał
Konradowi.
Jego zadaniem było odnajdywanie egzystencji, niezbędnych do nakarmienia pancerza, konia
i jego samego. Odnajdywał je i odbierał im życie.
Był więźniem spiżowej zbroi, ale zbroja i wierzchowiec potrzebowały go, aby zadawał śmierć
niezbędną dla ich istnienia. W takich chwilach miecz dawał wydobyć się z pochwy, dzięki
czemu Konrad mógł spełnić swoje zadanie.
Mimo wszystko posiadał jednak jakiś margines niezależności. Nie musiał zabijać, odbierać
życia. Ale gdyby tego nie czynił, pancerz karmiłby się jego własnym życiem, wysysając
kolejną część jego człowieczeństwa. Czuł, jak spiż staje się częścią niego samego, a on
częścią spiżu. To właśnie stało się z koniem — zwierzę i pancerz były jednym.
Taki los zapewne spotkał poprzedniego posiadacza zbroi. Pancerz ostatecznie wyssał go do
końca, a potem ułożył się kusząco, oczekując na następną ofiarę, która go na siebie założy.
Był spiżowym jeźdźcem.
Rozdział siódmy
Spiżowy rycerz jechał przed siebie, zabijając za każdym razem, i gdy musiał, ponieważ tylko
tak mógł utrzymać się przy życiu.
Był jednak wojownikiem i zabijał jedynie w walce. W świecie wojen i bitew, w kraju armii i
żołnierzy, ofiar nigdy nie brakowało.
Wielu żołnierzy padło od jego miecza, wiele zwierzołaków zginęło od ciosu kopii.
Byli także inni, którzy oddali mu swoje życie. Ludzie, nie należący do żadnych
zorganizowanych sił zbrojnych, zwierzokształtne stwory, które uważały go jedynie za
kolejnego wroga, którego należy zabić. Zamiast tego sami ginęli.
Żadnej z tych śmierci nie planował ani się nad nią nie zastanawiał. Po prostu spełniał swoje
zadanie. Był idealną machiną do zadawania śmierci.
Widział nieprzyjaciela. Walczył z nieprzyjacielem. A potem nieprzyjaciel ginął.
Jeździec był niezwyciężony, odporny na ciosy. Każde zwycięstwo zapewniało mu dalszą siłę
do prowadzenia krucjaty przeciwko życiu — ludz-kiemu i nieludzkiemu.
Mijały dni, niezliczone dni i noce, a z każdą chwilą — mile przebytej drogi.
Spiżowy rycerz podążał dalej.
* * *
Miał świadomość tkwiącego gdzieś w głębi bólu.
Nie był to prawdziwy ból, ponieważ maszyny są odporne na doznania odczuwane przez żywe
istoty. Ale przeżywał odmiennego rodzaju cierpienie, oznaczające, że więżąca go skorupa
postanowiła, że znowu nadeszła pora zabijania.
Musiał uczynić to szybko, w przeciwnym bowiem razie utraci część samego siebie. Gdy nie
będzie innego źródła pokarmu, Konrad zastąpi następną ofiarę — z tym, że jego śmierć
trwać będzie wieczność.
Musi zrzucić z siebie ten ciężar. Musi zabić.
Za wąskim wizjerem zasłony hełmu rozmazywała się ciemność. Oznaczało to rozpoczęcie
kolejnego okresu jasności, czasu, w którym ludzie i nieludzie wędrują po świecie, czasu
walki, zabijania i śmierci.
A tam, przed nim, stała następna ofiara...
Często tak się działo — nie musiał poszukiwać przeciwników, ponieważ to oni jego szukali,
aby rzucić wyzwanie.
Nie poświęcał zbytniej uwagi stojącej przed nim srebrnej postaci, nie słuchał jej słów. W
końcu wszystkie one były takie same.
Tym razem jednak sytuacja była nieco odmienna. Choć przeciwnik miał na sobie rycerską
zbroję, stanął do walki pieszo. Znajdował się na polanie, między dwoma rzędami drzew,
trzymał w jednym ręku miecz, w drugim dużą, owalną tarczę. Spiżowy wojownik również
wydobył miecz. Jego koń ruszył kłusem, potem przyspieszył, zbliżając się do nowego wroga.
Ale w połowie drogi zwierzę nagle szarpnęło się i zwolniło. Nigdy dotąd tak się nie
zachowywało, najwyraźniej coś było nie w porządku. Koń wkrótce ponownie nabrał
prędkości, chociaż wydawało się, że jego nogi poruszają się w nieskoordynowany sposób.
Jeźdźcem szarpnęło, gdy rumak zatoczył się do przodu. Rycerz schwycił mocno wodze,
starając się kierować wierzchowcem pochyleniami ciała i nóg. Nigdy dotąd nie musiał tego
robić.
Opancerzona postać stała, nie zmieniając pozycji. Ani nie uniosła miecza, aby atakować, ani
tarczy, by się bronić.
Koń wraz z Jeźdźcem zbliżyli się jeszcze bardziej, ale rumak znowu tracił prędkość, a każda z
jego nóg wydawała się poruszać niezależnie od innych. Rumak ciągle skręcał w bok i dopiero
po ostrych rozkazach Kon-rada przyjmował właściwy kierunek.
Pojedynczy cios powinien wystarczyć, by powalić nieruchomą postać, więc wojownik uniósł
miecz — a właściwie spróbował to uczynić...
Ramię odmówiło posłuszeństwa. Czuł, jak mięśnie się napinają, ale blachy, w które zakuta
była ręka, nawet nie drgnęły. Były całkowicie unieruchomione. I nagle koń przewrócił się, a
jeździec został wyrzucony z siodła.
Upadł bezwładnie u stóp pieszego rycerza. Nie był w stanie poruszyć głową i jego pole
widzenia ograniczało się jedynie do wąskiego wycinka, w którym znajdował się tylko
fragment nieba i leżący w odległości kilku metrów koń.
Dopiero teraz uświadomił sobie, że został oddzielony od zwierzęcia. Po raz pierwszy od... nie
mógł sobie przypomnieć, od jak dawna.
W ogóle bardzo niewiele mógł sobie przypomnieć. Odnosił wrażenie, że on, koń i ich zbroje
stanowiły całość przez całe życie. Bardzo słabo uświadamiał sobie poprzednie istnienie, fakt,
że kiedyś wiódł niezależne życie. Nie był w stanie przypomnieć sobie żadnego szczegółu z
przeszłości.
Dostrzegł ruch wokół siebie i nieruchomego konia. Kilka małych, ale barczystych postaci
oglądało jego i zwierze. Ludzie, tacy sami jak on sam... niegdyś. Nie, uświadomił sobie pod
wpływem odległych wspomnień — krasnoludy. Te istoty były krasnoludami. Czterema
krasnolu-dami.
Słyszał ich podniecone głosy i basowy śmiech, gdy gratulowały sobie zdobyczy. Mówiły
niezrozumiale, aż nagle poznał jedno słowo, a potem następne. Rozmawiały w swoim języku
i dlatego początkowo niczego nie pojmował. Ale przypomniał sobie — albo niemal
przypomniał — że kiedyś trochę znał krasnoludzki.
— Czy nie zdarzyło się dokładnie tak, jak przepowiedziałem? — oznajmił inny głos.
Tym razem zrozumiał wszystko. Był to głos człowieka wypowiadającego słowa w jeżyku,
który kiedyś był jego własnym. Nie widział jednak mówiącego.
— Wszyscy moi współcześni nie chcą oderwać się od swoich bibliotek, wyjść na prawdziwy
świat. Wystarcza im powtarzanie tego, co czyniono od wieków. Czy jest w tym jakaś
przyszłość? Ha! Przyszłość! Oni są przeszłością, a przyszłością jest właśnie to. Ja jestem
przyszłością!
Przemawiający człowiek pojawił się wreszcie w jego polu widzenia. Nosił zbroje.
— Pomóżcie mi zdjąć ten błazeński strój — polecił, a dwa krasnoludy pomogły mu uwolnić
się od srebrnego pancerza.
Zbroja była na niego zdecydowanie za duża i wyraźnie zwiększała jego rozmiary. Był
zaledwie średniego wzrostu, choć w otoczeniu czterech krasnoludów sprawiał wrażenie o
wiele wyższego. Miał przetykane siwizną czarne włosy sięgające niemal do pasa i tej samej
długości brodę.
Krasnoludy również miały długie brody i włosy, ale rude, nie czarne. Członkowie tej rasy
przypominali spłaszczone wersje człowieka: ich ciała były krępe, kończyny oraz palce —
grube i krótkie, nosy — spłaszczone, a oczy — głęboko osadzone. Mieli na sobie grubą
odzież z mnóstwem pasów i rzemieni, na których wisiała broń i narzędzia.
Człowiek, który był ich przywódcą, spojrzał na powalonego rycerza. Jeździec w odpowiedzi
mógł jedynie bezsilnie patrzeć. Żałował, że jego zbroja nie daje się zdjąć równie łatwo jak
pancerz zwycięzcy. Spiż więził go w sobie, niczym w lochu. Konrad był zamknięty w
najmniejszym możliwym więzieniu, dokładnie dopasowanym do kształtu jego ciała. Nie
mógł się poruszyć nawet na milimetr.
— A teraz zobaczmy, co jest w środku — rzekł człowiek i odwrócił się w stronę konia.
— Jest pan pewien, że to bezpieczne, szefie? — zapytał jeden z krasnoludów.
— Bezpieczne? A cóż jest bezpieczne? Jeżeli chcesz być bezpieczny, zmień zajęcie.
Wszystko jest ryzykiem i dlatego musimy ryzykować wszystkim.
— Dotarliśmy już tak daleko, Ustnarze — odezwał się inny krasnolud. — Już nie możemy się
cofnąć.
— Tak — zgodził się trzeci. — Czymże jest dla nas jeszcze jedna odrobinka spaczenia? —
zaśmiał się i podszedł do zakutego w zbroję konia, dokładniej naciągając grube rękawice i
sięgając po wiszący na pasku łom.
Czwarty wziął młot oraz dłuto i również podszedł do zwierzęcia. Zaczęli zmagać się ze
spiżem, starając się podważyć pancerne płyty. Pozostali dwaj przyłączyli się do pracy.
Jeździec mógł tylko obserwować, jak zdejmują spiż ze zwierzęcia. Początkowo nie widział
zbyt dobrze, ponieważ krasnoludy zasłaniały konia. Wreszcie odsunęły się na bok i dojrzał to,
na czym jeździł.
To był szkielet. Z konia nie pozostało nic, poza zbielałymi kośćmi. Szkielet, wystawiony na
światło słoneczne, w niecałą minutę rozpadł się, rozsypując w pył.
— Ile mamy czasu, zanim coś takiego nam się przytrafi? — zapytał ten, który nazywał się
Ustnar.
— Im szybciej przytrafi się tobie — oznajmił inny krasnolud — tym lepiej!
Ustnar z gniewem uniósł młot, a potem dał upust złości, kopiąc resztki kości. Spod jego buta
wzbiła się chmura białego pyłu.
— Przypuszczam, że w taki sposób wszyscy skończymy — burknął. — Tyle że mnie się
specjalnie nie spieszy.
— Z jeźdźcem będzie to samo — rzekł człowiek. — Zdejmijcie zbroję z kości, zbierzcie moją
aparaturę, a potem będziemy mogli załadować wszystko na wóz i wynieść się stąd.
Jeden z krasnoludów podszedł do jeźdźca, ukląkł i wsunął koniec dłuta pod krawędź hełmu.
„Tak właśnie zabija się rycerza w zbroi” — przypomniał sobie Konrad, sam często tak robił.
Dłuto czy sztylet, rezultat będzie taki sam. Umrze.
Znowu próbował się poruszyć, odezwać, dać jakiś znak, że ciągle żyje uwięziony w spiżu.
Ale co z tego? Nawet jeżeli dowiedzą się, że nie jest martwy, i tak go zabiją.
Krasnolud uniósł młot, aby uderzyć w dłuto — i zatrzymał się. Opuścił narzędzie i pochylił
nad wizjerem, spoglądając w oczy najemnika, uwięzionego wewnątrz hełmu. Zmarszczył
czoło i wyjął dłuto spod hełmu.
— Hej, szefie. Chyba powinien pan tu zerknąć.
— Na co?
— Przypuszczam, że on jeszcze żyje. Widzę jego oczy.
Pochyliła się nad nim kolejna głowa, tym razem ludzka. Człowiek miał gęstą brodę, jak u
krasnoluda, ale jego nos był orli, a nie spłaszczony. Blade oczy popatrzyły w głąb hełmu.
— Chyba masz rację — oznajmił człowiek po kilku sekundach.
— Dajcie zobaczyć.
Krępy Ustnar odsunął na bok drugiego krasnoluda i pochylił się nad leżącym.
— Nic nie widzę.
— Oczy — powiedział człowiek. — Tam są oczy. Jeżeli mnie rozumiesz, zamknij oczy.
Najemnik przymknął powieki.
— Otwórz.
Spełnił polecenie.
— To niczego nie dowodzi — stwierdził Ustnar. - Cokolwiek znajduje się tam w środku nie
jest żywe. Jest stworem Chaosu. Powinniśmy go zniszczyć.
— W tej chwili nie może nam nic zrobić — rzekł człowiek. — Zastanawiam się, czy
moglibyśmy go stąd zabrać?
— Nie, szefie! Musimy zachować ostrożność! Zabij tego stwora!
Ustnar wzniósł młot, ale człowiek odepchnął go i dalej patrzył w wizjer.
— Ciekawe — powiedział, jakby myślał na głos. — Bardzo ciekawe. Tak. Chyba zabiorę ten
okaz — uśmiechnął się z satysfakcją. — Cóż za wyzwanie! Połóżcie to na wóz.
— Szefie! — zaprotestował Ustnar.
— Zrób, co każę!
— Czy zbroja go nie rozpuści, zanim uda się nam dotrzeć do Middenheimu? — zapytał
krasnolud, który pierwszy zobaczył oczy wewnątrz hełmu.
— Nie przypuszczam. Znajduje się obecnie w stanie spoczynku. Bez względu na sytuację, w
jakiej jest ten nieszczęśnik, nie pogorszy się ona do chwili przybycia na miejsce. Chyba że
umrze wcześniej.
— Nie możemy zabierać zarazy Chaosu do Middenheimu — zaprotestował Ustnar.
— Dlaczego?
— Eee... Złapią nas. Nie uda się nam wyminąć straży.
— Ustnarze, obaj wiemy, że wy, krasnoludy, możecie wchodzić i wychodzić z miasta, kiedy
zechcecie. Jeżeli nie masz ochoty pokazać mi swoich tajnych tuneli, to przynajmniej możesz
przenieść mój nowy okaz.
— W następnym tygodniu mamy Karnawał, szefie — zauważył szybko inny krasnolud.
— A jaki to ma związek? — zapytał człowiek.
— Festiwal przypada w tym roku na jesieni, szefie. Już za kilka dni. Przyjadą tysiące ludzi. Z
łatwością przemycimy tę rzecz w tłumie. Jeżeli zechcemy, będziemy mogli udawać, że jest
już przebrany na maskaradę.
Człowiek z namysłem skinął głową, a potem, gdy podjął decyzję, powtórzył ten gest
energiczniej.
— Przyprowadźcie wóz. Rozmontujcie cały mój sprzęt — pochylił się i z odległości kilku
centymetrów spojrzał w wizjer. - Minutę temu mrugnąłeś, choć może nie miało to żadnego
znaczenia. Postanowiłem jednak spróbować cię stąd wydobyć. Ale zapewniam cię, że wcale
nie kieruję się altruizmem. Kieruję się własnymi motywami wiążącymi się z moim planem.
Ro-zumiesz?
Jeździec zamknął i otworzył oczy.
* * *
Wciąż tkwił uwięziony w spiżowej zbroi, pod tym względem nic się nie zmieniło. Przez kilka
dni i nocy leżał na dnie wozu, zupełnie nie mogąc się poruszyć. I czuł ból.
Nie był to ból, który znosił od tak dawna, ale cierpienie wynikające ze świadomości zranienia,
subtelnego pożerania przez zamykającą go zbroję. Spiż może istotnie stał się martwym
metalem, ale teraz, uwięziony w nim, cierpiał prawdziwe katusze. Jego skóra płonęła w
każdym miejscu, które stykało się z metalem, czyli wszędzie. Kontakt był całkowity i dlatego
całe ciało miał ogarnięte ogniem. Nie było oswobodzenia od tych tortur, ponieważ zbroja
całkowicie go unieruchamiała, nie pozwalała poruszyć ani jednym mięśniem, nie pozwalała
nawet krzyknąć.
Nie miał chwili przerwy nawet na sen. Nie mógł spać, cierpienie nie pozwalało zasnąć. Nie
mógł też liczyć na całkowite ugaśnięcie palącego ognia, ponieważ ci, którzy wzięli go ze
sobą, najwyraźniej postanowili utrzymać go przy życiu. Wciąż tkwił w tym samym więzieniu,
chociaż zmienił się strażnik — a rezultaty były nieskończenie gorsze.
Płonął wiecznym, piekielnym ogniem.
A jednocześnie, gorejąc wewnątrz zbroi, drżał i dygotał. Był to jedyny ruch, który mógł
wykonać.
Było światło i była ciemność, dni i noce, okresy, gdy wóz się poruszał i okresy, gdy stał.
Słychać było głosy człowieka i krasnoludów. Chcąc zachować zdrowe zmysły, próbował
skupić się na tym, co mówią, ale prawie natychmiast jego uwagę odwracało cierpienie
ogarniające całe ciało i duszę.
Po minięciu długiego wieku podnieśli go i posadzili na koźle wozu, tuż obok krasnoluda,
który pierwszy zauważył jego oczy. Dwóch innych krasnoludów śmiało się i żartowało, kiedy
zginali najemnika w biodrach i kolanach, aby doprowadzić do pozycji siedzącej. Jeden się nie
śmiał.
— To się nie uda, szefie.
— Nie zwracaj na niego uwagi — oznajmił siedzący obok krasnolud — Jest szczęśliwy tylko
kiedy narzeka. Dać mu kiesę złota, kufel piwa, piękną pannę, a Ustnar wciąż będzie
najnieszczęśliwszym sukinsynem po tej stronie Gór Krańca Świata!
Najemnik jechał na wozie razem z krasnoludem, a pozostała czwórka towarzyszyła im konno.
Przez ostatnie stulecia widział jedynie niebo. A teraz siedział, aby odbyć ostatni odcinek drogi
do Middenheimu.
Przed sobą dostrzegał piętrzącą się skalną iglicę, na której wzniesiono drugie pod względem
wielkości miasto Imperium — i zastanawiał się, skąd wie, że jest to drugie pod względem
wielkości miasto, skąd wiedział o Imperium? Przypomniał sobie, że dawno, całe życie temu,
ktoś opowiadał mu o Middenheimie, ktoś, kto odwiedził Miasto Białego Wilka. Wilk. Wilk?
Brzmiało to znajomo, ale co ma wilk do...
Szczyt wznosił się wysoko ponad otaczającymi go lasami i nawet przez łzy, które wiecznie
paliły mu oczy, mógł dostrzec odległe budynki wykute w nieprzyjaznej skale. Daleko przed
nimi droga wiła się i zakręcała, podążając w stronę piętrzącego się w górę miasta, biegła po
ka-miennych mostach, po ozdobnym wiadukcie.
— Myśmy to wszystko zbudowali — oznajmił krasnolud. — No, właściwie nie my, ale nasi
przodkowie. Moi przodkowie. Żadnemu człowiekowi nie udało się zbudować czegoś, co
przetrwałoby tak długo, prawda? Ludzie uważają, że odkryli to miejsce. I to też prawda, no
nie? Góra została nazwana Fauschlag — „Cios Pięści”, chociaż, oczywiście, my mamy na nią
swoją własną nazwę. Nie nudzę cię, co? Jeżeli tak, po prostu mi powiedz, żebym się zamknął
— odwrócił się z uśmiechem, a potem jego uśmiech zmienił się w grymas.
— Mam nadzieję, że Litzenreich wie, co robi — mówił dalej przyciszonym głosem. — Bo w
przeciwnym razie wszyscy wylądujemy po uszy w gównie. I nie tylko my, jak sądzę. Żałuję,
że wspomniałem o karnawale, ale inaczej namówiłby nas, żebyśmy przenieśli cię do miasta
inną drogą. Słyszałeś o karnawale w Middenheimie? Na pewno słyszałeś, wszyscy na świecie
wiedzą o karnawale!
— Czy ty nigdy nie przestajesz mówić, Varsung? — zapytał Ustnar. — Jeżeli już tam nie
umarł, zagadasz go na śmierć.
— Bardzo przyjemnie prowadzić kulturalną rozmowę z kimś, kto nie narzeka.
Ustnar powrócił na swoje miejsce za wozem, gdzie jechały pozostałe krasnoludy. Człowiek o
nazwisku Litzenreich podążał z przodu, zaś Varsung powoził i wciąż mówił do milczącej,
zakutej w zbroję postaci;
Dwa konie ciągnęły wóz w stronę miasta po długim, wijącym się wiadukcie. Ruch na drodze
był ożywiony, jechały wozy, karety, ludzie podążali na piechotę oraz wierzchem. W miarę
zbliżania się do bramy, tempo stawało się coraz wolniejsze, aż wreszcie wszyscy stanęli
Strażnicy sprawdzali wszystkich pragnących wejść do Middenheimu.
Wreszcie Litzenreich dotarł na czoło kolejki. Varsung zatrzymał wóz tuż za nim, w cieniu
wysokich murów miejskich. Przy bramie stało dwóch strażników. Jeden z nich przepuszczał
przybyszów przez potężne wrota. Drugi leniwie spojrzał na wóz, wbił wzrok w opancerzoną
postać siedzącą obok woźnicy, a potem spojrzał na jeźdźców otaczających pojazd.
— Skąd jesteście? — zapytał.
— Z Middenheimu. Jestem Litzenreich. Ci tam są moimi pracownikami.
Strażnik skinął głową.
— Poznaję was wszystkich — powiedział. — Poza tym w dziwnym ubranku. Kto to taki?
Dlaczego się ukrywa?
— Kto? — spytała Litzenreich.
— On. Ten w zbroi.
— Poza tobą nie ma tu nikogo w zbroi.
Strażnik sprawiał wrażenie zdezorientowanego. Zamknął na chwilę oczy, po czym je
otworzył. Potrząsnął gwałtownie głową i popatrzył na spiżową postać.
— Za długo byłem na służbie — mruknął. Dał całej grupie znak, żeby jechać dalej. Znaleźli
się w Mieście Białego Wilka.
— Niezły numer, szefie — zauważył Varsung.
— Nic wielkiego — odparł człowiek. — Mam nadzieję, że nikt z Cechu nie zobaczy, co tu
mamy. Skręć, gdy tylko znajdziesz spokojny zaułek, a potem będziemy mogli schować
mojego gościa.
— Wreszcie w domu — rzekł Ustnar. — Będę szczęśliwy, kiedy zejdę z tego cholernego
konia. Nie przypuszczałem, że się nam uda.
— Nigdy nie przypuszczasz — odparł Varsung. — Czasem myślę, że byłbyś szczęśliwszy,
gdybyśmy nie wrócili.
— Uważaj, ty mały...
— Mały!? Do kogo mówisz, konusie?
— Przestańcie się kłócić — rozkazał Litzenreich. — Mamy robotę. To dopiero początek.
Skręcili w wąskie przejście i tam się zatrzymali. Więzień zbroi poczuł, jak przenoszą go na tył
pojazdu, a potem zapanowała ciemność. Wóz zaczął jechać dalej, grzechocząc na bruku
żelaznymi obręczami kół. Po jakimś czasie ruch ustał. Podniesiono go i zabrano z wozu. W
dalszym ciągu było ciemno, w dalszym ciągu osłaniano go, ukrywano przed ludźmi z
Mid-denheimu.
Słyszał odgłos butów na stopniach, przekleństwa i sprzeczki, otwieranie i zamykanie drzwi,
echo kroków w korytarzach i na schodach, znowu zamykające się i otwierające drzwi, aż
wreszcie zapanowała cisza. Cisza, a potem ujrzał światło, wąski pasek blasku przenikający do
wnętrza hełmu. Leżał na plecach, patrząc na odległy, brudny sufit.
Nadal spopielał go ogień, choć jeszcze się opierał płomieniom, które zdawały się obejmować
zarówno jego ciało, jak i duszę. Mimo to wciąż drżał, zmrożony nieziemskim lodem,
trzymającym go w bezlitosnym uścisku.
Pochyliła się nad nim jakaś twarz. Litzenreich. Zajrzał przez wizjer.
— Mrugnij oczami.
Zrobił, co mu kazano. Otwarcie i zamknięcie powiek było jedynym ruchem, który mógł
wykonać.
— No i co, szefie?
— Nie wiem. Jest za ciemno. Podaj mi lampę i lustro.
Odbite jasne światło wpadło do wnętrza hełmu — zamrugał. Mrugał ciągle, aby dać znać
temu człowiekowi, że wciąż znajduje się w środku, wciąż żyje, wciąż jest więźniem. Wydało
mu się, że dojrzał w lustrze odbicie własnych oczu i widok ten coś mu przypomniał.
Próbował uchwycić to wspomnienie, było jednak zbyt ulotne i zniknęło.
— Tak. On tu jest.
— Chciał pan powiedzieć, szefie, że to tu jest — Ustnar pochylił się nad hełmem. — A jeżeli
uda nam się to wyciągnąć, co zrobimy dalej? Będziemy musieli to zabić. Równie dobrze
możemy zrobić tak teraz, szefie, i oszczędzić sobie wielu kłopotów.
— Trzeba będzie użyć bardzo dużo spaczenia — oznajmił Litzenreich, nie zwracając uwagi
na krasnoluda. Obydwaj zniknęli z pola widzenia najemnika. — Będę potrzebował
wszystkiego, co przywieźliśmy.
— Wszystkiego, szefie?
— Nie martw się, Ustnarze — rzekł Varsung. — Zawsze możemy dostać więcej od naszych
stałych dostawców.
Pozostałe krasnoludy roześmiały się. Poza Ustnarem.
— Do roboty — rozkazał Litzenreich. — Do roboty!
Leżący wojownik słyszał, jak człowiek i cztery krasnoludy krzątają się po komnacie, słyszał
odgłos ostrzonego metalu, poczuł zapach dymu z rozpalonego ognia. Słuchał, jak
rozmawiają ze sobą przyciszonymi głosami, jakby obawiali się, iż może ich podsłuchać.
Próbował skupić się na wszystkim, co się dzieje, aby odwrócić uwagę od rozrywających go
na strzępy wiecznych cierpień.
W miarę jak upływał czas, zdawał sobie sprawę, że niektóre jego zmysły wciąż jeszcze
funkcjonują. Nie uświadamiał sobie tego aż do tej pory. Widział, słyszał i czuł zapachy.
Zbroja nie była w stanie całkowicie go zniszczyć. I mógł myśleć.
Kilka słów zostało wypowiedzianych po krasnoludzku — zastanawiał się dlaczego je
zrozumiał. W przeszłości znał krasnoludy, a zwłaszcza jednego. Ale kogo? Co w lustrach
było tak ważnego? Niemal widział odbicie samego siebie w szklanej tafli trzymanej nad
wizjerem.
Samego siebie?
— Jak już wcześniej powiedziałem, mam zamiar uwolnić cię z tej zbroi Chaosu, w której
zostałeś uwięziony — powiedział Litzenreich, spoglądając na najemnika.
Chaos? Kolejne słowo, które wydawało mu się znajome, ale znaczenia którego nie pojmował.
— Gdyby był jakiś sposób podania ci środka przeciwbólowego, aby ulżyć twym
nieuniknionym mękom, chętnie bym to zrobił. Ale to chyba niemożliwe. Powinienem cię
ostrzec, że ten eksperyment przysporzy więcej bólu tobie niż mnie — uśmiechnął się i
wyprostował. — Zaczynajmy.
Do nozdrzy wojownika dotarł dziwny odór, zapach, którego nie mógł rozpoznać. Widział
cienie na suficie, zarysy osób poruszających się wokół. Usłyszał zgrzyt, gdy coś przysuwano
do miejsca, w którym leżał. Odniósł wrażenie, że nieco się ściemniło. W jakiś sposób go
okrążano, ale wszystko znajdowało się poza jego ograniczonym polem widzenia.
Słyszał narastający hałas. Zobaczył wielkie, lśniące urządzenie opuszczane z łukowatego
stropu. Wyglądało, jak jakiś wykonany z metalu owad. Było podwieszone na szeregu
łańcuchów i lin, a z jego dolnej krawędzi wystawały najrozmaitsze dźwignie. Podobne były
do metalowych szponów. Zatrzymały się kilka centymetrów nad jego ciałem.
Krasnoludy zaczęły wsuwać jakieś pręty w bok dziwnego urządzenia i przy ich pomocy
poruszały sztucznymi pazurami. Dźwignie zginały się w nierównym rytmie, zaś szpony
zwierały i rozwierały jak palce ręki. Przedmiot przypominał ośmionogiego pająka,
zawieszonego na pajęczynie łańcuchów.
Gdy wszystko już wydawało się działać zgodnie z oczekiwaniami, rozległ się grzechot
łańcuchów, a stalowy pająk przesunął się w bok i zniknął.
Najemnik słyszał, jak Litzenreich wydaje krasnoludom polecenia i po chwili pająk powrócił
na dawne miejsce. W każdym metalowym szponie lśnił instrument — były tam młot i piła,
dłuto i nóż, szczypce i śrubokręt oraz dwa urządzenia, których nie rozpoznał. Płonęły żarem,
ale w samym środku każdego z nich znajdował się punkt absolutnej czerni, całkowitej
ciemności, która zdawała się pochłaniać z najbliższego otoczenia całe światło.
Chcieli otworzyć go przy pomocy tych instrumentów. Nie, nie jego — spiżowy pancerz.
Ale przecież to on był spiżowym pancerzem...
Patrzył z przerażeniem, jak pająk opuszcza się jeszcze niżej, a jego metalowe ramiona
poruszają się, kierując trzymane narzędzia w stronę więżącego go pancerza. Wydawały się
wgryzać w metal, w jego ciało, odrywając spiż, zdzierając z niego skórę.
Sądził, że wcześniej odczuwał ból. Był on jednak niczym w porównaniu z tym, którego
doświadczał obecnie. Ogarnęło go cierpienie absolutne, wysublimowana esencja udręki.
Mógł jedynie zamknąć oczy, aby nie widzieć wykonywanej na nim wiwisekcji. Ale nawet
zamknąwszy mocno oczy pełne zatrutych łez, widział lśnienie mechanicznego owada
wdzierającego się w głąb jego ciała.
Po raz pierwszy od wielu wieków udało mu się wydać dźwięk, krzyk najstraszliwszego bólu.
I usłyszał, jak odległy głos mówi: — On nie żyje, szefie.
Rozdział ósmy
Wyzwolił się od zbroi. Co więcej, wyzwolił się od własnego ciała...
Czuł, że się unosi.
Ale kim był?
Czym był?
Czymś więcej niż ciałem, ponieważ właśnie porzucił część siebie samego.
Jego istota ulatywała z fizycznej formy. Nie miał oczu, ale mógł widzieć. I to, co ujrzał, było
nim samym — ludzkim kształtem w pancerzu.
Zdawał się unosić pod sufitem. Metalowy pająk powinien przesłaniać mu widok, a jednak
mógł patrzeć przez niego, choć nie miał oczu.
Kilka kawałków spiżu zostało oderwanych, odsłaniając znajdujące się pod nimi ciało... Albo
to, co było jego ciałem.
W dole leżały pozbawione życia zwłoki. Niemal całkowicie pokrywał je pancerz, ale mógł
widzieć poprzez spiż, widzieć wychudzoną postać.
Była pokryta czerwoną pajęczyną. Pod przezroczystą skórą widniały arterie.
Postać była otoczona metalową tarczą, za którą kryło się czterech krasnoludów i człowiek.
Ten ostatni był odziany w srebrną zbroję, krasnoludy zaś miały nałożone hełmy i rękawice z
metalowej plecionki.
Krasnoludy poruszały dźwigniami, sterującymi szponami pająka, w których tkwiły przyrządy.
Krasnoludy mogły obserwować wykonywane przez siebie czynności jedynie pośrednio,
spoglądając w system luster wysuniętych poza metalową przegrodę.
Jarzące się urządzenia z czarnymi punktami w dalszym ciągu zdejmowały spiżowe płyty z
jego ciała.
Ale ciało to nie żyło. On nie żył. Już nie czuł bólu. Nie czuł niczego, ponieważ nie odbierał
fizycznych bodźców.
Ale jego zmysły nie były już tylko fizyczne. Nie ograniczało go to, co mogło odczuwać
ludzkie ciało.
Ciało było martwe, ale nie on sam. Był czymś więcej, o wiele więcej niż tylko ciałem.
Jego istota przetrwała, to ona stanowiła podstawę istnienia. Istniała jeszcze zanim przyszedł
na świat i została uwięziona w chwili narodzin — tak jak jego fizyczne ciało zostało
uwięzione w spiżowym pancerzu.
Teraz ciało było wolne, chociaż nastąpiło to zbyt późno. Uwolnienie zabiło jego śmiertelne
wcielenie.
Ale także oswobodziło duszę.
Spojrzał w dół na coś, co od tak dawna było jego częścią, na ciało i kości, dzięki którym
zamieszkiwał w materialnym świecie. Porzucił je bez żalu, z równą łatwością, jak kiedyś
zrzucał niepotrzebne ubranie.
Nie było już żadnego połączenia między ludzką formą, którą zamieszkiwał, a prawdziwą
formą bytu.
Uniósł się wyżej, bez trudu przedostając się przez łukowate sklepienie, jeszcze wyżej, przez
skałę, przez stojące na niej budynki, przez sufity, mansardy i krokwie, wzbił się w powietrze,
wyżej i wyżej.
W dole leżało Middenheim, miasto wykute w zboczu góry. Przypominało fortecę dla lalek.
Drogi i wioski, rzeki i lasy, rozpościerały się pod nim jak żywa mapa.
Daleko poniżej widział setki, tysiące drobnych ruszających się punkcików. To byli ludzie,
tacy sami jak on kiedyś, za życia.
I, jak kiedyś, nie miały żadnego znaczenia.
Gdy wyrwał się z ciała, uwolniona została również jego pamięć. Przypomniał sobie.
Przypomniał sobie Wilka.
To właśnie Wilk powiedział o Middenheimie. Teraz w jego pamięci pojawił się również
krasnolud, który nauczył go walczyć toporem oraz podstaw języka własnej rasy.
I przypomniał sobie Krysten. Właśnie dlatego ścigał wrogie armie, które zniszczyły kopalnię i
zgładziły prawie wszystkich mieszkańców osady. Poszukiwał dziewczyny.
Z tej wysokości, dzięki odzyskanym i wyostrzonym zmysłom, mógłby bez trudu odnaleźć
Krysten — jeżeli jeszcze żyła.
Ale po co? Miał wspomnienia o dziewczynie, ale nie były one jego wspomnieniami. Posiadał
teraz inną, prawdziwą pamięć Duchowego Świata.
I tu teraz było jego miejsce.
Wreszcie, uwolniony z ziemskich więzów, zaczął wznosić się coraz szybciej i szybciej.
Obserwował, jak krajobrazy zmniejszają się i oddalają coraz bardziej, zobaczył pod sobą całe
Imperium. Mógł nawet odnaleźć spustoszone miejsce po wsi, w której spędził większą część
życia. Ale nie miało to żadnego znaczenia — już nie miało.
Ujrzał Kislev i jego północne granice oznaczone nienaturalnymi połączeniami barw tam,
gdzie zaczynały się Pustkowia Chaosu.
Morze Szponów, Morze Środkowe, Wielki Ocean Zachodni, Morze Południowe, błękit,
który z trzech stron zamykał zieleń i brąz lądów Starego Świata. Widział to wszystko, a nawet
więcej, w tym również ziemie, które nie były umieszczone na żadnej mapie lub były
umieszczone niewłaściwie przez kartografów, opierających się jedynie na opowieściach
podróżników.
Szybował wyżej i wyżej, ponad najbardziej odległymi z odległych krajów, ponad
baśniowymi kontynentami, wyspami, które nigdy nie zostały nazwane, nigdy nie zostały
odkryte, ponad nieznanymi morzami i zaginio-nymi oceanami.
Były niczym. Cały świat, cała ta cudowna kula była jedynie ziarnkiem piasku.
Wzniósł się nad planetę i dwa maleńkie księżyce — pyłki krążące wokół ziarnka piasku.
Mknął dalej niż wisiało słońce, które było niczym więcej jak iskrą rodzącą płomień.
Dalej, szybciej, wyżej, obok dalszych nic nie znaczących punktów światła, innych
niesłychanie małych i niezliczonych słońc.
Do serca wszechświata — i jeszcze dalej, poza wszystkie odległości, poza cały czas, aż
miliard gwiazd stanie się jednością. A potem on sam wyblaknie i również zniknie.
Był sam w absolutnej pustce. Zagubiony w wiecznej samotności.
W całkowitej ciemności, bez żadnego punktu odniesienia. Pozwolił sobie na wieczne
unoszenie, dryfowanie po nieskończonym, widmowym kosmosie.
Ale odkrył, że nie może istnieć absolutna nicość. Poza wiecznością, dalej niż nieskończoność,
czuł jak nieubłaganie przyciąga go jego własny gatunek, jego prawdziwy początek.
Do oceanu umysłów, morza dusz...
Błysk światła zbliżający się coraz bardziej, ogromniejący, rozrastający się, rozsypujący na
oddzielne gwiazdy. Kolejna galaktyka. Wszechświat martwych.
Ale to nie gwiazdy. To były duchy, prawdziwa istota istnienia.
Tutaj mieszkały istoty bez istnienia.
Przypomniał sobie, że bywał tu już wcześniej. Wiele razy, niezliczoną ilość razy.
Okresy uwięzienia w materialnym ciele były niczym w porównaniu z czasami, kiedy
zamieszkiwał w wymiarze bez materii, wieczności bez końca.
A jednak nie było to miejsce pokoju, wypoczynku. Pokój i stan spoczynku były niemożliwe.
Mogły oznaczać jedynie entropię i absolutny rozkład, całkowitą nieobecność — brak
wszystkiego.
I nie mogło być absolutnej pustki. Poza nicością zawsze było coś jeszcze.
Jak w fizycznym życiu, w którym został uwięziony, również tutaj istniały konflikt i walka.
Niektóre duchy łatwo było zwyciężyć i zniszczyć, inne tworzyły sojusze, by pokonać swoich
nieprzyjaciół, a działając w ten sposób przyczyniały się do powstawania nowych wrogów.
Nieboskłon kołysał się i wrzał, zawsze niespokojny. Istnieli tu zwycięzcy i przegrani, niemal
jak nieistnienie było odbiciem materialnego świata, gdzie życie trzymało, jako zakładników,
tak wiele duchów.
Podobieństwa poszukiwały się i łączyły w większe całości, potężne i przeciwstawne siły o
niezwykłej mocy. Każda z nich była całkowicie wrogo nastawiona do wszystkich innych tego
rodzaju skupisk.
Nie należał do żadnej z tych większych istot, a jednak nie był już całkowicie niezależny.
Jedynie z jedności pochodziła siła niezbędna do zwyciężania negatywnych mocy.
Uświadomił sobie, że jest przyciągany przez jedną z mniejszych podstawowych form.
Czując, jak ciepło uroku zwiększa się w miarę zbliżania się do źródła mocy, pędził w stronę
centrum swojego pożądania.
I zatrzymał się!
A potem nagle zaczął się cofać, był odciągany wbrew własnej woli, odrywany od swojego
prawdziwego przeznaczenia. Walczył i zmagał się, ale bez skutku. Powoli, ale nieubłaganie
wleczony był przez nieskończoność tam, skąd przybył.
Prędkość zwiększała się, przyspieszał coraz bardziej i w mgnieniu nie istniejącego oka istota,
która była jego spełnieniem, zniknęła.
Był odrywany z jeszcze większym pośpiechem niż wcześniej podążał poza granice
wszechświata. Leciał przez puste szczeliny przestrzennej matrycy.
Była to prędkość bez odległości, bez ograniczenia czasowego, bez iluminacji.
Aż nagle — pojawiło się światło. Migoczące gwiazdy popędziły ku niemu, ogarnęły go,
pociągnęły ku sobie z jeszcze większą prędkością.
W końcu zauważył, że kieruje się prosto ku jednej gwieździe, jednemu światu. I wtedy
uświadomił sobie straszliwą prawdę, o której starał się nie myśleć...
Widział świat, w którym tak niedawno żył.
Odszedł na eony, na nieskończoność — nawet w kosmicznych katego-riach — na odległość i
czas, gdzie galaktyki umarły i urodziły się znowu.
Pamiętał, pamiętał wszystko. Swoje życie i śmierć. I wszystko, co wydarzyło się pomiędzy
tymi punktami granicznymi.
Więziła go spiżowa zbroja, a potem zginął w cierpieniach.
Cierpienie...
Materialne życie oznaczało cierpienie. Od narodzin do śmierci istniał jedynie ból i cierpienie.
Przypomniał sobie. Było to zaledwie kilka lat życia — zaledwie chwila, jeżeli mierzyć te
sprawy we właściwej skali — a jednak ich trwanie zdawało się być wieczne.
Pamiętał. Urodził się w wiosce położonej wśród lasów, tam wyrastał, uczył się posługiwania
łukiem — swą pierwszą bronią. A potem napad na wieś. Odszedł wcześniej i dzięki temu
uniknął śmierci, ale Evane została. Gdy powrócił, wszystko było zniszczone przez gobliny.
Odnalazł swoją pierwszą miłość albo raczej to, co z niej zostało. Napastnicy zabrali głowę
odciętą od jej tułowia.
Pamiętał. Pamiętał.
Pędził w dół, przyciągany przez niewidzialną linę życia, którą tak bardzo chciał przeciąć, ale
której sile nie mógł się sprzeciwić.
Z powrotem, z powrotem, coraz dalej od wolności, z powrotem do więzienia ciała.
I, jak nowo narodzony w chwili przyjścia na świat, krzyknął zarówno z wyzwaniem, jak i
poczuciem klęski.
Rozdział dziewiąty
Konrad wrzasnął.
— Ach! — odezwał się czyjś głos.
Otworzył oczy i natychmiast zorientował się, że z jego wzrokiem coś jest nie w porządku.
Mógł patrzeć, ale wszystko wydawało się nieco odmienione, chociaż nie był pewien na czym
polegała ta zmiana. Pochylała się nad nim jakaś postać. Był to Litzenreich, widział go
wyraźnie.
— Miałem właśnie ogłosić, że eksperyment się powiódł, chociaż, niestety, jego obiekt zmarł
— rzekł Litzenreich. — Wygląda na to, że muszę zmienić opinię.
Wciąż znajdowali się w pomieszczeniu, w którym krasnoludy zaczęły zdejmować spiżową
zbroję. Z wielkim wysiłkiem Konrad spojrzał w dół, uświadamiając sobie, że to pierwszy
ruch, który od tak dawna jest w stanie wykonać. Pancerz zniknął, ale gdy najemnik zobaczył
siebie, jęknął.
Ciało miał do tego stopnia wychudzone, że właściwie nie przypominało jego własnego —
niewiele różniło się od szkieletu obciągniętego skórą. Czy rzeczywiście skórą? Tors i
kończyny były tak czerwone, że sprawiały wrażenie jakby razem z pancerzem odarto je do
żywego mięsa. Otworzył usta, żeby się odezwać, ale nie był w stanie wymówić ani słowa.
Jego wargi zdawały się być sparaliżowane.
— Bardzo cierpiałeś — powiedział Litzenreich. — Albo raczej bardzo byś cierpiał, gdybym
ci nie podał uśmierzającego ból naparu, widząc, że wciąż jeszcze żyjesz. Nie próbuj mówić
ani się poruszać. Będzie na to jeszcze dużo czasu. Twoje ciało musi się odnowić, a ty
powinieneś odzyskać siły. Nadejdzie pora na rozmowy.
Konrad zdawał sobie sprawę, że krasnoludy poruszają się po zaciemnionej komnacie,
rozmontowując sprzęt — słyszał dźwięk rozłączanych metalowych części... W górze widział
przypominające pająka urządzenie, którego szpony zdjęły z niego spiżowe blachy.
Mogło minąć zaledwie kilka krótkich chwil, a jednak wydawało mu się, że opuścił ziemie na
całą wieczność.
Ale czas był czymś względnym. Można go było rozciągać i ściskać, zniekształcać i zmieniać.
W okresie jego podróży w nieskończoność, tutaj, w świecie ludzi, eon wydawał się być
zaledwie sekundą.
Znowu tkwił w swoim ciele, chociaż przypuszczał, że gdy był uwięziony w zbroi nie było ono
jego własnością. Niedawne metafizyczne przeżycia już zaczynały przypominać sen.
Rzeczywistość była tutaj, a wszystko, co działo się wówczas, gdy był nieprzytomny,
stanowiło jedynie ułudę, w której jego umęczony umysł szukał ucieczki od cierpień ciała.
Nieprzytomny? A może rzeczywiście umarł na kilka sekund. Czy jego serce się zatrzymało
— i znowu zaczęło bić?
Próbował się skupić, zapisać w myśli wszystko, co mógł sobie przypomnieć z tej epickiej,
nadnaturalnej podróży. Będzie musiał porozmawiać o tym później z kimś, kto zdoła
zinterpretować jego wspomnienia...
Był jednak pewien, że to, co ostatnio zapisało się w jego pamięci, nigdy się nie zatrze.
Najwidoczniej przypominał sobie wcześniejsze formy istnienia. A jednak jego wspomnienia
były pogmatwane, nie w pełni dokładne. Wydawało mu się bowiem, że jednak miał
rodziców. Rodziców, których znał.
Chciałby mieć szansę głębszego zanurzenia się w warstwy pamięci, ponieważ mógł teraz
dotrzeć dalej niż kiedykolwiek. Gdyby mógł więcej sobie przypomnieć, dałoby mu to ważną
wskazówkę na temat jego tajemniczej przeszłości.
I nagle zdał sobie sprawę, że wspomnienia już nie były zapisem jego przeszłości, ale
dotyczyły kogoś zupełnie innego. W okresie gdy Konrad nie miał rodziców, ta inna osoba ich
miała. Jego wczesne lata były pod wieloma względami niezwykle podobne do tych, które
sobie wyobraził — na przykład sposób, w jaki napadnięto i zniszczono wioskę. Z tą tylko
różnicą, że tak chyba starto z powierzchni ziemi sąsiednią wioskę. A także, że napastnikami
były gobliny, a nie horda zmutowanych zwierzoludzi.
I w czasie napadu zginęła nie Elyssa, ale ktoś o imieniu Evane.
Imię to mocno utkwiło w jego pamięci. Nigdy dotąd go nie słyszał i nie wiedział, do kogo
mogło należeć. Dlaczego wydawało się odgrywać tak ważną role w jego wspomnieniach?
Albo wspomnieniach kogoś innego...
— Dobrze się tobą zaopiekuje — mówił dalej Litzenreich. — Po tru-dach, jakie sobie
zadałem, żal by cię było teraz utracić.
Przesunął palcami po długiej brodzie, z satysfakcją kiwając głową. Choć w jego niechlujnie
ułożonej brodzie widać było pasma siwizny, miał chyba zaledwie około czterdziestu lat.
Konrad domyślał się, że Litzenreich jest czarownikiem. Tylko mag mógł go uwolnić z
wiezienia, jakim stała się zbroja. Zaiste, jedynie mag był w stanie zwyciężyć spiżowego
wojownika.
Konrad znajdował się obecnie w jego królestwie, podziemnym schronieniu wykutym w
trzewiach góry, głęboko pod zamieszkaną częścią Middenheimu. Czego Litzenreich od niego
chciał? Na pewno będzie musiał zapłacić odpowiednią cenę za swoją wolność. Mag
oczekiwał nagrody. Konrad zdawał sobie sprawę, że nie chodzi tu o pieniądze. Z całą
pewnością Litzenreich oczekiwał innego rodzaju zapłaty. Ceny wyznaczane przez
czarodziejów zawsze były określane w innej walucie niż zwykła, brzęcząca moneta.
Uciekł przed Kastringiem, by zostać uwięzionym w spiżowej zbroi. Czy znowu zmienił jedną
niewolę na drugą? Mógł być pewien tylko tego, że w tej chwili jest całkowicie bezradny —
może z powodu osłabienia albo pod wpływem lekarstwa podanego mu przez Litzenreicha
— Przede wszystkim — oświadczył Litzenreich — muszę przenieść cię z mojej pracowni. —
Wezwał dwa krasnoludy. — Zabierzcie go do ostatniego pokoju we wschodnim korytarzu.
Bądźcie bardzo ostrożni.
— Cokolwiek rozkażesz, szefie — oznajmił Varsung.
Razem z drugim krasnoludem położyli Konrada na stole zaopatrzonym w kółka, po czym
powieźli go niskimi i wąskimi korytarzami. Litzenreich szedł przodem, aż wreszcie otworzył
drzwi na końcu najniższego i najwęższego tunelu. Varsung wszedł do środka i zapalił lampę,
wiszącą na haku, wbitym w skalną ścianę małego pokoiku. Konrad został wwieziony do
środka i umieszczony na leżącym na podłodze sienniku.
— Sprowadź Gertraut i Rite — rozkazał Litzenreich i drugi krasnolud odszedł. — Zapal
ogień — dodał po chwili i Varsung podszedł do kominka, by spełnić polecenie.
— Tu jest zimno — oznajmił czarownik — a ty musisz leżeć bez przykrycia. Tylko w ten
sposób twoje rany będą się goiły. Wymagasz stałej opieki. Ktoś będzie przy tobie cały czas i
wezwie mnie, jeżeli okaże się to niezbędne.
Do pokoju weszły dwie kobiety. Obie były szczupłe i jasnowłose. Gdy Litzenreich udzielał
im poleceń, uważnie przyglądały się Konradowi. Mag tłumaczył im coś cicho i dlatego
Konrad nie dosłyszał ani słowa. Potem czarodziej jeszcze raz spojrzał na chorego i wyszedł.
Varsung skinął Konradowi głową, podniósł kciuk w starym krasnoludzkim geście
pomyślności i podążył za Litzenreichem. Drzwi zostały zaryglowane od zewnątrz.
Konrad powrócił do dawnego ciała, ale był bezradny jak nowo narodzone dziecko — i tak
też go traktowano. Nie mógł zajmować się sobą i dlatego Gertraut i Rita wszystko robiły za
niego.
Czas mijał bardzo wolno. Głęboko pod ziemią nie miał świadomości mijających godzin i dni.
Zmieniały się tylko jego opiekunki. Słyszał wtedy odsuwanie ciężkiego rygla, otwieranie
drzwi, a potem dziewczyny się zastępowały. Jeżeli któraś potrzebowała pomocy koleżanki,
wzywała ją, pociągając za sznur, który uruchamiał umieszczony na korytarzu dzwonek.
Karmiły go, myły, podawały leki uśmierzające ból. Dziwne, ale w miarę jak skóra odrastała
na ciele, cierpienia się zwiększały. Odnosił wrażenie, że skóra staje się nową klatką, taką
samą, jaką dawniej była spiżowa zbroja. Z tą tylko różnicą, że jest zbyt mała na jego ciało.
Początkowo nie mógł się poruszać. Dziewczyny, zmieniając się, za każdym razem układały
go na sienniku w innej pozycji. Wychodząca zabierała ze sobą koc, na którym leżał —
zaplamiony krwią, płynącą z otwartych ran. W miarę jak odzyskiwał siły, a kości przestawały
mu sterczeć przez skórę, uważał, aby nie poruszać się samodzielnie. Nie chciał, aby
Litzenreich wiedział, że wraca do zdrowia.
Konrad dokonał jednego ważnego odkrycia, związanego z funkcjonowaniem własnych
zmysłów. Szybko zorientował się, że z jego oczami coś jest nie w porządku.
Mylił się jednak. Było zupełnie na odwrót. Teraz miał idealny wzrok. Do tej pory każde jego
oko widziało nieco inaczej. Lewe posiadało umiejętność widzenia przyszłości. Mogło
ostrzegać przed niebezpieczeństwem, dostrzegając przyszłe zdarzenia. Właściwość ta stawała
się coraz bardziej nieprzewidywalna i przypadkowa, aż w końcu była raczej utrudnieniem niż
pomocą.
A teraz już jej nie było. Czy miał na to dowód? A czy może istnieć dowód utracenia jakiejś
umiejętności? A jednak był pewien, że już nie potrafi przewidywać niebezpieczeństwa.
Kiedy zniknęła? W czasie uwięzienia w zbroi miał wrażenie, że pozostał mu jedynie wzrok.
Być może nawet i on został mu odebrany. Albo utracił dar w momencie zdejmowania spiżu.
Albo w czasie wyzwolenia z ciała...
Bez względu na to, kiedy i jak się to stało, Konrad był zadowolony. Od chwili, gdy zdał sobie
sprawę, że inni nie potrafią przewidzieć niebezpieczeństwa tak jak on, czuł się niepewnie.
Nikt inny nie posiadł takich umiejętności. Dlaczego właśnie on otrzymał dar, który pod
pewnymi względami przypominał mutację. A większość mutacji wiązała się ze
zwierzołakami. Stwory te były zdeformowane i złe, zaś jego własny talent wydawał mu się
podobnie skażony...
Od tej chwili musi liczyć jedynie na swoje pięć zwykłych zmysłów oraz na umiejętności,
które nabył w życiu. Postanowił, że przy pierwszej sposobności skorzysta z nich, aby
zrealizować swój cel. Uciec.
Nie miał pojęcia, co czarownik dla niego szykuje, ale wcale nie miał ochoty się tego
dowiadywać. Litzenreich odwiedzał go od czasu do czasu, tak samo jak Varsung. Próbowali
wywołać u niego jakąś reakcję, ale bez skutku. Konrad nawet nie przyznawał się, że
ponownie jest w stanie mówić. Po prostu leżał nieruchomy i milczący.
Mógł jedynie rozmyślać. Najczęściej zastanawiał się nad przeszłością — i jego własną, i tą
tajemniczą, zapisaną w fałszywych wspomnieniach...
* * *
Potrzebował jedynie ułamka sekundy. Wiedział, że musi być czujny, ponieważ odpowiednia
chwila nastąpi — i w końcu tak się stało.
Najlepiej byłoby spróbować uciec, gdy zamieniały się Gertraut z Ritą, ale wtedy nigdy nie
były same. Jeden z krasnoludów zawsze im towarzyszył, pilnując drzwi.
Usłyszał dźwięk odsuwania rygla, chociaż Gertraut zaledwie godzinę wcześniej zaczęła
dyżur. Wszedł Varsung. Za każdym razem, gdy pojawiał się on lub Litzenreich, jeden z
pozostałych krasnoludów zawsze stał na zewnątrz, w korytarzu. Tym razem tunel był pusty.
Była to jedynie połowiczna szansa, ale dla Konrada aż nadto wystarczająca. Varsung stał
odwrócony tyłem do niego i rozmawiał z Gertraut.
Konrad usiadł szybko, odwrócił się i chwycił za rękojeść miecza krasnoluda. Gdy tylko ją
ujął, kopnął obydwiema nogami, odrzucając Varsunga na bok. A potem zerwał się,
wyskoczył za drzwi i skręcił w korytarz. Ale, nie wiadomo dlaczego, nogi ugięły się pod nim
i upadł na ziemię.
— Cieszę się, że już możesz się ruszać — oznajmił stojący w odległości kilku metrów
Litzenreich.
Konrad w dalszym ciągu trzymał miecz Varsunga, ale nie stawiał oporu, gdy krasnolud
wyjmował mu go z dłoni. Zdał sobie sprawę, że został wyprowadzony w pole. Wiedzieli, że
nie jest aż tak słaby. Okazało się jednak, że jest o wiele bardziej wyczerpany niż sam
przypuszczał. Wstał wolno, czując jak kreci mu się w głowie.
— Czego ode mnie chcesz? — zapytał.
— Czego ode mnie chcesz? — powtórzył czarownik. — Tylko tyle? To wszystko? Nic
innego nie masz mi do powiedzenia? Na przykład: „Dziękuję, że mnie uratowałeś?” Słowo
wdzięczności. Czy kiedyś je słyszałeś? Czy istnieją tam, skąd pochodzisz?
Konrad oparł się o ścianę i powoli skinął głową.
— Jak się nazywasz? — zapytał Litzenreich.
— Konrad.
— Skąd jesteś?
— Z wioski położonej w odległości kilku dni drogi stąd, ale przez pięć lat byłem w Kislevie.
— Zabierzcie go z powrotem do środka — rozkazał Litzenreich.
Varsung i Gertraut pomogli Konradowi wejść do pokoju i posadzili go na sienniku. Gertraut
nalała do kubka wody.
— Nie macie jakiegoś piwa? — zapytał Konrad. — Mam dosyć wody.
— Sądzę, że właśnie wydobrzał, szefie — powiedział z uśmiechem Varsung.
— Na to wygląda — Litzenreich wszedł do pokoju. — Zostawcie nas. I przynieście mu trochę
piwa.
Krasnolud i dziewczyna wyszli. Drzwi zostały zamknięte, ale rygla nie zasunięto. Litzenreich,
jako mag, nie potrzebował rygli, aby dalej więzić Konrada. Czarownik usiadł na jedynym
krześle. Zaczęli na siebie patrzeć. Konrad w końcu odwrócił wzrok, nie chcąc zostać
zahipnotyzowany.
— Dziękuje — odezwał się wreszcie, chcąc przerwać ciszę.
I, jakby to był umówiony sygnał, wróciła Gertraut, podała Konradowi kufel pełen piwa i
wyszła.
— Czego od ciebie chcę? — odezwał się Litzenreich, powtarzając wcześniejsze pytanie
Konrada. — Niczego.
Konrad wpatrywał się w niego uważnie. Był bardziej podejrzliwy niż kiedykolwiek.
Czarodziej musiał czegoś chcieć. Otarł usta grzbietem dłoni.
— Niczego?
— Kiedy ostatecznie wyzdrowiejesz, będziesz mógł swobodnie odejść.
— Swobodnie? Dlaczego więc, skoro jestem wolny, drzwi zawsze były zamknięte?
— Nie chciałem, żeby stała ci się jakaś krzywda. Tylko o to chodziło. Co się stało, gdy przed
paroma minutami stąd wypadłeś? Przewróciłeś się. Jeszcze nie odzyskałeś siły do tego
stopnia, aby móc odejść. Gdy tak się stanie, proszę bardzo.
— Mogę normalnie odejść?
— Tak, chociaż ten pomysł może się okazać nie najlepszy.
— Dlaczego?
— Dobrzy obywatele Middenheimu zapewne niezbyt miło potraktują nagiego mężczyznę
spacerującego po ulicach. Straż aresztuje cię, a zapewniam, że ich gościnna jest o wiele
mniej sympatyczna niż moja.
— Mógłbyś mi dać lub pożyczyć jakieś ubranie.
— Nie sądzę. Chyba już dość dla ciebie zrobiłem, nie uważasz? Przecież nie jesteś
żebrakiem i nie będziesz prosił mnie o nic więcej. Poza tym mam pewność, że nie jesteś
złodziejem i nie okradłbyś mnie, zwłaszcza po tych wydatkach, które poniosłem, aby cię
ocalić.
— Czy chcesz, żebym ci zwrócił koszty?
— Wcale nie. Jak sądzę, nie masz środków finansowych.
— Nie chcesz pieniędzy, ale czegoś innego. Czego?
Litzenreich wzruszył ramionami.
— Jeszcze nie mam pewności. Jeszcze nie. Ale wiem, że jesteś honorowym człowiekiem.
Wyświadczyłem ci wielką przysługę — przynajmniej tak mi się wydaje. Nie miałeś chyba
ochoty pozostawać w tej spiżowej zbroi, prawda?
Konrad skinął głową. Przypuszczał, że mag już wie, czego chce w zamian, ale nie było sensu
domagać się od niego odpowiedzi, której najwyraźniej nie miał ochoty udzielić.
— W jaki sposób wysadziłeś mnie z siodła spiżowego konia i wydobyłeś ze zbroi?
— Dwa pytania, ale niemal ta sama odpowiedź — Litzenreich wstał. — Czuję jednak, że
musisz odpocząć po niedawnym wysiłku. Omówimy tę sprawę nieco później. A tymczasem
— czy jest coś, czego byś pragnął?
Konrad zastanawiał się przez chwile, zanim odpowiedział:
— Może książkę? Nudzi mnie bezczynność. Chciałbym coś poczytać.
Czarownik uniósł brew. Najwyraźniej fakt, że Konrad umie czytać, wywarł na nim wrażenie.
— Jakiego rodzaju książkę? Poezję? Coś naukowego? Geografia? Filozofia? Historia?
— Historia.
— Wybiorę ci coś z biblioteki — Litzenreich wyszedł z pokoju i zamknął drzwi. Ale nie
zasunął rygla. Po raz pierwszy Konrad był sam.
Po jakimś czasie wszedł Varsung. Niósł trochę ubrań, a także trzy książki.
— Dziękuję — rzekł Konrad. — dziękuję za...
— Za co? — krasnolud zmarszczył brwi.
— Za zauważenie, że żyję.
— Ach, tak! Kiedy tylko zobaczyłem twoje oczy, wiedziałem, że tam jest coś żywego —
potarł plecy w miejscu, gdzie kopnął go Konrad i skrzywił się — Niemal żałuję, że
zauważyłem.
Krasnolud wiele ryzykował, pozwalając Konradowi odebrać sobie miecz. Nie wiedział
przecież, czy nie zostanie nadziany na własne ostrze.
Varsung spostrzegł, że Konrad spogląda na rękojeść miecza. Uśmiechnął się. Dobył broń
prawą ręką, a potem wbił ostrze w lewą dłoń! Ale gdy tylko sztych dotknął skóry, cała klinga
rozsypała się jak stłuczone szkło.
— Chciałbym, żeby Litzenreich był zbrojmistrzem wszystkich moich przeciwników! —
roześmiał się.
A więc nie było żadnego ryzyka. Czarownik przygotował ten miecz, aby schwytać Konrada w
pułapkę. Powinien był się domyślić — krasnoludy zazwyczaj używają toporów.
— Moje oczy — odezwał się Konrad, przypomniawszy sobie nagle. — Jakiego są koloru?
Varsung spojrzał na niego podejrzliwie.
— To żaden podstęp — zapewnił go Konrad. — Chce wiedzieć, jakiego koloru są moje oczy.
Krasnolud wziął lampę i przysunął się bliżej. Skierował światło na twarz Konrada i po kolei
przyjrzał się każdemu oku.
— Są... różne — powiedział. — Początkowo robią wrażenie takich samych, zielonych. Ale
lewe jest bardziej żółte, niemal złote.
Konrad skinął głową. Widział obydwoma we właściwy sposób, ale jednak nie były
identyczne. W dalszym ciągu miały inną barwę.
— Muszę iść — oznajmił Varsung. — Jeżeli będziesz czegoś potrzebował, po prostu otwórz
drzwi i krzyknij.
Konrad obserwował jak wychodzi, a potem wziął do ręki trzy książki i odczytał tytuły
wytłoczone na skórzanych oprawach. Tytuł jednej brzmiał: „Podzielone Imperium”, drugiej:
„Lata Rozpaczy: Wampirza Cesarzowa”. Trzecia nazywała się po prostu „Sigmar”.
Wybrał trzeci tom i bliżej przysunął lampę. Jedną z niewielu książek dostępnych na
pograniczu był obszarpany egzemplarz innej biografii Sigmara Młotodzierżcy. Konrad czytał
ją kilkakrotnie, chociaż brakowało w niej wielu kartek.
Otworzył książkę na jednej z pierwszych stron, a potem zaczął wracać do początku sagi. Ale
gdy jego oczy leniwie przebiegały po linijkach, jednym z pierwszych słów, jakie zauważył,
było znajome imię.
Brzmiało ono Evane...
* * *
Konrad czytał o tym, o czym dotąd nie miał pojęcia.
Wiedział, że Sigmar urodził się dwa i pół tysiąca lat temu. Był synem Tafala, wodza
plemienia Unberogenów. Żył w ufortyfikowanej wiosce na południowym skraju Wielkiego
Lasu.
Nie zdawał sobie natomiast do tej pory sprawy z tego, że w pobliżu znajdowała się jeszcze
jedna wieś. Jej przywódca, a nazywał się Quant, był wasalem Tafala i właśnie on nauczył
Sigmara posługiwania się łukiem. Quant miał syna o imieniu Errol, a także córkę, Evanę.
Trójka dzieci dorastała wspólnie w wielkiej przyjaźni i, w miarę upływu lat, Sigmar i Evane
stali się sobie jeszcze bardziej bliscy. Postanowiono, że pobiorą się, gdy oboje osiągną
odpowiedni wiek. Ale wtedy właśnie gobliny zaatakowały wieś Quanta...
Sigmar pierwszy dotarł do wioski, ponieważ będąc na polowaniu dostrzegł złowróżbny słup
dymu. Cała osada została splądrowana i zniszczona, a wszyscy jej mieszkańcy
wymordowani. Odnalazł ciało Evane, ale obrzydliwi napastnicy zabrali jej głowę jako
koszmarne trofeum.
Konrad uświadomił sobie, że to ponure wydarzenie miało zasadniczy wpływ na dalsze życie
Sigmara. Dlatego właśnie stał się tak zaprzysięgłym wrogiem zielonych hord i poświęcił się
ich zniszczeniu. Prowadził jednoosobową wojnę z tymi monstrami, a z czasem stworzył
armię, która przyrzekła bogom zwyciężyć gobliny i wypędzić je ze znanego świata.
Konrad nie słyszał o Evane do chwili swojej dziwnej wizji, kiedy to zdawał się powracać z
nieskończonej podróży przez wszechświat. Ale dlaczego miałby śnić o osobie, której nie
znał? Musiał gdzieś usłyszeć jej imię, może od gawędziarza, który pewnej nocy na kislevskiej
granicy opowiadał tę słynną historię. Może dlatego we śnie pomylił legendę o Sigmarze z
wydarzeniami własnego życia. Atak na rodzinną wieś, w czasie którego zginęła Elyssa, był
przecież bardzo podobny. Jednak on nie odnalazł bezgłowych zwłok Elyssy.
Pomyślał o Krysten, która na pewno już nie żyła. Życie na pograniczu było krótkie. Utracił
tam tak wielu dobrych ludzi, tak wielu przyjaciół. Próbował sobie wmówić, że Krysten nie
różniła się niczym od towarzyszy walki — dzięki temu wytłumaczeniu jej utrata mogła być
łatwiejsza do zniesienia — ale wiedział, że to nieprawda.
Konrad czytał dalej, próbując zatracić się w epickiej opowieści o Sigmarze.
Doprowadziwszy do sojuszu swoich człowieczych legionów z krasnoludami, odwiecznymi
wrogami goblinów, Sigmar ostatecznie zwyciężył zielonoskóre hordy w bitwie na Przełęczy
Czarnego Ognia. Tam właśnie Sigmar zdobył swój przydomek — „Młotodzierżca” —
niszcząc mnóstwo ohydnych istot swym legendarnym młotem bojowym, Ghalmarazem.
Pod pewnymi względami, jak uświadomił sobie Konrad, jego własne życie przypominało losy
Sigmara. Evane i Elyssa zostały zamordowane przez gobliny lub zwierzołaki. Obie były
ofiarami nasilenia wrogich działań nieludzkich sił. Sigmar żył w jednym z
najgwałtowniejszych okresów w historii znanego świata, a w chwili obecnej kończyła się
kolejna era względnego spokoju. Po raz pierwszy od dwóch wieków najazd zagrażał samemu
Imperium. Jego granice już zostały naruszone przez przeklętą bandę Kastringa, a przecież
musiało wyruszyć wiele takich drapieżnych oddziałów związanych z kultami Chaosu.
Chaos. Jeszcze raz nastąpił czas Chaosu.
Podobnie jak Sigmar, Konrad stał się wojownikiem, walczącym przeciwko hordom
zniszczenia i, jak Sigmar, stoczył bitwę z goblinami, kiedy zapuścił się do ich podziemnych
leży, aby ratować Wilka. Ale, by wywrzeć zemstę na zielonej hordzie, zamiast bojowego
młota używał topora o podwójnym żeleźcu.
„Ale Sigmar — pomyślał posępnie — nigdy nie został schwytany przez szalonego maga ani
uwięziony pod ufortyfikowanym miastem”.
Konrad zamknął oczy i zaczął wspominać. Używał topora, ponieważ upuścił miecz,
wystrzeliwując strzałę w szamana goblinów. Topór okazał się bronią lepiej przystosowaną do
tego rodzaju walki — przy każdym zamachu odrąbywał łby i ramiona nieprzyjaciół. Gdy
uderzał, jedna z plugawych istot umierała z wrzaskiem, a wtedy potężny topór czynił
następny zamach, wyrąbując szlak zniszczenia wśród znienawidzonych wrogów.
A jednak wówczas wydawało mu się, że walczy młotem...
Wyrzucił to z pamięci uznając, że lepiej zapomnieć o czymś, czego nie można wytłumaczyć,
ale coś w symbolice owego wydarzenia niełatwo dawało się usunąć ze wspomnień.
Przypomniał sobie, że w czasie bitwy był ogarnięty szałem, jakby jego działaniami kierowała
jakaś nieznana moc. Za każdym razem, gdy walczył, instynkt wojownika zdawał się
przejmować władzę nad ciałem. Często odnosił wrażenie, że myślenie jest zbędne, a walka
nie wymaga żadnego wysiłku intelektualnego. Gdyby miał czas zastanawiać się, co powinien
zrobić, analizować wszystkie pełne szaleńczego ryzyka działania, zbyt często by się wahał
— a wahanie oznaczałoby kieskę. Fortuna sprzyja odważnym.
Ale w czasie podziemnej bitwy zdarzyło się coś innego. W tym, co zdominowało jego
poczynania, było coś więcej niż tylko zwykłe odruchy i umiejętności - pojawiło się uczucie,
że nie sam walczy przeciwko goblinom. Wtedy wyobrażał sobie, że kierują nim nieznani
przodkowie, cały widmowy legion, niknący w przeszłości gdzieś w zaraniu dziejów.
Przypominało to uczucie, którego doświadczył w czasie lotu między gwiazdami, kiedy był
przyciągany do niewyobrażalnie świetlistej istoty, do której w jakiś sposób należał.
Krysten zawsze fascynowały sny. Twierdziła, że są drogą, którą ludzie docierają do świata
duchów. Gdy ludzie śpią, ich dusze mogą swobodnie wędrować, a sny są przygodami duszy i
mogą być objaśnione przez jasnowidzów. Konrad nie podzielał jej przekonań i zawsze
pokpiwał z tej głębokiej wiary dziewczyny.
A teraz wątpił. Nigdy przedtem nie doświadczał podobnych wizji, jak wówczas gdy zdjęto
zeń spiżową zbroje. W przeciwieństwie do innych snów, nie miały one związku z
czymkolwiek, co przeżył na jawie i nigdy już nie powróciły.
* * *
Następnego ranka Litzenreich zapytał:
— W jaki sposób znalazłeś się w spiżowej zbroi?
Byli w pomieszczeniu, w którym Konrad spędził tak wiele czasu, powracając do zdrowia.
Teraz, gdy nie musiał już udawać, spacerował po pokoju tam i z powrotem.
Krótko wyjaśnił, co się stało. Był jeńcem bandy mutantów Kastringa, uciekł, znalazł zbroję,
nałożył ją, aby się bronić przed bezlitosnym pościgiem. To, co powiedział, było prawdą, ale
nie wyjawiało wszystkiego.
Przemilczał, że pierwszy raz widział spiżowego rycerza pięć lat wcześniej, gdy wojownik ten
wjechał do jego wioski; zataił, iż zobaczył odbicie jeźdźca za pośrednictwem soczewek w
dawnej świątyni krasnoludów. Nie powiedział też, że ścigał tajemniczego jeźdźca. Nie
powiedział także, że ostatecznie uciekł od wyznawcy Khorne'a, gdy tylko dojrzał błysk
światła księżyca odbijający się w spiżu.
Czarownik skinął głową.
— Jak już powiedziałem, nie mogłeś przebywać w pancerzu zbyt długo, ponieważ nie
pozostałoby wtedy z ciebie nic poza kośćmi, tak jak stało się to z twoim koniem. Zresztą, z
twojego poprzednika nie ocalały nawet kości. Zbroja musiała go wchłonąć całkowicie. Spiż
żywi się życiem — życiem tych, których zabija, lub życiem istoty przebywającej wewnątrz
zbroi.
— Ale co... co to było?
— Twór Chaosu — odparł Litzenreich po prostu, jakby odpowiedź była czymś oczywistym.
— A cóż by innego? Już słyszałem o tym stworze. Włóczył się przez wiele lat po znanym
świecie. Gdy doniesiono, że jest niedaleko Middenheimu, wysłano kilku Rycerzy-Panter, aby
zbadali sprawę. Dowiedziałem się, że nigdy nie wrócili i pomyślałem, że problem jest wart
mojego zainteresowania.
— Dlaczego?
Litzenreich popatrzył na niego spod przymrużonych powiek, niemal jakby nie zrozumiał
pytania.
— Dlaczego? Dlaczego! Bo tam był!
Pięć lat temu Konrad dowiedział się od Wilka, że spiżowy rycerz jest jego bratem
bliźniakiem. Ale jak dawno temu jego brat stał się tajemniczym jeźdźcem? Czy on pierwszy
nosił tę zbroję? Jak wielu innych było uwięzionych w spiżu?
Prawdopodobnie w zbroi tej przebywało wielu wojowników. Konrad był po prostu ostatnim. I
nieprzypadkowo ją znalazł. Był prawie pewien, że pancerz oczekiwał na niego, zupełnie
jakby byli dla siebie przeznaczeni, jakby los zaplanował jego przeobrażenie w spiżowego
rycerza...
— Wydawało się, że wojownik jest niezwyciężony — rzekł Konrad. — Jak go
powstrzymałeś?
Uświadomił sobie, że mówi o rycerzu, jakby był on kimś — albo czymś — innym, nie
mającym z nim nic wspólnego. Ale była to prawda. Rycerz był spiżową zbroją, a Konrad
tylko znajdował się w jej wnętrzu. Był jak sługa, który wykonuje polecenia swojego pana.
— Najlepiej walczyć ze stworem Chaosu — odparł Litzenreich — za pośrednictwem Chaosu.
Konrad czekał, aby czarownik mówił dalej.
— Spaczeń — Litzenreich wypowiedział to słowo niczym zaklęcie. — Spaczeń — powtórzył,
akcentując skinieniem głowy, jakby te dwie sylaby były odpowiedzią na wszystko.
— Właśnie działanie spaczenia prowadzi do mutacji — wyjaśnił. — Bez spaczenia nie
byłoby zwierzołaków. Spiż był zbroją Chaosu, wykonaną przy pomocy spaczenia. Środkiem
do walki ze spaczeniem jest sam spaczeń. Podobieństwa się odpychają, dokładnie tak samo,
jak dwa magnesy.
Konrad czekał dalej, w nadziei, że pozostałe wyjaśnienia będą miały więcej sensu. Fakt, że
nic z nich nie rozumie, musiał być widoczny, ponieważ Litzenreich dodał:
— Zostałem więc następnym, który rzucił wyzwanie jeźdźcowi Chaosu. Zwabiłem to między
szpaler drzew, na których zawiesiłem kawałki spaczenia. Były one tak rozmieszczone, aby
powodować rezonans i potęgować... — przerwał i spojrzał na Konrada, który zauważył, że
mag określił spiżową postać jako „to”, a nie „ty”, a potem mówił dalej. — Spaczeń na
drzewach zniwelował działanie spaczenia w zbroi. Był jedynym czynnikiem
podtrzymującym dalsze funkcjonowanie konia, więc wierzchowiec upadł. A ponieważ nie
byliście jeszcze do końca zespoleni, zostałeś wysadzony z siodła. Rozumiesz?
— Tak — odpadł Konrad i powiedział niemal prawdę.
— Gdy Varsung przekonał się, że nie zostałeś całkowicie pożarty przez zbroję, postanowiłem
spróbować zdjąć ją z ciebie. Nie wdając się w techniczne szczegóły, powiem jedynie, że
jeszcze raz zastosowałem spaczeń i jeszcze raz odniosłem sukces.
— Byłem uwięziony w zbroi Chaosu — rzekł wolno Konrad. Wcale mu się nie podobało, w
jakim kierunku zmierzają jego myśli. — Czy to musi oznaczać, że zostałem skażony
Chaosem?
— Tak — przyznał Litzenreich — ale działała na ciebie nie tylko zbroja. Również i ten
spaczeń, który był niezbędny, aby cię uwolnić.
— Powinieneś pozwolić mi umrzeć.
— Umrzeć? — najwyraźniej zdezorientowany Litzenreich zamrugał gwałtownie. —
Dlaczego?
— Ponieważ jestem zły.
Czarownik podrapał się w głowę.
— Czym jest zło? — zaakcentował to słowo, jakby pochodziło z obcego języka, i nie był
pewny jego wymowy.
— Północne hordy, mutanci, zwierzołaki, Chaos! Zło — Konrad wypluł ostatni wyraz, jakby
był trucizną. I rzeczywiście nią był, trucizną swobodnie płynącą jego żyłami, powodującą
skażenie całego ciała.
Znał zło. Walczył z nim od pięciu lat, broniąc kopalni i próbując powstrzymać siły ciemności
na granicach Kislevu.
— Zapewniani cię, że Chaos i zło nie są synonimami — rzekł Litzenreich. — Zło jest
dziełem ludzi i nieludzi, a Chaos po prostu istnieje i nie jest ani dobry, ani zły. Jedynie
sposób, w jaki na nas wpływa, powoduje, że interpretujemy go jako „dobry” lub „zły”.
Konrad nie odezwał się, nawet nie zareagował. Przestał chodzić po pokoju. Zastanawiał się
nad tym, co dzieje się teraz z nim samym.
— Czy woda jest dobra albo zła? — spytał Litzenreich. — Ani taka, ani taka. Ona po prostu
jest. Jeżeli ją pijemy, aby ugasić pragnienie, możemy powiedzieć, że jest dobra. Jeżeli ktoś w
niej utonie, moglibyśmy stwierdzić, że jest zła — chyba że ten, kto w niej utonął, jest naszym
wrogiem. Ale słowa „dobry” i „zły” nie mają znaczenia absolutnego. Ogień jest dobry, jeżeli
grzeje nas w zimie, ale zły, gdy niszczy nasze domy. Ogień nie jest dobry i ogień nie jest zły.
Nie jest ani taki, ani taki. Albo jest taki i taki.
Konrad przyglądał się swoim dłoniom, wypatrując na nich śladów włosów albo początków
przemiany paznokci w pazury. Litzenreich nie mógł go oszukać mądrymi słowami. Został
zarażony Chaosem i w jego ciele musiały zacząć zachodzić jakieś zmiany, chociaż nie mógł
jeszcze dostrzec oznak mutacji. Gdziekolwiek patrzył, dostrzegał jedynie nową skórę. Nową
skórę, pokrytą starymi bliznami.
— Pracowałem ze spaczeniem od lat — tłumaczył Litzenreich. — Gdy zostanie
przedestylowany, jest właściwie nieszkodliwy. Chyba że ktoś go połknie! — roześmiał się. —
Ale nawet wtedy prawdopodobieństwo mutacji jest bardzo niewielkie. Gdy znajdę
wystarczająco dużo przydatnych do doświadczeń okazów, mam zamiar ustalić, do jakiego
stopnia niewielkie. Myślę tu o pewnej konkretnej grupie — uśmiechnął się chytrze. — O
czym to ja mówiłem? Aha, o spaczeniu. Tak, w stanie sproszkowanym jest nieszkodliwy.
Przyznam, że niekiedy musiałem go stosować w stanie surowym, ale zawsze podejmowałem
niezbędne środki ostrożności. Jestem takim samym człowiekiem jak ty, Konradzie.
— Jesteś czarownikiem.
— Czarownicy również są ludźmi, chociaż osobiście wole się uważać za człowieka nauki —
Litzenreich wstał. — Przejdźmy do mojej głównej sali badawczej — podszedł do drzwi,
przywołując Konrada gestem, by za nim podążył.
Szli wąskimi korytarzami, wykutymi we wnętrzu góry, aż dotarli do miejsca, w którym
Konrada wydobyto ze zbroi. Pośrodku sali stała grupa kobiet rozpuszczających rozmaite
proszki w pojemnikach z płynem. Potem przelewały roztwór do szklanych butelek różnej
wielkości. W oddalonym kącie dwóch krasnoludów zajmowało się maleńkimi kawałkami
metalu. Konrad poznał w jednym z pracujących Ustnara, który przyglądał mu się kilka
sekund, aż wreszcie powrócił do pracy wymagającej precyzji.
— W moim odczuciu — powiedział Litzenreich — określenie „czarownik” jest pejoratywne,
szczególnie w Middenheimie. Od chwili zalegalizowania tej sztuki stała się ona coraz
bardziej zacofana i ograniczona. W dziedzinie magii nie odnotowuje się obecnie żadnego
postępu. Cech czarodziejów pilnuje tego bardzo czujnie. Nikomu nie pozwalają na
doświadczenia z nowymi odkryciami. Istnieje tak wiele przepisów i nakazów. Nasi
poprzednicy osiągali o wiele więcej, działając w tajemnicy — rozejrzał się po jaskini. — Tak
jak ja.
Konrad również rozglądał się wokoło i wreszcie jego spojrzenie padło na metalowe
urządzenie zwisające z sufitu. Wtedy wyobrażał je sobie jako pająka, którego pazury
obdzierają z niego spiżową zbroję. Litzenreich mówił dalej, chociaż słuchacz nie bardzo
zwracał uwagę na jego wypowiedź. Konrad zajęły był przyglądaniem się drzwiom i
poszukiwaniem jakiejś broni. Nie dawał się zahipnotyzować słowom maga. W dalszym ciągu
miał zamiar jak najszybciej stąd uciec.
— Jedynym powodem zalegalizowania magii — kontynuował Litzenreich — było jej
militarne zastosowanie. Ale czary to coś więcej niż tylko wynajdywanie nowych broni i
nowych sposobów obrony. Ale spróbuj znaleźć fundusze na badania podstawowe, a sam się
przekonasz, że to niemożliwe. A jednak właśnie tam dokona się największy postęp. Wiesz,
że sam muszę finansować wszystkie swoje doświadczenia? A także ukrywać się pod
Middenheimem w nadziei, że kolegium magii nie zorientuje się, co naprawdę robię.
Jednocześnie muszę tu przebywać ze względu na bibliotekę cechu i najrozmaitsze drobiazgi,
których potrzebuję z uniwersytetu. Rozumiesz?
— Eee... tak — przyznał Konrad.
Wiedział bardzo mało o magii i zawsze z podejrzliwością traktował takie nienaturalne moce.
Na pograniczu Wilk nie chciał zatrudniać czarodziejów zajmujących się magią wojenną. Był
bardzo staroświecki i nie wierzył w żadne nowości — na przykład w proch strzelniczy.
„Nigdy nie ufaj czarodziejom” — powtarzał często. — „Mamią cię, oszukują, i nawet się w
tym nie zorientujesz. Dopóki nie będzie za późno”.
Konrad jednak miał powód, aby być wdzięczny magii. Jego ramie zostało przecież uleczone
magią elfów. Prawdopodobnie ten sam czar ochronił go przed jadem miecza z wężową
rękojeścią. Z opowieści Litzenreicha na temat spaczenia Konrad dowiedział się, że właśnie
magia uwolniła go od zbroi. Powinien dowiedzieć się o tym więcej, chociaż może nie w tej
chwili.
— Zawsze byłeś magiem? — zapytał, chcąc skłonić Litzenreicha, aby mówił dalej.
— Oczywiście. Magia była moim powołaniem. Wszyscy moi przodko-wie to czarodzieje.
Krążyły pogłoski, że byli pokątnymi magami, chociaż nigdy o tym w gronie rodzinnym nie
wspominaliśmy. Zasadniczo jestem elementalistą, z poważnym dodatkiem alchemii, ale
próbuję sił w każdej z dyscyplin. Dlaczego miałoby się je rozdzielać? Kuchmistrz może
przygotować wiele potraw, nie ogranicza się do jednego dania — wolno pokręcił głową. —
Z lękiem myślę o przyszłości. Akademie zadowalają się dyplomowaniem sprytnych młodych
czarodziejów, których wcale nie interesuje starożytna sztuka. Myślą jedynie o pieniądzach, o
posiadaniu drogich do-mów, eleganckich powozów... oraz drogich, eleganckich kobiet.
— Co się stało ze spiżową zbroją?
— Co? A, została stopiona. Potrzebny był mi ekstrakt spaczenia. Wiele go zużyłem, żeby
zatrzymać spiżowego rycerza i wyciągnąć cię ze zbroi. Chodzi mi zarówno o spaczeń surowy,
jak i sproszkowany. Moje zapasy wymagają uzupełnienia, co nie jest łatwe, ponieważ
zakazane jest na-wet posiadanie spaczenia.
— Czym jest spaczeń? — spytał Konrad, zobaczywszy już wszystko, co chciał.
— Na ten temat toczy się wiele dyskusji. Jak się powszechnie uważa, jest substancją
pochodzącą nie z tego świata. Niektórzy mówią, że Morrslieb jest cały ze spaczenia, ale jak
można coś takiego udowodnić? Nikt tam nigdy nie był, żeby się przekonać. A jeżeli był, nie
wrócił, aby o tym opowiedzieć...
Konrad spojrzał na Litzenreicha i zobaczył, że mag się uśmiecha.
— Są jednak prostsze sposoby uzyskania spaczenia. Na przykład można go znaleźć na
Pustkowiach Chaosu. Jak wspomniałem, aktualna teoria głosi, że to spaczeń tworzy owe
pustkowia i jest odpowiedzialny za wszystkie mutacje, które się tam pienią. To fascynujący
kamień, a ja dopiero zacząłem badać jego zastosowania. I, oczywiście, ze względu na
posiadany potencjał mocy uważa się go za rzecz niebezpieczną, a więc jego posiadanie jest
zakazane. Ale co z tego? — Litzenreich wzruszył ramionami i ciągnął dalej. — Magia była
kiedyś nielegalna, a teraz jest legalna. Spaczeń jest nielegalny, ale może kiedyś też stanie się
legalny. Obecnie nie może być używany, chyba że w służbie cesarskiej, cokolwiek to znaczy.
Prawo stosuje się jedynie po to, aby przynosiło korzyść prawodawcom. Jeżeli istnieje prawo,
które czegoś zakazuje, zawsze zadaje sobie pytanie: „Kto je uchwalił?” Nigdy nie myl prawa
ze sprawiedliwością, to zupełnie odrębne sprawy.
Chwilę milczał.
— Słyszałeś o Bogach Prawości? — zapytał ponownie. — Teolodzy uważają, że oni również
są tworami Chaosu. Moim zdaniem, Prawo i Chaos używane są w tym samym celu — aby
płodzić ignorancję i rozpacz, a także utrzymać przewagę brutalnej siły nad rozsądkiem i
oświeceniem. Prawa są narzucane przez naszych władców, aby przy ich pomocy mogli
utrzymywać swoją władzę. Dlatego właśnie próbuję nie zwracać uwagi na przepisy kolegium
magicznego.
Mówiąc te słowa czarodziej wolno szedł wokół jaskini, rejestrując wzrokiem wszystko, co się
w niej działo. Wreszcie zatrzymał się i spojrzał na Konrada.
— Twoje uwolnienie kosztowało mnie mnóstwo spaczenia — oznajmił.
— Już to powiedziałeś.
— Potrzebuję go więcej, aby kontynuować badania.
Konrad już wiedział, co zaraz usłyszy.
— Chce, żebyś dostarczył mi więcej spaczenia — oświadczył Litzenreich.
— Skąd mam go wziąć?
— Może o nich słyszałeś. Nazywają ich skavenami...
Rozdział dziesiąty
Konrad istotnie słyszał o skavenach.
To właśnie trzech szczuroludzi uniemożliwiło mu ucieczkę z rodzinnej doliny w dniu, gdy
została zaatakowana przez drapieżne hordy. Zmusili go, aby zawrócił, przyłączył się do
szturmu na wioskę oraz był świadkiem straszliwych okrucieństw armii zwierzołaków i ich
sojuszników. Być może dlatego nienawidził skavenów bardziej niż jakichkolwiek innych
stworów Chaosu. A może dlatego, że były tak podobne do ludzi, a jednak tak odmienne.
Podczas lat spędzonych na pograniczu spotkał bardzo niewielu skavenów. Za każdym razem,
gdy tak się stało, ginęli.
Konrad w dalszym ciągu nie ufał Litzenreichowi i przedstawionym przez niego motywom
działania. Zawsze najlepiej było nie ufać nikomu, a Konrad pamiętał, jak Wilk ostrzegał go
przed czarownikami. Jeżeli Litzenreich chciał rewanżu za pomoc, której mu udzielił, i
pozwoli Konradowi spłacić dług, wtedy taka umowa była do przyjęcia. Nie miał jednak
ochoty stać się wiecznym dłużnikiem magika. Czy ceną życia miała być dożywotnia
niewola?
Krasnoludy i ludzie pracujący dla czarownika nie sprawiali jednak wrażenia niewolników.
Krasnoludy trudno było nawet nazwać sługami, ponieważ, chociaż zwracały się do niego
„szefie”, często sprzeczały się z magiem, jak równy z równym. Konrad nie orientował się, ilu
ludzi pracowało dla Litzenreicha, ale krasnoludów było przynajmniej sześciu. Podziemnych
komnat strzegło, lekko licząc, dwunastu ludzi, kilka kobiet spełniało rozmaite pomocnicze
czynności, a wszystkich karmił kucharz-hal-fling.
Czarownik stworzył pokaźną organizację i musiał mieć jakieś sposoby jej finansowania.
Konrad podejrzewał, że uzyskuje środki z handlu spaczeniem. Skoro ten towar był
nielegalny, niewątpliwie można było na nim zarobić spore pieniądze. Litzenreich twierdził, że
potrzebuje spaczenia do badań, ale Konrad doskonale zdawał sobie sprawę, że może chodzić
o coś więcej.
Nie ulegało wątpliwości, że Litzenreich uratował mu życie, a Konrad nie należał do ludzi,
którzy gotowi byli oszukiwać swoich wierzycieli. Tak więc ten jeden raz spełni życzenie
maga. Zachęcała go do tego również wiadomość, że jego wrogami będą skaveni, dzięki
czemu pojawi się sposobność zabicia kilku obrzydliwych szczuroludzi.
— Masz — oznajmił Varsung, podając Konradowi miecz w pochwie. — Nie martw się, on
nie jest taki jak ten, który odebrałeś mi tydzień temu!
Tydzień. Tylko tyle to trwało? Pomimo normalnego rytmu snu, nie widząc wschodów i
zachodów słońca, wciąż nie mógł zorientować się w upływie czasu. Nie pozwalano mu wyjść
na powierzchnię, obawiając się zapewne, że skorzysta z okazji i ucieknie. Chociaż już nie
zamykano drzwi, Konrad w dalszym ciągu był więźniem. Nie znał układu podziemnych
posiadłości Litzenreicha. Istniało tak wiele poziomów komnat, tak wiele tuneli. Do tego
dochodziły dziesiątki drzwi do sforsowania. Ale Konrad postanowił już, że nie odejdzie,
dopóki nie spłaci długu.
Wciąż badał własne ciało, starając się dostrzec jakieś oznaki zaczynających się przeobrażeń
— świadectwa, że zgrubienia skóry przekształcają się w łuski, dowodów na zamianę stóp w
kopyta, a włosów w futro, wyrastania błon między palcami. Ale niczego takiego nie odkrył.
Wiedział, że dotknięcie broni mutanta niekoniecznie prowadzi do mutacji. Ale bez względu
na to, jak małe było ryzyko, najlepiej było go unikać i dlatego nigdy nie brano tego rodzaju
trofeów. A przecież przez niezliczone dni, tygodnie, był uwięziony wewnątrz spiżowych
blach i niemal stał się częścią zbroi.
A jeżeli spaczeń był tak nieszkodliwy, jak twierdził Litzenreich, to dlaczego w czasie
zdejmowania spiżu z Konrada mag nosił ochronny pancerz? Dlaczego krasnoludy miały
założone rękawice, a wszyscy znajdowali się za zasłoną, obserwując swoje czynności za
pośrednictwem luster?
Konrad rozumiał wyjaśnienia Litzenreicha na temat Chaosu, ale i nie był pewien, czy
powinien mu wierzyć. Ludzie używali słowa „Chaos”, aby wyjaśnić wszelkiego rodzaju
niedające się wytłumaczyć zjawiska. Jeżeli Północne Pustkowia były rejonem stanowiącym
królestwo Chaosu i rodziły się tam mutanty, nic dziwnego, że, ze względu na naturę istot,
które płodzi, Chaos był uważany za zły.
Jak inaczej można było określić wraże legiony, które żywiły się ludzkim mięsem i piły ciepłą
krew, które żyły tylko po to, aby walczyć i grabić, mordować i niszczyć, które nie były ani
zwierzętami, ani ludźmi, ale czymś o wiele gorszym... Jak inaczej można było je określić,
jeśli nie terminem „złe”?
Konrada nie obchodziło, co było tym „prawem”, lub „sprawiedliwością”, walczącym z
wrogimi siłami. Znajdował się po tej stronie i pod tym sztandarem będzie walczył oraz — gdy
zajdzie taka potrzeba — zginie. Jeżeli wrogami Litzenreicha byli skaveni, to w takim razie
Konrad był sojusznikiem czarodzieja.
Większość czasu poświęcał na odzyskanie siły i sprawności mięśni. Litzenreich
zaproponował mu wiele lektur — Konrad nigdy nie sądził, że istnieje aż tyle książek. Czytał
je z początku łapczywie, ale ich atrakcyjność wkrótce minęła. Wciąż nie czuł się w dobrej
formie, ale pragnął działania i mag wreszcie oświadczył, że nadeszła odpowiednia pora.
Konrad dokładnie obejrzał klingę miecza. Była to wspaniała broń wykonana przez mistrza.
Sprawdził jej ostrość i giętkość, potem wyważenie, wypróbował kilka cięć i sztychów. Ciężar
miecza w dłoni przepełniał go wspaniałym uczuciem. Wsunął broń z powrotem do
naoliwionej pochwy. Przysiągł, że gdy następnym razem jej dobędzie, klinga zakosztuje
skaveńskiej krwi.
Razem z czterema krasnoludami przygotowywał się do wyprawy w kierunku głęboko
ukrytego serca góry Middenheim. Mieli mu towarzyszyć ci sami krasnoludzcy wojownicy,
którzy pomagali Litzenreichowi w poszukiwaniach spiżowego jeźdźca, a potem w zdjęciu
pancerza z ciała Konrada. Varsung, Joukelm, Hjornur... i dowodzący całą grupą — Ustnar.
Varsung powiedział Konradowi, że to krasnoludy przeprowadzały takie wyprawy. Strażnicy-
ludzie znajdowali się tu, aby chronić posiadłości Litzenreicha przed wrogami. Wydawało się,
że ma ich i wielu, zarówno w Middenheimie, jak i pod nim. Skaveni potrafili wyczuć spaczeń,
a wtedy próbowaliby odebrać go czarownikowi — który najprawdopodobniej im go ukradł.
Dlatego właśnie trzymał swoje zapasy w różnych miejscach pod miastem, wyjmując go z
wyłożonych ołowiem skrzyń tylko wtedy, gdy był mu potrzebny. Litzenreich posiadał inne
źródła dostaw spaczenia. Substancję tę często przemycano do Imperium, ale było to bardzo
ryzykowne i przedsięwzięcie. Niebezpieczeństwo polegało nie tylko na możliwości mutacji.
Karą za handel spaczeniem była śmierć, oczywiście zakładając, że skaveni jako pierwsi nie
odnajdą przemytników. W porównaniu z wymierzaną przez nich karą egzekucja wydawała
się bardzo łagodnym zabiegiem. Te czynniki powodowały, że cena spaczenia plasowała się
grubo ponad ceną złota i dlatego właśnie i mag wolał nie płacić przemytnikom.
Konrad czuł się dziwnie, nosząc zbroję, ale przynajmniej wiedział, że w razie potrzeby będzie
mógł ją zdjąć. Skóra i metal pancerza były czarne, co pomagało maskować się w tunelach.
Miał na sobie hełm bez zasłony i napierśnik, a poza tym jego tors i ramiona chronione były
długim kaftanem kolczym. Nosił też grube rękawice i okrągłą tarczę bez żadnych znaków.
Poza mieczem uzbrojony był również w puginał zawieszony u biodra.
Wszystkie krasnoludy niosły topory oraz sztylety, a ich uzbrojeniem ochronnym były
kolczugi, półpancerze i skórzane tarcze, takie same jak Konrada. Middenheim został
wzniesiony przez ich przodków, którzy wkopali się w górę, znaną jako Fauschlag.
Krasnoludy, jak to krasnoludy, drążyły wciąż nowe tunele. Cała przestrzeń pod miastem i
daleko wokoło stała się labiryntem korytarzy. Litzenreich zamieszkał w jednej z jego części.
Labirynt krasnoludów znajdował się pod plątaniną tuneli, które ludzie sporządzili dla
własnych celów — piwnic, kanałów, dróg ucieczki dla hrabiego i miejskich notabli, tajnych
skarbców bogaczy i krypt grzebal-nych.
W dawnych czasach cały znany świat połączony był tunelami krasnoludów, przebiegały one
między wszystkimi miejscami ich zamieszkania. Pół wieku przed założeniem Imperium
Artur, wódz Teutogenów, zaangażował krasnoludy i rozpoczął budowę ufortyfikowanego
miasta. Później Artur został pokonany w pojedynku przez wodza Unberogenów, a osiem
walczących ze sobą ludzkich plemion zostało ostatecznie połączonych przez zwycięzcę —
Sigmara.
W związku ze stosunkowo niedawnym założeniem Middenheimu wydawało się mało
prawdopodobne, aby krasnoludy połączyły miasto ze swoją podziemną siecią. Nie
zdradziłyby tej informacji żadnemu człowiekowi, podobnie jak zachowywały w tajemnicy
swoje ukryte wejścia do miasta.
Wydawało się jednak, że Middenheim był częścią innego systemu korytarzy, łączących
każdą część Starego Świata. Wiele z tych tuneli było budowanych przez krasnoludy, ale
potem zostały przez kogoś przejęte i rozbudowane. Niewielu ludzi znało mroczne istoty,
które obecnie zamieszkiwały pod niemal każdym miastem w Imperium, a być może na
całym świecie. Te groźne stwory zwały się skavenami.
Litzenreich opowiedział Konradowi o wiele więcej o szczuropodobnych istotach.
Podejrzewał, i była to powszechna opinia, że są to krzyżówki ludzi i szczurów, a ich mutacja
została spowodowana przez spaczeń. Jednak, w przeciwieństwie do większości mutantów,
skaveni byli mądrzy. Posiadali spryt swoich zwierzęcych protoplastów i inteligencję ludzkich
przodków. Byli jak nowa rasa, taka sama jak ludzie, elfy i krasno-ludy.
Posiadali swoje własne przeklęte miasto, Skavenblight, podobno ukryte w głębi moczarów
Tilei. Kiedyś było to ludzkie miasto, teraz jednak legło w ruinie. Rozległa sieć nor skavenów
sprawiała, że nigdzie nie można było czuć się bezpiecznie. Początkowo mieszkały pod
opuszczonymi miastami, ale dążyły do tego, aby wszystkie pozostałe osiedla ludzkie
znalazły się w stanie upadku i mogły służyć ich celom. A do tego potrzebowały coraz więcej
spaczenia.
— A więc, odbierając spaczeń skavenom — oświadczył Litzenreich — pomagam zachować
Middenheim.
Konrad nie był pewien, kogo mag próbuje przekonać — jego czy siebie. Miał pewność, że
Litzenreich nie był lojalny wobec miasta. Ale Konrad nie potrzebował, aby go
przekonywano. Był szczęśliwy mogąc zrobić coś, co zaszkodzi skavenom, chociaż nie
wiedział tak do końca, po co jest potrzebny do tego zadania. Nawet gdyby go tu nie było,
krasnoludy zapuściłyby się głęboko do podziemnego świata w poszukiwaniu bezcennego
spaczenia. Ale dodatkowa broń zawsze się przydawała, a czarownik wiedział, że Konrad jest
zawodowym żołnierzem.
Właśnie od krasnoluda Konrad nauczył się umiejętności walki w tunelach. Krasnolud był na
pograniczu jego nauczycielem walki na topory i przysięgał, że tego rodzaju broń jest
najporęczniejsza pod ziemią. W tak ograniczonych przestrzeniach dwuręcznym toporem
można było z morderczym skutkiem zadawać ciosy na lewo i prawo, wymierzać pchnięcia
do przodu, a hakiem wieńczącym żeleźce chwytać wroga, po czym rozcinać go na pół.
Konrad wolał jednak miecz. W wąskim przejściu samotny człowiek mógł stawić czoło
tuzinowi nieprzyjaciół, ponieważ tylko jeden z nich mógł w tym samym czasie atakować.
Często samotny wojownik miał przewagę nad tuzinem, ponieważ pierwszy przeciwnik mógł
być popchnięty do przodu przez tych, którzy znajdowali się za nim — popchnięty na
spotkanie śmierci. Trudno było walczyć, jeżeli nie było miejsca na taktyczny odwrót, na to,
by cofnąć się i uniknąć ciosu.
Tunele stanowiły naturalne środowisko krasnoludów. Korytarze idealnie przystosowano
właśnie do ich wzrostu. Lepiej również od ludzi widziały w ciemności. Konrad pomyślał, że
skaveni trochę przypominają pod tym względem krasnoludy. Nigdy dotąd nie zastanawiał się
nad tymi podobieństwami. Być może dlatego właśnie krasnoludy tak bardzo nienawidziły
skavenów. Ale krasnoludy nienawidziły prawie wszystkich stworzeń — od elfów po
gobliny...
Jedyną rasą przez nich tolerowaną byli ludzie. Ich sojusz sięgał czasów Sigmara, a teraz
Konrad kontynuował te wojskowe tradycje. Zadaniem małej wyprawy było odnalezienie
skavenów mieszkających pod Middenheimem i odebranie im spaczenia. Według Varsunga,
krasnoludy przeprowadzały już podobne akcje i zdobywały duże ilości tej substancji.
Skaveni nie spodziewali się, że zostaną zaatakowani na swoim terytorium i początkowo łatwo
było ich zwyciężać. Ale w miarę upływu czasu rajdy na posiadłości szczuroludzi stawały się
coraz bardziej niebezpieczne i mniej opłacalne. Ich leża, gdzie trzymały spaczeń, były coraz
lepiej ukrywane i bronione.
Obecny plan zakładał przeprowadzenie szybkiego rajdu, zabranie takiej ilości spaczenia, jaką
da się unieść, a potem wykonanie błyskawicznego odwrotu. Miał to być nagły, zaskakujący
atak i dlatego wyruszało ich tylko pięciu.
Konrad nie potrzebował pouczeń, jak ma walczyć. Robił to przez pięć lat spędzonych w
Kislevie. Ale w jaki sposób odnajdą spaczeń?
— Czego mam szukać? — zapytał.
— Krasnoludy wiedzą — odparł Litzenreich i w związku z tym Konrad zadał to samo pytanie
Varsungowi.
Dowiedział się, że spaczeń występuje w dwóch postaciach. Podejrzewano, że jego
pochodzenie jest pozaziemskie. Większość znajdowanych kawałków miała rozmiary pięści.
Był to surowy spaczeń, który występował w czarnym, a nawet ciemniejszym od czarnego
kolorze. Sprawiał wrażenie, że jego czerń jest głębsza niż absolutny mrok — wydawało się,
że pochłania światło.
Konrad uświadomił sobie, że była to substancja, przy pomocy której wydobyto go ze
spiżowej zbroi — pamiętał czerń w środkowych częściach instrumentów, którymi operowały
krasnoludy. Surowego spaczenia nie dawało się zobaczyć ludzkim okiem ze względu na
sposób, w jaki wsysał światło. Jego krawędzie można było określić jedynie dotykiem.
Skaveni potrafili również dokonywać transmutacji spaczenia, przerabiając surową substancję
w rafinat, proszek znany pod nazwą szarego spaczenia. Ten zaś wykorzystywały gigantyczne
szczury na rozmaite sposoby. Mogły go spożywać, aby dodał im siły, albo wypijać w eliksirze
przed przystąpieniem do walki, aby podniósł umiejętności bojowe. Stosowano go w broni,
magii i obrządkach kultowych. Spaczeń i skaveni byli nieodłączni — a Konrad wraz z
krasnoludami miał go im ukraść...
Szary spaczeń nie stanowił niebezpieczeństwa dla ludzi albo tak przynajmniej twierdzono.
Ale choć Konrad słyszał już tę opinię wiele razy, wciąż nie był pewien, czy może w nią
wierzyć. Ufał tylko mieczowi, który otrzymał od Varsunga. Gdy myślał o czekającej go
bitwie, słyszał jak serce mu łomocze, a krew tętni w żyłach. Jeszcze raz czuł się w pełni
żywy.
Cała piątka sprawdziła sobie nawzajem czarne zbroje, upewniając się, że wszystkie rzemienie
i sprzączki trzymają dobrze i mocno. W każdej tarczy zamontowano lampę oliwną,
umieszczoną w zagłębieniu ze skórzanych warstw, aby ochronić ją podczas walki.
Częściowo osłonięte, nie rzucały zbyt wiele światła, rozsiewając jedynie niesamowitą
poświatę.
Konrad zauważył, że Ustnar go obserwuje.
— Mam nadzieje, że byłeś tego wart — odezwał się krasnolud, wieszając na plecach
podwójny topór.
Znajdowali się na najniższym z poziomów posiadłości Litzenreicha, jaki do tej pory Konrad
zdołał odwiedzić. Mag się nie pojawił. Poza Konradem i czterema krasnoludami było tu
tylko dwóch wartowników, stojących przy ciężkich drewnianych drzwiach na końcu
korytarza. Sam tunel był o wiele niższy i węższy od innych, i człowiek musiał się schylić, aby
nie uderzyć głową w nierówno ociosane sklepienie.
Obaj strażnicy wyciągnęli kliny spod drzwi, otworzyli je gwałtownie, odskoczyli do tyłu i
stanęli tuż obok siebie, kierując groty halabard w mrok. Światło latarni wydobyło z ciemności
jedynie dalszy ciąg tunelu. Ciągnął się prosto, ginąc w ciemności tam, gdzie nie sięgał już
blask lamp. Żołnierze odsunęli się na bok.
Varsung pierwszy przeszedł przez drzwi, Konrad był drugi.
* * *
Czas mijał wolno i Konrad stopniowo czuł coraz większe napięcie. Jego zmysły były
wyostrzone do ostateczności. Wydobył miecz, aby czymś zająć lepką od potu prawą dłoń.
Miał wrażenie, że schodzą do środka świata, wędrując labiryntem korytarzy, bez końca
opadających spiralą w dół. Niekiedy trafiali na wykute stopnie, niekiedy zaś musieli
opuszczać się niemal pionowymi, skalnymi rynnami.
Varsung prowadził, nie wahając się ani chwili, mimo że ciągle mijali rozmaite skrzyżowania i
odgałęzienia. Konrad wkrótce uświadomił sobie, że w razie konieczności sam nigdy nie
znalazłby drogi powrotnej. Gdyby wszystkie krasnoludy zginęły, jego również spotkałby ten
sam los.
Większość tuneli była wykuta w skale. Ich ściany wciąż były pokryte dawnymi śladami
narzędzi zapomnianych kopaczy. Niekiedy widać było również runiczne znaki imion wycięte
w skale. Inne przejścia robiły wrażenie naturalnych szczelin, niewielkich pieczar. Dawni
górnicy wykorzystali owe pęknięcia w litej skale, jako elementy własnego dzieła.
Niekiedy trafiali również na osuwiska, w wyniku których korytarze były częściowo zasypane.
Zawsze jednak było dosyć miejsca, by się przecisnąć, ponieważ wcześniejsi użytkownicy,
przechodząc tedy, usunęli większość przeszkód. Nie sposób było ustalić, kiedy droga została
oczysz-czona — czy miało to miejsce rok temu, sto lat czy tysiąc.
Tu i ówdzie sklepienia wybrzuszyły się, jakby napierał na nie cały ciężar góry. Nawet
krasnoludy musiały zginać się wpół, przechodząc przez takie odcinki. Gdzie indziej
wypiętrzony był spąg albo ściany zbliżyły się do siebie — zawsze jednak było dość miejsca,
aby się przecisnąć.
Pod nogami leżały nie tylko głazy, kamienie i kurz. Były tam również kości — może równie
stare jak same tunele, a może znalazły się tu niedawno, ogryzione do czysta przez
drapieżniki, których Konrad spodziewał się za każdym zakrętem.
Potem sztolnie zaczęły się zmieniać. Różnice były bardzo subtelne i początkowo Konrad
prawie ich nie zauważył. Stopniowo jednak zaczął sobie zdawać sprawę, że korytarze nie są
już tak równe i dobrze wykończone, nie tak regularne. Te tunele musiały być wykonane
przez skaveny.
Przez całą drogę ani on, ani jego towarzysze nie odezwali się słowem. Nie było o czym
mówić. Wszyscy wiedzieli, co trzeba zrobić, a poza tym zdawali sobie sprawę, że każdy
dźwięk niósł się daleko po pustych sztolniach, dudniąc coraz bardziej potężniejącym echem.
Taki hałas mógł ostrzec skaveny o ich obecności, podobnie jak odbite w skale światło ich
ślepych latami.
Szli dalej, głębiej, coraz bardziej w dół.
Przez cały czas trzymali się w tym samym szyku. Mieli niewiele okazji na zmiany miejsca i
żadnego powodu, aby to robić. Varsung był przewodnikiem, a Konrad szedł drugi.
Bezpośrednio za nim posuwał się Ustnar, pozostałe dwa krasnoludy zamykały kolumnę.
Nagle Varsung zatrzymał się i spojrzał do tyłu. Po raz pierwszy popatrzył na Ustnara.
Miejsce, w którym się znajdowali, wydawało się niczym nie różnić od innych mijanych do tej
pory korytarzy, ale najwyraźniej krasnoludy rozpoznały tę część tunelu. Konrad obejrzał się
przez ramię i zauważył, że Ustnar kiwa głową. Popatrzył więc znowu na Varsunga, a ten dał
mu znak ręką, żeby szedł dalej. Spełnił polecenie, a po kilku sekundach obejrzał się znowu.
Pozostałej trójki nie było nigdzie widać. Konrad i Varsung zostali sami. Przez chwilę
zastanawiał się, gdzie poszli towarzysze. Czy czekali, aby sprawdzić, co się stanie, czy
ruszyli inną drogą? Grupka była tak nieliczna, że ten podział wydał mu się błędem.
Oblizał suche wargi i grzbietem dłoni otarł pot z czoła. Serce biło mu szybciej niż
kiedykolwiek, a wszystkie mięśnie miał napięte, gotowe do działania. Wiedział, że wkrótce
coś musi się zdarzyć. Czuł, że chyba eksploduje, jeżeli wzbierające w nim napięcie nie
znajdzie zaraz ujścia.
Kilka minut później Varsung zatrzymał się znowu. Wyprzedzał Konrada o jakieś dwa kroki,
więc najemnik również znieruchomiał, zastanawiając się, co się dzieje. Tunel był bardzo
wąski, więc Varsung całkowicie zasłaniał Konradowi widok. Zerknął przez ramię, wypatrując
błysku światła. Nic nie zobaczył.
Nagle zauważył, że krasnolud powoli przechyla się do tyłu, padając na ziemię. W jego gardle
tkwił bełt wystrzelony z kuszy...
Konrad od razu zorientował się, że Varsung nie żyje. Bez chwili wahania skoczył do przodu,
odrzucił tarczę i schwycił krasnoluda, podnosząc go z ziemi. Ciało było zazwyczaj o wiele
lepszą osłoną od tarczy. Podtrzymywał wyprostowane zwłoki lewą dłonią i ramieniem,
pochylając się jednocześnie, aby móc obserwować przestrzeń, oświetloną lampą Varsunga.
Nic nie było widać, poza krótkim odcinkiem wąskiego, krętego korytarza. Czuł pokusę, by
rozbić lampę, która, jak latarnia morska, zdradzała jego obecność. Ale bez jej światła byłby
ślepy — tymczasem skaveni nadal mogliby go widzieć.
Usłyszał przed sobą przypominający westchnienie dźwięk i uderzenie, po którym ciało
krasnoluda drgnęło gwałtownie. Domyślił się, że był to kolejny bełt.
Jak teraz powinien postąpić? Mógłby się wycofywać, osłaniając się zwłokami, ale zdawał
sobie sprawę, że nie zdoła uciec. Zaszedł za daleko i nie wiedział, w jaki sposób znaleźć
drogę powrotną. Nawet gdyby usiłował biec, porzucając ciało, sytuacja nie uległaby zmianie
— po prostu jeszcze szybciej by się zgubił. Również pozostanie w miejscu nie miało sensu.
Był w sytuacji bez wyjścia. Bez względu na to czy się wycofa, czy zostanie w miejscu, z całą
pewnością zginie. Pozostawało więc tylko jedno rozwiązanie, rozwiązanie wojownika — iść
naprzód.
Nie mógł dalej nieść Varsunga. Nie byłoby problemu, gdyby za pomocą zwłok chciał
chronić swe plecy, jednak okazały się za ciężkie, aby nieść je przed sobą jak puklerz. Sięgnął
więc do tyłu, podniósł tarcze z palącą się ciągle latarnią, przeciągnął ją do i dopiero wtedy
puścił Varsunga.
Tarcza osłaniała go całkowicie, gdy zginał się wpół. Schwycił topór krasnoluda i wsunął go
za pas. A potem bardzo wolno, ostrożnie ruszył do przodu, co kilka sekund zerkając nad
krawędzią osłony. Jeden bełt odbił się od puklerza, ale następny chybił jego ucha zaledwie o
centymetr.
Sądząc po czasie, jaki zajmowało przeciwnikom napięcie i załadowa-nie kuszy, przed nim
znajdował się tylko jeden strzelec, a korytarz był zbyt wąski, aby zmieścił się w nim ktoś
poza kusznikiem. Może więc Konrad zdoła go zlikwidować, zanim wróg podniesie alarm.
Odliczywszy sekundy między strzałami wiedział, że może przebiec kilka metrów, nie
narażając się, że zatrzyma go bełt wystrzelony z kuszy. Poczekał, aż następny pocisk trafi w
tarczę, a potem zerwał się i rzucił do przodu.
Usłyszał głosy, nieludzkie głosy skavenów, a potem kroki wielu stóp dudniące echem po
korytarzu. Całe stado pędziło w jego stronę. Strzelec mógł go powstrzymać, ale wszystko
wskazywało na to, że pozostali mają straszną ochotę dopaść go pierwsi.
Konradowi bardzo to odpowiadało. Zatrzymał się, chowając za tarczą, znieruchomiał i czekał
na nadejście szczuroludzi. A potem skoczył i uderzeniem tarczy odrzucił pierwszego skavena
na bok. Lampa rozbiła się, oblewając oliwą futro stwora, które natychmiast zajęło się
ogniem. Wył obrzydliwie, płonąc żywcem, ale teraz tunel był oświetlony jak nigdy dotąd.
Drugi stwór nadział się wprost na miecz.
— To za Varsunga! — zawołał Konrad i splunął w paskudną, wykrzywioną twarz.
Wrzaski obydwu skavenów połączyły się w koszmarny duet śmierci. Wcześniejsza przysięga
Konrada została spełniona — dobycie miecza oznaczało przelanie skaveńskiej krwi.
Sekundę potem gardło następnego skavena zostało przecięte jednym ciosem miecza.
Zabulgotał umierając, a krew zapieniła się na jego ustach i chlusnęła z szyi. Najemnik
wyszarpnął klingę, a potem wbił ją w pierś następnego stwora. Gorąca krew wytrysnęła,
oblewając całego skavena. Konrad roześmiał się triumfalnie. Czterech załatwionych, a setka
jeszcze przed nim!
Miecz Konrada wypruł bebechy piątemu szczuroczłekowi, który upadł z wyciem, gdy
tymczasem klinga ścięła głowę następnemu gigantycznemu gryzoniowi. Ciała leżały przed
najemnikiem, jak kosmaty wał. Skaveni mieli broń i Konrad czuł zadawane mu rany, ale nie
miało to prawie żadnego znaczenia. Odniesione obrażenia nie wystarczały, by go spowolnić.
Zazwyczaj zaczynał sobie zdawać z nich sprawę dopiero po walce.
Szedł po zwłokach wrogów, depcząc martwych i umierających, odbijając ciosy tarczą i
zadając śmierć mieczem. Byli robactwem, a on niszczycielem robactwa. Ich istnienia były
niczym — zabijał ich, jakby rozgniatał insekty. Nie musiał myśleć, jego działania były
zupełnie automatyczne.
Nagle gdzieś zniknęli i miał przed sobą wolną drogę.
Płomienie trawiące gigantycznego szczura zagasły, ale sztolnia nie była całkowicie ciemna.
Rozjaśniał ją blask, widmowa, zielona poświata, która musiała pochodzić z samego gniazda
skavenów.
Konrad zatrzymał się dysząc ciężko i otarł z twarzy obrzydliwą krew. Potem ruszył wolno
przed siebie. Po jakimś czasie korytarz się rozszerzył. Sklepienie uniosło się wyżej, spąg
obniżył i nagle Konrad znalazł się na galerii usytuowanej nad ogromną jamą, przypominającą
scenę z piekła. Poziom, na którym się znalazł, wydawał się być oświetlony wieńcem
czerwonych światełek. Nagle uświadomił sobie, że każda para światełek to czerwone oczy
skavenów. Stwory obserwowały go, ustawione wokół ścian podziemnego amfiteatru. Wysoko
w górze, z kopulastego sklepienia, zwisały stalaktyty przypominające ostrza śmiercionośnej
broni.
Nie było odwrotu. Tu właśnie stoczy swoją walkę. Oparł się na zakrwawionym mieczu,
łapiąc oddech, i spojrzał na wszystkich nieprzyjaciół. Wokół znajdowały się setki
szczuroludzi ubranych w rozmaite kawałki zbroi i uzbrojonych w zębate noże, miecze i
włócznie. Ich ciemne stroje były ozdobione runami, futra miały na sobie znaki klanów. Te
same symbole widniały na postrzępionych sztandarach trzymanych przez chorążych.
Zauważył, że skaveni nie byli jedynymi istotami w obszernej jaskini. Daleko w dole ujrzał
również ludzi — albo stwory, które niegdyś były ludźmi. Ci niewolnicy skavenów krzątali się
wśród pełnych żaru, wielkich palenisk, wykonując jakąś ciężką prace.
Tunel oświetlały migoczące odbicia zielonych płomieni. Panował ogłuszający hałas i
straszliwe gorąco. Trudno było dojrzeć, co się dzieje, z powodu gęstych chmur duszącego
dymu, towarzyszących zachodzącym w dole procesom. Całe miejsce wyglądało jak
dziwaczne i stokrotnie powiększone połączenie laboratorium alchemika z kuźnią —
prawdziwa pra-cownia demona.
Tu właśnie surowy spaczeń przechodził destylacje. Proces ten był tak niebezpieczny, że
skaveni przy tej trudnej operacji wykorzystywali niewolników. Konrad zauważył jednak, że
nie wszyscy niewolnicy byli ludźmi. Wśród pracujących znajdowała się również pewna liczba
skavenów.
Rozglądając się wokoło, Konrad przypomniał sobie, kiedy po raz ostatni znajdował się w
takim podziemiu. Wtedy również miał przeciwko sobie setki nieprzyjaciół, ale teraz stosunek
sił był jeszcze bardziej niekorzystny. Topór Varsunga był marnym zamiennikiem potężnej
broni o dwóch ostrzach, dzięki której urządził rzeź troglodyckim goblinom.
Gdy spoglądał na rozpościerającą się przed nim scenę, wydało mu się, że czas stanął w
miejscu, ale teraz te zastygłe jak lód sekundy rozpuściły się i znowu nadeszła pora walki — i
śmierci. Konrad wiedział, że niewątpliwie będzie to i jego śmierć, ale nastąpi ona dopiero
wtedy, gdy zgładzi jeszcze kilku wrogów...
* * *
Ujrzał postać w zbroi, która szybkim krokiem szła w jego stronę po kamiennej półce, na
której się znajdował. Zbliżający się nieprzyjaciel był uzbrojony w miecz i tarczę. Konrad
zorientował się, że jest to człowiek. Zasłonił się tarczą i uniósł miecz. Klingi zderzyły się, ale
odgłos ten zagubił się w dobiegającej z dołu kakofonii dźwięków. Rozpoczęli walkę.
Tajemniczy wojownik był równorzędnym przeciwnikiem dla Konrada. Tego samego wzrostu
i wagi, dysponował taką samą siłą, identycznym uzbrojeniem, zaś jego technika walki była
bardzo podobna. Każdy cios Konrada spotykał się z odpowiednią reakcją — albo był
blokowany uniesioną tarczą, albo parowany klingą miecza. Również Konrad potrafił
przewidzieć każdy ruch przeciwnika i odeprzeć atak.
Nigdy dotąd nie pojedynkował się z takim przeciwnikiem. Od nosił wrażenie, że obaj znają te
same szermiercze techniki, mają mistrzowsko opanowane identyczne rozwiązania taktyczne,
zupełnie jakby byli szkoleni przez tego samego nauczyciela. Gdy ich miecze zderzyły się z
brzękiem, klingi ześliznęły po sobie, a rękojeści zetknęły, Konrad znalazł się twarzą w twarz
z nieprzyjacielem. W mroku nie widział dokładnie ocienionych przez hełm rysów twarzy
przeciwnika — jedynie to, że jedno oko mężczyzny miało inną barwę niż drugie.
Lewe zielone, prawe złote. Miał wrażenie, że spogląda w lustro...
I w tej samej chwili uświadomił sobie, że walczy z samym sobą, ze swoim własnym obrazem!
W jakiś sposób skavenom udało się stworzyć jego dopplegangera. Dlatego właśnie każdy
jego cios spotykał się z paradą i odpowiedzią — ponieważ on i jego sobowtór znajdowali się
w stanie idealnej równowagi. Pojedynek mógł trwać wiecznie. Nie byli jednak lustrzanymi
odbiciami, ponieważ jego przeciwnik trzymał miecz w prawej, a tarczę w lewej ręce.
Niewiele znaczący szczegół — Konrad był oburęcznym szermierzem.
Mógł walczyć sam ze sobą, dopóki nie pokonałoby go zmęczenie. Jego bliźniak był
niewątpliwie mocniejszy — jego energii nie pomniejszyło uwięzienie w spiżowej zbroi. Nie
mógł więc zwyciężyć dzięki sile, bo miał jej mniej, ani dzięki umiejętnościom, ponieważ
posiadali je w takim samym stopniu. Mógł zwyciężyć robiąc jedynie coś, czego nie robił
nigdy dotąd, stosując całkowicie odmienną taktykę. Innej szansy nie było...
— Kim jesteś? — zapytał. Znał odpowiedź, ale potrzebował czasu, choćby trochę.
Ale nic nie zyskał. Przeciwnik nie dał mu szansy na wypoczynek. Gdy Konrad parował ciosy,
jak wyćwiczony szermierz, albo walił na odlew, niczym barbarzyński wojownik, przez cały
czas zastanawiał się, jakiej nie stosowanej dotąd taktyki powinien użyć. Nauczył się tak
wiele, był szkolony przez tak wielu mistrzów. Co byłoby do tego stopnia sprzeczne z całą
jego dotychczasową wiedzą, że przekroczyłoby wszelkie oczekiwania przeciwnika?
Nadeszła już najwyższa pora, aby coś wymyślić — ale nic nie przychodziło mu do głowy...
zupełnie nic.
Machnął lewą ręką, wypuszczając z dłoni uchwyt tarczy i odrzucił ją. Ruch ten
zdezorientował przeciwnika, który przez chwile patrzył, jak puklerz znika w mroku. A wtedy
Konrad odrzucił również miecz.
Przeciwnik znieruchomiał. Jego tarcza i miecz nawet nie drgnęły, gdy Konrad kopnął go
prawą nogą w brzuch i pozbawił równowagi. Sobowtór zamachał rękami, chcąc utrzymać się
na nogach. W chwilę później Konrad wyrżnął go bykiem w pierś. Pseudobliźniak upadł i
Konrad natychmiast rzucił się na niego, ukląkł z puginałem w dłoni i wbił go głęboko w szyję
dopplegangera.
Powinna była trysnąć krew. Zamiast niej z rany wypełzły robaki...
Walczył z trupem. Ale martwy może umrzeć ponownie. Przeciwnik znieruchomiał i jedynie
setki białych, wijących się larw wypełzało z rany ziejącej w jego szyi.
Nagle dwaj ogromni skaveńscy wojownicy schwycili Konrada od tyłu i szarpnięciem
postawili go na nogi. Wytrącono mu sztylet, zdarto hełm, wyciągnięto zza pasa topór
Varsunga. Kopał trzymających go szczuroludzi po łydkach i próbował się im wyszarpnąć. Aż
poczuł na gardle zimne, sta-lowe ostrze, trzymane przez trzeciego wojownika. Konrad
odchylił się do tyłu, nie chcąc dopuścić by czubek klingi wbił mu się w ciało. Natychmiast
rozpoznał broń. Był to sztylet, który podarował Krysten. — Poddaj się... — syknął jakiś głos.
Wydal mu się znajomy. Istota trzymająca nóż kryła się w cieniu i Konrad mógł dostrzec
jedynie jej niewyraźne zarysy, ale wydawało mu się, że poznaje rozmiary i postać. —
...Konradzie... Jej futro było szare, trzymała sztylet w lewej łapie, ponieważ nie miała prawej.
To był Heinler.
Rozdział jedenasty
Gdy Konrad po raz pierwszy spotkał go w kopalni, Heinler wydawał się być człowiekiem.
Kiedy teraz przypomniał sobie jego wygląd, był gotów stwierdzić, że jego rysy miały w
sobie coś szczurzego, ale obecnie był prawdziwym skavenem — gigantycznym szczurem,
który chodzi jak człowiek. Wówczas musiał zmienić swój wygląd lub też użyć magii, aby
wmówić Konradowi, że jest człowiekiem. Czar iluzji był najprostszym rozwiązaniem,
ponieważ Heinler był jednym z najpotężniejszych skavenów — Szarym Prorokiem.
Konrad poznał dokładnie te stwory dzięki informacjom Litzenreicha. Mag dbał, aby wiedzieć
jak najwięcej o swoich wrogach. Szarzy Prorocy byli skavenami potrafiącymi przerabiać
spaczeń, dzięki któremu zwiększali swą moc. Byli wielkimi magami, bezpośrednimi sługami
Trzynastu Władców Rozkładu.
Owych Trzynastu było najwyższymi kapłanami i przywódcami potwornych szczurów. Wielu
było samodzielnymi władcami, zarządzającymi głównymi centrami skaveńskiej plagi, ich
podziemnymi miastami zepsucia. Inni trzymali się bardziej na uboczu, byli
najdoskonalszymi czarowni-kami i ekspertami od spraw Chaosu. Trzynaste i
najzaszczytniejsze miejsce w tej hierarchii najwyższego dowodzenia zastrzeżone było dla
króla królów — Rogatego Szczura, jednego z najpotężniejszych bóstw w panteonie Chaosu.
Rogaty Szczur był bliskim sojusznikiem innego spośród najpotężniejszych władców Chaosu:
Nurgle'a, boga zarazy i rozkładu.
Heinler wysyczał rozkaz do dwóch krzepkich skavenów, trzymających Konrada. Pociągnięto
go długim mrocznym korytarzem do śmierdzącej jaskini. Na szyję założono metalową
obrożę, umocowaną łańcuchem do skalistej ściany. Zupełnie jakby był dzikim zwierzęciem,
które schwytali i umieścili na uwięzi. Jakby to nie oni, a on był bestią.
Dwa szczury wojownicy byli wyżsi od Konrada. Mieli brązową sierść, osłoniętą skórzanymi
zbrojami i kolczugami. Uzbrojeni byli w krótkie miecze o zębatych klingach. Trzymali je w
pogotowiu. Obydwaj byli weteranami, a ich kończyny i brzydkie pyski pokrywały stare
szramy. Jednemu brakowało oka — pusty oczodół zakrył srebrną monetą, drugi miał
wyszarpane uszy. Na ich czołach wypalony został ten sam znak — koło, w którym cztery
linie, wybiegające z obwodu, spotykały się w środku, tworząc odwrócone „Y” z czwartym
promieniem, sięgającym do najniższego punktu koła.
W jaskini było bardzo niewiele światła, ponieważ skaveni nie potrzebowali latarni ani świec,
ale Konrad mógł dostrzec, że nie są tu sami. W krypcie widniało więcej zakutych w łańcuchy
postaci. Żadna z nich się nie poruszała. Ludzie i nieludzie, wszyscy byli martwi, ich zwłoki
rozkładały się i rozsypywały w proch albo zmieniały w wysuszone mumie, szkielety czy
zwykłe stosy kości...
Pomieszczenie cuchnęło zgnilizną i rozkładem. Konrad poczuł, jak smród dławi go w gardle,
niemal zwymiotował.
W półmroku Konrad zobaczył, jak Heinler wyszczerza zęby w grymasie, który mógł być
skaveńskim uśmiechem. Miał na sobie czarną, atłasową szatę, spiętą pod szyją złotą broszą
w kształcie rogatego szczura, skaveńskiego bóstwa. Odrzucony do tyłu kaptur odsłaniał
purpurową podszewkę.
— Gdy przybrałem ludzką postać — rzekł — żałowałem, że nie mogę mieć twoich oczu —
syczący głos był teraz całkowicie odmienny od tego, którego używał udając górnika-
katorżnika — ale człowieka. Czubkiem sztyletu dotknął najpierw lewej, a potem prawej
dolnej powieki Konrada.
— A teraz mogę.
Konrad gwałtownie rzucił się do tyłu i kopnął prawą nogą, próbując zmiażdżyć klatkę
piersiową Szarego Proroka. Ale Heinler odskoczył, a łańcuch przyciągnął Konrada z
powrotem do ściany. Dwaj strażnicy rzucili się na niego, okładając rękojeściami mieczy.
Konrad bronił się, trafiając jednego stwora w szczękę, ale bez skutku. Został obalony na
ziemię gradem ciosów. Mógł jedynie leżeć, próbując chronić głowę przed uderzeniami.
— Nie, nie — krzyczeli na niego, świszczącymi głosami, parodiami ludzkiej mowy. —
Przestań, przestań!
Heinler wydał rozkaz i obaj skaveni się cofnęli.
— To był żart — powiedział Heinler. — Zapewne. Nauczyłem się tego rodzaju poczucia
humoru wśród ludzi.
Postukał rękojeścią sztyletu w ścianę. Konrad zastanawiał się, dlaczego Szary Prorok
zatrzymał tę broń.
— Nie wystawiaj ich na próbę — ostrzegł Heinler. — To moi osobiści strażnicy, ale jeżeli ich
sprowokujesz, mogą ulec pokusie. Czują twój zapach i chcą się dowiedzieć, jak smakujesz...
— Mój zapach — udało się wykrztusić Konradowi.
Czemu miałby pachnieć inaczej niż inni ludzie? A nie wątpił, że wojownicy skavenów już
próbowali ludzkiego mięsa. Przypominali stworzenia, z których się rozwinęli. Szczury
pożerały każdego rodzaju mięso — żywe i martwe, świeże i zepsute.
— Czują zapach spaczenia — wyjaśnił Heinler.
Na zewnątrz jaskini rozległ się okrzyk i gdy Heinler odwrócił się, przez prymitywnie wykute
wejście wbiegł jeszcze jeden skaven. Przybysz był mniejszy, łaciaty, bez zbroi i broni.
Konrad zauważył, że ma dwa ogony. Skaveni byli wyjątkowo odporni na mutacje wywołane
spaczeniem, ale też mogli podlegać najrozmaitszym fizycznym zmianom. Dwuogoniasty
gryzoń skłonił się przed Heinlerem, a potem zaczął coś bardzo szybko mówić. Zanim
skończył, Heinler odwrócił się i pobiegł do wyjścia. Dwaj strażnicy chcieli ruszyć jego
śladem, ale Heinler wykrzyknął rozkaz i jeden ze skaveńskich wojowników pozostał.
Strażnik stał w wejściu i patrzył w głąb sztolni. Po chwili powrócił do siedzącego jeńca.
Konrad usiłował odchylić się do tyłu, ale jego plecy już opierały się o cuchnącą skałę.
Zdeformowany pysk przysunął się bliżej i najemnika owionął obrzydliwy oddech skavena.
Zauważył, że dwa przednie kły stwora zostały zastąpione metalowymi szpikulcami. Długi
język skavena wysunął się i przesunął po jednej z ran na policzku Konrada, zlizując krew.
Strażnik się cofnął.
— Dobrze, dobrze — wysyczał, spoglądając z góry swym jedynym okiem. — My być
przyjaciele, przyjaciele — wydał straszliwy, kaszlący dźwięk, który chyba był śmiechem.
Konrad potarł policzek dłonią, ścierając lepką ślinę. Miał nadzieję, że Heinler wkrótce
powróci z mroku. Co go skłoniło do tak szybkiego odejścia? Sądząc z nieludzkich wrzasków,
rozlegających się w oddali, musiała zaistnieć jakaś niezwykła sytuacja.
W czasie bitwy ze szczuroludźmi w tunelu Konrad odniósł rany, chociaż niezbyt poważne.
Był poobijany, a całe ciało miał w siniakach. Jeden czy dwa mocne ciosy przecięły kolczugę,
a prawe ramię krwawiło w miejscu, w którym metalowe ogniwka zostały rozerwane i
przebiły umieszczony pod spodem ochronny, skórzany kaftan. Bolała go ręka. Założył ją za
plecy i pociągnął wbijającą się w ciało kolczugę. Miał nadzieję, że jednooki szczuroczłek nie
zauważy jego obrażeń, ale prawie natychmiast uświadomił sobie, że skaven wie o jego
ranach, nawet nie widząc krwi.
Konrad wciąż dotykał twarzy, przypominając sobie szorstkie dotknięcie skaveńskiego
języka. Zbadał palcami okolice oczu, zastanawiając się nad słowami Heinlera.
Lewe oko nie ostrzegło go przed grożącym niebezpieczeństwem. Nie wiedział, że Varsung i
on za chwilę zostaną zaatakowani. Mógł to być doskonały przykład nieobliczalności jego
kapryśnego talentu, który opuszczał go w najważniejszych sytuacjach, ale Konrad zdawał
sobie sprawę, że fakt ten ma o wiele większe znaczenie. Stanowił jeszcze jedno
potwierdzenie, że dar przewidywania opuścił go na zawsze.
Bez przerwy obserwował strażnika. Spróbowawszy jego krwi, był o wiele bardziej groźny od
całej reszty swego plemienia. Konrad wiedział, że nie ma żadnej możliwości ucieczki i aby
obronić się przed tym drapieżnikiem musi przez cały czas pozostać czujny. Język strażnika
wysunął się spomiędzy spiczastych zębów i oblizał wargi.
— Smakować dobrze, dobrze — zapewnił Konrada skaven, mówiąc prędko w
staroświatowym. — Później więcej, więcej.
Konrad zasłonił ranę na twarzy lewą dłonią i starał się nie zwracać uwagi na strażnika.
„Spaczeń” — pomyślał. Skaven czuł spaczeń, którego Litzenreich używał, aby wydobyć
Konrada ze spiżowej zbroi.
Siedział na zimnym, wilgotnym kamieniu, otoczony zwłokami i kośćmi, obserwowany przez
głodnego, gigantycznego gryzonia, stojącego w odległości dwóch kroków. Przywoływał w
myślach wydarzenia, które sprowadziły go tutaj — i wcale nie podobał mu się ani tok jego
rozumowania, ani wypływające z niego wnioski.
* * *
Heinler powrócił wreszcie w towarzystwie drugiego strażnika. Konrad wstał, przygotowany
na wszystko.
— Litzenreich! — warknął skaven.
Konrad milczał, starając się nie zdradzić żadną reakcją.
— Zastanawiałem się, co cię tu sprowadziło, a teraz już chyba wiem. Skradziono kilka funtów
spaczenia, zarówno surowego, jak i rafinowanego. Wszystko wskazuje na to, że zabrały go
krasnoludy, ale musiały pracować na zlecenie Litzenreicha. A ty odwróciłeś naszą uwagę.
Konrad w dalszym ciągu się nie odzywał, ale słowa Szarego Proroka potwierdzały jego
własne przypuszczenia. Litzenreich wysłał go tu, zdając sobie doskonale sprawę, że skaveni
wykryją spaczeń, który wchłonęło jego ciało. Wiedział, że Konrad zostanie schwytany i
zabity — albo spotka go jeszcze gorszy los. Maga nie obchodziło to, co stanie się z
najemnikiem czy nawet Varsungiem. Obaj byli spisani na straty. Ich jedynym zadaniem było
odwrócić uwagę szczuroludzi, aby trzy pozostałe krasnoludy mogły ukraść spaczeń.
— Litzenreich kiedyś mnie bawił — mówił dalej Heinler. — Sam pomysł, żeby człowiek
pracował ze spaczeniem! Może czułem do niego zbyt wiele sympatii, uważając go za kolegę
po fachu. I zapłaciłem za to. Nie będę już dłużej go tolerował. Musi umrzeć!
Heinler przytknął człowiekowi sztylet do gardła i przez moment wojownik przypuszczał, że
nadeszła chwila jego śmierci.
— Mogę ci pomóc — oznajmił szybko. Gdy poruszył szczęką, czuł, jak czubek sztyletu wpija
mu się w ciało.
— Pomóc mi? — powtórzył Heinler i rozkaszlał się w skaveńskim odpowiedniku śmiechu.
Opuścił jednak nóż.
— Tak — potwierdził szybko Konrad i otarł z brody kropelki krwi.
Myślał przede wszystkim o ocaleniu własnego życia. Nie był nic winien Litzenreichowi.
Czarownika zupełnie nie obchodził los Konrada. Był dla niego ofiarą, ceną zapłaconą za
zdobyty spaczeń.
— Nigdy nie dowierzaj człowiekowi — szepnął Heinler. — To pierwsza zasada, której uczą
się młodzi skaveni.
Spojrzał najpierw w zielone, a potem w złote oko Konrada i wojownik przypomniał sobie
groźbę wydarcia oczu — a także sobowtóra, który był lustrzanym odbiciem niego samego.
Jego bliźniaczy przeciwnik musiał być zatem dziełem Heinlera. Ale czy Szaremu Prorokowi
udało się stworzyć sobowtóra, czy też Konrad znajdował się wówczas pod wpływem czaru
skavena i tylko wydawało mu się, że walczy?
— Z kim się pojedynkowałem? — spytał. — Czy to byłem ja? Ja sam? Czy tylko... tylko
próbowałem walczyć z własnym cieniem?
Heinler spoglądał na niego przez kilka sekund i Konrad zastanawiał się, czy skaven w ogóle
zechce odpowiedzieć. W końcu jednak Szary Prorok się odezwał:
— To byłeś ty, Konradzie. Albo prawie ty. Coś więcej niż odbicie, mniej niż kopia. Gdybym
wiedział, że przyjdziesz, mógłbym urządzić ciekawy bój, może nawet trwający w
nieskończoność pojedynek..
— Ale? — Konrad potrząsnął głową. Miał tyle pytań, że nie wiedział, od którego zacząć, a
jednocześnie nie był pewien, czy skaveński czarownik zechce cokolwiek wytłumaczyć.
Westchnienie Heinlera było niemal ludzkim dźwiękiem.
— Destyluję spaczeń — rzekł. — To moje zadanie. Zorganizowałem proces tak, że cały
system może niemal funkcjonować bez mojego udziału. Co oznacza, że muszę mieć jakieś
dodatkowe zadanie, którym powinienem się zająć. Dla własnej przyjemności podjąłem się
doświadczeń nad reinkarnacją — popatrzył na otaczające Konrada ciała i szkielety. — To
miejsce pod Middenheimem jest doskonałe. Wkrótce znowu rozpocznę rekrutację —
podniósł głowę, jakby był w stanie zobaczyć niebo, znajdujące się wysoko nad miastem. —
Mieliśmy tu kilka lat temu trochę kłopotów, ale produkcja znowu zaczęła się zwiększać i
moja rozrywka staje się dla mnie czymś coraz ważniejszym.
Konrad wiedział, że ludzie pracujący w tym piekle są martwi. Destylacja spaczenia musiała
być do tego stopnia niebezpieczna, że przetrwać mogły tylko ożywione zwłoki. Stwór, z
którym walczył Konrad, również był zombiem, życiem bez życia, któremu tylko nadano
wygląd wojownika.
Heinler jednak wspominał, że zjawienie się Konrada było dla niego zaskoczeniem, a
jednocześnie miał przygotowanego do walki sobowtóra.
— Czy jesteś pod wpływem czaru Litzenreicha? — zapytał Szary Prorok i zabrzmiało to tak,
jakby zadawał pytanie sam sobie. — Kim jesteś, Konradzie?
Ich spojrzenia się spotkały. Konrad nie odzywał się przez kilka sekund, bo nie bardzo
wiedział, jaką ma dać odpowiedź. Ale nie odwrócił wzroku.
— Dlaczego zrobiłeś stwora na moje podobieństwo? — zapytał.
— Przypadek.
„Nie ma czegoś takiego, jak przypadek” — Wilk powtarzał to wielokrotnie i Konrad był
skłonny mu wierzyć. Zbiegi okoliczności nie istnieją. Wszystko stanowi cześć większego,
niezrozumiałego wzoru.
— Przekształcałem życie — mówił Heinler — biorąc ożywieńców i nadając im wygląd
kogoś innego. Jeden z nich przypadkowo okazał się podobny do ciebie. Zanim się
rozstaliśmy, wziąłem nieco twojej krwi i ciała. To wystarczyło, aby stworzyć twojego
sobowtóra. Prawdę mówiąc, udał mi się doskonale.
Krew, ciało. Gdy Konrad odzyskał przytomność jako jeniec Kastringa, czuł, że utracił dużo
krwi.
— Oczy ci się nie udały — rzekł. — Były zamienione miejscami.
— Być może, albo to twoje oczy są ustawione niewłaściwie.
Aby odwrócić uwagę Heinlera od tego tematu, Konrad stwierdził:
— Musiałeś wiedzieć, że to ja jestem w tunelu. Dlatego wysłałeś sobowtóra, aby ze mną
walczył.
— Stworzyłem podobieństwo człowieka-wojownika. Chciałem się zorientować, jak mu się
uda walka z drugim człowiekiem. A tym człowiekiem okazałeś się ty, Konradzie. Przypadek
— powtórzył Heinler.
Konrad w dalszym ciągu nie wierzył w przypadki. Szczurzy czarodziej musiał kłamać,
zapewne wszystko, co powiedział było kłamstwem. Długi rękaw szaty Heinlera zakrywał
kikut jego prawej łapy. Skoro był tak wielkim magiem i potrafił tworzyć imitacje życia,
dlaczego nie odtworzył brakującej kończyny?
Szary Prorok odezwał się po kolei do każdego z dwóch skaveńskich wojowników.
Odpowiedział mu, a potem bezuchy szczuroczłek wyszedł z jaskini. Przy boku swojego pana
pozostał jednooki strażnik.
— Nie wiem, co mam z tobą zrobić, Konradzie — rzekł Heinler. — Czuję, że... — nie
skończył zdania. Pokręcił tylko głową i był to ruch, który wydawał się zupełnie nie pasować
do jego tak bardzo nieludzkiego wyglądu.
Konrad czekał w nadziei, że dalsze słowa skavena rzucą jakieś światło na tajemnicę, którą
było jego życie.
— Co robiłeś w kopalni? — zapytał wreszcie. — Chciałeś mnie zabić.
— Chodzi ci o nóż, którym cisnąłem? Gdybym chciał twojej śmierci, już byś nie żył —
spojrzał na sztylet i rzucił go w górę. Nóż wirował w powietrzu, ale skaven złapał go bez
trudu lewą łapą. — dobrze się nim posługuje, prawda? — rzekł głosem niewolnika z
kislevickiej kopalni. — Byłem górnikiem. Przez jeden dzień. Dopóki nie spowiłem wież
strażniczych czarną mgłą, dzięki czemu napastnicy mogli zaatakować niezauważeni.
— Dlaczego przyłączyłeś się do mnie, gdy poszedłem za zwierzołakami?
Heinler się nie odezwał.
— Spełniałeś rozkazy Czaszkolicego?
Szary Prorok w dalszym ciągu nie odpowiadał, ale w wyrazie jego twarzy było coś
dziwnego. Może wątpliwości? Czy możliwe, aby nie znał odpowiedzi? Być może wiedział
równie niewiele jak Konrad. Heinler długą chwile wpatrywał się w niego, ale Konrad nie
odwrócił wzroku. Bez zmrużenia spoglądał w czerwone oczy skavena.
— Dlaczego mnie nie zabiłeś? — zapytał. — Ty mnie uderzyłeś, prawda? Zawołałeś, żeby
mnie ostrzec, odwróciłem się, a wtedy mnie ogłuszyłeś.
Szary Prorok milczał długo, zanim się odezwał.
— Wziąłem twoją krew. Wziąłem twoje ciało — powtórzył z naci-skiem. — To było
wszystko, czego chciałem. Tym razem zabiorę więcej, o wiele więcej.
Odwrócił się i wyszedł z jaskini. Konrad pozostał sam z gigantycznym szczurzym
wojownikiem.
* * *
Czas mijał. Otoczenie i sytuacja przypominały Konradowi pobyt w celi Litzenreicha.
Kryjówka maga znajdowała się jednak w odległości kilku mil w poziomie i pionie, a poza
tym było kilka innych zasadniczych różnic. Przykuto go, siedział w ciemności, musiał leżeć
na twardej skale i nie dostawał nic do jedzenia. Udawało mu się zwilżać język i gardło,
zlizując wilgoć sączącą się po ścianach.
Nie zamykano drzwi, ponieważ ich nie było. Zamiast tego, w pobliżu zawsze znajdował
strażnik. Często był to jeden z dwóch pierwszych szczurzych wojowników, którym w
myślach nadał przezwiska Bezuchy i Srebrne Oko. Jeżeli pilnował go ktoś inny, na pewno
należał do tego samego klanu i był napiętnowany tym samym okrągłym znakiem. Nie
widział ani razu żadnego śladu szarego skavena. Konrad wykrzykiwał wielokrotnie jego
imię, w nadziei, że wartownicy zawołają swojego przywódcę, ale bez skutku. Być może Szary
Prorok nawet nie miał na imię Heinler, a jedynie wymyślił je na czas, gdy przybrał ludzką
postać.
Zaczął zbierać leżące w pobliżu kości. Mnóstwo poniewierało się naokoło i nie musiał
wyciągać ich ze szkieletów. Rozbijał kości, uderzając jednymi o drugie, albo pocierał je o
ścianę, aż zaczęły mieć ostre czubki i krawędzie. Większość wykorzystał do dłubania w
ścianie, zupełnie jakby miał nadzieję, że uda mu się wykopać tunel. Skaveni wyglądali na
bardzo rozbawionych i często widział, jak kilku z nich stoi w wejściu, śmiejąc się swoim
kaszlącym śmiechem. Nie przejęli się nawet wtedy, gdy próbował rozerwać metalową obrożę
na szyi albo wydłubać mocowanie łańcucha ze ściany. Wkrótce przestał zajmować się obrożą,
ponieważ udało mu się uszkodzić jedynie własną szyję.
Złamał kilka piszczeli, ale trzpień w dalszym ciągu mocno tkwił w murze. Znajdował się w
tym miejscu od wieków i musiały być do niego przykute setki więźniów, którzy ostatecznie
umarli w tej jaskini. Kiedy nie zajmował się wyłamywaniem twardego metalu ze ściany albo
drapaniem w skałę, przygotowywał sobie kilka zaostrzonych kości, które mogłyby posłużyć
jako broń, gdyby któryś ze szczuroludzi znalazł się w odpowiedniej odległości. Rzadko
zbliżali się na tyle, aby sięgnął ich gołymi rękami.
W ciągłej ciemności, nie był w stanie określić, jak długo jest już przykuty. Spał kilkakrotnie,
ale nigdy dość długo, by mieć poczucie upływu czasu.
Myślał o Heinlerze i ich pierwszym spotkaniu w kopalni. To przez Heinlera stał się jeńcem
bandy Kastringa. Kastring był bratem Elyssy, z którą widział po raz pierwszy spiżowego
jeźdźca. A potem sam Konrad został spiżowym wojownikiem, a Litzenreich wyzwolił go ze
zbroi. A teraz znalazł się w niewoli Heinlera, który znał Litzenreicha.
Wszystkie te zdarzenia zdawały się łączyć ze sobą, każdy pojedynczy epizod przypominał
ogniwa jednego łańcucha — niewidzialnego łańcucha, który trzymał na uwięzi
nieświadomego swojej niewoli Konrada. Mógł jedynie rozmyślać o sytuacji, w której
umieścił go niewidzialny pan losu i próbować ustalić, gdzie jest jego miejsce w jakimś
wielkim wzorze. Nie mógł znaleźć rozwiązania, ponieważ gdyby w dalszym ciągu pozostał
zapomnianym więźniem skavenów, jego rola w tym większym planie musiałaby się
zakończyć. Był zagubiony pod powierzchnią świata, na którym rozgrywały się prawdziwe
wydarzenia. A on umrze i zgnije, jak wszyscy poprzedni lokatorzy tej cuchnącej jaskini.
Gdy jak zawsze oparł się o wilgotną skalną ścianę, spoglądając przez mrok w stronę nieco
jaśniejszego wejścia, nagle wydało mu się, że usłyszał jakiś głos za plecami. Ale za sobą miał
tylko skałę, więc doszedł do wniosku, że ma halucynacje. Z głodu mąciło mu się w głowie.
Niemal już zaczął mieć nadzieję, iż Heinler powróci, by spełnić swoją groźbę i zabierze
więcej jego krwi oraz ciała. Byłaby to o wiele szybsza śmierć, chociaż Konradowi niezbyt
podobała się myśl o ożywionym sobowtórze, działającym dalej po jego własnej śmierci.
A potem znowu usłyszał ten hałas, odległe echo, zdające się wydobywać z samej skały.
Oparł się znowu o ścianę, przyciskając ucho do nierównej powierzchni. Był to odgłos
przypominający uderzenia młota o dłuto, zupełnie jakby ktoś drążył tunel. W pobliżu musiały
znajdować się dalsze jaskinie, gdzie trzymano innych więźniów. Zapewne któryś z nich
uderzał o ścianę kamieniem albo kawałkiem kości, tak samo jak robił to Konrad. Było to
jedyne możliwe wytłumaczenie.
Konrad wstał i wyszedł na środek jaskini tak daleko, jak pozwalał łańcuch umocowany do
obroży na szyi. Starał się poruszać możliwie jak najwięcej, mimo że zdawał sobie sprawę, iż
traci przez to siły. Jednak wszelkiego rodzaju działania pozwalały mu utrzymać zmysły w
pełnej sprawności i regularnie ćwiczyć mięśnie. Przeszedł dwa metry w lewo, a potem dwa
metry w prawo, tak daleko, jak pozwalała smycz. Przez cały czas widział obserwujące go
czerwone oczy Bezuchego.
Nagle Konrad został ciśnięty pod drugą ścianę, tuż obok wejścia. Leżał na plecach, patrząc na
niski strop. Jaskinię wypełniały kłęby czarnego dymu. Najemnik nie pojmował, co się dzieje.
Pojawił się nad nim krępy kształt. Wydawało mu się, że poznaje tę postać, ale na razie nie
mógł jej zidentyfikować. Widział poruszające się usta, ale nie słyszał słów. Smolisty dym
utrudniał widzenie. Wydawało mu się, że ogłuchł. Przybysz pomógł mu podnieść się na nogi.
Krasnolud, to był krasnolud.
Czuł zawroty głowy, widział, że krasnolud porusza wargami i ponownie potrząsnął głową.
Kolejna krepa i brodata postać wyłoniła się z poszarpanej dziury. Eksplozja urwała koniec
łańcucha, którym był przytwierdzony, ale również ogłuszyła go na jakiś czas.
— Varsung? — wrzasnął głos. Poznał podtrzymującego go krasnoluda. Był to Ustnar.
— Nie żyje — szepnął. — Nie żyje! — krzyknął.
Drugi krasnolud zamknął na chwile oczy, potrząsnął głową, a potem powiedział:
— Wynośmy się stąd!
Zanim jednak Konrad i dwa krasnoludy zdołali uciec przez wysadzony otwór, do jaskini
wpadła grupa skavenów.
Ustnar skoczył do przodu, wymachując toporem. Jego ciosy odrąbywały kosmate kończyny,
zwalały na ziemię pocięte i wrzeszczące gryzonie. Konrad włączył się do walki, wymachując
łańcuchem jak biczem. Jego koniec owinął się wokół górnej kończyny jednego ze
szczuroludzi i Konrad przyciągnął go do siebie. To był Bezuchy.
Zębata klinga skavena zatoczyła łuk, zmierzając w stronę Konrada, który pochylił się,
unikając ciosu. Jednocześnie schwycił jedną z kości rozrzuconych na ziemi i wbił ją głęboko
w pysk gryzonia.
Stwór upadł, upuszczając broń. Konrad podniósł następną kość, jedną z tych, które zaostrzył,
i pchnął nią w pierś skavena. Z wijącego się ciała trysnęła cuchnąca krew, ale Konrad wbijał
w stwora kolejne odłamki kości, przybijając go nimi do ziemi. Mimo to skaven drgał i szarpał
się dalej, jakby nie chcąc pogodzić się z faktem, że jest już martwy.
— Chodź! — wrzasnął głos. Był to Hjornur, drugi z krasnoludów.
Ustnar zajęty był zabijaniem skavenów. Cała jaskinia pełna była trupów. Ustnar wyglądał
tak, jakby zamiast wycofać się, wolałby zapuścić się dalej w głąb korytarzy, odszukać innych
wrogów i kontynuować rzeź. Konrad znał to uczucie.
Hjornur skinął na Konrada, który zwinął łańcuch i wpełzł do tunelu, popychany przez
krasnoluda. Zobaczył przed sobą następną postać, oświetloną blaskiem latami. Gdy gestem
nakazała mu pośpiech, poznał Joukelma. Spełnił polecenie i, tak szybko jak potrafił, podążył
za krasnoludem, który odwrócił się i ruszył korytarzem. Konrad usłyszał za sobą jakieś
dźwięki. Hjomur i Ustnar przybliżali się, ale nie zwracał na nich uwagi. Starał się ze
wszystkich sił dotrzymać kroku niewyraźnej postaci krasnoluda przeciskającego się wąskim
tunelem.
Rozległ się nagły, grzmiący huk i podmuch powietrza cisnął go do przodu. Krew pociekła mu
z obu nozdrzy, spowiła go kolejna chmura duszącego kurzu, zmuszając do kaszlu. Ponownie
ogłuszony, uświadomił sobie, że krasnoludy, przy pomocy kolejnej porcji prochu, zawaliły za
sobą korytarz, aby uniemożliwić pościg.
Konrad podążał przez mrok, ale każdy krok prowadził go wyżej, tam, skąd nie wiadomo ile
dni temu przybył, z powrotem do Middenheimu, do podziemnej pracowni Litzenreicha.
Rozdział dwunasty
— Dziękuje, że po mnie przyszliście — odezwał się Konrad.
— Nie przyszliśmy po ciebie — odparł Joukelm.
— Przyszliśmy po Varsunga — stwierdził Hjomur.
Konrad już się tego domyślił, ale nie rzekł nic więcej. Nawet wypowiedzenie tych pięciu
słów było zbyt wielkim wysiłkiem. Wypił jeszcze trochę wody. Obciążone sprzętem
górniczym, bronią i prochem krasnoludy nie zabierały ze sobą żadnych luksusów.
Po długiej i meczącej wędrówce dotarli wreszcie do labiryntu pod Middenheimem. Konrad
był tak wyczerpany, że kilkakrotnie wydawało mu się, iż nie będzie w stanie zrobić
następnego kroku, ale krasnoludy, ciągnąc go lub niosąc, pomogły mu przebrnąć najgorsze
przeszkody. Wyglądało to tak, jakby uważały, że muszą dostarczyć go z powrotem, bo w
przeciwnym razie cały ich wysiłek pójdzie na marne. Był spocony, brudny i pokrwawiony,
całe jego ciało pokrywały rany, zadrapania i siniaki, ale żył. Był wolny i to pozwalało mu
znosić ból i zmęczenie.
Rozebrał się do naga i obmył świeże rany, spłukał z siebie zakrzepłą krew, kurz i pot. Na szyi
w dalszym ciągu miał metalową obrożę z zardzewiałym łańcuchem, którym przykuto go do
ściany. Konrad przypomniał sobie czarne ogniwa, zawieszone na szyi Wilka. Jego towarzysz
wyjaśnił, że były częścią łańcucha, na którym go kiedyś trzymano. Zachował je, aby
pamiętać, jak straszne było więzienie. I by jednocześnie przypominały, że lepiej jest umrzeć,
niż ponownie dać się wziąć do niewoli. Ale Konrad nie potrzebował takiego mementa, więc
Joukelm kilkoma uderzeniami młota w dłuto zdjął mu z szyi żelazną obręcz.
— Jak to się stało? — zainteresował się wreszcie Ustnar.
— W mgnieniu oka było po wszystkim — odparł Konrad, dokładnie wiedząc, o co chodzi
krasnoludowi. — Bełt z kuszy. Varsung nawet nie wiedział, co go trafiło. Nie czuł bólu.
Umarł natychmiast, a ja zabiłem jego zabójcę.
Ostatnia cześć zdania była nieprawdą, chociaż Konrad wybił w tunelu tylu skavenów, że mógł
się wśród nich znaleźć i tamten kusznik. Ustnar wbił w niego wzrok, a Konrad wytrzymał
jego spojrzenie.
— Tak się to stało — potwierdził.
Ustnar skinął głową i zagłębił się w mrok jaskini. Konrad i dwa pozostałe krasnoludy
przyglądali się, jak odchodzi.
— Varsung był jego bratem — wyjaśnił Joukelm.
— Ale nie dlatego wróciliśmy — dodał Hjomur. — Wróciliśmy, bo Varsung był naszym
towarzyszem.
Konrad wypił jeszcze trochę wody i zaczął żuć kawałek suchego chleba. Pomyślał, że powrót
zabrał im sporo czasu — albo może tak mu się tylko wydawało. Po grabieży spaczenia
skaveny miały się na baczności, krasnoludy musiały więc odnaleźć inną drogę do szczurzego
gniazda, a nawet wykuć w skale nowy tunel.
Był pewien, że Litzenreich nie ma nic wspólnego z odsieczą. Mag wysłał Konrada i tego, kto
miał mu towarzyszyć, na śmierć. Varsung miał pecha, że na niego wypadło. A może
Litzenreich sam zaproponował, żeby Varsung towarzyszył Konradowi, podczas gdy trzej
pozostali mieli podążyć inną drogą?
Konrad przypomniał sobie o celu wyprawy do królestwa skavenów i zapytał:
— Zdobyliście spaczeń?
— Tak — odparł Joukelm.
— Po co?
— Po co? — powtórzył Joukelm.
— Po co to zrobiliście? Dlaczego pracujecie dla Litzenreicha?
— Pracujemy z nim, nie dla niego — odparł Hjornur.
— Ale nazywacie go szefem.
— Tylko żeby mu sprawić przyjemność — stwierdził Joukelm.
— Ale przecież on wydaje wam rozkazy. Jest szefem. Jemu, nie wam, potrzebny jest spaczeń
— Konrad spojrzał na towarzyszy.
— Jesteśmy sojusznikami — wyjaśnił Hjornur. — Zdobywamy spaczeń, a Litzenreich go
wykorzystuje.
— Nie, wykorzystuje was.
— Być może. Ale liczy się skutek.
— A śmierć Varsunga? Czy nie jest tego wynikiem?
— Nie — wtrącił Joukelm. — Nikt nie żyje wiecznie.
— Varsung nie miał na to specjalnej szansy, prawda? — rzekł Konrad.
— Zawsze są jakieś straty.
Teraz, gdy odzyskiwał siły, zaczynał czuć irytację z powodu stosunku krasnoludów do
Litzenreicha. Czyżby nie były świadome, że mag manipuluje nimi dla jakichś swoich
wątpliwych celów?
— Litzenreich chciał, aby skaveni wiedzieli, że tam jestem. Potrafiły wyczuć spaczeń, przy
pomocy którego wydostaliście mnie ze zbroi. Varsung i ja odwracaliśmy ich uwagę, żebyście
wy mogli go skraść. I dlatego zginął Varsung. Nie chcieliście tego, prawda? Dlatego
wróciliście, w nadziei, że będzie żył.
— Liczyliśmy na to — wzruszył ramionami Joukelm. — Ale...
— Toczymy wojnę — rzekł Hjornur. — Tak samo, jak ty w Kislevie — krasnolud musiał
słyszeć od Litzenreicha o latach, które Konrad spędził na granicy. — Broniłeś kopalni złota,
co oznaczało walkę ze zwierzołakami. Każdy, którego zabiłeś, zmniejszył odrobinę napór
Chaosu, choć może nie takimi motywami się wóczas kierowałeś. A my tutaj jesteśmy częścią
tej samej wojny.
Konrad wpatrywał się w rozmówców, nie wierząc własnym uszom. Czy mag rzucił na nich
czar?
Reakcja Joukelma i Hjornura była całkowicie odmienna od tej, której oczekiwał. Krasnoludy
znano z zapalczywości i sądził, że wpadną we wściekłość, gdy dowiedzą się, że Litzenreich z
rozmysłem użył Varsunga jako przynęty. Ustnar, oczywiście, wydawał się przygnębiony
śmiercią brata, ale na tym się skończyło. Pozostała dwójka sprawiała wrażenie całkowicie
obojętnych, zupełnie jakby zachowanie czarownika było usprawiedliwione.
Wcale nie zdziwiły ich rewelacje Konrada, że zapach spaczenia ostrzegł skavenów o ich
nadejściu. Nagle zrozumiał, że powód był oczywisty — krasnoludy wiedziały. Wiedziały
wszystko o spaczeniu i jego działaniu, a także, że skaveni mogą poczuć zapach przesyconego
spacze-niem Konrada.
A co z Ustnarem? Czy również zdawał sobie sprawę, że plan Litzenreicha może
spowodować śmierć jego brata? Na pewno tak, podobnie jak Varsung...
Jedynym członkiem wyprawy, nieświadomym tych wszystkich; faktów, był sam Konrad.
Czy zawsze będzie dotknięty tym przekleństwem? A może skażenie ustąpi wraz z upływem
lat? Musiał zapytać Litzenreicha. Miał nadzieje, że już nigdy nie spotka się ze skavenami, ale
skoro potrafiły poczuć jego zapach, będą go poszukiwały z powodu spaczenia, którego tak
bardzo pożądały.
Chociaż Konrad cieszył się z odzyskanej wolności, nie podobał mu się jednak sposób, w jaki
został wykorzystany przez Litzenreicha. Mag wykorzystał również krasnoludy. Wiedziały o
tym, a jednak pozostały lojalne. Wszystko to nie miało sensu, ale Konrad był przyzwyczajony
do klęski logiki w obliczu bezsensu.
* * *
Po przespaniu niezliczonej liczby godzin i zjedzeniu pierwszego normalnego posiłku Konrad
został poprowadzony przez labirynt tuneli na wyższy poziom. Wracał z krasnoludami do
miejsca, w którym przebywał czarownik. Strażnicy przepuścili ich i cała czwórka weszła do
centralnej komnaty. Litzenreich zajmował się składaniem jakiegoś dziwnego urządzenia z
miedzi. Ledwie na nich spojrzał.
— Potrzymaj to — odezwał się do Joukelma i krasnolud pospieszył, by spełnić polecenie.
Konrad podszedł i stanął przed magiem. Litzenreich musiał przecież wiedzieć o schwytaniu
go przez skavenów, ale nawet gdy skończył swoje zajęcie, nie zwracał uwagi na Konrada. Nie
zainteresował się też krasnoludami. Nawet jeżeli nie wiedział o ich powtórnej misji, musiał
zauważyć, że przez jakiś czas byli nieobecni. Zachowywał się jednak tak, jakby nic się nie
zdarzyło.
Gdy Konrad był zakuty w łańcuchy, często zajmował się wymyślaniem rozmaitych
wyrafinowanych sposobów zabicia Litzenereicha. Teraz jednak sam pomysł takiej zemsty
wydawał się być czymś pustym. W szale bitwy, gdy krew jest rozpalona, zemsta stanowi
idealną motywację, impuls do działania. Jeżeli towarzysz zostaje zabity albo ciężko ranny,
wojow-nik stara się odnaleźć i zabić tego, kto jest za to odpowiedzialny.
Myśl o zemście pomogła Konradowi przetrwać, ale teraz płomienie gniewu wygasły i już nie
czuł takiej wrogości do maga. Być może był to wpływ krasnoludów, spokoju, z jakim
traktowały to wydarzenie. Konrad nie był w stanie z zimną krwią szukać pomsty. Przeszłość
minęła i została zamknięta. Zaś on znajdował się i na wolności i to było najważniejsze. Nic,
co zrobiłby Litzenreichowi, w żadnym stopniu nie zmieniłoby sytuacji. Zabicie maga nie
uchroniłoby go przed dalszymi zagrożeniami, ale nie miał zamiaru prowadzić jakichkolwiek
dalszych interesów z Litzenreichem.
Zamierzał odejść stąd w ciągu godziny. Przede wszystkim potrzebował nowego ubrania,
broni, konia i pieniędzy. Powiedział o tym magowi, gdy tylko wyszedł z nim z centralnej
komnaty, pozostawiając krasnoludom ukończenie skomplikowanej plątaniny miedzianych
rurek, które sprawiały wrażenie modelu systemu tuneli, przez które tak niedawno wędrowali.
— Pieniądze? — rzekł czarownik. — Pieniądze? — zmarszczył czoło, jakby usłyszał
zupełnie nieznane słowo. Nie mam pieniędzy — próbował wyminąć Konrada, ale ten dalej
zagradzał mu drogę. — Możesz sobie iść, gdziekolwiek zechcesz.
— Zbroja, ubrania, hełm, tarcza, miecz i koń — powtórzył Konrad.
— Nie jestem ci nic winien.
— Próbowałeś mnie zabić.
— Nieprawda.
— Wysłałeś mnie do tuneli skavenów, wiedząc, że wyczują spaczeń.
— Tak.
— Próbowałeś mnie zabić — powtórzył Konrad.
— Nie i nie rozumiem, dlaczego narzekasz. Przecież żyjesz. Na twoim miejscu raczej bym się
nie uskarżał.
— Żyję tylko dlatego, że uratowały mnie krasnoludy. Ale nie przyszły po mnie, a po
Varsunga, który zginał.
— Tak przypuszczałem.
— Wiesz, że był bratem Ustnara?
— Wszystkie krasnoludy są braćmi.
— Jego prawdziwym bratem.
— I co z tego?
Litzenreich ocalił mu życie i omal nie spowodował jego śmierci. Jedno równoważyło drugie.
Początkowo mag chciał, aby Konrad zapłacił mu za wyzwolenie ze zbroi, przynosząc spaczeń
— i pod tym względem był w dalszym ciągu jego dłużnikiem, pomimo roli, jaką odegrał w
wyprawie do kryjówki skavenów.
— Odejdę, gdy tylko zapłacisz tyle, ile mi się należy za przyniesienie spaczenia —
oświadczył.
— Ale przecież nic nie przyniosłeś. Wtedy nie wróciłeś.
— Ale wróciłem teraz. A gdybym nie poszedł, gdyby Varsung nie zginął, tamci trzej nie
zdobyliby spaczenia.
— Niekoniecznie — odparł Litzenreich i ponownie usiłował go wyminąć.
Konrad po raz pierwszy dotknął czarownika, opierając dłoń o jego pierś.
— Nie sądzę, by grożenie mi było rozsądnym posunięciem z twojej strony — rzekł
Litzenreich.
I Konrad przypomniał sobie, z kim ma do czynienia. Z magiem.
Nawet bez broni byłby w stanie zabić Litzenreicha w niecałą sekundę. A martwy czarodziej
nie może rzucić zaklęcia. Konrad opuścił rękę, zastanawiając się, jak szybko Litzenreich
zdołałby stworzyć osłonę. Czyjego reakcja byłaby szybsza od refleksu wyszkolonego
wojownika? Czy mag zdążyłby przed śmiercią rzucić jakiś zabójczy czar?
— Wcale nie musisz odchodzić — oznajmił Litzenreich — Mogę ci tutaj dać wszystko, czego
potrzebujesz.
— Ha! Proponujesz mi pracę? Może chcesz, żebym wrócił i pozwolił skavenom ponownie
wyczuć mój zapach, aby krasnoludy mogły zabrać jeszcze więcej spaczenia? Może jestem
żołnierzem, który żyje z miecza, Litzenreich, ale nie głupcem. Odchodzę, zanim skaveni tu
dotrą.
— Zanim skaveni tu dotrą? — powtórzył mag i po raz pierwszy spojrzał na Konrada, a nie
obok niego. — Co chcesz przez to powiedzieć?
— Wybierają się po ciebie. Mają już dość kradzieży spaczenia. Mają zamiar cię zabić.
— To tylko twoje domysły — Litzenreich nie pytał, ale stwierdzał fakt.
— Wiedzą, kim jesteś, Litzenreich, i zapewne wiedzą, gdzie jesteś. Chcą cię zabić, a ja nie
zamierzam być tu, kiedy się zjawią.
Po raz pierwszy na twarzy czarownika pojawiło się zmieszanie. Jak gdyby nigdy nie brał pod
uwagę możliwości, że skaveni podejmą przeciwko niemu jakieś działania. Jakby wierzył, że
zdoła ich okradać bez końca, a oni nie uczynią nic, by mu w tym przeszkodzić.
— To twoje domysły? — tym razem w jego głosie zabrzmiały pytanie i niepewność.
— Nie. Powiedział mi Heinler.
— A kim jest ów Heinler?
— Ich przywódcą. Szarym Prorokiem.
Litzenreich spojrzał na niego z wyraźnym niedowierzaniem.
— Powiedział ci to Szary Prorok? Nie bądź śmieszny.
Konrad wzruszył ramionami.
— Chyba cię nie lubi, Litzenreich. Oznajmił, że zapłacił już za to, co dla niego zrobiłeś. A
teraz, kiedy twoje krasnoludy wróciły na dół, znów zabiły kilku skavenów i wysadziły tunel.
Heinler, jak sądzę, będzie jeszcze mniej przychylnie do ciebie nastawiony.
— Naprawdę rozmawiał z tobą Szary Prorok?
Konrad skinął głową.
— Może robić różne rzeczy. Jest jednym z ich czarowników, takim jak ty.
— Nikt nie jest taki, jak ja! — Litzenreich stał nieruchomo kilka sekund, wpatrując się w
przestrzeń, a potem podniósł nagle prawą rękę. — Nie ma łapy?
— Tak. Znasz go?
— Gaxar. Znałem go pod tym imieniem, gdy odciąłem mu łapę. A więc wrócił?
— Odciąłeś mu łapę? Czarami?
— Nie... — Litzenreich zamilkł na chwilę, jakby próbując przypomnieć sobie odpowiednie
słowo — ...mieczem.
— Jeżeli jest czarownikiem — Konrad poruszył temat, który wcześniej tak bardzo go
intrygował — to dlaczego nie zrobił nic ze swoją ręką? To znaczy, łapą. Może ożywiać
zmarłych, dlaczego więc nie ożywił brakującej łapy?
— Jest takie stare porzekadło: „Magiku, ulecz się sam”. Paradoksalne, ale tego, co
czarodzieje mogą zrobić dla innych, często nie są w stanie uczynić dla samych siebie —
Litzenreich wolno pokręcił głową, jakby zastanawiał się nad tą tajemnicą. — Mówiłeś, że
ożywia martwych?
Konrad zrelacjonował mu, co widział w gnieździe skavenów i co Heinler — albo raczej
Gaxar, jeżeli było to jego prawdziwe imię — opowiedział mu o swojej nekromantycznej
sztuce.
— Znowu tworzy sobowtóry? — rzekł Litzenreich, słysząc o poje-dynku, który Konrad
stoczył ze swoim dubletem. Stał nieruchomo i nie mrugając zupełnie oczami wpatrywał się w
Konrada.
Ale Konrad nie o tym chciał rozmawiać. Uświadomił sobie, że próby przekonania czarownika
są tylko stratą czasu. Nie dostanie od Litzenreicha niczego. Będzie musiał sam wziąć
potrzebne mu rzeczy. W wartowni powinna być broń, jakaś zbroja i odzież na zmianę, a także
coś na tyle cennego, aby można to było sprzedać lub wymienić na konia po dotarciu na
powierzchnię Middenheimu.
Odwrócił się plecami do czarodzieja. Zupełnie nie orientował się w układzie tuneli. Mógł
jedynie badać poszczególne korytarze do chwili, gdy znajdzie to, czego potrzebuje. Wkrótce
drogę zagrodziły mu solidne, drewniane drzwi. Odsunął rygle i ruszył prosto, ale w dalszej
części tunelu nie było żadnych pomieszczeń. Dostrzegł jedynie kolejną furtę.
Gdy dotarł do niej, ujrzał, że nie ma zamka ani rygli, ale przekonał się, że została
zabezpieczona o wiele solidniej. Nie mógł wydostać się z posiadłości Litzenreicha, dopóki
czarodziej mu na to nie pozwoli Odwrócił się i ruszył z powrotem. Zostawił pierwsze drzwi
otwarte i widział, że mag w dalszym ciągu stoi w końcu korytarza, oświetlony blaskiem
lampy, umieszczonej na znajdującym się obok niego kinkiecie.
I nagle, w momencie gdy znalazł się w drzwiach, usłyszał za sobą głośną detonację.
Przypominała odgłos gromu. Odwrócił się w samą porę, aby zobaczyć błyskawicę...
Ciężka, drewniana furta na końcu tunelu rozsypała się na tysiące drzazg. Trafiło go kilka
odłamków, a gwałtowny rozbłysk oślepił. Wiedział, jak brzmi i pachnie wybuch prochu, ale
tym razem przyczyna eksplozji była inna. To nie fizyczna siła z taką łatwością zniszczyła
potężną przegrodę.
Odruchowo zasłonił oczy rękami, a kolczuga i skórzana zbroja, które wciąż miał na sobie,
uchroniły go przed ostrymi drzazgami. Kiedy mrugał, zaczynając odzyskiwać wzrok po
oślepieniu gwałtownym rozbłyskiem, dostrzegł w kurzu i dymie niewyraźny zarys jakiejś
istoty. Pokryta była futrem i trzymała miecz. Skaven!
Choć był wciąż na wpół oszołomiony, zaatakował, uzbrojony jedynie w oręż swoich
prymitywnych przodków — ręce i nogi. Stwór nie spodziewał się, że przeciwnik może być
tak blisko, więc Konrad miał przewagę wynikającą z zaskoczenia. Rzucił się do przodu,
stosując metody walki, których nauczyli go na pograniczu mistrzowie ze Wschodu. Kantem
dłoni uderzył w kark napastnika.
Stwór upadł i but Konrada opadł gwałtownie w dół, miażdżąc mu gardło. Podniósł miecz
swojej ofiary i zauważył, że nie jest to zębata klinga, jaką zazwyczaj posługiwali się skaveni.
Spostrzegł również, że napastnik ma pod futrem zbroję...
W tej samej chwili pojawił się w tunelu następny przeciwnik. Miecze zderzyły się i gdy oczy
Konrada w pełni odzyskały zdolność widzenia, zorientował się, że nie walczy ze skavenem.
Był to człowiek, który na zbroję i hełm miał zarzuconą wilczą skórę. Konrad wiedział, że nie
może to być prawdziwy człowiek, lecz zapewne jeden z ożywieńców Gaxara. Gdy jednak
przeciwnik upadł śmiertelnie ranny, z jego rany wyciekła czerwona krew, a nie robaki.
„Wilcze futro” — pomyślał nagle Konrad, skrzyżowawszy broń z następnym napastnikiem.
A Middenheim jest Miastem Białego Wilka. Uświadomił sobie, że muszą to być miejscowi
żołnierze. Już nie atakował tak zapamiętale, starając się jedynie bronić. Nie chciał żadnych
kłopotów z miejskimi władzami. W końcu miał zamiar wydostać się z posiadłości
Litzenreicha właśnie przez Middenheim. Ale po zabiciu dwóch tutejszych żołnierzy raczej
nie mógł się spodziewać przychylności władz.
— Litzenreich! — wrzasnął głos zza pleców przeciwnika Konrada. — Jesteś aresztowany za
nielegalne używanie spaczenia! Każ swoim ludziom się poddać!
Słownik Konrada nie zawierał zwrotu „poddać się”. Byłby szalony, oddając miecz po zabiciu
dwóch towarzyszy swojego obecnego przeciwnika. W wielu przypadkach poddanie oznaczało
natychmiastową egzekucję. Poza tym zostałby uznany za sojusznika Litzenreicha, a karą za
posługiwanie się spaczeniem była śmierć.
Usłyszał za sobą odgłos szybkich kroków i natychmiast rozpoznał ich rytm. Tylko krasnoludy
biegały w taki sposób. Chwilę później przyłączył się do niego Ustnar. Niezadowolony, że
Konrad wyraźnie oszczędza przeciwnika, przecisnął się do przodu. Jego topór dwukrotnie
zatoczył łuk i żołnierz upadł z nogami obciętymi poniżej kolan.
Pojawili się także Joukelm i Hjornur. Cała trójka, nacierając w głąb korytarza ścieżką,
wycinaną w szeregach napastników, przeszła się po rannym żołnierzu. Krasnoludy były
urodzonymi mistrzami wojny w tunelach. Konrad spojrzał na wojownika, wijącego się i
wrzeszczącego z bólu. Mógł jedynie możliwie szybko skrócić jego męki. Była to pierwsza
lekcja, udzielona mu przez Wilka, gdy najemnik dobił drwala, który z zasadzki napadł na
Konrada w stajni w Ferlangen. Oparł sztych miecza o gardło żołnierza, a potem nacisnął z
całej siły. Wojownik szarpnął się i krzyknął po raz ostatni, a potem znieruchomiał i umilkł,
gdy dwa strumienie krwi wytrysnęły z jego ust i gardła, łącząc się z czerwoną strugą, płynącą
z obciętych kończyn.
Konrad cofnął się, poszukując Litzenreicha. Znalazł go w centralnej komnacie. Całe
pomieszczenie przypominało piekło i przez chwilę Konrad zastanawiał się, w jaki sposób
napastnicy mogli dotrzeć tutaj tak szybko. Dopiero po chwili domyślił się, że jest to dzieło
samego czarownika. Litzenreich stał w niezagrożonej części jaskini, a wokół niego szalały
płomienie. Niszczył wszelkie dowody swojej działalności, wszystkie księgi i notatki, całe
wyposażenie, mechanizmy i aparaturę.
Konrad musiał się wycofać z łukowatego przejścia, odepchnięty bijącym z wnętrza pracowni
żarem, ale mag stał nietknięty wśród dokonywanego przez siebie spustoszenia. Mógł użyć
swej mocy w celu odparcia napadu, wolał jednak zatrzeć wszelkie ślady tajnej działalności,
prowadzo-nej w kryjówce pod miastem. Konrad doskonale wiedział, że działając w ten
sposób mag się nie uratuje. Sam fakt zniszczenia dokumentacji prowadzonych prac był
wystarczającym dowodem. Litzenreicha czekała kara śmierci — podobnie jak Konrada.
Czarownik wyszedł spokojnie ze stworzonego przez siebie piekła i spostrzegł
przyglądającego mu się Konrada.
— Nie mogę wykorzystać owoców mego geniuszu — oznajmił beznamiętnie. — Wyniki
moich wieloletnich badań należą tylko do mnie! A ja wciąż posiadam to, co najważniejsze —
postukał się palcem w czoło.
Czterej wartownicy przecisnęli się obok nich, aby dołączyć do walki.
— Wracajcie na stanowiska! — rozkazał Litzenreich. — Spróbuję przedrzeć się inną drogą!
— Przynajmniej to nie skaveni — zauważył Konrad.
— Mam wrażenie, że wolałbym skavenów — odparł mag. — Widziałeś, jak rozpadły się
drzwi? Ci tak zwani czarownicy z Middenheimu boją się stawić mi czoło i dlatego wysyłają
najemników, oddziały straży miejskiej.
Konrad uświadomił sobie, że mają niewielkie szanse, skoro całe miasto-forteca, wojsko i
czarownicy zawarli przeciw nim przymierze,
— A co z twoją magią? — zapytał Konrad.
— Moi rywale połączyli siły, aby ograniczyć moją moc. Wyczuwam ich przeciwdziałanie.
Mam wrażenie, jakby postawili przegrodę między mną a Middenheimem. Nie mogę rzucić
żadnego czaru przeciwko intruzom.
— A więc możemy tylko walczyć.
— Walczyć? O nie, nie. Może powinienem spróbować im wyjaśnić, opowiedzieć o
skavenach, ostrzec, że wszystko się powtarza.
Konrad przestał go słuchać. Takie rozwiązanie zmusiłoby go do poddania się, co oznaczało
zamianę jednej formy uwięzienia na drugą. Musiał uciec, a domyślał się, że krasnoludy znają
tajne wyjścia z Middenheimu.
— Skaveni! — rzekł. — Otóż to! Jesteśmy wzięci w dwa ognie. Musimy straż miejską
naprowadzić na skavenów i zmusić, aby zaczęli walczyć ze sobą, nie z nami.
— W jaki sposób?
Skaveni byli tajemniczą rasą i niewielu ludzi wiedziało o ich istnieniu. Być może nawet
hrabia Middenheimu nie zdawał sobie sprawy, że pod jego włościami znajduje się terytorium
wroga. Wstrętne istoty, kryjące się w najgłębszym mroku, stanowiły o wiele większe
zagrożenie niż Litzenreich. Konrad musiał w jakiś sposób zwrócić uwagę dowódców sił
zbrojnych miasta na to niebezpieczeństwo. Garnizon rzuci wszystkie siły do walki z
gigantycznymi szczurami — a tymczasem on dyskretnie się ulotni.
Trzeba było naprowadzić middenheimskie oddziały na skavenów. Gniazdo gryzoni było za
daleko i żołnierze nie mieliby ochoty ścigać Litzenreicha i jego ludzi w panującym na dole
mroku. Gdyby jednak dowiedzieli się o istnieniu podziemnego miasta skavenów, do
zniszczenia zagrożenia zostałaby wysłana cała armia.
— Heinler... to znaczy Gaxar... mówił coś o nowych rekrutach — przypomniał sobie. — Miał
na myśli zwłoki. Skaveni mają zamiar wkrótce po nie przyjść. Gdzie mogą je znaleźć?
— Morrspark — rzekł Litzenreich. — Katakumby.
— A więc tam pójdziemy — stwierdził Konrad. — I żołnierze muszą pójść za nami.
Rozumiesz?
— Może nie jestem wojownikiem — oznajmił Litzenreich — ale to nie oznacza, że jestem
głupcem.
* * *
Middenheim nie mógł się już dalej rozbudowywać. Jego granicami były krawędzie góry.
Płaskowyż miał nie więcej niż mile kwadratową powierzchni, co oznaczało, że ziemia była
na wagę złota. Było zbyt mało miejsca dla żyjących, a prawie wcale dla umarłych. Biedacy
po prostu zrzucali zwłoki krewnych z Urwiska Westchnień. Ci, którzy mieli dla nich więcej
szacunku — i pieniądze — płacili za kremacje lub pochowanie ciał u stóp góry. Jedynie
najbogatszych stać było na miejsce w kryptach pod Morrspark.
Było to miejsce, w którym klan krasnoludów drążących granit dotarł do powierzchni.
Morrspark stanowił najstarszą cześć miasta, od której rozchodziło się więcej sztolni niż z
jakiegokolwiek innego miejsca w Middenheimie. W miarę upływu lat wiele korytarzy uległo
zawaleniu i w rezultacie powierzchnia dostępna do pochówków stała się jeszcze bardziej
ograniczona, a cena za miejsce odpowiednio wzrosła.
Pogrzeby odbywały się na powierzchni — dopiero potem zwłoki znoszono w głąb — ale
dostęp do cmentarza był możliwy nie tylko od strony naziemnej.
Krasnoludy Litzenreicha wiedziały, w jaki sposób dotrzeć tam przez walący się labirynt tuneli
— długi i krety szlak, gdzie wędrówka wiązała się z przechodzeniem przez niektóre odcinki
ścieków miejskich. Miejskie oddziały zostały zatrzymane na jakiś czas, a potem pozwolono
im podążyć za obrońcami — w taki jednak sposób, aby nie domyślili się, że są rozmyślnie
prowadzeni.
Joukelm i Ustnar szli na czele grupy uciekinierów składającej się z jeszcze jednego
krasnoluda, kilku strażników, kobiet — wśród których były również Gertraut i Rita —
kucharza, a także czarownika i Konrada. Najemnik wciąż nie mógł się zorientować, ilu
krasnoludów pracowało dla maga, ponieważ niektórzy musieli zostać z Hjornurem i
pozostałymi strażnikami, aby opóźniać pościg. Oddziały z Middenheimu naciskały. Z oddali
dobiegały odgłosy walki, dudniące echem w plątaninie tuneli — szczęk uderzającej o siebie
broni, krzyki rannych i umierających.
Joukelm i Ustnar zatrzymali grupę w korytarzu, czekając aż przyłączą się do nich ostatni z
obrońców. Pościg musiał znaleźć się w katakumbach zaledwie kilka sekund po nich, aby
zobaczyć kradnących trupy skavenów — jeżeli ci w ogóle tam będą...
Konrad chciał uciec z Middenheimu i wciąż miał taką szansę. Ale jeżeli przed ucieczką mógł
zabić kilku skavenów, nie wahał się ani chwili.
Pojawiła się reszta uciekinierów. Pozostało ich bardzo niewielu — trzech ludzi i jeden
krasnolud. Nie był to Hjomur. Odgłosy pościgu rozbrzmiewały coraz bliżej. Refleksy światła
latarń pojawiły się przy następnym zakręcie tunelu i Konrad obawiał się, że hieny cmentarne
zastały spłoszone całym tym hałasem. Ale jednak były!
Konrad wpadł do jaskini umarłych i zobaczył w oddali kilku skavenów. Wyjmowali świeże
zwłoki z kamiennych trumien, wpuszczonych w zagłębienia wykute w skale. Szczuroludzie
zamarli, przygwożdżeni nagłym rozbłyskiem latarni.
Wszelkie rozkazy były zbędne. Strażnicy i krasnoludy rzucili się do przodu, gdy tymczasem
skaveni cisnęli trupy i usiłowali wymknąć się tu-nelem, przez który tu weszli.
— Zwierzołaki! — wrzasnął Konrad, przypuszczając, że słowo „skaven” może strażnikom
nic nie mówić — Rozejm! W imię Ulryka! Rozejm!
Middenheim było miastem Ulryka, Miastem Białego Wilka, i dlatego żołnierze mieli wilcze
skóry narzucone na zbroje. Pierwszy wojownik wyłonił się z korytarza, gotów do zadania
ciosu Konradowi, który stał z opuszczoną klingą. Za żołnierzem pojawił się oficer. Popatrzył
za plecy Konrada, na bandę zwierzołaków, bezczeszczących święte miejsca pod jego
miastem.
— Naprzód! — rozkazał kapitan, a jego żołnierze wypadli z tunelu, rzucając się do bitwy ze
szczuroludźmi, włączając się do walki u boku krasnoludów i ludzi Litzenreicha, już
toczących bój z pasożytniczą sforą. — Zostańcie tu — ostrzegł, spoglądając zarówno na
Litzenreicha, jak i na Konrada.
Szybko dołączył do swoich podwładnych. Kilku żołnierzy zostało, okrążając czarownika i
Konrada. Najemnik mógłby im umknąć, zabijając kilku, ale nie miałoby to sensu. Zresztą i
tak nie miał dokąd uciekać.
Ze sztolni wyłonił się niski, tęgi mężczyzna. Nie miał na sobie munduru, ale nosił ciemną
odzież ozdobioną runicznymi symbolami. W ręku trzymał rzeźbioną, drewnianą laskę,
zakończoną złotym kółkiem. Konrad podejrzewał, że jest to czarownik, trzymający różdżkę.
Przybysz stanął i popatrzył na Litzenreicha, który odpowiedział mu spojrzeniem.
Tymczasem wybito do nogi wszystkich skavenów. Było ich stosunkowo niewielu i
likwidacja przebiegła szybko. Gdy masakra dobiegła końca, grupa Litzenreicha oddała broń
żołnierzom z Middenheimu.
— Miecz — odezwał się rozkazującym tonem kapitan, wróciwszy do Konrada. Był w mniej
więcej tym samym wieku co on, a na jego gładko wygolonym lewym policzku widniała
pojedyncza, elegancka szrama. Była to blizna po pojedynku, którą chlubił się, jakby była
medalem za męstwo. Najprawdopodobniej nigdy dotąd nie walczył z prawdziwym wrogiem.
Nawet teraz na jego mundurze nie było śladu skaveńskiej krwi, zaś klinga jego miecza nie
była zbroczona ich posoką.
Konrad spotykał już takich jak on. Stopnie oficerskie kupowały im rodziny. Ich arogancja i
brak doświadczenia często powodowały większe straty niż mogłoby to wynikać z działań
nieprzyjaciela. Możliwość utracenia miecza była dla takiego oficera ważniejsza niż śmierć
żołnierza, do którego należała broń.
— Potrzebuję go — odparł Konrad z przesadnie wiejską wymową, ale nie podniósł broni. —
Te stwory nazywają się skaveni, a tunele pod Middenheimem są ich pełne. Przedłużcie
rozejm, a zaprowadzimy was do ich kryjówki i będziecie mogli ich zniszczyć. Uwięźcie nas, a
wtedy skaveni zniszczą miasto.
— To prawda — rzekł Litzenreich, zwracając się do middenheimskiego maga.
— Rzeczywiście, prawda — powtórzył mag, patrząc na kapitana. Przysunął się do
Litzenreicha i zaczęli rozmawiać.
— Chcę mówić z waszym dowódcą — powiedział Konrad, nie zadając sobie nawet trudu, aby
spojrzeć na kapitana. — Musimy działać natychmiast. Jeden czy dwóch skavenów mogło
uciec i powiadomić resztę swojej hordy.
— Wiem o skavenach — odparł kapitan, pohamowując gniew.
Spojrzał na nekropolie, na porozrzucane w oddali zwłoki ludzi i nieludzi. Przywołał gońca.
— Krasnoludy znają najszybszą drogę na powierzchnię — zauważył Konrad.
Z wyraźną niechęcią oficer wyraził zgodę i Ustnar poprowadził chorążego z powrotem do
tunelu. Towarzyszyli im dwaj żołnierze, których zadaniem było pilnowanie krasnoluda.
— Bez względu na to, co się stanie — odezwał się kapitan do Konrada przyciszonym głosem
— gdy rozejm dobiegnie końca, będziesz trupem. Ten miecz należy do mojego pułku.
Konrad spojrzał na broń, którą trzymał w dłoni. Nie miał do niej pochwy, która pozostała
przy ciele zabitego przez niego pierwszego żołnierza.
— Nie — odparł. — Należy do mnie.
Rozdział trzynasty
Dowództwo wojsk Middenheimu wysłało na wyprawę do podziemi tylu żołnierzy, ilu mogło
— cześć garnizonu, członków straży, grupę najemników, pewną liczbę zakonnych rycerzy
Białego Wilka, a także paru Rycerzy-Panter. Nawet bez swoich koni ci elitarni jeźdźcy
bardzo chcieli wziąć udział w obronie rodzinnego miasta.
Grupa Litzenreicha szła na czele długiej kolumny. Krasnoludy przewodziły. Na nich spadł
cały ciężar prowadzenia akcji i one miały ponieść największe straty, osłaniając
middenheimskich wojowników w cza-sie pierwszej fazy ataku.
Konrad chciał wymknąć się w czasie drogi na dół. Dokonał więcej niż trzeba i miasto mogło
już bez niego zająć się skavenami. Był pewien, że Litzenreich miałby ochotę uniknąć
uczestnictwa w działaniach wojskowych. Jeden z krasnoludów mógł ich bezpiecznie
przeprowadzić przez plątaninę tuneli i wyprowadzić na powierzchnię góry. Ale wyglądało na
to, że mag chciał zbadać lochy skavenów w nadziei, że zdoła dowiedzieć się, w jaki sposób
surowy spaczeń destylowany jest na szary proszek.
Aby zapobiec dezercji członków grupy Litzenreicha, za każdym z nich szedł miejski żołnierz.
Kapitan wybrał sobie miejsce za Konradem, który wcale się tym nie przejął. Gdyby miał
ochotę, bez trudu wymknąłby się aroganckiemu oficerowi. Ale nie było dokąd iść i dlatego
schodził prowadzącą spiralnie w dół sztolnią. Już niemal się do tego przyzwyczaił. Przed nim
szły jedynie krasnoludy i ich strażnicy, Litzenreich znajdował się bezpośrednio za
kapitanem.
Konrad nie zmartwił się groźbą kapitana, chociaż zadowolony był z ostrzeżenia. Wyjawienie
zamiarów było ze strony kapitana głupotą, podobnie jak głupie były same jego zamiary.
Konrad walczył, zabił jednego z ludzi kapitana i zabrał mu miecz. I co z tego? Zabił również
drugiego middenheimskiego żołnierza i skrócił cierpienia trzeciego, okaleczonego przez
Ustnara. Wszystko to zdarzyło się podczas walki, a jednak kapitan chyba uważał, że
popełnione zostało morderstwo. Dlaczego potraktował to aż tak osobiście?
Jeden z ludzi kapitana musiał zabić Hjornura. Krasnolud ocalił Konradowi życie, ale
najemnik nie czuł potrzeby odszukania i zgładzenia zabójcy Hjornura. Pamiętał, co niedawno
myślał o zemście. W czasie bitwy wojownik mógł polować na tego, kto zadał śmiertelny cios
towarzyszowi. Ale nie wówczas, gdy walka dobiegła końca — być może dlatego, że
przeciwnicy rzadko kiedy tak szybko stawali się sojusznikami.
Ostrożnie schodząc stromo opadającym tunelem, Konrad zdał sobie sprawę, że być może
wkrótce nadarzy się okazja dokonania zemsty. Nigdy nie wyruszyłby na te wyprawę, aby
szukać Gaxara, ale istniała możliwość, że wkrótce znowu znajdą się blisko siebie. W takiej
sytuacji zrobi wszystko, aby zemścić się na Szarym Proroku.
Przypomniał sobie, co Litzenreich powiedział mu na temat różnicy między sprawiedliwością
a prawem. Być może tego właśnie szukał — nie odwetu, lecz sprawiedliwości. Gaxar był
odpowiedzialny nie tylko za trzymanie go w ciemnym, wilgotnym lochu. Ten zdradziecki
nieczłowiek również ogłuszył Konrada, oddając go w ten sposób w niewolę Kastringa.
Konrad chciał nie tylko zabić Gaxara — przedtem pragnął go przesłuchać. Im dłużej o tym
myślał, z tym większą niecierpliwością oczekiwał na kolejne spotkanie z szarym skavenem.
Miał nadzieję, że nie wszystkie gryzonie uciekły. Musiały zdawać sobie sprawę, że wysłano
przeciwko nim karną ekspedycję. Czy staną do walki, czy też podwiną ogony i uciekną w
najgłębsze tunele mrocznego królestwa?
Konrad wiedział, że jeżeli nie znajdą skavenów, rozejm z middenheimskimi żołnierzami
natychmiast wygaśnie. Dopiero wtedy będzie musiał się martwić grożącą mu śmiercią. Na
razie wyrok uległ zawieszeniu. Kapitan nie pchnie go w plecy. Najwyraźniej uważał się za
rycerza, dla którego honor był równie ważny jak samo życie. Widać było, że nigdy nie służył
na pograniczu. Nie spełni swojej groźby, dopóki bitwa pod ziemią nie dobiegnie końca. Przy
pewnej dozie szczęścia zostanie zabity przez skavenów, a jeżeli ta doza szczęścia będzie
nieco większa, Konrad zdoła uniknąć podobnego losu.
Nowy miecz zatknął za pas. Musiał bardzo uważać, aby pokonując najtrudniejsze fragmenty
drogi, nie skaleczyć się o nagie ostrze. Wciąż był ubrany w tę samą skórzaną zbroję i
kolczugę, jak na pierwszej podziemnej wyprawie, ale nie miał hełmu i tarczy. Posiadał
jedynie miecz — elegancką broń o ozdobnym jelcu i wygrawerowanym na gardzie symbolu
wilczej głowy. Na płazach głowni widniały dziwne hieroglify — najprawdopodob-niej
dewiza pułku, zapisana w starodawnym języku. Może brzmiała: „Lepsza śmierć niż hańba”.
Konrad uśmiechnął się na te myśl, ponieważ nie miał żadnych innych powodów do radości
Ogarnęło go pragnienie, by wrócił dar widzenia przyszłości Był wprawdzie kapryśny, ale
zawsze lepszy niż nic. W wąskim i ciemnym tunelu, idąc między dwoma middenheimskimi
żołnierzami, nie było co oglądać zwykłym wzrokiem.
* * *
Na samym czele szedł Joukelm, ale nie on zginął jako pierwszy. Wrzaski rozległy się z tyłu,
odbijając się potężniejącym echem o ściany wąskich sztolni.
Skaveni wiedzieli, że ich włości zostały najechane i zareagowali w odpowiedni sposób,
obsadzając zewnętrzną linie obrony oddziałami samobójców. Kryli się w bocznych
korytarzach, by wypaść z nich, zabijając i raniąc wielu ludzi, zanim zostali zlikwidowani.
Przygotowali również pułapki. Pozwolili przez nie przejść pierwszej grupie, ale potem
podłoga komory zapadła się gwałtownie i kilkunastu żołnierzy wpadło do jamy, pełnej
zaostrzonych pali. Inne ofiary szczuroludzi zginęły pod tonami skał zawalonego chodnika.
Wojsko z Middenheimu, pod komendą krasnoludów, w ciągu kilku minut zdołało nad jamą
przerzucić most i zlikwidować zawał. Przednia straż zatrzymała się, czekając na dołączenie
reszty oddziału, i wtedy została zaatakowana.
Joukelm stał na czele kolumny i tym razem nadeszła jego kolej, by zginąć. Został zabity w
taki sam sposób, jak Varsung — bełtem wystrzelonym z kuszy. Większość ze stojących przed
Konradem pochyliła się, szukając osłony. Następnym, który zginął, był żołnierz stojący
bezpośrednio przed Konradem. Bełt trafił go w oko z taką siłą, że grot przebił tył czaszki i
hełm.
Głowa Konrada była następna w kolejności. Zrobił krok do przodu i pochylił się, podnosząc z
ziemi tarczę, upuszczoną przez zabitego żołnierza. Przypuszczał, że nie spodoba się to
kapitanowi, ale martwy nie potrzebował już tarczy ozdobionej symbolem białego wilka.
Konrad doszedł do wniosku, że poznaje oświetlony migoczącą latarnią fragment
podziemnego labiryntu. Wprawdzie wszystkie wyrąbane w granicie tunele wyglądały
identycznie, ten jednak przypominał miejsce, w którym zginął Varsung. Jeżeli się nie mylił,
wielka, centralna jaskinia powinna być już blisko. Wytężył wzrok, wypatrując niesamowitej,
migoczącej poświaty, wydobywającej się z pieców do destylacji spaczenia.
— Ustnar!
— Co?
— Jesteśmy prawie na miejscu?
— Tak.
— Po następnej strzale biegniemy.
— Dobra.
Kolejny bełt syknął obok Konrada. Korytarz lekko zakręcał, więc pocisk roztrzaskał się o
skalną płaszczyznę. Gdyby tunel był prosty, następną ofiarą kusznika stałby się kapitan.
— Naprzód! — wrzasnął Konrad, rzucając się do przodu za Ustnarem, dwoma krasnoludami,
których imion nie znał, i trzema middenheimskimi żołnierzami. Wkrótce zostało już tylko
dwóch middenheimczyków, ponieważ trzeci zginął od bełtu wystrzelonego przez ukrytego
kusznika.
Poprzednim razem po strzałach kusznika Konrad został zaatakowany przez stado skavenów i
teraz również spodziewał się usłyszeć tupot pędzącej zgrai. Zamiast tego nagle rozbłysło
światło. Znaleźli się na otwartej przestrzeni — a czekali na nich wszyscy skaveni...
Konrad się pomylił. Był to inny tunel — zamiast wyjść na galerię, znaleźli się na dolnym
poziomie ogromnej centralnej jaskini.
Zanim Konrad dotarł do końca korytarza, pozostali dwaj żołnierze i jeden z krasnoludów już
nie żyli. Ustnar i drugi krasnolud, wymachując toporami, bronili się przed szaleńczo
atakującymi skavenami. Konrad pchnął mieczem jednego szczuroczłeka. Na ziemi leżało już
kilka trupów gryzoni, ale żywych wciąż było dużo, o wiele za dużo. Ponownie pchnął
sztychem i kolejny skaven zginął z przeszytym sercem. Potem u boku Konrada pojawił się
kapitan, zabijając swojego pierwszego wroga. Być może nie był wcale tak niedoświadczony,
jak przypuszczał Konrad.
Litzenreich wyszedł z tunelu. Był nie uzbrojony i Ustnar natychmiast stanął przed magiem,
osłaniając go własnym ciałem. Jednemu skavenowi udało się go wyminąć, po czym rzucił się
na czarodzieja. Litzenreich wyciągnął prawą rękę, jakby zadawał pchniecie mieczem. Mimo
że nawet nie dotknął skavena, szczuroczłek nagle znieruchomiał, skamieniały w pozycji
przygotowania do pchnięcia włócznią. W następnej chwili topór Ustnara zdjął mu głowę z
ramion.
Z wylotu tunelu wysypywali się następni middenheimczycy. Większość atakujących przebyła
pułapki i zasadzki i zaczęła teraz spychać brązową hordę. Konrad zauważył jednak, że
skaveni zbyt chętnie ustępują pola, świadomie prowokując ludzi, by ich ścigali. Zwolnił
kroku i popatrzył wokoło, zastanawiając się, gdzie może być Gaxar i w jaki sposób do niego
dotrzeć.
Ogromna jaskinia przypominała wielką, pogańską świątynię, w której środku stał
monstrualny metalowy mechanizm Gaxara — podobizna złego boga, plującego ogniem i
dymem. Brakowało jednak akolitów, ożywieńczych niewolników kultu spaczenia,
odprawiających obrządki przy tym gigantycznym ołtarzu. Ustawiony na kamiennym
podwyższeniu idol nie przyjmował ofiar w milczeniu. Potężne, zazębiające się koła i
połączone dźwignie, którymi był ozdobiony, przez cały czas poruszały się, wściekle wirując,
przesuwając się w górę i w dół, do przodu i do tyłu, tam i z powrotem.
Gdy Konrad był uwięziony w sąsiedniej jaskini, przyzwyczaił się do nieustannego łoskotu.
Teraz jednak hałas był o wiele słabszy, żar nie palił tak bardzo, blask nie oślepiał, a tryby i
drążki nie poruszały się tak szybko. Bóstwo zdawało się zapadać w sen. Najwidoczniej,
wiedząc, że nastąpi szturm, musiano zawiesić prace w tej piekielnej kuźni.
I nagle zaatakowali martwi.
Ożywieńcy, którzy byli niewolnikami skavenów, nagle stali się oddziałem bojowym. Było
ich tak wielu, że nie potrzebowali broni. Wyłonili się z przeciwległych tuneli, otoczeni
brzęczącymi, tłustymi muchami, i powoli kuśtykali do przodu, spychając napastników samą
swoją masą. Większość ożywieńców łatwo dawała się zniszczyć, ale na ich miejsce zawsze
pojawiali się nowi. Konrad miał nadzieję, że wśród żywych trupów nie zobaczy samego
siebie, ale w poruszanym nekromantyczną mocą legionie nie było jego sobowtóra.
Nie tylko ożywieni ludzie destylowali spaczeń dla swoich szczuropodobnych panów.
Skaveni zamienili w niewolników również wielu swoich pobratymców, którzy teraz
przyłączyli się do walki przeciwko napastni-kom. Byli nie tylko uzbrojeni w
najprzeróżniejszą broń, ale również przykuci do siebie łańcuchami. Stanowili oddziały
samobójców — ich zagłada była równie nieuchronna jak zniszczenie ożywieńców. Widząc
ich żelazne obroże i zardzewiałe łańcuchy, Konrad nie był w stanie powstrzymać myśli o
swej własnej niewoli. Byli takimi samymi więźniami jak on, ale świadomość tego faktu nie
powstrzymywała go przed ich zabijaniem.
Skaveńscy niewolnicy ginęli, dołączając do rozpadających się zombie, spróchniałych
szkieletów, gnijących trupów, rozkładających się ghouli i zabalsamowanych mumii. Jedni i
drudzy padali na ziemię, tworząc wał, który zagradzał drogę middenheimskim wojownikom i
ograniczał im swobodę ruchów.
I wtedy pułapka się zatrzasnęła. Z góry sypnęło gradem strzał. Wielu ludzi zginęło, zanim
uniesiono tarcze, tworząc z nich dach.
Nie był on jednak w stanie ustrzec wojowników przed następną, straszliwą bronią skavenów.
Z któregoś z górnych poziomów trysnął język żółtego ognia, oblewając strumieniem płonącej
lawy stłoczonych w dole wojowników. Tarcze i zbroje topiły się w żarze. Ponad połowa
żołnierzy zginęła niemal natychmiast, spalona w swoich pancernych skorupach. Inni umierali
dłużej, płonąc żywcem wśród koszmarnych krzyków.
Middenheimczycy podnieśli tarcze, tak jak ich uczono. Konrad nie zrobił tego i uratował
życie. Płynny ogień nie spłynął po nim i udało mu się uniknąć płomieni.
Większość skutych łańcuchami skavenów i ożywieńców również stała się ofiarami ognistej
kuli. Niektórzy zaczęli płonąć, inni rozsypywali się od żaru. Część zombie zachowała swą
parodię życia i paląc się maszerowała wśród ogólnego chaosu, jakby przyciągana przez
mdlący smród zwęglonych ludzkich ciał. Nie były w stanie wydobyć głosu i nie czuły bólu, a
więc nie mogły ani nie musiały krzyczeć.
Litzenreich spojrzał w stronę skavenów obsługujących ognistą broń. Widać było tylko dwóch,
stojących na górnej galerii. Jeden miał umocowaną na plecach drewnianą beczkę, a drugi
trzymał jakieś mosiężne urządzenie przypominające bogato zdobioną trąbę. Celował nią w
dół, szykując się do odegrania następnej bezgłośnej solówki płomiennej śmierci.
Mag uniósł obie ręce, kierując je w stronę skalistej półki. Z czubków jego palców strzeliła
błyskawica. W chwilę później śmiercionośna baryłka eksplodowała, oblewając obu skavenów
płonącą cieczą. Paląc się jak pochodnie, runęli w otchłań. Na jej dno upadły jedynie ich
zwęglone kości.
Litzenreich zatoczył się do tyłu. Konrad pomyślał, że został ranny, ale czarodziej tylko oparł
się o ścianę jaskini, jakby odpoczywając po ogromnym wysiłku.
Straszliwy żar miotacza ognia skavenów spowodował, że twarz Konrada była poparzona i
pokryta pęcherzami, a głownia miecza rozgrzała się do czerwoności. Gorąco ogarnęło
również rękojeść, paląc nawet przez rękawicę — musiał odrzucić broń. Poszukał wzrokiem
następnej, a potem wyjął miecz z garści trupa.
Były to zwłoki kapitana. Przypadła mu w udziale śmierć, w której niewiele było chwały.
Brzuch miał rozpruty, a jego wnętrzności zmieszały się z bebechami wypatroszonego
skavena. Leżeli, spleceni w upiornym uścisku, jak perwersyjni kochankowie.
— Dziękuję — rzekł Konrad.
Miecz był taki sam jak poprzedni i Konrad tak samo niszczył nim następnych ożywieńców. Z
nowej głowni spadały robaki i różne padlinożerne owady. Trupi zaduch mieszał się z odorem
palonych ciał, tworząc szatański, zmuszający do wymiotów zapachy.
Konrad spostrzegł, że Litzenreich odzyskał siły i przedziera się przez martwą hordę. Jeszcze
trzymające się na nogach ożywione zwłoki wydawały się od niego odsuwać. Towarzyszył
mu Ustnar, którego topór spadał na nielicznych ocalałych skaveńskich niewolników. Mag
wpatrywał się w dziwaczne urządzenie, w którym destylowano spaczeń. Wyglądało jak
powiększenie któregoś z jego własnych, skomplikowanych aparatów.
Z tunelu już przestały wyłaniać się dalsze oddziały wojsk Middenheimu. Czyżby ocaleli
jedynie ci, którzy znajdowali się tutaj? A może posiłki kryły się w korytarzach? Gdzie są
skaveni? Nawet łucznicy, którzy mieli tak łatwy cel, oddali tylko jedną salwę. Konrad
rozejrzał się wokoło. Nigdzie w pobliżu nie było ani jednego szczuroczłeka. Wycofali się w
tym krótkim momencie, który upłynął między wypuszczeniem pocisków z łuków a
wystrzeleniem z ognistej broni. I już nie wrócili.
Skaveni nie mogli już uciec. Na pewno przygotowywali kolejny podstęp. Konrad czuł się
niepewnie. Dalsze niszczenie ożywieńców nie miało sensu. Chciał wspiąć się na górę, ale
ściany były zbyt strome. W którymś z korytarzy na dole jaskini musiały być stopnie
prowadzące w górę. Rozpoczął poszukiwania.
Trzecie łukowato sklepione przejście prowadziło do wykutych w skale spiralnych schodów.
Zaczął wspinać się po nich ostrożnie. Wciąż nie było najmniejszego śladu obecności
skavenów. Ale nawet jeżeli nie byli w stanie go zobaczyć, mogli wyczuć jego zapach.
Dotarł na następny poziom, zatrzymał się, nasłuchiwał chwilę, potem znowu wszedł wyżej i
powtórzył całą operację. Na czwartym poziomie wydało mu się, że znalazł się na wysokości
tunelu, którym za pierwszym razem wszedł do legowiska skavenów. Gdyby idąc wzdłuż
skalnej półki, udało mu się obejść całą jaskinię, powinien odnaleźć zarówno wejście, jak i
tunel, którym powleczono go w dół.
Udało mu się, ale zanim do tego doszło, spotkał Srebrne Oko. Popatrzyli na siebie — po raz
pierwszy Konrad widział wielkiego skavena w tak dobrym oświetleniu. Teraz dopiero
zorientował się, że w jego oczodole tkwi nie srebrna moneta, ale coś, co zdawało poruszać się
jak rtęć — kawałek spaczenia. Język Srebrnego Oka wysunął się zza metalowych kłów i
oblizał pokryte bliznami policzki.
Konrad zadrżał, przypominając sobie jego szorstki dotyk. Ciął mieczem. Szczuroczłek
podniósł tarczę, metal zadzwonił o metal. Konrad ze zdumieniem spojrzał na widniejący na
puklerzu znak.
Tarcza miała kształt wydłużonego trójkąta, była czarna ze złotym herbem. Rysunek na niej
przedstawiał pięść w pancernej rękawicy, umieszczoną pomiędzy skrzyżowanymi strzałami.
Ten sam herb, który znajdował się na łuku i strzałach otrzymanych od Elyssy!
Jego zaskoczenie było tak całkowite, że zadany przez Srebrne Oko nagły cios mieczem
niemal go wypatroszył. Sztych zębatej głowni przeciął kolczugę oraz skórzany kaftan i
Konrad poczuł krew płynącą z rozciętej skóry. Zamachnął się mieczem, podniósł tarczę i
zaczął walczyć. Był lepszym, szybszym i zręczniejszym wojownikiem. Skaven przewyższał
go jedynie ciężarem, ale Konrad mógł wykorzystać to na swoją korzyść. Był przekonany, że
wygra ten pojedynek i zabije Srebrne Oko. Ale, podobnie jak w przypadku Gaxara, nie chciał
go zabijać — jeszcze nie.
Chciał go przesłuchać, zapytać, skąd wziął te tarcze. Była poobijana, zardzewiała, wykonana
z metalu, a nie z warstw twardej skóry. Znać było, że używano jej w wielu walkach. Skaveni
byli rabusiami i swoje zbroje montowali z rozmaitych skórzanych oraz metalowych
elementów, wynaj-dywanych na pobojowiskach i zabieranych trupom. Zapewne Srebrne Oko
w ten sam sposób zdobył swoją tarczę. Mógł ją także ukraść. Ale gdzie i komu?
Konrad tylko się bronił i stwór wykorzystywał swoją przewagę, spychając go do tyłu. Na
razie nie było szans na rozmowę. Należeli do odmiennych ras i Srebrne Oko znał zaledwie
kilka ludzkich słów. Konrad musiał mieć jako tłumacza szarego skavena. Mógł jedynie
liczyć na to, że uda mu się schwytać obu i zmusić do udzielenia odpowiedzi na pytania. Ale
nawet jeżeli zdołałby ich złapać, to czy powiedzieliby prawdę?
Sytuacja była beznadziejna. Równie dobrze mógł zabić Srebrne Oko. Przynajmniej zabierze
tarczę jako łup.
Za plecami Srebrnego Oka rozległ się głos innego skavena. Przeciwnik naciskał Konrada
coraz mocniej, zadawał pchnięcie za pchnięciem, opierał czarno-złotą tarczę o puklerz
człowieka, spychając go ku krawędzi skalnej półki. Kątem oka Konrad dostrzegł postać,
pojawiającą się na szczycie kamiennych schodów. To był Litzenreich.
Niewidoczny skaven zawołał jeszcze raz i Srebrne Oko warknął coś w odpowiedzi. Za nim
znajdował się tunel — był szerszy niż inne, ale tak samo ciemny. W mroku dał się dostrzec
ruch. Z cienia wyłonił się drugi skaven, zbliżając się coraz bardziej. Gaxar.
Szary Prorok nie był sam. Obok niego posuwał się człowiek — zgar-biona, naga i blada
postać. Gaxar dzierżył w ręku łańcuch, założony na szyję ludzkiej istoty, zupełnie jakby
trzymał na smyczy psa.
Konrad przysiągł sobie, że jeniec długo nie pozostanie w niewoli. Dwaj skaveni umrą, a
więzień zostanie oswobodzony.
Przybył Litzenreich, stanął kilka kroków od Konrada i spojrzał na Gaxara. Skaveński
czarodziej nie odwrócił wzroku.
Wydarzenia te odwróciły na chwilę uwagę Konrada i wtedy Srebrne Oko uderzył. Wojownik
cofnął się, aby uniknąć ciecia, ale w tej samej chwili skaven cofnął miecz i zamachnął się
tarczą. Zaskoczony Konrad został trafiony w ramie i odrzucony do tyłu. Zachwiał się,
rozkładając ramiona, aby utrzymać równowagę, nie wiedząc, jak daleko jest do skraju
przepaści.
Podtrzymała go silna dłoń. Stał za nim Ustnar.
— Mamy iść, szefie? — zapytał Litzenreicha.
Gaxar i jego więzień zniknęli już w mroku. Teraz Srebrne Oko ruszył ich śladem. Konrad
szarpnął się w tę samą stronę.
— Nie — powstrzymał go Litzenreich.
Konrad stanął, niezadowolony, że pozwalają Gaxarowi uciec. Ale znajdował się przed nimi
nie zbadany labirynt tuneli, a Konrad nie miał pojęcia, jak wiele stworów się w nim kryje.
Nie posiadał też latarni, był ranny. Gdyby poszedł dalej, zapłaciłby za ten krok życiem. A
była to zbyt wysoka cena za zemstę — czy nawet za sprawiedliwość.
— Dokąd? — zapytał.
— Altdorf — odparł Litzenreich, a potem zwrócił się do Ustnara. — Czy jest ktoś jeszcze?
— Nikt z naszych — rzekł krasnolud.
Konrad odwrócił się, podszedł do krawędzi i spojrzał na dno wielkiej jamy. Przypominała
masowy grób, pełen martwych i powtórnie martwych ludzi, skavenów i ożywieńców Gaxara.
W dole pozostało nie więcej niż kilkunastu middenheimskich żołnierzy.
— Dlaczego do Altdorfu? — zapytał.
— Bo tam mieszka cesarz — wyjaśnił Litzenreich.
Konrad czekał na ciąg dalszy.
— Widziałeś, kto to był? — dodał mag, gestem ręki wskazując kierunek, w którym uciekł
skaven.
— Gaxar — odparł Konrad.
— Nie, nie chodzi mi o skavena, tylko o człowieka, którego ze sobą prowadził. To był
cesarz...
* * *
Konrad spojrzał w górę, na niebo. Było szare i pokryte ciężkimi, ciemnymi chmurami. Deszcz
wisiał w powietrzu, podmuchy zimnego wiatru wdzierały się przez dziury w odzieży, ale dla
Konrada był to piękny dzień.
Po raz pierwszy od niezliczonych tygodni znalazł się na powierzchni ziemi. Pierwszy raz jego
wzrok nie zatrzymał się na granitowej ścianie. I po raz pierwszy od jeszcze dłuższego czasu
był wolny. Wyzwolony z labiryntu tuneli pod Fauschlag, ze spiżowej zbroi, od ś dowodzonej
przez Ka-stringa bandy czcicieli Khorne'a.
Rozłożył ręce, a potem podskoczył najwyżej jak potrafił. Długo i głośno wykrzykiwał swoją
wdzięczność, będącą mieszaniną niczym nie skrępowanej radości i zwykłego, ludzkiego
szczęścia.
Obejrzał się na Middenheim, który zdawał się wyrastać prosto ze skalistej turni. Uświadomił
sobie, że nigdy dotąd nie widział tego miasta. Przez wizjer w spiżowej zasłonie dojrzał
przelotnie mury obronne i kilka ulic, ale potem okryto go i zaniesiono do podziemi. I
zaledwie minutę temu wciąż jeszcze znajdował się pod ziemią.
Wyszedł z jaskini, ziejącej w skalistym zboczu w odległości mniej więcej trzech mil od
Miasta Białego Wilka. Jeszcze parę minut temu biegł na spotkanie powiększającej się plamki
dziennego światła, widniejącej u wylotu tunelu. Biegł coraz szybciej, nie chcąc pozostawać
więźniem podziemi ani sekundy dłużej niż było to konieczne.
Słysząc za sobą odgłos kroków, odwrócił się i patrzył, jak Litzenreich i Ustnar wychodzą na
zewnątrz i wspinają się kilka metrów na równy grunt. Krasnolud przeprowadził ich szeregiem
tuneli, daleko od podziemnego pola bitwy. Większość middenheimskich wojsk została
zmasakrowana, ale chyba wykonały one swoje zadanie. Skaveni zostali wypędzeni z
mrocznego królestwa — przynajmniej na jakiś czas.
Konrada interesował tylko jeden skaven — Srebrne Oko, który miał tarczę opatrzoną
tajemniczym herbem, od dawna fascynującym Konrada. Minęło ponad dziesięć lat od chwili,
gdy Elyssa wręczyła mu czarny łuk, dziesięć strzał i kołczan z karbowanej skóry. Dar był
nagrodą za ocalenie jej przed zwierzołakiem, pierwszym tego rodzaju stworem, którego zabił.
W ciągu następnych lat zniszczył niezliczoną liczbę mutantów o najroz-maitszych rozmiarach
i wyglądzie. Teraz już wiedział, że wszyscy byli sługami Chaosu.
Tarcza ze złotym herbem była jedyną rzeczą łączącą Konrada z przeszłością, z życiem w
rodzinnej wiosce. Nawet gdyby nie zdołał się dowiedzieć niczego o tarczy, musiał ją mieć.
Nie mogła dłużej znajdować się w łapach skavena.
W czasie długiego i męczącego wychodzenia z miasta skavenów nie było możliwości
prowadzenia rozmowy, dlatego dopiero teraz Konrad powiedział:
— To nie był cesarz.
— Nie on sam — odparł Litzenreich, opierając się o skalistą ścianę i dysząc ciężko — ale
niewątpliwie jego sobowtór. Gaxar potrafi ożywiać zwłoki i może im również nadawać inny
wygląd.
Konrad doskonale o tym wiedział, wszak musiał walczyć ze swoim bliźniakiem stworzonym
przez Gaxara. Ale sobowtór cesarza? Trudno mu było w to uwierzyć, chociaż Gaxar musiał
uważać swojego więźnia za bardzo ważnego. Nie zabrał ze sobą żadnego z pozostałych
wskrzeszeńców, a więc być może Litzenreich mówił prawdę.
— Widziałem cesarza, gdy byłem w Altdorfie — dodał mag.
— Powiedziałeś, że musi kierować się do Altdorfu. Ale dlaczego? To stolica Imperium, tam
mieszka cesarz. Ale...
— Przychodzi mi do głowy tylko jeden powód, dla którego skaveni stworzyli replikę cesarza.
Po to, aby zastąpić go sobowtórem — tworem Chaosu. Już kiedyś tego próbowali.
Dopiero po chwili Konrad pojął potworność teorii Litzenreicha. Wreszcie skinął głową. Plan
sprawiał wrażenie wyjątkowo podstępnego i sprytnego, dokładnie odpowiadającego taktyce,
jaką mogliby zastosować skaveni.
— Jak daleko jest do Altdorfu? — zapytał.
— Mniej więcej trzysta mil — po raz pierwszy odezwał się Ustnar. Czy rzeczywiście mogła
istnieć podziemna droga, sięgająca aż do następnego miasta gryzoni pod Altdorfem? Czy
właśnie tam w ostatniej chwili skierował się Gaxar?
— Proponuję, abyśmy wędrowali wspólnie — rzekł Litzenreich. — Możemy wzajemnie
sobie pomóc.
Konradowi niezbyt podobał się pomysł towarzyszenia magowi. Teraz, kiedy uzyskał wolność,
chciał być całkowicie niezależny. Już wcześniej postanowił, że nie będzie miał nic
wspólnego z Litzenreichem. Nie zdarzyło się nic takiego, co wpłynęłoby na zmianę tej
decyzji.
— Nie chcę iść do Altdorfu.
— Chcesz. Dlatego pytałeś, jak jest daleko.
Zastanawiał się, co myśli czarodziej na temat motywów jego wyprawy do Altdorfu.
Zemsta...?
Konrad wzruszył ramionami.
— Nigdy tam nie byłem — doszedł do wniosku, że nie powie Litzenreichowi o herbie ze
strzałami i pancerną pięścią. — A dlaczego ty chcesz tam iść?
— Muszę zacząć moje badania w jakimś innym miejscu. Mieszkałem już kiedyś w Altdorfie,
dobrze nadaje się do moich celów. O ile wiem, pod tym miastem również żyją skaveni. Będę
miał świeże źródło spaczenia. A że nie sądzę, aby było szczególnie korzystne, gdyby cesarz
został marionetką skavenów, może uda mi się zniweczyć spisek Gaxara...
Konrad zdał sobie sprawę, że może to być jedyny sposób na odnalezienie Szarego Proroka.
A tam, gdzie znajduje się Gaxar, będzie też Srebrne Oko — a także tajemnicza tarcza.
— W którą stronę idziemy? — zapytał.
— Na południowy zachód — odparł Litzenreich i wskazał kierunek gestem ręki.
— Trzysta mil? Jak się tam dostaniemy? Nie mamy ani koni, ani pieniędzy.
— Zapomniałeś o mojej profesji, Konradzie — rzekł Litzenreich. — Krasnolud, wojownik,
czarodziej. Tworzymy wspaniały zespół. Zgadzacie się ze mną?
— Tak, szefie — oświadczył krasnolud.
Wojownik skinął głową, ale powtórzył jedynie pierwszą połowę wypowiedzi krasnoluda.
Rozdział czternasty
Droga między Middenheimem a Altdorfem była jedną z najważniejszych arterii
komunikacyjnych w Imperium. Podróżowali nią dyliżansem. Konrad nigdy dotąd nie jechał
takim wehikułem, a ponieważ dyliżans był dobrze resorowany, najemnik początkowo cierpiał
na nudności. Pod koniec pierwszego dnia podróży zdążył jednak przyzwyczaić się do
kołyszącego ruchu.
Co wieczór razem z Litzenreichem i Ustnarem jadali obiady w zajazdach, w których dyliżans
zatrzymywał się na noc. Raczyli się najlepszymi potrawami, a potem wędrowali do miękkich
łóżek. Po pierwszej bezsennej nocy Konrad wolał spać na podłodze. Rankiem zjadali
śniadanie, by potem znowu zająć miejsca w pojeździe i rozpocząć następny etap podróży do
stolicy.
Czarownik okazał się pożytecznym towarzyszem podróży, potrafiącym zadbać o wszystkie
szczegóły. Wyglądało na to, że pasażerowie powinni byli płacić za okazaną gościnność —
posiłków i noclegów nie wliczano w cenę przejazdu. Litzenreich nie płacił za nic, nawet za
dyliżans, ale dzięki swoim magicznym talentom umiał przekonać wszystkich, że to zrobił.
W podobny sposób zdobył również świeże ubrania dla całej trójki i Konrad mógł wreszcie
wyrzucić swoją poplamioną odzież. Miał ją na sobie od momentu, gdy po raz pierwszy
zapuścił się w tunele prowadzące do gniazda skavenów. Przyjemnie było wykąpać się i
przebrać w coś czystego. Jego rany i oparzenia goiły się stopniowo, zaś na prawej ręce
proces ten postępował szybciej.
Doskonale teraz rozumiał, dlaczego czarodziej nie potrzebuje pieniędzy, skoro nie ponosząc
żadnych kosztów mógł zdobyć wszystko, czego potrzebował. Wszystko, prócz spaczenia...
W czasie długich dni podróży Konrad znowu zaczął zastanawiać się nad celem swojej wizyty
w Altdorfie. Ponieważ rozmyślania na ten temat były jedynym jego zajęciem, miał coraz
większe wątpliwości co do sensu tej podróży. Nawet jeżeli Gaxar i Srebrne Oko rzeczywiście
udali się do stolicy Imperium, w jaki sposób zdoła odnaleźć skavenów i tajemniczą tarczę?
Gdyby nawet udało mu się schwytać i przesłuchać obu szczuroludzi, zapewne nie zdradziliby
mu, co wiedzą o puklerzu.
Czy rzeczywiście tarcza aż tak bardzo go obchodziła? Przecież był to tylko stary kawał
metalu. Miał dla niego znaczenie jedynie umieszczony na niej złoty herb, który przypominał
przeszłość, życie przed opuszczeniem wioski. Z tego wczesnego okresu pragnął zachować w
pamięci jedynie dziewczynę o imieniu Elyssa. A do tego nie była mu potrzebna zardzewiała
i poszczerbiona tarcza. Elyssa na zawsze pozostanie w jego pamięci.
Skąd pochodziła broń, którą mu dała? Dlaczego miał ją — a raczej nie-które jej elementy —
Wilhelm Kastring? Łuk, kołczan i strzały zostały Konradowi przekazane chyba na
przechowanie. Ktoś jeszcze musiał otrzymać tarcze. Konrad uświadomił sobie, że muszą
istnieć inne fragmenty uzbrojenia, ozdobione tym samym wzorem. Powinien być miecz w
po-chwie, sztylet i pas, wykonany z takiej samej karbowanej skóry jak kołczan. A może
jeszcze hełm i napierśnik albo nawet kompletna zbroja?
Strzały, które otrzymał od Elyssy, nie przypominały zwykłych pocisków, jakie zwyczajny
łucznik zabrałby na wojnę. Były idealne, dokładnie takie same i każda stanowiła dzieło
mistrza. Należały do kogoś bogatego i znaczącego. Choćby fakt, iż dwie skrzyżowane strzały
były częścią heraldycznej kompozycji dowodził, jak ważną rzeczą było dla właściciela
łucznictwo, chociaż pancerna rękawica, uzupełniająca znak, na pewno nie należała do
wyposażenia łucznika. Tę sprzeczność można było tłumaczyć jedynie faktem, że herb należał
do jakiegoś księcia lub wodza i nosili go wszyscy pozostający w jego otoczeniu.
Ale Konrad wiedział, że tarcza, łuk i strzały należą do jednego kompletu i kiedyś miały tego
samego właściciela. Uczucie to nie było tak zdecydowane, jak wówczas, kiedy widział, i
zapewne nie było sposobu, aby się upewnić co do jego prawdziwości. Ale gdy po raz
pierwszy ujrzał tarczę, odniósł wrażenie, że i ona należy do kompletu. Próbował utwierdzać
się w tym przekonaniu, chociaż w miarę upływu czasu tracił początkową pewność.
Zrozumiał, że dar widzenia przyszłości utracił na zawsze. Być może to spaczeń pozbawił go
dodatkowego zmysłu. Uwalniając go ze spiżowego pancerza, substancja ta ograniczyła jego
widzenie do normalnego, typowo ludzkiego. Teraz wiedział już o tym na pewno, ale nie czuł
żalu. W przyszłości będzie musiał posługiwać się pięcioma normalnymi zmysłami, jak każdy
inny człowiek. Albo jak większość ludzi...
Pozwolił Wilkowi wyrzucić czarny kołczan, cisnąć go w popioły dworu, w którym żyła — i
umarła — Elyssa. Wilk prawdopodobnie znał ten znak, ale, z jakiegoś powodu, Konrad nigdy
nie zadawał mu pytań na ten temat. Ani też nigdy nie pytał go o spiżowego jeźdźca. Obydwie
sprawy wydawały się teraz tak bardzo ważne, choć swego czasu sprawiały wrażenie nic nie
znaczących. Należały do przeszłości Konrada, o której tak bardzo chciał zapomnieć — a
jednak nagle jeszcze raz stały się częścią jego życia.
Co się stało z Wilkiem? Czy porzucił pogranicze i wrócił do Imperium? Altdorf był jego
rodzinnym miastem i być może powrócił do stolicy. Ale pewnie tylko na krótko — wszak
Wilka szybko zaczynało nudzić nieróbstwo i natychmiast podążał tam, gdzie można było
znaleźć walkę i niebezpieczeństwo. Po zniszczeniu kopalni zwierzołaki skierowały się na
północ. W porównaniu z ilością wojsk, jakie mógł wystawić Kislev, napastników było
stosunkowo niewielu. Ale od tej pory z Północnych Pustkowi mogło nadciągnąć ich o wiele
więcej. Banda Kastringa przeniknęła daleko w głąb Imperium, a przecież nie tylko ona
przekroczyła granicę. Może Wilk znowu walczył na pograniczu?
Nie miał żadnej szansy na odzyskanie kołczanu, który Wilk tak lekceważąco odrzucił na bok.
Łuk pękł wiele lat temu, wszystkie strzały zostały wystrzelone. Ostatnia trafiła w pierś
Czaszkolicego, a ten wyciągnął ją i złamał. Ale dopiero wtedy, przypomniał sobie Konrad,
gdy łysy nieczłowiek obejrzał herb.
Czaszkolicy stał w wejściu płonącego domu Kastringa, a pięć lat później Konrad napotkał
jednego z braci Kastringów. Kiedy zapytał go o herb ze strzałami i pięścią, Kastring odparł,
że jego zdaniem ma on coś wspólnego z elfami. Ale równie dobrze mógł kłamać.
Bez względu na to, czy pierwszym posiadaczem był elf, czy człowiek, tarcza nie powinna
dłużej pozostawać w łapach skavena. Należy się jemu, chociaż Konrad zdawał sobie sprawę,
że ma niewielkie szanse na jej odzyskanie. Zwłaszcza teraz, po ostatnich spotkaniach z
wielkimi gryzoniami. Zabił tylu szczuroludzi, że mógł uznać stare porachunki za wyrównane.
Czy Litzenreich mówił poważnie, twierdząc, że ma zamiar powstrzymać skavenów przed
zamienieniem cesarza na sobowtóra? Konrad zdecydowanie popierał ten zamiar, ale z całą
pewnością wystarczyłoby jedynie przekazać ostrzeżenie ochronie imperatora. Wyglądało na
to, że mag planował osobiście pokrzyżować plany swojego dawnego wroga, Gaxara.
Konrad wciąż nie był w pełni przekonany, że żałosna postać, którą widział w podziemnym
królestwie skavenów, była istotnie sobowtórem cesarza. Gaxar, stosując krew i ciało
Konrada w nekromantycznej recepturze, stworzył z czyichś zwłok jego replikę. Czy w
przypadku cesarza uzyskanie tych składników byłoby równie proste? Konrad mógł jedynie
wierzyć Litzenreichowi na słowo, że takie są właśnie plany Gaxara. A przecież czarodziej
tak sam nie zasługiwał na zaufanie jak Szary Prorok.
Historie, które opowiadał podróżnym w dyliżansie, były całkowitym kłamstwem, ale im
bardziej niewiarygodnie brzmiały, tym bardziej w nie wierzono. Konrad prawie się nie
odzywał w czasie jazdy, a udział Ustnara w najrozmaitszych rozmowach był jeszcze
mniejszy.
Kilka mil za Middenheimem Litzenreich stanął przed nadjeżdżającym dyliżansem i
zatrzymał pojazd. Woźnica, dwaj strażnicy i pięciu pasażerów w żaden sposób nie
skomentowali tego wydarzenia. Nawet ci dwaj, którzy musieli opuścić swoje miejsca
wewnątrz pojazdu i jechać na dachu dyliżansu, nie zgłaszali żadnych sprzeciwów.
Najwyraźniej czarownik usunął cały ten epizod z ich umysłów, podobnie jak był w stanie
przekonać wszystkich właścicieli zajazdów, że zapłacił za każdy nocleg.
Obserwując talent Litzenreicha, Konrad zastanawiał się, czy on też został
ubezwłasnowolniony przez maga. Czy Litzenreich go zahipnotyzował? Czy dlatego jechał do
Altdorfu? W takim razie, czego mag od niego chciał? Konrad postanowił, że gdy tylko dotrą
do stolicy, ucieknie od Litzenreicha. Nie było sensu robić tego w tej chwili, gdy byli już tak
blisko celu. A jeżeli nie zdoła się uwolnić, będzie to dowodem, że naprawdę jest pod
wpływem zaklęcia Litzenreicha. Zastanawiał się jednak, czy sam fakt, że jest w stanie
analizować ten problem oznacza, że jednak nie jest...
Wkrótce się przekona. Spędzali tę noc w zajeździe „Pod Siedmioma Szprychami”, który był
ostatnim przystankiem na drodze do stolicy. Teraz, gdy podróż prawie dobiegła końca,
woźnica i obaj strażnicy wyglądali na bardziej rozluźnionych. Dyliżans jechał z jednego
końca Wielkiego Księstwa Middenlandu na drugi, po regularnie patrolowanych drogach, ale
nawet centrum Imperium nie było wolne od drapieżników Chaosu.
Stolicą Imperium Sigmara był Reikdorf, który później przemianowano na Altdorf. W czasie
dwóch i pół tysiąca lat, które minęły od tej pory, ośrodek władz centralnych przenosił się
kilkakrotnie. Lokalizacja stolicy zależała od równowagi sił i politycznych powiązań
rozmaitych państw tworzących Imperium. Teraz jednak Altdorf po raz kolejny stał się jego
stolicą. Gdy dyliżans pokonał ostatni zakręt drogi i wyjechał z lasu Darkwald, miasto po raz
pierwszy pojawiło się przed oczami Konrada.
Miasto, otoczone potężnymi, białymi murami o wierzchołkach pokrytych czerwonymi
dachówkami, zostało wzniesione na wyspach, położonych w widłach rzek Reik i Talabek.
Reik był żeglowny aż do Marienburga i Morza Szponów, więc port altdorfski zapełniały
zarówno morskie jednostki, jak i rzeczne barki. Ale ich wysokie maszty ze zwiniętymi
żaglami wydawały się maleńkie w porównaniu z dwoma dominującymi nad miastem
budynkami, dwoma najwspanialszymi gmachami w całym znanym świecie — Pałacem
Cesarskim i katedrą Sigmara.
Gdy dyliżans minął północną bramę i wjechał do miasta, Konrad bez przerwy gapił się na
budynki i ludzi na ulicach. Z wyjątkiem widzianego przelotnie Middenheimu, największym
miastem, jakie znał do tej pory, był Praag, który jednak nawet nie umywał się do Altdorfu.
Największe miasto Imperium było miejscem pełnym niewysłowionych cudów.
Pojazd zatrzymał się i Konrad wyskoczył z niego jako pierwszy. Gdy stanął na ziemi, spojrzał
na bruk pod swoimi stopami. Zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście pod stolicą ludzi
rozciąga się inne miasto — położona głęboko pod ziemią kryjówka skavenów. A potem
zauważył, że centralny plac jest pusty. Albo niemal pusty — dyliżans został otoczony
pierścieniem żołnierzy. Większość stanowili halabardnicy, ubrani w czerwone czapki, długie
kurty koloru ochry, czerwone nogawice i brązowe buty. Trzymali broń poziomo, zwróconą
grotami w stronę dyliżansu — a także Konrada, Litzenreicha i Ustnara.
W obrębie murów miejskich nikt poza wojskowymi nie miał prawa nosić broni, której ostrze
przekraczałoby określoną długość, i dlatego Konrad zawinął swój miecz w płaszcz. Teraz
jednak schwycił za rękojeść i odrzucił osłaniający broń materiał. Nie miał już tarczy, którą
zostawił w czasie wychodzenia z labiryntu skavenów. Ustnar ściskał w dłoniach rękojeść
topora. Konrad zerknął na Litzenreicha, oczekując, że wykorzysta swą moc, by zmienić układ
sił na nieco bardziej korzystny. Czarodziej jednak tylko przyjrzał się szykowi żołnierzy,
zwracając szczególną uwagę na dwie postacie, które nie miały na sobie mundurów. Altdorf
dysponował swoimi własnymi magami. Litzenreich wzruszył ramionami. Ustnar zrozumiał
ten znak i opuścił broń.
Halabardnicy ruszyli do przodu, zacieśniając pierścień wokół dyliżansu. Konrad wiedział, że
sytuacja jest beznadziejna, chociaż nigdy dotąd świadomość tego faktu nie powstrzymywała
go od działania.
— To o nich nam chodzi — usłyszał głos. — Nie o ciebie.
Konrad odwrócił się i spojrzał na żołnierza, który się odezwał. Był to sierżant — mocno
zbudowany mężczyzna w spiżowym hełmie z pióropuszem koloru kobaltu, szkarłatnym
mundurze i wypolerowanym spiżowym półpancerzu. Na napierśniku miał wygrawerowany
rysunek komety o dwóch ogonach, jeden ze znaków Sigmara. Miecz wisiał mu u biodra.
Wśród tak wielu zbrojnych nie musiał wydobywać broni.
Konrad zastanawiał się chwilę, ilu altdorfskich żołnierzy zdołałby zabić, zanim by go
pokonali, ale jednak opuścił klingę.
* * *
Wiadomość z Middenheimu mogła dotrzeć do Altdorfu przed podróżnymi w różny sposób.
Władze Miasta Białego Wilka mogły wysłać kurierów do sąsiednich miast albo przekazać
informację o zbiegach, wykorzystując sieć imperialnych wież semaforowych. Sygnały
musiały zostać rozesłane do wszystkich miast i miasteczek, ponieważ trudno było
przewidzieć, w którym kierunku udał się Litzenreich. Czarodziej najprawdopodobniej został
rozpoznany w jednym z zajazdów, z którego dano znać do stolicy.
Ci, którzy ocaleli z ataku na kryjówkę skavenów, nie mogąc odnaleźć ciała Litzenreicha,
zorientowali się, że mag uciekł. Z Middenheimu wysłano więc polecenie, aby aresztować go
razem z towarzyszącymi mu krasnoludami, o których wiadomo było, że pomagały
czarodziejowi w doświadczeniach ze spaczeniem. Nie było nakazu zatrzymania Konrada,
ponieważ nikt w Middenheimie nie miał pojęcia o jego istnieniu. Przynajmniej nikt z
żyjących.
Litzenreicha i Ustnara zakuto w kajdany, załadowano na wóz i odwieziono. Sierżant i dwaj
żołnierze odprowadzili Konrada z Konigplatzu i powiedli dalej przez zatłoczone ulice. Kiedy
ponownie zawinął miecz, pozwolono mu go nieść. Nie był jeńcem, ale miał wrażenie, że nie
jest również wolnym człowiekiem. Konrad bardzo uważał, aby nie maszerować równo, noga
w nogę, ze swoją eskortą.
Zastanawiał się, dokąd go prowadzą, ale postanowił nie pytać. Na razie podziwiał znajdujące
się na wprost niego dwa największe budynki miasta. Nawet oglądane osobno, byłyby
imponujące. Razem zaś stanowiły coś absolutnie wspaniałego i choć miały całkowicie
odmienny kształt i konstrukcje, to mimo wszystko doskonale się uzupełniały.
Katedra Sigmara umieszczona była po lewej stronie. Jej gigantyczna, centralna kopuła lśniła
złoceniami w promieniach wczesnego, zimowego słońca. Tuż obok znajdował się Pałac
Cesarski, góra wzniesiona z granitowych bloków przywiezionych z Przełęczy Czarnego
Ognia, miejsca największego triumfu Sigmara. Wierzchołki obu budowli wznosiły się
dokładnie na tej samej wysokości, dzięki czemu żaden z nich nie dominował nad drugim.
Altdorf był miastem Sigmara i w całej stolicy widać było oznaki składanego mu hołdu.
Wieża pałacu zwieńczona była wielką repliką Ghalmaraza, wielkiego młota bojowego, który
należał do nieśmiertelnego bohatera. Potężną kopułę cerkwi ozdabiał wzór, składający się z
ośmioramiennych gwiazd, symboli ośmiu ludzkich plemion zjednoczonych przez Sigmara.
Gdy Konrada wprowadzono przez bramę w budynku, który stanowił część murów obronnych,
na dziedziniec, długi cień pałacu zasłonił wiszące nisko nad horyzontem słońce. W końcu
weszli do wartowni, gdzie kilku żołnierzy siedziało przy ogniu palącym się na kominku.
Rozmawiali i śmiali się, nie zwracając specjalnej uwagi na Konrada i jego eskortę. Dwaj
żołnierze towarzyszący sierżantowi zdjęli zbroje i przyłączyli się do towarzyszy.
— Siadaj — polecił sierżant, zajmując miejsce za grubo ciosanym stołem. Zdjął hełm i
położył go na blacie. Był siwowłosym weteranem, a szramy na jego twarzy były
prawdziwymi bliznami po ranach odniesio-nych w bitwach.
— Obejrzyjmy sobie dokładnie twój miecz.
Konrad usiadł naprzeciwko niego, położył broń na stole i odwinął ją. Sierżant przyjrzał się
dokładnie wilczej głowie wygrawerowanej na gardzie.
— Tamci dwaj — oznajmił — złamali cesarskie prawo. A ty, jak widzę, złamałeś prawo
middenheimskie. Wygląda na to, że ukradłeś miecz.
Było oczywiste, że rozpoznał broń middenheimskiego pułku, a cesarskie prawo, o którym
wspominał, musiało dotyczyć posługiwania się spaczeniem. Być może sierżant nie wiedział
dokładnie, na czym polega przestępstwo Litzenreicha. Może nawet nigdy nie słyszał o
spaczeniu. W końcu Konrad dopiero niedawno dowiedział się o jego istnieniu.
— Kupiłem go od krasnoluda — wyjaśnił — tego, którego aresztowaliście. Czy on i jego
towarzysz są niebezpiecznymi zbrodniarzami? Złamali cesarskie prawo? Miałem wrażenie, że
jest w nich coś podejrzanego. Z moim poprzednim mieczem uciekł zwierzołak. Zaklinował
mi się w jego czaszce.
Sierżant wolno pokiwał głową. Był wyraźnie rozbawiony.
— Powiadają, że posiadanie to dziewięć dziesiątych prawa. W związku z tym posiadanie
ukradzionej broni jest w dziewięciu dziesiątych równie złe jak jej kradzież.
— To middenheimski miecz. Powiedziałeś, że obejmuje go prawo Middenheimu. Jaki ma to
związek z Altdorfem?
— Lubimy sprawiać przyjemność naszym sojusznikom. Zwrócimy im miecz, ale pozostaje
pytanie, czy zwrócimy im również ciebie?
— Po co? Kupiłem go od krasnoluda, możecie go zapytać.
Konrad nie miał wątpliwości, że tego nie zrobią. Gdziekolwiek znajdował się Ustnar i
Litzenreich, na pewno będą im zadawać o wiele ważniejsze pytania. Altdorf słynął z
doskonałości swojego systemu prawnego. W czasie przesłuchań obaj więźniowie będą
torturowani mniej niż gdziekolwiek indziej w Imperium. Będą też mieli proces, zanim zostaną
straceni.
Nie oczekiwał, że sierżant uwierzy w jego opowieść o mieczu, ale najważniejsze, aby nie
podejrzewał, że jest jakiś związek między nim a Litzenreichem. W Altdorfie wiedziano
jedynie, że podróżowali tym samym dyliżansem.
— Świadectwo przestępcy nie ma żadnego znaczenia — odparł sierżant. — A jeżeli odeślę
miecz, będzie tyle wyjaśnień, tyle papierkowej roboty.
— W takim razie niech go pan nie odsyła.
— Nie, powinienem to zrobić. Jeżeli w Middenheimie znaleźliby miecz cesarskiej gwardii,
mam nadzieję, że również by go odesłali. Gdybym cię oddał razem z mieczem, sam byś
odpowiedział na ich pytania. Mam wrażenie, że byłby to najrozsądniejszy sposób. Co o tym
sądzisz?
Konrad nic nie powiedział. Gdyby odesłano go do Middenheimu, nawet pod zbrojną eskortą,
bez wątpienia zdołałby uciec jeszcze przed dotarciem do miasta. Ale nie miał ochoty na
opuszczenie Altdorfu, przy-najmniej na razie.
Sierżant przypatrywał mu się dziwnie i uśmiechał bez przerwy. Wyglądał, jakby nie
traktował tego przesłuchania zbyt poważnie, ale Konrad nie rozumiał żartu.
— Gdyby — dodał po chwili sierżant — miecz znalazł się w posiadaniu, powiedzmy,
cesarskiego gwardzisty, taki człowiek byłby absolutnie poza jakimkolwiek podejrzeniem.
Konrad wreszcie pojął, o co chodzi, ale w dalszym ciągu nie odzywał się słowem.
— Robota porządna, dobre godziny — sierżant z trzaskiem położył na stole złotą koronę —
godziwa płaca.
— Cesarska gwardia? — zapytał Konrad, spoglądając na nienaganny mundur żołnierza:
wypolerowany spiż, hełm z pióropuszem, guziki z masy perłowej, ozdobna plecionka,
skomplikowane odznaki.
— Nie wiem, czy mam ochotę być malowanym żołnierzykiem. Maszerować na defiladach,
stać w budce wartowniczej, wymachiwać sztandarem, a nie mieczem, zawsze być
wymuskany i wyglansowany, jak jakaś ozdóbka.
— Nie jesteśmy malowanymi żołnierzami, Konradzie! Jesteśmy najlepszymi wojownikami
w Imperium, jesteśmy lojalną strażą przyboczną cesarza!
Konrad popatrzył na niego, zastanawiając się, skąd sierżant zna jego imię.
— Byłem ubiegłej zimy w Praag — otrzymał nieoczekiwaną odpowiedź. — Pamiętasz mnie
chyba. Mam na imię Taungar.
Konrad kiwnął głową. Oczywiście, że pamiętał Praag. Jak mógłby zapomnieć oblężenie? Ale
nie musiał pamiętać altdorfskiego sierżanta, chociaż Taungar go poznał.
— Bez względu na to, dlaczego tu przybyłeś — rzekł Taungar — najlepiej zrobisz zaciągając
się do gwardii. To najlepsza szansa dla każdego wojownika. I mówię o prawdziwym
wojowniku — nie do defilowania i parad. Wiem, że jesteś człowiekiem, jakiego
potrzebujemy.
— Albo?
Taungar wzruszył ramionami i popatrzył na miecz ze znakiem wilka.
— Czy dostane inny miecz?
— Ustaliliśmy, że strażnicy najlepiej spełniają swoją role, gdy są uzbrojeni — Taungar
sięgnął za siebie i zdjął z kołka pas z przywieszonym mieczem w pochwie. Położył go na
stole, obok middenheimskiego miecza i złotej monety.
Konrad zacisnął w dłoni rękojeść z białej kości i wydobył klingę z naoliwionej pochwy. Na
gardzie widniał znak cesarskiej korony. Popatrzył na koronę na mieczu, na złotą koronę na
stole i lewą dłonią wziął pieniądz.
— Przyjąłeś cesarską zapłatę, Konradzie. Teraz musisz złożyć przysięgę wierności. Wstań.
Konrad podniósł się i powtórzył rotę, zaklinając się na Sigmara, że będzie posłusznie i
lojalnie służyć cesarzowi, a jeżeli trzeba będzie, odda życie w służbie Imperium.
— Witaj — rzekł Taungar, wyciągając rękę.
Konrad przełożył miecz do lewej dłoni i wyciągnął prawą. Obaj mężczyźni uścisnęli się za
przeguby.
Konradowi przychodziły do głowy najrozmaitsze pytania, ale ich nie zadał. Wkrótce sam
będzie w stanie dowiedzieć się wszystkiego, co go interesowało. Jeżeli zaś chodzi o
pozostałe kwestie, to nie zamierzał przebywać tu aż tak długo, aby poznać odpowiedzi.
* * *
Konradowi obcięto włosy, tak że nie wystawały już spod hełmu. Musiał się również ogolić
— po raz pierwszy od opuszczenia Kislevu — ponieważ tylko oficerom pozwalano na
noszenie bród. Następnie wydano mu mundur. Każdy żołnierz otrzymywał taki sam, bez
względu na to, czy był surowym rekrutem, czy starszym oficerem. Różniły się tylko kolorem
długiego pióropusza na hełmie. Im wyższa ranga, tym ciemniejszy odcień niebieskiego —
od akwamaryny po indygo.
Konrad nie musiał stać na posterunku. Taungar miał dosyć podwładnych do pełnienia służby
wartowniczej. Ale nawet żołnierze z posterunków honorowych musieli nauczyć się czegoś
więcej niż tylko musztry paradnej oraz stania nieruchomo jak posągi. Konrad został
zatrudniony jako instruktor szermierki. Nie oznaczało to wcale, że zdołał uniknąć swojej
porcji ubierania się w paradny mundur czy też czyszczenia pancerza, tak aby w
polerowanym spiżu mógł ujrzeć swoją pokrytą szramami twarz. Przypominał sobie wtedy
chwilę, kiedy po raz pierwszy zobaczył swe oblicze w lustrze Elyssy.
Prawie już przywykł do noszenia czystej odzieży, do stukotu obcasów na marmurowych
posadzkach pałacu. Świadomość, że jest się jednym z wielu, że wypełnia się te same zadania,
świadomość podporządkowania się ustalonemu rozkładowi zajęć, w którym wiadomo było,
kiedy nastąpi pora posiłku, odpoczynku czy snu — bardzo podnosiła na duchu. Nie trzeba
było myśleć, ponieważ wszystko było rozplanowane — należało wyłącznie wykonywać
polecenia.
Nawet jego zajęcia instruktorskie miały swój określony rozkład, chociaż Konrad usiłował je
urozmaicać, wprowadzając nieoczekiwane elementy. Był to jedyny okres, gdy pełniąc służbę
nie miał na sobie munduru, podobnie jak szkoleni przez niego żołnierze. Ćwiczeniom
fechtunku towarzyszyły kurz i pot, a mundury musiały pozostawać zawsze czyste.
Konrad szkolił nie tylko żołnierzy, ale i sam się doskonalił w sztuce walki. W czasie służby
na pograniczu zapoznał się z wieloma rodzajami broni, ale cesarska zbrojownia dostarczała
tak rozmaitego uzbrojenie, że można było nauczyć się nowych technik i sposobów walki.
Kilkakrotnie Konrad był wysyłany do pałacu, aby pełnić służbę, jako członek warty
honorowej, w czasie zwijania i rozwijania cesarskich sztandarów o zmierzchu i o świcie. Z
bastionów o wysokości siedemdziesięciu metrów widać było wyraźnie całe miasto — drogi,
porty, rzeki, kanał do Weissbruck, okoliczne lasy, sąsiednie wsie, odległe góry. Z wyżej
położonego punktu obserwacyjnego — na wieży — widok był jeszcze bardziej rozległy i
dlatego zawsze ustawiano tam wypatrywaczy.
Wnętrza budynku sprawiały równie wielkie wrażenie jak monumentalne mury oglądane z
zewnątrz. Sale były przestronne, drzwi ogromne, schody i korytarze szersze niż drogi, sufity
znajdowały się wyżej niż dachy zwykłych budynków. Sprawiało to wrażenie jakby pałac
został zbudowany dla gigantów.
Posągi wszystkich poprzednich cesarzy były trzy razy większe od człowieka. Olbrzymie
postacie stały wzdłuż pierwszego westybulu od schodów, przy głównym wejściu. Dalsze
komnaty były poświecone kolejnym władcom. Historia ich panowania została przedstawiona
na obrazach ilustrujących każde istotne wydarzenie i tworzących fryz biegnący naokoło
całego pokoju. Ponad obrazami znajdowały się bogato haftowane gobeliny ukazujące cesarza
w chwilach triumfu, podczas koronacji, jako wielkiego wojownika, polującego na
najstraszliwsze stwory, odnoszącego słynne zwycięstwa. Konrad dowiedział się jednak z
ksiąg Litzenreicha, że większość tych wspaniałych dzieł więcej zawdzięczała wybujałej
wyobraźni artystów niż faktom opisanym w kronikach historycznych.
Każdy westybul zawierał podobiznę któregoś z cesarzy — zwyciężającego hordy
zwierzołaki, staczającego pojedynki ze straszliwymi wrogami. Zawierał też najrozmaitsze
trofea ze wszystkich stron Imperium, a nawet z całego znanego — i nie znanego — świata:
złote ozdoby i drogocenne klejnoty, dziwaczne zwierzęta, niezwykłą broń, pamiątki z
czasów zapomnianych wojen i wypraw. Wiele z tych przedmiotów przez wieki uległo
zniszczeniu i nie dawało się już rozpoznać. Z niektórych pozostały zaledwie kupki pyłu, ale
w dalszym ciągu, ze względu na wiek, otaczano je czcią.
W centrum każdej komnaty na prostym, kamiennym cokole spoczywały oświetlone
naturalnym światłem, padającym z okrągłych witraży w suficie, pozostałości po cesarzach.
Były to trumny ze zwykłych metali i złota, z granitu i marmuru. Trafiały się nawet szklane
sarkofagi, w których widać było pozłacane szkielety. Wiele piedestałów stało pustych,
ponieważ były poświęcone cesarzom, którzy panowali, gdy stolica nie znajdowała się w
Altdorfie i zostali pochowani gdzie indziej. Ostatni cokół również był pusty, ponieważ nikt
nie znał miejsca spoczynku Sigmara. Zgodnie z legendą, gdy dni założyciela Imperium
dobiegały końca, odjechał ku włościom krasnoludów, aby oddać Ghalmaraza jego
poprzednim właścicielom. Żaden człowiek już więcej nie oglądał Młotodzierżcy.
Jedyna znana pamiątka z czasów panowania Sigmara była umieszczona na honorowym
miejscu — spoczywała na czarnej, pluszowej poduszce. Była to wykonana z kości słoniowej
rękojeść sztyletu, który władca miał przy sobie w czasie bitwy na Przełęczy Czarnego Ognia.
W ciągu tysiącleci głownia noża zmieniła się w rdzawy pył.
Przy każdej kolumnie, w dzień i w nocy, stali żołnierze z cesarskiej gwardii. Byli nie tylko
strażą osobistą cesarza, ale — dosłownie — strażnikami każdego cesarskiego ciała. Konrad
rzadko kiedy widywał w pałacu kogoś poza strażnikami. Budynek był tak wielki, że mogła się
w nim ukryć cała armia. Jedynie z rzadka dostrzegał ubranego w liberie sługę zajętego
jakimiś obowiązkami.
Jednym z powodów panującej w pałacu ciszy i pustki mogła być nieobecność cesarza.
Dopiero po tygodniu Konrad się o tym dowiedział. Cesarz, razem ze świtą i większością
straży, odbywał oficjalną wizytę w Talabheimie. Popłynął na imperialnym jachcie,
odbywając około trzystumilową podróż w górę rzeki Talabec.
Konrad zastanawiał się, czy Gaxar nie dowiedział się o tym i zamiast udać się do Altdorfu,
nie podążył podziemną drogą skavenów do położonego na północnym-wschodzie miasta-
państwa.
Dwanaście dni minęło od przybycia Konrada do stolicy. W tym czasie dokonał bardzo wiele.
Ale w kalendarzu prawniczym dwanaście dni jest bardzo krótkim okresem i wiedział, że
Litzenreich i Ustnar wciąż tkwią w celi pod miejskimi koszarami.
Zostali aresztowani za złamanie cesarskiego prawa, ale zatrzymania dokonała miejska milicja.
Armia Altdorfu i cesarska gwardia były odrębnymi jednostkami bardzo zazdrośnie
strzegącymi swoich prerogatyw. Stała armia Altdorfu zasadniczo była rekrutowana spośród
obywateli samej stolicy, chociaż mieszkańcy okolicznych miejscowości w Reiklandzie
również mieli prawo zaciągać się na służbę. Z kolei żołnierze gwardii cesarskiej pochodzili
ze wszystkich prowincji i państw -miast Imperium, nie wyłączając samego Altdorfu.
Ponieważ Litzenreich i Ustnar byli oskarżeni o złamanie cesarskiego prawa, zostali
zaaresztowani przez cesarskie wojsko. Dlatego właśnie Taungar i kilku jego ludzi znajdowali
się wśród żołnierzy oczekujących na przybycie dyliżansu. Uciekinierzy z Middenheimu
zostali jednak zabrani do aresztu przez miejską milicje.
Po ustaleniu miejsca, w którym trzymani byli więźniowie, nadeszła pora, aby ich stamtąd
wydostać. Był im to winien. Gdyby chodziło tylko o Litzenreicha, mógłby pozostawić go
swojemu losowi, ponieważ uważał, że zrobił dla czarodzieja wystarczająco dużo. Jednak
Ustnar i trzy inne krasnoludy uwolniły go z jaskini skavenów. Tamci trzej już nie żyli, ale
Konrad mógł obecnie spłacić swój dług temu, który ocalał.
Zapadał zmierzch, gdy Konrad zszedł ze służby i wyszedł przez główną bramę fortu.
Strażnicy przyglądali mu się spokojnie, sądząc, że ma przepustkę. Skierował się na północ
szerokim mostem, wzdłuż którego stały pomalowane posągi wojowników, bogów i
mitycznych stworów. Podążył w stronę koszar armii Altdorfu. Dni stawały się coraz krótsze,
w miarę jak zima dawała się coraz bardziej we znaki, i był zadowolony z ciepła, które
dostarczał mu długi płaszcz.
Zniknął w ciemnym i wąskim zaułku. Tam zdjął z głowy spiżowy hełm. Kilka sekund później
wyszedł z powrotem, a na jego hełmie widniał purpurowy pióropusz. Konrad stał się oficerem
gwardii cesarskiej.
Rozdział piętnasty
Pierwszy strażnik spojrzał leniwie, gdy Konrad wchodząc na dziedziniec minął go bez słowa
i skierował się prosto do wartowni, która, jak wiedział, znajdowała się na wprost.
— Chce się widzieć z dowódcą straży — oznajmił żołnierzowi stojącemu przy wejściu.
— Oficer! — wrzasnął wartownik. — Obcy przy bramie!
Kilka sekund później w drzwiach pojawił się oficer zapinający pas z mieczem. Spojrzał na
Konrada i natychmiast wyprostował się, strzelił obcasami i zasalutował energicznie. Konrad
oddał honory, ale bardziej niedbałym gestem. Gwardia cesarska zawsze uważała się za coś
lepszego od armii Altdorfu, ale chociaż Konrad był w obecnej chwili równy stopniem z
dowódcą warty, nie dysponował tu żadną władzą.
— Cóż mogę dla pana zrobić? — spytał oficer. — Czyżby gwardii cesarskiej skończyła się
pasta do butów?
— Mam tu nakaz — oznajmił Konrad, wydobywając pergamin zza pazuchy kurtki. — Na
jego podstawie mam zostać dopuszczony do jednego z waszych więźniów. Krasnoluda,
którego trzymacie tu w areszcie.
Rozwinął zapieczętowany pergamin sprawiający wrażenie bardzo oficjalnego. Miał nadzieję,
że oficer nie potrafi czytać, ponieważ był to kwatermistrzowski inwentarz zbrojowni
cesarskiego garnizonu.
— Macie takiego więźnia? — zapytał.
Oficer udawał przez chwilę, że studiuje dokument, a potem skinął głową.
— Tak, ale o co chodzi?
— O zupełnie inną sprawę, nie tę, z powodu której został aresztowany. Przypuszcza się, że
ukradł miecz w jednym z middenheimskich pułków.
— Słyszałem o tym mieczu.
Oficer przyglądał się Konradowi, który doskonale zdawał sobie sprawę, że bez brody i w
gwardyjskim mundurze musi wyglądać zupełnie inaczej niż w chwili aresztowania
Litzenreicha. Brody pozwalano nosić jedynie cesarskim oficerom, ale nie było to
obowiązkowe. Wiadomość o ukradzionym mieczu musiała dotrzeć z gwardii do armii. Oba
rodzaje wojsk rywalizowały ze sobą, ale poszczególni żołnierze niejednokrotnie się
przyjaźnili.
— Musimy dopilnować, aby miecz został zwrócony.
— Oczywiście — przytaknął oficer.
— Mam obowiązek przesłuchać więźnia, aby się dowiedzieć, w jaki sposób broń znalazła się
w jego posiadaniu.
— Można to załatwić.
— Doskonale. Pozostawiam panu sporządzenie pełnego zapisu przesłuchania wraz z kopiami
dla mnie i władz w Middenheimie. Musi pan również zadbać o wszystkie inne szczegóły,
skompletowanie dokumentów i przekazanie miecza do Middenheimu, oczywiście za
pokwitowaniem. Czy wszystko jasne?
— Ess...
— Wie pan, jak się sprawy mają. Im coś wydaje się prostsze, tym bardziej okazuje się
skomplikowane.
Oficer spojrzał w górę, jakby szukając natchnienia w niebie.
— Ile to potrwa? — zapytał.
— Niedługo — stwierdził Konrad, uderzając obciągniętą w rękawicę prawą pięścią w lewą
dłoń.
Oficer uśmiechnął się.
— Będę musiał panu towarzyszyć. To mój obowiązek.
— Oczywiście.
— I nie chciałbym, żeby miał jakieś ślady po tej wizycie.
Poprowadził Konrada do budynku z cegły, wziął wielki pęk kluczy i zawołał jeszcze jednego
strażnika, aby im towarzyszył.
Żołnierz niósł latarnię w jednej ręce, a klucze w drugiej. Prowadził ich przez kolejne wąskie
korytarze, których ceglane ściany po jakimś czasie ustąpiły kamiennym. Przeszli przez kilka
ciężkich, solidnych drzwi, które za nimi zamykano. Przy każdych stał strażnik.
Układ drzwi przypominał Konradowi kryjówkę Litzenreicha. Znowu był głęboko pod
powierzchnią ziemi. Ale tym razem tunele były szerokie i wysokie, a wykute w skale schody
zostały wydeptane przez niezliczone pokolenia strażników. Także cel wędrówki nie
znajdował się w odległości wielu mil, ale tuż za zakrętem.
Wiedział, że nie zdoła przedostać się z powrotem przez te drzwi i straże, ale nie miał zamiaru
wracać tą samą drogą. Żołnierz otwierał zamki po kolei, a oficer szedł za Konradem. Mijali
wiele przejść — zamykających tunele i prowadzących do zakratowanych cel. Wszystko
wskazywało na to, że najważniejsi więźniowie trzymani byli na najniższym poziomie — na
co Konrad bardzo liczył.
Żołnierz przekręcił klucz w zamku kolejnych drzwi, otworzył je — i wypadł przez nie
wartownik, który stał z drugiej strony. Konrad dobył miecza, usłyszał, że oficer robi to samo.
Strażnik ukląkł przy zwłokach i Konrad również się nad nimi pochylił. Na ciele nie było
żadnego śladu po broni. Zwłoki były jeszcze ciepłe, śmierć nastąpiła nie tak dawno temu.
— Czy oni są tutaj? — zapytał Konrad.
— Te dwoje drzwi na końcu.
Konrad zagłębił się w mrok, za nim podążył oficer. Dalszą część tunelu zamykały kolejne
ciężkie odrzwia, przed nimi jednak, po obu stronach korytarza, widniały jeszcze inne.
Wszystkie były zamknięte i zaryglowane. Zerknął przez zakratowane okienko pierwszych
drzwi i odezwał się tak cicho, aby oficer nie mógł rozróżnić słów.
— Litzenreich? — szepnął. — Ustnar?
Z żadnej celi nie padła odpowiedź.
— Klucze! — zawołał oficer. — Otworzyć drzwi! — żołnierz spełnił polecenie. — Do
środka!
Strażnik wydobył miecz i trzymając latarnię przed sobą wszedł do pierwszej celi. Za nim
podążyli Konrad i oficer. Pomieszczenie było puste. Cela naprzeciwko również.
— Nie mogli wydostać się tamtędy — powiedział Konrad, wskazując w stronę trupa. —
Musieli uciec tędy — klingą miecza wskazał drzwi zamykające korytarz.
— W jaki sposób wyszli z cel? — zapytał przyciszonym głosem oficer. — Jak zabili tego
żołnierza?
— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Ale niech pan każe otworzyć tamte drzwi, zanim
będą mieli dość czasu, żeby uciec.
— Nie możemy iść tamtędy.
— Dlaczego?
— Drzwi są zamknięte. Nie mamy klucza. Od kiedy tu służę, nigdy ich nie otwierano.
Jak dotąd, podziemne wiezienie było dokładnie takie, jak Konrad się spodziewał. Dowiedział
się o wszystkim od jednego z cesarskich gwardzistów, który poznał plan lochów od
nadzorcy. Konrad miał zamiar dotrzeć aż tutaj, pozbyć się eskorty, wydobyć Ustnara i
Litzenreicha z cel, a potem polecić czarodziejowi otworzyć ostatnie drzwi. Wyglądało jednak
na to, że Litzenreich sam się uwolnił przy pomocy magii. Usunął zaklęcie, które czarownicy
z Altdorfu rzucili, aby uczynić cele odporne na magię zamkniętych w nich więźniów.
Konrad pchnął ciężkie drzwi, które, według oficera, nigdy nie były otwierane. Uchyliły się,
zgrzytając zardzewiałymi zawiasami. Były o wiele grubsze od innych, a ich stare drewno
połączone było solidnymi pasami metalu. Popatrzył na oficera, który skinął głową i wziął
latarnię od strażnika.
— Idziemy dalej — oznajmił oficer. — Sprowadź tylu ludzi, ilu zdołasz i tak szybko, jak
możesz. Przekaż polecenie, aby zablokowano wszystkie wyjścia ze ścieków.
Żołnierz odwrócił się i pobiegł z powrotem. Jego klucze pobrzękiwały, gdy znikał w
ciemności. Konrad popatrzył przed siebie. Tunel biegł dalej, widoczny do miejsca, gdzie
sięgało migoczące światło latami. Był węższy i bardziej stromy od poprzednich korytarzy.
— Gdzieś tam jest podziemna rzeka — wyjaśnił oficer z Altdorfu. — Spływają do niej
rynsztoki i ścieki. Potem wpada do Reiku, ale już poza murami miasta.
Konrad wiedział o tym — zaplanował, że podziemny ściek będzie ich drogą ucieczki. Czy
czarownik i krasnolud skierowali się w tę stronę? Musieli tak zrobić, nie mieli przecież innej
drogi.
Oficer wszedł do tunelu, a za nim ruszył Konrad. Było wilgotno, zimno i odnosiło się
wrażenie, że panujący tu mrok pochłania światło lampy. Poruszali się ostrożnie, a w
otaczającej ich ciszy każdy krok rozlegał się echem. Po jakimś czasie Konrad zauważył, że
już nie schodzą w dół. Tunel zaczął biec poziomo. Na twarzy poczuł powiew powietrza.
Gdzieś przed nimi musiało się znajdować wyjście na zewnątrz.
Poczuł nie tylko przewiew, ale dostrzegł również odległy błysk światła i usłyszał jakiś
dźwięk...
Konrad spodziewał się usłyszeć szum wody pędzącej po skałach ukrytej pod miastem rzeki.
Ale ten odgłos nie był żadnym naturalnym dźwiękiem. Konrad zadrżał, ale nie z zimna.
Oficer zatrzymał się i zerknął do tyłu.
— Co to takiego? — wyszeptał.
Konrad wzruszył ramionami. Zdjął rękawice i zatknął je za pas.
— To mi się nie podoba — dodał oficer. — Może powinniśmy poczekać na posiłki?
Konrad nic nie odpowiedział, a gdy usiłował przecisnąć się obok oficera, ten znowu ruszył
przodem. W miarę, jak posuwali się dalej, światło stawało się coraz jaskrawsze, a hałasy
głośniejsze. Był to jakiś zwierzęcy dźwięk, przypominający płacz wielu setek dzieci łkających
i krzyczących z głodu.
Ale Konrad wiedział, że te odgłosy nie były wydawane przez ludzi. Czuł suchość w ustach,
jego ciało zlane było potem, a rękojeść miecza tkwiła w mokrej dłoni.
Oficer zatrzymał się nagle i Konrad nieomal na niego wpadł. Dowódca patrzył wprost przed
siebie, na jaskinię, która się przed nimi ukazała. Konrad również stanął, spoglądając na
niezwykły obraz roztaczający się przed ich oczami. Krypta obwieszona była iskrzącymi się
fosforescencją stalaktytami, których widmowy blask oświetlał całą ohydną scenę.
— Konrad! — wysyczał znajomy głos. — Czekaliśmy na ciebie.
Litzenreich i Ustnar leżeli na ziemi. Byli nadzy i ukrzyżowani. Ich dłonie i kostki nóg
przybite były gwoździami do skały.
Ale nie były to ich jedyne rany. Po umęczonych ciałach jeńców spływały czerwone
strumyczki sączące się z niezliczonych skaleczeń. Zakneblowano ich, aby nie mogli
krzyczeć.
Konrad zorientował się, że pozostawiono między nimi wolne miejsce — dla niego. Obok
leżały na kamieniu gotowe do użycia, potężne gwoździe.
Wokół leżących postaci kłębiło się mnóstwo nagich, humanoidalnych istot — małych,
bezpłciowych i bezwłosych. Niemal przypominały dzieci, których płacz — jak wydawało się
Konradowi — słyszał. Ale pod żadnym innym względem nie były do dzieci podobne.
Wokoło znajdowały się dziesiątki karłów o wielkich, zniekształconych głowach, ogromnych,
różowych oczach i ciałach białych jak u robaków. Byli jakąś odmianą troglodyckich
zwierzoludzi o długich jeżykach, ostrych kłach, napęczniałych cielskach i krótkich ogonach.
Ich skóra pokryta była łuskami, a na końcu każdej kończyny znajdowały się trzy szpony.
Przepychali się i tłoczyli, gorączkowo pragnąc napić się krwi z ran czarownika i kransoluda.
To właśnie te monstra wydawały owe okropne zawodzenia, wycia pełne pożądania żywego
ciała.
Krwawiące rany ofiar wydawały się być śladami ukąszeń troglodytów. Stwory zaczęły już
kanibalską ucztę.
Był tu też Srebrne Oko. Stał blisko Gaxara, trzymając przed sobą tarczę z tajemniczym
złotym herbem. Wysunął język, a Konrad przypomniał sobie pocałunek skavena, gdy gryzoń
zlizywał jego krew.
Znajdowały się tu również jakieś inne stwory, ale Konrad nie widział ich dokładnie. Stały na
wysokiej, skalnej półce z drugiej strony jaskini, jak widzowie czekający na przedstawienie.
Konrad dostrzegł to wszystko w niecałą sekundę — tę samą sekundę, w której przerzucił
miecz do lewej dłoni, a prawą sięgnął do kabury ukrytej pod płaszczem. Wydobył nową broń,
wycelował i wystrzelił.
Była to jednoręczna kusza o precyzyjnie wykonanym mechanizmie, składającym się z
mosiężnych kółek i stalowych trybów. Piętnastocentymetrowy bełt tkwił już na miejscu,
cięciwa z drutu była naciągnięta. Konrad ćwiczył z tą bronią przez ostatni tydzień.
Gaxar mógł być Szarym Prorokiem, ale nie miał wystarczająco szybkiego refleksu, aby się
uratować. Pocisk trafił go w prawe oko, odrzucając do tyłu. Próbował wyszarpnąć bełt prawą
ręką — ale przecież nie miał prawej dłoni. Bez najmniejszego dźwięku przewrócił się i
zastygł w bezruchu.
Rozległ się straszliwy wrzask, ryk do tego stopnia mrożący krew w żyłach, że Konrad na
chwilę zamarł. Krzyczał Srebrne Oko, zrozpaczony po śmierci swego pana. Szczuroczłek
rzucił się w stronę Konrada, ale oficer z Altdorfu zastąpił mu drogę. Ich miecze zaczęły o
siebie uderzać. Konrad odrzucił kuszę i skoczył do przodu, tnąc mieczem pierwszego z
atakujących, karłowatych drapieżników. Odcięta głowa stwora wrzeszczała, lecąc przez
kryptę.
Konrad zabijał blade obrzydlistwa rojące się w jaskini. Skakały na niego ze skał, usiłując
wbić mu pazury w twarz. Inne chwytały go za nogi, szarpiąc ciało i próbując przewrócić
swoją masą. Odrzucał je kopniakami, odrywał od siebie, ciął i uderzał sztychem, rozdeptywał.
Dźwięki, przy akompaniamencie których umierały, były jeszcze gorsze od odgłosów ich
uczty.
Dotarł do Litzenreicha i pochylił się, wyrywając mu knebel z ust. W czasie, gdy był tym
zajęty, kilku skarłowaciałych mutantów skoczyło na niego i omal nie stracił równowagi. Przy
tej ilości wrogów, gdyby znalazł się na ziemi, nie miałby najmniejszej szansy.
— Magia! — wrzasnął — Czar!
— Uwolnij mi rękę — poprosił słabym głosem czarownik.
Konrad odrzucił sprawiający mu ból ciężar. Jego miecz zawirował. Kilka zniekształconych
głów odpadło, rozbryzgując naokoło krew. Znowu pochylił się, na próżno usiłując wyciągnąć
palcami gwóźdź z prawej dłoni maga.
— Ręka, pociągnij rękę.
Konrad spełnił polecenie, i choć na ćwieku pozostały fragmenty kości oraz skrwawionego
ciała, dłoń maga odzyskała swobodę ruchów. Czarownik krzyknął, podniósł gwałtownie
prawą rękę, a jego wrzask obniżył tonację, przemieniając się w zaklęcie. Z zakrwawionego
wskazującego palca strzeliła błyskawica.
Inkantacji odpowiedział szaleńczy wrzask, gdy pierwszy z dręczycieli przemienił się w
ognistą kulę. Potem zaczął płonąć następny, potem jeszcze jeden, aż całą jaskinię wypełnił
odór spalonego mięsa.
Konrad przeszedł teraz do Ustnara, zabijając po drodze następnych przygarbionych
troglodytów. Wsunął klingę pod główkę ćwieka, tkwiącego w przegubie krasnoluda, oparł
sztych o ziemię i podważył gwóźdź. Ustnar wyciągnął uwolnioną rękę, schwycił jednego z
napastników za gardło i zgniótł mu grdykę. Tymczasem Konrad wyrywał gwóźdź z jego
drugiej dłoni.
Obrzydliwych stworów było coraz mniej, ale mimo wszystko atakowały z taką samą
szaleńczą wściekłością. W czasie, gdy Konrad oswobadzał drugą nogę Ustnara, Litzenreich
samodzielnie zdołał się uwolnić i wstać. Miecz Konrada pękł na pół, w momencie, gdy ostami
ćwiek wyłaził ze skały.
Rozejrzał się wokoło. Oficer z Altdoru leżał, wygląd jego skulonego ciała świadczył, że nie
żyje. Nie było widać Srebrnego Oka ani Gaxara. Skaven musiał uciec, zabierając ciało pana
Postacie na skalnej półce również zniknęły. Wszyscy pigmejscy mutanci albo już nie żyli,
albo stawali się ofiarami ognistej zemsty Litzenreicha i teraz umierali w płomieniach,
wypełniając powietrze odorem spalonych ciał. Konrad, Litzenreich i Ustnar stali, spoglądając
na siebie. Krew ciekła z ich ran. Byli sami wśród śmierci i zniszczenia. Jedynymi dźwiękami
były ich ciężkie oddechy i dziecięce kwilenie śmiertelnie rannych bestii.
Aż nagle rozległ się jeszcze inny odgłos. Dobiegał z głębi jednego z tuneli prowadzących do
krypty. Konrad rozpoznał go bez trudu — były to bojowe okrzyki wojowników Chaosu. Te
zwierzołaki nie są karłowate ani bezbronne, a przybędą w takiej liczbie, że nie da się ich
policzyć.
— Rzeka! — rozkazał Konrad. — To nasza jedyna szansa wydostania się stąd!
Podbiegli do brzegu. Rzeka wydawała się niczym nie różnić od innych, a jej pokryta pianą
woda pędziła korytem wyżłobionym w skale i znikała w niskim otworze na skraju krypty.
— Nienawidzę wody! — oznajmił Ustnar. A potem do niej wskoczył.
Zniknął pod powierzchnią i pojawił się po kilku sekundach w połowie drogi do ściany krypty.
Litzenreich zdawał się wahać, Konrad szturchnął go więc ramieniem. Czarownik wpadł do
wody, a potem jego podskakująca na falach głowa zniknęła w głębi tunelu.
Konrad odrzucił hełm, zerwał płaszcz i ściągnął półpancerz, zrzucił kopniakiem jeden but, ale
na pozbycie się drugiego nie starczyło już czasu. Dostrzegł w jednym z korytarzy błysk
czerwonych oczu, potem pojawiła się następna para, a za nią kolejna. Nadeszła pora.
Wskoczył do rzeki i nie wynurzał się, pozwalając, aby nurt niósł go ku tunelowi.
Na chwilę przed zniknięciem w otworze Konrad uniósł głowę nad powierzchnię i rozejrzał
się. Na skalnej półce w dalszym ciągu znajdowały się dwie postacie. Teraz mógł je dokładnie
zobaczyć.
Jedną z nich był Czaszkolicy.
Tym razem nie mógł się mylić. Mimo upływu pięciu lat pamiętał go, jakby to było wczoraj.
To samo chude ciało, ta sama łysa głowa, która zdawała się nie mieć ciała na kościach.
U jego boku stał ktoś, kogo Konrad również nie widział pięć lat, ktoś, kogo także nigdy nie
mógłby zapomnieć, chociaż z zupełnie innego powodu. Była obecnie starsza, ale poznał ją
natychmiast.
Na krótką chwilę ich oczy się spotkały. Jego — zielone i złote, jej — czarne jak węgiel.
Elyssa...