David Ferring Cykl Konrad (2) Zrodzony z cienia


David Ferring Zrodzony z cienia

Tom II trylogii Konrad

Rozdział pierwszy

Sigmar stał, niczym samotna skała, pośród zielonego morza goblinich łbów. Wywijał ogromnym bojowym młotem. Każdy cios rozgniatał na krwawą miazgę kolejną głowę. Ale gobliny wciąż nadchodziły — tylko po to, by paść ofiarą świętego oręża krasnoludów.

Krasnoludy nazwały ten legendarny młot Ghalmarazem — Rozbijaczem Czaszek. Tamtego dnia w pełni dowiódł prawdziwości swego imienia. Raz za ra­zem opadał w dół — przy każdym uderzeniu ginął kolejny z obrzydliwych wro­gów.

Przeznaczenie chciało, aby dzień ten okazał się punktem zwrotnym historii, dniem, w którym Sigmar, wódz Unberogenów, przywódca ośmiu zjednoczonych ludzkich plemion, stanie się znany jako Młot na Gobliny — Sigmar Młoto­dzierżca. W dniu tym położono podwaliny pod mury Imperium. Był to też dzień, w którym gobliny, orki i wszyscy ich bezbożni sojusznicy zostali wypędzeni ze znanego świata.

Gobliny były odwiecznymi wrogami krasnoludów. Rasy te długo i zaciekle walczyły o panowanie nad ziemiami położonymi między Morzem Szponów a Gó­rami Krańca Świata. Wydawało się, że gobliny, dzięki liczebnej przewadze, za­triumfują. Po wiekach walk krasnoludy zostały zepchnięte do swojej górskiej oj­czyzny. Wycofywały się przez Przełęcz Czarnego Ognia — odwrót miało osła­niać kilkuset walecznych ochotników. Wydawało się, że ta decyzja jest ostatnią nadzieją narodu krasnoludów, choć tylna straż żadnej nadziei na ocalenie mieć nie mogła. Przeznaczeniem ariergardy było umrzeć, składając życie w ofierze dla ratowania reszty ludu.

Ale armie goblinów nie zmiażdżyły stawiających im czoło bohaterów — za­miast tego same zostały unicestwione. Zablokowane pomiędzy krasnoludami a ich nowymi sprzymierzeńcami — młodą rasą znaną jako ludzie — zielone po­twory zostały zmasakrowane, ich poskręcane ciała zasiały całą przełęcz cuchną­cym dywanem ciał, ich cuchnąca krew na zawsze splamiła okoliczne skały.

To właśnie Sigmar poprowadził swoje oddziały do zwycięskiej walki prze­ciwko wspólnemu wrogowi. Gdy nacierał przez zwarte szeregi goblinów, jego potężny młot zbierał krwawe żniwo...

* * *

Ostrze broni zataczało szerokie łuki. Po każdym ciosie padała następna ofiara, wijąc się w męczarniach. Mózgi wypływały ze zdruzgotanych, zielonych czaszek...

Czuł się niezwyciężony. Nowa siła wypełniała jego ciało, duch nasycał się jakąś ogromną mocą, która wydawała się zawsze w nim tkwić, choć objawiła się dopiero teraz.

Gobliny wrzeszczały z bólu i usiłowały umknąć przed razami bezlitosnego topora. Bały się nie tylko ostrza. Próbowały również uciec przed gwałtowną ulewą światła, które nagle rozjaśniło ich podziemne leże — zasłaniały oczy przed błyskiem gromu, wypełniającego ich mroczne królestwo.

Konrad rozchylił wargi, wyszczerzając zęby w dzikim grymasie. Czuł prze­pływającą przez ciało żądze krwi, taką samą, jaka rozpalała jego prymitywnych pradziadów. Czuł także, że nie jest sam. Niezliczone pokolenia przodków przyna­glały, zmuszały do walki — stał się już tylko widzem czynionej przez siebie ma­sakry. Miał wrażenie, jakby jego własne ramiona należały do kogo innego, a topo­rem kierowała obca siła.

To była jego noc, a zabijanie piekielnych goblinów — jego misja. Zadawał ciosy odruchowo. Całe ciało stało się maszyną zniszczenia, wyzutą z jakichkol­wiek myśli. Potrzebował jedynie wyczucia i szybkich reakcji.

Zwłoki niezliczonych wrogów leżały porozrzucane na podłodze starożytnej świątyni krasnoludów, a ich krew płynęła obfitą strugą. Jak w rzeźni.

I nagle okazało się, że zabrakło przeciwników. Leżeli zmasakrowani — martwi lub umierający. Wszyscy, którym udało się przeżyć, wymknęli się w mrok. Konrad wreszcie przestał zabijać. Pozwolił rannym cierpieć, dał śmierci możliwość ogarnięcia ich dusz. Niech umierają powoli, czując ból.

Dysząc ciężko, oparł się na toporzysku i spojrzał na uczynioną przez siebie jatkę. Grymas morderczej furii przemienił się w pełen zadowolenia uśmiech. Otarł lepką posokę, pokrywającą twarz. Nie była to jego krew, a martwi nie będą jej już potrzebowali.

Powoli wychodził z morderczego transu. Spojrzał na źródło światła, które, rozjaśniając w pewnym momencie jaskinie, ocaliło mu życie. Stało się to akurat wtedy, gdy pośród sprzyjających goblinom ciemności podziemnego świata począł tracić siły.

Zdawał sobie sprawę, że owa przemiana nocy w dzień musiała być dziełem Anvili. Kurz w dalszym ciągu unosił się z kamieni, które spadły ze sklepienia, po raz pierwszy od tysiącleci wpuszczając światło do świątyni.

Konrad ruszył w stronę cierpiącego Wilka.

Konrad, Wilk i Anvila przybyli w te góry w poszukiwaniu zaginionej świątyni krasnoludów, gdzie miała spoczywać ukryta fortuna w złocie i kosztow­nościach. Zamiast tego znaleźli twierdzę goblinów — czy raczej to gobliny ich znalazły.

Rozdzielili się na czas poszukiwań. Wilk został schwytany i właśnie miano go złożyć w ofierze, gdy pojawił się Konrad. Teraz Wilk wisiał, powieszony za przeguby, nagi, pokryty krwią — własną, ludzką — czerwoną, a nie zieloną.

Konrad, idąc w kierunku towarzysza, uświadomił sobie nagle, że Wilk wy­gląda jakoś inaczej. Jego ciało było jakby zniekształcone, a kończyny — zdefor­mowane. Być może dlatego, że wciąż zwijał się z bólu, ale jego wytatuowana twarz również wyglądała niezwykle, zupełnie jakby miał wykręconą szczękę. I chociaż skórę pokrywała mu skorupa krwi, przebijał spod niej gęsty, zbity za­rost. Wilk przypominał pierwotne zwierzę. Konrad czuł, że sam też staje się po­dobną istotą...

Wilk spoglądał dziwnie, jakby nie poznawał Konrada i w dalszym ciągu oba­wiał się, że będzie torturowany, a w końcu złożony w ofierze.

— Czy nie słyszałeś, co ci rozkazałem? — zdołał zapytać słabym głosem. — Miałeś zabić mnie, a nie jego — splunął w stronę ciała czarownika-kapłana goblinów. Zabarwiona krwią ślina wylądowała na pokrytej rytualnymi szramami zielonej twarzy.

Wilk wydał ten rozkaz, gdy Konrad wszedł do ukrytej jaskini, i gdy zoba­czyli się z oddali w świetle płonącej pochodni. Konrad wykorzystał jedyną pozo­stała mu strzałę, aby zastrzelić szamana goblinów, torturującego bezbronną ludzką ofiarę.

— Nie można mieć zaufania do łuku, to chłopska broń — odpowiedział Konrad, powtarzając opinię wyrażoną przez Wilka w dniu ich pierwszego spotka­nia.

Oparł pokryty krwią młot o ścianę i sięgnął po nóż. A potem zatrzymał się, patrząc na broń, którą gromił wrogów. Przecież używał topora, a nie młota. Dla­czego więc pomyślał, że odstawia młot?

W głowie wciąż dudniły mu odgłosy walki i koszmarne wrzaski nie­przyjaciół. Słyszał też łoskot eksplozji i dudnienie spadających skał. Przesunął dłonią po twarzy, ścierając zalewający oczy strumyk krwi. To była jego własna krew. Raniono go kilkakrotnie i krwawił obficie z ran, ale właściwie tego nie za­uważał. Takie obrażenia zdawały mu się niczym.

Za pomocą krisa przeciął liny, którymi przywiązano Wilka do ściany świątyni. Gdy pękło ostatnie włókno sznura, ostrze noża rozsypało się na ka­wałki. Tę broń o falistej klindze Konrad posiadał przez połowę życia — wielo­krotnie ocaliła go od śmierci. Spojrzał na kościaną rękojeść, a potem upuścił ją na ziemię.

— Sądziłem, że masz zamiar poderżnąć sobie gardło, zanim cię wezmą do niewoli — powiedział. Wilk kiedyś przysiągł, że nie da się wziąć żywcem.

Gdy ściągał przyjaciela na ziemię, Wilk skrzywił się, odsłaniając szpiczaste zęby.

— Postanowiłem raczej poderżnąć parę ich gardeł — wychrypiał.

Chwilę później usłyszeli zbliżający się odgłos ciężkich kroków. Spojrzeli na drugi koniec jaskini — w stronę ciemnych tuneli, do których umknęły ocalałe stwory.

Konrad jedną ręką podtrzymywał Wilka, a drugą sięgnął po zakrwawiony to­pór. Stali z Anvilą ramię przy ramieniu, czekając aż wrogowie wyłonią się z czar­nych korytarzy.

Stąpanie zbliżało się, stawało coraz groźniejsze, dudniąc echem w zło­wieszczej ciszy. Musiała się tam znajdować cała armia goblinów — tym razem wędrowcy nie mieli żadnych szans.

— Gdzie są te wszystkie skarby? — spytała Anvila.

Kobieta-krasnolud stała w wyjściu z jednego z tuneli i rozglądała się po na­gich ścianach wysoko sklepionej świątyni, nie zwracając uwagi na martwe i umierające gobliny.

Wreszcie zapadła cisza. Ustały jęki umierających. Wszystkie zielone bestie nie żyły — albo były zbyt słabe, by prosić o pomoc. Zresztą wkrótce również i te dogorywające staną się martwe.

Konrad spojrzał na leżącego, nieprzytomnego Wilka. Jego rany w końcu się zagoją i o tej przygodzie będą przypominać jedynie nowe szramy.

Zmiany, które Konrad zaobserwował w Wilku, musiały wynikać z dozna­nych cierpień. Albo też zmysły samego Konrada uległy zaburzeniu pod wpływem bitewnego szału. Jak inaczej bowiem można wytłumaczyć złudzenie, że walczył młotem, a nie toporem?

Obserwował mroczne tunele, obawiając się, że hordy obrzydliwych gobli­nów lada chwila powrócą. Światło trzymało je na dystans, ale jak prędko prze­zwyciężą strach, jak prędko uświadomią sobie ilu naprawdę jest wrogów?

Gdy Konrad zagłębił się w podziemny labirynt, poszukując Wilka i tych, któ­rzy go pojmali, Anvila pozostała na powierzchni. Przy pomocy swych technicz­nych umiejętności sprowadziła w mroki podziemi światło dnia. Jasność.

— Krasnoludy oświetlały swoje świątynie układem soczewek, przenoszą­cych z powierzchni ziemi światło słoneczne — wyjaśniła Anvila — Na górze zna­lazłam soczewkę, ale była zasypana tonami skał. Wysadziłam je prochem.

— Mówiłem ci, że ona jest sprytna — mruknął Wilk, który na chwilę odzy­skał świadomość, po czym stracił przytomność.

Konrad zazdrościł mu stanu nieświadomości — sam marzył o śnie. Ale nie wolno mu odpoczywać, póki nie wydostaną się ze świątyni. Obserwował, jak Anvila bada otoczenie. Nie mogła przecież poszukiwać skarbu, na który liczył Wilk. Jeżeli w ogóle kiedyś były tu jakieś pozostawione przez krasnoludy kosztowności, dawno już zostały znalezione przez gobliny.

Anvila oglądała kamienie i rzeźby, badała kolumny przy wejściach do ko­rytarzy odchodzących ze środkowej części świątyni. Przesuwała palcem po śla­dach niektórych runów, próbując odczytać, co napisali przed wiekami jej praojco­wie.

Komnata musiała być wykuta w litej skale, a jej podłogę i ściany wyłożono potężnymi, kamiennymi blokami. Dolna część pomieszczenia była okrągła, zaś ściany wyginały się łukowato ku górze, tworząc potężną kopułę o ponad trzydzie­stometrowej wysokości.

— Kiedyś była tu świątynia krasnoludów — oświadczyła po powrocie Anvila — a teraz gobliny odprawiają w niej swe ohydne rytuały. Musieliście je zastać w trakcie odprawiania jakiejś ceremonii, związanej z ostatnim dniem wio­sny — uklękła przy Wilku i popatrzyła na miejsce, do którego był przywiązany.

— Czy jutro jest pierwszy dzień lata? — zapytał łagodnie Konrad.

Właśnie podczas pierwszego dnia lata odmieniło się jego życie.

Dokładnie pięć lat temu jego rodzinna wieś została całkowicie zniszczona. Konrad był jedynym, który ocalał.

Potrząsnął głową i zacisnął mocno powieki, starając się odgonić napływa­jące wspomnienia — przede wszystkim wyobrażenia o tym, co musiało dziać się wtedy z Elyssą.

Krew, która oblepiała kończyny i tors Konrada, obrzydliwie śmierdziała. Te­raz, kiedy Anvila była już przy Wilku, Konrad mógł w ruinach świątyni poszukać wody do umycia się.

W ostatnich latach zabił wiele goblinów, ale żaden z nich nie był tak odmie­niony, jak te napotkane tutaj. Życie pod ziemią musiało przyczynić się do zmiany ich wyglądu, uczynić je mniejszymi i bardziej zgarbionymi, sprawić, że ich skóra stała się bledsza, a oczy większe.

W przeciwieństwie do wielu zwierzołaków, których krew paliła jak kwas, posoka goblinów była stosunkowo niegroźna, ale należało jak najszybciej pozbyć się jej śladów z poranionego ciała.

Konrad nie znalazł wody w obrębie świątyni, ale za to odszukał miecz, zagu­biony w czasie walki. Odwracając się w stronę Wilka i Anvili, spojrzał do góry, na wielki szklany krąg, wbudowany w kamienną ścianę. Wyglądał jakby składał się z pierścieni o różnych wymiarach i grubości.

Już odwracał głowę, gdy dostrzegł w soczewce jakiś ruch. Patrzył dalej, ob­serwując, jak widoczny w niej kształt staje się coraz wyraźniejszy. Wreszcie uj­rzał jeźdźca, człowieka na wierzchowcu, człowieka, którego nie mógł nie rozpo­znać — wojownik ze spiżu!

Konrad nie wierzył własnym oczom. Minęło pięć lat od dnia, w którym ra­zem z Elyssą widzieli, jak rycerz ze spiżu przejeżdża przez ich skazaną na za­gładę wioskę — milcząca postać, sprawiająca wrażenie jakiejś nadnaturalnej istoty.

A gdy w dniu spotkania z Wilkiem, Konrad opisał mu jeźdźca, który zjawił się w przededniu zniszczenia wioski, ten odpowiedział, że jest to jego brat, brat bliźniak...

Konrad wciąż dokładnie pamiętał słowa Wilka: „On jest bardziej niż martwy...”

Od tej pory Wilk nie wspominał już swojego brata i Konrad nie myślał wię­cej o wojowniku ze spiżu. Nie sądził, że kiedykolwiek jeszcze go spotka.

Czy jeździec rzeczywiście wrócił, aby znów zakłócić spokój jego duszy — czy też był tylko iluzją?

— Anvilo! — wrzasnął Konrad, wskazując na szklany krąg. — Czy ty też go widzisz?

— Tak! — odkrzyknęła.

— Co to takiego?

— Odległy obraz, odbity i powiększony przez soczewki. Jedna z po­wierzchni musiała zostać uszkodzona i, dzięki jakiemuś fenomenowi przekazuje nam ten widok.

— Czy jest rzeczywisty?

— Tak. Zapewne znajduje się w odległości kilku mil, u stóp góry.

Ale w chwili, gdy wypowiadała te słowa, widmowy obraz rozpłynął się we mgle soczewek, po czym zniknął.

Konrad jeszcze przez jakiś czas wpatrywał się w szklany krąg, chociaż nic już nie było na nim widać, a potem odwrócił się i pospieszył do miejsca, w któ­rym znajdowali się Anvila i Wilk.

— Muszę iść za nim — oznajmił.

Kobieta-krasnolud spojrzała na niego, ale nie odezwała się ani słowem.

— Muszę iść. Takie jest moje przeznaczenie...

Anvila wzruszyła ramionami.

— Skoro tak uważasz — idź!

— A co z Wilkiem? Możesz się nim zaopiekować, pomóc mu się stąd wydo­stać?

— Oczywiście.

— A co z goblinami?

— Jestem krasnoludka. A to jest królestwo moich przodków. Wiem, jak sobie radzić z goblinami.

Konrad spojrzał na Wilka, którego oczy otwierały się powoli. Ból i cierpie­nie, które wciąż odczuwał, odbijały się w ich lodowatym błękicie. Utkwił wzrok w twarzy Konrada. Oblizał wargi i otworzył usta.

— Chaos — szepnął. Wziął płytki oddech, a potem powtórzył, ale tym ra­zem głośniej: — Chaos! — ostrzegł przyjaciela.

A potem zamknął powoli oczy i ponownie pogrążył się w nieświadomości, jakby te dwa słowa do cna go wyczerpały.

„Chaos...”

Było to określenie, które Konrad słyszał wielokrotnie, które często wyma­wiano na ziemiach pogranicza, którego sam używał, ale które każdy rozumiał ina­czej. Bez względu jednak na to, co naprawdę znaczyło, słowo to spowodowało, że Konrad poczuł zimny dreszcz, przebiegający po plecach.

Wilk znałby znaczenie tego terminu. Ale Wilk nie mógł odpowiedzieć na żadne pytanie.

Konrad chciał również dowiedzieć się paru rzeczy o bliźniaku towarzysza: co się z nim stało, w jaki sposób związał się z siłami ciemności. Odwrócił się do Anvili. Jak zwykle nie zareagowała i nie odezwała się ani słowem.

— Muszę iść — oznajmił.

— Już mówiłam. Jeżeli musisz — idź!

Konrad skinął głową i ruszył wolno, kierując się w stronę korytarza, którym Anvila weszła do świątyni. Niechętnie porzucał towarzyszy, ale krasnoludka była pewna, że zdoła bezpiecznie wyprowadzić rannego człowieka z legowiska goblinów, a potem z gór.

Wilk był drugim co do ważności człowiekiem w życiu Konrada, kimś, kto zmienił wiejskiego chłopaka w wojownika. Ale najważniejsza była Elyssa. Jego pierwsza, prawdziwa miłość, dzięki której zdobył osobowość, a nawet własne imię. Minęło już pięć lat od chwili, gdy została zamordowana, starta z po­wierzchni ziemi.

Pięć lat bez jednego dnia.

A teraz rycerz ze spiżu znajdował się w pobliżu, akurat w piątą rocznicę dnia, w którym Konrad i Elyssa go zobaczyli.

Wilk często powtarzał, że nie ma czegoś takiego jak przypadek — wszystko jest przeznaczeniem. I Konrad nauczył się wierzyć, że jest to istotnie prawda.

Musi odszukać jeźdźca. Dopiero wtedy będzie mógł odnaleźć własną osobo­wość i odkryć tajemnicę swojego życia.

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Anvile i Wilka, Konrad odwrócił się i wszedł do ciemnego tunelu, który miał wyprowadzić go na powierzchnie.

Korytarz był zbyt wąski, aby posługiwać się w nim toporem, wydobył więc miecz. Zapomniawszy, że stracił nóż, sięgnął po niego lewą ręką. Wypatrując lśnienia wrogich, czerwonych oczu, które ostrzegłoby go przed oczekującymi w zasadzce, zniekształconymi wrogami, wkroczył w ciemność.

* * *

Zamrugał, oślepiony nagłym światłem. Słońce stało w zenicie, płonąc ży­wym ogniem na bezchmurnym niebie. W zimie Kislev mógł być najchłodniejszym miejscem na ziemi, ale w lecie wydawał się najgorętszym.

Zrobił kilka głębokich oddechów, napełniając płuca czystym powietrzem i uwalniając nozdrza od przyprawiającego o mdłości gobliniego smrodu pod­ziemnego labiryntu. Skórę i ubranie wciąż miał poplamione zieloną krwią, której nie pozbędzie się tak łatwo, jak odoru z płuc.

Zrzucając większą część zabrudzonej odzieży, przypomniał sobie, kiedy po raz ostatni był pokryty taką ilością wrażej posoki. Był to ten sam dzień, kiedy zniszczono wioskę. Wtedy, dla bezpieczeństwa, przebrał się, zakładając skórę, ze­rwaną z zabitego zwierzołaka. Potem przyłączył się do szalonych napastników.

Splunął, próbując pozbyć się z ust smaku śmierci. Postanowił nie myśleć o przeszłości, ale to było trudne.

Wkrótce odnalazł wielką soczewkę, niegdyś oświetlającą podziemną świątynię krasnoludów. Była okrągła i miała przynajmniej pięć metrów średnicy. Szlifowana jak drogocenny kamień, spoczywała zagłębiona w zboczu góry. Anvila wysadziła skały, które od wieków przysypywały wielką taflę szkła. Teraz soczewka była w wielu miejscach popękana i pokruszona.

Kilku fragmentów brakowało i te zmiany musiały spowodować ów miraż, który ukazał mu wojownika ze spiżu. Odległy obraz, uchwycony przez jedną z brakujących płaszczyzn, został przekazany do soczewki na powierzchni i za po­średnictwem systemu mniejszych zwierciadeł do znajdującej się w dole jaskini.

Konrad podszedł do skraju urwiska i spojrzał w dół, starając się dostrzec położony poniżej teren. Chociaż jednak wychylał się na całą długość ramion, ni­żej znajdujące się szczyty przesłaniały widok. Z tak dużej odległości nie był w stanie określić, gdzie przebywał jeździec ze spiżu, i w którym kierunku po­dążał.

Tylko po odszukaniu właściwego odłamka soczewki mógł mieć szansę ustalenia, gdzie znajduje się rycerz. Fragment ten musiał istnieć, ponieważ dzięki niemu zobaczył obraz. Gdyby go odszukał, spojrzałby przez niego, jak przez oku­lar lunety, i być może zobaczyłby cel poszukiwań.

Eksplozja prochu użytego przez Anvile skruszyła skałę na tak wiele odłam­ków, że Konrad uświadomił sobie, iż jego poszukiwania niemal z góry skazane są na niepowodzenie. Ale musiał spróbować.

Prawie godzinę wspinał się po głazach, grzebał wśród pyłu i gruzu, wypatru­jąc kawałka szkła, ustawionego w odpowiednim miejscu lub zaklinowanego tak, że widać byłoby przezeń położony w dole teren. Odnalazł wiele fragmentów so­czewki, lśniących w słońcu jak drogocenne klejnoty, ale żaden z nich nie był tym, którego poszukiwał.

Wreszcie musiał przyznać się do porażki. A tymczasem, z każdą mijającą minutą, wojownik ze spiżu oddalał się coraz bardziej.

Konrad tym razem wyszedł na powierzchnię inną szczeliną, ale natychmiast zorientował się w terenie i skierował kroki w stronę dolnej części zbocza. Spoj­rzał na południe, na szlak, którym wspinał się z Anvilą. Rozpoznał znajome miej­sca, a potem popatrzył na mroczniejące pękniecie w skale, przez które wszedł do twierdzy goblinów.

Przez chwilę miał ochotę wrócić i pomóc Anvili w opiece nad Wilkiem, ale uświadomił sobie, że nie ma tam nic do roboty. Nie potrzebowali jego wsparcia. Wyszedł na powierzchnię, aby odnaleźć wojownika ze spiżu i to było teraz jego najważniejszym zadaniem.

Tym samym niebezpiecznym szlakiem, którym szedł na górę, teraz zaczął podążać w dół zbocza. Schodzenie wcale nie było łatwiejsze od wspinaczki, pod pewnymi względami sprawiało nawet więcej trudności. Wtedy nie obawiał się o siebie, ponieważ za wszelką cenę starał się odnaleźć Wilka — myślał tylko o ocaleniu towarzysza.

Wtedy przez cały czas widział przed sobą szczyt. Wracając — tylko prze­paść. Długo by spadał...

W końcu dotarł do miejsca, gdzie tuż przed świtem Anvila i Wilk wpadli w zasadzkę. Nie różniło się niczym od pozostałych odcinków tego trudnego szlaku, jeżeli nie liczyć zmasakrowanych goblinich trupów. Zdążyli zabić cał­kiem sporo wrogów, zanim Wilk został wzięty do niewoli, a Anvila wpadła w szczelinę. Wśród zwłok leżała również Północ — koń Wilka.

Między zapasami, które biały ogier wniósł na strome zbocze, Konrad znalazł bukłak z wodą. Zwilżył gardło. Pozwolił też, by woda spływała mu po twarzy, zmywając większą część zaschniętej krwi. Wytarł usta grzbietem dłoni. Potem za­brał się za wybieranie potrzebnego prowiantu.

Nie zabrał go zbyt wiele. Wilk i Anvila również będą potrzebowali jedzenia i wody. W jukach koni pozostawionych dalej, u stóp góry, znajdowało się więcej zapasów — oczywiście pod warunkiem, że nie znalazła ich jakaś banda goblinów albo innych istot zamieszkujących tę skalistą krainę.

Konrad wciąż czuł zmęczenie, ale nie zatrzymał się na długo. Musiał ruszać dalej. Podążył w dół poszarpanego zbocza, zbierając po drodze przedmioty, które poprzednio odrzucił, gdyż spowalniały wspinaczkę — futrzane nogawice, frag­menty zbroi. Wreszcie dotarł do miejsca, w którym spędził poprzednią noc.

Wszystko wyglądało tak samo jak w chwili, gdy dostrzegł, co przydarzyło się jego towarzyszom i rzucił się im na pomoc. Konie wciąż były uwiązane, ale Konrad zbliżał się do nich ostrożnie, z mieczem w dłoni. Bacznie obserwował skały i głazy. Jednak nigdzie nie zauważył wrogów.

Umył się i dopiero potem zabrał się za bandażowanie ran. Od czasu kiedy niemal utracił w walce prawą rękę, każda rana na niej goiła się o wiele szybciej niż reszta ciała. Przed paroma laty został ciężko ranny i wydawało się, że trzeba będzie ramię amputować. Jednak pewien elf, dysponujący uzdrowicielskimi mo­cami, opatrzył ranę i ocalił rękę.

Po zabandażowaniu wszystkich obrażeń, i po szybkim zjedzeniu posiłku, Konrad osiodłał konia. Zaczął się zastanawiać, w którym kierunku powinien się udać. Nie miał jednak specjalnego wyboru. Musiał kontynuować wędrówkę w dół zbocza. Szlak poniżej obozowiska nie był już tak stromy ani tak zdra­dziecki, ale nie można go było nazwać łatwym. Kiedy przemierzali tę część drogi, musieli prowadzić wierzchowce. Owinęli im też kopyta szmatami, w celu stłumienia odgłosu uderzania podków o kamienie. Poruszali się jedynie nocą, w obawie przed wykryciem.

Teraz jednak to Konrad był ścigającym. Szlak w świetle dnia wyglądał rów­nie paskudnie jak w nocy. Ale wojownik nie miał czasu, by prowadzić konia za wodze. Teraz najbardziej liczyła się szybkość. Musiał ryzykować, że zwierze po­tknie się i złamie nogę. Ale jeżeli nie będzie się spieszyć, rycerz ze spiżu zdoła uciec.

Po wydostaniu się z gór będzie musiał podjąć ostateczną decyzje, w którym kierunku powinien pojechać. Wciąż obserwował położony w dole teren, wypatru­jąc jeźdźca. Ale nikogo — ani niczego — nie zauważył. Podobnie było po­przednim razem — gdy przemierzali te drogę, nie dostrzegli najmniejszej oznaki bytności wrogich hord, od których przecież aż roiło się w tej części Kislevu. Już sam fakt braku wrogów powinien wzbudzić ich podejrzenia, ale trójka wę­drowcowi była wdzięczna bogom za każdą przebytą w spokoju milę.

Konrad, który wychowywał się w Lesie Cieni, gdzie wróg czaił się za każ­dym drzewem, wciąż nie mógł przyzwyczaić się do i otwartych przestrzeni gór. Na równinach widział wszystko w odległości wielu mil. Gdyby w pobliżu znajdo­wali się jakieś zwierzołaki, zapewne zauważyłby je, zanim one by go spostrzegli. Bez przerwy bacznie obserwował okolice, ale to nie napastników wypatrywał. Li­czył się tylko brat Wilka.

Wkrótce uświadomił sobie, w którą stronę powinien podążyć. Musiał jechać jedyną istniejącą drogą.

Pięć lat temu, wraz z Elyssą, po raz pierwszy ujrzał wojownika ze spiżu. A następnego dnia armia zwierzołaków zniszczyła wioskę i wyrżnęła wszystkich jej mieszkańców. Konrad ocalał jedynie dzięki temu, że opuścił dolinę przed roz­poczęciem ataku.

A jutro znowu nadejdzie pierwszy dzień lata, święty dzień Sigmara. Czy hi­storia się powtórzy? Czy dlatego znalazł się tu tajemniczy jeździec, zwiastun śmierci i zniszczenia?

Konrad obawiał się, że tak właśnie się stanie. Jeździec ze spiżu był tym, który wytycza szlak, zwiadowcą prowadzącym hordy ciemności do wyznaczo­nego celu.

Północny Kislev był pustynnym i niegościnnym miejscem. Obszar, wokół Przełęczy Belyevorota pozostawał słabo zamieszkany. Znajdowało się tu kilka niewielkich faktorii, parę małych, samotnych wiosek i fortów. Jedynym liczniej zamieszkanych miejsc była kopalnia — i to ona prawdopodobnie stanowiła obiekt ataku napastników.

Konrad popędził konia, kierując się z powrotem do miejsca, w którym żył niemal pięć lat. Tyle czasu bowiem wraz z Wilkiem bronili kopalni złota przed najazdami z północy, dowodząc oddziałem najtwardszych najemników, jacy kie­dykolwiek działali na przygranicznych ziemiach. W ciągu dwóch ostatnich lat udało im się odepchnąć napastników. Nie ograniczali się do obrony, przenieśli też działania wojenne na tereny przeciwnika.

A potem nastąpiło oblężenie Praag. Najeźdźcy walczyli wprawdzie zaciekle i z pogardą dla śmierci, ale napad ten sprawiał wrażenie pojedynczego, od­osobnionego. Jakby miał odwrócić uwagę Kislevitów od czegoś ważniejszego...

Konrad nie miał na to dowodu, jeszcze nie miał. Przepełniała go za to żar­liwa nadzieja, że się myli, choć w głębi duszy zdawał sobie sprawę ze słuszności swoich podejrzeń.

Jechał szybko, wracając tym samym szlakiem, którym wraz z dwoma towa­rzyszami podążał zaledwie kilka dni temu. Dawał kordowi odpoczywać tylko tyle, żeby nie padł, a potem znów poganiał zwierzę. Prowadził wyścig z czasem, lecz zachód słońca nastąpił o wiele za wcześnie, jak na jego potrzeby. Ciemność nie wpłynęła jednak na prędkość jazdy Konrada. Pędził przez noc, aż wreszcie ani on, ani jego wierzchowiec nie byli w stanie podążać dalej.

Był to długi, bardzo długi dzień. Wydawał mu się znacznie dłuższy od dnia, kiedy ocknął się przed świtem i ujrzał niebezpieczeństwo, z którym za chwilę mieli spotkać się Wilk i Anvila. A potem nastąpiła bitwa z goblinami, w której jego topór ściął łby dziesiątkom bestii.

Pogrążając się we śnie, Konrad rozmyślał o jeźdźcu ze spiżu. Czy rzeczywi­ście go widział? A może było to złudzenie, wywołane bitewną gorączką, podob­nie jak przekonanie, że walczył młotem? „Ale przecież Anvila również widziała zakutą w zbroję postać” — uświadomił sobie w chwili, gdy zmęczenie wzięło wreszcie górę i zaczął zasypiać.

Śniło mu się, że zabija gobliny, które próbowały uniemożliwić mu dotarcie do rycerza ze spiżu. A wśród zniekształconych stworów znajdowała się dowo­dząca nimi Elyssą. Rozkazywała zabić Konrada...

Ocknął się gwałtownie, zlany potem, usiłując dłonią chwycić nie istniejący już kris. Usiadł, patrząc na gwiazdy i dwa księżyce. Dopiero po pewnym czasie położył się znowu i zapadł w kolejny niespokojny sen.

O świcie siedział już w siodle, galopując po równinie, przez pustkę i ciszę, jakby był jedyną istotą na całym świecie.

Pięć lat temu bezbronna wioska uległa kompletnemu zniszczeniu. Przecież to nieprawdopodobne, by powtórzyły się wydarzenia które miały miejsce tak dawno w odległym Ostlandzie. Kopalnia była silnie ufortyfikowana i strzegli jej zahartowani w bojach, czujni żołnierze, którzy w niezliczonych potyczkach i wal­kach zwyciężali barbarzyńskie hordy z północnych Pustkowi. Obu tych sytuacji nie można było porównywać.

Bez względu na to, ilu najeźdźców ginęło, zawsze znajdował się następni, go­towi zająć ich miejsce. Jednak w czasie ostatnich dwóch lat nie wydawali się już tak liczni. Czyżby zbierali siły, przygotowując wielką inwazję?

Jednak w konfrontacji z zawodowymi żołnierzami sama liczebność napastni­ków nie wystarczała. W przeciwnym razie już dawno spustoszyliby Kislev. Zresztą raz udało im się dokonać podobnej sztuki. Dwa wieki temu opanowali cały kraj, ale zostali wyparci, gdy car Kislevu zawarł sojusz z cesarzem Impe­rium. Zjednoczonej armie dwóch narodów odrzuciły napastnika, zmuszając go do odwrotu w granice mrocznego królestwa.

Jedynym motywem kierującym nieprzyjaciółmi wydawała się być żądza za­bijania, jakby tylko owo barbarzyńskie uczucie uzasadniało ich istnienie. Pragnie­nie krwi zaspokajali zadając śmierć, zadając śmierć komukolwiek. Często odno­siło się wrażenie, że mordowali się nawzajem z taką samą ochotą, z jaką zabijali ludzi zagradzających im drogę do serca Kislevu i dalej, do Imperium.

Jednak w dniu, w którym zniszczona została wioska Konrada, zwierzołaki zjednoczyły się w swej barbarzyńskiej misji. Gdyby dzisiaj również połączyły siły, odsunęły na bok waśnie i spory, ludzie żyjący w okolicach kopalni byliby skazani na zagładę.

Gdy więc Konrad dostrzegł słup czarnego dymu, unoszący się daleko na ho­ryzoncie, wiedział już, że przybywa za późno.

Rozdział drugi [top]

Konrad pędził dalej i dalej, jeszcze gwałtowniej bodąc konia ostrogami, aż wreszcie wyczerpany wierzchowiec padł, zrzucając człowieka na ziemię. Zwierzę leżało, z sierścią pokrytą krwią i potem i dyszało ciężko, tocząc pianę z pyska. Jego tylne nogi kopały gwałtownie, jakby próbował galopować dalej. A potem wszelkie ruchy ustały. Koń był martwy.

Konrad zatrzymał się jedynie po to, aby podnieść miecz, hełm i tarczę, a po­tem pobiegł dalej, zmuszając obolałe mięśnie do wielkiego wysiłku.

Znajdował się już w odległości zaledwie dwóch, trzech mil od kopalni, czuł zapach dymu, widział płomienie. Chociaż biegł pod wiatr, niczego nie słyszał. Żadnych odgłosów walki, uderzeń stali o stal, bojowych okrzyków wojowni­ków... Ani przedśmiertnych wrzasków.

Kopalnia położona była w górzystej okolicy, choć przecież znajdowała się w odległości wielu mil od łańcucha szczytów, wyznaczającego granice Starego Świata, a biegnącego od Kislevu na dalekiej północy do Złych Ziem na południu. Miasteczko kopalniane leżało w dolinie, pomiędzy trzema piętrzącymi się, stro­mymi turniami, połączonymi solidnymi liniami fortyfikacji. Posiadało idealną po­zycję i strategiczną i obronną. W innym wypadku nigdy nie przetrwałoby tak długo i nie stałoby się centrum handlowym całego regionu.

Na każdej z trzech turni wzniesiono wieże strażnicze, z których obserwo­wano położone niżej równiny. Teraz wszystkie trzy wieże stały w ogniu, pożerane przez języki czerwonych płomieni. Dym wzbijał się spiralami z każdego szczytu, wyglądał jednak niepozornie w porównaniu z gęstymi, czarnymi kłębami unoszą­cymi się z obronnej osady. Konrad przypomniał sobie pożar, który napastnicy rozniecili, atakując jego rodzinną wieś. Podłożyli ogień pod świątynie Sigmara, składając w ofierze swym ciemnym bogom wszystkich, którzy się w niej modlili. Ale najlepiej zapamiętał nie płonącą świątynię, lecz ogień, który strawił dwór — i jego mieszkańców...

Pędził wtedy w stronę szczytu wzgórza w nadziei, że znajdzie tam Elyssę. Żywą. Zamiast tego ujrzał najstraszliwszy widok, na jaki natknął się w czasie tej koszmarnej próby. Pomimo wszystkich mordów, których był świadkiem podczas ataku, pomimo widoku ohydnych stworów, które napadły na wieś, najbardziej w jego pamięci zapisał się obraz człowieka kroczącego bez szwanku przez pło­nące piekło, niegdyś będące dworem. Obraz człowieka, którego nazwał Cza­szkolicym.

Wbrew swemu wyglądowi, nie mógł być istotą ludzką. Jak inne parodie życia, szalejące po wiosce, był on jedynie człekokształtny.

Konrad zdołał wówczas zabić z łuku wielu napastników. Każdy, którego trafił, umierał. Ale nie Czaszkolicy. Czarna strzała wbiła się głęboko w jego pierś, ale wyrwał ją bez trudu. Nie popłynęła krew nie było też śladu rany.

Nienaturalnie chudy Czaszkolicy był pierwszą spotkaną przez Konrada istotą niewrażliwą na śmiertelne rany. W ciągu następnych pięciu lat zetknął się z wieloma nieprawdopodobnymi bestiami, które nie chciały umierać, o ile nie zo­stały zabite na tuzin rozmaitych sposobów.

Uśmiercanie goblinów przychodziło bez trudu, ale przecież zaliczały się one do pośledniejszego rodzaju stworzeń zamieszkujących nieludzkie królestwa. Sta­nowiły część Starego Świata — jak krasnoludy, jak ludzie. Nie były odrażają­cym pomiotem Północnych Pustkowi, Pustkowi Chaosu...

Stamtąd właśnie wywodziły się wszystkie stwory znane pod nazwą zwierzo­ludzi. Nic naturalnego nie mogło tam istnieć, zupełnie jakby pustkowia były cał­kiem innym światem. Były to krainy, gdzie rodziło się jedynie zło.

Stwory, z którymi Konrad stykał się w młodości, były zdegenerowanymi istotami, potomkami tych, które przed dwoma wiekami najechały Imperium. Gdy agresja została odparta, ocalałe stwory uciekły w gęste lasy. Były słabe i wolne, łatwe do zabicia — oczywiście w porównaniu z tymi, z którymi Konrad miał do czynienia od chwili przybycia na kislevskie pogranicze.

Niemal każdy zwierzołak wyglądał inaczej i każdego trzeba było likwido­wać w odmienny sposób. Czaszkolicy przeżył trafienie strzałą w serce — albo w miejsce, gdzie u człowieka powinno się ono znajdować. Ale niektóre istoty z pustkowi miały po kilka serc i każde z nich należało zniszczyć. Inne potwory sprawiały wrażenie, że w ogóle nie posiadają tego organu...

Rana, która dla człowieka mogła okazać się śmiertelna, dla niektórych z tych piekielnych bestii była zaledwie draśnięciem. Odcięte w walce kończyny potrafiły żyć własnym życiem — odrąbana noga przekształcała się w groźnego węża, ręka trzymająca broń — w kolejnego wroga. Niektóre z potworów mogły nawet rozmyślnie dzielić się na dwoje — dwugłowy wróg stawał się dwoma jed­nogłowymi.

Konrada nigdy nie dręczyły senne koszmary, ponieważ bez względu na to, co mogła stworzyć jego wyobraźnia, w życiu codziennym miał do czynienia z o wiele gorszymi wrogami.

Aby zachować siły, przestał biec na złamanie karku i teraz podążał długimi, swobodnymi susami. Wkrótce poczuł piekielny żar. Patrząc na płomienie, zasta­nawiał się, co poza trupami znajdzie za objętą ogniem palisadą.

Poczuł odór palącego się ciała, ludzkiego ciała. Zwolnił na chwilę. Pomy­ślał — na co właściwie liczy? Nie mógł już nikogo ocalić — spóźnił się. Jedy­nymi żywymi istotami były zwierzołaki — jeżeli takie potwory można nazwać istotami żywymi.

Nie miał żadnego rozsądnego powodu, aby podążać dalej, ale nie była to kwestia rozsądku. Podobnie jak wioska, w której się wychował, okolice kopalni stały się jego domem. Był u siebie, a najeźdźcy — nie.

* * *

Odnalazł pierwsze zwłoki — zwierzołaków, zabitych strzałami obrońców. Im bliżej podchodził do umocnień, tym więcej ciał leżało na ziemi, skąpanych we własnej krwi. Było południe i napastnicy leżeli od wielu godzin, ale Konrad zwolnił kroku, ostrożnie posuwając się wśród trupów. Dobrze znał taktykę najpo­dstępniejszych wrogów rodzaju ludzkiego. Większość stworów była bezmózga, często dosłownie, ale inne mogły udawać trupy w nadziei na zaskoczenie nie­ostrożnej ofiary.

Dla niektórych z tych piekielnych istot samo słowo „śmierć” nie miało zna­czenia. W przeszłości zabijał bestie, które po chwili wstawały znowu, jak wypo­częci po drzemce ludzie.

Sam fakt przechodzenia obok nich żywej istoty mógł wywołać odruchową re­akcję potworów, skłaniając do ostatniego, wściekłego ataku. Były w stanie wy­czuć ciepłą, czerwoną krew człowieka, chociaż płyn, który płynął w ich żyłach na­wet wówczas, kiedy były potwornym odpowiednikiem żyjących istot, mógł mieć temperaturę krwi jaszczurki... I dowolną barwę.

Kształty tych, między którymi przechodził, były jak zawsze obrzydliwymi parodiami postaci zwierzęcych i ludzkich, owadzich gadzich i ptasich, połączo­nych ze sobą w przypadkowy sposób. Trudno było sobie wyobrazić, jakim sposo­bem stwory te mogły egzystować, nic więc dziwnego, że tak trudno było je poko­nać.

Te jednak zostały zabite salwami strzał, wypuszczonych zza wału obron­nego. Podobnie, jak pięć lat temu, gdy Konrad sam był w stanie zabić kilku na­pastników...

Odsunął te myśl. Przeszłość odeszła, równie martwa jak zabite wtedy po­twory. Musiał skupić się na chwili obecnej — i na przeżyciu jej.

Ostrożnie przechodził między ciałami, wpatrując się w to, co się przed nim znajdowało. Zamrugał, gdy gryzący dym dostał mu się do oczu. Uniósł tarczę, osłaniając twarz przed straszliwym żarem. W prawej ręce dzierżył ciężki topór, zaś miecz nadal trzymał w pochwie.

Trzy szczyty były połączone solidną palisadą, trzykrotnie wyższą od czło­wieka. Przed nią znajdował się głęboki rów, poprzedzony od przedpola zaostrzo­nymi kołkami, sterczącymi pod ostrym kątem. Do przełamania tych linii obron­nych potrzebna była pełna determinacji armia — a zwierzołaki stanowiły taką właśnie armię.

Tworzące palisadę pnie drzew płonęły, jednak główna brama wciąż była do­kładnie zamknięta i zabarykadowana podniesionym mostem zwodzonym. Na­jeźdźcy nie wdarli się więc tą drogą.

Przez rów, ponad palami, do wnętrza samej fortecy prowadziła grobla — gro­bla z ciał...

W przeszłości Konrad często obserwował, jak zwierzołaki atakowały groma­dami, nie przejmując się tym, ile z nich zginie. Liczyły, że przynajmniej kilku przetrwa wystarczająco długo, by zabić choć jednego człowieka. Dziesięciu pole­głych, dwudziestu czy stu — taka liczba nie miała żadnego wpływu na ich walkę. Nie biły się dla siebie, nie posiadały żadnego instynktu samozachowawczego i dlatego były tak niebezpieczne.

A tutaj wiele setek tych oszalałych istot musiało się poświęcić, ułożyć wła­sne ciała jedno na drugim tak ciasno, że same się podusiły, ale umożliwiły towa­rzyszom przerwanie zewnętrznego pierścienia obrony.

Konrad próbował wspiąć się na palisadę, aby ominąć tę obrzydliwą drogę, ale szalejący ogień zmusił go do odwrotu. Jedynym sposobem było przejście po tym samym moście z ciał, przez który poprowadzono szturm. Zaczął wspinać się po śliskim zboczu, jego nogi zapadały się, gdy stąpał po nieludzkich kończynach i torsach. Koszmarne twarze rozgniatał butami, oblepionymi cuchnącym śluzem.

Dotarł już prawie do szczytu, gdy pokryta łuskami dłoń wyłoniła się z góry ciał i chwyciła go za kostkę. Zareagował natychmiast. Ostrze topora spadło, prze­cinając zdeformowaną rękę wroga. Ale odrąbana dłoń zacisnęła się jeszcze moc­niej. Musiał oderwać ją żeleźcem topora. Upadła na stos ciał, spazmatycznie zaci­skając zakończone pazurami palce. Odrzucił ją kopniakiem i skoczył do przodu.

Znalazł się na szczycie palisady. Próbował przebić wzrokiem dym i cokol­wiek zobaczyć. Jako świadek ataku na swoją wioskę widział wiele przerażają­cych obrazów, a podczas pięciu lat spędzonych na pograniczu napatrzył się na jeszcze gorsze rzeczy — ale w miarę jak wnętrze fortecy stawało się widoczne, coraz wyraźniej czuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Zachwiał się, miał za­wroty głowy. Zamknął oczy, powstrzymując wzbierające wymioty. Rozpaczliwie próbował zaczerpnąć świeżego powietrza. Ale go nie znalazł. Atmosfera była przesycona smrodem rzezi, odorem palących się ciał i rozlanej krwi.

Wszystkie drabiny spłonęły, więc Konrad musiał zeskoczył do środka. Prze­rzucił tarczę przez ramię, wydobył miecz i ruszył na pobojowisko.

Każdy metr kwadratowy ziemi był splamiony krwią, na każdym leżało ciało — ludzkie lub nieludzkie. A jeżeli nie całe ciało, to jego porąbane części. Śmierć nie oznaczała dla pokonanych spokoju...

Zamordowani, okaleczeni i zmasakrowani znajdowali się wszędzie — przybici do ścian, wiszący na słupach, przygwożdżeni bronią do ziemi. Porozry­wani na strzępy, nadjedzeni, zachłostani na śmierć, podpaleni. I mieli szczęście ci, którzy zginęli na samym początku walki.

Niektórzy zostali uduszeni własnymi jelitami, inni zadławieni wnętrzno­ściami. Odcięte głowy, wyrwane kończyny, wydłubane oczy, odrąbane palce, twa­rze odarte ze skóry... lista barbarzyńskich okaleczeń zdawała się nie mieć końca.

Wiele odciętych członków zostało specjalnie poukładanych, jakby dla jakie­goś makabrycznego żartu. Głowę krasnoluda umieszczono na brzuchu kobiety, wtykając szyją w otwór, w którym kiedyś znajdowały się wnętrzności. Odcięte nogi górnika zastąpiono rękami dziecka. Z piersi najemnika sterczała stopa. In­nemu w rozcięte gardło powtykano gałki oczne, tworząc jakby naszyjnik z gigan­tycznych pereł. Każde następne ciało zostało zbezczeszczone w ohydniejszy spo­sób od poprzedniego. To było coś więcej niż rzeź, więcej niż zemsta czy efekt zwykłej żądzy krwi — to było zło, absolutne i całkowite.

„Kwintesencja Chaosu” — uświadomił sobie Konrad.

Żołnierze, którzy bronili kopalni, skazańcy wydobywający rudę, pilnujący ich strażnicy, krasnoludy-inżynierowie, mieszkające tu kobiety, ich dzieci... martwi, wszyscy martwi.

Mimo tortur, jakim poddano ich ciała, Konrad rozpoznał wielu najemników. Pochodzili z każdego zakątka Starego Świata, a nawet z jeszcze odleglejszych krain. Żołnierze fortuny, którzy zginęli setki, tysiące mil od domu — i którzy nigdy nie sięgną fortun, o których marzyli.

Mieszkańcy Kislevu, broniący swojej ziemi ojczystej, wojownicy z każdej prowincji, z każdego miasta Imperium, z estalijskich królestw i Bretonii, z tileań­skich miast-państw i Księstw Granicznych, z mitycznych krajów za oceanem, z Arabii i Południowych Krain, Kitaju i Nipponu — wszyscy oni tworzyli eli­tarny oddział Wilka. Stali się sojusznikami, walczącymi z tym samym wrogiem. Bili się razem, a teraz zginęli razem. Większość umarła wolno, w koszmarnych cierpieniach.

Konrad przygryzł dolną wargę i poczuł wypełniający usta ciepły, miedziany smak krwi. Zacisnął dłonie na rękojeściach topora i miecza. Chciał walczyć, za­bijać, rzucić się w bój, dać upust wściekłości i gniewowi, walcząc ze znienawi­dzonym wrogiem — ale nie było z kim walczyć ani kogo zabijać.

Poza szalejącym ogniem wszystko wokoło było nieruchome. Począł przyci­chać nawet huk ognia, nie mogącego wyżywić się zwęglonym drewnem. Wokół ciał unosiły się muchy, pijąc krew. Kilka wron i sępów krążyło wysoko czekając, aby Konrad odszedł. Szczur wychylił się z ruin stajni, ale szybko umknął z po­wrotem. Wkrótce pojawią się na ucztę wilki i inne drapieżniki, przywabione zapa­chem krwi.

Na każdego martwego człowieka przypadało kilka ohydnych, nieludzkich trupów. Jak w czasie ataku na wioskę Konrada, i tym razem zwierzołaki odłożyły na bok spory i zjednoczyły się w celu wspólnego ataku. Konrad nie wiedział czy, tak jak w poprzednich wypadkach, po odniesieniu zwycięstwa zwrócili się prze­ciwko sobie — i nawet go to nie obchodziło.

Ciała zwierzołaki były takie same, jak tych, z którymi wiele razy walczył i które zabijał — zmutowanych stworów, przypełzłych z Północnych Pustkowi. Koszmarnych istot, które nie miały prawa żyć, które, by przetrwać, kradły ludz­kie istnienia, ponieważ same nie miały żadnej formy życia.

Stworzenia pokryte futrem i piórami, z kolcami i łuskami, o kłach i pazu­rach, dziobach i szponach, skrzydlate i z ogonem; których kończyny stanowiły broń, a ciała były bądź jaskrawo, bądź maskująco ubarwione; o odwróconych twarzach albo zupełnie bez twarzy; których oczy tkwiły na szypułkach lub w ogóle nie posiadały źrenic; takie, które potrafiły sparaliżować człowieka swym pozornym urokiem.

Konrad już je widział i zabijał wszystkie.

Ale były także inne, o zdecydowanie subtelniejszych mutacjach, takie, które niemal mogły udawać ludzi. I czasami to robiły, ponieważ kiedyś rzeczywiście były ludźmi...

Jak zwierzołaki zdawały się pretendować do osiągnięcia poziomu ludzkiego, tak samo niektórzy ludzie zapragnęli stać się zwierzętami. Woleli czcić mrocz­nych bogów i przemienić się w istoty, które były czymś o wiele gorszym od czło­wieka. Wśród poległych leżało wielu takich ludzkich zaprzańców, z pozoru człowieczego wyglądu, a tak naprawdę kryjących efekt mutacji pod szczelnymi zbrojami.

Konrad szedł między trupami, trzymając broń w pogotowiu, pragnąc, by choć jeden z wrogów dał znak życia i w ten sposób pomógł mu uwolnić się choć trochę od szarpiącej nim furii. Ale nie było nikogo żywego. Nawet ścierwojady trzymały się z dala, czekając aż wojownik opuści strefę śmierci.

Nagle uświadomił sobie, że drugi raz udało mu się przeżyć taki atak. I tym razem nie było go na miejscu w momencie, gdy zaczynała się walka. Znowu oca­lał.

Wioska została starta z powierzchni ziemi. Gdy powrócił po kilku dniach, w niczym nie przypominała miejsca, gdzie żyli ludzie. Wszystkie budynki znik­nęły, znać było jedynie zarysy fundamentów. Jeżeli taki sam kataklizm miał rów­nież dosięgnąć kopalni, powinien odejść stąd, póki może. Ale najpierw musiał jeszcze coś uczynić — coś, o czym usiłował nie myśleć od chwili, gdy ujrzał pierwszy ślad dymu na horyzoncie.

Wejście do szybu sprawiało wrażenie zasypanego. Potężne drewniane pod­pory zostały wyrwane, a na ich miejscu widniała wielka sterta kamieni oraz zma­sakrowane ciała — ludzi i zwierzołaki. Każdy budynek w obrębie palisady został splądrowany. Zwłoki zwisały ze wszystkich okien, piętrzyły się w każdym wej­ściu. Większość drewnianych konstrukcji została spalona albo w inny sposób zniszczona. Na miejscu gospody widniały jedynie zwęglone belki i poczerniałe kości.

W tej chwili Konrada interesowały tylko dwa miejsce — galeria nad kosza­rami najemników i pokój, w którym mieszkała Krysten. Unikał spoglądania w tym kierunku tak długo, jak potrafił, alt w końcu skierował wzrok w stronę nie­regularnej konstrukcji, sterczącej ze zbocza najbardziej stromej turni.

Chociaż dym buchał z większości okien, środkowa część górne go piętra wy­dawała się nienaruszona. Konrad niemal żałował, że cały budynek nie zamienił się w pył i popiół. Wtedy przynajmniej nie musiałby się wspinać po wąskich schodach, aby ujrzeć to, co wiedział, że tam zastanie.

Powoli, niechętnie, ruszył w stronę koszar.

Hol był zasłany ciałami. Schody spływały czerwoną krwią i wielokolorową posoką.

Wewnątrz było znacznie ciemniej, pomieszczenia wypełniał gryzący dym. Konrad zdjął hełm. Zostawił go, wraz z toporem i tarczą, przy wejściu, a potem zaczął iść między szczątkami mebli a leżącymi belkami, odsuwając na bok zwłoki. Nie zwracając uwagi czy są trupami ludzi, czy nie, odrzucał je kopnia­kami albo odsuwał mieczem. Zmasakrowane ciała były dla niego już tylko suro­wym mięsem. To, co stanowiło istotę ich człowieczeństwa, dawno uleciało, a du­sze przyjęli bogowie.

Poznawał prawie wszystkich poległych, a przynajmniej tych, którzy jeszcze dawali się rozpoznać. Byli to żołnierze, którymi dowodził, i którym ufał, dziew­czyny, które znał, i z którymi się kochał.

Nigdzie jednak nie dostrzegał małej postaci o falistych blond włosach, cho­ciaż im dalej wędrował przez to miejsce rzezi, tym bardziej było prawdopodobne, że ją znajdzie.

Każdy następny krok przychodził z coraz większym trudem, serce łomotało szybciej niż w czasie biegu w stronę płonącej górniczej osady. Wcześniej udało mu się pohamować mdłości, teraz jednak nie był w stanie powstrzymać kłębią­cych się w nim emocji. Cały smutek skupił się w jednej łzie, która spłynęła po le­wym policzku.

Kilka dni temu poczuł na wargach słone łzy Krysten, gdy pochylił się nad śpiącą przyjaciółką, aby pocałować ją na pożegnanie. Oboje wiedzieli, że nigdy się już nie zobaczą i dlatego udawała, że śpi. Zdradziły ją jednak łzy.

Wtedy, wyruszając z Wilkiem i Anvilą na poszukiwanie zaginionej świątyni krasnoludów i ukrytych w niej skarbów, myślał, że nie wróci. Świątynię znaleźli, ale nic poza tym. Opuścił Krysten tak samo, jak ją znalazł — samotną. Dawała sobie nieźle radę, zanim Konrad pojawił się w jej życiu i uważał, że tak będzie i teraz. Nikt jednak nie był w stanie przeżyć tak niezwykłego ataku połączonych hord przeklętników.

Opłakiwał nie tylko Krysten. Pamięć o Elyssie zawsze tkwiła w nim mocno, a teraz, w tej sytuacji, wspomnienie o niej ponownie owładnęło jego myślami.

Również została zabita przez zwierzołaki, zamordowana w czasie napaści na wioskę. I, podobnie jak w przypadku Krysten, Konrad opuścił ją, pozostawił, by umarła...

Nie miał pewności czy Krysten zginęła, ale śmierć Elyssy widział — zda­wał sobie sprawę, że zginie, chociaż nie wiedział kiedy, ani jak.

Ale również przewidywał, że Elyssa spowoduje jego śmierć — i pod tym względem się mylił. Ona umarła, a on w dalszym ciągu żył.

Elyssa i Krysten, Krysten i Elyssa. Pod tak wieloma względami stanowiły swoje absolutne przeciwieństwo. Czy dlatego właśnie Kislevitka go pociągała? Bo była tak całkowicie inna, bo nawet nie przypominała Elyssy? Elyssa była wy­soką, ciemnowłosą kobietą, Krysten — drobną blondynką. „A jednak teraz są takie same” — uświadomił sobie. — „Obie nie żyją.”

Odsunął na bok zakrwawioną zasłonę i wszedł do pokoju Krysten. Na sien­niku leżały zwłoki żółtoskórego zwierzołaka, którego kocia twarz wykrzywiona była w grymasie bólu. Na środku jego pokrytej sierścią piersi sterczała rękojeść wbitego noża.

Konrad stał bez ruchu, wodząc wzrokiem po zdemolowanym pokoju. Nie było ani śladu dziewczyny — żywej czy martwej. Rozpoznał nóż. Był to sztylet, który wygrał w karty i ofiarował Krysten, aby miała się czym bronić. Najwyraź­niej spełnił zadanie. Wszystko wskazywało na to, że zdołała uciec, ale jak da­leko?

Wszedł w głąb pokoju i szturchnął leżącego stwora klingą, przecinając zimne ciało. Cofnął ostrze i wytarł je o futro zwierzołaka. Potem, nie chcąc, aby trup choć chwilę dłużej bezcześcił łoże Krysten, przechylił siennik, zrzucając ciało na podłogę.

Konrad znał każdy cal małego pokoju i wiedział, że nie było w nim miejsca, w którym dziewczyna mogłaby się ukryć. Pochylił się i podniósł maleńkie fi­gurki, które trzymała na półce nad łóżkiem, oraz garść ozdób i drobiazgów — jej jedyne skarby. Półka została oderwana i rozbita, zabrał więc i zatrzymał te pa­miątki po Krysten. Miał wrażenie, że wszystko, co po niej zostało, zamknął w swojej lewej dłoni.

Prostując się, zauważył lustro — kolejny jego podarunek. Kiedy je dawał, było już pęknięte, teraz zaś wisiało przekrzywione, jeszcze bardziej rozbite i zniszczone.

Spojrzał w popękane szkło i przypomniał sobie inne lustro. Lustro Elyssy, w którym po raz pierwszy zobaczył swoje odbicie i w którym zdawało mu się, że dostrzega spoglądającą na niego inną twarz — twarz jego samego, ale nie takim jaki był, lecz jakim mógłby zostać...

Lustro wisiało tak przekrzywione, że Konrad nie widział swojego odbicia i wcale nie pragnął je zobaczyć. Jego myśli opanowała przeszłość, ale nagle do­strzegł w popękanym szkle jakiś ruch — i błysk światła na ostrzu!

Odskoczył, rzucił się na ziemię, a nóż wbił się w drewnianą ścianę, tuż nad jego głową. Gdyby poruszył się ułamek sekundy później, klinga utkwiłaby w jego gardle.

Natychmiast wypadł przez drzwi, ścigając swego niedoszłego zabójcę. Wy­dał okrzyk bojowy, pędząc za skuloną postacią, która mknęła po zacienionej gale­rii. Potknęła się wreszcie o rozrąbane ciało i upadła. Próbowała odczołgać się dalej, ale drogę jej ucieczki blokowały inne zwłoki.

— Giń! — warknął Konrad, unosząc miecz.

— Nie! — wrzasnął przeciwnik. — Nie! Jestem człowiekiem. Jestem człowiekiem!

Rozdział trzeci [top]

— Myślałem, że jesteś jednym z nich, panie. Widziałem, jak wspinałeś się tu, na górę, i pomyślałem, że mam jedyną szansę zemszczenia się za wszystko, co zrobili, prawda?

Konrad wyciągnął człowieka, który go zaatakował, na dwór, żeby dobrze mu się przyjrzeć. Stali teraz w zaułku, gdzie znajdowało się stosunkowo niewiele zwłok i gdzie smród śmierci nie był tak straszliwy.

Był jednym z górników i chyba jedynym człowiekiem, któremu udało się przeżyć atak. Miał metr pięćdziesiąt pięć wzrostu, ale byłby wyższy, gdyby go nie przygarbiły lata spędzone pod ziemią. Jego niewielka głowa zdawała się być tak głęboko wciśnięta w ramiona, jakby w ogóle nie miał karku. Zestarzał się przedwcześnie, miał gęste włosy na kończynach i torsie, a te, które rosły na gło­wie i brodzie, były siwe. Nawet jego skóra sprawiała wrażenie szarej od kurzu, który wżerał się w nią pod ziemią. Przez cały czas nerwowo kręcił głową, jakby obawiał się, że napastnicy lada chwila powrócą.

— Dlaczego żyjesz? — spytał Konrad. Nie dowierzając siwowłosemu górni­kowi, trzymał miecz w pogotowiu.

— Ukryłem się, co nie? — zerknął na miecz. — Słowo daję, panie. Myśla­łem, że jest pan jedną z tych bestii.

Zmarszczył długi nos, podnosząc lewą rękę, żeby się podrapać po głowie. Konrad zauważył, że górnik zamiast prawej dłoni ma kikut. Musiał ją utracić przed wieloma laty — albo w wypadku, albo za karę.

Wszyscy górnicy byli skazańcami, wysłanymi tu do odbycia wyroku. Nie­mal zawsze był to wyrok dożywotni, niewielu bowiem udawało się przeżyć pracę w kopalni. Nigdy nie zakuwano ich w łańcuchy, ponieważ nie mieli dokąd uciec. Za kopalnią rozpościerały się setki mil dziczy pełnej zwierzołaków. Więźniowie mogli, bez specjalnego wysiłku, zbiec z osady, ale niełatwo było uciec przed tym, co znajdowało się poza jej granicami.

Konrad patrzył na widniejący wokół obraz zniszczenia. Na trupy. Wciąż szu­kał Krysten, mając jednocześnie nadzieję, że jej nie znajdzie. Ciemne oczy gór­nika podążały za jego spojrzeniem.

Konrad odwrócił wzrok, a potem zerknął na swoją lewą dłoń, Wciąż zaci­skał pięść, wciąż trzymał w niej bezwartościowe pamiątki po Krysten, które pod­niósł w chwili, gdy rzucono w niego nożem. Wbił sztych miecza w ziemię, wydłu­bał płytki otwór, a potem wrzucił do niego drobiazgi i zasypał je.

— Co się wydarzyło? — zapytał.

— Świtało i szykowaliśmy się, żeby wejść do szybu, panie, gdy zaatako­wały nas zwierzołaki. Były ich setki. Tysiące. Nie sposób było ich zatrzymać. Nigdy niczego takiego nie widziałem, no nie? I mam nadzieję, że nie zobaczę. Strażnicy nic nie mogli zrobić. Jak powiedziałem, było ich zbyt wiele. To było straszne. Straszne.

Górnik zmarszczył nos i zadygotał, opowiadając swoją historię.

— Przedostały się przez palisadę, było ich coraz więcej, wrzeszczały i wyły. Zabijały każdego, kto próbował je zatrzymać. Inni górnicy wzięli broń za­bitych strażników, ale wkrótce oni też już nie żyli. Nie mogłem wiele zdziałać bez ręki, prawda? — podniósł kikut.

— Jakoś dałeś sobie radę z nożem, którym we mnie rzuciłeś — zauważył Konrad, zastanawiając się, jak niewiele brakowało, by zginął, by został zabity, nie mając nawet możliwości obrony. Jego oko, które ostrzegało go przed niebez­pieczeństwem, widząc, co może się w przyszłości zdarzyć, znowu go zawiodło.

Z biegiem lat Konrad coraz mniej polegał na wizjach przyszłości, dostarcza­nych przez lewe oko. Nie potrzebował żadnych ostrzeżeń przed niebezpieczeń­stwem. Tu, w Kislevie, zawsze było niebezpiecznie — nie obawiano się tylko zasadzek, ponieważ na tych pustkowiach było niewiele miejsc, w których mógł się ukryć napastnik.

Stał się również żołnierzem, wyćwiczonym wojownikiem, i jego umiejęt­ności bojowe wystarczały, by zwyciężyć każdego, kto by go zaatakował. Nie mu­siał już widzieć, co przeciwnik robi ułamek sekundy wcześniej. Wyćwiczone re­akcje i odruchy wystarczały, aby dać sobie rade ze wszystkim, co pogańskie hordy mogły rzucić przeciwko ludziom.

— Jestem dobry z nożem, prawda? Zawsze byłem — górnik uśmiechnął się, odsłaniając poplamione zęby.

Konrad zastanowił się, za co skazano tego mężczyznę i dlaczego stracił dłoń. Najprawdopodobniej był rzezimieszkiem z któregoś z miast Kislevu.

— Mów dalej — ponaglił Konrad.

— Niewiele mogłem zrobić — wzruszył ramionami. — Albo się ukryć, albo dać zabić. Wielu innych wpadło na ten sam pomysł, panie. Ale niewiele im to dało, co nie? Znaleziono ich i zamordowano — pociągnął nosem, spoglądając na scenę rzezi. — Zamordowano albo jeszcze gorzej. Ja wcisnąłem się pod kilka tru­pów. W ten sposób ocalałem — spojrzał na ślady krwi, które plamiły jego poszar­paną bluzę.

— Leżałem bez ruchu przez wiele godzin — mówił dalej. — A potem zoba­czyłem pana i pomyślałem, że jest pan jednym z nich. Czułem się paskudnie z po­wodu tego, co zrobiłem — chowałem się, kiedy wszystkich innych zabijano... I dlatego ruszyłem za panem. I to byłoby tyle, panie — wzruszył ramionami i do­kładnie przyjrzał się Konradowi. — Jak to się stało, że pan nie zginął?

Konrad popatrzył na górnika — nie miał pewności, czy wierzy w jego opo­wieść. W każdym razie żył i tylko to się liczyło.

Nie wiedział czy górnik rozpoznał go, czy nie. Właściwie nie było ku temu żadnych powodów. Dla Konrada wszyscy przymusowi robotnicy wyglądali tak samo. Zapewne dla górnika wszyscy najemnicy byli identyczni.

— Byłem na patrolu — odpowiedział Konrad. — Gdy ujrzałem dym, wró­ciłem — nie było potrzeby wyjawiania prawdy, proste kłamstwo powinno wystar­czyć. — Jak się nazywasz?

— Nazywam?

— Tak.

— Heinler, panie.

Odpowiedział po króciutkim wahaniu. Konrad pomyślał, że pewnie to ko­lejne kłamstwo. Obaj wiedzieli, że nie powinni sobie ufać. Jego nowy towarzysz był skazanym przestępcą, ale jedyna różnica między nim a wieloma najemnikami, którzy strzegli kopalni, polegała na tym, że dał się złapać.

— A ja nazywam się Konrad. Wygląda na to, że jesteśmy jedynymi ludźmi w promieniu setek mil. Nie ma potrzeby, żebyś zwracał się do mnie „panie”.

— Przepraszam, panie. Kiedy jest się więźniem tak długo jak ja, każdy inny jest „panem”.

— Zobaczmy, czy uda nam się znaleźć trochę wody, Heinlerze, i może coś do jedzenia.

Przeszukali osadę, ale studnia była zanieczyszczona, pełna zwłok, a wszystkie zapasy ze składu kwatermistrza skradziono. Konie ze stajni zniknęły, cała broń została zabrana, podobnie jak zgromadzona ruda złota. Nigdy dotąd taka zdobycz nie interesowała napastników. Za każdym razem, gdy atakowali konwój, ich jedynym celem było zabijanie, nigdy rabunek.

Konrad dotarł do wysuniętej najdalej na południe turni, a za nim podążał He­inler. Wspięli się po stopniach wykutych w skale, do miejsca, gdzie w dalszym ciągu dymiły szczątki wieży strażniczej i leżały spalone ciała.

— Skierowali się w tamtą stronę? — zapytał Konrad, a Heinler skinął głową.

Na horyzoncie nie było śladu napastników. A więc podążali w kierunku Praag. Konrad zdał sobie sprawę, że wraz z Heinlerem znaleźli się między obcą armią a krajem, skąd wyłoniły się piekielne hordy. Czy była to powtórka wiel­kiej inwazji sprzed dwóch wieków, tak samo jak atak na kopalnię był powtórką zniszczenia rodzinnej wioski Konrada?

— Czaszkolicy — powiedział Konrad.

— Co?

— Czy widziałeś wśród tych stworów wysokiego człowieka? Łysego, bar­dzo chudego? Mógł być jednym z dowódców.

— Eeee...

— Poznałbyś go, ponieważ zupełnie nie przypomina pozostałych. Wygląda jak człowiek, zapewne nie ma broni. I może bez szwanku chodzić wśród pło­mieni. Widziałeś go?

— Tak! Tak! Widziałem, widziałem!

Konrad spojrzał na Heinlera, nie wiedząc czy mu wierzyć. Górnik po­twierdził zbyt gorliwie.

— Bardzo wysoki, bardzo chudy, łysy i wyglądał jak człowiek! — zawołał Heinler. — Przysięgam, że to był on!

Konrad zdał sobie sprawę, że podał zbyt wiele informacji i Heinler po pro­stu powtarza jego słowa. Nie robiło to jednak żadnej różnicy, ponieważ Konrad chciał uwierzyć.

Wczoraj rycerz ze spiżu, dzisiaj Czaszkolicy.

Odwrócił się, znowu spoglądając na południe, w stronę Imperium, w stronę Ostlandu i doliny, w której się wychował.

— Wydawał rozkazy, prawda? — mówił dalej Heinler. — Był jednym z tych, którzy przerwali zabijanie i kazali pozostałych ludzi wziąć do niewoli.

— Do niewoli? — zapytał Konrad, odwracając się gwałtownie. Schwycił Heinlera za bluzę i przyciągnął do siebie. — Wzięli jeńców?

— Tak — Heinler odsunął się. — Mówię uczciwie, panie!

— Kogo? Jak wielu? Po co?

Górnik potrząsnął gwałtownie głową.

— Nie wiem. Dużo.

— Mężczyzn? Kobiety?

— Tak. Mężczyzn. Kobiety. Jednych i drugich. Chyba każdego, kto jeszcze żył i nie był ciężko ranny.

Konrad puścił go.

Nie było sensu pytać o Krysten, dowiadywać się, czy ją widział. Na pewno odpowiedziałby twierdząco, domyślając się, że taką odpowiedź Konrad chciałby usłyszeć. Heinler jednak z własnej woli przekazał mu informację o jeńcach. Nie miał pojęcia, że Konrad szukał jednej, konkretnej osoby. W obrębie wypalonej palisady nigdzie nie było śladu Krysten, co mogło jedynie oznaczać, że zwierzo­łaki ją zabrały.

Konrad chciał wierzyć, że dziewczyna jeszcze żyje, i że on ma szansę od­kupić swoją winę. Jeśli jednak żyła, to nie na długo. Stwory jedynie opóźniły jej śmierć, zachowały przy życiu dla jakichś swych ohydnych celów.

— Czeka nas długi spacer, Heinlerze — oznajmił.

— Co?

— Chyba że wolisz tu zostać.

Heinler spojrzał na leżące w dole ciała i zmarszczył nos.

— Dokąd idziemy? — zapytał.

Konrad wskazał na południe.

— Tam, gdzie oni — odparł.

Zabrali swoją broń z pokoju Krysten, ale nie mogli nic więcej wziąć, ponie­waż wszystko, co mogłoby im się przydać, zostało zagrabione.

Nóż Heinlera wyglądał jakby został własnoręcznie wykonany przez górnika. Rękojeść stanowił byle jak obrobiony kawałek drewna, ostrze wyklepano z ka­wałka metalu. Była to jednak broń — prymitywna, ale broń — niemal zdołała zabić Konrada.

Sztylet Krysten był wąski, ale o kwadratowym przekroju ostrza — bardzo dobry do przebijania grubych skór. Początkowo należał do jednego z najemników Wilka, milczącego wojownika, który nie zdradził ani swojego nazwiska, ani skąd pochodzi. Był na patrolu z czterema innymi żołnierzami — żaden nie wrócił. Wła­śnie Konrad znalazł to, co z nich zostało — cztery ludzkie ciała, a obok trupy tu­zina zniekształconych napastników, którzy urządzili zasadzkę. Ale po milczącym najemniku nie było nawet śladu, nic poza sztyletem, który leżał na ziemi kilka me­trów od miejsca rzezi. Jego zakrwawiony czubek wskazywał na północ.

Ponieważ Konrad miał swój własny nóż, który tak dobrze mu służył przez wiele lat, oddał ten sztylet Krysten. A teraz znowu trzymał go w ręku.

Razem z Heinlerem wyszli południową bramą, całkowicie zniszczoną przez zwycięzców. Opuszczona palisada bardzo szybko ulegała zniszczeniu. Niektóre elementy umocnień rozpadły się w czasie, gdy Konrad znajdował się w osadzie. Działo się tak nie tylko dlatego, że płomienie strawiły większą część drewna. Belki sprawiały wrażenie jakby były całkowicie spróchniałe, jakby postarzały się o wiek w ciągu kilku godzin. Cała osada wyglądała, jakby była nie zamieszkana i zapomniana od niezliczonych lat. Wkrótce wszystko, co zostało wykonane ludzką ręką, rozpadnie się w pył i będzie rozwiane przez wiatr.

Słońce wisiało już niżej, ale paliło niemal tak straszliwie jak w południe. Konrad zawsze sądził, że obchodzi go tylko jedna dziewczyna. A teraz to się zmieniło — Krysten stanowiła najważniejszy cel jego życia.

Na horyzoncie nie było widać najeźdźców, ale nie potrzebowali doświadczo­nego tropiciela, aby podążać ich śladem. Znaki przemarszu były łatwo widoczne. Co jakiś czas natykali się na zniekształcone zwłoki jakiegoś zwierzołaka, zmarłego z ran odniesionych w czasie szturmu na osadę. Wiele ciał wyglądało jakby życie uciekło z nich wiele dni, a nawet miesięcy, temu — opuchnięte, roz­kładające się, oblepione rojami much i pełzającego robactwa.

Konrad miał wrażenie, że armia z Północy specjalnie zostawia ślady swojego przemarszu, wyrzucając niepotrzebne łupy, zarysowując pnie drzew pia­stami kół — jakby wytyczała szlak dla pościgu. Ogromną połać terenu pokry­wały dziesiątki śladów kół, niezliczone odciski stóp, kopyt, łap. Rzeczywiście, musiały tędy przejść tysiące tych przeklętych istot. Tropy mówiły też, że prędkość kolumny była ograniczana przez najwolniejszych członków grupy.

Mimo bliskości armii, Konrad wciąż miał to samo uczucie, co rano — że jest sam na całym świecie. Wprawdzie Heinler znajdował się tuż obok, ale wo­jownik czuł, że obaj są wędrowcami, którzy jedynie przypadkowo idą tym sa­mym szlakiem. Nie byli sojusznikami — łączył ich tylko fakt, że obaj są ludźmi.

Konrad maszerował równym tempem, a Heinler dotrzymywał mu kroku. Gór­nik rzeczywiście musiał być twardzielem. Miał tylko jedną rękę, a musiał nią wy­konywać tyle samo pracy, co inni skazańcy dwiema. Szedł na bosaka, stopy mu krwawiły i kulał lekko. Podobnie było z Konradem — jego buty nadawały się tylko do konnej jazdy. Nigdy tak długo nie poruszał się w nich na piechotę, ale próbował nie zwracać uwagi na odciski i ból mięśni. Dopóki nieprzyjaciel szedł, on musiał robić to samo. Podążając uparcie naprzód, zmniejszali odległość dzielącą ich od wroga. Przed wieczorem widzieli już na horyzoncie kurz wzbijany przez wrogą armię.

Po tak wielu godzinach marszu napastnicy będą musieli się zatrzymać. Choć może, skoro nie są ludźmi, nie potrzebują wypoczynku?

Odległość między nimi wciąż się zmniejszała. Jak okiem sięgnąć, od jed­nego do drugiego krańca horyzontu okolica była pełna ciemnych postaci. Do­piero po chwili Konrad uświadomił sobie, że wojsko dzieli się na grupy. Część piekielnej hordy podążała w lewo, część w prawo, a reszta szła dalej, wprost na południe. Przypuszczał, że rozdzielają siły, aby uderzyć w kilku różnych miej­scach.

Kraj posiadał trzy gęsto zamieszkane rejony: wokół Praag, Erengardu i sto­licy — Kislevu. Zwierzołaki i ich sojusznicy wkrótce przekonałyby się, że fortyfi­kacje tych miast są o wiele silniejsze niż umocnienia kopalni, a obrońcy licz­niejsi. Być może więc ich zamiarem było zaatakowanie mniejszych miast i wio­sek, w celu szerzenia leku i paniki w całym kraju.

Albo te maszerujące przed nimi bandy banitów były jedynie strażą przednią przerażającej zarazy, która dopiero miała nadejść — dziesiątków tysięcy wrogich stworów, czekających na zew ataku...

W chwili obecnej Konrad chciał jednak tylko ustalić, który z oddziałów za­brał ze sobą Krysten.

Po kilku minutach zauważył, że zatrzymały się te legiony, które maszero­wały pośrodku. Pomiędzy trzema głównymi grupami istniały przynajmniej mi­lowe odstępy, a więc było mało prawdopodobne, że rozdzieliły się jedynie w celu rozbicia obozów. Tak jak podejrzewał, zwierzołaki musiały podzielić swoje pułki, szykując się do marszu w trzech różnych kierunkach. A teraz, jak wszystkie inne wojska, rozpaliły ogniska i zaczynały przygotowania do noclegu.

Po raz pierwszy od wielu godzin Konrad pozwolił sobie na odpoczynek. Usiadł wolno, dając wytchnienie obrzmiałym kostkom nóg, obolałym łydkom i udom, zmasakrowanym stopom. Heinler, dysząc ciężko, osunął się obok niego na ziemię. Krew sączyła się z jego stóp. Konrad nawet nie chciał myśleć o zdję­ciu butów. Czuł, że stopy ma mokre i lepkie. Przy każdym kroku słyszał chlu­panie potu w butach.

— Poczekamy, aż zrobi się ciemno — powiedział. — A potem ruszymy dalej.

— I?

Górnik w dalszym ciągu nie wiedział, dlaczego Konrad podąża za piekielną hordą, chociaż musiał się już czegoś domyślać. Jego uwagi nie mogła umknąć reakcja Konrada na wiadomość, że napastnicy nie zabili wszystkich w osadzie, że wzięli jeńców. Poszedł jednak za Konradem bez zadawania pytań. Aż do tej chwili żaden z nich się nie odezwał. Nie było o czym rozmawiać.

— I wtedy zobaczymy, czy mają jakąś niepotrzebną żywność i wodę — wy­jaśnił Konrad.

W drodze ze zniszczonej kopami można było znaleźć mnóstwo i jednego, i drugiego — jeżeli wiedziało się, gdzie szukać, a Konrad wiedział. Nie sposób zapomnieć umiejętności zdobywania pożywienia. Ale nie chciał się zatrzymywać, aby nie tracić bezcennych minut. Jedzenie i picie miały niewielkie znaczenie w porównaniu z tym, co musiał zrobić. Najważniejsza była misja, którą musi wy­pełnić.

Na razie zamierzał zbadać dokładnie każde obozowisko, aby odnaleźć to, czego szukał.

Usiadł, obserwując zachodzące słońce. Z niecierpliwością oczekiwał nocy.

Nie chciał brać ze sobą Heinlera. Górnik nie był wojownikiem, nie wiedział, jak poruszać się w ciemności, aby być niewidzialnym, nie potrafił zaatakować z zasadzki strażników i zabić ich po cichu, nie znał subtelnej sztuki przekradania się przez nieprzyjacielski obóz i podrzynania gardeł tak, aby nie zbudzić śpią­cego obok wroga.

Heinler zasnął. Konrad zostawił go samego i ruszył przez ciemną noc. Świeciły jedynie gwiazdy. Brakowało jeszcze kilku godzin do chwili, gdy Manns­lieb zaleje okolice swym zimnym blaskiem. Morrslieb może wzejść wcześniej, ale mniejszy księżyc dostarczy mniej światła.

Zostawiwszy hełm oraz tarcze, Konrad zacisnął topór w prawej, a miecz w lewej dłoni i ruszył ostrożnie w stronę migoczących płomieni ogniska, położo­nego na zachodnim krańcu obozu wroga. Próbował nie myśleć, co właśnie może pożerać barbarzyńska armia. Posuwając się uważnie naprzód, przypominał sobie, jak jego rodzinna wieś przeszła na jedną noc we władanie zwierzołaki, i jak to samo musiało się dziać w wielu innych częściach świata. Dzień był dla ludzi, ale po zapadnięciu mroku te same ziemie znajdowały się w mocy zdeformowanych mieszkańców lasu.

Teraz jednak godzina nie miała znaczenia. To, że wrogowie byli stworami ciemności, nie oznaczało, że są stworzeniami nocnymi. Dzikusów było wystarcza­jąco wielu, aby mogli podjąć wypad o dowolnej porze, nie musieli kryć się w mroku. Uważali północ Kislevu za swój teren — a teraz wszystko wskazywało na to, że mają zamiar opanować resztę kraju. A potem sięgnąć dalej...

Noc wypełniały hałasy i dziwne zapachy. Armia była na wpół zwierzęca, na wpół ludzka, więc dźwięki i zapachy, wydobywające się z obozowisk, były mie­szaniną pochodzącą z obu tych światów. Rozlegały się śmiechy i wrzaski — nie­ludzkie śmiechy i ludzkie wrzaski.

Nawet latem noce w Kislevie są chłodne. Konrad dawno się do nich przy­zwyczaił, ale nagle przebiegł go dreszcz. Uświadomił sobie, że właśnie owe krzyki spowodowały lodowate ukłucie, które przeszyło go od szyi po palce stóp. Przypomniał sobie ofiary masakry w osadzie górniczej. One również musiały krzyczeć, długo i głośno, pod wpływem okropnego bólu — o ile nie obcięto im wcześniej języków albo nie rozerwano gardeł.

Konrad przysiągł sobie, że dzisiejszej nocy zostanie wymierzona choć cząstka sprawiedliwości za ohydne tortury, zadane ludziom w kopalni. Wczoraj zabijał tuzinami gobliny, a teraz nadchodziła kolej na zwierzołaki. Atak będzie mniej widowiskowy od wczorajszego, ale nie mniej skuteczny.

Żałował, że nie ma już swojego krisa, którym wiele lat temu zabił pierw­szego zwierzołaka. Ocalił wówczas życie Elyssie. Może teraz jego nowa broń do­pomoże w ten sam sposób Krysten.

Przysuwał się coraz bardziej do położonego na zachodzie ogniska. Zacznie tutaj, a potem będzie się posuwał między wrogimi od działami aż do chwili, gdy znajdzie pojmaną dziewczynę. Albo do chwili, gdy nieprzyjaciel dopadnie jego.

Byli tak pewni siebie albo może tak głupi, że nie wystawili żadnych straży. Konrad bardzo wolno podszedł jeszcze bliżej, a potem przykucnął, by móc obser­wować najbliższą grupę. Pół tuzina groteskowych istot siedziało wokół ognia. W migoczącym świetle wyglądały jeszcze obrzydliwiej niż za dnia. Blask pło­mieni tańczył migotliwie na ich zdeformowanych ciałach.

Niektóre stwory chwilami wyglądały zupełnie jak ludzie, dopóki światło ognia nie ujawniło ich koszmarnych, zwierzęcych cech, sprawiających, że po­twory wyglądały na coś gorszego od zwierząt. A potem światło zmieniało się, kry­jąc w mroku ohydę jednych, a wydobywając obrzydliwie sparodiowane człowie­czeństwo innych.

Konrad patrzył, niemal sparaliżowany tym koszmarem. Najstraszliwszy był fakt, że w swoim zachowaniu tak niewiele różnili się od oddziału najemników, którym dowodził. Podawali sobie po kolei dzban piwa, śmieli się, zapewne z ja­kiegoś wulgarnego dowcipu, rozmawiali w swoim pogańskim języku, niewątpli­wie przechwalając się wyczynami z porannej rzezi. Nawet śpiewali ochrypłymi, zupełnie niemuzykalnymi głosami.

Konrad nienawidził ich, pogardzał zwierzołakami. Zaprzysiągł sobie, że wszystkie umrą i w ten sposób rozpocznie się jego zemsta.

Wstał wolno, zrobił kilka oddechów i rozprostował ramiona, przygotowując się do osobistego odwetu. Uniósł miecz i topór — i zamarł, widząc...

Odwrócił się gwałtownie w lewo, uświadamiając sobie, że z tej właśnie strony pojawi się niebezpieczeństwo. Cofnął się głębiej w mrok. W tej samej chwili ujrzał wyłaniającą się z ciemności bladą postać, kierującą się w stronę ognia. Ludzką postać — wysoką, szczupłą i całkowicie pozbawioną włosów.

Czaszkolicy!

Kompletnie oszołomiony Konrad przyglądał się, nie mogąc wykonać żad­nego ruchu. Postać przeszła bezpośrednio przed nim, w odległości kilku metrów. Musi działać natychmiast albo straci dogodną sytuację. Otrząsnął się z krępują­cych, wyimaginowanych więzów ł skoczył na znienawidzonego wroga.

Odruchowo posłużył się mieczem — była to broń o wiele precyzyjniejsza od topora o podwójnym żeleźcu. A lewa ręka Konrada była równie silna i do­kładna jak prawa.

Sztych miecza wbił się w grzbiet Czaszkolicego, trafiając między żebra, po­niżej lewej łopatki, tam gdzie znajdowało się — albo powinno znajdować — serce. Trysnęła krew i Konrad natychmiast pojął, że się pomylił. Takiej ilości krwi nie było, gdy kiedyś jego strzała odnalazła serce Czaszkolicego.

Wyszarpnął klingę, a wysoka postać upadła na ziemię. Po krótkich, spa­zmatycznych drgawkach, znieruchomiała zupełnie. Konrad zabijał wystarczająco często, aby wiedzieć, kiedy jego ofiara nie żyje. Rozejrzał się szybko wokoło, po­szukując następnego przeciwnika.

Konrad kopnięciem przewrócił trupa na wznak. Już wiedział, że to nie mógł być Czaszkolicy — stwór umarł zbyt łatwo. Pomimo mroku jedno szybkie spoj­rzenie potwierdziło jego podejrzenia. Był to po prostu zwykły zwierzołak. Wy­soki, chudy, blady i łysy — łysy, ponieważ włosy nie mogą rosnąć na kości. Na jego głowie nie było ani skóry, ani ciała.

A potem Konrad usłyszał nowy dźwięk — obrócił się na pięcie i odskoczył, gdy z ciemności runęła na niego bezkształtna masa. Uniósł topór i miecz, naj­szybciej jak potrafił, ale nie dość szybko. Stwór przewrócił go, zamachnął się sie­kierą, celując w odsłonięte gardło, upadł na niego... i stoczył się na ziemię.

Konrad poczuł na twarzy wilgoć. Krew. Ale nie własną. Spojrzał na zwierzo­łaka. W mroku nie widział go dokładnie — jedynie, że był wielki, ciemny... i martwy.

Z ciemności wyłoniła się następna postać.

— Pomyślałem, że może będziesz potrzebował pomocy, no nie? — wy­szeptał znajomy głos.

Konrad wstał i wytarł rękawem krew z twarzy, patrząc jak Heinler odzy­skuje swój nóż. Nie doceniał tego człowieka. Jako górnik posiadał przecież nie­mal doskonałą umiejętność widzenia w ciemności, najwyraźniej też dysponował innymi umiejętnościami. Nieprzypadkowo przeżył atak na kopalnię, gdy tymcza­sem inni zostali zabici lub pojmani.

Konrad spojrzał w stronę ogniska i siedzącej wokół niego grupy nieludzi. Nie spostrzegli, co wydarzyło się w odległości zaledwie kilkunastu metrów.

Podobnie jak blada postać, którą pomyłkowo uznał za Czaszkolicego, drugi napastnik również pojawił się nie od strony ogniska. Chwilowo żądza krwi Kon­rada została zaspokojona. Nie musiał zabijać i podejmować zbytecznego ryzyka — jeszcze nie.

— Czy zechcesz mi powiedzieć, czego naprawdę szukasz? — odezwał się Heinler.

Konrad wyjaśnił w czym rzecz.

— No to poszukajmy jej, dobra? — zaproponował górnik.

— Chcesz tego? — spytał Konrad, podając mu miecz. W tej sytuacji lepiej było podzielić się bronią.

Heinler wsunął nóż za pas i przyjął miecz. Konrad w dalszym ciągu trzymał topór w prawej ręce, a w lewą wziął sztylet. Dyskusja była zbyteczna. Heinler od razu zrozumiał, co do niego należy, i po raz pierwszy Konrad zaczął się na serio zastanawiać, kim naprawdę był jego towarzysz i czym się poprzednio zajmował. Na razie nie zwracał jednak specjalnej uwagi na górnika ani na nic innego. Chciał znaleźć oddział, który schwytał Krysten. Wędrowali ostrożnie w mroku, kierując się w stront płomieni następnego ogniska i osłaniali nawzajem, zbliżając do celu.

I nagle ciszę przerwał wrzask Heinlera:

— Uważaj!

Konrad odwrócił się natychmiast, ale było już za późno. Poczuł straszliwy cios w skroń. Udało mu się zrobić jeden krok w stronę niewidocznego napast­nika, zaczął unosić ciężki topór, ale w końcu runął na ziemię i ogarnęła go ciemność.

Rozdział czwarty [top]

Konrad uchylił z trudem ciężkie powieki i jego oczom ukazał się błyszczący wysoko na niebie Morrslieb.

Głowę miał odciągniętą w tył, szyje ściśniętą powrozem, ręce spętane na ple­cach. Stał nagi przy drzewie, przywiązany do pnia. Znajdował się w tak samo bez­nadziejnej sytuacji, jak przed dwoma dniami Wilk — a może w jeszcze bardziej beznadziejnej, bo znikąd nie mógł się spodziewać pomocy.

Bał się spojrzeć w dół, wlepiał więc wzrok w nieregularny kształt tarczy księżyca. Straszliwe odgłosy atakujące uszy mówiły mu o tym, co się wokół dzieje więcej, niż potrzebował wiedzieć.

W odróżnieniu od Mannslieba, mniejszy księżyc, Morrslieb, nawet kiedy stał w pełni, światła dawał niewiele. A było to światło dziwne, niemal pozba­wione blasku. Zupełnie jakby Morrslieb był księżycem cieniem rzucającym mrok na świat, wokół którego krąży, odciągającym zeń wszelką jasność, zamiast mu ją dawać.

Wpatrując się w księżyc, Konrad usiłował pozbierać myśli i oszacować od­niesione rany. Jego szyja i przeguby były przywiązane do drzewa mocno zaci­śniętymi powrozami. Czaszkę rozsadzał nadal pulsujący ból, efekt uderzenia, jakie otrzymał, i w ogóle cały był obolały, jakby bito go, kiedy stracił przytom­ność, a potem wleczono po ziemi. Otworzyło się kilka ran odniesionych podczas szturmu na warownię goblinów. Od stóp do głów zbroczony był zakrzepłą krwią.

Na razie żył jeszcze, ale wszystko wskazywało na to, że pisana jest mu śmierć w męczarniach.

Oderwał wreszcie oczy od księżyca, rozejrzał się szybko dookoła i jeszcze szybciej zacisnął mocno powieki. Nie chciał, by ci, którzy go pojmali, zo­rientowali się, że odzyskał przytomność, a poza tym wolał nie patrzeć na sceny rozgrywające się na oblanej księżycową poświatą polanie.

Łatwiej było jednak zamknąć oczy, niż wyrzucić z myśli te mrożące krew w żyłach widoki. Pośrodku kępy drzew wznosił się mały ołtarz. Jego centrum zaj­mowała postać w zarzuconej na pancerz czerwono-czarnej tunice, zbrojna w po­tężny topór i trzymająca tarcze ze znajomym Konradowi emblematem. Konrad nie raz widział już ten symbol na sztandarach powiewających nad legionami zwie­rzołaków: symbol w kształcie litery X przeciętej przez środek poziomą kreską i podkreślonej u podstawy.

Pod zdobnym hełmem z brązu nie widać było jednak twarzy, panował tam mrok. Pusty pancerz siedział w fotelu. Nie, nie w fotelu, lecz na rzeźbionym tro­nie — bowiem zbroja wyobrażała zdegenerowanego boga, którego czcił ten klan wyrzutków. U jego stóp piętrzył się stos kości i czaszek. Ludzkich czaszek.

Dorzucono doń niedawno świeże ludzkie głowy...

Wokół ołtarza stali pokornie zdeprawowani akolici upojeni widokiem pły­nącej obficie krwi ofiar, które złożyli właśnie swemu krwiożerczemu panu.

Konrad widział to wszystko tylko przez krótką chwile. Widział również ofiary. A teraz słyszał je, jak cierpią niewypowiedziane męki. Wrzeszczeli tortu­rowani, a ich wrzaski zdawały się dalej unosić w powietrzu, kiedy w końcu umierali z krzykiem na ustach..

Zaryzykował jeszcze jedno ukradkowe spojrzenie, wypatrując Heinlera. Nie dostrzegł go jednak. Heinler nie stał przywiązany do innego drzewa, jego trup nie spoczywał na kupie bezgłowych zwłok jego głowa nie leżała na ofiarnym stosie u stóp odrażającego bóstwa.

Sunąc wzrokiem po barbarzyńskiej świątyni, Konrad rozpoznał ostatnią ofiarę. Człowiek ten nazywał się Hralvan i był najemnikiem z Norska, chyba naj­silniejszym z ludzi wojowników, jakiego Konrad znał. Zwykł dla żartu okaleczać własne ciało, przykładać sobie płonącą pochodnię do kończyn, by zademonstro­wać swą niewrażliwość na ból.

Ale po tej niewrażliwości pozostało tylko wspomnienie. Hralvan był potęż­nie zbudowany i mierzył siedem stóp wzrostu. Teraz nie miał nóg i ćwiartowany żywcem płakał jak chłostane dziecko tyle że to nie łzy, lecz krew płynęła mu z oczu.

A te niewysłowione męki zadawały jego potężnemu ciału dwie najpiękniej­sze kobiety, jakie Konrad w życiu widział. Z tym, że nie mogły to już być ko­biety; obie miały długie, rozwidlone na końcach ogony.

Nie licząc najeżonych kolcami metalowych obręczy na szyjach i szerokich kościanych kolczyków w płatkach uszu, były zupełnie nagie. Nogi miały długie, smukłe i zbryzgane krwią. W miarę jak z udręczonej ofiary uchodziło życie, ich skóra pokrywała się coraz obficiej czerwienią. Uśmiechnięte tańczyły wokół Hralvana, zlizując krople czerwieni z ostrzy, którymi tak zapamiętale wywijały. Noże, podobnie jak ich właścicielki, były smukłe i sprężyste.

Konrad nie był w stanie stwierdzić, ilu wyznawców otacza ołtarz, bo większość z nich stała w mroku; słyszał jednak, jak wyrykują swój zdeprawo­wany entuzjazm i rytualne psalmy.

I nagle zaległa kompletna cisza: ucichły krzyki, ucichły jęki, ucichły śpiewy i modlitwy.

Konrad domyślał się dlaczego. Hralvan wyzionął wreszcie ducha. Jedna z dziewczyn trzymała w górze jego odciętą od tułowia głowę, z której otwartych ust ściekał strumyczek krwi. Po chwili głowa olbrzymiego Norskańczyka wylądo­wała na ofiarnym stosie u stóp opancerzonego idola.

Nie było już kogo zabijać, nie było kogo torturować na śmierć — z jednym wyjątkiem...

Konrad zacisnął mocno powieki w nadziei, że uznają go za wciąż nie­przytomnego, w nadziei, że zrobi to jakąś różnicę, jeśli nawet rzeczywiście tak się stanie.

Cisza przeciągała się, ale wyczuwał, że dwie diabelskie tancerki suną lek­kim krokiem w jego stronę. Zatrzymały się przy nim i twarz owionęły mu ich cie­płe oddechy. Po chwili wodziły już dłońmi po jego ciele. Palce miały lepkie, wil­gotne od krwi. Potrafiłby udawać dalej nieprzytomnego, nawet gdyby zaczęły go kaleczyć; ale nie był w stanie zignorować ich upiornie zmysłowych zalotów.

Otworzył oczy i przytrzymując się pnia skrępowanymi rękami, poderwał bły­skawicznie obie nogi. Chybił. Krwawe panny odskoczyły z chichotem, a jego omal nie udusił powróz zadzierzgnięty na szyi.

Przemknęło mu przez myśl, że byłby to o wiele mniej bolesny i szybszy spo­sób zejścia z tego świata. Ale zanim zdążył wprowadzić ją w czyn, jedna z nagich dziewcząt obiegła pień i uwolniła mi szyje. W chwile później wolne miał również ręce — ale tylko na moment.

Piękne oprawczynie chwyciły za kawałki powroza zwisają mu z nad­garstków. Pomimo że ich twarze przypominały krwawi maski, a długie włosy ociekały posoką, były obie hipnotycznie pociągające. Wydawały się podobne do siebie jak dwie krople wody nie sposób było ich odróżnić.

Konrad natarł na tę po prawej, ale odskoczyła zwinnie. Jej nóż przeciął ze świstem powietrze i ugodził Konrada w przedramię. Stęknął z zaskoczenia i bólu. Kiedy wyciekająca z rany krew zaczęła skapywać na ziemię, czciciele wydali ekstatyczne westchnień i podjęli rytualne śpiewy na cześć ostatniej ofiary bio­rącej udział w ich obscenicznej ceremonii.

Dziewczyna potrząsnęła tryumfalnie nożem, po czym przytknęła sobie ostrze do języka, zlizując zeń krew Konrada. Język, podobnie jak ogon, miała roz­widlony.

Konrad szarpnął lewą ręką, by przyciągnąć do siebie drugą kapłankę. Ta pu­ściła powróz, a on stracił równowagę i runął na wznak. Ziemia była jak błoto po rzęsistej ulewie. Ale to deszcz krwi tak ją rozmiękczył.

Obie dziewczyny dopadły go niczym bliźniacze czerwone błyskawice i z jego gardła popłynęły dwa strumyczki krwi. Podźwignął się na nogi, a nagie kobiety zaczęły pląsać wokół niego, doskakując na przemian, zadając pchnięcie lśniącym nożem, odskakuj; i znowu doskakując.

Szybkie były, nieludzko szybkie. Kobiety prawdopodobnie chętniej wybie­rano na oprawców, bo były subtelniejsze od mężczyzn delikatniejsze, nie zabijały tak szybko, z niepotrzebną siłą. Ich ofiary umierały powoli, kropla po kropli wy­krwawiały się na śmierć.

Wkrótce Konrad był już tak samo okrwawiony jak one, ale to jego własna krew czerwieniła mu skórę. Ból, jaki cierpiał, był powierzchowny i wiedział, że nie będzie musiał znosić go długo. Na razie oprawczynie tylko się z nim bawiły. Kiedy wezmą się poważnie do pracy, będzie po nim.

Musi przejąć inicjatywę, póki jeszcze czas. Ale żeby wyrównać szanse, po­trzebuje jakiejś broni. Pomyślał o zbroi na ołtarzu i o potężnym toporze w za­kutej w żelazną rękawicę garści. Ta myśl wystarczyła, by wyzwolić w nim im­puls.

Drogę do postaci na tronie blokowała mu jedna z ogoniastych dziewcząt. Kiedy na nią runął, odskoczyła zwinnie, tak jak się tego spodziewał. Nie oglą­dając się na nią pobiegł dalej w kierunku ołtarza, zdzierając sobie po drodze ka­wałki powroza z przegubów.

Nie zwracał do tej pory większej uwagi na czcicieli otaczających diabo­liczną świątynię. Zajmował go głównie drapieżny duet, i a tamtych i tak ledwie było widać w mroku.

Teraz drogę do upragnionej broni zastąpiła mu niespodziewanie grupa widmowych postaci, które sprawnie utworzyły kordon wokół miejsca składania ofiar. Rąbnął pięścią w jakąś ocienioną twarz usłyszał chrzęst miażdżonej kości. Postać runęła na ziemię pozostawiając po sobie wyłom w kordonie.

Konrad miał już w niego zanurkować, kiedy na ramię spadła mu dłoń w ręka­wicy. Szarpnął się, wyrwał, odwrócił na pięcie i w mdłej poświacie księżyca do­strzegł błysk broni. Tamten dobywał miecza. Niewiele myśląc Konrad wykręcił mu dłoń ściskającą rękojeść i sam wyszarpnął miecz z pochwy. Rękojeść miała kształt zwiniętego węża. Konrad uniósł miecz nad głowę i pomknął z powrotem w kierunku bliźniaczych oprawczyń. Nagle wąż ożył, rozwinął się i wbił mu zęby w nasadę dłoni.

Konrad wrzasnął z bólu, wypuścił miecz z ręki i zaczął machinalnie rozcie­rać dwa nakłucia na przegubie.

Wokół panowała kompletna cisza i bezruch. Ustało rytmiczne zawodzenie, wszyscy wlepiali wzrok w Konrada. Diabelska para stała za nim, reszta czcicieli otaczała kręgiem trzy nagie, zbroczone krwią postaci.

Ten, któremu Konrad odebrał miecz, wystąpił naprzód. To samo uczyniła inna ciemna postać, która schyliła się po upuszczony miecz i wręczyła go właści­cielowi. Rękojeść znowu była tylko rękojeścią, zwinięty ciasno wąż znowu za­stygł w bezruchu.

Konrad spojrzał na pierwszą ciemną postać ledwie widoczną w mrokach nocy. Zauważył tarczę. Widniał na niej ten sam runiczny symbol, co na tarczy z ołtarza, ale nie tylko. I ten drugi herb Konrad rozpoznał.

— Kastring! — wykrztusił.

Postać, która wsuwając miecz do pochwy odwracała się, teraz zamarła. Pa­trzyła przez chwilę na Konrada, a potem zbliżyła się do niego powoli.

— Już dawno nikt mnie tak nie nazwał — powiedział mężczyzna.

Chociaż stał bardzo blisko, Konrad nie widział jego twarzy, bo ocieniał ją hełm.

— Kastring — powtórzył.

— Tak pragnąłem przyglądać się jak umierasz. — Mężczyźni westchnął. — Ale chyba powinniśmy porozmawiać. Ostatnią ofiarę złożyć jednak trzeba. — Rzucił władczo kilka słów w jakimś pogańskim języku.

Konrad nie zrozumiał, co powiedział, ale wyczuł za sobą poruszenie. Ob­rócił się na pięcie w samą porę, by zobaczyć jeszcze, jak jedna z tancerek śmierci machnięciem długiego noża ścina głów swojej towarzyszce. Bezgłowy trup stał jeszcze kilka sekund bluzgając krwią z szyi, a potem osunął się w błoto.

Bliźniaczka podniosła skrwawioną głowę za włosy i zakręciła nią młynka, opryskując kaskadami krwi wszystkich widzów wyrażających zwierzęcym ry­kiem swój entuzjazm.

Konrad przeniósł wzrok na mężczyznę, który wydał poleceni Ponad jego ra­mieniem widział postać siedzącą na ołtarzu. Pewności nie miał, bo świeża krew zalewała mu oczy, ale przez chwilę wydało mu się, że zbroja nie jest pusta, że z hełmu patrzy na niego czyjaś skryta w cieniu twarz...

— Chcesz się odświeżyć? — spytał Kastring, który najwyraźniej przewodził tej grupie pogan.

* * *

Rodowe nazwisko Elyssy brzmiało Kastring. To dlatego Konrad rozpoznał herb na tarczy. Ale którym Kastringiem był ten mężczyzna?

Nie mógł to być ojciec Elyssy, Wilhelm Kastring, bo tamten zginął wraz z córką. To pewnie któryś z jej trzech braci. Byli od niej starsi; odeszli z doliny przed zniszczeniem przez zwierzołaki wioski i dworu. I teraz jeden z Kastringów przewodzi bandzie takich bestii.

Elyssa rzadko opowiadała o swojej rodzinie i Konrad bezskutecznie usi­łował sobie teraz przypomnieć imiona jej braci. W końcu dał za wygraną. Co za różnica, który to z nich, pomyślał.

Rozpalono ognisko, na szczęście z drewna i chrustu, nie z ludzkich ciał. Kon­rad siedział przy ogniu i dygotał. Był osłabiony z upływu krwi i kompletnie wy­czerpany wypadkami ostatnich kilku dni. Jego ciało pokrywała pajęczyna bole­snych ran i zadraśnięć.

— Mawiają, że znając czyjeś nazwisko, zyskujesz nad tą osobą władze — zagaił Kastring, siadając kilka stóp od Konrada. Nie spojrzał na niego, patrzył w płomienie. — Sam fakt, że jeszcze żyjesz, dowodzi, śmiem powiedzieć, że w powiedzeniu tym może być coś z prawdy. Ale ja, pytając o imię ciebie, nic bym nie zyskał.

Konrad przyglądał się uważnie mężczyźnie. Często widywał braci Elyssy, ale to było wiele lat temu. Którymkolwiek z nich był ten, bardzo się od tamtego czasu zmienił. Nie miał warg, co spowodowało, że wyglądał tak, jakby się wciąż uśmiechał, a z głowy wyrastała mu para zakrzywionych rogów. Jednak nawet w blasku ogniska trudno było odróżnić rysy twarzy Kastringa, stwierdzić, gdzie kończą się jego długie, ciemne włosy, a zaczyna gęste, ciemne futro, które nosił na zbroi. Zresztą Konrad wolał nie widzieć, jakim jeszcze przemianom uległ ten człowiek — jeśli w ogóle można go jeszcze było nazywać człowiekiem... Zbli­żyła się do nich jakaś postać. Szczupła, prężna kobieta. Konrad rozpoznał w niej oprawczynię, która przeżyła. Trzymała srebrną tacę z wysadzaną drogimi kamie­niami karafką i dwoma kielichami tej samej roboty. Kastring zagadał coś do niej. Postawiła tacę na ziemi i napełniła kielichy jakąś czerwoną cieczą. Podniosła znowu tacę i podsunęła mu ją. Kastring machnął niecierpliwie ręką, znowu powie­dział coś w jakimś niezrozumiałym języku, i dziewczyna odwróciła się z tacą do Konrada.

— Z przykrością przyznaję, że ona nie zna się zupełnie na etykiecie — po­wiedział Kastring. — Bierz, bierz — dorzucił, widząc wahanie na twarzy Kon­rada. Zachichotał ponuro. — To nie to, co myślisz, zapewniam cię. To wino, czerwone wino.

Konrad wziął kielich z tacy, powąchał, posmakował i uspokojony jednym haustem wychylił zawartość.

Dopiero wtedy obserwujący go bacznie Kastring sięgnął po swój kielich i znowu zagadał do dziewczyny. Postawiła tacę na ziemi i oddaliła się.

— Zamierzałem wznieść toast za twoje zdrowie, ale ośmielę się zauważyć, że w zaistniałych okolicznościach byłby to, skromnie mówiąc, nietakt.

Zakręcił kielichem, wciągnął w nozdrza zapach, po czym przystawił sobie kielich do zębów — dolne zachodziły mu na górne — i odchylił w tył głowę. Po­nieważ nie miał warg, cześć czerwonego płynu pociekła mu po brodzie. Otarł kro­pelki koronkową chusteczką.

— Nie krępuj się, dolej sobie. — Wskazał na tacę.

Konrad napełnił kielich po raz drugi, potem jeszcze raz.

— Był ktoś ze mną — odezwał się — kiedy zostałem pojmany. Co się z nim stało?

Kastring wzruszył ramionami i burknął coś niezrozumiałego w obcym ję­zyku. Zwracał się pewnie do ogromnej postaci stojące kilka jardów za Konra­dem, postaci z dziobem, pazurami u rąk i szponami u nóg. Postać odpowiedziała przeciągłym, głośnym beknięciem. Kastring znowu wzruszył ramionami, pocią­gnął łyczek wina, przetrzymał je chwilę na języku, przełknął i starł z brody kro­pelki.

Konrad nie widział wśród zabitych ciała Krysten, ale wolał nie pytać o jej los. Był przekonany, że i tak nie powiedziano by mii prawdy, a poza tym w oko­licy grasowało wiele innych kohort mutantów, które mogły ją pojmać.

— Skąd mnie znasz? — spytał w końcu Kastring.

Konrad wychodził zawsze z założenia, że prawdy należy w miarę możliwo­ści unikać.

— Jestem z Ferlangen — odparł.

— Ferlangen! Tej nazwy również od lat nie słyszałem. Z twoje go akcentu wnoszę, że pochodzisz z tych samych stron Ostlandu, co ja. Mieszkałem kiedyś w pewnej zabitej dechami wiosce niedaleko Ferlangen i nie raz nieźle się w tym mieście zabawiłem. Często polowaliśmy z Ottem Kreishmierem. Wiesz może, co tam u niego?

— Nie żyje.

Kastring uniósł kielich w milczącym salucie, ale Konrad nie wypił. Kreish­mier skazał go na śmierć za nielegalne upolowanie królika, a potem został zabity przez Wilka w pojedynku. Tak właśnie poznali się z Wilkiem.

— Dawno wywędrowałeś z Ferlangen?

— Pięć lat temu — odparł Konrad. — A ty?

Kastring milczał przez kilka sekund i Konrad myślał już, że nie doczeka się odpowiedzi, toteż zaskoczyło go, kiedy tamten w końcu się odezwał:

— Chyba dawniej. Dokładnie sobie nie przypominam. Ale czyż czas nie jest tylko łańcuchem skuwającym nasze życie? Odszedłem stamtąd, bo chciałem zobaczyć świat, wielkie miasta, inne krainy. No i zobaczyłem. Potem popadłem w złe towarzystwo i...

Gdyby mógł się uśmiechać, prawdopodobnie by to zrobił. Nie mógł jednak, pociągnął więc tylko kolejny łyk wina i znowu otarł sobie brodę. Był gładko wy­golony, nawet nie próbował osłonić brodą ust. Trudno było stwierdzić, czy wargi mu zgniły i odpadły, czy też sam celowo się okaleczył.

— No, ale opowiedz mi coś więcej o Ferlangen — podjął. — Co z Marleną, siostrą Otta? Ona, dufam, żyje jeszcze?

— Żyła.

— Sporo wesołych chwil ze sobą spędziliśmy. Przez długi czas łączyła nas zażyła przyjaźń. Nasze rodziny o mało się poprzez nas nie połączyły, ale mnie nie uśmiechało się jakoś wiązać na stałe. Podsunąłem więc myśl, żeby Otto po­ślubił moją siostrę. Nie wiesz czasem, czy się w końcu pobrali? Przyznaję, że je­stem na bakier z listowną korespondencją. A sytuacja, w jakiej się obecnie znaj­duję sprawiła, że chcąc nie chcąc straciłem kontakt z domem — Kastring wzruszył ramionami i sięgnął po karafkę z winem.

Konrad przewiercał go wprost wzrokiem.

— To od ciebie wyszedł pomysł wydania za mąż Elyssy?

— Owszem — Kastring opuścił kielich, nie popijając z niego. — Znasz moją siostrę?

— Obiło mi się o uszy to imię — odparł szybko Konrad. — Ale chyba się nie pobrali. Otto zginął, zanim doszło co do czego. Wypadek na polowaniu.

— Jaka szkoda. Elyssa zasłużyła sobie na małżeństwo z tym spasionym by­dlakiem. — Kastring dotknął policzka. Szpeciła go stara blizna biegnąca od le­wego oka do szczęki. Zauważył już, jak bacznie przygląda mu się Konrad.

— Moja pierwsza rana odniesiona w walce — zaśmiał się. — Prezent od siostrzyczki. Otto i Marlena byli ze sobą bardzo blisko, pomyślałem więc, że czemu ja i Elyssa nie mielibyśmy nawiązać tego rodzaju intymnych stosunków. — Pokręcił głową, upił łyk wina, otarł usta. — Ale ona była innego zdania. — Znowu się roześmiał, lecz w tym śmiechu nie było ani krzty wesołości.

Elyssa nie wspomniała Konradowi słowem, że napastował któryś z braci; ale ona w ogóle mało co mu mówiła.

— Skoro Otto nie żyje — podjął Kastring — to Marlena jest baronową. Chyba wypadałoby odwiedzić stare śmiecie, kiedy już zawitamy do Imperium. Nie miałbym nic przeciwko odnowieni znajomości z Marlena.

— Do Imperium? — spytał cicho Konrad. — Wybieracie się do Imperium? — Od jakiegoś już czasu podejrzewał, że potępieńcze armie zamierzają przekro­czyć granicę, ale łudził się jeszcze, że jest w błędzie

— Z króciutką wizytą — przytaknął Kastring. — Puścić z dymem parę miast, splądrować parę wiosek, wyciąć w pień mieszkańców. — Tym razem nie było wątpliwości, że się uśmiecha; resztki warg w kącika ust powędrowały mu w górę. — Za łatwo im się ostatnio żyje i za długo już to trwa. Zmiękli jak przejrzały owoc gotów do zerwania.

Konrad zadrżał. Wiedział, co może czekać bezbronnych mieszczan ze strony zwierzołaków, tych zahartowanych w walce wojowników północy, i ich szalonych sprzymierzeńców. Zacisnął dłoń na kielichu.

— Wy... wy łotry! Wy morderczy barbarzyńcy! Wy... ! — Potną snął głową, zbrakło mu słów.

— Komplementów nigdy za wiele. — Kastring pociągnął łyczek wina. — Może nawet wpadnę do siostrzyczki. Na pewno się ucieszy. — Dostrzegł błysk w oczach Konrada. — Daj spokój, nie bądź taki staroświecki. Ona chyba nie jest nawet moją rodzoną siostrą.

— Jak to?

Kastring ziewnął i oparł się o pień powalonego drzewa.

— No, całkiem pewien to nie jestem. Ojciec nigdy tego ni przyznał, ale we­dług mnie z Elyssa sprawa jest bardzo niejasna Matka zmarła wkrótce po jej uro­dzeniu, ale ja nie jestem wcale przekonany, że to rzeczywiście ona wydała Elysse na świat, ani że to ojciec ją spłodził. Podejrzewam jedno z rodziców o spłatani drugiemu jakiegoś, że tak powiem, figla. Niewykluczone, że z wzajemnością.

Konrad milczał. Elyssa o niczym takim nie wspominała, ale z drugiej strony, po co miałaby to robić. Może nawet nie wiedziała, Matka mogła nie być jej matką, Wilhelm Kastring mógł nie być je ojcem, kto wie, czy którekolwiek z tej dwójki było jej rodzicem? Wyglądało na to, że pochodzenie dziewczyny owiane jest taką sapią mgiełką tajemnicy jak jego...

Ciekaw był, czy Kastring słyszał coś o jego nie znanej przeszłości. Mieszkali w tej samej wiosce. Ojciec Kastringa był dziedzicem we dworze i po­winien wiedzieć o wszystkim, co się tam działo. Ale skoro Kastring nie zna na­wet prawdy o swej siostrze, to mało prawdopodobne, żeby wiedział coś o korze­niach bezimiennego sieroty.

Na ziemi obok Kastringa leżała jego tarcza ozdobiona talizmanicznym em­blematem mrocznego bóstwa, któremu oddawał cześć, oraz rodowym herbem. Nie był to jedyny symbol, jaki Konrad zapamiętał z rodzimej wioski. Przed oczyma stał mu wciąż znak wytłoczony na łuku i strzałach, które dostał od Elyssy, na broni, którą znalazła podobno w zapomnianym loszku w dworze Ka­stringów.

Kołczan z jakiejś dziwnej, falistej skóry, dziesięć strzał i łuk. Wszystko smo­listo czarne, wszystko opatrzone tym samym złotym symbolem: pięścią w kolczej rękawicy między grotami skrzyżowanych strzał. Ostatnia z tych strzał przeszyła serce Czaszkolicemu, a kiedy nieludzka istota wyciągnęła ją sobie spokojnie z piersi, nie pojawiła się na niej nawet kropla krwi. Ale Czaszkolicy rozpoznał chyba ten złoty symbol, tak samo jak Wilk, który zobaczywszy go na czarnym kołczanie, kazał się natychmiast zaprowadzić do zmiecionej z powierzchni ziemi wioski...

Czyżby ta broń należała do prawdziwego ojca Elyssy?

— Raz w Ferlangen — zaczął Konrad — widziałem inny herb rodowy. Czarno-złoty. Dwie skrzyżowane strzały i pięść w kolczej rękawicy między gro­tami. Mówi ci to coś?

Kastring nie odpowiedział od razu.

— Znajomo mi to brzmi — odezwał się po chwili zastanowienia.

— Był wytłoczony na łuku, na strzałach i na kołczanie.

— Tak — Kastring przymknął oczy i przesunął dłonią po czole. — Elf? Czyżby miało to jakiś związek z elfem? Przyznaję, że nic innego nie przychodzi mi do głowy.

Konrad wpatrzył się w płomienie, usiłując się skoncentrować, ale wyczer­panie i osłabienie nie pozwalały mu skupić myśli.

Elyssa dała mu łuk i strzały, i nadała imię. Wcześniej nie miał żadnego. A teraz jej brat, a przynajmniej osoba, którą bierze za jej brata, ostentacyjnie nie interesuje się jego imieniem.

— Powiedziałeś, że znajomość imion daje władze — zwrócił się do Ka­stringa. — Dlaczego nie chcesz poznać mojego?

Odpowiedzi Kastringa zawsze padały z opóźnieniem, ale teraz zwłoka trwała blisko minutę i Konrad zaczynał już podejrzewać, że tamtego zmorzył sen.

— Bo i tak niedługo już będziesz je nosił — wycedził w końcu Kastring. — Nie doczekasz świtu.

Konrad rozejrzał się niespokojnie.

— Praktycznie rzecz biorąc już jesteś martwy — dorzucił Kastring. — Nie trzeba było zabierać mi miecza.

Konrad uniósł prawą rękę do ognia i obejrzał bliźniacze nakłucia na prze­gubie. Prawą dłoń miał zdrętwiałą, lewą i obie stopę również. Był zmęczony, bar­dzo zmęczony, to wszystko. Zmęczony, przemarznięty i poraniony.

Nadgarstek nawet mu nie napuchł. Wynikało z tego, że wąż — jeśli w ogóle był to wąż — nie wstrzyknął mu w ciało trującego jadu. Ból odczuł tylko w chwili ukąszenia. Prawdopodobnie była to jakaś magiczna sztuczka, wzrokowy omam. Nie było żadnego gada, żadne zęby nie wbiły mu się w ciało, żaden jad nie dostał się do żył...

Przed chwilą Konrad marzył tylko o spoczynku, ale teraz ani myślał za­mknąć oczu i odpłynąć w sen.

Rozdział piąty [top]

Konrad usiadł gwałtownie, krzywiąc się z bólu. Słońce paliło straszliwie. Gardło miał wysuszone, wargi popękane, pokrywała go warstwa zaschniętej krwi. Węgle ogniska jeszcze się żarzyły. W ogólnym bezruchu wyróżniały się tylko tańczące smugi szarego dymu. Wszyscy gdzieś poszli.

Na podstawie wysokości słońca ustalił, że od świtu minęły przynajmniej trzy godziny. Rzadko kiedy spał tak długo, ale przecież w tym względzie miał jeszcze wiele do odrobienia. Chociaż nie czuł się już tak straszliwie wyczerpany, miał wrażenie, że gdyby znalazł trochę cienia, bez trudu mógłby zamknąć oczy i przespać resztę dnia.

Odsunął tę pokusę i spojrzał na przegub dłoni. Ślady po kłach węża zabliź­niły się, podobnie jak rany na ramieniu, zadane nożem nieludzkiej dziewczyny. Elf, który uratował Konradowi rękę, najwyraźniej dziś ocalił mu również życie.

Zgodnie z tym, co powiedział Kastring, Konrad powinien umrzeć. Dlatego najeźdźcy go zostawili — uznali, że jest martwy. Ocaliło go jedynie oddziaływa­nie potężnego eliksiru uzdrawiającego.

Wstał i poszedł, by zbadać obóz stworów. Na pierwszy rzut oka trudno było stwierdzić, że w ogóle tu przebywały. Zniknęły nawet bezgłowe zwłoki ludzi zło­żonych w ofierze. Krew wsiąkła w ziemię i została wypalona przez słońce. Gleba wyglądała na bardzo wysuszoną. Konrad ukląkł, żeby jej dotknąć. Nic nie po­czuł, była równie pozbawiona życia jak piasek. Znajdujące się w pobliżu kępy trawy i roślin zbrązowiały, zwiędły, kruszyły się pod dotykiem dłoni. Okoliczne drzewa pokrywała zgnilizna i śmierdzące porosty. Rozkładały się tak samo jak te w Lesie Cieni, gdy zamieszkały w nim zwierzołaki.

Wszystko, czego tknęli się najeźdźcy, ulegało zniszczeniu, nawet ziemia, po której stąpali.

Konrad przesunął palcami po ustach, przypominając sobie kielich, z którego pił, a także wygląd warg Kastringa. Zaczął się zastanawiać, dlaczego jego własne usta są tak bardzo spieczone.

Tłumaczył sobie, że to wynik braku wody i straszliwego pragnienia. Zawsze następnego dnia po winie bardzo chciało mu się pić, ale przecież tym razem su­szyło go zanim spróbował trunku.

— Okazuje się, że rzeczywiście jesteś tak twardy, na jakiego wyglądasz.

Konrad odwrócił się gwałtownie.

W odległości kilku metrów znajdował się Kastring. Siedział na wierz­chowcu, który kiedyś musiał być koniem. Jego skórę pokrywały czerwone i czarne plamy, boki chronił pancerz, zamiast kopyt miał łapy z pazurami, z py­ska sterczały kły jak u psa, a ze środka czaszki sterczał pojedynczy, spiralny róg.

Kastring wyglądał równie groteskowo — w świetle dnia nie sprawiał już tak przerażającego wrażenia. Rogi na jego głowie były jakby częścią hełmu, a dolna część twarzy z wyszczerzonymi w uśmiechu zębami przypominała maskę. Włosy zwisały mu do pasa. Był odziany w czarne futro i lśniącą, spiżową zbroję, spod której wyglądał kaftan z czerwonej skóry. U biodra wisiał mu miecz z wężową, rękojeścią, zaś do siodła miał przytroczoną tarczę z dwoma herbami

Konrad cofnął się.

— Nie bój się — powiedział Kastring. — Zapewniam, że nie mam zamiaru cię zabić. Nie teraz. Po prostu pragnę ci zaproponować, abyś przyłączył się do naszej ekspedycji.

— A jeżeli odmówię?..

— Nie masz takiej możliwości. Moja prośba ma charakter rozkazu. Powinie­neś być martwy, ale nie jesteś — i to mnie intryguje. Przyłączysz się do nas. Bę­dziesz mnie bawił opowieściami o Ferlangen. Muszę się przyznać, że ubiegłej nocy byłem zmęczony, a więc rozmowa ze mną mogła się wydawać niezbyt pory­wająca Racz mi to wybaczyć. W przyszłości poświęcimy wiele godzin na konwer­sację, do chwili...

— Do chwili?

— Kiedy umrzesz. Wszystkie rzeczy mają swój koniec, nawet życie. Szczególnie życie. Jesteśmy zrodzeni, aby umrzeć. Fakt, że nie wiemy kiedy na­stąpi ostateczny koniec, czyni nasze życie tak ciekawy. Jestem pewien, że się z tym zgadzasz? A obiecuje, że twoje życie będzie wyjątkowo interesujące.

Konrad wyczuł za sobą czyjąś obecność. Odwrócił się. Stała tam pozostała przy życiu tancerka śmierci. Już ubrana, miała na sobie sandały i krótką, luźną szatę. Obmyła się z krwi. Włosy, które odgarnęła do tyłu i związała na karku, wciąż miały barwę krwi, podobnie oczy i drapieżne zęby.

Na czole miała wyrysowany ten sam symbol, który widniał na tarczy Ka­stringa. W jej ciele wycięto ukośny krzyż z dwiema poprzeczkami, pozostawiając wyraźną, purpurową szramę. Kobieta zdawała się o wiele chudsza i już nie tak uwodzicielska, jak w upiornym świetle księżyca, ale wcale nie stała się przez to mniej przeradzająca. Kolczasta obroża wciąż opasywała jej gardło, ale teraz no­siła również naszyjnik, do którego umocowała swój nóż. Naszyjnik sprawiał wra­żenie wykonanego z kości, kości ludzkich palców.

— Nie sądzę, żebyście byli sobie oficjalnie przedstawieni — rzekł Kastring. — To Jedwab. A może Satyna. Nigdy nie potrafiłem ich odróżnić. To bez znacze­nia. Podobnie jak ja, nie musi znać twego imienia. Nie mówi staroświatowym, ale nauczysz się robić wszystko, co ci rozkaże. Od tej pory nigdy nie będziecie od siebie dalej niż o metr. Może jeszcze bliżej. Zapewniam cię, że potrafi być bardzo miłą towarzyszką. A potem, pewnego dnia, może wkrótce, a może nie, zgi­niesz z jej ręki.

Kastring zwrócił się do dziewczyny, która kiwała poważnie głową. Przez cały czas nie spuszczała wzroku z Konrada, przyglądając się jego nagiemu ciału. Gdy wódz skończył mówić, uniosła klingę noża, pocałowała ją i posłała Konra­dowi ten pocałunek. Wzdrygnął się, patrząc na jej wargi i przypominając sobie rozdwojony język, którym ubiegłej nocy oblizywała jego krew.

— Wydaje mi się, że cię lubi — zauważył Kastring.

Konrad nie odezwał się. „To nie ja umrę” — obiecał sobie w duchu. — „Najpierw moją dręczycielkę spotka śmierć. Albo ją, albo Kastringa...”

— Imperium, Ostland, Ferlangen! — zawołał Kastring, szarpiąc wodze wierz­chowca. — Ukochany kraj rodzinny oczekuje na nasz powrót! — koń stanął dęba, zaczął harcować, a potem ruszył galopem na południowy zachód.

— Mogę dostać coś do picia? — Konrad zwrócił się do strażniczki. — Coś do jedzenia? Jakieś ubranie?

Zobaczył, jak jej ogon zadrgał. Rzuciła kilka gardłowych sylab i wskazała kierunek, w którym podążył Kastring. Nie ruszył się z miejsca, przyglądając się jej twardo. Dziewczyna wyciągnęła nóż i przyszykowała go do rzutu. Była zbyt daleko, aby zdołał dosięgnąć ją zanim ciśnie sztyletem, ale zbyt blisko, żeby mo­gła chybić.

Konrad odwrócił się i poszedł za jeźdźcem. Tancerka śmierci ruszyła jego śladem.

* * *

Przybył do Kislevu z Imperium, prowadząc jucznego konia Wilka. A teraz szedł z powrotem, tym razem z podążającym za nim krok w krok morderczym cie­niem.

Podróż na południe trwała o wiele dłużej — cały czas poruszali się pieszo, zamiast pokonać część drogi łodzią. Zatrzymywały ich też bezustanne bitwy, ra­bunki wsi, składanie ofiar z jeńców...

Konrad widział niewiele z tych wydarzeń i miał ograniczony kontakt z puł­kiem Kastringa. Ci żołnierze nie przypominali regularnej armii — spełniającej rozkazy, maszerującej razem. Samorzutnie dzielili się na mniejsze oddziały, wy­bierali własne szlaki, a potem łączyli znowu, aby przeprowadzić atak lub doko­nać masakry.

Pozwolono mu ubrać się w odzież zabraną ofiarom. Szybko jednak stawała się poszarpana i pocięta, gdy nie rozumiał rozkazów Jedwabiu albo nie spełniał ich z należytą gorliwością. Całe ciało miał pokryte małymi kłutymi rankami, jakby został pogryziony przez owady.

Istniała niewielka szansa ucieczki, a jeszcze mniejsza — powodzenia takiej ucieczki. Jedwab nie odstępowała go ani na chwilę. Oprócz niej czuwali jeszcze wojownicy Kastringa i zwierzołaki, każdy ogarnięty żądzą zabijania, pragnący ofiar, które mógłby złożyć swemu ohydnemu władcy. Trudno było odgadnąć liczbę członków bandy Kastringa. Zmieniała się ona nieustannie — zwiększała, gdy przyjmowano nowych członków z rejonów, przez które przeszli, i zmniejszała po każdym zbrojnym starciu.

Czasami wędrowali nocą, kiedy indziej ich przemarsze miały miejsce w dzień. Często szli i dniem, i nocą, a potem zatrzymywali się na dłuższy czas. Dlaczego — Konrad nie potrafił zrozumieć. Nigdy nie pytał, a nikt mu niczego nie wyjaśniał.

Wieźli niewiele zapasów. Nie mieli wozów taborowych, chociaż w oddziale był jeden rydwan. Zawsze pilnowano go niezwykle starannie i Konrad domyślił się, że jest w nim przewożona święta spiżowa zbroja, która wieńczyła ołtarz.

Wojownicy musieli zdobywać żywność, najczęściej w niszczonych farmach. Większość zdobywców wędrowała pieszo, co oznaczało, że mogli nieść niewiele pakunków. Niektórzy jechali na koniach, które zaczynały ulegać takim samym mutacjom jak ich właściciele. Jeźdźcy stanowili elitarny oddział — byli prawdzi­wymi wojownikami, wyposażonymi w doskonałą broń i zbroje.

Dziwnie nie pasowali do reszty zwierzołaków. Bardziej przypominali kar­nych rycerzy niż opętanych żądzą walki dzikusów. Posiadali swój własny, spa­czony kodeks rycerski i sprawiali wrażenie ludzi, których jedynym przeznacze­niem jest staczanie walk. Swoje wybrane bóstwo czcili, przelewając krew na polu bitwy — własną lub pokonanych wrogów. Z drugiej jednak strony zdarzało się coś zupełnie odmiennego, gdy mniejszy księżyc znajdował się w pełni. Wtedy zabijani byli bezbronni jeńcy, których rytualnie torturowano i w koszmarny spo­sób mordowano, aby zaspokoić obrzydliwe wymogi kultów Chaosu.

Całkowitym przeciwieństwem rycerzy byli brutalni człekokształtni, odziani w szmaty i uzbrojeni w to, co udało im się ukraść. Pomiędzy tymi dwoma krańco­wymi rodzajami żołnierzy znajdowała się większość renegatów Kastringa, istot, które nie były ani ludźmi, ani potworami, lecz koszmarnymi połączeniami jed­nych i drugich.

Z takimi właśnie Konrad najczęściej walczył na granicy. Walczył z nimi i za­bijał. Monstra, których kończyny stawały się bronią; posiadające dodatkowe oczy, uszy lub usta; których twarze znajdowały się na torsach; będące częściowo owadami i mające szczypce zamiast rąk; będące na poły ptakami o wielkich skrzydłach na grzbiecie; będące po części gadami o ciele pokrytym łuskami. A także inne istoty o zwierzęcych łbach na ludzkich tułowiach lub ludzkich gło­wach na zwierzęcych korpusach.

Ich ciała były najczęściej czerwono-czame, czyli odznaczały się barwami krwi i śmierci. Sierść, pióra, płetwy i skorupy posiadały paski lub cętki w odcie­niach tych dwóch kolorów. Wiele z tych stworzeń miało całkowicie białe oczy, bez śladu źrenic. Wydawały się ślepe, ale przecież widziały.

I wszystkie były zjednoczone pod tym samym symbolem, który widniał na ich sztandarach, tym samym herbem, który znajdował się na tarczy Kastringa, piętnem wyciętym na czole Jedwabiu — występnym znakiem Khorne'a, boga krwi...

Khorne, jedna z czterech wielkich potęg Chaosu.

Runiczny symbol był znakiem śmierci, jakby piekielnym podpisem samego Łowcy Dusz.

Jedwab zaświadczała swoje poddaństwo mrocznemu władcy runicznym pięt­nem wyciętym na czole. Inne stwory nosiły podobne symbole. Wiele miało rogi powykręcane na kształt skomplikowanego krzyża Khorne'a.

Wierni czcili Khorne'a rzezią, walką na polu bitwy, krwawymi ofiarami. Każdą śmierć zadawano dla większej chwały Khorne'a — ale nie tylko wrogowie mogli być zabijani. Gdy niezbędna była śmierć, mógł ją ponieść jeden z wy­znawców — na przykład jak wtedy, gdy Jedwab zabiła Satynę.

Dla wyznawców Khorne'a każdy był potencjalną ofiarą. Nie istnieli przyja­ciele, sojusznicy — jedynie przyszłe ofiary. Z każdym mijającym dniem wyda­wało się coraz bardziej prawdopodobne, że Konrad stanie się następnym krwawym dowodem hołdu.

Ale do tego momentu każdy następny dzień, który udało mu się przetrwać, był kolejnym zwycięstwem.

Mijały dni, tygodnie, miesiące... aż wreszcie straszliwe pułki przekroczyły granicę Kislevu z Imperium i kolejne mile ich przemarszu znaczone zostały śmiercią następnych niewinnych istot — albo sojuszników.

Konrad złapał samego siebie na tym, że modli się, aby najeźdźcy znaleźli wystarczająco dużo ofiar. Niech mordują kogoś innego, kogokolwiek, aby tylko on przeżył jeszcze jeden dzień. Musiał przetrwać, aby zabić zarówno Jedwab, jak i Kastringa. Początkowo zależało mu tylko na tym, to stanowiło najważniejszy cel, który trzymał go przy życiu i pozwalał uczynić następny krok.

Krysten zapadła się gdzieś w ciemne otchłanie jego pamięci. Już zaczynał zapominać o dziewczynie. Znał ją niecały rok i teraz, za każdym razem, gdy usi­łował ją sobie wyobrazić, widział obraz Elyssy. Nie chciał pamiętać Krysten, po­nieważ czuł, że ją zdradził. Gdyby nie odszedł z Wilkiem i Anvilą, może żyłaby w dalszym ciągu. Ale teraz niewątpliwie była już martwa. Najlepsze dla niej by było, gdyby zginęła w czasie szturmu — uniknęłaby tortur, upokorzenia i straszli­wej śmierci przed ołtarzem bóstwa.

Nigdy nie czuł bezpośredniego zagrożenia. Zupełnie, jakby rzeź ł przemoc, których był świadkiem, nie miały z nim nic wspólnego, jakby obserwował wszystko z oddali — obojętny widz rozgrywających się wokół niego wydarzeń. Nawet kary, którym go poddawano, zdawały się mieć bardzo niewiele wspólnego z nim samym. Ciało mogło odczuwać ból, ale jego umysł znajdował się gdzieś in­dziej. Miał wrażenie, że po prostu przypadkiem podróżuje w tym samym kie­runku, co wojsko Khorne'a. Podążali tym samym szlakiem i tylko to ich łączyło.

Konrad zdawał sobie sprawę, że taki stan rzeczy może nie potrwać długo, że coś musi się zdarzyć — że coś na pewno się zdarzy. Poczucie realności powróci, gdy on sam stanie twarzą w twarz ze śmiercią, obiecaną przez Kastringa. Albo nagle obudzi się z transu w jakiś inny sposób. Nie mógł jednak wyobrazić sobie, co mogło spowodować takie przebudzenie.

Nie wiedział, dlaczego Kastring zachowuje go przy życiu. Wydawał się czer­pać makabryczną przyjemność z długotrwałej męczarni Konrada. Może, gdy dotrą do Ferlangen, zostanie stracony w miejscu, które tamten uważał za swoje ro­dzinne miasto. Wiedział przecież, że Konrad jest żołnierzem, ale pragnął, aby zgi­nął jak zwierzę — pod toporem rzeźnika.

— Jesteś weteranem wielu bitew — zauważył pewnego wieczoru, siedząc naprzeciwko Konrada i jego ogoniastej strażniczki.

Dziewczyna rzucała Konradowi resztki pożywienia. Ręce miał związane za plecami i musiał jeść wprost z ziemi. Była to łagodna tortura, ale Kastring i krwawa panna doskonale się tym bawili.

— Spowodowałeś wiele śmierci — mówił dalej Kastring — i dlatego twoja własna śmierć ma o wiele większe znaczenie niż kogoś, kto sam nie odbierał życia, nie przelewał krwi. Jesteś zbyt cenny, aby złożyć cię w ofierze bez ważnej przyczyny. Sądzę, że zachowam cię w zapasie, dla uczczenia jakiejś szczególnej okazji.

Obserwował, jak Jedwab wylewa na ziemię strumyk wody, a Konrad łapczy­wie ją chłepcze. Potem odezwał się do dziewczyny i nagle jej stopa wcisnęła głowę Konrada w błoto, a sztylet dotknął jego gardła.

— A może nie — dodał Kastring. Kilka sekund później wydał następny roz­kaz i Jedwab uwolniła więźnia.

Kastring rozkoszował się upokorzeniem Konrada, wojownika zamienionego w niewolnika, nad którym sprawowała władzę kobieta. Konrad czuł jedynie niena­wiść, która nasilała się z każdym mijającym dniem. Zimną, wyrachowaną niena­wiść, nie zaś gwałtowny, wywołany odruchem wybuch.

Jedwab i Satyna były dla niego zbyt silnymi przeciwniczkami tamtej pierw­szej nocy, kiedy był słaby i wyczerpany. Teraz zwyciężyłby obie, ale pozostała tylko jedna.

Wiedział, że mógłby zabić dziewczynę, mógłby nawet zabić Kastringa, ale często zastanawiał się, czy warto tego dokonać za cenę własnego życia. Wtedy dochodził do wniosku, że ma zbyt wiele do zrobienia w życiu, że ostateczna ze­msta nad wrogami nie jest warta jego własnej śmierci. Ale tylko dopóki wie, że przetrwa następną noc. I dopóki wciąż oczekuje na chwilę, o której wiedział, że musi nadejść.

Niekiedy kilka nocy mijało bez składania ofiar i podczas takiej przerwy zwiększała się liczba jeńców. A kiedy kolejny raz nadchodził czas tortur, przywiązywano go za szyję i przeguby, by jeszcze raz stał się jedynym uwięzio­nym, któremu dane było doczekać świtu.

Tylko wtedy był pozostawiany sam — Jedwab odchodziła, aby odegrać swoją rolę w obrzydliwej ceremonii. Ostatecznie wracała do niego, naga i po­kryta krwią, podniecona bólem, przerażeniem i śmiercią, którą zadawała ofiarom. Wbrew swemu wyglądowi, o wiele bardziej przypominała zwierzę niż człowieka. Ogon i rozdwojony język stanowiły właściwe odzwierciedlenie jej prawdziwej na­tury.

— A może powinieneś się do nas przyłączyć — zaproponował Kastring przy innej okazji. Był w dobrym humorze po zniszczeniu niewielkiego garnizonu strażników dróg. — Zawsze chętnie przyjmujemy dobrych ludzi. Chociaż, oczywi­ście, wcale nie musisz być człowiekiem, ani nawet dobrym...

Pomysł był odrażający, ale Konrad udawał, że zastanawia się nad propo­zycją, a jednocześnie obserwował siedzącego po drugiej stronie ogniska Ka­stringa. Może dzięki temu zdoła przeżyć nieco dłużej?

— Co musiałbym zrobić? — zapytał.

— Zabić. Co już czyniłeś, jak sądzę. Ale teraz zabiłbyś w świętym imieniu Khorne'a. Wiem, że jesteś najemnikiem. Dlatego byłeś w Kislevie. Zabijałeś dla pieniędzy. Jaki w tym sens? Czy nie wolałbyś zabijać w świętej sprawie, dla chwały największego z bogów?

Nieprawdą było, że Konrad zabijał dla pieniędzy. W czasie, gdy pracował z Wilkiem, nie otrzymywał właściwie żadnej zapłaty i nie ona stanowiła motywa­cję jego działania. Zabijanie miało swój cel, ponieważ chroniło ludność północ­nego pogranicza przed inwazją stworzeń z mroźnych pustkowi, z królestwa Cha­osu...

A teraz znajdował się właśnie wśród tych istot. Przebywając między nimi, żyjąc, gdy tak wielu umarło — czuł się jak zdrajca.

Poganie przerwali pierwszą linię obrony ludzi, przedzierając się przez setki mil na ich terytorium. A jednak trudno było to nazwać inwazją. Najeźdźcy Ka­stringa przetarli ognisty szlak w głąb Ostlandii, najbliższej prowincji Imperium. Dzikusy nie próbowały ukryć swojej obecności i w rezultacie kierowano prze­ciwko nim coraz większe siły.

Początkowo Konrad zastanawiał się, czy jest to część jakiegoś większego planu — podkomendni Kastringa tworzyli zasłonę dymną, odciągając oddziały im­perialne, podczas gdy trzon legionów mroku przygotowywał się do najazdu gdzie indziej, do uderzenia na większe miasta. A jednak taki pomysł byłby chyba zbyt skomplikowany, jak na te prymitywne istoty. Kastring sprawiał wrażenie sprytnego i wyrachowanego, ale niewiele różnił się od stworów, którymi dowo­dził. Pragnął jedynie krwi, zabijania i niszczenia.

Tak właśnie utrzymywał swoją władzę — dostarczając podwładnym wro­gów i ofiary. Im więcej oddziałów wychodziło przeciwko niemu w pole, tym wię­cej było okazji do rzezi i tym więcej jeńców można było przeznaczyć na ofiary.

— Kogo mam zabić? — zapytał Konrad, z góry znając odpowiedź.

— Sądzę, że mamy kilku odpowiednich więźniów — odparł Kastring. — Może zechcesz ich sobie obejrzeć i wybrać tego, którego chciałbyś ofiarować na­szemu wielkiemu panu i władcy.

Kastring miał racje. Konrad zabijał wiele, wiele razy. Ale nigdy nie mordo­wał. Wydawało mu się jednak, że teraz nie ma wyboru. Jeżeli nie odbierze życia człowiekowi, wtedy sam stanie się ofiarą. Nawet jeżeli odmówi, nie zdoła ocalić tego jeńca. Ofiara umrze mimo wszystko. Konrad musiał zabić. Ale mógł zabić szybko, dając miłosierne wybawienie natychmiastowej śmierci, zamiast długo­trwałego cierpienia podczas tortur.

— Mają zamiar nas zabić, panie? — zapytała mała postać, przy wiązana tuż obok.

Był to chłopak w wieku około piętnastu lat. Został przyprowadzony razem z innymi jeńcami, milicjantami, z położonego nieopodal miasta. Pozostałych od­prowadzono gdzie indziej, jego zaś odłączono od grupy i umieszczono razem z Konradem. Ubranie chłopca było poplamione krwią, twarz miał brudną i posi­niaczoną, pokrytą śladami łez.

— Nie — skłamał Konrad. — Gdyby chcieli to zrobić, już by s tak stało.

— Co się z nami stanie?

— Nie wiem — skłamał ponownie.

Jedwab kucnęła bezpośrednio przed więźniami. Uśmiechała się, mrucząc nie­melodyjnie pod nosem i postukując ostrzem noża o kościany naszyjnik.

— Skąd pochodzicie, panie? Dlaczego zostaliście schwytani?

Konrad nic nie odpowiedział. Chciał uniknąć jakiejkolwiek formy znajomo­ści, ponieważ ze spojrzenia czerwonych oczu dziewczyny domyślił się, że chło­pak został wybrany jako ten, którego powinien złożyć w ofierze.

— Chcą nas zabić, panie. Wiem o tym!

— Nie — powtórzył Konrad, starając się dodać mu otuchy. — Schwytali mnie dawno temu, a wciąż żyję.

— Ona chce nas zabić — stwierdził chłopak, przyciszając głos do szeptu. — Widzę to.

Jedwab spojrzała na nich, on jednak wbił wzrok w ziemię, starając się nie pa­trzeć jej w oczy.

— Jest jednym z tych „mutantów”? — wymówił to słowo tak, jakby po raz pierwszy ośmielił się go użyć.

Konrad zdał sobie sprawę, że młodzieniec wie o wiele więcej niż on wie­dział w tym samym wieku. Nie słyszał o mutantach, dopóki nie opuścił rodzinnej doliny.

Mutanci Chaosu. Źródło ich deformacji znajdowało się w skażonych regio­nach na północ od Kislevu.

— Nie chce umierać, panie.

— Ani ja — odparł łagodnie Konrad, pamiętając, że ceną jego własnego ży­cia jest, najprawdopodobniej, śmierć chłopaka.

Spojrzał w ciemne niebo, rozświetlone jedynie gwiazdami. Mannslieb wzejdzie dopiero za kilka godzin. Mniejszy księżyc był o wiele bardziej nie­przewidywalny, zarówno pod względem faz, jak i godzin pojawiają się na niebie, ale wszystko wskazywało na to, że dzisiejszej nocy Morrslieb będzie w pełni.

Przerażony chłopiec bez przerwy mówił, zadawał pytania, a Konrad odpo­wiadał lakonicznie. Tymczasem Jedwab obserwowała niebo i czekała, aż wreszcie nieregularny kształt księżyca uniesie się nad horyzontem. Wtedy cisze rozerwał koszmarny wrzask, długi, zawodzący krzyk najstraszliwszego cierpienia.

Zgromadzone zwierzołaki, mutanci i wojownicy Khorne'a powitali pojawie­nie się Morrslieba, składając pierwszą ofiarę.

Chłopak jęknął, a Jedwab się roześmiała. Pozbawiona partnerki, nie zawsze była główną oprawczynią, chociaż mało który wieczór śmierci obywał się bez jej udziału w krwawej orgii.

Z miejsca, w którym znajdował się Konrad, nie można było dostrzec ołtarza. Od pierwszej nocy umieszczano wojownika poza strefą śmierci, ale zawsze wy­starczająco blisko, by słyszał wrzaski mordowanych.

Tej nocy znajdował się na skraju obozu najeźdźców, na samej krawędzi zaro­śniętego stoku, opadającego w stronę doliny. Słyszał rozlegający się poniżej, odległy szum wody. Gdy zaczęła się krwawa ceremonia, mógł skupić uwagę na odgłosach rzeki, a nie na krzykach męki.

Wrzaski dobiegały z oddali, z ofiarnego miejsca. Jęczeć też zaczął siedzący obok chłopak.

— Przestań! — krzyknął Konrad, odwracając się do sąsiada. — Zamknij się! Posłuchaj mnie!

Chłopiec umilkł, wpatrując się w niego rozszerzonymi ze strachu oczyma. W tej chwili bardziej obawiał się Konrada niż oczekującego go losu.

— Nic ci się nie stanie. Nic się nam nie stanie. Dlatego ze mną jesteś. Dla­tego odłączyli cię od innych. Nie złożę cię w ofierze. Nie zabili mnie. Nie zabiją też ciebie.

Chłopak spojrzał na niego i rysy jego twarzy stwardniały.

— Jesteś jednym z nich! — rzucił oskarżycielskim tonem i splunął Konra­dowi w twarz. A potem się odwrócił.

„Przynajmniej będzie cicho” — pomyślał Konrad. Ale wciąż nie mógł zapo­mnieć słów chłopaka: „Jesteś jednym z nich...”

Na swój sposób chyba miał rację. Konrad przebywał wśród dzikusów od wielu lat, a z tą armią szedł od wielu tygodni. Gdyby zmuszono go do zabicia chłopca, rzeczywiście stałby się „jednym z nich” — albo niemal jednym z nich.

Przecież Kastring zaproponował mu, aby przeszedł na strony Khorne'a. Czy zabicie ofiary przed ołtarzem jest równoznaczne z ceremonią inicjacji? Czy bez względu na motywy, intencje, mord okaże się pierwszym etapem jego upadku w przepaść zwierzęcej mutacji? Kastring był kiedyś człowiekiem. W jaki sposób zaczął się, zmieniać? Czy stało się to na Pustkowiach Chaosu, czy też mutacje mogły dokonywać się wszędzie?

Czy złożenie ofiary przed ołtarzem oznacza uznanie Khorne'a za własne bó­stwo? Jeżeli tak, życie Konrada przestanie być już jego własnością — będzie zgu­biony na zawsze. A nie tylko jego życie było zagrożone. Gdyby przyłączył się do tego barbarzyńskiego plemienia, Khorne zdobyłyby również prawo do jego nie­śmiertelnej duszy.

Żałował, że nie dysponuje większą wiedzą. Nigdy nie był religijny. W Impe­rium i Kislevie modlono się do wielu bogów, ale on nie miał kontaktu ani z ich wyznawcami, ani rytuałami. Najwięcej wiedział o Sigmarze Młotodzierżcy, rów­nież czczonym jako bóstwo. Wilk był członkiem kultu Sigmara i zawsze przed wyruszeniem do walki zanosił modły do założyciela Imperium.

Jedwab wstała i Konrad uświadomił sobie nagle, że panuje cisza. Umarła ostatnia ofiara.

Ostatnia, poza jedną. Albo dwiema...

Dziewczyna zrzuciła sandały, pozwoliła też opaść na ziemię szacie, zdjęła naszyjnik wykonany z kości ludzkich palców, rozpuściła czerwone jak krew włosy i potrząsnęła głową, rozrzucając je na ramionach. Wypowiedziała kilka słów. Konrad rozpoznał polecenie. Mówiła mu, żeby wstał, ale nie zrobił tego. Podskoczyła do niego, przykładając ostrze do gardła. Klinga noża skaleczyła mu skórę. Powtórzyła rozkaz.

Wiedział, że go nie zabije, ale doskonale potrafiła zadawać męczarnie. Kil­koma szybkimi i precyzyjnymi pociągnięciami ostrza mogła spowodować straszliwe cierpienia. Ale zamiast zajmować się Konradem, odwróciła się w stronę chłopca, uderzając go sztychem w ramię. Krzyknął z bólu. Gestem ka­zała mu wstać. Posłuchał. Szybko porozcinała jego odzież i teraz stał nagi, z rę­kami wciąż związanymi na plecach.

Spojrzała na Konrada, a potem wolno przeciągnęła czubkiem ostrza po piersi chłopaka, na ukos od prawej strony do lewej. Wrzasnął, a z rany zaczęła spływać krew. Powtórzyła tę czynność, tym razem od lewej do prawej, nie spuszczając czerwonych oczu z Konrada. Uświadomił sobie, że wycina w ciele chłopca znak Khorne'a i będzie robić to do chwili, gdy Konrad okaże posłuszeń­stwo. Poddał się i wstał. Ale Jedwab nie przerwała tortur. Dwoma gwałtownymi cieciami — jednym w lewo, drugim w prawo — uzupełniła wzór. Tors ofiary lśnił od krwi.

Chłopak zakołysał się, jakby miał za chwilę zemdleć, ale udało mu się za­chować równowagę. Przestał krzyczeć i tylko łkał. Nie był poważnie ranny. Je­dwab nie chciała go zabić. Jeszcze nie teraz.

Zbliżyła się do Konrada. Jej nóż błysnął. Skrzywił się, gdy za karę rozcięła mu policzek. Klinga migotała dalej i po kilku sekundach również i on był nagi. Warknęła rozkaz i Konrad zaczął powoli iść w stronę ołtarza. Popchnęła chłopca, który również ruszył w tę stronę. Wyznawcy oczekiwali — czarne sylwetki okrą­żające pancerz, będący symbolem Khorne'a. Jedna z postaci wysunęła się do przodu.

— Ogromnie się cieszę, że przyjąłeś nasze zaproszenie — odezwał się Ka­string. — Czy to nasz gość?

Chłopak stał nieruchomo, oszołomiony, wbijając oczy w ołtarz, patrząc na czaszki i niedawno obcięte głowy, leżące u stóp zakutej w spiż postaci.

— Mam zamiar cię zabić, Kastring — syknął Konrad.

— Chyba nie rozumiesz sytuacji — odparł rycerz. — Jedyną osobą, jaką za­bijesz, jest ten młody dżentelmen. Nie sądzę też, że jest to najwłaściwsza pora, aby mi grozić. Tutaj ja grożę. I, jak ci już obiecałem, to ty zginiesz. Kiedyś.

Jedwab rozciął wieży Konrada. Kastring podał wojowników sztylet. Gdy Konrad ujął rękojeść broni, poczuł czubek noża Jedwabiu, dotykający podstawy jego czaszki. Gdy Kastring cofnął się o krok, to samo zrobiła Jedwab.

Konrad i chłopiec pozostali sami na środku przestrzeni przed ołtarzem. Zie­mia pod ich stopami była mokra od krwi. Chłopiec odwrócił się i spojrzał na nóż oraz na twarz Konrada.

— Wiedziałem, że jesteś jednym z nich — rzekł bardzo cicho i opuścił głowę.

Konrad chciał odrzucić oskarżenie, powiedzieć, że zabije go szybko, pod­czas gdy wszyscy inni zadawaliby mu śmierć w powolny i straszliwy sposób. Ale nie było sensu. Robił to przecież nie dla dobra chłopaka, ale dla uratowania własnego życia.

Bałwochwalcy zaintonowali ponurą pieśń.

— Zrób to! — rozkazał Kastring głosem zagłuszającym świętokradcze pie­nia.

Konrad spojrzał ku przemawiającemu i rozluźnił dłoń, zaciśniętą na rękoje­ści noża, sprawdzając jego wyważenie i próbując wyczuć, jak będzie się zacho­wywał, lecąc przez noc — w gardło Kastringa.

Zanim jednak wykonał swój zamysł, nóż został nagle wytrącony z jego dłoni. Jedwab bez słowa rzuciła się na niego i odtrąciła ramieniem na bok. Kon­rad stracił równowagę i runął w błoto. Natychmiast przetoczył się na bok, przeko­nany, że dziewczyna zaraz rzuci się do ataku. Ale jej celem był młody Ostland­czyk...

Jej ostrze wbiło się w pierś chłopaka, a krzyk, który wyrwał się z jego ust, był straszliwy, długi i przeszywający. Upadł, a Jedwab pochyliła się nad nim, roz­cinając głęboko jego tors. Po kilku sekundach wyprostowała się gwałtownie. W jednej dłoni trzymała nóż, a w drugiej kawałek ludzkiego ciała. Było to serce chłopca.

Jeszcze bijące serce!

Rozległ się pochwalny ryk wyznawców Khorne'a. Dziewczyna z szacunkiem położyła krwawą ofiarę u stóp spiżowej postaci.

Konrad nie mógł odnaleźć sztyletu. Wstał i natychmiast dojrzał ciemną po­stać zmierzającą w jego stronę. Usłyszał dźwięk miecza, dobywanego z naoliwio­nej pochwy. Wiedział, że jest to miecz z wężem owiniętym wokół rękojeści.

Cofał się powoli. Zerknął szybko przez ramię, wypatrując kolejnego poten­cjalnego zabójcy. Kiedy chwilę później spojrzał przed siebie, zobaczył smukłą postać odgradzającą go od Kastringa. Była to Jedwab. Stała odwrócona w stronę swojego przywódcy, grożąc mu trzymanym w dłoni zakrwawionym ostrzem. Ka­string zatrzymał się i powiedział coś w pogańskim języku. Jedwab nie odpowie­działa, ale również nie odsunęła się na bok.

— Wyraźnie cię lubi — oznajmił Kastring. A potem zmusił się do pogardli­wego śmiechu, schował miecz i zawrócił.

Jedwab spojrzała na Konrada i ich oczy spotkały się. Z jakiegoś, sobie tylko znanego powodu zabiła chłopca, a potem obroniła go przed gniewem Ka­stringa. Ale również ocaliła życie Kastringa, wytrącając sztylet z ręki Konrada. Nie miał pojęcia, dlaczego zmąciła przebieg ceremonii, chroniąc go przed Ka­stringiem. Bez względu na kierujące nią motywy, jej czyn niewątpliwie zapowia­dał zagładę ich obojga.

Ciemne kształty rozpłynęły się w mroku, pozostawiając ich samych, samych z ciałem młodego Ostlandczyka i zwłokami wszystkich innych ofiar, złożonych w krwawej ofierze przed ołtarzem Khorne'a.

Gdy patrzyli na siebie, Konrad nagle uświadomił sobie, kim kiedyś musiała być — człowiekiem.

I wiedział również, że to jest moment, na który czekał. Był to czas jego prze­budzenia.

Konrad odszedł, za nim ruszyła Jedwab. Była o krok z tyłu, gdy dotarł do cypla nad rzeką. Odwrócił się w chwili, gdy dziewczyna uniosła nóż, i stał w bez­ruchu, gdy wbijała czubek ostrza w pień drzewa. Klinga zalśniła, dygocąc. Manns­lieb zaczął wznosić się na niebie — srebrny okruch nad horyzontem — rzucając jaskrawe światło, o wiele silniejsze niż mętna poświata Morrslieba. Rzeka pły­nęła głęboko w dole. Konrad dostrzegł też inny błysk w głębi doliny. Było to odbicie księżycowego światła na metalu.

I wreszcie uświadomił sobie, co musi zrobić.

Dziewczyna przytuliła się do niego mocno, unosząc twarz ku jego twarzy. Bez względu na wszystko, nienawidził jej bezgranicznie, ale przypomniał sobie, co myślał, gdy po raz pierwszy zobaczył ją i Satynę — że były najpiękniejszymi kobietami, jakie widział w życiu.

Do tej pory zawsze stawiał opór pokusom jej ciała, bez względu na to, ja­kim torturom poddawała go za karę. Ale z powodu dzisiejszej nocy był jej wi­nien ten ostatni hołd, złożony jej utraconemu człowieczeństwu, jej zapomnianej kobiecości.

Z zaskoczeniem poczuł, że jej ciało jest ciepłe i miękkie. Próbował nie zwracać uwagi na krew pokrywającą skórę, na drapieżne oczy, na rozdwojony język i ogon. Osunął się na ziemię, pozwalając jej przyjąć dominującą pozycję, jakby w dalszym ciągu godził się ze swą niewolniczą rolą.

Okazywała swoją zwierzęcość w najmniejszym, on zaś w największym stop­niu. Gdy krzyknęła, nie był to lubieżny wrzask jakiegoś mutanta, ale wołanie ko­biety, doprowadzonej do szczytu namiętności. To on stękał jak zwierzę, kiero­wane najbardziej prymitywnymi instynktami.

W taki sposób tworzono życie, takie było nie znane pochodzenie Konrada, w taki sposób sama Jedwab zaczęła swoją prawdziwą egzystencję, zanim jej ciało zostało skażone Chaosem, jej dusza skradziona i spaczona.

Konrad wyciągnął do niej ręce, po raz pierwszy pozwolił, aby wargi dziew­czyny dotknęły jego ust. One również były tak cieple i miękkie. Pocałowali się — i był to pocałunek śmierci.

Jedwab westchnęła, gdy wbił jej sztylet w plecy, sięgając ostrzem głęboko, aż do serca. Ich spojrzenia spotkały się po raz ostatni. Oczy dziewczyny były pełne łez. Odchyliła się do tyłu, uśmiechnęła i umarła z taką łatwością, jakby w dalszym ciągu była człowiekiem.

Konrad chwycił ją, gdy padała, a potem wysunął spod jej ciała, Wydobył ostrze i spojrzał w dół, w dolinę, wypatrując widzianego przed paroma minutami błysku światła księżycowego na zbroi.

Zbroi ze spiżu...

Rozdział szósty [top]

Konrad biegł na złamanie karku, poza krawędź urwiska, w ciemność, ściska­jąc w dłoni sztylet. Wreszcie uciekał swoim barbarzyńskim strażnikom, ale co ważniejsze, podążał za tajemniczym rycerzem ze spiżu.

Dlatego właśnie tak długo pozostał z klanem Kastringa. Przypominało to nie­mal jego dawne widzenie, ale tym razem był całkowicie nieświadomy na czym polega istota jego wizji, ponieważ dostrzegł wydarzenie bardzo oddalone w cza­sie.

W dole nie widział już żadnego znaku obecności jeźdźca, ale wynikało to z panujących warunków. Światło nie rozjaśniało tutaj mroku tak dobrze, jak na szczycie zbocza, a poza tym zbyt wiele drzew przesłaniało widok.

Zabił Jedwab. Umarła w chwili, gdy odzyskała istotę swego człowieczeń­stwa. Konrad żałował jedynie, że nie zdołał zgładzić Kastringa. Chociaż uwolnił się od swojego czerwonego cienia, nie miał czasu, aby szukać pomsty na do­wódcy banitów. O wiele ważniejsze było odnalezienie spiżowej postaci widzianej na dnie doliny, dotarcie do niej, zanim znajdzie się poza jego zasięgiem.

Pośliznął się, potknął i potoczył dalej, uderzając o jedno z drzew rosnących na zboczu doliny. Nie zwracając uwagi na ból, niemal natychmiast zerwał się z powrotem na nogi i znów popędził, ale ponownie zderzył się z młodym drzewem, zagradzającym mu drogę. Złamało się, a Konrad kontynuował szaleń­czy bieg w dół. Znów stracił równowagę i potknął się, ale tym razem nie było pnia, który zatrzymałby jego upadek. Toczył się więc i toczył — aż przeleciał nad krawędzią urwiska.

Gdy spadał, widział pędzący mu na spotkanie skalisty grunt. Ale w dole znajdowała się również wąska rzeczka — trafił w jej chłodne wody, o włos mi­jając ostrą, kamienną iglicę. Zniknął pod po wierzchnią nurtu, a potem wypłynął z powrotem. Przez kilka sekund utrzymywał się w pozycji pionowej. Zachłysnął się lodowatą wodą. Dopłynął do brzegu i wydźwignął na pełną otoczaków plażę.

Siedział tam kilka chwil, odzyskując oddech i oglądając własne skaleczenia, zadrapania i siniaki. W dalszym ciągu zaciskał w ręku sztylet. Było to prawie do­kładne powtórzenie sytuacji, kiedy wpadł do rzeki uciekając ze swojej wioski — trzymał wtedy w ręku kris. Teraz miał jednak tylko nóż.

W jaki sposób może stawić czoło spiżowemu jeźdźcowi, uzbrojony jedynie w sztylet? W tej chwili jednak nie zawracał sobie głowy takimi rzeczami. Naj­pierw należało odnaleźć tajemniczą postać,

Pięć lat temu wymknął się armii zwierzołaków, teraz udało mu się uciec mniejszemu oddziałowi najeźdźców. Kiedy pomyślał o tym, usłyszał wysoko nad sobą odgłosy pościgu...

Pędzili jego śladem, wywrzaskując okrzyki bojowe ze zwierzęcą wściekło­ścią. Te dzikie odgłosy przeszywały nocne powietrze, tak jak broń, którą mieli ze sobą, cięłaby ciało Konrada, gdyby go odnaleźli.

Rozejrzał się wokoło, próbując wzrokiem przebić ciemności. Dostrzegł mi­gotanie światła z lewej strony i ruszył w tym kierunku. Pobiegł wzdłuż brzegu rzeki, ścigając postać, którą po raz pierwszy ujrzał pięć lat temu. Kierował się w górę strumienia, przeskakując, sięgające wody ciemne korzenie. Miał kilka mi­nut przewagi nad nieprzyjaciółmi, którzy o wiele ostrożniej od niego schodzili po zboczu. Część prześladowców spróbuje odnaleźć inną drogę do rzeki i zabloko­wać oba wyjścia z doliny. Zanim zostanie osaczony, musi odnaleźć cel swoich po­szukiwań.

Konrad pędził przez noc, wytężając wszystkie siły. Czuł twardy grunt pod nogami, smakował językiem zimne powietrze, słyszał płynącą obok rzekę, obser­wował krętą dolinę, chwytał nozdrzami ostry odór tropiących go zwierzoludzi — i widział, widział...

Jego dodatkowa świadomość nie ostrzegała go przed kłopotami, nic mu bez­pośrednio nie zagrażało. Być może widzenie przyszłości zawodziło go po raz ko­lejny.

Nagle zatrzymał się gwałtownie i ukrył za pniem szerokiego drzewa — da­leko przed sobą dostrzegł błysk księżycowego światła, odbitego od metalu. Ostrożnie wyjrzał zza drzewa. W odległości stu metrów stał koń, całkowicie okryty spiżowym pancerzem. Ale nie było żadnego śladu jeźdźca.

Konrad wspiął się wyżej na zbocze i, ukrywając się między drzewami, szedł równolegle do rzeki, zmniejszając odległość dzielącą go od wierzchowca. Poru­szał się wolno i cicho. Wydawało mu się, że minęła cała wieczność, zanim zna­lazł się powyżej zwierzęcia.

Nie miał wątpliwości, że jest to ten sam wierzchowiec, którego po raz pierwszy widział ponad pięć lat temu. Rozpoznał ozdobną zbroję, w którą był za­kuty od łba do kopyt. Nie było widać ani centymetra końskiej skóry. Łeb miał okryty skomplikowanej konstrukcji nagłówkiem, z którego sterczały dwa rogi. Jak Konrad sobie przypominał, takie same rogi znajdowały się na hełmie rycerza. Tarcza ciągle tkwiła przytroczona do opancerzonego boku konia, a obok pio­nowo sterczała długa kopia, umocowana do tylnego łęku siodła. Nawet skóra rze­mieni i siodła wyglądała, jakby ufarbowano ją na kolor spiżu.

Jeździec zsiadł z konia, co oznaczało, że nie mógł już wykorzystać swej przewagi. Obciążony zbroją, nie był w stanie zbyt szybko się poruszać. Gdyby Konradowi udało się go zaskoczyć, mógłby wbić mu sztylet w gardło, wsuwając ostrze w szczelinę między hełmem a obojczykiem.

Ale nie zależało mu na zabiciu spiżowego wojownika. Na dobrą sprawę nie wiedział, czego naprawdę od niego chce. Wybadać go, zadać parę pytań? Czy rze­czywiście był bratem Wilka?

Ale właściwie, gdzie on się teraz znajduje?

Nie mógł odejść daleko. Konrad rozglądał się, przebiegając wzrokiem pogrą­żoną w ciemności dolinę. Zauważył, że w wyglądzie konia jest coś dziwnego. Nie poruszał się, stał dokładnie w tej samej pozycji, w jakiej Konrad go zobaczył. Znajdował się metr od brzegu rzeki i sprawiał wrażenie statuy, konnego posągu wielkiego wodza. Konrad widywał czasem podobne przedstawienia w wielkich miastach. Z tą tylko różnicą, że w tym posągu brakowało jeźdźca. Pomyślał, że pancerny koń przypomina ołtarz Khorne'a — pusty, pozbawiony wnętrza pancerz.

W innych okolicznościach Konrad obserwowałby konia i czekał, aż pojawi się rycerz, ale w tej chwili najważniejszy był czas. Wojownicy Kastringa mogli zjawić się w każdej chwili. Konrad spojrzał z siebie na zbocze pagórka i wydało mu się, że dostrzega ciemną sylwetkę stojącą na występie skalnym, z którego on sam niedawno strzegł spiżowego wojownika. Na podstawie szybkiej obserwacji doszedł do wniosku, że znajduje się obecnie dokładnie w tym samym miejscu, w którym dostrzegł błysk odbitego światła Mannslieba. Najwidoczniej widział wówczas samego konia, a nie jeźdźca.

Może wpadł do rzeki? Może koń go zrzucił albo spieszony rycerz potknął się i stoczył do wody. Przytłoczony ciężarem zbroi nie mógł się podnieść i uto­nął.

Konrad ruszył w dół zbocza, kierując się w stronę konia. I nagle, przy jed­nym z drzew rosnących nad samą wodą, zobaczył zbroję. Hełm i rękawice, napier­śnik i naplecznik, fartuch i taszki, naramienniki i opachy, nabiodrki i nakolanki, nagolenice i trzewiki, pas rycerski i miecz w pochwie — wszystko leżało na ziemi. Wyglądało to tak, jakby cały pancerz został pozostawiony, porzucony. Ale gdzie był rycerz? Czy zdjął ciężkie wyposażenie przed snem albo kąpielą?

Konrad podszedł ostrożnie i uklęknął, aby zbadać spiż. Popatrzył na konia. Wilk powiedział, że rumak jest bliźniakiem Północy, jego własnego wierzchowca, a Konrad wiedział, że biały koń był zabójcą. Ale to zwierzę w dalszym ciągu stało w absolutnym bezruchu.

Konrad usłyszał dźwięk, daleki okrzyk. Wstał gwałtownie i cofnął się o kilka kroków. Jeżeli wołał właściciel pancerza, to pozbawiony zbroi i oręża był właściwie bezbronny. Konrad poczuł się pewniej. A potem, w odpowiedzi, roz­legł się drugi krzyk — wtedy Konrad uświadomił sobie, że to jego prześladowcy się nawołują. Kilka krwiożerczych bestii znajdowało się w odległości kilkuset metrów i podążało w jego stronę.

Spojrzał na miecz, wyciągnął po niego rękę, a potem zatrzymał się, przyglą­dając zbroi. W czasie ataku na wioskę przebrał się w skórę zdartą ze zwierzo­łaka. „Pancerz będzie czymś więcej niż przebraniem” — pomyślał.

Upuścił sztylet i zaczął zakładać zbroję. Powinien mieć spodnią odzież, która chroniłaby skórę przed otarciami o metal, ale musiał sobie bez niej pora­dzić. Był przecież nagi. Dziwne, ale pancerz nie był zimny. Być może dlatego, że nocne powietrze wyziębiło ciało Konrada.

Zazwyczaj nałożenie pełnej zbroi było bardzo trudne. Trzeba było pomocy w uniesieniu pancerza oraz przy zapinaniu rzemyków i sprzączek, ale Konrad spieszył się i być może dzięki temu dopasowanie elementów zdawało się przy­chodzić bez trudu. Napierśnik i naplecznik były połączone, tworząc kirys, zaopa­trzony w fartuch i taszki. Zarówno osłony rąk, jak i nóg również zostały połą­czone w całość, łatwo więc było je nałożyć i przymocować.

Zapiął na biodrach pas z mieczem, umocował na szyi obojczyk, nałożył ręka­wice. Podobnie jak wszystkie inne części zbroi, były idealnie dopasowane. Ponie­waż schylanie się w kompletnym opancerzeniu mogło sprawiać trudności, Konrad umieścił wcześniej rogaty hełm na głazie. Teraz go podniósł.

W czasie lat spędzonych na pograniczu zazwyczaj walczył w jakiejś zbroi, ale nigdy w pełnej płytowej. Uważał je za zbyt ciężkie i zanadto ograniczające ru­chy. Jednak spiżowy pancerz sprawiał zupełnie inne wrażenie. Był wygodny i jakby pozbawiony ciężaru.

Nie miał czasu zastanawiać się nad tym, ponieważ tuż obok rozległo się wy­cie. Odwrócił się w samą porę, aby ujrzeć dwie potężne postaci pędzące wzdłuż brzegu rzeki. Byli to psiogłowi degeneraci z oddziału Kastringa. Światło księżyca połyskiwało na ich broni.

Konrad nałożył hełm, opuścił zasłonę i zaczął dobywać miecza. A potem spojrzał na konia. Zauważył, że przy wierzchowcu znajduje się pochyła skała, po której może wspiąć się na siodło. Udało mu się jednak tylko wdrapać na głaz i opuścić na koński grzbiet, gdy zaatakował go pierwszy ze zwierzoludzi.

Cios miecza trafił go w rękę, a siła uderzenia wgięła blachę, niemal wysa­dzając go z siodła. Wsunął zaopatrzone w ostrogi trzewiki w strzemiona, schwycił wodze i w tej samej chwili koń się poruszył. Stanął dęba i uderzając spi­żowymi podkowami przewrócił atakującego zwierzołaka, po czym wdeptał ohydnego stwora w ziemię.

Konrad już był pewien, że to bliźniak wierzchowca Wilka.

Drugi dzikus wskoczył na tę samą skałę, po której Konrad wsiadł na konia, i rzucił się na jeźdźca. Konrad zdążył jednak wyciągnąć broń. Jego ramię stano­wiło jedność z mieczem. Ostrze błysnęło w powietrzu i psia głowa została od­cięta od humanoidalnego tułowia.

Wojownik poczuł nagłe uderzenie gorąca, zupełnie jakby wychylił kielich estalijskiego likworu. Ale nie był to jedynie ciepły smak na jeżyku i w gardle. Żar objął całe ciało Konrada, promień jąć do najdalszych jego zakamarków. Na­jemnik odniósł wrażenie, że źródłem gorąca jest prawa ręka, ta dzierżąca miecz.

Był rad, że zabił wroga — ta śmierć musiała być przyczyną owego dziwnego stanu. Znowu czuł ogień w żyłach, podniecenie bitewne. Wydawało mu się, że minęło wiele czasu od momentu, gdy ostatni raz trzymał miecz, dosiadał konia, walczył. Spojrzał przez wizjer w zasłonie twarzy, pragnąc odnaleźć następ­nych wrogów, których trzeba zabić. Wkrótce ich zobaczył.

Koń zareagował, zanim Konrad dotknął wodzy i ruchem ciała wydał mu polecenie. Zawrócił i ruszył cwałem, kierując się w górę rzeki, gdzie, w świetle rzucanym przez Mannslieba, pojawiły się zwierzołaki.

W ciągu kilku minut Konrad wytoczył tyle samo krwi, ile przelano podczas składania ofiar Khorne'owi — a poległych było jeszcze więcej.

Jego miecz przecinał noc, rąbiąc i kłując, a spiż ostrza spływał krwią, zamie­niając przeciwników w trupy.

Konrad miał wrażenie, że jest zupełnie niewrażliwy na ciosy. Każde ode­brane wrogowi życie dodawało mu energii. Z każdą przelaną kroplą krwi czuł coraz większy przypływ sił.

Koń zdawał się dokładnie wiedzieć, co ma robić — Konrad wcale nie mu­siał nim kierować, ani nie musiał myśleć, jak zabijać — było to coś zupełnie oczywistego i naturalnego.

Wyznawcy Khorne'a atakowali go mieczami i pałkami, włóczniami i maczu­gami, ale zawsze spotykał ich ten sam los. Umierali.

Spiżowa zbroja przyjmowała każdy cios, który omijał tarcze, ale żadnemu z mutantów nie udało się zadać ponownego uderzenia Wszyscy padali przeszyci sztychem miecza albo z kończynami odciętymi szybkim ostrzem. Kończyli życie, wykrwawiając się na śmierć tak samo jak składane przez nich ofiary.

Nadchodzili z obu krańców doliny. Nie baczyli na los swoich towarzyszy, żaden się nie wycofał. Atakowali z szaleńczym zapałem, podnieceni przelaną krwią. Dno doliny zasłane było ich ohydnymi ciałami, trupy innych zostały unie­sione skłębionymi nurtami rzeki.

Ostatni cios i Konrad pchnął mieczem w czoło kosmatego potwora — czoło, na którym znajdowało się trzecie oko. To była jego ostatnia ofiara. Stwór upadł na ziemię, kopiąc i wijąc się w drgawkach, aż wreszcie skonał.

Zapadła cisza. Zupełna cisza. Nie było krzyków, wrzasków ani jęków ran­nych. Nie było rannych.

Pomiot Chaosu ginął tuzinami, stanowiły one jednak drobniutką część hord, z którymi Konrad dotarł aż tak daleko — z Kislevu do imperium. Wszyscy za­bici stawali do walki pieszo. Żaden z nich lnie należał do elitarnej kawalerii, do siejących postrach rycerzy.

I żaden z nich nie był Kastringiem.

Konrad ruszył na poszukiwanie znienawidzonego przeciwnika.

* * *

Kastring musiał domyślić się, że wszyscy wysłani w pościg za Konradem nie żyją. Niewątpliwie słyszał odgłosy walki — brzęk broni i straszliwe, przed­śmiertne wrzaski, odbijające się ponurym echem od zboczy górskich. Może na­wet oglądał bitwę ze swojego punktu obserwacyjnego.

Aby dostać się na wzgórze, Konrad musiał pokonać długą drogę przez wylot doliny. Nawet po tak uciążliwej trasie wierzchowiec był w stanie wnieść go po bardzo stromym zboczu. Najemnik przypomniał sobie Północ, a także fakt, że koń Wilka okazał się jedynym zwierzęciem zdolnym wspiąć się po urwistej ścieżce aż do zaginionej świątyni krasnoludów.

Noc dobiegała końca, gdy Konrad dotarł na szczyt urwiska. Morrslieb już zaszedł, a Mannslieb wkrótce stanie się niewidoczny w promieniach słońca. Na wschodzie niebo jaśniało, zapowiadając nadejście świtu. Najeźdźcy opuścili obóz w wielkim pośpiechu. Nie mieli nawet czasu pozbyć się bezgłowych tru­pów swoich ofiar. Jeden z martwych w dalszym ciągu miał głowę — był to chło­pak zabity przez Jedwab. W jego piersi, w miejscu skąd dziewczyna wydarła serce, ziała dziura ze sterczącymi, połamanymi żebrami. Ale, podobnie jak inni, wyglądał jakby nie żył już od wielu tygodni, a nie paru godzin.

Nawet w słabym świetle brzasku Konrad spostrzegł, że teren, na którym bi­wakowały dzikusy, jest całkowicie pozbawiony życia. Wszystko zaczynało już gnić i rozkładać się. Drzewa wkrótce zaczną przypominać poczerniałe, jakby opa­lone ogniem, skamieliny, a ziemia będzie wyglądać jakby zasypano ją tonami soli, a nie zroszono krwią niewinnych ofiar. W tym miejscu nigdy już nic nie wy­rośnie. Chaos owładnął kolejnym kawałkiem Imperium.

Ale dlaczego potwory odeszły w tak wielkim pośpiechu? Czyżby aż tak bar­dzo przelękły się Konrada? To było jedyne wytłumaczenie. Nie zdawały sobie jednak sprawy, że uciekają przed swoim zbiegłym niewolnikiem. Przypuszczały, że jest spiżowym wojownikiem.

Konrad nigdy dotąd nie stoczył takiej bitwy. Chociaż zdarzyło mu się zabić więcej przeciwników wtedy, gdy walczył z goblinami w ich obrzydliwej, pod­ziemnej kryjówce, bitwa z wojownikami Khorne'a trwała zdecydowanie dłużej. Wielu wrogów było berserkerami, bez żadnych umiejętności bojowych, ale wśród mutantów znajdowało się przynajmniej tyle samo doświadczonych weteranów.

Powinien być zmęczony, ale czuł, że pozostaje w pełni sił. Przez wiele tygo­dni trzymano go w niewoli, nie karmiono do syta, czuł się przygnębiony i pełen niepokoju. A jednak teraz był całkowicie sprawny i czujny, nie odczuwał nawet głodu czy pragnienia.

Spojrzał na ziemię, wypatrując tropów. Dostrzegł mnóstwo śladów kopyt prowadzących w różnych kierunkach, wiedział jednak, że Kastring udał się tam, dokąd podążył rydwan z ołtarzem Khorne'a. Wyżłobione kołami bruzdy skiero­wane były na zachód, jeszcze głębiej w serce Imperium. Konrad ruszył w tę samą stronę, odwracając się plecami do wstającego słońca.

Wydało mu się, że upłynęło zaledwie kilka minut, gdy w oddali dostrzegł po­stacie trzech jeźdźców. Stali, zagradzając mu dalszą drogę. Podejrzewał, że stano­wią tylną straż, która miała nawiązać z nim walkę, by umożliwić ucieczkę ry­dwanu ze świętym ładunkiem.

Każdy z jeźdźców dosiadał ogromnego zwierzęcia, istoty, która albo sama niegdyś była koniem, albo byli nim jej przodkowie. Teraz wierzchowce miały ro­gate łby i uzbrojone w pazury łapy, a pokrywające je łuski i zbroje tworzyły ca­łość. To samo dotyczyło jeźdźców. Byli odziani w czarno -czerwone, narzucone na ramiona futra, które w niezauważalny sposób stawały się ciałem, zaś spiżowe zbroje łączyły się z metalowymi kośćmi. Jeźdźcy stojący na flankach mieli na głowach zamknięte hełmy ze skomplikowanymi ozdobami nawiązującymi do sym­bolu Khorne'a, zaś między nimi siedział na rumaku posępny i zadumany Kastring.

W odległości pięćdziesięciu metrów od mrocznych rycerzy Konrad za­trzymał konia. Nałożył tarczę na lewe ramię, ujmując uchwyt pancerną rękawicą, i dobył miecza. Nie oczyścił go z krwi, ale na spiżu nie pozostał najmniejszy ślad posoki, a metal lśnił w szkarłatnym blasku świtu.

— Kim jesteś? — zapytał Kastring.

Poprzednio nie chciał znać imienia swego więźnia, więc Konrad miał zamiar odpowiedzieć, że nie ma żadnego. Ale zachował milczenie.

— Czego chcesz? — zapytał Kastring. — Któremu bogu służysz? Dlaczego z nami walczysz?

Gdy Konrad milczał w dalszym ciągu, Kastring wydobył miecz z wężową rę­kojeścią. Jeździec z lewej uzbrojony był w topór na długiej rękojeści, zaś rycerz z prawej w morgenstern — kolczastą kulę na łańcuchu.

I gdy Kastring machnął mieczem, dając znak do szarży, właśnie ta dwójka ru­nęła do ataku.

Zanim Konrad zdołał pokierować wierzchowcem, koń sam skoczył do przodu i zaczął galopować w stronę wojowników Chaosu. Konrad wjechał pomię­dzy nich, blokując tarczą cios topora. Łańcuch morgensterna zaczepił o jelec jego miecza, więc mocnym szarpnięciem wyrwał przeciwnikowi broń. Trójka walczą­cych w niecałą sekundę przemknęła obok siebie. Kastring nie ruszył się, choć Konrad myślał, że dowódca włączy się do starcia. Ten jednak stał nieruchomo i obserwował.

Wierzchowiec Konrada zawrócił — to samo nakazali swoim zwierzętom obaj wojownicy Chaosu. Z grzmotem kopyt popędzili w jego stronę. Jeden w dal­szym ciągu uzbrojony był w topór, drugi wydobył miecz. Tym razem zwolnili, i to samo zrobił Konrad. Zaatakowali go z obu stron, ale nie próbował uciekać. Zasłonił się tarczą przed ciosem topora, a mieczem przed mieczem drugiego wroga.

Klinga Konrada w fajerwerku iskier zablokowała głownię broni przeciwnika. Miecze zderzyły się ponownie. A potem jeszcze raz. Przy następnym ciosie Kon­rad w ostatniej chwili odchylił się do tyłu i wraża klinga przemknęła tuż obok. Pchnął sztychem — ostrze wbiło się w szczelinę między napierśnikiem a na­plecznikiem kirysu, przeszywając na wylot wojownika Chaosu. Gdy Konrad wy­szarpnął miecz, jego wróg pochylił się do przodu, a potem osunął na ziemię.

Teraz mógł zająć się drugim wojownikiem. Przyjął jeszcze jeden cios na tar­cze, a potem opuścił zasłonę. Ramie rycerza wzniesione było do ponownego ude­rzenia, więc Konrad po prostu zadał pchniecie, trafiając w gardło tuż pod krawę­dzią hełmu. Przesunął klingę w lewo, potem w prawo. Hełm, razem z głową wo­jownika upadł na ziemie.

Reszta ciała jeźdźca pozostała w siodle i przez chwile Konrad myślał, że walka jeszcze się nie zakończyła. Już nieraz walczył z rzekomo martwymi prze­ciwnikami. Ale po chwili topór, a potem tarcza wypadły z rąk rycerza i bezgłowe ciało runęło wreszcie na ziemie.

Konrad zobaczył, że Kastring sięga po kopie, której zębaty grot ozdobiony był rozmaitymi talizmanami, zbielałymi kośćmi i kosmykami włosów. Konrad schował miecz i też wyjął z tulei kopie.

Jechali kłusem ku sobie, wolno opuszczając groty. Potem konie przeszły w galop. Znad górnej krawędzi tarczy Konrad spoglądał wzdłuż drzewca kopii, widząc jak zmniejsza się odległość między nim a wrogiem.

Chwile później było już po wszystkim. Spiżowa tarcza Konrada odbiła grot, gdy tymczasem jego kopia wbiła się w pierś Kastringa, przeszywając go na wy­lot, jak owce nadzianą na rożen. Potem Kastring ześliznął się z drzewca i upadł na ziemie. Konrad podjechał i spojrzał na pokonanego.

— Kim jesteś? — wychrypiał Kastring, patrząc na niego przenikliwie. Krew pieniła mu się na wargach i płynęła z rany ziejącej w piersi.

Wciąż był wyzywający, dumny i arogancki. Dla niego przecież śmierć w ni­czym nie różniła się od zwycięstwa. Żył, aby walczyć i tak właśnie postanowił umrzeć — składając swą krew w ostatniej ofierze dla Khorne'a. Konrad żałował, że nie może upokorzyć Kastringa, zadając mu hańbiącą śmierć.

Milczał, obserwując jak Kastring sięga po miecz dłonią poruszającą się z męczącą powolnością. Zanim jednak palce dotknęły rękojeści, ręka opadła bez­władnie. Był martwy.

Konrad nie poczuł triumfu, który powinien ogarnąć go po zwycięstwie. Jak wówczas, gdy zabijał mutantów, ogarnęła go fala ciepła, ale to było wszystko.

Umieścił na swoich miejscach tarczę i kopię, a potem sięgnął do hełmu, by podnieść zasłonę. Ani drgnęła. Najwyraźniej musiała się zaciąć. Pchnął ją z całej siły, ale znowu bez skutku. Kantem opancerzonej dłoni uderzył w dolną krawędź osłony. Na próżno.

Zdał sobie sprawę, że musi użyć więcej siły. Głowica rękojeści miecza po­winna nadać się w sam raz. Schwycił za nią i spróbował wyciągnąć broń z po­chwy. Nic z tego. Być może włożył go nieprawidłowo, krzywo i dlatego klinga się zaklinowała. Schwycił rękojeść oburącz i szarpnął tak mocno jak potrafił, ale nie był w stanie uwolnić ostrza.

Jeszcze raz spróbował podnieść zasłonę, ale nic z tego nie wyszło. A kiedy chciał zdjąć cały hełm, mocowania nie dały się otworzyć.

Doszedł do wniosku, że jego poczynania będą bardziej skuteczne, gdy zej­dzie z konia. Spróbował podnieść się z siodła, ale poczuł, że to również jest nie­możliwe.

Mógł odrobinę poruszyć nogą, ale sama zbroja ani drgnęła. Wyglądało to tak, jakby jego pancerz stał się częścią zbroi wierzchowca.

Człowiek, koń i zbroja były jedną całością.

* * *

Był spiżowym jeźdźcem.

Był spiżem, był koniem, był człowiekiem.

Koń przenosił go tam, gdzie było trzeba, zbroja zaś dostarczała wszelkiego niezbędnego pokarmu. Pancerz odżywiał się odbieranym życiem, po czym siły wi­talne przekazywał Konradowi.

Jego zadaniem było odnajdywanie egzystencji, niezbędnych do nakarmienia pancerza, konia i jego samego. Odnajdywał je i odbierał im życie.

Był więźniem spiżowej zbroi, ale zbroja i wierzchowiec potrzebowały go, aby zadawał śmierć niezbędną dla ich istnienia. W takich chwilach miecz dawał wydobyć się z pochwy, dzięki czemu Konrad mógł spełnić swoje zadanie.

Mimo wszystko posiadał jednak jakiś margines niezależności. Nie musiał za­bijać, odbierać życia. Ale gdyby tego nie czynił, pancerz karmiłby się jego wła­snym życiem, wysysając kolejną część jego człowieczeństwa. Czuł, jak spiż staje się częścią niego samego, a on częścią spiżu. To właśnie stało się z koniem — zwierzę i pancerz były jednym.

Taki los zapewne spotkał poprzedniego posiadacza zbroi. Pancerz ostatecz­nie wyssał go do końca, a potem ułożył się kusząco, oczekując na następną ofiarę, która go na siebie założy.

Był spiżowym jeźdźcem.

Rozdział siódmy [top]

Spiżowy rycerz jechał przed siebie, zabijając za każdym razem, i gdy mu­siał, ponieważ tylko tak mógł utrzymać się przy życiu.

Był jednak wojownikiem i zabijał jedynie w walce. W świecie wojen i bitew, w kraju armii i żołnierzy, ofiar nigdy nie brakowało.

Wielu żołnierzy padło od jego miecza, wiele zwierzołaków zginęło od ciosu kopii.

Byli także inni, którzy oddali mu swoje życie. Ludzie, nie należący do żad­nych zorganizowanych sił zbrojnych, zwierzokształtne stwory, które uważały go jedynie za kolejnego wroga, którego należy zabić. Zamiast tego sami ginęli.

Żadnej z tych śmierci nie planował ani się nad nią nie zastanawiał. Po prostu spełniał swoje zadanie. Był idealną machiną do zadawania śmierci.

Widział nieprzyjaciela. Walczył z nieprzyjacielem. A potem nieprzyjaciel ginął.

Jeździec był niezwyciężony, odporny na ciosy. Każde zwycięstwo zapew­niało mu dalszą siłę do prowadzenia krucjaty przeciwko życiu — ludzkiemu i nie­ludzkiemu.

Mijały dni, niezliczone dni i noce, a z każdą chwilą — mile przebytej drogi.

Spiżowy rycerz podążał dalej.

* * *

Miał świadomość tkwiącego gdzieś w głębi bólu.

Nie był to prawdziwy ból, ponieważ maszyny są odporne na doznania odczu­wane przez żywe istoty. Ale przeżywał odmiennego rodzaju cierpienie, oznacza­jące, że więżąca go skorupa postanowiła, że znowu nadeszła pora zabijania.

Musiał uczynić to szybko, w przeciwnym bowiem razie utraci część samego siebie. Gdy nie będzie innego źródła pokarmu, Konrad zastąpi następną ofiarę — z tym, że jego śmierć trwać będzie wieczność.

Musi zrzucić z siebie ten ciężar. Musi zabić.

Za wąskim wizjerem zasłony hełmu rozmazywała się ciemność. Oznaczało to rozpoczęcie kolejnego okresu jasności, czasu, w którym ludzie i nieludzie wę­drują po świecie, czasu walki, zabijania i śmierci.

A tam, przed nim, stała następna ofiara...

Często tak się działo — nie musiał poszukiwać przeciwników, ponieważ to oni jego szukali, aby rzucić wyzwanie.

Nie poświęcał zbytniej uwagi stojącej przed nim srebrnej postaci, nie słu­chał jej słów. W końcu wszystkie one były takie same.

Tym razem jednak sytuacja była nieco odmienna. Choć przeciwnik miał na sobie rycerską zbroję, stanął do walki pieszo. Znajdował się na polanie, między dwoma rzędami drzew, trzymał w jednym ręku miecz, w drugim dużą, owalną tar­czę. Spiżowy wojownik również wydobył miecz. Jego koń ruszył kłusem, potem przyspieszył, zbliżając się do nowego wroga.

Ale w połowie drogi zwierzę nagle szarpnęło się i zwolniło. Nigdy dotąd tak się nie zachowywało, najwyraźniej coś było nie w porządku. Koń wkrótce ponow­nie nabrał prędkości, chociaż wydawało się, że jego nogi poruszają się w niesko­ordynowany sposób. Jeźdźcem szarpnęło, gdy rumak zatoczył się do przodu. Ry­cerz schwycił mocno wodze, starając się kierować wierzchowcem pochyleniami ciała i nóg. Nigdy dotąd nie musiał tego robić.

Opancerzona postać stała, nie zmieniając pozycji. Ani nie uniosła miecza, aby atakować, ani tarczy, by się bronić.

Koń wraz z Jeźdźcem zbliżyli się jeszcze bardziej, ale rumak znowu tracił prędkość, a każda z jego nóg wydawała się poruszać niezależnie od innych. Ru­mak ciągle skręcał w bok i dopiero po ostrych rozkazach Konrada przyjmował właściwy kierunek.

Pojedynczy cios powinien wystarczyć, by powalić nieruchomą postać, więc wojownik uniósł miecz — a właściwie spróbował to uczynić...

Ramię odmówiło posłuszeństwa. Czuł, jak mięśnie się napinają, ale blachy, w które zakuta była ręka, nawet nie drgnęły. Były całkowicie unieruchomione. I nagle koń przewrócił się, a jeździec został wyrzucony z siodła.

Upadł bezwładnie u stóp pieszego rycerza. Nie był w stanie poruszyć głową i jego pole widzenia ograniczało się jedynie do wąskiego wycinka, w którym znaj­dował się tylko fragment nieba i leżący w odległości kilku metrów koń.

Dopiero teraz uświadomił sobie, że został oddzielony od zwierzęcia. Po raz pierwszy od... nie mógł sobie przypomnieć, od jak dawna.

W ogóle bardzo niewiele mógł sobie przypomnieć. Odnosił wrażenie, że on, koń i ich zbroje stanowiły całość przez całe życie. Bardzo słabo uświadamiał sobie poprzednie istnienie, fakt, że kiedyś wiódł niezależne życie. Nie był w sta­nie przypomnieć sobie żadnego szczegółu z przeszłości.

Dostrzegł ruch wokół siebie i nieruchomego konia. Kilka małych, ale barczy­stych postaci oglądało jego i zwierze. Ludzie, tacy sami jak on sam... niegdyś. Nie, uświadomił sobie pod wpływem odległych wspomnień — krasnoludy. Te istoty były krasnoludami. Czterema krasnoludami.

Słyszał ich podniecone głosy i basowy śmiech, gdy gratulowały sobie zdoby­czy. Mówiły niezrozumiale, aż nagle poznał jedno słowo, a potem następne. Rozmawiały w swoim języku i dlatego początkowo niczego nie pojmował. Ale przypomniał sobie — albo niemal przypomniał — że kiedyś trochę znał krasno­ludzki.

— Czy nie zdarzyło się dokładnie tak, jak przepowiedziałem? — oznajmił inny głos.

Tym razem zrozumiał wszystko. Był to głos człowieka wypowiadającego słowa w jeżyku, który kiedyś był jego własnym. Nie widział jednak mówiącego.

— Wszyscy moi współcześni nie chcą oderwać się od swoich bibliotek, wyjść na prawdziwy świat. Wystarcza im powtarzanie tego, co czyniono od wie­ków. Czy jest w tym jakaś przyszłość? Ha! Przyszłość! Oni są przeszłością, a przyszłością jest właśnie to. Ja jestem przyszłością!

Przemawiający człowiek pojawił się wreszcie w jego polu widzenia. Nosił zbroje.

— Pomóżcie mi zdjąć ten błazeński strój — polecił, a dwa krasnoludy po­mogły mu uwolnić się od srebrnego pancerza.

Zbroja była na niego zdecydowanie za duża i wyraźnie zwiększała jego roz­miary. Był zaledwie średniego wzrostu, choć w otoczeniu czterech krasnoludów sprawiał wrażenie o wiele wyższego. Miał przetykane siwizną czarne włosy sięga­jące niemal do pasa i tej samej długości brodę.

Krasnoludy również miały długie brody i włosy, ale rude, nie czarne. Członkowie tej rasy przypominali spłaszczone wersje człowieka: ich ciała były krępe, kończyny oraz palce — grube i krótkie, nosy — spłaszczone, a oczy — głęboko osadzone. Mieli na sobie grubą odzież z mnóstwem pasów i rzemieni, na których wisiała broń i narzędzia.

Człowiek, który był ich przywódcą, spojrzał na powalonego rycerza. Jeź­dziec w odpowiedzi mógł jedynie bezsilnie patrzeć. Żałował, że jego zbroja nie daje się zdjąć równie łatwo jak pancerz zwycięzcy. Spiż więził go w sobie, ni­czym w lochu. Konrad był zamknięty w najmniejszym możliwym więzieniu, do­kładnie dopasowanym do kształtu jego ciała. Nie mógł się poruszyć nawet na mi­limetr.

— A teraz zobaczmy, co jest w środku — rzekł człowiek i odwrócił się w stronę konia.

— Jest pan pewien, że to bezpieczne, szefie? — zapytał jeden z krasnolu­dów.

— Bezpieczne? A cóż jest bezpieczne? Jeżeli chcesz być bezpieczny, zmień zajęcie. Wszystko jest ryzykiem i dlatego musimy ryzykować wszystkim.

— Dotarliśmy już tak daleko, Ustnarze — odezwał się inny krasnolud. — Już nie możemy się cofnąć.

— Tak — zgodził się trzeci. — Czymże jest dla nas jeszcze jedna odrobinka spaczenia? — zaśmiał się i podszedł do zakutego w zbroję konia, do­kładniej naciągając grube rękawice i sięgając po wiszący na pasku łom.

Czwarty wziął młot oraz dłuto i również podszedł do zwierzęcia. Zaczęli zmagać się ze spiżem, starając się podważyć pancerne płyty. Pozostali dwaj przyłączyli się do pracy.

Jeździec mógł tylko obserwować, jak zdejmują spiż ze zwierzęcia. Począt­kowo nie widział zbyt dobrze, ponieważ krasnoludy zasłaniały konia. Wreszcie odsunęły się na bok i dojrzał to, na czym jeździł.

To był szkielet. Z konia nie pozostało nic, poza zbielałymi kośćmi. Szkielet, wystawiony na światło słoneczne, w niecałą minutę rozpadł się, rozsypując w pył.

— Ile mamy czasu, zanim coś takiego nam się przytrafi? — zapytał ten, który nazywał się Ustnar.

— Im szybciej przytrafi się tobie — oznajmił inny krasnolud — tym lepiej!

Ustnar z gniewem uniósł młot, a potem dał upust złości, kopiąc resztki kości. Spod jego buta wzbiła się chmura białego pyłu.

— Przypuszczam, że w taki sposób wszyscy skończymy — burknął. — Tyle że mnie się specjalnie nie spieszy.

— Z jeźdźcem będzie to samo — rzekł człowiek. — Zdejmijcie zbroję z kości, zbierzcie moją aparaturę, a potem będziemy mogli załadować wszystko na wóz i wynieść się stąd.

Jeden z krasnoludów podszedł do jeźdźca, ukląkł i wsunął koniec dłuta pod krawędź hełmu. „Tak właśnie zabija się rycerza w zbroi” — przypomniał sobie Konrad, sam często tak robił. Dłuto czy sztylet, rezultat będzie taki sam. Umrze.

Znowu próbował się poruszyć, odezwać, dać jakiś znak, że ciągle żyje uwięziony w spiżu. Ale co z tego? Nawet jeżeli dowiedzą się, że nie jest martwy, i tak go zabiją.

Krasnolud uniósł młot, aby uderzyć w dłuto — i zatrzymał się. Opuścił na­rzędzie i pochylił nad wizjerem, spoglądając w oczy najemnika, uwięzionego we­wnątrz hełmu. Zmarszczył czoło i wyjął dłuto spod hełmu.

— Hej, szefie. Chyba powinien pan tu zerknąć.

— Na co?

— Przypuszczam, że on jeszcze żyje. Widzę jego oczy.

Pochyliła się nad nim kolejna głowa, tym razem ludzka. Człowiek miał gęstą brodę, jak u krasnoluda, ale jego nos był orli, a nie spłaszczony. Blade oczy popatrzyły w głąb hełmu.

— Chyba masz rację — oznajmił człowiek po kilku sekundach.

— Dajcie zobaczyć.

Krępy Ustnar odsunął na bok drugiego krasnoluda i pochylił się nad leżą­cym.

— Nic nie widzę.

— Oczy — powiedział człowiek. — Tam są oczy. Jeżeli mnie rozumiesz, zamknij oczy.

Najemnik przymknął powieki.

— Otwórz.

Spełnił polecenie.

— To niczego nie dowodzi — stwierdził Ustnar. - Cokolwiek znajduje się tam w środku nie jest żywe. Jest stworem Chaosu. Powinniśmy go zniszczyć.

— W tej chwili nie może nam nic zrobić — rzekł człowiek. — Zastanawiam się, czy moglibyśmy go stąd zabrać?

— Nie, szefie! Musimy zachować ostrożność! Zabij tego stwora!

Ustnar wzniósł młot, ale człowiek odepchnął go i dalej patrzył w wizjer.

— Ciekawe — powiedział, jakby myślał na głos. — Bardzo ciekawe. Tak. Chyba zabiorę ten okaz — uśmiechnął się z satysfakcją. — Cóż za wyzwanie! Połóżcie to na wóz.

— Szefie! — zaprotestował Ustnar.

— Zrób, co każę!

— Czy zbroja go nie rozpuści, zanim uda się nam dotrzeć do Middenheimu? — zapytał krasnolud, który pierwszy zobaczył oczy wewnątrz hełmu.

— Nie przypuszczam. Znajduje się obecnie w stanie spoczynku. Bez względu na sytuację, w jakiej jest ten nieszczęśnik, nie pogorszy się ona do chwili przybycia na miejsce. Chyba że umrze wcześniej.

— Nie możemy zabierać zarazy Chaosu do Middenheimu — zaprotestował Ustnar.

— Dlaczego?

— Eee... Złapią nas. Nie uda się nam wyminąć straży.

— Ustnarze, obaj wiemy, że wy, krasnoludy, możecie wchodzić i wychodzić z miasta, kiedy zechcecie. Jeżeli nie masz ochoty pokazać mi swoich tajnych tu­neli, to przynajmniej możesz przenieść mój nowy okaz.

— W następnym tygodniu mamy Karnawał, szefie — zauważył szybko inny krasnolud.

— A jaki to ma związek? — zapytał człowiek.

— Festiwal przypada w tym roku na jesieni, szefie. Już za kilka dni. Przyjadą tysiące ludzi. Z łatwością przemycimy tę rzecz w tłumie. Jeżeli ze­chcemy, będziemy mogli udawać, że jest już przebrany na maskaradę.

Człowiek z namysłem skinął głową, a potem, gdy podjął decyzję, powtórzył ten gest energiczniej.

— Przyprowadźcie wóz. Rozmontujcie cały mój sprzęt — pochylił się i z odległości kilku centymetrów spojrzał w wizjer. - Minutę temu mrugnąłeś, choć może nie miało to żadnego znaczenia. Postanowiłem jednak spróbować cię stąd wydobyć. Ale zapewniam cię, że wcale nie kieruję się altruizmem. Kieruję się własnymi motywami wiążącymi się z moim planem. Rozumiesz?

Jeździec zamknął i otworzył oczy.

* * *

Wciąż tkwił uwięziony w spiżowej zbroi, pod tym względem nic się nie zmieniło. Przez kilka dni i nocy leżał na dnie wozu, zupełnie nie mogąc się poru­szyć. I czuł ból.

Nie był to ból, który znosił od tak dawna, ale cierpienie wynikające ze świadomości zranienia, subtelnego pożerania przez zamykającą go zbroję. Spiż może istotnie stał się martwym metalem, ale teraz, uwięziony w nim, cierpiał prawdziwe katusze. Jego skóra płonęła w każdym miejscu, które stykało się z me­talem, czyli wszędzie. Kontakt był całkowity i dlatego całe ciało miał ogarnięte ogniem. Nie było oswobodzenia od tych tortur, ponieważ zbroja całkowicie go unieruchamiała, nie pozwalała poruszyć ani jednym mięśniem, nie pozwalała na­wet krzyknąć.

Nie miał chwili przerwy nawet na sen. Nie mógł spać, cierpienie nie po­zwalało zasnąć. Nie mógł też liczyć na całkowite ugaśnięcie palącego ognia, po­nieważ ci, którzy wzięli go ze sobą, najwyraźniej postanowili utrzymać go przy życiu. Wciąż tkwił w tym samym więzieniu, chociaż zmienił się strażnik — a re­zultaty były nieskończenie gorsze.

Płonął wiecznym, piekielnym ogniem.

A jednocześnie, gorejąc wewnątrz zbroi, drżał i dygotał. Był to jedyny ruch, który mógł wykonać.

Było światło i była ciemność, dni i noce, okresy, gdy wóz się poruszał i okresy, gdy stał. Słychać było głosy człowieka i krasnoludów. Chcąc zachować zdrowe zmysły, próbował skupić się na tym, co mówią, ale prawie natychmiast jego uwagę odwracało cierpienie ogarniające całe ciało i duszę.

Po minięciu długiego wieku podnieśli go i posadzili na koźle wozu, tuż obok krasnoluda, który pierwszy zauważył jego oczy. Dwóch innych krasnolu­dów śmiało się i żartowało, kiedy zginali najemnika w biodrach i kolanach, aby doprowadzić do pozycji siedzącej. Jeden się nie śmiał.

— To się nie uda, szefie.

— Nie zwracaj na niego uwagi — oznajmił siedzący obok krasnolud — Jest szczęśliwy tylko kiedy narzeka. Dać mu kiesę złota, kufel piwa, piękną pannę, a Ustnar wciąż będzie najnieszczęśliwszym sukinsynem po tej stronie Gór Krańca Świata!

Najemnik jechał na wozie razem z krasnoludem, a pozostała czwórka towa­rzyszyła im konno. Przez ostatnie stulecia widział jedynie niebo. A teraz siedział, aby odbyć ostatni odcinek drogi do Middenheimu.

Przed sobą dostrzegał piętrzącą się skalną iglicę, na której wzniesiono dru­gie pod względem wielkości miasto Imperium — i zastanawiał się, skąd wie, że jest to drugie pod względem wielkości miasto, skąd wiedział o Imperium? Przypo­mniał sobie, że dawno, całe życie temu, ktoś opowiadał mu o Middenheimie, ktoś, kto odwiedził Miasto Białego Wilka. Wilk. Wilk? Brzmiało to znajomo, ale co ma wilk do...

Szczyt wznosił się wysoko ponad otaczającymi go lasami i nawet przez łzy, które wiecznie paliły mu oczy, mógł dostrzec odległe budynki wykute w nie­przyjaznej skale. Daleko przed nimi droga wiła się i zakręcała, podążając w stronę piętrzącego się w górę miasta, biegła po kamiennych mostach, po ozdob­nym wiadukcie.

— Myśmy to wszystko zbudowali — oznajmił krasnolud. — No, właściwie nie my, ale nasi przodkowie. Moi przodkowie. Żadnemu człowiekowi nie udało się zbudować czegoś, co przetrwałoby tak długo, prawda? Ludzie uważają, że od­kryli to miejsce. I to też prawda, no nie? Góra została nazwana Fauschlag — „Cios Pięści”, chociaż, oczywiście, my mamy na nią swoją własną nazwę. Nie nu­dzę cię, co? Jeżeli tak, po prostu mi powiedz, żebym się zamknął — odwrócił się z uśmiechem, a potem jego uśmiech zmienił się w grymas.

— Mam nadzieję, że Litzenreich wie, co robi — mówił dalej przyciszonym głosem. — Bo w przeciwnym razie wszyscy wylądujemy po uszy w gównie. I nie tylko my, jak sądzę. Żałuję, że wspomniałem o karnawale, ale inaczej namówiłby nas, żebyśmy przenieśli cię do miasta inną drogą. Słyszałeś o karnawale w Mid­denheimie? Na pewno słyszałeś, wszyscy na świecie wiedzą o karnawale!

— Czy ty nigdy nie przestajesz mówić, Varsung? — zapytał Ustnar. — Je­żeli już tam nie umarł, zagadasz go na śmierć.

— Bardzo przyjemnie prowadzić kulturalną rozmowę z kimś, kto nie na­rzeka.

Ustnar powrócił na swoje miejsce za wozem, gdzie jechały pozostałe krasno­ludy. Człowiek o nazwisku Litzenreich podążał z przodu, zaś Varsung powoził i wciąż mówił do milczącej, zakutej w zbroję postaci;

Dwa konie ciągnęły wóz w stronę miasta po długim, wijącym się wiadukcie. Ruch na drodze był ożywiony, jechały wozy, karety, ludzie podążali na piechotę oraz wierzchem. W miarę zbliżania się do bramy, tempo stawało się coraz wol­niejsze, aż wreszcie wszyscy stanęli Strażnicy sprawdzali wszystkich pragnących wejść do Middenheimu.

Wreszcie Litzenreich dotarł na czoło kolejki. Varsung zatrzymał wóz tuż za nim, w cieniu wysokich murów miejskich. Przy bramie stało dwóch strażników. Jeden z nich przepuszczał przybyszów przez potężne wrota. Drugi leniwie spoj­rzał na wóz, wbił wzrok w opancerzoną postać siedzącą obok woźnicy, a potem spojrzał na jeźdźców otaczających pojazd.

— Skąd jesteście? — zapytał.

— Z Middenheimu. Jestem Litzenreich. Ci tam są moimi pracownikami.

Strażnik skinął głową.

— Poznaję was wszystkich — powiedział. — Poza tym w dziwnym ubranku. Kto to taki? Dlaczego się ukrywa?

— Kto? — spytała Litzenreich.

— On. Ten w zbroi.

— Poza tobą nie ma tu nikogo w zbroi.

Strażnik sprawiał wrażenie zdezorientowanego. Zamknął na chwilę oczy, po czym je otworzył. Potrząsnął gwałtownie głową i popatrzył na spiżową postać.

— Za długo byłem na służbie — mruknął. Dał całej grupie znak, żeby je­chać dalej. Znaleźli się w Mieście Białego Wilka.

— Niezły numer, szefie — zauważył Varsung.

— Nic wielkiego — odparł człowiek. — Mam nadzieję, że nikt z Cechu nie zobaczy, co tu mamy. Skręć, gdy tylko znajdziesz spokojny zaułek, a potem bę­dziemy mogli schować mojego gościa.

— Wreszcie w domu — rzekł Ustnar. — Będę szczęśliwy, kiedy zejdę z tego cholernego konia. Nie przypuszczałem, że się nam uda.

— Nigdy nie przypuszczasz — odparł Varsung. — Czasem myślę, że był­byś szczęśliwszy, gdybyśmy nie wrócili.

— Uważaj, ty mały...

— Mały!? Do kogo mówisz, konusie?

— Przestańcie się kłócić — rozkazał Litzenreich. — Mamy robotę. To do­piero początek.

Skręcili w wąskie przejście i tam się zatrzymali. Więzień zbroi poczuł, jak przenoszą go na tył pojazdu, a potem zapanowała ciemność. Wóz zaczął jechać dalej, grzechocząc na bruku żelaznymi obręczami kół. Po jakimś czasie ruch ustał. Podniesiono go i zabrano z wozu. W dalszym ciągu było ciemno, w dal­szym ciągu osłaniano go, ukrywano przed ludźmi z Middenheimu.

Słyszał odgłos butów na stopniach, przekleństwa i sprzeczki, otwieranie i za­mykanie drzwi, echo kroków w korytarzach i na schodach, znowu zamykające się i otwierające drzwi, aż wreszcie zapanowała cisza. Cisza, a potem ujrzał światło, wąski pasek blasku przenikający do wnętrza hełmu. Leżał na plecach, patrząc na odległy, brudny sufit.

Nadal spopielał go ogień, choć jeszcze się opierał płomieniom, które zda­wały się obejmować zarówno jego ciało, jak i duszę. Mimo to wciąż drżał, zmrożony nieziemskim lodem, trzymającym go w bezlitosnym uścisku.

Pochyliła się nad nim jakaś twarz. Litzenreich. Zajrzał przez wizjer.

— Mrugnij oczami.

Zrobił, co mu kazano. Otwarcie i zamknięcie powiek było jedynym ruchem, który mógł wykonać.

— No i co, szefie?

— Nie wiem. Jest za ciemno. Podaj mi lampę i lustro.

Odbite jasne światło wpadło do wnętrza hełmu — zamrugał. Mrugał ciągle, aby dać znać temu człowiekowi, że wciąż znajduje się w środku, wciąż żyje, wciąż jest więźniem. Wydało mu się, że dojrzał w lustrze odbicie własnych oczu i widok ten coś mu przypomniał. Próbował uchwycić to wspomnienie, było jed­nak zbyt ulotne i zniknęło.

— Tak. On tu jest.

— Chciał pan powiedzieć, szefie, że to tu jest — Ustnar pochylił się nad heł­mem. — A jeżeli uda nam się to wyciągnąć, co zrobimy dalej? Będziemy musieli to zabić. Równie dobrze możemy zrobić tak teraz, szefie, i oszczędzić sobie wielu kłopotów.

— Trzeba będzie użyć bardzo dużo spaczenia — oznajmił Litzenreich, nie zwracając uwagi na krasnoluda. Obydwaj zniknęli z pola widzenia najemnika. — Będę potrzebował wszystkiego, co przywieźliśmy.

— Wszystkiego, szefie?

— Nie martw się, Ustnarze — rzekł Varsung. — Zawsze możemy dostać więcej od naszych stałych dostawców.

Pozostałe krasnoludy roześmiały się. Poza Ustnarem.

— Do roboty — rozkazał Litzenreich. — Do roboty!

Leżący wojownik słyszał, jak człowiek i cztery krasnoludy krzątają się po komnacie, słyszał odgłos ostrzonego metalu, poczuł zapach dymu z rozpalonego ognia. Słuchał, jak rozmawiają ze sobą przyciszonymi głosami, jakby obawiali się, iż może ich podsłuchać. Próbował skupić się na wszystkim, co się dzieje, aby odwrócić uwagę od rozrywających go na strzępy wiecznych cierpień.

W miarę jak upływał czas, zdawał sobie sprawę, że niektóre jego zmysły wciąż jeszcze funkcjonują. Nie uświadamiał sobie tego aż do tej pory. Widział, słyszał i czuł zapachy. Zbroja nie była w stanie całkowicie go zniszczyć. I mógł myśleć.

Kilka słów zostało wypowiedzianych po krasnoludzku — zastanawiał się dlaczego je zrozumiał. W przeszłości znał krasnoludy, a zwłaszcza jednego. Ale kogo? Co w lustrach było tak ważnego? Niemal widział odbicie samego siebie w szklanej tafli trzymanej nad wizjerem.

Samego siebie?

— Jak już wcześniej powiedziałem, mam zamiar uwolnić cię z tej zbroi Cha­osu, w której zostałeś uwięziony — powiedział Litzenreich, spoglądając na najem­nika.

Chaos? Kolejne słowo, które wydawało mu się znajome, ale znaczenia któ­rego nie pojmował.

— Gdyby był jakiś sposób podania ci środka przeciwbólowego, aby ulżyć twym nieuniknionym mękom, chętnie bym to zrobił. Ale to chyba niemożliwe. Po­winienem cię ostrzec, że ten eksperyment przysporzy więcej bólu tobie niż mnie — uśmiechnął się i wyprostował. — Zaczynajmy.

Do nozdrzy wojownika dotarł dziwny odór, zapach, którego nie mógł rozpo­znać. Widział cienie na suficie, zarysy osób poruszających się wokół. Usłyszał zgrzyt, gdy coś przysuwano do miejsca, w którym leżał. Odniósł wrażenie, że nieco się ściemniło. W jakiś sposób go okrążano, ale wszystko znajdowało się poza jego ograniczonym polem widzenia.

Słyszał narastający hałas. Zobaczył wielkie, lśniące urządzenie opuszczane z łukowatego stropu. Wyglądało, jak jakiś wykonany z metalu owad. Było pod­wieszone na szeregu łańcuchów i lin, a z jego dolnej krawędzi wystawały najroz­maitsze dźwignie. Podobne były do metalowych szponów. Zatrzymały się kilka centymetrów nad jego ciałem.

Krasnoludy zaczęły wsuwać jakieś pręty w bok dziwnego urządzenia i przy ich pomocy poruszały sztucznymi pazurami. Dźwignie zginały się w nierównym rytmie, zaś szpony zwierały i rozwierały jak palce ręki. Przedmiot przypominał ośmionogiego pająka, zawieszonego na pajęczynie łańcuchów.

Gdy wszystko już wydawało się działać zgodnie z oczekiwaniami, rozległ się grzechot łańcuchów, a stalowy pająk przesunął się w bok i zniknął.

Najemnik słyszał, jak Litzenreich wydaje krasnoludom polecenia i po chwili pająk powrócił na dawne miejsce. W każdym metalowym szponie lśnił in­strument — były tam młot i piła, dłuto i nóż, szczypce i śrubokręt oraz dwa urzą­dzenia, których nie rozpoznał. Płonęły żarem, ale w samym środku każdego z nich znajdował się punkt absolutnej czerni, całkowitej ciemności, która zdawała się pochłaniać z najbliższego otoczenia całe światło.

Chcieli otworzyć go przy pomocy tych instrumentów. Nie, nie jego — spi­żowy pancerz.

Ale przecież to on był spiżowym pancerzem...

Patrzył z przerażeniem, jak pająk opuszcza się jeszcze niżej, a jego meta­lowe ramiona poruszają się, kierując trzymane narzędzia w stronę więżącego go pancerza. Wydawały się wgryzać w metal, w jego ciało, odrywając spiż, zdzierając z niego skórę.

Sądził, że wcześniej odczuwał ból. Był on jednak niczym w porównaniu z tym, którego doświadczał obecnie. Ogarnęło go cierpienie absolutne, wysubli­mowana esencja udręki. Mógł jedynie zamknąć oczy, aby nie widzieć wykonywa­nej na nim wiwisekcji. Ale nawet zamknąwszy mocno oczy pełne zatrutych łez, widział lśnienie mechanicznego owada wdzierającego się w głąb jego ciała.

Po raz pierwszy od wielu wieków udało mu się wydać dźwięk, krzyk naj­straszliwszego bólu.

I usłyszał, jak odległy głos mówi: — On nie żyje, szefie.

Rozdział ósmy [top]

Wyzwolił się od zbroi. Co więcej, wyzwolił się od własnego ciała...

Czuł, że się unosi.

Ale kim był?

Czym był?

Czymś więcej niż ciałem, ponieważ właśnie porzucił część siebie samego.

Jego istota ulatywała z fizycznej formy. Nie miał oczu, ale mógł widzieć. I to, co ujrzał, było nim samym — ludzkim kształtem w pancerzu.

Zdawał się unosić pod sufitem. Metalowy pająk powinien przesłaniać mu wi­dok, a jednak mógł patrzeć przez niego, choć nie miał oczu.

Kilka kawałków spiżu zostało oderwanych, odsłaniając znajdujące się pod nimi ciało... Albo to, co było jego ciałem.

W dole leżały pozbawione życia zwłoki. Niemal całkowicie pokrywał je pancerz, ale mógł widzieć poprzez spiż, widzieć wychudzoną postać.

Była pokryta czerwoną pajęczyną. Pod przezroczystą skórą widniały arterie.

Postać była otoczona metalową tarczą, za którą kryło się czterech krasnolu­dów i człowiek. Ten ostatni był odziany w srebrną zbroję, krasnoludy zaś miały nałożone hełmy i rękawice z metalowej plecionki.

Krasnoludy poruszały dźwigniami, sterującymi szponami pająka, w których tkwiły przyrządy. Krasnoludy mogły obserwować wykonywane przez siebie czynności jedynie pośrednio, spoglądając w system luster wysuniętych poza me­talową przegrodę.

Jarzące się urządzenia z czarnymi punktami w dalszym ciągu zdejmowały spiżowe płyty z jego ciała.

Ale ciało to nie żyło. On nie żył. Już nie czuł bólu. Nie czuł niczego, ponie­waż nie odbierał fizycznych bodźców.

Ale jego zmysły nie były już tylko fizyczne. Nie ograniczało go to, co mo­gło odczuwać ludzkie ciało.

Ciało było martwe, ale nie on sam. Był czymś więcej, o wiele więcej niż tylko ciałem.

Jego istota przetrwała, to ona stanowiła podstawę istnienia. Istniała jeszcze zanim przyszedł na świat i została uwięziona w chwili narodzin — tak jak jego fi­zyczne ciało zostało uwięzione w spiżowym pancerzu.

Teraz ciało było wolne, chociaż nastąpiło to zbyt późno. Uwolnienie zabiło jego śmiertelne wcielenie.

Ale także oswobodziło duszę.

Spojrzał w dół na coś, co od tak dawna było jego częścią, na ciało i kości, dzięki którym zamieszkiwał w materialnym świecie. Porzucił je bez żalu, z równą łatwością, jak kiedyś zrzucał niepotrzebne ubranie.

Nie było już żadnego połączenia między ludzką formą, którą zamieszkiwał, a prawdziwą formą bytu.

Uniósł się wyżej, bez trudu przedostając się przez łukowate sklepienie, jesz­cze wyżej, przez skałę, przez stojące na niej budynki, przez sufity, mansardy i krokwie, wzbił się w powietrze, wyżej i wyżej.

W dole leżało Middenheim, miasto wykute w zboczu góry. Przypominało fortecę dla lalek. Drogi i wioski, rzeki i lasy, rozpościerały się pod nim jak żywa mapa.

Daleko poniżej widział setki, tysiące drobnych ruszających się punkcików. To byli ludzie, tacy sami jak on kiedyś, za życia.

I, jak kiedyś, nie miały żadnego znaczenia.

Gdy wyrwał się z ciała, uwolniona została również jego pamięć. Przypo­mniał sobie. Przypomniał sobie Wilka.

To właśnie Wilk powiedział o Middenheimie. Teraz w jego pamięci pojawił się również krasnolud, który nauczył go walczyć toporem oraz podstaw języka własnej rasy.

I przypomniał sobie Krysten. Właśnie dlatego ścigał wrogie armie, które zniszczyły kopalnię i zgładziły prawie wszystkich mieszkańców osady. Poszu­kiwał dziewczyny.

Z tej wysokości, dzięki odzyskanym i wyostrzonym zmysłom, mógłby bez trudu odnaleźć Krysten — jeżeli jeszcze żyła.

Ale po co? Miał wspomnienia o dziewczynie, ale nie były one jego wspo­mnieniami. Posiadał teraz inną, prawdziwą pamięć Duchowego Świata.

I tu teraz było jego miejsce.

Wreszcie, uwolniony z ziemskich więzów, zaczął wznosić się coraz szybciej i szybciej.

Obserwował, jak krajobrazy zmniejszają się i oddalają coraz bardziej, zoba­czył pod sobą całe Imperium. Mógł nawet odnaleźć spustoszone miejsce po wsi, w której spędził większą część życia. Ale nie miało to żadnego znaczenia — już nie miało.

Ujrzał Kislev i jego północne granice oznaczone nienaturalnymi połącze­niami barw tam, gdzie zaczynały się Pustkowia Chaosu.

Morze Szponów, Morze Środkowe, Wielki Ocean Zachodni, Morze Połu­dniowe, błękit, który z trzech stron zamykał zieleń i brąz lądów Starego Świata. Widział to wszystko, a nawet więcej, w tym również ziemie, które nie były umieszczone na żadnej mapie lub były umieszczone niewłaściwie przez kartogra­fów, opierających się jedynie na opowieściach podróżników.

Szybował wyżej i wyżej, ponad najbardziej odległymi z odległych krajów, ponad baśniowymi kontynentami, wyspami, które nigdy nie zostały nazwane, nigdy nie zostały odkryte, ponad nieznanymi morzami i zaginionymi oceanami.

Były niczym. Cały świat, cała ta cudowna kula była jedynie ziarnkiem pia­sku.

Wzniósł się nad planetę i dwa maleńkie księżyce — pyłki krążące wokół ziarnka piasku.

Mknął dalej niż wisiało słońce, które było niczym więcej jak iskrą rodzącą płomień.

Dalej, szybciej, wyżej, obok dalszych nic nie znaczących punktów światła, innych niesłychanie małych i niezliczonych słońc.

Do serca wszechświata — i jeszcze dalej, poza wszystkie odległości, poza cały czas, aż miliard gwiazd stanie się jednością. A potem on sam wyblaknie i również zniknie.

Był sam w absolutnej pustce. Zagubiony w wiecznej samotności.

W całkowitej ciemności, bez żadnego punktu odniesienia. Pozwolił sobie na wieczne unoszenie, dryfowanie po nieskończonym, widmowym kosmosie.

Ale odkrył, że nie może istnieć absolutna nicość. Poza wiecznością, dalej niż nieskończoność, czuł jak nieubłaganie przyciąga go jego własny gatunek, jego prawdziwy początek.

Do oceanu umysłów, morza dusz...

Błysk światła zbliżający się coraz bardziej, ogromniejący, rozrastający się, rozsypujący na oddzielne gwiazdy. Kolejna galaktyka. Wszechświat martwych.

Ale to nie gwiazdy. To były duchy, prawdziwa istota istnienia.

Tutaj mieszkały istoty bez istnienia.

Przypomniał sobie, że bywał tu już wcześniej. Wiele razy, niezliczoną ilość razy.

Okresy uwięzienia w materialnym ciele były niczym w porównaniu z cza­sami, kiedy zamieszkiwał w wymiarze bez materii, wieczności bez końca.

A jednak nie było to miejsce pokoju, wypoczynku. Pokój i stan spoczynku były niemożliwe. Mogły oznaczać jedynie entropię i absolutny rozkład, całkowitą nieobecność — brak wszystkiego.

I nie mogło być absolutnej pustki. Poza nicością zawsze było coś jeszcze.

Jak w fizycznym życiu, w którym został uwięziony, również tutaj istniały konflikt i walka. Niektóre duchy łatwo było zwyciężyć i zniszczyć, inne tworzyły sojusze, by pokonać swoich nieprzyjaciół, a działając w ten sposób przyczyniały się do powstawania nowych wrogów.

Nieboskłon kołysał się i wrzał, zawsze niespokojny. Istnieli tu zwycięzcy i przegrani, niemal jak nieistnienie było odbiciem materialnego świata, gdzie życie trzymało, jako zakładników, tak wiele duchów.

Podobieństwa poszukiwały się i łączyły w większe całości, potężne i prze­ciwstawne siły o niezwykłej mocy. Każda z nich była całkowicie wrogo nasta­wiona do wszystkich innych tego rodzaju skupisk.

Nie należał do żadnej z tych większych istot, a jednak nie był już całko­wicie niezależny. Jedynie z jedności pochodziła siła niezbędna do zwyciężania ne­gatywnych mocy.

Uświadomił sobie, że jest przyciągany przez jedną z mniejszych podstawo­wych form. Czując, jak ciepło uroku zwiększa się w miarę zbliżania się do źródła mocy, pędził w stronę centrum swojego pożądania.

I zatrzymał się!

A potem nagle zaczął się cofać, był odciągany wbrew własnej woli, odry­wany od swojego prawdziwego przeznaczenia. Walczył i zmagał się, ale bez skutku. Powoli, ale nieubłaganie wleczony był przez nieskończoność tam, skąd przybył.

Prędkość zwiększała się, przyspieszał coraz bardziej i w mgnieniu nie istnie­jącego oka istota, która była jego spełnieniem, zniknęła.

Był odrywany z jeszcze większym pośpiechem niż wcześniej podążał poza granice wszechświata. Leciał przez puste szczeliny przestrzennej matrycy.

Była to prędkość bez odległości, bez ograniczenia czasowego, bez ilumi­nacji.

Aż nagle — pojawiło się światło. Migoczące gwiazdy popędziły ku niemu, ogarnęły go, pociągnęły ku sobie z jeszcze większą prędkością.

W końcu zauważył, że kieruje się prosto ku jednej gwieździe, jednemu światu. I wtedy uświadomił sobie straszliwą prawdę, o której starał się nie my­śleć...

Widział świat, w którym tak niedawno żył.

Odszedł na eony, na nieskończoność — nawet w kosmicznych kategoriach — na odległość i czas, gdzie galaktyki umarły i urodziły się znowu.

Pamiętał, pamiętał wszystko. Swoje życie i śmierć. I wszystko, co wyda­rzyło się pomiędzy tymi punktami granicznymi.

Więziła go spiżowa zbroja, a potem zginął w cierpieniach.

Cierpienie...

Materialne życie oznaczało cierpienie. Od narodzin do śmierci istniał jedy­nie ból i cierpienie.

Przypomniał sobie. Było to zaledwie kilka lat życia — zaledwie chwila, je­żeli mierzyć te sprawy we właściwej skali — a jednak ich trwanie zdawało się być wieczne.

Pamiętał. Urodził się w wiosce położonej wśród lasów, tam wyrastał, uczył się posługiwania łukiem — swą pierwszą bronią. A potem napad na wieś. Od­szedł wcześniej i dzięki temu uniknął śmierci, ale Evane została. Gdy powrócił, wszystko było zniszczone przez gobliny. Odnalazł swoją pierwszą miłość albo ra­czej to, co z niej zostało. Napastnicy zabrali głowę odciętą od jej tułowia.

Pamiętał. Pamiętał.

Pędził w dół, przyciągany przez niewidzialną linę życia, którą tak bardzo chciał przeciąć, ale której sile nie mógł się sprzeciwić.

Z powrotem, z powrotem, coraz dalej od wolności, z powrotem do więzienia ciała.

I, jak nowo narodzony w chwili przyjścia na świat, krzyknął zarówno z wy­zwaniem, jak i poczuciem klęski.

Rozdział dziewiąty [top]

Konrad wrzasnął.

— Ach! — odezwał się czyjś głos.

Otworzył oczy i natychmiast zorientował się, że z jego wzrokiem coś jest nie w porządku. Mógł patrzeć, ale wszystko wydawało się nieco odmienione, cho­ciaż nie był pewien na czym polegała ta zmiana. Pochylała się nad nim jakaś po­stać. Był to Litzenreich, widział go wyraźnie.

— Miałem właśnie ogłosić, że eksperyment się powiódł, chociaż, niestety, jego obiekt zmarł — rzekł Litzenreich. — Wygląda na to, że muszę zmienić opi­nię.

Wciąż znajdowali się w pomieszczeniu, w którym krasnoludy zaczęły zdejmować spiżową zbroję. Z wielkim wysiłkiem Konrad spojrzał w dół, uświada­miając sobie, że to pierwszy ruch, który od tak dawna jest w stanie wykonać. Pan­cerz zniknął, ale gdy najemnik zobaczył siebie, jęknął.

Ciało miał do tego stopnia wychudzone, że właściwie nie przypominało jego własnego — niewiele różniło się od szkieletu obciągniętego skórą. Czy rzeczywi­ście skórą? Tors i kończyny były tak czerwone, że sprawiały wrażenie jakby ra­zem z pancerzem odarto je do żywego mięsa. Otworzył usta, żeby się odezwać, ale nie był w stanie wymówić ani słowa. Jego wargi zdawały się być sparaliżo­wane.

— Bardzo cierpiałeś — powiedział Litzenreich. — Albo raczej bardzo byś cierpiał, gdybym ci nie podał uśmierzającego ból naparu, widząc, że wciąż jesz­cze żyjesz. Nie próbuj mówić ani się poruszać. Będzie na to jeszcze dużo czasu. Twoje ciało musi się odnowić, a ty powinieneś odzyskać siły. Nadejdzie pora na rozmowy.

Konrad zdawał sobie sprawę, że krasnoludy poruszają się po zaciemnionej komnacie, rozmontowując sprzęt — słyszał dźwięk rozłączanych metalowych czę­ści... W górze widział przypominające pająka urządzenie, którego szpony zdjęły z niego spiżowe blachy.

Mogło minąć zaledwie kilka krótkich chwil, a jednak wydawało mu się, że opuścił ziemie na całą wieczność.

Ale czas był czymś względnym. Można go było rozciągać i ściskać, znie­kształcać i zmieniać. W okresie jego podróży w nieskończoność, tutaj, w świecie ludzi, eon wydawał się być zaledwie sekundą.

Znowu tkwił w swoim ciele, chociaż przypuszczał, że gdy był uwięziony w zbroi nie było ono jego własnością. Niedawne metafizyczne przeżycia już za­czynały przypominać sen. Rzeczywistość była tutaj, a wszystko, co działo się wówczas, gdy był nieprzytomny, stanowiło jedynie ułudę, w której jego umę­czony umysł szukał ucieczki od cierpień ciała.

Nieprzytomny? A może rzeczywiście umarł na kilka sekund. Czy jego serce się zatrzymało — i znowu zaczęło bić?

Próbował się skupić, zapisać w myśli wszystko, co mógł sobie przypomnieć z tej epickiej, nadnaturalnej podróży. Będzie musiał porozmawiać o tym później z kimś, kto zdoła zinterpretować jego wspomnienia...

Był jednak pewien, że to, co ostatnio zapisało się w jego pamięci, nigdy się nie zatrze. Najwidoczniej przypominał sobie wcześniejsze formy istnienia. A jed­nak jego wspomnienia były pogmatwane, nie w pełni dokładne. Wydawało mu się bowiem, że jednak miał rodziców. Rodziców, których znał.

Chciałby mieć szansę głębszego zanurzenia się w warstwy pamięci, ponie­waż mógł teraz dotrzeć dalej niż kiedykolwiek. Gdyby mógł więcej sobie przypo­mnieć, dałoby mu to ważną wskazówkę na temat jego tajemniczej przeszłości.

I nagle zdał sobie sprawę, że wspomnienia już nie były zapisem jego prze­szłości, ale dotyczyły kogoś zupełnie innego. W okresie gdy Konrad nie miał ro­dziców, ta inna osoba ich miała. Jego wczesne lata były pod wieloma względami niezwykle podobne do tych, które sobie wyobraził — na przykład sposób, w jaki napadnięto i zniszczono wioskę. Z tą tylko różnicą, że tak chyba starto z po­wierzchni ziemi sąsiednią wioskę. A także, że napastnikami były gobliny, a nie horda zmutowanych zwierzoludzi.

I w czasie napadu zginęła nie Elyssa, ale ktoś o imieniu Evane.

Imię to mocno utkwiło w jego pamięci. Nigdy dotąd go nie słyszał i nie wie­dział, do kogo mogło należeć. Dlaczego wydawało się odgrywać tak ważną role w jego wspomnieniach? Albo wspomnieniach kogoś innego...

— Dobrze się tobą zaopiekuje — mówił dalej Litzenreich. — Po trudach, jakie sobie zadałem, żal by cię było teraz utracić.

Przesunął palcami po długiej brodzie, z satysfakcją kiwając głową. Choć w jego niechlujnie ułożonej brodzie widać było pasma siwizny, miał chyba zale­dwie około czterdziestu lat. Konrad domyślał się, że Litzenreich jest czarowni­kiem. Tylko mag mógł go uwolnić z wiezienia, jakim stała się zbroja. Zaiste, jedynie mag był w stanie zwyciężyć spiżowego wojownika.

Konrad znajdował się obecnie w jego królestwie, podziemnym schronieniu wykutym w trzewiach góry, głęboko pod zamieszkaną częścią Middenheimu. Czego Litzenreich od niego chciał? Na pewno będzie musiał zapłacić odpo­wiednią cenę za swoją wolność. Mag oczekiwał nagrody. Konrad zdawał sobie sprawę, że nie chodzi tu o pieniądze. Z całą pewnością Litzenreich oczekiwał in­nego rodzaju zapłaty. Ceny wyznaczane przez czarodziejów zawsze były okre­ślane w innej walucie niż zwykła, brzęcząca moneta.

Uciekł przed Kastringiem, by zostać uwięzionym w spiżowej zbroi. Czy znowu zmienił jedną niewolę na drugą? Mógł być pewien tylko tego, że w tej chwili jest całkowicie bezradny — może z powodu osłabienia albo pod wpływem lekarstwa podanego mu przez Litzenreicha

— Przede wszystkim — oświadczył Litzenreich — muszę przenieść cię z mojej pracowni. — Wezwał dwa krasnoludy. — Zabierzcie go do ostatniego po­koju we wschodnim korytarzu. Bądźcie bardzo ostrożni.

— Cokolwiek rozkażesz, szefie — oznajmił Varsung.

Razem z drugim krasnoludem położyli Konrada na stole zaopatrzonym w kółka, po czym powieźli go niskimi i wąskimi korytarzami. Litzenreich szedł przodem, aż wreszcie otworzył drzwi na końcu najniższego i najwęższego tunelu. Varsung wszedł do środka i zapalił lampę, wiszącą na haku, wbitym w skalną ścianę małego pokoiku. Konrad został wwieziony do środka i umieszczony na leżącym na podłodze sienniku.

— Sprowadź Gertraut i Rite — rozkazał Litzenreich i drugi krasnolud od­szedł. — Zapal ogień — dodał po chwili i Varsung podszedł do kominka, by speł­nić polecenie.

— Tu jest zimno — oznajmił czarownik — a ty musisz leżeć bez przykry­cia. Tylko w ten sposób twoje rany będą się goiły. Wymagasz stałej opieki. Ktoś będzie przy tobie cały czas i wezwie mnie, jeżeli okaże się to niezbędne.

Do pokoju weszły dwie kobiety. Obie były szczupłe i jasnowłose. Gdy Lit­zenreich udzielał im poleceń, uważnie przyglądały się Konradowi. Mag tłumaczył im coś cicho i dlatego Konrad nie dosłyszał ani słowa. Potem czarodziej jeszcze raz spojrzał na chorego i wyszedł. Varsung skinął Konradowi głową, podniósł kciuk w starym krasnoludzkim geście pomyślności i podążył za Litzenreichem. Drzwi zostały zaryglowane od zewnątrz.

Konrad powrócił do dawnego ciała, ale był bezradny jak nowo narodzone dziecko — i tak też go traktowano. Nie mógł zajmować się sobą i dlatego Ger­traut i Rita wszystko robiły za niego.

Czas mijał bardzo wolno. Głęboko pod ziemią nie miał świadomości mijają­cych godzin i dni. Zmieniały się tylko jego opiekunki. Słyszał wtedy odsuwanie ciężkiego rygla, otwieranie drzwi, a potem dziewczyny się zastępowały. Jeżeli któraś potrzebowała pomocy koleżanki, wzywała ją, pociągając za sznur, który uruchamiał umieszczony na korytarzu dzwonek.

Karmiły go, myły, podawały leki uśmierzające ból. Dziwne, ale w miarę jak skóra odrastała na ciele, cierpienia się zwiększały. Odnosił wrażenie, że skóra staje się nową klatką, taką samą, jaką dawniej była spiżowa zbroja. Z tą tylko różnicą, że jest zbyt mała na jego ciało.

Początkowo nie mógł się poruszać. Dziewczyny, zmieniając się, za każdym razem układały go na sienniku w innej pozycji. Wychodząca zabierała ze sobą koc, na którym leżał — zaplamiony krwią, płynącą z otwartych ran. W miarę jak odzyskiwał siły, a kości przestawały mu sterczeć przez skórę, uważał, aby nie poruszać się samodzielnie. Nie chciał, aby Litzenreich wiedział, że wraca do zdrowia.

Konrad dokonał jednego ważnego odkrycia, związanego z funkcjonowaniem własnych zmysłów. Szybko zorientował się, że z jego oczami coś jest nie w po­rządku.

Mylił się jednak. Było zupełnie na odwrót. Teraz miał idealny wzrok. Do tej pory każde jego oko widziało nieco inaczej. Lewe posiadało umiejętność widze­nia przyszłości. Mogło ostrzegać przed niebezpieczeństwem, dostrzegając przy­szłe zdarzenia. Właściwość ta stawała się coraz bardziej nieprzewidywalna i przypadkowa, aż w końcu była raczej utrudnieniem niż pomocą.

A teraz już jej nie było. Czy miał na to dowód? A czy może istnieć dowód utracenia jakiejś umiejętności? A jednak był pewien, że już nie potrafi przewidy­wać niebezpieczeństwa.

Kiedy zniknęła? W czasie uwięzienia w zbroi miał wrażenie, że pozostał mu jedynie wzrok. Być może nawet i on został mu odebrany. Albo utracił dar w mo­mencie zdejmowania spiżu. Albo w czasie wyzwolenia z ciała...

Bez względu na to, kiedy i jak się to stało, Konrad był zadowolony. Od chwili, gdy zdał sobie sprawę, że inni nie potrafią przewidzieć niebezpieczeństwa tak jak on, czuł się niepewnie. Nikt inny nie posiadł takich umiejętności. Dla­czego właśnie on otrzymał dar, który pod pewnymi względami przypominał mu­tację. A większość mutacji wiązała się ze zwierzołakami. Stwory te były zdefor­mowane i złe, zaś jego własny talent wydawał mu się podobnie skażony...

Od tej chwili musi liczyć jedynie na swoje pięć zwykłych zmysłów oraz na umiejętności, które nabył w życiu. Postanowił, że przy pierwszej sposobności skorzysta z nich, aby zrealizować swój cel. Uciec.

Nie miał pojęcia, co czarownik dla niego szykuje, ale wcale nie miał ochoty się tego dowiadywać. Litzenreich odwiedzał go od czasu do czasu, tak samo jak Varsung. Próbowali wywołać u niego jakąś reakcję, ale bez skutku. Konrad na­wet nie przyznawał się, że ponownie jest w stanie mówić. Po prostu leżał nieru­chomy i milczący.

Mógł jedynie rozmyślać. Najczęściej zastanawiał się nad przeszłością — i jego własną, i tą tajemniczą, zapisaną w fałszywych wspomnieniach...

* * *

Potrzebował jedynie ułamka sekundy. Wiedział, że musi być czujny, ponie­waż odpowiednia chwila nastąpi — i w końcu tak się stało.

Najlepiej byłoby spróbować uciec, gdy zamieniały się Gertraut z Ritą, ale wtedy nigdy nie były same. Jeden z krasnoludów zawsze im towarzyszył, pil­nując drzwi.

Usłyszał dźwięk odsuwania rygla, chociaż Gertraut zaledwie godzinę wcześniej zaczęła dyżur. Wszedł Varsung. Za każdym razem, gdy pojawiał się on lub Litzenreich, jeden z pozostałych krasnoludów zawsze stał na zewnątrz, w ko­rytarzu. Tym razem tunel był pusty. Była to jedynie połowiczna szansa, ale dla Konrada aż nadto wystarczająca. Varsung stał odwrócony tyłem do niego i rozma­wiał z Gertraut.

Konrad usiadł szybko, odwrócił się i chwycił za rękojeść miecza krasno­luda. Gdy tylko ją ujął, kopnął obydwiema nogami, odrzucając Varsunga na bok. A potem zerwał się, wyskoczył za drzwi i skręcił w korytarz. Ale, nie wiadomo dlaczego, nogi ugięły się pod nim i upadł na ziemię.

— Cieszę się, że już możesz się ruszać — oznajmił stojący w odległości kilku metrów Litzenreich.

Konrad w dalszym ciągu trzymał miecz Varsunga, ale nie stawiał oporu, gdy krasnolud wyjmował mu go z dłoni. Zdał sobie sprawę, że został wyprowadzony w pole. Wiedzieli, że nie jest aż tak słaby. Okazało się jednak, że jest o wiele bardziej wyczerpany niż sam przypuszczał. Wstał wolno, czując jak kreci mu się w głowie.

— Czego ode mnie chcesz? — zapytał.

— Czego ode mnie chcesz? — powtórzył czarownik. — Tylko tyle? To wszystko? Nic innego nie masz mi do powiedzenia? Na przykład: „Dziękuję, że mnie uratowałeś?” Słowo wdzięczności. Czy kiedyś je słyszałeś? Czy istnieją tam, skąd pochodzisz?

Konrad oparł się o ścianę i powoli skinął głową.

— Jak się nazywasz? — zapytał Litzenreich.

— Konrad.

— Skąd jesteś?

— Z wioski położonej w odległości kilku dni drogi stąd, ale przez pięć lat byłem w Kislevie.

— Zabierzcie go z powrotem do środka — rozkazał Litzenreich.

Varsung i Gertraut pomogli Konradowi wejść do pokoju i posadzili go na sienniku. Gertraut nalała do kubka wody.

— Nie macie jakiegoś piwa? — zapytał Konrad. — Mam dosyć wody.

— Sądzę, że właśnie wydobrzał, szefie — powiedział z uśmiechem Var­sung.

— Na to wygląda — Litzenreich wszedł do pokoju. — Zostawcie nas. I przynieście mu trochę piwa.

Krasnolud i dziewczyna wyszli. Drzwi zostały zamknięte, ale rygla nie zasu­nięto. Litzenreich, jako mag, nie potrzebował rygli, aby dalej więzić Konrada. Czarownik usiadł na jedynym krześle. Zaczęli na siebie patrzeć. Konrad w końcu odwrócił wzrok, nie chcąc zostać zahipnotyzowany.

— Dziękuje — odezwał się wreszcie, chcąc przerwać ciszę.

I, jakby to był umówiony sygnał, wróciła Gertraut, podała Konradowi kufel pełen piwa i wyszła.

— Czego od ciebie chcę? — odezwał się Litzenreich, powtarzając wcze­śniejsze pytanie Konrada. — Niczego.

Konrad wpatrywał się w niego uważnie. Był bardziej podejrzliwy niż kiedy­kolwiek. Czarodziej musiał czegoś chcieć. Otarł usta grzbietem dłoni.

— Niczego?

— Kiedy ostatecznie wyzdrowiejesz, będziesz mógł swobodnie odejść.

— Swobodnie? Dlaczego więc, skoro jestem wolny, drzwi zawsze były za­mknięte?

— Nie chciałem, żeby stała ci się jakaś krzywda. Tylko o to chodziło. Co się stało, gdy przed paroma minutami stąd wypadłeś? Przewróciłeś się. Jeszcze nie odzyskałeś siły do tego stopnia, aby móc odejść. Gdy tak się stanie, proszę bardzo.

— Mogę normalnie odejść?

— Tak, chociaż ten pomysł może się okazać nie najlepszy.

— Dlaczego?

— Dobrzy obywatele Middenheimu zapewne niezbyt miło potraktują na­giego mężczyznę spacerującego po ulicach. Straż aresztuje cię, a zapewniam, że ich gościnna jest o wiele mniej sympatyczna niż moja.

— Mógłbyś mi dać lub pożyczyć jakieś ubranie.

— Nie sądzę. Chyba już dość dla ciebie zrobiłem, nie uważasz? Przecież nie jesteś żebrakiem i nie będziesz prosił mnie o nic więcej. Poza tym mam pew­ność, że nie jesteś złodziejem i nie okradłbyś mnie, zwłaszcza po tych wydat­kach, które poniosłem, aby cię ocalić.

— Czy chcesz, żebym ci zwrócił koszty?

— Wcale nie. Jak sądzę, nie masz środków finansowych.

— Nie chcesz pieniędzy, ale czegoś innego. Czego?

Litzenreich wzruszył ramionami.

— Jeszcze nie mam pewności. Jeszcze nie. Ale wiem, że jesteś honorowym człowiekiem. Wyświadczyłem ci wielką przysługę — przynajmniej tak mi się wy­daje. Nie miałeś chyba ochoty pozostawać w tej spiżowej zbroi, prawda?

Konrad skinął głową. Przypuszczał, że mag już wie, czego chce w zamian, ale nie było sensu domagać się od niego odpowiedzi, której najwyraźniej nie miał ochoty udzielić.

— W jaki sposób wysadziłeś mnie z siodła spiżowego konia i wydobyłeś ze zbroi?

— Dwa pytania, ale niemal ta sama odpowiedź — Litzenreich wstał. — Czuję jednak, że musisz odpocząć po niedawnym wysiłku. Omówimy tę sprawę nieco później. A tymczasem — czy jest coś, czego byś pragnął?

Konrad zastanawiał się przez chwile, zanim odpowiedział:

— Może książkę? Nudzi mnie bezczynność. Chciałbym coś poczytać.

Czarownik uniósł brew. Najwyraźniej fakt, że Konrad umie czytać, wywarł na nim wrażenie.

— Jakiego rodzaju książkę? Poezję? Coś naukowego? Geografia? Filo­zofia? Historia?

— Historia.

— Wybiorę ci coś z biblioteki — Litzenreich wyszedł z pokoju i zamknął drzwi. Ale nie zasunął rygla. Po raz pierwszy Konrad był sam.

Po jakimś czasie wszedł Varsung. Niósł trochę ubrań, a także trzy książki.

— Dziękuję — rzekł Konrad. — dziękuję za...

— Za co? — krasnolud zmarszczył brwi.

— Za zauważenie, że żyję.

— Ach, tak! Kiedy tylko zobaczyłem twoje oczy, wiedziałem, że tam jest coś żywego — potarł plecy w miejscu, gdzie kopnął go Konrad i skrzywił się — Niemal żałuję, że zauważyłem.

Krasnolud wiele ryzykował, pozwalając Konradowi odebrać sobie miecz. Nie wiedział przecież, czy nie zostanie nadziany na własne ostrze.

Varsung spostrzegł, że Konrad spogląda na rękojeść miecza. Uśmiechnął się. Dobył broń prawą ręką, a potem wbił ostrze w lewą dłoń! Ale gdy tylko sztych dotknął skóry, cała klinga rozsypała się jak stłuczone szkło.

— Chciałbym, żeby Litzenreich był zbrojmistrzem wszystkich moich prze­ciwników! — roześmiał się.

A więc nie było żadnego ryzyka. Czarownik przygotował ten miecz, aby schwytać Konrada w pułapkę. Powinien był się domyślić — krasnoludy zazwy­czaj używają toporów.

— Moje oczy — odezwał się Konrad, przypomniawszy sobie nagle. — Ja­kiego są koloru?

Varsung spojrzał na niego podejrzliwie.

— To żaden podstęp — zapewnił go Konrad. — Chce wiedzieć, jakiego ko­loru są moje oczy.

Krasnolud wziął lampę i przysunął się bliżej. Skierował światło na twarz Konrada i po kolei przyjrzał się każdemu oku.

— Są... różne — powiedział. — Początkowo robią wrażenie takich samych, zielonych. Ale lewe jest bardziej żółte, niemal złote.

Konrad skinął głową. Widział obydwoma we właściwy sposób, ale jednak nie były identyczne. W dalszym ciągu miały inną barwę.

— Muszę iść — oznajmił Varsung. — Jeżeli będziesz czegoś potrzebował, po prostu otwórz drzwi i krzyknij.

Konrad obserwował jak wychodzi, a potem wziął do ręki trzy książki i od­czytał tytuły wytłoczone na skórzanych oprawach. Tytuł jednej brzmiał: „Po­dzielone Imperium”, drugiej: „Lata Rozpaczy: Wampirza Cesarzowa”. Trzecia na­zywała się po prostu „Sigmar”.

Wybrał trzeci tom i bliżej przysunął lampę. Jedną z niewielu książek dostęp­nych na pograniczu był obszarpany egzemplarz innej biografii Sigmara Młoto­dzierżcy. Konrad czytał ją kilkakrotnie, chociaż brakowało w niej wielu kartek.

Otworzył książkę na jednej z pierwszych stron, a potem zaczął wracać do po­czątku sagi. Ale gdy jego oczy leniwie przebiegały po linijkach, jednym z pierw­szych słów, jakie zauważył, było znajome imię.

Brzmiało ono Evane...

* * *

Konrad czytał o tym, o czym dotąd nie miał pojęcia.

Wiedział, że Sigmar urodził się dwa i pół tysiąca lat temu. Był synem Ta­fala, wodza plemienia Unberogenów. Żył w ufortyfikowanej wiosce na połu­dniowym skraju Wielkiego Lasu.

Nie zdawał sobie natomiast do tej pory sprawy z tego, że w pobliżu znajdo­wała się jeszcze jedna wieś. Jej przywódca, a nazywał się Quant, był wasalem Tafala i właśnie on nauczył Sigmara posługiwania się łukiem. Quant miał syna o imieniu Errol, a także córkę, Evanę. Trójka dzieci dorastała wspólnie w wiel­kiej przyjaźni i, w miarę upływu lat, Sigmar i Evane stali się sobie jeszcze bar­dziej bliscy. Postanowiono, że pobiorą się, gdy oboje osiągną odpowiedni wiek. Ale wtedy właśnie gobliny zaatakowały wieś Quanta...

Sigmar pierwszy dotarł do wioski, ponieważ będąc na polowaniu dostrzegł złowróżbny słup dymu. Cała osada została splądrowana i zniszczona, a wszyscy jej mieszkańcy wymordowani. Odnalazł ciało Evane, ale obrzydliwi napastnicy zabrali jej głowę jako koszmarne trofeum.

Konrad uświadomił sobie, że to ponure wydarzenie miało zasadniczy wpływ na dalsze życie Sigmara. Dlatego właśnie stał się tak zaprzysięgłym wrogiem zie­lonych hord i poświęcił się ich zniszczeniu. Prowadził jednoosobową wojnę z tymi monstrami, a z czasem stworzył armię, która przyrzekła bogom zwyciężyć gobliny i wypędzić je ze znanego świata.

Konrad nie słyszał o Evane do chwili swojej dziwnej wizji, kiedy to zdawał się powracać z nieskończonej podróży przez wszechświat. Ale dlaczego miałby śnić o osobie, której nie znał? Musiał gdzieś usłyszeć jej imię, może od gawędzia­rza, który pewnej nocy na kislevskiej granicy opowiadał tę słynną historię. Może dlatego we śnie pomylił legendę o Sigmarze z wydarzeniami własnego życia. Atak na rodzinną wieś, w czasie którego zginęła Elyssa, był przecież bardzo po­dobny. Jednak on nie odnalazł bezgłowych zwłok Elyssy.

Pomyślał o Krysten, która na pewno już nie żyła. Życie na pograniczu było krótkie. Utracił tam tak wielu dobrych ludzi, tak wielu przyjaciół. Próbował sobie wmówić, że Krysten nie różniła się niczym od towarzyszy walki — dzięki temu wytłumaczeniu jej utrata mogła być łatwiejsza do zniesienia — ale wie­dział, że to nieprawda.

Konrad czytał dalej, próbując zatracić się w epickiej opowieści o Sigmarze. Doprowadziwszy do sojuszu swoich człowieczych legionów z krasnoludami, od­wiecznymi wrogami goblinów, Sigmar ostatecznie zwyciężył zielonoskóre hordy w bitwie na Przełęczy Czarnego Ognia. Tam właśnie Sigmar zdobył swój przydo­mek — „Młotodzierżca” — niszcząc mnóstwo ohydnych istot swym legendarnym młotem bojowym, Ghalmarazem.

Pod pewnymi względami, jak uświadomił sobie Konrad, jego własne życie przypominało losy Sigmara. Evane i Elyssa zostały zamordowane przez gobliny lub zwierzołaki. Obie były ofiarami nasilenia wrogich działań nieludzkich sił. Sig­mar żył w jednym z najgwałtowniejszych okresów w historii znanego świata, a w chwili obecnej kończyła się kolejna era względnego spokoju. Po raz pierwszy od dwóch wieków najazd zagrażał samemu Imperium. Jego granice już zostały naruszone przez przeklętą bandę Kastringa, a przecież musiało wyruszyć wiele takich drapieżnych oddziałów związanych z kultami Chaosu.

Chaos. Jeszcze raz nastąpił czas Chaosu.

Podobnie jak Sigmar, Konrad stał się wojownikiem, walczącym przeciwko hordom zniszczenia i, jak Sigmar, stoczył bitwę z goblinami, kiedy zapuścił się do ich podziemnych leży, aby ratować Wilka. Ale, by wywrzeć zemstę na zie­lonej hordzie, zamiast bojowego młota używał topora o podwójnym żeleźcu.

„Ale Sigmar — pomyślał posępnie — nigdy nie został schwytany przez sza­lonego maga ani uwięziony pod ufortyfikowanym miastem”.

Konrad zamknął oczy i zaczął wspominać. Używał topora, ponieważ upuścił miecz, wystrzeliwując strzałę w szamana goblinów. Topór okazał się bronią lepiej przystosowaną do tego rodzaju walki — przy każdym zamachu odrąbywał łby i ramiona nieprzyjaciół. Gdy uderzał, jedna z plugawych istot umierała z wrzaskiem, a wtedy potężny topór czynił następny zamach, wyrąbując szlak zniszczenia wśród znienawidzonych wrogów.

A jednak wówczas wydawało mu się, że walczy młotem...

Wyrzucił to z pamięci uznając, że lepiej zapomnieć o czymś, czego nie można wytłumaczyć, ale coś w symbolice owego wydarzenia niełatwo dawało się usunąć ze wspomnień. Przypomniał sobie, że w czasie bitwy był ogarnięty sza­łem, jakby jego działaniami kierowała jakaś nieznana moc. Za każdym razem, gdy walczył, instynkt wojownika zdawał się przejmować władzę nad ciałem. Czę­sto odnosił wrażenie, że myślenie jest zbędne, a walka nie wymaga żadnego wy­siłku intelektualnego. Gdyby miał czas zastanawiać się, co powinien zrobić, ana­lizować wszystkie pełne szaleńczego ryzyka działania, zbyt często by się wahał — a wahanie oznaczałoby kieskę. Fortuna sprzyja odważnym.

Ale w czasie podziemnej bitwy zdarzyło się coś innego. W tym, co zdomino­wało jego poczynania, było coś więcej niż tylko zwykłe odruchy i umiejętności - pojawiło się uczucie, że nie sam walczy przeciwko goblinom. Wtedy wyobrażał sobie, że kierują nim nieznani przodkowie, cały widmowy legion, niknący w prze­szłości gdzieś w zaraniu dziejów.

Przypominało to uczucie, którego doświadczył w czasie lotu między gwiaz­dami, kiedy był przyciągany do niewyobrażalnie świetlistej istoty, do której w jakiś sposób należał.

Krysten zawsze fascynowały sny. Twierdziła, że są drogą, którą ludzie do­cierają do świata duchów. Gdy ludzie śpią, ich dusze mogą swobodnie wędro­wać, a sny są przygodami duszy i mogą być objaśnione przez jasnowidzów. Kon­rad nie podzielał jej przekonań i zawsze pokpiwał z tej głębokiej wiary dziew­czyny.

A teraz wątpił. Nigdy przedtem nie doświadczał podobnych wizji, jak wówczas gdy zdjęto zeń spiżową zbroje. W przeciwieństwie do innych snów, nie miały one związku z czymkolwiek, co przeżył na jawie i nigdy już nie powróciły.

* * *

Następnego ranka Litzenreich zapytał:

— W jaki sposób znalazłeś się w spiżowej zbroi?

Byli w pomieszczeniu, w którym Konrad spędził tak wiele czasu, powra­cając do zdrowia. Teraz, gdy nie musiał już udawać, spacerował po pokoju tam i z powrotem.

Krótko wyjaśnił, co się stało. Był jeńcem bandy mutantów Kastringa, uciekł, znalazł zbroję, nałożył ją, aby się bronić przed bezlitosnym pościgiem. To, co po­wiedział, było prawdą, ale nie wyjawiało wszystkiego.

Przemilczał, że pierwszy raz widział spiżowego rycerza pięć lat wcześniej, gdy wojownik ten wjechał do jego wioski; zataił, iż zobaczył odbicie jeźdźca za pośrednictwem soczewek w dawnej świątyni krasnoludów. Nie powiedział też, że ścigał tajemniczego jeźdźca. Nie powiedział także, że ostatecznie uciekł od wy­znawcy Khorne'a, gdy tylko dojrzał błysk światła księżyca odbijający się w spiżu.

Czarownik skinął głową.

— Jak już powiedziałem, nie mogłeś przebywać w pancerzu zbyt długo, po­nieważ nie pozostałoby wtedy z ciebie nic poza kośćmi, tak jak stało się to z twoim koniem. Zresztą, z twojego poprzednika nie ocalały nawet kości. Zbroja musiała go wchłonąć całkowicie. Spiż żywi się życiem — życiem tych, których zabija, lub życiem istoty przebywającej wewnątrz zbroi.

— Ale co... co to było?

— Twór Chaosu — odparł Litzenreich po prostu, jakby odpowiedź była czymś oczywistym. — A cóż by innego? Już słyszałem o tym stworze. Włóczył się przez wiele lat po znanym świecie. Gdy doniesiono, że jest niedaleko Midden­heimu, wysłano kilku Rycerzy-Panter, aby zbadali sprawę. Dowiedziałem się, że nigdy nie wrócili i pomyślałem, że problem jest wart mojego zainteresowania.

— Dlaczego?

Litzenreich popatrzył na niego spod przymrużonych powiek, niemal jakby nie zrozumiał pytania.

— Dlaczego? Dlaczego! Bo tam był!

Pięć lat temu Konrad dowiedział się od Wilka, że spiżowy rycerz jest jego bratem bliźniakiem. Ale jak dawno temu jego brat stał się tajemniczym jeźdźcem? Czy on pierwszy nosił tę zbroję? Jak wielu innych było uwięzionych w spiżu?

Prawdopodobnie w zbroi tej przebywało wielu wojowników. Konrad był po prostu ostatnim. I nieprzypadkowo ją znalazł. Był prawie pewien, że pancerz oczekiwał na niego, zupełnie jakby byli dla siebie przeznaczeni, jakby los zapla­nował jego przeobrażenie w spiżowego rycerza...

— Wydawało się, że wojownik jest niezwyciężony — rzekł Konrad. — Jak go powstrzymałeś?

Uświadomił sobie, że mówi o rycerzu, jakby był on kimś — albo czymś — innym, nie mającym z nim nic wspólnego. Ale była to prawda. Rycerz był spi­żową zbroją, a Konrad tylko znajdował się w jej wnętrzu. Był jak sługa, który wy­konuje polecenia swojego pana.

— Najlepiej walczyć ze stworem Chaosu — odparł Litzenreich — za po­średnictwem Chaosu.

Konrad czekał, aby czarownik mówił dalej.

— Spaczeń — Litzenreich wypowiedział to słowo niczym zaklęcie. — Spa­czeń — powtórzył, akcentując skinieniem głowy, jakby te dwie sylaby były odpo­wiedzią na wszystko.

— Właśnie działanie spaczenia prowadzi do mutacji — wyjaśnił. — Bez spaczenia nie byłoby zwierzołaków. Spiż był zbroją Chaosu, wykonaną przy po­mocy spaczenia. Środkiem do walki ze spaczeniem jest sam spaczeń. Podobień­stwa się odpychają, dokładnie tak samo, jak dwa magnesy.

Konrad czekał dalej, w nadziei, że pozostałe wyjaśnienia będą miały więcej sensu. Fakt, że nic z nich nie rozumie, musiał być widoczny, ponieważ Litzen­reich dodał:

— Zostałem więc następnym, który rzucił wyzwanie jeźdźcowi Chaosu. Zwabiłem to między szpaler drzew, na których zawiesiłem kawałki spaczenia. Były one tak rozmieszczone, aby powodować rezonans i potęgować... — prze­rwał i spojrzał na Konrada, który zauważył, że mag określił spiżową postać jako „to”, a nie „ty”, a potem mówił dalej. — Spaczeń na drzewach zniwelował działanie spaczenia w zbroi. Był jedynym czynnikiem podtrzymującym dalsze funkcjonowanie konia, więc wierzchowiec upadł. A ponieważ nie byliście jesz­cze do końca zespoleni, zostałeś wysadzony z siodła. Rozumiesz?

— Tak — odpadł Konrad i powiedział niemal prawdę.

— Gdy Varsung przekonał się, że nie zostałeś całkowicie pożarty przez zbroję, postanowiłem spróbować zdjąć ją z ciebie. Nie wdając się w techniczne szczegóły, powiem jedynie, że jeszcze raz zastosowałem spaczeń i jeszcze raz od­niosłem sukces.

— Byłem uwięziony w zbroi Chaosu — rzekł wolno Konrad. Wcale mu się nie podobało, w jakim kierunku zmierzają jego myśli. — Czy to musi oznaczać, że zostałem skażony Chaosem?

— Tak — przyznał Litzenreich — ale działała na ciebie nie tylko zbroja. Również i ten spaczeń, który był niezbędny, aby cię uwolnić.

— Powinieneś pozwolić mi umrzeć.

— Umrzeć? — najwyraźniej zdezorientowany Litzenreich zamrugał gwałtow­nie. — Dlaczego?

— Ponieważ jestem zły.

Czarownik podrapał się w głowę.

— Czym jest zło? — zaakcentował to słowo, jakby pochodziło z obcego ję­zyka, i nie był pewny jego wymowy.

— Północne hordy, mutanci, zwierzołaki, Chaos! Zło — Konrad wypluł ostatni wyraz, jakby był trucizną. I rzeczywiście nią był, trucizną swobodnie pły­nącą jego żyłami, powodującą skażenie całego ciała.

Znał zło. Walczył z nim od pięciu lat, broniąc kopalni i próbując po­wstrzymać siły ciemności na granicach Kislevu.

— Zapewniani cię, że Chaos i zło nie są synonimami — rzekł Litzenreich. — Zło jest dziełem ludzi i nieludzi, a Chaos po prostu istnieje i nie jest ani do­bry, ani zły. Jedynie sposób, w jaki na nas wpływa, powoduje, że interpretujemy go jako „dobry” lub „zły”.

Konrad nie odezwał się, nawet nie zareagował. Przestał chodzić po pokoju. Zastanawiał się nad tym, co dzieje się teraz z nim samym.

— Czy woda jest dobra albo zła? — spytał Litzenreich. — Ani taka, ani taka. Ona po prostu jest. Jeżeli ją pijemy, aby ugasić pragnienie, możemy powie­dzieć, że jest dobra. Jeżeli ktoś w niej utonie, moglibyśmy stwierdzić, że jest zła — chyba że ten, kto w niej utonął, jest naszym wrogiem. Ale słowa „dobry” i „zły” nie mają znaczenia absolutnego. Ogień jest dobry, jeżeli grzeje nas w zimie, ale zły, gdy niszczy nasze domy. Ogień nie jest dobry i ogień nie jest zły. Nie jest ani taki, ani taki. Albo jest taki i taki.

Konrad przyglądał się swoim dłoniom, wypatrując na nich śladów włosów albo początków przemiany paznokci w pazury. Litzenreich nie mógł go oszukać mądrymi słowami. Został zarażony Chaosem i w jego ciele musiały zacząć zacho­dzić jakieś zmiany, chociaż nie mógł jeszcze dostrzec oznak mutacji. Gdziekol­wiek patrzył, dostrzegał jedynie nową skórę. Nową skórę, pokrytą starymi bli­znami.

— Pracowałem ze spaczeniem od lat — tłumaczył Litzenreich. — Gdy zo­stanie przedestylowany, jest właściwie nieszkodliwy. Chyba że ktoś go połknie! — roześmiał się. — Ale nawet wtedy prawdopodobieństwo mutacji jest bardzo niewielkie. Gdy znajdę wystarczająco dużo przydatnych do doświadczeń oka­zów, mam zamiar ustalić, do jakiego stopnia niewielkie. Myślę tu o pewnej kon­kretnej grupie — uśmiechnął się chytrze. — O czym to ja mówiłem? Aha, o spa­czeniu. Tak, w stanie sproszkowanym jest nieszkodliwy. Przyznam, że niekiedy musiałem go stosować w stanie surowym, ale zawsze podejmowałem niezbędne środki ostrożności. Jestem takim samym człowiekiem jak ty, Konradzie.

— Jesteś czarownikiem.

— Czarownicy również są ludźmi, chociaż osobiście wole się uważać za człowieka nauki — Litzenreich wstał. — Przejdźmy do mojej głównej sali badaw­czej — podszedł do drzwi, przywołując Konrada gestem, by za nim podążył.

Szli wąskimi korytarzami, wykutymi we wnętrzu góry, aż dotarli do miejsca, w którym Konrada wydobyto ze zbroi. Pośrodku sali stała grupa kobiet roz­puszczających rozmaite proszki w pojemnikach z płynem. Potem przelewały roztwór do szklanych butelek różnej wielkości. W oddalonym kącie dwóch kra­snoludów zajmowało się maleńkimi kawałkami metalu. Konrad poznał w jednym z pracujących Ustnara, który przyglądał mu się kilka sekund, aż wreszcie powró­cił do pracy wymagającej precyzji.

— W moim odczuciu — powiedział Litzenreich — określenie „czarownik” jest pejoratywne, szczególnie w Middenheimie. Od chwili zalegalizowania tej sztuki stała się ona coraz bardziej zacofana i ograniczona. W dziedzinie magii nie odnotowuje się obecnie żadnego postępu. Cech czarodziejów pilnuje tego bardzo czujnie. Nikomu nie pozwalają na doświadczenia z nowymi odkryciami. Istnieje tak wiele przepisów i nakazów. Nasi poprzednicy osiągali o wiele więcej, działając w tajemnicy — rozejrzał się po jaskini. — Tak jak ja.

Konrad również rozglądał się wokoło i wreszcie jego spojrzenie padło na me­talowe urządzenie zwisające z sufitu. Wtedy wyobrażał je sobie jako pająka, któ­rego pazury obdzierają z niego spiżową zbroję. Litzenreich mówił dalej, chociaż słuchacz nie bardzo zwracał uwagę na jego wypowiedź. Konrad zajęły był przyglądaniem się drzwiom i poszukiwaniem jakiejś broni. Nie dawał się zahip­notyzować słowom maga. W dalszym ciągu miał zamiar jak najszybciej stąd uciec.

— Jedynym powodem zalegalizowania magii — kontynuował Litzenreich — było jej militarne zastosowanie. Ale czary to coś więcej niż tylko wynajdywanie nowych broni i nowych sposobów obrony. Ale spróbuj znaleźć fundusze na ba­dania podstawowe, a sam się przekonasz, że to niemożliwe. A jednak właśnie tam dokona się największy postęp. Wiesz, że sam muszę finansować wszystkie swoje doświadczenia? A także ukrywać się pod Middenheimem w nadziei, że kolegium magii nie zorientuje się, co naprawdę robię. Jednocześnie muszę tu przebywać ze względu na bibliotekę cechu i najrozmaitsze drobiazgi, których po­trzebuję z uniwersytetu. Rozumiesz?

— Eee... tak — przyznał Konrad.

Wiedział bardzo mało o magii i zawsze z podejrzliwością traktował takie nie­naturalne moce. Na pograniczu Wilk nie chciał zatrudniać czarodziejów zajmują­cych się magią wojenną. Był bardzo staroświecki i nie wierzył w żadne nowości — na przykład w proch strzelniczy. „Nigdy nie ufaj czarodziejom” — powtarzał często. — „Mamią cię, oszukują, i nawet się w tym nie zorientujesz. Dopóki nie będzie za późno”.

Konrad jednak miał powód, aby być wdzięczny magii. Jego ramie zostało przecież uleczone magią elfów. Prawdopodobnie ten sam czar ochronił go przed jadem miecza z wężową rękojeścią. Z opowieści Litzenreicha na temat spaczenia Konrad dowiedział się, że właśnie magia uwolniła go od zbroi. Powinien dowie­dzieć się o tym więcej, chociaż może nie w tej chwili.

— Zawsze byłeś magiem? — zapytał, chcąc skłonić Litzenreicha, aby mó­wił dalej.

— Oczywiście. Magia była moim powołaniem. Wszyscy moi przodkowie to czarodzieje. Krążyły pogłoski, że byli pokątnymi magami, chociaż nigdy o tym w gronie rodzinnym nie wspominaliśmy. Zasadniczo jestem elementalistą, z po­ważnym dodatkiem alchemii, ale próbuję sił w każdej z dyscyplin. Dlaczego miałoby się je rozdzielać? Kuchmistrz może przygotować wiele potraw, nie ogranicza się do jednego dania — wolno pokręcił głową. — Z lękiem myślę o przyszłości. Akademie zadowalają się dyplomowaniem sprytnych młodych cza­rodziejów, których wcale nie interesuje starożytna sztuka. Myślą jedynie o pienią­dzach, o posiadaniu drogich domów, eleganckich powozów... oraz drogich, ele­ganckich kobiet.

— Co się stało ze spiżową zbroją?

— Co? A, została stopiona. Potrzebny był mi ekstrakt spaczenia. Wiele go zużyłem, żeby zatrzymać spiżowego rycerza i wyciągnąć cię ze zbroi. Chodzi mi zarówno o spaczeń surowy, jak i sproszkowany. Moje zapasy wymagają uzupeł­nienia, co nie jest łatwe, ponieważ zakazane jest nawet posiadanie spaczenia.

— Czym jest spaczeń? — spytał Konrad, zobaczywszy już wszystko, co chciał.

— Na ten temat toczy się wiele dyskusji. Jak się powszechnie uważa, jest substancją pochodzącą nie z tego świata. Niektórzy mówią, że Morrslieb jest cały ze spaczenia, ale jak można coś takiego udowodnić? Nikt tam nigdy nie był, żeby się przekonać. A jeżeli był, nie wrócił, aby o tym opowiedzieć...

Konrad spojrzał na Litzenreicha i zobaczył, że mag się uśmiecha.

— Są jednak prostsze sposoby uzyskania spaczenia. Na przykład można go znaleźć na Pustkowiach Chaosu. Jak wspomniałem, aktualna teoria głosi, że to spaczeń tworzy owe pustkowia i jest odpowiedzialny za wszystkie mutacje, które się tam pienią. To fascynujący kamień, a ja dopiero zacząłem badać jego zastoso­wania. I, oczywiście, ze względu na posiadany potencjał mocy uważa się go za rzecz niebezpieczną, a więc jego posiadanie jest zakazane. Ale co z tego? — Lit­zenreich wzruszył ramionami i ciągnął dalej. — Magia była kiedyś nielegalna, a teraz jest legalna. Spaczeń jest nielegalny, ale może kiedyś też stanie się le­galny. Obecnie nie może być używany, chyba że w służbie cesarskiej, cokolwiek to znaczy. Prawo stosuje się jedynie po to, aby przynosiło korzyść prawodaw­com. Jeżeli istnieje prawo, które czegoś zakazuje, zawsze zadaje sobie pytanie: „Kto je uchwalił?” Nigdy nie myl prawa ze sprawiedliwością, to zupełnie od­rębne sprawy.

Chwilę milczał.

— Słyszałeś o Bogach Prawości? — zapytał ponownie. — Teolodzy uwa­żają, że oni również są tworami Chaosu. Moim zdaniem, Prawo i Chaos używane są w tym samym celu — aby płodzić ignorancję i rozpacz, a także utrzymać przewagę brutalnej siły nad rozsądkiem i oświeceniem. Prawa są narzucane przez naszych władców, aby przy ich pomocy mogli utrzymywać swoją władzę. Dla­tego właśnie próbuję nie zwracać uwagi na przepisy kolegium magicznego.

Mówiąc te słowa czarodziej wolno szedł wokół jaskini, rejestrując wzrokiem wszystko, co się w niej działo. Wreszcie zatrzymał się i spojrzał na Konrada.

— Twoje uwolnienie kosztowało mnie mnóstwo spaczenia — oznajmił.

— Już to powiedziałeś.

— Potrzebuję go więcej, aby kontynuować badania.

Konrad już wiedział, co zaraz usłyszy.

— Chce, żebyś dostarczył mi więcej spaczenia — oświadczył Litzenreich.

— Skąd mam go wziąć?

— Może o nich słyszałeś. Nazywają ich skavenami...

Rozdział dziesiąty [top]

Konrad istotnie słyszał o skavenach.

To właśnie trzech szczuroludzi uniemożliwiło mu ucieczkę z rodzinnej do­liny w dniu, gdy została zaatakowana przez drapieżne hordy. Zmusili go, aby za­wrócił, przyłączył się do szturmu na wioskę oraz był świadkiem straszliwych okrucieństw armii zwierzołaków i ich sojuszników. Być może dlatego nienawidził skavenów bardziej niż jakichkolwiek innych stworów Chaosu. A może dlatego, że były tak podobne do ludzi, a jednak tak odmienne. Podczas lat spędzonych na pograniczu spotkał bardzo niewielu skavenów. Za każdym razem, gdy tak się stało, ginęli.

Konrad w dalszym ciągu nie ufał Litzenreichowi i przedstawionym przez niego motywom działania. Zawsze najlepiej było nie ufać nikomu, a Konrad pa­miętał, jak Wilk ostrzegał go przed czarownikami. Jeżeli Litzenreich chciał re­wanżu za pomoc, której mu udzielił, i pozwoli Konradowi spłacić dług, wtedy taka umowa była do przyjęcia. Nie miał jednak ochoty stać się wiecznym dłużni­kiem magika. Czy ceną życia miała być dożywotnia niewola?

Krasnoludy i ludzie pracujący dla czarownika nie sprawiali jednak wrażenia niewolników. Krasnoludy trudno było nawet nazwać sługami, ponieważ, chociaż zwracały się do niego „szefie”, często sprzeczały się z magiem, jak równy z rów­nym. Konrad nie orientował się, ilu ludzi pracowało dla Litzenreicha, ale krasno­ludów było przynajmniej sześciu. Podziemnych komnat strzegło, lekko licząc, dwunastu ludzi, kilka kobiet spełniało rozmaite pomocnicze czynności, a wszyst­kich karmił kucharz-halfling.

Czarownik stworzył pokaźną organizację i musiał mieć jakieś sposoby jej fi­nansowania. Konrad podejrzewał, że uzyskuje środki z handlu spaczeniem. Skoro ten towar był nielegalny, niewątpliwie można było na nim zarobić spore pienią­dze. Litzenreich twierdził, że potrzebuje spaczenia do badań, ale Konrad dosko­nale zdawał sobie sprawę, że może chodzić o coś więcej.

Nie ulegało wątpliwości, że Litzenreich uratował mu życie, a Konrad nie należał do ludzi, którzy gotowi byli oszukiwać swoich wierzycieli. Tak więc ten jeden raz spełni życzenie maga. Zachęcała go do tego również wiadomość, że jego wrogami będą skaveni, dzięki czemu pojawi się sposobność zabicia kilku obrzydliwych szczuroludzi.

— Masz — oznajmił Varsung, podając Konradowi miecz w pochwie. — Nie martw się, on nie jest taki jak ten, który odebrałeś mi tydzień temu!

Tydzień. Tylko tyle to trwało? Pomimo normalnego rytmu snu, nie widząc wschodów i zachodów słońca, wciąż nie mógł zorientować się w upływie czasu. Nie pozwalano mu wyjść na powierzchnię, obawiając się zapewne, że skorzysta z okazji i ucieknie. Chociaż już nie zamykano drzwi, Konrad w dalszym ciągu był więźniem. Nie znał układu podziemnych posiadłości Litzenreicha. Istniało tak wiele poziomów komnat, tak wiele tuneli. Do tego dochodziły dziesiątki drzwi do sforsowania. Ale Konrad postanowił już, że nie odejdzie, dopóki nie spłaci długu.

Wciąż badał własne ciało, starając się dostrzec jakieś oznaki zaczynających się przeobrażeń — świadectwa, że zgrubienia skóry przekształcają się w łuski, dowodów na zamianę stóp w kopyta, a włosów w futro, wyrastania błon między palcami. Ale niczego takiego nie odkrył.

Wiedział, że dotknięcie broni mutanta niekoniecznie prowadzi do mutacji. Ale bez względu na to, jak małe było ryzyko, najlepiej było go unikać i dlatego nigdy nie brano tego rodzaju trofeów. A przecież przez niezliczone dni, tygodnie, był uwięziony wewnątrz spiżowych blach i niemal stał się częścią zbroi.

A jeżeli spaczeń był tak nieszkodliwy, jak twierdził Litzenreich, to dlaczego w czasie zdejmowania spiżu z Konrada mag nosił ochronny pancerz? Dlaczego krasnoludy miały założone rękawice, a wszyscy znajdowali się za zasłoną, obser­wując swoje czynności za pośrednictwem luster?

Konrad rozumiał wyjaśnienia Litzenreicha na temat Chaosu, ale i nie był pe­wien, czy powinien mu wierzyć. Ludzie używali słowa „Chaos”, aby wyjaśnić wszelkiego rodzaju niedające się wytłumaczyć zjawiska. Jeżeli Północne Pustko­wia były rejonem stanowiącym królestwo Chaosu i rodziły się tam mutanty, nic dziwnego, że, ze względu na naturę istot, które płodzi, Chaos był uważany za zły.

Jak inaczej można było określić wraże legiony, które żywiły się ludzkim mięsem i piły ciepłą krew, które żyły tylko po to, aby walczyć i grabić, mordo­wać i niszczyć, które nie były ani zwierzętami, ani ludźmi, ale czymś o wiele gor­szym... Jak inaczej można było je określić, jeśli nie terminem „złe”?

Konrada nie obchodziło, co było tym „prawem”, lub „sprawiedliwością”, walczącym z wrogimi siłami. Znajdował się po tej stronie i pod tym sztandarem będzie walczył oraz — gdy zajdzie taka potrzeba — zginie. Jeżeli wrogami Lit­zenreicha byli skaveni, to w takim razie Konrad był sojusznikiem czarodzieja.

Większość czasu poświęcał na odzyskanie siły i sprawności mięśni. Litzen­reich zaproponował mu wiele lektur — Konrad nigdy nie sądził, że istnieje aż tyle książek. Czytał je z początku łapczywie, ale ich atrakcyjność wkrótce mi­nęła. Wciąż nie czuł się w dobrej formie, ale pragnął działania i mag wreszcie oświadczył, że nadeszła odpowiednia pora.

Konrad dokładnie obejrzał klingę miecza. Była to wspaniała broń wykonana przez mistrza. Sprawdził jej ostrość i giętkość, potem wyważenie, wypróbował kilka cięć i sztychów. Ciężar miecza w dłoni przepełniał go wspaniałym uczuciem. Wsunął broń z powrotem do naoliwionej pochwy. Przysiągł, że gdy na­stępnym razem jej dobędzie, klinga zakosztuje skaveńskiej krwi.

Razem z czterema krasnoludami przygotowywał się do wyprawy w kierunku głęboko ukrytego serca góry Middenheim. Mieli mu towarzyszyć ci sami krasno­ludzcy wojownicy, którzy pomagali Litzenreichowi w poszukiwaniach spiżowego jeźdźca, a potem w zdjęciu pancerza z ciała Konrada. Varsung, Joukelm, Hjornur... i dowodzący całą grupą — Ustnar.

Varsung powiedział Konradowi, że to krasnoludy przeprowadzały takie wy­prawy. Strażnicy-ludzie znajdowali się tu, aby chronić posiadłości Litzenreicha przed wrogami. Wydawało się, że ma ich i wielu, zarówno w Middenheimie, jak i pod nim. Skaveni potrafili wyczuć spaczeń, a wtedy próbowaliby odebrać go czarownikowi — który najprawdopodobniej im go ukradł. Dlatego właśnie trzymał swoje zapasy w różnych miejscach pod miastem, wyjmując go z wyłożo­nych ołowiem skrzyń tylko wtedy, gdy był mu potrzebny. Litzenreich posiadał inne źródła dostaw spaczenia. Substancję tę często przemycano do Imperium, ale było to bardzo ryzykowne i przedsięwzięcie. Niebezpieczeństwo polegało nie tylko na możliwości mutacji. Karą za handel spaczeniem była śmierć, oczywiście zakładając, że skaveni jako pierwsi nie odnajdą przemytników. W porównaniu z wymierzaną przez nich karą egzekucja wydawała się bardzo łagodnym zabie­giem. Te czynniki powodowały, że cena spaczenia plasowała się grubo ponad ceną złota i dlatego właśnie i mag wolał nie płacić przemytnikom.

Konrad czuł się dziwnie, nosząc zbroję, ale przynajmniej wiedział, że w razie potrzeby będzie mógł ją zdjąć. Skóra i metal pancerza były czarne, co po­magało maskować się w tunelach. Miał na sobie hełm bez zasłony i napierśnik, a poza tym jego tors i ramiona chronione były długim kaftanem kolczym. Nosił też grube rękawice i okrągłą tarczę bez żadnych znaków. Poza mieczem uzbro­jony był również w puginał zawieszony u biodra.

Wszystkie krasnoludy niosły topory oraz sztylety, a ich uzbrojeniem ochron­nym były kolczugi, półpancerze i skórzane tarcze, takie same jak Konrada. Mid­denheim został wzniesiony przez ich przodków, którzy wkopali się w górę, znaną jako Fauschlag. Krasnoludy, jak to krasnoludy, drążyły wciąż nowe tunele. Cała przestrzeń pod miastem i daleko wokoło stała się labiryntem korytarzy. Litzen­reich zamieszkał w jednej z jego części.

Labirynt krasnoludów znajdował się pod plątaniną tuneli, które ludzie spo­rządzili dla własnych celów — piwnic, kanałów, dróg ucieczki dla hrabiego i miejskich notabli, tajnych skarbców bogaczy i krypt grzebalnych.

W dawnych czasach cały znany świat połączony był tunelami krasnoludów, przebiegały one między wszystkimi miejscami ich zamieszkania. Pół wieku przed założeniem Imperium Artur, wódz Teutogenów, zaangażował krasnoludy i rozpo­czął budowę ufortyfikowanego miasta. Później Artur został pokonany w poje­dynku przez wodza Unberogenów, a osiem walczących ze sobą ludzkich plemion zostało ostatecznie połączonych przez zwycięzcę — Sigmara.

W związku ze stosunkowo niedawnym założeniem Middenheimu wydawało się mało prawdopodobne, aby krasnoludy połączyły miasto ze swoją podziemną siecią. Nie zdradziłyby tej informacji żadnemu człowiekowi, podobnie jak zacho­wywały w tajemnicy swoje ukryte wejścia do miasta.

Wydawało się jednak, że Middenheim był częścią innego systemu koryta­rzy, łączących każdą część Starego Świata. Wiele z tych tuneli było budowanych przez krasnoludy, ale potem zostały przez kogoś przejęte i rozbudowane. Nie­wielu ludzi znało mroczne istoty, które obecnie zamieszkiwały pod niemal każ­dym miastem w Imperium, a być może na całym świecie. Te groźne stwory zwały się skavenami.

Litzenreich opowiedział Konradowi o wiele więcej o szczuropodobnych isto­tach. Podejrzewał, i była to powszechna opinia, że są to krzyżówki ludzi i szczurów, a ich mutacja została spowodowana przez spaczeń. Jednak, w przeci­wieństwie do większości mutantów, skaveni byli mądrzy. Posiadali spryt swoich zwierzęcych protoplastów i inteligencję ludzkich przodków. Byli jak nowa rasa, taka sama jak ludzie, elfy i krasnoludy.

Posiadali swoje własne przeklęte miasto, Skavenblight, podobno ukryte w głębi moczarów Tilei. Kiedyś było to ludzkie miasto, teraz jednak legło w ru­inie. Rozległa sieć nor skavenów sprawiała, że nigdzie nie można było czuć się bezpiecznie. Początkowo mieszkały pod opuszczonymi miastami, ale dążyły do tego, aby wszystkie pozostałe osiedla ludzkie znalazły się w stanie upadku i mo­gły służyć ich celom. A do tego potrzebowały coraz więcej spaczenia.

— A więc, odbierając spaczeń skavenom — oświadczył Litzenreich — po­magam zachować Middenheim.

Konrad nie był pewien, kogo mag próbuje przekonać — jego czy siebie. Miał pewność, że Litzenreich nie był lojalny wobec miasta. Ale Konrad nie po­trzebował, aby go przekonywano. Był szczęśliwy mogąc zrobić coś, co zaszkodzi skavenom, chociaż nie wiedział tak do końca, po co jest potrzebny do tego za­dania. Nawet gdyby go tu nie było, krasnoludy zapuściłyby się głęboko do pod­ziemnego świata w poszukiwaniu bezcennego spaczenia. Ale dodatkowa broń zawsze się przydawała, a czarownik wiedział, że Konrad jest zawodowym żołnie­rzem.

Właśnie od krasnoluda Konrad nauczył się umiejętności walki w tunelach. Krasnolud był na pograniczu jego nauczycielem walki na topory i przysięgał, że tego rodzaju broń jest najporęczniejsza pod ziemią. W tak ograniczonych prze­strzeniach dwuręcznym toporem można było z morderczym skutkiem zadawać ciosy na lewo i prawo, wymierzać pchnięcia do przodu, a hakiem wieńczącym że­leźce chwytać wroga, po czym rozcinać go na pół.

Konrad wolał jednak miecz. W wąskim przejściu samotny człowiek mógł stawić czoło tuzinowi nieprzyjaciół, ponieważ tylko jeden z nich mógł w tym sa­mym czasie atakować. Często samotny wojownik miał przewagę nad tuzinem, po­nieważ pierwszy przeciwnik mógł być popchnięty do przodu przez tych, którzy znajdowali się za nim — popchnięty na spotkanie śmierci. Trudno było walczyć, jeżeli nie było miejsca na taktyczny odwrót, na to, by cofnąć się i uniknąć ciosu.

Tunele stanowiły naturalne środowisko krasnoludów. Korytarze idealnie przystosowano właśnie do ich wzrostu. Lepiej również od ludzi widziały w ciemności. Konrad pomyślał, że skaveni trochę przypominają pod tym względem krasnoludy. Nigdy dotąd nie zastanawiał się nad tymi podobień­stwami. Być może dlatego właśnie krasnoludy tak bardzo nienawidziły skavenów. Ale krasnoludy nienawidziły prawie wszystkich stworzeń — od elfów po gobliny...

Jedyną rasą przez nich tolerowaną byli ludzie. Ich sojusz sięgał czasów Sig­mara, a teraz Konrad kontynuował te wojskowe tradycje. Zadaniem małej wy­prawy było odnalezienie skavenów mieszkających pod Middenheimem i odebra­nie im spaczenia. Według Varsunga, krasnoludy przeprowadzały już podobne ak­cje i zdobywały duże ilości tej substancji. Skaveni nie spodziewali się, że zo­staną zaatakowani na swoim terytorium i początkowo łatwo było ich zwyciężać. Ale w miarę upływu czasu rajdy na posiadłości szczuroludzi stawały się coraz bardziej niebezpieczne i mniej opłacalne. Ich leża, gdzie trzymały spaczeń, były coraz lepiej ukrywane i bronione.

Obecny plan zakładał przeprowadzenie szybkiego rajdu, zabranie takiej ilości spaczenia, jaką da się unieść, a potem wykonanie błyskawicznego od­wrotu. Miał to być nagły, zaskakujący atak i dlatego wyruszało ich tylko pięciu.

Konrad nie potrzebował pouczeń, jak ma walczyć. Robił to przez pięć lat spędzonych w Kislevie. Ale w jaki sposób odnajdą spaczeń?

— Czego mam szukać? — zapytał.

— Krasnoludy wiedzą — odparł Litzenreich i w związku z tym Konrad zadał to samo pytanie Varsungowi.

Dowiedział się, że spaczeń występuje w dwóch postaciach. Podejrzewano, że jego pochodzenie jest pozaziemskie. Większość znajdowanych kawałków miała rozmiary pięści. Był to surowy spaczeń, który występował w czarnym, a na­wet ciemniejszym od czarnego kolorze. Sprawiał wrażenie, że jego czerń jest głęb­sza niż absolutny mrok — wydawało się, że pochłania światło.

Konrad uświadomił sobie, że była to substancja, przy pomocy której wydo­byto go ze spiżowej zbroi — pamiętał czerń w środkowych częściach instru­mentów, którymi operowały krasnoludy. Surowego spaczenia nie dawało się zo­baczyć ludzkim okiem ze względu na sposób, w jaki wsysał światło. Jego krawę­dzie można było określić jedynie dotykiem.

Skaveni potrafili również dokonywać transmutacji spaczenia, przerabiając surową substancję w rafinat, proszek znany pod nazwą szarego spaczenia. Ten zaś wykorzystywały gigantyczne szczury na rozmaite sposoby. Mogły go spoży­wać, aby dodał im siły, albo wypijać w eliksirze przed przystąpieniem do walki, aby podniósł umiejętności bojowe. Stosowano go w broni, magii i obrządkach kultowych. Spaczeń i skaveni byli nieodłączni — a Konrad wraz z krasnoludami miał go im ukraść...

Szary spaczeń nie stanowił niebezpieczeństwa dla ludzi albo tak przy­najmniej twierdzono. Ale choć Konrad słyszał już tę opinię wiele razy, wciąż nie był pewien, czy może w nią wierzyć. Ufał tylko mieczowi, który otrzymał od Var­sunga. Gdy myślał o czekającej go bitwie, słyszał jak serce mu łomocze, a krew tętni w żyłach. Jeszcze raz czuł się w pełni żywy.

Cała piątka sprawdziła sobie nawzajem czarne zbroje, upewniając się, że wszystkie rzemienie i sprzączki trzymają dobrze i mocno. W każdej tarczy za­montowano lampę oliwną, umieszczoną w zagłębieniu ze skórzanych warstw, aby ochronić ją podczas walki. Częściowo osłonięte, nie rzucały zbyt wiele światła, rozsiewając jedynie niesamowitą poświatę.

Konrad zauważył, że Ustnar go obserwuje.

— Mam nadzieje, że byłeś tego wart — odezwał się krasnolud, wieszając na plecach podwójny topór.

Znajdowali się na najniższym z poziomów posiadłości Litzenreicha, jaki do tej pory Konrad zdołał odwiedzić. Mag się nie pojawił. Poza Konradem i czte­rema krasnoludami było tu tylko dwóch wartowników, stojących przy ciężkich drewnianych drzwiach na końcu korytarza. Sam tunel był o wiele niższy i węższy od innych, i człowiek musiał się schylić, aby nie uderzyć głową w nierówno ocio­sane sklepienie.

Obaj strażnicy wyciągnęli kliny spod drzwi, otworzyli je gwałtownie, odsko­czyli do tyłu i stanęli tuż obok siebie, kierując groty halabard w mrok. Światło la­tarni wydobyło z ciemności jedynie dalszy ciąg tunelu. Ciągnął się prosto, ginąc w ciemności tam, gdzie nie sięgał już blask lamp. Żołnierze odsunęli się na bok.

Varsung pierwszy przeszedł przez drzwi, Konrad był drugi.

* * *

Czas mijał wolno i Konrad stopniowo czuł coraz większe napięcie. Jego zmysły były wyostrzone do ostateczności. Wydobył miecz, aby czymś zająć lepką od potu prawą dłoń. Miał wrażenie, że schodzą do środka świata, wędrując labiryntem korytarzy, bez końca opadających spiralą w dół. Niekiedy trafiali na wykute stopnie, niekiedy zaś musieli opuszczać się niemal pionowymi, skalnymi rynnami.

Varsung prowadził, nie wahając się ani chwili, mimo że ciągle mijali roz­maite skrzyżowania i odgałęzienia. Konrad wkrótce uświadomił sobie, że w razie konieczności sam nigdy nie znalazłby drogi powrotnej. Gdyby wszystkie krasno­ludy zginęły, jego również spotkałby ten sam los.

Większość tuneli była wykuta w skale. Ich ściany wciąż były pokryte daw­nymi śladami narzędzi zapomnianych kopaczy. Niekiedy widać było również ru­niczne znaki imion wycięte w skale. Inne przejścia robiły wrażenie naturalnych szczelin, niewielkich pieczar. Dawni górnicy wykorzystali owe pęknięcia w litej skale, jako elementy własnego dzieła.

Niekiedy trafiali również na osuwiska, w wyniku których korytarze były czę­ściowo zasypane. Zawsze jednak było dosyć miejsca, by się przecisnąć, ponie­waż wcześniejsi użytkownicy, przechodząc tedy, usunęli większość przeszkód. Nie sposób było ustalić, kiedy droga została oczyszczona — czy miało to miej­sce rok temu, sto lat czy tysiąc.

Tu i ówdzie sklepienia wybrzuszyły się, jakby napierał na nie cały ciężar góry. Nawet krasnoludy musiały zginać się wpół, przechodząc przez takie od­cinki. Gdzie indziej wypiętrzony był spąg albo ściany zbliżyły się do siebie — zawsze jednak było dość miejsca, aby się przecisnąć.

Pod nogami leżały nie tylko głazy, kamienie i kurz. Były tam również kości — może równie stare jak same tunele, a może znalazły się tu niedawno, ogryzione do czysta przez drapieżniki, których Konrad spodziewał się za każdym zakrętem.

Potem sztolnie zaczęły się zmieniać. Różnice były bardzo subtelne i począt­kowo Konrad prawie ich nie zauważył. Stopniowo jednak zaczął sobie zdawać sprawę, że korytarze nie są już tak równe i dobrze wykończone, nie tak regularne. Te tunele musiały być wykonane przez skaveny.

Przez całą drogę ani on, ani jego towarzysze nie odezwali się słowem. Nie było o czym mówić. Wszyscy wiedzieli, co trzeba zrobić, a poza tym zdawali sobie sprawę, że każdy dźwięk niósł się daleko po pustych sztolniach, dudniąc coraz bardziej potężniejącym echem. Taki hałas mógł ostrzec skaveny o ich obecności, podobnie jak odbite w skale światło ich ślepych latami.

Szli dalej, głębiej, coraz bardziej w dół.

Przez cały czas trzymali się w tym samym szyku. Mieli niewiele okazji na zmiany miejsca i żadnego powodu, aby to robić. Varsung był przewodnikiem, a Konrad szedł drugi. Bezpośrednio za nim posuwał się Ustnar, pozostałe dwa krasnoludy zamykały kolumnę.

Nagle Varsung zatrzymał się i spojrzał do tyłu. Po raz pierwszy popatrzył na Ustnara. Miejsce, w którym się znajdowali, wydawało się niczym nie różnić od in­nych mijanych do tej pory korytarzy, ale najwyraźniej krasnoludy rozpoznały tę część tunelu. Konrad obejrzał się przez ramię i zauważył, że Ustnar kiwa głową. Popatrzył więc znowu na Varsunga, a ten dał mu znak ręką, żeby szedł dalej. Spełnił polecenie, a po kilku sekundach obejrzał się znowu. Pozostałej trójki nie było nigdzie widać. Konrad i Varsung zostali sami. Przez chwilę zastanawiał się, gdzie poszli towarzysze. Czy czekali, aby sprawdzić, co się stanie, czy ruszyli inną drogą? Grupka była tak nieliczna, że ten podział wydał mu się błędem.

Oblizał suche wargi i grzbietem dłoni otarł pot z czoła. Serce biło mu szybciej niż kiedykolwiek, a wszystkie mięśnie miał napięte, gotowe do działania. Wiedział, że wkrótce coś musi się zdarzyć. Czuł, że chyba eksploduje, jeżeli wzbierające w nim napięcie nie znajdzie zaraz ujścia.

Kilka minut później Varsung zatrzymał się znowu. Wyprzedzał Konrada o ja­kieś dwa kroki, więc najemnik również znieruchomiał, zastanawiając się, co się dzieje. Tunel był bardzo wąski, więc Varsung całkowicie zasłaniał Konradowi wi­dok. Zerknął przez ramię, wypatrując błysku światła. Nic nie zobaczył.

Nagle zauważył, że krasnolud powoli przechyla się do tyłu, padając na zie­mię. W jego gardle tkwił bełt wystrzelony z kuszy...

Konrad od razu zorientował się, że Varsung nie żyje. Bez chwili wahania skoczył do przodu, odrzucił tarczę i schwycił krasnoluda, podnosząc go z ziemi. Ciało było zazwyczaj o wiele lepszą osłoną od tarczy. Podtrzymywał wyprosto­wane zwłoki lewą dłonią i ramieniem, pochylając się jednocześnie, aby móc ob­serwować przestrzeń, oświetloną lampą Varsunga.

Nic nie było widać, poza krótkim odcinkiem wąskiego, krętego korytarza. Czuł pokusę, by rozbić lampę, która, jak latarnia morska, zdradzała jego obecność. Ale bez jej światła byłby ślepy — tymczasem skaveni nadal mogliby go widzieć.

Usłyszał przed sobą przypominający westchnienie dźwięk i uderzenie, po którym ciało krasnoluda drgnęło gwałtownie. Domyślił się, że był to kolejny bełt.

Jak teraz powinien postąpić? Mógłby się wycofywać, osłaniając się zwłokami, ale zdawał sobie sprawę, że nie zdoła uciec. Zaszedł za daleko i nie wiedział, w jaki sposób znaleźć drogę powrotną. Nawet gdyby usiłował biec, po­rzucając ciało, sytuacja nie uległaby zmianie — po prostu jeszcze szybciej by się zgubił. Również pozostanie w miejscu nie miało sensu. Był w sytuacji bez wyj­ścia. Bez względu na to czy się wycofa, czy zostanie w miejscu, z całą pewno­ścią zginie. Pozostawało więc tylko jedno rozwiązanie, rozwiązanie wojownika — iść naprzód.

Nie mógł dalej nieść Varsunga. Nie byłoby problemu, gdyby za pomocą zwłok chciał chronić swe plecy, jednak okazały się za ciężkie, aby nieść je przed sobą jak puklerz. Sięgnął więc do tyłu, podniósł tarcze z palącą się ciągle latar­nią, przeciągnął ją do i dopiero wtedy puścił Varsunga.

Tarcza osłaniała go całkowicie, gdy zginał się wpół. Schwycił topór krasno­luda i wsunął go za pas. A potem bardzo wolno, ostrożnie ruszył do przodu, co kilka sekund zerkając nad krawędzią osłony. Jeden bełt odbił się od puklerza, ale następny chybił jego ucha zaledwie o centymetr.

Sądząc po czasie, jaki zajmowało przeciwnikom napięcie i załadowanie ku­szy, przed nim znajdował się tylko jeden strzelec, a korytarz był zbyt wąski, aby zmieścił się w nim ktoś poza kusznikiem. Może więc Konrad zdoła go zlikwido­wać, zanim wróg podniesie alarm. Odliczywszy sekundy między strzałami wie­dział, że może przebiec kilka metrów, nie narażając się, że zatrzyma go bełt wy­strzelony z kuszy. Poczekał, aż następny pocisk trafi w tarczę, a potem zerwał się i rzucił do przodu.

Usłyszał głosy, nieludzkie głosy skavenów, a potem kroki wielu stóp dud­niące echem po korytarzu. Całe stado pędziło w jego stronę. Strzelec mógł go po­wstrzymać, ale wszystko wskazywało na to, że pozostali mają straszną ochotę do­paść go pierwsi.

Konradowi bardzo to odpowiadało. Zatrzymał się, chowając za tarczą, znie­ruchomiał i czekał na nadejście szczuroludzi. A potem skoczył i uderzeniem tar­czy odrzucił pierwszego skavena na bok. Lampa rozbiła się, oblewając oliwą futro stwora, które natychmiast zajęło się ogniem. Wył obrzydliwie, płonąc żyw­cem, ale teraz tunel był oświetlony jak nigdy dotąd.

Drugi stwór nadział się wprost na miecz.

— To za Varsunga! — zawołał Konrad i splunął w paskudną, wykrzywioną twarz.

Wrzaski obydwu skavenów połączyły się w koszmarny duet śmierci. Wcze­śniejsza przysięga Konrada została spełniona — dobycie miecza oznaczało przelanie skaveńskiej krwi.

Sekundę potem gardło następnego skavena zostało przecięte jednym ciosem miecza. Zabulgotał umierając, a krew zapieniła się na jego ustach i chlusnęła z szyi. Najemnik wyszarpnął klingę, a potem wbił ją w pierś następnego stwora. Gorąca krew wytrysnęła, oblewając całego skavena. Konrad roześmiał się triumfalnie. Czterech załatwionych, a setka jeszcze przed nim!

Miecz Konrada wypruł bebechy piątemu szczuroczłekowi, który upadł z wy­ciem, gdy tymczasem klinga ścięła głowę następnemu gigantycznemu gryzoniowi. Ciała leżały przed najemnikiem, jak kosmaty wał. Skaveni mieli broń i Konrad czuł zadawane mu rany, ale nie miało to prawie żadnego znaczenia. Odniesione obrażenia nie wystarczały, by go spowolnić. Zazwyczaj zaczynał sobie zdawać z nich sprawę dopiero po walce.

Szedł po zwłokach wrogów, depcząc martwych i umierających, odbijając ciosy tarczą i zadając śmierć mieczem. Byli robactwem, a on niszczycielem ro­bactwa. Ich istnienia były niczym — zabijał ich, jakby rozgniatał insekty. Nie mu­siał myśleć, jego działania były zupełnie automatyczne.

Nagle gdzieś zniknęli i miał przed sobą wolną drogę.

Płomienie trawiące gigantycznego szczura zagasły, ale sztolnia nie była cał­kowicie ciemna. Rozjaśniał ją blask, widmowa, zielona poświata, która musiała pochodzić z samego gniazda skavenów.

Konrad zatrzymał się dysząc ciężko i otarł z twarzy obrzydliwą krew. Potem ruszył wolno przed siebie. Po jakimś czasie korytarz się rozszerzył. Sklepienie uniosło się wyżej, spąg obniżył i nagle Konrad znalazł się na galerii usytuowanej nad ogromną jamą, przypominającą scenę z piekła. Poziom, na którym się zna­lazł, wydawał się być oświetlony wieńcem czerwonych światełek. Nagle uświado­mił sobie, że każda para światełek to czerwone oczy skavenów. Stwory obserwo­wały go, ustawione wokół ścian podziemnego amfiteatru. Wysoko w górze, z ko­pulastego sklepienia, zwisały stalaktyty przypominające ostrza śmiercionośnej broni.

Nie było odwrotu. Tu właśnie stoczy swoją walkę. Oparł się na zakrwawio­nym mieczu, łapiąc oddech, i spojrzał na wszystkich nieprzyjaciół. Wokół znajdo­wały się setki szczuroludzi ubranych w rozmaite kawałki zbroi i uzbrojonych w zębate noże, miecze i włócznie. Ich ciemne stroje były ozdobione runami, futra miały na sobie znaki klanów. Te same symbole widniały na postrzępionych sztandarach trzymanych przez chorążych.

Zauważył, że skaveni nie byli jedynymi istotami w obszernej jaskini. Da­leko w dole ujrzał również ludzi — albo stwory, które niegdyś były ludźmi. Ci niewolnicy skavenów krzątali się wśród pełnych żaru, wielkich palenisk, wyko­nując jakąś ciężką prace.

Tunel oświetlały migoczące odbicia zielonych płomieni. Panował ogłusza­jący hałas i straszliwe gorąco. Trudno było dojrzeć, co się dzieje, z powodu gę­stych chmur duszącego dymu, towarzyszących zachodzącym w dole procesom. Całe miejsce wyglądało jak dziwaczne i stokrotnie powiększone połączenie labo­ratorium alchemika z kuźnią — prawdziwa pracownia demona.

Tu właśnie surowy spaczeń przechodził destylacje. Proces ten był tak nie­bezpieczny, że skaveni przy tej trudnej operacji wykorzystywali niewolników. Konrad zauważył jednak, że nie wszyscy niewolnicy byli ludźmi. Wśród pracują­cych znajdowała się również pewna liczba skavenów.

Rozglądając się wokoło, Konrad przypomniał sobie, kiedy po raz ostatni znajdował się w takim podziemiu. Wtedy również miał przeciwko sobie setki nie­przyjaciół, ale teraz stosunek sił był jeszcze bardziej niekorzystny. Topór Var­sunga był marnym zamiennikiem potężnej broni o dwóch ostrzach, dzięki której urządził rzeź troglodyckim goblinom.

Gdy spoglądał na rozpościerającą się przed nim scenę, wydało mu się, że czas stanął w miejscu, ale teraz te zastygłe jak lód sekundy rozpuściły się i znowu nadeszła pora walki — i śmierci. Konrad wiedział, że niewątpliwie bę­dzie to i jego śmierć, ale nastąpi ona dopiero wtedy, gdy zgładzi jeszcze kilku wrogów...

* * *

Ujrzał postać w zbroi, która szybkim krokiem szła w jego stronę po ka­miennej półce, na której się znajdował. Zbliżający się nieprzyjaciel był uzbrojony w miecz i tarczę. Konrad zorientował się, że jest to człowiek. Zasłonił się tarczą i uniósł miecz. Klingi zderzyły się, ale odgłos ten zagubił się w dobiegającej z dołu kakofonii dźwięków. Rozpoczęli walkę.

Tajemniczy wojownik był równorzędnym przeciwnikiem dla Konrada. Tego samego wzrostu i wagi, dysponował taką samą siłą, identycznym uzbrojeniem, zaś jego technika walki była bardzo podobna. Każdy cios Konrada spotykał się z odpowiednią reakcją — albo był blokowany uniesioną tarczą, albo parowany klingą miecza. Również Konrad potrafił przewidzieć każdy ruch przeciwnika i odeprzeć atak.

Nigdy dotąd nie pojedynkował się z takim przeciwnikiem. Od nosił wra­żenie, że obaj znają te same szermiercze techniki, mają mistrzowsko opanowane identyczne rozwiązania taktyczne, zupełnie jakby byli szkoleni przez tego samego nauczyciela. Gdy ich miecze zderzyły się z brzękiem, klingi ześliznęły po sobie, a rękojeści zetknęły, Konrad znalazł się twarzą w twarz z nieprzyjacielem. W mroku nie widział dokładnie ocienionych przez hełm rysów twarzy przeciw­nika — jedynie to, że jedno oko mężczyzny miało inną barwę niż drugie.

Lewe zielone, prawe złote. Miał wrażenie, że spogląda w lustro...

I w tej samej chwili uświadomił sobie, że walczy z samym sobą, ze swoim własnym obrazem!

W jakiś sposób skavenom udało się stworzyć jego dopplegangera. Dlatego właśnie każdy jego cios spotykał się z paradą i odpowiedzią — ponieważ on i jego sobowtór znajdowali się w stanie idealnej równowagi. Pojedynek mógł trwać wiecznie. Nie byli jednak lustrzanymi odbiciami, ponieważ jego przeciwnik trzymał miecz w prawej, a tarczę w lewej ręce. Niewiele znaczący szczegół — Konrad był oburęcznym szermierzem.

Mógł walczyć sam ze sobą, dopóki nie pokonałoby go zmęczenie. Jego bliź­niak był niewątpliwie mocniejszy — jego energii nie pomniejszyło uwięzienie w spiżowej zbroi. Nie mógł więc zwyciężyć dzięki sile, bo miał jej mniej, ani dzięki umiejętnościom, ponieważ posiadali je w takim samym stopniu. Mógł zwy­ciężyć robiąc jedynie coś, czego nie robił nigdy dotąd, stosując całkowicie od­mienną taktykę. Innej szansy nie było...

— Kim jesteś? — zapytał. Znał odpowiedź, ale potrzebował czasu, choćby trochę.

Ale nic nie zyskał. Przeciwnik nie dał mu szansy na wypoczynek. Gdy Kon­rad parował ciosy, jak wyćwiczony szermierz, albo walił na odlew, niczym barba­rzyński wojownik, przez cały czas zastanawiał się, jakiej nie stosowanej dotąd taktyki powinien użyć. Nauczył się tak wiele, był szkolony przez tak wielu mi­strzów. Co byłoby do tego stopnia sprzeczne z całą jego dotychczasową wiedzą, że przekroczyłoby wszelkie oczekiwania przeciwnika? Nadeszła już najwyższa pora, aby coś wymyślić — ale nic nie przychodziło mu do głowy... zupełnie nic.

Machnął lewą ręką, wypuszczając z dłoni uchwyt tarczy i odrzucił ją. Ruch ten zdezorientował przeciwnika, który przez chwile patrzył, jak puklerz znika w mroku. A wtedy Konrad odrzucił również miecz.

Przeciwnik znieruchomiał. Jego tarcza i miecz nawet nie drgnęły, gdy Kon­rad kopnął go prawą nogą w brzuch i pozbawił równowagi. Sobowtór zamachał rę­kami, chcąc utrzymać się na nogach. W chwilę później Konrad wyrżnął go by­kiem w pierś. Pseudobliźniak upadł i Konrad natychmiast rzucił się na niego, ukląkł z puginałem w dłoni i wbił go głęboko w szyję dopplegangera.

Powinna była trysnąć krew. Zamiast niej z rany wypełzły robaki...

Walczył z trupem. Ale martwy może umrzeć ponownie. Przeciwnik znieru­chomiał i jedynie setki białych, wijących się larw wypełzało z rany ziejącej w jego szyi.

Nagle dwaj ogromni skaveńscy wojownicy schwycili Konrada od tyłu i szarpnięciem postawili go na nogi. Wytrącono mu sztylet, zdarto hełm, wycią­gnięto zza pasa topór Varsunga. Kopał trzymających go szczuroludzi po łydkach i próbował się im wyszarpnąć. Aż poczuł na gardle zimne, stalowe ostrze, trzymane przez trzeciego wojownika. Konrad odchylił się do tyłu, nie chcąc dopu­ścić by czubek klingi wbił mu się w ciało. Natychmiast rozpoznał broń. Był to sztylet, który podarował Krysten. — Poddaj się... — syknął jakiś głos. Wydal mu się znajomy. Istota trzymająca nóż kryła się w cieniu i Konrad mógł dostrzec jedynie jej niewyraźne zarysy, ale wydawało mu się, że poznaje rozmiary i po­stać. — ...Konradzie... Jej futro było szare, trzymała sztylet w lewej łapie, ponie­waż nie miała prawej. To był Heinler.

Rozdział jedenasty [top]

Gdy Konrad po raz pierwszy spotkał go w kopalni, Heinler wydawał się być człowiekiem. Kiedy teraz przypomniał sobie jego wygląd, był gotów stwierdzić, że jego rysy miały w sobie coś szczurzego, ale obecnie był prawdziwym skavenem — gigantycznym szczurem, który chodzi jak człowiek. Wówczas mu­siał zmienić swój wygląd lub też użyć magii, aby wmówić Konradowi, że jest człowiekiem. Czar iluzji był najprostszym rozwiązaniem, ponieważ Heinler był jednym z najpotężniejszych skavenów — Szarym Prorokiem.

Konrad poznał dokładnie te stwory dzięki informacjom Litzenreicha. Mag dbał, aby wiedzieć jak najwięcej o swoich wrogach. Szarzy Prorocy byli skave­nami potrafiącymi przerabiać spaczeń, dzięki któremu zwiększali swą moc. Byli wielkimi magami, bezpośrednimi sługami Trzynastu Władców Rozkładu.

Owych Trzynastu było najwyższymi kapłanami i przywódcami potwornych szczurów. Wielu było samodzielnymi władcami, zarządzającymi głównymi cen­trami skaveńskiej plagi, ich podziemnymi miastami zepsucia. Inni trzymali się bardziej na uboczu, byli najdoskonalszymi czarownikami i ekspertami od spraw Chaosu. Trzynaste i najzaszczytniejsze miejsce w tej hierarchii najwyższego do­wodzenia zastrzeżone było dla króla królów — Rogatego Szczura, jednego z naj­potężniejszych bóstw w panteonie Chaosu. Rogaty Szczur był bliskim sojuszni­kiem innego spośród najpotężniejszych władców Chaosu: Nurgle'a, boga zarazy i rozkładu.

Heinler wysyczał rozkaz do dwóch krzepkich skavenów, trzymających Kon­rada. Pociągnięto go długim mrocznym korytarzem do śmierdzącej jaskini. Na szyję założono metalową obrożę, umocowaną łańcuchem do skalistej ściany. Zu­pełnie jakby był dzikim zwierzęciem, które schwytali i umieścili na uwięzi. Jakby to nie oni, a on był bestią.

Dwa szczury wojownicy byli wyżsi od Konrada. Mieli brązową sierść, osło­niętą skórzanymi zbrojami i kolczugami. Uzbrojeni byli w krótkie miecze o zęba­tych klingach. Trzymali je w pogotowiu. Obydwaj byli weteranami, a ich koń­czyny i brzydkie pyski pokrywały stare szramy. Jednemu brakowało oka — pusty oczodół zakrył srebrną monetą, drugi miał wyszarpane uszy. Na ich czo­łach wypalony został ten sam znak — koło, w którym cztery linie, wybiegające z obwodu, spotykały się w środku, tworząc odwrócone „Y” z czwartym promie­niem, sięgającym do najniższego punktu koła.

W jaskini było bardzo niewiele światła, ponieważ skaveni nie potrzebowali latarni ani świec, ale Konrad mógł dostrzec, że nie są tu sami. W krypcie wid­niało więcej zakutych w łańcuchy postaci. Żadna z nich się nie poruszała. Ludzie i nieludzie, wszyscy byli martwi, ich zwłoki rozkładały się i rozsypywały w proch albo zmieniały w wysuszone mumie, szkielety czy zwykłe stosy kości...

Pomieszczenie cuchnęło zgnilizną i rozkładem. Konrad poczuł, jak smród dławi go w gardle, niemal zwymiotował.

W półmroku Konrad zobaczył, jak Heinler wyszczerza zęby w grymasie, który mógł być skaveńskim uśmiechem. Miał na sobie czarną, atłasową szatę, spiętą pod szyją złotą broszą w kształcie rogatego szczura, skaveńskiego bóstwa. Odrzucony do tyłu kaptur odsłaniał purpurową podszewkę.

— Gdy przybrałem ludzką postać — rzekł — żałowałem, że nie mogę mieć twoich oczu — syczący głos był teraz całkowicie odmienny od tego, którego uży­wał udając górnika-katorżnika — ale człowieka. Czubkiem sztyletu dotknął naj­pierw lewej, a potem prawej dolnej powieki Konrada.

— A teraz mogę.

Konrad gwałtownie rzucił się do tyłu i kopnął prawą nogą, próbując zmiaż­dżyć klatkę piersiową Szarego Proroka. Ale Heinler odskoczył, a łańcuch przycią­gnął Konrada z powrotem do ściany. Dwaj strażnicy rzucili się na niego, okła­dając rękojeściami mieczy. Konrad bronił się, trafiając jednego stwora w szczękę, ale bez skutku. Został obalony na ziemię gradem ciosów. Mógł jedy­nie leżeć, próbując chronić głowę przed uderzeniami.

— Nie, nie — krzyczeli na niego, świszczącymi głosami, parodiami ludzkiej mowy. — Przestań, przestań!

Heinler wydał rozkaz i obaj skaveni się cofnęli.

— To był żart — powiedział Heinler. — Zapewne. Nauczyłem się tego ro­dzaju poczucia humoru wśród ludzi.

Postukał rękojeścią sztyletu w ścianę. Konrad zastanawiał się, dlaczego Szary Prorok zatrzymał tę broń.

— Nie wystawiaj ich na próbę — ostrzegł Heinler. — To moi osobiści strażnicy, ale jeżeli ich sprowokujesz, mogą ulec pokusie. Czują twój zapach i chcą się dowiedzieć, jak smakujesz...

— Mój zapach — udało się wykrztusić Konradowi.

Czemu miałby pachnieć inaczej niż inni ludzie? A nie wątpił, że wojownicy skavenów już próbowali ludzkiego mięsa. Przypominali stworzenia, z których się rozwinęli. Szczury pożerały każdego rodzaju mięso — żywe i martwe, świeże i zepsute.

— Czują zapach spaczenia — wyjaśnił Heinler.

Na zewnątrz jaskini rozległ się okrzyk i gdy Heinler odwrócił się, przez pry­mitywnie wykute wejście wbiegł jeszcze jeden skaven. Przybysz był mniejszy, ła­ciaty, bez zbroi i broni. Konrad zauważył, że ma dwa ogony. Skaveni byli wyjąt­kowo odporni na mutacje wywołane spaczeniem, ale też mogli podlegać najroz­maitszym fizycznym zmianom. Dwuogoniasty gryzoń skłonił się przed Heinlerem, a potem zaczął coś bardzo szybko mówić. Zanim skończył, Heinler odwrócił się i pobiegł do wyjścia. Dwaj strażnicy chcieli ruszyć jego śladem, ale Heinler wy­krzyknął rozkaz i jeden ze skaveńskich wojowników pozostał.

Strażnik stał w wejściu i patrzył w głąb sztolni. Po chwili powrócił do sie­dzącego jeńca. Konrad usiłował odchylić się do tyłu, ale jego plecy już opierały się o cuchnącą skałę. Zdeformowany pysk przysunął się bliżej i najemnika owionął obrzydliwy oddech skavena. Zauważył, że dwa przednie kły stwora zo­stały zastąpione metalowymi szpikulcami. Długi język skavena wysunął się i przesunął po jednej z ran na policzku Konrada, zlizując krew.

Strażnik się cofnął.

— Dobrze, dobrze — wysyczał, spoglądając z góry swym jedynym okiem. — My być przyjaciele, przyjaciele — wydał straszliwy, kaszlący dźwięk, który chyba był śmiechem.

Konrad potarł policzek dłonią, ścierając lepką ślinę. Miał nadzieję, że He­inler wkrótce powróci z mroku. Co go skłoniło do tak szybkiego odejścia? Są­dząc z nieludzkich wrzasków, rozlegających się w oddali, musiała zaistnieć jakaś niezwykła sytuacja.

W czasie bitwy ze szczuroludźmi w tunelu Konrad odniósł rany, chociaż nie­zbyt poważne. Był poobijany, a całe ciało miał w siniakach. Jeden czy dwa mocne ciosy przecięły kolczugę, a prawe ramię krwawiło w miejscu, w którym metalowe ogniwka zostały rozerwane i przebiły umieszczony pod spodem ochronny, skórzany kaftan. Bolała go ręka. Założył ją za plecy i pociągnął wbija­jącą się w ciało kolczugę. Miał nadzieję, że jednooki szczuroczłek nie zauważy jego obrażeń, ale prawie natychmiast uświadomił sobie, że skaven wie o jego ra­nach, nawet nie widząc krwi.

Konrad wciąż dotykał twarzy, przypominając sobie szorstkie dotknięcie skaveńskiego języka. Zbadał palcami okolice oczu, zastanawiając się nad sło­wami Heinlera.

Lewe oko nie ostrzegło go przed grożącym niebezpieczeństwem. Nie wie­dział, że Varsung i on za chwilę zostaną zaatakowani. Mógł to być doskonały przykład nieobliczalności jego kapryśnego talentu, który opuszczał go w najważ­niejszych sytuacjach, ale Konrad zdawał sobie sprawę, że fakt ten ma o wiele większe znaczenie. Stanowił jeszcze jedno potwierdzenie, że dar przewidywania opuścił go na zawsze.

Bez przerwy obserwował strażnika. Spróbowawszy jego krwi, był o wiele bardziej groźny od całej reszty swego plemienia. Konrad wiedział, że nie ma żad­nej możliwości ucieczki i aby obronić się przed tym drapieżnikiem musi przez cały czas pozostać czujny. Język strażnika wysunął się spomiędzy spiczastych zę­bów i oblizał wargi.

— Smakować dobrze, dobrze — zapewnił Konrada skaven, mówiąc prędko w staroświatowym. — Później więcej, więcej.

Konrad zasłonił ranę na twarzy lewą dłonią i starał się nie zwracać uwagi na strażnika.

„Spaczeń” — pomyślał. Skaven czuł spaczeń, którego Litzenreich używał, aby wydobyć Konrada ze spiżowej zbroi.

Siedział na zimnym, wilgotnym kamieniu, otoczony zwłokami i kośćmi, ob­serwowany przez głodnego, gigantycznego gryzonia, stojącego w odległości dwóch kroków. Przywoływał w myślach wydarzenia, które sprowadziły go tutaj — i wcale nie podobał mu się ani tok jego rozumowania, ani wypływające z niego wnioski.

* * *

Heinler powrócił wreszcie w towarzystwie drugiego strażnika. Konrad wstał, przygotowany na wszystko.

— Litzenreich! — warknął skaven.

Konrad milczał, starając się nie zdradzić żadną reakcją.

— Zastanawiałem się, co cię tu sprowadziło, a teraz już chyba wiem. Skra­dziono kilka funtów spaczenia, zarówno surowego, jak i rafinowanego. Wszystko wskazuje na to, że zabrały go krasnoludy, ale musiały pracować na zlecenie Lit­zenreicha. A ty odwróciłeś naszą uwagę.

Konrad w dalszym ciągu się nie odzywał, ale słowa Szarego Proroka po­twierdzały jego własne przypuszczenia. Litzenreich wysłał go tu, zdając sobie do­skonale sprawę, że skaveni wykryją spaczeń, który wchłonęło jego ciało. Wie­dział, że Konrad zostanie schwytany i zabity — albo spotka go jeszcze gorszy los. Maga nie obchodziło to, co stanie się z najemnikiem czy nawet Varsungiem. Obaj byli spisani na straty. Ich jedynym zadaniem było odwrócić uwagę szczuroludzi, aby trzy pozostałe krasnoludy mogły ukraść spaczeń.

— Litzenreich kiedyś mnie bawił — mówił dalej Heinler. — Sam pomysł, żeby człowiek pracował ze spaczeniem! Może czułem do niego zbyt wiele sym­patii, uważając go za kolegę po fachu. I zapłaciłem za to. Nie będę już dłużej go tolerował. Musi umrzeć!

Heinler przytknął człowiekowi sztylet do gardła i przez moment wojownik przypuszczał, że nadeszła chwila jego śmierci.

— Mogę ci pomóc — oznajmił szybko. Gdy poruszył szczęką, czuł, jak czu­bek sztyletu wpija mu się w ciało.

— Pomóc mi? — powtórzył Heinler i rozkaszlał się w skaveńskim odpo­wiedniku śmiechu. Opuścił jednak nóż.

— Tak — potwierdził szybko Konrad i otarł z brody kropelki krwi.

Myślał przede wszystkim o ocaleniu własnego życia. Nie był nic winien Lit­zenreichowi. Czarownika zupełnie nie obchodził los Konrada. Był dla niego ofiarą, ceną zapłaconą za zdobyty spaczeń.

— Nigdy nie dowierzaj człowiekowi — szepnął Heinler. — To pierwsza za­sada, której uczą się młodzi skaveni.

Spojrzał najpierw w zielone, a potem w złote oko Konrada i wojownik przypomniał sobie groźbę wydarcia oczu — a także sobowtóra, który był lu­strzanym odbiciem niego samego. Jego bliźniaczy przeciwnik musiał być zatem dziełem Heinlera. Ale czy Szaremu Prorokowi udało się stworzyć sobowtóra, czy też Konrad znajdował się wówczas pod wpływem czaru skavena i tylko wyda­wało mu się, że walczy?

— Z kim się pojedynkowałem? — spytał. — Czy to byłem ja? Ja sam? Czy tylko... tylko próbowałem walczyć z własnym cieniem?

Heinler spoglądał na niego przez kilka sekund i Konrad zastanawiał się, czy skaven w ogóle zechce odpowiedzieć. W końcu jednak Szary Prorok się ode­zwał:

— To byłeś ty, Konradzie. Albo prawie ty. Coś więcej niż odbicie, mniej niż kopia. Gdybym wiedział, że przyjdziesz, mógłbym urządzić ciekawy bój, może nawet trwający w nieskończoność pojedynek..

— Ale? — Konrad potrząsnął głową. Miał tyle pytań, że nie wiedział, od którego zacząć, a jednocześnie nie był pewien, czy skaveński czarownik zechce cokolwiek wytłumaczyć.

Westchnienie Heinlera było niemal ludzkim dźwiękiem.

— Destyluję spaczeń — rzekł. — To moje zadanie. Zorganizowałem proces tak, że cały system może niemal funkcjonować bez mojego udziału. Co oznacza, że muszę mieć jakieś dodatkowe zadanie, którym powinienem się zająć. Dla wła­snej przyjemności podjąłem się doświadczeń nad reinkarnacją — popatrzył na otaczające Konrada ciała i szkielety. — To miejsce pod Middenheimem jest do­skonałe. Wkrótce znowu rozpocznę rekrutację — podniósł głowę, jakby był w stanie zobaczyć niebo, znajdujące się wysoko nad miastem. — Mieliśmy tu kilka lat temu trochę kłopotów, ale produkcja znowu zaczęła się zwiększać i moja rozrywka staje się dla mnie czymś coraz ważniejszym.

Konrad wiedział, że ludzie pracujący w tym piekle są martwi. Destylacja spaczenia musiała być do tego stopnia niebezpieczna, że przetrwać mogły tylko ożywione zwłoki. Stwór, z którym walczył Konrad, również był zombiem, życiem bez życia, któremu tylko nadano wygląd wojownika.

Heinler jednak wspominał, że zjawienie się Konrada było dla niego zasko­czeniem, a jednocześnie miał przygotowanego do walki sobowtóra.

— Czy jesteś pod wpływem czaru Litzenreicha? — zapytał Szary Prorok i zabrzmiało to tak, jakby zadawał pytanie sam sobie. — Kim jesteś, Konradzie?

Ich spojrzenia się spotkały. Konrad nie odzywał się przez kilka sekund, bo nie bardzo wiedział, jaką ma dać odpowiedź. Ale nie odwrócił wzroku.

— Dlaczego zrobiłeś stwora na moje podobieństwo? — zapytał.

— Przypadek.

„Nie ma czegoś takiego, jak przypadek” — Wilk powtarzał to wielokrotnie i Konrad był skłonny mu wierzyć. Zbiegi okoliczności nie istnieją. Wszystko sta­nowi cześć większego, niezrozumiałego wzoru.

— Przekształcałem życie — mówił Heinler — biorąc ożywieńców i nadając im wygląd kogoś innego. Jeden z nich przypadkowo okazał się podobny do cie­bie. Zanim się rozstaliśmy, wziąłem nieco twojej krwi i ciała. To wystarczyło, aby stworzyć twojego sobowtóra. Prawdę mówiąc, udał mi się doskonale.

Krew, ciało. Gdy Konrad odzyskał przytomność jako jeniec Kastringa, czuł, że utracił dużo krwi.

— Oczy ci się nie udały — rzekł. — Były zamienione miejscami.

— Być może, albo to twoje oczy są ustawione niewłaściwie.

Aby odwrócić uwagę Heinlera od tego tematu, Konrad stwierdził:

— Musiałeś wiedzieć, że to ja jestem w tunelu. Dlatego wysłałeś sobo­wtóra, aby ze mną walczył.

— Stworzyłem podobieństwo człowieka-wojownika. Chciałem się zo­rientować, jak mu się uda walka z drugim człowiekiem. A tym człowiekiem oka­załeś się ty, Konradzie. Przypadek — powtórzył Heinler.

Konrad w dalszym ciągu nie wierzył w przypadki. Szczurzy czarodziej mu­siał kłamać, zapewne wszystko, co powiedział było kłamstwem. Długi rękaw szaty Heinlera zakrywał kikut jego prawej łapy. Skoro był tak wielkim magiem i potrafił tworzyć imitacje życia, dlaczego nie odtworzył brakującej kończyny?

Szary Prorok odezwał się po kolei do każdego z dwóch skaveńskich wojow­ników. Odpowiedział mu, a potem bezuchy szczuroczłek wyszedł z jaskini. Przy boku swojego pana pozostał jednooki strażnik.

— Nie wiem, co mam z tobą zrobić, Konradzie — rzekł Heinler. — Czuję, że... — nie skończył zdania. Pokręcił tylko głową i był to ruch, który wydawał się zupełnie nie pasować do jego tak bardzo nieludzkiego wyglądu.

Konrad czekał w nadziei, że dalsze słowa skavena rzucą jakieś światło na ta­jemnicę, którą było jego życie.

— Co robiłeś w kopalni? — zapytał wreszcie. — Chciałeś mnie zabić.

— Chodzi ci o nóż, którym cisnąłem? Gdybym chciał twojej śmierci, już byś nie żył — spojrzał na sztylet i rzucił go w górę. Nóż wirował w powietrzu, ale skaven złapał go bez trudu lewą łapą. — dobrze się nim posługuje, prawda? — rzekł głosem niewolnika z kislevickiej kopalni. — Byłem górnikiem. Przez jeden dzień. Dopóki nie spowiłem wież strażniczych czarną mgłą, dzięki czemu napastnicy mogli zaatakować niezauważeni.

— Dlaczego przyłączyłeś się do mnie, gdy poszedłem za zwierzołakami?

Heinler się nie odezwał.

— Spełniałeś rozkazy Czaszkolicego?

Szary Prorok w dalszym ciągu nie odpowiadał, ale w wyrazie jego twarzy było coś dziwnego. Może wątpliwości? Czy możliwe, aby nie znał odpowiedzi? Być może wiedział równie niewiele jak Konrad. Heinler długą chwile wpatrywał się w niego, ale Konrad nie odwrócił wzroku. Bez zmrużenia spoglądał w czerwone oczy skavena.

— Dlaczego mnie nie zabiłeś? — zapytał. — Ty mnie uderzyłeś, prawda? Zawołałeś, żeby mnie ostrzec, odwróciłem się, a wtedy mnie ogłuszyłeś.

Szary Prorok milczał długo, zanim się odezwał.

— Wziąłem twoją krew. Wziąłem twoje ciało — powtórzył z naciskiem. — To było wszystko, czego chciałem. Tym razem zabiorę więcej, o wiele więcej.

Odwrócił się i wyszedł z jaskini. Konrad pozostał sam z gigantycznym szczurzym wojownikiem.

* * *

Czas mijał. Otoczenie i sytuacja przypominały Konradowi pobyt w celi Lit­zenreicha. Kryjówka maga znajdowała się jednak w odległości kilku mil w pozio­mie i pionie, a poza tym było kilka innych zasadniczych różnic. Przykuto go, sie­dział w ciemności, musiał leżeć na twardej skale i nie dostawał nic do jedzenia. Udawało mu się zwilżać język i gardło, zlizując wilgoć sączącą się po ścianach.

Nie zamykano drzwi, ponieważ ich nie było. Zamiast tego, w pobliżu zawsze znajdował strażnik. Często był to jeden z dwóch pierwszych szczurzych wojowni­ków, którym w myślach nadał przezwiska Bezuchy i Srebrne Oko. Jeżeli pilno­wał go ktoś inny, na pewno należał do tego samego klanu i był napiętnowany tym samym okrągłym znakiem. Nie widział ani razu żadnego śladu szarego skavena. Konrad wykrzykiwał wielokrotnie jego imię, w nadziei, że wartownicy zawołają swojego przywódcę, ale bez skutku. Być może Szary Prorok nawet nie miał na imię Heinler, a jedynie wymyślił je na czas, gdy przybrał ludzką postać.

Zaczął zbierać leżące w pobliżu kości. Mnóstwo poniewierało się naokoło i nie musiał wyciągać ich ze szkieletów. Rozbijał kości, uderzając jednymi o dru­gie, albo pocierał je o ścianę, aż zaczęły mieć ostre czubki i krawędzie. Większość wykorzystał do dłubania w ścianie, zupełnie jakby miał nadzieję, że uda mu się wykopać tunel. Skaveni wyglądali na bardzo rozbawionych i często widział, jak kilku z nich stoi w wejściu, śmiejąc się swoim kaszlącym śmiechem. Nie przejęli się nawet wtedy, gdy próbował rozerwać metalową obrożę na szyi albo wydłubać mocowanie łańcucha ze ściany. Wkrótce przestał zajmować się obrożą, ponieważ udało mu się uszkodzić jedynie własną szyję.

Złamał kilka piszczeli, ale trzpień w dalszym ciągu mocno tkwił w murze. Znajdował się w tym miejscu od wieków i musiały być do niego przykute setki więźniów, którzy ostatecznie umarli w tej jaskini. Kiedy nie zajmował się wyła­mywaniem twardego metalu ze ściany albo drapaniem w skałę, przygotowywał sobie kilka zaostrzonych kości, które mogłyby posłużyć jako broń, gdyby któryś ze szczuroludzi znalazł się w odpowiedniej odległości. Rzadko zbliżali się na tyle, aby sięgnął ich gołymi rękami.

W ciągłej ciemności, nie był w stanie określić, jak długo jest już przykuty. Spał kilkakrotnie, ale nigdy dość długo, by mieć poczucie upływu czasu.

Myślał o Heinlerze i ich pierwszym spotkaniu w kopalni. To przez Heinlera stał się jeńcem bandy Kastringa. Kastring był bratem Elyssy, z którą widział po raz pierwszy spiżowego jeźdźca. A potem sam Konrad został spiżowym wojowni­kiem, a Litzenreich wyzwolił go ze zbroi. A teraz znalazł się w niewoli Heinlera, który znał Litzenreicha.

Wszystkie te zdarzenia zdawały się łączyć ze sobą, każdy pojedynczy epi­zod przypominał ogniwa jednego łańcucha — niewidzialnego łańcucha, który trzymał na uwięzi nieświadomego swojej niewoli Konrada. Mógł jedynie rozmy­ślać o sytuacji, w której umieścił go niewidzialny pan losu i próbować ustalić, gdzie jest jego miejsce w jakimś wielkim wzorze. Nie mógł znaleźć rozwiązania, ponieważ gdyby w dalszym ciągu pozostał zapomnianym więźniem skavenów, jego rola w tym większym planie musiałaby się zakończyć. Był zagubiony pod powierzchnią świata, na którym rozgrywały się prawdziwe wydarzenia. A on umrze i zgnije, jak wszyscy poprzedni lokatorzy tej cuchnącej jaskini.

Gdy jak zawsze oparł się o wilgotną skalną ścianę, spoglądając przez mrok w stronę nieco jaśniejszego wejścia, nagle wydało mu się, że usłyszał jakiś głos za plecami. Ale za sobą miał tylko skałę, więc doszedł do wniosku, że ma halucy­nacje. Z głodu mąciło mu się w głowie.

Niemal już zaczął mieć nadzieję, iż Heinler powróci, by spełnić swoją groźbę i zabierze więcej jego krwi oraz ciała. Byłaby to o wiele szybsza śmierć, chociaż Konradowi niezbyt podobała się myśl o ożywionym sobowtórze, działają­cym dalej po jego własnej śmierci.

A potem znowu usłyszał ten hałas, odległe echo, zdające się wydobywać z samej skały. Oparł się znowu o ścianę, przyciskając ucho do nierównej po­wierzchni. Był to odgłos przypominający uderzenia młota o dłuto, zupełnie jakby ktoś drążył tunel. W pobliżu musiały znajdować się dalsze jaskinie, gdzie trzymano innych więźniów. Zapewne któryś z nich uderzał o ścianę kamieniem albo kawałkiem kości, tak samo jak robił to Konrad. Było to jedyne możliwe wy­tłumaczenie.

Konrad wstał i wyszedł na środek jaskini tak daleko, jak pozwalał łańcuch umocowany do obroży na szyi. Starał się poruszać możliwie jak najwięcej, mimo że zdawał sobie sprawę, iż traci przez to siły. Jednak wszelkiego rodzaju działania pozwalały mu utrzymać zmysły w pełnej sprawności i regularnie ćwi­czyć mięśnie. Przeszedł dwa metry w lewo, a potem dwa metry w prawo, tak da­leko, jak pozwalała smycz. Przez cały czas widział obserwujące go czerwone oczy Bezuchego.

Nagle Konrad został ciśnięty pod drugą ścianę, tuż obok wejścia. Leżał na plecach, patrząc na niski strop. Jaskinię wypełniały kłęby czarnego dymu. Najem­nik nie pojmował, co się dzieje.

Pojawił się nad nim krępy kształt. Wydawało mu się, że poznaje tę postać, ale na razie nie mógł jej zidentyfikować. Widział poruszające się usta, ale nie sły­szał słów. Smolisty dym utrudniał widzenie. Wydawało mu się, że ogłuchł. Przybysz pomógł mu podnieść się na nogi. Krasnolud, to był krasnolud.

Czuł zawroty głowy, widział, że krasnolud porusza wargami i ponownie po­trząsnął głową. Kolejna krepa i brodata postać wyłoniła się z poszarpanej dziury. Eksplozja urwała koniec łańcucha, którym był przytwierdzony, ale również ogłu­szyła go na jakiś czas.

— Varsung? — wrzasnął głos. Poznał podtrzymującego go krasnoluda. Był to Ustnar.

— Nie żyje — szepnął. — Nie żyje! — krzyknął.

Drugi krasnolud zamknął na chwile oczy, potrząsnął głową, a potem powie­dział:

— Wynośmy się stąd!

Zanim jednak Konrad i dwa krasnoludy zdołali uciec przez wysadzony otwór, do jaskini wpadła grupa skavenów.

Ustnar skoczył do przodu, wymachując toporem. Jego ciosy odrąbywały ko­smate kończyny, zwalały na ziemię pocięte i wrzeszczące gryzonie. Konrad włą­czył się do walki, wymachując łańcuchem jak biczem. Jego koniec owinął się wo­kół górnej kończyny jednego ze szczuroludzi i Konrad przyciągnął go do siebie. To był Bezuchy.

Zębata klinga skavena zatoczyła łuk, zmierzając w stronę Konrada, który po­chylił się, unikając ciosu. Jednocześnie schwycił jedną z kości rozrzuconych na ziemi i wbił ją głęboko w pysk gryzonia.

Stwór upadł, upuszczając broń. Konrad podniósł następną kość, jedną z tych, które zaostrzył, i pchnął nią w pierś skavena. Z wijącego się ciała trysnęła cuchnąca krew, ale Konrad wbijał w stwora kolejne odłamki kości, przybijając go nimi do ziemi. Mimo to skaven drgał i szarpał się dalej, jakby nie chcąc pogo­dzić się z faktem, że jest już martwy.

— Chodź! — wrzasnął głos. Był to Hjornur, drugi z krasnoludów.

Ustnar zajęty był zabijaniem skavenów. Cała jaskinia pełna była trupów. Ustnar wyglądał tak, jakby zamiast wycofać się, wolałby zapuścić się dalej w głąb korytarzy, odszukać innych wrogów i kontynuować rzeź. Konrad znał to uczucie.

Hjornur skinął na Konrada, który zwinął łańcuch i wpełzł do tunelu, popy­chany przez krasnoluda. Zobaczył przed sobą następną postać, oświetloną bla­skiem latami. Gdy gestem nakazała mu pośpiech, poznał Joukelma. Spełnił pole­cenie i, tak szybko jak potrafił, podążył za krasnoludem, który odwrócił się i ru­szył korytarzem. Konrad usłyszał za sobą jakieś dźwięki. Hjomur i Ustnar przybliżali się, ale nie zwracał na nich uwagi. Starał się ze wszystkich sił do­trzymać kroku niewyraźnej postaci krasnoluda przeciskającego się wąskim tune­lem.

Rozległ się nagły, grzmiący huk i podmuch powietrza cisnął go do przodu. Krew pociekła mu z obu nozdrzy, spowiła go kolejna chmura duszącego kurzu, zmuszając do kaszlu. Ponownie ogłuszony, uświadomił sobie, że krasnoludy, przy pomocy kolejnej porcji prochu, zawaliły za sobą korytarz, aby uniemożliwić pościg.

Konrad podążał przez mrok, ale każdy krok prowadził go wyżej, tam, skąd nie wiadomo ile dni temu przybył, z powrotem do Middenheimu, do podziemnej pracowni Litzenreicha.

Rozdział dwunasty [top]

— Dziękuje, że po mnie przyszliście — odezwał się Konrad.

— Nie przyszliśmy po ciebie — odparł Joukelm.

— Przyszliśmy po Varsunga — stwierdził Hjomur.

Konrad już się tego domyślił, ale nie rzekł nic więcej. Nawet wypowiedze­nie tych pięciu słów było zbyt wielkim wysiłkiem. Wypił jeszcze trochę wody. Obciążone sprzętem górniczym, bronią i prochem krasnoludy nie zabierały ze sobą żadnych luksusów.

Po długiej i meczącej wędrówce dotarli wreszcie do labiryntu pod Midden­heimem. Konrad był tak wyczerpany, że kilkakrotnie wydawało mu się, iż nie bę­dzie w stanie zrobić następnego kroku, ale krasnoludy, ciągnąc go lub niosąc, po­mogły mu przebrnąć najgorsze przeszkody. Wyglądało to tak, jakby uważały, że muszą dostarczyć go z powrotem, bo w przeciwnym razie cały ich wysiłek pój­dzie na marne. Był spocony, brudny i pokrwawiony, całe jego ciało pokrywały rany, zadrapania i siniaki, ale żył. Był wolny i to pozwalało mu znosić ból i zmę­czenie.

Rozebrał się do naga i obmył świeże rany, spłukał z siebie zakrzepłą krew, kurz i pot. Na szyi w dalszym ciągu miał metalową obrożę z zardzewiałym łańcu­chem, którym przykuto go do ściany. Konrad przypomniał sobie czarne ogniwa, zawieszone na szyi Wilka. Jego towarzysz wyjaśnił, że były częścią łańcucha, na którym go kiedyś trzymano. Zachował je, aby pamiętać, jak straszne było więzie­nie. I by jednocześnie przypominały, że lepiej jest umrzeć, niż ponownie dać się wziąć do niewoli. Ale Konrad nie potrzebował takiego mementa, więc Joukelm kilkoma uderzeniami młota w dłuto zdjął mu z szyi żelazną obręcz.

— Jak to się stało? — zainteresował się wreszcie Ustnar.

— W mgnieniu oka było po wszystkim — odparł Konrad, dokładnie wie­dząc, o co chodzi krasnoludowi. — Bełt z kuszy. Varsung nawet nie wiedział, co go trafiło. Nie czuł bólu. Umarł natychmiast, a ja zabiłem jego zabójcę.

Ostatnia cześć zdania była nieprawdą, chociaż Konrad wybił w tunelu tylu skavenów, że mógł się wśród nich znaleźć i tamten kusznik. Ustnar wbił w niego wzrok, a Konrad wytrzymał jego spojrzenie.

— Tak się to stało — potwierdził.

Ustnar skinął głową i zagłębił się w mrok jaskini. Konrad i dwa pozostałe krasnoludy przyglądali się, jak odchodzi.

— Varsung był jego bratem — wyjaśnił Joukelm.

— Ale nie dlatego wróciliśmy — dodał Hjomur. — Wróciliśmy, bo Var­sung był naszym towarzyszem.

Konrad wypił jeszcze trochę wody i zaczął żuć kawałek suchego chleba. Po­myślał, że powrót zabrał im sporo czasu — albo może tak mu się tylko wyda­wało. Po grabieży spaczenia skaveny miały się na baczności, krasnoludy musiały więc odnaleźć inną drogę do szczurzego gniazda, a nawet wykuć w skale nowy tunel.

Był pewien, że Litzenreich nie ma nic wspólnego z odsieczą. Mag wysłał Konrada i tego, kto miał mu towarzyszyć, na śmierć. Varsung miał pecha, że na niego wypadło. A może Litzenreich sam zaproponował, żeby Varsung towarzy­szył Konradowi, podczas gdy trzej pozostali mieli podążyć inną drogą?

Konrad przypomniał sobie o celu wyprawy do królestwa skavenów i za­pytał:

— Zdobyliście spaczeń?

— Tak — odparł Joukelm.

— Po co?

— Po co? — powtórzył Joukelm.

— Po co to zrobiliście? Dlaczego pracujecie dla Litzenreicha?

— Pracujemy z nim, nie dla niego — odparł Hjornur.

— Ale nazywacie go szefem.

— Tylko żeby mu sprawić przyjemność — stwierdził Joukelm.

— Ale przecież on wydaje wam rozkazy. Jest szefem. Jemu, nie wam, po­trzebny jest spaczeń — Konrad spojrzał na towarzyszy.

— Jesteśmy sojusznikami — wyjaśnił Hjornur. — Zdobywamy spaczeń, a Litzenreich go wykorzystuje.

— Nie, wykorzystuje was.

— Być może. Ale liczy się skutek.

— A śmierć Varsunga? Czy nie jest tego wynikiem?

— Nie — wtrącił Joukelm. — Nikt nie żyje wiecznie.

— Varsung nie miał na to specjalnej szansy, prawda? — rzekł Konrad.

— Zawsze są jakieś straty.

Teraz, gdy odzyskiwał siły, zaczynał czuć irytację z powodu stosunku kra­snoludów do Litzenreicha. Czyżby nie były świadome, że mag manipuluje nimi dla jakichś swoich wątpliwych celów?

— Litzenreich chciał, aby skaveni wiedzieli, że tam jestem. Potrafiły wy­czuć spaczeń, przy pomocy którego wydostaliście mnie ze zbroi. Varsung i ja od­wracaliśmy ich uwagę, żebyście wy mogli go skraść. I dlatego zginął Varsung. Nie chcieliście tego, prawda? Dlatego wróciliście, w nadziei, że będzie żył.

— Liczyliśmy na to — wzruszył ramionami Joukelm. — Ale...

— Toczymy wojnę — rzekł Hjornur. — Tak samo, jak ty w Kislevie — kra­snolud musiał słyszeć od Litzenreicha o latach, które Konrad spędził na granicy. — Broniłeś kopalni złota, co oznaczało walkę ze zwierzołakami. Każdy, którego zabiłeś, zmniejszył odrobinę napór Chaosu, choć może nie takimi motywami się wóczas kierowałeś. A my tutaj jesteśmy częścią tej samej wojny.

Konrad wpatrywał się w rozmówców, nie wierząc własnym uszom. Czy mag rzucił na nich czar?

Reakcja Joukelma i Hjornura była całkowicie odmienna od tej, której oczekiwał. Krasnoludy znano z zapalczywości i sądził, że wpadną we wście­kłość, gdy dowiedzą się, że Litzenreich z rozmysłem użył Varsunga jako przynęty. Ustnar, oczywiście, wydawał się przygnębiony śmiercią brata, ale na tym się skończyło. Pozostała dwójka sprawiała wrażenie całkowicie obojętnych, zupełnie jakby zachowanie czarownika było usprawiedliwione.

Wcale nie zdziwiły ich rewelacje Konrada, że zapach spaczenia ostrzegł skavenów o ich nadejściu. Nagle zrozumiał, że powód był oczywisty — krasno­ludy wiedziały. Wiedziały wszystko o spaczeniu i jego działaniu, a także, że skaveni mogą poczuć zapach przesyconego spaczeniem Konrada.

A co z Ustnarem? Czy również zdawał sobie sprawę, że plan Litzenreicha może spowodować śmierć jego brata? Na pewno tak, podobnie jak Varsung...

Jedynym członkiem wyprawy, nieświadomym tych wszystkich; faktów, był sam Konrad.

Czy zawsze będzie dotknięty tym przekleństwem? A może skażenie ustąpi wraz z upływem lat? Musiał zapytać Litzenreicha. Miał nadzieje, że już nigdy nie spotka się ze skavenami, ale skoro potrafiły poczuć jego zapach, będą go poszu­kiwały z powodu spaczenia, którego tak bardzo pożądały.

Chociaż Konrad cieszył się z odzyskanej wolności, nie podobał mu się jed­nak sposób, w jaki został wykorzystany przez Litzenreicha. Mag wykorzystał rów­nież krasnoludy. Wiedziały o tym, a jednak pozostały lojalne. Wszystko to nie miało sensu, ale Konrad był przyzwyczajony do klęski logiki w obliczu bez­sensu.

* * *

Po przespaniu niezliczonej liczby godzin i zjedzeniu pierwszego normalnego posiłku Konrad został poprowadzony przez labirynt tuneli na wyższy poziom. Wracał z krasnoludami do miejsca, w którym przebywał czarownik. Strażnicy przepuścili ich i cała czwórka weszła do centralnej komnaty. Litzenreich zajmo­wał się składaniem jakiegoś dziwnego urządzenia z miedzi. Ledwie na nich spoj­rzał.

— Potrzymaj to — odezwał się do Joukelma i krasnolud pospieszył, by spełnić polecenie.

Konrad podszedł i stanął przed magiem. Litzenreich musiał przecież wie­dzieć o schwytaniu go przez skavenów, ale nawet gdy skończył swoje zajęcie, nie zwracał uwagi na Konrada. Nie zainteresował się też krasnoludami. Nawet jeżeli nie wiedział o ich powtórnej misji, musiał zauważyć, że przez jakiś czas byli nie­obecni. Zachowywał się jednak tak, jakby nic się nie zdarzyło.

Gdy Konrad był zakuty w łańcuchy, często zajmował się wymyślaniem roz­maitych wyrafinowanych sposobów zabicia Litzenereicha. Teraz jednak sam po­mysł takiej zemsty wydawał się być czymś pustym. W szale bitwy, gdy krew jest rozpalona, zemsta stanowi idealną motywację, impuls do działania. Jeżeli towa­rzysz zostaje zabity albo ciężko ranny, wojownik stara się odnaleźć i zabić tego, kto jest za to odpowiedzialny.

Myśl o zemście pomogła Konradowi przetrwać, ale teraz płomienie gniewu wygasły i już nie czuł takiej wrogości do maga. Być może był to wpływ krasnolu­dów, spokoju, z jakim traktowały to wydarzenie. Konrad nie był w stanie z zimną krwią szukać pomsty. Przeszłość minęła i została zamknięta. Zaś on znajdował się i na wolności i to było najważniejsze. Nic, co zrobiłby Litzenreichowi, w żad­nym stopniu nie zmieniłoby sytuacji. Zabicie maga nie uchroniłoby go przed dal­szymi zagrożeniami, ale nie miał zamiaru prowadzić jakichkolwiek dalszych in­teresów z Litzenreichem.

Zamierzał odejść stąd w ciągu godziny. Przede wszystkim potrzebował no­wego ubrania, broni, konia i pieniędzy. Powiedział o tym magowi, gdy tylko wy­szedł z nim z centralnej komnaty, pozostawiając krasnoludom ukończenie skomplikowanej plątaniny miedzianych rurek, które sprawiały wrażenie modelu systemu tuneli, przez które tak niedawno wędrowali.

— Pieniądze? — rzekł czarownik. — Pieniądze? — zmarszczył czoło, jakby usłyszał zupełnie nieznane słowo. Nie mam pieniędzy — próbował wyminąć Kon­rada, ale ten dalej zagradzał mu drogę. — Możesz sobie iść, gdziekolwiek ze­chcesz.

— Zbroja, ubrania, hełm, tarcza, miecz i koń — powtórzył Konrad.

— Nie jestem ci nic winien.

— Próbowałeś mnie zabić.

— Nieprawda.

— Wysłałeś mnie do tuneli skavenów, wiedząc, że wyczują spaczeń.

— Tak.

— Próbowałeś mnie zabić — powtórzył Konrad.

— Nie i nie rozumiem, dlaczego narzekasz. Przecież żyjesz. Na twoim miej­scu raczej bym się nie uskarżał.

— Żyję tylko dlatego, że uratowały mnie krasnoludy. Ale nie przyszły po mnie, a po Varsunga, który zginał.

— Tak przypuszczałem.

— Wiesz, że był bratem Ustnara?

— Wszystkie krasnoludy są braćmi.

— Jego prawdziwym bratem.

— I co z tego?

Litzenreich ocalił mu życie i omal nie spowodował jego śmierci. Jedno rów­noważyło drugie. Początkowo mag chciał, aby Konrad zapłacił mu za wy­zwolenie ze zbroi, przynosząc spaczeń — i pod tym względem był w dalszym ciągu jego dłużnikiem, pomimo roli, jaką odegrał w wyprawie do kryjówki skavenów.

— Odejdę, gdy tylko zapłacisz tyle, ile mi się należy za przyniesienie spa­czenia — oświadczył.

— Ale przecież nic nie przyniosłeś. Wtedy nie wróciłeś.

— Ale wróciłem teraz. A gdybym nie poszedł, gdyby Varsung nie zginął, tamci trzej nie zdobyliby spaczenia.

— Niekoniecznie — odparł Litzenreich i ponownie usiłował go wyminąć.

Konrad po raz pierwszy dotknął czarownika, opierając dłoń o jego pierś.

— Nie sądzę, by grożenie mi było rozsądnym posunięciem z twojej strony — rzekł Litzenreich.

I Konrad przypomniał sobie, z kim ma do czynienia. Z magiem.

Nawet bez broni byłby w stanie zabić Litzenreicha w niecałą sekundę. A martwy czarodziej nie może rzucić zaklęcia. Konrad opuścił rękę, zastanawia­jąc się, jak szybko Litzenreich zdołałby stworzyć osłonę. Czyjego reakcja byłaby szybsza od refleksu wyszkolonego wojownika? Czy mag zdążyłby przed śmiercią rzucić jakiś zabójczy czar?

— Wcale nie musisz odchodzić — oznajmił Litzenreich — Mogę ci tutaj dać wszystko, czego potrzebujesz.

— Ha! Proponujesz mi pracę? Może chcesz, żebym wrócił i pozwolił skavenom ponownie wyczuć mój zapach, aby krasnoludy mogły zabrać jeszcze więcej spaczenia? Może jestem żołnierzem, który żyje z miecza, Litzenreich, ale nie głupcem. Odchodzę, zanim skaveni tu dotrą.

— Zanim skaveni tu dotrą? — powtórzył mag i po raz pierwszy spojrzał na Konrada, a nie obok niego. — Co chcesz przez to powiedzieć?

— Wybierają się po ciebie. Mają już dość kradzieży spaczenia. Mają za­miar cię zabić.

— To tylko twoje domysły — Litzenreich nie pytał, ale stwierdzał fakt.

— Wiedzą, kim jesteś, Litzenreich, i zapewne wiedzą, gdzie jesteś. Chcą cię zabić, a ja nie zamierzam być tu, kiedy się zjawią.

Po raz pierwszy na twarzy czarownika pojawiło się zmieszanie. Jak gdyby nigdy nie brał pod uwagę możliwości, że skaveni podejmą przeciwko niemu ja­kieś działania. Jakby wierzył, że zdoła ich okradać bez końca, a oni nie uczynią nic, by mu w tym przeszkodzić.

— To twoje domysły? — tym razem w jego głosie zabrzmiały pytanie i nie­pewność.

— Nie. Powiedział mi Heinler.

— A kim jest ów Heinler?

— Ich przywódcą. Szarym Prorokiem.

Litzenreich spojrzał na niego z wyraźnym niedowierzaniem.

— Powiedział ci to Szary Prorok? Nie bądź śmieszny.

Konrad wzruszył ramionami.

— Chyba cię nie lubi, Litzenreich. Oznajmił, że zapłacił już za to, co dla niego zrobiłeś. A teraz, kiedy twoje krasnoludy wróciły na dół, znów zabiły kilku skavenów i wysadziły tunel. Heinler, jak sądzę, będzie jeszcze mniej przychylnie do ciebie nastawiony.

— Naprawdę rozmawiał z tobą Szary Prorok?

Konrad skinął głową.

— Może robić różne rzeczy. Jest jednym z ich czarowników, takim jak ty.

— Nikt nie jest taki, jak ja! — Litzenreich stał nieruchomo kilka sekund, wpatrując się w przestrzeń, a potem podniósł nagle prawą rękę. — Nie ma łapy?

— Tak. Znasz go?

— Gaxar. Znałem go pod tym imieniem, gdy odciąłem mu łapę. A więc wró­cił?

— Odciąłeś mu łapę? Czarami?

— Nie... — Litzenreich zamilkł na chwilę, jakby próbując przypomnieć so­bie odpowiednie słowo — ...mieczem.

— Jeżeli jest czarownikiem — Konrad poruszył temat, który wcześniej tak bardzo go intrygował — to dlaczego nie zrobił nic ze swoją ręką? To znaczy, łapą. Może ożywiać zmarłych, dlaczego więc nie ożywił brakującej łapy?

— Jest takie stare porzekadło: „Magiku, ulecz się sam”. Paradoksalne, ale tego, co czarodzieje mogą zrobić dla innych, często nie są w stanie uczynić dla sa­mych siebie — Litzenreich wolno pokręcił głową, jakby zastanawiał się nad tą ta­jemnicą. — Mówiłeś, że ożywia martwych?

Konrad zrelacjonował mu, co widział w gnieździe skavenów i co Heinler — albo raczej Gaxar, jeżeli było to jego prawdziwe imię — opowiedział mu o swojej nekromantycznej sztuce.

— Znowu tworzy sobowtóry? — rzekł Litzenreich, słysząc o pojedynku, który Konrad stoczył ze swoim dubletem. Stał nieruchomo i nie mrugając zupeł­nie oczami wpatrywał się w Konrada.

Ale Konrad nie o tym chciał rozmawiać. Uświadomił sobie, że próby przeko­nania czarownika są tylko stratą czasu. Nie dostanie od Litzenreicha niczego. Bę­dzie musiał sam wziąć potrzebne mu rzeczy. W wartowni powinna być broń, jakaś zbroja i odzież na zmianę, a także coś na tyle cennego, aby można to było sprzedać lub wymienić na konia po dotarciu na powierzchnię Middenheimu.

Odwrócił się plecami do czarodzieja. Zupełnie nie orientował się w układzie tuneli. Mógł jedynie badać poszczególne korytarze do chwili, gdy znajdzie to, czego potrzebuje. Wkrótce drogę zagrodziły mu solidne, drewniane drzwi. Od­sunął rygle i ruszył prosto, ale w dalszej części tunelu nie było żadnych pomiesz­czeń. Dostrzegł jedynie kolejną furtę.

Gdy dotarł do niej, ujrzał, że nie ma zamka ani rygli, ale przekonał się, że zo­stała zabezpieczona o wiele solidniej. Nie mógł wydostać się z posiadłości Lit­zenreicha, dopóki czarodziej mu na to nie pozwoli Odwrócił się i ruszył z po­wrotem. Zostawił pierwsze drzwi otwarte i widział, że mag w dalszym ciągu stoi w końcu korytarza, oświetlony blaskiem lampy, umieszczonej na znajdującym się obok niego kinkiecie.

I nagle, w momencie gdy znalazł się w drzwiach, usłyszał za sobą głośną detonację. Przypominała odgłos gromu. Odwrócił się w samą porę, aby zobaczyć błyskawicę...

Ciężka, drewniana furta na końcu tunelu rozsypała się na tysiące drzazg. Trafiło go kilka odłamków, a gwałtowny rozbłysk oślepił. Wiedział, jak brzmi i pachnie wybuch prochu, ale tym razem przyczyna eksplozji była inna. To nie fi­zyczna siła z taką łatwością zniszczyła potężną przegrodę.

Odruchowo zasłonił oczy rękami, a kolczuga i skórzana zbroja, które wciąż miał na sobie, uchroniły go przed ostrymi drzazgami. Kiedy mrugał, zaczynając odzyskiwać wzrok po oślepieniu gwałtownym rozbłyskiem, dostrzegł w kurzu i dymie niewyraźny zarys jakiejś istoty. Pokryta była futrem i trzymała miecz. Skaven!

Choć był wciąż na wpół oszołomiony, zaatakował, uzbrojony jedynie w oręż swoich prymitywnych przodków — ręce i nogi. Stwór nie spodziewał się, że prze­ciwnik może być tak blisko, więc Konrad miał przewagę wynikającą z zaskocze­nia. Rzucił się do przodu, stosując metody walki, których nauczyli go na pogra­niczu mistrzowie ze Wschodu. Kantem dłoni uderzył w kark napastnika.

Stwór upadł i but Konrada opadł gwałtownie w dół, miażdżąc mu gardło. Podniósł miecz swojej ofiary i zauważył, że nie jest to zębata klinga, jaką zazwy­czaj posługiwali się skaveni. Spostrzegł również, że napastnik ma pod futrem zbroję...

W tej samej chwili pojawił się w tunelu następny przeciwnik. Miecze zde­rzyły się i gdy oczy Konrada w pełni odzyskały zdolność widzenia, zorientował się, że nie walczy ze skavenem. Był to człowiek, który na zbroję i hełm miał za­rzuconą wilczą skórę. Konrad wiedział, że nie może to być prawdziwy człowiek, lecz zapewne jeden z ożywieńców Gaxara. Gdy jednak przeciwnik upadł śmiertelnie ranny, z jego rany wyciekła czerwona krew, a nie robaki.

„Wilcze futro” — pomyślał nagle Konrad, skrzyżowawszy broń z następnym napastnikiem. A Middenheim jest Miastem Białego Wilka. Uświadomił sobie, że muszą to być miejscowi żołnierze. Już nie atakował tak zapamiętale, starając się jedynie bronić. Nie chciał żadnych kłopotów z miejskimi władzami. W końcu miał zamiar wydostać się z posiadłości Litzenreicha właśnie przez Middenheim. Ale po zabiciu dwóch tutejszych żołnierzy raczej nie mógł się spodziewać przy­chylności władz.

— Litzenreich! — wrzasnął głos zza pleców przeciwnika Konrada. — Jesteś aresztowany za nielegalne używanie spaczenia! Każ swoim ludziom się poddać!

Słownik Konrada nie zawierał zwrotu „poddać się”. Byłby szalony, oddając miecz po zabiciu dwóch towarzyszy swojego obecnego przeciwnika. W wielu przypadkach poddanie oznaczało natychmiastową egzekucję. Poza tym zostałby uznany za sojusznika Litzenreicha, a karą za posługiwanie się spaczeniem była śmierć.

Usłyszał za sobą odgłos szybkich kroków i natychmiast rozpoznał ich rytm. Tylko krasnoludy biegały w taki sposób. Chwilę później przyłączył się do niego Ustnar. Niezadowolony, że Konrad wyraźnie oszczędza przeciwnika, przecisnął się do przodu. Jego topór dwukrotnie zatoczył łuk i żołnierz upadł z nogami ob­ciętymi poniżej kolan.

Pojawili się także Joukelm i Hjornur. Cała trójka, nacierając w głąb koryta­rza ścieżką, wycinaną w szeregach napastników, przeszła się po rannym żołnie­rzu. Krasnoludy były urodzonymi mistrzami wojny w tunelach. Konrad spojrzał na wojownika, wijącego się i wrzeszczącego z bólu. Mógł jedynie możliwie szybko skrócić jego męki. Była to pierwsza lekcja, udzielona mu przez Wilka, gdy najemnik dobił drwala, który z zasadzki napadł na Konrada w stajni w Ferlan­gen. Oparł sztych miecza o gardło żołnierza, a potem nacisnął z całej siły. Wo­jownik szarpnął się i krzyknął po raz ostatni, a potem znieruchomiał i umilkł, gdy dwa strumienie krwi wytrysnęły z jego ust i gardła, łącząc się z czerwoną strugą, płynącą z obciętych kończyn.

Konrad cofnął się, poszukując Litzenreicha. Znalazł go w centralnej komnacie. Całe pomieszczenie przypominało piekło i przez chwilę Konrad zasta­nawiał się, w jaki sposób napastnicy mogli dotrzeć tutaj tak szybko. Dopiero po chwili domyślił się, że jest to dzieło samego czarownika. Litzenreich stał w nieza­grożonej części jaskini, a wokół niego szalały płomienie. Niszczył wszelkie do­wody swojej działalności, wszystkie księgi i notatki, całe wyposażenie, mechani­zmy i aparaturę.

Konrad musiał się wycofać z łukowatego przejścia, odepchnięty bijącym z wnętrza pracowni żarem, ale mag stał nietknięty wśród dokonywanego przez sie­bie spustoszenia. Mógł użyć swej mocy w celu odparcia napadu, wolał jednak za­trzeć wszelkie ślady tajnej działalności, prowadzonej w kryjówce pod miastem. Konrad doskonale wiedział, że działając w ten sposób mag się nie uratuje. Sam fakt zniszczenia dokumentacji prowadzonych prac był wystarczającym dowodem. Litzenreicha czekała kara śmierci — podobnie jak Konrada.

Czarownik wyszedł spokojnie ze stworzonego przez siebie piekła i spo­strzegł przyglądającego mu się Konrada.

— Nie mogę wykorzystać owoców mego geniuszu — oznajmił bezna­miętnie. — Wyniki moich wieloletnich badań należą tylko do mnie! A ja wciąż posiadam to, co najważniejsze — postukał się palcem w czoło.

Czterej wartownicy przecisnęli się obok nich, aby dołączyć do walki.

— Wracajcie na stanowiska! — rozkazał Litzenreich. — Spróbuję przedrzeć się inną drogą!

— Przynajmniej to nie skaveni — zauważył Konrad.

— Mam wrażenie, że wolałbym skavenów — odparł mag. — Widziałeś, jak rozpadły się drzwi? Ci tak zwani czarownicy z Middenheimu boją się stawić mi czoło i dlatego wysyłają najemników, oddziały straży miejskiej.

Konrad uświadomił sobie, że mają niewielkie szanse, skoro całe miasto-for­teca, wojsko i czarownicy zawarli przeciw nim przymierze,

— A co z twoją magią? — zapytał Konrad.

— Moi rywale połączyli siły, aby ograniczyć moją moc. Wyczuwam ich przeciwdziałanie. Mam wrażenie, jakby postawili przegrodę między mną a Mid­denheimem. Nie mogę rzucić żadnego czaru przeciwko intruzom.

— A więc możemy tylko walczyć.

— Walczyć? O nie, nie. Może powinienem spróbować im wyjaśnić, opowie­dzieć o skavenach, ostrzec, że wszystko się powtarza.

Konrad przestał go słuchać. Takie rozwiązanie zmusiłoby go do poddania się, co oznaczało zamianę jednej formy uwięzienia na drugą. Musiał uciec, a do­myślał się, że krasnoludy znają tajne wyjścia z Middenheimu.

— Skaveni! — rzekł. — Otóż to! Jesteśmy wzięci w dwa ognie. Musimy straż miejską naprowadzić na skavenów i zmusić, aby zaczęli walczyć ze sobą, nie z nami.

— W jaki sposób?

Skaveni byli tajemniczą rasą i niewielu ludzi wiedziało o ich istnieniu. Być może nawet hrabia Middenheimu nie zdawał sobie sprawy, że pod jego wło­ściami znajduje się terytorium wroga. Wstrętne istoty, kryjące się w najgłębszym mroku, stanowiły o wiele większe zagrożenie niż Litzenreich. Konrad musiał w ja­kiś sposób zwrócić uwagę dowódców sił zbrojnych miasta na to niebezpieczeń­stwo. Garnizon rzuci wszystkie siły do walki z gigantycznymi szczurami — a tym­czasem on dyskretnie się ulotni.

Trzeba było naprowadzić middenheimskie oddziały na skavenów. Gniazdo gryzoni było za daleko i żołnierze nie mieliby ochoty ścigać Litzenreicha i jego ludzi w panującym na dole mroku. Gdyby jednak dowiedzieli się o istnieniu pod­ziemnego miasta skavenów, do zniszczenia zagrożenia zostałaby wysłana cała ar­mia.

— Heinler... to znaczy Gaxar... mówił coś o nowych rekrutach — przypo­mniał sobie. — Miał na myśli zwłoki. Skaveni mają zamiar wkrótce po nie przyjść. Gdzie mogą je znaleźć?

— Morrspark — rzekł Litzenreich. — Katakumby.

— A więc tam pójdziemy — stwierdził Konrad. — I żołnierze muszą pójść za nami. Rozumiesz?

— Może nie jestem wojownikiem — oznajmił Litzenreich — ale to nie oznacza, że jestem głupcem.

* * *

Middenheim nie mógł się już dalej rozbudowywać. Jego granicami były kra­wędzie góry. Płaskowyż miał nie więcej niż mile kwadratową powierzchni, co oznaczało, że ziemia była na wagę złota. Było zbyt mało miejsca dla żyjących, a prawie wcale dla umarłych. Biedacy po prostu zrzucali zwłoki krewnych z Urwiska Westchnień. Ci, którzy mieli dla nich więcej szacunku — i pieniądze — płacili za kremacje lub pochowanie ciał u stóp góry. Jedynie najbogatszych stać było na miejsce w kryptach pod Morrspark.

Było to miejsce, w którym klan krasnoludów drążących granit dotarł do po­wierzchni. Morrspark stanowił najstarszą cześć miasta, od której rozchodziło się więcej sztolni niż z jakiegokolwiek innego miejsca w Middenheimie. W miarę upływu lat wiele korytarzy uległo zawaleniu i w rezultacie powierzchnia do­stępna do pochówków stała się jeszcze bardziej ograniczona, a cena za miejsce odpowiednio wzrosła.

Pogrzeby odbywały się na powierzchni — dopiero potem zwłoki znoszono w głąb — ale dostęp do cmentarza był możliwy nie tylko od strony naziemnej.

Krasnoludy Litzenreicha wiedziały, w jaki sposób dotrzeć tam przez walący się labirynt tuneli — długi i krety szlak, gdzie wędrówka wiązała się z przecho­dzeniem przez niektóre odcinki ścieków miejskich. Miejskie oddziały zostały za­trzymane na jakiś czas, a potem pozwolono im podążyć za obrońcami — w taki jednak sposób, aby nie domyślili się, że są rozmyślnie prowadzeni.

Joukelm i Ustnar szli na czele grupy uciekinierów składającej się z jeszcze jednego krasnoluda, kilku strażników, kobiet — wśród których były również Ger­traut i Rita — kucharza, a także czarownika i Konrada. Najemnik wciąż nie mógł się zorientować, ilu krasnoludów pracowało dla maga, ponieważ niektórzy mu­sieli zostać z Hjornurem i pozostałymi strażnikami, aby opóźniać pościg. Od­działy z Middenheimu naciskały. Z oddali dobiegały odgłosy walki, dudniące echem w plątaninie tuneli — szczęk uderzającej o siebie broni, krzyki rannych i umierających.

Joukelm i Ustnar zatrzymali grupę w korytarzu, czekając aż przyłączą się do nich ostatni z obrońców. Pościg musiał znaleźć się w katakumbach zaledwie kilka sekund po nich, aby zobaczyć kradnących trupy skavenów — jeżeli ci w ogóle tam będą...

Konrad chciał uciec z Middenheimu i wciąż miał taką szansę. Ale jeżeli przed ucieczką mógł zabić kilku skavenów, nie wahał się ani chwili.

Pojawiła się reszta uciekinierów. Pozostało ich bardzo niewielu — trzech lu­dzi i jeden krasnolud. Nie był to Hjomur. Odgłosy pościgu rozbrzmiewały coraz bliżej. Refleksy światła latarń pojawiły się przy następnym zakręcie tunelu i Kon­rad obawiał się, że hieny cmentarne zastały spłoszone całym tym hałasem. Ale jednak były!

Konrad wpadł do jaskini umarłych i zobaczył w oddali kilku skavenów. Wyjmowali świeże zwłoki z kamiennych trumien, wpuszczonych w zagłębienia wykute w skale. Szczuroludzie zamarli, przygwożdżeni nagłym rozbłyskiem la­tarni.

Wszelkie rozkazy były zbędne. Strażnicy i krasnoludy rzucili się do przodu, gdy tymczasem skaveni cisnęli trupy i usiłowali wymknąć się tunelem, przez który tu weszli.

— Zwierzołaki! — wrzasnął Konrad, przypuszczając, że słowo „skaven” może strażnikom nic nie mówić — Rozejm! W imię Ulryka! Rozejm!

Middenheim było miastem Ulryka, Miastem Białego Wilka, i dlatego żołnie­rze mieli wilcze skóry narzucone na zbroje. Pierwszy wojownik wyłonił się z ko­rytarza, gotów do zadania ciosu Konradowi, który stał z opuszczoną klingą. Za żołnierzem pojawił się oficer. Popatrzył za plecy Konrada, na bandę zwierzoła­ków, bezczeszczących święte miejsca pod jego miastem.

— Naprzód! — rozkazał kapitan, a jego żołnierze wypadli z tunelu, rzucając się do bitwy ze szczuroludźmi, włączając się do walki u boku krasnoludów i ludzi Litzenreicha, już toczących bój z pasożytniczą sforą. — Zostańcie tu — ostrzegł, spoglądając zarówno na Litzenreicha, jak i na Konrada.

Szybko dołączył do swoich podwładnych. Kilku żołnierzy zostało, okrążając czarownika i Konrada. Najemnik mógłby im umknąć, zabijając kilku, ale nie miałoby to sensu. Zresztą i tak nie miał dokąd uciekać.

Ze sztolni wyłonił się niski, tęgi mężczyzna. Nie miał na sobie munduru, ale nosił ciemną odzież ozdobioną runicznymi symbolami. W ręku trzymał rzeźbioną, drewnianą laskę, zakończoną złotym kółkiem. Konrad podejrzewał, że jest to cza­rownik, trzymający różdżkę. Przybysz stanął i popatrzył na Litzenreicha, który od­powiedział mu spojrzeniem.

Tymczasem wybito do nogi wszystkich skavenów. Było ich stosunkowo nie­wielu i likwidacja przebiegła szybko. Gdy masakra dobiegła końca, grupa Litzen­reicha oddała broń żołnierzom z Middenheimu.

— Miecz — odezwał się rozkazującym tonem kapitan, wróciwszy do Kon­rada. Był w mniej więcej tym samym wieku co on, a na jego gładko wygolonym lewym policzku widniała pojedyncza, elegancka szrama. Była to blizna po poje­dynku, którą chlubił się, jakby była medalem za męstwo. Najprawdopodobniej nigdy dotąd nie walczył z prawdziwym wrogiem. Nawet teraz na jego mundurze nie było śladu skaveńskiej krwi, zaś klinga jego miecza nie była zbroczona ich posoką.

Konrad spotykał już takich jak on. Stopnie oficerskie kupowały im rodziny. Ich arogancja i brak doświadczenia często powodowały większe straty niż mo­głoby to wynikać z działań nieprzyjaciela. Możliwość utracenia miecza była dla takiego oficera ważniejsza niż śmierć żołnierza, do którego należała broń.

— Potrzebuję go — odparł Konrad z przesadnie wiejską wymową, ale nie podniósł broni. — Te stwory nazywają się skaveni, a tunele pod Middenheimem są ich pełne. Przedłużcie rozejm, a zaprowadzimy was do ich kryjówki i będzie­cie mogli ich zniszczyć. Uwięźcie nas, a wtedy skaveni zniszczą miasto.

— To prawda — rzekł Litzenreich, zwracając się do middenheimskiego maga.

— Rzeczywiście, prawda — powtórzył mag, patrząc na kapitana. Przysunął się do Litzenreicha i zaczęli rozmawiać.

— Chcę mówić z waszym dowódcą — powiedział Konrad, nie zadając sobie nawet trudu, aby spojrzeć na kapitana. — Musimy działać natychmiast. Je­den czy dwóch skavenów mogło uciec i powiadomić resztę swojej hordy.

— Wiem o skavenach — odparł kapitan, pohamowując gniew.

Spojrzał na nekropolie, na porozrzucane w oddali zwłoki ludzi i nieludzi. Przywołał gońca.

— Krasnoludy znają najszybszą drogę na powierzchnię — zauważył Kon­rad.

Z wyraźną niechęcią oficer wyraził zgodę i Ustnar poprowadził chorążego z powrotem do tunelu. Towarzyszyli im dwaj żołnierze, których zadaniem było pilnowanie krasnoluda.

— Bez względu na to, co się stanie — odezwał się kapitan do Konrada przy­ciszonym głosem — gdy rozejm dobiegnie końca, będziesz trupem. Ten miecz na­leży do mojego pułku.

Konrad spojrzał na broń, którą trzymał w dłoni. Nie miał do niej pochwy, która pozostała przy ciele zabitego przez niego pierwszego żołnierza.

— Nie — odparł. — Należy do mnie.

Rozdział trzynasty [top]

Dowództwo wojsk Middenheimu wysłało na wyprawę do podziemi tylu żoł­nierzy, ilu mogło — cześć garnizonu, członków straży, grupę najemników, pewną liczbę zakonnych rycerzy Białego Wilka, a także paru Rycerzy-Panter. Nawet bez swoich koni ci elitarni jeźdźcy bardzo chcieli wziąć udział w obronie rodzin­nego miasta.

Grupa Litzenreicha szła na czele długiej kolumny. Krasnoludy przewodziły. Na nich spadł cały ciężar prowadzenia akcji i one miały ponieść największe straty, osłaniając middenheimskich wojowników w czasie pierwszej fazy ataku.

Konrad chciał wymknąć się w czasie drogi na dół. Dokonał więcej niż trzeba i miasto mogło już bez niego zająć się skavenami. Był pewien, że Litzen­reich miałby ochotę uniknąć uczestnictwa w działaniach wojskowych. Jeden z krasnoludów mógł ich bezpiecznie przeprowadzić przez plątaninę tuneli i wypro­wadzić na powierzchnię góry. Ale wyglądało na to, że mag chciał zbadać lochy skavenów w nadziei, że zdoła dowiedzieć się, w jaki sposób surowy spaczeń de­stylowany jest na szary proszek.

Aby zapobiec dezercji członków grupy Litzenreicha, za każdym z nich szedł miejski żołnierz. Kapitan wybrał sobie miejsce za Konradem, który wcale się tym nie przejął. Gdyby miał ochotę, bez trudu wymknąłby się aroganckiemu ofice­rowi. Ale nie było dokąd iść i dlatego schodził prowadzącą spiralnie w dół sztolnią. Już niemal się do tego przyzwyczaił. Przed nim szły jedynie krasnoludy i ich strażnicy, Litzenreich znajdował się bezpośrednio za kapitanem.

Konrad nie zmartwił się groźbą kapitana, chociaż zadowolony był z ostrzeże­nia. Wyjawienie zamiarów było ze strony kapitana głupotą, podobnie jak głupie były same jego zamiary. Konrad walczył, zabił jednego z ludzi kapitana i zabrał mu miecz. I co z tego? Zabił również drugiego middenheimskiego żołnierza i skró­cił cierpienia trzeciego, okaleczonego przez Ustnara. Wszystko to zdarzyło się podczas walki, a jednak kapitan chyba uważał, że popełnione zostało morder­stwo. Dlaczego potraktował to aż tak osobiście?

Jeden z ludzi kapitana musiał zabić Hjornura. Krasnolud ocalił Konradowi życie, ale najemnik nie czuł potrzeby odszukania i zgładzenia zabójcy Hjornura. Pamiętał, co niedawno myślał o zemście. W czasie bitwy wojownik mógł polo­wać na tego, kto zadał śmiertelny cios towarzyszowi. Ale nie wówczas, gdy walka dobiegła końca — być może dlatego, że przeciwnicy rzadko kiedy tak szybko stawali się sojusznikami.

Ostrożnie schodząc stromo opadającym tunelem, Konrad zdał sobie sprawę, że być może wkrótce nadarzy się okazja dokonania zemsty. Nigdy nie wyruszy­łby na te wyprawę, aby szukać Gaxara, ale istniała możliwość, że wkrótce znowu znajdą się blisko siebie. W takiej sytuacji zrobi wszystko, aby zemścić się na Szarym Proroku.

Przypomniał sobie, co Litzenreich powiedział mu na temat różnicy między sprawiedliwością a prawem. Być może tego właśnie szukał — nie odwetu, lecz sprawiedliwości. Gaxar był odpowiedzialny nie tylko za trzymanie go w ciemnym, wilgotnym lochu. Ten zdradziecki nieczłowiek również ogłuszył Kon­rada, oddając go w ten sposób w niewolę Kastringa.

Konrad chciał nie tylko zabić Gaxara — przedtem pragnął go przesłuchać. Im dłużej o tym myślał, z tym większą niecierpliwością oczekiwał na kolejne spo­tkanie z szarym skavenem. Miał nadzieję, że nie wszystkie gryzonie uciekły. Mu­siały zdawać sobie sprawę, że wysłano przeciwko nim karną ekspedycję. Czy staną do walki, czy też podwiną ogony i uciekną w najgłębsze tunele mrocznego królestwa?

Konrad wiedział, że jeżeli nie znajdą skavenów, rozejm z middenheimskimi żołnierzami natychmiast wygaśnie. Dopiero wtedy będzie musiał się martwić gro­żącą mu śmiercią. Na razie wyrok uległ zawieszeniu. Kapitan nie pchnie go w plecy. Najwyraźniej uważał się za rycerza, dla którego honor był równie ważny jak samo życie. Widać było, że nigdy nie służył na pograniczu. Nie spełni swojej groźby, dopóki bitwa pod ziemią nie dobiegnie końca. Przy pewnej dozie szczęścia zostanie zabity przez skavenów, a jeżeli ta doza szczęścia będzie nieco większa, Konrad zdoła uniknąć podobnego losu.

Nowy miecz zatknął za pas. Musiał bardzo uważać, aby pokonując najtrud­niejsze fragmenty drogi, nie skaleczyć się o nagie ostrze. Wciąż był ubrany w tę samą skórzaną zbroję i kolczugę, jak na pierwszej podziemnej wyprawie, ale nie miał hełmu i tarczy. Posiadał jedynie miecz — elegancką broń o ozdobnym jelcu i wygrawerowanym na gardzie symbolu wilczej głowy. Na płazach głowni wid­niały dziwne hieroglify — najprawdopodobniej dewiza pułku, zapisana w staro­dawnym języku. Może brzmiała: „Lepsza śmierć niż hańba”. Konrad uśmiechnął się na te myśl, ponieważ nie miał żadnych innych powodów do radości

Ogarnęło go pragnienie, by wrócił dar widzenia przyszłości Był wprawdzie kapryśny, ale zawsze lepszy niż nic. W wąskim i ciemnym tunelu, idąc między dwoma middenheimskimi żołnierzami, nie było co oglądać zwykłym wzrokiem.

* * *

Na samym czele szedł Joukelm, ale nie on zginął jako pierwszy. Wrzaski rozległy się z tyłu, odbijając się potężniejącym echem o ściany wąskich sztolni.

Skaveni wiedzieli, że ich włości zostały najechane i zareagowali w odpo­wiedni sposób, obsadzając zewnętrzną linie obrony oddziałami samobójców. Kryli się w bocznych korytarzach, by wypaść z nich, zabijając i raniąc wielu ludzi, zanim zostali zlikwidowani.

Przygotowali również pułapki. Pozwolili przez nie przejść pierwszej grupie, ale potem podłoga komory zapadła się gwałtownie i kilkunastu żołnierzy wpadło do jamy, pełnej zaostrzonych pali. Inne ofiary szczuroludzi zginęły pod tonami skał zawalonego chodnika. Wojsko z Middenheimu, pod komendą krasnoludów, w ciągu kilku minut zdołało nad jamą przerzucić most i zlikwidować zawał. Przednia straż zatrzymała się, czekając na dołączenie reszty oddziału, i wtedy zo­stała zaatakowana.

Joukelm stał na czele kolumny i tym razem nadeszła jego kolej, by zginąć. Został zabity w taki sam sposób, jak Varsung — bełtem wystrzelonym z kuszy. Większość ze stojących przed Konradem pochyliła się, szukając osłony. Następ­nym, który zginął, był żołnierz stojący bezpośrednio przed Konradem. Bełt trafił go w oko z taką siłą, że grot przebił tył czaszki i hełm.

Głowa Konrada była następna w kolejności. Zrobił krok do przodu i pochy­lił się, podnosząc z ziemi tarczę, upuszczoną przez zabitego żołnierza. Przy­puszczał, że nie spodoba się to kapitanowi, ale martwy nie potrzebował już tar­czy ozdobionej symbolem białego wilka. Konrad doszedł do wniosku, że poznaje oświetlony migoczącą latarnią fragment podziemnego labiryntu. Wprawdzie wszystkie wyrąbane w granicie tunele wyglądały identycznie, ten jednak przypo­minał miejsce, w którym zginął Varsung. Jeżeli się nie mylił, wielka, centralna ja­skinia powinna być już blisko. Wytężył wzrok, wypatrując niesamowitej, migo­czącej poświaty, wydobywającej się z pieców do destylacji spaczenia.

— Ustnar!

— Co?

— Jesteśmy prawie na miejscu?

— Tak.

— Po następnej strzale biegniemy.

— Dobra.

Kolejny bełt syknął obok Konrada. Korytarz lekko zakręcał, więc pocisk roztrzaskał się o skalną płaszczyznę. Gdyby tunel był prosty, następną ofiarą kusznika stałby się kapitan.

— Naprzód! — wrzasnął Konrad, rzucając się do przodu za Ustnarem, dwoma krasnoludami, których imion nie znał, i trzema middenheimskimi żołnie­rzami. Wkrótce zostało już tylko dwóch middenheimczyków, ponieważ trzeci zgi­nął od bełtu wystrzelonego przez ukrytego kusznika.

Poprzednim razem po strzałach kusznika Konrad został zaatakowany przez stado skavenów i teraz również spodziewał się usłyszeć tupot pędzącej zgrai. Za­miast tego nagle rozbłysło światło. Znaleźli się na otwartej przestrzeni — a cze­kali na nich wszyscy skaveni...

Konrad się pomylił. Był to inny tunel — zamiast wyjść na galerię, znaleźli się na dolnym poziomie ogromnej centralnej jaskini.

Zanim Konrad dotarł do końca korytarza, pozostali dwaj żołnierze i jeden z krasnoludów już nie żyli. Ustnar i drugi krasnolud, wymachując toporami, bro­nili się przed szaleńczo atakującymi skavenami. Konrad pchnął mieczem jednego szczuroczłeka. Na ziemi leżało już kilka trupów gryzoni, ale żywych wciąż było dużo, o wiele za dużo. Ponownie pchnął sztychem i kolejny skaven zginął z prze­szytym sercem. Potem u boku Konrada pojawił się kapitan, zabijając swojego pierwszego wroga. Być może nie był wcale tak niedoświadczony, jak przy­puszczał Konrad.

Litzenreich wyszedł z tunelu. Był nie uzbrojony i Ustnar natychmiast stanął przed magiem, osłaniając go własnym ciałem. Jednemu skavenowi udało się go wyminąć, po czym rzucił się na czarodzieja. Litzenreich wyciągnął prawą rękę, jakby zadawał pchniecie mieczem. Mimo że nawet nie dotknął skavena, szczuro­człek nagle znieruchomiał, skamieniały w pozycji przygotowania do pchnięcia włócznią. W następnej chwili topór Ustnara zdjął mu głowę z ramion.

Z wylotu tunelu wysypywali się następni middenheimczycy. Większość ata­kujących przebyła pułapki i zasadzki i zaczęła teraz spychać brązową hordę. Kon­rad zauważył jednak, że skaveni zbyt chętnie ustępują pola, świadomie prowo­kując ludzi, by ich ścigali. Zwolnił kroku i popatrzył wokoło, zastanawiając się, gdzie może być Gaxar i w jaki sposób do niego dotrzeć.

Ogromna jaskinia przypominała wielką, pogańską świątynię, w której środku stał monstrualny metalowy mechanizm Gaxara — podobizna złego boga, plującego ogniem i dymem. Brakowało jednak akolitów, ożywieńczych niewolni­ków kultu spaczenia, odprawiających obrządki przy tym gigantycznym ołtarzu. Ustawiony na kamiennym podwyższeniu idol nie przyjmował ofiar w milczeniu. Potężne, zazębiające się koła i połączone dźwignie, którymi był ozdobiony, przez cały czas poruszały się, wściekle wirując, przesuwając się w górę i w dół, do przodu i do tyłu, tam i z powrotem.

Gdy Konrad był uwięziony w sąsiedniej jaskini, przyzwyczaił się do nie­ustannego łoskotu. Teraz jednak hałas był o wiele słabszy, żar nie palił tak bar­dzo, blask nie oślepiał, a tryby i drążki nie poruszały się tak szybko. Bóstwo zda­wało się zapadać w sen. Najwidoczniej, wiedząc, że nastąpi szturm, musiano za­wiesić prace w tej piekielnej kuźni.

I nagle zaatakowali martwi.

Ożywieńcy, którzy byli niewolnikami skavenów, nagle stali się oddziałem bojowym. Było ich tak wielu, że nie potrzebowali broni. Wyłonili się z przeciwle­głych tuneli, otoczeni brzęczącymi, tłustymi muchami, i powoli kuśtykali do przodu, spychając napastników samą swoją masą. Większość ożywieńców łatwo dawała się zniszczyć, ale na ich miejsce zawsze pojawiali się nowi. Konrad miał nadzieję, że wśród żywych trupów nie zobaczy samego siebie, ale w poruszanym nekromantyczną mocą legionie nie było jego sobowtóra.

Nie tylko ożywieni ludzie destylowali spaczeń dla swoich szczuropodob­nych panów. Skaveni zamienili w niewolników również wielu swoich pobratym­ców, którzy teraz przyłączyli się do walki przeciwko napastnikom. Byli nie tylko uzbrojeni w najprzeróżniejszą broń, ale również przykuci do siebie łańcuchami. Stanowili oddziały samobójców — ich zagłada była równie nieuchronna jak zniszczenie ożywieńców. Widząc ich żelazne obroże i zardzewiałe łańcuchy, Kon­rad nie był w stanie powstrzymać myśli o swej własnej niewoli. Byli takimi sa­mymi więźniami jak on, ale świadomość tego faktu nie powstrzymywała go przed ich zabijaniem.

Skaveńscy niewolnicy ginęli, dołączając do rozpadających się zombie, spróchniałych szkieletów, gnijących trupów, rozkładających się ghouli i zabalsa­mowanych mumii. Jedni i drudzy padali na ziemię, tworząc wał, który zagradzał drogę middenheimskim wojownikom i ograniczał im swobodę ruchów.

I wtedy pułapka się zatrzasnęła. Z góry sypnęło gradem strzał. Wielu ludzi zginęło, zanim uniesiono tarcze, tworząc z nich dach.

Nie był on jednak w stanie ustrzec wojowników przed następną, straszliwą bronią skavenów. Z któregoś z górnych poziomów trysnął język żółtego ognia, ob­lewając strumieniem płonącej lawy stłoczonych w dole wojowników. Tarcze i zbroje topiły się w żarze. Ponad połowa żołnierzy zginęła niemal natychmiast, spalona w swoich pancernych skorupach. Inni umierali dłużej, płonąc żywcem wśród koszmarnych krzyków.

Middenheimczycy podnieśli tarcze, tak jak ich uczono. Konrad nie zrobił tego i uratował życie. Płynny ogień nie spłynął po nim i udało mu się uniknąć pło­mieni.

Większość skutych łańcuchami skavenów i ożywieńców również stała się ofiarami ognistej kuli. Niektórzy zaczęli płonąć, inni rozsypywali się od żaru. Część zombie zachowała swą parodię życia i paląc się maszerowała wśród ogólnego chaosu, jakby przyciągana przez mdlący smród zwęglonych ludzkich ciał. Nie były w stanie wydobyć głosu i nie czuły bólu, a więc nie mogły ani nie musiały krzyczeć.

Litzenreich spojrzał w stronę skavenów obsługujących ognistą broń. Widać było tylko dwóch, stojących na górnej galerii. Jeden miał umocowaną na plecach drewnianą beczkę, a drugi trzymał jakieś mosiężne urządzenie przypominające bo­gato zdobioną trąbę. Celował nią w dół, szykując się do odegrania następnej bez­głośnej solówki płomiennej śmierci.

Mag uniósł obie ręce, kierując je w stronę skalistej półki. Z czubków jego palców strzeliła błyskawica. W chwilę później śmiercionośna baryłka eksplodo­wała, oblewając obu skavenów płonącą cieczą. Paląc się jak pochodnie, runęli w otchłań. Na jej dno upadły jedynie ich zwęglone kości.

Litzenreich zatoczył się do tyłu. Konrad pomyślał, że został ranny, ale czaro­dziej tylko oparł się o ścianę jaskini, jakby odpoczywając po ogromnym wysiłku.

Straszliwy żar miotacza ognia skavenów spowodował, że twarz Konrada była poparzona i pokryta pęcherzami, a głownia miecza rozgrzała się do czerwo­ności. Gorąco ogarnęło również rękojeść, paląc nawet przez rękawicę — musiał odrzucić broń. Poszukał wzrokiem następnej, a potem wyjął miecz z garści trupa.

Były to zwłoki kapitana. Przypadła mu w udziale śmierć, w której niewiele było chwały. Brzuch miał rozpruty, a jego wnętrzności zmieszały się z bebechami wypatroszonego skavena. Leżeli, spleceni w upiornym uścisku, jak perwersyjni kochankowie.

— Dziękuję — rzekł Konrad.

Miecz był taki sam jak poprzedni i Konrad tak samo niszczył nim następ­nych ożywieńców. Z nowej głowni spadały robaki i różne padlinożerne owady. Trupi zaduch mieszał się z odorem palonych ciał, tworząc szatański, zmuszający do wymiotów zapachy.

Konrad spostrzegł, że Litzenreich odzyskał siły i przedziera się przez martwą hordę. Jeszcze trzymające się na nogach ożywione zwłoki wydawały się od niego odsuwać. Towarzyszył mu Ustnar, którego topór spadał na nielicznych ocalałych skaveńskich niewolników. Mag wpatrywał się w dziwaczne urządzenie, w którym destylowano spaczeń. Wyglądało jak powiększenie któregoś z jego wła­snych, skomplikowanych aparatów.

Z tunelu już przestały wyłaniać się dalsze oddziały wojsk Middenheimu. Czyżby ocaleli jedynie ci, którzy znajdowali się tutaj? A może posiłki kryły się w korytarzach? Gdzie są skaveni? Nawet łucznicy, którzy mieli tak łatwy cel, od­dali tylko jedną salwę. Konrad rozejrzał się wokoło. Nigdzie w pobliżu nie było ani jednego szczuroczłeka. Wycofali się w tym krótkim momencie, który upłynął między wypuszczeniem pocisków z łuków a wystrzeleniem z ognistej broni. I już nie wrócili.

Skaveni nie mogli już uciec. Na pewno przygotowywali kolejny podstęp. Konrad czuł się niepewnie. Dalsze niszczenie ożywieńców nie miało sensu. Chciał wspiąć się na górę, ale ściany były zbyt strome. W którymś z korytarzy na dole jaskini musiały być stopnie prowadzące w górę. Rozpoczął poszukiwa­nia.

Trzecie łukowato sklepione przejście prowadziło do wykutych w skale spi­ralnych schodów. Zaczął wspinać się po nich ostrożnie. Wciąż nie było najmniej­szego śladu obecności skavenów. Ale nawet jeżeli nie byli w stanie go zobaczyć, mogli wyczuć jego zapach.

Dotarł na następny poziom, zatrzymał się, nasłuchiwał chwilę, potem znowu wszedł wyżej i powtórzył całą operację. Na czwartym poziomie wydało mu się, że znalazł się na wysokości tunelu, którym za pierwszym razem wszedł do legowi­ska skavenów. Gdyby idąc wzdłuż skalnej półki, udało mu się obejść całą jaski­nię, powinien odnaleźć zarówno wejście, jak i tunel, którym powleczono go w dół.

Udało mu się, ale zanim do tego doszło, spotkał Srebrne Oko. Popatrzyli na siebie — po raz pierwszy Konrad widział wielkiego skavena w tak dobrym oświetleniu. Teraz dopiero zorientował się, że w jego oczodole tkwi nie srebrna moneta, ale coś, co zdawało poruszać się jak rtęć — kawałek spaczenia. Język Srebrnego Oka wysunął się zza metalowych kłów i oblizał pokryte bliznami po­liczki.

Konrad zadrżał, przypominając sobie jego szorstki dotyk. Ciął mieczem. Szczuroczłek podniósł tarczę, metal zadzwonił o metal. Konrad ze zdumieniem spojrzał na widniejący na puklerzu znak.

Tarcza miała kształt wydłużonego trójkąta, była czarna ze złotym herbem. Rysunek na niej przedstawiał pięść w pancernej rękawicy, umieszczoną pomię­dzy skrzyżowanymi strzałami. Ten sam herb, który znajdował się na łuku i strzałach otrzymanych od Elyssy!

Jego zaskoczenie było tak całkowite, że zadany przez Srebrne Oko nagły cios mieczem niemal go wypatroszył. Sztych zębatej głowni przeciął kolczugę oraz skórzany kaftan i Konrad poczuł krew płynącą z rozciętej skóry. Zamachnął się mieczem, podniósł tarczę i zaczął walczyć. Był lepszym, szybszym i zręczniej­szym wojownikiem. Skaven przewyższał go jedynie ciężarem, ale Konrad mógł wykorzystać to na swoją korzyść. Był przekonany, że wygra ten pojedynek i za­bije Srebrne Oko. Ale, podobnie jak w przypadku Gaxara, nie chciał go zabijać — jeszcze nie.

Chciał go przesłuchać, zapytać, skąd wziął te tarcze. Była poobijana, za­rdzewiała, wykonana z metalu, a nie z warstw twardej skóry. Znać było, że uży­wano jej w wielu walkach. Skaveni byli rabusiami i swoje zbroje montowali z roz­maitych skórzanych oraz metalowych elementów, wynajdywanych na pobojowi­skach i zabieranych trupom. Zapewne Srebrne Oko w ten sam sposób zdobył swoją tarczę. Mógł ją także ukraść. Ale gdzie i komu?

Konrad tylko się bronił i stwór wykorzystywał swoją przewagę, spychając go do tyłu. Na razie nie było szans na rozmowę. Należeli do odmiennych ras i Srebrne Oko znał zaledwie kilka ludzkich słów. Konrad musiał mieć jako tłuma­cza szarego skavena. Mógł jedynie liczyć na to, że uda mu się schwytać obu i zmusić do udzielenia odpowiedzi na pytania. Ale nawet jeżeli zdołałby ich zła­pać, to czy powiedzieliby prawdę?

Sytuacja była beznadziejna. Równie dobrze mógł zabić Srebrne Oko. Przy­najmniej zabierze tarczę jako łup.

Za plecami Srebrnego Oka rozległ się głos innego skavena. Przeciwnik naci­skał Konrada coraz mocniej, zadawał pchnięcie za pchnięciem, opierał czarno-złotą tarczę o puklerz człowieka, spychając go ku krawędzi skalnej półki. Kątem oka Konrad dostrzegł postać, pojawiającą się na szczycie kamiennych schodów. To był Litzenreich.

Niewidoczny skaven zawołał jeszcze raz i Srebrne Oko warknął coś w odpo­wiedzi. Za nim znajdował się tunel — był szerszy niż inne, ale tak samo ciemny. W mroku dał się dostrzec ruch. Z cienia wyłonił się drugi skaven, zbliżając się coraz bardziej. Gaxar.

Szary Prorok nie był sam. Obok niego posuwał się człowiek — zgarbiona, naga i blada postać. Gaxar dzierżył w ręku łańcuch, założony na szyję ludzkiej istoty, zupełnie jakby trzymał na smyczy psa.

Konrad przysiągł sobie, że jeniec długo nie pozostanie w niewoli. Dwaj skaveni umrą, a więzień zostanie oswobodzony.

Przybył Litzenreich, stanął kilka kroków od Konrada i spojrzał na Gaxara. Skaveński czarodziej nie odwrócił wzroku.

Wydarzenia te odwróciły na chwilę uwagę Konrada i wtedy Srebrne Oko uderzył. Wojownik cofnął się, aby uniknąć ciecia, ale w tej samej chwili skaven cofnął miecz i zamachnął się tarczą. Zaskoczony Konrad został trafiony w ramie i odrzucony do tyłu. Zachwiał się, rozkładając ramiona, aby utrzymać równo­wagę, nie wiedząc, jak daleko jest do skraju przepaści.

Podtrzymała go silna dłoń. Stał za nim Ustnar.

— Mamy iść, szefie? — zapytał Litzenreicha.

Gaxar i jego więzień zniknęli już w mroku. Teraz Srebrne Oko ruszył ich śla­dem. Konrad szarpnął się w tę samą stronę.

— Nie — powstrzymał go Litzenreich.

Konrad stanął, niezadowolony, że pozwalają Gaxarowi uciec. Ale znajdował się przed nimi nie zbadany labirynt tuneli, a Konrad nie miał pojęcia, jak wiele stworów się w nim kryje. Nie posiadał też latarni, był ranny. Gdyby poszedł dalej, zapłaciłby za ten krok życiem. A była to zbyt wysoka cena za zemstę — czy nawet za sprawiedliwość.

— Dokąd? — zapytał.

— Altdorf — odparł Litzenreich, a potem zwrócił się do Ustnara. — Czy jest ktoś jeszcze?

— Nikt z naszych — rzekł krasnolud.

Konrad odwrócił się, podszedł do krawędzi i spojrzał na dno wielkiej jamy. Przypominała masowy grób, pełen martwych i powtórnie martwych ludzi, skavenów i ożywieńców Gaxara. W dole pozostało nie więcej niż kilkunastu mid­denheimskich żołnierzy.

— Dlaczego do Altdorfu? — zapytał.

— Bo tam mieszka cesarz — wyjaśnił Litzenreich.

Konrad czekał na ciąg dalszy.

— Widziałeś, kto to był? — dodał mag, gestem ręki wskazując kierunek, w którym uciekł skaven.

— Gaxar — odparł Konrad.

— Nie, nie chodzi mi o skavena, tylko o człowieka, którego ze sobą prowa­dził. To był cesarz...

* * *

Konrad spojrzał w górę, na niebo. Było szare i pokryte ciężkimi, ciemnymi chmurami. Deszcz wisiał w powietrzu, podmuchy zimnego wiatru wdzierały się przez dziury w odzieży, ale dla Konrada był to piękny dzień.

Po raz pierwszy od niezliczonych tygodni znalazł się na powierzchni ziemi. Pierwszy raz jego wzrok nie zatrzymał się na granitowej ścianie. I po raz pierwszy od jeszcze dłuższego czasu był wolny. Wyzwolony z labiryntu tuneli pod Fauschlag, ze spiżowej zbroi, od ś dowodzonej przez Kastringa bandy czci­cieli Khorne'a.

Rozłożył ręce, a potem podskoczył najwyżej jak potrafił. Długo i głośno wy­krzykiwał swoją wdzięczność, będącą mieszaniną niczym nie skrępowanej rado­ści i zwykłego, ludzkiego szczęścia.

Obejrzał się na Middenheim, który zdawał się wyrastać prosto ze skalistej turni. Uświadomił sobie, że nigdy dotąd nie widział tego miasta. Przez wizjer w spiżowej zasłonie dojrzał przelotnie mury obronne i kilka ulic, ale potem okryto go i zaniesiono do podziemi. I zaledwie minutę temu wciąż jeszcze znajdo­wał się pod ziemią.

Wyszedł z jaskini, ziejącej w skalistym zboczu w odległości mniej więcej trzech mil od Miasta Białego Wilka. Jeszcze parę minut temu biegł na spotkanie powiększającej się plamki dziennego światła, widniejącej u wylotu tunelu. Biegł coraz szybciej, nie chcąc pozostawać więźniem podziemi ani sekundy dłużej niż było to konieczne.

Słysząc za sobą odgłos kroków, odwrócił się i patrzył, jak Litzenreich i Ust­nar wychodzą na zewnątrz i wspinają się kilka metrów na równy grunt. Krasnolud przeprowadził ich szeregiem tuneli, daleko od podziemnego pola bitwy. Większość middenheimskich wojsk została zmasakrowana, ale chyba wykonały one swoje zadanie. Skaveni zostali wypędzeni z mrocznego królestwa — przy­najmniej na jakiś czas.

Konrada interesował tylko jeden skaven — Srebrne Oko, który miał tarczę opatrzoną tajemniczym herbem, od dawna fascynującym Konrada. Minęło ponad dziesięć lat od chwili, gdy Elyssa wręczyła mu czarny łuk, dziesięć strzał i koł­czan z karbowanej skóry. Dar był nagrodą za ocalenie jej przed zwierzołakiem, pierwszym tego rodzaju stworem, którego zabił. W ciągu następnych lat zniszczył niezliczoną liczbę mutantów o najrozmaitszych rozmiarach i wyglądzie. Teraz już wiedział, że wszyscy byli sługami Chaosu.

Tarcza ze złotym herbem była jedyną rzeczą łączącą Konrada z przeszło­ścią, z życiem w rodzinnej wiosce. Nawet gdyby nie zdołał się dowiedzieć ni­czego o tarczy, musiał ją mieć. Nie mogła dłużej znajdować się w łapach skavena.

W czasie długiego i męczącego wychodzenia z miasta skavenów nie było możliwości prowadzenia rozmowy, dlatego dopiero teraz Konrad powiedział:

— To nie był cesarz.

— Nie on sam — odparł Litzenreich, opierając się o skalistą ścianę i dy­sząc ciężko — ale niewątpliwie jego sobowtór. Gaxar potrafi ożywiać zwłoki i może im również nadawać inny wygląd.

Konrad doskonale o tym wiedział, wszak musiał walczyć ze swoim bliźnia­kiem stworzonym przez Gaxara. Ale sobowtór cesarza? Trudno mu było w to uwierzyć, chociaż Gaxar musiał uważać swojego więźnia za bardzo ważnego. Nie zabrał ze sobą żadnego z pozostałych wskrzeszeńców, a więc być może Litzen­reich mówił prawdę.

— Widziałem cesarza, gdy byłem w Altdorfie — dodał mag.

— Powiedziałeś, że musi kierować się do Altdorfu. Ale dlaczego? To sto­lica Imperium, tam mieszka cesarz. Ale...

— Przychodzi mi do głowy tylko jeden powód, dla którego skaveni stwo­rzyli replikę cesarza. Po to, aby zastąpić go sobowtórem — tworem Chaosu. Już kiedyś tego próbowali.

Dopiero po chwili Konrad pojął potworność teorii Litzenreicha. Wreszcie skinął głową. Plan sprawiał wrażenie wyjątkowo podstępnego i sprytnego, dokład­nie odpowiadającego taktyce, jaką mogliby zastosować skaveni.

— Jak daleko jest do Altdorfu? — zapytał.

— Mniej więcej trzysta mil — po raz pierwszy odezwał się Ustnar. Czy rze­czywiście mogła istnieć podziemna droga, sięgająca aż do następnego miasta gry­zoni pod Altdorfem? Czy właśnie tam w ostatniej chwili skierował się Gaxar?

— Proponuję, abyśmy wędrowali wspólnie — rzekł Litzenreich. — Mo­żemy wzajemnie sobie pomóc.

Konradowi niezbyt podobał się pomysł towarzyszenia magowi. Teraz, kiedy uzyskał wolność, chciał być całkowicie niezależny. Już wcześniej postanowił, że nie będzie miał nic wspólnego z Litzenreichem. Nie zdarzyło się nic takiego, co wpłynęłoby na zmianę tej decyzji.

— Nie chcę iść do Altdorfu.

— Chcesz. Dlatego pytałeś, jak jest daleko.

Zastanawiał się, co myśli czarodziej na temat motywów jego wyprawy do Altdorfu. Zemsta...?

Konrad wzruszył ramionami.

— Nigdy tam nie byłem — doszedł do wniosku, że nie powie Litzenrei­chowi o herbie ze strzałami i pancerną pięścią. — A dlaczego ty chcesz tam iść?

— Muszę zacząć moje badania w jakimś innym miejscu. Mieszkałem już kiedyś w Altdorfie, dobrze nadaje się do moich celów. O ile wiem, pod tym mia­stem również żyją skaveni. Będę miał świeże źródło spaczenia. A że nie sądzę, aby było szczególnie korzystne, gdyby cesarz został marionetką skavenów, może uda mi się zniweczyć spisek Gaxara...

Konrad zdał sobie sprawę, że może to być jedyny sposób na odnalezienie Szarego Proroka. A tam, gdzie znajduje się Gaxar, będzie też Srebrne Oko — a także tajemnicza tarcza.

— W którą stronę idziemy? — zapytał.

— Na południowy zachód — odparł Litzenreich i wskazał kierunek gestem ręki.

— Trzysta mil? Jak się tam dostaniemy? Nie mamy ani koni, ani pieniędzy.

— Zapomniałeś o mojej profesji, Konradzie — rzekł Litzenreich. — Krasno­lud, wojownik, czarodziej. Tworzymy wspaniały zespół. Zgadzacie się ze mną?

— Tak, szefie — oświadczył krasnolud.

Wojownik skinął głową, ale powtórzył jedynie pierwszą połowę wypowiedzi krasnoluda.

Rozdział czternasty [top]

Droga między Middenheimem a Altdorfem była jedną z najważniejszych ar­terii komunikacyjnych w Imperium. Podróżowali nią dyliżansem. Konrad nigdy dotąd nie jechał takim wehikułem, a ponieważ dyliżans był dobrze resorowany, najemnik początkowo cierpiał na nudności. Pod koniec pierwszego dnia podróży zdążył jednak przyzwyczaić się do kołyszącego ruchu.

Co wieczór razem z Litzenreichem i Ustnarem jadali obiady w zajazdach, w których dyliżans zatrzymywał się na noc. Raczyli się najlepszymi potrawami, a potem wędrowali do miękkich łóżek. Po pierwszej bezsennej nocy Konrad wolał spać na podłodze. Rankiem zjadali śniadanie, by potem znowu zająć miej­sca w pojeździe i rozpocząć następny etap podróży do stolicy.

Czarownik okazał się pożytecznym towarzyszem podróży, potrafiącym za­dbać o wszystkie szczegóły. Wyglądało na to, że pasażerowie powinni byli pła­cić za okazaną gościnność — posiłków i noclegów nie wliczano w cenę przejazdu. Litzenreich nie płacił za nic, nawet za dyliżans, ale dzięki swoim ma­gicznym talentom umiał przekonać wszystkich, że to zrobił.

W podobny sposób zdobył również świeże ubrania dla całej trójki i Konrad mógł wreszcie wyrzucić swoją poplamioną odzież. Miał ją na sobie od momentu, gdy po raz pierwszy zapuścił się w tunele prowadzące do gniazda skavenów. Przyjemnie było wykąpać się i przebrać w coś czystego. Jego rany i oparzenia goiły się stopniowo, zaś na prawej ręce proces ten postępował szybciej.

Doskonale teraz rozumiał, dlaczego czarodziej nie potrzebuje pieniędzy, skoro nie ponosząc żadnych kosztów mógł zdobyć wszystko, czego potrzebował. Wszystko, prócz spaczenia...

W czasie długich dni podróży Konrad znowu zaczął zastanawiać się nad ce­lem swojej wizyty w Altdorfie. Ponieważ rozmyślania na ten temat były jedynym jego zajęciem, miał coraz większe wątpliwości co do sensu tej podróży. Nawet jeżeli Gaxar i Srebrne Oko rzeczywiście udali się do stolicy Imperium, w jaki sposób zdoła odnaleźć skavenów i tajemniczą tarczę? Gdyby nawet udało mu się schwytać i przesłuchać obu szczuroludzi, zapewne nie zdradziliby mu, co wiedzą o puklerzu.

Czy rzeczywiście tarcza aż tak bardzo go obchodziła? Przecież był to tylko stary kawał metalu. Miał dla niego znaczenie jedynie umieszczony na niej złoty herb, który przypominał przeszłość, życie przed opuszczeniem wioski. Z tego wczesnego okresu pragnął zachować w pamięci jedynie dziewczynę o imieniu Elyssa. A do tego nie była mu potrzebna zardzewiała i poszczerbiona tarcza. Ely­ssa na zawsze pozostanie w jego pamięci.

Skąd pochodziła broń, którą mu dała? Dlaczego miał ją — a raczej niektóre jej elementy — Wilhelm Kastring? Łuk, kołczan i strzały zostały Konradowi prze­kazane chyba na przechowanie. Ktoś jeszcze musiał otrzymać tarcze. Konrad uświadomił sobie, że muszą istnieć inne fragmenty uzbrojenia, ozdobione tym sa­mym wzorem. Powinien być miecz w pochwie, sztylet i pas, wykonany z takiej sa­mej karbowanej skóry jak kołczan. A może jeszcze hełm i napierśnik albo nawet kompletna zbroja?

Strzały, które otrzymał od Elyssy, nie przypominały zwykłych pocisków, ja­kie zwyczajny łucznik zabrałby na wojnę. Były idealne, dokładnie takie same i każda stanowiła dzieło mistrza. Należały do kogoś bogatego i znaczącego. Choćby fakt, iż dwie skrzyżowane strzały były częścią heraldycznej kompozycji dowodził, jak ważną rzeczą było dla właściciela łucznictwo, chociaż pancerna rę­kawica, uzupełniająca znak, na pewno nie należała do wyposażenia łucznika. Tę sprzeczność można było tłumaczyć jedynie faktem, że herb należał do jakiegoś księcia lub wodza i nosili go wszyscy pozostający w jego otoczeniu.

Ale Konrad wiedział, że tarcza, łuk i strzały należą do jednego kompletu i kiedyś miały tego samego właściciela. Uczucie to nie było tak zdecydowane, jak wówczas, kiedy widział, i zapewne nie było sposobu, aby się upewnić co do jego prawdziwości. Ale gdy po raz pierwszy ujrzał tarczę, odniósł wrażenie, że i ona należy do kompletu. Próbował utwierdzać się w tym przekonaniu, chociaż w miarę upływu czasu tracił początkową pewność.

Zrozumiał, że dar widzenia przyszłości utracił na zawsze. Być może to spa­czeń pozbawił go dodatkowego zmysłu. Uwalniając go ze spiżowego pancerza, substancja ta ograniczyła jego widzenie do normalnego, typowo ludzkiego. Teraz wiedział już o tym na pewno, ale nie czuł żalu. W przyszłości będzie musiał po­sługiwać się pięcioma normalnymi zmysłami, jak każdy inny człowiek. Albo jak większość ludzi...

Pozwolił Wilkowi wyrzucić czarny kołczan, cisnąć go w popioły dworu, w którym żyła — i umarła — Elyssa. Wilk prawdopodobnie znał ten znak, ale, z jakiegoś powodu, Konrad nigdy nie zadawał mu pytań na ten temat. Ani też nigdy nie pytał go o spiżowego jeźdźca. Obydwie sprawy wydawały się teraz tak bardzo ważne, choć swego czasu sprawiały wrażenie nic nie znaczących. Nale­żały do przeszłości Konrada, o której tak bardzo chciał zapomnieć — a jednak nagle jeszcze raz stały się częścią jego życia.

Co się stało z Wilkiem? Czy porzucił pogranicze i wrócił do Imperium? Alt­dorf był jego rodzinnym miastem i być może powrócił do stolicy. Ale pewnie tylko na krótko — wszak Wilka szybko zaczynało nudzić nieróbstwo i na­tychmiast podążał tam, gdzie można było znaleźć walkę i niebezpieczeństwo. Po zniszczeniu kopalni zwierzołaki skierowały się na północ. W porównaniu z ilo­ścią wojsk, jakie mógł wystawić Kislev, napastników było stosunkowo niewielu. Ale od tej pory z Północnych Pustkowi mogło nadciągnąć ich o wiele więcej. Banda Kastringa przeniknęła daleko w głąb Imperium, a przecież nie tylko ona przekroczyła granicę. Może Wilk znowu walczył na pograniczu?

Nie miał żadnej szansy na odzyskanie kołczanu, który Wilk tak lekcewa­żąco odrzucił na bok. Łuk pękł wiele lat temu, wszystkie strzały zostały wy­strzelone. Ostatnia trafiła w pierś Czaszkolicego, a ten wyciągnął ją i złamał. Ale dopiero wtedy, przypomniał sobie Konrad, gdy łysy nieczłowiek obejrzał herb.

Czaszkolicy stał w wejściu płonącego domu Kastringa, a pięć lat później Konrad napotkał jednego z braci Kastringów. Kiedy zapytał go o herb ze strzałami i pięścią, Kastring odparł, że jego zdaniem ma on coś wspólnego z el­fami. Ale równie dobrze mógł kłamać.

Bez względu na to, czy pierwszym posiadaczem był elf, czy człowiek, tarcza nie powinna dłużej pozostawać w łapach skavena. Należy się jemu, chociaż Kon­rad zdawał sobie sprawę, że ma niewielkie szanse na jej odzyskanie. Zwłaszcza teraz, po ostatnich spotkaniach z wielkimi gryzoniami. Zabił tylu szczuroludzi, że mógł uznać stare porachunki za wyrównane.

Czy Litzenreich mówił poważnie, twierdząc, że ma zamiar powstrzymać skavenów przed zamienieniem cesarza na sobowtóra? Konrad zdecydowanie po­pierał ten zamiar, ale z całą pewnością wystarczyłoby jedynie przekazać ostrzeże­nie ochronie imperatora. Wyglądało na to, że mag planował osobiście pokrzyżo­wać plany swojego dawnego wroga, Gaxara.

Konrad wciąż nie był w pełni przekonany, że żałosna postać, którą widział w podziemnym królestwie skavenów, była istotnie sobowtórem cesarza. Gaxar, stosując krew i ciało Konrada w nekromantycznej recepturze, stworzył z czyichś zwłok jego replikę. Czy w przypadku cesarza uzyskanie tych składników byłoby równie proste? Konrad mógł jedynie wierzyć Litzenreichowi na słowo, że takie są właśnie plany Gaxara. A przecież czarodziej tak sam nie zasługiwał na zaufanie jak Szary Prorok.

Historie, które opowiadał podróżnym w dyliżansie, były całkowitym kłam­stwem, ale im bardziej niewiarygodnie brzmiały, tym bardziej w nie wierzono. Konrad prawie się nie odzywał w czasie jazdy, a udział Ustnara w najrozmait­szych rozmowach był jeszcze mniejszy.

Kilka mil za Middenheimem Litzenreich stanął przed nadjeżdżającym dyli­żansem i zatrzymał pojazd. Woźnica, dwaj strażnicy i pięciu pasażerów w żaden sposób nie skomentowali tego wydarzenia. Nawet ci dwaj, którzy musieli opu­ścić swoje miejsca wewnątrz pojazdu i jechać na dachu dyliżansu, nie zgłaszali żadnych sprzeciwów. Najwyraźniej czarownik usunął cały ten epizod z ich umy­słów, podobnie jak był w stanie przekonać wszystkich właścicieli zajazdów, że zapłacił za każdy nocleg.

Obserwując talent Litzenreicha, Konrad zastanawiał się, czy on też został ubezwłasnowolniony przez maga. Czy Litzenreich go zahipnotyzował? Czy dla­tego jechał do Altdorfu? W takim razie, czego mag od niego chciał? Konrad po­stanowił, że gdy tylko dotrą do stolicy, ucieknie od Litzenreicha. Nie było sensu robić tego w tej chwili, gdy byli już tak blisko celu. A jeżeli nie zdoła się uwolnić, będzie to dowodem, że naprawdę jest pod wpływem zaklęcia Litzenrei­cha. Zastanawiał się jednak, czy sam fakt, że jest w stanie analizować ten pro­blem oznacza, że jednak nie jest...

Wkrótce się przekona. Spędzali tę noc w zajeździe „Pod Siedmioma Szpry­chami”, który był ostatnim przystankiem na drodze do stolicy. Teraz, gdy podróż prawie dobiegła końca, woźnica i obaj strażnicy wyglądali na bardziej rozluźnio­nych. Dyliżans jechał z jednego końca Wielkiego Księstwa Middenlandu na drugi, po regularnie patrolowanych drogach, ale nawet centrum Imperium nie było wolne od drapieżników Chaosu.

Stolicą Imperium Sigmara był Reikdorf, który później przemianowano na Altdorf. W czasie dwóch i pół tysiąca lat, które minęły od tej pory, ośrodek władz centralnych przenosił się kilkakrotnie. Lokalizacja stolicy zależała od rów­nowagi sił i politycznych powiązań rozmaitych państw tworzących Imperium. Te­raz jednak Altdorf po raz kolejny stał się jego stolicą. Gdy dyliżans pokonał ostatni zakręt drogi i wyjechał z lasu Darkwald, miasto po raz pierwszy pojawiło się przed oczami Konrada.

Miasto, otoczone potężnymi, białymi murami o wierzchołkach pokrytych czerwonymi dachówkami, zostało wzniesione na wyspach, położonych w widłach rzek Reik i Talabek. Reik był żeglowny aż do Marienburga i Morza Szponów, więc port altdorfski zapełniały zarówno morskie jednostki, jak i rzeczne barki. Ale ich wysokie maszty ze zwiniętymi żaglami wydawały się maleńkie w porów­naniu z dwoma dominującymi nad miastem budynkami, dwoma najwspanialszymi gmachami w całym znanym świecie — Pałacem Cesarskim i katedrą Sigmara.

Gdy dyliżans minął północną bramę i wjechał do miasta, Konrad bez prze­rwy gapił się na budynki i ludzi na ulicach. Z wyjątkiem widzianego przelotnie Middenheimu, największym miastem, jakie znał do tej pory, był Praag, który jed­nak nawet nie umywał się do Altdorfu. Największe miasto Imperium było miej­scem pełnym niewysłowionych cudów.

Pojazd zatrzymał się i Konrad wyskoczył z niego jako pierwszy. Gdy stanął na ziemi, spojrzał na bruk pod swoimi stopami. Zaczął się zastanawiać, czy rze­czywiście pod stolicą ludzi rozciąga się inne miasto — położona głęboko pod zie­mią kryjówka skavenów. A potem zauważył, że centralny plac jest pusty. Albo niemal pusty — dyliżans został otoczony pierścieniem żołnierzy. Większość sta­nowili halabardnicy, ubrani w czerwone czapki, długie kurty koloru ochry, czerwone nogawice i brązowe buty. Trzymali broń poziomo, zwróconą grotami w stronę dyliżansu — a także Konrada, Litzenreicha i Ustnara.

W obrębie murów miejskich nikt poza wojskowymi nie miał prawa nosić broni, której ostrze przekraczałoby określoną długość, i dlatego Konrad zawinął swój miecz w płaszcz. Teraz jednak schwycił za rękojeść i odrzucił osłaniający broń materiał. Nie miał już tarczy, którą zostawił w czasie wychodzenia z labi­ryntu skavenów. Ustnar ściskał w dłoniach rękojeść topora. Konrad zerknął na Litzenreicha, oczekując, że wykorzysta swą moc, by zmienić układ sił na nieco bardziej korzystny. Czarodziej jednak tylko przyjrzał się szykowi żołnierzy, zwracając szczególną uwagę na dwie postacie, które nie miały na sobie mundu­rów. Altdorf dysponował swoimi własnymi magami. Litzenreich wzruszył ramio­nami. Ustnar zrozumiał ten znak i opuścił broń.

Halabardnicy ruszyli do przodu, zacieśniając pierścień wokół dyliżansu. Konrad wiedział, że sytuacja jest beznadziejna, chociaż nigdy dotąd świadomość tego faktu nie powstrzymywała go od działania.

— To o nich nam chodzi — usłyszał głos. — Nie o ciebie.

Konrad odwrócił się i spojrzał na żołnierza, który się odezwał. Był to sier­żant — mocno zbudowany mężczyzna w spiżowym hełmie z pióropuszem koloru kobaltu, szkarłatnym mundurze i wypolerowanym spiżowym półpancerzu. Na na­pierśniku miał wygrawerowany rysunek komety o dwóch ogonach, jeden ze zna­ków Sigmara. Miecz wisiał mu u biodra. Wśród tak wielu zbrojnych nie musiał wydobywać broni.

Konrad zastanawiał się chwilę, ilu altdorfskich żołnierzy zdołałby zabić, za­nim by go pokonali, ale jednak opuścił klingę.

* * *

Wiadomość z Middenheimu mogła dotrzeć do Altdorfu przed podróżnymi w różny sposób. Władze Miasta Białego Wilka mogły wysłać kurierów do sąsied­nich miast albo przekazać informację o zbiegach, wykorzystując sieć imperial­nych wież semaforowych. Sygnały musiały zostać rozesłane do wszystkich miast i miasteczek, ponieważ trudno było przewidzieć, w którym kierunku udał się Lit­zenreich. Czarodziej najprawdopodobniej został rozpoznany w jednym z zajaz­dów, z którego dano znać do stolicy.

Ci, którzy ocaleli z ataku na kryjówkę skavenów, nie mogąc odnaleźć ciała Litzenreicha, zorientowali się, że mag uciekł. Z Middenheimu wysłano więc pole­cenie, aby aresztować go razem z towarzyszącymi mu krasnoludami, o których wiadomo było, że pomagały czarodziejowi w doświadczeniach ze spaczeniem. Nie było nakazu zatrzymania Konrada, ponieważ nikt w Middenheimie nie miał pojęcia o jego istnieniu. Przynajmniej nikt z żyjących.

Litzenreicha i Ustnara zakuto w kajdany, załadowano na wóz i odwieziono. Sierżant i dwaj żołnierze odprowadzili Konrada z Konigplatzu i powiedli dalej przez zatłoczone ulice. Kiedy ponownie zawinął miecz, pozwolono mu go nieść. Nie był jeńcem, ale miał wrażenie, że nie jest również wolnym człowiekiem. Kon­rad bardzo uważał, aby nie maszerować równo, noga w nogę, ze swoją eskortą.

Zastanawiał się, dokąd go prowadzą, ale postanowił nie pytać. Na razie po­dziwiał znajdujące się na wprost niego dwa największe budynki miasta. Nawet oglądane osobno, byłyby imponujące. Razem zaś stanowiły coś absolutnie wspaniałego i choć miały całkowicie odmienny kształt i konstrukcje, to mimo wszystko doskonale się uzupełniały.

Katedra Sigmara umieszczona była po lewej stronie. Jej gigantyczna, cen­tralna kopuła lśniła złoceniami w promieniach wczesnego, zimowego słońca. Tuż obok znajdował się Pałac Cesarski, góra wzniesiona z granitowych bloków przywiezionych z Przełęczy Czarnego Ognia, miejsca największego triumfu Sig­mara. Wierzchołki obu budowli wznosiły się dokładnie na tej samej wysokości, dzięki czemu żaden z nich nie dominował nad drugim.

Altdorf był miastem Sigmara i w całej stolicy widać było oznaki składanego mu hołdu. Wieża pałacu zwieńczona była wielką repliką Ghalmaraza, wielkiego młota bojowego, który należał do nieśmiertelnego bohatera. Potężną kopułę cer­kwi ozdabiał wzór, składający się z ośmioramiennych gwiazd, symboli ośmiu ludzkich plemion zjednoczonych przez Sigmara.

Gdy Konrada wprowadzono przez bramę w budynku, który stanowił część murów obronnych, na dziedziniec, długi cień pałacu zasłonił wiszące nisko nad horyzontem słońce. W końcu weszli do wartowni, gdzie kilku żołnierzy siedziało przy ogniu palącym się na kominku. Rozmawiali i śmiali się, nie zwracając spe­cjalnej uwagi na Konrada i jego eskortę. Dwaj żołnierze towarzyszący sierżan­towi zdjęli zbroje i przyłączyli się do towarzyszy.

— Siadaj — polecił sierżant, zajmując miejsce za grubo ciosanym stołem. Zdjął hełm i położył go na blacie. Był siwowłosym weteranem, a szramy na jego twarzy były prawdziwymi bliznami po ranach odniesionych w bitwach.

— Obejrzyjmy sobie dokładnie twój miecz.

Konrad usiadł naprzeciwko niego, położył broń na stole i odwinął ją. Sier­żant przyjrzał się dokładnie wilczej głowie wygrawerowanej na gardzie.

— Tamci dwaj — oznajmił — złamali cesarskie prawo. A ty, jak widzę, zła­małeś prawo middenheimskie. Wygląda na to, że ukradłeś miecz.

Było oczywiste, że rozpoznał broń middenheimskiego pułku, a cesarskie prawo, o którym wspominał, musiało dotyczyć posługiwania się spaczeniem. Być może sierżant nie wiedział dokładnie, na czym polega przestępstwo Litzenreicha. Może nawet nigdy nie słyszał o spaczeniu. W końcu Konrad dopiero niedawno dowiedział się o jego istnieniu.

— Kupiłem go od krasnoluda — wyjaśnił — tego, którego aresztowaliście. Czy on i jego towarzysz są niebezpiecznymi zbrodniarzami? Złamali cesarskie prawo? Miałem wrażenie, że jest w nich coś podejrzanego. Z moim poprzednim mieczem uciekł zwierzołak. Zaklinował mi się w jego czaszce.

Sierżant wolno pokiwał głową. Był wyraźnie rozbawiony.

— Powiadają, że posiadanie to dziewięć dziesiątych prawa. W związku z tym posiadanie ukradzionej broni jest w dziewięciu dziesiątych równie złe jak jej kradzież.

— To middenheimski miecz. Powiedziałeś, że obejmuje go prawo Midden­heimu. Jaki ma to związek z Altdorfem?

— Lubimy sprawiać przyjemność naszym sojusznikom. Zwrócimy im miecz, ale pozostaje pytanie, czy zwrócimy im również ciebie?

— Po co? Kupiłem go od krasnoluda, możecie go zapytać.

Konrad nie miał wątpliwości, że tego nie zrobią. Gdziekolwiek znajdował się Ustnar i Litzenreich, na pewno będą im zadawać o wiele ważniejsze pytania. Altdorf słynął z doskonałości swojego systemu prawnego. W czasie przesłuchań obaj więźniowie będą torturowani mniej niż gdziekolwiek indziej w Imperium. Będą też mieli proces, zanim zostaną straceni.

Nie oczekiwał, że sierżant uwierzy w jego opowieść o mieczu, ale najważ­niejsze, aby nie podejrzewał, że jest jakiś związek między nim a Litzenreichem. W Altdorfie wiedziano jedynie, że podróżowali tym samym dyliżansem.

— Świadectwo przestępcy nie ma żadnego znaczenia — odparł sierżant. — A jeżeli odeślę miecz, będzie tyle wyjaśnień, tyle papierkowej roboty.

— W takim razie niech go pan nie odsyła.

— Nie, powinienem to zrobić. Jeżeli w Middenheimie znaleźliby miecz ce­sarskiej gwardii, mam nadzieję, że również by go odesłali. Gdybym cię oddał ra­zem z mieczem, sam byś odpowiedział na ich pytania. Mam wrażenie, że byłby to najrozsądniejszy sposób. Co o tym sądzisz?

Konrad nic nie powiedział. Gdyby odesłano go do Middenheimu, nawet pod zbrojną eskortą, bez wątpienia zdołałby uciec jeszcze przed dotarciem do miasta. Ale nie miał ochoty na opuszczenie Altdorfu, przynajmniej na razie.

Sierżant przypatrywał mu się dziwnie i uśmiechał bez przerwy. Wyglądał, jakby nie traktował tego przesłuchania zbyt poważnie, ale Konrad nie rozumiał żartu.

— Gdyby — dodał po chwili sierżant — miecz znalazł się w posiadaniu, po­wiedzmy, cesarskiego gwardzisty, taki człowiek byłby absolutnie poza jakimkol­wiek podejrzeniem.

Konrad wreszcie pojął, o co chodzi, ale w dalszym ciągu nie odzywał się sło­wem.

— Robota porządna, dobre godziny — sierżant z trzaskiem położył na stole złotą koronę — godziwa płaca.

— Cesarska gwardia? — zapytał Konrad, spoglądając na nienaganny mundur żołnierza: wypolerowany spiż, hełm z pióropuszem, guziki z masy per­łowej, ozdobna plecionka, skomplikowane odznaki.

— Nie wiem, czy mam ochotę być malowanym żołnierzykiem. Maszerować na defiladach, stać w budce wartowniczej, wymachiwać sztandarem, a nie mie­czem, zawsze być wymuskany i wyglansowany, jak jakaś ozdóbka.

— Nie jesteśmy malowanymi żołnierzami, Konradzie! Jesteśmy najlepszymi wojownikami w Imperium, jesteśmy lojalną strażą przyboczną cesarza!

Konrad popatrzył na niego, zastanawiając się, skąd sierżant zna jego imię.

— Byłem ubiegłej zimy w Praag — otrzymał nieoczekiwaną odpowiedź. — Pamiętasz mnie chyba. Mam na imię Taungar.

Konrad kiwnął głową. Oczywiście, że pamiętał Praag. Jak mógłby zapo­mnieć oblężenie? Ale nie musiał pamiętać altdorfskiego sierżanta, chociaż Taungar go poznał.

— Bez względu na to, dlaczego tu przybyłeś — rzekł Taungar — najlepiej zrobisz zaciągając się do gwardii. To najlepsza szansa dla każdego wojownika. I mówię o prawdziwym wojowniku — nie do defilowania i parad. Wiem, że jesteś człowiekiem, jakiego potrzebujemy.

— Albo?

Taungar wzruszył ramionami i popatrzył na miecz ze znakiem wilka.

— Czy dostane inny miecz?

— Ustaliliśmy, że strażnicy najlepiej spełniają swoją role, gdy są uzbrojeni — Taungar sięgnął za siebie i zdjął z kołka pas z przywieszonym mieczem w po­chwie. Położył go na stole, obok middenheimskiego miecza i złotej monety.

Konrad zacisnął w dłoni rękojeść z białej kości i wydobył klingę z naoliwio­nej pochwy. Na gardzie widniał znak cesarskiej korony. Popatrzył na koronę na mieczu, na złotą koronę na stole i lewą dłonią wziął pieniądz.

— Przyjąłeś cesarską zapłatę, Konradzie. Teraz musisz złożyć przysięgę wierności. Wstań.

Konrad podniósł się i powtórzył rotę, zaklinając się na Sigmara, że będzie posłusznie i lojalnie służyć cesarzowi, a jeżeli trzeba będzie, odda życie w służ­bie Imperium.

— Witaj — rzekł Taungar, wyciągając rękę.

Konrad przełożył miecz do lewej dłoni i wyciągnął prawą. Obaj mężczyźni uścisnęli się za przeguby.

Konradowi przychodziły do głowy najrozmaitsze pytania, ale ich nie zadał. Wkrótce sam będzie w stanie dowiedzieć się wszystkiego, co go interesowało. Je­żeli zaś chodzi o pozostałe kwestie, to nie zamierzał przebywać tu aż tak długo, aby poznać odpowiedzi.

* * *

Konradowi obcięto włosy, tak że nie wystawały już spod hełmu. Musiał się również ogolić — po raz pierwszy od opuszczenia Kislevu — ponieważ tylko ofi­cerom pozwalano na noszenie bród. Następnie wydano mu mundur. Każdy żoł­nierz otrzymywał taki sam, bez względu na to, czy był surowym rekrutem, czy starszym oficerem. Różniły się tylko kolorem długiego pióropusza na hełmie. Im wyższa ranga, tym ciemniejszy odcień niebieskiego — od akwamaryny po in­dygo.

Konrad nie musiał stać na posterunku. Taungar miał dosyć podwładnych do pełnienia służby wartowniczej. Ale nawet żołnierze z posterunków honorowych musieli nauczyć się czegoś więcej niż tylko musztry paradnej oraz stania nieru­chomo jak posągi. Konrad został zatrudniony jako instruktor szermierki. Nie oznaczało to wcale, że zdołał uniknąć swojej porcji ubierania się w paradny mundur czy też czyszczenia pancerza, tak aby w polerowanym spiżu mógł ujrzeć swoją pokrytą szramami twarz. Przypominał sobie wtedy chwilę, kiedy po raz pierwszy zobaczył swe oblicze w lustrze Elyssy.

Prawie już przywykł do noszenia czystej odzieży, do stukotu obcasów na marmurowych posadzkach pałacu. Świadomość, że jest się jednym z wielu, że wypełnia się te same zadania, świadomość podporządkowania się ustalonemu roz­kładowi zajęć, w którym wiadomo było, kiedy nastąpi pora posiłku, odpoczynku czy snu — bardzo podnosiła na duchu. Nie trzeba było myśleć, ponieważ wszystko było rozplanowane — należało wyłącznie wykonywać polecenia.

Nawet jego zajęcia instruktorskie miały swój określony rozkład, chociaż Konrad usiłował je urozmaicać, wprowadzając nieoczekiwane elementy. Był to je­dyny okres, gdy pełniąc służbę nie miał na sobie munduru, podobnie jak szkoleni przez niego żołnierze. Ćwiczeniom fechtunku towarzyszyły kurz i pot, a mundury musiały pozostawać zawsze czyste.

Konrad szkolił nie tylko żołnierzy, ale i sam się doskonalił w sztuce walki. W czasie służby na pograniczu zapoznał się z wieloma rodzajami broni, ale cesar­ska zbrojownia dostarczała tak rozmaitego uzbrojenie, że można było nauczyć się nowych technik i sposobów walki.

Kilkakrotnie Konrad był wysyłany do pałacu, aby pełnić służbę, jako czło­nek warty honorowej, w czasie zwijania i rozwijania cesarskich sztandarów o zmierzchu i o świcie. Z bastionów o wysokości siedemdziesięciu metrów wi­dać było wyraźnie całe miasto — drogi, porty, rzeki, kanał do Weissbruck, oko­liczne lasy, sąsiednie wsie, odległe góry. Z wyżej położonego punktu obserwacyj­nego — na wieży — widok był jeszcze bardziej rozległy i dlatego zawsze usta­wiano tam wypatrywaczy.

Wnętrza budynku sprawiały równie wielkie wrażenie jak monumentalne mury oglądane z zewnątrz. Sale były przestronne, drzwi ogromne, schody i koryta­rze szersze niż drogi, sufity znajdowały się wyżej niż dachy zwykłych budynków. Sprawiało to wrażenie jakby pałac został zbudowany dla gigantów.

Posągi wszystkich poprzednich cesarzy były trzy razy większe od czło­wieka. Olbrzymie postacie stały wzdłuż pierwszego westybulu od schodów, przy głównym wejściu. Dalsze komnaty były poświecone kolejnym władcom. Historia ich panowania została przedstawiona na obrazach ilustrujących każde istotne wy­darzenie i tworzących fryz biegnący naokoło całego pokoju. Ponad obrazami znaj­dowały się bogato haftowane gobeliny ukazujące cesarza w chwilach triumfu, podczas koronacji, jako wielkiego wojownika, polującego na najstraszliwsze stwory, odnoszącego słynne zwycięstwa. Konrad dowiedział się jednak z ksiąg Litzenreicha, że większość tych wspaniałych dzieł więcej zawdzięczała wybujałej wyobraźni artystów niż faktom opisanym w kronikach historycznych.

Każdy westybul zawierał podobiznę któregoś z cesarzy — zwyciężającego hordy zwierzołaki, staczającego pojedynki ze straszliwymi wrogami. Zawierał też najrozmaitsze trofea ze wszystkich stron Imperium, a nawet z całego znanego — i nie znanego — świata: złote ozdoby i drogocenne klejnoty, dziwaczne zwie­rzęta, niezwykłą broń, pamiątki z czasów zapomnianych wojen i wypraw. Wiele z tych przedmiotów przez wieki uległo zniszczeniu i nie dawało się już rozpo­znać. Z niektórych pozostały zaledwie kupki pyłu, ale w dalszym ciągu, ze względu na wiek, otaczano je czcią.

W centrum każdej komnaty na prostym, kamiennym cokole spoczywały oświetlone naturalnym światłem, padającym z okrągłych witraży w suficie, pozo­stałości po cesarzach. Były to trumny ze zwykłych metali i złota, z granitu i marmuru. Trafiały się nawet szklane sarkofagi, w których widać było pozłacane szkielety. Wiele piedestałów stało pustych, ponieważ były poświęcone cesarzom, którzy panowali, gdy stolica nie znajdowała się w Altdorfie i zostali pochowani gdzie indziej. Ostatni cokół również był pusty, ponieważ nikt nie znał miejsca spoczynku Sigmara. Zgodnie z legendą, gdy dni założyciela Imperium dobiegały końca, odjechał ku włościom krasnoludów, aby oddać Ghalmaraza jego po­przednim właścicielom. Żaden człowiek już więcej nie oglądał Młotodzierżcy.

Jedyna znana pamiątka z czasów panowania Sigmara była umieszczona na honorowym miejscu — spoczywała na czarnej, pluszowej poduszce. Była to wy­konana z kości słoniowej rękojeść sztyletu, który władca miał przy sobie w cza­sie bitwy na Przełęczy Czarnego Ognia. W ciągu tysiącleci głownia noża zmieniła się w rdzawy pył.

Przy każdej kolumnie, w dzień i w nocy, stali żołnierze z cesarskiej gwardii. Byli nie tylko strażą osobistą cesarza, ale — dosłownie — strażnikami każdego cesarskiego ciała. Konrad rzadko kiedy widywał w pałacu kogoś poza strażni­kami. Budynek był tak wielki, że mogła się w nim ukryć cała armia. Jedynie z rzadka dostrzegał ubranego w liberie sługę zajętego jakimiś obowiązkami.

Jednym z powodów panującej w pałacu ciszy i pustki mogła być nie­obecność cesarza. Dopiero po tygodniu Konrad się o tym dowiedział. Cesarz, ra­zem ze świtą i większością straży, odbywał oficjalną wizytę w Talabheimie. Po­płynął na imperialnym jachcie, odbywając około trzystumilową podróż w górę rzeki Talabec.

Konrad zastanawiał się, czy Gaxar nie dowiedział się o tym i zamiast udać się do Altdorfu, nie podążył podziemną drogą skavenów do położonego na pół­nocnym-wschodzie miasta-państwa.

Dwanaście dni minęło od przybycia Konrada do stolicy. W tym czasie do­konał bardzo wiele. Ale w kalendarzu prawniczym dwanaście dni jest bardzo krótkim okresem i wiedział, że Litzenreich i Ustnar wciąż tkwią w celi pod miej­skimi koszarami.

Zostali aresztowani za złamanie cesarskiego prawa, ale zatrzymania doko­nała miejska milicja. Armia Altdorfu i cesarska gwardia były odrębnymi jednost­kami bardzo zazdrośnie strzegącymi swoich prerogatyw. Stała armia Altdorfu za­sadniczo była rekrutowana spośród obywateli samej stolicy, chociaż mieszkańcy okolicznych miejscowości w Reiklandzie również mieli prawo zaciągać się na służbę. Z kolei żołnierze gwardii cesarskiej pochodzili ze wszystkich prowincji i państw -miast Imperium, nie wyłączając samego Altdorfu.

Ponieważ Litzenreich i Ustnar byli oskarżeni o złamanie cesarskiego prawa, zostali zaaresztowani przez cesarskie wojsko. Dlatego właśnie Taungar i kilku jego ludzi znajdowali się wśród żołnierzy oczekujących na przybycie dyliżansu. Uciekinierzy z Middenheimu zostali jednak zabrani do aresztu przez miejską mili­cje.

Po ustaleniu miejsca, w którym trzymani byli więźniowie, nadeszła pora, aby ich stamtąd wydostać. Był im to winien. Gdyby chodziło tylko o Litzenrei­cha, mógłby pozostawić go swojemu losowi, ponieważ uważał, że zrobił dla cza­rodzieja wystarczająco dużo. Jednak Ustnar i trzy inne krasnoludy uwolniły go z jaskini skavenów. Tamci trzej już nie żyli, ale Konrad mógł obecnie spłacić swój dług temu, który ocalał.

Zapadał zmierzch, gdy Konrad zszedł ze służby i wyszedł przez główną bramę fortu. Strażnicy przyglądali mu się spokojnie, sądząc, że ma przepustkę. Skierował się na północ szerokim mostem, wzdłuż którego stały pomalowane po­sągi wojowników, bogów i mitycznych stworów. Podążył w stronę koszar armii Altdorfu. Dni stawały się coraz krótsze, w miarę jak zima dawała się coraz bar­dziej we znaki, i był zadowolony z ciepła, które dostarczał mu długi płaszcz.

Zniknął w ciemnym i wąskim zaułku. Tam zdjął z głowy spiżowy hełm. Kilka sekund później wyszedł z powrotem, a na jego hełmie widniał purpurowy pióropusz. Konrad stał się oficerem gwardii cesarskiej.

Rozdział piętnasty [top]

Pierwszy strażnik spojrzał leniwie, gdy Konrad wchodząc na dziedziniec mi­nął go bez słowa i skierował się prosto do wartowni, która, jak wiedział, znajdo­wała się na wprost.

— Chce się widzieć z dowódcą straży — oznajmił żołnierzowi stojącemu przy wejściu.

— Oficer! — wrzasnął wartownik. — Obcy przy bramie!

Kilka sekund później w drzwiach pojawił się oficer zapinający pas z mie­czem. Spojrzał na Konrada i natychmiast wyprostował się, strzelił obcasami i za­salutował energicznie. Konrad oddał honory, ale bardziej niedbałym gestem. Gwardia cesarska zawsze uważała się za coś lepszego od armii Altdorfu, ale cho­ciaż Konrad był w obecnej chwili równy stopniem z dowódcą warty, nie dyspono­wał tu żadną władzą.

— Cóż mogę dla pana zrobić? — spytał oficer. — Czyżby gwardii cesar­skiej skończyła się pasta do butów?

— Mam tu nakaz — oznajmił Konrad, wydobywając pergamin zza pazuchy kurtki. — Na jego podstawie mam zostać dopuszczony do jednego z waszych więźniów. Krasnoluda, którego trzymacie tu w areszcie.

Rozwinął zapieczętowany pergamin sprawiający wrażenie bardzo oficjal­nego. Miał nadzieję, że oficer nie potrafi czytać, ponieważ był to kwatermi­strzowski inwentarz zbrojowni cesarskiego garnizonu.

— Macie takiego więźnia? — zapytał.

Oficer udawał przez chwilę, że studiuje dokument, a potem skinął głową.

— Tak, ale o co chodzi?

— O zupełnie inną sprawę, nie tę, z powodu której został aresztowany. Przy­puszcza się, że ukradł miecz w jednym z middenheimskich pułków.

— Słyszałem o tym mieczu.

Oficer przyglądał się Konradowi, który doskonale zdawał sobie sprawę, że bez brody i w gwardyjskim mundurze musi wyglądać zupełnie inaczej niż w chwili aresztowania Litzenreicha. Brody pozwalano nosić jedynie cesarskim oficerom, ale nie było to obowiązkowe. Wiadomość o ukradzionym mieczu mu­siała dotrzeć z gwardii do armii. Oba rodzaje wojsk rywalizowały ze sobą, ale po­szczególni żołnierze niejednokrotnie się przyjaźnili.

— Musimy dopilnować, aby miecz został zwrócony.

— Oczywiście — przytaknął oficer.

— Mam obowiązek przesłuchać więźnia, aby się dowiedzieć, w jaki sposób broń znalazła się w jego posiadaniu.

— Można to załatwić.

— Doskonale. Pozostawiam panu sporządzenie pełnego zapisu przesłucha­nia wraz z kopiami dla mnie i władz w Middenheimie. Musi pan również zadbać o wszystkie inne szczegóły, skompletowanie dokumentów i przekazanie miecza do Middenheimu, oczywiście za pokwitowaniem. Czy wszystko jasne?

— Ess...

— Wie pan, jak się sprawy mają. Im coś wydaje się prostsze, tym bardziej okazuje się skomplikowane.

Oficer spojrzał w górę, jakby szukając natchnienia w niebie.

— Ile to potrwa? — zapytał.

— Niedługo — stwierdził Konrad, uderzając obciągniętą w rękawicę prawą pięścią w lewą dłoń.

Oficer uśmiechnął się.

— Będę musiał panu towarzyszyć. To mój obowiązek.

— Oczywiście.

— I nie chciałbym, żeby miał jakieś ślady po tej wizycie.

Poprowadził Konrada do budynku z cegły, wziął wielki pęk kluczy i zawołał jeszcze jednego strażnika, aby im towarzyszył.

Żołnierz niósł latarnię w jednej ręce, a klucze w drugiej. Prowadził ich przez kolejne wąskie korytarze, których ceglane ściany po jakimś czasie ustąpiły ka­miennym. Przeszli przez kilka ciężkich, solidnych drzwi, które za nimi zamykano. Przy każdych stał strażnik.

Układ drzwi przypominał Konradowi kryjówkę Litzenreicha. Znowu był głę­boko pod powierzchnią ziemi. Ale tym razem tunele były szerokie i wysokie, a wykute w skale schody zostały wydeptane przez niezliczone pokolenia strażni­ków. Także cel wędrówki nie znajdował się w odległości wielu mil, ale tuż za za­krętem.

Wiedział, że nie zdoła przedostać się z powrotem przez te drzwi i straże, ale nie miał zamiaru wracać tą samą drogą. Żołnierz otwierał zamki po kolei, a oficer szedł za Konradem. Mijali wiele przejść — zamykających tunele i prowadzących do zakratowanych cel. Wszystko wskazywało na to, że najważniejsi więźniowie trzymani byli na najniższym poziomie — na co Konrad bardzo liczył.

Żołnierz przekręcił klucz w zamku kolejnych drzwi, otworzył je — i wypadł przez nie wartownik, który stał z drugiej strony. Konrad dobył miecza, usłyszał, że oficer robi to samo. Strażnik ukląkł przy zwłokach i Konrad również się nad nimi pochylił. Na ciele nie było żadnego śladu po broni. Zwłoki były jeszcze cie­płe, śmierć nastąpiła nie tak dawno temu.

— Czy oni są tutaj? — zapytał Konrad.

— Te dwoje drzwi na końcu.

Konrad zagłębił się w mrok, za nim podążył oficer. Dalszą część tunelu za­mykały kolejne ciężkie odrzwia, przed nimi jednak, po obu stronach korytarza, widniały jeszcze inne. Wszystkie były zamknięte i zaryglowane. Zerknął przez za­kratowane okienko pierwszych drzwi i odezwał się tak cicho, aby oficer nie mógł rozróżnić słów.

— Litzenreich? — szepnął. — Ustnar?

Z żadnej celi nie padła odpowiedź.

— Klucze! — zawołał oficer. — Otworzyć drzwi! — żołnierz spełnił pole­cenie. — Do środka!

Strażnik wydobył miecz i trzymając latarnię przed sobą wszedł do pierwszej celi. Za nim podążyli Konrad i oficer. Pomieszczenie było puste. Cela naprze­ciwko również.

— Nie mogli wydostać się tamtędy — powiedział Konrad, wskazując w stronę trupa. — Musieli uciec tędy — klingą miecza wskazał drzwi zamyka­jące korytarz.

— W jaki sposób wyszli z cel? — zapytał przyciszonym głosem oficer. — Jak zabili tego żołnierza?

— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Ale niech pan każe otworzyć tamte drzwi, zanim będą mieli dość czasu, żeby uciec.

— Nie możemy iść tamtędy.

— Dlaczego?

— Drzwi są zamknięte. Nie mamy klucza. Od kiedy tu służę, nigdy ich nie otwierano.

Jak dotąd, podziemne wiezienie było dokładnie takie, jak Konrad się spo­dziewał. Dowiedział się o wszystkim od jednego z cesarskich gwardzistów, który poznał plan lochów od nadzorcy. Konrad miał zamiar dotrzeć aż tutaj, pozbyć się eskorty, wydobyć Ustnara i Litzenreicha z cel, a potem polecić czarodziejowi otworzyć ostatnie drzwi. Wyglądało jednak na to, że Litzenreich sam się uwolnił przy pomocy magii. Usunął zaklęcie, które czarownicy z Altdorfu rzucili, aby uczynić cele odporne na magię zamkniętych w nich więźniów.

Konrad pchnął ciężkie drzwi, które, według oficera, nigdy nie były otwierane. Uchyliły się, zgrzytając zardzewiałymi zawiasami. Były o wiele grub­sze od innych, a ich stare drewno połączone było solidnymi pasami metalu. Popa­trzył na oficera, który skinął głową i wziął latarnię od strażnika.

— Idziemy dalej — oznajmił oficer. — Sprowadź tylu ludzi, ilu zdołasz i tak szybko, jak możesz. Przekaż polecenie, aby zablokowano wszystkie wyjścia ze ścieków.

Żołnierz odwrócił się i pobiegł z powrotem. Jego klucze pobrzękiwały, gdy znikał w ciemności. Konrad popatrzył przed siebie. Tunel biegł dalej, widoczny do miejsca, gdzie sięgało migoczące światło latami. Był węższy i bardziej stromy od poprzednich korytarzy.

— Gdzieś tam jest podziemna rzeka — wyjaśnił oficer z Altdorfu. — Spływają do niej rynsztoki i ścieki. Potem wpada do Reiku, ale już poza murami miasta.

Konrad wiedział o tym — zaplanował, że podziemny ściek będzie ich drogą ucieczki. Czy czarownik i krasnolud skierowali się w tę stronę? Musieli tak zro­bić, nie mieli przecież innej drogi.

Oficer wszedł do tunelu, a za nim ruszył Konrad. Było wilgotno, zimno i od­nosiło się wrażenie, że panujący tu mrok pochłania światło lampy. Poruszali się ostrożnie, a w otaczającej ich ciszy każdy krok rozlegał się echem. Po jakimś cza­sie Konrad zauważył, że już nie schodzą w dół. Tunel zaczął biec poziomo. Na twarzy poczuł powiew powietrza. Gdzieś przed nimi musiało się znajdować wyj­ście na zewnątrz.

Poczuł nie tylko przewiew, ale dostrzegł również odległy błysk światła i usłyszał jakiś dźwięk...

Konrad spodziewał się usłyszeć szum wody pędzącej po skałach ukrytej pod miastem rzeki. Ale ten odgłos nie był żadnym naturalnym dźwiękiem. Kon­rad zadrżał, ale nie z zimna.

Oficer zatrzymał się i zerknął do tyłu.

— Co to takiego? — wyszeptał.

Konrad wzruszył ramionami. Zdjął rękawice i zatknął je za pas.

— To mi się nie podoba — dodał oficer. — Może powinniśmy poczekać na posiłki?

Konrad nic nie odpowiedział, a gdy usiłował przecisnąć się obok oficera, ten znowu ruszył przodem. W miarę, jak posuwali się dalej, światło stawało się coraz jaskrawsze, a hałasy głośniejsze. Był to jakiś zwierzęcy dźwięk, przypomi­nający płacz wielu setek dzieci łkających i krzyczących z głodu.

Ale Konrad wiedział, że te odgłosy nie były wydawane przez ludzi. Czuł su­chość w ustach, jego ciało zlane było potem, a rękojeść miecza tkwiła w mokrej dłoni.

Oficer zatrzymał się nagle i Konrad nieomal na niego wpadł. Dowódca pa­trzył wprost przed siebie, na jaskinię, która się przed nimi ukazała. Konrad rów­nież stanął, spoglądając na niezwykły obraz roztaczający się przed ich oczami. Krypta obwieszona była iskrzącymi się fosforescencją stalaktytami, których wid­mowy blask oświetlał całą ohydną scenę.

— Konrad! — wysyczał znajomy głos. — Czekaliśmy na ciebie.

Litzenreich i Ustnar leżeli na ziemi. Byli nadzy i ukrzyżowani. Ich dłonie i kostki nóg przybite były gwoździami do skały.

Ale nie były to ich jedyne rany. Po umęczonych ciałach jeńców spływały czerwone strumyczki sączące się z niezliczonych skaleczeń. Zakneblowano ich, aby nie mogli krzyczeć.

Konrad zorientował się, że pozostawiono między nimi wolne miejsce — dla niego. Obok leżały na kamieniu gotowe do użycia, potężne gwoździe.

Wokół leżących postaci kłębiło się mnóstwo nagich, humanoidalnych istot — małych, bezpłciowych i bezwłosych. Niemal przypominały dzieci, których płacz — jak wydawało się Konradowi — słyszał. Ale pod żadnym innym względem nie były do dzieci podobne.

Wokoło znajdowały się dziesiątki karłów o wielkich, zniekształconych gło­wach, ogromnych, różowych oczach i ciałach białych jak u robaków. Byli jakąś odmianą troglodyckich zwierzoludzi o długich jeżykach, ostrych kłach, napęcznia­łych cielskach i krótkich ogonach. Ich skóra pokryta była łuskami, a na końcu każdej kończyny znajdowały się trzy szpony. Przepychali się i tłoczyli, gorącz­kowo pragnąc napić się krwi z ran czarownika i kransoluda. To właśnie te mon­stra wydawały owe okropne zawodzenia, wycia pełne pożądania żywego ciała.

Krwawiące rany ofiar wydawały się być śladami ukąszeń troglodytów. Stwory zaczęły już kanibalską ucztę.

Był tu też Srebrne Oko. Stał blisko Gaxara, trzymając przed sobą tarczę z ta­jemniczym złotym herbem. Wysunął język, a Konrad przypomniał sobie pocału­nek skavena, gdy gryzoń zlizywał jego krew.

Znajdowały się tu również jakieś inne stwory, ale Konrad nie widział ich do­kładnie. Stały na wysokiej, skalnej półce z drugiej strony jaskini, jak widzowie czekający na przedstawienie.

Konrad dostrzegł to wszystko w niecałą sekundę — tę samą sekundę, w któ­rej przerzucił miecz do lewej dłoni, a prawą sięgnął do kabury ukrytej pod płaszczem. Wydobył nową broń, wycelował i wystrzelił.

Była to jednoręczna kusza o precyzyjnie wykonanym mechanizmie, składają­cym się z mosiężnych kółek i stalowych trybów. Piętnastocentymetrowy bełt tkwił już na miejscu, cięciwa z drutu była naciągnięta. Konrad ćwiczył z tą bro­nią przez ostatni tydzień.

Gaxar mógł być Szarym Prorokiem, ale nie miał wystarczająco szybkiego re­fleksu, aby się uratować. Pocisk trafił go w prawe oko, odrzucając do tyłu. Pró­bował wyszarpnąć bełt prawą ręką — ale przecież nie miał prawej dłoni. Bez naj­mniejszego dźwięku przewrócił się i zastygł w bezruchu.

Rozległ się straszliwy wrzask, ryk do tego stopnia mrożący krew w żyłach, że Konrad na chwilę zamarł. Krzyczał Srebrne Oko, zrozpaczony po śmierci swego pana. Szczuroczłek rzucił się w stronę Konrada, ale oficer z Altdorfu za­stąpił mu drogę. Ich miecze zaczęły o siebie uderzać. Konrad odrzucił kuszę i skoczył do przodu, tnąc mieczem pierwszego z atakujących, karłowatych dra­pieżników. Odcięta głowa stwora wrzeszczała, lecąc przez kryptę.

Konrad zabijał blade obrzydlistwa rojące się w jaskini. Skakały na niego ze skał, usiłując wbić mu pazury w twarz. Inne chwytały go za nogi, szarpiąc ciało i próbując przewrócić swoją masą. Odrzucał je kopniakami, odrywał od siebie, ciął i uderzał sztychem, rozdeptywał. Dźwięki, przy akompaniamencie których umierały, były jeszcze gorsze od odgłosów ich uczty.

Dotarł do Litzenreicha i pochylił się, wyrywając mu knebel z ust. W czasie, gdy był tym zajęty, kilku skarłowaciałych mutantów skoczyło na niego i omal nie stracił równowagi. Przy tej ilości wrogów, gdyby znalazł się na ziemi, nie miałby najmniejszej szansy.

— Magia! — wrzasnął — Czar!

— Uwolnij mi rękę — poprosił słabym głosem czarownik.

Konrad odrzucił sprawiający mu ból ciężar. Jego miecz zawirował. Kilka zniekształconych głów odpadło, rozbryzgując naokoło krew. Znowu pochylił się, na próżno usiłując wyciągnąć palcami gwóźdź z prawej dłoni maga.

— Ręka, pociągnij rękę.

Konrad spełnił polecenie, i choć na ćwieku pozostały fragmenty kości oraz skrwawionego ciała, dłoń maga odzyskała swobodę ruchów. Czarownik krzyknął, podniósł gwałtownie prawą rękę, a jego wrzask obniżył tonację, przemieniając się w zaklęcie. Z zakrwawionego wskazującego palca strzeliła błyskawica.

Inkantacji odpowiedział szaleńczy wrzask, gdy pierwszy z dręczycieli przemienił się w ognistą kulę. Potem zaczął płonąć następny, potem jeszcze jeden, aż całą jaskinię wypełnił odór spalonego mięsa.

Konrad przeszedł teraz do Ustnara, zabijając po drodze następnych przygar­bionych troglodytów. Wsunął klingę pod główkę ćwieka, tkwiącego w przegubie krasnoluda, oparł sztych o ziemię i podważył gwóźdź. Ustnar wyciągnął uwolnioną rękę, schwycił jednego z napastników za gardło i zgniótł mu grdykę. Tymczasem Konrad wyrywał gwóźdź z jego drugiej dłoni.

Obrzydliwych stworów było coraz mniej, ale mimo wszystko atakowały z taką samą szaleńczą wściekłością. W czasie, gdy Konrad oswobadzał drugą nogę Ustnara, Litzenreich samodzielnie zdołał się uwolnić i wstać. Miecz Kon­rada pękł na pół, w momencie, gdy ostami ćwiek wyłaził ze skały.

Rozejrzał się wokoło. Oficer z Altdoru leżał, wygląd jego skulonego ciała świadczył, że nie żyje. Nie było widać Srebrnego Oka ani Gaxara. Skaven mu­siał uciec, zabierając ciało pana Postacie na skalnej półce również zniknęły. Wszyscy pigmejscy mutanci albo już nie żyli, albo stawali się ofiarami ognistej zemsty Litzenreicha i teraz umierali w płomieniach, wypełniając powietrze odo­rem spalonych ciał. Konrad, Litzenreich i Ustnar stali, spoglądając na siebie. Krew ciekła z ich ran. Byli sami wśród śmierci i zniszczenia. Jedynymi dźwię­kami były ich ciężkie oddechy i dziecięce kwilenie śmiertelnie rannych bestii.

Aż nagle rozległ się jeszcze inny odgłos. Dobiegał z głębi jednego z tuneli prowadzących do krypty. Konrad rozpoznał go bez trudu — były to bojowe okrzyki wojowników Chaosu. Te zwierzołaki nie są karłowate ani bezbronne, a przybędą w takiej liczbie, że nie da się ich policzyć.

— Rzeka! — rozkazał Konrad. — To nasza jedyna szansa wydostania się stąd!

Podbiegli do brzegu. Rzeka wydawała się niczym nie różnić od innych, a jej pokryta pianą woda pędziła korytem wyżłobionym w skale i znikała w niskim otworze na skraju krypty.

— Nienawidzę wody! — oznajmił Ustnar. A potem do niej wskoczył.

Zniknął pod powierzchnią i pojawił się po kilku sekundach w połowie drogi do ściany krypty. Litzenreich zdawał się wahać, Konrad szturchnął go więc ramie­niem. Czarownik wpadł do wody, a potem jego podskakująca na falach głowa zniknęła w głębi tunelu.

Konrad odrzucił hełm, zerwał płaszcz i ściągnął półpancerz, zrzucił kopnia­kiem jeden but, ale na pozbycie się drugiego nie starczyło już czasu. Dostrzegł w jednym z korytarzy błysk czerwonych oczu, potem pojawiła się następna para, a za nią kolejna. Nadeszła pora. Wskoczył do rzeki i nie wynurzał się, po­zwalając, aby nurt niósł go ku tunelowi.

Na chwilę przed zniknięciem w otworze Konrad uniósł głowę nad po­wierzchnię i rozejrzał się. Na skalnej półce w dalszym ciągu znajdowały się dwie postacie. Teraz mógł je dokładnie zobaczyć.

Jedną z nich był Czaszkolicy.

Tym razem nie mógł się mylić. Mimo upływu pięciu lat pamiętał go, jakby to było wczoraj. To samo chude ciało, ta sama łysa głowa, która zdawała się nie mieć ciała na kościach.

U jego boku stał ktoś, kogo Konrad również nie widział pięć lat, ktoś, kogo także nigdy nie mógłby zapomnieć, chociaż z zupełnie innego powodu. Była obecnie starsza, ale poznał ją natychmiast.

Na krótką chwilę ich oczy się spotkały. Jego — zielone i złote, jej — czarne jak węgiel.

Elyssa...

[top]

8



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
David Ferring Konrad 02 Zrodzony z cienia
David Ferring Konrad 02 Zrodzony z cienia
Ferring David Trylogia Konrad 02 Zrodzony z cienia
David Ferring Konrad 03 Ostrze
David Ferring Konrad 01 Konrad
David Ferring Konrad 01 Konrad
David Ferring Konrad 03 Ostrze
David Weber Cykl Honor Harrington (05) Honor na wygnaniu
David Weber Cykl Honor Harrington (02) Honor Królowej
David Weber Cykl Honor Harrington (11) Wojna Honor (1)
David Weber Cykl Honor Harrington (04) Kwestia honoru
Ferring David Trylogia Konrad 01 Konrad
Ferring David Trylogia Konrad 03 Ostrze
Ferring David Trylogia Konrad t 1 Konrad
Ferring David Trylogia Konrad 01 Konrad
Brin David Cykl Wspomaganie 01 Słoneczny nurek
Brin David Cykl Wspomaganie 02 Gwiezdny przypływ
David Weber & John Ringo Cykl Imperium Człowieka (4) Nas niewielu
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (18) Tajemnica śmiejącego się cienia

więcej podobnych podstron