David Ferring
Konrad
Część pierwsza trylogii
Konrad
* * *
Dom Konrada został zniszczony, jego ukochana zabita przez wysłanników Chaosu.
Jedyne, co mu pozostało, to wyruszyć w świat w poszukiwaniu zemsty i prawdy o swoim
pochodzeniu oraz przeznaczeniu. Tropem chłopca wyrusza tajemniczy rycerz,
dosiadający demonicznego rumaka, a na jego drodze stają przeciwnicy, zarówno z tego
świata, jak i najgłębszych otchłani Chaosu…
* * *
Spis treści
Rozdział pierwszy
Przybywali z zachodu i ze wschodu, z południa i z północy. Przybywali ze wszystkich
zakątków Imperium, z każdej krainy Starego Świata i spoza jego granic.
Wielu z nich było ludźmi, albo było nimi kiedyś; wielu nigdy ludźmi nie było.
Niemal wszyscy byli śmiertelnymi wrogami. W każdych innych okolicznościach
spotkanie takie przemieniłoby się natychmiast w krwawą rzeź, każdy wojownik
instynktownie skoczyłby do gardła swoim odwiecznym nieprzyjaciołom i zapiekłym
rywalom.
Lecz nie ściągali tu bynajmniej w pokojowych zamiarach. Nikt tu nie znal takiego
pojęcia.
Zanim noc zapadnie, zaspokoją swoją żądzę krwi. Ale to nie wśród tych, którzy
łączyli się teraz w tak nienaturalnym przymierzu, śmierć i zniszczenie będzie zbierać
żniwo. Przynajmniej do czasu. To oni staną się wkrótce siewcami śmierci, krzewicielami
destrukcji.
Łączyło ich jedno: Wszyscy, i każdy z osobna, byli sługami Chaosu. Swoich czcicieli
miała wśród nich każda siła Chaosu: Khorne i Slaanesh, Nurgle i Tzeentch, i wszelkie
inne demoniczne bóstwa.
Zjednoczyli się dla tej jednej bezecnej misji. Misji grabieży i mordu, destrukcji i
masakry…
* * *
Nie świtało jeszcze nawet, kiedy wstępował na drewniany most przerzucony nad
rzeką. Wielki księżyc Mannslieb już zaszedł. Jego mniejszy towarzysz Morrslieb był w
nowiu, i światła dawał jeszcze mniej niż zwykle.
Zatrzymał się w połowie i oparł o barierkę, żeby odczekać kilka minut. Dopiero kiedy
zaczęło szarzeć niebo na wschodzie, odważył się ruszyć dalej. Piął się pod górę, w
stronę boru, z takim samym ociąganiem, z jakim zza horyzontu dźwigało się słońce. A
było to słońce zimowe, pełznące nisko przy ziemi i blade.
Przy każdym oddechu z ust buchały mu obłoczki pary, ciało raz po raz przebiegał
mimowolny dreszcz. Łachmany, w które się okutał, prawie wcale nie chroniły przed
zimnem. Stare buty wymoszczone miał szmatami, między innymi dlatego, że były dla
niego za duże, z zewnątrz zaś obwiązane pasami zgrzebnego materiału, żeby nie
przemakały, lecz niewiele to pomagało. Trawa przesycona była poranną rosą, a
przemoczone poprzedniego dnia i buty nie zdążyły wyschnąć.
Nie przeszkadzało mu to. Przywykł; tak było odkąd pamiętał. Miał wrażenie, że od
kiedy nauczył się chodzić, co dnia przemierza samotnie tę drogę, brnąc na bosaka w
kurzu albo człapiąc przez klaskające błocko.
Zresztą nie było jeszcze tak źle. Lód i śnieg, których należało się spodziewać za
najdalej dwa miesiące, jeszcze bardziej utrudnią mu tę codzienną powinność.
Wlepiał oczy w ścianę boru, usiłując przebić wzrokiem splątane chaszcze, wyczuć,
co się czai w ich gęstwie. Nawet w najjaśniejszy letni dzień w lesie było mroczno i
wilgotno, słoneczne światło z rzadka tam się przedzierało.
Większość drzew zrzuciła już liście, ale to czyniło knieję jakby jeszcze straszniejszą.
Bo chociaż można było teraz sięgnąć wzrokiem dalej, to większą grozę wzbudzały
bezlistne drzewa, których grube pnie i nagie konary przywodziły na myśl żywe istoty
gotujące się do skoku.
Wokół panowała niczym nie zmącona cisza, ale on nie dał się zwieść. Bór roił się od
wszelkiej maści istot. Owadów, ptaków i zwierząt, normalnych leśnych stworzeń. Ale
pienił się tu też inny rodzaj stworów, stworów, których żadną miarą normalnymi nazwać
się nie dało.
Bał się. Zawsze wchodził tu z duszą na ramieniu. Kiedy był młodszy, myślał, że z
wiekiem minie mu ten strach. Ale stało się coś wręcz przeciwnego. Wówczas lękał się
nieznanego. Teraz już wiedział, na co może się tu natknąć - a co za tym idzie, bardziej
się bał.
I prawdopodobnie tylko dzięki temu jeszcze żył. Gdyby nie wzmożona czujność i
ostrożność, dawno już by zginął; uśmiercony przez którąś z bestii czyhających w głębi
tej zwyrodniałej kniei.
Nikt z wieśniaków nie zapuszczał się tu nigdy w pojedynkę. Jeśli odważyli się wejść
do lasu, to tylko w grupie, dobrze uzbrojeni. Drwale wycinający drzewa, by wyrwać kniei
jeszcze jeden spłacheć terenu, pracowali zawsze pod silną strażą.
Ale nawet te środki ostrożności nie wystarczały. Przed rokiem grupa sześciu
leśników z wioski wybrała się pewnego poranka do boru. Nie wrócili do wieczora. Nikt
ich już nigdy nie widział. Sąsiedzi wszczęli poszukiwania, ale natrafili tylko na kilka
strzępów zbroczonego krwią odzienia.
Pochuchał w zziębnięte dłonie i zacierał je przez chwilę. Potem zza pazuchy kubraka
wyjął sztylet. Z nożem w prawym ręku i ze zwojem postronka do przewiązania wiązki
chrustu w lewej, wkroczył między drzewa.
Codziennie wchodził do lasu w tym samym miejscu i poruszał się w nim tą samą
trasą. Znał na niej każde drzewo i korzeń, każdy wykrot i krzak. Gdyby coś było nie w
porządku, wiedziałby to od razu. Ale z każdym dniem musiał coraz bardziej zbaczać z
utartego szlaku, w poszukiwaniu drewna na opał, po które tu przychodził.
Właśnie, w poszukiwaniu. Odłamywanie gałęzi nie miało sensu, bo nawet o tej
porze roku, kiedy wyglądały na uschnięte, były zbyt wilgotne, by się palić. Był takim
samym myśliwym, jak ci, którzy z łukiem i strzałami podchodzą dzikiego zwierza i dla
mięsa zabijają łosia czy niedźwiedzia, z tym że on polował na chrust.
Na skraju lasu drzewa rosły rzadko. Im głębiej się zapuszczał, tym bardziej gęstniał
starodawny bór. Można by pomyśleć, że drzewa zwierają szeregi dla ochrony przed
istotami zamieszkującymi jego ostępy.
Ale ta metoda obrony była chyba równie mało skuteczna dla drzew, jak i dla drwali,
bo co kilka kroków drogę przegradzał obalony gnijący pień, przywodzący na myśl ofiarę
nieznanych leśnych drapieżców.
Nieraz już widywał te stwory, ale o wiele częściej zdarzało mu się wyczuwać ich
złowrogą obecność. Nie miał pojęcia, czym są ani jak się zwą, i nie chciał tego wiedzieć.
Dla niego były potworami i wolał trzymać się od nich z dala.
Nie były ani ludźmi, ani zwierzętami, stanowiły ich ohydną krzyżówkę spłodzoną w
jakimś odrażającym akcie kopulacji. Pokryte futrem, nagie lub pierzaste kreatury z
rękami, kopytami i rogami. Ale bezmyślne. Ich mutacje zdawały się być pozbawione
wszelkich naturalnych zmysłów. Nie miały ani ludzkiego rozumu, ani właściwego
zwierzętom instynktu.
Nieraz zdarzało mu się obserwować taką przerażającą poczwarę z odległości kilku
jardów, kiedy za jedyną osłonę miał pień wątłego drzewka. Na szczęście żadna go jak
dotąd nie dostrzegła, nie usłyszała ani nie zwęszyła, inaczej już by nie żył.
Takie sytuacje sprawiały, że stawał się coraz ostrożniejszy. Zdawał sobie sprawę, że
szczęście może go kiedyś opuścić.
Z walącym sercem zapuszczał się w las, coraz mocniej ściskając w spoconej dłoni
rękojeść noża. Zapomniał o chłodzie. Szedł wolno, rozglądając się na boki, nastawiając
ucha, strzelając wokół oczami szybciej, niż nadążała obracać się głowa.
Nic nie słyszał, niczego nie dostrzegał - coś jednak wyczuwał.
Gdzieś niedaleko, jakieś pięćdziesiąt jardów przed nim czaił się któryś z mutantów.
Może zasadził się na niego, wiedząc, że chodzi tędy co dnia o świcie. A może całkiem
przypadkowo zapuścił się w te partie lasu.
Widok przesłaniała ściana drzew, wyobrażał go sobie jednak, przycupniętego w
sękatych korzeniach rozszczepionego pnia.
Zatrzymał się i czekał. Nauczył się cierpliwości. Ona również po wielokroć ocaliła mu
życie.
Zastygł w bezruchu. Nie śmiał nawet odetchnąć, w obawie, że zdradzi go
wydobywająca się z nozdrzy para. Serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi, w ustach
miał sucho, choć cały spływał potem.
Stwory żerowały głównie po zmroku. Pod osłoną ciemności podkradały się do wsi i
porywały zostawiony bez opieki inwentarz. Przed świtem wycofywały się do lasu. Ale i za
dnia, i w nocy były równie niebezpieczne.
Po zeszłorocznych wydarzeniach, postanowiono oczyścić las z tej plagi.
Sprowadzono żołnierzy.
Nigdy nie widział czegoś tak wspaniałego. Wjechali do wsi konno, słońce odbijało
się w lśniących pancerzach, w górze powiewały barwne proporce. Nie zastanawiał się
wcześniej, co się znajduje poza granicami wioski. Teraz zapragnął zostać żołnierzem.
Część żołnierzy zakwaterowała się w karczmie, ku niezadowoleniu jego pana, który
miał ich żywić.
Ale on był zachwycony, bo mógł słuchać z zapartym tchem opowieści żołnierzy o
życiu poza doliną, o cudach, których istnienia dotąd nawet nie podejrzewał. Z zapałem
pucował im hełmy, rychtował zbroje, oporządzał konie.
Ten i ów cisnął mu czasem pensa za fatygę. Były to pierwsze pieniądze, jakie
zarobił. Po kryjomu zakopywał miedziaki w oborze, obok barłogu, na którym sypiał.
Gdyby jego pan dowiedział się, że je ma, odebrałby mu pieniądze, a na dokładkę
wychłostał. Chłosty i tak nie uniknął, ale pieniądze zachował.
Zachował też sztylet skradziony kapitanowi, od którego, za posługi, jakie mu
świadczył, nie dość że nic nigdy nie dostał, to nie usłyszał nawet słowa podzięki. Chciał
mieć coś, co pochodzi z szerokiego świata - a takiego osobliwego noża ani wcześniej,
ani potem nie widział.
Rzeźbiona rękojeść wykonana z jakiejś białej kości miała kształt łba węża, jednak to
nie ona, lecz ostrze, którego krawędzie, zamiast prostych były faliste, decydowało o
oryginalności broni.
Żołnierze przeczesywali mozolnie knieje, oczyszczając je z krwiożerczych bestii. Ale
bór rozciągał się w nieskończoność i mutanty wkrótce powracały.
Jeden z nich czaił się teraz gdzieś w pobliżu.
Usłyszał jakiś odgłos za plecami i obrócił się na pięcie. Od strony wioski dobiegał
stukot podkutych końskich kopyt na drewnianym, odległym o kilkaset jardów moście.
Mrużąc oczy, przyjrzał się jeźdźcowi. Bardzo rzadko się zdarzało, żeby ktoś poza nim
wstał skoro świt. Zanim ktokolwiek wychylił nos z chałupy, on zazwyczaj był już z
chrustem z powrotem we wsi. Tylko w zimie więcej się trafiało takich rannych ptaszków,
bo wtedy dzień był krótszy i ludzie zaczynali pracę o brzasku.
Rozpoznał dosiadającą konia dziewczynę. Ze wszystkich mieszkańców wioski, ją
najmniej spodziewałby się ujrzeć o tak wczesnej porze.
Mogła wszak wylegiwać się do późna w piernatach, bo we wszystkim ją wyręczali, i
spełniali każdy jej kaprys, słudzy ojca. Mieszkała we dworze u wylotu doliny. Dwór i cała
dolina wraz ze wsią i wszystkimi jej mieszkańcami należały do jej ojca; nawet karczmarz
płacił mu dziesięcinę od utargu.
Galopowała przez wąski most opatulona w białe futra. W pewnej chwili osadziła
wierzchowca w miejscu, obejrzała się, a potem szarpnęła wodze z taką siłą, że koń
parsknął i wykręcił szyję, ale zamiast zawrócić do wioski, ruszyła w stronę boru.
I czającego się w nim stwora!
* * *
Obserwował bacznie dziewczynę, ale ani na chwilę nie zapominał o ukrytej wśród
drzew kreaturze. Przez cały czas był w pełni świadom bliskości poczwary, chociaż nie
wiedział, gdzie się ukrywa. Jednak stwór też już usłyszał konia i zaczął się przemykać ku
skrajowi lasu.
Granica boru cofnęła się z upływem lat i teraz pierwsze drzewa oddzielał od rzeki
szeroki pas łysego stoku wzgórza.
Dziewczyna mogła wybrać szlak biegnący brzegiem rzeki. Nie uczyniła tego. Nie
wiedzieć czemu ruszyła pod górę, równolegle do ściany lasu.
Chłopiec nadal nie widział potwora, ale słyszał, jak ten przedziera się między
drzewami, by przeciąć drogę nadjeżdżającej.
Dziewczyna prowadziła konia szybko, pewnie. Obserwował ją z nadzieją, że
zorientuje się, co jej grozi, że zawróci i oddali się galopem. Ale ona jechała dalej,
nieświadoma niebezpieczeństwa.
Co ją tu sprowadza? Dlaczego jest sama?
Spróbował ocenić sytuację. Stwór był już bardzo blisko. Jeśli ona zaraz nie zawróci,
to za chwilę będzie na to za późno.
I nagle zaświtała mu w głowie przerażająca prawda: ona nic nie wie! Nie zdaje
sobie sprawy, co się zaraz wydarzy.
Ale on wiedział. Wiedział bardzo dobrze, czego za chwilę będzie świadkiem. Tylko
patrzeć, jak odczłowieczony napastnik wypryśnie z chaszczy i ściągnie z konia bezbronną
ofiarę.
Nie było chwili do stracenia. Rzucił postronek na ziemię, wypadł spomiędzy drzew
na otwartą przestrzeń i puścił się biegiem ku dziewczynie, wrzeszcząc co sił w płucach,
żeby się zatrzymała, żeby zawróciła, bo widział już, że nie zdąży dobiec do niej na czas.
Musiała go usłyszeć, gdyż wstrzymała konia. Ale było już za późno, o wiele za
późno.
Kiedy od dziewczyny dzieliło go drugie tyle, ile już przebiegł, potwór wyprysnął z
lasu. Zobaczył go, jak szybuje w powietrzu.
Był odpychającą krzyżówką człowieka i zwierzęcia: ogromne cielsko pokryte
skołtunioną, ciemnoszarą sierścią; pysk jak u psa, lecz z rogami i długachnymi kłami;
krótkie łapy zakończone szponami, a w jednej z nich pordzewiały miecz.
Stwór ryknął, dopadając swej ofiary. Dziewczyna uchyliła się instynktownie, szarpiąc
jednocześnie wodze, i napastnik, zamiast ściągnąć nieszczęsną z siodła, tylko ją z niego
zepchnął. Spadła na ziemię, a przerażony koń stanął dęba i rzucił się do ucieczki.
Potwór również wylądował na miękkiej ziemi, ale zanim zdążył się pozbierać i rzucić
na dziewczynę, chłopiec był już przy nim.
Skoczył mutantowi na grzbiet, otoczył lewą ręką szyję, odciągnął w tył łeb i zatopił
sztylet w gardle. Poczwara wrzasnęła i szarpnęła się, z rany siknęła fontanna krwi.
Chłopak zadawał cios za ciosem, ostrze z trudem przebijało grubą skórę. Potwór
miotał się, skrzecząc z wściekłości i bólu, i w końcu zrzucił go z siebie.
Był od niego większy. Nawet gdyby nie miał miecza, mógłby go zmiażdżyć jednym
uderzeniem potężnego łapska.
Chłopiec odturlał się w bok i z trudem podźwignął na nogi. Stwór poderwał rękę do
poderżniętego gardła, daremnie próbując zatamować krwotok. Jego posoka była równie
nienaturalna, jak on sam; miała odrażającą, żółtawozieloną barwę.
Mutant popatrzył bezmyślnie na juchę zlepiającą mu sierść na łapie, wyraźnie nie
pojmował, skąd się wzięła. Rozdziawił paszczę, żeby wyryczeć swoją wściekłość, i
strumyczek ohydnej posoki pociekł mu spomiędzy psich szczęk. Łypnął przymrużonymi
ślepiami na tego, który zadał mu tyle bólu, i runął do ataku.
Chłopca owionął smród gorącego oddechu. Żołądek podszedł mu do gardła. Był
mniejszy, ale szybszy. W porę uskoczył w bok przed spadającym mieczem.
Nie zdołał już jednak wykonać uniku przed długim, cienkim ogonem, który śmignął
błyskawicznie, oplótł mu kostkę i ściął z nóg. Runął jak długi. Chciał się odtoczyć, ale nie
mógł. Wężowy ogon stwora trzymał mocno.
Poczwara znieruchomiała nad leżącym, wlepiając weń pałającej nienawiścią ślepia.
Jej krew skapywała chłopcu na kubrak i niczym, kwas wżerała się z sykiem w wytarty
materiał. Rzucał się i wyrywał, ale nadaremnie.
Bezimienny drapieżca pochylił się, przesłaniając swoim cielskiem słońce. Jego cień
padł na chłopca i temu zrobiło się zimno, zimniej niż kiedykolwiek było mu w życiu,
zimniej niż kiedykolwiek mu będzie, bo oto za chwilę umrze.
Wszystko pociemniało. Nie widział nic, prócz pochylonej nad sobą sylwetki potwora.
Ale nie podda się bez walki. Poniechał beznadziejnych prób wyszarpnięcia kostki z
pętli ogona. Zginając w kolanie uwięzioną nogę, przesunął się po śliskim błocku bliżej
stwora, ucapił ogon lewą ręką i ciął go nożem, który dzierżył w prawej.
Jedno cięcie, drugie, trzecie. Trzy, następujące jeden po drugim, wrzaski cierpienia,
każdy głośniejszy od poprzedniego. Koniec ogona został mu w dłoni, tryskająca z rany
krew zbroczyła ręce, ale nie zważał na pieczenie skóry, w którą zaczęła się natychmiast
wgryzać cuchnąca posoka.
Oszalały z bólu potwór runął na niego, wywijając wściekle mieczem. Chłopiec,
zamiast wykonać unik, zerwał się na nogi i przyjął atak na trzymany oburącz sztylet.
Szarżujący mutant nadział się na ostrze. Nóż przebił grubą skórę i wszedł w cielsko
po rękojeść. Stwór wydał z siebie jeszcze straszniejszy niż poprzednie wrzask cierpienia.
Wypuścił z łapy miecz i na oślep sięgnął po chłopca ostrymi jak brzytwy pazurami.
Ten uchylił się zręcznie przed szponiastą łapą i mutant, tracąc równowagę, runął w
błoto z takim impetem, że zadrżała ziemia.
Znieruchomiał, leżąc na boku.
Chłopiec przyglądał mu się z odległości kilku kroków, gotów odskoczyć, gdyby
potworowi drgnął choć jeden mięsień. Mutant wlepiał w niego wybałuszone, szkliste
ślepia, które po chwili zaczęły zachodzić mgłą.
Chłopak wytarł o kubrak piekące dłonie, chcąc się pozbyć płynnego, wżerającego
się w ciało ognia.
Nie wiedział, co dalej robić. Rozejrzał się lękliwie wokół. Jeśli w okolicy krążyły inne
takie gadziny, wkrótce zwęszą krew. Nie było między nimi solidarności, a tu czekała
uczta.
Nóż tkwił w piersi stwora. Wiedział, że musi go odzyskać, ale nadal bał się podejść
bliżej.
* * *
Usłyszał szmer za plecami i odwrócił się jak pchnięty sprężyną, gotów rzucić się do
ucieczki. Z ulgą stwierdził, że to tylko gramoląca się z błota dziewczyna.
- Jak ja wyglądam! - jęknęła, siadając. - Wszystko do wyrzucenia!
Odziana była w rzadko spotykane białe futra. Opończę, spodnie i buty miała
utaplane w błotnistej mazi. Wolałaby, żeby to była krew? Jej własna?
- Pomóż mi wstać!
Dopiero teraz zaczął się zastanawiać, dlaczego właściwie to zrobił, dlaczego z
narażeniem życia śpieszył jej na ratunek? Zachował się jak ostatni głupiec. Nie myślał -
oto odpowiedź. Działał odruchowo, jego postępowaniem nie kierował rozsądek, lecz
instynkt.
- Słyszysz, co do ciebie mówię? Pomóż mi się podnieść!
Była człowiekiem. Oto druga część odpowiedzi na nurtujące go pytanie. Ludzie byli
sprzymierzeńcami w walce z wszelkimi innymi formami życia zamieszkującymi świat.
- Gdzie mój koń?
Pominął to pytanie milczeniem i zrobił krok w kierunku martwej kreatury. Musi
odzyskać sztylet. To wszystko, co ma.
Naraz dziewczyna pisnęła, i chłopiec jak oparzony odskoczył w tył, pewien, że stwór
się poruszył i ona to dostrzegła.
- Nie żyje?
Wpatrywała się szeroko rozwartymi oczami w ścierwo mutanta, jakby dopiero teraz
je zauważyła.
Chłopak podniósł z ziemi patyk, zbliżył się nieznacznie do leżącego i szturchnął
nieruchome cielsko. Żadnej reakcji. Poczwara nie żyła. Była za głupia, żeby udawać.
- Co tu się stało?
Upadek musiał dziewczynę oszołomić Nie tylko nie widziała walki, ale i nie
pamiętała, że stwór zepchnął ją z konia.
Usłyszał cmoknięcie, z jakim dźwigała się z grząskiego błota, a potem kląskanie
zbliżających się kroków. Wstrzymując oddech, żeby nie wciągać nosem
przyprawiającego o mdłości smrodu, pochylił się nad mutantem. Chwycił oburącz
rękojeść sztyletu i pociągnął z całych sił. Nóż ani drgnął.
Odwrócił głowę, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, zaparł się stopą o tors
martwego potwora i spróbował jeszcze raz.
- Co robisz? - Była już na tyle blisko, że sama mogła sobie odpowiedzieć na to
pytanie.
Nóż lekko się poruszył. Chłopiec szarpnął ponownie. I naraz poczuł, jak czyjeś ręce
obejmują go w pasie i ciągną do tyłu. Klinga noża zaczęła się wysuwać, zrazu powoli,
opornie, by po chwili wyskoczyć z rany. Nie przygotowani na to zatoczyli siej oboje w
tył.
Chłopcu udało się odzyskać równowagę, dzięki czemu niej upadł. Za to dziewczyna,
puściwszy go, rymsnęła z powrotem w grząską maź. Nie zwracał na nią uwagi. Oglądał
nóż.
Sztylet wyglądał na nie uszkodzony. Nigdy go jeszcze nie użył, a co dopiero do
takiego, jak przed chwilą, celu. Do tej pory tylko się nim bawił, markował walkę,
obierając sobie drzewa za wyimaginowanych przeciwników. Ale nawet patyka nie
zastrugał, w obawie, że stępi faliste ostrze.
Spojrzał na martwego stwora i przepełniło go poczucie tryumfu. Stoczył walkę z
istotą o wiele od siebie większą, i zwyciężył. Schylił się i wytarł starannie klingę o ciemną
sierść potwora. Oczyszczony sztylet zatknął sobie za pas.
Czubkiem buta trącił miecz. Był wyszczerbiony i zardzewiały. Ani go potrzebował,
ani chciał.
Odwrócił się do dziewczyny. Miała około dwunastu lat, czyli tyle co on, tak
przynajmniej oceniał jej wiek. Krótkie, kruczoczarne włosy, ciemne oczy, biała skóra
przezierająca spod warstwy błota.
Tym razem pomógł jej wstać, podając rękę. Skrzywił się z bólu, kiedy obleczoną w
rękawiczkę dłonią ścisnęła mu poparzone palce.
- Oj! - zafrasowała się, kiedy jej wzrok padł na świeże rany.
Chciał się cofnąć, ale przytrzymała go i spojrzała mu w oczy. Odwrócił głowę,
unikając jej wzroku.
- Tyś jest ten chłopak z karczmy. Powiadają, żeś niemowa, ale przecież krzyczałeś
do mnie. Próbowałeś mnie ostrzec, tak?
Nie odpowiedział. Znowu spróbował uwolnić z jej uścisku rękę, ale chwyciła go za
nadgarstek.
- Tak? - powtórzyła.
Kiwnął bez słowa głową.
- Jestem ci dozgonnie wdzięczna - powiedziała. - Ocaliłeś mi życie.
Wyrwał jej się wreszcie. Musiał już iść. Musiał nazbierać chrustu. Nie powinien tu
stać, i to z nią. Gdyby jego pan się dowiedział, wychłostałby go, wychłostał za wszystkie
czasy.
- Daj mi ręce!
Powiedziała to rozkazującym tonem, któremu od dziecka nawykł dawać posłuch. I
teraz też posłuchał.
Ściągnęła zębami rękawiczki z miękko wyprawionej białej skórki i ujęła w obie ręce
jego prawą dłoń. Dziewczyna była niemal tego samego wzrostu co on, ale dłonie miała
drobniejsze - i cieplejsze.
Uniosła ją do ust i, zamykając oczy, podmuchała na oparzenia. Konrad miał
wrażenie, że jej dłonie stają się jeszcze cieplejsze i ogrzewają mu rękę tak, jakby
trzymał ją nad ogniskiem.
Wypowiedziała kilka słów, ale tak cicho, że ich nie dosłyszał. Po chwili otworzyła
oczy i puściła jego dłoń. Ciepło przytępiło ból od oparzeń spowodowanych żrącą posoką
potwora. Dziewczyna ujęła teraz lewą rękę chłopca i powtórzyła zabieg.
Popatrzył na swoje dłonie i aż stęknął ze zdumienia. Rany zasklepiały się, zarastały
nową tkanką; goiły się!
Cofnął się chwiejnie kilka kroków. Ta dziewczyna wzbudzała w nim większą grozę
niż potwór. Była tak samo nienaturalna jak on: była czarownicą…
- Nie mów nikomu - uprzedziła go i znacząco położyła palec na ustach. Potem
uśmiechnęła się. - To znaczy, gdybyś przypadkiem umiał mówić. Krzyczeć potrafisz,
sama słyszałam, a mówić normalnie? A może to był tylko taki nieartykułowany,
zwierzęcy krzyk? No, chłopcze, potrafisz mówić?
- Po… potrafię - wyszeptał.
- Co?
- Potrafię - mruknął głośniej, wyzywająco.
Kiedy był w lesie, gdzie nikt nie mógł go słyszeć, rozmawiał sam ze sobą, ale teraz
po raz pierwszy zdradził się przed kimś, że potrafi mówić. Do tej pory jedynymi
dźwiękami, jakie wyrywały mu się z ust, były krzyki, kiedy go chłostano. Właściwie to z
biciem tak się już oswoił, że nie sprawiało mu bólu, a krzyczał z przyzwyczajenia.
- Mój ojciec cię wynagrodzi - powiedziała dziewczyna.
- Nie! Nic mu nie mów, panienko!
- A to czemu?
Potrząsnął tylko głową. Nie chciało mu się tego wyjaśniać, zresztą nie wiedział, jak.
Nikt nie może się dowiedzieć, co tu zaszło, To by dopiero było, gdyby do pana dotarło,
że ma nóż i że potrafi mówić. Obejrzał się na ścierwo potwora.
- To zwierzołak - powiedziała dziewczyna.
Zwierzołak. Teraz mu się przypomniało. Słyszał to słowo z ust żołnierzy polujących
na stwory, które wymordowały leśników.
- Półczłowiek, półzwierzę - ciągnęła. - Słyszałam, że w Lesie Cieni żyje mnóstwo ich
odmian. - Zerknęła lękliwie na ciemną ścianę boru. - Mam nadzieję, że nie ma tu takich
więcej.
- W pobliżu nie ma - uspokoił ją.
- Kto wie - mruknęła, a potem popatrzyła na niego uważnie. - Ale ty to wiesz,
prawda? Wiesz na pewno. Wiedziałeś, gdzie jest ten, tutaj, zanim go zobaczyłeś. Skąd?
- Widziałem go.
Tak, on go widział - a ona nie. To dlatego stworowi udało się tak ją podejść.
I dlatego zginęło tamtych sześciu drwali. Nie widzieli zwierzołaków skradających się
za nimi pod osłoną zarośli. Tak samo musiało być ze wszystkimi innymi, których dopadły
i zamordowały podobne kreatury.
Znowu patrzyła mu w oczy. Odwrócił wzrok i ona po chwili uczyniła to samo.
- Gdzie mój koń? - spytała.
Rozejrzał się.
- Tam, nad rzeką - burknął, pokazując palcem.
- Całe szczęście - odetchnęła. - Miałabym się z pyszna, gdybym go straciła. -
Spojrzała na swoje futra oblepione schnącym błotem. - Nie wolno mi się tu zapuszczać,
a więc lepiej oboje trzymajmy języki za zębami. Tylko, co z nim? - Wskazała na trupa
zwierzołaka.
- Długo tu nie poleży - zapewnił ją chłopiec.
Stwór był teraz padliną. Za parę godzin ścierwojady ogryzą go do kości. A zanim
minie kolejnych kilka godzin, to i na kości znajdą się amatorzy.
- Zejdziesz ze mną do konia?
Było to coś pośredniego między pytaniem a rozkazem. Kiwnął potakująco głową.
Dziewczyna podniosła z ziemi futrzaną czapkę i ruszyła przodem ku rzece.
Chłopiec jeszcze raz spojrzał na miecz. Wzdragał się go dotykać, ale zostawiać tutaj
też nie chciał. Mógłby go znaleźć i używać dalej jakiś inny zwierzołak. Naciągnął rękaw
kubraka na dłoń i podniósł oręż przez materiał.
Zszedł za dziewczyną nad brzeg rzeki i cisnął miecz daleko w wodę.
Kiedy dotarli do skubiącego trawę konia, chłopak splótł dłonie w koszyczek i
podstawił dziewczynie, żeby mogła oprzeć na nich stopę i wspiąć się na siodło. Kiedy nie
kwapiła się skorzystać z jego usługi, zerknął na nią spode łba i stwierdził, że znowu
patrzy mu w oczy, to w lewe, to w prawe. Speszony spuścił wzrok i czekał cierpliwie,
kiedy raczy postawić stopę na jego dłoniach. Zrobiła to w końcu i zgrabnie dosiadła
wierzchowca.
Ubłocone ręce otarł o rajtuzy i jeszcze raz popatrzył z podziwem na zabliźniające się
rany na dłoniach. Kiedy spojrzał na i dziewczynę, ta znowu położyła palec na ustach,
przypominając, że ma milczeć.
Jakby trzeba mu było o tym przypominać. No, przynajmniej do tego poranka.
Dziewczyna, choć brudna i utytłana w błocie, prezentowała się na koniu dostojnie i
elegancko. Wyglądał przy niej na niechlujnego oberwańca - ale czyż takim w istocie nie
był?
- Nie zapomnę ci tego - powiedziała. - Ojciec cię nie wynagrodzi, bo się nie dowie,
ale ja to uczynię. Potrzebne ci coś, pragniesz czegoś?
Wzruszył ramionami. Nic nie przychodziło mu do głowy. Nie miał nic, i niczego nigdy
nie pragnął. Ale zaraz, ma przecież sztylet. Ta myśl podsunęła mu życzenie.
- Strzały - bąknął. - I łuk.
Skinęła głową i na jej bladej, ubłoconej twarzy pojawił się zagadkowy uśmieszek.
- Będziesz je miał - obiecała. - Na imię mi Elyssa. A tobie?
Rozdział drugi
Zjednoczyli się dla tej jednej bezecnej misji. Misji grabieży i mordu, destrukcji i
masakry.
Po raz pierwszy w dziejach sprzymierzeni… wypadki tego dnia powinny znaleźć
swoje odzwierciedlenie w annałach historii - gdyby tylko żyw pozostał ktoś, kto mógłby
je spisać.
Kiedy nad podłościami tego dnia zajdzie w końcu słońce, słońce czerwone jak krew
plamiąca pola i uprawy, gumna i chaty we wsi, i kiedy długie cienie nocy wpełzną na
zwęgloną ziemię i dymiące ruiny, w dolinie nie pozostanie ślad życia.
Będzie tak, jakby to miejsce nigdy nie istniało, a jego mieszkańcy nigdy się nie
narodzili i nigdy nie żyli. Pokonani nigdy nie rozpowiedzą, co tu się wydarzyło, zwycięzcy
również tego nie uczynią - bowiem nawet oni nie dotrwają świtu.
Po wycięciu w pień wspólnego wroga, wiedzeni zaciekłą nienawiścią nieuchronnie
zwrócą się przeciwko sobie. A wtedy krew popłynie jeszcze większą rzeką, jeszcze
bardziej szkarłatną, kładąc się mrocznym cieniem na nocny krajobraz, oni zaś będą się
wyrzynać i poświęcać jeden drugiego, każdy swojemu panu Chaosu.
I tak prawda o tym, co tu się stanie, nigdy nie wyjdzie na jaw, wiedza o
wydarzeniach tego dnia zostanie wytarta z powierzchni ziemi tak skrupulatnie, jak ta
wioska.
Nikt się nigdy nie dowie, co zaszło - ani co mogło zajść…
* * *
Nie miał nic. Nawet imienia.
Odkąd pamiętał wołano na niego zawsze albo „chłopcze!”, albo „ty!”, albo „hej!”,
albo „bękarcie!”, albo „szczurku!”, tych obelżywych pohukiwań było bez liku. Imiona
były dla ludzi, którzy mają prawdziwy dom, prawdziwą rodzinę, przyzwoite miejsce do
spania. Dla tych, którzy nie mieszkają z trzodą w chlewie, dla tych, którzy nie muszą
walczyć z psami o skrawki mięsa z obgryzionych kości - kości przeznaczonych dla psów.
Jego pan traktował psy lepiej niż swojego „chłopca”.
Imiona nadawali rodzice, ale rodziców też nie miał. Karczmarz, Adolf
Brandenheimer, był jego panem, ale na pewno nie ojcem. Żaden ojciec nie traktowałby
w ten sposób własnego syna. Z tego samego powodu nie mogła być jego matką Eva
Brandenheimer.
Ona, jeśli to w ogóle możliwe, traktowała go jeszcze gorzej niż jej mąż. To ona
przykuwała go łańcuchem do świńskiego koryta w chlewie, kiedy był jeszcze dzieckiem.
Do dziś pamiętał, jak zwykła okładać go rzemieniem. A im głośniej płakał, tym mocniej
biła. Nauczył się nie płakać, a z czasem uodpornił się na wymierzane mu kary.
Wiedział, że dzieci są podobne do rodziców, i rad był, że w niczym nie przypomina
spasionych Brandenheimerów ani ich sześciorga tłustych bachorów. Nawet gdyby go
przyzwoicie karmiono, nie wykazywałby żadnych cech podobieństwa do rodziny
karczmarza. Był pewien, że nie jest z nimi w żaden sposób spokrewniony.
Kim więc byli jego rodzice? I dlaczego jest teraz z Brandenheimerami?
Dręczyły go te pytania, ale stracił już nadzieję, że pozna na nie odpowiedzi. Nikt mu
tego nigdy nie powiedział, a pytać ani myślał. Z Brandenheimerami nie było sensu o tym
rozmawiać, toteż nie rozmawiał. Dla nich był tylko jeszcze jednym hodowlanym
zwierzęciem, sztuką bydła.
Zwierzęta nie mówią; on nie mówił.
Zwierzęta nie mają imion; on nie miał imienia.
* * *
Minęło wiele tygodni, wystarczająco wiele, by pogodził się z myślą, że Elyssa o nim
zapomniała. Minęli się kilka razy w wiosce, ale ona, jak dawniej, nawet na niego nie
spojrzała. Myślał, że tak już zostanie, dopóki pewnego zimnego, mroźnego poranka nie
usłyszał stukotu kopyt konia na drewnianym moście.
Przywykł do tego, że wszyscy w wiosce pogardzają nim i traktują jak powietrze. On
był najnikczemniejszym z nikczemnych, ona wręcz przeciwnie - jedyną córką Wilhelma
Kastringa, najmożniejszego i najpotężniejszego człowieka w całej dolinie.
Minęła połowa zimy, nadszedł drugi tydzień miesiąca Nachexen. Słońce przestało
odsuwać się na południe i powoli, niemal niezauważalnie, zaczęły się wydłużać dnie.
Każdy z tych dni wydawał mu się jednaki. Zaczynał każdy od zbierania w lesie
drewna na podpałkę i rozniecania ognia; kończył na zalewaniu wodą żaru pod
paleniskami. Tak było odkąd pamiętał - i tak będzie zawsze.
Czasami jednak odnosił wrażenie, że żyje jak we śnie. Wydawało mu się, że jego
wspomnienia należą do kogoś innego, że to wszystko jest opowieścią, że nie dzieje się
naprawdę.
Elyssa zatrzymała wierzchowca zaraz za mostem i rozglądała się wokoło. Być może,
łamiąc zakaz ojca, wybrała się na konną przejażdżkę o świtaniu, tak jak w dniu, kiedy po
raz pierwszy się spotkali.
Wyszedł na otwartą przestrzeń, choć nie uzbierał jeszcze dzisiaj wystarczającej ilości
drewna na podpałkę. Nie zawołał. Jeśli jego szuka, to go zobaczy.
Trąciła piętami boki wierzchowca i ruszyła w kierunku chłopca. W chwilę później
zatrzymała się obok niego.
- Dobrze, że tu jesteś - powiedziała.
- Zawsze tu jestem - odparł. - O świcie.
- Dopiero dzisiaj udało mi się wymknąć z domu. - Do siodła miała przytroczony jakiś
pakunek; odwiązała go i podała chłopakowi. - To dla ciebie.
Odwinął płótno i jego oczom ukazały się łuk i kołczan z dziesięcioma strzałami.
Dech mu zaparło z wrażenia. Była to broń wojownika, nie myśliwego. Przeznaczona do
walki, do zabijania nieprzyjaciół, a nie do napychania spiżarni dziczyzną.
Zarówno broń, jak i strzały były czarne. Łuk wykonano z gładkiego czarnego
drewna, chwyt, zwany majdanem, owinięto miękką czarną skórą. Na obu szczytach, tuż
przy zaczepach cięciwy, osadzono w drewnie złote godła. Przedstawiały dwie
skrzyżowane strzały i zaciśniętą pięść w kolczej rękawicy między ich grotami. Czarna
była nawet cięciwa. Ten sam symbol dwóch skrzyżowanych strzał i pięści powtarzał się
na kołczanie wykonanym z marszczonej czarnej skóry.
Oglądał wszystkie strzały po kolei, żeby zyskać na czasie, bo nie wiedział, co
powiedzieć. Były identyczne. Ebonitowoczarne brzechwy, czarne jak węgiel pierzyska,
groty z czarnego niczym noc metalu. Każdą brzechwę okalał w połowie długości wąski
pasek złota, przy którym wytłoczono w czarnym drewnie motyw skrzyżowanych strzał i
zaciśniętej pieści.
Podniósł wzrok na Elyssę i pokręcił z zachwytem głową. Chciał coś powiedzieć, ale
nie znajdował słów.
Dziewczyna przypatrywała mu się z uśmiechem. Zauważył, że spogląda to w jedno,
to w drugie jego oko. Spuścił szybko wzrok, udając, że podziwia idealnie dobrane piórka
pierzysk.
Czemu ona tak na niego patrzy? Czyżby wiedziała o jego oczach? Nie, tego nikt nie
wie, skąd zatem mogłaby wiedzieć Elyssa? I naraz przypomniał sobie: wszak jest
czarownicą…
- To własność mojego ojca - powiedziała, zsiadając z konia. - Ale on nigdy ich nie
używał, pewnie nawet zapomniał, że je ma. Spójrz, ile na tym kurzu.
Przeciągnęła palcami po miękkiej skórce kołczanu i pokazała zabrudzoną
rękawiczkę. Poszedł za jej przykładem i spojrzał na zebrany palcami kurz.
- Co z twoimi dłońmi? - zapytała.
Pokazał jej. Na skórze nie pozostał nawet ślad po poparzeniach żrącą juchą
zwierzołaka. Rany nie były dla niego pierwszyzną, ale nawet po o wiele mniej
poważnych już na zawsze pozostały mu blizny.
Elyssa ściągnęła zębami rękawiczkę i dotknęła ciepłymi palcami grzbietów jego
dłoni. Oczy zrobiły jej się wielkie ze zdumienia, jakby sama nie dawała wiary, że go
uzdrowiła. Ale nic nie powiedziała, a on nie pytał. Wolał o tym nie myśleć.
- Jak masz na imię? - spytała.
Kiedy zagadnęła go o to przy ich pierwszym spotkaniu, nie odpowiedział.
- Nie mam imienia - przyznał teraz.
- Musisz jakieś mieć. Każdy ma imię.
- Ale nie ja.
- A jak sam siebie nazywasz?
- Sobą - odparł i roześmiał się. Dziwnie zabrzmiał mu w uszach własny śmiech.
Dziwnie, bo nigdy dotąd nie śmiał się na głos. Nie było z czego.
Elyssa mu zawtórowała.
- Trzeba cię jakoś nazwać - zadecydowała. - Chcesz mieć imię?
Wzruszył ramionami. Do tej pory jakoś się bez niego obywał. Że nie ma imienia,
uświadomił sobie dopiero przed paroma tygodniami, kiedy go o nie spytała.
- Nadać ci jakieś?
Spojrzał na łuk, kołczan i strzały. Po raz pierwszy coś od kogoś dostał i był tym
darem zachwycony. Skoro Elyssa chce mu dać jeszcze imię, to chyba nie wypada się
wzbraniać. Kiwnął głową.
Tymczasem koń pochylił łeb i zaczął skubać rachityczną trawę.
- Kiedy byłam mała, miałam przyjaciela - zaczęła, gładząc szyję zwierzęcia. - Ale nie
takiego z krwi i kości, prawdziwego przyjaciela nigdy nie miałam. Był to chłopiec, który
zjawiał się zawsze wtedy, kiedy go potrzebowałam. Ale on istniał tylko w mojej
wyobraźni. Wymyśliłam go sobie. Od dawna już go nie widuję. - Urwała i popatrzyła na
chłopca. - Chcesz być moim przyjacielem?
Wytrzymał spojrzenie jej ciemnych oczu. Był Elyssa oczarowany. Stanowili swoje
przeciwieństwa. Ona miała wszystko, on nic. Odwdzięczyła mu się już za ocalenie życia.
Dlaczego nadal chce się z nim zadawać? I dlaczego się do niej odezwał, po raz pierwszy
przerywając milczenie?
Była czarownicą. Oto, dlaczego. Rzuciła na niego urok. Zaczarowała go i tylko
jednej odpowiedzi mógł jej udzielić.
- Chcę - wykrztusił.
- A zatem nadam ci imię mojego przyjaciela z dzieciństwa - oznajmiła. - Będziesz się
nazywał Konrad.
- Konrad - wyszeptał powoli, wymawiając te dwie obce sylaby po raz pierwszy. -
Konrad - powtórzył już głośniej. Podobało mu się to imię.
Nigdy dotąd go nie słyszał, ale znał je od zawsze. Było to jego imię, jego własne
imię, które czekało nań od dnia narodzin.
- Konrad! - krzyknął, wyrzucając w górę obie ręce; w jednej trzymał łuk, w drugiej
kołczan pełen strzał. - Konrad!
Trudniej było ukryć łuk i strzały niż sztylet. Miejsce na łuk i cześć strzał znalazł pod
mostem, wciskając je w szparę nad belkami nośnymi. Pozostałe pięć ukrył w oborze za
karczmą, gdzie nie zaszkodzą im kaprysy pogody.
Nawet Elyssie nie powiedział o tych schowkach. Wolał zachować ostrożność, nie
wiedział jeszcze, czego może się po niej spodziewać. Nigdy w życiu nikomu nie ufał i
teraz też się lękał, że dziewczyna go zdradzi. Mogła wszak powiedzieć ojcu, że ukradł
łuk, kołczan i strzały.
Do Wilhelma Kastringa należała cała wioska. W jego rękach spoczywał los
wszystkich mieszkańców doliny. Był tu panem życia i śmierci.
Elyssie nie wolno było opuszczać dworu samej, bez zbrojnej eskorty. Tylko on
wiedział, że łamała ów zakaz. Gdyby zaszła taka potrzeba, mogła zmusić go do
milczenia groźbą wyjawienia, że jest w posiadaniu czarnej broni.
Ale taka potrzeba nie zajdzie. On odzywał się tylko do niej. Elyssa powiedziała, że
będą „przyjaciółmi” - i z biegiem tygodni, miesięcy, lat rzeczywiście się nimi stali.
A on stał się Konradem.
Rzecz jasna, tylko Elyssa nazywała go tym imieniem, bo nikt inny nie wiedział, że je
nosi. Ale on też tak o sobie myślał. Jego życie rozpoczęło się naprawdę dopiero wtedy,
gdy dzięki niej przestał być bezimiennym.
Elyssa również się odrodziła, bo bez niego - bez Konrada - już by nie żyła. Gdyby
nie zadźgał zwierzołaka, stwór by ją rozszarpał. Zawdzięczali sobie nawzajem, że urodzili
się na nowo.
* * *
Konrad z czasem dorósł do łuku, który z początku był dlań za duży. Tydzień po
tygodniu, miesiąc po miesiącu ćwiczył co rano pięcioma strzałami, obierając sobie za cel
drzewa, aż w końcu stał się niezrównanym łucznikiem.
Zimno i wilgoć wypaczyły brzechwy pierwszych pięciu strzał, ich groty stępiły się od
zbyt częstego używania, połamały się pióra pierzysk. Ale kilka strzał oszczędził, schował
je i w ogóle ich nie używał. Wodząc delikatnie palcami po brzechwach, grotach i
pierzyskach, sprawdzał regularnie ich stan i podziwiał kunszt rzemieślnika, który cały ten
komplet sporządził.
Nacierał kołczan łojem, żeby skóra zachowała elastyczność. A była to skóra jakiegoś
osobliwego zwierzęcia, kto wie, czy nie któregoś z tych na wpółmitycznych, żyjących
ponoć na końcu świata. A może nawet w sąsiedniej dolinie. Dla Konrada odległości te
były równie niewyobrażalne. Zachodził też w głowę, co mogą oznaczać skrzyżowane
strzały i pięść na kołczanie, na brzechwach strzał i na wierzchołkach samego łuku. Nie
był to bowiem herb Kastringa.
Podobnie jak dziwny nóż, czarna skóra i nieznany herb były symbolem obcych krain,
leżących za puszczą, za rzeką, za wzgórzami. Świadomość istnienia takich cudów
fascynowała go, a zarazem napełniała niepokojem.
Wprawianie się w łucznictwie zaczynał od strzelania do pni drzew. Ale drzewa stały
w miejscu. Po pewnym czasie doszedł do wniosku, że musi znaleźć sobie żywy cel,
wypróbować swe umiejętności na którymś z mieszkańców lasu.
Najlepszy byłby zwierzołak, ale wolał z takim bez potrzeby nie zadzierać. Zdawał
sobie sprawę, jak wielkie szczęście miał tamtego dnia, dawno temu, kiedy udało mu się
położyć trupem jednego z tych mocarnych potworów, za jedyną broń mając tylko
sztylet. Lepiej nie kusić losu. Skoro one dawały mu spokój, on też nie będzie wchodził
im w drogę.
Kiedy nie miał jeszcze łuku, uzupełniał głodowe racje żywności, wydzielane mu w
karczmie, zastawiając sidła na króliki. I teraz króliki padły pierwszymi ofiarami jego
łuczniczych umiejętności. Nabrawszy wprawy, potrafił zestrzelić ptaka siedzącego na
gałęzi, a nawet trafić do tak szybko poruszających się celów, jak wiewiórki.
W ten właśnie sposób stracił pierwszą ze swoich strzał; zniknęła gdzieś wysoko w
koronie drzewa i nie odnalazł jej, choć wspiął się na sam czubek.
Dochodził do wniosku, że potrafiłby już przeżyć w lesie. Jeśli wiedziało się, gdzie
szukać, pożywienia było tu w bród. Jadalne rośliny, ptasie jaja, korzonki. Nawet gdyby
nie miał łuku, mógłby łapać w sidła małe zwierzęta i łowić ryby w rzece.
Na razie jego ofiarami padały tylko mniejsze zwierzątka - ale żeby przetrwać w
dziczy, musiałby mierzyć się również z większymi bestiami, zamieszkującymi mroczne
mateczniki puszczy.
Ubił odyńca, największe stworzenie, do jakiego kiedykolwiek mierzył z łuku. Położył
go dwiema celnie posłanymi strzałami. Ale zanim zdążył podejść do zdobyczy, opadła ją
wataha wilków. Rozerwały odyńca na strzępy, pożerając na miejscu ile mogły, a to co
zostało, odciągnęły na swoje leża.
I tak stracił dwie kolejne strzały. Mógł tylko stać i patrzeć. Wzdragał się poruszyć, w
obawie, że któryś z wilków go dostrzeże i uzna za smaczniejszy kąsek. Nie zdawał sobie
nawet sprawy, że są w pobliżu. Czyżby tak go pochłonęło podchodzenie odyńca, że nie
wyczuł ich obecności?
W ciągu kilku lat parę razy pękła mu cięciwa. Naprawiał ją, ale straciła
nieodwracalnie swoją czarną barwę. Łuk też w końcu najpierw pękł, po czym się złamał.
Wtedy to Konrad zobaczył, że drewno w środku również jest czarne, czyli był to jego
naturalny kolor, a nie efekt nasączenia jakimś ciemnym barwnikiem, jak z początku
przypuszczał. Stratę łuku bardzo przeżył. Wykopał grób i pogrzebał go w pobliżu
miejsca, gdzie po raz pierwszy spotkał Elyssę i zwierzołaka.
Następnego dnia o świcie stwierdził, że jakieś nocne leśne stworzenie, szukając
zapewne padliny, wykopało złamany łuk z czarnego drewna i gdzieś go zawlokło.
Sporządził sobie nowy łuk, ale odtworzenie cennych strzał przerastało jego
umiejętności. Czwarta się złamała i została mu już tylko jedna - oraz tych pięć z kryjówki
w oborze.
Nie potrafił odtworzyć strzał, ale potrafiła to Elyssa. Chociaż nie umywały się do
oryginalnych, to, mając je, mógł przynajmniej oszczędzać tamte pięć. Nie bardzo
wiedział, po co je trzyma, ale przeczucie mówiło mu, że pewnego dnia znajdzie dla nich
cel.
Mijały pory roku, płynęły lata. Niewiele się zmieniało. Elyssa przychodziła co jakiś
czas spotkać się z nim o świcie. Zdarzało się to może co kilka dni, może co tydzień, a
może co miesiąc. Mówiła mu, że jest jej jedynym przyjacielem; on wiedział, że za
jedynego przyjaciela ma ją.
Spotkań tych wyglądał zawsze z niecierpliwością. Był zawiedziony, kiedy się nie
zjawiała, przygnębiony, kiedy przychodziła pora rozstania.
Pewnego razu wspomniała o uczcie wydanej we dworze na cześć dziedzica
sąsiedniego majątku. Kiedy Konrad opowiedział jej, co sam w tym czasie jadł, przeraziła
się i nie kryła obrzydzenia.
Od tamtej pory często przynosiła mu na spotkania paczkę z żywnością - słodkie
delicje, jakich nigdy dotąd nie kosztował, smakowicie przyprawione mięsa i pyszne
pasztety.
- Czasem wydaje mi się, że nad moje towarzystwo przedkładasz posiłek - żartowała
często.
- To prawda - przyznał.
Przez kilka pierwszych minut każdego spotkania niewiele się odzywał; zbyt był
pochłonięty jedzeniem.
Rozmawiali ze sobą, bo żadne nie miało nikogo innego, z kim mogłoby szczerze
pogawędzić, a poza tym znali się prawie od dziecka. Konrad z każdym miesiącem stawał
się wyższy, wyrastał z chłopca na mężczyznę.
Elyssa była jak na dziewczynę wysoka, lecz wzrostem nie dorównywała Konradowi.
Zachowała dziewczęcą smukłość, ale zaokrągliła się tu i ówdzie, przeistaczając w
kobietę.
Ilekroć się spotykali, Konrad odwlekał swój powrót z uzbieranym drewnem do wsi.
Ryzykował narażenie się na gniew swego pana, byleby tylko pobyć z nią dłużej. Czasami
zdarzało mu się nawet wracać z pustymi rękami.
Pewnego poranka, kiedy karczmarz, złorzecząc, łoił mu skórę za to, że nie przyniósł
ani jednego patyka, Konrada zdumiał wyraz jego twarzy. Myślał zawsze, że pan go
nienawidzi, ale to, co ujrzał wtedy w jego oczach, nie było nienawiścią - to był strach.
Od tamtego dnia Konrad przestał się bać karczmarza. Szersze, silniejsze plecy
chłopaka lepiej znosiły razy bykowca Brandenheimera, i regularna chłosta stawała się
rutynowym, nic nie znaczącym obrządkiem.
Konrad wiedział, że jego życie nie zawsze będzie takie. Że w przyszłości się odmieni.
Nie był w stanie przewidzieć, co do tego doprowadzi, ale nie miał wątpliwości, że coś się
wydarzy. Może nie tak szybko, jeszcze nie w tym roku, może nawet nie w przyszłym, ale
był przekonany, że wszystko się zmieni.
- Pytałam o ciebie ojca - oznajmiła Elyssa.
Bez względu na porę roku Elyssa zawsze przyjeżdżała w opończy. Rozpościerała ją
na ziemi, żeby nie pobrudzić ziemią i nie zaplamić trawą odzienia. Łachmanom Konrada
brud i plamy nie były straszne.
Ale był Vorgeheim, środek lata, i oboje nic na sobie nie mieli. Przed chwilą kąpali się
w rzece, a teraz suszyli nagie ciała w porannym słońcu.
Konrad położył łuk obok siebie. Sięgnięcie po niego, nałożenie strzały na cięciwę i
napięcie nie zajęłoby mu więcej jak dwie sekundy. Ale latem wałęsało się mniej
zwierzołaków i od kilku miesięcy żadnego w okolicy nie wyczuł.
Konrad wlepił wzrok w Elyssę, która rozczesywała długie, czarne włosy.
- O co go pytałaś? - wykrztusił z napięciem w głosie.
- Kim jesteś - odparła.
Serce zabiło mu żywiej, zupełnie jakby wyczuł krwiożerczego drapieżcę,
skradającego się wśród gęstwiny. Chwycił odruchowo za rękojeść noża i ścisnął ją
mocno.
Zerknęła na niego z uśmiechem. Był to uśmiech przekorny. Elyssa miała już taką
wadę. Potrafiła być bardzo kapryśna, nastroje zmieniały jej się bez żadnego widocznego
powodu. Bywało, że przejechawszy już przez most, zawracała konia i oddalała się z
powrotem do wsi, nawet nie spojrzawszy na Konrada; bywało, że nie przywiozła ze sobą
prowiantu i nie raczyła nawet wyjaśnić dlaczego; bywało, że nie odezwała się słowem,
kiedy byli razem.
- Nie znasz swojej przeszłości - powiedziała. - Ale pomyślałam sobie, że mój ojciec
powinien coś wiedzieć. On wie o wszystkim, co dzieje się w tej dolinie. - Przyglądała się
przez chwilę Konradowi, po czym dorzuciła: - No, może z małymi wyjątkami.
Serce waliło mu jak młotem, krew pulsowała w żyłach. Biły na niego siódme poty.
Oddałby wszystko, żeby się dowiedzieć, co odkryła Elyssa, a zarazem nie chciał tego
słyszeć.
Rozmawiali już o tym kilkakrotnie, i za każdym razem dochodzili do wniosku, że
Konrad żadną miarą nie może być krewnym karczmarza. Kim więc jest? Nie było w
wiosce drugiego tak źle jak on traktowanego, traktowanego jak niewolnik. Nawet
Wilhelm Kastring, najmożniejszy człowiek w okolicy, zatrudniał swoich służących i płacił
im; nie był ich właścicielem.
Konrad nie odzywał się, czekał z zapartym tchem, co powie Elyssa. Ale ona się z
nim droczyła, chciała, żeby wyciągał z niej informacje.
- No i co? - zniecierpliwił się w końcu. - Co powiedział?
- Zapytał, skąd o tobie wiem. Powiedziałam, że cię widziałam w wiosce, że jesteś
traktowany jak pies. I że zaciekawiło mnie, dlaczego tak się dzieje i coś ty za jeden.
- I co on na to?
- Powiedział, żebym omijała cię z daleka, że nie wolno mi z tobą rozmawiać. Ja na
to, że i tak jesteś niemową. Kiedy spytał, skąd to wiem, odparłam, że wszyscy wiedzą,
żeś kiep i półgłówek. - W jej oczach migotały iskierki rozbawienia.
- I co jeszcze?
Elyssa ściągnęła brwi i spoważniała.
- To dziwne, ale kiedy dalej naciskałam, bardzo się stropił. Zupełnie jakby się…
przestraszył. Nie chciał mi nic więcej powiedzieć. Jeszcze raz przykazał mi, żebym cię
unikała. - Roześmiała się nieszczerze. - Zawsze słucham ojca. I dlatego mnie tu teraz
nie ma.
Konrad gniewnie wbił sztylet w ziemię. Niepotrzebnie pytała ojca, niepotrzebnie mu
się z tego zwierzyła, ale chyba nie powiedziała mu wszystkiego, a świadomość tego
jeszcze pogarszała sprawę. Sądząc po reakcji Wilhelma Kastringa, dziedzic coś wiedział.
Kiedy Elyssa powiedziała „przestraszył się”, natychmiast przypomniał mu się wyraz
twarzy Adolfa Brandenheimera. Ludzie z wioski zawsze go unikali. Czyżby robili to nie z
pogardy, lecz ze strachu?
A jeśli tak, to czego się bali?
Elyssa położyła mu dłoń na ramieniu, ale chłopak strącił ją gniewnym poruszeniem
barku.
- Nie złość się - powiedziała. - Nie spodziewałam się, że on tak zareaguje. Za
drugim razem lepiej to rozegram. Potrafię wziąć ojca pod włos; jestem jego ukochaną
córeczką.
Elyssa była jedyną córką Kastringa. Prócz niej miał jeszcze trzech synów.
- To jeszcze nie wszystko - podjęła. - Na drugi dzień zapytał mnie o łuk, kołczan i
strzały, które ci dałam.
- Co? To on wie?
- Ależ skąd! - Elyssa potrząsnęła energicznie główką. - Nie wie, że je masz. Pewnie
zszedł po nie do loszku i stwierdził, że zniknęły. Często się tam bawiłam. Były schowane
w małej piwniczce, niczego prócz nich w niej nie było. Dostałam się tam, bo kłódka
przerdzewiała.
- I co powiedział?
- Zarzekałam się, że nie mam pojęcia, o co mu chodzi. Że nic nie wiem o żadnym
łuku ani o strzałach, i poradziłam mu, żeby zapytał braci. - Wzruszyła ramionami. - To
zwyczajny zbieg okoliczności.
Konrad spojrzał na ostatnią czarną strzałę, jaka mu została, na maleńki herb
wytłoczony przy złotej obwódce.
- Nie przejmuj się tak - ciągnęła Elyssa. - On o niczym nie wie. Nie pamiętał nawet,
że je w ogóle ma.
- Ale przypomniał sobie, kiedy wspomniałaś mu o mnie. - Wzdrygnął się, ale
bynajmniej nie z zimna.
Zamilkła i znowu zaczęła rozczesywać włosy. Konrad starał się wyrzucić z myśli
czarną broń i przypomnieć sobie, kiedy po raz pierwszy widział czeszącą się Elyssę.
Było to zaraz po pierwszej wspólnej kąpieli w rzece, niemal dokładnie w tym
samym, co teraz, niewidocznym z wioski miejscu. W lecie tego samego roku, kiedy ocalił
ją przed zwierzołakiem.
Konrad od dziecka bał się wody i stronił od niej, ale wtedy Elyssie udało się
namówić go do zrzucenia ubrania i zanurzenia się w rzecznym nurcie. Zawsze potrafiła
postawić na swoim. I to ona nauczyła go pływać.
- Nie widziałam cię jeszcze czystego. Całkiem nieźle się prezentujesz - powiedziała
mu, kiedy wyszli z wody. A potem ze śmiechem dodała: - Jak na wieśniaka. - Oglądała
jego ciało, wodząc palcami po jasnych bliznach na grzbiecie i udach. - To karczmarz? On
ci to zrobił?
- On, jego żona albo dzieci.
- Te są za stare, bym zdołała je usunąć - powiedziała. - Nie potrafię tego… jeszcze.
Spojrzał na dziewczynę pytająco, ale ona uśmiechnęła się tylko i położyła palec na
ustach, a potem sięgnęła po grzebień.
Przeciągnęła nim po mokrych włosach. Wtedy po raz pierwszy widział, jak Elyssa się
czesze. Uświadomił sobie, że traktuje go jak lalkę, jak swojego wymyślonego Konrada.
Ale jemu to nie przeszkadzało. Rozkoszował się każdą spędzoną w jej towarzystwie
chwilą. Po raz pierwszy w życiu nie był sam, i każdy nowy dzień witał z nadzieją, że
znowu się z nią spotka.
Kiedy się tamtego dnia rozstali, wytarzał się w pyle, zmierzwił sobie włosy, pobrudził
twarz. Nie chciał, żeby pan zorientował się, że zaszło coś niezwykłego.
Teraz jednak, choć nadal odziany w łachmany, wracał do karczmy czysty i schludny.
Już się nie bał. Brandenheimer nie mógł mu zrobić nic, czego by nie zniósł.
Tamtego dnia nad rzeką Elyssa po raz pierwszy wspomniała też o jego oczach. Już
wcześniej zauważył, że często się im przygląda, i za każdym razem odwracał głowę.
- Masz niesamowite oczy, Konradzie - powiedziała. Natychmiast zasłonił je sobie
dłońmi, choć był to gest daremny.
Było za późno - a zresztą dla wzroku takiej jak ona czarownicy dłonie nie stanowiły
żadnej przeszkody.
- Niepotrzebnie je zakrywasz - powiedziała, odciągając mu ręce od twarzy.
- Co wiesz o moich oczach? - spytał, przysuwając się bliżej niż kiedykolwiek i
spoglądając jej głęboko w ciemne źrenice; źrenice niemal tak czarne jak włosy, czarne
jak strzały, które mu podarowała. - Co widzisz?
- A co ty widzisz? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Nic! - wyrzucił z siebie, zaciskając mocno powieki. - Wszystko - wyszeptał po
chwili.
Już nigdy więcej nie wspomniała o jego oczach.
Aż do dzisiaj. Wszystko było dokładnie tak samo. Prawie. Ta sama pora dnia, to
samo miejsce. Zmienili się tylko oni. Oboje wydorośleli zarówno fizycznie, jak i
emocjonalnie. Byli sobie teraz bliżsi niż kiedykolwiek dotąd, jedno znało drugie lepiej niż
siebie. Ale jednocześnie byli sobie bardziej dalecy, rozumieli, że dzieli ich praktycznie
wszystko, a jedyne, co łączy, to przyjaźń.
- Masz niesamowite oczy, Konradzie - powiedziała znowu Elyssa.
Wypowiadając te słowa, złamała ich niepisaną umowę. On nigdy nie wspominał o
jej magicznym darze, o drobnych czarodziejskich sztuczkach, które z taką łatwością jej
przychodziły, ona zaś nigdy nie mówiła o jego oczach - a zwłaszcza o lewym.
Tym ślepym.
Rozdział trzeci
Nikt się nigdy nie dowie, co zaszło - ani co mogło zajść.
Przyszłość całego świata to kombinacja mało znaczących składników, z których
wszystkie, jeśli porównać je z całością, wydają się jeszcze bardziej trywialne. Ale każdy z
tych drobnych elementów wnosi swój niewielki wkład w kształtowanie ogólnej kolei
rzeczy, a trudno przewidzieć, który z nich w nadchodzących stuleciach okaże się bardziej
od innych znaczący.
Kiedy w przeszłość odejdzie ten dzień, świat podążać będzie dalej wytyczoną mu
drogą, ku ostatecznemu tryumfowi Chaosu. Kolejna przeszkoda na tym chlubnym szlaku
usunięta zostanie tak samo skrupulatnie, jak skrupulatnie starta zostanie z powierzchni
ziemi wioska.
Większość napastników ani nie zdawała sobie sprawy, jakie będą konsekwencje ich
najazdu i czemu ma on służyć, ani ich to obchodziło. Dla ogromnej większości liczył się
tylko sam udział w konflikcie - nadciągająca bitwa.
Nie robiło im różnicy, że nie miała to być bitwa w ścisłym tego słowa znaczeniu, lecz
coś bardziej przypominającego krwawą robotę rzeźnika w ubojni. Wszak sprowadzało się
to do tego samego: do orgii bólu i cierpienia, męki i śmierci. Śmierć wrogów,
sprzymierzeńców, własna, wszystko to były aspekty tej samej odwiecznej wojny.
Jedynym pewnikiem życia jest śmierć, i tu brutalni najeźdźcy się nie zawiodą. Żyli,
by umrzeć - i muszą umrzeć…
* * *
Konrad nie mógł zobaczyć tego, co widziała Elyssa, co widzieli wszyscy inni. Nie
mógł zobaczyć własnej twarzy, własnych oczu.
Ale niezupełnie to miała na myśli Elyssa, mówiąc mu, że ma niesamowite oczy.
Owszem, o ich wygląd też jej chodziło, ale nie tylko. Ciemne oczy Elyssy były jak
głębokie wiry, widziała nimi o wiele więcej, niż mu mówiła - tak samo jak on widział
swoimi o wiele więcej, niż skłonny był jej powiedzieć.
Następnego ranka Elyssa wróciła z lusterkiem. Nadjechała jak zawsze, zaraz po
brzasku. O tak wczesnej porze rzadko można było kogoś napotkać, zwłaszcza w tej
okolicy.
Miejsce, w którym Konrad zabił zwierzołaka, znajdowało się teraz na otwartej
przestrzeni. Bór, karczowany przez drwali i leśników, cofnął się przez tych kilka lat
jeszcze bardziej. Konrad czekał na Elyssę dalej od mostu niż kiedyś, tam gdzie
prawdopodobieństwo, że dostrzeże ich ktoś z wioski było minimalne.
- Ty chyba nigdy nie widziałeś samego siebie, prawda? - zapytała, przeglądając się
w lusterku. Odgarnęła za lewe ucho pukiel kruczoczarnych włosów, który opadł jej na
czoło. - Trzymaj. - Podała mu lusterko. - Ale ostrożnie, wolałabym, żeby twoja szpetna
gęba go nie uszkodziła!
Nie słuchał jej. Całą uwagę skupił na przedmiocie, który trzymała w wyciągniętej ku
niemu ręce. Był owalnego kształtu, oprawiony w srebro. Nawet rączka i tylna ścianka
były ze srebra wysadzanego skrzącymi się czerwienią i żółcią szkiełkami. Zobaczył niebo
odbite w gładkiej szklanej tafli.
- Że jak? - bąknął, nie kwapiąc się do wzięcia od niej dziwnego przedmiotu.
- To był żart. - Nie cofała ręki.
- Jaki żart? - Zrobił krok do tyłu i potrząsnął głową.
- Że od szpetnej gęby popęka szkło.
To lusterko musiało być warte fortunę. Zdobiące je czerwone i żółte okruchy, które
wziął początkowo za szkło, to chyba jakieś drogie kamienie. Srebro i klejnoty - i to
wszystko tylko po to, żeby Elyssa mogła się przejrzeć.
- Tchórz cię obleciał, co? Tchórz, tchórz, tchórz!
Elyssa miała właściwie rację, ale Konrad ani myślał jej w tym utwierdzać. Chwycił za
rączkę i nie wiedząc, czego ma się spodziewać, powoli uniósł lusterko do twarzy.
Swoje odbicie ujrzał po raz pierwszy w rzece. Było jednak za mało wyraźne, by
mógł wyrobić sobie właściwe pojęcie o własnym wyglądzie - a co ważniejsze - o
wyglądzie swoich oczu. Wydawało mu się, że są takie same, ale pewności nie miał, bo
tak naprawdę widział tylko na prawe.
Niewiele więcej powiedziała mu wypolerowana powierzchnia tarczy jednego z
żołnierzy, w której przejrzał się kilka lat temu. Bardziej zniekształcała jego rysy, niż je
oddawała.
Szkło należało do rzadkości. W karczmie nie było żadnego zwierciadła, nie było też
chyba takiego w całej wsi, nie licząc dworu. Słyszał tylko o istnieniu czegoś takiego od
Elyssy, a pewnie jej lusterko zostało wykonane w jakiejś dalekiej krainie.
Zobaczył siebie po raz pierwszy.
Aż stęknął z wrażenia. Mrugając, spoglądał na jakiegoś obcego młodziana, który,
również mrugając, patrzył zdumiony na niego. Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to
szopa skołtunionych kudłów, ni to blond, ni rudych. Obcinał je sobie co jakiś czas
nożem, kiedy były za długie, ale nigdy jeszcze nie widział u nikogo włosów takiego
koloru.
Zerknął ponad lusterkiem na uśmiechniętą Elyssę. Uniósł je wyżej, żeby się zasłonić,
i przybliżył do twarzy - do oczu.
Wyglądały identycznie, nie dostrzegał żadnej różnicy. Obie źrenice były
bladozielone. Ale czerwone promienie słońca wstającego za plecami Konrada, odbijane
przez lusterko, raziły go w oczy: Zmienił pozycję, żeby go nie oślepiały.
I teraz zauważył, że jedna ze źrenic, rozszerzając się, ciemnieje, staje się bardziej
zielona, za to druga jaśnieje, żółknie - przybiera złotą barwę…
Jego oczy były różnego koloru.
Jedno złote, drugie zielone. To pewnie miała na myśli Elyssa, mówiąc mu, że ma
niesamowite oczy.
Ale na jedno widział. A na drugie nie.
Trzymając lusterko w prawej ręce, lewą podniósł do oczu. To samo uczyniło jego
odbicie. Dotknął palcami skóry pod lewym okiem. Ale odbicie nie powtórzyło tego ruchu
- ono dotknęło skóry pod okiem prawym. Zafrapowany ściągnął brwi.
Obserwująca go Elyssa parsknęła śmiechem. Zobaczył w lusterku, jak podchodzi
doń od tyłu. Wspięła się na palce, wyjrzała znad prawego barku Konrada, a on zobaczył
jej twarz przy swojej.
Wydała mu się jakaś inna. Jakby widział jej bliźniaczkę, której włosy są zaczesane
do tyłu nad prawym, a nie nad lewym uchem.
I chociaż stalą po jego prawej stronie, odbicie dziewczyny znajdowało się po lewej
stronie jego odbicia…
Zobaczył w lusterku jej uśmiech i patrzył zdębiały, jak porusza ustami,
wypowiadając słowa, które słyszał prawym uchem:
- To lustrzane odbicie, Konradzie. Prawa strona nie jest prawą, lewa nie jest lewą.
Ja niezupełnie tak wyglądam i ty również niezupełnie tak. Spójrz.
Przesunęła się i wyjrzała sponad lewego ramienia chłopaka. Ale w lustrze postać
Elyssy ukazała się obok prawego ramienia Konrada.
- To, co w lusterku jest twoją lewą stroną - wyjaśniła - w rzeczywistości jest twoją
stroną prawą. - Spojrzała mu w oczy. - A to, co widzisz w nim po prawej, w
rzeczywistości znajduje się po lewej.
Jedno oko miał zdrowe. Drugie ślepe. Jedno było złote. Drugie zielone. Ale które
jest które? Skoncentrował wzrok na własnym odbiciu i zaczął analizować, co właściwie
widzi.
Widział młodego mężczyznę w wieku około dwudziestu lat, który wydawał mu się
nie tyle przestraszony, co zakłopotany, i którego oczy różniły się barwą.
Konrad widział dobrze tylko na prawe oko, zamknął więc powoli lewe. Jego odbicie
zamknęło swoje prawe oko, to złote.
Wiedział już, że to oszustwo lusterka. Lusterku nie można było ufać, ale ufał
swojemu prawemu oku, zielonemu.
Mając otwarte tylko jedno oko, widział w lusterku dokładnie to samo, co obydwoma.
Nie zaskoczyło go to. Prawe oko było zdrowe. Na lewe nie widział, bo kiedy zamykał
prawe, było tak, jakby zamknął obydwa. Prawie.
- Widzisz? - spytała Elyssa.
Widział ją. Widział siebie. Kiwnął głową i jego odbicie również to zrobiło. Otworzył
drugie oko. Zabłysło złotem.
Wiedział już wcześniej, że jego jedno oko różni się od drugiego, ale nie
przypuszczał, że w ten sposób. Z tym że ta różnica stawała się zauważalna dopiero przy
bliższym przyjrzeniu.
Elyssa zwróciła na nią uwagę, i nie było w tym nic dziwnego. Tylko ona z nim
rozmawiała, tylko ona patrzyła na niego wystarczająco długo, by tę różnicę zauważyć.
Zamknął teraz prawe oko. I jak zawsze efekt był taki, jakby zaniknął obydwa. Nie
widział niczego, niczego, co działo się w teraźniejszości…
W mroku majaczyło słabe, odległe światełko. Kiedy się skoncentrował i wytężył
lewe oko, to złote, ślepe, odróżnił kontur. Był to owalny kształt lusterka, które trzymał
wciąż w ręku. A w lusterku odbijała się jakaś twarz.
Domyślił się, że widzi obraz przechowywany nadal przez jego mózg. To była
ostatnia rzecz, na jaką patrzył przed zamknięciem oka. Lusterko. A w nim twarz z
otwartymi oczami. Oczami różnej barwy, jednym zielonym, drugim złotym.
Ale ta twarz należała do kogoś innego!
Był to starszy mężczyzna o pooranym zmarszczkami, naznaczonymi bliznami
smagłym i brodatym obliczu. Konrad nigdy tej twarzy nie widział, a przecież ją
rozpoznawał.
To była jego twarz. Patrzył na siebie, takiego jakim będzie za wiele lat.
Patrzył w przyszłość.
- Nie! - krzyknął, zaciskając mocno powieki, by pozbyć się tego obrazu. Po chwili
szeroko otworzył oczy i zerknąwszy jeszcze raz na swoje obecne odbicie, odrzucił
lusterko najdalej, jak potrafił.
Usłyszał trzask pękającego szkła. Zdumiona Elyssa krzyknęła gniewnie i z całych sił
uderzyła go otwartą dłonią w bok głowy. Podbiegła do miejsca, w którym upadło
lusterko i rugając go, jęła zbierać z ziemi odłamki pokruszonego szkła.
Konrad był świadomy wszystkiego, co się dzieje, ale czuł się całkowicie od tego
odseparowany, jakby odbywało się to w jakimś innym czasie - a on to sobie tylko
przypominał.
Przypominał sobie, co się kiedyś wydarzyło.
Albo co się dopiero miało wydarzyć.
* * *
Siedzieli nad rzeką ramię w ramię, ale nie tak blisko siebie, jak zwykli siadywać.
Elyssa trzymała na kolanach srebrne lusterko. Było całe.
Zupełnie jakby przybyła przed chwilą i zamierzała mu je dopiero pokazać, jakby
wydarzenia sprzed kilku minut nie miały w ogóle miejsca - jeszcze nie miały.
Był skołowany, wszystko mu się mieszało. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość
zdawały się przeplatać ze sobą i nie mógł się połapać, co jest czym.
Wiedział dokładnie, co stanie się za chwilę. A wiedział stąd, że to się już wydarzyło.
To działo się teraz. To nie będzie powtórka. Elyssa pokaże mu lusterko, a on je odrzuci.
Wolał nie wnikać, co zaszło w międzyczasie, kiedy patrzył w lusterko i widział w nim
swoje odbicie - obraz siebie z przyszłości.
Lusterko się stłukło. Ale Elyssa pozbierała co do jednego wszystkie okruchy, ułożyła
je na powrót w srebrnej oprawce, a potem, kalecząc sobie palce i szepcząc zaklęcia, jęła
wygładzać spękaną powierzchnię.
Obserwował z roztargnieniem jej zabiegi, ale myślał o czym innym. Myślał o swoim
lewym oku: tym złotym, ślepym. O ślepym oku, które widziało, które pokazywało mu, co
się wydarzy - i które robiło to od dawna.
Z biegiem minut oddech mu się uspokajał, serce biło coraz wolniej. Dochodził do
siebie.
Elyssa, zbesztawszy go za rzucenie lusterkiem, już się do niego nie odzywała.
Pewnie domyślała się, że musiało zajść coś poważnego, skoro Konrad tak się zachował.
Przejrzała się w lusterku, a może sprawdzała tylko, czy zniknęły wszystkie ślady
uszkodzenia, po czym przeniosła wzrok na Konrada. Ich oczy się spotkały.
- Ja naprawdę żartowałam, mówiąc, że od twojej szpetnej gęby lusterko popęka -
powiedziała. - Nie musiałeś brać moich słów na poważnie. Tak tobą wstrząsnął własny
wizerunek? - dorzuciła z ironicznym uśmiechem.
Powoli pokręcił głową i zaczął przecierać kułakami oczy, szukając słów.
- Co zobaczyłeś? - spytała Elyssa.
Spojrzał na nią. Nie pytała o odbicie w lustrze. Skąd wie, że zobaczył coś dziwnego?
Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że Elyssa tylko zgaduje.
Nie rozmawiali dotąd o jego wzroku. Unikał tego tematu, bo sam nie rozumiał w
czym rzecz, a poza tym nie chciał, żeby Elyssa wiedziała. Miał po prostu taki dar,
którego nikt poza nim, nawet ona, nie posiadał. W pewnym sensie tylko to miał na
własność. Nie chciał się tym z nią dzielić, choć nie bardzo wiedział dlaczego.
Była jego jedyną przyjaciółką, nie powinni mieć przed sobą żadnych tajemnic. Co
prawda, o jej magii też nie rozmawiali, ale ona przynajmniej nie kryła przed nim swoich
zdolności.
Spojrzał na opuszki palców dziewczyny. Skaleczyła się szkłem niechcący czy też
upuszczenie krwi stanowiło cenę, jaką musiała zapłacić, by wykrzesać z siebie moc
potrzebną do magicznego sklejenia lusterka?
Skoro ona nie mówi wszystkiego o swoich umiejętnościach, on też przemilczy swoje.
I skłaniało go do tego coś jeszcze: mimo że znali się już tak długo, nadal nie do
końca ufał Elyssie. Sam nie wiedział dlaczego. Tylko ją jedną znał, wierzył jej, zrobiłby
dla niej wszystko - a jednak jakiś wewnętrzny głos ostrzegał go, że powinien się mieć na
baczności.
Nie chciał się przed nią całkiem otwierać, bo wtedy powiedziałby o sobie wszystko,
przez co Elyssa zyskałaby nad nim przewagę. Zdawał sobie sprawę z bezsensowności
takiego rozumowania, ale przecież do przeczuć nie można przykładać racjonalnej miary.
A wszystko to miało związek z jego oczami, a właściwie z jednym z nich. Lewe było
na pozór ślepe, a mimo to widział nim. Widział nie to, co się aktualnie dzieje, lecz to, co
się dopiero wydarzy…
Rozbieżność w czasie zazwyczaj nie była wielka, lewe oko zaledwie o ułamek
sekundy wybiegało w przyszłość przed prawe.
Pozwalało mu to w porę uskakiwać przed buciorem, albo bykowcem
Brandenheimera. Wiedział na moment wcześniej, gdzie wyląduje kopniak karczmarza,
albo gdzie spadnie jego cios.
Zauważył, że Elyssa znowu przegląda się w lusterku, niespiesznie zlizując sobie krew
z palców.
Zaczynały go ogarniać wątpliwości, czy rzeczywiście widział w lusterku swoją
postarzałą twarz. To pewnie jakaś gra światła. No dobrze, ale skąd światło, skoro
powieki miał zaciśnięte? W takim razie oczy musiały mu spłatać jakiegoś figla.
Niemożliwe, żeby zobaczył siebie w przyszłości; nigdy nie potrafił niczego
przewidzieć na więcej niż minutę naprzód.
Postanowił nie wyjawiać Elyssie prawdy o tym, co mu się przywidziało; ale coś
powiedzieć musiał.
- Pierwszy raz zobaczyłem swoje oczy - odezwał się. - Nie wiedziałem, że różnią się
kolorem. Właśnie to mnie tak zaskoczyło. Nie chciałem potłuc ci lusterka. Nie
wiedziałem, że szkło jest takie kruche.
Przyglądała mu się uważnie, i czytał z jej miny, że nie daje wiary tym wyjaśnieniom.
Jeśli chce ją przekonać, to najlepiej powiedzieć prawdę. Ale nie całą.
- Kiedy zamykam prawe oko - wyjaśnił - nie widzę nic na lewe. Kiedy prawe oko
mam otwarte, widzę lewym - ale niezupełnie to samo, co prawym. Widzę nim nie to, co
się akurat dzieje, lecz co się będzie działo za chwile.
- Masz dar jasnowidzenia? Widzisz przyszłość?
Konrad wzruszył ramionami.
- Chyba tak, ale to nic specjalnego. W najlepszym wypadku wiem, co wydarzy się za
kilka sekund, góra za minutę, dzięki czemu mogę podjąć odpowiednie działania.
- I wykorzystałeś ten dar, kiedy się poznaliśmy? Zobaczyłeś zwierzołaka?
- Wiedziałem już wcześniej, że czai się w lesie. Kiedy nadjechałaś, zrozumiałem, że
się go nie spodziewasz. Ja go widziałem, a ty nie. Widziałem, jak wyskoczył z zarośli i
strącił cię z konia. Kilka chwil potem zobaczyłem to wszystko ponownie. Na szczęście nie
zabił cię od razu.
- Tylko dzięki temu, że mnie ostrzegłeś.
- Może i tak. - Konrad wzruszył ramionami.
- A teraz coś widzisz?
- Nic. - Pokręcił głową. - To znaczy nie widzę żadnej różnicy. Widzę ciebie, jak tu
siedzisz, i tyle. - Ponad głową dziewczyny spojrzał na las. - Nie ma żadnego
niebezpieczeństwa.
- Czyli ty wyczuwasz zagrożenie? Potrafisz przewidzieć, że stanie się coś złego, i
możesz temu zapobiegać?
- Zapobiec nie potrafię. Widzę, co się za chwilę ma stać, i mogę co najwyżej uczynić
wszystko, by tę wiedzę wykorzystać. Jeśli w pobliżu jest jakieś dzikie zwierzę, mogę je
ominąć. Wiem, którędy będzie szło, i wybieram inną drogę.
Elyssa miała rację: widział nadciągające zagrożenie. Czasami zupełnie trywialne, na
przykład, pod jakim kątem spadnie na niego kij Adolfa Brandenheimera. A czasem o
wiele poważniejsze. Właśnie ta zdolność tyle razy ocaliła mu w puszczy życie.
I czasami omal nie zabiła.
Nie mógł całkowicie polegać na swoim darze, bo dwukrotnie już go zawiódł, i to w
krytycznej sytuacji. Po raz pierwszy podczas walki ze zwierzołakiem, który napadł na
Elyssę. Było wtedy tak, jakby oślepł, bo nie wiedział, co za chwilę zrobi stwór, jak
uderzy.
Prawym okiem śledził bieg wydarzeń, ale lewe nie podpowiadało mu nic. Wszystko
było czarne, przyszłość jawiła się jako pusta otchłań - zupełnie jakby pisana mu była
śmierć. Pomyślał nawet przez ułamek sekundy, że nie widzi przyszłości, bo już jej przed
sobą nie ma.
Nie zginął. Mało tego, zabił zwierzołaka. Ale najstraszniejsze w tej walce było owo
nagłe oślepnięcie, niemożność ujrzenia tego, co się ma wydarzyć.
Po raz drugi przytrafiło mu się to, kiedy z łuku ustrzelił odyńca. Martwe zwierzę
opadła wataha wilków, o których bliskiej obecności nie miał pojęcia. Omal nie padł
ofiarą drapieżników.
Owszem, niebezpieczeństwo powiększało zasięg jego wzroku. Ale zbyt wielkie
przeciążenie zmysłów zdawało się odbierać mu ten dar i stawał się wtedy tak samo
bezradny jak wszyscy.
Do dzisiejszego dnia potrafił wybiec w przyszłość najwyżej na kilka sekund. Dzisiaj
zobaczył, co będzie za wiele lat.
Elyssa nie spuszczała zeń wzroku, chciała usłyszeć, co zobaczył w lusterku.
Był oszołomiony, podniecony, gdyż po raz pierwszy zobaczył swoją twarz. I to
wszystko. Niczego więcej nie widział, bo niby co miał widzieć?
- Jeśli widzisz tylko zagrożenie - powiedziała Elyssa - to nie wiesz, co się za chwilę
stanie…
Spojrzał na nią, nie bardzo rozumiejąc, co ma na myśli. Z nieprzeniknioną miną
odłożyła lusterko na trawę za sobą.
Pochyliła się, odpięła bez pośpiechu sprzączkę jednego ze skórzanych sandałów i
strząsnęła go ze stopy. Wylądował obok Konrada. Potem w ten sam sposób pozbyła się
drugiego. Poszybował w powietrzu i byłby uderzył chłopaka w pierś, gdyby ten go
zręcznie nie przechwycił w locie.
Miała na sobie jedwabną bladoniebieską bluzkę i długą, aksamitną spódnice.
Zaczęła rozwiązywać powoli, jedną po drugiej, na przemian to lewą, to prawą ręką,
wstążki, którymi bluzka była związana z przodu, od szyi po talię.
Skończywszy, wstała z ziemi i między zwisającymi teraz luźno połami bluzki mignęły
Konradowi piersi dziewczyny. Jej talię okalał wąziutki srebrny pasek, ale służył on tylko
do ozdoby, bo turkusową spódnicę podtrzymywała tasiemka. Elyssa ją rozwiązała.
Spódnica uszyta była z pojedynczego pasa materiału, owiniętego dwukrotnie wokół
bioder dziewczyny. Stając przodem do Konrada, Elyssa zaczęła ją odwijać, dopóki nie
obnażyła ciała od biodra po kostkę lewej nogi. Przytrzymywała przez chwilę oba końce
spódnicy lewą dłonią przyłożoną do biodra, potem uniosła rękę i, kiedy spódnica
opadała na ziemię, ona odwróciła się plecami do Konrada.
Obejrzała się na niego przez ramię. Miała teraz na sobie tylko niebieską bluzkę.
Ściągnęła ją powoli i upuściła.
Nieraz już widywał ją nagą, ale to było dlań coś nowego. Zazwyczaj zrzucała z
siebie ubranie pośpiesznie, nigdy nie robiła tego tak wyzywająco.
Obróciła się bardzo powoli przodem do Konrada. Nie licząc srebrnego naszyjnika,
paska i bransolet na przegubach i kostkach nóg, była zupełnie naga.
Stała na rozstawionych nogach, ręce oparła na biodrach. Konrad nigdy nie mógł się
nadziwić bieli smukłego ciała Elyssy. Tę biel podkreślały jeszcze bardziej krucza czerń
włosów i róż sutek.
Oblizał suche wargi i zbaraniały gapił się na dziewczynę.
- Idziemy się kąpać? - bąknął.
Pokręciła głową. Uniosła prawą rękę i przywołała go skinieniem palca wskazującego.
Posłuchał. Wstał i podszedł do niej.
Elyssa uniosła drugą rękę i zaczęła ściągać Konradowi z grzbietu obszarpaną
koszulę. Rękaw zaczepił się na jego prawej dłoni, w której trzymał skórzany sandał.
Elyssa wyjęła mu sandał z ręki, odrzuciła go, ściągnęła do końca koszulę i sięgnęła do
postronka podtrzymującego stare portki.
Stali naprzeciwko siebie, patrząc jedno drugiemu w oczy. Oczy Elyssy były tak
ciemne, że nie dało się odróżnić tęczówek od źrenic.
Konradowi portki opadły do kostek. Był bardziej nagi od Elyssy; nie miał na sobie
ozdób.
- Naprawdę nie chcesz się kąpać? - wykrztusił.
Przez nieprzeniknioną dotąd twarz Elyssy przemknął przełomy uśmiech.
- Czego innego chcę - powiedziała i przysunęła się do niego.
Konradowi dech zaparło w piersiach, ze zdumienia i błogości. Często się dotykali, ale
tylko przez przypadek albo podczas zabawy. Teraz było zupełnie inaczej. Objęła go, a on
położył dłonie na piersiach dziewczyny i jął je delikatnie gładzić. Przypomniało mu się,
jak pierwszy raz dotknął niewieściego ciała.
Przed kilku laty Elyssa poprosiła go, żeby nauczył ją strzelać z łuku. Stał za nią i
pokazywał, jak trzymać łuk i strzałę, a pączkujące piersi dziewczyny napierały mu na
przedramię. Otarł się o nią, żywiąc nadzieję, że tego nie zauważy. Ale zauważyła - i
kiedy chciał się odsunąć, przywarła do niego, dając tym do zrozumienia, że ma ją
przytulić mocniej.
Potem często dochodziło między nimi do fizycznego kontaktu, czy to poprzez
ubranie czy kiedy byli nadzy. Z początku nie przywiązywali do tego większej wagi, ale z
czasem to się zmieniło.
Pocałowali się.
Całowali się już wcześniej, ale nigdy w taki sposób. Do tej pory muskali się tylko
wargami na pożegnanie. Teraz ich usta zwarły się ze sobą zachłannie.
Elyssa rozchyliła wargi i Konrad poczuł jej wilgotny język. Otworzył usta i wybiegł
mu na spotkanie swoim.
W ślad za ustami złączyły się ich ciała. Przywierali do siebie z całych sił, a i tego
było im mało. Nagie ciało Elyssy wydawało się Konradowi gorętsze od słonecznego żaru
i nie wiedział, czy to bicie jej serca czuje czy też jemu serce tak wali.
Oderwali się od siebie zdyszani. Przez chwilę patrzyli jedno na drugie bez słowa.
Potem uśmiechnęli się i osunęli na ziemię.
Elyssa legła na swojej satynowej opończy, Konrad położył się na niej.
Stali się jednością.
Konrad leżał na wznak, wpatrzony w czyste, błękitne niebo; Elyssa przyglądała się
mu, wsparta na łokciu. Żuł źdźbło trawy i starał się powstrzymać uśmiech.
Elyssa sięgnęła po lusterko, złowiła w nie promień słońca i puściła Konradowi w
oczy zajączka.
Dłonią osłonił twarz przed oślepiającym światłem, po czym przekręcił się na bok.
Porażony blaskiem lusterka nie widział jej dobrze, ale wydało mu się, że Elyssa patrzy na
niego z wyrazem twarzy, którego nie potrafił nazwać.
Potem zauważył, że nie tylko ten wyraz twarzy jest mu nie znany.
Niedawno widział w lusterku swoją twarz z przyszłości, teraz wydało mu się, że
patrzy na inną Elyssę. Już nie dziewczynę, lecz dojrzałą kobietę. Twarz miała
wykrzywioną, spojrzenie wrogie.
I zobaczył coś jeszcze. Coś gorszego…
Odwrócił natychmiast głowę i zacisnął mocno powieki, ale było już za późno.
Płomienna miłość przerodziła się w ślepą nienawiść.
Raj teraźniejszości przerodził się w jutrzejsze piekło.
Konrad nie potrzebował swoich oczu, żeby wejrzeć w przyszłość, nie potrzebował
posrebrzanego lusterka, żeby przewidzieć, co będzie. I bez nich wiedział już, że
pewnego dnia jego jedyna przyjaciółka zdradzi go i doprowadzi do zguby.
Rozdział czwarty
Jedynym pewnikiem życia jest śmierć, i tu brutalni najeźdźcy się nie zawiodą. Żyli,
by umrzeć - i muszą umrzeć.
Dzisiaj umrzeć musi każdy i wszystko. Sprzymierzeniec obróci się przeciwko
sprzymierzeńcowi, i zwycięzcy staną się ofiarami.
Nie wolno dopuścić do błędu, który został popełniony dwa i pól tysiąca lat
wcześniej.
Tamtego dnia ostał się jeden niedobitek, i przeoczenie owo opóźniło nastanie
zbliżającego się nieuchronnie Chaosu.
Ten jedyny, który uszedł wówczas z życiem, zwal się Sigmar - Sigmar Młotodzierżca,
późniejszy założyciel Imperium…
* * *
Zimą Konrad wstawał zwykle przed świtem, bo roboty miał huk i żeby się z nią
uwinąć, musiał wykorzystać każdą chwilę dziennego światła. Latem, kiedy słońce dłużej
wędruje po niebie, wstawał trochę później.
Sypiał nadal w oborze za karczmą, na słomie przeznaczonej na paszę dla bydła.
Dobrze chociaż, że nie musiał się żywić trawą i sianem; wszystko inne, z dachem nad
głową włącznie, dzielił ze zwierzętami.
Obudził się przed chwilą i leżał na plecach, przez dziury w dachu patrząc na
jaśniejące niebo. Myślał o tym, co w zeszłym roku usłyszał od Elyssy. O dziwnej reakcji
jej ojca, kiedy wyszło na jaw, że czarny łuk i strzały zniknęły. Czemu się przestraszył?
Nie rozmawiali o tym więcej i sam nie wiedział, dlaczego mu się to teraz przypomniało.
Ziewnął, usiadł i spojrzał w drugi kąt obory, gdzie ukrył kołczan ze strzałami. Już od
kilku tygodni tam nie zaglądał. Zlazł ze stryszku, przestawił drabinę pod przeciwległą
ścianę i wspiął się po niej aż po kryty krokwiami dach. Podciągnął się na jedną z belek i
podczołgał się po niej w stronę spony, za którą schował kołczan.
Do tej pory, przez wszystkie te lata, po każdym sprawdzeniu owijał broń w ten sam
kawałek płótna, w którym dostał ją od Elyssy. Usiadł na belce i wyciągnął zawiniątko ze
schowka.
Zabierał się już do rozsupływania ostatniego węzła, kiedy naraz znieruchomiał i
nastawił ucha, wytężył wzrok…
Zbliżał się jakiś jeździec.
Elyssa?
Ją również ujrzał, lecz w oddali. Tym pierwszym jeźdźcem był ktoś inny, ktoś obcy.
Niebezpieczny obcy…
Zagrożenie musiało być poważne, skoro Konrad nie tylko wyczuł obecność
przybysza, ale i widział, co robi teraz Elyssa.
Wyjeżdżała właśnie ze dworu, żeby spotkać się z Konradem za rzeką. Jeśli wybierze
drogę koło karczmy, a na pewno to zrobi, natknie się na nieznajomego.
Nie było czasu do stracenia. Zbiegł na łeb na szyję po drabinie i wypadł boczną
furtką z obory. Nie musiał się rozglądać, wiedział, że jeździec jest już nie dalej jak sto
jardów od karczmy, przy studni na majdanie pośrodku wsi.
Konrad puścił się pędem po kocich łbach gościńca, który przez wyludnioną wieś
prowadził do dworu.
W swojej wizji nie widział momentu, w którym jeździec przecina Elyssie drogę,
przypuszczał tylko, że tak się stanie. Ale teraz, kiedy znajdował się już między nimi,
będzie mógł zawczasu ostrzec dziewczynę i do spotkania nie dojdzie.
Usłyszał przed sobą stukot kopyt po kocich łbach. Koń Elyssy. Wierzchowca
przybysza nie słyszał. Zbyt duża dzieliła go odeń odległość. Nie widział go nawet swym
normalnym prawym okiem.
Elyssa była już blisko, przy pierwszych chatach na stoku za zakrętem. Pokonał
pędem ten zakręt i zobaczył ją, zobaczył zwyczajnie.
Na jego widok ściągnęła cugle.
- Wracaj! - zawołał z daleka, ale niezbyt głośno, żeby nie dotarło to do uszu intruza.
- Co się stało?
Dopadł konia, chwycił go lewą ręką za uzdę i dopiero teraz uświadomił sobie, że
trzyma pod pachą zawiniątko z kołczanem i pięcioma czarnymi strzałami. Szarpnął łeb
zwierzęcia, usiłując je zawrócić.
- Musisz się ukryć - wysapał zdyszany. Obejrzał się przez ramię i… niczego nie
zobaczył.
Widział zakręt gościńca i chaty po obu jego stronach. Jeźdźca nie było jeszcze w
zasięgu wzroku i nie powinien się pojawić wcześniej niż za parę sekund, ale Konrad nie
umiał przewidzieć, skąd się go spodziewać.
Zupełnie jakby zapadł się pod ziemię. Nie zapadł się, rzecz jasna, takie cuda się nie
zdarzają, ale stanowiło to jeszcze jeden dowód, że jest bardzo groźny - tak samo było
ze zwierzołakiem, tak samo z watahą wilków, wtedy również Konrada zawiódł jego dar.
- Chodź!
Elyssa o nic więcej nie pytała, nie oponowała. W jego twarzy wyczytała niepokój.
Podała mu rękę. Konrad skorzystał z oferowanej przez dziewczynę pomocy i wskoczył na
konia, sadowiąc się za jej plecami. Zawróciła wierzchowca i wbiła pięty w boki
zwierzęcia. Ruszyli galopem pod górę, ku murom dworu. Tętent podkutych kopyt niósł
się daleko w porannej ciszy.
Konrad oglądał się co chwila za siebie, ale nadal nic nie widział, nic nie słyszał, nic
nie wskazywało, że dzieje się coś złego.
Spróbował przypomnieć sobie wizję, którą miał w oborze. Samotny jeździec, zakuty
od stóp do głów w brązową zbroję, w której odbijało się wschodzące słońce. Podobny
pancerz równie szczelnie okrywał konia.
Dotarli do dworu. Most zwodzony był opuszczony, drewniane wrota stały otworem,
wjechali na dziedziniec. Dwór nie był fortecą. Most zwodzony stanowił właściwie
dekorację. Chociaż można go było podnosić, to sforsowanie wąskiej fosy nie
nastręczyłoby zdeterminowanym napastnikom większych trudności. Wrota szybko
padłyby pod razami tarana, wyrąbanie wyłomu w murach też nie zajęłoby wiele czasu.
Konrad nigdy jeszcze nie był w obrębie murów posiadłości. Większość wieśniaków
nie miała tu wstępu. W tej chwili wolał przebywać tu niż na zewnątrz.
Zeskoczył z konia i skrył się za jednym ze skrzydeł wrót. Tymczasem Elyssa
odprowadziła wierzchowca w głąb dziedzińca, żeby tam go uwiązać.
Jeździec pojawił się wreszcie w polu widzenia i zmierzał niespiesznie środkiem
wąskiego gościńca ku dworowi. Jego wierzchowiec stąpał bezgłośnie po kocich łbach.
Zbliżał się w kompletnej ciszy. Można by pomyśleć, że wytłumieniu uległ cały świat
dźwięków. Wioska również przypominała wymarłą. Nie zaszczekał tam pies, nie ryknęła
krowa, nie skrzypnęły wrota stodoły. Nie doleciał ich krzyk ptaka od strony rzeki, ryk
dzikiego zwierza z odległego boru.
- Kto to? - szepnęła Elyssa, stając u boku Konrada.
- Nie wiem. - On również zniżył głos. Rycerz był za daleko, żeby ich usłyszeć, ale
Konrad bał się mącić tę niesamowitą ciszę.
- Zupełnie jak duch.
Konrad wzdrygnął się. Utrafiła w sedno. Jeździec i jego koń byli jak widma, bo
przecież żadne żyjące stworzenie nie potrafi się poruszać bezgłośnie.
Miał przy sobie pięć strzał, ale bez łuku były bezużyteczne, A zresztą, gdyby nawet
miał łuk, to i tak nie odważyłby się strzelać do tego jeźdźca. Wyczuwał
niebezpieczeństwo, ale cóż można zwojować strzałą przeciwko nadprzyrodzonej istocie?
- Zawołać ojca? Wezwać straże?
Konrad pokręcił głową. Nic by to nie dało.
W miarę jak przybysz się zbliżał, Konrad rozróżniał coraz więcej szczegółów. Jeźdźca
i konia okrywały stanowiące komplet pancerze z polerowanych brązowych blach. Zbroja
była misternie kuta, hełm zdobiły skomplikowane wzory. Przyłbica miała wąziutką
szczelinę, przez którą patrzyły na świat ukryte za nią oczy - o ile były tam jakieś oczy.
Można by pomyśleć, że jeździec dosiada jakiegoś fantastycznego zwierza o cielsku z
lśniącego metalu. Łeb konia, jeśli to w ogóle był koń - bo czy jakikolwiek koń zdołałby
udźwignąć taką masę metalu, a do tego jeszcze zakutego w zbroję jeźdźca? - chronił
hełm, z którego, tuż znad otworów na oczy, sterczały dwa długie szpikulce.
Podobna para szpikulców wieńczyła hełm jeźdźca, upodabniając nieznajomego do
rogatej bestii. Kolce wyrastały również z kłykci rękawic, z nakolanek, trzewików i
nałokcic. Zbroja była w kilku miejscach poobijana, tu wgięta, tam wybrzuszona, nosiła
ślady stoczonych walk.
Jeździec trzymał okrągłą tarczę z brązu, z masywnym grotem pośrodku. U boku
zwisał mu miecz z brązową rękojeścią, która wystawała z pochwy z brązu. W dłoni
obleczonej w najeżoną szpikulcami rękawicę dzierżył pionowo długą bojową kopię, też z
brązu.
- Czego on tu chce? - spytała szeptem Elyssa.
Głowa zbliżającego się jeźdźca obracała się wolno na boki. Nie z czujności, bo widać
było, że nie ma się czego obawiać. Rozglądał się, chłonąc każdy szczegół okolicy.
Zatrzymał się przed mostem zwodzonym i spojrzał na kryjówkę Konrada i Elyssy.
Nie mógł ich widzieć, ale mimo to Konrad poczuł na sobie jego wzrok - i odniósł
wrażenie, że obcy przybył tu po niego, że on jest jedyną przyczyną tego najścia.
- Nie boję się go - powiedziała Elyssa. W jej głosie nie było buńczuczności.
Naprawdę się nie bała, i to napawało Konrada jeszcze większym lękiem.
Zrobiła krok naprzód. Chwycił ją w ostatniej chwili i wciągnął za drewniane skrzydło
wiekowych wrót.
- Chcę z nim porozmawiać! - zaprotestowała.
Zatkał jej dłonią usta.
- Ale on nie chce rozmawiać z nami - wysyczał. - Nie po to tu przybył.
Szarpnęła głową, żeby uwolnić usta spod jego dłoni.
- Skąd wiesz? Co ty w ogóle wiesz?! Co może wiedzieć taki ciemny kmiotek?!
Wlepił w nią zdumione spojrzenie, ale nie dlatego, że uraziły go jej słowa. Te puścił
mimo uszu. Zrobił to, bo przez moment w jej ciemnych oczach zamigotał mu jakiś
rozbłysk. Nie był to rozbłysk gniewu, nie miał nic wspólnego z tą chwilą.
Zobaczył…
Zobaczył tam śmierć. Prawdziwą śmierć. Śmierć Elyssy.
Na moment, na mgnienie oka, stał się świadkiem agonii Elyssy, ograbiania jej z
istoty istnienia. Było to coś o wiele gorszego niż śmierć, była to zapaść w najgłębszą
otchłań skrajnej rozpaczy i deprawacji.
Bezwiednie rozluźnił uchwyt. Zupełnie jakby nie chciał dotykać Elyssy, z obawy, że
się pobrudzi, że jego również to spotka.
Zamknął oczy, w nadziei, że wymaże w ten sposób z pamięci ową przelotną, lecz
przerażającą wizję - ale wiedział już, że mu się to nigdy nie uda. Być może wspomnienie
tego, co ujrzał, zblaknie z czasem, ale pozostanie już z nim na zawsze. Będzie żyło,
nawet po śmierci Elyssy.
Wyrwała mu się i wybiegła przed wrota. Usłyszał, jak woła:
- Czego tu chcesz? Kogo szukasz?
Wyskoczył za nią, dobywając noża, by zasłonić dziewczyny własną piersią. Zdawał
sobie sprawę, że to pusty gest. Walka w obronie Elyssy, z rycerzem nie będzie tak
łatwa, jak przed laty ze zwierzołakiem.
Ale okazało się, że do starcia nie dojdzie. Obcy zawrócił już konia i zjeżdżał powoli
ze wzgórza. Zbroja klekotała na nim i poskrzypywała, podkowy konia stukały na kocich
łbach. W miejscu, gdzie przed chwilą stał, dymiła kupka końskiego łajna.
A więc nie byli duchami, pomyślał Konrad, obserwując konia i jeźdźca, znikających
między domami wyludnionej wioski. Odwrócił się do Elyssy.
Przybysz nie był martwy, za to ona już długo nie pożyje.
* * *
Odjedzie. Nie miał pojęcia, dokąd pójdzie, ale nie mógł pozostać w wiosce ani chwili
dłużej.
Nosił się z tą myślą już od jakiegoś czasu. Powodów miał po temu kilka, ale
zadecydowały wydarzenia dzisiejszego dnia.
Bardzo rzadko do wioski przybywał ktoś obcy. Nie leżała na szlaku handlowym ani
przy głównym trakcie; rzeka, wąska i zdradliwa, nie była spławna. Nikt tędy nigdy nie
przejeżdżał. Czasem do wioski zachodzili ludzie, którzy mieli tu do załatwienia jakiś
konkretny interes, ale i tych nie było wielu.
Dzisiaj wszystko się zmieniło. Rycerz nie był gościem, nie został. Przejechał przez
wioskę i wrócił po własnych śladach, tak jakby przybył na przeszpiegi.
Wszystko wskazywało na to, że jego wizyta przeszła zupełnie nie zauważona, że
wiedzą o niej tylko Konrad i Elyssa. Konrad sądził, że ludzie z wioski kryją się przed
obcym, i po odjeździe brązowego rycerza wychyną z chat. Ale nic takiego nie nastąpiło.
Ten poranek niczym nie różnił się od innych.
Nie różnił się dla mieszkańców wioski - ale dla Konrada owszem, i to bardzo. Po raz
pierwszy, odkąd pamiętał, nie poszedł do lasu po drewno na opal dla karczmy - bo nie
zamierzał już do niej wracać.
Kołczan z pięcioma strzałami zabrał ze sobą przez przypadek. Czy aby na pewno
przez przypadek? To przybycie obcego sprawiło, że nie odłożył płóciennego zawiniątka
na miejsce; to przybycie obcego skłoniło go ostatecznie do opuszczenia wioski.
Kołczan ze strzałami był właściwie wszystkim, co posiadał, czego potrzebował. Tych
parę monet, które przez lata zarobił albo znalazł, już dawno wykopał z kryjówki przy
karczmie i przeniósł do innego schowka, pod drewniany most, gdzie trzymał łuk i strzały
podarowane mu przez Elyssę.
- Nie wolno ci tu przebywać - odezwała się Elyssa, kiedy rycerz zniknął im z oczu.
Obejrzał się lękliwie na dwór. Ani żywego ducha. Zupełnie inaczej wyobrażał sobie
to miejsce. Myślał, że na murach i u bramy stoją zbrojne straże, że Elyssa, kiedy chce
się z nim spotkać, wymyka się za mury jakimś sekretnym przejściem.
A może wartownicy tylko dzisiaj opuścili posterunki? Może, podobnie jak mieszkańcy
wsi, ukryli się ze strachu przed niesamowitym jeźdźcem?
Trudno powiedzieć. Konrad niewiele wiedział o Wilhelmie Kastringu i jego siedzibie,
a Elyssa rzadko opowiadała mu o swoim ojcu i domu. Ale przypuszczał, że Kastring, jako
najważniejsza osobistość w całej wiosce, mieszka w fortecy. Aż do dzisiaj mury i dwór za
nimi oglądał tylko z daleka.
Była to największa budowla, jaką kiedykolwiek widział, wzniesiona całkowicie z
kamienia. Nawet dach kryty był dachówką, a nie gontem jak większość domostw we
wsi. W obrębie murów stało jeszcze kilka mniejszych budynków i nawet
najniepozorniejszy z nich był murowany, o wiele solidniejszy od wiejskich chałup.
- Już sobie idę - burknął Konrad.
Przed kilkoma minutami, podczas szamotaniny z Elyssa, upuścił kołczan na ziemię.
Schylając się teraz po płócienne zawiniątko, zauważył, że dziewczyna go obserwuje.
- Pamiętasz to? - spytał.
Skinęła głową.
- Ojciec cię zabije, kiedy się dowie, że to masz.
- A skąd się dowie?
Zmierzył ją wzrokiem. Wydała mu się taka sama jak zawsze. No, prawie taka sama.
W swojej wizji sprzed kilku minut ujrzał ją martwą, a nawet gorzej niż martwą.
Przypomniało mu się, że w zeszłym roku miał widzenie, w którym zobaczył, jak będzie
wyglądała w przyszłości - kiedy go zdradzi.
Te dwa obrazy wykluczały się wzajemnie. Elyssa nie mogła przecież umrzeć, a
jednocześnie się postarzeć. Tak czy owak zdradzić go mogła, ale nie byłaby to zdrada
tak trywialna, jak oskarżenie go przed ojcem o kradzież zdobionego dziwnym godłem
kołczanu z kilkoma strzałami.
Konrad nie mógł ufać nikomu ani niczemu, nawet własnym przeczuciom. I dlatego
musiał odejść, chociaż nie ucieknie w ten sposób przed swoimi zmysłami.
Nie doczekał się odpowiedzi Elyssy. Odwrócił się, wyszedł za drewnianą bramę,
minął most zwodzony i zaczął schodzić do leżącej w dole wioski. Dotrze gościńcem do
mostu na rzece. Za mostem zaczynała się droga biegnąca przez las. Była gruntowa, ale
gdzieś musiała prowadzić.
Nie patrzył za siebie. Po kilku sekundach usłyszał tętent konia podążającej za nim
Elyssy. Zachowywała spory dystans, pewnie dlatego, żeby nikt nie pomyślał, że są
razem. Czy jednak byli razem?
Wioska zaczynała się wreszcie budzić do życia. Otwierano drzwi i okna, w obejściach
krzątali się ludzie. Przez stojące otworem wrota obór wypędzali na pastwiska stada
bydła. Słońce stało wysoko, i zagrożenie ze strony leśnych drapieżników nie było już tak
wielkie. Bydło i owce mogły się paść stosunkowo bezpiecznie pod czujnym okiem
pasterzy.
Konrad minął cichą jeszcze karczmę. Tam najpóźniej we wsi kładziono się spać,
najpóźniej zdmuchiwano świece i olejowe lampki, i najpóźniej wstawano.
Znalazłszy się nad rzeką, zszedł pod most i zabrał ze schowka łuk, strzały i
pieniądze.
Kiedy dotarli do miejsca, w którym się zwykle spotykali, Elyssa zsiadła z konia i
rozpostarła na ziemi opończę.
Konrad usiadł nieopodal. Tylko w jednym celu zwykł dzielić opończę z Elyssa. A
dzisiejszy dzień nie był po temu odpowiedni.
- Nie mam dla ciebie nic do jedzenia - odezwała się. - Kucharz gdzieś przepadł. Od
wczoraj nikt go nie widział. Ojciec jest bardzo zły i wybrzydza na wszystkie posiłki, jakie
mu podają.
Konrad często widywał kucharza kupującego prowiant we wsi. Był to człowiek o
osobliwej powierzchowności, bardzo niski i krąglutki. Konrad dopiero niedawno odkrył,
skąd ten dziwny wygląd: kucharz był halflingiem, jedynym nie człowiekiem w wiosce.
- Kim on był? - spytała po chwili Elyssa, i nie ulegało wątpliwości, że nie ma na
myśli dworskiego kucharza.
- Sam miałem cię o to zapytać.
- Może byśmy się dowiedzieli, gdybyś pozwolił mi z nim porozmawiać.
- Myślisz, że by ci się przedstawił?
Elyssa wzruszyła ramionami.
- Przepraszam za to, co powiedziałam. Wcale tak nie myślę. Nie jesteś ciemnym
kmiotkiem.
Zerknął na nią z ukosa i napotkał jej wzrok. Oczy miała ciemne i enigmatyczne jak
zawsze, ale pełne życia, nie śmierci.
- Chyba żebyś był!
Chwycił ją za stopę i pociągnął. Upadła na wznak. Roześmieli się oboje i w jednej
chwili runął wyrosły między nimi mur. Znowu byli przyjaciółmi, takimi jak zawsze.
- Wychodzę za mąż - oznajmiła Elyssa, siadając.
- Co?
- Dobrze słyszałeś. Wychodzę za mąż. Postanowiono o tym już jakiś czas temu, ale
nie mówiłam ci, bo sama nie chciałam o tym myśleć.
- Za kogo?
- Za znajomego mojego ojca. Z Ferlangen. Za pana Ferlangen.
Konrad słyszał tę nazwę. Ferlangen, o ile się orientował, było najbliższym
miasteczkiem, ale nie wiedział jak daleko, ani w jakim kierunku leży.
- Wygląda więc na to - ciągnęła Elyssa - że zobaczę w końcu kawałek świata.
Był przekonany, że Elyssa wie o jego zamiarze odejścia, bo często o tym rozmawiali.
Sama go do tego namawiała, mówiąc, że na jego miejscu bez wahania opuściłaby
wioskę.
Nie ma rodziny, argumentowała, nic go tutaj nie trzyma. Nic nikomu nie jest winien.
Co tu jeszcze robi? Gdyby ona była mężczyzną, dawno już ruszyłaby w świat. Jeśli tego
dotąd nie zrobiła, to tylko dlatego, że jest dziewczyną i że jest kim jest.
Teraz, kiedy postanowił nieodwołalnie pójść za radą Elyssy, nie mógł się
zdecydować, czy powiedzieć jej o swojej decyzji. Bał się, że zacznie mu to odradzać.
Podsunęła mu ten pomysł, kiedy wiadomo było, że nie ma szans na jego realizacje.
Podejrzewał, że chciała przelać na niego własne ambicje. Ale znał jej zmienność - i siłę
perswazji.
- Widziałaś go już? - spytał.
Pokręciła głową.
- Wiesz coś o nim?
- Jest stary, ma prawie czterdzieści lat. Ale bogaty, bardzo bogaty. - Wzruszyła
ramionami. - Dziewczyna nie może mieć wszystkiego. - Odwróciła głowę i trochę ciszej
powtórzyła: - Dziewczyna nie może mieć wszystkiego.
- Musisz go poślubić?
Spojrzała na Konrada.
- Czy słońce musi wstawać co rano? Wstaje i już. Nie ma wyboru. Musze poślubić
Otto Krieshmiera. Nie mam wyboru.
- A chcesz?
- To, czy chce, nie ma żadnego znaczenia.
- To niesprawiedliwe.
Elyssa najpierw się uśmiechnęła, a potem roześmiała w głos i zanosiła się śmiechem
prawie przez minutę. W końcu się opanowała. Jedwabną chusteczką otarła łzy z kącików
oczu. Trudno było stwierdzić, czy płakała ze śmiechu czy ze smutku.
- Niesprawiedliwe? - prychnęła. - I ty mówisz o sprawiedliwości? Weź swoje życie.
Czy los sprawiedliwie cię potraktował? No? Nie ma na tym świecie sprawiedliwości,
Konradzie. Ona nie istnieje. Myślałam, że już to odkryłeś. Ile lat upłynęło od dnia, w
którym ocaliłeś mi życie. Pięć? Sześć? Może pisane mi było wtedy umrzeć. Każdy dzień
od tamtego czasu traktowałam jako dany mi w prezencie. Nie uskarżam się. Nawet
gdybym jutro umarła, byłabym wdzięczna za te darowane mi dzięki tobie dni.
Mówiąc te słowa, ujęła Konrada za rękę. Po raz pierwszy, odkąd się poznali, palce
miała zimne, lodowato zimne. Jakby już nie żyła…
- Co się stało? - spytała, spoglądając na niego.
- Nic - mruknął, ściskając jej zimną dłoń.
Kłamał, i oboje to wiedzieli.
Przemknęło mu przez myśl, żeby ją poprosić, by z nim poszła. Lżej by mu było na
duszy, gdyby uciekli razem, gdyby miał przy sobie tę jedyną osobę, na której mu
zależało, jedyną osobę, z którą nie chciał się rozstawać.
Ale paradoksalnie to ona była główną przyczyną jego odejścia. Bowiem nie uciekał z
wioski, uciekał od Elyssy.
Nie mógł przymykać oczu na wizję, której doświadczył. Zabierając Elyssę ze sobą,
nie zmieniłby tego, czego był świadkiem, nie zdołałby jej ocalić.
Może Elyssa miała rację. Śmierć była jej pisana. Ratując dziewczynę przed
zwierzołakiem, odsunął tylko trochę w czasie to, co nieuchronne. Przed przeznaczeniem
nie ma ucieczki.
- Nie wiem, dlaczego, ale mam dziwne uczucie, że jeździec, którego widzieliśmy, to
mój przyszły małżonek - powiedziała nagle Elyssa. - Chyba dlatego chciałam z nim
porozmawiać. Wydało mi się, że go znam albo wkrótce poznam. Wyobraziłam sobie, że
przybył porwać mnie przed ślubem.
- Przecież sama powiedziałaś, że jest jak duch.
- No tak, ale komuś, kto ma prawie czterdzieści lat, niewiele już zostało życia. -
Roześmiała się z przymusem.
Konrad myślał o jeźdźcu. Elyssa miała rację. Z początku przybysz przypominał
ducha, sunącego w ciszy przez wieś na widmowym koniu - i było tak dopóty, dopóki
jego wierzchowiec nie dowiódł, że jest istotą z krwi i kości.
Musiało im się coś przywidzieć, to ich wyobraźnia obdarzyła brązowego rycerza
szczególnymi cechami. I ta cisza, w jakiej jechał, też była złudzeniem, po prostu z
przerażenia stracili słuch.
W każdym razie Konrad wolał przyjąć takie wytłumaczenie. Rzadko się zdarzało,
żeby do wioski zawitał jeździec ze świata zewnętrznego, świata, do którego on wkrótce
wy wędruje. Wolał nie ruszać w drogę z przeświadczeniem, że ten zewnętrzny świat
różni się tak dramatycznie od jego zacisznej, bezpiecznej doliny, że życie tam nie jest
wcale takie proste i zwyczajne jak tutaj.
- A zatem kim on był? - spytała Elyssa.
- Kto go tam wie? Może zabłądził. Nikt tu nie zagląda bez powodu. Dla niego takim
powodem mogło być zmylenie drogi.
Elyssa nie wyglądała na przekonaną.
- Dojechał do dworu - ciągnął Konrad - zorientował się, że tamtędy nie przejedzie, i
zawrócił.
Konrad sam w to nie wierzył, wątpił więc, że Elyssa uzna jego rozumowanie.
Spojrzała na słońce. Wzeszło dopiero przed godziną, ale stało już wysoko na
bezchmurnym niebie i mocno przygrzewało. Rozpięła kilka górnych guziczków bluzki.
- Wiesz, co jest jutro? - spytała.
Znali się już tyle lat, a on jeszcze nie przywykł do łatwości, z jaką Elyssa
przeskakuje z tematu na temat.
Dla niego kolejne dni niewiele się od siebie różniły. Bywało, że nie wiedział nawet,
jaki aktualnie jest miesiąc.
- Festag - bąknął niepewnie.
- Nie chodziło mi o dzień tygodnia. Zresztą się pomyliłeś. Jutro będzie Backertag.
Osiemnasty Sigmarzeita, pierwszy dzień lata!
- Aha.
- Widzę, że ani cię to ziębi, ani grzeje. Mam rację?
Konrad rozrzucił szeroko ramiona, jakby chciał objąć cały świat.
- Przecież mamy już lato - powiedział. - Od paru tygodni żar leje się z nieba.
Jakże można poznać początek lata? Przecież lato nie zaczyna się każdego roku
dokładnie tego samego dnia. Ludzie usiłowali narzucić porom roku swoją wolę, ale jakoś
nigdy im to nie wychodziło. Czasami wiosną było upalniej niż latem, a jesienią chłodniej
niż zimą. Natura nie dawała się ujarzmić. Klimatu nie sposób ująć w sztywne ramki, to
nie odmiany zbóż, które można uprawiać na osobnych poletkach.
Elyssa potrząsnęła z politowaniem głową, dochodząc do wniosku, że z Konradem nie
warto dyskutować.
- A co ważniejsze - podjęła - jutro przypada Święto Sigmara.
- Aha - mruknął znowu.
Wiele razy słyszał imię Sigmara. Z początku było to tylko imię, na które zaklinali się
ludzie w karczmie. „Na Sigmara!”, przysięgali. Nic ono Konradowi nie mówiło.
Później dowiedział się, że dziwna budowla w samym sercu wsi to świątynia Sigmara.
Jeszcze później wpadło mu w ucho, że Sigmar położył podobno podwaliny pod
Imperium, ale Konrad nie przywiązywał do tego wielkiej wagi. Nie słyszał o żadnym
Imperium, nie wiedział, gdzie ono jest. Dopiero od Elyssy dowiedział się, że wioska leży
w granicach Imperium - Elyssa była źródłem większości informacji, jakie posiadał.
- Cała wioska zbiera się jutro w świątyni - powiedziała Elyssa. - Biedni i bogaci będą
się ramię w ramię modlić i oddawać mu cześć. Wszyscy, tylko nie ty, Konradzie.
Dlaczego? Nie wierzysz, że Sigmar jest bogiem?
Konrad wzruszył ramionami. Nie jego sprawa, co robią wieśniacy.
Brandenheimerowie ani razu nie zabrali go ze sobą do świątyni, kiedy był mały, i nigdy
się nie zastanawiał nad ich wierzeniami.
- A może ty czcisz kogoś innego? - ciągnęła Elyssa. - Na przykład Ulryka?
Znowu obojętnie wzruszył ramionami. Pierwszy raz słyszał to imię.
- Albo może oddajesz cześć innym bogom, mrocznym bogom?
- Komu? - zniecierpliwił się Konrad. - O czym ty mówisz?
- Sama nie wiem - przyznała. - Słyszę czasami, jak ojciec wspomina o innych
bogach. Nie pamiętam ich imion. Ale widać, że niechętnie je wymawia, zupełnie jakby
się bał. Tak przestraszonego widziałam go tylko wtedy, kiedy rozpytywał, gdzie jest
broń, którą ci dałam. - Na to wspomnienie przygryzła dolną wargę. - Myślałam, że może
tobie coś wiadomo o mrocznych bogach.
- Skąd ci to przyszło do głowy, skoro ja nawet nie wiem, kto to jest Sigmar. Ciemny
kmiotek ze mnie, zapomniałaś?
Tym razem to Elyssa pociągnęła Konrada za nogę i przewróciła. Kiedy usiadł,
wstała.
- A więc nie będzie cię jutro w świątyni? - spytała.
- Nie - odparł, również podnosząc się z ziemi.
Elyssa podeszła do konia. Podstawił jej koszyczek z dłoni. Patrzyli przez chwile na
siebie. Wzrok Elyssy przesuwał się z jednego oka Konrada na drugie. Od dawna tego nie
robiła. Potem postawiła stopę na jego splecionych palcach i wspięła się na siodło.
Znowu spojrzeli sobie w oczy. Nie odzywali się, bo nie było o czym mówić. Wiedzieli
oboje, że widzą się po raz ostatni. Elyssa sądziła, że to ich ostatnie spotkanie, bo on
odchodzi i już nie wróci; ale Konrad wiedział, że nie zobaczą się więcej, bo ona wkrótce
umrze.
Patrzyli na siebie w milczeniu. Słowa by tu nie wystarczyły. Elyssa uśmiechnęła się
przełomie; Konrad skinął głową. To było ich całe pożegnanie.
Odprowadzał ją wzrokiem, dopóki nie przejechała przez most i nie zniknęła mu z
oczu miedzy zabudowaniami wioski.
Nie obejrzała się ani razu.
Rozdział piąty
Ten jedyny, który uszedł wówczas z życiem, zwał się Sigmar - Sigmar
Młotodzierżca, późniejszy założyciel Imperium.
Pod koniec tego dnia pole bitwy również opuści tylko jeden jedyny pozostały przy
życiu, nawet nie draśnięty jej uczestnik.
I tym razem stanie się tak, jak stać się powinno.
Owym jedynym ocalałym będzie ten, który kontemplował teraz scenerię
nadciągającej rzezi, ten który intrygował i knuł, by doprowadzić do nadejścia tego
prześwietnego dnia, ten którego krecia robota skończy się dopiero wówczas, kiedy jego
dotychczasowi sprzymierzeńcy co do jednego legną trupem na krwawym pobojowisku
pośród swoich niedawnych przeciwników, których pokonali i wyrżnęli w pień.
Nie był już człowiekiem, ale nie stal się jeszcze Demonem - choć przewodził jednym
i drugim - a po dzisiejszym nieuchronnym tryumfie nagrodzony zostanie najwyższą
godnością w panteonie Chaosu.
Delektując się myślą o absolutnym zwycięstwie i całkowitym unicestwieniu, patrzył
na wioskę, rozpostartą u jego stóp niczym gotowa do złożenia ofiara, i uśmiechał się.
W uśmiechu tym nie było śladu zatraconego dawno człowieczeństwa.
Ludzie z wioski w dolinie czcili Sigmara jak boga i w tym dniu obchodzili jego święto.
Mogą zanosić modły do swojego Sigmara. On ich nie ocali. Nic ich nie ocali…
* * *
Ale Konrad nie odszedł. Nie potrafił. Nie bardzo wiedział, jak. Gruntowa droga
prowadziła na południe. Stanowiła główne połączenie wioski ze światem zewnętrznym,
ale on nią nie pomaszerował.
Przez całe swoje życie ani razu nie wychylił nosa z doliny. Nie oddalił się od wioski
dalej niż na dwie mile. Teraz stwierdzał, że nie tak łatwo zrobić ten pierwszy krok w
nieznane.
Gdyby Elyssa poprosiła go, żeby z nią wrócił, uczyniłby to z ochotą. Nie poprosiła.
Miał wrażenie, że rada była z jego odejścia, że chciała się go pozbyć.
Łudził się jeszcze, że przyjdzie po niego, i zawlecze za kark do karczmy,
zniecierpliwiony Adolf Brandenheimer albo któreś z jego spasionych bachorów, ale nikt
się nie zjawiał.
Siedział już tak parę godzin i patrzył na wioskę, gdzie życie toczyło się utartym
torem. Nikt tam nie zauważył nawet jego nieobecności. Nie był nikomu potrzebny, nikt
za nim nie tęsknił.
Za to on tęsknił już za wioską, tęsknił za karczmą. Każdy dzień życia upływał mu
dotąd jednako, na wciąż tych samych powtarzanych w kółko zajęciach. Tak przywykł do
swojskiej monotonii tego kieratu, że bez niej czuł się zagubiony i bardziej niż zwykle
samotny.
Wielkim wysiłkiem woli zrywał teraz z tą rutyną. Udało mu się stłumić jakiś
wewnętrzny nakaz, który kazał mu nazbierać w lesie chrustu i wracać z nim do karczmy.
Z jednej strony korciło go, żeby zachowywać się dalej tak, jakby ten dzień niczym
nie różnił się od innych, z drugiej pragnął stąd odejść, ruszyć w drogę, tak jak
postanowił. Rozdarty między tymi dwoma przeciwstawnymi impulsami nie robił nic.
Siedział nieruchomo i tylko jego cień przesuwał się w miarę upływu dnia. Kiedy
poczuł pragnienie, napił się wody z rzeki. Kiedy zgłodniał, zignorował to. Od urodzenia
częściej był głodny niż syty.
Czekał, choć sam nie wiedział na co. Chyba na jakąś motywacje, na jakaś
zewnętrzną silę, która zmusi go do podjęcia męskiej decyzji.
Całe życie upływało mu na czekaniu, bo wiedział, że pewnego dnia wydarzy się coś
szczególnego, coś co całkowicie zmieni jego dotychczasową beznadziejną egzystencję.
Teraz ten dzień nadszedł, a on bał się wyjść naprzeciw nieznanej przyszłości.
Im dłużej pozostawał poza wioską, tym bardziej malało prawdopodobieństwo, że
tam wróci. Siedział niezdecydowany, a tymczasem czas płynął, ubywało dnia. Powinien
ruszać, póki była jeszcze szansa, że dotrze do sąsiedniej wsi przed zmierzchem.
Nie miał pojęcia, jak daleko jest do najbliższej osady - ale na pewno dzielił go od
niej bór, mroczny bór i wszelkie czające się w nim niebezpieczeństwa. Miał do pokonania
wiele mil, całe godziny marszu w mrokach kniei. A on wciąż nie ruszał, odwlekał to, co
nieuchronne, o jeszcze jedną minutę, jeszcze jedną godzinę…
Jeśli zmitręży kolejną godzinę, będzie za późno. Słońce chyliło się już ku zachodowi,
wkrótce zacznie szarzeć. Ciemności oznaczały niebezpieczeństwo. W ciemnościach dar
jasnowidzenia nie zapewni mu tych kilku dodatkowych sekund, sekund na wagę
przetrwania.
Nie widząc celu, nie będzie mógł wystrzelić z łuku. Po zapadnięciu zmroku bór
ożywa, a nocne stworzenia widzą w nocy jak w dzień. Ciemność to ich sprzymierzeniec,
a dla niego wróg.
Teraz albo nigdy. A „nigdy” nie wchodzi w rachubę, bo takie jest jego
przeznaczenie. Tak samo, jak widział przyszłość, tak wiedział już teraz, że pisane mu
inne życie.
Wstał i po raz ostatni spojrzał na wioskę. Ogarnął jeszcze raz wzrokiem strzechy
chałup ciągnących się szpalerem wzdłuż gościńca, młyn wodny w górze rzeki, pola
uprawne, pastwiska z pasącymi się na nich zwierzętami, stodoły i obejścia, świątynię
Sigmara, nawet karczmę, a na koniec mury dworu, za którymi przebywała teraz Elyssa.
Odwrócił się na pięcie i wydłużonym krokiem ruszył przed siebie. Zamiast wybrać
gruntową drogę, od razu wszedł do lasu. Lepiej czuł się wśród drzew niż na wyboistym,
pełnym dziur szlaku.
W lesie było o wiele ciemniej niż na otwartej przestrzeni, ale on znał tu każdy
korzeń, każdy krzak, każdą gałąź i każdy pień drzewa. Na pamięć przedzierał się przez
gęstniejące zarośla, zdając się na instynkty.
Im głębiej się szło w las, tym więcej można było napotkać chorych drzew
atakowanych przez grzyb i trujące rośliny. Z roku na rok infekcja rozprzestrzeniała się
coraz szybciej, ogarniając wielkie połacie kniei.
Nie uszedł daleko. Do zmroku pozostała tylko godzina, a kiedy zapadnie noc, dalszy
marsz stanie się niebezpieczny. Zatrzymał się pod ogromnym drzewem, które dobrze
znał. Z jego pnia, piętnaście stóp nad ziemią, ziała wąska szczelina. Wspiął się tam
kiedyś i, zajrzawszy w nią, odkrył dużą dziuplę nadającą się idealnie na kryjówkę.
Nie on pierwszy doszedł do takiego wniosku. Na dnie dziupli leżało pierze i resztki
szkieletu. Jakiś ptak musiał tu sobie kiedyś urządzić gniazdo. I nie był to bynajmniej
mały drapieżnik, bo niektóre kości miały ponad stopę długości. Co to za ptak, ani czyje
to kości, wolał nie dochodzić.
Wrzucił przez szczelinę kamyk, żeby się upewnić, czy czasem nie zadomowiło się
tam jakieś inne stworzenie. Nie odpowiedział mu żaden pisk, skrzek, warkot ani syk.
Trzymając w zębach nóż, zaczął piąć się w górę. Brak gałęzi, które mogłyby mu
ułatwić wspinaczkę, podwyższał walory kryjówki. Objął pień jedną ręką i, biorąc nóż w
drugą, zajrzał do dziupli. Niczego nie zobaczył. A co ważniejsze, chyba nic wewnątrz nie
zobaczyło jego. Wsunął w szczelinę rękę i kilkakrotnie dźgnął nożem na oślep, ale ostrze
nie napotkało żadnego oporu.
Ześliznął się po pniu na dół, zabrał z ziemi łuk, strzały i płócienne zawiniątko, po
czym wspiął się z powrotem na drzewo i przecisnął przez szczelinę do dziupli. Przyszło
mu to z większym trudem niż za pierwszym razem; zmężniał od tamtego czasu.
Kości i pierze nadal zaścielały dno, ale nie śmierdziało tu gorzej niż w oborze, w
której do tej pory sypiał. Spędzi tutaj noc.
Stracił ten dzień, ale postanowił sobie, że następnego już tak nie zmarnuje. Jutro
skoro świt na dobre rozpocznie swoją wędrówkę. Nigdy jeszcze nie przepróżniaczył tak
całego dnia, a przecież czuł się bardziej niż zwykle wyczerpany.
Przez wąską szczelinę patrzył, jak zapada zmrok. W kniei nawet za dnia było
niesamowicie, a teraz, w gęstniejących ciemnościach, drzewa zdawały się poruszać - ich
gałęzie przywodziły na myśl kończyny, a każdy pień przypominał tułów.
Elyssa nazwała kiedyś bór Lasem Cieni. Ciekaw był, jak daleko ciągną się te drzewa
i ten cień. Nigdy nie zapuścił się dalej niż na szczyt stromego wzgórza.
Ziewnął. Kto wie, może w nocy drzewa rzeczywiście budzą się do życia. Może
ciemności są czymś w rodzaju magicznego zaklęcia, które opada na cały bór i go ożywia.
Może najstraszniejsze nocne stworzenia są właśnie ożywionymi drzewami.
Może, nieświadomy niebezpieczeństwa, wszedł w pułapkę, którą jest to drzewo. A
dziupla to żołądek mięsożernej rośliny. Zaścielające ją kości i pióra to niestrawione
resztki dawnych posiłków, wszystko co pozostało ze stworzeń, które jak on szukały tu
schronienia.
Uśmiechnął się. To tylko urojenia spowodowane wyczerpaniem. A choćby tak w
istocie było, czuł się zbyt zmęczony, by uciekać.
Dygotał z zimna. W oborze, w której dotąd sypiał, mógłby się zagrzebać w słomę.
Tutaj tego nie miał. Nie było nawet gdzie rozprostować nóg. Siedział z kolanami pod
brodą. Mimo tych niewygód, sen szybko go zmorzył.
Nie był to spokojny sen. Dręczyły go koszmary straszniejsze niż kiedykolwiek dotąd.
Śniło mu się, że w lesie roi się od dziwacznych, odrażających stworów, istot tak
pokracznych, że najbardziej zdeformowany i obrzydliwy zwierzołak był przy nich jak
nowo narodzone jagnię.
Ocknąwszy się, stwierdził, że nie był to tylko koszmarny sen.
Śniła mu się rzeczywistość…
* * *
Obudziły go jakieś głosy. Ten pierwszy pojedynczy, odległy. Po paru sekundach
usłyszał następny, bliższy. I jeszcze jeden, jeszcze bliższy. Kroki, tupot setek nóg
tratujących zarośla. Było ich coraz więcej, cały las rozbrzmiewał już odgłosami ciężkich
kroków.
Trwała jeszcze noc. Na zewnątrz było tak samo ciemno jak w dziupli, w której się
schronił, i nic nie widział. Ale przypominało to przemarsz całej armii. Ziemia drżała, a jej
wibracje przenosiły się na drzewa. Szli powoli, gęsto rosnące drzewa spowalniały marsz.
Słychać było poskrzypywanie pancerzy, szczęk oręża, parskanie zwierząt oraz głosy.
Słowa wypowiadane w języku, którego nie rozumiał, a więc przez mieszkańców
odległych krain.
I sądząc po tych dźwiękach, po brzmieniu obcego języka, istoty, które słyszał, nie
mogły być ludźmi.
Co się dzieje? Nie ulegało wątpliwości, że te nieludzkie legiony zmierzają do wioski.
Nie śmiał się poruszyć, z obawy, że zdradzi go najmniejszy ruch. Siedział więc jak
skamieniały, czekając aż przeciągną owe obce kohorty.
Miał wrażenie, że upłynęła wieczność, zanim ostatni maruder przeszedł pod
drzewem. I nie tylko pod drzewem. Kiedy światło brzasku zaczęło się przesączać przez
listowie koron drzew, Konradowi wydało się, że coś mu mignęło przed oczami na
wysokości dziupli - około piętnastu stóp nad ziemią!
Uznał to jednak za omam spowodowany grą światła. Żadna żywa istota nie mogła
być tak wysoka. Jeśli rzeczywiście coś zobaczył, to pewnie był to grot włóczni albo lancy.
Choć dziwna armia już przeszła, cisza nie powróciła, ani nie opustoszał las.
Wyczuwał obecność przybyszów w odległości kilkuset jardów. Zatrzymali się na skraju
boru, chroniąc się w cieniach przed promieniami wschodzącego słońca.
Niczego nie widział, niczego poza tamtym wyimaginowanym mignięciem czegoś w
otworze dziupli, ale w istotach, które tędy przed chwilą przechodziły, było coś, co
Konradowi przypominało zwierzołaki. Może sprawiła to roztaczająca się wokół nich woń,
ohydny smród, charakterystyczny dla tych kreatur.
Ale bór nie mógł chyba być pełen zwierzołaków, całej ich armii - armii w dosłownym
znaczeniu, z orężem i w zbrojach? Jednak nic innego nie przychodziło mu do głowy.
Tylko takie wyjaśnienie miało sens.
W tym momencie setki dzikich ślepi patrzą pewnie pożądliwie na dolinę i pogrążoną
we śnie wioskę. Samotny zwierzołak o brzasku czmychał przeważnie do lasu i zaszywał
się głęboko w leśnych ostępach. Ale w gromadzie nie bali się światła. Skrzyknęli się
pewnie, żeby napaść na wioskę. To było jedyne w miarę rozsądne wytłumaczenie tak
licznej ich tutaj obecności.
W pierwszej chwili Konradowi przemknęło przez myśl, żeby ostrzec mieszkańców
wsi. Ale zaraz uświadomił sobie, że nie sposób się tam przedrzeć. Drogę zagradzał
kordon wynaturzonych kreatur.
Zresztą„ dlaczego miałby ich ostrzegać? Czy któryś z wieśniaków coś kiedyś dla
niego zrobił? Jego los nigdy ich nie obchodził, czemu więc on miałby się przejmować ich
losem?
Wyjątek uczynił kiedyś dla Elyssy.
Ale, ratując przed laty życie dziewczynie, działał instynktownie. Pośpieszył jej z
pomocą jak człowiek człowiekowi, solidarnie stawili czoło stworowi, który ją zaatakował.
Tę samą solidarność odczuwał teraz wobec mieszkańców wsi. Byli mu bliżsi od istot
gotujących się do szturmu na ich obejścia.
Lecz tym razem ani myślał działać bez zastanowienia. Nie miał do czynienia z
jednym zwierzołakiem, nie było tu miejsca na brawurę. Wtedy nie miał czasu do
namysłu, za to miał pewną szansę.
Teraz szans nie miał żadnych. A nie było sensu dać się zabić dla beznadziejnej
sprawy. Co tam beznadziejnej, dla jakiejkolwiek sprawy.
Poświęciłby się tylko dla Elyssy. Już raz ocalił jej życie, ale nie zdoła zrobić tego
ponownie. Widział ją martwą. I ta wizja skłoniła go ostatecznie do opuszczenia wioski.
Dzięki temu znajdował się teraz poza pierścieniem żądnych krwi zwierzołaków - czy kim
tam były te istoty.
Nie mógł nic zrobić. Dla nikogo z wyjątkiem siebie.
Siedział w dziupli, dopóki zupełnie się nie rozwidniło, zachodząc w głowę, jakby tu
się chyłkiem oddalić. Na razie czuł się w dziupli bezpieczny. Nie został zauważony, kiedy
obok przeciągały kohorty stworów. Kiedy będą wracały, może mieć mniej szczęścia.
Wykryty, znalazłby się w potrzasku. Teraz, kiedy miał bestie za plecami, nadarzała się
wymarzona i być może jedyna sposobność do ucieczki.
Wyjrzał ostrożnie z dziupli. Wokół tylko drzewa. Ani śladu czyjejś obecności, nawet
od strony wioski - gęsto rosnące drzewa zasłaniały przyczajone tam zwierzołaki.
Przez szparę w pniu drzewa wysunął najpierw łuk, a potem owinięty w płótno
kołczan z pięcioma czarnymi strzałami. Pozostałe strzały, te które Elyssa dała mu
później, nosił zawsze luzem.
Wspinanie się na drzewo z krępującą ruchy bronią było trudne, złażenie z nią na dół
wcale nie łatwiejsze. Mógł zrzucić łuk i strzały, bał się jednak, że zdradzi go hałas,
jakiego narobią, spadając.
W końcu dotknął stopą ziemi. Przez dłuższą chwilę przywierał do pnia, upewniając
się, że nie został zauważony. Musi być podwójnie czujny. Bliskość nieludzkich istot i
perspektywa wędrówki przez rejony lasu, w które dotąd się nie zapuszczał, sprawiały, że
nerwy miał napięte jak postronki.
Odwinął z płótna kołczan i wsunął weń resztę strzał. Przyzwyczaił się już do tych
nowszych, ale porównawszy je teraz z pięcioma oryginalnymi, zuważył kolosalną różnicę.
Czarne strzały stanowiły dzieła sztuki wypracowane przez mistrza w swoim rzemiośle. Te
drugie były tylko strzałami.
Wepchnąwszy płótno za pazuchę kubraka, żeby nie pozostawić po sobie żadnych
śladów, Konrad przewiesił czarny kołczan na skos przez plecy. Nie przymierzał go dotąd,
okazało się jednak, że pasuje jak ulał i pierzyska strzał wystają mu tyle ile trzeba znad
lewego ramienia.
Nagiął twardy łuk i nałożył cięciwę na nacięte po obu końcach rowki. W porównaniu
ze strzałami, łuk jest urządzeniem prostym i Konrad bez trudu go sobie zmajstrował,
mając do dyspozycji tylko nóż, który kiedyś był wszystkim, co posiadał, jego jedyną
bronią. Teraz, uzbrojony dodatkowo w łuk, czuł się wojownikiem.
Łuk i strzały stanowią nierozerwalną całość, jedno nie może się obejść bez drugiego
- a jedno i drugie bez łucznika. Łuk jest bezużyteczny bez strzały, Konrad wyciągnął
więc jedną z kołczana i nałożył ją luźno na cięciwę.
Tak uzbrojony ruszył powoli przez las, podejmując przerwaną podróż i oddalając się
od wioski. Nie warto było się oglądać, zastanawiać, co dzieje się za nim. I tak niczego by
nie zobaczył.
Był teraz sam. Nie wspominał Elyssy. Bo i po co? Była jego jedyną przyjaciółką, ale
ich wieloletnia znajomość niewiele zmieniła. Nadal był sam.
Spojrzał na strzałę nałożoną na cięciwę i stwierdził, że przypadkowo nawinęła mu
się pod rękę jedna z czarnych.
Kiedy, podniósłszy wzrok, ujrzał kilka jardów przed sobą odrażającego stwora,
wiedział już, że szczęście go opuściło.
* * *
Drogę zastępował mu zwierzołak, bo czymże innym mogła być ta poczwara.
Zwierzę, które chodzi jak człowiek, a zbrojne w oręż staje się groźniejsze od
jakiejkolwiek dzikiej bestii. Ale takiego zwierzołaka Konrad widział po raz pierwszy.
Stwór był tak zdeformowany, że nie przypominał żadnego zwierzęcia.
Z człowiekiem miał jednak jeszcze mniej wspólnego.
Wzrostem nie przewyższał zbytnio Konrada, ale z racji tuszy wydawał się od niego o
wiele większy. Był porośnięty gęstą, rudawą sierścią i odziany w pancerz z
pordzewiałych blach, dobranych na pozór zupełnie przypadkowo; wielki kałdun ściskał
mu pas, u którego dyndał cały arsenał noży, pił, toporów - narzędzi rzeźnika.
Uwagę Konrada natychmiast przyciągnęła morda potwora. Zrazu przemknęło mu
przez myśl, że to jakaś maska parodiująca rysy ludzkiej twarzy. Ale łeb poczwary
naprawdę był taki - karmazynowy, mięsisty, pozbawiony sierści. Były w nim nos, usta i
dwoje oczu - ale te oczy znajdowały się w miejscu ust, a otwór gębowy miał na czole!
Ogromne uszy stwór kładł po sobie jak pies, łysy łeb miał pokryty wrzodami i
obwieszony luźnymi fałdami ciała, co upodabniało go do gada. Różowy śluz ściekał mu z
gęby i z nozdrzy.
Jego pojawienie się zaskoczyło i sparaliżowało Konrada, który nie wyczuł wcześniej
bliskości potwora i nie był na to spotkanie przygotowany. Dar jasnowidzenia znowu go
zawiódł, być może dlatego, że zmysły miał zbyt zaabsorbowane koncentrowaniem się na
zagrożeniu ze strony zezwierzęconych klanów za plecami.
Stwór wydawał się tak samo zaskoczony spotkaniem, jak Konrad. Zamarli obaj na
chwilę, wpatrzeni w siebie. Ślepia potwora były zupełnie białe, bez źrenic. Ta chwila
zdawała się przeciągać w nieskończoność. Stwór otrząsnął się z oszołomienia pierwszy.
Zamachnął się prawą łapą, w której dzierżył ogromny topór, wydał mrożący krew w
żyłach ryk bojowy i runął na Konrada.
I dopiero teraz Konrad zauważył z przerażeniem, że potwór nie trzyma topora, że
ten topór stanowi przedłużenie kości jego przedramienia, która, rozszerzając się na
końcu, przechodzi w płaskie białe kościane ostrze zastępujące dłoń.
Dokonując w ułamku sekundy wszystkich tych obserwacji, uniósł łuk, naciągnął
cięciwę i posłał strzałę w tors zwierzołaka.
Bestia nie zatrzymała się od razu, choć jej ryk urwał się jak nożem uciął. Zwolniła,
spuszczając zaszłe bielmem ślepia na brzechwę sterczącą spomiędzy dwóch zżartych
przez rdzę płyt pancerza na piersi. Zrobiła jeszcze parę niepewnych kroków, zatoczyła
się, jak pijana, w tył i oparła o drzewo.
Konrad wypuścił drugą strzałę, która przebiła stworowi gardło, przeszyła porośnięty
sierścią kark i wbiła się w pień, przyszpilając poczwarę do drzewa. Trysnęła krew.
Zwierzołak poderwał do szyi obie łapy - jedną uzbrojoną w szponiaste pazury, drugą
z toporem zamiast dłoni - żeby wyrwać sobie strzałę z gardła. Cielskiem targnęły
konwulsje, z gardzieli dobył się bulgotliwy charkot. Z krtani trysnął ostatni strumień
krwi, ramiona stwora opadły bezwładnie, po czym znieruchomiał.
Konrad miał już na cięciwie trzecią, gotową do wypuszczenia strzałę. Ale zwierzołak
nie dawał oznak życia. Tylko krew leniwie ściekała mu z dwóch ran. Była to krew
czerwona, czerwona jak gęba potwora, jak jego matowa sierść, jak rdza na pancerzu.
Nie żył.
Wyglądało to tak, jakby stanowił część drzewa, do którego był przyszpilony. Drzewo
było powykręcane i usychające, stwór zdeformowany i sparszywiały.
Konrad, chociaż tego tutaj stwora wcześniej nie wyczuł, teraz widział wokół siebie
więcej takich drapieżców. Byli nie tylko za nim, las roił się od nich - właśnie szedł na
niego drugi, był nie dalej, jak dwadzieścia kroków.
Konrad słyszał, jak stwór się porusza. Przecież taka ociężała bestia nie mogła się
przedzierać przez las bezszelestnie.
Skryć mógł się tylko za drzewem, o które opierał się przygwożdżony do pnia,
martwy zwierzołak. Dopadła go paroma susami i schował się za pniem, w momencie,
gdy na polankę wtaczał się następny potwór.
Były to dwa stwory w jednym, bliźniaki zrośnięte od urodzenia, Jeden ogromny,
wsparty na czterech nogach tułów z dwiema maleńkimi główkami i z czterema
ramionami, z których każde trzymało inny rodzaj oręża - miecz, maczugę, topór i
włócznię.
Bezwłose, czarne cielsko pokryte żółtymi liszajami kroczyło, kolebiąc się na boki, na
czterech krzywych nogach. Potwór nie szedł ani jak człowiek, ani jak koń czy podobne
mu zwierzę. Olbrzym przebierał nogami bez żadnej koordynacji, zupełnie jakby
próbował iść w dwie strony naraz, a w rezultacie poruszał się w kierunku pośrednim.
Konrad wyjrzał ostrożnie zza pnia. Nie mógł się zdecydować, w którą z dwóch głów
potwora posłać pierwszą strzałę, w które z czterech ślepi mierzyć.
Bliższy z dwóch czarnych łbów kluczącej między drzewami gadziny odwrócił się i
spojrzał na martwego zwierzołaka. Usta otworzyły się i wyskrzeczały coś
niezrozumiałego, dwa bliższe ramiona zamachały bronią.
Konrad zadecydował, że w ten łeb strzeli najpierw. Ale bestia nie zatrzymała się,
szła dalej i niebawem zniknęła mu z oczu, choć nadal słychać było, jak z trzaskiem
łamanych gałązek przedziera się przez zarośla.
Uznał pewnie, że martwy stwór żyje, domyślił się Konrad, opuszczając łuk.
Następnym razem mogę nie mieć tyle szczęścia - a sądząc z aktywności potworów, tych
następnych razy będzie sporo.
Wyszedł zza drzewa i spojrzał na zwierzołaka, którego przed chwilą uśmiercił.
Stwór, nawet martwy i nieruchomy, przedstawiał sobą przerażający widok. Konrad
wstrzymał oddech, żeby nie wdychać smrodu śmierci i odpychającego odoru, jaki bił od
cielska i stanowił coś w rodzaju jego tarczy.
Takiej ochrony trzeba było Konradowi. Dziś w kniei bezpieczny był tylko zwierzołak.
Człowiek nie miał żadnych szans na przetrwanie.
Będzie więc musiał przedzierzgnąć się w zwierzołaka.
Dobył noża.
* * *
Konrad nie raz już oprawiał zwierzę, nigdy jednak takiego jak ten stwór. Smród
przyprawiał o mdłości. Gdyby jadł coś ostatnio, dawno już by zwymiotował. Ale i tak
żołądek podchodził mu do gardła, i ściskała się krtań.
Nie było czasu na wyrywanie strzał z cielska. Złamał brzechwę sterczącą potworowi
z piersi, a potem tę, która przeszyła szyję, i cielsko osunęło się na ziemię.
Zerwał zeń blachy pancerza, przebił nożem twardą skórę i jął rozcinać trupa.
Ściągnął z niego skórę w jednym kawałku. Od środka była tak samo czerwona, jak z
zewnątrz. Zdając sobie sprawę, że zapach mięsa przyciągnie wkrótce innych drapieżców,
ze swoją makabryczną zdobyczą oddalił się od ścierwa poza zasięg wzroku.
Choć śpieszył się bardzo, robotę wykonał po mistrzowsku. Udało mu się ściągnąć
skórę z kończyn, prawie jej nie uszkadzając. Obciął tylko szponiaste stopy, szponiastą
dłoń i dłoń uformowaną w kościany topór.
Teraz wskoczył szybko w pokrytą sierścią skórę z nóg zwierzełaka i naciągnął na
ręce futro z jego górnych kończyn. Skóra zachodziła mu na dłonie i stopy, ponieważ
nogi i ręce miał krótsze niż stwór. Owinął sobie nią tułów. Zwierzołak był od niego o
wiele tęższy, więc nadmiar skóry ściągnął w talii obwieszonym bronią pasem potwora.
Ślad rozcięcia zamaskował blachami pordzewiałego pancerza.
Ciepła, lepka posoka ofiary przesiąkła mu przez ubranie. Był w niej tak umazany, że
sam czuł się jak trup. Jeśli nie przejdzie tej próby, wrażenie to wkrótce się urzeczywistni.
Ciekawe, czy zauważy jakąś różnicę?
Przerzucił sobie kołczan przez ramię i wziął łuk w lewą rękę. W prawej wciąż
trzymał zbroczony, ociekający krwią sztylet.
Płat skóry z łba zwierzołaka opadał mu na plecy niczym kaptur. Kiedy naciągnął go
na głowę, niemal zakrył mu twarz. Myślał, że smród nie może być już gorszy, ale się
mylił. Żołądek ścisnął mu się konwulsyjnie, ale do ust napłynęła tylko ślina, która
ściekała na brodę. Zupełnie jak śluz z gęby zwierzołaka, przemknęło mu przez myśl, ale
on ma przynajmniej usta na swoim miejscu.
Splunął, żeby pozbyć się wstrętnego posmaku i otarł usta rękawem. Nie, nie
rękawem, lecz sierścią z przedramienia pokonanego przeciwnika - i posmak w ustach
stał się jeszcze wstrętniejszy.
Konrad wyglądał jak zwierzołak, cuchnął jak zwierzołak. Ale czy ujdzie za takiego?
Zaraz się okaże, pomyślał, bo w tym momencie wyczuł bliskość kolejnej nadchodzącej
lasem kreatury.
Odwrócił się przodem w tamtym kierunku. Stwór miał tylko jedną głowę, dwie nogi,
dwoje ramion oraz ślepia i gębę na właściwych miejscach. Ale jego sierść była jasna,
prawie biała, a czaszkę pokrywał las rogów, tworzący niemal hełm.
Miał na sobie pancerz z płyt tego samego koloru, co sierść. Dopiero po chwili
Konrad zorientował się, że ta sierść i ten pancerz to jedno i to samo, że stanowią
naturalną powłokę przygarbionego cielska. Stwór uzbrojony był w dwa wielkie
zakrzywione miecze, które ściskał w zakończonych szczypcami rękach.
Poczwara zatrzymała się i poprzez plątaninę rogów popatrzyła na Konrada
ogromnymi, zielonymi ślepiami.
Konrad machnął sztyletem w przyjaznym, tak mu się wydawało, geście. Gadzina
uniosła oba zbrojne w miecze ramiona w przyjaznym, taką Konrad miał nadzieję,
geście…
Zwierzołak wydał z siebie głęboki suchy grzechot, który mógł, ale nie musiał
oznaczać pozdrowienia. Dla Konrada był to pozbawiony sensu bełkot. Odpowiedział
serią nieartykułowanych, równie pozbawionych sensu ryków.
Ale stwór, widocznie usatysfakcjonowany, ruszył dalej przez las ku wiosce.
Konrad pomaszerował w przeciwną stronę, starając się zapomnieć o dwóch
napotkanych zwierzołakach. Choć nieludzcy, byli czymś więcej niż zwierzętami. Byli
uzbrojeni - i chyba potrafili też mówić.
Nie uszedł daleko, kiedy znowu zastąpiono mu drogę. Tym razem były to trzy
wstrętne, podobne do siebie poczwary. Większość zwierzołaków, które widział w swoim
życiu, bardzo się od siebie różniła i przeważnie trudno było orzec, jaki rodzaj zwierzęcia
przypominają, kim mogli być ich przodkowie. Ale co do tej trójki nie było żadnych
wątpliwości.
To były szczury, gigantyczne szczury. Konrad wiedział, że nazywano je skavenami.
Skaveni nie dorównywali mu wzrostem i miałby szansę na zwycięstwo, potykając się
z jednym. Ale nie z trzema naraz, a widać było, że wzbudził w nich podejrzliwość.
Obwąchiwali go, marszcząc nosy.
Stali na zadnich łapach, proporcjonalnie o wiele dłuższych od łap zwyczajnej
wielkości szczura. Zdecydowanie dłuższe były również ich zęby.
Na brązowe futra zarzucone mieli sztukowane z kawałków kolczugi części garderoby
i skóry innych zwierząt. Szczury były notorycznymi obdzieraczami trupów, a skaveni nie
różnili się pod tym względem od swoich pobratymców.
Ich ciemny oręż zdobiły emblematy w kształcie zygzaka. Jeden miał taki sam wzór
wypalony na piersi, a drugi wymalował go sobie na pysku.
Dwaj byli uzbrojeni w krótkie miecze o ząbkowanych ostrzach; trzeci miał podobną
broń, ale osadzoną na sztorc na drzewcu. Każdy niósł tarcze z tym samym
zygzakowatym godłem.
Jeden zaszwargotał coś niezrozumiale i groźnie uniósł ząbkowany miecz. Dwaj
pozostali zawtórowali mu, wskazując ostrzami w kierunku wioski.
Konrad nie rozumiał, co mówią, ale nie musiał być lingwistą, by pojąć znaczenie tej
gestykulacji. Informowali go, że zmierza w złą stronę.
Patrzył na futrzaste stwory, a one groźnie na niego, bijąc o ziemie łysymi ogonami.
Nie było wątpliwości, że nie przepuszczą go dalej i że go tu nie zostawią. Jeśli zrobi choć
krok naprzód, rzucą się na niego. Podejrzewały, że jest dezerterem.
Zabił w życiu masę szczurów, ale tych o naturalnych rozmiarach, małych. W starciu
z tymi trzema olbrzymami nie miał żadnych szans.
Pozostawało mu jedynie zawrócić i ruszyć tam, skąd przyszedł, w miarę możliwości
z daleka omijając odarte ze skóry ścierwo zwierzołaka, którego zabił. Słyszał tuż za
plecami szwargocących ze sobą piskliwie skavenów.
Nerwy miał napięte jak postronki, spodziewał się, że teraz, kiedy jest do nich
odwrócony tyłem, lada chwila go zaatakują. Szczury to zdradliwe, podstępne zwierzęta -
i te zapewne właśnie takie były.
Nie widział, co się za chwilę wydarzy, ale w tych okolicznościach nie była to żadna
pociecha. Wiedział już, że w sytuacjach, kiedy najbardziej potrzebuje ostrzeżenia przed
zbliżającym się niebezpieczeństwem, nie może polegać na swoim darze jasnowidzenia.
Odwrotu nie było. Gdyby spróbował zawrócić i gdyby nawet udało mu się zmylić te
uzbrojone stwory, to przecież las roił się od innych niesamowitych poczwar. Prędko
zostałby zidentyfikowany jako nie swój - i z pewnością by zginął.
Pozostawało mu tylko wtopić się w tłum, w tej chwili bezpieczny będzie tylko między
zwierzołakami, udając jednego z nich.
Przez labirynt drzew przed nim przesączało się światło dnia. Robiło się coraz jaśniej.
Zbliżali się do skraju lasu.
W półmroku jego kamuflaż spełniał swoje zadanie przy pobieżnej inspekcji. Ale w
blasku dnia szybko wyjdzie na jaw, że jest przebierańcem, człowiekiem wśród
nieludzkiego mrowia.
Zwolnił kroku i któryś ze skavenów syknął ostrzegawczo. Dźgnięty czubkiem miecza
w siedzenie Konrad skoczył do przodu, słysząc za sobą rechot stwora.
I wtem szczurzy śmiech utonął w przerażającym ryku tysięcy złowróżbnych
okrzyków bojowych, który wzbił się pod czyste, poranne niebo, burząc brutalnie spokój
doliny.
Dzikie hordy wyprysły z boru i z nieludzkim wrzaskiem, wywijając orężem, runęły
kaskadami w dolinę.
Zaczął się śmiertelny szturm na bezbronną wioskę.
Rozdział szósty
Zdjęty grozą Konrad jak zahipnotyzowany patrzył na diaboliczne hordy, szarżujące
ze wzgórza na ciche domostwa.
Do szturmu runęli nie tylko ci, którzy czaili się w borze wokół niego. Wioska
zaatakowana została, jak na komendę, ze wszystkich stron naraz. Okazało się, że dolina
otoczona była pierścieniem, który zaciskał się teraz jak pętla na szyi skazańca.
W szturmie brały udział wszelkiego rodzaju stwory. Oprócz zwierzołaków, tego
pomiotu zrodzonego ze związku człowieka ze zwierzęciem, było tu wiele innych
wstrętnych mutacji: kreatur, które biegły, kreatur, które się czołgały, kreatur, które
pełzły, kreatur, które frunęły, kreatur, które dosiadały innych jeszcze bestii - jak również
takich, które zdawały się stanowić integralną jedność ze stworzeniami, na których
jechały. Do tych ostatnich zaliczały się na przykład konie, którym z grzbietów wyrastały
ludzkie korpusy z głowami, które ludzkie z pewnością nie były.
I całe to mrowie było, bez wyjątku, tak obmierzłe, jak odpychające istoty, na które
Konrad natknął się w lesie.
Stał jak wrośnięty w ziemię, sparaliżowany tym niesamowitym widowiskiem.
Napastników było po wielokroć więcej niż wieśniaków. Nikt z mieszkańców doliny nie
miał najmniejszych szans na przeżycie.
Choć słońce wstało już dosyć dawno, wioska była jak wymarła. Dopiero po chwili
Konrad przypomniał sobie, co powiedziała mu poprzedniego dnia, a w jego odczuciu o
wiele dawniej, Elyssa.
Dziś wypadał pierwszy dzień lata, Święto Sigmara, i wszyscy zgromadzili się w
świątyni. Dostrzegał pośrodku wsi jej pozłacaną kopułę. Uwięzieni tam mieszkańcy będą
łatwym łupem dla tych degeneratów.
Ale ich los byłby przesądzony również w każdych innych okolicznościach. Nie byli
żołnierzami, tylko garstka posiadała broń, no i wróg miał nad nimi przytłaczającą
przewagę liczebną.
Ze zboczy, niczym rozbestwione sfory zdziczałych psów, zbiegały w dolinę
koszmarne poczwary wszelkiej maści, kształtu i wielkości.
Tym, którzy wyprysnęli z tej części lasu, gdzie stał Konrad, drogę do wsi
przegrodziła rzeka. Most był zbyt wąski, by dało się po nim przebiec szeroką ławą, tak
wiec większość stworów od razu rzuciła się wpław. O tej porze roku rzeka była płytka i
nie stanowiła specjalnej przeszkody - przynajmniej dla człowieka.
Napastnicy wpadali do niej hurmem, napierając jeden na drugiego, przepychając
się, w ferworze przewracając sprzymierzeńców, depcząc po nich, tratując, i po chwili
przez rzekę przerzucony został drugi most - most z ciał, sierści, łusek, piór, pancerzy,
kolczug, wszelkiego rodzaju oręża i sprzętu bojowego.
I nadal nic nie wskazywało na to, by ktoś we wsi zauważył zagrożenie.
Konrad nie mógł się poruszyć, nie potrafił zebrać myśli. To, co oglądały jego oczy,
nie mieściło się w głowie. Co się dzieje, rozumiał… ale dlaczego? Co to za stwory? Skąd
się tu wzięły? Dlaczego chcą obrócić wieś w perzynę?
Poczuł żgniecie czubkiem miecza tak silne, że ostrze przebiło skórę zwierzołaka,
którą miał na sobie, i skaleczyło go w plecy. Odwrócił się błyskawicznie, unosząc
odruchowo nóż do ciosu. Krzepnąca posoka zabitej bestii zlepiła mu dłoń z rękojeścią i
sztylet wyglądał jak przyrośnięty do ręki.
Trzej skaveni nadal stali tuż za nim. Nie potrafił odczytać wyrazów ich pysków, ale
wrogie błyski w czarnych ślepiach mówiły same za siebie. Stwory próbowały go
sprowokować. Chciały go zabić, ale chyba potrzebowały do tego jakiegoś pretekstu.
Gniew, nienawiść i frustracja przesłoniły mu świat. Niczego tak teraz nie pragnął,
jak rzucić się na potwory i je zarżnąć. Jednego by zabił, może nawet dwóch, ale sam
również by zginął - zginąłby, jak wszyscy we wsi.
Byłaby to śmierć bezsensowna. Wszak dlatego odszedł wczoraj z wioski, by żyć. Co
prawda już tu wrócił, ale przecież nie po to, by umierać.
To skaveni uniemożliwili mu ucieczkę, to oni zmusili go do powrotu. Zapłacą mu za
to. Nie da im pretekstu, którego szukają, nie podejmie walki wręcz, ale ich zabije.
Gdyby tylko zdołał oddalić się od nich na stosowną odległość, sytuacja od razu by
się zmieniła: trzej skaveni, trzy strzały, trzy trupy.
Konrad patrzył przez chwilę na wynaturzone szczury, po kolei w każdą
znienawidzoną parę przekrwionych ślepi, a potem odwrócił się na pięcie i puścił biegiem
w dół zbocza.
Wiedział, że jest szybszy od tych przerośniętych szkodników. Ich nogi, choć
podobne do ludzkich, nie były przystosowane do biegania. On przemierzał tę trasę tam i
z powrotem niezliczone tysiące razy. W odróżnieniu od nich był tutejszy, i ich obecność
na tym terenie odbierał jako obelgę.
Nigdy nie uważał się za wieśniaka, nigdy nie czuł się w dolinie jak u siebie. Mieszkał
tu przez całe życie, ale to nie był jego dom. On nie miał domu, był znikąd. Jednak,
zbiegając teraz zboczem, czuł, że jest na swoim terytorium.
Bór stanowił zawsze linię podziału między ludźmi i nieludźmi. Zwierzołaki miały
swoje miejsce, swój czas, ale teraz złamały tę niepisaną zasadę, to nienaruszalne prawo
natury. Nie powinno ich tu być.
Ubliżyły całej ludzkości, pokazując tutaj swoje wstrętne pyski i odrażające ciała,
zatruwając powietrze swym zatęchłym smrodem, wyjąc i wrzeszcząc w swojej
prymitywnej mowie, jakby starały się naśladować ludzi, którymi tak chciały być.
Bestii było bez liku, a ze wzgórz spływały wciąż następne. Niektóre wygląd miały tak
groteskowy, że nie chciało się wierzyć, iż przeżyły własne narodziny. Być może wcale się
nie rodziły. Czyż takie wynaturzone formy życia mogły przychodzić na świat w normalny
sposób?
Niejeden wyglądał tak, jakby składał się z dwóch różnych stworzeń złączonych ze
sobą przez jakiegoś czarownika o wisielczym poczuciu humoru. Może wykluwały się z
jaj, jak ptaki, albo były jakimś pośrednim ogniwem transformacji jednego gatunku w
inny - dajmy na to ryb w płazy, kijanek w żaby. Może lęgły się z zepsutej żywności albo
z łajna, na śmietnisku jak muchy.
Wygląd wielu tych widmowych postaci z jednej strony fascynował Konrada, z
drugiej wzbudzał w nim obrzydzenie. Starał się na nie nie patrzeć, w obawie, że ściągnie
na siebie ich uwagę. Pozostawało mu tylko naśladować poczwary, udawać dalej, że jest
jednym z nich. Inaczej czekała go śmierć.
Przypomniał sobie, jak, będąc chłopcem, zobaczył w wiosce pierwszych żołnierzy i
jak bardzo chciał wówczas zostać takim jak oni. No i był teraz członkiem ogromnej armii
- ale po stronie sił, które tamci żołnierze przybyli wtedy wyplenić.
Czyżby właśnie to było powodem napaści? Czy to odwet za bezwzględność, z jaką
żołnierze trzebili przed laty wałęsające się po lesie zwierzołaki?
Konrad ani myślał naśladować we wszystkim napastników. Zbiegł w ślad za nimi
nad rzekę, a tam skręcił ostro w lewo, oddalając się od obu mostów - tego drewnianego
i tego z ciał bestii.
Większość koszmarnych wojsk uzbrojona była w maczugi i włócznie, miecze i
buzdygany, cepy i topory, sztylety i piki, w oręż znajdujący się w powszechnym użyciu.
Ale niektóre narzędzia walki nie miały chyba swoich odpowiedników wśród broni ludzi, a
przynajmniej Konradowi z niczym się nie kojarzyły.
Mrowie kreatur wywijało takim mrowiem odmian broni, że nikt nie zwrócił uwagi na
Konrada, kiedy ten, zatknąwszy nóż za pas, wyciągnął z kołczana jedną z trzech
czarnych strzał, które mu zostały, nałożył ją na cięciwę i jął napinać łuk.
W jego zachowaniu podejrzane mogło się wydać jedynie to, że stał plecami do rzeki
i mierzył w kierunku lasu, spod którego przed chwilą zbiegł…
Był przekonany, że skaveni podążają za nim, ale teraz nigdzie ich nie widział. Omiótł
wzrokiem zbocze na wysokości, do której powinna już dotrzeć trójka stworów, lecz ich
tam nie było; rozpłynęli się gdzieś w panującym zamęcie.
Odwrócił się z powrotem. Żadna z bestii nie zwracała na niego uwagi, pomimo że
stał na widoku, daleko od najgęstszej ciżby. Co innego absorbowało teraz ich myśli -
jeśli w ogóle potrafili myśleć. Doszedł do wniosku, że ogólny amok musiał się udzielić
skavenom i, zapominając o nim, dołączyły do szturmujących.
Przyglądał się przez chwilę kotłowaninie trwającej w rzecznym nurcie, przez który
przeprawiały się wciąż rzesze kreatur. Łuk miał nadal napięty. Musiał rozładować jakoś
frustrację, wziąć choć namiastkę odwetu. Wybór celu nie miał znaczenia. Wszyscy oni
byli jednacy. Niemożliwe, żeby chybił, wypuszczając strzałę w kłębiącą się w wodzie
zbitą masę potwornych ciał.
Ale miał na cięciwie jedną z czarnych strzał, a tak kunsztowne dzieło zasługiwało na
coś lepszego niż wystrzelenie na oślep.
Przeniósł wzrok na drugi brzeg, gdzie dzikie hordy wpadały już między zabudowania
wioski. I w tym momencie usłyszał wybijający się ponad wrzawę krzyk, który mógł
pochodzić tylko z ludzkiej krtani.
Takiego krzyku nie był w stanie wydać żaden z napastników, choćby do złudzenia
przypominał człowieka. Był to krzyk któregoś z wieśniaków, krzyk cierpienia, męki,
rozpaczy… śmierci.
I Konrad ujrzał swój cel. Skavena. Nie mógł to być żaden z tamtych trzech, którzy
uniemożliwili mu ucieczkę, ale to nie robiło różnicy. Stwór znajdował się daleko, niemal
na granicy zasięgu łuku, i przemykał chyżo między chatami.
Konrad napiął cięciwę do ostatnich granic, uniósł łuk wysoko, skoncentrował się,
prześledził w wyobraźni tor lotu strzały, przewidział, gdzie znajdzie się skaven w
momencie, kiedy pocisk zacznie opadać.
Wypuścił strzałę i powtórnie obserwował, jak ta wzbija się w niebo, a potem opada
za rzeką i wraża się w grzbiet stwora. Skaven padł martwy, po brązowej sierści pociekł
strumyk czerwieni.
Konrad miał już na cięciwie następną strzałę. Rozejrzał się czujnie, czy go kto aby
nie obserwował i nie widział, co przed chwilą zrobił, ale nikt na niego nie patrzył.
Tym razem nie wybrał czarnej strzały ze złotą obwódką, których zostały mu już
tylko dwie, lecz jeden z nikczemniejszych pocisków. Nie chciał marnować tego, co miał
najcenniejsze, na ustrzelenie następnego celu, czymkolwiek by ten był. Trzeba
oszczędzać ostatnie dwie oryginalne strzały.
Uderzyła go ta ostatnia myśl. Skąd mu przyszła do głowy? Do czego mu potrzebne
dwie ostatnie czarne strzały? Przymrużył oczy i usiłował się skoncentrować, co nie było
łatwe pośród dolatujących od wioski odgłosów śmierci i zniszczenia.
W umyśle nie zrodziła się żadna wizja. Nigdy nie powstawała, kiedy próbował
wywołać ją na silę, skupił więc wzrok na czymś innym - na zwierzołaku, którego ubije
jako następnego.
* * *
Cel, który sobie teraz obrał, walił opancerzonym łbem, jak taranem, we wrota
obory, w której do ostatniej nocy sypiał Konrad. Tylko nogi miał ludzkie, resztę stanowił
ciemny odwłok owada z czterema odnóżami zamiast rąk.
Strzała przebiła pokrywającą tułów stwora skorupę, która nie mogła być tak twarda
jak pancerz chroniący głowę. Ale nie uśmierciła go na miejscu. Bestia zatoczyła się,
próbując bezskutecznie sięgnąć sterczącej z grzbietu brzechwy.
Do owadoluda dopadł inny z napastników. Była to istota szczególnie wstrętna; przez
to, że miała ludzką postać, bardziej rzucały się w oczy deformacje - między innymi
zielonkawy odcień skóry.
Konrad myślał, że uzbrojony po zęby i silnie opancerzony zielony niby-człowiek
śpieszy na pomoc rannemu kamratowi, ale ten, nie zwalniając nawet kroku, machnął w
biegu wielkim mieczem i jednym cięciem odrąbał miotającemu się owadoludowi łeb.
Uczynił to jakby od niechcenia i pokłusował dalej przez wieś.
Ale i teraz ranna poczwara nie padła. Zataczając się i kręcąc w kółko, nadal
próbowała bezskutecznie wyrwać sobie strzałę z grzbietu, jakby nieświadoma tego, że
nie ma już głowy.
W chwilę potem bezgłowego owadoluda powalił wreszcie nabijaną kolcami maczugą
inny mutant, stwór z dziobem i jelenimi rogami. Czarny pancerz rozłupał się i pokruszył
pod lawiną potężnych ciosów.
Konrad już na to nie patrzył. Założył na cięciwę następną strzałę. Kolejna strzała,
kolejny cel, kolejna ofiara - tym razem gadzina z grzebieniastym łbem, błoniastymi
skrzydłami, szponiastymi mackami, w których dzierżyła dwa topory.
Poszło łatwo, aż za łatwo. Wypatrując następnej ofiary, Konrad zbliżył się jeszcze
bardziej do brzegu rzeki.
Największa ciżba poczwar kłębiła się pośrodku wioski, lecz było to poza zasięgiem
strzału z łuku. Zwabiła je tam świątynia, w której zabarykadowali się wszyscy
mieszkańcy.
A wśród nich Elyssa.
Nie! Elyssa nie żyła. Nie żyła, albo umierała; pisana jej była rychła śmierć. Nie mógł
nic na to poradzić, przeznaczenia nie można zmienić.
Dlatego właśnie odszedł z wioski, ale teraz - wbrew własnej woli - wrócił. Być może
jemu też było pisane, że zostanie siłą zawrócony z drogi.
Był tak blisko świątyni, a zarazem tak daleko. Musi się przekonać, czy Elyssa jest
jeszcze wśród żywych. A jeśli przy tym zginie, to widocznie tak być musi.
Wszedł do wody, trzymając łuk wysoko nad głową, żeby nie zamoczyć cięciwy i
założonej już na nią strzały. Wszyscy napastnicy, którym dane było dotrzeć do drugiego
brzegu, już się tam znaleźli. Setkom stworów, które wbiegły do rzeki przed nim, nie
udało się przeżyć tej przeprawy.
Wiele się potopiło i ich ścierwa przepływały teraz obok niego. Po śmierci wyglądały
jeszcze bardziej odrażająco i groteskowo niż za życia - jeśli w ogóle można nazwać to
życiem.
Rzeka spłynęła krwią, ale nie tylko czerwoną. Powierzchnia wody mieniła się
tęczowymi zaciekami czarnej i zielonej, niebieskiej i żółtej juchy. Nie mogła to być krew
topielców, pochodziła zapewne z ran odniesionych w walce.
Napastnicy, forsując rzekę, musieli wyrzynać się nawzajem. Te barbarzyńskie armie
opętał taki morderczy amok, że zabijały nawet swoich - zresztą Konrad był już
świadkiem tego, jak dwie poczwary dobiły ranionego przezeń owadoluda.
W powietrzu unosił się duszący odór choroby i rozkładających się ciał,
przyprawiający o mdłości smród cielsk napastników, z których niejeden cuchnął tak,
jakby już od dawna nie żył i gnił.
Może to była odpowiedź: do niedawna byli wszyscy trupami, a teraz nadszedł dzień
odwetu martwych na żyjących. Wszystkie zwierzołaki, które przez wieki zginęły z
ludzkiej ręki, wróciły, by się zemścić.
Wychodząc z rzeki na przeciwległy brzeg, Konrad wyczuł nową woń. Swąd palącego
się drewna - i spalonego ciała. Ludzkiego ciała!
Dzikie watahy podłożyły ogień pod świątynię Sigmara, żeby wykurzyć dymem
zabarykadowanych tam ludzi - albo spalić ich żywcem.
Wrzawa wzniecana przez wynaturzone stwory - ta kakofonia powarkiwań, ryków,
wycia, wrzasków, pisków, skrzeku - przytępiła Konradowi słuch, ale teraz nastawił lepiej
ucha i wyłowił z niej nowe głosy: krzyki ludzi, którzy padali ofiarą dzikich hord.
Nie miał na to ochoty, ale nie mógł zachować się inaczej. Ruszył więc drogą
prowadzącą od rzeki do świątyni. Wioska była mała, znał tu każdy kamień, każdą
chałupę. Masy nieludzkich napastników przelewały się wśród zabudowań, oblegały
każde obejście. Chmara bestii szturmowała zaciekle chaty, choć wiadomo było, że
wszystkie są puste.
Ponieważ było to Święto Sigmara, nie wypędzono jeszcze na pastwiska ani bydła,
ani owiec, ani innego inwentarza. Zwierzęta zostały dziś dłużej w stajniach, kurnikach i
oborach. Teraz szlachtowane i wyrzynane, swym rozpaczliwym muczeniem i kwikiem,
patetycznym bekiem, potęgowały horror przerażających odgłosów masakry.
A świątynia pośrodku wioski przypominała gorejący i czerniejący w płomieniach
piec. Bijący od niej żar i zbita masa potwornych ciał nie pozwalały Konradowi podejść
bliżej, zresztą wcale nie chciał tam podchodzić. Słyszał więcej, niż było mu trzeba,
widział więcej, niż chciał.
Słyszał krzyki umierających w mękach wieśniaków, widział, co spotykało tych,
którzy próbowali wydostać się z płomieni.
Ci, których usieczono od razu, mieli szczęście. Tych mniej szczęśliwych torturowano,
dręczono, rozrywano na strzępy. A i to było lepsze od losu pechowców, których
łapczywie pożerano, jedzono żywcem…
Dla nikogo z przebywających w świątyni nie było ratunku. Nie mogli przeżyć,
pozostając w środku, a umykając przed pożogą, szli na pewną śmierć.
Pozostawało mieć tylko nadzieję, że Elyssa nie przyszła dzisiaj do świątyni. Co
prawda zarzekała się wczoraj, że tam będzie, ale mogła zmienić zdanie. Ileż to razy
obiecywała Konradowi, że następnego dnia przybędzie na spotkanie, a nie zjawiała się
przez kilka tygodni.
Niewielka była to szansa, ale jednak.
Konrad wycofał się z ciżby, która tłoczyła się wokół ognistego piekła i starała wziąć
czynny udział w mordowaniu i katowaniu. Omijając z dala zgraje wrogich kreatur,
plądrujące chaty i wyrzucające z nich wszystko na podwórka, ruszył drogą prowadzącą
do dwora.
Banda zielonych humanoidów grała na drodze w piłkę. Widywał często wiejskich
chłopców bawiących się w ten sposób, ale sam nigdy w czymś takim nie uczestniczył.
Gracze przypominali stwora, który obciął głowę owadoludowi. Byli wysocy, potężnie
zbudowani, mieli nieproporcjonalnie szerokie bary i za duże głowy, spiczaste uszy,
cofnięte czoła, i kły sterczące z masywnych szczęk, i grali według innych niż wiejscy
chłopcy zasad.
Piłkę nie tylko kopali, ale też nią rzucali. Odbijała się co chwila od ścian domów i
wracała na drogę. W grze brały udział dziesiątki tych odmieńców. Drużyny - jeśli można
je tak było nazwać - walczyły o piłkę zażarcie, gryząc, okładając się pięściami i kopiąc.
Jednak największa różnica polegała na tym, że za piłkę służyła im ludzka głowa.
Konrad obszedł grających szerokim łukiem, ale kiedy myślał już, że udało mu się
niepostrzeżenie ich ominąć, głowa, odbiwszy się od ściany pobliskiej chaty, potoczyła się
po kocich łbach i znieruchomiała mu pod nogami.
Spojrzał na nią i rozpoznał twarz Adolfa Brandenheimera, karczmarza, swojego
pana. Swojego byłego pana…
Patrzył na tę twarz zmartwiały ze zgrozy. Głowa, choć poobijana i zakrwawiona,
oczy miała wciąż otwarte, i te oczy zdawały się spozierać oskarżycielsko na Konrada,
jakby obarczając go winą za wszystkie nieszczęścia, które spadły dzisiaj na wioskę.
Z odrętwienia wyrwały go ryki, wrzaski i ciężki tupot stóp po kocich łbach. Podniósł
wzrok i zobaczył zbliżającą się hałastrę humanoidów.
* * *
Strzałę miał na cięciwie, nałożył ją, zanim jeszcze przeprawił się przez rzekę. Ale nie
zdążył podnieść łuku.
Zdołał się cofnąć o krok od głowy karczmarza. A potem, odepchnięty brutalnie,
przewrócił się. Napastnicy rzucili się hurmem na głowę, przykryli ją stosem ciał, walcząc
na pięści, zęby i pazury o krwawe trofeum.
To do niej tu biegli, nie do Konrada. Korzystając z zamieszania, odczołgał się od
kłębowiska. Znalazł łuk, ale strzała gdzieś się zawieruszyła. Powoli, ostrożnie, żeby nie
prowokować bestii, zaczął się wycofywać. Jednak gracze w ogóle się nim nie
interesowali, zbyt byli pochłonięci swoją parodią gry.
Nie spuszczając ich z oka, Konrad pozbierał się z ziemi, wyciągnął z kołczana
następną strzałę, nałożył ją na cięciwę… i zauważył, że wybrał jedną z ostatnich dwóch
czarnych.
Wrzawa i kotłowanina wśród walczących o głowę byłego karczmarza przybierała na
sile. Ale po chwili najwstrętniejsi z humanoidów zaczęli się wyplątywać z podrygującego
stosu ciał. Tumult przygasał.
Konrad uniósł łuk. Jeśli ruszą na niego, zabierze ze sobą przynajmniej jednego
stwora.
Potwory jeden po drugim dźwigały się z ziemi i rozstępowały, na drodze została
głowa Brandenheimera rozłupana na równe połówki, zupełnie jak przerąbana toporem.
Stąd to chwilowe uspokojenie - gracze stracili swoją piłkę…
Do tej pory walczyli o głowę. Po krótkiej przerwie na zmianę taktyki walka
rozgorzała na nowo. Tylko że nie była to już zabawa. Walczyli teraz na poważnie, na
śmierć i życie.
Zamiast rąk i nóg w ruch poszła broń - noże, miecze i topory. Ostrza, zderzając się
ze sobą i spadając na zbroje, krzesały skry, w powietrze wzbijał się co i rusz wrzask
usieczonego.
Po chwili w bitwie brali już udział wszyscy niedawni gracze. Włączali się też do niej
inni, kreatury, które dotąd przyglądały się biernie płonącej świątyni albo podkładały
ogień pod chaty. Zabiwszy wszystkich ludzi, zwracali się przeciwko sobie. Wokół płonęły
obejścia, pośrodku wsi dopalała się świątynia.
Do tej pory zdarzały się, co prawda, sporadyczne bratobójcze potyczki, ale to było
coś innego.
Przebranie dotąd chroniło Konrada. Mając je na sobie, był jednym ze zwierzołaków,
swoim. Teraz nie chroniło go już przed niczym. Wycofał się czym prędzej aż za ostatnią
płonącą chałupę.
Pośród walczących ze sobą niedawnych sprzymierzeńców dostrzegł glistowatą
poczwarę pełzającą po ziemi w gąszczu kończyn. Przypominała ogromnego węża, ale z
jej wijącego się cielska, w żółte i błękitne pasy, wyrastała ludzka głowa.
Lawirowała zwinnie pomiędzy plątaniną nóg, szponów i kopyt, w kierunku
rozłupanego czerepu Adolfa Brandenheimera. Kiedy tam dotarła, z jej ludzkich ust ku
rozpryskom mózgu martwego karczmarza strzelił długi, rozdwojony gadzi język.
Konrad wydał z siebie tłumiony od dawna okrzyk obrzydzenia i gniewu.
Nie żałował Brandenheimera. Karczmarz nic dla niego nie znaczył. Widok jego
pękniętej głowy wzbudzał w nim wstręt, ale reagowałby podobnie, gdyby ta głowa
należała do kogokolwiek innego. Jednak wąż chłepczący łapczywie ludzki mózg? Tego
było mu już za wiele.
Wykrzykując swoją nienawiść, wściekłość i odrazę wypuścił strzałę. Wraziła się w
lewe oko potwora, tak ludzkie oko w tak odrażająco nieludzkim kształcie.
Stwór zaskrzeczał z bólu. Miotając się w konwulsjach, swoim długim cielskiem zbił z
nóg kilku walczących, tych zaś opadła natychmiast i zatłukła chmara niedawnych
sprzymierzeńców.
Nałożywszy na cięciwę ostatnią czarną strzałę, Konrad odwrócił się na pięcie, by
pobiec w kierunku dworu, i zamarł. Opuściły go resztki nadziei. Nad murami siedziby
Wilhelma Kastringa snuł się czarny dym. Dwór stał w ogniu, tak samo jak reszta wsi.
W wiosce nie ocalał nikt z mieszkańców. Teraz napastnicy, opętani morderczym
szałem, tam walczyli ze sobą na śmierć i życie.
Miecze odcinały kończyny, topory odrąbywały macki, w uścisku wielkich łapsk
pękały kości, w sierść i w ciało wgryzały się zębiska. Bitwa toczyła się na tle płonącej
wsi. Żar bijący od szalejących pożarów był niemal nie do zniesienia. Dryfujący wszędzie
dym gęstniał z każdą chwilą, ograniczając widoczność. Kocie łby były śliskie od posoki
wszelkich barw. Swąd krwi i spalonych ciał i wszelkie inne odory przywleczone tu przez
wraże armie zwalały z nóg.
Konrad zdał sobie sprawę, że odwrót przez wieś nie wchodzi w rachubę. Wrogów
było tam tylu, że nawet w tym dymie nie przemknąłby się między nimi nie zauważony.
Gryzący dym wyciskał mu łzy z oczu, pobudzał do kaszlu. Uciekać mógł przed nim
tylko pod górę, w stronę dworu. Ale czyniąc to, nie ucieknie przed napastnikami, którzy
najwyraźniej już tam byli. Nie miał jednak innego wyjścia. Gdyby tu został, albo
próbował przedrzeć się do rzeki, zginąłby.
Ruszył pod górę. Raz po raz oglądał się czujnie przez ramię, wiedziony obawą, że
jakiś degenerat może upatrzyć go sobie na ofiarę i puścić się w pościg.
W pewnej chwili uświadomił sobie, że nie musi wcale kierować się do dworu.
Zostawił już daleko za sobą pole bitwy i dym, i może teraz skręcić w którą chce stronę.
Szedł jednak dalej, niemal wbrew własnej woli. Wbrew temu, co podpowiadał
rozsądek, nadal miał nadzieję, że we dworze zastanie Elyssę. Żywą. Widział płomienie,
czuł swąd spalenizny, szedł jednak dalej.
Znalazł się na zwodzonym moście i przekroczył bramę dworu. Ostatni i jedyny raz
był tu z Elyssą. Wydawało mu się, że całe wieki temu, a przecież było to wczoraj rano.
Za murami nie napotkał żadnych śladów życia, ani ludzi, ani nieludzi, czy to żywych
czy martwych. Dom stał w ogniu, języki czerwonożółtych płomieni strzelały z drzwi i
okien, w niebo wznosiły się kłęby czarnego dymu.
Jednak w porównaniu ze scenami rozgrywającymi się na dole, w wiosce, pożar
trawiący dwór przypominał ogień buzujący wesoło na kominku zimą. Nozdrzy nie drażnił
tu swąd smażącego się ciała. Zmysłów nie szokowały niewypowiedziane okropieństwa
popełniane na mężczyznach, kobietach, dzieciach i zwierzętach.
Na tle pożogi nie przemykały, nie pełzały i nie grasowały żadne zwyrodniałe
kreatury. Żadne dzikie humanoidy nie zwracały się nagle przeciwko sobie, ogarnięte
nieprzepartą żądzą krwi. Nie było tu śladu po odrażających istotach, które musiały
podłożyć ogień pod dwór.
Konrad, przyciągany do ognia przez jakąś niewytłumaczalną siłę, podchodził coraz
bliżej. Naraz dostrzegł w płonącym domu poruszenie. Zrazu myślał, że mu się
przywidziało, ale w środku znowu coś się poruszyło.
Gdyby to była noc, powiedziałby, że widział cień. Jednak w szalejącym tam piekle o
takim czymś jak cień nie mogło być mowy. Był to jakiś ciemny zarys w korytarzu, zarys
ludzkiej postaci. Ktoś próbował się stamtąd wydostać!
Zbliżywszy się do domu na dwadzieścia kroków, ujrzał postać zmierzającą do
płonących drzwi. Zboczył za rząd krzewów, by poszukać za nimi osłony przed gorącem
bijącym od ognia.
Postać wyszła na dziedziniec. Był to człowiek, zwykły człowiek. Konradowi
przemknęło przez myśl, że spaliło się na nim ubranie, ale nie dostrzegał śladów ran ani
poparzeń. Postać, jak gdyby nigdy nic, oddalała się od dworu.
Był to mężczyzna, wysoki szczupły mężczyzna, nagi od pasa w górę, o nienaturalnie
pociągłej twarzy. Był całkiem łysy, miał zapadnięte policzki i głęboko osadzone oczy.
Jego głowa przypominała trupią czaszkę.
Konrad nie rozpoznawał w nim nikogo z mieszkańców wsi, a to oznaczało, że ma
przed sobą jednego z napastników.
Ale osobnik żadnego z nich nie przypominał. Był zbyt ludzki. Nie miał broni, nie miał
pancerza, nie dzierżył trofeów w rodzaju piszczeli albo skalpów, jego ciało nie nosiło
śladów walki ani rytualnych okaleczeń.
W Konradzie, choć tylu strasznych rzeczy był już dzisiaj naocznym świadkiem, widok
tego samotnego mężczyzny wzbudzał strach, jakiego jeszcze w życiu nie doświadczył.
Nieznajomy szedł przez morze płomieni, jakby te nie czyniły mu żadnej krzywdy.
Odnosiło się wrażenie, że ogień jest jego naturalnym środowiskiem. Teraz też bez
pośpiechu oddalał się od pożaru. A przecież w pobliżu płonącego dworu było goręcej niż
w palenisku wioskowej kuźni.
Konrad przypomniał sobie zakutego w brązową zbroję rycerza, który wczoraj
podjechał pod dwór. Przestraszył się go, ale ta postać wzbudzała w nim jeszcze większą
zgrozę.
Klęcząc za krzewami, patrzył, jak czaszkolicy mężczyzna rozgląda się spokojnie
dookoła. Odnosiło się wrażenie, że ma na sobie jakąś niewidzialną zbroję, która chroni
go zarówno przed żarem, jak i przed płomieniami.
Istota z piekła rodem, nic dodać, nic ująć.
Konrad napiął łuk, mierząc w serce piekielnej postaci. Z takiej odległości nie mógł
chybić.
I nie chybił. Ostatnia czarna strzała utkwiła głęboko w piersi Czaszkolicego.
Ale ten ani drgnął!
Nie upadł, nie zrobił nawet kroku w tył pod wpływem siły uderzenia. Spuścił tylko
wzrok na sterczącą z serca strzałę, jakby ta nie wyrządziła mu szkody większej niż
użądlenie osy.
Potem ujął strzałę prawą ręką i wyciągnął ją zdecydowanym szarpnięciem. Na jego
piersi nie pozostał ślad rany, nie pojawiła się tam ani kropelka krwi.
Obracając strzałę w dłoniach, mężczyzna oglądał ją przez chwilę, a zauważywszy
herb wytłoczony przy złotej obwódce, podniósł wzrok.
Patrzył na kryjówkę Konrada.
Konrad chciał już sięgnąć po następną strzałę, ale zrezygnował, zdając sobie
sprawę, że to nie ma sensu.
Czaszkolicy, patrząc wciąż w jego kierunku, złamał strzałę na pół. Pękła jak sucha
gałązka. Ten trzask Konrad słyszał często w lesie, ostrzegał go zawsze przed
niebezpieczeństwem. Mobilizował do działania. Zerwał się teraz na równe nogi, odwrócił
i rzucił do ucieczki.
Uciekał co sił w nogach, nie oglądając się za siebie.
Rozdział siódmy
Konrad niewiele pamiętał ze swojej panicznej ucieczki z dworu przed nieludzkim
człowiekiem, którego śmierć się nie imała.
Wiedział tylko, że biegł i biegł, aż dobiegł do rzeki. Udało mu się jakoś ominąć
wioskę i buszujące tam w pogorzeliskach stwory, które niszczyły wszystko, co zostało
jeszcze do zniszczenia, oraz siebie nawzajem.
Pamiętał, jak rzucił się w zimny nurt i dał się ponieść prądowi. Skóra zwierzołaka, w
którą był przebrany, szybko nasiąkła wodą, zrobiła się ciężka, zaczęła go ciągnąć w dół
i, uwalniając się od niej, o mało nie utonął.
Na wpół płynąc, na wpół dryfując, oddalał się od wioski i trwającej tam krwawej
rzezi. Ani na chwilę nie opuszczała go obawa, że jakaś grupka maruderów pojawi się
nagle na brzegu, wywlecze go z wody i zaszlachtuje tak samo jak tych wszystkich,
których śmierć niedawno widział.
Obijał się raz po raz o skały wystające tu i ówdzie ponad powierzchnię, zahaczał o
długie korzenie drzew rosnących nad rzeką, wpadał na zwisające konary, zderzał się z
towarzyszącymi mu w tym spływie trupami, i tracił z wolna poczucie czasu. Wydawało
mu się, że pędzi tak z wartkim nurtem od wielu godzin. Całe ciało miał już posiniaczone,
poobcierane i poranione. Nie zwracał na to uwagi.
Rzeka, lodowato zimna, choć była to pełnia lata, wysysała zeń wszystkie ciepło. Nie
bolało go nic, bo zamarzał.
W końcu osiadł na mieliźnie. Podźwignął się na nogi i, brodząc po kostki w wodzie,
dowlókł do brzegu. Z położenia słońca na niebie wynikało, że minęło już południe, czyli
rzeczywiście musiał przebywać w wodzie od dobrych kilku godzin.
Granica boru przebiegała tutaj nad samym brzegiem, znalazł jednak małą polankę i
wstrząsany dreszczami położył się w słońcu, żeby wyschnąć i ogrzać wyziębione członki.
Był zmordowany, przemarznięty do szpiku kości, głodny i obolały - ale nie mógł uleżeć
bez ruchu. Wyczerpane było jego ciało, ale nie umysł. Rozdygotane nerwy nie pozwalały
na bezczynność.
Stwierdził, że zgubił pieniądze; w którymś momencie tych kilka marnych monet
musiało mu wylecieć z kieszeni. Zza pazuchy kubraka zniknął też kawałek płótna, w
które owinięty był czarny łuk, gdy dostał go od Elyssy.
Zgubił również łuk własnej roboty, licho wie kiedy i gdzie, ale ostał mu się
przynajmniej kołczan. Dyndał u szyi, jakimś cudem nie ściągnął go razem ze skórą
zwierzołaka. Ale strzał nie było, chlupotała w nim tylko woda.
Obwieszony bronią pas zwierzołaka utopił w rzece, ale został sztylet. Płynąc, Konrad
ściskał go w dłoni tak kurczowo, że do tej pory miał zdrętwiałe palce.
Wbił ostrze w ziemię i zaczął rozmasowywać prawą dłoń. Potem zdjął kołczan z szyi,
wylał z niego wodę i ściągnął przemoczone odzienie, żeby szybciej się rozgrzać.
Woda nie zdołała wywabić plam krwi ubitego zwierzołaka z wystrzępionego kubraka
i znoszonych portek, ale przynajmniej zmyła mu zakrzepłą posokę potwora z ciała i
włosów.
Na wspomnienie bestii zerknął w kierunku lasu. Nie wyczuwał stamtąd zagrożenia,
ale wiedział już, że nie zawsze może polegać na swym darze jasnowidzenia. Tak czy
owak nie obawiał się zwyczajnego zwierzołaka. Po tym, na co napatrzył się przez cały
ranek, takie wzbudzające kiedyś strach stwory wydawały mu się teraz stosunkowo
nieszkodliwe.
Starał się nie wracać myślami do masakry, której był świadkiem, ale bezskutecznie.
Wiedział od dawna, że świat pełen jest niesamowitych, przerażających istot. Chłonął
z zapartym tchem dziwne opowieści, snute przez podróżnych, którzy zatrzymywali się
czasami w karczmie; zasłyszane od ojca opowieści o krainach leżących poza granicami
doliny powtarzała mu też Elyssa.
Elyssa…
Elyssa nie żyje. Nie miał już co do tego żadnych wątpliwości Zginęła, tak jak to
przewidział. Ale fakt, że był przygotowany na jej śmierć, nie łagodził bynajmniej żalu po
stracie.
Zginęła, a z nią wszyscy. Nie wiedział, że czekają taki straszny koniec, wiedział
tylko, że pisana jej śmierć. Jednak sądził, że umrze tylko ona, nie przewidział, że jej los
podzielą wszyscy mieszkańcy doliny.
Prócz niego. Dlaczego on jeden przetrwał? Czyżby dlatego, że tak naprawdę nie był
stąd? Bez sensu, ale czy cokolwiek z tego, co się wydarzyło, miało jakiś sens. Spróbował
wyrzucić z głowy wszystkie myśli.
Ale przed oczyma stał mu wciąż Czaszkolicy, ten niesamowity mężczyzna, który jak
gdyby nigdy nic wyszedł z płonącego dworu i nie padł trupem ugodzony strzałą w serce.
Było to coś nieprawdopodobnego i Konrad zaczynał już podejrzewać, że uległ
halucynacji.
Wszystko inne, co widział, nawet te najbardziej fantastyczne widoki, gotów był
zaakceptować - być może dlatego, że większość przekraczała jego zdolność pojmowania
i nie miała żadnego oparcia w racjonalności. Ale wiedział przecież, co to ogień, wiedział,
co to strzała. Żaden człowiek nie wyszedłby bez szwanku z takiego gorejącego piekła,
żaden człowiek nie przeżyłby śmiertelnego trafienia strzałą. Żaden człowiek. A zatem
Czaszkolicy nie mógł być człowiekiem.
No dobrze, ale przecież żaden z napastników nie był w pełni człowiekiem -
większość wręcz przeciwnie - dlaczego wiec w pamięć wrył mu się tak bardzo właśnie
Czaszkolicy?
Pora oderwać się od tych myśli, zająć się czymś i nie snuć dalej jałowych rozważań.
Konrad pozbierał z ziemi odzienie i wrócił nad rzekę.
Jak na urągowisko, obok przepływał akurat trup jednej z kreatur, które napadły na
wioskę.
Potwór miał płetwiaste stopy, ale widocznie na nic mu się one zdały w walce z
wodnym żywiołem. Konradowi przeniknęło przez myśl, że ścierwo spływa dopiero teraz,
bo zaczepiło się na jakiś czas o kamień albo korzeń w górze rzeki. Ale nie. Ten osobnik
nie mógł mieć nic wspólnego z masakrą w wiosce.
Najwyraźniej nie żył od paru dni, bo rozkład jego wzdętego cielska nie posunąłby
się tak daleko po kilku godzinach pławienia w wodzie.
Nie mógł się lepiej przyjrzeć padlinie, bo płynęła twarzą do dołu i nad powierzchnię
wystawały ledwie plecy. Ale i tak zobaczył więcej, niżby chciał. Ciało stwora było
wielobarwne, zielono-żółto-brązowe. Z grzbietu i potylicy sterczały mu długie kolce.
Podobnie jak Konrad, nie wypuścił swojej broni - z tym że był to jeszcze jeden z tych
potworów, którym kończyny w procesie mutacji przekształciły się w ostrza. Jedna jego
przednia łapa zakończona była zakrzywionym mieczem, druga potężnymi szczypcami.
Konrad odczekał, aż wzdęty trup zniknie mu z oczu, po czym zabrał się do
czyszczenia ubrania z pozostałości juchy zwierzołaka. Gdyby tego nie zrobił, stanowiłby
przynętę. Zresztą i tak wżarta w materiał woń krwi przyciągać będzie drapieżniki
buszujące po kniei.
Zapamiętale tarł tkaninę w rękach, walił nią o kamienie, wyżymał z całych sił, i to
też trochę go rozgrzało. Kiedy skończył, nie dygotał już i mokre miał jeszcze tylko ręce i
włosy. Rozpostarł części garderoby na wielkim głazie, żeby wyschły, i usiadł obok, by
zastanowić się, co dalej.
Co robić, jak teraz żyć?
Był zmęczony, ale nic to. Był zziębnięty, ale już się rozgrzał. Był obolały, ale to
przejdzie. Był głodny. No właśnie. To najważniejsze. Kiedy zaspokoi głód, minie również
zmęczenie.
W rzece powinny być ryby, ale łowienie ich bez sieci to żmudne zajęcie. Zresztą nie
miał jakoś ochoty wchodzić teraz do rzeki.
W lesie, jeśli tylko miało się wprawę, zawsze można było znaleźć coś do zjedzenia.
Życie nauczyło Konrada zaradności. Na głodowych racjach wydzielanych mu w karczmie,
nawet dokarmiany przez Elyssę, nie pociągnąłby długo, gdyby nie dożywiał się i nie
polował w lesie. Właśnie się do tego rano zabierał, kiedy przeszkodził mu zwierzołak z
toporem wyrastającym z łapy.
Bór w miejscu, gdzie Konrad wyszedł z rzeki, różnił się trochę od tego, po którym
przywykł buszować. Może tylko mu się wydawało, ale drzewa były tu jakby wyższe i
bardziej proste, mniej przegniłe i powykręcane. Znaczyło to, że zdobycie pożywienia
będzie łatwiejsze, że mniej tu trujących i skażonych roślin upodabniających się do
jadalnych.
Zostawił schnące odzienie na kamieniu, wziął nóż i wszedł do lasu w poszukiwaniu
jadalnych grzybów, soczystych młodych korzonków, jagód, orzechów - czegokolwiek,
byle tylko zapchać pusty żołądek.
Zanim zaspokoił pierwszy głód, ubranie wyschło. Po praniu było jeszcze bardziej
postrzępione i wytarte, stare plamy nie zeszły, ale zniknęły ślady posoki zwierzołaka.
Ubrał się i już miał ruszać, kiedy jego wzrok padł na czarny kołczan. Bez strzał był
bezużyteczny, ale żal mu go było zostawiać. Przewiesił go sobie przez ramię.
Nigdy dotąd nie zapuszczał się w te partie kniei, nie znał tu terenu i istniało ryzyko,
że pobłądziwszy w gęstwinie, wróci do wioski. Pozostawało mu więc jedno wyjście.
Z nożem w ręku ruszył brzegiem rzeki zgodnie z jej prądem.
* * *
Noc przespał spokojnie, nic mu się nie śniło.
Ponieważ znajdował się na nie znanym sobie terytorium, na szukaniu bezpiecznego
miejsca, w którym mógłby odpocząć, zeszło mu kilka godzin. Nie znalazł drzewa z
odpowiednio dużą dziuplą, ale natrafił na takie, którego pień rozwidlił się na troje, a w
rozwidleniu powstało zagłębienie wystarczająco duże, by lec w nim, zwinąwszy się w
kłębek.
Obudził się, jak zawsze, przed świtem. Był zmarznięty i zesztywniały. Przeciągnął się
i roztarł zdrętwiałe członki. Obejrzał swoje rany. Wszystkie już się zasklepiały. Kiedy się
wygoją, pozostanie mu po nich na ciele kilka dodatkowych blizn.
Zaczekał, aż dobrze się rozwidni i dopiero wtedy zlazł z drzewa. Napił się wody z
rzeki i wrócił do lasu poszukać czegoś do zjedzenia.
Po godzinie buszowania w zaroślach zaspokoił na jakiś czas głód leśnym runem, ale
wkrótce żołądek zacznie się domagać konkretniejszego jadła. A we wsi mógłby się
najeść do syta zwierzęcą padliną.
Uśmiechnął się. Po raz pierwszy tego ranka pomyślał o wiosce, lecz zamiast
rozpamiętywać jej tragedię, w głowie mu było jedzenie.
I chyba słusznie. Wieś od zawsze kojarzyła mu się z jedzeniem i schronieniem.
Niczego poza tym nigdy mu nie dała. Mało go obchodziło, że została napadnięta, mało
go obchodziło, że wymordowani zostali wszyscy jej mieszkańcy.
Z jednym wyjątkiem…
Odpędził obraz Elyssy, który pamięć zaczynała już podsuwać mu przed oczy, i siłą
woli skupił się na tym, jak zdobyć następny posiłek. Nie mógł polować, bo nie miał
strzał, pozostawało mu wiec brodzić po płyciznach rzeki i chwytać rękami ryby albo
zacząć zastawiać sidła.
Zebrał z ziemi kilka suchych patyków nadających się na kołki. Nad brzegiem rzeki
rosły zagony wysokiej cienkiej trawy. Z jej wiechci splótł prowizoryczny postronek.
Drzewa rosnące gęsto nad samym brzegiem, tak jak poprzedniego dnia utrudniały
marsz. Starał się trzymać blisko rzeki, bo ta musiała go gdzieś doprowadzić. Dopóki wie,
gdzie jest rzeka, nie zabłądzi.
Krajobraz przypominał dolinę, chociaż nie było tu takich stromizn i las nie się
przerzedzał, tak jak w sąsiedztwie wioski, ale musiały go zamieszkiwać podobne gatunki
dzikiej zwierzyny.
Kiedy wyszedł wreszcie na otwartą przestrzeń, gdzie nie rosło ani jedno drzewo,
obudziła się w nim podejrzliwość. Po chwili jednak zauważył, że podłoże jest skaliste, a
warstwa gleby nie dość gruba, by drzewo zapuściło w niej korzenie. Za to mnóstwo tu
było trawy, na której paść mogły się dzikie króliki - a znakiem tego powinno tu być dużo
królików, którymi z kolei on będzie się mógł najeść.
Z wbitym w ziemię wzrokiem spenetrował teren, wypatrując na ziemi odchodów,
które świadczyłyby o zamieszkiwaniu okolicy przez króliczą brać. W końcu dostrzegł to,
czego szukał.
Króliki chadzają zwykle tymi samymi utartymi ścieżkami, podobnie jak ludzie
drogami, wystarczyło więc zastawić sidła na ścieżkach, które wydeptały, a na pewno w
nie wpadną.
Plecionek z trawy wystarczyło na cztery pułapki. Przywiązał prowizoryczne postronki
do kołków, te z kolei wepchnął głęboko w ziemię, podparł gałązkami pętle ze splecionej
trawy, po czym się oddalił.
Czekanie, jak się wkrótce przekonał, nie należało do jego najmocniejszych stron.
Nigdy nie był zmuszony czekać, w każdym razie nie dłużej niż kilka minut. W karczmie
nie miał czasu, by przysiąść, nawet na chwile. Czekać przychodziło mu tylko wtedy,
kiedy był w lesie i wyczuł w pobliżu zwierzołaka. Krył się wtedy i czekał, aż stwór
odejdzie.
Długo czekał chyba tylko na Elysse. Czasami nawet kilka tygodni, ale to było coś
innego niż siedzenie w lesie i czekanie, aż królik złoży mu z siebie ofiarę na obiad.
Płynął czas. Konrad obserwował słońce na nieboskłonie, dopóki nie zakończyło
swojej długiej, mozolnej wspinaczki ku zenitowi. Minęła połowa dnia, została jeszcze
połowa. Zadecydował, że nie będzie czekał na królika całe życie. Jeśli do tej pory żaden
nie złapał się w sidła, ruszy dalej brzegiem rzeki. Jednak, podszedłszy do pułapek,
stwierdził, że siedzą w nich aż dwa króliki.
Jeden już nie żył, udusił się. Drugiego pętla ze splecionego z trawy postronka
ścisnęła za tylną łapkę. Konrad szybkim ruchem nadgarstka skręcił mu kark.
Rad z siebie wrócił nad rzekę, żeby wypatroszyć zdobycz. Wnętrzności wrzucił do
rzeki, żeby zapach krwi nie przyciągnął drapieżników.
Rozniecenie ognia trwało chyba tyle samo, co złowienie królików. Ale nie był jeszcze
aż tak głodny, żeby pożerać je na surowo. Ognisko zdecydował się rozpalić pośrodku
polany, skąd w porę dostrzeże niebezpieczeństwo, gdyby smakowita woń przywabiła
jakieś stworzenia.
Nazbierał naręcze suchych gałązek i patyków. W tym był dobry. Potem położył
przed sobą kawałek drewna, przytknął do niego czubek zaostrzonego patyka i zaczął go
szybko wałkować między dłońmi.
Po jakimś czasie drewno rozgrzało się pod wpływem tarcia i uniosła się z niego
smużka dymu, a zaraz potem strzelił maleńki płomyczek. Udało mu się podpalić wiązkę
suchych ździebeł trawy, które wsunął szybko pod przygotowany chrust. Kiedy ogień
buzował już na dobre, zawiesił nad nim pierwszego obdartego ze skóry królika.
I znowu przyszło mu czekać.
Mięso poczerniało i przypaliło się z wierzchu, od wewnątrz pozostało niemal surowe,
ale smakowało Konradowi.
Czekając, aż królik się upiecze, oskrobał do czysta jego skórę. Mogła się jeszcze
przydać. Ruszając w dalszą drogę, zatknął sobie oprawioną skórkę za pas. Drugiego
królika przytroczył do pasa za związane skoki. Sidła schował do kołczana.
Wkrótce po opuszczeniu polany natknął się na most, od którego w obie strony
odbiegała droga. Most w niczym nie przypominał tego z wioski. Był wyższy, szerszy i
zbudowany z kamienia. Droga również była o wiele szersza niż gruntowy szlak
odbiegający od drewnianego wioskowego mostka.
Konrad wspiął się po skarpie, wszedł na most i zatrzymał się na jego środku.
Wiedział, że rzeka musi go gdzieś doprowadzić, no i doprowadziła. Znalazł most i teraz
musi podjąć jakąś decyzję.
Do tej pory pragnął tylko uciec jak najdalej od nieszczęsnej wioski. Udało mu się to,
ale co teraz?
Nie będzie przecież do końca życia wałęsał się po lasach. Za dużo tam
niebezpiecznych istot. Jednak osiedlać się w innej wiosce też nie miał szczególnej
ochoty, pomny traktowania, jakiego doświadczył w poprzedniej. Nie miał żadnego fachu
w ręku, nic nie umiał, najprawdopodobniej skończyłby jako popychadło w kolejnej
karczmie. Ale w tej może by mu przynajmniej płacono.
I naraz uświadomił sobie, że jednak coś potrafi. Był myśliwym. Mógł łowić w sidła
małe zwierzęta, mógł polować z łukiem na większe - gdyby tylko miał łuk i strzały. A
może by tak nałapać więcej królików i wymienić je na strzały. Łuk sam sobie potrafi
sporządzić.
Wcale nie musiał wybierać między życiem w lesie a życiem we wsi. Mógł żyć i tu, i
tu.
Spojrzał w lewo, spojrzał w prawo. Trakt w obu kierunkach wyglądał tak samo, i w
jednym, i w drugim musiał dokądś prowadzić. Obojętne, w którą stronę się zwróci; w
efekcie ruszył w wybranym na chybił trafił kierunku.
* * *
Był niemal pewien, że bardzo szybko dotrze do jakiejś wioski, że leży ona gdzieś
niedaleko mostu, w pobliżu rzeki. Kiedy po półgodzinnym marszu nie natknął się na
żaden ślad ludzkich siedzib, zaczęło się w nim rodzić podejrzenie, że obrał zły kierunek, i
chciał już zawracać. Ale potem uświadomił sobie, że przecież nigdzie mu się nie śpieszy,
i szedł dalej.
Trakt był bity, a wzdłuż niego biegł rów służący zapewne do odprowadzania wody,
żeby nawierzchnia nie rozmakała podczas roztopów i nie zmieniała się w błotnistą breję.
Droga prowadziła środkiem szerokiej przesieki wyciętej w lesie. Duża odległość od drzew
miała utrudniać zastawianie zasadzek na podróżnych, ale on wolał mimo wszystko
zachować ostrożność i nie wypuszczał noża z ręki.
Usłyszawszy za plecami jakiś odgłos, odwrócił się na pięcie. Nie rozpoznawał tego
dźwięku. Hałas przybierał na sile i szybko się zbliżał.
Konrad nie widział jeszcze, co go powodowało, i nie był wcale ciekaw tego widoku.
Zbiegł z drogi, przeskoczył rów i skrył się za szerokim pniem najbliższego drzewa.
Nastawiając ucha, zaczął obserwować drogę.
Po pewnym czasie, z jego kryjówką, wśród poskrzypywania, sapania, trzeszczenia i
stukotu kopyt, zrównał się wóz ciągniony przez cztery konie. Wóz był kryty, jechali nim
ludzie, a zaprzęgiem powoziło dwóch mężczyzn siedzących na koźle.
W jego wiosce też były wozy, ale służyły do zwózki plonów z pól i ściętych drzew z
lasu. Wozu, którym podróżowaliby sami ludzie, Konrad jeszcze nie widział.
Odczekał, aż wóz się oddali, po czym wybiegł na drogę, żeby odprowadzić go
wzrokiem, ale widok przesłaniały tumany kurzu wzbijane przez koła.
Konrad, ręką odpędzając sprzed twarzy unoszący się w powietrzu pył, ruszył w ślad
za wozem.
I naraz dostrzegł przed sobą dwóch mężczyzn, którzy wzięli się nie wiadomo skąd i
szli mu naprzeciw.
Zatrzymał się jak wryty i znieruchomiał. Przemknęło mu przez myśl, żeby uciekać,
ale obaj mężczyźni nieśli łuki. Chociaż nie mieli strzał na cięciwach, to zapewne dobrze
znali te lasy i, gdyby rzucił się do ucieczki, szybko by go dopędzili i ustrzelili.
Musieli być mieszkańcami jakiejś pobliskiej wsi. Albo zbójcami. Ale jego nie mieli z
czego ograbić.
Zresztą nie może się wiecznie kryć przed każdym, kogo napotka. Skoro trafił już w
zamieszkane przez ludzi strony, musi się ujawnić. Z tym postanowieniem ruszył
mężczyznom na spotkanie. Zakładał przynajmniej, że to ludzie. Na takich mu wyglądali,
chociaż po tym, na co się napatrzył poprzedniego dnia, niczego nie mógł być już
pewien.
Na jego widok mężczyźni zwolnili kroku. Obaj byli starsi od Konrada, brodaci,
odziani jak drwale z jego wioski, ale siekier nie nieśli. Zatrzymali się kilka kroków przed
nim. Konrad też przystanął.
- Witaj, chłopcze - powiedział jeden z nich.
- Witaj - burknął drugi.
Konrad, oblizując zaschnięte wargi, przenosił wzrok z jednego na drugiego.
- Nie znam ciebie - podjął pierwszy mężczyzna.
- Nietutejszyś? - dorzucił drugi.
Konrad kiwnął głową.
- Dokąd to wędrujesz?
- Pobłądziłeś?
Konrad gapił się, niezdolny wykrztusić słowa.
- Cóż to z nim? - spytał pierwszy drugiego.
- Niemota jakaś? - podsunął drugi pierwszemu.
- Tak, chłopcze?
Konrad otworzył usta, ale nadal się nie odzywał. Rozmawiał dotąd z jedną tylko
osobą, z Elyssą. Z innymi ludźmi rozmawiać nie potrafił.
Pokręcił głową.
- Niedorobiony - orzekł pierwszy, zwracając się do towarzysza.
- Jako żywo - zgodził się z nim tamten.
Pierwszy wskazał kierunek, z którego nadeszli.
- Idziesz tam? - spytał głośno i wyraźnie.
Konradowi przemknęło przez myśl, że jeśli ktoś tu jest niedorobiony, to nie on, bo
przecież widać było, w którą stronę zmierza.
- Tak - bąknął.
- A… - zaczął drugi wyraźnie i głośno - …dokąd się udajesz? - dokończył już nie tak
wyraźnie, i ciszej.
Konrad wzruszył ramionami.
- To chodź z nami. - zaproponował pierwszy. - Zawrócimy i wskażemy ci drogę.
- Drogę, dokąd? - spytał Konrad.
- Tam, dokąd podążasz.
- Sam nie wiem, dokąd podążam.
- Toś szczęściarz, że nas spotkałeś, bo my ci pokażemy, dokąd.
- Czyli dokąd?
- A gdzież by, jak nie do miasta?
Uczynność nieznajomych zaczynała wydawać się Konradowi podejrzana. Ale może
tacy właśnie byli inni ludzie. Może tylko ci z jego wioski tak źle go traktowali.
- Króle łapałeś, chłopcze? - spytał pierwszy. - Piękną masz tu sztukę. W mieście
dadzą ci za niego dobrą cenę. Ze trzy szylingi utargujesz.
- Trzy! - wykrztusił Konrad.
- Więcej - wtrącił szybko drugi, wnioskując błędnie z reakcji Konrada, że to dla
niego za mało. - Więcej jak trzy. Cztery. Pięć!
Pięć szylingów stanowiło fortunę. Nawet trzy przekraczały znacznie to, co przez całe
życie uciułał - a potem w jednej chwili stracił. Żałował teraz, że zjadł drugiego królika.
- Słusznie powiadasz, Carl - przytaknął pierwszy nieznajomy, zerkając ponownie na
martwego królika. - Pięć szylingów. Co ty na to, chłopcze? Zaprowadzimy cię do miasta i
pokażemy, gdzie dostaniesz najlepszą cenę.
- Złapałeś go gdzieś tutaj? - spytał drugi mężczyzna, ten imieniem Carl.
Konrad kiwnął głową, wolał nie zdradzać, gdzie. Carl roześmiał się.
- Nad rzeką, co? Koło mostu?
- Tak.
- Znamy wszystkie najlepsze miejsca, w których można coś upolować - powiedział
Carl, i zwracając się do towarzysza, dorzucił: - On myśli, że chcemy mu odebrać królika,
Heinz. Tak myśli.
- Nie obawiaj się, chłopcze - powiedział Heinz. - My polujemy na grubszego zwierza.
Konrad znowu kiwnął głową. Tym razem wolniej, bez przekonania.
- Chcemy ci tylko pomóc, chłopcze - ciągnął Heinz. - Widać, że przydałby ci się
dobry posiłek, dobre odzienie. W mieście znajdziesz wszystko, czego ci trzeba. Chcemy
tylko pomóc. Nie znasz nas, to i może nam nie ufasz. Chcesz, to chodź za nami, nie
chcesz, nie idź. Twoja wola.
Carl spojrzał na towarzysza.
- Nie wiem jak ty, Heinz, ale ja napiłbym się piwa. Stawiam.
Odwrócili się obaj i ruszyli z powrotem tam, skąd nadeszli. Po paru krokach Carl
obejrzał się przez ramię.
- Tobie też postawię - rzucił.
Konrad zaczekał, aż odejdą na dwadzieścia kroków, i ruszył za nimi.
Rozdział ósmy
Drogę prowadzącą do miasta przegradzała drewniana furta, ustawiona w niewielkiej
odległości od pierwszych budynków. Zrazu Konrad myślał, że służy do celów obronnych,
ale kiedy podeszli bliżej, okazało się, że ma zbyt wątłą konstrukcję, by spełniać takie
zadanie.
Przy furcie stał zbrojny strażnik i zbierał pieniądze od ludzi, którzy wchodzili do
miasta albo je opuszczali.
Konrad, nie dochodząc do furty, zatrzymał się i patrzył, jak Carl z Heinzem płacą, a
następnie przechodzą na drugą stronę. Za furtą Carl odwrócił się i skinął na niego.
Ośmielony tym gestem Konrad zbliżył się do opartego o słupek furty strażnika, który
mierzył go znudzonym wzrokiem.
- Trzy pensy - burknął strażnik.
- Za samo wejście do miasta?
- Nie - odparł strażnik, poziewując. - Za korzystanie z drogi.
- Ale ja nie mam trzech pensów.
- Trudno. Nie wpuszczę cię zatem. Nikt nie może przejść bez płacenia, prócz
barona… bo to jego droga.
- Masz tu - powiedział Carl, podchodząc i sięgając do kieszeni. - Trzy pensy. -
Wcisnął strażnikowi monety w garść.
- Dzięki - bąknął Konrad zmieszany. - Wielkie dzięki. Zwrócę ci. Naprawdę zwrócę.
- Wiem - odparł Carl, odwrócił się i podszedł do czekającego Heinza. Ruszyli dalej
drogą.
- Dobrego dnia życzę - powiedział strażnik, przepuszczając Konrada przez furtę.
Miasto było ogromne, o wiele większe od wioski. Po brukowanych kocimi łbami
ulicach przewalały się tłumy. Wszystko było tu większe i wszystkiego było więcej.
Konrad, idąc główną ulicą za Carlem i Heinzem, rozglądał się wkoło oniemiały.
Nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Gdyby to do wioski zawitał jakiś obcy,
wszyscy by od razu o tym wiedzieli i gapili się na przybysza. Tutaj podróżni byli, widać,
czymś zwyczajnym. W takiej masie narodu trudno było stwierdzić, kto jest stąd, a kto
obcy. Ba, ludzie mieszkający w jednym końcu miasta nie znali pewnie tych, którzy
mieszkali na jego drugim końcu.
Zauważył kryty wagon, który widział przed godziną na drodze. Na burcie widniał
herb przedstawiający wieżę, która chyba symbolizowała zamek. Konie już wyprzęgnięto,
a budynek, przed którym stał czterokołowy wehikuł, mógł być tylko gospodą. Była
okazalsza i o wiele szykowniejsza od karczmy Adolfa Brandenheimera.
Po tylu latach spędzonych w karczmie Konrad rozpoznałby tego rodzaju przybytek
wszędzie; tutaj na potwierdzenie miał jeszcze ogromny drewniany szyld, który wisiał nad
wejściem. Chyba dla rozwiania wszelkich wątpliwości, wymalowano na nim wezbrany
pianą kufel piwa.
Konrad zdążył już zauważyć, że na wielu budynkach wiszą podobne znaki,
informujące, jakiego rzemieślnika można tam znaleźć - piekarz, rzeźnik, cyrulik, kowal…
W małej wiosce wszyscy wiedzieli, w których chałupach siedzą kramarze i czym
każdy handluje. Miasto było tak wielkie, że ludzie pobłądziliby pewnie w labiryncie ulic,
gdyby nie takie wywieszki, podpowiadające im, gdzie mogą znaleźć to, czego szukają.
Konrad myślał, że jego nowi znajomi skręcą do gospody, ale oni tego nie uczynili.
Mijając kolejne składy kupieckie, zagłębiali się dalej w miasto, aż wyszli na duży plac,
chyba targowy. W jego rogu stała jeszcze jedna gospoda, choć nie tak duża, jak tamta
pierwsza.
Konrad nie mógł zrazu pojąć, po co komu dwie piwiarnie. I nagle rozjaśniło mu się
w głowie: jedna nie pomieściłaby tutaj wszystkich spragnionych.
Miasto było o wiele większe, niż z początku myślał. Rozglądając się, stwierdził, że
otaczające je błonia znajdują się tak daleko od centralnego placu, że ledwie je widać
poprzez gąszcz budynków.
- Hej, ty! - doleciało go wołanie - Chcesz przepłukać gardło?
Był tak pochłonięty podziwianiem nie znanego sobie otoczenia, że nie zwracał
większej uwagi na dwóch mężczyzn, za którymi przywędrował tu z lasu. Heinz gdzieś
zniknął; pewnie wszedł już do gospody. Carl stał w drzwiach; to on do niego wołał.
Konrad kiwnął głową i podszedł do mężczyzny.
- Schowaj lepiej ten nóż - poradził mu Carl. - Po co drażnić ludzi.
Konrad dopiero teraz zdał sobie sprawę, że w prawej dłoni wciąż ściska sztylet.
Zatknął go za pas i przekroczył za Carlem próg gospody.
Jakoś niezręcznie mu było wchodzić tu od frontu. W karczmie Brandenheimera
korzystał zawsze z tylnych drzwi. Rozejrzał się niepewnie po izbie. Stały tu drewniane
grubo ciosane stoły i stołki, w powietrzu unosiły się znajome wonie rozchlapanego piwa i
świeżej słomy zaścielającej podłogę. Z zaplecza dolatywał aromat pieczonego mięsiwa i
warzonego piwa.
Heinz stał już przy wysokim szynkwasie, za którym spoczywały na podpórkach trzy
ogromne beczki. Szynkarz podstawiał pod kurek jednej z nich cynowy kufel. Po chwili
podał go Heinzowi i dostrzegłszy Carla, odwrócił się, by napełnić drugi kufel.
Carl powiedział coś do Heinza i obejrzeli się obaj na Konrada, który stał w drzwiach i
rozglądał się po izbie. Carl odebrał swoje piwo i machnął na Konrada.
- Chodź! - zawołał, stawiając kufel na szynkwasie między sobą a Heinzem. - I
jeszcze raz - zwrócił się do szynkarza. Rzucił na blat kilka monet i szynkarz z trzecim
kuflem w dłoni odwrócił się do beczki.
Konrad ruszył niepewnie przez izbę. Paru z siedzących tu już mężczyzn na chwilę
oderwało wzrok od swoich kufli, by obrzucić go przelotnym spojrzeniem. Konrad
zatrzymał się obok Heinza i Carla i spojrzał na kufel. Swój kufel.
Brandenheimer nie pozwalał mu pić piwa, co nie powstrzymywało go od pociągania
tego specjału ukradkiem, kiedy tylko karczmarz nie patrzył. Brandenheimer nawet wody
Konradowi żałował.
- Kto zacz ten wasz przyjaciel, Carl? - zapytał szynkarz, stawiając na blacie trzeci
cynowy kufel i zgarniając na dłoń monety z mokrego szynkwasu.
- Spotkaliśmy go w lesie - odparł Carl i pociągnął spory haust piwa.
Konrad oblizał wyschnięte wargi, ujął oburącz kufel i uniósł go do ust.
- Ale żaden tam z niego przyjaciel - wtrącił Heinz, stawiając swój kufel na
szynkwasie i odwracając się do Konrada.
- Prawda, żaden - podchwycił Carl i odstawiwszy kufel, również odwrócił się do
Konrada.
Konrad, nie umoczywszy jeszcze ust w piwie, już zobaczył, co się za chwilę wydarzy.
I wiedział, że jest za późno, by temu zapobiec.
Ale mimo to spróbował.
Chlusnął Carlowi prosto w twarz piwem ze swojego kufla i odskoczył od szynkwasu,
sięgając po sztylet.
Nie zdążył. Heinz złapał go za nadgarstek, a w chwilę potem Konrad oberwał od
Carla pięścią w żołądek. Zgiął się wpół z bólu i zaskoczenia.
Heinz ucapił go pełną garścią za czuprynę i szarpnął mu głowę do góry. Carl
przystawił Konradowi nóż do gardła, napierając czubkiem na miękkie ciało podbródka.
- Tak - warknął Carl, ocierając piwo z twarzy - żaden z niego przyjaciel.
- To kłusownik… - dorzucił Heinz.
* * *
Konrad leżał na kamiennej posadzce i, wpatrzony w smugi porannego światła
wdzierającego się przez szpary w ścianach wysoko w górze, znowu zastanawiał się, co
też go czeka.
Słusznie Carl z Heinzem od początku wzbudzali w nim podejrzliwość. Powinien był
posłuchać instynktu. Nie poszedł za jego głosem i wylądował w piwnicy gospody.
Tłumaczył się, że nie wiedział, zastawianie sideł na króliki jest przestępstwem, pytał,
co chcą zrobić i co się z nim stanie. Zdrajcy nie byli w nastroju do rozmowy. Powiedzieli
tylko, że decyzja o jego losie zapadnie nazajutrz. Podsłuchał również, jak jeden z nich
obiecuje szynkarzowi udział w nagrodzie, jeżeli ten użyczy loszku do przetrzymania
jeńca przez noc w gospodzie.
W wiosce prawo stanowił Wilhelm Kastring. Przed jego obliczem stawał każdy, kto
dopuścił się jakiegokolwiek wykroczenia. Skazywał delikwentów na grzywny, chłostę,
pracę bez wynagrodzenia przez określony czas, zakucie w dyby, albo na kombinacje
tych kar, zależnie od ciężaru winy.
Czym karzą w tym mieście za schwytanie w sidła królika? Nie, dwóch królików. Jeśli
grzywną, to nie będzie miał z czego zapłacić. Mógłby, co najwyżej, odpracować
zasądzoną sumę. A może skażą go na chłostę? Ta nie była mu straszna. Przywykł.
Zazgrzytał klucz w zamku, do ciemnej piwnicy wlało się nieco więcej światła.
- Wstawaj!
Posłuchał. Podniósł się z posadzki, podszedł do schodków w kącie i wdrapał się po
nich na górę. Czekali tam na niego z nożami w rękach Carl i Heinz. W nożu trzymanym
przez Carla rozpoznał swoją własność.
- Dobra broń - powiedział Carl, przechwytując jego spojrzenie. - Za dobry dla
kłusownika.
- Odwróć się! - zakomenderował Heinz. - Ręce na plecy! Konrad zastosował się do
polecenia i poczuł, jak krępują mu postronkiem nadgarstki.
- Co to znaczy? - zapytał. - Co chcecie ze mną zrobić?
- My nic, chłopcze - odparł Heinz.
- Tak - dorzucił Carl. - Kto inny nas wyręczy! - Zarechotał.
Wsunął nóż, nóż Konrada, do pochwy, chwycił chłopaka za ramię, pchnął go
bezceremonialnie naprzód i ruszyli przez izbę. Po drodze Heinz zabrał jeszcze jego
kołczan i martwego królika z jednego ze stołów, po czym wyszli na ulicę.
Mimo wczesnej pory na placu kręciło się już sporo osób. Nie było ich tyle, co
poprzedniego dnia, ale Konrad w charakterze więźnia od razu wzbudził większe niż
wtedy zainteresowanie.
- Kogo tam macie? - zawołał ktoś.
- Co przeskrobał? - krzyknął inny.
- Nie odchodźcie, to się dowiecie! - odkrzyknął Carl.
Uśmiechali się obaj. Popatrywali w głąb jednej z uliczek, w kierunku wschodzącego
słońca. Wyglądali kogoś i Konrad domyślał się kogo - tego, który będzie go sądził…
Po kilku minutach dał się słyszeć klekot podków w oddali. Dolatywał od wschodu;
do placu zbliżało się kilku jeźdźców.
Carl pociągnął Konrada na środek ulicy, Heinz popychał go od tyłu.
Niebawem zza rogu wynurzył się pierwszy z konnych, zaraz potem pięciu
następnych. Za nimi szedł oddział piechurów. Było ich dwunastu, w tym dwóch z psami
na łańcuchach.
Spośród jeźdźców, czterech było żołnierzami. Mieli niebieskie hełmy ozdobione
pióropuszami, lśniące napierśniki, miecze u bioder, każdy trzymał tarczę z jednakim
herbem - niebieskim smokiem.
Piątym jeźdźcem była niewiasta w bogatych, barwnych szatach. Siedziała na siodle
bokiem, i parasolką na długiej rączce osłaniała przed słońcem twarz, choć tę i tak ledwie
było widać spod jedwabnej chusty.
Na czele orszaku jechał mężczyzna, na którego czekali zapewne Heinz z Carlem.
Świetnością stroju przyćmiewał kobietę. Od stóp do głów odziany był w satynę i zamsz,
wszystko to wykończone koronką, wszystko w różnych odcieniach niebieskiego - od
butów z granatowej skóry poczynając, a na bladobłękitnej czapce i jeszcze jaśniejszym
błękitnym piórze zatkniętym za otok kończąc. Niebieski nie był jedynie sokół, który
siedział mu na lewym nadgarstku, ale kaptur nałożony na łeb ptaka owszem.
Coraz więcej ludzi wylęgało na ulice, wznosząc radosne okrzyki na cześć jeźdźca i
kłaniając mu się w pas, kiedy ich mijał. Lecz ten nie zwracał na gawiedź uwagi. Z nadętą
miną jechał wprost na Konrada i przytrzymujących go mężczyzn.
- Baronie! - wykrzyknął Heinz.
- Baronie! - powtórzył za nim jak echo Carl.
Obaj, pociągając za sobą Konrada, padli na kolana. Jeździec szarpnął lewą ręką
cugle i koń zmienił nieco kierunek, by ominąć klęczącą mu na drodze trójkę.
- Czego? - burknął, nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem.
- Przestępca, baronie! - krzyknął Carl.
- Aha! - Baron po raz pierwszy zerknął w dół. Osadził w miejscu wierzchowca, i
podążający za nim orszak również się zatrzymał.
Konrad podniósł na barona wzrok. Trudno było dokładnie określić jego wiek, bo był
to mężczyzna tak pokaźnej tuszy, że koń, choć wielki, uginał się pod jego ciężarem, ale
czwarty krzyżyk chyba mu jeszcze nie stuknął. Tłuste policzki miał gładko wygolone.
Konrad nie mógł przyjrzeć się lepiej jeźdźcowi, bo Carl natychmiast przydusił mu
głowę do ziemi z taką zapamiętałością, że chłopak zamiótł włosami po brudnych kocich
łbach. Dotykając bruku ciemieniem, dostrzegł jeszcze jednego konia, który pojawił się
na placu po przeciwnej stronie.
Był to biały wierzchowiec prowadzony przez idącego pieszo mężczyznę. Za nimi
szedł koń juczny. Mężczyzna zatrzymał się przed gospodą, uwiązał oba konie i wszedł do
środka. Konrad patrzył na to z bardzo niewygodnej pozycji i nie był pewien, ale chyba
dostrzegł, że przybysz miał na głowie czarny hełm, który całkowicie zasłaniał mu twarz.
Baron tymczasem przepytywał Carla i Heinza.
- Co zrobił?
- To kłusownik, baronie. Schwytał dwa twoje króliki. Proszę łaskawie spojrzeć.
Jednego obdarł ze skóry i zjadł, a tu jest ten drugi. Oto jego wnyki.
- A na dodatek to złodziej, baronie. Widzicie, wasza miłość, ten kołczan? Musiał go
ukraść.
- Szynkarzu! - doleciał z gospody donośny głos. Przybysz w czarnym hełmie nie
zastał nikogo w środku. Zamieszanie wywabiło stamtąd wszystkich na plac.
- Co masz na swoje usprawiedliwienie, złodzieju? - spytał baron.
Szarpnięty za włosy Konrad poderwał głowę i napotkał wzrok barona.
- Byłem głodny - wybąkał. - Tylko tyle. Złowiłem królika, bo byłem głodny. Nie
wiedziałem, że to przestępstwo. Jestem tu obcy. Zapłacę za niego.
- On nie ma pieniędzy, wasza miłość - podpowiedział usłużnie Heinz.
- Zamilcz! - huknął na niego baron. Przeniósł wzrok z powrotem na Konrada. - Tyś
tu obcy, co sporo tłumaczy. Może tam, skąd przybywasz, prawo jest inne. Ale skoro już
tutaj zawitałeś, musisz się stosować do miejscowego prawa. Okradłeś mnie.
- Nieświadomie!
- Zamilcz! Głodny byłeś, powiadasz. Rozumiem to. Wszyscy głodniejemy, jeśli nie
jemy przez parę godzin. Nie miałbym ci za złe, gdybyś schwytał i zjadł jednego królika.
Ale ty schwytałeś dwa. Jak to wytłumaczysz?
Konrad otworzył usta, ale żadne usprawiedliwienie nie przychodziło mu do głowy.
- Przepraszam - wybąkał tylko.
- Za późno na przeprosiny - oznajmił baron. - Wybieram się teraz na łowy. Kiedy
wrócę, zadyndasz na stryczku.
Konrad, nie wierząc własnym uszom, wybałuszył na barona oczy. Czyżby przeżył
masakrę w wiosce po tylko, żeby iść teraz na szubienicę za schwytanie dwóch królików?
Tamte piekielne istoty nie zdołały go zabić, ale one były tylko dzikimi bestiami,
bezrozumnymi siepaczami. W okrucieństwie i zdradzieckości nie mogły się równać z
najniebezpieczniejszymi ze stworzeń - ludźmi.
- Nie możecie go powiesić - doleciało od drzwi gospody.
Głos nie był donośny, ale w ciszy, jaka zaległa na placu po słowach barona, wszyscy
go usłyszeli i wszyscy się odwrócili, by spojrzeć na przybysza.
Rzeczywiście był w czarnym hełmie. Przyłbicę miał uniesioną i popijał piwo z
cynowego kufla, jego twarz pozostawała jednak w cieniu. Cały był w czerni; miał na
sobie kolczugę z czarnych pierścieni narzuconą na kaftan z czarnej skóry. U czarnego
pasa zwisała mu czarna pochwa, nawet rękojeść miecza była czarna - tak samo
wełniane bryczesy i krótkie skórzane ciżmy.
- A to czemu!? - zagrzmiał baron. - Coś ty za jeden? Kto ci dał prawo się wtrącać?
Baron obejrzał się na swoich czterech konnych żołnierzy, jakby chciał się upewnić,
czy wciąż za nim stoją i czy są gotowi wesprzeć czynem jego słowa.
- To nie twoja sprawa - podjął - kimkolwiek jesteś.
- On ma prawo do obrony - powiedział mężczyzna w czerni.
- Do obrony? Do obrony! Toż to przestępca. Kto by go bronił?
- Sam może się bronić.
- Już próbował. Z mizernym skutkiem!
Baron potoczył wzrokiem po twarzach gawiedzi. Kilkoro mieszczan zrozumiało aluzję
i zarechotało nieszczerze. Baron wciąż patrzył na tłum. Coraz więcej osób dołączało do
chóru pochlebców i wkrótce cały plac pokładał się ze śmiechu. Przybysz sączył piwo i
czekał aż skończą.
- Ma prawo do próby walki - podjął, kiedy zapadła cisza.
Baron spojrzał na niego zaskoczony.
- Do próby walki? - powtórzył z niedowierzaniem. - Wszak to… wieśniak!
- To nie przeszkoda. W kodeksie rycerskim ustanowionym z woli Imperatora
Magnusa w roku 2325. przeczytasz, że prawo do próby walki przysługuje każdemu, kto
posiada własną białą broń. - Mężczyzna w czerni pociągnął łyk piwa, po czym zwrócił się
do Konrada. - Masz własną białą broń, chłopcze? - spytał.
Konrad nie bardzo rozumiał, co się wokół niego dzieje. Był wciąż ogłuszony
wydanym przez barona wyrokiem śmierci.
- Tak - odparł automatycznie.
- Nie - zawołał Heinz.
- Nie - podchwycił Carl.
- No? - powiedział baron. - Komu dać wiarę? Dwójce moich najzacniejszych
poddanych czy kłusownikowi i złodziejowi? Dla mnie to jasne.
- Skoro nie miał białej broni - nie ustępował mężczyzna - to czym oprawił królika?
Zębami?
- Miał białą broń? - spytał baron.
- Eeee… - zająknął się Heinz.
- Nooo… - stropił się Carl i pokazał nóż Konrada - …miał.
- No tak. No tak - wymruczał baron. Wpatrywał się w dziwne ostrze noża. - Ale skąd
u wieśniaka taki nóż? Musiał go ukraść.
W samej rzeczy, pomyślał Konrad.
- Posiada białą broń - powiedział mężczyzna w czarnym hełmie - a zatem ma prawo
do próby walki.
- Nie! - zaprotestował baron. - Kodeks rycerski określa zasady staczania pojedynków
pomiędzy ludźmi honoru, rycerzami, szlachetnie urodzonymi. Nie stosuje się do
chłopstwa. A biała broń to miecz, nie nóż!
- Biała broń to biała broń - powiedział przybysz. - Oskarżony ma prawo do próby
walki. Albo puścisz go wolno, albo pozwolisz skorzystać z przysługującego mu prawa.
Innego wyjścia nie ma. Nie wolno ci go powiesić.
- Nie ty mi będziesz mówił, co mi wolno, a czego nie! - krzyknął gniewnie baron.
Sięgnął po miecz, strącając przy tym sokoła z nadgarstka. Ptak, piszcząc i
trzepocząc rozpaczliwie skrzydłami, zwisł łebkiem do dołu na łańcuszku, którym był
przykuty za łapkę do rękawicy barona. Podbiegł jeden z piechurów z orszaku i posadził
go sobie na nadgarstku zabezpieczonym skórkowym ochraniaczem; baron pozwolił mu
odpiąć łańcuszek od swojej rękawicy.
- Radziłem ci tylko, żebyś trzymał się ściśle litery prawa - powiedział mężczyzna w
czerni. - Ale jeśli się boisz…
- Boję się? Ja?! - Baron parsknął wymuszonym śmiechem. - A czegóż to miałbym się
bać? - Wyprostował się w siodle i powiódł wyniosłym spojrzeniem po twarzach
mieszkańców miasta, swojego miasta.
- Imperator mianował cię swoim przedstawicielem na ten region, a więc twoim
obowiązkiem jest pilnowanie, by prawo było tu ściśle respektowane. Oskarżony ma
prawo do próby walki, a zatem musisz przyjąć wyzwanie.
- Ja? Chcesz przez to powiedzieć, że mam walczyć… z nim? - Baron pogardliwym
gestem wskazał na Konrada.
- Nie musisz - odparł mężczyzna w czerni. - Możesz wyznaczyć przeciwnika z
urzędu. Ale jestem przekonany, że będziesz wolał sprawować swoje sędziowskie
powinności osobiście. Wybór broni należy, rzecz jasna, do ciebie. Twoja sława sięga
daleko, baronie, zdaje się, że byłeś swego czasu niepokonanym pojedynkowiczem.
Zabiłeś piętnastu ludzi, o ile się nie mylę?
- Szesnastu - poprawił go baron.
- Naturalnie byłeś wtedy młodszy i nie tak… - Mężczyzna nie musiał kończyć; aluzja
do tuszy barona była oczywista.
- Każdemu dotrzymam pola! - nastroszył się baron. - A co dopiero wieśniakowi, ha!
- Machnął pogardliwie ręką.
- A zatem przyjmujesz wyzwanie?
- Tak, tak, tak! Załatwmy to od razu. Zabiję tego złodzieja i zdążę jeszcze
zapolować przed obiadem. - Skinął na najbliższego żołnierza. - Daj temu łotrzykowi swój
miecz.
Konrada podniesiono z klęczek i rozcięto mu wieży na rękach. Żołnierz podał mu
swój miecz.
Baron z trudem zsunął się z konia. Dobył miecza i ruszył wolno na Konrada.
- Jeśli czcisz jakiegoś boga, to się do niego pomódl.
- Chwileczkę, baronie, jeśli łaska - odezwał się przybysz. - Ty zrezygnowałeś z
wyznaczenia swojego zastępcy, ale oskarżonemu również przysługuje prawo do
wskazania takiego.
Baron nachmurzył się i pokręcił głową.
- Mam po dziurki w nosie twojego wtrącania się do nie swoich spraw. Próbujesz
odwlekać wymierzenie sprawiedliwości. Nie ma tu takiego, który zgodziłby się go
zastąpić. Daj mi go wreszcie zabić, bo szkoda czasu.
- A co ty na to, chłopcze? - zwrócił się mężczyzna do Konrada.
- Chcesz walczyć, czy wolałbyś wyznaczyć zastępcę?
Konrad spojrzał na miecz, który trzymał w ręku, spojrzał na barona, spojrzał na
nieznajomego w czerni i nagle dotarło doń, co ten mu sugeruje.
- Wyznaczam ciebie - powiedział.
- Zgadzam się.
- Hej, zaraz - zaperzył się baron, odwracając się do mężczyzny. - A coś ty w ogóle
za jeden?
W odpowiedzi przybysz zdjął z głowy czarny hełm. Miał krótko przycięte
śnieżnobiałe włosy i śnieżnobiałą gęstą brodę. Całą jego twarz, poczynając od linii
brody, pokrywał tatuaż, czarne linie wryte trwale w skórę i nadające mu wygląd
zwierzęcia - psa, a może lisa. Nie - wilka…
- To ty! - krzyknął baron, robiąc kilka kroków w tył.
- A ja - przytaknął wytatuowany mężczyzna. - Rad jestem, że nie zapomniałeś, Otto.
Powiedziałem, że się jeszcze spotkamy, i wiem, jak byłbyś zawiedziony, gdybym nie
dotrzymał obietnicy. W odróżnieniu od ciebie dotrzymuję danego raz słowa.
Baron rozejrzał się dookoła szybko, niespokojnie, jakby wypatrywał drogi ucieczki.
Zatrzymał wzrok na swoich żołnierzach. Widać było, że najchętniej wezwałby ich na
pomoc, a nie czyni tego tylko z obawy, że mieszkańcy miasta uznają to za oznakę
słabości.
- Wilk - powiedział, chowając miecz do pochwy i podchodząc do siwobrodego
mężczyzny - cóż za radość ujrzeć cię znowu po tylu latach. Dochodziło między nami w
przeszłości do nieporozumień i, proszę, historia się powtarza! - Roześmiał się nerwowo.
Wilk położył swój hełm na ziemi i dobył miecza. Głownia wykuta była z metalu tak
samo czarnego jak reszta jego rynsztunku. Pociągnął łyk piwa z trzymanego wciąż w
lewym ręku kufla.
- Chodźmy gdzieś i dogadajmy się - zaproponował baron. Zniżył głos, żeby ciżba go
nie słyszała, ale Konrad stał najbliżej i nie umknęło mu ani jedno słowo.
- Spłacę cię - ciągnął baron. - Spłacę z nawiązką, z dużą nawiązką. Wszystko ci
wytłumaczę, obiecuję. Chyba nie mówisz poważnie? Nie zamierzasz ze mną walczyć w
imieniu jakiegoś kłusownika!
- Nie.
Baron odprężył się nieco.
- Wiedziałem, żeś rozsądny, Wilku.
- Będę z tobą walczył we własnym imieniu. Pomódl się do Ulryka, jeśli to ci coś da.
- Nie ujdzie ci to płazem! - wysyczał baron. - Nawet jeśli zginę z twojej ręki, zatłuką
cię moi ludzie!
Wilk spojrzał ponad ramieniem barona na żołnierzy, a potem na kobietę, która
przyglądała się temu wszystkiemu w milczeniu, i pokręcił głową.
- Nie wydaje mi się - powiedział.
- O co ci chodzi, Wilku?
- O sprawiedliwość. Przyjąłeś wyzwanie, Otto. Chcesz się teraz wycofać jak załgany,
podstępny tchórz, którym zresztą jesteś?
Baron obejrzał się przez ramię. Wszyscy obecni na placu wlepiali w niego wzrok.
- Czego ty chcesz, Wilku?
- Twojej śmierci, Otto, twojej śmierci.
- Zabiłem w pojedynkach szesnastu ludzi, Wilku! Ty będziesz siedemnasty!
Mówiąc to, baron cofnął się o krok, dobył ponownie miecza i runął jak burza na
Wilka, by przebić mu ostrzem brzuch. Jak na takiego grubasa, poruszał się z
zadziwiającą szybkością, która świadczyła o jego niegdysiejszym mistrzostwie.
Mężczyzna w czerni odstąpił spokojnie w bok i kiedy klinga barona przeszywała
powietrze w miejscu, w którym przed chwilą stał, upił łyk piwa.
Baron ciął na odlew, mierząc w głowę przeciwnika. Miecz Wilka śmignął w górę i
zablokował cios. Ostrza skrzyżowały się nad głowami walczących, a oni znieruchomieli
na chwile, patrząc sobie z bliska w oczy. Po twarzy Wilka po raz pierwszy przemknął ślad
jakiejś emocji. Wyszczerzył w uśmiechu zęby - spiczaste zęby…!
- Nie przybyłem tu z tobą walczyć, Otto - warknął. - Przybyłem wykonać na tobie
egzekucję.
Naparł ostrzem na miecz barona, zmuszając go do zrobienia kroku w tył. W
następnej chwili czarna klinga opadła błyskawicznie w dół i zatonęła w piersi grubasa.
Baron spuścił wzrok na przód swojej błękitnej satynowej koszuli, po której rozlewała się
plama czerwieni.
Wilk wyciągnął miecz z rany i baron osunął się na bruk. Uderzając głową o kocie
łby, już nie żył.
Wilk rozejrzał się szybko, oceniając wzrokiem sytuację. Kobieta na koniu, żołnierze,
świta barona, gawiedź, Konrad, wszyscy zamarli. Uniósł kufel do ust i wychylił go do
dna.
- Podnieście go - odezwała się po raz pierwszy kobieta. - I zarzućcie na konia.
Przyglądała się, jak ludzie z orszaku przewieszają ciało barona przez siodło.
- Odwieźcie go do fortu - zakomenderowała. - I ruszajmy wreszcie na to polowanie.
- Przeniosła wzrok na wytatuowanego nieznajomego. - Zjesz dzisiaj ze mną wieczerze,
Wilku? Może zdołam choć po części spłacić dług, jaki miał wobec ciebie mój brat. -
Zerknęła na ciało barona. - Teraz i ja jestem ci coś dłużna. Przyjmiesz moje
zaproszenie?
- Być może - odparł Wilk.
Ta odpowiedź chyba zadowoliła kobietę. Koń z trupem barona zawrócił, zaś reszta
świry ruszyła dalej w kierunku, w którym początkowo zmierzała.
- Oddajcie mu jego rzeczy - rzucił rozkazująco Wilk. Konrad zwrócił już żołnierzowi
miecz i teraz wciśnięto mu do rąk jego kołczan, jego nóż, jego sidła, zdjętą z królika
skórę oraz martwego królika, którego ze skóry jeszcze nie obdarł.
Wilk oparł o ścianę swój zbroczony krwią miecz.
- Oczyść go - powiedział do Konrada.
Odwrócił się, podniósł z ziemi hełm i wszedł z powrotem do gospody.
- Jeszcze jedno piwo! - krzyknął od progu.
Rozdział dziewiąty
Nie było już nic do oglądania i tłum się rozproszył. Carl z Heinzem jakby się pod
ziemie zapadli.
Konrad króliczą skórką wytarł z krwi miecz Wilka. Skończywszy, cisnął upaćkaną
skórę na środek ulicy, dźwignął czarny oręż i wszedł z nim do gospody. Miecz był bardzo
długi i szeroki, cięższy od wszelkiej broni, jaką chłopak do tej pory trzymał w dłoniach.
Wilk stał przy szynkwasie naprzeciwko beczek i pił piwo. Zdążył już zdjąć kolczugę, i
był w samym kaftanie z czarnej skóry. Na obu nadgarstkach miał opaski z czarnego
futra, chyba jakieś amulety. Szyję ciasno opinał mu czarny łańcuch - nie łańcuszek,
łańcuch z grubych ogniw.
Czarny hełm leżał obok. Z opuszczoną przyłbicą przypominał do złudzenia wilczy
łeb. Przyłbica miała kształt pyska i wyrastały z niej metalowe kły, a w miejscach, gdzie
wilk miałby oczy, ziały otwory, przez które mógł patrzeć na świat właściciel hełmu.
Konrad podał mężczyźnie oręż zwrócony rękojeścią do przodu. Wilk spojrzał na
klingę i nie dostrzegłszy na niej śladu posoki, odebrał miecz od Konrada i wsunął go do
pochwy.
- Dziękuję, panie - powiedział Konrad.
- Za co? - mruknął Wilk, nawet na niego nie spoglądając.
- Za ocalenie życia.
- Zwyczajny przypadek.
- Nie dla mnie.
Wilk odwrócił się i po raz pierwszy zmierzył go wzrokiem. Ich oczy się spotkały.
- Wierzę - powiedział Wilk. - Twoje życie nie ma dla mnie, ba, dla nikogo, żadnej
wartości, ale dla ciebie jest bezcenne.
- Miałem szczęście, że się zjawiłeś, panie.
- Szczęście? - prychnął Wilk. Uśmiechnął się, szczerząc spiczaste zęby. - Nie ma
czegoś takiego jak szczęście.
Konrad, choć wcześniej widział już z daleka te zaostrzone zęby, cofnął się teraz
mimowolnie. Wilk parsknął śmiechem. Był wyższy od Konrada, mierzył sobie blisko dwa
metry wzrostu, członki miał potężnie umięśnione. Jego siwe włosy wprowadzały w błąd;
nie był wcale starszy od barona.
- Jeszcze jedno piwo! - zawołał do karczmarza, który stał za szynkwasem
zalękniony, wciśnięty w najdalszy kąt. - I drugie dla mojego przyjaciela.
Słowa Wilka przypomniały Konradowi, jak ten sam szynkarz, który ich dzisiaj
obsługiwał, poprzedniego dnia pytał Carla i Heinza, kim jest ich przyjaciel, a potem
pozwolił im zamknąć go w swojej piwnicy. Teraz jednak było inaczej, zupełnie inaczej.
Tamci dwaj wzbudzali w Konradzie podejrzliwość, Wilk jak dotąd nie. Ale, przyjaciel…?
- Czy to prawda, panie, co powiedziałeś tam na placu? - spytał Konrad. - Że
każdemu, kto ma przy sobie białą broń przysługuje prawo do próby walki?
- Śmiem wątpić. Dla możnych prawo jest inne. Zawsze tak było i zawsze będzie. -
Wilk wzruszył ramionami. - Pokaż mi swój nóż.
Konrad podał mu sztylet i Wilk z zainteresowaniem obejrzał faliste ostrze.
- Nazywa się kris - powiedział. - Wykonany został tysiące mil stąd, za Kitajem. -
Oddał nóż Konradowi. - Ale ty pewnie nie stamtąd go masz. - Pociągnął łyk piwa z kufla.
- Jak cię zwą, chłopcze.
- Konrad.
- To wszystko? Tylko Konrad? Nie masz innych imion?
Konrad pokręcił głową.
- Prawda, zbyt biednyś, żeby mieć więcej imion. Trzymaj. - Podał mu napełniony
przez szynkarza kufel, do którego spragniony Konrad przywarł zachłannie ustami.
- Picie może być niebezpieczne, Konradzie. Patrz, co ze mnie zrobiło. - Wskazał na
swoją twarz i usta. - Pewnego dnia upiłem się i wpadło mi do głowy, żeby dopasować
wygląd do imienia. Kazałem więc wytatuować sobie twarz i spiłować zęby. Pomysł
wydawał mi się wyborny, póki nie wytrzeźwiałem. Niech ci to będzie przestrogą,
chłopcze.
Konrad kiwnął tylko głową; ani myślał zrobić coś takiego. Wilk żałował być może
tego, co ze sobą uczynił, ale z tym tatuażem było mu nawet do twarzy. U kogo innego
wyglądałoby to komicznie. Lecz u Wilka czarne linie podkreślały rysy, i nawet zaostrzone
zęby zdawały się oddawać jego charakter: był wojownikiem.
- Pokaż mi jeszcze swój kołczan.
Konrad podał mu kołczan i patrzył, jak Wilk przygląda się pozłacanemu,
wytłoczonemu w czarnej skórze symbolowi; pięści w kolczej rękawicy pomiędzy grotami
dwóch skrzyżowanych strzał.
- Skąd go masz?
- Dostałem.
- Od kogo?
- Od Elyssy Kastring. Jest córką… była córką dziedzica naszej wioski. Kołczan
należał do niego.
- Była?
Konrad zawahał się.
- Ona już nie żyje - wyrzucił z siebie.
Wilk patrzył na niego wyczekująco.
- Rozpoznajesz, panie, ten herb? - spytał Konrad, usiłując zmienić temat.
- Nie. Daleko stąd do tej twojej wioski?
- Nie tak znowu, panie.
- Jak się nazywa?
- No, wioska.
Wilk przewrócił oczami. Były błękitne jak lód.
- Musi mieć jakąś nazwę. Co prawda miejscowi też mówią na swoje miasto „miasto”,
ale ono ma nazwę, Ferlangen. No, jak nazywa się twoja wioska?
- Ferlangen? - powtórzył za nim Konrad. - To jest Ferlangen?
- Tak.
- A ten człowiek, którego zabiłeś, panie? Ten baron? Mówiłeś do niego Otto.
- Otto Kreishmier, baron Ferlangen. Słyszałeś o nim?
- Miał pojąć za żonę Elyssę.
Wilk łyknął znowu piwa.
- Tę, która dała ci kołczan? Patrz, jaki ten świat mały, tak przynajmniej powiadają. -
Otarł usta grzbietem dłoni. - Ale z tego, co ja się nań napatrzyłem, wynika, że dalekie to
od prawdy.
Konrad myślał o odpychającym baronie Kreishmierze i próbował sobie wyobrazić,
jak Elyssie, gdyby żyła, układałoby się w małżeństwie z tym człowiekiem. Nie miałaby
dziewczyna lekkiego życia, ale lepsze już to niż śmierć.
- Dlaczego chciałeś go zabić, panie? - spytał Wilka.
- Bo przed kilku laty okpił mnie na pewną sumę pieniędzy. Powinien był mnie wtedy
od razu zabić, ale jemu zebrało się na litość. Litość jest dla tchórzy, Konradzie,
zapamiętaj to sobie.
- I dlatego teraz wróciłeś, panie? Żeby się zemścić?
- Nie. Północ zgubił podkowę, a tu miałem najbliżej do kowala. Rzekłby kto, że
szczęśliwym zrządzeniem losu spotkałem Kreishmiera, ja jednak nie dopatrywałbym się
w tym szczęścia. I on też pewnie nie. Powiedziałem mu, że wróciłem, by go zabić, ale to
nie była prawda. Spotkaliśmy się, nadarzyła się sposobność do wzięcia odwetu, i
wykorzystałem ją. Nic dodać, nic ująć.
Konrad sam nie wiedział, czy wierzyć Wilkowi czy nie.
- A w jaki sposób baron cię okpił, panie?
- Bardzoś ciekaw, chłopcze. Życie mnie nauczyło, że najlepiej nic nie mówić, ale
wszystko słyszeć.
- Jak można coś usłyszeć, nie pytając?
Wilk uśmiechnął się przelotnie.
- Czas jakiś temu wspomogłem Otta w pewnym sporze terytorialnym o ziemie
leżące pomiędzy tym a sąsiednim miastem. Dzięki mojej interwencji rozstrzygnięcie
zapadło na jego korzyść, ale on ociągał się z wypłatą umówionego honorarium za moje
fachowe usługi.
- Jesteś najemnikiem!
- Osobiście wolę, kiedy nazywają mnie kondotierem. - Przyglądał się Konradowi,
mierząc go wzrokiem od stóp do głów. - Mam dla ciebie propozycję, Konradzie. Czy
oddałbyś mi pięć lat z życia, które ci przed chwilą ocaliłem.
- Jak to?
- Potrzebuję nowego giermka. Ty byś się nadał.
Konrad patrzył na niego, ale długo się nie odzywał.
- A jeśli odmówię? - spytał w końcu.
- Twoja wola, chłopcze. Możesz powędrować do następnego miasta, potem jeszcze
do innego, ale wcześniej czy później znowu popadniesz w tarapaty i zadyndasz na
sznurze.
Konrad wzruszył ramionami i, żeby zyskać na czasie, uniósł kufel do ust.
- No, co ty na to? Pięć lat, pięć lat przygód w najdalszych zakątkach świata, pięć lat
ryzykowania życiem i brania się za bary z niebezpieczeństwem.
- A będę dostawał zapłatę?
- Zapłatę? To dobre dla kramarzy i kupców, sklepikarzy i kmieci. Ty będziesz dzielił
ze mną wszystko, chłopcze. Skarby, nagrody, okupy, we wszystkim tym będziesz miał
swój udział. Zdobywałem już fortuny, o jakich ci się nawet nie śniło, i znowu tak będzie.
Konrad nigdy dotąd nie otrzymywał regularnej zapłaty, a wiec nie robiło mu
specjalnej różnicy, że w służbie u Wilka też nie ma co na nią liczyć.
- Musiałeś mieć już jakiegoś giermka, panie - powiedział. - Co się z nim stało?
- Wdał się w sprzeczkę w jakimś ciemnym zaułku, w ruch poszły noże i przegrał.
Własna głupota go zabiła. Ale ty mi nie wyglądasz na głupca, Konradzie. No, jaka jest
twoja odpowiedź? Ale z góry uprzedzam, jeśli się zgodzisz, nie będzie już odwrotu.
Staniesz się na pięć lat moją własnością, na pięć lat, co do dnia. Będziesz należał do
mnie tak samo jak mój koń, jak mój miecz. Ale jestem dobrym panem, zapewniam cię.
No więc jak?
Cóż innego mógł odpowiedzieć?
- Zgoda.
- Wspaniale! - Wilk wyrwał Konradowi z dłoni kufel z nie dopitym piwem. - Od tej
chwili koniec z piwem, chłopcze. Z nas dwóch od picia jestem ja. Nazywam się Wolfgang
von Neuwald, ale możesz się do mnie zwracać „panie”. Zapłać teraz szynkarzowi, a
potem zaprowadź Północ do podkucia.
- Ale ja nie mam pieniędzy - wybąkał Konrad, zerkając na szynkarza.
- Piwo jest już zapłacone - mruknął karczmarz, unikając wzroku Konrada. - Na koszt
zakładu.
- To lubię! - huknął Wilk. - Skoro tak, to lej jeszcze jedno!
Konrad wyszedł przed gospodę, zastanawiając się, co też go podkusiło, żeby się
zgodzić. Obejrzał się przez ramię. Chyba nic nie stało na przeszkodzie, by się teraz
chyłkiem oddalić. Pięć lat. Toż to cała wieczność!
Ale czy miał jakiś wybór? Nie ma nic innego do roboty, nie ma dokąd pójść, a poza
tym nie musi przecież pozostawać przy Wilku tak długo. Co mu przeszkodzi odejść,
choćby jutro, jeśli tak mu się spodoba?
Podszedł do uwiązanego do żerdzi ogromnego, białego rumaka. Z daleka koń
prezentował się okazale i wyglądał na dobrze utrzymanego. Jednak, zbliżywszy się,
Konrad zauważył, że zwierzę skórę ma pokiereszowaną i brakuje mu jednego ucha.
Sięgnął do uzdy. Rumak parsknął, wyszczerzył zęby, a potem cofnął się, stanął dęba
i runął na niego. Konrad odskoczył błyskawicznie i wierzgające w powietrzu kopyta o
włos minęły jego głowę.
- Północ! - doleciał od drzwi gospody krzyk. - Wszystko dobrze. On jest teraz z
nami.
Koń uspokoił się natychmiast. Konrad spojrzał za siebie. Wilk stał oparty o framugę i
sączył piwo.
Konrad zbliżył się ostrożnie do wierzchowca i odwiązał uzdę od żerdzi. Delikatnie
pogładził zwierzę po silnej szyi.
- Dobry konik - wymruczał. - Dobry.
Wiedział, gdzie mieści się kuźnia, zauważył ją, wchodząc poprzedniego dnia do
miasta. Poprowadził konia powoli w tamtym kierunku. Zwierzę utykało lekko na prawą
zadnią nogę, tę bez podkowy.
Zostawił konia w kuźni i przeszedł do sąsiedniej części budynku. Wolał nie
przebywać w pobliżu zwierzęcia, gdyby temu nie spodobały się zabiegi kowala. Znalazł
się w jakimś zagraconym składzie. Zaczął go obchodzić, oglądając stare, pordzewiałe
narzędzia kowalskie, porozwieszane na ścianach i walające się po brudnej podłodze
żelastwo.
I nagle coś wyczuł…
- Co to za smród? - spytał ktoś.
- Cuchnie mi tu kłusownikiem - odparł ktoś inny.
W szerokich drzwiach stanęli Carl i Heinz. Widząc, że obaj trzymają w rękach noże,
Konrad sięgnął po swój - po kris…
- A nie mówiłem?! - powiedział Carl.
- Witaj, chłopcze! - powiedział Heinz.
- Czego chcecie? - spytał Konrad.
Carl wyciągnął przed siebie lewą rękę, którą dotąd chował za plecami. Trzymał w
niej powróz.
- Chcemy wykonać wyrok barona - odparł. - Powiesimy cię!
- Był nam łaskawym panem, chłopcze, był naszym baronem. A przez ciebie zginął.
Źle się stało.
Wsunęli się obaj do mrocznego składu.
- Nie powiesicie mnie! - krzyknął Konrad, robiąc krok do tyłu.
- No to posiekamy na kawałeczki.
- Tym razem twój przyjaciel nie przyjdzie ci w sukurs, chłopcze.
Konrad, stojąc w głębi ciemnego pomieszczenia, widział mężczyzn lepiej niż oni
jego.
Wrzeszcząc co sił w płucach, zaszarżował z opuszczoną głową na Heinza, wyrżnął
go bykiem w klatkę piersiową, a kiedy mężczyzna się zatoczył, pchnął go sztyletem raz i
drugi w brzuch.
Padającego Heinza przygniótł do ziemi, dźgnął go jeszcze raz i odtoczył się szybko
w bok.
Heinz pozostał tam, gdzie padł, z ran płynęła mu krew.
Zanim Konrad zdążył poderwać się z ziemi, Carl był już przy nim. Uderzył, ale nie
nożem, lecz ręką, w której trzymał powróz. Sczepili się i jęli tarzać po klepisku. Carl
porzucił powróz i ścisnął Konrada lewą ręką za gardło. Konrad swoją lewą odpychał
prawą, zbrojną w nóż rękę przeciwnika.
Carl był większy i cięższy, miał nad Konradem przewagę. Udało mu się wziąć go pod
siebie. Usiadł mu okrakiem na brzuchu i pochylając się, przycisnął obie ręce do ziemi.
Konradowi sztylet wyślizgnął się z dłoni.
- Mam cię! - wysapał Carl. - Będziesz umierał powoli, bardzo powoli.
Konrad próbował się wyrywać, ale bez powodzenia. Poderwał oba kolana, waląc
nimi przeciwnika w plecy, ale nie zdołał zrzucić z siebie Carla.
- Mam pieniądze - jęknął.
- Nie masz miedziaka przy duszy.
- Nie ja. Ten mężczyzna z wytatuowaną twarzą. Wiem, gdzie je trzyma. Ale sam nie
dam rady mu ich podebrać. Ktoś musi mi pomóc.
- Łżesz!
- Nie! Uwierz mi. Razem możemy zdobyć te pieniądze. Jeśli kłamię, będziesz mógł
mnie zabić.
- Ukatrup go teraz, Carl! - zawołał Heinz, któremu udało się unieść na łokcie i
próbował teraz zatamować dłońmi krwotok z brzucha.
- Jeśli mnie zabijesz, pieniądze przejdą ci koło nosa.
- A co trzeba zrobić, żeby je zdobyć?
- Nie, Carl!
- Cicho bądź! - krzyknął Carl, oglądając się na rannego towarzysza. Czyniąc to,
rozluźnił na moment uda, którymi uciskał Konradowi boki. Tylko na moment, ale to
wystarczyło.
Mobilizując wszystkie siły, jakie mu pozostały, Konrad wyrzucił w górę biodra wraz z
siedzącym na nich Carlem, a kiedy ten stracił równowagę i przewrócił się na klepisko,
wywinął się spod niego.
Ułamek sekundy później, porwawszy leżący nieopodal kirs, rzucał się już
szczupakiem na rozciągniętego na ziemi przeciwnika, opuszczając w locie nóż. Ostrze
przebiło pierś Carla, przeszło między żebrami i wraziło się w serce. Trysnęła krew. Carl
stęknął, drgnął konwulsyjnie i znieruchomiał.
- Coś długo to trwało - usłyszał za sobą Konrad.
Zerwał się na równe nogi i odwrócił błyskawicznie z nożem gotowym do odparcia
ataku. W drzwiach składu stał Wilk.
- Od dawna tu jesteś, panie?
- Jakiś czas. Nieźle się zapowiadasz, chłopcze, trzeba ci to przyznać. Ale pod moim
okiem staniesz się wkrótce lepszy, o wiele lepszy. No, dobij teraz tego drugiego i
idziemy.
- Nie, błagam! - zaskamlał Heinz.
- Dobić go? - Konrad zawahał się.
- Chciał cię zabić - powiedział Wilk. - Nigdy nie zostawiaj przy życiu rannego wroga.
Powiem więcej, żadnego wroga. Ten błąd popełnił Kreishmier, pamiętasz?
Konrad spojrzał na Heinza, który próbował się odczołgać. Przed chwilą zadźgałby
tego człowieka bez skrupułów, ale to było w ferworze walki.
Zerknął na Carla i nie poczuł zupełnie nic, choć Carl był pierwszym człowiekiem,
jakiego zabił. Wróg, czy to zwierzołak czy człowiek, musiał zginąć. Ale patetyczna postać
Heinza wydawała się niegroźna.
- Nie mogę - powiedział Konrad. - To by było morderstwo z zimną krwią.
- Wyobraź sobie, że to królik. - Wilk uniósł w górę martwego królika i potrząsnął
nim. W drugim ręku trzymał czarny kołczan, który Konrad również zostawił w gospodzie.
- No, dalej!
- Nie mogę - powtórzył Konrad.
Wilk westchnął ciężko.
- No dobrze. To chyba twój pierwszy dzień. Wyręczę cię. - Oddał Konradowi kołczan
i dobył miecza. - Pokażę ci, jak najlepiej to robić. Sposób jest szybki i skuteczny.
Przystawiasz czubek miecza, o tutaj…
- Nie - pisnął Heinz.
- …a potem zwyczajnie…
Konrad zacisnął mocno powieki, ale zapomniał zatkać uszy, które w chwilę potem
poraził przejmujący śmiertelny krzyk dobijanej ofiary.
- Oczyść go - powiedział Wilk, wręczając Konradowi miecz.
Konrad przykląkł przy trupie Heinza, by otrzeć miecz Wilka i swój nóż o kubrak
martwego mężczyzny.
- A co byś zrobił, panie, gdybym nie zdołał go z siebie zrzucić? - spytał, wskazując
ruchem głowy na ciało Carla. - Pomógłbyś mi?
Wilk wzruszył szerokimi barami.
- Lepiej, żeby ratowanie ci skóry nie weszło mi w nawyk, chłopcze - odparł
wymijająco. - Mam nadzieję, że nie będziesz dla mnie ciężarem.
Konradowi przemknęło przez myśl, że to raczej jemu wejdzie w nawyk czyszczenie
czarnej klingi. Ciekaw był, jakie inne ciężary przyjdzie mu jeszcze dźwigać.
- Przeszukaj ich - polecił Wilk, chowając wyczyszczony miecz do pochwy. - Może
mają przy sobie jakieś pieniądze.
- Jedenaście pensów - oznajmił Konrad, przetrząsnąwszy obu trupom kieszenie.
- Tylko tyle? Z zabijaniem takich gołodupców więcej kłopotu niż to warte. Cały trud
na marne. - Rozczarowany Wilk pokręcił głową.
Konrad nic nie powiedział, chociaż był zdania, że jeśli ktoś tu się natrudził, to tylko
on. To on walczył. Cały udział Wilka ograniczył się do dobicia rannego.
- Mam nadzieję - ciągnął Wilk - że ta propozycja obrabowanie mojej osoby była
tylko grą na zwłokę. Tak czy owak mijałeś się z prawdą, mówiąc, co mówiłeś. Aktualnie
znajduję się w nieco kłopotliwej sytuacji finansowej.
- Słucham?
- Nie mam pieniędzy. - Wilk potrząsnął trzymanym za skoki królikiem. - Pozostaje
żywić nadzieję, że kowal przyjmie go w charakterze zapłaty za podkucie Północy. Jeśli
nie, to jego strata.
Wskazał na dwa trupy.
- Jeśli coś z ich przyodziewku na ciebie pasuje, weź to sobie. Dobierz buty. Nie godzi
się, żeby mój giermek chadzał na bosaka. To robi złe wrażenie. Obedrzyj ich ze
wszystkiego, co mieli, może uda się coś z tego sprzedać. Będzie parę dodatkowych
pensów. Potem ukryj ciała pod tamtymi workami.
Konrad zrobił, co mu kazano.
- A ta kobieta? - zapytał. - Siostra Kreishmiera? Powiedziała, że cię wynagrodzi,
panie.
Wilk pokręcił głową.
- Marlenie ufam jeszcze mniej niż jej bratu. Zaprosiła mnie, co prawda, na kolację,
ale na pierwsze danie podano by truciznę. Współczuję mężczyźnie, którego poślubi
teraz, kiedy Otto nie żyje. - Uśmiechnął się jakby do wspomnień. - No, w drogę.
- A dokąd?
- Do twojej wioski.
- Ależ po niej nic nie zostało - powiedział Konrad.
Choć Wilk nie okazał po sobie specjalnych emocji, oglądając po raz pierwszy kołczan
chłopaka, przyczyna, dla której chciał odwiedzić wioskę Konrada, musiała mieć jakiś
związek z tym przedmiotem.
Kiedy jednak Konrad opowiedział mu pokrótce, co się tam przed dwoma dniami
wydarzyło, Wilk jeszcze bardziej zapalił się do odwiedzenia pobojowiska.
Za zdobyte pieniądze i noże zabitych mężczyzn kupił na drogę trochę prowiantu,
chleb i gotowany drób. Zdarte z trupów ubrania Konrad zawinął w tobołek, który
umocował na grzbiecie jucznego konia.
Wilk dosiadł swojego rumaka. Konrad prowadził za uzdę szarego konia jucznego.
Ten ostatni uginał się pod ciężarem dobytku Wilka, składającego się głównie z oręża
i zbroi. Heinz i Carl, napadając na Konrada, nie mieli ze sobą łuków i strzał, a więc
Konrad nie mógł się ich kosztem dozbroić. Na grzbiecie obładowanego konia jucznego
nie było dość miejsca, by zmieścił się tam jeszcze jeździec. Zresztą Wilk nie proponował
mu, by dosiadł zwierzęcia, a Konrad się tego nie dopraszał.
Zaledwie parę razy w życiu siedział na końskim grzbiecie, a to dzięki Elyssie, która
przymusiła go do kilku lekcji jazdy, użyczając swego wierzchowca. Opierał się, ale
dziewczyna nie ustępowała. Jak zwykle, postawiła na swoim.
Konrad trafiłby z powrotem do wioski tylko brzegiem rzeki. Ale Wilk zagadnął o
drogę woźnicę dziwnego wozu, który minął Konrada poprzedniego dnia. Chłopak
podsłuchał, że wóz taki zwą dyliżansem.
Choć podobne wehikuły nigdy nie przejeżdżały przez wioskę, a Konrad nie potrafił
nawet podać jej nazwy, woźnica domyślił się chyba na podstawie jego opisu, o jaką
miejscowość chodzi, i wskazał najdogodniejszą trasę.
Opuścili miasto traktem, którym przybył do niego Wilk. Widocznie na każdej
prowadzącej do miasta drodze ustawiona była furta, bo i tutaj się na taką natknęli. Na
widok zbliżającego się Wilka strażnik rozwarł ją gorliwie na oścież i z przymilnym
uśmiechem usunął się z drogi, a kiedy go omijali, zasalutował sprężyście jeźdźcowi.
- A teraz opowiadaj, co ci się przytrafiło - odezwał się Wilk, kiedy kilka minut później
skręcili w inną drogę i wjeżdżali w las. - Od samego początku.
Konrad zaczął swoją relację od tego, jak ostatecznie postanowił odejść z wioski, ale
wyruszył w drogę zbyt późno, by daleko zawędrować przed zapadnięciem zmroku.
Opowiedział o nocy spędzonej w dziupli drzewa i o tym, jak obudziły go hordy
niesamowitych kreatur przeciągające obok jego kryjówki.
Opisał wszystko, niczego nie pomijając, aż do momentu, kiedy, posławszy ostatnią
czarną strzałę w serce Czaszkolicego, czmychnął z dworu i znalazł się nad rzeką.
Wilk przerywał mu z rzadka, by poprosić o powtórzenie tego czy innego fragmentu
opowieści, albo zażądać bliższych szczegółów na temat jakiegoś konkretnego zajścia, ale
w zasadzie słuchał w całkowitym milczeniu i z nieprzeniknioną miną.
Konradowi, kiedy wreszcie skończył powtórne przeżywanie swojej epopei, serce
omal nie wyskoczyło z piersi i cały zlany był potem.
Czekał na jakąś reakcję Wilka, ale minęło kilka minut, a ten wciąż milczał.
- Wierzysz mi, panie? - spytał wreszcie, zniecierpliwiony.
- To, co mi tutaj opowiadasz, nie mogło się żadną miarą wydarzyć - odparł Wilk po
chwili milczenia - chociaż poszczególne momenty noszą cechy prawdopodobieństwa. Na
przykład to co mi mówiłaś o skavenach. Mało kto wierzy w ich istnienie, mało kto ich
widział - a już na palcach jednej ręki można policzyć tych, co przeżyli takie spotkanie i
zdali z niego relację. Z plastyczności i dokładności wszystkich twoich opisów wnoszę, że
mówisz prawdę - a prędzej, żeś przekonany o realności tego, co mówisz.
- Myślisz, panie, że to był rodzaj… snu?
- Halucynacja? Być może.
- A co powiesz na to? - Konrad pokazał mu swoje rany. - To też halucynacja?
- One mogą mieć podłoże psychomatyczne.
- A co to?
Wilk uśmiechnął się.
- To najdłuższe słowo, jakie znam, chłopcze. Nieważne, wkrótce poznamy prawdę.
A więc powiadasz, że wydarzyło się to przed dwoma dniami, w Święto Sigmara?
- Tak. Cała wioska oddaje cześć Sigmarowi… chciałem powiedzieć, oddawała.
- Miło mi to słyszeć. Sam jestem wyznawcą Kultu Sigmara. Za młodu nosiłem się
nawet z zamiarem wstąpienia do Zakonu Kowadła. Dasz wiarę?! - Roześmiał się, ale
zaraz spoważniał.
Konrad nie miał pojęcia, o czym on mówi.
- Ja mnichem! - podjął Wilk. - Założę się, że pomyślałeś sobie, iż chciałem zostać
Templariuszem, Rycerzem Gorejącego Serca.
Konrad uznał, że lepiej się nie odzywać, ale Wilk i tak nie czekał na jego odpowiedź.
- Powiadasz więc, że wszyscy mieszkańcy wioski czcili Sigmara?
- Tak, chyba tak.
- To tutaj niespotykane. Wielu, bardzo wielu wyznawców ma w tych stronach Ulryk.
Głównym ośrodkiem jego Kultu jest Middenheim - największe miasto w okolicy, co nie
znaczy, rzecz jasna, że leży niedaleko.
- Rzecz jasna - bąknął Konrad zupełnie skofundowany.
- Mnie też mogłeś wziąć za wyznawcę Ulryka. Mimo wszystko to bóg bitwy, jak
również patron wilków. Jego godłem jest wilczy łeb. Ale ja nie noszę na tarczy żadnych
emblematów, wolę pozostać… samotnym wilkiem. - Wilk wyszczerzył w uśmiechu ostre
zęby.
Poprzedniego dnia Konrad słyszał imię Ulryka z ust Wilka, zanim ten zabił barona
Krieshmiera. Ale po raz pierwszy o Ulryku usłyszał od Elyssy. Przypuszczał, że to jeszcze
jeden bóg.
- To nie zbieg okoliczności, że wszystkie wydarzenia, które mi opisujesz - dodał Wilk
- jeśli rzeczywiście się wydarzyły, miały miejsce w Święto Sigmara - bo coś takiego, jak
zbieg okoliczności, nie istnieje.
Wilk zamilkł i Konrad czekał, aż odezwie się znowu. Ale on się nie odzywał.
- A ten Sigmar? - zaczął Konrad po kilku minutach.
- Co Sigmar?
- Czy to jakiś bóg?
- Tak.
- To on założył Imperium?
- Tak.
Konrad zwilżył językiem spierzchnięte wargi i spytał niepewnie:
- A… a kim był ten Sigmar i co to jest Imperium?
Wilk ściągnął cugle i spojrzał na Konrada z bezbrzeżnym zdumieniem.
- Żarty sobie stroisz, chłopcze? - zagrzmiał gniewnie. - Bo jeśli tak…!
- Nie, nie - zapewnił go szybko Konrad. - Ja naprawdę nie wiem. Znaczy się… nie
wiem nic o Sigmarze. Przysięgam, że nie wiem.
- Gdyby wmawiał mi to ktoś inny, nie ty - powiedział Wilk - pomyślałbym, że łże.
Ale…
Przejechał dłonią po siwych włosach i westchnął. Zsiadł z konia, odwiązał od siodła
bukłak z wodą i wskazał na spłachetek trawy przy drodze.
- Siądźmy tam. Pora uzupełnić twoją wiedzę.
Usiedli jard od siebie. Wilk upił wody ze skórzanego bukłaka i podał go Konradowi.
Ten, pociągnąwszy długi łyk, oddał Wilkowi bukłak.
- Sigmar - zaczął Wilk - żył dwa i pół tysiąca lat temu. W tamtych czasach ludzie
zamieszkujący tę część świata byli bardziej prymitywni i barbarzyńscy niż dzisiaj -
chociaż, odwiedzając kilka miejsc, w które ja zawędrowałem, stwierdziłbyś, że trudno w
to uwierzyć. O ziemie te ludzie toczyli boje z goblinoidami: goblinami, hobgoblinami,
orkami. Z twojego opisu wynika, że ci, których widziałeś grających w piłkę, byli
prawdopodobnie orkami. Goblinoidy były odwiecznymi wrogami krasnoludów, które
podobnie jak gobliny są rasą o wiele starszą od ludzkiej. Sigmar był synem wodza
plemienia, przywódcy Unberogenów. Legenda mówi, że w dzień jego urodzin na niebie
pojawiła się ognista kula z podwójnym warkoczem, a towarzyszyły temu gwałtowne
burze, jakich najstarsi nie pamiętali. Ta właśnie ognista kula, zwana kometą, stała się
jednym z symboli Sigmara. Mając zaledwie piętnaście lat, Sigmar w pojedynkę rozgromił
bandę goblinów i uwolnił grupę krasnoludów, które tamci uprowadzili. Wśród odbitych
jeńców był Kargan Żelazobrody, król jednego z krasnoludowych klanów. Kargan w
dowód wdzięczności podarował Sigmarowi swój bojowy dwugłowy młot. W języku
krasnoludów nazywał się on „Ghal-maraz”, co po naszemu znaczy „Rozłupywacz
Czerepów”. Ta magiczna broń pomogła Sigmarowi stać się największym i
najsłynniejszym z wojowników ludzkiej rasy i zbudować ogromną, potężną armię. Po
śmierci ojca Sigmar został wodzem i w tytanicznym pojedynku zabił swojego głównego
rywala, przywódcę Teutognenów. Po tym zwycięstwie Sigmar mógł wreszcie zjednoczyć
wszystkie osiem podzielonych plemion ludzkich - i stąd inny symbol Sigmara:
ośmioramienna gwiazda z dwóch nałożonych na siebie kwadratów, symbolizująca tych
osiem ludzkich plemion. Sigmar poprowadził następnie swoich żołnierzy na totalną
wojnę z hordami goblinów, z zamiarem oczyszczenia z nich tych ziem i zajęcia ich dla
ludzkości. Co mu się udało.
O ostatecznym zwycięstwie zadecydowała wielka bitwa pod Stirland. To daleko na
południe stąd, chłopcze, ale lekcję geografii odłóżmy sobie na później. Jednak okazało
się, że goblinoidy nie zostały całkowicie pokonane, bo po jakimś czasie ich armie
zwróciły się przeciwko krasnoludom - i tym razem zwycięstwo im przypadło w udziale.
Krasnoludy zmuszone zostały do wycofania się na swoje dawne ziemie, pozostawiając
zaledwie kilkuset swoich w straży tylnej. Kiedy posłaniec przyniósł owe wieści
Sigmarowi, ten stanął na czele swych legionów i powiódł je w Góry Czarne. Doszło do
bitwy na Przełęczy Czarnego Ognia, gdzie gobliny i orki wzięte zostały w dwa ognie
przez wojska ludzi i tylną straż krasnoludów. Wywijając swoim potężnym młotem
bojowym, rozłupując nim czerepy, kroczył Sigmar na czele swych żołnierzy, wybijając
wrogów niemal w pień. Po tym właśnie dniu do Sigmara przylgnął przydomek „Młot na
Gobeliny” - Sigmar Młotodzierżca. Dzięki interwencji Sigmara kresu dobiegła wreszcie
odwieczna wojna pomiędzy goblinami a krasnoludami. Sigmar mógł położyć podwaliny
pod swoje Imperium i data jego założenia wyznacza początek pierwszego roku nowej
ery, od niej rozpoczyna się obecny kalendarz. Sigmara koronowano na Imperatora w
Reikdorf, które teraz nazywa się Altdorf. Jest stolicą i moim rodzinnym miastem. Pół
wieku po koronacji Sigmar zniknął. Wybrał się do krasnoludów, by zwrócić im Ghal-
maraz, młot bojowy, którym wywalczył Imperium. Na Przełęczy Czarnego Ognia odłączył
się od swojej świty i dalej poszedł sam. Nigdy więcej go nie widziano, to znaczy nie
widział go więcej żaden człowiek. Krasnoludy nie wyjawiły, co się z nim stało - jeśli w
ogóle to wiedziały. Oto, chłopcze, kim był Sigmar.
Wilk uniósł bukłak do ust i przyssał się do szyjki.
Konradowi wirowało w głowie od tego, co przed chwilą usłyszał: gobliny, orki,
krasnoludy - legendarne wydarzenia - mityczni herosi - bitwy starożytności…
- Nic nie wiedziałem - wykrztusił.
- To gdzieś ty się chował całe życie?
Konrad wzruszył tylko ramionami, bo nie miał na to zbornej odpowiedzi.
- Rodzice ci nie mówili?
- Nie mam rodziców… znaczy się, nie wiem, kim byli. Odkąd pamiętam, aż do dnia,
kiedy odszedłem z wioski, pracowałem w karczmie.
- Bywają gorsze zajęcia. - Wilk uniósł do ust wyimaginowany kufel piwa.
- No, ja nie wiem.
- No nic - uciął Wilk - brnijmy dalej. To była lekcja historii, teraz geografia. Wiesz,
gdzie się znajdujemy?
- Między Ferlangen a wioską - odparł Konrad. Tego był pewien - naturalnie przy
założeniu, że woźnica dyliżansu wskazał im właściwą drogę. - I w Imperium.
- Na pewno?
Konrad kiwnął głową.
- Na pewno.
- Przynieś mi patyk.
- Patyk?
- Tak, wiesz, co to patyk?
To akurat Konrad wiedział. Wstał, wszedł do lasu i wkrótce wrócił z prostym, długim
na dwie stopy kijkiem. Wilk wziął go od niego i zaczął kreślić coś na zapylonej drodze.
- Nie trzyma, rozumiesz, skali, ale to można sobie chyba darować. Żyjemy na
świecie, zgoda? - Narysował wielki kwadrat.
- Zgoda - przytaknął Konrad.
- A Stary Świat jest małą cząstką tego świata. - W wielki kwadrat wrysował
mniejszy. - Zgoda?
- Zgoda
- A Imperium to mała cząstka Starego Świata. - W mały kwadrat wrysował jeszcze
mniejszy. - Zgoda?
- Zgoda.
Wilk zatarł to, co narysował, podeszwą buta i nakreślił teraz koło.
- Imperium - powiedział, pokazując na koło patykiem. - Otóż, od zachodu, południa
i wschodu Imperium otaczają góry. Na północny wschód leży kraina Kislev, a na północy
mamy ocean - Morze Szponów. Altdorf, stolica, jest tutaj, na zachodzie. Middenheim
będzie gdzieś tu.
- Powiedziałeś, że to blisko?
- Jedno blisko nierówne drugiemu. Powiedzmy, że nie tak blisko, jak do twojej
wioski. Middenheim to jedyne miejsce, w którym zatrzymałem się dłużej niż na jedną
noc. Przyznać muszę, że mi się tam podobało - może dlatego, że nazywają je Miastem
Białego Wilka! Middenheim jest największym miastem w tej części Imperium, chociaż
nie leży w prowincji, w której się teraz znajdujemy. Czyli w Ostland, to tutaj.
Wilk wskazał na północny wschód, w okolice miejsca, w którym, jak powiedział
wcześniej, znajduje się Kislev.
- A stolicą Wielkiego Księstwa Ostland - ciągnął - jest Wolfenburg. Dobra nazwa dla
miasta, nie? Wolfenburg jest mniejszy od Middenheim i prawdopodobnie dalej stąd do
niego. Ale Middenheim to miasto-państwo, nie stolica prowincji.
Konrad patrzył na rysunek na ziemi, na figury, które Wilk nakreślił w pyle drogi, i
starał się doszukać jakiegoś sensu w tych liniach i krzyżykach oraz w tym, co usłyszał -
ale bez powodzenia.
- Teraz jesteśmy tutaj - dorzucił Wilk, dźgając patykiem w ziemię - między Górami
Środkowymi a wybrzeżem, w Lesie Cieni. Rozumiesz?
- Tak - bąknął Konrad, chociaż nie rozumiał.
- Dobrze. - Wilk odrzucił patyk za siebie. - To by było wszystko. Przekąśmy coś.
Rozdział dziesiąty
Konrad nie mógł się nadziwić, że tak szybko dotarli do wioski - a raczej do miejsca,
w którym wioska się kiedyś znajdowała…
Nic po niej nie zostało. Najeźdźcy spalili wszystko, ale sam ogień nie byłby w stanie
dokonać tak gruntownych zniszczeń. Tam, gdzie jeszcze niedawno stały drewniane
chaty, murowane domy, zabudowania gospodarskie, nic teraz nie było.
Ogień mógł strawić drewno i słomę, ale przecież nie kamień ani cegłę. A kamień i
cegła zniknęły, nie pozostał również ślad po brukowanym kocimi łbami gościńcu, który
prowadził do dworu.
Wszystko zostało całkowicie starte z powierzchni ziemi. Pozostał tylko kurz i popiół,
ciemne blizny na krajobrazie, w miejscu, gdzie żyły kiedyś i gdzie zginęły setki ludzi.
Nie było też śladu po najeźdźcach ani po ich ofiarach, ani jednego ciała. Padło tu
setki ludzi i tysiące nieludzkich stworów. Gdzie podziały się ich szczątki? Leśne
drapieżniki nie zdążyłyby ich tak szybko pożreć. Tego rodzaju makabryczna uczta
trwałaby tygodniami.
Ale czymże jest pozbycie się ciała i kości dla nadprzyrodzonej siły, która potrafi
rozbijać i unicestwiać litą skałę i kamień, uświadomił sobie Konrad.
Drewniany most na rzece, o dziwo, ostał się. Był nietknięty, zupełnie jakby uniknął
zniszczenia, bo uznano, że znajduje się poza granicami wioski.
Wilk wjechał pierwszy na most, Konrad szedł za nim, prowadząc za uzdę konia
jucznego. Przeprawiwszy się przez rzekę, zatrzymali się. Wilk potoczył wzrokiem po tym
krajobrazie totalnej zagłady.
- Teraz ci wierzę - mruknął po chwili.
Ale Konrad nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jak wszystko mogło tak bez śladu
zniknąć?
Zostały tylko cienie pogorzelisk. Gdyby nie te nienaturalne piętna wypalone w ziemi,
można by pomyśleć, że nie było tu nigdy żadnej wioski.
Konrad potrząsnął z niedowierzaniem głową.
- Jak to… ? - zdołał tylko wykrztusić.
- Widziałeś napaść zwierzołaków, chłopcze, zwierzołaków i ich diabelskich
sprzymierzeńców. Ale za nimi stały daleko bardziej złowrogie siły. Ci siepacze mieli
wymordować ludzi i inwentarz. Kiedy zrobili swoje, stali się niepotrzebni. Po
wytrzebieniu wszelkiego życia, przyszedł czas na zatarcie wszystkich śladów ludzkiej
tutaj obecności. Do wykonania tego zadania wezwano potężniejsze i o wiele ohydniejsze
moce.
Większość z tego, co mówił Wilk, od kiedy się poznali, była dla Konrada
niezrozumiała głównie dlatego, że tak mało wiedział o świecie. Ale tutaj był na swoim
terenie: znał tę wioskę od dziecka. Mieszkał w niej całe życie. Był tu, kiedy rozpoczął się
szturm. A mimo to słowa Wilka nadal nic mu nie mówiły.
- O jakich siłach mówisz, panie? - spytał, nie odrywając oczu od spustoszenia.
- Trudno to wyjaśnić - odparł Wilk - i wolę nawet nie próbować, bo obawiam się, że
sam nie bardzo wiem.
Jednak Wilk wiedział o wiele więcej od Konrada. Podróżował po świecie, był
nieporównywalnie bardziej doświadczony.
- Czym są zwierzołaki? - spytał Konrad. - Skąd przychodzą?
- Zwierzołaki to esencja absolutnego zła. Są nim do cna przeżarci. Ci, którzy się
tutaj wałęsają, to pozostałość po siłach, które przed dwustu laty napadły na Imperium i
zostały odparte przez Magnusa Pobożnego. Pomiot niedobitków i barbarzyńskie
kreatury, które z czasem zasiliły ich szeregi. Od lat zamieszkują odcięte od cywilizacji
tereny, takie jak Las Cieni. Ostatnio coś hardzieją, coraz częściej napadają na ludzi. Ale
czegoś takiego jeszcze nie widziałem. A zapewniam cię, że sporo się już w życiu
napatrzyłem.
Wilk przepłukał gardło łykiem wody i obejrzał się za siebie.
- Imperium znowu jest atakowane, i to zarówno z zewnątrz, jak i od środka. Ci,
którzy podkopują cywilizację od wewnątrz, czynią to subtelnie i chytrze. To w pewnym
sensie najniebezpieczniejsi z wrogów - ale ich nie można pokonać w otwartej bitwie, nie
można z nimi walczyć zwykłą bronią, zimną stalą i gorącą krwią. Wojownik, który chce
odegrać w tym konflikcie jakąś rolę, musi prowadzić walkę poza granicami Imperium.
Właśnie tam zmierzałem, kiedy się rano spotkaliśmy.
Mówiąc to, Wilk ścisnął rękojeść czarnego miecza, a potem wskazał ruchem głowy
na miejsce, w którym stała kiedyś wioska.
- Jednym z powodów, dla których postanowiłem opuścić Imperium, była nieznośna
nuda. Mało się tu ostatnio działo - dodał i uśmiechnął się ponuro, obnażając zaostrzone
zęby. - Gdzie mieszkała ta dziewczyna, ta, od której dostałeś kołczan?
- Na zboczu tamtego wzgórza na wprost nas. - Konrad wskazał je palcem.
Wilk trącił piętami boki Północy i ruszyli przez pogorzelisko. Po zabudowaniach
pozostały tylko ślady na ziemi, niemal tak samo nietrwałe, jak rysunki, które przed
kilkoma godzinami kreślił patykiem Wilk.
I, tak jak tamte, szybko ulegną zatarciu. Na skutek działania wiatru, deszczu, mrozu
i śniegu wkrótce nie będzie tu śladu po ludzkiej osadzie. Powoli powrócą drzewa, las
porośnie ten odizolowany przyczółek ludzkości, odbierze sobie ziemie, które niegdyś do
niego należały.
Konrad spojrzał na puste miejsce, w którym stała kiedyś gospoda z przylegającą do
niej oborą. Wydało mu się, że wraz z budynkami, w których spędził tyle czasu,
wymazane zostało całe jego dotychczasowe życie.
I wcale go to nie martwiło.
Odchodził z wioski, by zacząć nowe życie. Przedtem nie żył, lecz wegetował. Teraz
wraz z wioską zniknęła również jego przeszłość - i rzeczywiście rozpoczynał życie od
nowa.
Z dworu pozostało tyle samo, co z wioski, czyli niewiele. Miejsce po nim
upamiętniały zwęglone drzazgi wystające z ziemi, zupełnie jakby ktoś zaznaczył nimi
zarysy murów i budynków wznoszących się niegdyś w ich obrębie.
- Opowiedz mi jeszcze raz - powiedział Wilk.
- Dziedzic, który mieszkał we dworze, nazywał się Wilhelm Kastring. Jego córka
miała na imię Elyssa. W starej piwnicy znalazła łuk i kołczan ze strzałami. Podarowała mi
je w dowód wdzięczności za ocalenie z łap zwierzołaka. Łuk się złamał, zużyłem
wszystkie strzały i został mi tylko kołczan. A co, panie?
Zamiast odpowiedzieć, Wilk wyciągnął rękę. Konrad podał mu kołczan i Wilk
obejrzał go bardzo uważnie: dziwna tekstura skóry, złoty herb przedstawiający pięść w
kolczej rękawicy i dwie skrzyżowane strzały.
- Prawdę mówisz? - spytał.
- Tak.
Wilk rzucił kołczan na ziemię i ten, upadając, wzbił pokrywające ją warstwy popiołu.
Stali w miejscu, gdzie znajdowały się kiedyś drzwi wejściowe do dworu. W tym samym
miejscu stał niedawno Czaszkolicy, w tym miejscu czarna strzała przeszyła mu serce, w
tym miejscu, z niemal takim samym zainteresowaniem jak Wilk, Konrad oglądał złoty
symbol.
Chłopak schylił się po kołczan.
- Zostaw! - warknął rozkazująco Wilk. - Stąd pochodzi, niech tu zostanie.
Konrad zamarł.
- Ale… - zaczął.
Wilk machnął niecierpliwie ręką.
- Chłopska broń - prychnął.
Konrad patrzył na szary teraz od popiołu kołczan. Był jego jedyną pamiątką po
Elyssie. Ale dopóki ma dziewczynę w pamięci, niepotrzebne mu żadne pamiątki po niej,
zadecydował. Dopóki ją pamięta, ona żyje.
Tak jak ocalał most na rzece, ocalał również most zwodzony nad fosą. Kiedy przez
niego przejeżdżali, kierując się ku wsi, Konradowi coś się przypomniało.
- Jeszcze jedno, panie - powiedział.
- Co?
- W przeddzień napaści, w wiosce zjawił się jakiś obcy. Rycerz w zbroi z brązu.
Wilk zatrzymał konia, obrócił go i spojrzał na Konrada. Nic nie mówił, czekał na
dalszy ciąg.
- Przejechał o świcie przez wioskę i wszystko jakby na ten czas ucichło. Trudno to
teraz wyjaśnić. Chyba tylko ja i Elyssa go widzieliśmy, chociaż świadków powinno być o
wiele więcej. Kiedy był w wiosce, czas jakby się zatrzymał.
- Co zrobił?
- Nic. Dojechał gościńcem, który tu był, aż tutaj, do dworu, a potem zawrócił konia i
odjechał.
- Czy koń też miał na sobie brązową zbroję?
- Tak.
- Pancerz najeżony kolcami w każdym punkcie zgięcia - w łokciach, w kolanach, na
kłykciach?
- Tak.
- Dwa szpikulce na hełmie jeźdźca i takie same na hełmie konia?
- Tak.
- Jego ekwipunku nie zdobił żaden herb, żadne symbole, nic, po czym można by go
było zidentyfikować?
- Nic.
Wilk zacisnął dłonie na cuglach i zamilkł.
- Kto to był? - spytał Konrad.
Wilk rozejrzał się dookoła, spojrzał na niebo, spojrzał na ziemię, i w końcu, kiedy
wyczerpał już wszystkie kierunki, w jakie można było spojrzeć, mruknął:
- Mój brat. Jest moim bliźniakiem… to znaczy, był…
Konradowi przypomniało się, jak Elyssa porównała brązowego rycerza do ducha.
- Nie żyje? - spytał.
- Gorzej - burknął Wilk. Patrzył na Konrada, ale chyba go nie widział, myślami był w
jakimś innym miejscu, innym czasie.
Konrad się nie odzywał. Jeśli Wilk ma coś do dodania, sam to powie.
W końcu Wilk pogładził konia po szyi i powiedział:
- Północ też ma bliźniaka, kruczoczarnego ogiera. Kiedy osiągnęliśmy z bratem wiek
dojrzały, ojciec każdemu z nas dał konia. On jeździ teraz na swoim, zakuty w te
wszystkie blachy. On? Nie wiem, czy nie należałoby raczej powiedzieć „to coś”.
Upił łyk wody i otarł usta grzbietem dłoni.
- Rodzina, Konradzie, rodzina - podjął, kręcąc powoli głową. - Szczęściarz z ciebie,
że jej nie masz i nie miałeś. Dzięki temu nie zdradzi cię nigdy najbliższa ci osoba.
Konrada przeszył nagle lodowaty dreszcz, bo słowa Wilka poruszyły w nim czułą
strunę - przeczuwał kiedyś, że też zostanie zdradzony przez kogoś najbliższego.
Ale teraz już do tego nie dojdzie. Elyssa nie żyje.
I naraz coś odciągnęło uwagę Konrada. Odwrócił głowę i spojrzał na las. Nie było
tam nic, ale on widział…
- Zwierzołaki! - Rzucił ostrzegawczo, bo tylko tym słowem potrafił opisać trzy stwory
z piekła rodem, które za chwilę miały na nich runąć.
Wilk dobył błyskawicznie miecza i omiótł wzrokiem zbocze wzgórza, nad miejscem,
gdzie kiedyś stał dwór, oraz skraj rosnącego na szczycie lasu.
Północ parsknął i przestąpił niespokojnie z nogi na nogę. Jego wyczulone zmysły
również wykryły niewidoczne zagrożenie czające się między drzewami. W chwilę potem
wyprysnęła stamtąd śmiertelna trójka i z niewiarygodną szybkością pomknęła w dół
zbocza!
W odróżnieniu od większości zwierzołaków, potworów rozlazłych i powolnych, te
stwory były smukłe i muskularne, odziane w lekkie pancerze, uzbrojone w błyszczące,
zakrzywione miecze i lśniące owalne tarcze. Ich ciała przypominały ludzkie i były pokryte
sierścią w czerwono-żółte wzory; miały zęby, a na głowach rogi.
Z taką szybkością mogły poruszać się dlatego, że… frunęły!
Z grzbietów wyrastały im wielkie skrzydła, dzięki którym pokonywały stromiznę
szybciej niż jakiekolwiek stworzenie biegiem. Skrzydła przypominały ptasie; ale zamiast
piórami, pokryte były łuskami, z których każda połyskiwała w promieniach słońca.
- Chyba mamy kłopot - zauważył Wilk, sięgając szybko po hełm. Zorientował się
jednak, że nie zdąży wdziać nakrycia głowy i zamiast za hełm, chwycił za tarczę.
W chwilę później jeden z trzech latających stworów zanurkował w stronę Konrada.
Chłopiec padł na ziemię i odtaczając się w bok, poczuł na twarzy zimny prąd powietrza
przecinanego przez głownię miecza, która o włos minęła jego policzek.
Nie miał czasu tego rozpamiętywać, bo ku niemu pikowała już druga bestia, i tym
razem oberwał - jednak tylko stopą w ramię. Ale ostre szpony wyrastające z paluchów
tej stopy rozpruły mu kubrak i rozorały ciało. Turlał się po ziemi dalej, umykając przed
trzecim mutantem, który spadał na Konrada lotem nurkowym.
Wilk spiął konia i wpadł między nich, by zablokować atak. Pochylając głowę,
poderwał w górę miecz i jednocześnie wbił pięty w boki Północy. Koń stanął dęba i
czarna głownia uniosła się jeszcze wyżej. Z napastnika, ślizgającego się po nastawionym
na sztorc ostrzu i rozpruwanego od gardła po pas, bluznęła czerwona jucha.
Zwalił się na ziemię i leżał, skrzecząc wstrętnie, póki nie uciszyły go wierzgające
kopyta Północy.
Tymczasem dwa pierwsze stwory zdążyły już zatoczyć krąg i wracały, by przypuścić
kolejny atak. Tak jak poprzednio, oba zanurkowały ku Konradowi. Ten stał już na
nogach, ale znowu musiał rzucić się na ziemię, by uniknąć rozpłatania mieczem.
Tym razem padł na plecy i machnąwszy na oślep nożem, poczuł, jak ostrze natrafiło
na przelatujące nad nim cielsko. Stwór upuścił miecz i z jego rozciętego ramienia
trysnęła krew.
Ale na Konrada, położywszy po sobie karmazynowo-żółte skrzydła, pikował już drugi
zwierzołak.
I znowu z odsieczą pośpieszył mu Wilk, wpadając na Północy między stwora a cel,
który ten sobie obrał, i dźgając ostrzem w górę. Napastnik odparował pchnięcie tarczą i
odleciał w bok.
- Chyba cię nie lubią, chłopcze! - krzyknął Wilk, kiedy dwa czerwono-żółte diabły,
zatoczywszy krąg, zanurkowały znowu.
Konrad zerwał się z ziemi i skoczył po upuszczony przez stwora miecz.
- Nie! - dobiegł go ostrzegawczy wrzask Wilka, kiedy się po niego schylał.
Ale on zamykał już dłoń na rękojeści i czuł falę energii rwącą ramieniem,
rozpływającą się po całym ciele. Zdezorientowany zerknął na Wilka.
Uniósł oręż. Miecz wyglądał na ciężki, ale wcale taki nie był. Konrad ujął go jednak
oburącz, instynktownie wyczuwając, że dzięki temu emanująca z broni energia szybciej
przez niego przepłynie, wzmacniając każdy mięsień i nerw, każdą kość i ścięgno.
Z nieba spadał już nań drugi latający potwór, ten, który wciąż był uzbrojony.
Pikował z uniesionym mieczem, plując i szczerząc kły. Konrad nie odskoczył. Również
uniósł miecz i czekał, trzymając go pewnie obiema rękami. Zobaczył, co zamierza stwór,
wiedział już, że dla niepoznaki machnie najpierw mieczem w lewo, cofnie go i odlatując,
wyprowadzi właściwe ciecie w prawo…
Nie drgnął nawet, kiedy spadał pierwszy cios. Potem, kiedy miecz napastnika, jak
ujrzał to w swojej wizji, cofał się, Konrad podskoczył i ciął na odlew. Stwór próbował
zasłonić się tarczą, ale na próżno. Miecz chłopaka odrąbał mu połowę skrzydła.
Napastnik, jak kamień runął na ziemię.
Coś śmignęło w powietrzu, ocierając się niemal Konradowi o głowę. Nóż. Trzeci
stwór, choć zgubił miecz, nie rezygnował. Spadał na Konrada, wyszarpując zza tarczy
następny nóż.
Cisnął nim w Konrada i odbił w bok. Ostrze świsnęło obok szyi chłopaka, a
napastnik, bijąc wściekle skrzydłami, wzniósł się i odleciał poza zasięg miecza,
dobywając zza tarczy trzeciego noża.
W tym momencie Wilk rzucił w stwora swoją okrągłą tarczą. Wirując, poszybowała
w niebo i trafiła potwora w brzuch. Gadzina przestała machać skrzydłami, straciła impet
i runęła na ziemię.
Wilk zeskoczył z konia, podbiegł do niej, zatopił szybko czarny miecz w cielsku
ofiary i cofnął zakrwawioną głownię.
Tymczasem Konrad zwrócił się przeciwko rannej bestii, która dźwignęła się już z
ziemi na szponiaste nogi i plując jadem, skrzecząc w nieludzkiej furii, zaszarżowała na
niego.
Ze szczękiem starły się dwa miecze, trysnęły skry.
Przeciwnik był od Konrada wyższy, silniejszy i cięższy. Konrad powinien ulec jego
przewadze, ale chłopak znalazł głęboko w sobie nowe źródło siły, uaktywnione przez
broń, którą trzymał.
Zadana szponami rana, choć niezbyt poważna, ale jednak głęboka, powinna
sprawiać mu ból. On jednak nic nie czuł. Energia płynąca z miecza była jak kojący
balsam.
Kiedy, napierając jeden na drugiego ostrzami, testowali swoją fizyczną sprawność,
Konrad spojrzał w oczy wroga i stwierdził, że są dokładnie takie same jak ślepia
zwierzołaka, którego zabił przed dwoma dniami i w którego skórę później się przyodział.
Były tak samo białe, jakby nie miały źrenic. Jednak stwór widział.
Odskoczyli od siebie i rozpoczął się pojedynek.
Konrad nie walczył nigdy mieczem, ale bez trudu parował ciosy, przewidując za
każdym razem, gdzie spadnie ostrze. Jednak bronił się tylko, uskakując przed
pchnięciami, niezdolny samemu je zadawać.
Stwór zorientował się, że ma przewagę i natarł ze zdwojoną energią. Ciął mieczem
to z góry, to od dołu, to z lewa, to z prawa. Szczerzył kły i powarkiwał, przy każdym
ciosie kłapiąc wściekle szczękami.
W pewnej chwili ostrza znowu się sczepiły, i Konrad, cofając się, poczuł na twarzy
cuchnący oddech napastnika, zobaczył jego rozedrgane nozdrza, wietrzące rychłe
zwycięstwo.
Do tej pory trzymał miecz oburącz, teraz jednak oderwał od rękojeści lewą dłoń i
powstrzymując napór przeciwnika tylko prawą ręką, sięgnął po zatknięty za pas nóż.
Stwór zamachnął się tarczą. Konrad uchylił się przed uderzeniem i chwytając za
kościaną rękojeść krisa odskoczył, by w następnej chwili runąć naprzód i wyprowadzić
pchnięcie od dołu. Ostrze weszło w podbródek potwora, przebiło szczękę i język, po
czym wraziło się w mózg.
Bestia, nie przyjmując do wiadomości swojej klęski, nadal spychała Konrada w tył.
Dopiero kiedy ten odstąpił w bok, runęła na pysk, machając wściekle trzymanymi w
rękach mieczem i tarczą, ryjąc nimi ziemię, jakby próbowała kopać sobie grób. Ale z
umierającego szybko uchodziły siły. Skrzydlata bestia znieruchomiała w końcu, jej
posoka wsiąkała w wysuszoną ziemię.
- Jestem pod wrażeniem - powiedział Wilk, który, wspierając się na mieczu,
obserwował walkę.
Konrad, wciąż trzymając w górze zdobyczny miecz, spojrzał na swego pana.
- Rzuć go - powiedział Wilk.
Konrad, wbrew własnej woli, zrobił krok w jego kierunku.
- Rzuć go!
Posłuchał. Z trudem rozwarł zaciśnięte palce i wypuścił miecz z dłoni. Popatrzył na
ścierwo stwora, którego przed chwilą zabił, i schylił się, by wyszarpnąć mu z gardła swój
nóż.
- Aj! - krzyknął pod wpływem bólu, jaki przeszył mu lewy bark. Po rozoranych
szponami plecach ściekały leniwie strumyczki krwi.
- Ściągaj kubrak - powiedział Wilk, podchodząc do konia jucznego i drąc na pasma
szmatę, którą wyciągnął z jednego z umocowanych na grzbiecie zwierzęcia tobołków.
Polał ranę Konrada wodą i przystąpił do jej opatrywania.
- Czemu tak się na ciebie uwzięły? - spytał.
- Na mnie?
- A tak. Wyglądało na to, że tylko o ciebie im chodzi. Na mnie nie zwracały uwagi.
Konrad nie odpowiedział.
- I skąd wiedziałeś, że będziemy mieli z nimi do czynienia, zanim się jeszcze
pojawiły? - spytał Wilk, skończywszy.
Konrad spuścił wzrok, unikając spojrzenia Wilka, który patrzył mu w oczy - w te
różniące się kolorem oczy…
- Trzymaj - powiedział Wilk, wręczając mu swój miecz. - Chyba nie muszę ci już
mówić, co masz z nim zrobić?
Konrad wziął od niego oręż i obejrzał się na trzy martwe potwory.
- Co to za jedni?
- Zwierzołaki.
- Mam je obedrzeć z ekwipunku?
- Ani mi się waż! Nawet ich nie dotykaj. Oczyść mój miecz jakimś gałganem po
tamtych dwóch mieszczuchach.
Konrad dopiero teraz zauważył, że prowizoryczny opatrunek Wilk sporządził z
koszuli Carla. Zabrał się za czyszczenie miecza, Wilk tymczasem poszedł po swoją
tarczę.
Potem opuścili spopieloną wioskę, zostawiając trupy trzech martwych napastników
tam, gdzie padły w walce.
* * *
- Czy to bezpieczne? - spytał niespokojnie Konrad, kiedy w końcu rozbili biwak na
noc.
Większą część dnia przewędrowali w milczeniu. Wilk nie powiedział nic więcej na
temat swojego brata i nie kwapił się rozmawiać o bestiach, które ich zaatakowały, a
więc Konrad nie próbował nawet pytać o tak banalną rzecz, jak cel ich podróży.
Nie podobało mu się, że spędzają noc w lesie, ale innego wyjścia chyba nie było.
Mogli co najwyżej brnąć dalej przez ciemną knieję.
Wilk wzruszył tylko ramionami.
- Czy któryś z nas będzie czuwał?
- Chcesz, to czuwaj, tylko co to da? Zresztą śmierć we śnie to moje marzenie.
Wokół zapadał zmierzch. Konrad spojrzał na swego pana. Trudno było stwierdzić,
kiedy Wilk żartuje, a kiedy mówi poważnie. Z tym że on chyba nigdy nie potrafił zbyt
długo zachować powagi.
Konrad chętnie rozpaliłby ognisko, ale zdawał sobie sprawę, że ogień, choć
trzymałby na dystans leśne zwierzęta, to nie odstraszałby innych, o wiele bardziej
niebezpiecznych stworzeń. Wręcz by je przywabiał.
- Aleś miał dzionek - zauważył Wilk.
Konrad kiwnął głową i dotknął ostrożnie kontuzjowanego barku. Nadal pulsował, ale
już tak nie bolał.
Potem przypomniało mu się, jak o mało co nie zawisł dzisiaj na szubienicy, i dotknął
szyi. Przed rokiem synowi wiejskiego młynarza udowodniono morderstwo. Pokłócił się z
jednym z rolników o wagę worka z mąką i doszło do bójki, w której tamten poniósł
śmierć. Wilhelm Kastring skazał chłopaka na śmieć przez powieszenie, i wyrok został
wykonany.
Ale między powieszeniem za morderstwo, a skazaniem na tę samą karę za
schwytanie królików była wielka różnica.
- Naprawdę by mnie powiesili?
- Słyszałeś, co powiedział Krieshmier.
- Za dwa króliki?
- A co mieli z tobą zrobić? Wsadzić do więzienia? Musieliby cię wtedy karmić, płacić
komuś za pilnowanie. Wygodniej było cię zgładzić, i o wiele taniej.
Wilk ziewnął i ciągnął:
- Ale pociesz się, chłopcze, że dopiero człowiek skazany na śmierć wie, że żyje. Nie
zliczę, ile razy mnie się to przytrafiało. Straciłem już rachubę. Do tej pory tu i ówdzie
krążą za mną listy gończe i wyznaczona jest nagroda za moją głowę. I wierz mi, lepiej
zostać skazanym na śmierć niż wtrąconym do lochu.
Wilk rozpiął skórzany kaftan i rozchylił poły. Chociaż było już ciemno, Konrad
zauważył, że cały tors ma poznaczony szramami po starych okaleczeniach. Było ich tyle,
że trudno było się dopatrzyć kawałka nienaruszonej skóry. W porównaniu z tym blizny
Konrada przypominały zadrapania.
- Jedni tacy, u których siedziałem kiedyś w niewoli, zrobili mi to dla zabawy, ale
mnie nie było wcale do śmiechu. - Wilk dotknął łańcucha na szyi. - To obroża, na której
mnie trzymano. Noszę ją na pamiątkę, co nie znaczy, że bez niej bym zapomniał. Nigdy,
przenigdy nie dam się już wziąć żywcem.
Popatrzył na Konrada.
- Gdybyś znalazł się kiedyś w sytuacji bez wyjścia i groziło ci, że zostaniesz jeńcem,
lepiej od razu poderżnij sobie gardło. Póki życia, poty nadziei, mawiają. To nieprawda.
- Ty przeżyłeś - zauważył Konrad. - Wiele wycierpiałeś, ale w końcu uciekłeś,
przetrwałeś.
- Czasami wydaje mi się, że wcale nie.
Była to jeszcze jedna z enigmatycznych uwag Wilka. Konrad wiedział, że nie
doczeka się jej rozwinięcia, spytał więc:
- A kto miałby mnie pojmać?
Wilk puścił łańcuch i zapiął z powrotem kaftan.
- Pojmają cię, jeśli nie będą cię mogli zabić, a dzisiaj dwa razy im się to nie udało.
Nie, trzy. Najpierw próbowali cię powiesić, potem skrycie zamordować, a na koniec
napadły na ciebie zwierzołaki. Od dawna prowadzisz takie urozmaicone życie?
- Może tych trzech napadło na mnie, bo ocalałem z pogromu w wiosce - powiedział
Konrad. - Ale nie widziałem żadnego z nich podczas ataku.
- Istnieje wiele odmian zwierzołaków, chłopcze, i z każdą porą roku jakby ich
przybywało. Jedni wyglądają jak zwierzęta, ale inteligencję mają ludzką; inni
przypominają wyglądem ludzi, a móżdżki mają ptasie.
- I myślisz, panie, że istnieje jakiś związek między dzisiejszą napaścią zwierzołaków i
tym, co przydarzyło mi się w Ferlangen?
Ale Wilk spojrzał na drzewa i w tym samym momencie Konrad dostrzegł, że coś się
między nimi poruszyło. Chwycił za nóż, ale Wilk, który w międzyczasie podniósł się z
ziemi, nie dobywał miecza z pochwy.
- Mamy towarzystwo - powiedział ruszając w kierunku milczącego intruza.
Konrad zauważył teraz, że jest ich więcej i też wstał. W ciemnościach zalegających
między drzewami przemykało kilka jeszcze ciemniejszych cieni. Tu mignęło jakieś futro,
tam błysnęły groźne ślepia.
Wilk wtopił się w mrok i zrównał ze zwierzętami.
Wilk, przemknęło przez myśl Konradowi, wilki…
Nocne stworzenia były wilkami, ale Wilk się ich nie lękał, bo musiał być z nimi w
jakiś sposób spowinowacony. Widać, nie tylko nazwisko i twarz miał wilcze.
Konrad bał się podejść bliżej, ale wytężywszy wzrok, rozróżnił w ciemnościach Wilka
siedzącego w kucki i głaszczącego jedno ze zwierząt po łbie. Wyglądało to tak, jakby coś
do niego mówił.
Po paru minutach Wilk wrócił.
- No to mamy sprzymierzeńców - oznajmił. - Możesz spać spokojnie, chłopcze,
nasze pieski wartownicze postróżują.
Konradowi cisnęło się na usta mnóstwo pytań, ale wiedział, że Wilk mu na nie nie
odpowie.
Usiadł i wzdrygnął się.
- Zimno ci?
- Tak - powiedział, chociaż sam nie był pewien, czy drży z zimna czy ze strachu
przed wilkami.
- Jak tam bark?
Konrad poruszył ręką.
- Boli.
- To dobrze. Znaczy, że się goi. Lepiej zacznij się ciepło ubierać i nosić te buty.
- Przecież mamy lato.
- Tam, dokąd zmierzamy, nie wiedzą, co to lato.
- A dokąd zmierzamy?
- Do Kisleva - odparł Wilk. - I jeszcze dalej.
Rozdział jedenasty
Wędrowali wiele dni, Konrad przez cały czas na piechotę.
O brzasku wilki gdzieś znikały, ale wracały z nadejściem nocy. Konrad nie był
pewien, czy to wciąż te same zwierzęta, które za dnia suną niepostrzeżenie ich tropem,
czy też każdego wieczoru inna wataha. Nie był nawet pewien, czy to prawdziwe wilki czy
jakieś widmowe zwierzęta, które Wilk wyczarował, by czuwały nad ich
bezpieczeństwem.
Nie pytał. Wilk nic nie mówił.
Każdego wieczoru o zmierzchu Wilk znikał między otaczającymi obozowisko
drzewami, by bratać się tam ze stadem, które, ubezpieczając rycerza i jego giermka,
przeczesywało mroczne knieje.
Konrad mógł podejść bliżej, mógł podjąć próbę zorientowania się, w czym rzecz; ale
jeśli Wilk naprawdę rozmawiał ze zwierzętami, których imię nosił, to on wolał nic o tym
nie wiedzieć.
Początkowo bliskość takich wzbudzających grozę stworzeń napawała go
niepokojem. Ale przemęczywszy się przez kilka pierwszych nocy, przywykł do ich
obecności i sypiał już dobrze, kojony świadomością, że przed innymi leśnymi stworami
chroni ich krąg niewidzialnych obrońców. Dzięki nim lepiej znosił trudy podróży.
Z czasem porzucił pierwotny zamiar opuszczenia Wilka przy pierwszej nadarzającej
się okazji. Wiedział już, że na wiosce świat się nie kończy, że może rozpocząć nowe
życie i żyć inaczej. Pierwszym krokiem na tej drodze była służba u Wilka w charakterze
giermka.
Nie bardzo wiedział, na czym polegają obowiązki giermka. Jak dotąd ograniczały się
do czyszczenia miecza Wilka. W ich zakres musiało jednak wchodzić coś więcej, ale
podejrzewał, że o tym, co konkretnie ma robić, dowie się dopiero po dotarciu do Kisleva.
Na razie wystarczało mu, że wciąż idą i że każdy krok oddala go od wioski.
Po drodze mijali inne wsie i miasteczka. Nigdy nie zatrzymywali się tam na nocleg,
ale w pakunkach dźwiganych przez jucznego konia Wilk znalazł zawsze coś, co dało się
wymienić na prowiant. Ani razu nie zaszedł do gospody; pił tylko wodę.
- Nic ci już chyba nie grozi - powiedział pewnego wieczoru.
- A groziło? - spytał Konrad.
- Twoja rana.
Konrad prawie już zapomniał o odniesionej ranie. Pozostały mu po niej trzy długie
szramy na barku i nie nosił już opatrunku.
- Draśnięcie - prychnął lekceważąco Konrad.
- Fakt, wygląda jak draśnięcie - powiedział Wilk. - Ale o wiele banalniejsze obrażenia
mogą się okazać śmiertelne. Zwierzołaki, atakując swoją ofiarę, wydzielają jad, który
dostaje się do ran. Z początku nie boli i czasami ludzie nie wiedzą nawet, że ich krew
została zakażona. Potem przychodzi ból, który nasila się i nasila, aż w końcu
nieszczęśnik kona w męczarniach. Widziałem takich, którzy w przypływie szaleństwa
odrąbywali sobie kontuzjowane kończyny, by położyć kres cierpieniu. Ale to nigdy nie
pomagało.
Od tej rozmowy Konrad kilka razy dziennie oglądał sobie bark, wypatrując
jakichkolwiek oznak zakażenia. Nie dostrzegał takich, a nawet gdyby się pojawiły,
byłoby już za późno…
Trakt, którym podążali, niewiele był szerszy od tego, który prowadził do Ferlangen, i
znajdował się w o wiele gorszym stanie, ale Wilk twierdził, że to jeden z głównych
szlaków na terenie Imperium. Konrad wiedział już, że Kislev graniczy z Imperium, lecz
wyjaśnienia Wilka wydawały mu się mętne, dopóki nie odkrył, że zarówno kraj, jak i
jego stolica noszą tę samą nazwę.
Szli na wschód do Erengardu, grodu na kislevskim wybrzeżu. Ten sam trakt, gdyby
posuwali się nim w przeciwnym kierunku, doprowadziłby ich do Middenheim.
Middenheim leżało na skrzyżowaniu szlaków Imperium. Skręcając w Middenheim na
południe, doszliby do Altdorfu, stolicy. Ale podążając dalej na zachód, dotarliby do
wybrzeża, do portu Marienburg.
Linia brzegowa pomiędzy Erengardem a Marienburgiem wytyczała północną granice
Imperium. Dalej rozciągało się Morze Szponów. Oba porty również leżały poza granicami
Imperium. Studiując mapy, które Wilk rysował na piasku, Konrad zaczynał powoli
kojarzyć wszystkie nazwy i miejsca, o których słyszał.
Z Erengardu do leżącego na zachodzie Marienburga prowadziła droga, ale z Kisleva
do Marienburga można było również dotrzeć rzeką. Płynęła ona przez stolicę Kislev na
zachód do Altdorf, gdzie wpadała do rzeki Reik i wraz z nią spływała na północ do
morza.
- Wszystko jest połączone - powiedział Wilk, spoglądając na kolejną z mapek, którą
wyrysował na ziemi, i przeciągnął linię wzdłuż drogi łączącej Marienburg poprzez
Middenheim z Erengardem, a potem drugą, wzdłuż rzeki, od Kisleva poprzez Altdorf do
Marienburga. - Dopiero przed kilkoma laty pokazano mi taką mapę. Prawdziwą,
narysowaną na pergaminie. Wcześniej nie wiedziałem nawet, co to mapa. I w jednej
chwili wszystko stało się jasne. Byłem we wszystkich tych miejscach i wreszcie mogłem
spojrzeć na ich ogólny układ, zobaczyć połączenia między nimi. To, co dzieje się w
jednej części Imperium, ma wpływ na wydarzenia w innych, nawet jeśli odległość
wynosi tysiące mil. Podobnie na Imperium ma wpływ wszystko, co dzieje się gdzieś tam
w Starym Świecie.
Konrad nie był pewien, czy w pełni to pojmuje, ale przywykł już do takich
wątpliwości.
Co jakiś czas natykali się na ustawioną w poprzek drogi furtę podobną do tych na
podejściu do Ferlangen.
Przy każdej stali uzbrojeni żołnierze i pobierali myto, ale od Wilka ani razu nie
zażądali opłaty. Zamieniał kilka słów z wartownikami, po czym ci otwierali furtę albo
unosili szlaban i przepuszczali ich.
Strażnik pobierający myto w Ferlangen wypuścił ich z miasta, ponieważ się bał, o
tym Konrad był przekonany; ale na trakcie z Middenheim do Erengardu powód był inny.
Zaprawieni w bojach weterani patrolujący szlak nie wyglądali na tchórzy.
Kryterium ich doboru były zapewne siła i odwaga, bo lasy, przez które biegła droga,
roiły się od zwierzołaków. A im dalej na wschód się zapuszczali, tym więcej wyczuwał
Konrad tych kreatur czających się w zakazanych leśnych ostępach.
- Czy oni przepuszczają nas dlatego, że idziesz do Kisleva walczyć ze zwierzołakami,
panie? - spytał Konrad, kiedy minęli kolejną taką furtę.
- Nie - odparł Wilk - ale dobrze rozumujesz. Żołnierze śpieszący z pomocą obrońcom
Kisleva nie muszą, oczywiście, płacić myta. A niezależni rycerze mogą się również
wystarać o kwit podróżny. Ale ja niczego takiego nie potrzebuję.
- Dlaczego?
- Bo pracowałem w najbezwzględniejszej, siejącej największy postrach instytucji w
całym Imperium. Gdziekolwiek się pojawialiśmy, najdzielniejsi robili w portki. Nikt się
przed nami nie uchował. Nikt nam nigdy nie umknął.
- Kim ty byłeś, panie?
- Imperialnym poborcą podatków! - Wilk wybuchnął śmiechem. - A to, rzecz jasna,
oznacza, że sam nigdy nie musiałem płacić podatków i byłem zwolniony z wszelkich
opłat na terenie całego Imperium. Chłopaki pobierający myto na furtach są z pokrewnej
branży, należą do tego samego bractwa, a ja znam hasło i nie muszę płacić. Ty również
nie musisz.
- Dzięki.
- Nie ma o czym gadać.
Konrad posłuchał i więcej już do tego nie wracał. Podążali dalej niestrudzenie,
zatrzymując się tylko na popas, posiłek, nocleg, uzupełnienie zapasów, albo kiedy
zaskoczył ich ulewny letni deszcz. I w końcu dotarli do Kisleva.
* * *
Wyraźnej granicy nie było, żaden znak nie informował, gdzie kończy się Imperium i
zaczyna nowy kraj. Konrad zorientował się, że są już w Kislevie, dopiero wtedy, kiedy
puszcza urwała się nagle jak nożem uciął i Wilk wskazał na leżące przed nimi miasto.
- Erengard - powiedział.
Była to twierdza otoczona wysoką palisadą. Ponad nią wyrastało kilka wież, i to
wszystko. Puszczę w szerokim pasie przedpola wykarczowano do cna. Dzięki temu
strażnicy na wieżach mogli zawczasu ostrzec mieszkańców o każdym szturmie,
zawierano bramy, i wróg, żeby wedrzeć się do miasta, musiałby wyrąbywać wyłom w
ścianie z grubych bali.
Uwagę Konrada, choć fascynowała go palisada ciągnąca się daleko jak okiem
sięgnąć, przyciągnął widok na północy - morze.
Trasa, którą podróżowali, przywiodła ich na wybrzeże. Teraz, kiedy widoku nie
przesłaniał las, Konrad po raz pierwszy zobaczył ocean.
I nie uwierzył własnym oczom.
Dzielił ich od niego szeroki na milę pas lądu, który sam w sobie mógł wprawiać w
zadziwienie. Konrad nigdy nie widział tak ogromnej połaci ziemi bez jednego drzewa i
ludzkiej siedziby. Całe dotychczasowe życie upłynęło mu wśród gęstwy listowia, nie
sięgnął nigdy wzrokiem dalej niż na kilkaset jardów w kierunku szczytu wzgórza, albo ze
wzgórza w dolinę.
A tu, za równiną, u stóp opadającego łagodnie ku brzegowi zbocza, falowało morze.
Ten absolutny bezkres, ta zupełna pustka ciągnąca się aż po horyzont dosłownie
zapierała mu dech w piersiach.
Dzień był bezchmurny i pomarszczona powierzchnia błękitnego oceanu lśniła w
promieniach słońca. Hen, w dali bieliły się żagle statków wychodzących z portu, bądź do
niego wpływających.
Konrad stał jak skamieniały i chłonął ten widok, a chłodny wiatr od oceanu owiewał
mu twarz i wichrzył włosy.
- To tylko woda - burknął Wilk.
- Tak, ale… tyle jej…
- A pod spodem jeszcze więcej!
- Gdzie się kończy?
- Nigdzie. Rozciąga się w nieskończoność. Wody omywające to wybrzeże, są takie
same jak fale, które biją o brzegi Arabii i Lustrii, Kitaju i Nipponu. To wszystko elementy
tej samej układanki, Konradzie. My również. Jesteśmy wszyscy pionkami w kosmicznej
grze.
Od patrzenia na tę nieskończoność Konradowi zaczynało się kręcić w głowie i musiał
się odwrócić, spojrzeć za siebie i skupić wzrok na tym, co znał i z czym był za pan brat -
na Lesie Cieni. Puszcza również zdawała się nie mieć kresu, ale wiedział już od Wilka, że
to tylko jeden z lasów porastających większość terytorium Imperium. Oprócz niego były
jeszcze Las Reikwald, Las Laurelorn, Las Drakwald, Wielki Las…
- Idziemy - ponaglił go Wilk. - Do Erengardu co prawda dotarliśmy, ale to dopiero
połowa drogi.
- Połowa drogi dokąd?
Ale Wilk jak zwykle nie odpowiedział.
Ruszyli w stronę miasta. Trakt, którym przyszli tu z Imperium, doprowadził ich do
wrót o wierzejach z brązu. Choć wielkie, wydawały się małe wobec ogromu palisady, w
której je osadzono. Nie otwarto ich przed Wilkiem tak ochoczo, jak wcześniej otwierano
furty na trakcie, którym tu przybyli.
Strażnicy przy miejskiej bramie na zbroje narzucone mieli futra, a większość z nich
nosiła sumiaste, obwisłe wąsy. Zerkali podejrzliwie na zsiadającego z konia Wilka.
Powierzywszy Północ pieczy Konrada, Wilk skierował się do wartowni.
Konrad obserwował z zaciekawieniem dyskusję, jaka się tam wywiązała i obfitowała
w żywiołową gestykulację oraz pokazywanie palcami. Z wartowni wywołano oficera, i
debata, poparta gestykulowaniem, rozgorzała na nowo z wzmożoną żywiołowością. Po
jakimś czasie wrota uchyliły się nieco i wysunęła się przez nie jakaś urzędowa osoba, by
podjąć się arbitrażu na wyższym szczeblu.
Jeden ze strażników zbliżył się wyciągniętym krokiem do Konrada, obejrzał go ze
wszystkich stron, a potem podszedł do Północy, by odskoczyć natychmiast przed
kopytami białego ogiera, który, parsknąwszy, stanął dęba. Strażnik dał mu spokój i zajął
się sprawdzaniem ładunku dźwiganego przez konia jucznego. Najwyraźniej zadowolony
z wyniku inspekcji wrócił pod bramę, gdzie nadal trwały ożywione negocjacje. W chwilę
potem, wśród uśmiechów i ukłonów, strony podały sobie ręce i wymieniły saluty.
Wilk wrócił.
- Przeklęci cudzoziemcy! - prychnął gniewnie, sadowiąc się w siodle. - Toć śpieszę
im z pomocą. - Pokręcił głową i z westchnieniem dorzucił: - Wjeżdżamy.
Jedno z brązowych wierzei uchyliło się trochę szerzej, żeby ich przepuścić. Wilk
przejechał pierwszy, Konrad przecisnął się przez szparę tuż za nim, prowadząc za uzdę
konia jucznego.
Już Ferlangen, sporo większe od wioski, oszołomiło Konrada. Ale Erengard był dużo,
dużo większy od Ferlangen. Konrad czuł się przytłoczony wszystkimi tymi widokami i
odgłosami ogromnego miasta.
Od Wilka wiedział, że Erengard leży u ujścia rzeki. Jedyną znaną mu do tej pory
rzeką była ta przepływająca przez wioskę, ale kudy jej tam było do rzeki Linsk. Jak rosie
do burzy.
Linsk był tak szeroki, że pośrodku jego nurtu mieściła się nawet wyspa, wyspa o
wiele większa od całego Ferlangen, które aż do dnia dzisiejszego Konrad uważał za
największe miasto na świecie.
To tutaj zawijały wszystkie statki z Imperium i reszty świata, tutaj ładowano i
rozładowywano śródlądowe tratwy, które kursowały z towarami tam i z powrotem
rzecznymi szlakami całego Kisleva.
Jednak do samego miasta Kislev, co Konrad wiedział z wykładów Wilka, nie można
było z Erengardu dopłynąć rzeką. Leżało ono na południe od górnego odcinka biegu
rzeki Linsk, i łączyła je z nią droga. Duże wrażenie zrobił na Konradzie most pod
Ferlangen, który w odróżnieniu od skromnego, drewnianego mostka we wsi, zbudowany
był z kamienia.
Most, który trzeba było przebyć, by dostać się do dzielnicy portowej Erengardu, miał
co prawda drewnianą konstrukcję, ale cóż to był za most! Podtrzymywały go drewniane
pale wbite w dno rzeki, a pomost środkowego przęsła można było unosić jak most
zwodzony, by do znajdującej się dalej laguny przepuścić statki o najwyższych masztach.
Wilk zostawił konie pod opieką Konrada, a sam wybrał się na poszukiwanie… czegoś
tam. Jak zwykle nie powiedział czego.
Pod jego nieobecność Konrad rozglądał się wokół z rozdziawioną gębą. Gapił się na
statki, które były większe od domów; na żeglarzy z tuzina obcych krain, w dziwacznych
przyodziewkach, mówiących jeszcze dziwaczniejszymi językami; na robotników
portowych ładujących i rozładowujących jakieś towary, których przeznaczenia nawet się
nie domyślał.
W pewnej chwili zatrzymało się przy nim dwóch mężczyzn. Obaj byli niscy, bosi,
odziani w luźne białe koszule i workowate portki. Oczy mieli wąskie jak szparki, cerę
żółtawą, włosy gęste, czarne i proste. Pewnie byli marynarzami z jakiegoś dalekiego
kraju.
Jeden z nich zagadał do Konrada w języku, którego ten nie rozumiał. Bardzo szybko
wyrzucał z siebie obce słowa, ledwie przypominało to ludzką mowę.
Konrad pokręcił głową na znak, że nic z tego nie rozumie. Ciekawe, czego od niego
chcą? Może pytają o drogę, albo próbują mu coś sprzedać?
Mężczyźni spojrzeli po sobie i gestykulując gwałtownie, zaszwargotali znowu.
Rozdrażniony Północ parsknął i potrząsnął łbem. Konrad odwrócił się od
nieznajomych i pociągnął za uzdę, by uspokoić konia.
Ale mimo jego wysiłków ogier stanął dęba, wysoko zadzierając podkute
błyszczącymi podkowami kopyta.
I w tym momencie dwaj marynarze równocześnie dobyli długich, wąskich, ostrych
jak brzytwy noży.
Konrad, choć zwrócony do nich plecami, nie musiał się oglądać. Wiedział, co się
szykuje. Puścił uzdę i sięgnął błyskawicznie po sztylet. Nie miał już wątpliwości, kim są
ci dwaj - to śmiertelni wrogowie.
Północ wierzgał przednimi nogami, jego kopyta biły powietrze niczym pięści
boksera. Jeden z napastników cofnął się szybko i uchylił, żeby uniknąć kopnięć.
Ale drugi z niezrozumiałym okrzykiem wojennym na ustach rzucił się na Konrada.
Konrad również wrzasnął z gniewu.
Zbliżyli się do siebie na odległość ciosu i dwa ostrza przecięły powietrze. Oba o włos
minęły uskakującego przeciwnika.
Zwarli się, chwytając jeden drugiego lewą ręką za przegub prawej.
Szansę były wyrównane; napastnik, choć niższy od Konrada, nadrabiał ten
mankament większą wagą ciała.
Rozpaczliwy, mrożący krew w żyłach wrzask, który w tym momencie dobiegł gdzieś
z boku, mógł wydobyć się tylko z krtani konającego. To krzyczał drugi żeglarz. Padł
ofiarą śmiercionośnych kopyt Północy i leżał teraz na nabrzeżu tratowany przez białego
ogiera.
Konrad i jego przeciwnik zapomnieli na moment o pojedynku i spojrzeli na trupa. Po
chwili ich oczy znowu się spotkały - i Konrad się uśmiechnął.
- Teraz twoja kolej - wysyczał.
Żeglarz nie rozumiał słów chłopaka, ale na pewno domyślił się ich znaczenia.
Odpysknął coś w odpowiedzi i jeszcze mocniej ścisnął Konradowi nadgarstek, by zmusić
go do wypuszczenia noża z ręki, a jednocześnie przysunął swoje ostrze do gardła
przeciwnika.
Z minimalnym wyprzedzeniem Konrad zobaczył, że za chwilę mężczyzna,
rozluźniając nieco uścisk, będzie udawał, że słabnie. Kiedy to nastąpiło, Konrad zaczął
nań mocniej napierać, by stworzyć wrażenie, że dał się oszukać - ale zanim zdążył się
cofnąć, szybował już w powietrzu…
Spadł na plecy z takim impetem, że na chwilę zaparło mu dech w piersiach. Nie było
czasu na analizę tego, co się stało, bo nieprzyjaciel rzucał się już na niego. Nie było też
czasu na szukanie sztyletu, który Konrad wypuścił z ręki podczas nieoczekiwanego lotu.
Odtoczył się w bok, unikając pchnięcia spadającym nań nożem, ale żeglarzowi mimo
wszystko udało się przygnieść Konrada swym ciałem i uniemożliwić mu dalszą ucieczkę.
Spleceni ze sobą tarzali się po ziemi, walcząc zaciekle o nóż.
Konrad dostrzegł kątem oka las nóg otaczających kręgiem miejsce bójki. Mieli
widownię. Mały z początku tłumek marynarzy i robotników portowych gęstniał. Słychać
było śmiechy i zagrzewające do walki pohukiwania. Zupełnie jakby Konrad i jego
przeciwnik nie walczyli na śmierć i życie, lecz ku uciesze gawiedzi.
Tarzając się tak w śmiertelnych zapasach, dotoczyli się na skraj nabrzeża i runęli w
dół.
Razem wpadli do zimnej wody i nie zaprzestając walki, zniknęli pod powierzchnią.
Dopiero tam się rozdzielili. Przebijając wzrokiem mroki mętnej toni, Konrad dostrzegł
napastnika zamierzającego się nań nożem.
Ruchy wroga były ospałe, jak w sennym koszmarze, ale woda spowalniała również
reakcje Konrada. Zdołał jednak odtrącić i wykręcić rękę przeciwnika. Mężczyzna wypuścił
nóż, który zaczął opadać leniwie na dno.
Marynarz próbował chwycić broń, a Konrad marynarza.
Powiodło się tylko Konradowi. Złapał mężczyznę obiema dłońmi za gardło i ścisnął.
Z ust żeglarza trysnął strumień pęcherzyków powietrza.
Konrad, przebierając rozpaczliwie nogami i holując mężczyznę za sobą, podpłynął
kawałek w przód i wyrżnął głową napastnika w drewniane oszalowanie nabrzeża.
Powtórzył to znowu, i jeszcze raz. Z ust mężczyzny przestały wydobywać się
bąbelki. Za to wodę zabarwiła na czerwono krew z rozłupanej czaszki. Nieszczęśnik
szamotał się rozpaczliwie, ale Konrad nie puszczał.
Kolejne uderzenie głową o wbity w dno pal i mężczyzna, zaprzestając walki,
zwiotczał. Jeszcze jedno silne uderzenie o wiekowe drewno, jeszcze jeden strumień krwi
i dopiero teraz Konrad oderwał dłonie od gardła przeciwnika.
Trup poszedł na dno, a Konrad wyprysnął w górę. Wypłynąwszy na powierzchnię,
jął chwytać łapczywie powietrze w rozrywane bólem płuca. Nad sobą słyszał głosy -
wiwaty i drwiny.
Zadarł głowę. Z nabrzeża przyglądał mu się z tuzin ludzi. Wśród nich Wilk.
W odległości dwudziestu jardów dostrzegł drewniane schodki prowadzące do wody.
Podpłynął tam i wgramolił się na pierwszy stopień.
Spojrzał na mroczną toń. Tylko Elyssie zawdzięczał, że nie spoczywa teraz na dnie.
To ona nauczyła go pływać.
Zzuł buty, wylał z nich wodę i dopiero teraz wspiął się po schodkach na nabrzeże.
U ich szczytu czekał na niego jakiś mężczyzna. W ręku trzymał jego nóż. Konrad
znieruchomiał. Nieznajomy roześmiał się i powiedział coś w jakimś obcym języku. Podał
Konradowi sztylet rękojeścią do przodu. W drugiej dłoni trzymał garść monet.
Kiedy Konrad odebrał od niego nóż, mężczyzna zamknął dłoń na monetach,
roześmiał się znowu, odwrócił i odszedł. Wyglądało na to, że sporo wygrał, stawiając na
zwycięstwo Konrada.
Konrad rozejrzał się za Wilkiem. Dostrzegł go obok chuderlawego, jasnowłosego
osobnika, który zaglądał w zęby koniowi jucznemu. Ociekając wodą, z przemoczonymi
butami w ręku, poczłapał boso w ich stronę.
Nie trzeba było specjalnie wysilać umysłu, by odgadnąć, że Wilk próbuje sprzedać
szarego konia. Zachwalał zwierzę żarliwie, uwypuklał jego zalety, podczas gdy tamten
kręcił głową i wytykał wady.
- No, ja nie wiem - wahał się mężczyzna.
- Ale ja wiem - zapewnił go Wilk. - To dobry koń. Długo ci jeszcze posłuży. Solidny,
niezawodny, zdrowy. Czego jeszcze chcesz?
- Czego ja jeszcze chcę? Uczciwej ceny, Wilku.
- Znam takich, którzy z pocałowaniem ręki zapłaciliby więcej, niż żądam od ciebie.
- To czemu im go nie sprzedajesz?
- Bo mnie nie chodzi o pieniądze, przecież wiesz. Płace nim za przewóz łodzią.
Niczego więcej nie żądam. Ciebie to nic nie kosztuje. Zupełnie jakbym ci darował tego
konia.
- Jeśli wezmę na pokład ciebie, to nie będę mógł wziąć kogoś innego.
- Dobrze wiesz, że na tym tracę, Stephan. Muszę się dostać w górę rzeki, a płynę
tam, by bronić Kisleva.
- Ha! Teraz próbujesz grać na moim patriotyzmie?
- Owszem.
Stephan cofnął się i jeszcze raz obrzucił jucznego konia krytycznym spojrzeniem.
Nadal kręcił głową, ale już wolniej.
- Czyli ty, twój koń i twój sługa, do Bolgasgardu?
- Do Praag.
- Niech będzie - westchnął Stephan. Splunęli w dłonie, przyklepali, dobili targu.
- Przyprowadź tego konia na krypę - powiedział Stephan. - Odbijamy z przypływem.
- Odwrócił się i odszedł.
Wilk spojrzał na Konrada, a potem na martwego żeglarza leżącego na nabrzeżu.
- Na chwilę nie można cię spuścić z oka - burknął.
- To nie moja wina. Napadli na mnie.
- Nie wzbudzasz sympatii, chłopcze. Nie lubią cię, co?
- Kto? - spytał Konrad, wiedząc, że Wilk nie ma na myśli dwóch obcych marynarzy.
- Byłeś kiedy na łodzi? - zmienił temat Wilk.
Konrad pokręcił głową. Nie był i wcale mu się do tego nie paliło.
- Płyniemy rzeką do Praag. Przekonasz się, że to lepsze od wleczenia się piechotą. -
Wilk zmierzył Konrada wzrokiem od stóp do głów. - I od zażywania kąpieli w ubraniu.
No, chodźmy poszukać tej krypy, zanim Stephanowi coś się odwidzi. - Wdrapał się na
grzbiet Północy.
Znaleźli łódź przycumowaną do molo. Wilk zsiadł z Północy i wprowadził go na
pokład, nie oglądając się na Konrada, któremu przypadło w udziale wciąganie po trapie
opierającego się konia jucznego. Przypatrująca się temu załoga zrywała ze śmiechu
boki, ale nikt nie pośpieszył mu z pomocą.
- Wysusz ubranie - powiedział Wilk, kiedy uwiązali konie na pokładzie.
Konrad poszedł za jego radą. Zrzucił z siebie przemoczone ciuchy i owinął się
starym kocem.
- Po co płyniemy do Praag, panie? - spytał, siadając. - Walczyć ze zwierzołakami?
Po drodze do Erengardu Wilk przybliżał mu historię Imperium i opowiadał o nowym
zagrożeniu granic ze strony odczłowieczonych hord. Kislev był przedmurzem Imperium
w walce z najeźdźcami - zwierzołakami i ich pobratymcami.
Gdyby padł Kislev, wszystkie te nieludzkie kohorty runęłyby na Imperium i zalały je.
Tego właśnie obawiał się Magnus Pobożny jakieś dwa wieki temu. Kislev był wówczas
zagrożony, jeźdźcy śmierci z północy wzięli szturmem Praag. Z pomocą przyszły
sąsiadowi siły Imperium i w końcu odparto wraże legiony. Car Alexis i Imperator
Magnus, podbudowani tą wiktorią, zawarli pakt przyjaźni między swoimi krajami.
Postanowienia owego paktu zostały wystawione na najcięższą próbę. Agresywne
hordy urosły znowu w siłę, znowu łupiły miasta Kisleva, puszczały z dymem wioski,
napadały na faktorie, równały z ziemią obozy wojskowe. Gdyby udało im się podbić
Kislev, następnym celem stałoby się Imperium. Wilk napomykał już o istnieniu wroga
wewnętrznego, a renegaci oblegający Kislev stanowili dla Imperium dodatkowe
zagrożenie z zewnątrz.
- Mówiłeś, panie, że Imperator wysłał swoje wojska, by broniły Kislev - powiedział
Konrad, kiedy stali na rufie krypy i obserwowali krzątaninę w porcie.
- Bo to prawda.
- I dlatego tu jesteś? Ze mną?
- W pewnym sensie.
- W jakim sensie?
Wilk wzruszył ramionami.
- Mogłem zaoferować swe usługi Imperium, zaciągnąć się do regularnej armii i
pomaszerować z nią na wojnę przeciwko najeźdźcom. Tak czyniłem, kiedy byłem
młodszy i bardziej wierzyłem w ideały. Teraz jednak pora pomyśleć o zabezpieczeniu na
starość. Jeśli mam już ryzykować życiem, a nawet więcej niż życiem, to chce mieć
pewność, że mi się to opłaci. Jestem zawodowym żołnierzem, i to jednym z najlepszych.
Ludzie sowicie wynagradzają moje usługi. Pracuję gdzie chcę i kiedy chcę.
Konrad ściągnął brwi. Nie bardzo rozumiał, do czego Wilk zmierza.
- A więc nie przybyłeś tu walczyć ze zwierzołakami?
- Ależ tak! Widzisz, Kislev już dawno byłby krainą mlekiem i miodem płynącą, gdyby
tylko mógł spokojnie eksploatować swoje bogactwa. A tu masz, jego terytorium
pustoszą raz po raz wszystkie te bestie z piekła rodem. To nie sprzyja robieniu interesów
i harmonijnemu rozwojowi. Przybyłem, żeby raz na zawsze położyć temu kres. Ty
również po to tu jesteś, Konradzie. Będziemy pomagali w walce z najeźdźcą - a
jednocześnie wypracujemy sobie skromną rekompensatę. Na wojnach ludzie się bogacą,
chłopcze, tyle że zazwyczaj nie ci, co trzeba. Ale na tej wojnie my się wzbogacimy. A
przy okazji powalczymy w słusznej sprawie. - Uśmiechnął się, błyskając spiłowanymi
zębami. - Bywa, że przyjemne da się połączyć z pożytecznym.
* * *
Zostali strażnikami w kopalni złota. Kopalnia znajdowała się w Górach Krańca
Świata, niedaleko Przełęczy Belyevorta. W rzece przepływającej przez ten rejon gór od
wieków znajdowano ślady kruszcu, ale żyłę odkryto dopiero przed pięćdziesięcioma laty.
Chociaż było to pogranicze ludzkiego osadnictwa, kopalnia kwitła - dopóki z
Północnych Pustkowi nie nadciągnęli znowu najeźdźcy, których z roku na rok
przybywało. Pochodzili z krain lodu i śniegu, zupełnie jakby piekło, które ich zrodziło,
było skutą mrozem dziczą.
Najazdy powodowały poważne ograniczenie wydobycia w kopalni, i właściciele, do
których zaliczał się również car, stworzyli własną, prywatną armię.
Wilk pracował tu już kiedyś jako najemnik, ale ani myślał zadowalać się teraz tak
niską pozycją. Znał dowódcę garnizonu i po niecałych dwóch miesiącach zajął jego
miejsce.
Nie musiał przy tym uciekać się do użycia siły; wystarczyły słowa perswazji. W
rozmowie w cztery oczy Wilk przedstawił temu człowiekowi długą listę przypadków
zagarnięcia mienia i defraudacji, jakich dopuścił się podczas lat przepracowanych w
kopalni. Jako alternatywę dla katowskiego topora zaproponował mu dobrowolne
odejście w stan spoczynku po wcześniejszym zarekomendowaniu jego, Wilka, na
swojego następcę.
Kompleksowa ochrona obiektu nie ograniczała się do obrony wyrobisk przed
atakami zwierzołaków. Ci stanowili tylko jedno z zagrożeń. Powodowała nimi jedynie
żądza mordu i niszczenia, nie chodziło im o złoto.
Na kopalnię i na transporty złota napadali również najprzeróżniejszej maści bandyci,
zbóje i złodzieje. Na nich też trzeba było mieć oko. Tudzież na samych górników. Bo to
oni właśnie mieli najlepsze warunki do okradania kopalni. Pracowali w ciasnych
sztolniach i drążąc złotodajną skałę, natrafiali od czasu do czasu na warte grzechu
samorodki, które z łatwością mogli ukryć i wynieść.
Z takimi kradzieżami trzeba było walczyć, uszczuplały bowiem dochody Wilka, który
był na procencie od urobku i jego wynagrodzenie zależało od ilości złota wysyłanego
danym transportem do Kisleva.
Właściciele kopalni zdawali sobie doskonale sprawę, że strażnicy to też ludzie, i
znajdowało to swoje odbicie w skromnym żołdzie, jaki im wypłacali. Ale póki pazerność
prywatnej armii utrzymywała się w rozsądnych granicach, jej pracodawcy patrzyli na to
przez palce. Wliczali te straty w koszty wydobycia, które i tak nie były wielkie, a
wszystko, co po ich odtrąceniu wycisnęli z kopalni, stanowiło czysty zysk.
Górnicy byli w większości niewolnikami, skazańcami, którzy odpracowywali tutaj
wyroki - przeważnie wieloletnich ciężkich robót, a tym samym śmierci, bo tylko nieliczni
dożywali końca kary.
Co do armii najemników, to niejeden z jej żołnierzy mało co się różnił od więźniów,
których pilnował. Przeważnie byli to uciekinierzy, ludzie będący na bakier z prawem.
Tylko kierując się na północ, ku krańcom cywilizowanego świata, mogli uniknąć
pojmania i kary. Jako żołnierze byli słabo wyszkoleni, a od życia wymagali jeszcze mniej
niż górnicy.
Ale w kopalnianej straży służyli też najtwardsi, najlepiej zaprawieni w bojach
wojownicy Starego Świata. Do Kisleva zwabiła ich nieustająca wojna, niebezpieczeństwo
oraz nadzieja na hojne wynagrodzenie - jeśli ujdą z życiem, by się nim cieszyć. W straży
kopalni spotkać można było żołnierzy z każdego zakątka Imperium i nie tylko.
Każdy z tych weteranów był ekspertem w zabijaniu i Konrad wiele się od nich
nauczył.
Pewien obalony książę z jednego z tileańskich miast-państw nauczył go szermierki.
W walce na miecze liczyła się nie tylko siła, lecz również zręczność, szybkość i
przebiegłość. Konrad potrafił się teraz pojedynkować jak szlachetnie urodzony, z
zachowaniem wszystkich zasad rycerskości, których trzeba przestrzegać w sprawach
honorowych.
Zaś pewien uliczny zabijaka z Bretonii, który nigdy nie słyszał słowa „honor”,
pokazał mu jak walczyć nieczysto, jak wykorzystywać w charakterze broni wszystko, co
się nawinie pod rękę, jak gryźć, kopać, drapać, wyłupiać oczy i mordować gołymi
rękami, jeśli już nie ma czym.
Umiejętności Konrada wzbogaciły się znacznie, kiedy pewien niepozorny osobnik z
Nipponu zademonstrował mu, jak zabijać samymi rękami albo stopami. Nauczył go, jak,
nie mając broni, walczyć z uzbrojonym przeciwnikiem i zwyciężać. Była to starodawna
sztuka walki z Dalekiego Wschodu, gdzie chyba każda kraina ma swoją własną jej
odmianę. Konrad do tej pory pamiętał, jak cisnął nim o ziemię jeden z żeglarzy, którzy
napadli nań w Erengardzie - ale tamten człowiek nie był profesjonalistą i zginął w końcu
od jego krisa.
Wilk nie uznawał łuku za broń godną szanującego się wojownika, co innego kusza.
Pewien najemnik z Królestw Estalianu nauczył Konrada strzelać z tej broni; wojownik z
Arabii wyszlifował umiejętności Konrada w posługiwaniu się nożem, wprowadzając go w
arkana rzucania najrozmaitszymi odmianami tej broni; olbrzym z Norsca pokazał mu, jak
walczyć włócznią i jak ciskać oszczepem; rycerz z Albionu wyszkolił go w jeździe konnej;
i takich nauczycieli było więcej, o wiele więcej.
Kopalnia zatrudniała nie tylko ludzi. Pracowało w niej w charakterze specjalistów
sporo krasnoludów. To oni ryli nowe sztolnie, oni wysadzali prochem skały w biegnących
głęboko pod ziemią chodnikach. I właśnie jeden z nich został instruktorem Konrada od
posługiwania się toporem. Nauczył go, jak walczyć każdym rodzajem tej broni, od małej
siekierki bojowej po ogromny topór obosieczny, nauczył wszystkich technik walki wręcz
z toporem w każdej dłoni i najlepszego sposobu robienia halabardą.
Kiedy pewnego razu podczas ataku renegatów Konrad został poważnie raniony w
prawą rękę, Wilk skomentował to następująco:
- Co jest wart praworęczny człowiek bez sprawnej prawej ręki? - zapytał. - Chcę cię
widzieć w każdej bitwie osłaniającego mnie od prawej.
Chociaż Wilk najął Konrada na giermka, ten nigdy nie stał się jego sługą w
dosłownym sensie. Szybko zostali towarzyszami broni, ale Wilk dopiero teraz powiedział
to oficjalnie.
- A kto będzie osłaniał od prawej mnie? - spytał Konrad, zerkając na swoje
obandażowane, sztywne ramię. Opatrzył je elf, który posiadał zdolności uzdrowicielskie.
Wilk nie cierpiał czarów i czarowników i w swoim kopalnianym obozie tolerował tylko
tego jednego uzdrowiciela. Konrad wspomniał Elyssę, wspomniał, jak zaleczyła mu rany,
kiedy się pierwszy raz spotkali - ale niewiele było trzeba, żeby przypominała mu się
Elyssa…
Wilk roześmiał się.
- Walczyć potrafi każdy głupi - powiedział. - Do zabijania nie trzeba rozumu. Może
on wręcz zawadzać. Ale to inteligencja odróżnia nas od zwierząt - i od zwierzołaków. W
księgach zawarta jest cała wiedza świata i dzięki tej wiedzy się rozwijamy. Wykorzystasz
z pożytkiem czas potrzebny na wygojenie się twojej ręki. Nauczysz się czytać i pisać.
Konrad, choć bez przekonania, wyszukał sobie nauczyciela. Człowiek ten nazywał
się Matthew i był studentem Uniwersytetu w Praag, a do kopalni przypętał się podczas
letnich wakacji, żeby zarobić na czesne na następny rok.
Matthew rozpoczął swoją podróż łodzią, ale załoga ograbiła go po drodze i wyrzuciła
za burtę. Dalej wędrował pieszo i udało mu się szczęśliwie dotrzeć do celu. Wieść o jego
perypetiach, kiedy przedzierał się przez dzicz uzbrojony jedynie w marszpikel* [przyp.:
Stalowy rożek o długości ok. 30 cm używany do wykonywania splotów na linach
stalowych i przy innych robotach bosmańskich - przyp. tłum.], szybko rozeszła się po
kopalni i przyniosła mu kilkudniową sławę.
Konrad nazwał go „Matthew Marszpikel”. Następnego lata Matthew zjawił się
znowu, tym razem zabrał się z konwojem wiozącym zaopatrzenie. W trzecim roku
Konrad czytał już i pisał biegle, a Matthew zdał ostatnie egzaminy i został prawnikiem.
Przywiózł swojemu uczniowi paradny zwój promocyjny, w którym stwierdzano, że
Konrad jest „uczony w piśmie”.
Równocześnie ze zgłębianiem alfabetu Konrad wprawiał się również w
wykorzystywaniu lewej ręki do walki mieczem i maczugą oraz do rzucania włócznią i
sztyletem.
- Istnieją dwa sposoby walki z dzikimi, nie zorganizowanymi prymitywami, jakimi są
zwierzołaki - powiedział kiedyś Wilk. - Można wystawić przeciwko nim wyszkoloną, karną
armię, taką jaką wysłał z Altdorfu Imperator, jaką z Middenheim wysłał Graf. Albo
wystawić przeciwko nim siłę jeszcze dzikszą, jeszcze bardziej nie zorganizowaną - legion
indywidualistów.
I taki właśnie był batalion sformowany przez Wilka: armia indywidualistów, którzy
walczyli ramię w ramię z napierającym z północy robactwem. Ale na miejsce jednego
usieczonego wroga, pojawiało się wciąż kilku następnych.
- Zupełnie jakby odradzali się poprzez śmierć - zauważył kiedyś Konrad.
- Wreszcie zaczyna to do ciebie docierać - odparł Wilk i chyba po raz pierwszy
Konrad nie miał wątpliwości, że nie żartuje.
Konrad nauczył się zabijać, zabijać szybko i skutecznie. Ale nie musiał się obawiać,
że zabraknie mu zajęcia. Bez względu na to, jak był szybki, ilu zgładził, nieprzyjaciół nie
ubywało.
Zdarzały się długie okresy bezczynności, nieznośnej nudy, kiedy prócz pucowania
zbroi i czyszczenia oręża - własnych i Wilka - nie miał nic innego do roboty. A potem
zwiadowcy meldowali, że idzie na nich zgraja maruderów, nuda pryskała i nie wiadomo
było, w co ręce włożyć.
Jednak Konrad nie widział dotąd szturmu, który choćby w przybliżeniu przypominał
atak na wioskę. Nigdy więcej nie był świadkiem takiej wspólnoty celu, takiej zaciekłości,
takiej miażdżącej potęgi, nie widział tylu różnych odmian kreatur zjednoczonych dla
wypełnienia jednej misji.
Wiele razy, tak jak to nastąpiło w wiosce po wybiciu do nogi wszystkich jej
mieszkańców, stwory zwracały się przeciwko sobie - ale teraz zdarzało się to jeszcze w
trakcie walki z ludźmi.
Często atakowały kamrata tylko dlatego, że stanowił łatwiejszy cel. Albo też rzucały
się na ranionego sprzymierzeńca, po czym go pożerały. Wydawały się być
bezrozumnymi maszynami do zabijania. Stały na niższym poziomie od zwierząt, bo nie
miały instynktu samozachowawczego, dawały się wyrzynać setkami tylko po to, by
uśmiercić jednego upatrzonego człowieka.
Ale często były to tylko pozory, istniał bowiem powód tego bitewnego
zacietrzewienia - choć niełatwo było go przejrzeć. Otóż owe rzesze wojowników
poświęcano dla odwrócenia uwagi albo dla rozpoznania nowych fortyfikacji wzniesionych
wokół kopalni.
Wilk nazwał je dzikimi i nie zorganizowanymi. Miał rację, że są dzikie, ale co do
braku organizacji sprawa nie była już tak jasna. Konrad nieraz widział, że niektóre
kreatury trzymają się podczas szturmu na uboczu, śledzą zmagania z jakiegoś punktu
obserwacyjnego, jakby kierowały nacierającymi hordami. Zwierzołaki miały swoją
własną armię i miały swoich generałów.
Konrad nauczył się rozpoznawać rozmaite odmiany śmiertelnych przeciwników,
poznał ich zwyczaje. Tych odmian i gatunków było tyle, że dla mnóstwa nie znaleziono
jeszcze nazw; i wciąż ich przybywało.
Kiedy zwracały się przeciwko sobie, odnosiło się wrażenie, że muszą zabijać, że nie
jest dla nich ważne, kogo ani co zabijają. Ale o wiele częściej nie ulegało wątpliwości, że
jedynym powodem ich istnienia jest niszczenie ludzkiego życia.
Konrad umiał je wszystkie zabijać.
* * *
Minęło pięć długich zim. Pięć mroźnych, surowych zim.
Konrad okrzepł, stał się bardziej chłodny, twardszy, bezwzględniejszy.
Rozdział dwunasty
Nadeszła wiosna, a z nią roztopy. Wraz z poprawą pogody napady z północy nasiliły
się i przybrały na zaciekłości.
Konrad już od pięciu lat służył u boku Wilka, a widoków na obiecywaną fortunę
wciąż nie było. Jako dowódca armii najemników Wilk nie zarabiał wiele. Elyssa nauczyła
Konrada rachować, a kiedy Wilk zaczął mu zlecać wypłaty żołdu dla żołnierzy, zmuszony
był jeszcze bardziej podciągnąć się w arytmetyce.
Wilk wszystko, co wpływało do jego kieszeni z, procentu od urobku, przeznaczał na
zaciąg nowych żołnierzy do swojej armii. Od dwóch lat żaden atak nie dotknął
bezpośrednio wyrobisk, od więcej niż dwóch lat z ręki wroga nie zginął żaden górnik.
Od kiedy Wilk objął komendę, ilość złota docierająca do Kisleva wzrosła ponad
dwukrotnie, lecz w tym czasie on zwerbował do swojej armii drugie tyle ludzi i miał ich
teraz pod sobą o wiele więcej, niż trzeba było do odpierania ataków wroga i ochrony
transportów kruszcu.
Taktyka Wilka zaczęła w końcu przynosić efekty. Jego armia była coraz lepiej
wyszkolona, zadawała wrogowi o wiele większe straty niż na początku - a nawet
przeprowadzała kontrataki na północną zarazę. Nie ograniczała się już tylko do obrony,
wypierała zwierzołaki. A dopóki najeźdźcy nie posuwali się w głąb Kisleva, bezpieczne
było Imperium.
Górnicza osada, która wyrosła przy kopalni była większa od rodzinnej wioski
Konrada. To małe miasteczko musiało zaspokajać wszelkie potrzeby mieszkańców.
Górnicy byli właściwie niewolnikami, ale nie zakuwano ich w łańcuchy. Jeśli któryś chciał
uciec, musiał się liczyć z tym, że wpadnie w łapy oblegających kopalnię zwierzołaków.
Zdarzali się ryzykanci, ale przedrzeć przez kordon udawało się tylko nielicznym -
przepadali nawet ci, którzy próbowali wykupić sobie drogę szmuglowanym złotem.
Najemnicy pragnęli rozrywki, po służbie chcieli się zabawić. Wilk wyrozumiale
traktował głód uciech swoich żołnierzy, a wszystko kosztowało. Przepijając zarobione
pieniądze, trwoniąc je na ladacznice i hazard, wciąż nie mogli uzbierać sumy, z którą
mogliby spokojnie odejść.
To samo tyczyło się Wilka. On również nie mógł odejść, ze względu na brak
funduszy. Na początku mówił, że zamierza zbić na tej wojnie fortunę. Ale jak dotąd
zdołał uciułać ledwie garść koron. Ilekroć trafiała mu się choć jedna złota moneta,
zwykle przepuszczał ją w gospodzie.
A skoro nie zanosiło się, że Wilk w najbliższym czasie opuści teren kopalni, to tym
bardziej nie groziło to Konradowi. Miał, co prawda, konia, przyodziewek, zbroję, oręż -
ale nic z tego nie należało do niego. O wszystko, czego mu było trzeba, musiał prosić
Wilka.
Ilekroć Wilk był w dobrym nastroju po jakimś walnym zwycięstwie nad
zwierzołakami, stawiał Konradowi piwo. Tylko jedno.
Jednak pewnego dnia umówił się z Konradem w gospodzie, chociaż od ostatniej
potyczki ze zwierzołakami upłynęło dobrych kilka tygodni. Pora była późna, lecz w izbie
falował gęsty tłum i zaraz za progiem Konrad wpadł na jakiegoś krasnoluda. Połowa
piwa z trzymanego przez krasnoluda kufla zachlapała Konradowi ubranie.
- Uważaj, durniu! - warknął krasnolud.
Krasnoludy znane były z krewkości i ten nie stanowił wyjątku. Pewnie należał do
brygady obsługującej kopalnię. Miał nie więcej jak pięć stóp wzrostu, rude włosy w
nieładzie, twarz umazaną ziemią. Specjaliści nigdy nie zmywali z siebie ziemi, w której
ryli.
W odróżnieniu od większości krasnoludów, ten nie był brodaty. Skórzane ubranie,
które miał na sobie, przetarte było na łokciach i kolanach od czołgania się wąskimi
chodnikami. Większość ludzi chodziła z nożem za pasem, lecz ten krasnolud miał za nim
młot i całą kolekcję dłut. Na ramieniu oparł oskard, jakby się wybierał drążyć nowy
tunel.
Jego wieku nie dało się określić, bo krasnoludy żyją z reguły o wiele dłużej od ludzi.
Z tym że w otoczonej przez wrogów kopalni trudno nastawiać się na dłuższy żywot.
Konrad na wpół przepraszająco wzruszył ramionami. Myślał, że to wystarczy. Do
zderzenia doszło z winy obu stron.
- Rozlałeś mi piwo! - zauważył krasnolud. - Odkupuj!
Jako prawa ręka Wilka Konrad często musiał zażegnywać rozmaite waśnie
wybuchające w obozie. Ani w głowie mu postało, by wszczynać teraz awanturę. Bez
szemrania odkupiłby krasnoludowi piwo, gdyby nie jeden szkopuł: jak zwykle nie miał
pensa przy duszy.
Zrobił kilka kroków, rozglądając się po gospodzie za Wilkiem. Krasnolud myślał, że
chłopak odchodzi i chwycił go za rękę. Konrad odwrócił się błyskawicznie, sięgając
odruchowo do rękojeści zatkniętego za pas krisa. Ale powstrzymał się od wyciągnięcia
broni. Wywarczał tylko pewne krasnoludowe przekleństwo, którego nauczył się od
swojego instruktora walki na topory.
Krasnolud chlusnął na Konrada resztką piwa i cisnąwszy weń pustym kuflem, rzucił
się na chłopaka.
Konrad stracił równowagę, zatoczył się w tył, potknął o jakiś stołek i runął na
wznak. Chciał wstać, ale krasnolud przystawiał mu już oskard do szyi.
To tylko piwo, pomyślał Konrad, tylko rozlane piwo. Wielu zeszło z tego świata
przedwcześnie z równie błahych powodów, ale on nie miał zamiaru tak głupio kończyć.
Mógł się uwolnić w ciągu dwóch uderzeń serca - a to drugie odmierzyłoby ostatnią
chwilę życia napastnika. Leżał jednak nieruchomo, patrząc krasnoludowi prosto w oczy.
Po paru sekundach krasnolud mruknął coś pod nosem, cofnął oskard i odwrócił się
plecami do przeciwnika. Konrad pozbierał się z ziemi i znowu poszukał wzrokiem Wilka.
Przepychanka zwabiła grupkę gapiów, ale Wilka wśród nich nie było. Obok posiwiałego
starego wiarusa stał przystojny, dobrze zbudowany, niewiele starszy od Konrada
młodzieniec. Przy nich kislevski szlachcic - chyba jakiś poseł. Kilku innych piwoszy
wyrażało pomrukami swoje rozczarowanie, że zatarg nie przerodził się w krwawą bójkę
z prawdziwego zdarzenia, ale młody wojownik i jego zaprawiony w bojach towarzysz
uśmiechali się do Konrada porozumiewawczo, jakby pochwalali jego powściągliwość.
Wymijając ich, Konrad obrzucił mężczyzn zaciekawionym spojrzeniem.
Wilk, jak to było do przewidzenia, zaszył się w kącie. Popatrzył na oblane piwem
odzienie podchodzącego doń Konrada, ale nic nie powiedział. Na Konrada czekała już
pinta piwa. Kiedy po nią sięgał, do Wilka przysiadł się niski, krępy osobnik.
- To Anvila - mruknął Wilk. - A to Konrad.
Konrad spojrzał na krasnoluda, który przed chwilą obalił go na podłogę. Tamten,
sącząc nowe piwo, przypatrywał mu się w milczeniu. Konrad pociągnął łyk ze swojego
kufla.
- Gdybyś tego jeszcze nie zauważył - podjął Wilk - Anvila jest krasnoludem. Dasz
wiarę, że przed tysiącami lat wszędzie tutaj żyły krasnoludy? Góry Krańca Świata były
ich ojczyzną, ale dalej na północ już się nie posunęli. Dobrze mówię?
Anvila wzruszył tylko ramionami i uniósł do ust kufel.
- Czym zajmują się krasnoludy, Konradzie? - spytał Wilk.
Teraz Konrad podniósł kufel.
- Ryją w ziemi dziury, tunele, chodniki - podjął Wilk, sam sobie odpowiadając na
pytanie. - Trudnią się tym od zawsze. Robili to tysiące lat temu i robią do dziś. Wydrążyli
całą sieć tuneli wiodących na południe. Wiele nadal nadaje się do użytku. Można stąd
dotrzeć aż do Karaz-a-Karak, nie oglądając światła dziennego. Kiedy służyłem tu jako
najemnik za pierwszym razem, usłyszałem o świątyni krasnoludów. Wiesz, co w niej
jest?
- Nie - odparł Konrad.
- Skarb. Właśnie to mnie tutaj teraz sprowadziło. Wiedziałem, że w tych legendach
musi tkwić ziarenko prawdy, no i tkwi. W tych górach czeka na nas fortuna. Została
pogrzebana, kiedy podczas trzęsień ziemi większość podziemnych chodników zawaliła
się albo została zalana przez wulkaniczną lawę. I jest to fortuna, do wydobycia której
nie trzeba setek górników. Idziemy po nią - ty, ja i Anvila.
- Aha - mruknął Konrad.
- Powściągnij swój entuzjazm, chłopcze - powiedział Wilk. - Tutaj wystarczająco
dużo już zdziałaliśmy - dla kopalni, dla Kisleva, dla Imperium - więcej, niż z tego mamy.
Pora pomyśleć o sobie. Trzeba się będzie przemykać przez wrogie terytorium. Można by
wyrąbać sobie drogę siłą, ale w ten sposób ściągnęlibyśmy na siebie uwagę, no i musieli
się dzielić zdobyczą z wieloma ludźmi - gdyby ktoś z nas przeżył. Nie jest to na szczęście
konieczne, bo mała grupka nie powinna mieć trudności z przemknięciem się bez
rzucania się w oczy. Wyruszamy jutro o północy.
- Mam jakiś wybór?
Wilk uśmiechnął się i Konrad już wiedział, że nie ma.
- Czy pominąłem coś, co on powinien jeszcze wiedzieć? - spytał Wilk, zwracając się
do krasnoluda.
- Nie - burknął Anvila, odzywając się po raz pierwszy, od kiedy usiadł przy stole.
Dopił piwo, odstawił kufel i wstał.
- To do jutra do północy - powiedział Wilk, unosząc w toaście swój kufel.
Anvila odwrócił się i wyszedł z zatłoczonej gospody.
- Na to właśnie czekałem, to przez cały czas planowałem - powiedział Wilk. -
Przyznaję, z początku nie wszystko szło, jak trzeba. Za dużo czasu poświęciłem tępieniu
najeźdźców, zamiast myśleć o sobie. Ale teraz zaczyna to owocować. Nie tak łatwo
wejść w komitywę z krasnoludami i nie od razu zdobyłem zaufanie Anvili. W końcu się
udało. Połączyliśmy naszą wiedzę, wydedukowaliśmy, gdzie musi znajdować się
świątynia, i kiedy już tam dotrzemy, ona bez trudu ją zlokalizuje.
- Ona? - zdumiał się Konrad.
- A tak - ona. Żeby utrzymać posadę w kopalni, musiała być dwa razy lepsza w
robocie od każdego krasnoluda płci męskiej, dwa razy od każdego twardsza.
- Ale… ale jest niewiastą.
- I co z tego? Krasnolud jesteś, żeby ci to robiło różnicę? Poza tym Anvila jest
wykształcona. Pobierała nauki na jakimś ichnim uniwersytecie, który krasnoludy mają w
Karaz-a-Karak, i studiowała tam wiele historycznych dokumentów traktujących o
tunelach.
Skoro jest taka mądra, pomyślał Konrad, to czemu pracuje w kopalni? Ale nie zadał
głośno tego pytania.
* * *
Ulec krasnoludowi to jeszcze nie taka znowu plama na honorze - ale krasnoludzicy…
Konrad wciąż nie mógł się z tym pogodzić, kiedy następnego wieczoru leżał obok
Krysten.
Z początku nie rozumiał, skąd ta gwałtowna reakcja krasnoluda na jego
przekleństwo. Ale wtedy myślał, że ma do czynienia z osobnikiem płci męskiej. Teraz,
kiedy wiedział już, że Anvila jest kobietą, głupio mu było, że użył takiego wulgarnego
słowa.
Było już ciemno, izbę oświetlało kilka świec. Wkrótce ruszają. Już tu nie wrócą - i
głupio mu było również wobec Krysten.
Dawała sobie bez niego radę wcześniej, da sobie i teraz. Nie z nim jednym się
zadawała. Byli tylko przyjaciółmi.
Wyślizgnął się z łóżka ostrożnie, żeby jej nie obudzić, i dostrzegł odbicie dziewczyny
w zwierciadle wiszącym na ścianie. Przywiózł jej to zwierciadło w podarunku z Praag.
Będzie je mogła sprzedać, jeśli zechce; tutaj było dużo warte. Popatrzył na jej nagie
ciało, na grzywę blond włosów rozsypanych na poduszce. Da sobie dziewczyna radę.
Zawsze żałował, że przywiózł to zwierciadło. Za bardzo przypominało mu Elyssę i jej
lusterko - podobnie jak Krysten, choć tak inna, przypominała mu zawsze jego pierwszą
miłość, jedyną miłość.
Od śmierci Elyssy upłynęło blisko pięć lat. Konrad miał nadzieję, że czas zatrze
wspomnienia, ale tak się nie stało. Nie było prawie dnia, żeby o niej nie pomyślał.
Ilekroć był z inną kobietą, jej oczy stawały się tak samo hipnotyzujące czarne, jak
oczy Elyssy, ciało tak samo gładkie i białe. Śniła mu się często, choć nie widział jej w
tych snach taką, jaką była, lecz jaka by była, gdyby nadal żyła.
Te sny nie zawsze były przyjemne. Czasami Elyssa torturowała go w nich, albo
usiłowała zamordować, i Konrad przypominał sobie, jak przeczuł kiedyś, że dziewczyna
sprowadzi na niego zagładę.
Budził się zawsze z takiego snu z przekonaniem, że ona wciąż żyje. Kiedy jednak
zupełnie się rozbudził, uświadamiał sobie, że sny i rzeczywistość niewiele mają ze sobą
wspólnego.
Po tym, co wydarzyło się przed pięcioma laty, Elyssa żyła tylko w jego
wspomnieniach. Na zawsze stała się jego cząstką. Zniszczyć mogła go tylko w ten
sposób, że targnąłby się na własne życie, a tego nie zamierzał robić.
Mijając oświetlone blaskiem świec zwierciadło, Konrad dostrzegł w nim swe odbicie.
Starał się zawsze unikać spoglądania w lustro, w obawie, że pewnego dnia dostrzeże w
nim siebie młodszego. Ale tamten incydent miał miejsce wieki temu i Konrad odnosił
wrażenie, że nie jemu się to przytrafiło. Nie był już tą samą osobą, co niegdyś. Nie był
już młodzieńcem, był dojrzałym mężczyzną. Podobnie jak w swoich młodzieńczych
latach, był wysoki i szczupły; ale teraz pod skórą jego rąk i nóg grały sploty potężnych
mięśni, a całe ciało pokryte miał bliznami po ranach odniesionych w niezliczonych
bitwach.
Nasunął na czoło przepaskę z białej skóry, obciągnął dwa splecione na wysokości
skroni warkoczyki i zaczął się ubierać. Było lato i nie potrzebował grubych futer. Nie
zabierał też paru sztuk biżuterii i świecidełek, które zdobył przez lata. Napierśnik i
kolczuga, hełm i rękawice, tarcza i miecz, topór i wierny kris - wojownikowi więcej nie
potrzeba.
Jego wzrok padł na zwój, który dostał kiedyś od Matthew Marszpikla. Wtedy nic nie
był wart, a z czasem wystrzępił się i poplamił winem, ale Konrad wepchnął go sobie za
cholewę buta.
Z jednej strony chciał, żeby Krysten się obudziła, z drugiej miał nadzieję, że tego nie
zrobi. Pocałował ją w policzek i stwierdził, że jest mokry od łez. A więc wiedziała, że
odchodzi i wiedziała, że już nie wróci.
* * *
Wędrowali nocami, kierując się na północ. Drogę wskazywały im Mannslieb i
Morrslieb, one też stanowiły ich jedyne źródło światła. Ze względu na ciemności i trudny
teren posuwali się powoli, a im dalej się zapuszczali, tym bardziej zwalniali kroku.
Przez góry nie wiodły żadne szlaki, musieli więc iść pieszo, prowadząc za sobą
wierzchowce i trzy konie juczne. Anvila zazwyczaj szła na czele, bo lepiej widziała w
nocy. Krasnoludy, przywykłe do pracy przy marnym oświetleniu, głęboko pod ziemią,
oczy, w porównaniu z ludzkimi, miały ogromne.
Za Anvilą szedł Wilk, a pochód zamykał Konrad. Ani na moment nie zaniedbywał
czujności, wszędzie wietrzył niebezpieczeństwo. Pamiętał, że w wiosce, w której
mieszkał, zwierzołaki grasowały pod osłoną ciemności. Tutaj jednak niebezpiecznie było
zarówno w nocy, jak i za dnia. Stwory mogły zaatakować w każdej chwili bez względu
na porę. Zresztą szturm na wioskę również przypuściły o świcie.
Blisko pięć lat… Za kilka dni, według kalendarza Imperium, przypada Święto
Sigmara - pierwszy dzień lata, które zresztą według każdego kalendarza zaczyna się tak
samo. Przed pięciu laty tego dnia zgładzeni zostali mieszkańcy wioski. Dwa dni później
Konrad przyjął propozycję Wilka i zgodził się mu służyć przez pięć lat.
Wilk nie wspominał słowem o zbliżającej się rocznicy i Konrad bardzo był ciekaw, co
się też tego dnia wydarzy. Czy będzie mu musiał przypomnieć tę datę? A co potem…?
Każdego dnia o pierwszym brzasku rozbijali biwak pod osłoną skał. Każdej nocy
posuwali się o kilka następnych mil. Droga, którą szli, stawała się coraz bardziej stroma,
coraz węższa i coraz zdradliwsza.
Prościej byłoby zostawić konie, ale Wilk obawiał się, że ktoś znajdzie zwierzęta.
Argumentował również, że trzeba będzie przecież załadować na coś skarby, a zresztą
kto by dźwigał sprzęt Anvili: kilofy, łopaty, szufle, dziwne przyrządy pomiarowe i baryłki
z czarnym prochem.
Bliskość tego ostatniego sprawiała, że Konrad czuł się nieswojo. Podobne piorunom
wybuchy uważał za coś nienaturalnego. Chociaż proch przeznaczony był w zasadzie do
robót minerskich w kopalni, Wilk próbował go wykorzystywać w charakterze broni,
dokonując eksperymentalnych detonacji w miejscach, z których atakowały zwierzołaki.
Anvila należała chyba do tych krasnoludów, które wspierały Wilka w jego
innowacjach, ale miała na tyle rozsądku, by nie podsuwać mu własnych wynalazków.
Eksperymenty z prochem przypłaciło życiem kilku najemników, z tym że Wilk do
testowania tych nowoczesnych środków walki wybierał zawsze ludzi najmniej dla niego
przydatnych.
Sporo żołnierzy posiadało różnego rodzaju broń palną, ale u Konrada tego rodzaju
urządzenia nigdy nie wzbudzały entuzjazmu. Jak w wielu innych sprawach, i tutaj dawał
chyba o sobie znać wpływ Wilka. Samopały i garłacze były jedyną bronią, w
posługiwaniu się którą Konrad nie nabył biegłości. Miały niewielką siłę rażenia i były
równie niebezpieczne dla tego, który z nich strzelał, co dla wroga. Nie sprawdziła się też
jak dotąd w boju broń palna większych rozmiarów, taka jak armaty.
O wyprawie w głąb starożytnych gór Konrad wiedział tylko tyle, ile powiedział mu w
gospodzie Wilk. Po drodze niewiele rozmawiali, bo każdy dźwięk zwielokrotniały skały.
Nawet koniom poowijali szmatami podkowy, żeby wytłumić ich stukot.
Krasnoludy, będąc nawet w najlepszym humorze, są małomówne, a więc Anvila
przez całą drogę prawie się nie odzywała. Konrad był ciekaw, co ona myśli, czy wierzy w
powodzenie wyprawy Wilka, czy też idzie z nimi z sobie tylko znanych powodów. Nie
dowierzał jej i miał świadomość, że krasnoludzica go nie lubi - czym się zbytnio nie
przejmował.
Sam nie wiedział, co myśleć o tej ekspedycji. Ukryty, pogrzebany przed tysiącami lat
skarb? Być może, ale mało to prawdopodobne. Z tym że nie do niego należało tutaj
myślenie. On miał tylko słuchać, wykonywać polecenia Wilka - przynajmniej jeszcze
przez tych kilka dni.
Na początku Wilk obawiał się, że ich śladem mogą pociągnąć jacyś żołnierze z
kopalni. Po jego zniknięciu najemnicy z pewnością powzięli podejrzenie, że ich dowódca
coś knuje. Ale nic nie wskazywało na to, że są śledzeni.
Najeźdźcy też jakby się pod ziemię zapadli. Z początku byli temu radzi. Napotkanie
bandy maruderów oznaczałoby dla nich pewną śmierć. Nie daliby im rady we trójkę.
Jednak z czasem Konrad zaczynał dochodzić do wniosku, że coś jest nie w
porządku. W okolicy roiło się wszak od zwierzołaków i do tej pory powinni choćby z dala
zauważyć przynajmniej jednego. Zakładał, że nie stało się tak ze względu na dzikość i
nagość gór. Czego mieli tu szukać ci renegaci?
Tylko ich troje…
Dar zaglądania w przyszłość nie opuścił Konrada. Dodatkowe zmysły wciąż
ostrzegały go przed nadciągającym niebezpieczeństwem - czasami. Lewe oko nadal
potrafiło z minimalnym wyprzedzeniem objawiać mu, co się za chwilę wydarzy, i przez
ostatnie lata wiele razy ocaliło mu to życie, bo był w stanie unikać spodziewanych
ciosów, które, dochodząc celu, byłyby śmiertelne.
Był przekonany, że Wilk wie o jego darze, o tym swego rodzaju drugim wzroku.
Musiał podejrzewać, że Konrad posiada ten dar, od dnia, kiedy ten przewidział napaść
trzech skrzydlatych zwierzołaków, nigdy jednak nie poruszał wprost tego tematu.
Konrad miał tylko nadzieję, że kapryśny dar nie zawiedzie go w krytycznej chwili.
Podczas wspinaczki, za dnia i w nocy, miał się bez przerwy na baczności.
Droga stała się w końcu zbyt niebezpieczna, by podążać nią w ciemnościach, dalej
szli więc w blasku dnia. Ale i to niewiele zmieniało sytuację.
- Będziemy jednak musieli zostawić tu konie - zadecydował Wilk. - Tylko Północ jest
w stanie tędy przejść. Zostaniesz przy nich, Konradzie. My z Anvilą pójdziemy dalej sami.
Jesteśmy prawie na miejscu.
Konrad był ciekaw, skąd Wilk to wie. Dla niego wszystkie te skały, głazy, turnie
wyglądały tak samo. Jednak rad zastosował się do polecenia Wilka. Góry nie były dla
ludzi, były dla orłów - no, może jeszcze dla krasnoludów.
Nie podobało mu się tylko, że Wilk zostanie sam na sam z Anvilą, ale mimo to
powinien dać sobie radę.
- Długo mam czekać? - spytał.
- Ile będzie trzeba - odparł Wilk.
- A jak nie wrócicie? Mam iść za wami?
Wilk wzruszył tylko ramionami i odwrócił się.
Anvila i Konrad popatrzyli na siebie, a potem ona też odwróciła się bez słowa. Na
Północ załadowano tyle ekwipunku, ile koń był w stanie udźwignąć. Wilk z Anvilą
również wyglądali jak juczne zwierzęta, obładowani ciężkimi tobołami, które przytroczyli
sobie do grzbietów.
Ruszyli dalej pod górę i wkrótce zniknęli Konradowi z oczu za skalnym załomem.
Jeszcze długo wypatrywał ich sylwetek w wyższych partiach góry, ale już do końca dnia
ich nie zobaczył. Kiedy zapadła noc, położył się i zapatrzył w gwiazdy. Zasypiając, nie
wiedzieć czemu pomyślał o komecie z dwoma warkoczami, która pojawiła się na niebie
w dniu przyjścia na świat Sigmara.
* * *
Obudził się jeszcze przed brzaskiem z dłonią zaciśniętą mocno na rzeźbionej
rękojeści wiernego sztyletu. Ostrożnie, powoli sięgnął do boku po miecz.
Nadciągało niebezpieczeństwo, widział je…
Ale po chwili, wciąż nie otwierając oczu, uświadomił sobie, że widzi
niebezpieczeństwo, które nie zagraża jemu, lecz Wilkowi i Anvili. Dwójka śmiałków
znajdowała się w śmiertelnych opałach.
Usiadł i nastawiając ucha oraz wytężając wzrok, rozejrzał się po otaczających go
ciemnościach, by upewnić się, czy i jemu coś aby nie grozi. Ale konie stały spokojnie, a
one zwietrzyłyby swoimi wrażliwymi zmysłami obcy zapach zwierzołaka.
Wizja już się rozmyła, jednak przed oczami nadal stał mu obraz Wilka i Anvili. Tam,
gdzie się teraz znajdowali, również była noc, a podkradało się do nich cicho kilka
ciemnych, złowrogich sylwetek.
Do podstępnej napaści jeszcze nie doszło, ale wkrótce się to stanie. I Konrad w
żaden sposób nie mógł temu zapobiec.
Wiedział, że to daremne, że nic to nie da, zbyt duża dzieliła ich odległość, ale mimo
wszystko zaczerpnął powietrza w płuca i zawył na całe gardło:
- Wiiiilk…!
Krzyk poniósł się po górach i wrócił doń echem, wzmocniony, zniekształcony.
- Wilk! - wrzasnął znowu.
- WilkWilkWilk - przedrzeźniało go echo. - Wilk… Wilk… Wilk…
- WILK! - ryknął.
Nie bacząc na panujące ciemności, zerwał się i ruszył pod górę śladem dwójki
towarzyszy. Nie tracił czasu na przywdziewanie pancerza. Zresztą ten był za ciężki,
zawadzałby mu, spowalniał marsz, a tu liczyła się przede wszystkim szybkość. Zabrał
tylko miecz i obosieczny topór bojowy, który zarzucił sobie na ramię.
Ledwie widział, gdzie stawia kroki, ale nie czyniło to wielkiej różnicy, bo i tak szedł
na wyczucie. Parł przed siebie, pod górę, wierząc, że instynkt zaprowadzi go do miejsca,
które ujrzał w swojej wizji.
Wzeszło słońce, rozwidniało się, ale on tego nie dostrzegał - dopiero po chwili
dotarło doń, że świt oznacza, iż jest już za późno. Atak już nastąpił. Konrad zawahał się,
ale trwało to tylko sekundę. Ruszył dalej, pnąc się w górę z jeszcze większą
determinacją.
Cały spływał potem. Zrzucił futrzany kubrak i ciepłe getry, które nosił na spodniach.
Palce i dłonie poranione ostrymi kamieniami były śliskie od krwi, trudno się było na nich
podciągać.
Po trzech godzinach morderczego wysiłku dobrnął wreszcie do pobojowiska.
Obrzucił spojrzeniem trupy zwierzołaków i wśród nich dostrzegł leżącego na boku,
martwego Północ. Ogier nie był już biały, prawie całe jego ciało pokrywał czerwony
kożuch krzepnącej krwi.
Konrad szedł wolno między ogromnymi, szarymi skałami. Za każdą mógł z
powodzeniem czaić się tuzin wrogów. Ale jak dotąd natykał się tylko na ścierwa
najeźdźców.
Zauważył, że wszyscy bez wyjątku są goblinami. Gobliny były marnymi wojownikami
i dlatego tyle ich padło w trakcie walki. Wydawały mu się jakby mniejsze i bardziej
zdeformowane, niż zazwyczaj bywają gobliny. Były pokłute, pocięte, porąbane i
stratowane kopytami Północy, a w czaszce jednego tkwił kilof Anvili.
Wśród dziesiątków trupów nie dostrzegał ani Wilka, ani Anvili. Czyżby udało im się
ujść z życiem? A może to sprawka Anvili, może to ona wciągnęła Wilka w zasadzkę?
Wtem jego uszu doleciał z pobliża jakiś chrobot. Z mieczem w prawej dłoni i z
nożem w lewej przykucnął natychmiast na ugiętych nogach, gotów odeprzeć atak.
Chrobot powtórzył się. Dochodził chyba zza odległej o kilka kroków krawędzi
pionowego urwiska. Zbliżył się tam ostrożnie. W skalnym podłożu, tuż przed samą
krawędzią, ziała głęboka szczelina - to z niej dochodziło chrobotanie. Zajrzał.
- No, czego się gapisz, durniu, pomóż mi!
To była Anvila. Wpadła do rozpadliny i nie mogła się z niej wygramolić. W stercie
zwalonego na noc ekwipunku Konrad znalazł zwój liny. Przywiązał jeden koniec do
dużego głazu, drugi wrzucił do rozpadliny i pomógł krasnoludzicy wydostać się na
powierzchnię.
Popatrzyli na siebie. Anvila ani myślała dziękować; Konrad nie pytał, czy nie jest
ranna.
Krasnoludzica rozejrzała się po zasłanym trupami pobojowisku.
- Gdzie Wilk?
- Sam chciałem cię o to zapytać.
- Napadli na nas pod osłoną ciemności. Podjęliśmy walkę. Po» ślizgnęłam się i
upadłam. Ostatnie, co widziałam, to Wilka w księżycowej poświacie otoczonego przez
gobliny. - Kopnęła jednego z trupów. - Nienawidzę goblinów! - Kopnęła następnego.
- Co się z nim stało?
- A skąd mam wiedzieć? Może go zabili, może strącili w przepaść…
- Albo - wpadł jej w słowo Konrad - wzięli do niewoli.
Tego Wilk zawsze obawiał się najbardziej. Po niewypowiedzianych torturach i
upokorzeniach, jakich doświadczył w poprzedniej niewoli, wolał umrzeć, niż stać się
znowu jeńcem. Nigdy nie powiedział, w czyje ręce wtedy wpadł, kiedy to było ani gdzie,
ale dawał wyraźnie do zrozumienia, że po raz drugi żywcem wziąć się nie da.
Wszystko jednak wskazywało na to, że nie miał czasu popełnić samobójstwa.
- Musimy go odnaleźć - zadecydował Konrad. - Gdzie go zabiorą? Dokąd się
kierowaliście?
- Świątynia powinna być gdzieś tutaj. Wczoraj pod wieczór znaleźliśmy jeden tunel,
ale zawalony.
- Tunele… w nich pewnie gnieżdżą się gobliny - powiedział Konrad. - Tam musieli
zabrać Wilka. Gdzie jest do nich wejście?
- Zaczekaj - mruknęła Anvila. - Przyznaję, że lubię Wilka. Porządny z niego chłop,
jak na człowieka. Ale nas jest tylko dwoje, Konradzie, a goblinów setki, kto wie, czy nie
tysiące. Nie wiemy, gdzie go szukać, nie wiemy nawet, czy jeszcze żyje. Nie damy rady.
Rozsądniej będzie się wycofać.
- A co tu ma do rzeczy rozsądek?
Krasnoludzica westchnęła.
- Chyba masz rację.
- Jak zejść pod ziemię? Gdzie ta świątynia?
- Pozbierajmy moje narzędzia.
Anvila wybrała, co jej było potrzebne, z tobołków rozrzuconych po pobojowisku, i
sprawiedliwie rozdzielili ładunek między siebie - z tym że Konrad odmówił stanowczo
dźwigania choćby jednej z małych, drewnianych baryłek z prochem.
Anvila ruszyła przodem i zaczęli się piąć wyżej. Na skałach, które mijali, Konrad
dostrzegał gdzieniegdzie kropelki krwi, ale nic nie mówił.
Krasnoludzica zatrzymywała się co jakiś czas, wyciągała z plecaka dziwne patyki z
podziałką, układała je na ziemi i wodziła po nich tam i z powrotem jakimiś metalowymi
elementami.
Wrogość między człowiekiem a krasnoludzicą poszła w niepamięć. Byli teraz
sprzymierzeńcami - takimi jak przed dwudziestoma pięcioma wiekami byli Sigmar
Młotodzierżca i krasnoludy, gdy wspólnie walczyli z goblinami.
- Szybciej, szybciej - ponaglał Konrad. - Może go właśnie mordują!
Wypowiadając te słowa, zdawał sobie sprawę, że wkrótce może się to stać faktem…
- To tu - oznajmiła w końcu Anvila, przystając.
- Gdzie? - spytał Konrad, rozglądając się dookoła.
Okolica niczym szczególnym się nie wyróżniała: wokół szczyty, teren usiany
kamieniami, karłowata roślinność, tu i ówdzie kępka trawy, omszałe głazy. Typowy
górski krajobraz. Ani śladu żadnej świątyni, żadnej budowli będącej dziełem sił innych
niż naturalne.
- Tam. - Pokazała palcem.
Popatrzył w tamtą stronę i zobaczył rozstęp w górskiej ścianie. Podszedł bliżej i
zajrzał. Nieprzenikniony mrok powiedział mu, że w głąb góry prowadzi długi korytarz.
U jego wylotu widniał na skale krwawy odcisk dłoni. Ludzkiej dłoni. Tylko Wilk mógł
go pozostawić.
- Wchodzę - powiedział Konrad.
- Zaczekaj!
- Szkoda czasu.
- Tam jest za ciemno dla człowieka - powiedziała Anvila. - Weź pochodnię.
- A skąd…?
Nie dokończył, bo krasnoludzicą otworzyła już plecak i wyciągała z niego nasączoną
olejem żagiew, taką samą, jakich używano w kopalni. Przypaliła ją za pomocą hubki i
krzesiwa i wręczyła Konradowi.
- A ty? - spytał.
- Sam go znajdziesz. Ja mam co innego do zrobienia. - Wskazała ruchem głowy na
jedną z baryłek prochu, nad którymi stała.
Konrad nawet nie próbował odgadnąć, co przez to rozumiała. Miał teraz na głowie
inne zmartwienia. Odwrócił się, by wejść do tunelu.
- Konradzie!
Obejrzał się.
Anvila bluznęła najbardziej obscenicznym przekleństwem, jakie znała - o wiele
gorszym od tego, które wyrwało się jemu, kiedy po raz pierwszy się spotkali.
- Zrób to goblinom! - Roześmiała się mściwie.
Rozdział trzynasty
Dosadne przekleństwo, które na pożegnanie zadedykowała goblinom Anvila, wciąż
dźwięczało Konradowi w uszach, przypominając mu o odwiecznej wrogości pomiędzy
krasnoludami a goblinoidami. Wśród nielicznych ksiąg, jakie, posiadłszy sztukę czytania,
przestudiował od deski do deski, był stary, wystrzępiony tom pod tytułem „Życie
Sigmara Młotodzierżcy”. Przeczytał to dzieło z zapartym tchem i teraz go zainspirowało.
Myśl o potężnym Sigmarze, który, wywijając ociekającym posoką, ogromnym młotem
bojowym, sieje spustoszenie w nieprzeliczonych szeregach goblinów, dodawała mu sił i
odwagi, kiedy zagłębiał się w mroczny rozstęp w zboczu góry.
Z mieczem w prawej i płonącą żagwią w lewej ręce, zapuszczał się w otchłań,
przeciskając wąskim skalnym korytarzem, który prowadził ku korzeniom góry.
Nigdy dotąd nie był w takim miejscu i styksowe ciemności przyprawiały go o
dreszcz. Śmierdziało tu, cuchnęło goblinami. Blask płonącej żagwi rzucał niesamowite
chybotliwe cienie, które tańczyły na ścianach.
Po kilku minutach drogi skończyło się ciasne, naturalne pęknięcie w licu góry. Dalej
wiódł szerszy korytarz obudowany ciosanymi kamiennymi blokami, które były pokryte
starożytnymi symbolami, na wpół zatartymi runami.
Nie znał starego języka krasnoludów, rozpoznawał jednak kształty niektórych
runów, pokazywał mu je przed kilkoma laty jego nauczyciel, Matthew Marszpikel.
Obecność tych tajemnych znaków świadczyła, że to rzeczywiście miejsce, do którego
pragnął dotrzeć Wilk - starożytna świątynia krasnoludów. Wilk znalazł to, czego szukał,
ale zawleczony tu został jako jeniec.
Konrad zobaczył przed sobą stopnie i zaczął schodzić długimi krętymi schodami. Po
chwili stracił poczucie kierunku.
Żagiew dawała niewiele światła. Rozpraszała mrok na co najwyżej kilka kroków
naprzód. Jej blask bardziej chyba przeszkadzał, niż pomagał. Ostrzegał czające się w
ciemnościach gobliny; mogły zobaczyć Konrada wcześniej niż on je.
Korytarz rozdął się niespodziewanie w przestronniejszą komorę i Konrad nastąpił na
coś, co ze szczękiem usunęło mu się spod stopy. Spojrzał pod nogi. Był to zniszczony,
pordzewiały i wyszczerbiony miecz. Rozejrzał się wokół. Leżało tu więcej takiego
wiekowego oręża: maczugi i buzdygany, włócznie, sztylety, tarcze i wszelkiego rodzaju
pancerze - a pośród nich jeden łuk.
Zatrzymał się zaintrygowany. Łuk był krótki, mocno wygięty, z jednego zaczepu
zwisała luźno cięciwa. Ale łuk był bezużyteczny bez strzał. Miał już ruszyć dalej, kiedy
nagle zauważył jedną…
Wilk ostrzegał go przed braniem do ręki wrażej broni. Wszystko, czego dotykał
kiedyś zwierzołak, mogło być zainfekowane. Pancerze i oręż utłuczonych dewiantów
zawsze niszczono albo pozostawiano na gnijących trupach obmierzłych właścicieli, by
wraz z nimi rozsypały się w proch.
Jednak gobliny, choć służyły tym samym mrocznym mocom, nie były przecież
zwierzołakami. Pokonując obrzydzenie, Konrad schylił się po strzałę przygotowany na to,
że ta rozkruszy mu się w palcach.
Nie rozkruszyła się. Drewno pod warstwą kurzu było nadal zdrowe, a grot pewnie
tkwił na brzechwie. Ząb czasu nie naruszył też pierzyska. Jednak zbutwieć musiała sama
cięciwa.
Nie, nie zbutwiała. Ale zerwie się pewnie podczas naciągania na drugi zaczep.
Nie zerwała się. Konrad wsunął strzałę za pas, miecz przełożył do lewej ręki, tej, w
której trzymał już łuk, a w prawą wziął płonącą żagiew. Łuk i strzała nie mogły być tak
stare jak świątynia; jakiś goblin musiał je niedawno na kimś zdobyć.
Komora, w której się znajdował Konrad, miała trzy wyjścia prowadzące do trzech
ciemnych, nie wyglądających zachęcająco tuneli. Obejrzał wszystkie wyloty, ale przy
żadnym nie znalazł krwawego odcisku dłoni, który wskazałby mu drogę.
Zdał się na instynkt i wkroczył do przypadkowo wybranego korytarza. Zapuszczając
się w niesamowitą czerń i dzwoniącą w uszach ciszę, zauważył, że ściany znowu się tu
zbiegają.
Ale cisza nie trwała długo. Z głębin tunelu doleciał nagle przerażający,
zwielokrotniony echem krzyk. Krzyk człowieka. Krzyk Wilka.
Konrad, który do tej pory posuwał się poprzez ciemności niepewnie, krok za
krokiem, przyśpieszył teraz, prawie biegł. Raz po raz obijał sobie boleśnie boki, ale nie
zważając na nic, parł dalej świadom tylko tego, że Wilk bardzo go potrzebuje. Napotykał
rozgałęzienia i rozwidlenia korytarza, ale ani razu się nie zawahał. Przewodnikiem były
mu umęczone wrzaski Wilka. Wrzaski coraz głośniejsze…
I nagle tunel się skończył. Odgłos kroków nie dudnił już za nim głucho, a blask
żagwi utonął w ogromie podziemnej pieczary, w której się znalazł.
Ujrzał przed sobą morze ciemnych, przygarbionych sylwetek, a w głębi jeszcze
jeden zarys, blady i prosty, odcinający się wyraźnie od tła przeciwległej ściany. Zarys
składanej ofiary, kogoś, kto miał umierać powoli i w męczarniach. Tym kimś, tą ofiarą
był Wilk.
Setki szpetnych twarzy zwróciło się ku Konradowi, płomień jego żagwi odbił się w
setkach błyszczących kaprawych ślepi. Wpadł w sam środek ogromnego zgromadzenia
uzbrojonych goblinów, zielonoskórych upiornych mieszkańców podziemnego świata.
Ołtarz wyniesiony był ponad podłogę pieczary. Stał na nim nieludzki oprawca Wilka.
Szatański kapłan spowity w ciemne szaty był wyższy i mniej pokręcony od reszty
troglodytów. W jednej ręce dzierżył ceremonialną laskę obwieszoną kośćmi i zwieńczoną
ludzką czaszką. W drugiej trzymał zakrzywiony nóż, z którego czubka skapywały krople
krwi.
- Wilku! - wrzasnął Konrad.
- Konrad! - odpowiedział mu cichy, słaby okrzyk. A potem rozpaczliwe: - Zabij
mnie…!
Konrad bez zastanowienia wziął szeroki zamach prawą ręką i cisnął płonącą żagiew
najwyżej i najdalej, jak potrafił, w serce świątyni. Kiedy, koziołkując, szybowała przez
powietrze i jej migotliwy blask oświetlał przepastną grotę, on wyszarpnął zza pasa
strzałę, wypuścił z lewej ręki miecz i uniósł łuk.
Od pięciu lat nie strzelał z łuku, ale stare odruchy pozostały. Miał je we krwi. Strzała
na cięciwę, odciągnąć cięciwę, unieść łuk, wymierzyć - i zobaczyć, gdzie strzała
zakończy swój lot.
Wypuścił strzałę i nie czekając, aż osiągnie cel, rzucił łuk i rozejrzał się za mieczem.
Ale ten zawieruszył się gdzieś w ciemnościach pomiędzy walającym się po posadzce
gruzem.
Sięgnął po przewieszony przez plecy obosieczny topór bojowy i runął naprzód.
Drogę wskazywał mu poblask płonącej pochodni. Machał ciężkim toporem, niczym
żniwiarz kosą - ale pod jego ostrzem słały się pokotem nie łany dojrzałego zboża, lecz
gobliny, które odważyły się zastąpić mu drogę.
Kilka pierwszych ściął, zanim jeszcze strzała wraziła się w prawe ślepie kapłana.
Śmiertelny krzyk rannego utonął we wrzaskach tych, którzy padali pod ciosami topora
zemsty.
Konrad, dzierżąc swój oręż oburącz, machał nim w prawo i w lewo, tam i z
powrotem, w górę i w dół. Ostrze zagłębiało się w ciała; fruwały odrąbane kończyny;
pękały kości; kruszyły się ohydne łby. Stopy ślizgały się na goblinowej posoce
zalewającej posadzkę. Udało mu się zaskoczyć stwory, ale ich szeregi z każdą chwilą
gęstniały i robiło się coraz ciemniej. Światło rzucane przez żagiew było za daleko,
szybko przygasało i naraz zupełnie zgasło.
Konrad po raz pierwszy zmuszony był się cofnąć. Jego przeciwnicy byli uzbrojeni,
liczniejsi - i widzieli w ciemnościach. Ale potężny topór nadal siał wśród nich straszliwe
spustoszenie. Gobliny napierały taką zbitą masą, że niepodobna było nie trafić któregoś.
Była to znojna harówka, lecz Konrada rozpierała niemal radosna energia, a śmierć
każdego kolejnego wroga zdawała się dodawać mu sił.
Ale przy braku światła lewe oko nie było w stanie ostrzegać go zawczasu przed
sztychami dziesiątków mieczy, które zaczynały dosięgać celu, i zdawał sobie sprawę, że
lada chwila któryś z nich okaże się śmiertelny. Sama siła tu nie wystarczy. Desperacja
zaczynała go popychać do samobójczej brawury. Wszystko skończy się tutaj, w
trzewiach ziemi, głęboko pod zimnymi rubieżami Kisleva.
Naraz bardziej wyczuł, niż usłyszał, odległy grzmot, podłoga pod podeszwami butów
zawibrowała. W chwilę później zadrżała cała świątynia. Z góry posypały się głazy, jeden
spadł o metr od wywijającego toporem Konrada, przygniatając trzy gobliny. Uniosły się
tumany oślepiającego, duszącego kurzu. Walka straciła impet. Konrad potrząsnął głową,
by pozbyć się strużki krwi zalewającej mu oczy. W oddali kołatały się wciąż echa
grzmotu. Czyżby trzęsienie ziemi?
Zygzak błyskawicy poraził mu lewe oko, potem prawe - oba obrazy zlały się w wizję
dwóch świetlistych smug.
I nagle wszystko pojaśniało! Można było pomyśleć, że świątynia stanęła w ogniu,
ale to nie był pożar.
Gobliny, wyjąc i skrzecząc, zakrywając szponiastymi łapami oczy, pierzchały przed
powodzią oślepiającego blasku.
Konrad nie tracił czasu na roztrząsanie, skąd wzięło się to światło. Miał pełne ręce
roboty. Teraz dopiero zaczęła się prawdziwa rzeź.
Kroczył poprzez rzesze zdezorientowanych stworów, a każde cięcie ciężkiego topora
sprowadzało śmierć na jeszcze jedną garbatą pokrakę. Krew tryskała i rozlewała się po
brudnych kamieniach, które od tysięcy lat nie oglądały światła.
Czuł w członkach nowy przypływ sił, przypominający energię emanującą z,
będącego własnością zwierzołaka miecza, którego zdarzyło mu się użyć przed wieloma
laty. Ale teraz było inaczej, bo tę moc czerpał z głębi siebie. Nie było to żadne
zewnętrzne, pasożytnicze źródło siły, które w końcu wyssie z niego życie.
Odradzał się. Niczym bohaterski Sigmar z przeszłości stawał się niepokonanym
wojownikiem niszczącym nikczemnych wrogów. Topór wznosił się i opadał, a jego
śmigające ostrza zdawały się jarzyć, niczym nasączone magią. Lejąca się wokół krew
wprawiała Konrada w euforię. Czuł się w swoim żywiole; zupełnie jakby narodził się po
to, by toczyć tu dzisiaj ten bój. Zabijał jak w transie.
Pod ciosami dwugłowego miota padały gobliny. Nic dziwnego, że krasnoludy
nazywały go „Ghal-maraz” - „Rozłupywacz czerepów”. Była to bitwa na Przełęczy
Czarnego Ognia, gdzie gobliny i orki wzięte zostały w dwa ognie przez wojska ludzi i
tylną straż krasnoludów. Wywijając swoim potężnym miotem bojowym, rozłupując nim
czerepy, kroczył Sigmar na czele swych żołnierzy, wybijając wrogów niemal w pień. Po
tym właśnie dniu do Sigmara przylgnął przydomek „Młot na Gobeliny” - Sigmar
Młotodzierżca!
Masakra skończyła się dopiero wtedy, kiedy ostatniemu z goblinów, które pozostały
jeszcze przy życiu i nie dogorywały na placu boju, udało się w panice odpełznąć pod
osłonę ciemności. Otrząsnąwszy się wreszcie z transu, Konrad wsparł się ciężko na
toporze. Zaczynała go opuszczać magiczna energia. Ale zmęczenie nie przyćmiewało
dumy z wyniku bitwy. Sto - może nawet dwieście - goblinów zaszlachtowanych przez
jednego człowieka!
Zbryzgany od stóp do głów posoką podszedł do skrępowanego Wilka. Torturowany
wcześniej wojownik wisiał uwiązany za przeguby. Był nagi, jeszcze bardziej od Konrada
zakrwawiony - ale była to krew czerwona, nie zielona, jego własna krew, krew
człowieka. Wpatrywał się w Konrada z odrobiną lęku w oczach.
Wyglądał jakoś inaczej, miał zdeformowane ciało. Może wił się z bólu i dlatego jego
członki wydawały się takie powykręcane. Jednak w jego twarzy też było coś dziwnego,
jakby szczęka mu się wydłużyła; i chociaż cały zalany był krwią, to spod niej wyraźnie
przezierała gęsta szczecina włosów.
- Nie słyszałeś, co ci kazałem zrobić? - spytał Wilk łamiącym się głosem. - Mnie
miałeś zabić, nie jego. - Splunął w stronę leżącego nieruchomo na wznak, kapłana
goblinów. Zmieszana z krwią ślina wylądowała na rytualnie okaleczonej twarzy trupa.
- Nie można polegać na łuku - to chłopska broń - odparł Konrad, opierając o ścianę
swój potężny młot bojowy. Znieruchomiał wpatrzony w topór, który przed chwilą
odstawił. Dlaczego nazwał go w myślach młotem bojowym? Otarł krew z oczu i dobył
kris, by przeciąć krępujące Wilka więzy.
Kiedy pod ostrzem ustąpiło ostatnie włókno sznura, klinga noża rozprysła się nagle
na sto kawałków. Konrad patrzył przez chwilę oniemiały na rękojeść, która została mu w
dłoni, a potem ją wypuścił.
- Słyszałem, że prędzej sam poderżniesz sobie gardło, niż dasz się wziąć żywcem -
powiedział.
Wilk skrzywił się, siadając przy jego pomocy.
- Uznałem, że pożyteczniej będzie poderżnąć kilka gardeł im - wymamrotał.
Z oddali dobiegał odgłos ciężkich kroków. Spojrzeli obaj na wylot tunelu w
przeciwległym końcu groty.
Konrad pomógł Wilkowi wstać i podtrzymał go, obejmując ręką w pasie. Sięgnął po
zbroczony goblinową posoką topór. Patrzyli i czekali, zastanawiając się, jacyż to nowi
wrogowie wychyną z mrocznego korytarza.
Kroki się zbliżały, stawały coraz głośniejsze, odbijały się echem, jakby do ataku
maszerowała cała armia. W końcu w wylocie tunelu pojawiła się drobna, samotna
figurka.
- No, gdzie te wszystkie skarby? - spytała Anvila, spoglądając na nagie ściany
starożytnej świątyni.
Rozdział czternasty
I znowu nadszedł czas. Przed pięcioma laty człowiek ten uniknął karzącej ręki
chaosu, ale to się już nie powtórzy.
Zamiast się ukryć, uchodzić, byle dalej od Mocy, które sprzysięgły się, by usunąć go
z drogi, on pozostał w samym centrum konfliktu.
Zupełnie jakby wiedział - a to przecież niemożliwe.
Został w końcu zlokalizowany i wzięty pod obserwację do czasu, kiedy
najkorzystniejszego kształtu nabiorą omeny wieszczące jego śmierć.
Hordy ciemności za długo występowały przeciwko sobie, za długo marnotrawiły
energię na bezcelową rywalizację. To sprawiło, że ich powaśnione armie zostały rozbite i
wyparte przez siły człowieka.
Jednak ostatnio stało się to zamierzoną taktyką. Im dalej się wycofywały, tym
więcej ludzkich żołnierzy zwabionych zostanie w pułapkę - na spotkanie śmierci.
Zwycięstwo będzie wspaniałe i prawdziwym bogom złożona zostanie hojna danina
krwi.
Będzie to rozstrzygająca bitwa w Kislevie. Wszelki opór zostanie złamany, kraina
spustoszona, po śmiertelnym życiu nie pozostanie żaden ślad.
A wtedy nastąpi zwrot w dziejach Imperium.
Ten czas znowu nadszedł.
* * *
Konrad był kompletnie wyczerpany. Najchętniej zamknąłby oczy i odpłynął w sen.
Wilk leżał bez czucia na posadzce i Konrad mu zazdrościł.
Rany odniesione przez Wilka okazały się nie takie straszne, jak się z początku
wydawało. Wygoją się z czasem, choć na jego ciele przybędzie szram. I wyglądał już tak
jak dawniej. Zmiany, które w powierzchowności przyjaciela zauważył Konrad, musiały
być następstwem tortur, jakim go poddano, a może w ogóle były tylko dziełem jego
wyobraźni. Po stoczonym boju Konrada zawsze zawodziły zmysły. Podczas walki górę
brały instynkt i refleks, nie było wtedy miejsca na trzeźwe myślenie - bo niby skąd
wzięło się to złudzenie, że zamiast topora trzyma młot?
Nacięcia na skórze Wilka miały zadać ból, nie śmierć - przynajmniej nie
natychmiastową. Gobliny chciały, by umierał powoli i w jak największych mękach.
Konrad wodził wzrokiem po trupach zaścielających posadzkę. Świątynia przywodziła
teraz na myśl kostnicę.
Z początku obawiał się, że zielone hordy wrócą, ale potem uświadomił sobie, że
odstrasza je światło.
Światło…
Ogromna grota oświetlona została przez genialną krasnoludzicę, Anvilę. Ta jasność
lała się z jednego miejsca w połowie wysokości ściany, i zdawała się emanować z
czegoś, co na pierwszy rzut oka wyglądało na wylot tunelu - z tym że jasnego, nie
ciemnego, przesłoniętego kolistą taflą szkła, przypominającą szybę w oknie.
- Do oświetlania swoich podziemnych świątyń krasnoludy stosowały szereg
soczewek, które z powierzchni na dół sprowadzały słoneczne światło - wyjaśniła Anvila.
- Odszukałam na górze te soczewki, ale były przysypane zwałami kamieni - wysadziłam
te kamienie prochem.
- A nie mówiłem, że cwana z niej sztuka - wymruczał Wilk i zemdlał.
Anvila wyruszyła na obchód świątyni. Konrad wątpił, by celem jej rekonesansu były
skarby, które spodziewał się tu zastać Wilk. Jeśli nawet znajdowało się tu kiedyś złoto i
klejnoty, to z pewnością rozszabrowano je wieki temu.
I rzeczywiście, krasnoludzicę interesowały tylko kamienie oraz inskrypcje, które na
nich wyryto. Ze szczególną uwagą badała wejścia do tuneli odbiegających we wszystkie
strony od centralnej pieczary.
Pieczarę wykuto w litej skale, a podłogę i ściany wyłożono kamiennymi blokami.
Podłoga miała kształt koła o średnicy jakichś dwustu stóp, ściany zaś wyginały się
łukowato ku wierzchołkowi i zbiegały na wysokości stu stóp, tworząc ogromną kopułę.
Anvila wróciła w końcu i przyklękła przy Wilku. Spojrzała na ścianę, pod którą leżał,
i na liny, którymi był przywiązany.
- To pradawna świątynia krasnoludów - orzekła - a teraz gobliny wykorzystują ją do
swych niecnych rytuałów. Musieliśmy trafić na ceremonię mającą jakiś związek z
ostatnim dniem wiosny, który mamy dzisiaj.
- To na jutro przypada pierwszy dzień lata? - spytał cicho Konrad. Pamiętał, co
wydarzyło się tego dnia przed pięcioma laty, choć starał się bardzo wymazać tamte
wydarzenia z pamięci.
Popatrzył na ciało goblinowego kapłana, na strzałę sterczącą z oczodołu trupa.
Przypomniała mu strzałę, którą wypuścił z łuku, mierząc w serce tajemniczego
Czaszkolicego. Potrząsnął głową. O tym też nie chciał myśleć.
Starał się oczyścić z krwi i posoki, ale bezskutecznie, wciąż cały się lepił. Zostawił
Anvilę przy Wilku i ruszył na poszukiwanie wody. Nie znalazł jej, a poza granicę światła
nie uśmiechało mu się wykraczać.
Zadarł głowę i spojrzał na wielką szklaną taflę osadzoną w połowie wysokości
ściany. Była okrągła i składała się ze współosiowych pierścieni rozmaitej grubości i
średnicy. Przypominała zwierciadło.
Już miał się odwrócić, kiedy naraz dostrzegł, że w soczewce coś się poruszyło.
Niczym obraz wynurzający się z mgły, formował się w niej zarys jakiejś postaci. Był to
jeździec, człowiek na koniu. Człowiek, którego rozpoznałby zawsze i wszędzie.
Brązowy wojownik! Ten sam, którego Wilk nazwał swoim bratem bliźniakiem…
Konrad patrzył na to ze zgrozą, nie wierząc własnym oczom. To nie mogła być
prawda.
Wilk tylko raz wspomniał o swoim bracie. Było to w dniu, w którym się poznali.
Powiedział wtedy, że jego brat nie żyje. Upłynęło pięć lat od dnia, kiedy brązowy rycerz
pojawił się w wiosce, dokładnie pięć lat. Wydał się wówczas Konradowi istotą
nadprzyrodzoną.
Gorzej niż martwy - mniej więcej tak wyraził się kiedyś o swoim bracie Wilk.
Ugodzony strzałą w serce Czaszkolicy też nie wyzionął ducha.
Czyżby dlatego, że nie miał serca, że i tak już nie żył? Nie umarł, bo już był martwy?
Czyżby brązowy wojownik wracał teraz po niego, Konrada? A może to tylko jakiś
omam wzrokowy?
- Anvila! - krzyknął, wskazując palcem na okrągłą szybę. - Widzisz to?
- Widzę! - odkrzyknęła.
- Co to?
- To obraz ściągany z oddali i powiększany przez soczewki. Ta na powierzchni
musiała popękać, a pęknięcia tak się ułożyły, że przekazują rozproszony obraz okolicy.
- Rzeczywisty?
- Tak.
- On też jest rzeczywisty?
- Tak. Prawdopodobnie znajduje się teraz kilka mil stąd, u podnóża gór.
W tym momencie widmowa zjawa rozpłynęła się we mgle i zniknęła.
- Muszę tam iść - krzyknął Konrad, podbiegając do Anvili i Wilka.
Krasnoludzica spojrzała na niego, ale nic nie powiedziała.
- Muszę. To… to mi przeznaczone…
Anvila wzruszyła ramionami.
- Idź, skoro to dla ciebie takie ważne.
- A co z Wilkiem? Zajmiesz się nim, pomożesz mu stąd wyjść?
- Tak.
- A gobliny?
- Jestem krasnoludem. To terytorium moich przodków. Wiem, jak sobie radzić z
goblinami.
Konrad popatrzył na Wilka. Ten zamrugał powiekami i otworzył oczy.
Spoglądając na Konrada, oblizał spierzchnięte wargi i otworzył usta. Wydobyło się z
nich jedno niewyraźne słowo, jedno chrapliwe, ledwie dosłyszalne westchnienie. Wilk
wziął płytki oddech i już głośniej powtórzył to samo słowo. Potem, jakby był to dla niego
zbyt wielki wysiłek, znowu odpłynął w niebyt.
Konrad słyszał już to słowo, często powtarzano je na pograniczu, często sam je
wypowiadał - ale tak naprawdę nie wiedział, co znaczy. Zerknął na Anvilę, która ani nie
okazywała żadnych emocji, ani się nie odzywała.
- Muszę iść - powiedział.
- Już mówiłeś. Musisz - idź!
Konrad kiwnął głową i wycofał się powoli do wylotu tunelu, którym weszła do
świątyni Anvila.
Musiał odejść, a jednocześnie coś go tu trzymało. Nie chciał zostawiać Anvili i Wilka
samych. Ale co tu po nim? Krasnoludzica zapewniła, że zajmie się Wilkiem.
Od Wilka, swojego drugiego nauczyciela, wiele już się nie nauczy. Pierwszą jego
instruktorką była Elyssa, a ona zginęła przed pięcioma laty. Przed pięcioma laty bez
jednego dnia.
A teraz, tego samego dnia roku, co wtedy, kiedy ujrzeli go z Elyssa po raz pierwszy,
zjawiał się znowu brązowy wojownik.
To nie mógł być zwyczajny zbieg okoliczności - to przeznaczenie.
Musi odszukać rycerza. Tylko w ten sposób dojdzie prawdy o sobie.
Elyssa i Wilk wiele mu dali, ale tylko sam może się dowiedzieć kim był - kim jest - i
kim się stanie…
Spojrzał jeszcze raz na Anvilę, spojrzał na Wilka, a potem odwrócił się i
zdecydowanym krokiem wszedł do tunelu, który wyprowadzi go na powierzchnię.
Szedł starodawnym chodnikiem, a w uszach dźwięczało mu wciąż słowo
wypowiedziane przez Wilka.
- Chaos - wyszeptał Wilk.
-
Chaos! - ostrzegał Wilk.